===bFU0VWRWN1FlXGpSZwIzC2hQYQcyVzEHPgxvCTEEMQU=
Natalia! – usłyszała za sobą wołanie. Dźwięk znajomego głosu wzbudzał
w niej strach. Zanim się obejrzała, odruchowo skuliła się w sobie. Na
chodniku stała jej koleżanka z dawnych lat. Odetchnęła z ulgą.
– Nie strasz ludzi. Witaj, moja droga. Co tu robisz? – Wyciągnęła ręce
w geście powitania.
– Natalka, kopę lat się nie widziałyśmy. Nic się nie zmieniłaś. – Lidka
serdecznie ją uścisnęła.
– Dobrze
cię widzieć. Często myślałam o tobie, chociaż nie
przypuszczałam, że cię tu spotkam.
– Świat jest mały. Sama mi to zawsze powtarzałaś. Bardzo ładnie
wyglądasz. Przytyłaś. Jezu, jak ja się cieszę, że cię widzę. – Lidka
naprawdę bardzo cieszyła się ze spotkania.
– Ja
też się cieszę. Dawno się nie widziałyśmy. Ile to lat minęło od
naszego spotkania? Pięć? Sześć?
– Jedenaście,
moja
kochana. Jedenaście.
– To
niemożliwe. Wydaje się, że to nie było tak dawno. Nieważne.
Opowiadaj, co cię sprowadza na tę angielską ziemię.
– To
samo co ciebie tu sprowadziło przed laty. Bieda i brak pracy
w naszym kochanym kraju. Po przyjeździe szukałam cię, ale niełatwo cię
znaleźć. Od lat nie dałaś żadnego znaku życia.
– Wiem. Było włamanie
do
mojego domu, ukradziono mi telefon
z waszymi numerami. Od tamtej pory straciłam kontakt z wieloma
znajomymi. Z tobą też. Niektórzy pewnie myślą, że w głowie mi się
przewróciło i dlatego przestałam dzwonić, a ja po prostu nie pamiętałam
tych wszystkich numerów. Nigdy nie miałam głowy do cyferek. Nie
będziemy stały na chodniku, zapraszam do siebie na kawę… Jedenaście lat,
jak ten czas leci.
– Nie
będę ci przeszkadzać?
– Ani trochę. Naprawdę bardzo się cieszę z naszego spotkania. Znasz
mnie i wiesz, że nigdy nie umiałam okazywać uczuć publicznie, co nie
znaczy, że ich nie mam. Jedziemy do mnie – zdecydowała Natalia,
prowadząc koleżankę do stojącego na przystanku autobusu. Wsiadły, a ten
po chwili ruszył z miejsca. – Od
dawna tu jesteś?
– Dwa
miesiące. Mieszkam na Charles Street. Wynajmuję jedynkę, bo
taniej. Koleżanka męża sprowadziła mnie tutaj.
– Dobre
koleżanki ma twój mąż. Pracujesz?
– Tak, przez
Best Live, robię w jakimś zakładzie z plastikami. Nie
pamiętam jak nazywa się moja firma. Nieważne. Daleko mieszkasz?
– Nie. To mój przystanek, musimy wysiąść. Zadzwoń do koleżanki
męża, że nie wrócisz na noc. Zostaniesz u mnie, musimy odrobić te
jedenaście lat. Jutro odwiozę cię do twojego mieszkania. Dobrze, że tu
jesteś, Lidka. Nareszcie spotkałam kogoś ze swoich stron. To tak, jakby
kawałek tamtego świata powrócił do mnie – powiedziała Natalia, sięgając
po klucze do torebki. Za drzwiami rozległo się szczekanie. – Nie wystrasz
się psa, nie jest groźny, tylko tak groźnie ujada. Wejdę pierwsza i uspokoję
go. – Otworzyła drzwi domu, witając się z wilczurem. Lidka niepewnie
weszła tuż za nią. Wielkie psisko niechętnie poddawało się woli swojej
pani. – Arko, spokój. Nie wolno tak ujadać. Lidka, wejdź i rozgość się, Arko
nic ci nie zrobi. Odstawię zakupy do kuchni. – W domu panowała cisza.
Natalia zaparzyła dwie filiżanki kawy, wracając do koleżanki siedzącej
niczym trusia w salonie. – Teraz
możemy rozmawiać.
– Dzieci
twoich nie ma? Jest tak cicho…
– Dzieci
mają swój świat, zupełnie inny od mojego. One od jakiegoś
czasu żyją w świecie Awatara, przyziemne sprawy nic ich nie obchodzą.
– Kim
u diabła jest ten Awatar? Mów po polsku, bo u mnie kiepsko
z angielskim.
– Tak nazywam baśniowy świat Internetu. Tam wszystko jest inne,
piękne i fascynujące, nie tak jak w rzeczywistym świecie. Po co zajmować
się przyziemnymi sprawami, skoro można żyć inaczej – w głosie Natalii
zabrzmiała gorycz. Koleżanka przez moment milczała, przyglądając się jej
z ukosa. – Nie
patrz tak na mnie. Nie jestem wyrodną matką, tylko czasem
tak się zachowuję. Nieważne. Opowiadaj, co u ciebie. Twoje pociechy też
już dorosły.
– Karol
skończył dwadzieścia trzy lata, Julka siedemnaście. Ojciec
z nimi walczy. Ma okazję przekonać się do prawdziwego życia. Dotychczas
nic go nie obchodziły sprawy związane z prowadzeniem domu. Większą
część życia spędził, załatwiając interesy.
– Bądź uczciwa. Ktoś musiał zarabiać
na
utrzymanie rodziny. Bez
chleba nie siedziałaś ani jednego dnia.
– To
prawda, ale nie masz pojęcia, jak często ten chleb był gorzki.
– Nie
zapominaj, że wiem coś na ten temat. Powiedz mi, zmieniło się
coś na lepsze w naszych rodzinnych stronach?
– Zmieniło się.
Bieda
aż piszczy, żadnej pracy nie ma, wszystko powoli
zamiera. Młodzi dawno już wyjechali, gdzie kto mógł, a starsi dogorywają.
Nie tęsknisz za krajem?
– Tęsknię.
Przez
pierwsze lata pobytu tutaj nie myślałam o powrocie
do Polski, ale teraz coraz częściej przenoszę się wspomnieniami do starej
ojczyzny. Gdybym miała jakiś kątek, chyba wróciłabym tam, ale nie mam
gdzie wrócić. Jestem zmęczona życiem na obczyźnie.
– Masz
przecież dom.
– Nie
mam, Lidka. Mojego domu już nie mam…
– Sprzedałaś go?
– Nie. Odebrano
mi go, tak jak wszystko w życiu. W moim domu
mieszka jakiś dziki lokator, którego tak naprawdę nie znam.
– Nie
rozumiem, jak to w twoim domu ktoś mieszka? Jakim prawem?
– Prawem
silniejszego, moja droga. Wilcze plemię pozbawiło mnie
wszystkiego. To oni stoją za tym. Próbowałam interweniować w tej
sprawie, ale policja uznała, że żadne prawo nie zostało złamane, mir nie
został naruszony i wszystko jest cacy.
– Domyślam się, że twój były
za
tym stoi.
– Ta
szmata, jego kochanka za tym stoi. I brat. Lidka, oni nadal są silni
i nadal sami ustanawiają prawo. Skoro raz udało im się wygonić mnie
z domu, dlaczego ma nie udać się zamknąć przede mną drogi powrotu? Po
drugiej stronie Krzyża stoi murowany dom, gotowy do zamieszkania, ale
tam lokatorzy nie poszli mieszkać, bo nikt by im na to nie pozwolił. Zajęli
mój dom, doskonale zdając sobie sprawę, że nic im nie zrobię, bo mają po
swojej stronie poparcie stada wilków dyszących nienawiścią do mnie.
– Nie rozumiem. W twoim domu mieszka dziki lokator i ty nic z tym nie
możesz zrobić? – Lidka
nie wierzyła własnym uszom.
– Sama
przeciw wszystkim? Odwagi potrzeba.
– Ja, będąc
na
twoim miejscu, napisałabym książkę o tym, co zrobiła ci
twoja rodzina.
– To
nie jest moja rodzina. To wilcze plemię żądne krwi. To, że udało mi
się wyrwać z ich kłów i pazurów, wcale nie oznacza, że mi odpuścili. Nikt
z nich nie zna mojego adresu ani telefonu, co pozwala mi spokojnie żyć.
– Minęło
tyle
lat. O co mają dziś do ciebie pretensje? Odebrali ci
wszystko, co można było odebrać.
– Nie
zdążyli odebrać mi życia i to ich boli najbardziej. Ja żyję, choć
powinnam od lat gryźć ziemię. Ktoś taki jak ja nie powinien chodzić po
świecie.
– Tym
bardziej powinnaś o tym napisać.
– I kto
by
to czytał? Kto by mi uwierzył, że napisałam prawdę? Kimże
ja jestem, że mogłabym napisać cokolwiek? Mam na swoim koncie tysiące
przeczytanych książek i każda kończyła się happy endem, bo w książkach
w gruncie rzeczy dobro zawsze wygrywa ze złem. W moim przypadku
byłby to horror z ponurym zakończeniem. Nie, Lidka, nie nadaję się na
pisarkę, jestem prostą kobietą żyjącą bardzo przyziemnymi sprawami.
Kiedy wracam myślą do tamtych strasznych dni, sama z trudem wierzę
w to, co przeżyłam. Dwa lata temu byłam w Polsce, odwiedziłam Ninę…
Patrzyłam na kran, z którego brałam wodę i sama się sobie dziwiłam, skąd
we mnie było tyle siły. Dziś nie byłabym w stanie żyć tak jak wtedy. Nie
dałabym rady…
– Bóg dał
ci
siłę.
– A ty znowu swoje. Ja nie mam nic przeciwko Bogu, ja tylko nie wierzę
w Jego miłosierdzie i dobroć. Nie napiszę żadnej książki. Nie stanę
ponownie pod pręgierzem klanu. Nie będą mnie nigdy więcej poniżać,
przeklinać i ranić. Nikt naprawdę nie wie, jak straszną cenę zapłaciłam za
wszystko. Samotność jest czasem gorsza niż śmierć i ja tej samotności
doświadczyłam, stając naprzeciwko wilczego stada. Z całej rodziny nikt
oprócz Małgosi nie podał mi ręki. Nikt nie podszedł i nie powiedział:
„Jestem z tobą”. Wszyscy mnie potępiali, traktując jak wyrzutka,
a przecież nie byłam gorsza od nich, ja tylko nie umiałam żyć tak, jak mi
kazano. Co osiągnęłam tą nierówną walką? Nic. Wdeptano mnie w błoto
w imię ratowania dobrego imienia rodziny. Z imieniem Boga na ustach, bo
jakże mogłoby być inaczej… – urwała, walcząc z falą łez.
– Przynajmniej
spróbuj. Sama widzisz, że nawet po latach nie jesteś
w stanie mówić o tym, bo duszą cię łzy. Wyrzuć to z siebie. Przelej na
papier całe to swoje cierpienie.
– Widzisz, moja
droga, napisać książkę, to znaczy obnażyć się przed
światem. To nie jest ani proste, ani łatwe. Mimo upływu czasu wszystko
jest ciągle zbyt bolesne i zbyt osobiste, by o tym publicznie mówić. Jakich
użyć słów, by oddać prawdziwość przeżyć i nie być zarazem wulgarną? Nie
mogę napisać, że moja matka głaskała mnie po głowie, zwracając się do
mnie po imieniu. Moja matka mówiła do mnie „ty kurwo”, a ja miałam
zaledwie siedem lat i nie rozumiałam, dlaczego tak strasznie mnie
nienawidzi. Gdyby przyznawano nagrody za znęcanie się, moja matka
dostałaby Nobla. Była mistrzynią w tej dziedzinie.
– Byłaś
niechcianym
dzieckiem, dlatego matka tak cię traktowała.
Dużo jest takich dzieci.
– No
właśnie. Nie jestem wyjątkiem. Jeżeli odważę się otworzyć drzwi
własnej duszy, ludzie oskarżą mnie o użalanie się nad sobą lub, co gorsza,
o chęć zemsty na bogobojnych i jakże uczciwych członkach rodu. Nie
zapominaj, że to ja jestem wyklęta, oni natomiast noszą nad głowami nimb
świętości.
– Przestań Natalia. O czym
ty
mówisz? Jaki nimb świętości? Twoja
siostra rozbiła ci rodzinę, zabrała ci męża, pozbawiła twoje dzieci ojca,
a ty mówisz, że uchodzi za świętą?
– Proszę cię,
nie
nazywaj jej moją siostrą. Nigdy.
– W porządku, przepraszam.
– Przygotuję obiad. Pomożesz
mi?
Pamiętasz, jak kiedyś zbierałam
butelki, by kupić chleb? Dzisiaj mam wszystko i muszę ci powiedzieć, że
mało mnie to cieszy.
– Spotykasz
się z kimś? Masz jakichś przyjaciół? Znajomych?
– Znajomych
mam dużo, przyjaciółkę jedną i nie spotykam się z żadnym
panem, jeżeli ci o to chodzi.
– Więc
co
robisz w wolnym czasie?
– Niewiele
mam wolnego czasu. Nie jestem już pierwszej młodości
i praca mnie męczy. Po powrocie do domu odpoczywam albo biorę się za
zmywanie lub prasowanie, bo mnie trafia, gdy widzę zlew pełny brudnych
talerzy lub stertę ciuchów do prania.
– A co w tym
czasie
robią dzieci?
– Dokładnie
to
samo co w tej chwili.
– Aha. I wszystko
jasne. Sama
je tak wychowałaś. W tej materii
możesz mieć wyłącznie do siebie pretensje.
– Masz
rację. Ja je tak wychowałam, chociaż nie chciałam źle. Obierz
ziemniaki, ja zajmę się smażeniem schabowych, surówka stoi w lodówce.
Pół godziny i będziemy miały obiad. Wróci moja wnusia z przedszkola, też
na pewno zje z chęcią.
Przez
chwilę milczały, skupiając uwagę na przygotowaniu obiadu.
Natalia miała wrażenie, że czas na chwilę się cofnął, że nie było
wspomnianego dramatu w jej życiu, emigracji i bezmiaru samotności. Łzy
zapiekły pod powiekami.
– Natalia, co
się dzieje?
– Przypomniały się
mi
lata, gdy wszystko było proste i jasne.
Przyjeżdżałaś do mnie z dziećmi i podobnie jak dziś razem
przygotowywałyśmy obiad. Potem już nic nie było tak jak przedtem. Odkąd
sięgam pamięcią, zawsze najbardziej bałam się samotności. Robiłam co
było w mojej mocy, by zachować pełną rodzinę i nie udało się mi. Nic mi nie
wyszło w życiu, choć od losu chciałam tak niewiele. Chciałam tylko mieć
swój dom i żeby bociany zrobiły gniazdo na jego dachu. Rodzina mi się
rozpadła, dom mi zabrano, a bociany nie zrobiły gniazda. Wiesz, kiedyś
myślałam, że wystarczy wyjechać daleko od tego skażonego miejsca, by
zapomnieć i odciąć się od przeszłości, ale jakże się myliłam. Dziś wiem, że
gdybym nawet wyjechała na Antarktydę, wspomnienia niczym cień pójdą za
mną.
– Bo
to wszystko, co przeżyłaś wciąż w tobie tkwi. Minęło trzynaście
lat, a ty wciąż żyjesz przeszłością. Tak nie można, Natalia. Pora zamknąć
ten nieszczęsny rozdział twojego życia i zacząć od nowa. Wiesz, że
uśmiechasz się tylko ciałem? Twoja dusza spowita jest mrokiem. Na twojej
twarzy czas wyrył gorzki żal. Nie masz przecież stu lat, nie masz nawet
pięćdziesięciu, możesz jeszcze ułożyć sobie życie. Dzieci masz już dorosłe.
Musisz tylko rozliczyć się z przeszłością, uwolnić się od koszmarów
dzieciństwa i tego całego cyrku związanego z rozwodem.
– Jak
mam to zrobić? Powiedz mi, jak mam zapomnieć? Jak mam
odzyskać wiarę, którą straciłam dawno temu? Jak? Kiedyś jeszcze
wierzyłam, że dzieci mi pomogą, że będzie mi lżej, gdy już dorosną, ale
byłam głupia, bo wierzyłam na próżno. Stary człowiek nie jest nikomu
potrzebny, niewiele ma do powiedzenia, bo co taki ludzki wrak może
wiedzieć o współczesnym świecie? Nic. Więc nie powinien zabierać głosu,
tylko siedzieć cicho, ciesząc się, że jeszcze potrzebują go do prania
i sprzątania. Dobro i zło straciło na znaczeniu, liczą się tylko pieniądze.
– Przecież
ty
nie jesteś stara. Znajdź sobie jakiegoś normalnego faceta
i zacznij żyć.
– Dajże
mi
święty spokój. Po co mi jakiś facet? Że niby za mało mam
obowiązków, a za dużo wolnego czasu? Przestań, Lidka. Mam poukładane
życie i niczego nie chcę w nim zmieniać. Mam swoje ukochane książki, na
które mnie kiedyś nie było stać i jestem na swój sposób szczęśliwa.
– Mnie
nie musisz okłamywać. Za dobrze cię znam, moja droga.
W głębi duszy jesteś bardzo samotna.
– Na
szczęście nikt nie zagląda w głąb mojej duszy. Drzwi do niej
dawno zatrzasnęły się i niech tak zostanie. Za zamkniętymi drzwiami jest
bezpiecznie, uwierz mi.
– Mówisz
tak, bo
się boisz.
– Dokładnie
tak. Nie
jestem odporna na ból i nigdy nie byłam. Dlatego
nie napiszę książki o sobie, bo po prostu się boję. Zdaję sobie z tego
sprawę, że odstaję od reszty ludzi i czasem nie wiem, do jakiego świata
należę, bo tamten, który poznałam z kart książek, za nic nie pasuje do
dzisiejszych realiów. Właściwie, to nigdy nie pasował do rzeczywistości.
Boję się bólu, boję się cierpienia nad miarę, boję się, że ktoś mnie znów
oszuka. Pomyśl tylko przez chwilę logicznie: moja matka mnie odrzuciła,
moja rodzina mnie odrzuciła, nigdy nikomu nie byłam tak naprawdę
potrzebną, więc teraz tym bardziej. Obiad gotowy.
Usiadły w salonie, zabierając się
za
jedzenie. Z pokoi wyszły dzieci
zwabione zapachem jedzenia, nałożyły sobie gotowe danie na talerze
i zniknęły z powrotem za drzwiami.
– Zawsze
tak jest, czy tylko dzisiaj, bo ja jestem u ciebie?
– Zawsze
tak jest. Kiedyś było inaczej, ale odkąd dzieci dorosły, nie
jestem im potrzebna. Gdzieś popełniłam błąd, tylko nie wiem, gdzie.
– Nie
wiesz? To ci powiem. Za mało od nich wymagałaś. Wiem,
zostałaś sama, robiłaś, co mogłaś, by zastąpić im oboje rodziców…
– Były małe,
gdy
to wszystko się zawaliło. Kochałam je ponad życie,
sama zresztą jesteś matką, więc nie muszę ci tłumaczyć. Żyłam dla nich.
– I nadal
to
robisz. Zapomniałaś, że jesteś człowiekiem i masz prawo
do własnego życia.
– Nigdy
nie miałam prawa do własnego życia. Pogodziłam się z tym.
– Ty
ze wszystkim się pogodziłaś, jak widzę. Nie jesteś tamtą dawną
Natalią, dla której nigdy nic nie było niemożliwe. Nie taką cię znam
i pamiętam. Co się z tobą stało? Przyjechałaś tu z jedną torbą, bez
znajomości języka, bez pieniędzy i w ciemno. Poradziłaś sobie. Ściągnęłaś
do siebie dzieci, zapewniłaś im szkołę i dach nad głową. Dziś masz
wszystko, o czym kiedyś może nie śmiałaś marzyć. Masz dom, samochód,
pracę, niczego ci nie brakuje, więc skąd u ciebie tyle goryczy?
– Lata
doświadczeń i samotności wypaliły we mnie wszystko. Kiedyś
ksiądz powiedział mi, że nic mi tak w życiu nie dokuczy jak samotność. To
prawda. Mimo tego, że mam dzieci przy sobie, mam wnuczkę, a jednak
otacza mnie przeraźliwa pustka, której nie jestem w stanie niczym
zapełnić. Na ogół nie skarżę się nikomu, zresztą nie mam komu. Masz
ochotę na spacer? Pokażę ci mój park, a przy okazji Arko sobie pobiega.
– Chętnie się przewietrzę.
To
co? Ubieramy się?
– Tak. Dam
ci kurtkę, pada deszcz i jest wietrznie, ale, jak wiesz, lubię
taką pogodę.
– Pamiętam, jak wyciągałaś mnie na grzyby do lasu, nie zwracając
uwagi na deszcz. Nic się nie zmieniło w twoich upodobaniach. – Lidka
otuliła się kołnierzem kurtki mającym chronić ją przed ziąbem i wilgocią.
Wychodząc na podwórko, zapięły psu smycz. Deszcz ciągle padał, wiatr
szarpał gałęziami drzew, na których pozostało już niewiele liści.
Właścicielka młodego wilczura w towarzystwie koleżanki skierowała się do
pobliskiego parku. Lubiła jesień. Często, wracając z centrum miasta,
celowo przemierzała rozległy park, by choć chwilę poczuć jesienny klimat.
Lubiła brodzić po grubym dywanie z liści, wdychając ich charakterystyczny
zapach. Jesienny aromat schnących traw, opadłych liści i wiatru miał
niepowtarzalny urok. Kochała jesień z jej melancholią, deszczem, chłodem
i zapachem przemijania. – To, co
widzę przed sobą nazywasz parkiem?
Zapomniałaś jak wygląda prawdziwy park?
– Nie
zapomniałam, tylko przyzwyczaiłam się do innej rzeczywistości.
Nie zaprzeczysz, że to miejsce ma swój niepowtarzalny urok. Widziałaś
kiedyś wiewiórki biegające na wyciągnięcie ręki? Wcale nie uciekają. Na
jednej z ławek w pogodne dni przesiaduje stara Cyganka. Jest
sympatyczna, kiedyś nawet chciała mi wróżyć, jednak nie zgodziłam się.
Nie chcę wiedzieć, co mnie jeszcze czeka w życiu.
– Ja
zgodziłabym się. O, kwiatki kwitną mimo późnej jesieni. U nas o tej
porze są już przymrozki, a kwiaty możesz zobaczyć jedynie w kwiaciarni.
Nie mogę przyzwyczaić się do tutejszych warunków. Inaczej wygląda
zagranica z pozycji zwykłego zjadacza chleba siedzącego w fotelu w swoim
domu, a inaczej, gdy stoisz na obcej ziemi.
– Wiem
o tym. Wielokrotnie ci o tym mówiłam, a ty mi nie wierzyłaś.
Przekonałaś się na własnej skórze.
– Może
wybierzemy
się na zakupy? Co prawda pogoda nie zachęca do
włóczenia się po sklepach, ale może jednak?
– Jasne. Nie
mówiłam ci, u nas są polskie sklepy, zakłady fryzjerskie,
biblioteka i parę innych punktów usługowych… Tę okolicę nazywają Polską
Mekką, choć nie ma już tylu naszych rodaków co wcześniej. Ich miejsce
zajmują Litwini, Łotysze i Cyganie.
– Żartujesz
ze
mnie, prawda?
– Jakże bym śmiała? Odprowadzimy psa do domu i przejdziemy się po
sklepach. Arko, wracamy. – Kierując się w stronę domu, Natalia zapięła
psu smycz. Cała trójka przyśpieszyła kroku, deszcz zacinał, zmuszając
spacerowiczów do mrużenia oczu. Na ulicy mimo brzydkiej pogody było jak
zwykle tłoczno i gwarno. Natalia zaprowadziła koleżankę do najbliższego
polskiego sklepu, znosząc cierpliwie jej pełne zaskoczenia ochy i achy na
widok rodzimych towarów. Po godzinie zdołała wyciągnąć ją ze sklepu
obładowaną torbami wypełnionymi zakupami. – Po
co ci tyle zakupów?
Przecież możesz częściej zaglądać do mnie i zawsze zrobić zakupy. Dawno
przestałam robić zapasy. Tobie też proponuję to samo.
– Ja
tam swoje wiem. Zawsze lubiłam mieć zapas w szafce i nie
zamierzam zmieniać wieloletnich upodobań. Nawet mi tego nie proponuj.
Pomóż mi zanieść zakupy do domu.
Wracały obładowane reklamówkami
niczym
wielbłądy. Z ulgą weszły
do domu, odstawiając torby.
– Mam ochotę na filiżankę gorącej kawy. Też się napijesz? – Natalia
włączyła czajnik z wodą. Po chwili aromat świeżo parzonej kawy rozszedł
się po mieszkaniu. Długo w nocy dwa ściszone głosy zakłócały ciszę
panującą w mieszkaniu, zanim zmęczenie zmusiło je do odpoczynku.
Natalia mimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Pomysł napisania książki,
podsunięty przez koleżankę, wywołał u niej atak panicznego strachu.
W jednej chwili powróciło całe zło, którego doświadczyła na własnej
skórze. Skuliła się w pozycję płodu, czekając, aż lęk przeminie, a pamięć
przesuwała przed oczami chwile grozy, utwierdzając swoją ofiarę
w przekonaniu, że nic nie odeszło w zapomnienie. Gdyby w takim
momencie miała do wyboru zapadnięcie się pod ziemię albo spotkanie
z kimkolwiek ze swoich oprawców, wybrałaby to pierwsze. Zabolałoby
może ostatni raz. Sama myśl o spotkaniu z wilczym stadem wywoływała
u niej za każdym razem falę dzikiego bólu i przerażenia. Leżała bez ruchu,
wsłuchując się w łomot własnego serca, aż wreszcie wszystko zaczęło
wracać do normy i zelżał ucisk kleszczy strachu. Odsunęła od siebie
niedorzeczną myśl podsuniętą przez Lidkę, postanawiając nigdy więcej do
niej nie wracać. Żyła tu od paru dobrych lat i nikt tak naprawdę jej nie
znał. Nawet Lidka. Wszystko w jej życiu było na pozór poukładane
i głupotą byłoby burzyć dotychczasowy porządek rzeczy. Zresztą Natalia
nie była gotowa na ujawnienie światu swojej historii. Co gorsza, nie była
pewna, czy kiedykolwiek będzie gotowa, by zmierzyć się z przeszłością.
Czasem łudziła się, że wszystko okaże się snem, że obudzi się w starym
świecie i nie będzie potrzeby przed nikim odsłaniać najtajniejszych
zakamarków własnej duszy. Po dłuższym zastanowieniu doszła do wniosku,
że napisanie książki opartej na własnych przeżyciach źle zostałoby
odebrane przez wszystkich, którzy ją znają, bo mógłby ją ktoś posądzić
o chęć zdobycia sławy kosztem rodziny, albo nie daj Boże o zemstę na
bogobojnych członkach rodu. Już i tak wystarczająco narozrabiała,
wyłamując się z zasad panujących w rodzinnym klanie, przez co została
wyklęta raz na zawsze, dlatego napisanie książki byłoby kolejną próbą
gaszenia ognia za pomocą oliwy. Dzieci też miałyby wiele do powiedzenia
w tej sprawie. Przecież skoro je urodziła i podjęła się obowiązku
samotnego ich wychowania, wiedziała, na co się pisze. Zawsze mówiła, że
dzieci są aniołami na Ziemi, a skoro są aniołami, jak można czegoś od nich
wymagać? Niegodziwością jest, że inni wymagają czegoś od nich, ale żeby
jeszcze rodzona matka? Tego byłoby za wiele. Przecież są dobre, kochane
i niewinne niczym przyboczna straż Stwórcy… A ona jest już stara i nic od
życia się jej nie należy. Swoje przecież przeżyła, pora ustąpić miejsca
młodym, dostosowując się do ich nowych zasad. Taka przecież jest kolej
rzeczy, czy ktoś zgadza się z tym, czy nie. I z tą myślą usnęła. Coś ją
wyrwało ze snu. Usiadła, rozglądając się nieprzytomnie po pokoju, i ku
własnemu przerażeniu zobaczyła biskupa w purpurze spacerującego po jej
domu. „Co tu robi ten duchowny? Na pewno matka go przysłała, by wygnał
ze mnie diabła”, przemknęło jej przez myśl lotem błyskawicy, zanim nie
oprzytomniała na tyle, by w osobie spowitej w purpurę rozpoznać
koleżankę.
– Lidka, na
Boga, co ty masz na sobie?
– Było
mi
chłodno, więc owinęłam się w pościel znalezioną w twojej
szafie. Uwielbiam satynę, a jeszcze bardziej uwielbiam taki kolor.
– Wzięłam cię
za
biskupa.
– Co
niby miałby robić biskup w domu takiej ateistki jak ty?
– Pomyślałam
przez
moment, że matka przysłała duchownego, żeby
wygonił ze mnie diabła.
– To
tylko potwierdza moje słowa, że ciągle żyjesz przeszłością.
– Nie
żyłam przeszłością, dopóki nie spotkałam się z tobą. Zanim
usnęłam, długo myślałam nad twoją propozycją.
– I?
– Doszłam
do
wniosku, że jest niedorzeczna.
– Zastanów się.
Masz
czas. Muszę wracać do siebie. Dzwonili
z agencji, że jadę do pracy na popołudniową zmianę.
– Szkoda. Myślałam, że dłużej u mnie zostaniesz.
– Teraz, kiedy
spotkałyśmy się, myślę, że częściej będziemy się
widywać.
– Też tak myślę. Pomogę ci zabrać się z tym całym majdanem do domu.
– Natalka
bez ociągania wstała z łóżka. Zjadły śniadanie i pojechały do
centrum, gdzie mieszkała Lidka.
A potem zaczął się przedświąteczny
okres
w pracy i w domu. Natalia jadła,
spała i pracowała. Była zbyt zmęczona, by myśleć nad czymkolwiek. Tak
było każdego roku, odkąd tu przyjechała. Przedświąteczna gorączka
opanowywała wszystkich mieszkańców Anglii. Zamówienia mnożyły się
niczym grzyby po deszczu, zakłady pracowały pełną parą i nadgodziny nie
były niczym niespodziewanym.
A jednak słowa koleżanki
nie
chciały odejść w zapomnienie. Powracały
do Natalii w najmniej oczekiwanych momentach, choć wcale tego nie
chciała. Nauczyła się żyć z raną, która nie miała się nigdy zagoić,
pogodziła się z nową rolą w jej życiu, niczego już nie oczekując od losu. Po
co zatem zrywać stary plaster, skoro nowy i tak niczego nie zmieni? Po co
otwierać zamknięte drzwi? Po co pokazywać światu to, co jest
niekoniecznie piękne i chlubne? Za zamkniętymi drzwiami jest
bezpieczniej. Życie toczy się utartym trybem, nikt nie dotyka bolesnej rany
w sercu i nikt nie zagląda w jej duszę. A fakt, że Natalia nie uśmiecha się
radośnie, nikogo nie powinien obchodzić. Starzy ludzie z natury są
zgorzkniali i milczący, bo co taki stary człowiek może powiedzieć
mądrego? Może jedynie cieszyć się, że jest jeszcze potrzebny swoim
bliskim i to powinno mu wystarczyć. Kiedyś wierzyła, że dzieci zajmą się
nią, gdy starość przygnie do ziemi, ale to było dawno, gdy jeszcze w coś
wierzyła. Dziś, po latach bezsensownej walki z przeciwnościami losu,
wiedziała, że żadne jej marzenie nie spełniło się i to nie będzie wyjątkiem.
Dawno temu zbudowała wokół siebie szczelnie przylegający mur mający ją
chronić przed światem. Ciągle go umacniała, żeby broń Boże nie powstała
żadna przypadkowa szczelina, przez którą mogłoby dostać się do środka
jakieś niepożądane uczucie, z czasem stało się nawet nieważne, czy byłoby
dobre, czy złe. Dobrych nie oczekiwała, złych nie dopuszczała do siebie
dzięki pancerzowi, dlatego nie cierpiała. Tylko ona wiedziała jak bardzo
jest nieodporna na ból, jak bardzo się go bała i czas tego nie zmienił.
Schowana w swojej skorupie czuła się bezpieczna, tylko czasem jakaś nuta
dawno niesłyszanej melodii, jakieś słowo lub dźwięk znanego kiedyś głosu
odbijały się echem w jej sercu i nie umiała zapanować nad sobą. Nie
mówiła o tym nikomu, nie było sensu wtajemniczać kogoś obcego w jej
sprawy. Swego czasu próbowała rozmawiać o tym z dziećmi, ale one
uznały to za jej fanaberie. Szybko wycofała się do swojej skorupy,
przepraszając, że śmiała mieć nadzieję na odrobinę zrozumienia. Nigdy
potem już nikomu się nie skarżyła. A słowa koleżanki uparcie powracały.
A może jednak Lidka miała rację, że powinna światu opowiedzieć swoją
historię? Może gdzieś w wielkim świecie ktoś inny boryka się z podobnym
problemem, na oślep szukając wyjścia z sytuacji? Może właśnie taki ktoś
przeczyta jej historię i poczuje się dzięki temu silniejszy i gotowy do
stawienia czoła życiu? Może ktoś po przeczytaniu jej książki nie pozwoli
sobie odebrać wszystkiego, czym dotychczas żył? Natalia nie miała tyle
siły i kiedyś zabrakło jej wiary, że życie jednak ma sens. Ona przestała
walczyć.
W wolne
dni
powróciła do spacerów po parku opustoszałym z racji
chłodu i deszczu, stara Cyganka zniknęła jednak z drewnianej ławki
w alejce. Czasem Natalia zastanawiała się, co się z nią dzieje. Gdzie
mieszka? Komu stawia karty? Obraz parku bez niej był jakiś niepełny,
jakby wycięto drzewo, które dotychczas rosło w sercu ogrodu.
Tymczasem
niespodziewanie spadł śnieg, zakrywając szarobrudne
połacie ziemi cienką pierzynką bieli. Ziąb spowodowany kilkustopniowym
mrozem zmusił mieszkańców do wyciągnięcia z szaf grubych swetrów
i szalików. Zamiast rozbawionych dzieci, po ośnieżonych trawnikach
biegały psy. Natalia wróciła do domu, zapięła swojemu pupilowi smycz
i wyszła na spacer. Było to pierwsze zetknięcie się zwierzęcia ze śniegiem,
młody wilczur gnał do przodu jak szalony, właścicielka uczepiona smyczy
biegła za nim, sapiąc niczym kowalski miech.
– Arko, ty wariacie, nie tak szybko. Śniegu nikt ci przecież nie
zabierze. – Będąc
daleko
od ruchliwej ulicy, spuściła go, by sobie pobiegał,
a sama przysiadła na ławce. Główną alejką parku szły dwie młode kobiety.
Natalia po charakterystycznym stroju rozpoznała w nich Cyganki.
Zaczepiały ludzi, proponując przepowiedzenie najbliższej przyszłości,
wróżenie najwidoczniej miały w genach, tak jak wierność swoim
obyczajom.
– Daj parę złotych, powróżę. Powiem, co cię czeka w najbliższym
czasie – zaproponowała
jedna
z nich, zbliżając się do niej.
– Nie
chcę żadnej wróżby, ale jeżeli mogłabyś powiedzieć mi, co się
dzieje z jedną z was, starszą kobietą, która całą jesień tu przesiadywała,
zapłacę.
– Ty
jesteś ta Polka, o której mówiła Zoraja?
– Być może.
Nie
wiem, jak nazywała się wasza seniorka. Była wiekowa
i bardzo ludzka.
– Zoraja
nie żyje. Umarła tydzień temu.
– Umarła?
Tak
po prostu? Jesteś pewna, że o nią mi chodzi?
– Daj
mi pieniądze, powiem ci więcej.
Natalia
wyjęła z kieszeni jakieś drobne, wsypując je w wyciągniętą
dłoń młodej Cyganki. Nie mogła uwierzyć, że staruszka nie żyje. Chciała
zostać sama. Zawołała psa, kierując się w stronę domu. Parząc kawę,
myślała o tym, że nigdy już nie spotka kobiety, którą znała tylko z widzenia,
a jednak ją lubiła. Pod powiekami zaszczypały łzy. Wytarła je pośpiesznie,
żeby nikt ich nie zauważył. Od jakiegoś czasu coś dziwnego się z nią działo,
wzruszała się z błahych powodów. Usiłowała skupić się na filmie, ale gdzieś
tam w środku jej myśli krążyły wokół ostatniego spotkania z Zorają. Przez
krótką chwilę poczuła się bardziej samotna niż zwykle. „To szaleństwo.
Ludzie rodzą się i umierają, taka jest już kolej rzeczy, więc czemu jest mi
tak strasznie smutno i pusto? Może ja naprawdę wariuję?”, zastanawiała
się w głębi duszy. „Powinnaś o tym napisać”, brzmiał gdzieś w głowie,
niczym złośliwy chochlik, głos koleżanki. „Jeżeli nawet napiszę o tym, co
przeszłam w życiu, jeżeli jakiś wydawca zgodzi się to opublikować, moje
nazwisko i zdjęcie pojawi się na okładce książki, a wtedy piekło rozpęta się
od nowa. Na moją głowę spadną kolejne gromy, rodzina mi tego nie puści
płazem. Już to widzę, jak Wanda załamuje ręce nad głową, klnąc mnie
w żywy pień, Kacper zaś modli się, by w końcu szlag mnie trafił. Przecież
tak bardzo cieszył się, gdy lekarz podejrzewał u mnie stwardnienie
rozsiane. To nie są młode wilki, to wciąż silna wataha zaprawiona
w bojach, choć nieco przetrzebiona po śmierci kilku członków stada”,
odpowiadała głosowi, broniąc się przed namową.
Któregoś
dnia
spadła na nią niespodziewana wiadomość, że dzicy lokatorzy
wedle własnego upodobania wykańczają dom i zagospodarowują całe
obejście będące własnością Natalii. Robili to za zgodą rodzinnego klanu,
ba, za jego namową. Natalia aż ugięła się pod tak niespodziewanym
ciosem. Odebrano jej ostatnią rzecz w życiu, w imię Boga i miłosierdzia
rzekomo. Długo płakała nad własną bezsilnością, a w rozbudzonej
wstrząsem wyobraźni przesuwały się obrazy domu. Poczucie krzywdy było
tak ogromne, że pokonało dotychczasowy strach. Wtedy podjęła jedną
z ważniejszych decyzji w życiu, że jednak opowie światu swoją historię,
bez względu na to, jak świat ją przyjmie. Dzięki temu poczuła, jak wraca
do życia, budząc się z letargu, który zafundował jej los. Była przecież
człowiekiem mającym prawo do własnego życia i zapragnęła skorzystać
z tego prawa. „Jestem głupia, zamartwiając się tym, co powiedzą inni.
Niech mówią, co chcą, spróbuję zmierzyć się z przeszłością. Raz kozie
śmierć”, zdecydowała bez wcześniejszego już wahania się. Poczuła w sobie
przypływ sił pozwalający raz jeszcze stanąć naprzeciwko wyjącego wiatru,
choć doskonale zdawała sobie sprawę, że będzie to potężna wichura
mogąca zmieść ją z powierzchni ziemi.
Po
powrocie z pracy do domu wyciągnęła swój zakurzony zeszyt
z zapiskami, próbując przelać na papier morze wspomnień wypełniających
od dawna jej umysł. Nie była pewna, co z tego wyjdzie, ale nie chciała już
wycofać się z raz podjętej decyzji. Dalsze zastanawianie się nad tym
przyniosłoby jedynie kolejne wątpliwości i wahanie się. Korzystając z ciszy
panującej w domu, pozwoliła myślom przenieść się do miejsca, gdzie
wszystko kiedyś się zaczęło, na długo przed tym, zanim przyszła na świat.
KAPLICZKA
ZWANA KRZYŻEM
Przed
wiekami nad Krainą Tysiąca Jezior szumiała dzika puszcza.
Majestatyczne sosny, sędziwe dęby, smukłe świerki, graby i białe
brzozy wznosiły dumnie swe czoła ponad całe zastępy drobniejszych
gatunków swoich braci i sióstr, pnąc się w górę, ku nieboskłonowi.
Smagane wichrami, ogrzewane słońcem i otulane pierzyną śniegu
rozrastały się coraz bardziej pewne niezmiennej władzy nad światem.
Zielony płaszcz boru osłaniał królestwo zwierząt żyjące pod jego
bezpiecznymi konarami. Żywił i chronił wszelkie leśne stworzenia, jak
przystało na władcę ziem, z dumą spoglądając na dorodne żubry,
jelenie czy łosie pasące się ogromnymi stadami na jego soczystych
pastwiskach ukrytych pośród rzek i jezior. Ptactwo wiło gniazda
w wiekowych konarach drzew, sławiąc nieprzemijającą potęgę puszczy
symfonią tysiąca głosów. Kiedy więc wśród leśnych ostępów pojawił się
człowiek, dobrotliwa puszcza dała mu schronienie, nie pozwalając
zaznać głodu. Nikt go nie pytał, skąd przybył i po co. Przybysz nie
płoszył zwierząt, nie zakłócał też odwiecznej harmonii natury. Na
najwyższym z pagórków własnymi rękami zbudował skromną budowlę
i odszedł tak cicho, jak się pojawił. Budowla została.
Po
jakimś czasie na skraju nieprzebytej puszczy znów pojawił się
człowiek. Ten nie był zagubionym wędrowcem, ten okazał się
największym wrogiem boru. Wycinał wiekowe drzewa i zabijał
zwierzęta. Przez dzikie ostępy przebiegł jęk zgrozy. Nieznany
dotychczas wróg zatapiał swoje chciwe szpony we wnętrzu królestwa,
które miało trwać wieki. Pod jego toporem padały wiekowe kolosy
zdziwione własną bezsilnością, krew zabijanych królów puszczy
plamiła czerwienią zielone poszycie boru, napełniając okolicę
zapachem śmierci i trwogi. Las umierał, jego epoka dobiegała końca.
A człowiek parł naprzód, usiłując wydrzeć konającemu borowi jak
najwięcej tajemnic, lecz pradawny władca do końca pozostał dumny.
Cofał się przed chciwością ludzką w dostojnym milczeniu. Może
dlatego nikt nigdy nie poznał prawdy o dziwnej budowli wyłaniającej
się z gąszczu wycinanego lasu. Kogo przed wiekami Bóg natchnął
myślą o postawieniu pomnika wiary w tym właśnie miejscu, nie
wiadomo. W czyim sercu powstał ten jakże niezwykły plan budowli
i czyje ręce gładziły kamienie na budowę, nie wiadomo. Wiadomo
jedynie, że budowniczy był człowiekiem wielkiej wiary, skoro nie
zwątpił w sens swego dzieła stawianego na bożą chwałę, ufając, że
przetrwa wieki. Jedna z legend głosi, że król Jagiełło, zabłądziwszy
w gęstwinie boru, usnął na wzgórzu i we śnie anioł wskazał mu drogę
do ludzkich osad. Król z wdzięczności za ocalenie nakazał zbudować
kapliczkę, uznając to miejsce za cudowne. A może u stóp wzniesienia,
w prastarych czasach historii, w miejscu zrytym uderzeniami piorunów
znajdowały się wrota piekieł i budowniczy cudem wyrwawszy się z ich
otchłani, na tym właśnie pagórku dziękował Bogu za pomoc, stawiając
na pamiątkę zwycięstwa nad złem ów pomnik wiary? Może kapliczka
miała być dowodem boskiej potęgi nad mrocznymi siłami, które nigdy
nie miały już zapanować nad światem? Nikt nigdy nie poznał prawdy,
tajemnicę znała tylko puszcza, niemy świadek minionych wieków. Gdy
zatem z głębi konającego pod toporami drwali boru wyłoniła się
skromna szara budowla, miejscowi nazwali ją Krzyżem, uznając to
miejsce za wyjątkowe.
Mijały wieki. Królowie
rodzili
się i umierali. Wielkie rody powstawały
i upadały. Czas zmieniał wszystko dokoła: ludzi, historię i obyczaje,
a kapliczka stała tak, jak ją zbudowano, skromna, prosta i milcząca.
Nie
bez przyczyny ówczesna ludność uznała to miejsce za święte. Na
pewno pierwsze cuda zdarzały się już w zamierzchłych czasach, tylko
nikt dziś o nich nie pamięta, ale potem było ich więcej, takich
mniejszych, tutejszych, co pozwoliło mieszkańcom utwierdzić się
w przekonaniu, że pod Krzyżem można wyprosić łaskę u Boga. Ktoś
modlił się, żeby sąsiadowi wyzdychało bydło i stał się cud, bydło
wyzdychało. Ktoś inny skrzywdzony przez złego i zawistnego sąsiada
wymodlił pod Krzyżem wypadek jego syna, bo przecież za grzechy
ojców powinny płacić dzieci. Wypadek zdarzył się, a zarazem cud
także. Jakaś panna na wydaniu modliła się żarliwie o dobrego męża,
najlepiej księcia z bajki, w tym miejscu Bóg jednak nie zawsze mógł
spełnić prośbę, bo książąt od dawna nie było, ale jakiś tam czasem
jeszcze się znalazł i uszczęśliwiona dziewczyna twierdziła, że stał się
cud. Innego rodzaju cuda też się zdarzały. Matka, wznosząc ku niebu
oczy zalane łzami, błagała Boga, żeby przeklął jej córkę, paliła świece
w tej jakże ważnej intencji, ale nie uprzedzajmy historii…
Czas
płynął. Nikt nie był w stanie go zatrzymać, ani też zmian, które
niósł ze sobą tak zwany postęp. Zmieniał się krajobraz piastowskiej
krainy, a wraz z nim zmieniały się obyczaje i ludzkie myślenie.
W dawnej Polsce wszystko było inaczej. Polskie wioski niczym nie
przypominały tych dzisiejszych. Małe, zazwyczaj drewniane i kryte
słomą domki przeważnie mieściły w swym wnętrzu liczną rodzinę
posłuszną woli gospodarza, który, rzecz jasna, był też głową rodziny.
Młodzi szanowali decyzję ojców, nie śmiąc się im przeciwstawić.
Szanowali także odwieczne tradycje przekazywane zazwyczaj
z pokolenia na pokolenie. Jedną z nich było kojarzenie małżeństw.
Dawniej nie było rozpusty ani samowoli. Nie było randek przy blasku
księżyca. Jeżeli już coś takiego się zdarzyło, to na pewno nie przy
blasku księżyca, za to w wielkiej tajemnicy, żeby broń Boże nikt się
o tym nie dowiedział. Rodzice sami decydowali, za kogo wydać córkę,
albo z kim ożenić syna. Zazwyczaj zwracano się z tym do swata, który
zawodowo trudnił się kojarzeniem par, ten zaś robił rozpoznanie wśród
kandydatów, uzgadniając wstępnie z ojcem panny warunki ożenku
i uzyskawszy zgodę, jechał z kawalerem w swaty, by oficjalnie
potwierdzić fakt, a jednocześnie dobić targu w sprawie posagu. Posag
był nieodłącznym atrybutem w kojarzeniu par i im był większy, tym
większe powodzenie miała panna. Najsmakowitszym kąskiem były
wówczas ojcowskie morgi, a mogąca na nie liczyć panna mogła
grymasić przy wyborze męża, patrząc na innych z góry. Nie wszyscy
chłopi posiadali jednak dość ziemi, by należycie wyposażyć dzieci,
posag był więc wtedy skromniejszy: jakaś krowina, parę pierzyn
i poduszek. Po zmówinach dawano na zapowiedzi w kościele i młodzi
wkrótce stawali na ślubnym kobiercu.
W taki
to
bardzo prozaiczny sposób, pozbawiony nawet odrobiny
romantyzmu, Józef Polańczyk, ojciec Natalii, wżenił się w rodzinę
Polangisów, biorąc za żonę najstarszą córkę, Rozalię. Młodzi po ślubie
zamieszkali u rodziców Rozalii, w jednej izbie razem z jej rodzicami
i rodzeństwem. W dawnej Polsce większość ludzi tak mieszkała. Pół
biedy, jeżeli młodzi jakoś dogadywali się ze starszymi, gorzej było, gdy
pod takim dachem zabrakło zgody.
W domu Polangisów
chyba
nigdy jej nie było. Franciszek, głowa
rodziny, świeć Panie nad jego duszą, był cholerykiem trzymającym ster
władzy w swoich rękach. Do niego należało zawsze ostatnie słowo, jak
więc zdecydował, tak musiało być, i nie było zmiłuj się. Nie był
wyrywny do obrabiania pola, do tego miał dzieci i parobka, sam
zajmował się czymś lepszym niż praca na roli, był cieślą budującym
domy w okolicy. Żona jego, też Rozalia, niewiele różniła się
charakterem od męża. Pochodziła z sąsiedniej parafii, z rodziny
o litewskich korzeniach, z natury nie pałała więc miłością do Polaków.
Mówiąc wprost, była Litwinką z krwi i kości i miała w sobie tyle
zajadłości, że starczyło na całe życie, by nienawidzić męża, zięcia
i paru innych osób. A Józef Polańczyk? Niewiele miał do gadania, za to
do słuchania całą litanię skarg i pretensji, że dziad, że biedny, że głupi
i nieuczony. Co prawda jego żona też uczoną nie była, była natomiast
nieodrodną córką swoich rodziców. Po nich dziedziczyła rodowe cechy.
Jakie szanse na szczęście miał Polańczyk? Prawdopodobnie niewielkie,
bo przedsiębiorcza żona starała się przejąć ster władzy, zachowując
jednak pozory uległej i bogobojnej kobiety. Z domu rodzinnego
wyniosła zasadę, którą kierowała się całe swoje życie z mniejszym lub
większym powodzeniem, że „w życiu trzeba być chytrym, ponieważ
pokorne cielę dwie matki ssie, a harde ni jednej”. Nie zadzierała
z ojcem, puszczając męża na pierwszy ogień, ilekroć coś zaczynało
iskrzyć. A iskrzyło coraz częściej i coraz mocniej. Zięć nie godził się
być służącym własnych teściów. Józef pochodził z biednej, ale
porządnej rodziny. W jego rodzinnym domu nie było zakłamania, fałszu
ani przekleństw, od których drżały ściany obwieszone świętymi
obrazami w domu teściów, ale w zderzeniu z gorzką rzeczywistością
zawsze przegrywał. Brał przysłowiowe baty, lecz nie dał się nagiąć do
poziomu Polangisów, choć ci stosowali wobec niego różne formy
nacisku. Teściowie byli chorzy z nienawiści, nie mogąc złamać uporu
zięcia. W głowach im nie mieściło się, że ktoś może mieć odmienne od
nich zdanie. Przecież to było wbrew odwiecznym prawom i ich
świętym zasadom. Jakby tego było mało biednym teściom, doszedł też
inny problem, postęp. Dawne zasady traciły coraz bardziej na
wartości. Z każdym rokiem, według nich, działo się coraz gorzej.
Zżerała ich świadomość, że w świecie zachodzą zmiany, na które oni co
prawda nie godzą się, ale też nie mają na nie wpływu, i że zięć,
wyślizgując się spod ich władzy, może zwyczajnie w świecie zostawić
ich córkę i odejść od niej, a to byłoby nie do przełknięcia. Gdyby nie daj
Boże coś takiego się stało, na pewno ziemia drżałaby w posadach i Bóg
upomniałby się o ich krzywdę, Polangisowie byli bowiem bardzo
wierzącą rodziną, świętych obrazów było u nich więcej niż
w niejednym kościele, a na szyi każdego członka rodziny wisiał
obowiązkowo święcony krzyżyk. Tylko w ich sercach nie było Boga,
ale nikt przecież nie nosił serca na wierzchu, ani kiedyś, ani obecnie.
Kiedy
awantury pomiędzy upartym zięciem a teściem zdawały się
sięgać apogeum, a koniec świata nie następował, Polangisowie, po
długich naradach ubarwionych odpowiednią dawką przekleństw,
postanowili pokazać wszystkim w okolicy, jacy to oni są
wspaniałomyślni i dać młodym kawałek pola, stawiając oddzielny dom,
tak by Polańczykowie mogli pójść na swoje. Darowizna nie odbywała
się w duchu życzliwości, ziemię skaził jad nienawiści osłonięty woalką
fałszywej dobroci. Może właśnie wtedy jakaś kropla rodowego jadu
Polangisów zapadła w ziemię darowaną znienawidzonemu zięciowi,
przedostając się do jej wnętrza, gdzie przed wiekami zatrzasnęły się
wrota piekieł? Może ta właśnie kropla stała się początkiem ponurej
historii? Może tak było? A może prawda sięga zamierzchłych czasów,
gdy różni bogowie rzucali na siebie klątwy i jakaś z nich przetrwała
wieki, by odżyć na nowo we współczesnym świecie?
Polangis
postawił córce i zięciowi stodółkę i to tam natychmiast
przeprowadził się Polańczyk z żoną, jeszcze zanim zbudowali dom.
Późniejszy dom był drewniany, mały, jednoizbowy, jak niemal każdy
stawiany w tamtych czasach, ale był. Piec też mieli, co prawda gliniany,
lecz własny. Młodzi wylepili gliną ściany izby, postawili łóżko i stół,
zaczynając gospodarzyć na swoim. Było pod górę, było ciężko, lecz
Józef nie skarżył się, ciężka praca była wpisana w życiorys każdego
chłopa i od tego nie było ucieczki. Powoli dorabiali się zwierząt
i chleba. Czas płynął, ale teść nigdy nie wybaczył zięciowi uporu, nigdy
nie podali sobie ręki i nigdy nie usiedli razem przy stole. Rozalia
biegała do rodziców, każdą córkę ciągnie do matki, ją też ciągnęło,
żeby zamienić z matką choćby parę słów. Kiedy ludzie zaczęli
przebąkiwać o bezpłodności Polańczykowej, ona wspaniałomyślnie
wydała na świat córkę Wandzię. Maleństwo to było nagrodą za
niespełnione nadzieje, za brak miłości i uległość, bo chociaż Rozalia
zawsze wszystko wiedziała lepiej od męża, ten nie zawsze szedł na
ustępstwa. Biedna kobieta nieraz gryzła palce w bezsilnej złości, lecz
nic nie mogła zrobić. Nie potrafiła jednak wybaczać, dusiła więc
w sobie nienawiść, obłudnie się przy tym uśmiechając. Wandzia
chowała się zdrowo. Matka chuchała i dmuchała na nią, byle tylko jej
malutka bogini czuła się uwielbianą. Cztery lata później Rozalia powiła
syna. Polańczyk doczekał się dziedzica i na tym powinien zakończyć
płodzenie dzieci. Żona tak postanowiła, tak więc musiało być. Nie było
odstępstwa od jej świętych zasad, ale zasady zasadami, a życie życiem.
Kiedy po raz trzeci Rozalka poczuła się brzemienną, świat stanął
w płomieniach. W domu Polańczyka rozpętało się piekło. Rozalia
pokazała swoje prawdziwe oblicze. Nienawidziła męża, którego
wybrano jej wbrew woli i nienawidziła tego, co w niej rosło z jego
powodu, bo ona przecież niczemu nie była winna. Ona była ofiarą. Nikt
zresztą jej nie winił, ale i bez tego wybielała siebie, rozgrzeszając się
przy okazji z nienawiści spalającej ją od środka. Oficjalnie zaś
zachowywała się bez zarzutu, szanowała męża, jego rodzinę, chodziła
do kościoła, do spowiedzi i, ogólnie rzecz ujmując, była wzorem matki
i żony. W głębi duszy zdolna była jednak do każdego draństwa, byle
pozbyć się niechcianego przychówku i tylko stanowcza postawa jej
męża nie pozwoliła na zabicie dziecka. Jego upór nie złagodził w niej
rozbudzonych uczuć, a nie mogąc zmusić go do zgody na pozbycie się
problemu ani wrzaskiem, ani łaską, postanowiła u Boga szukać
pomocy. Każdego ranka po wyprawieniu męża w pole, podążała pod
Krzyż i tam na kolanach prosiła Najwyższego o pomoc w pozbyciu się
tego, co w niej żyło i rozwijało się.
– Boże
Przedwieczny, oto
ja Twoja służebnica, staję przed Tobą
w całej swej niewinności, zanosząc pokorne modły przed tron Twój
Niebieski. Niech przepadnie to, co żyje we mnie wbrew mojej woli.
Niech zgnije, zanim ujrzy świat, niech nigdy nie otworzy oczu ani nie
wyda głosu. Ty wiesz, Dobry Boże, że jestem ofiarą i nic nie mogę
zrobić, ale Ty Panie wysłuchaj mnie i nie karz jeszcze bardziej.
Zabierz Boże to nienarodzone szczenię, do którego czuję jedynie
nienawiść, natchnij mojego męża opamiętaniem i zbaw mnie od
grzechu. Amen.
Modlitwa
przynosiła jej ukojenie. Wierzyła, że Bóg jest miłosierny
i nigdy nie odmawia pomocy, jej modlitwy na pewno zostaną
wysłuchane, a mąż przykładnie ukarany za to, co zrobił wbrew jej woli,
i nie ośmieli się przeciwstawić Niebu. Ona zaś, bielsza niż lilia, bez
reszty poświęci się wychowaniu Wandzi. Wierzyła w to z całych sił.
Była przecież dobrą chrześcijanką, wypełniała boskie przykazania,
dlaczego Bóg miałby się zatem przeciwstawić jej pragnieniom? Bóg
musiał spełnić jej prośby, innego wyjścia nie miał. Właściwie to
mogłaby rzecz załatwić po cichu, nie pytając męża o zgodę, ale wtedy
zgrzeszyłaby wobec Boga. Bała się kary bożej i wyrzutów sumienia,
dlatego pozostawiła ten problem Niebiosom. Każdego dnia modliła się
żarliwie, oczekując na cud. I stał się cud. Dobry Bóg wysłuchał swoją
owieczkę, zamieniając jedno życie w maleńką narośl w organizmie
drugiego dziecka, ale Rozalia nie mogła o tym wiedzieć. Dni zmieniały
się w tygodnie, potem przeszły w miesiące, a z Góry nie było żadnej
konkretnej odpowiedzi. Szanse na pozbycie się problemu malały, za to
wzrastała nienawiść do tego, co poruszało się pod jej matczynym
sercem. To samo serce, które było zdolne tak strasznie nienawidzić,
wylewało zdroje miłości na Wandzię. Jej każde spojrzenie było
spojrzeniem aniołka, każde wypowiedziane słowo, liturgią. Zakochana
matka widziała w córce świętą. Ojciec dziecka jakoś nie mógł dostrzec
w niej żadnej świętości. Wandzia była rozpuszczoną do granic
wytrzymałości dziewczynką uważającą się za pępek świata. Rządziła
matką według własnej woli, bo ojciec nie pozwalał wejść sobie na
głowę. Jeżeli kiedykolwiek podniósł głos na najstarszą latorośl, matka
niczym tygrysica stawała w jej obronie.
– Zapłaci ci Wandzia za wszystko. Pamiętaj, że nieraz będziesz przez
nią płakać. Poczekaj, aż dorośnie – prorokował Józef,
nie
mogąc
uniknąć tarcia pomiędzy nim a żoną.
– To moja córka. Jak tobie niedobrze, to wynoś się stąd. Zobaczę, jak
ty wychowasz bachora, któregoś zrobił. Pamiętaj, że ja chować nie
będę. Coś chciał, będziesz miał, a od Wandzi poszedł won. Masz swego
syna. Dziad sakramencki, sam żreć nie ma co, a dzieci narobił –
syczała jadowicie.
Józef
nie
odzywał się, tylko ubierał się i wychodził na podwórko. Nie
chciał wszczynać w domu kolejnej awantury. W takiej mniej więcej
atmosferze oczekiwano przyjścia na świat kolejnego potomka
Polańczyka. Kiedy już nadszedł czas rozwiązania, mąż, by zapewnić
Rozalii bezpieczny poród, przywiózł do domu akuszerkę mającą
doświadczenie w odbieraniu porodów, i tak któregoś wiosennego dnia
na świat przyszła mała dziewczynka z oczami jak węgielki. Córka
kobiety spod Krzyża.
OJCIE
C
Starzy
ludzie opowiadali kiedyś, że w chwili narodzin dziecka Bóg
zapisuje je w swojej Księdze Życia i że od strony owej księgi zależy los
nowo narodzonego. Nie wiadomo, na której stronie zapisany został los
niechcianego dziecka, może na okładce, może w ogóle zabrakło dla
niej miejsca w Bożej kartotece? A może Bóg wcale nie oczekiwał jej
narodzin? Natalia, bo takie nadano jej imię, nie martwiła się
o przyszłość. Nie przeszkadzało jej to ani trochę, że kołyska jest
z odzysku po starszym rodzeństwie, a może nawet jeszcze po wuju, że
chatka mała i ciemna i że matka nie pochyla się nad nią z czułością
i nie zasypuje ją tysiącem pocałunków, jak robią to inne matki. Nie
martwiła się też tym, że starsze rodzeństwo traktuje ją jak zło
konieczne. Leżała w kołysce, wodząc ciemnymi ślepkami za osobą,
która najczęściej spoglądała na nią z góry. Tą osobą w życiu Natalii był
jej
ojciec.
Zanim
dziewczynka
zaczęła
cokolwiek
rozumieć
z otaczającego ją świata, jej malutkie serduszko przylgnęło do
ojcowskiego serca na zawsze. Serce ojca było ogromne i złote.
Polańczyk kochał swoją córeczkę za siebie i matkę, która od pierwszej
chwili nienawidziła ją z całych sił. Józef wiedział o tym. Może czuł się
winny? Może wierzył, że z biegiem lat żona zmieni swoje podejście do
ich najmłodszego dziecka? Może wierzył w Boską Opatrzność,
z ufnością powierzając los Natalii Jego miłosierdziu? Córka nigdy się
o tym nie dowiedziała. Pierwszy dotyk spracowanej ręki był dotykiem
ojca, zapach machorki i potu był zapachem ojca, pierwszy rodzicielki
całus był pocałunkiem od ojca, szorstki policzek też należał do ojca.
Matki w jej życiu nie było. Biedne dziecko nie rozumiało, dlaczego
matka zajmuje się tylko starszym rodzeństwem, dlaczego Wandzia jest
cudna, a ona nie. Dlaczego Kacper jest tuż zaraz po Wandusi
w hierarchii rodziny, a nie mała Natalka. Czasem jednak zdarzało się
coś niezwykłego w życiu niechcianego maleństwa, a matka zajmowała
się także nią. Było to zazwyczaj wtedy, gdy cała rodzina jechała do
kościoła lub z wizytą do rodziców Józefa. Ale nawet w takich chwilach
matka nigdy nie dotknęła jej dziecięcej główki, nie okazała jej czułości,
choćby na pokaz. Szarpała ją za rękę, nakazując stać obok siebie,
zamiast pozwolić biec za ojcem, nie szczędziła szturchańców ani
upomnień, ale opiekowała się córką i niczego nie można było zarzucić
porządnej matce. A porządną to ona była nad wyraz. I uciemiężoną, bo
przecież na jej głowie była opieka nad trójką dzieci i obejściem,
dlatego wszyscy dokoła musieli widzieć jej wyrzeczenie, zwłaszcza
teściowa. Polańczykowa, uczciwa i szczera kobieta patrząca każdemu
prosto w oczy, fałsz synowej brała za dobrą monetę. Do głowy jej nigdy
nie przyszło, że jest oszukiwana. Wierzyła w to, co widziała, kiedy więc
Rozalia żaliła się jej na męża, ta zawsze brała jej stronę. Zawsze winny
był mąż, a Rozalia nigdy nie czuła się winna, pomijała milczeniem fakt,
że tak dopiekała mężowi w czterech ścianach domu, że ten
wielokrotnie miał ochotę rzucić wszystko i pójść, gdzie oczy poniosą,
byle dalej od niej. Nie rzucił i nie odszedł, tylko w takich chwilach
wychodził z domu i siadał za stodołą, spoglądając w stronę rodzinnej
wioski i płakał, gdy nikt nie widział. Nie skarżył się matce, może
wstydził się kalać własne gniazdo? Może czuł się winny, że nie jest
w stanie dać więcej swojej rodzinie? Może po latach życia dał za
wygraną, godząc się na to, by być życiowym ciamajdą w oczach żony?
Bo za takiego go uważała w czterech ścianach domu. A może gdzieś
w głębi duszy czuł, że niewiele już mu zostało życia? Może dlatego, gdy
coś robił w obejściu, a żona jak zwykle piłowała go, że źle robi, bronił
się mówiąc: „Na mój wiek wystarczy”. A przecież był młody, zdrowy
i silny.
Natalka
paluszkiem dotykała kropel na jego twarzy, obejmując
rączkami za szyję. Tak bardzo go kochała. Odkąd podrosła nie
odstępowała swego taty na krok, zasypując go tysiącami jakże
ważnych dziecięcych pytań. Była niczym mały piesek chodzący krok
w krok za swoim panem, na złość starszemu rodzeństwu i matce,
zwłaszcza matce, która nie mogła wyładować złości na niej z bardzo
prostego powodu: bała się męża. Była na tyle chytra, by zdawać sobie
sprawę, że jeżeli bez powodu zbije małą, w domu rozpęta się piekło.
Nie byłaby kobietą, gdyby nie znalazła innych sposobów na najmłodszą
latorośl. Najprostszym było odpychanie Natalii od siebie, dzięki czemu
piekła dwie pieczenie przy jednym ogniu, bo gdy mąż brał w obronę
najmłodsze pisklę, Rozalia krzyczała:
– Zrobiłeś
bachora, to
go teraz chowaj, bo ja nie będę. Ja tobie
gadała, że nie chcę jej mieć, aleś postawił na swoim, to teraz chowaj.
Ty myślisz, że kim ja dla ciebie jestem? Służącą?
Dziewczynka
przysłuchująca się słowom matki nie rozumiała ich
sensu, lecz one padały tak często, że zapamiętała je niczym pacierz.
I odruchowo garnęła się do ojca. Ojciec brał malutką na ręce,
przyciskając mocno do siebie. Mimo natłoku zajęć w gospodarstwie
zawsze znajdywał chwilę, by pochylić się nad kruszynką trzymającą się
w jego pobliżu. Polańczykom po chudych latach biedy zaczęło powodzić
się odrobinę lepiej. Rozbudowali dom i stodołę. Gliniany piec zastąpili
kaflowym, wykopali studnię na podwórku i podłączyli prąd do
budynków. Z tym podłączeniem prądu też była afera na całą okolicę.
Polangis bowiem uznał, że elektryfikacja jest zbytkiem ponad miarę,
rozpustą i wymysłem diabła, i nie ma mowy, żeby on, lub ktoś z jego
rodziny, zgodził się na tak niedorzeczny krok w życiu. A skoro on tak
postanowił, tak musiało być. Mimo tego, że Józef mieszkał oddzielnie,
stary kategorycznie zakazał mu podłączenia prądu. Zięć, jak było do
przywidzenia, miał własne zdanie na ten temat i nie zamierzał ulegać
woli teścia. Awantury nie dało się uniknąć. Polangis oszalał
z wściekłości, poruszył niebo i ziemię, odwiedził wszystkie ówczesne
urzędy, starając się zaszkodzić zięciowi. Jego małżonka Rozalia,
mająca na usługach niebo, piekło i cały wieniec cnót na pokaz, leżała
plackiem pod Krzyżem, przeklinając ród Polańczyka do może jakiegoś
setnego pokolenia. Wszystko na nic. Córka najchętniej opowiedziałaby
się po stronie swoich rodziców w sprawie elektryfikacji, uważając to
za zbytek, bowiem dotychczas wystarczała jej lampa naftowa, po co
zatem było to zmieniać i narażać skromny budżet na dodatkowe
wydatki? Nie miała jednak odwagi przeciwstawić się teściom
popierającym decyzję syna. Dzięki niezłomnej postawie Polańczyka
któregoś jesiennego popołudnia w domu Natalki zabłysło światło.
Lampa naftowa, rozjaśniająca dotychczas ciemności, trafiła do
komórki, zajmując jednak odpowiednie miejsce w razie potrzeby.
Pamiętny
to
był rok dla najmłodszej z rodu, bowiem matka
zdecydowała, że czas wyrzucić kołyskę, w której spała Natalka. Co
prawda było jej już ciasno spać tam, lecz wolała leżeć z podciągniętymi
pod bródkę nóżkami, niż z Wandzią w jednym łóżku. Nie umiała
wytłumaczyć, dlaczego czuła obrzydzenie do starszej siostry.
– Natalka, będzie ci wygodniej spać w dużym łóżku – tłumaczył
ojciec
popierający decyzję żony.
– Nie
chcę spać z Wandzią, bo ona sika w nocy do łóżka.
– Wandzia
jest już duża. Chodzi do szkoły. Nie wolno kłamać na
temat siostry.
– Ja nie kłamię. Ona szczy w nocy w łóżko. Szczypie mnie i spycha,
a mama na mnie krzyczy – żaliła się
ze
łzami w oczach.
Mimo
protestów od decyzji ojca nie było odwołania. Dostała od niego
pajdę chleba, kubek mleka i musiała położyć się spać obok Wandzi.
W nocy obudziło ojca zapalone światło, usiadł na łóżku. Natalia
wymiotowała wypitym wieczorem mlekiem, siedząc w kałuży
wsiąkającego w siennik moczu Wandy. Zabrał dziecko z łóżka,
ściągając z niej mokrą koszulinę, gdy tymczasem matka, potulna jak
nigdy, pościeliła jakąś derkę pod tyłek Wandusi. Od tamtej pamiętnej
nocnej awantury Wandzia przestała sikać do łóżka. Biedna Wandzia.
Musiała wstawać w nocy, by wysikać się, gdy znienawidzona przez nią
siostra spała smacznie obok.
Czas
nie stał w miejscu, płynął, a Natalia coraz więcej rozumiała
z otaczającego ją świata. Coraz bardziej separowała się od
rodzeństwa, które podjudzane przez matkę z góry patrzyło na małą
siostrę. Matkę omijała wielkim łukiem, garnąc się pod opiekuńcze
skrzydła ojca. Dziewczynka najbardziej lubiła niedziele. W niedzielę
ojciec nie szedł do żadnej roboty, siadał przy stole, robiąc skręty
z machorki. Mała bez żadnej obawy siadała mu wtedy na kolanach,
bawiąc się jego gęstą czarną czupryną. Czasem sięgała po leżącą na
stole książeczkę do nabożeństwa, oglądając rysunki świętych. Ojciec
wtedy opowiadał o Bogu. Bóg w pojęciu dziecka był tak samo dobry jak
on, ba, podobny był do jej taty, choć może bardziej przypominał
dziadka Polańczyka. Dziadka Natalia kochała bardzo. Był drugim
człowiekiem w hierarchii jej miłości. Był wysoki, prosty, siwy, miał
gęstą czuprynę i sumiaste wąsy. I był dobry, jak dobry powinien być
dziadek dla wnucząt. Dziadkowi można było usiąść na kolanach,
zburzyć jego srebrne włosy, objąć za szyję, a w kieszeni marynarki
znaleźć miętowe groszki. Dziewczynka uwielbiała jeździć z tatą do
dziadka Polańczyka. Dziadek zawsze stał w progu, witając ich
serdecznie. Otoczony wianuszkiem dorosłych synów wyglądał niczym
stary dąb: mocny, potężny i bezpieczny. Wnuczka z niekłamaną
radością biegła do niego, lądując mu na kolanach, gdy tylko usiadł
z tatą przy stole. Babcię kochała mniej, bo ta zaraz podawała na stół
jedzenie, robiąc miejsce także dla wnucząt. Matka Natalii nigdy nie
sadzała ją do stołu, mała jadała gdzieś w kącie, na łóżku albo na stołku,
skąd więc mogła wiedzieć, że trzeba usiąść do stołu? Krępowało ją
jedzenie przy stole, uciekała od tego nieszczęsnego rytuału, jak mogła,
nie starając się niczego tłumaczyć. I chociaż chętnie jeździła z ojcem
do dziadków, to wspólny obiad był dla niej udręką, której nie mogła
znieść. Natalia nie tylko dziadka kochała, kochała też bardzo jego
dom. Dom dziadka Polańczyka był inny niż jej rodzinny dom. Był tak
samo drewniany, ale inny, dom dziadka miał duszę. Był ciepły, czysty
i pachnący chlebem. W oknach wisiały zasłonki, na parapetach
w doniczkach rosły kwiaty, drewniane podłogi lśniły wyszorowanymi
deskami, a na stole zawsze leżała czysta cerata. Na kredensie stało
sito z ciastkami babci wypieku. Za oknem rósł jaśmin, a może bez,
mała Natalia nie rozróżniała jeszcze gatunków roślin. W małym
ogródku kwitły kwiatki, nieco dalej, za płotem rosły rozłożyste
jabłonki, pod nimi zaś krzaki porzeczek i agrestu. Na środku podwórka
była wyłożona kamieniami piwnica wiejąca chłodem w upalne dni lata.
Przechowywano w niej ziemniaki zimą i jedzenie latem. Dzieciom nie
wolno było tam zaglądać, ale kto by zdołał je upilnować? Marzeniem
dziewczynki było mieć kiedyś taki dom dla siebie, ciepły i bezpieczny.
Nie rozumiała skąd w jej serduszku brały się takie dziwne pragnienia,
tak samo jak nie rozumiała, dlaczego czuła się inna niż jej starsze
rodzeństwo. Czasem zdawało się jej, że mieszka w zupełnie innym
świecie i pragnęła powrócić tam i nie mogła, skrywała więc głęboko
swoją niemoc, godząc się z rzeczywistością. Bo trzeba zauważyć, że
Natalia od początku była bardzo skryta i uparta. Od małej dziewczynki
była odludkiem. Żyła w dwóch różnych światach, tym, w którym
urodziła się, i tym wyimaginowanym. Ten drugi był oczywiście
ciekawszy i piękniejszy, i bardzo baśniowy, dlatego że przepełniony
miłością, której zabrakło w jej prawdziwym życiu. Ona jednak głęboko
wierzyła, że kiedyś trafi do swojego świata, że pozna czuły dotyk
matczynych rąk, że wszystko się zmieni i razem z rodzeństwem
pobiegnie słoneczną łąką na spotkanie z ojcem powracającym z pola.
Tymczasem rzeczywistość mocno odbiegała od jej najskrytszych
dziecięcych marzeń.
Był też
dom
drugich dziadków, Polangisów. Tam Polańczykówna
bywała od wielkiego dzwonu, chociaż dziadkowie mieszkali
o przysłowiowy rzut kamieniem od nich. Dom Polangisów stał na skraju
lasu, dlatego bardzo szybko utarło się powiedzenie „pod lasem”.
Matka nie zabierała najmłodszej latorośli ze sobą ilekroć szła do domu
„pod lasem”, starsze rodzeństwo było uprawnione do wizyt w domu
babci Rozalii, ona nie. Dziewczynka nie lubiła tamtego domu ani jego
mieszkańców. Bała się dziadka Franka. Był łysy, milczący i ponury,
w pojęciu dziecka. Na osmolonej sadzami kuchni stał jego niebieski
czajnik, którego nikt z domowników nie miał prawa tknąć. Dziadek
bowiem od wielu lat był oddzielony od reszty rodziny. Natalka nie
miała pojęcia, kto tak zadecydował, ale prawdą było, że dziadek nie
miał własnego łóżka i od lat spał na piecu. Sam sobie też gotował. Jadł
przeważnie soloną słoninę z cebulą, popijając ją herbatą. Babcia też
nie należała do wylewnie okazujących uczucia. Ubrana w szarobure
szarawarki albo kogoś wyklinała, albo rozmawiała sama z sobą, nie
zważając na otoczenie. W ich domu było brudno i panował zaduch.
Ukochany synek babci Rozalii lubił majstrować przy różnych silnikach,
a śruby, jakieś części, koła od motoru, blachy i wszechwładny smar
wypełniały kuchnię. Pół biedy, kiedy było lato, wtedy majster składał
swoje motocykle na podwórku, lecz z nastaniem chłodów zwalał się
z całym kramem do domu, uruchamiając tam motor. Dziadka Franka
krew wtedy zalewała, babka Rozalia za to była w siódmym niebie, bo
za pośrednictwem syna mogła dopiec mężowi i awantura była
nieunikniona. Trzaskanie drzwiami i przekleństwa niosły się echem po
okolicy, ginąc gdzieś w oddali. Potem następowała cisza, lecz ta
zazwyczaj nie trwała długo, skłócona rodzina żarła się bowiem między
sobą o wszystko, budząc w okolicy śmiech i drwiny. Średni syn
gospodarzył, córka natomiast poświęciła się pracy na chwałę Pana,
haftując obrusy na ołtarze w kościele. Zajmowała tak zwany „drugi
koniec domu”, czyli pokój. Tam Natalii nie wolno było wchodzić za nic
w świecie. Miała zakaz zbliżania się choćby do drzwi ciotki. Do niej
samej tym bardziej. Siostra matki uchodziła bowiem za bardzo
wrażliwą i drażliwą zarazem osobę, a przy tym bardzo utalentowaną
i oczywiście inteligentną. Wszak miała kontakt z duchownymi,
a w tamtych czasach ksiądz był nie byle jakim autorytetem. No i rzecz
jasna, była, jak reszta rodziny, też bardzo religijną kobietą, miała swój
rower, którym każdego niemal dnia jeździła na nabożeństwa do
kościoła, nie zwracając uwagi, że stara matka wyciska z siebie
ostatnie siły i poty, harując w polu. Raz tylko udało się Natce zajrzeć
do przybytku chrzestnej urządzonego na wzór apartamentu. Biedne
dziecko nie wyobrażało sobie dotychczas, że można mieszkać wśród
takich wspaniałości, ale zgodziło się bez zastrzeżeń z resztą rodziny,
że ciotka nie jest byle kim.
Dziadek
Polangis miał wielki sad, do którego nikomu nie wolno było się
zbliżać ani wziąć choćby jednego jabłka bez jego zgody, bo jeżeli
zobaczył, że ktoś chodzi po sadzie wbrew jego woli, biada mu.
Gospodarz łapał w rękę kij i gonił złoczyńcę, nie szczędząc mu
przekleństw i razów. Mimo podeszłego wieku biegał bardzo szybko
i był nieobliczalny w swojej złości. Dzieci uprzedzone o tym nie
ryzykowały starcia z dziadkiem.
Dom
małej Natalii przypominał dom dziadka Polangisa. Był biedny
i brudny. Matka zajęta robotą w obejściu i opieką nad dziećmi nie
miała czasu na sprzątanie, robiła więc to od wielkiego dzwonu,
zazwyczaj dwa razy do roku: przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą.
A zresztą nie było sensu sprzątać każdego dnia ani myć garnków, jej
matka nie sprzątała i żyła, wychodząc z założenia, że brud nikomu nie
zaszkodził. Dwa rozbebeszone wiecznie łóżka z brudną pościelą
zarzucone byle jak derką, stół zastawiony brudnymi miskami
i kubkami, pod płytą kuchenną sterta śmieci i zarosłe brudnym,
czarnym śluzem okienka tworzyły wystrój wnętrza. Nie zabrakło też
obrazów
przedstawiających
wizerunki
różnych
świętych,
by
odwiedzający wiedzieli, że mieszkają tu gorliwi katolicy. W kątach
kuchni wisiały szare pajęczyny i gdy Natalka ciekawa wszystkiego co
nowe, ruszała je palcem, odrażające pająki uciekały po ścianach domu,
szukając schronienia w ciemnych kątach. Nie wiadomo właściwie
wtedy było, kto był bardziej przerażony, pająki czy dziecko.
Natalia
rosła, a razem z nią rosły marzenia o domu pełnym miłości,
ciepła i zgody. Chowała się do niego, ilekroć rzeczywisty świat
dorosłych pulsował gniewem, zatrzaskiwała za sobą drzwi, nie
pozwalając złu na przekroczenie progu jej świątyni. A tam świeciło
słońce, odbijając na podłodze złote smugi. Maleńkie drobinki kurzu
czasem unosiły się w ich migotliwych refleksach, tworząc zabawne
figury. Na stole zawsze leżał chleb pachnący tatarakiem i Natalia
mogła go jeść do woli. W świecie jej marzeń nie mogło zabraknąć ojca,
sadzała go przy stole, podając dużą miskę jedzenia. Ten świat miał
przetrwać długie lata, podobnie jak szczęście, które było jej udziałem,
bo mimo wszystko dziewczynka była szczęśliwa.
Czasem
padał deszcz. Natalka uwielbiała deszcz. Spadające krople
przenosiły jej duszę w dziwny wymiar niedostępny dla innych ludzi.
Tam wszystko było inne. Jakby zaczarowane wrota odsłaniały przed
małą osóbką krainę pełną dziwów i własnych praw. Każda kropla była
żywym stworzeniem, łączyła się ze swoimi siostrami, tworząc
przepiękne rzeki, zakola i stawy zapraszające do zanurzenia się
w nich. Plusk wody brzmiał przecudną symfonią głosów w głowie
dziecka. Brodziła po osobliwej krainie wolna od zmartwień i dziwnie
zjednoczona z czarownym światem. Była tam zawsze sama, otoczona
milionami żywych kropel, a jednak nigdy nie czuła się samotna. Kiedy
deszcz przestawał padać, bajeczna kraina znikała, pozostawiając
w sercu dziecka dziwną tęsknotę, na tyle silną, że nawet piękna tęcza
w realnym świecie nie była w stanie jej ugasić. W realnym świecie
nigdy nie czuła się tak swobodnie wolna i bezpieczna. W realnym
świecie nie było dla niej miejsca wolnego od poczucia dziwnej
samotności.
Kolejnym
marzeniem dziecka były książki. Starsze rodzeństwo je
miało, chodziło bowiem do szkoły, nosząc w tornistrach skarby
nieosiągalne dla „przygłupa”, jak nazywali młodszą siostrę.
Marzycielka jednak nie byłaby sobą, gdyby nie starała się dobrać do
zakazanych rzeczy. Wystarczył moment, by elementarz znalazł się
w jej rączkach. Uszczęśliwiona chowała się gdzieś w kącie lub pod
stołem i oglądała kolorowy świat obrazków. Nie miała pojęcia, że może
być tak barwnie, nawet w marzeniach nie sięgała tak daleko.
Dostawała za to po głowie, nazywano ją „złodziejką”, ale pociąg do
książek był silniejszy od niej. Ojciec, widząc jak bardzo ją ciągnie do
nauki, na skrawkach gazety uczył ją pisać pierwsze litery i cyfry. Litery
układały się w słowa, a słowa można było czytać i pisać. Kiedy mała
Natalia pojęła to, była w siódmym niebie.
Od
wiosny do jesieni córka cały czas spędzała z ojcem. Józef budził ją
rankiem, zabierając ze sobą w pole, sadzał na rozłożonej koszuli,
a sam chwytał za kosę. Mała zazwyczaj zawijała się w ojcowskie
ubranie i zasypiała w poczuciu bezpieczeństwa. Budził ją na śniadanie.
Cudowne to były ranki, gdy wszystko tonęło w miliardach kropel rosy
roziskrzonych pierwszymi promieniami słońca. Świat był nieziemsko
piękny i jakże inny od tego, który znała na co dzień. Rześkie powietrze
przesycone zapachem traw i wody, skowronek śpiewający gdzieś
w przestworzach niebios i ojciec ocierający pot z czoła składały się na
wyśniony obraz dzieciństwa. Czarny chleb wypiekany w piecu przez jej
matkę smakował lepiej od największego rarytasu, zwłaszcza gdy
okraszony był skwarką z solonej słoniny albo posypany cukrem i polany
wodą przyniesioną ze źródełka w ojcowskiej czapce przez niego
samego. Jasne było niebo nad jej głową, a jej radosny śmiech strząsał
krople rosy z cienkich pajęczych nici. Wyspana i najedzona zaczynała
wędrówki po polu, zbierając najróżniejsze kwiatki i trawki, czasem
goniła bociana spacerującego dostojnie po łące w poszukiwaniu żab,
ale najczęściej bawiła się w dom. Badylki traw były jej dziećmi, a ona
była zawsze mamą kochającą swoje dzieci. Tuliła je, kołysała
i zajmowała się nimi niczym opiekuńcza kwoka. Tak bardzo czasem
wczuwała się w rolę, że nie słyszała wołania ojca. Oderwana od
zabawy biegła pośpiesznie, bojąc się, że tato ją zostawi i pójdzie sobie,
a ona zostanie sama wśród rozległych pól. I wtedy stanie się coś
nieoczekiwanie złego, coś co odmieni jej dziecięcy świat na zawsze.
Zapytana nie potrafiłaby powiedzieć, co złego mogłoby się wydarzyć,
ale jej serduszko przepełniała niepojęta trwoga. Może to była jej
kolejna fantazja, a może przeczucie nadciągającego nieuchronnie
kataklizmu, którego wrażliwa dusza dziecka nie umiała pojąć, ani tym
bardziej ogarnąć?
Wiadomość, że
babcia
Polańczykowa zachorowała nie zrobiła na
wnuczce żadnego wrażenia. Mała nigdy wcześniej nie słyszała
o chorobach, o szpitalach i śmierci. Jeździła jak zawsze z ojcem do
jego rodzinnego domu, ale nie odczuwała braku babci, nie musiała
przynajmniej siadać do stołu i jeść w obecności stryjów. Po długiej
chorobie babcia Natalii zmarła. Było to pierwsze zetknięcie się
dziecka ze śmiercią i pozostawiło w jej pamięci trwały ślad w postaci
lęku. Od pogrzebu babci Polańczykowej Natalia zaczęła się bać.
Pamiętała bardzo dobrze słowa ojca stojącego przy trumnie swojej
matki. Trzymał ją na rękach, a mała ciekawska osóbka, spoglądając na
ubraną odświętnie babcię Wiktorię leżącą nieruchomo w dziwnym
łóżku pytała:
– Tata, czemu
babcia nie odzywa się do nas?
– Babcia
umarła. Odeszła do nieba.
– A kiedy wróci?
– Nie
wróci już nigdy. Jutro zawiozą ją na cmentarz i zakopią do
ziemi.
– Czemu
babcia umarła?
– Bo
była chora. Każdy kiedyś umrze.
– Ty
też?
– Ja
też. Każdy, córeczko. Tak już jest na tym świecie.
– Ty
nie możesz umrzeć. Ty jesteś mój tato. Boję się.
– Nie trzeba bać się. Nikt z umarłych nigdy nie przyszedł. Babcia też
nie przyjdzie. Dotknij ją rączką, jest zimna. – Natalka
ufnie dotknęła
dłonią twarzy babci, cofając się gwałtownie. Nie była w stanie
wytłumaczyć własnych odczuć, ale potem już nigdy więcej nie chciała
dotykać żadnych zwłok, czując paraliżujący strach. Dziecko jednak nie
bało się odwiedzin ducha babci, bało się, że wszyscy drodzy jej sercu
umrą i zostanie sama. Myśl ta była przerażająca i co gorsze
zagnieździła się w głowie dziewczynki na dobre.
Od
tamtej pory Natalka miała napady strachu, że ojciec umrze
i zostawi ją samą na świecie. Strach, którym nie miała się z kim
podzielić, sprawił, że jeszcze bardziej lgnęła do niego, nie pozwalając
mu nigdzie ruszyć się bez niej. Podświadomie bała się samotności, choć
nic nie wskazywało na taką kolej rzeczy. Garnęła się do ojca, bo on
jeden ją kochał i swoją osobą rozwiewał wszystkie lęki dziecka.
Wieczorami Polańczyk poił konie w jeziorze, zdarzało się więc Natce
nawet często jeździć na końskim grzbiecie. Jazda na koniu pobudzała
wyobraźnię dziecka, zdawało się, że skrzydła jej rosną i frunie
w powietrzu wolna niby ptak. Tak miało pozostać już zawsze, mimo
tego, że kończył się beztroski okres w życiu dziewczynki.
We
wrześniu rozpoczynała się nauka w szkole. Przyszła uczennica
czekała z niecierpliwością na ten moment. Nigdy wcześniej nie była
w szkole, nie umiała sobie wyobrazić, jak wyglądają klasy i ile jest tam
dzieci, ciągnęło ją więc do tego nieznanego świata. Matka
zaprowadziła ją na zapisy do mieszczącego się tam przedszkola.
W klasie siedziało już kilkoro dzieci z matkami, Natalia nie była więc
wyjątkiem. Usiadła w ławce, dostała od pani kartkę papieru i kolorowe
kredki, by namalować nimi szlaczek. Potem była rozmowa z panią
o cyferkach i literkach, pani pochwaliła dziewczynkę i pozwoliła wrócić
do domu. Następnego dnia mała sama poszła do przedszkola. Gdy
zniknął za górką rodzinny dom, dziewczynka poczuła się zagubiona,
przerażona i bardzo malutka na szerokim żwirowanym gościńcu. To
nie był jej świat. Bardzo pragnęła zawrócić do domu, choć wiedziała,
że ojciec pojechał do młyna i nie pomoże biednemu dziecku. Matka
była, lecz na jej pomoc dziecko nie miało co liczyć, co najwyżej mała
mogła dostać lanie za to, że nie poszła do przedszkola, biegła więc
drogą, połykając łzy strachu, aż przed sobą ujrzała budynek szkoły. Nie
umiała odnaleźć swojej klasy, usiadła cichutko na ławce w korytarzu,
czekając na to, co ma nadejść. Wandzia z Kacprem nie interesowali się
losem siostry, mijając ją obojętnie na holu. Na szczęście pani
zaprowadziła ją do dzieci bawiących się beztrosko zabawkami.
Dziewczynka nigdy wcześniej nie widziała żadnych zabawek, nie
umiała bawić się nimi i czuła się bardzo obco wśród rozbrykanych
rówieśników. Usiadła w kącie sali i nie niepokojona przez nikogo
przesiedziała tam do końca zajęć. Sama potem wróciła do domu.
Starsze rodzeństwo uciekło od niej. Ojciec jadł obiad. Córka nie
poskarżyła się, nie powiedziała mu o tym, że boi się sama chodzić do
szkoły, że przerażają ją puste pola rozciągające się poza horyzontem
i krzaki rosnące przy drodze. Może nie chciała martwić taty, może
bała się, że on też ją wyśmieje, podobnie jak matka i przestanie ją
kochać? Albo, nie daj Boże, po kolejnej awanturze z matką odejdzie
z domu? Dużo ponurych myśli przebiegało przez małą głowę, a serce
drżało z lęku. Nie mówiła też, że w przedszkolu nikt się z nią nie bawi.
Bała się, że matka nakrzyczy na nią i że znów usłyszy słowa, których
znaczenie już doskonale rozumiała, że jest niechcianym bachorem.
Świadomość tych słów utwierdziła ją w głębokim przekonaniu, że
skoro matka i rodzeństwo jej nie potrzebują, to wszyscy ludzie też nie
chcą z nią mieć nic do czynienia. Uwierzywszy w to, Natalia
podświadomie separowała się od innych dzieci, byle nie słyszeć od
nich, że jest niechcianym bachorem. Wewnątrz siebie zaczęła
odruchowo stawiać mur chroniący ją przed bólem odtrącenia.
A przecież niczemu nie była winna. A mimo to matka nie szczędziła jej
goryczy. Matka. Mama. Mamusia. Najważniejsza osoba w hierarchii
życia każdego dziecka. Kochająca i osłaniająca przed światem swoje
pisklęta, ale nie ją. Dla Natalii nie było miejsca w sercu matki. Matka
nigdy jej nie przytuliła, nie pogłaskała po głowie ani nie pocałowała.
Natalia nigdy nie poznała dotyku matczynych rąk. Widząc, jak matki
całują swoje dzieci w przedszkolu, wiedziała, że ona w życiu nigdy nic
podobnego nie przeżyje. W jej serduszku zbierał się żal, który musiała
ukryć bardzo głęboko. Żeby go ukryć przed światem, musiała udawać,
że nie jest gorsza od innych. Musiała włożyć maskę. Raz jednak nie
była w stanie zapanować nad własnymi odczuciami. Wróciła wtedy
z przedszkola do domu, ojciec orał w polu, a matka wyjęła z torby
ciastka, dając paczkę Wandzi i drugą Kacprowi.
– Zjedzcie, zanim ojciec wróci, bo ta żmija na pewno poskarży się,
żem jej nie dała. Jak zjecie, to już wam nie odbierze, tylko nie
przyznawajcie się do tego – pouczyła mądrze
starsze
dzieci i wyszła
z domu.
Natalia
rozżalona poczuciem krzywdy poszła do ojca ze skargą.
Płakała rozdzierająco, chowając twarz w jego kolana. Matka przyszła
zaraz po niej na przeszpiegi, niby po korzenie chrzanu, i to w miejscu,
gdzie nigdy chrzan nie rósł.
– Coś ty zrobiła tej małej? Ja nie wyróżniam żadnego z dzieci –
przywitał ją mąż.
– Ona
zmyśla, a ty jej wierzysz. Kazałam jej zamieść chałupę, a ta
przyleciała ze skargą do ciebie. Każ jej iść do domu i niech zamknie
mordę, zamiast ryczeć na całe gardło. Ludzie słuchają, potem będą
gadać, że krzywdzę bachora.
– Tobie
bardzo zależy, żeby ludzie nie poznali prawdy. Jesteś tak
samo fałszywa jak twoja rodzina, ale poznają wszyscy złoto
w popiele…
– Każ
jej
zamknąć pysk i koniec żalów na całą okolicę. Chałupę niech
idzie zamiatać.
– Chałupę zamieść może
Wanda, albo
ty sama. Jesteś gorsza niż
suka, bo suka wszystkie szczeniaki liże, a ty ją odrzucasz. Gdzie twoje
sumienie?
– Ja tobie gadała, że nie chcę tego bachora. Sam żeś zrobił, to sam
chowaj i odwal się ode mnie dziadu sakramencki. Ty mnie uczył życia
nie będziesz. A ty żmijo nie przychodź do mnie po nic. – Pogroziła
córce palcem, wbijając w nią
wzrok
bazyliszka, i odeszła.
Dziecko
bało się wracać do domu bez ojca, siedziało na polu, aż jej
tato skończył orkę. Nawet wtedy, gdy był już w obejściu, bała się wejść
do domu i czekała przed progiem cierpliwie, dopóki nie skończył
wieczornego obrządku.
Awantura
rodziców wzbudziła w sercu dziewczynki poczucie winy.
Żeby nie mieć wyrzutów sumienia, mała Polańczykówna postanowiła
na przyszłość nie skarżyć się ojcu. Zaczęła bać się, że on też któregoś
dnia przestanie ją kochać i wtedy nikomu nie będzie już potrzebna.
Żeby nie dokuczać za bardzo tacie, wyszukiwała sobie kryjówki, gdzie
mogła bez przeszkód śnić o nieosiągalnym dla niej szczęściu. Zdarzało
się jej zasnąć w ukryciu i wtedy cała rodzina szukała małej zguby.
Głośne wołania budziły marzycielkę, wychodziła w milczeniu zaspana
i rugana przez siostrę i matkę. Coraz bardziej czuła się winna,
odrzucona i niewiele warta. Zamykała się w sobie, broniąc się w ten
sposób
przed
rzeczywistością.
Uciekała
do
swojego
świata
zbudowanego na pragnieniu miłości podpatrzonej ukradkiem w innych
domach. Zazdrościła znajomym tej miłości, nie mogąc pojąć, dlaczego
nie jest kochana. Nikomu nie mówiła o tym, nawet ojcu. A ojciec?
Ojciec nie przestał jej kochać, tylko zajęty robotą nie poświęcał córce
zbyt wiele czasu, uważając zapewne, że jest już dużą dziewczynką i nie
potrzebuje
niańczenia.
Może
nawet
nie
zauważył
zmiany
w zachowaniu córki, może nie potrafił tego dostrzec, a może po prostu
ulżyło mu na sercu, że mała Natalka podrosła i chodziła już do szkoły.
Życie nikogo nie rozpieszczało, ciężka praca pozbawiała złudzeń, a on
musiał ciężko harować, żeby utrzymać rodzinę. Na sentymenty nie
było czasu. Nic nie zmieniło się też w życiu Natalii. Jadała jak dawniej,
na łóżku albo na stołku, czasem na piecu, bo stół obecnie służył do
odrabiania lekcji Wandzi i bratu. Jedynie ojciec nie honorował tego
przepisu, gdy siadał do obiadu lub kolacji. Pupilka ojca zawsze kręciła
się w pobliżu, pewna, że w obecności taty matka nie pominie jej przy
podziale jedzenia, jak zdarzało się to nader często, gdy ojciec był poza
domem. Godziła się z rzeczywistością, że pierwszy talerz był zawsze
dla ojca, drugi dla Wandeczki, następny dla Kacpra, a dla niej były
resztki. Czasem matka w przypływie złego humoru, trzaskając
garnkami i miskami, odejmowała z talerzy starszych dzieci, by wrzucić
coś do miski najmłodszej i bez jednego słowa podsuwała jedzenie
gestem bardzo wymownym. Ojciec patrzył i milczał, nie chcąc
wszczynać draki, zapewne on też miał dość słuchania, że skoro zrobił
bachora, to niech go teraz chowa. Natalia nigdy nie czuła się
najedzona do syta, była chuda i anemiczna. Nigdy też nie odważyła się
poprosić matkę o dokładkę, bo usłyszałaby wtedy, że nie ma, albo
starym zwyczajem matka podsunęłaby jej figę pod nos. Z tym też się
godziła. W jej małym serduszku zamykały się drzwi, oddzielając ją od
smutnej rzeczywistości, choć smutna rzeczywistość miała dopiero
nadejść.
Tymczasem
nadeszła jesień. Drzewa z dnia na dzień zmieniły zielone
sukienki na kolorowe szaty szeleszczące na wietrze. Umilkły
skowronki, a gniazda bocianie opustoszały. Znikły też już zboża z pól,
strasząc małą wędrowniczkę najeżonymi kolcami ściernisk. Lazur
nieba ustąpił miejsca wyblakłemu niebu zasnutemu coraz częściej
chmurami. Wieczorami słychać było głosy ptactwa odlatującego do
ciepłych krajów. Natalii podobała się jesień. Smutek płynący wraz
z nitkami babiego lata otulał jej serduszko dziwnym spokojem.
Zbierała bukiety kolorowych liści, których nie miała komu ofiarować,
choć tak bardzo pragnęła, by ktoś choć jeden raz wyciągnął do niej
ramiona. Ziemia pachniała mgłą i dymem z ognisk palonych na
kartofliskach. Rozpoczynały się wykopki. Już nie trzeba było
wygrzebywać ziemniaków ze skiby przeoranej ziemi, kopaczka
wytrząsała je z bruzdy. W palonych na polach ogniskach można było
upiec kartofle. Ich przypieczona skórka smakowała bardziej niż cała
reszta. Najprzyjemniejsze były jednak wieczory, gdy można było
godzinami bezkarnie siedzieć przy rozpalonym ogniu pieca,
przyglądając się płomieniom pożerającym suche kawałki drewna.
Ogień w pojęciu Natalki żył własnym życiem, był groźny
i niebezpieczny, a jednak zasłuchana w syki i trzaski uwielbiała
wpatrywać się godzinami w jego szalejące płomienie. Dla niej ogień
opowiadał o własnej potędze i mocy, o władzy, którą posiadał nad
światem. Czasem nawet udało się jej upiec gruszki w popiele i wtedy
z twardych robiły się miękkie i bardzo soczyste. Łatwo było poparzyć
sobie palce przy takich kulinarnych zabiegach, ale warto było
zaryzykować. Kacper też uwielbiał pieczone gruszki, towarzyszył więc
młodszej siostrze podczas pieczenia. Natalia chciałaby cofnąć czas
choćby na jeden moment, ale czasu nie można cofnąć. Boskich
wyroków też nie.
***
Odłożyła długopis, przerywając
pisanie. Za
oknem było ciemno i oczy
bolały ją od wysiłku, a może od płaczu? Te najwcześniejsze urywki
wspomnień
kobiety
spowodowały,
że
wszystko
powróciło.
Nieuporządkowane myśli tłoczyły się w głowie, powodując zamęt. Tyle
wspomnień zachowała pamięć, a każde przesiąknięte bólem samotności.
Natalia dopiero teraz zdała sobie sprawę, że była samotna od pierwszych
dni życia. To nie była jej wina, nie urodziła się inna od reszty dzieci, jak
zawsze o sobie myślała, ona tylko nie była kochana jak inne dzieci. Na
próżno przez dziesiątki lat szukała u siebie powodu, dla którego ją
odrzucono. Wstała, ubrała się, zapięła psu smycz i wyszła z nim na
przesiąknięte zimnem powietrze. Musiała wyjść z ciepłego mieszkania,
musiała ochłonąć ze wspomnień, żeby nie płakać ani nie krzyczeć
przeszłości w twarz, że ją oszukała. Krople gęstniejącej mgły zrosiły
rozpalone czoło, przynosząc oczekiwaną ulgę i ukojenie. Pies domagał się
od niej należytej uwagi, zmuszając ją, by wróciła do rzeczywistości,
zajmując się czworonożnym pupilem. Wspomnienia odpłynęły, przestały
boleć. Żyjąca w niej malutka dziewczynka przestała skarżyć się, Natalia
przygarnęła ją do swojego serca, zapewniając, że nigdy więcej nie pozwoli
jej na samotność.
– Dobry
Boże, ja naprawdę głupieję. Przecież ta mała Natalka jest mną
sprzed czterdziestu lat. Ona dawno odeszła. Nie ma jej i wolałabym, żeby
nigdy nie było. Nie wiedziałam, że wspomnienia przywrócą ją do życia, to
nie tak miało być. Nie tak. Źle ze mną, rozmawiam sama ze sobą, dobrze,
że nikt nie słyszy. A zresztą, co mi tam? Lubię swoje towarzystwo…
Odpięła
psu
smycz, by mógł pobiegać po polu przed nocą.
Po
powrocie do domu zamknęła zeszyt, odkładając go na półkę.
Niewiele miała wolnego czasu. Za bardzo też nie paliła się do pisania,
bojąc się dalszych wspomnień, ale skoro zaczęła odklejać zaropiały
opatrunek z rany, musiała go zerwać, licząc się z bólem. W mniemaniu
Natalii nie to było jednak najgorsze. Najgorsze było to, że budowany przez
dziesiątki lat mur niebezpiecznie zaczął pękać, grożąc zawaleniem się.
Bez swojego pancerza kobieta czuła się bezbronna niczym ślimak
pozbawiony muszli. Zdawała sobie sprawę, że z chwilą opublikowania
wspomnień, posypią się na nią ciosy, których ona nie będzie w stanie
odeprzeć. Lawina jednak ruszyła i nawet ona sama nie była w stanie jej
zatrzymać. Po jakimś czasie wróciła do wspomnień, pozwalając, by duchy
przeszłości jeszcze raz ożyły w jej pamięci.
***
Po
wykopkach był czas grzybobrania. Wczesnym rankiem mała
grzybiarka brała ojca za rękę, krocząc z nim do lasu. Szary świt
rozpraszał nocne ciemności zabłąkane jeszcze pomiędzy drzewami. Na
zrudziałym już mchu przykrytym miejscami opadającymi z drzew liśćmi
nietrudno było wypatrzyć dorodne kapelusze grzybów. Natalka
zbierała je pod czujnym okiem ojca, który z anielską wręcz
cierpliwością tłumaczył jej różnice pomiędzy gatunkami jadalnymi
a trującymi, składając z namaszczeniem do koszyka te właściwe.
Ogromną radość sprawiało jej dostrzeżenie w mchu borowikowego
kapelusza i wcale nie czuła się zmęczona rannym wstawaniem. Po
powrocie do domu czar pryskał. Matka zajmowała się czyszczeniem
grzybów, odsuwając ją na bok.
A potem
szybko
nadeszła zima. Spadł śnieg, mróz ściął lodem
sadzawkę i świat utonął w majestatycznej ciszy zakłócanej jedynie
wrzaskiem kłócących się wróbli, siedzących ogromnym stadem na
ośnieżonych gałęziach drzew. Sfruwały z furkotem skrzydełek, gdy
tylko matka nasypała karmę dla kur, pracowicie zbierając każde
ziarenko pszenicy pomagające przetrwać zimno. Pobliskie jezioro
pokryło się lodem, przybierając ponurą szarą barwę. Kiedy lód był
dostatecznie gruby, mężczyźni wycinali w nim przeręble dostarczające
tlen do wody. Ryby zwabione świeżym dostępem powietrza tłoczyły się
wokół takiej dziury, stając się łatwym łupem dla rybaków. Ojciec
Natalii też chodził z czerpakiem zrobionym z siatki umocowanej na
kiju i przynosił do domu świeżo złowione ryby. Najlepiej smakowały te
smażone na patelni z odrobiną soli. Ich smak, podobnie jak
wspomnienie tamtych cudownych dni, pozostał w jej pamięci na
zawsze. Śniegu napadało tak dużo, że trudno było przebić się przez
zaspy. Nadciągał mróz. Wieczorem słychać było suche trzaski.
– Słyszysz tato? Co tak trzeszczy? – pytała, siedząc
na
ciepłym piecu.
– To
płoty trzeszczą od mrozu. Pora spać. Już późno.
Ojciec
zdejmował ją z pieca, a ona biegła pod ciepłą puchową
pierzynę, chowając głowę, by mróz jej nie dopadł. Matka bieliła
wapnem zabarwionym na niebiesko ściany izby. To był znak, że zbliżały
się święta Bożego Narodzenia. Wtedy było w domu czysto. Nie było
pajęczyn w kątach, podłoga była umyta, słoma w siennikach zmieniona
i powleczona czystą pościelą. Rano ojciec z lasu przyniósł choinkę
i wtedy zapach wapna zmieszał się z zapachem świerka. Starsze
rodzeństwo ubierało drzewko w kolorowe łańcuchy zrobione z bibuły,
zawieszali piękne rumiane jabłka i cukierki, największy rarytas
w świecie. Matka z węzełków pochowanych w przepastnym kufrze
wyciągała bombki, srebrne nitki zwane włosem anielskim, a na koniec
do gałązek przymocowywano kolorowe świeczki. W piecu pieczono
bułkę drożdżową z makiem w środku, a w garnku na kuchni gotowało
się mięso. Niczego jednak nie można było spróbować, ponieważ
w Wigilię obowiązywał wszystkich ścisły post. Do kolacji matka kładła
na stół siano pod obrus, na którym pojawiał się talerz ze śledziami
słonymi jak nieszczęście, miska z łamańcami na maku i gorzka zupa
grzybowa. Na oddzielnym talerzu były opłatki. Ojciec łamał się ze
wszystkimi opłatkiem i było niezwykle świątecznie. Gdyby można było
zatrzymać czas, Natalia tamten wieczór zatrzymałaby na zawsze przy
sobie, nie pozwalając niczego w nim zmienić ani wyblaknąć
wspomnieniom. Kiedy leżała już w łóżku, ojciec dał jej piękne czerwone
jabłko, mówiąc, że to od świętego Mikołaja, sam zaś zaczął ubierać się
do kościoła. Dziewczynka niespodziewanie rozpłakała się, prosząc, by
zabrał ją ze sobą. Ogarnął ją niepojęty lęk, że nigdy już nie zobaczy
ojca, tuliła się do niego, zanosząc się płaczem.
– Rano, gdy otworzysz oczka, będę w domu. Zawsze będę przy tobie,
maleńka, zawsze… – Spracowaną dłonią pogładził ją
po
główce,
wycierając płynące łzy. Było ich tak dużo, że płynęły jeszcze długo
w nocy.
***
Natalia
odłożyła długopis, ukrywając twarz w dłoniach. To było tak dawno,
a ona ciągle nosiła w swoim sercu tamto wspomnienie ojca, jabłka i łez.
I nic nie mogła na to poradzić, że łzy po czterdziestu latach płynęły tak
samo obficie, jak wtedy, gdy widziała ojca ubierającego się w kurtkę, by
pojechać na pasterkę. Czas wyparł z jej pamięci późniejsze Wigilie, ale tej
jednej nie był w stanie wymazać ze wspomnień. Powiadają, że największa
miłość przemija, ból też, ale to nieprawda. Miłość Natalii do ojca nie
przeminęła, nie przysypał ją kurz zapomnienia i żadna inna miłość nie
wyparła tej pierwotnej siły zrodzonej w chwili pierwszego kontaktu ojca
z dzieckiem.
A POTEM RUNĄŁ ŚWIAT…
Miesiąc później, w mroźną styczniową noc, zmarł Józef Polańczyk.
Świat zamarł w przeraźliwej
ciszy, by
za moment zawalić się ze
straszliwym hukiem. Siedmioletnia Natalia dorosła w jednej chwili. Jej
tato nie żył, została sama. Wiedziała, że nie można cofnąć boskich
wyroków, że nic nie przywróci życia ojcu i nigdy już go nie zobaczy. Nie
potrafiła pogodzić się z tym i płakała uczepiona ojcowskiej trumny.
Ludzie zgromadzeni przy zwłokach, widząc płaczącą Natalkę
komentowali to po swojemu: „Płaczą wszyscy, więc płacze też
najmniejsza, choć nic jeszcze nie rozumie z całej tragedii”. Natalia nie
zaprzeczała, nic nie obchodził ją świat poza bólem i rozpaczą.
W głowie kołatała się myśl, że nigdy już nie usłyszy głosu ojca i nigdy
nie poczuje dotyku jego cudownych rąk. I nigdy w życiu już nie będzie
tak, jak było. Matka spowita w czerń rwała włosy z głowy z rozpaczy.
Nieszczęsna Rozalia nie zasługiwała na taki los. Współczucie
okazywane przez otoczenie nie docierało do niej, pogrążona w bólu po
stracie męża nie wiedziała, jak dalej ma żyć. Ale żyć trzeba było.
Po
pogrzebie w domu zapanowała przerażająca pustka. Natalia na
próżno szukała ulotnego ojcowskiego ciepła, chowała twarz w ubrania
ojca, których matka nie zdążyła jeszcze wynieść na strych i płakała
rozpaczliwie. I tylko dlatego, że tak strasznie tęskniła za ojcem, i wyła
z bólu za nim, spadły na nią zaciśnięte matczyne pięści.
Zdezorientowana zaistniałą sytuacją zasłaniała się rękami, wciskając
się niby dzikie zwierzątko w kąt pieca i krzycząc przez łzy.
– Powiem
tacie, że mnie bijesz!
– Ty wywłoko! Ty kurwo! Tyś zżarła ojca! Przez ciebie on umarł!
Gdybyś ty zdechła wcześniej, ojciec by żył! – Każdemu słowu
towarzyszyły razy pięści, aż matka wyładowała swój gniew. Następnie
zeszła z pieca, poprawiła wdowią chustkę, załamała ręce nad głowę
i zaniosła się płaczem, wychodząc przed dom i wyrzekając na całe
gardło. – Ach, Józek, Józek! Czemuś
mnie
sierotą zostawił? Czemuś
mnie porzucił? Wstań, zobacz, jak strasznie mi źle na świecie! Twoi
koledzy chodzą, a ciebie już nie ma! Ja sama została, biedna sierota!
Do kogo mam pójść, kto upomni się o mnie, biedną?!
W tym
krzyku
był bezmiar rozpaczy, tęsknota i ból i żal po stracie
ukochanego męża. Niósł się echem przez ośnieżoną wieś, wzbudzając
w sąsiadach zrozumiałe współczucie, bo przecież wszyscy musieli
wiedzieć, że Rozalia cierpi. Nikt natomiast nie słyszał cichutkich skarg
skatowanej sieroty wtulonej w leżącą na piecu kurtkę ojca. Bicie nie
było w stanie powstrzymać płynących łez dziecka. Płynęły szerokim
strumieniem. Kryła się po kątach, by uniknąć bicia i oskarżeń, że jest
winna śmierci ojca. Wandzia dzielnie wspomagała mamusię
w wychowywaniu najmłodszej córki. Teraz, gdy zabrakło w domu
ojcowskiej ręki, poczuła się bezkarna i najważniejsza, i tylko jej zdanie
się liczyło. Nienawidziła młodszej siostry. Zmyślała, donosząc na nią
matce, a ta brała sprawę w swoje ręce i tłukła Natalkę w imię
nienawiści. Doszło do tego, że Wandzia pod nieobecność matki biła
młodszą siostrę i wyrzucała ją z domu, zamykając przed nią drzwi na
klucz.
– Idź, poskarż się ojcu. Na pewno cię obroni – drwiła jadowicie. –
Wróci matka, powiem, że mnie biłaś, wpieprzy ci na pewno. – Natalka
chowała się przed biciem matki i jej oskarżeniami, gubiąc się we
wrogim dla niej świecie. Nie mogła pojąć swoim dziecięcym umysłem,
dlaczego winiono ją za śmierć ojca. Przecież kochała go z całych sił
i nie chciała, żeby umarł, ale skoro matka tak mówiła, było to prawdą.
Przecież jej matka nie była złą kobietą, ona tylko nienawidziła Natalii.
A ona nienawidziła siebie, świata i Boga, za to, że zabrał jej ojca
i zostawił ją bez opieki. Zwłaszcza nie pojmowała stanowiska Tego
Ostatniego, który zdawał się być na usługach jej matki, odkąd ojca
zabrakło w jej życiu.
– Codziennie proszę Boga, żebyś zdechła i ja już więcej nie musiała
cię oglądać, ty cholerna zakało. Dobrze teraz tobie, jak nie ma ojca,
zżarłaś go małpo śmierdząca, a teraz beczysz? Żeby nie ty, Józek by
żył! – Jad zawarty w słowach zrozpaczonej matki wypalał bolesne rany
w sercu niewinnego dziecka, a Bóg tymczasem milczał. Milczała też
Natalka, bo co mogła odpowiedzieć na takie zarzuty? Nie rozumiała,
że zakłamanie i fałsz rządzą duszą matki nienawidzącej jej od chwili
poczęcia. Nigdy wcześniej nie słyszała takich słów, ojciec nigdy nie
mówił źle o matce. Jako dziecko odbierała świat bardzo prosto: skoro
ktoś wyrządził jej krzywdę i to ją bardzo bolało, nie mogła odpłacić
złem, bo wtedy ktoś inny by cierpiał tak samo mocno jak ona. To było
złe w jej pojęciu. Bardzo szybko dostrzegła jednak, że matka
z Wandzią inaczej zachowują się w domu, a inaczej w obecności obcych
osób. Nie potrafiła jednak mówić o tym głośno, wolała milczeć ze
spuszczoną głową. Brat był bardziej ludzki względem młodszej siostry,
choć niewiele mógł wtedy zdziałać. Natalia znalazła się w błędnym
kole. Nie myła się, nie zmieniała ubrań, śpiąc w tym samym, w czym
chodziła. Skupiona na tym, by uniknąć kontaktu z matką i trawiona
niegasnącą tęsknotą za ojcem, drapała się nieprzytomnie, chowając się
przed bliskimi po kurniku i stodole. Takie zachowanie latorośli nie
umknęło czujnemu oku biednej wdowy i matka dorwała ją w szopie na
drewno, waląc ze złością pięścią w głowę. Chwyciła ją za włosy,
szarpiąc na lewo i prawo i okładając pięścią po chudych łopatkach. – Ja
ci schowam się przed matką! Ja ci ucieknę ty szmato śmierdząca!
Zapłacisz za wszystko ty wywłoko. Poznasz, co znaczy matka. Ojciec
już cię nie obroni. Skończyło się twoje panowanie, ty śmierdząca
kurwo. Spróbuj pysk otworzyć i poskarżyć się komukolwiek, w studni
cię utopię. Zżarłaś ojca, ale mnie nie zeżresz i Wandzi nie skrzywdzisz.
– Puściła włosy dziecka, widząc łażące po niej wszy i idącą w jej stronę
sąsiadkę. Poprawiła żałobny strój, wychodząc pośpiesznie przed szopę,
by sąsiadka nie dostrzegła w środku córki i zaniosła się płaczem,
wołając na cały głos rozpaczliwie: – Józek,
ach
Józek, czemuś mnie
opuścił? Czemuś mnie osierocił? Jak ja biedna wdowa mam dalej żyć?
Wszystkie chodzą, cieszą się, tylko nie ja!
Sąsiadka
poruszona
cierpieniem kobiety pocieszała ją najlepiej, jak
umiała, aż obeschły łzy na policzkach wdowy. Dziecka nie było komu
pocieszyć, nikogo nie obchodził jej los. Przesiedziała w zimnej szopie
do wieczora. Po wyjściu sąsiadki matka nasypała azotoksu na głowę
bachora, obwiązała ją szczelnie chustką i zabrała się za iskanie
Wandzi, bo ta uderzyła w płacz, że nie może pójść do szkoły ze wszami
we włosach, a trucizny nie pozwoli sobie nasypać. Co Wandzia
powiedziała, było święte, i tak już pozostało na zawsze.
***
Natalia
na wspomnienie matki odruchowo spojrzała na drzwi, czy
przypadkiem nie stoi za jej plecami wściekła, że jednak jej najmłodsze
dziecko żyje, wbrew jej woli. Tysiące razy groziła, że zatłucze ją jak psa.
Traktowała gorzej niż psa.
–
To
nie
byłoby
wielkim
grzechem
z
twojej
strony,
byłoby
błogosławieństwem matki. Dlaczego pozwoliłaś mi żyć? Za co mnie tak
strasznie nienawidziłaś? Dlaczego nie pamiętam twojego dotyku? Wiem, że
byłaś bardzo biedna, ale pogłaskanie mnie po głowie nic cię nie
kosztowało. Dlaczego nigdy mnie nawet nie dotknęłaś? Nie byłam
trędowatą, byłam twoją córką – szeptała
bezwiednie
zapatrzona we
wspomnienia własnej duszy.
Nigdy
w życiu nie zapytała o to swojej matki i nigdy już nie zapyta.
Może rzeczywiście istniało coś takiego jak reinkarnacja i Natalia
w poprzednim wcieleniu była kimś strasznym dla bliskich, dlatego musiała
odpokutować za własne czyny? Bo przecież niemożliwe, że matka mogła
tak strasznie ją nienawidzić bez powodu.
***
Nadeszła
wiosna
skąpana w słońcu i rozśpiewana skowronkami.
Rolnicy wyszli w pole, matka Natalii też. Dziewczynka miała za
zadanie pilnować kur, by nie grzebały na zasianym zbożem polu. Ale
jak można wytłumaczyć ptactwu, by nie szło tam, gdzie nie powinno?
Natalka biegała za nimi, zganiając je, ale one za chwilę wracały.
Matka, wyłamawszy rózgę w krzakach, biła nią córkę za
nieposłuszeństwo, gdy tymczasem Wandzia przeglądała się w lusterku,
zachwycając się własnym pięknem. Skończyła właśnie piętnaście lat
i była prawie dorosła, musiała więc zacząć dbać o swój wygląd, a że
lusterko było małe, nie było w nim widać, że za plecami szlachcianki
przewalają się sterty śmieci. No bo właśnie Wandzia po śmierci ojca
nadała sobie arystokratyczne pochodzenie. Jej ojciec pochodził
z porządnej, ale chłopskiej rodziny. Matka też nie mogła poszczycić się
żadnym arystokratycznym przodkiem, ba, nawet przodkiem o dobrej
opinii. Teraz sytuacja uległa zmianie. Nie było tego, który trzymał
w posłuszeństwie najstarszą latorośl, bardzo szybko odnalazła więc
w sobie szlacheckie geny. To dodawało jej splendoru, oczywiście
w czterech ścianach domu, ponieważ poza domem nikt nie traktował
tego poważnie. Zwłaszcza matka bolała nad tym, ponieważ sąsiedzi
nazywali takie geny lenistwem, co bardzo raniło jej matczyne uczucia.
Dawała temu upust, gdy nikt z obcych nie mógł jej usłyszeć.
– Wandeczka, śmieją się z ciebie, że nic nie robisz, tylko w lusterku
siedzisz. Że nawet chałupy nie zamiatasz. Te dziady sakramenckie
wszystko widzą. Przyłażą tu, niby pogadać, a za plecami obgadują cię –
żaliła się córce.
– A co?
Nie
ma komu zamieść izby? Ja mam być służącą? Pogoń do
roboty tę małą larwę.
– Nie zamkniesz ludziom gęby. Gadają i już. Śmieją się, że leżysz pod
jesionem, żeby słońce nie raziło za mocno. Mówią, że żenić się chcesz,
a żadnego obowiązku nie masz i nie umiesz nic robić. Opinię popsują
tobie takim gadaniem – ciągnęła.
– Nie będę robić w polu, nie po to urodziłam się, żeby śmierdzieć
całe życie gnojem. Za parę tygodni wyjadę stąd. Nienawidzę tej wioski
i tego domu – wybuchła
ze
złością Wandzia.
– Gdzie chcesz wyjechać? – W oczach
matki
zamigotał strach, że
najukochańszy skarb zniknie jej z pola widzenia.
– Do
szkoły.
– Do szkoły wszyscy dojeżdżają autobusem – nieśmiało przypomniała
rodzicielka.
– Ja
nie jestem taka jak wszyscy. Ja jestem lepsza i nie będę tłuc się
autobusem, wynajmiesz i opłacisz mi pokój w mieście, bo na pewno nie
będę dojeżdżać do szkoły. Nie jestem dziadówką żadną.
– Nie jesteś, Wandeczka, dziadówką, nikt tak wcale nie myśli –
zaprzeczyła pośpiesznie
matka, byle
nie denerwować dziecka
wrażliwego na punkcie własnej wielkości.
– Pierzyny wynieś na płot, niech wywietrzą się na świeżym
powietrzu. I ugotuj obiad, wiesz, że nic od rana nie jadłam – na
szczęście Wandzia zmieniła temat.
– Weź
mleka, stoi
w kance.
– A co, niemowlak jestem, że tylko mleko będę pić? Znów wlecze się
ta cholerna plotkara. – Wandzia, widząc sąsiadkę idącą
skrajem
łąki
odłożyła lusterko, zmusiła się, by wziąć do ręki miotłę, bo w domu
wdowy sprzątało się tylko wtedy, gdy ktoś obcy pojawiał się na
horyzoncie. Wówczas zgarniało się śmieci pod kuchnię i pośpiesznie
ścierało stół jakąś szmatą. W brudne garnki nikt na szczęście nie
zaglądał. I nikt nie dziwił się, że jest brudno, ludzie mieli dużo czasu,
żeby przyzwyczaić się do tego. Tym bardziej teraz, gdy Polańczykowa
została sama. Ciężko harująca na chleb dla sierot nie miała czasu na
sprzątanie. Wiosna przeszła w lato i Natalka pasała gęsi. Matka
zrywała ją o świcie z łóżka.
– Wstawaj, bo
gęsi nie mogą być zamknięte do obiadu w budzie.
– Wanda
nie może wstać? Zawsze mnie budzisz, ją nigdy.
– Jak
ty nazywasz na swoją siostrę, wywłoko? Za darmo chcesz żreć
chleb? Wandzia nie będzie zrywać się o świcie, a ty wylegiwać do
obiadu. Wandzia musi się wyspać, a ty już poszła, bo popamiętasz
mnie.
Walnięcie pięścią w kark zmobilizowało Natalię
do
życia.
Wychodząc, ułamała kawał czarnego chleba i poszła w pole ze
stadkiem ptactwa, które zupełnie ignorowało małą pasterkę. Niebo
różowiało na wschodzie, zapowiadając nadchodzący świt. Krople rosy
już nie były baśniowymi brylantami i nie lśniło w nich dawne słońce.
Teraz były łzami, zza których dziecko niewiele widziało. Ale takie
ranne wstawanie miało też dobre strony. Natalia do woli najadała się
szczawiem rosnącym na polu, przegryzając go skórą chleba, bezkarnie
mogła też snuć marzenia o domu pełnym słońca i miłości, o bocianach
na dachu stodoły i ojcu, którego już nie było. Ból po jego śmierci nie
zmniejszył się, nie przygasł ani odrobinę. Zdarzało się wcześniej, że
krzywdzona przez bliskich Natalia płakała w głos, przywołując ojca do
siebie, lecz to tylko sprawiało jej oprawcom satysfakcję. Wandzia
drwiła z jej rozpaczy, przedrzeźniając ją, mała Natalia ukryła więc ją
bardzo głęboko w sercu, żeby nikt z rodziny nie użył już tego nigdy
przeciwko niej. Czasem, gdy bardzo bolała samotność, a jeszcze gorzej
rzeczywistość, obejmowała rękami pień drzewa i, tuląc twarz do
chropowatej kory, skarżyła się drzewom i płakała do woli. Drzewa
w jej pojęciu były dobrymi duchami rozumiejącymi jej ból. Nigdy nie
skarżyła się Bogu. Bóg przestał być dla niej kimś dobrym, komu można
zaufać. Bóg zabrał jej ojca, skrzywdził ją, jak więc mogła Go kochać?
Bóg jawił się Natalii na wzór jej matki: zły, bezlitosny i zakłamany.
Natalia nie skarżyła się nikomu, zresztą nikogo nie było przy niej, kto
zechciałby ją wysłuchać i jej uwierzyć. Ponadto matka kategorycznie
zakazała jej rozmawiać o tym, co dzieje się w domu za zamkniętymi
drzwiami. Każdy wierzył matce, głęboko współczując jej niedoli.
Żałobna, wdowia chusta na jej głowie była aż nazbyt wymowna.
Zresztą znali ją przecież wszyscy od dziecka, zawsze była przykładem
bogobojnej i uczciwej chrześcijanki o nieskalanym grzechem sercu.
Kiedy przyjeżdżał któryś z braci jej męża, podejmowała go zawsze,
czym miała, a zazwyczaj miała niewiele. Była biedna, często sama nie
zjadła, by nakarmić dzieci, ale zawsze była uczciwa, niemal święta.
Czasem odwiedzał ją teść i wtedy dla małej Natalki było święto, bo
dziadek obejmował ją, całując na powitanie i matka nie mogła mu tego
zakazać. Nie odważyła się też nigdy odegnać najmłodszej od kolan
dziadka, bo nie daj Boże teść czegoś mógłby się domyślić. Powstałaby
rysa na jej kryształowej opinii, rodzina uwierzyłaby seniorowi rodu,
dlatego pomijała milczeniem obecność najmłodszej przy gościu.
A Natalia tak bardzo go kochała, garnęła się do dziadka, bo on jeden ją
przytulał, sadzał na kolanach, jakby czuł, że ona tak bardzo pragnęła
miłości i ciepła. Oprócz tego dziadek przypominał jej ojca z twarzy,
z głosu, z gestów, tak bardzo, że czasem zapominała na moment, że to
nie jej tato. Kochała go bardzo, ale nie odważyła się nigdy poskarżyć,
wiedząc doskonale, że dziadek jej nie obroni przed matką i siostrą, bo
jej nie uwierzy, że wyjedzie, a ona będzie musiała tu zostać.
Z upływem
czasu
już nie wiedziała, kto jest gorszy, matka czy
siostra. Obie ją biły, obie nienawidziły za to, że żyła. Wandzia uczyła
się w średniej szkole, mamusia więc zgodnie z wcześniejszym
ustaleniem wynajęła pokój w mieście, żeby córunia nie męczyła się
dojazdami do szkoły i dzięki temu jeden oprawca zniknął z codziennego
życia Natalki. Przyjeżdżała jedynie na sobotę do rodzinnego gniazda
z torbą brudnych majtek i koszul, które kazała prać młodszej siostrze.
Ta, bita i poniżana, nie pozwoliła upodlić się do tego stopnia, żeby prać
majtki starszej znienawidzonej siostrze, prała je zatem matka, bo
Wandeczka miała zbyt delikatne ręce do jakiejkolwiek roboty. Wandzia
w pogodne dni malowała oczy, brała książkę i szła pod jesion zgłębiać
tajniki wiedzy. Wszyscy w wiosce musieli przecież zobaczyć na własne
oczy, by wreszcie uwierzyć, że pierworodna Polańczykowej nie jest
jakąś prostą chłopką, tylko szlachcianką wysoko kształconą i niezwykle
piękną, mądrą i inteligentną.
Piękną
to
ona nigdy nie była. Była piegowata niczym indycze jajko
i ani odrobinę nie przypominała księżniczki, ale dla zakochanej w niej
matce była bóstwem, które zstąpiło z wyżyn do jej biednej chaty, była
nagrodą za ciężkie życie biednej wdowy, nadzieją i dumą. W związku
z tym było jasne, że Wandzia zasługuje na księcia z bajki i nikt w to nie
wątpił, że taki książę zjawi się któregoś dnia w progu domu, upadnie
na kolana i oczarowany blaskiem panny będzie błagał ją, by oddała mu
swoją rękę. Będzie to możny pan, wykształcony, piękny, inteligentny
i z dobrego rodu, bo tylko taki mógł równać się pochodzeniem ze
śliczną Wandeczką. Natalię nie obchodziło ani odrobinę życie starszej
siostry, budziła w niej obrzydzenie i szczerą nienawiść, bo
dziewczynka nie potrafiła już kochać nikogo z rodziny. Drzwi do jej
serca zamknęły się na dobre. Zasady panujące w czterech ścianach
domu wbijano jej pięścią do głowy. Kiedy Wandeczka zabierała się za
wybielanie milionów brązowych kropek na twarzy, ta nie przepuściła
żadnej okazji, by dokuczyć kandydatce na przyszłą księżną.
– Kiedy zjawi się ten niby-książę? – pytała niewinnym głosem.–
Przyjedzie
na koniu czy przyjdzie piechotą?
– Wszyscy
w wiosce będą mi zazdrościć szczęścia. Tobie nic do tego,
nigdy nie będziesz taka jak ja, nie interesuj się, rozpal w kuchni i zrób
mi jeść.
– Sama
sobie zrób.
– Ja
muszę się uczyć. Nie widzisz tego?
– Ty
nie uczysz się, tylko siedzisz przed lusterkiem. Żadna maść nie
wybieli twojej gęby, nawet czary tu nie pomogą. Nie wiem, czy
ktokolwiek zechce cię za żonę.
– Powiem mamie, że wyśmiewasz się ze mnie. Już ona policzy się
z tobą. Długo popamiętasz, co znaczy wyśmiewać się ze mnie,
wywłoko. Jeść mi zrób w tej chwili! – Wandzia
wpadała w furię
dotknięta do żywego złośliwą uwagą siostry na temat swojej
wyjątkowej urody.
– Hultaj pod dębem umarł z głodu, bo lenił się wyciągnąć rękę po
leżący w pobliżu chleb. Ty też tak skończysz – odcięła się młodsza,
nie
zamierzając spełniać tych żądań.
– Słychać was na podwórku – matka
wkroczyła do akcji.
– Ty nie wiesz, że ja nic jeszcze dziś nie jadłam, a ta mała suka nawet
nie chce obrać kartofli, żeby je ugotować. Po co mam przyjeżdżać do
domu? Żeby głodować? Moje ubrania wyprałaś? – Wanda
obróciła
ostrze gniewu przeciwko matce.
– Jeszcze nie – przyznała się
pokornie
rodzicielka.
– To na co czekasz? Do wieczora muszą wyschnąć, nie pojadę
w brudnych z powrotem. Nie mogę chodzić śmierdząca, wystarczy, że
głodna chodzę. Ciekawe, co zrobisz, jak dostanę anemii? –
prorokowała, zalewając się łzami rozpaczy, że
nikt
w domu nie traktuje
jej poważnie.
– Zaraz
zrobię coś do jedzenia. Natalia, obieraj kartofle, na co
czekasz? Na zaproszenie?
– Ja anemii nie dostanę. Jeść też nie dostanę, więc nich Wandzia
ruszy dupę i zrobi sobie jeść. Ponoć ma się żenić. Idę poić krowy. –
Najmłodsza
nie
zamierzała usługiwać starszej siostrze.
– Ta cholerna suka pół zdrowia mi zeżre swoim językiem. Po co ty ją
chowasz? Walnij w łeb tak, żeby zdechła i koniec – absolwentka
liceum
miała na wszystko dobrą radę.
– Nie złość się już, zaraz zjesz, usmażę jajka – matka
jak mogła
łagodziła gniew ukochanej córki.
– Nie
chcę jajek. Cały tydzień nic więcej nie jem tylko jajka. Jajka
i mleko. Ulżysz sobie, jak na dobre zamorzysz mnie głodem, bo ty nie
pomyślisz o mnie. Ja potrzebuję zjeść dobry obiad. Kiedy będziesz bić
świnię?
– Przed
świętami dopiero. Będziesz jeść? To zabiję koguta?
– Będę.
Biedny
kogut skończył w garnku, żeby Wandzia przypadkiem nie
dostała anemii. Natce zostało trochę zimnej zupy na dnie garnka,
dobre było i to. Wyszła z domu na czas pakowania się siostry, nie
chciała jej nawet oglądać.
Kochała
jedynie
brata, bo on choć trzymał się z daleka, miewał
ludzkie odruchy i nigdy nie bił młodszej siostry. Może ją trochę
rozumiał, może sam potrzebował zrozumienia, czując się gorszy, niż
był w rzeczywistości z racji garbu, który go szpecił od dzieciństwa.
Tak, Natalia kochała brata, ale nie na tyle mocno, by otworzyć przed
nim serce. Nikogo tak nie kochała oprócz ojca. Przychodził do niej
w snach, a ona mówiła mu, jak strasznie jej źle i prosiła, by zabrał ją ze
sobą. Budziła się wtedy zalana łzami, a serce znów skamlało z tęsknoty
i pragnęła, by każdy dzień był ostatnim w jej życiu. Ojciec nie zabrał
ukochanej córeczki. Musiała żyć.
WIĘC ŻYCIE PEŁZŁO DALEJ
Dni
były podobne do siebie niczym krople łez. W domu panował głód,
każdy bowiem grosz szedł na opłacenie stancji Wandeczki i jej
utrzymanie w mieście. Zwykła wodnista kartoflanka była wtedy
rarytasem, najczęściej nie było nic. Przeważnie w sobotę, bo wtedy
Wandzia przyjeżdżała do domu, matka piekła babkę ziemniaczaną
i szła w pole. Któregoś razu Natalia wróciła po pasieniu gęsi. Wandzia
z Kacprem jedli, nie przyłączyła się jednak do nich, pamiętając, że
starsze rodzeństwo musi się najeść pierwsze. To też było
niekwestionowaną zasadą w jej domu. Czekała cierpliwie. Rodzeństwo
najadło się, stwierdzając na koniec, że reszta musi zostać matce.
Matka, wróciwszy z pola, zajrzała do pieca i zadała sakramentalne
pytanie:
– Kto
zjadł babkę?
– Natalia cały czas żarła, jak ciebie nie było. Mówiłam jej, żeby
zostawiła dla wszystkich – usłużnie wyjaśniła
Wandzia. Matka, na
dźwięk słowa „Natalia” chwyciła kabel i z twarzą wykrzywioną
nienawiścią zaczęła okładać nim najmłodszą.
– Ja cię szmato nakarmię. Zapcham ci to gardło, wywłoko. Może raz
wreszcie nażresz się. – Litania
przekleństw dopełniała kaźni.
Dziewczynka
wyrwała się z rąk matki i uciekła do lasu. Nie miała
dokąd uciec, chowanie się po krzakach wokół domu pogorszyłoby
jeszcze sytuację, bo rozjuszona matka nie dawała za wygraną. Miała
co prawda babkę ze strony matki, ale ta nie była lepsza od córki.
Sąsiedzi nie wchodzili w rachubę, zresztą Natalia nie umiała się
skarżyć, swoją niedolę znosiła w milczeniu. Usiadła pod sosną,
krztusząc się od łez. Nie chciała wracać do domu, chciała umrzeć,
chciała przestać istnieć, zapaść się pod ziemię, zniknąć, byle nie czuć
bólu i poniżenia. Pogrążona w rozpaczy nie liczyła godzin. Jakiś
mężczyzna w zielonym stroju leśnika zatrzymał się koło niej. Podniosła
na niego zapłakaną twarz.
– Czyja
ty dziewczynko jesteś? Józefa Polańczyka?
– Chcę do taty. Chcę, żeby tata mnie zabrał. Ja nic złego nie
zrobiłam, nie zjadłam babki. – Szlochała, wtulając posiniaczone plecy
w pień sosny. Jej chude ręce nosiły krwawe pręgi po uderzeniu kablem.
– Ja
tylko chcę do taty… Chcę, by mnie zabrał do siebie.
– Józef
widzi
cię dziecko. Jest w niebie i pomoże ci. Wracaj do domu,
zanim zapadnie noc i pamiętaj, że twój tata jest przy tobie.
– Nie
ma go. On umarł.
– Pan
Bóg pomylił się, ale co możesz dzieciaku zrobić? Twoja matka
jest taka sama jak jej cała rodzina. Podrośniesz, to zrozumiesz. Idź
teraz do domu.
Dziewczynka
posłusznie wstała i ruszyła w drogę powrotną,
wycierając piąstką płynące z oczu łzy. Wróciwszy do chaty, zwinęła się
w kłębuszek na łóżku i zasnęła. Nikt jej nie obudził na kolację. Matka
ugotowała zacierkę na mleku, nakarmiła starsze dzieci, resztę wylała
psu do miski, bo pies też musi jeść, i zgasiła światło, kończąc kolejny
ciężki dzień.
Tak
płynęły dni, miesiące, lata. Ze ścian domu patrzyły na los dziecka
twarze chyba wszystkich świętych, z nieba patrzył Bóg…
Zbliżał się
czas
pójścia Natalii do Pierwszej Komunii Świętej. Matka,
spowita w czerń oznaczającą ciągłą żałobę po ukochanym mężu,
zaprowadziła córkę do kościoła, posadziła w ławce i kazała słuchać
wszystkiego, co ksiądz mówi, a sama gdzieś polazła. Natalka siedziała
jak trusia, widząc inne dzieci swobodnie poruszające się po kościele
w towarzystwie matek. Nie rozumiała nic z nauki księdza, jego słowa
trafiały w próżnię. Dla ubogiej dziewczynki z zapadłej wioski słowa „
sakrament chrztu”, „zasady wiary”, „spowiedź” brzmiały zupełnie
obco. Nikt wcześniej nie wymawiał przy niej takich słów, nie rozumiała
ich znaczenia, nie wiedziała, czego od niej chcą. I nie mogła zapytać
się, o co w tym wszystkim chodzi, bo nie daj Boże matka usłyszałaby,
że jej „wywłoka” tego nie wie. Dopiero rozpętałoby się piekło w domu,
że przynosi wstyd rodzinie swoją głupotą. Nie obeszłoby się bez
okładania pięścią przez matkę. Dziecko wolało nie ryzykować. Dostała
od matki znaleziony na strychu katechizm, który musiała wykuć na
pamięć i na tym skończyła się jej edukacja. Mądrości zawarte
w katechizmie nie trafiały do przekonań kandydatki mającej
w przyszłości żyć według przykazań w nim zawartych, nie martwiła się
tym zresztą, nie wierzyła w dobroć Boga ani świętych, opierając się na
własnych doświadczeniach z codziennego życia. Budowała swój świat
na wzorcach znalezionych w książkach, które kochała ponad wszystko.
Bohaterowie
Trylogi
i
nie
wyśmiewali się z niej, traktowali ją na równi
ze wszystkimi, ucząc honoru, uczciwości i szacunku do świata.
Stara
baśń była
niczym
dobry duch unoszący się nad głową dziecka, zawsze
można było uciec w gąszcz puszczy od rzeczywistości gorszej niż
koszmar. W
Macosz
e odnajdywała upragnioną miłość.
Widok
czytającej
dziewczynki był przysłowiową płachtą na byka dla jej matki i siostry, bo
trzeba było izbę zamieść choć raz w tygodniu i gary pomyć,
a Wandeczka nie mogła przecież wykonywać tak przyziemnych prac,
należało to zatem do obowiązków najmłodszej. Ta natomiast, zamiast
chwytać za miotłę, chwytała za książkę, znikając w jakimś krzaku,
zanim ją nie wyśledzono i rózgą nie zapędzono do roboty, nadając jej
nowy przydomek „durny Mateusz”. Natalia nigdy nie dowiedziała się,
kim był ów Mateusz i co miało czytanie z nim wspólnego, ale to ją nie
zniechęciło. Z bólem serca odłożyła książki na rzecz nauki
nieszczęsnego katechizmu, wkuwając go bezmyślnie, by po chwili nic
nie pamiętać z boskich przykazań. Zachowaniem swym naraziła się nie
tylko matce, ale także Bogu, zgrzeszyła własną głupotą, bo pychy w jej
sercu nie było u niej za grosz, ba, nawet nie słyszała o czymś takim.
Bóg, widząc daremne wysiłki biednej wdowy w wychowaniu bachora,
postanowił sprowadzić do pionu marny ludzki pył, jakim była Natalia,
i zabrał jej dziadka. Matka na wieść o śmierci teścia starym
zwyczajem uderzyła w płacz, załamując ręce nad głową.
– Ach Józek! Józek! Czemuś mnie opuścił? Tyś ojca swego zabrał,
a mnie biedną zostawił! Zabierz mnie do grobu, niech ja już więcej nie
cierpię! Do kogo ja teraz biedna pójdę po radę? – Zaniosła się głośnym
płaczem, stojąc
przy
otwartym oknie, i już cała wioska wiedziała, że
zmarł stary Polańczyk. Synowa tymczasem ogarnęła się nieco po
wybuchu żalu, zebrała swoją gromadkę i poszła na pogrzeb teścia.
Natalia weszła do ukochanego domu dziadka onieśmielona obecnością
obcych, stanęła cichutko w kącie, najbardziej obca wśród swoich.
Teraz, gdy dziadek nie żył, dom przestał być ciepły i przyjazny. Jego
synowie z rodzinami, pogrążeni w smutku po śmierci ojca, nie zwracali
uwagi na bratanicę. Była im wdzięczna za to. Matka z Wandusią
natomiast znalazły się w centrum zainteresowania. Stanowiły
perfekcyjnie dobrany duet: młoda, z miną niewinnej lilii i starsza,
spowita w czerń, stosownie zresztą do okazji, witały się z rodziną
zmarłego, tytułując każdą kobietę jakąś tam ciotką, zamieniając przy
okazji parę słów, zazwyczaj gorzkich na temat ciężkiego losu wdowy.
Czasem padały też słowa zachwytu na temat Wandzi, że taka mądra
i rodzinna, i że biedna matka ma pomoc, bo osiemnasty rok idzie
najstarszej. Wandzia, czując kadzidło, jeszcze gorliwiej obściskiwała
ciotki i zagadywała każdego, kto pojawił się w polu jej widzenia. Jej
siostra trzymała się z boku, modląc się, żeby nikt nie zwrócił na nią
uwagi. Nie umiała obłudnie wdzięczyć się, najwidoczniej nie
odziedziczyła genów po matce, a bolesne lekcje też nie przyniosły
żadnych rezultatów. Wszyscy ci ludzie byli jej zupełnie obcy, po co więc
miałaby kłamać, że jest inaczej? Jedyny bliski jej sercu człowiek leżał
w trumnie. Matka pogrążona w rozpaczy z powodu śmierci teścia,
który był dla niej podporą po śmierci męża, i po uściśnięciu ostatniego
członka rodziny, rozejrzała się przytomnie po izbie, pytając o jedną ze
swoich szwagierek. Usłyszawszy w odpowiedzi, że owa krewna jest
u sąsiadów, pobladła na krótki moment, a następnie poczerwieniała,
sapiąc z oburzenia:
– Jak to tak? Tak nie może być. Co ludzie powiedzą? Obgadają nas
wszystkich po okolicy. Duchu Święty, to obraza i grzech. Teść leży
w trumnie, a ona u sąsiadów śpi z dzieciakami? Kto to słyszał? Ja ją
sprowadzę do domu, zaraz ona tu przyjdzie – zdecydowała porywczo,
poprawiła
na
głowie wdowią chusteczkę i wyszła, jakby ktoś ją gonił.
Wróciła wściekła poniesioną porażką,
bo
nie zdołała zmusić kuzynki
do powrotu. Bezsilna w swojej złości stanęła przy trumnie, zalewając
się łzami i wyrzekając na ciężki los. Po powrocie do domu ulżyła sobie,
wyklinając ową szwagierkę i jej rodzinę do dziesiątego pokolenia.
Stryjowi też się dostało. Dobrze, że nie słyszał gromów rzucanych
przez najlepszą z bratowych.
W dzień
pogrzebu
dziadka Polańczyka Natalia miała wrażenie, że
ostatni raz widzi ten ukochany dom. Obeszła wszystkie kąty, starając
się zapamiętać jak najwięcej ze spędzonych tu szczęśliwych chwil. Na
krótką chwilę zatrzymała się obok wózka, w którym leżała śliczna
dziewczynka o błękitnych oczach. Nie myliła się, nigdy więcej nie
przekroczyła progu rodzinnego gniazda ojca. Kolejne drzwi w jej życiu
zamknęły się. Wszyscy stryjowie stawali się coraz bardziej obcy, nawet
jeśli czasem któryś z nich odwiedzał jej matkę. Tylko jednego stryja
lubiła, był inny niż cała reszta, choć dziecko samo nie wiedziało do
końca, dlaczego on jest inny. Może dlatego, że był podobny do jej ojca,
może dlatego, że on, jako jeden z całej plejady braci, pochylał się nad
nią, pamiętając, że jest córką Józefa? Może dlatego, że był zwyczajnie
ludzki?
Krótko
po
pogrzebie dziadka Natalia miała przystąpić do Pierwszej
Komunii Świętej. Dla matki, obciążonej ponad miarę pracą na roli
i w obejściu, chodzenie z bachorem do kościoła na spotkania, było
dodatkowym ciężarem, zniosła to jednak z należytą godnością, jak
przystało na matronę.
– Katechizm znasz? Umiesz? – sondowała kandydatkę
na
dziecko
Kościoła przed pójściem na egzamin.
– Znam.
– Masz odpowiadać księdzu, kiedy będzie pytał. Jeżeli nie dopuści cię
do komunii, wiesz, co cię czeka. Nie będę za ciebie świecić oczami ze
wstydu przed wszystkimi i nie będę tracić czasu na włóczenie się
z tobą do księdza, ale zatłukę jak psa. Pamiętaj, że masz zdać egzamin.
– Tak podbudowana Natalka nie mogła zawieść pokładanych w niej
nadziei matki, choć cały wyuczony katechizm stracił na znaczeniu,
bowiem wszystkie przykazania boskie i ludzkie tak pomieszały się
w głowie dziecka, że nawet Najwyższy nie dałby rady ich rozdzielić.
Egzamin jednak zdała, przynosząc matce kartkę papieru na
potwierdzenie faktu. – Masz
szczęście. Teraz będzie spowiedź. Stań
w kolejce i czekaj.
Natalia, jak
to Natalia, przygłup i zakała nadal nie miała pojęcia po
co to wszystko jest potrzebne. Nie kochała Boga, nie wierzyła Mu,
o spowiedzi nie miała zielonego pojęcia i konfesjonału bała się jak
diabeł krzyża, a jeszcze bardziej siedzącego w nim księdza. Półżywa
ze strachu, że kapłan ją wyzwie od najgorszych i na pewno nie będzie
szczędził pięści, odbębniła jakoś ten nieszczęsny rytuał, nie pamiętając
oczywiście nic z nauki duchownego. Na chwiejnych nogach odeszła na
bok w pobliże oczekującej na nią matki. Do Pierwszej Komunii Świętej
matka zabrała ją prosto z wypasu gęsi. Do kościoła poszły pieszo. Koło
młyna, na przedmieściu Natalka założyła białą sukienkę, spadek po
Wandzi. Matka przypięła jej wianek i pomogła założyć białe sandały.
Przeparadowała tak odświętnie ubrana do kościoła, odbyła ceremonię,
jak Bóg przykazał, i po skończonej mszy wróciła do domu, oczywiście
rozbierając się z sukienki koło młyna. Od chrzestnego dostała
w prezencie torbę krówek, które zjadła w drodze powrotnej. W domu
przecież czekały na nią gęsi. Wygoniła je na pole, wymiotując
zjedzonymi cukierkami. Usiadła na miedzy, wspominając pierwszą
komunię Kacpra. On nie pasł gęsi, a do domu przyjechali goście. Matka
podała na stole przykrytym białym obrusem dużo jedzenia i było
zupełnie inaczej niż dziś. Pod powiekami Natalię zaszczypały łzy. Nie
pozwoliła im spłynąć, nie miała prawa oczekiwać niczego lepszego od
matki, dla której była w życiu jedynie ciężarem. Życie jej matki było
ciężkie nad miarę, pewnie dlatego tak gorzko żałowała, że nie utopiła
Natalii w studni, gdy ta była malutka.
***
Odłożony
na
półkę zeszyt z zapiskami Natalii pokrył się warstewką kurzu.
Wspomnienia za bardzo bolały, chociaż od tamtych dni minęło wiele lat.
Poza tym Natalię wciąż nachodziły wątpliwości, czy powinna wszystko
wywlekać na światło dzienne. Takich jak ona, niechcianych dzieci, na
pewno były na świecie tysiące i żadne z nich nie rozczulało się nad sobą,
dlaczego więc właśnie ona? Jedno z przykazań boskich brzmi: „Czcij ojca
swego i matkę swoją”. Natalia czciła ojca i jego pamięć była dla niej
święta, matki zaś nie powinna raczej przedstawiać w złym świetle, choćby
dlatego, że była jej matką, że ją mimo wszystko wychowała, że umarli nie
mogą się bronić. Inaczej byłoby, gdyby matka Natalii żyła. Staruszka
poruszona podłością córki jeszcze raz poszłaby pod Krzyż, wyklinając ją za
to, że wystawiła na szwank dobre imię rodziny, że jej zdaniem opisała
kłamstwa, które nigdy się nie zdarzyły w jej pobożnej rodzinie. Ale matka
Natalii nie żyła.
***
Czas
płynął. Wandzia zdała maturę, była więc już wysoko kształcona,
a zamierzała kształcić się jeszcze wyżej. Jak dotychczas żaden książę
nie zapukał do drzwi domu ubogiej wdowy, co nie znaczyło wcale, że
nie zapuka. Temat ten jednak zszedł na dalszy plan w związku
z egzaminami na studia. Wandeczka na studia się nie dostała. Być
może na uczelni nie poznali się na kandydatce? Fakt jednak był faktem,
miejscowa gwiazda wróciła, tonąc w powodzi łez, że jej życie
skończyło się. Pocieszenia matki trafiały w próżnię. Modlitwy
zanoszone pod Krzyżem natchnęły matkę do działania. Z gęsią pod
pachą udała się po pomoc do szwagra, ten zaś załatwił bratanicy pracę
w szkole. I tak niespodziewanie Wandeczka awansowała na
nauczycielkę w sąsiedniej gminie. Dla Natalki to były piękne dni. Jej
siostrzyczka opuściła rodzinne gniazdo zaopatrzona w pierzyny
i poduchy. Szczęście nie trwało jednak zbyt długo. Wandzia wraz
z końcem roku szkolnego wróciła na łono rodziny jako bezrobotna.
Biedna dziewczyna popadła w czarną rozpacz, a jej życie ponownie
legło w gruzach. Co gorsze, nikt z wioski nie współczuł jej niedoli, a już
najmniej najmłodsza siostra. Jedynie matka rozumiała cierpienie
najstarszej córki. Gdyby mogła, zdjęłaby z niej ten straszny ból, byle
zobaczyć uśmiech na jej twarzy.
– Idź rozpal w kuchni. Trzeba ugotować jakiego obiadu. Wandzia
musi coś zjeść – warknęła do najmłodszej, spoglądając z troską na
zaryczaną ulubienicę siedzącą pod ścianą domu. – Od
wczoraj nic
w gębie nie miała. Cały czas beczy.
– Sama może sobie ugotować. Nie jestem jej służącą – odpyskowała
najmłodsza, zamiatając podwórko
przed
domem. Matka chwyciła za
stojący przy płocie kij, by starym zwyczajem sprowadzić najmłodsze
dziecię do pionu, ale ta wyrwała go z rąk matki, czym ją tylko bardziej
rozwścieczyła.
– Ty kurwo! Ty szmato! Ty wywłoko! Czemu ja ciebie małej nie
utopiła w studni?! Tyś ojca zżarła i mnie zeżresz. Ja tak prosiła Boga,
żebyś zdechła już dawno i przestała mnie męczyć, wywłoko przeklęta!
– litania przekleństw spadła na głowę dziewczyny stojącej bez ruchu
obok miotającej się wściekle matki. Spokój wyklinanej córki
doprowadzał ją do szewskiej pasji. Najchętniej chwyciłaby ją za włosy,
waląc jej głową o ścianę domu, żeby ukarać za takie nieposłuszeństwo.
– Świat nie widział, żeby taka łajza pyskowała matce! Masz mnie
słuchać, albo popamiętasz, co znaczy nie szanować matki! –
Zapowietrzyła się
na
moment, wycierając pianę z ust.
– Szkoda, że nie utopiłaś mnie wcześniej, bo teraz już nie utopisz.
Jeszcze raz mnie uderz, a oddam ci. Ja jestem kurwa? To kim jest
twoja Wandzia? Za żonatego chłopa wypieprzyli ją z roboty! –
wygarnęła
jej
niespodziewanie Natalia, odrzucając na bok narzędzie
kary.
Matce
zabrakło tchu z zaskoczenia, zachłysnęła się gniewem i,
załamując ręce nad głową, zaniosła się płaczem.
– Boże, mój Boże! Czemuś zapomniał o mnie? Czemuś mnie opuścił?
Ja biedna sierota, doczekała ja, że ta kurwa mi żyć nie daje! Czemuś
Ty zabrał mi męża, a zostawił tę wywłokę na moją pokutę. Czemuś tak
srodze mnie pokarał? – wyrzekała
na
cały głos, zalewając się potokami
łez. Łzy były zawsze na zawołanie.
– Cała wioska cię słyszy. Przestań tak wyrzekać. – Brat
matki stanął
w obejściu.
– Na
kolanach pójdę do Krzyża, żeby tę kurwę pokręciło, żeby
oślepła. Ona mi żyć nie daje.
– Przestań wyklinać.
Powiedz
o co chodzi?
– Wandzię
wyrzucili
z roboty. Co ja teraz biedna sierota pocznę?
Józek! Wstań! Spojrzyj na moje cierpienie. Tyś zostawił mnie samą…
– Wanda
znajdzie robotę. Przestań krzyczeć i robić pośmiewisko
w wiosce. I przestań wyklinać swoje dzieci.
Matka
po wyjściu brata poszła pod Krzyż, zanosząc modły w tylko jej
wiadomej intencji. Wróciła spokojniejsza. Następnego dnia kolejna
gąska powędrowała pod adres stryja, a Wandeczka dostała pracę
w szkole, do której kiedyś sama chodziła, a obecnie uczyła się tam
Natalka. Tej ostatniej pociemniało w oczach na taką wiadomość. Po
rozmowie z najstarszą latoroślą matka zabrała się za umoralnianie
najmłodszej.
– Pamiętaj, że
masz
szanować Wandusię. Masz do niej mówić „pani”,
bo ona nie jest byle kim, ona jest nauczycielką. Masz ją słuchać, bo
inaczej popamiętasz mnie. Jeżeli choć raz Wandusia poskarży się na
ciebie, zatłukę cię jak psa. Ty nie myśl sobie, że będziesz poniewierać
własną siostrą. Dopóki żresz mój chleb, będzie tak, jak ja mówię.
Natalia
nie odezwała się ani słowem, wiedziała, że matka nie rzuca
słów na wiatr. Skończyła szyć torbę na książki, pozbierała skrawki
szmatek i nitki, i poszła poić krowy.
Pierwszy
września był początkiem gehenny, przez którą musiała
przejść Natalka. Nauczycielka nie ukrywała swoich uczuć względem
siostry. Siostra także nie kryła się ze swoimi.
– Nie
spuszczaj pyska, jak do ciebie mówię. Masz mnie słuchać i nie
odzywać się. Niech cię boska ręka broni, żeby kto w szkole dowiedział
się, czemu przeniosłam się tu do pracy, bo inaczej to nie masz czego
wracać do domu. I nie wolno ci opowiadać nikomu, jak jest u nas
w domu. Nie masz prawa sprowadzać swoich koleżanek.
Natalia
milczała. Od dawna wiedziała, że to najlepsze wyjście. Jej
słowa przegrywały z pobożnością jej matki i mądrością siostry.
W szkole zaczął się horror. Uczniowie nienawidzili nauczycielki, a ona
odpłacała im tym samym. Jako protegowana gminnego dyrektora czuła
się bezkarna i pozwalała sobie na ubliżanie uczniom, była mściwa
i wredna. Przezwano ją „Koza”. Doprowadzało ją to do szału, ale
nawet matka nie była w stanie niczego zmienić. Nauczycielka czuła się
niedoceniona także przez rodziców uczniów, by zatem dodać sobie
blasku, chwaliła się matce, że wszyscy liczą się tylko z jej zdaniem i ją
najbardziej podziwiają w szkole. Według jej osobistych relacji, wszyscy
szli do niej po pomoc niczym na Jasną Górę. W takich chwilach matce
miód spływał na serce i nie żal jej było wyrzeczeń. A tych było niemało.
Harowała od świtu do nocy, byle tylko jej nauczycielka nie musiała
brudzić rąk jakąkolwiek pracą. Nie było mowy o pomocy
w gospodarstwie. Młodsze dzieci pomagały jej w miarę swoich
możliwości, ale nie Wandzia. Ta stworzona była do wyższych celów. No
i ciągle aktualny był temat księcia z bajki, który miał poślubić
nauczycielkę. Tylko pojawił się kolejny problem, jak znaleźć księcia
wśród prostych ludzi? Matka zanosiła modły pod Krzyżem, paląc
świece na chwałę Najwyższego, by jej córcia bogato i szczęśliwie
wyszła za mąż, ale Niebiosom jakoś się nie śpieszyło. Był może jeden
chętny do żeniaczki, nie książę, ale z dobrego domu, gdyby nie zawiść
miejscowych. Pech bowiem chciał, że sąsiadka zobaczyła, jak ów
kandydat do ręki nauczycielki bladym świtem wychodził od niej
i sprawa się rypła. Rozmowa zawistnej sąsiadki z jego rodzicami
zakończyła płomienną miłość nauczycielki. Wandeczka pogrążyła się
w rozpaczy. Jej rówieśnicy, którzy mieli zazdrościć jej szczęścia i sławy,
dawno pozakładali rodziny, a ona wciąż była panną do wzięcia. Natalię
ani trochę nie interesowały sercowe perypetie oprawcy, miała swój
świat, do którego nikt nie miał dostępu. Uciekała do niego, ilekroć
matka zaczynała ją przeklinać, bo katować się już nie pozwoliła.
Robiła, co jej kazano. Pomagała w polu i radziła sobie, jak mogła, ale
bić siebie nie pozwalała, co nie oznaczało wcale, że życie zmieniło się
na lepsze. Lepsze nie było ani odrobinę. Wandzia z matką wiedziały,
jak jej dopiec, żeby zabolało. Najczęściej wojny wybuchały o pranie
brudnych szmat nauczycielki. Natalia twardo stała przy swoim, że nie
będzie prać siostrze majtek i żadne groźby ze strony matki nie
skutkowały. Histerie nauczycielki też nie robiły na niej wrażenia. A ta,
nie mogąc znieść ignorancji siostry, wybuchała potokiem łez
zmieszanych z nienawiścią.
– Ja nie mogę rąk wsadzać do wody, bo zaraz mi pękają, ale ta kurwa
nie rozumie tego. Odwróci swój pieprzony łeb w bok i idzie sobie. Ty
szmato, tyś ojca zajeździła i mnie życie zmarnowała, bo żeby nie ty, ja
wyszłabym za mąż. Tyś wywłoko zabrała moje szczęście. Dobrze
matka mówiła, że należało cię zabić, ty suko przeklęta… – wyliczała,
szlochając tak, żeby
matka
usłyszała i przybiegła na pomoc.
I matka
zazwyczaj
przybiegała. Nie mogąc zmusić Natalii, sama
prała córci koszulki, byle tylko jej nauczycielka nie płakała. A Natalka,
zakała rodziny, wyklęta od czci i wiary, zamykała się coraz bardziej
w sobie, pragnąc ponad wszystko uodpornić się na przekleństwa
rodziny tak, by nic nie czuć. Będąc odepchnięta i niepotrzebna nikomu,
nie
mogąc
znaleźć
sobie
miejsca
w
domu,
wciskała
się
w najciemniejszy kąt i przeżywała swoje upodlenie. W takich
momentach nawet książki nie pomagały, w myślach biegła do ojca,
prosząc: „Zabierz mnie do siebie, niech nie zajmuję więcej miejsca
w domu”.
Rok
szkolny dobiegał końca i jak przystało na starszą, mądrą siostrę,
nauczycielka wybrała Natalii szkołę. Matka przyklasnęła wyborowi,
uprzedzając najmłodszą, że albo będzie tak, jak mówi Wandzia, albo
nigdzie nie pójdzie się uczyć. Natalię wysłano do liceum rolniczego,
choć ta bardzo pragnęła pójść do ogólniaka. W szkole śmiali się z niej,
że biednie ubrana, że nie przynosi kanapek ze sobą, że nigdy nie ma
nawet grosza przy sobie. Milczeniem pomijała docinki, godząc się na
samotność, ale co mogła zrobić? Nie mogła powiedzieć żadnej
z koleżanek, że jest niechcianym dzieckiem, że w jej domu panuje głód
i bieda, a po ubrania matka wysyła ją do obcych, by prosiła o nie. Nie
mogła powiedzieć nikomu, że nie ma swojego łóżka, że na zeszyty musi
sobie sama zarobić, zbierając latem zioła. Nie mogła nikomu
powiedzieć, jak naprawdę jest w jej domu, bo nikt nie uwierzyłby jej,
a tylko nasiliłoby to jej odrzucenie. Chociaż na pozór spokojnie znosiła
samotność, to jednak gdzieś w głębi duszy pragnęła, by ktoś ją
zaakceptował, by powiedział, że nie jest najgorszą z całego świata
i choć trochę spróbował ją polubić. Pragnęła tego, wyciągała ręce
w niemym geście, ale strach przed kolejnym poniżeniem nie pozwolił
na zdjęcie maski, którą nosiła od dawna. Strach był silniejszy od
wołania jej duszy zamkniętej w kleszczach samotności. Strach rządził
jej życiem. Zaniżone poczucie własnej wartości, wbijane pięścią przez
lata, tylko to umacniało. Natalia umiała jedynie uciekać. Ucieczkę
miała opanowaną do perfekcji, ucieczkę w głąb siebie.
Miała siedemnaście
lat, gdy
matka postanowiła wydać ją za mąż.
Dogadała się z sąsiadem, ten przywiózł kandydata na zięcia, lecz
pomysł spalił na panewce, ponieważ tego dnia Natalka wyszła do
koleżanki po książkę. Po powrocie do domu matka zagaiła słodko, że
byli u niej swaci, i że to niegłupi pomysł, bo chłop z gospodarki, bogaty,
powinna więc podziękować jej i losowi za taki dar. Dziewczyna
zdębiała z zaskoczenia.
– Przecież chodzę
do
szkoły. Mam dopiero siedemnaście lat i nie
zamierzam wychodzić za mąż.
– Szkołę możesz rzucić.
Jak
się ożenisz, będzie komu robić i Wandzi
będzie lżej. Ja też opadam z sił, a Kacper nie nadaje się do roboty na
roli.
– Nie
wyjdę za mąż. Rozumiesz? Swoją nauczycielkę wydaj, ode mnie
się odczep.
– Wandzię za chłopa? Co ty sobie, wywłoko, myślisz? Moją Wandzię
mam wydać za chłopa? – Matka nie dopuszczała do siebie nawet takiej
myśli, że córka może mieć odmienne zdanie niż ona. – Ona
jest
nauczycielką, nie może harować jak zwykła robotnica. Ty to co innego.
Twoim śmierdzącym obowiązkiem jest zapewnić jej wygodne życie. To
twoja siostra, nauczycielka.
– Odczep
się ode mnie. Nie wyjdę za mąż, bo ty tak chcesz. Sama się
wydaj.
– Czy
ty, kurwo, myślisz, że całe życie będziesz siedzieć mi na karku
jak jakiś krwiopijca? Za kogo ty się uważasz? Po co ja ciebie chowała,
ty wywłoko, ty odszczepieńcu, durny Mateuszu? Masz robić, co ci
każę, albo won z mojego domu. Nie masz tu nic swojego. Tyś ojca
zżarła, ale mnie nie zeżresz, wytłuku miejski.
– Ja nie prosiłam się na świat. Obwiniasz mnie za śmierć ojca? Może
i jestem temu winna, choć miałam siedem lat, gdy twój Dobry Bóg, do
którego zanosisz modły, zabrał go, ale gdzie byłaś ty? Jego żona? – nie
wytrzymała córka.
Matka
skamieniała z oburzenia na taką zniewagę.
– Jak
śmiesz tak mówić do rodzonej matki, ty bękarcie cholerny?
Dobrze ja mówiła, żeby cię wyskrobać. Ja ci dam pyskować do matki!
Ja cię nauczę szacunku!
Rozjuszona
niespodziewanym uporem córki szukała czegoś, by
złapać w rękę, ale Natalia zimno ją ostrzegła:
– Oddam
ci, jeżeli mnie uderzysz.
Rozalia
rozpłakała się, znikając w oborze, skąd dochodziło jej
żałosne wyrzekanie na ciężki los. Ten los faktycznie był ciężki
i niegodny zazdrości. Kacper zachorował. Lekarze stwierdzili
stwardnienie rozsiane. Natalia, nie wiedząc nic na temat choroby,
szukała informacji w szkolnej bibliotece. Nie mogła pogodzić się
z rzeczywistością, że Kacper nigdy nie będzie zdrowy. Wiedziała, że
nigdy
nie
odmówi
bratu
pomocy.
Zabrała
się
za
robotę
w gospodarstwie, nie myśląc o przyszłości. Żyła tym, co przyniósł jej
każdy kolejny dzień, choć nie chciała tak żyć. Chciała dalej się uczyć,
zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że nie będzie żadnego
„dalej”, bo matka nie zgodzi się na dalszą naukę, bo nie było pieniędzy,
bo matka już zdecydowała o jej przyszłości bez pytania jej o zdanie.
Natalia nie miała prawa niczego oczekiwać od życia. Narastał w niej
bunt, ale został skutecznie zduszony przez bliskich. Wandzia słysząc,
że siostra chce się dalej uczyć, zapałała świętym gniewem:
– Ciekawi
mnie, kto będzie pomagał matce? Ja nie będę, ja mam
swoją pracę i nie rzucę jej. Kacper jest chory. Matka opada z sił, a ty
nie masz wstydu. Co powiedzą o tobie stryjowie? Co ludzie powiedzą?
– Nie będzie żadnej dalszej nauki. Nie będę dłużej hultaja
utrzymywać. Masz nachylić grzbiet i brać się za robotę. Co ty sobie
myślisz? Że lepsza jesteś ode mnie? Nauki jej się zachciało, jeszcze
czego, zapłać mi za to, żem cię wychowała – zakończyła
matka
stanowczo.
Natalia
nie odezwała się więcej ani słowem. Wzięła widły i poszła
wyrzucać gnój z chlewa. Koleżanka przyszła do niej z kwiatami, były
bowiem osiemnaste urodziny Natalki. Wandeczka, widząc znajomą
siedzącą pod chlewem z jej siostrą, uśmiechała się słodko, podchodząc
do nich i zatykając jednocześnie swój pański nosek przed odorem
gnoju.
– Natalka, już nie pokazuj, jaka jesteś sumienna i pracowita. Zaproś
swoją koleżankę do domu na kawę – zagaiła słodko.
– Gdybyś była dobrą siostrą, za jaką chcesz uchodzić, pomogłabyś
siostrze. Pracujesz, mogłabyś wynająć chłopa do wyrzucania gnoju
z chlewa – odpaliła koleżanka jubilatki.
– Ja? Żartujesz chyba? Ja miałabym wyrzucać gnój z chlewa?
Przecież jestem nauczycielką – oburzyła się święcie Wandeczka.
– Wszyscy cię znają, więc nie chwal się, lepiej idź umyj podłogę
w domu, bo pewnie od zeszłego roku nie była myta, a nas zostaw
w spokoju – koleżanka
Natalki
bez owijania w bawełnę odprawiła
nachalną nauczycielkę.
– Zostaw ją, po co ruszać gówno? Będzie śmierdzieć gorzej od gnoju.
Zaraz przyleci matka, wyklinając nas obie – mruknęła najmłodsza
z rodziny.
– Biedna
wdowa. No tak.
Wandzia
odeszła, mamrocząc pod nosem przekleństwa, a matka nie
przybiegła tym razem na pomoc córeńce. Po co ktoś obcy miał znać
prawdę? Wszak, jak cię widzą, tak cię piszą.
Rok
później Natalia Polańczyk zakończyła edukację. Nie dawała
jednak za wygraną, prosząc matkę, by porozmawiała ze stryjem
o pracy dla niej.
– Sama
jedź, tylko nie obraź stryjka, gadaj mądrze, bo ja wszystkiego
i tak się dowiem.
Natalia
nie obraziła stryja, nie zamieniła z nim nawet jednego słowa,
nie miał dla niej czasu, a jego żona stwierdziła z uśmiechem, że nie ma
dla niej pracy. Dziewczyna zrozumiała bardzo jasno intencje, jakimi
kierowała się krewna. Bez skrzywienia się przełknęła upokorzenie,
którym ją poczęstowano, przyrzekając samej sobie, że nigdy więcej nie
poprosi nikogo z nich o pomoc. Nigdy więcej. Bezwolnie zgodziła się
z wolą starszyzny, mając cichą nadzieję, że teraz nie będzie już
awantur ani wyzwisk i że najgorsze ma już za sobą. Myliła się. Matka
nie odpuszczała jej, siostra przy byle okazji wyzywała ją od
najgorszych i trzeba było pomagać bratu, który szybko zaczął
niedomagać. Natalia robiła w domu za popychadło, do roboty zawsze
pierwsza, do garnka ostatnia. Nie chciała tak żyć. Była młoda, chciała
mieć normalne życie, chciała wyrwać się z tego błędnego koła. Poznała
chłopca, z którym wiązała plany na przyszłość, z którym nie wstydziła
się rozmawiać o swojej przeszłości i któremu nie przeszkadzało ani
odrobinę, że jest biedna. Matka, dowiedziawszy się, że córka spotyka
się z kimś w jej pojęciu z niższych sfer, dorwała ją w ogrodzie.
– Nie dumaj sobie, że ożenisz się pierwsza od Wandzi. Ona starsza,
ona ma pierwszeństwo do ślubu. Nie ciągaj się z nikim, bo złapiesz
bachora, a ja chować nie będę. Pamiętaj wytłuku mazurski, że nie
przekroczysz progu mego domu. – Groziła palcem dla dodania sobie
powagi. – Psa
bezdomnego przygarnę, ale nie ciebie.
– Czego
ty chcesz? Przyszłaś kłócić się? Nie masz z kim? Gówno
mnie obchodzi twoja nauczycielka i jej ślub. Już dawno miał się tu
zjawić jakiś książę, i nic. A taka jest mądra, uczona i piękna rzekomo.
– Tyś
jej
suko zabrała szczęście, bo żeby nie ty, moja Wandusia dziś
byłaby wielką panią. Ja mówiła ojcu, żeby cię wyskrobać, żeś
niepotrzebna i na zgubę siostrze rodzonej…
– Zostaw ojca w spokoju. Mnie też. Ja twojej nauczycielce chłopa nie
zabrałam, więc odwalcie się obie ode mnie – przerwała
jej
ostro
najmłodsza.
– Ja wiem, z kim ty kąty wycierasz. Nie zamydlisz mi oczu, wywłoko.
Po moim trupie wyjdziesz za tego gołodupca, bo ja cię za łeb od ołtarza
odciągnę, a do ślubu nie dopuszczę – zacietrzewiła się biedna wdowa,
tupiąc nogami ze złości i krzycząc na cały głos: – Nie
założysz mi tu
swoich rządów. Nie masz tu nic swojego.
– To
gdzie jest moje?
– Do
Polańczyków idź. Tam twoje, dziadówko. Nie waż się stawać
przeciwko mojej woli, bo mnie popamiętasz. Pomyjami obleję tego
dziada, jak tu przyjdzie. Wygonię go jak psa, a do ślubu nie dopuszczę,
pamiętaj.
– Tak? To ci pomogę – porywczo
stwierdziła córka.
Natalia
rzuciła motykę w buraki i wróciła do domu. Postanowiła swój
los wziąć we własne ręce, ale nie było to takie proste. Uzależniona od
rodziny nie miała dość siły, by zawalczyć o swoje. Tymczasem jeden ze
stryjów przysłał list z prośbą, żeby Natalia przyjechała do niego.
Matka zgrzytnęła zębami na taką zniewagę, bo przecież powinien ją
zaprosić, a nie tę wywłokę, córkę.
– O, jaki fałszywy Polańczyk, za moimi plecami coś knuje. Na pewno
znalazł jej jakiegoś chłopa i będzie chciał ożenić bratanicę. Nie wie, że
starsza jest w domu i jej pierwszej należy się ślubny wianek? Mnie,
matce, powinien powiedzieć i zapytać o zdanie – gderała
pod
nosem.
– No widzisz, jaki podstępny ten twój szwagier, nie zapytał cię
o zdanie – zadrwiła
Natalia
złośliwie.
– Pamiętaj, żebyś
mi
żadnego chłopa nie przywoziła do domu i nie
godziła się na żeniaczkę. Pamiętaj, że masz w domu nauczycielkę i nie
wolno jej robić wstydu. Masz matkę i musisz mnie słuchać, albo nie
wracaj do domu. Samowoli mnie Polańczycy odprawiać nie będą. Niech
swoje córki pożeni, jeżeli taki dobry.
– Sama mu to powiedz. Najlepiej pojedź do stryja i wyzwij go od
najgorszych, a potem zacznij płakać, jaka ty jesteś nieszczęśliwa –
poradziła
dobrotliwie
córka.
– Zamknij
mordę, bo zamknę ci sama, łajzo śmierdząca. Dobrzy dla
ciebie Polańczycy, to idź i siedź u nich, niech cię chowają, bo ja nie
wpuszczę kurwy za próg.
– Przecież
to
ty latasz do stryja z gęsią pod pachą co jakiś czas,
włażąc mu w tyłek bez masła. Powiem Alkowi, co o nich naprawdę
myślisz.
– Spróbuj tylko, a poznasz,
co
może matka. Spróbuj tylko rozdziawić
swój pysk, a nikt ci nie pomoże. Zarąbię cię, suko, jak zaśniesz.
To
nie były czcze groźby i dziewczyna doskonale o tym wiedziała.
Lata praktyki pod patronatem Rozalii nauczyły ją gorzkiej życiowej
prawdy: matka była zdolna do wszystkiego, byle postawić na swoim.
Pojechała do brata ojca tylko dlatego, że bardzo go lubiła, i że
traktował ją po ludzku, jak kiedyś dziadek. Matka miała nosa,
rzeczywiście stryj chciał ją wyswatać, lecz Natalka, mając w pamięci
świeże przykazania matki, bała się nawet usiąść obok obcego
mężczyzny. Nie zdradziła stryjowi prawdziwych powodów odmowy,
była zbyt zaszczuta, by móc uwierzyć komukolwiek. Po powrocie do
domu znalazła pracę w zakładzie krawieckim, spakowała się
i wyjechała z wioski.
INNY
ŚWIAT
Zaczął się
nowy
etap w życiu Natalii. W pracy poznała ludzi, którzy
traktowali ją jak normalnego człowieka. Nikt ze znajomych nie
podejrzewał, jakie wspomnienia w sercu nosi zazwyczaj milcząca
dziewczyna, a ona też była nieskora do zwierzeń. Nikt zapewne nie
uwierzyłby jej słowom. Pochodziła z kołtuńskiego środowiska, o jakim
normalni ludzie nigdy nie słyszeli. Na pewno większość jej znajomych
nie była w stanie wyobrazić sobie życia w takiej rodzinie, jaka jej
przypadła w udziale. Nigdy nikomu też nie mówiła o swoich skrytych
głęboko marzeniach, bojąc się, że ją wyśmieją. Bo jej marzenia nie
były wielkie, nie śniła o blasku sławy ani o wielkim majątku, chciała
tylko mieć swój dom i chciała, żeby bociany zrobiły gniazdo na jego
dachu. Jej dom miał być inny od rodzinnego, pełen miłości i ciepła,
z chlebem na stole i słońcem świecącym w okna. Taki, jak kiedyś był
dom jej dziadka.
Na
zakładowej dyskotece poznała chłopaka. Marek pochodził
z Warszawy. Nie wiązała z nim żadnych planów, ot, był kolegą i tyle.
Więcej uwagi poświęcała znalezieniu innej pracy niż tej znajomości.
Postanowiła wyjechać do większego miasta. Nie mówiła o swoich
planach nikomu z rodziny, wiedząc, że matka, gdy tylko się dowie,
przyjedzie do niej i zrobi piekielną awanturę. Kiedy miała w ręku
umowę o pracę, pojechała do domu pożegnać się. Matkę spotkała na
podwórku.
– Dzień dobry. Przyjechałam powiedzieć, że
jutro
wyjeżdżam do
pracy w Łodzi. Chciałam się pożegnać.
Matka
przez moment milczała.
– Daj Boże, żebym ja cię już żywej nie zobaczyła. Żeby cię w trumnie
przywieźli za miesiąc. Żeby zabił cię samochód na pierwszej
krzyżówce. Żeby twoje flaki psy ciągały po ulicy, jak ty się ciągasz,
kurwo
miejska
–
padły
wreszcie
sakramentalne
słowa
błogosławieństwa.
Natalia
nie odezwała się, spuściła głowę i nie wchodząc nawet do
domu poszła na przystanek autobusowy. Nienawiść matki bolała ją.
Żadna skorupa otaczająca jej serce nie chroniła przed bólem zadanym
słowami matki. Dziewczyna wytarła łzy, widząc nadjeżdżający autobus.
Nowe
środowisko nie oszołomiło dziewczyny. Nie rzuciła się w wir
szaleństwa, nie ciągnęły ją bary, kawiarnie ani imprezy. Świat,
z jakiego przyjechała, nie pasował do normalnego życia. Świat z kart
powieści jeszcze bardziej odstawał od rzeczywistości. Natalia brała
nadgodziny w zakładzie albo szła zwiedzać miasto. Nie zawarła też
z nikim bliższej przyjaźni, zamknięta w sobie nie pozwalała na
zbliżenie się do siebie komukolwiek. Parę dni później przyszedł list od
matki.
Córeńko kochana
Tyś wyprowadziła się
jak
złodziej, nic nikomu nie mówiąc. Tyś dobrze
wiedziała, że wszyscy ludzie będą tobie pluć w oczy, żeś zostawiła
starą matkę i chorego brata bez opieki, bo tak robi tylko cechowa
kurwa, a nie córka, którą żem chowała od maleńkości. Tyś żmiją była
od początku, wstyd rodzinie przynosisz. Ludzie wiedzą, żeś ty
pojechała tam zarabiać na dupie, bo w domu nie pozwalała na
kurewstwo. Ludzie mnie szanują, szanują też twoją starszą siostrę,
której opinię zepsułaś. Przed Bogiem odpowiesz za zmarnowanie
życia mojej Wandzi. Ślepiów nie pokażesz w wiosce. Nie dumaj sobie,
że nikt nic nie wie. Na koniec życzę ci, żeby cię pokręciło tak, że
chleba do pyska nie włożysz, a za krzywdy nam wszystkim
wyrządzone, żebyś paliła się żywym ogniem, a ja żebym nigdy już nie
musiała ciebie żywej oglądać.
Twoja
Mama
Natalka
przeczytała list, odłożyła go do koperty i schowała na
pamiątkę. Nie rozpamiętywała jego treści ani swojej winy względem
bliskich. Ubrała się i pojechała do pracy. Znajomość z Markiem powoli
przeradzała się w stały związek. Czy Natalia go kochała? Nie, a jeżeli
nawet, to nie na tyle mocno, by chcieć z nim być. A jednak byli razem.
Marek napomykał o ślubie, choć ona kategorycznie mówiła „nie”. Bała
się reakcji swojej matki. Panicznie bała się też spotkania z jego
rodziną. Marek nie wiedział, jaką ona ma sytuację w domu, nie mówiła
mu, a on nie pytał. W końcu kiedyś jednak poznała jego rodziców
i rodzeństwo. Przyjęto ją normalnie, bez fanfar, ale też bez niechęci.
W ich wzajemnych relacjach nie było nawet cienia nienawiści, ci ludzie
kochali się. Teraz była jej kolej, musiała przedstawić chłopaka matce,
nie wiedziała jednak, jak ma to zrobić, żeby nie najeść się wstydu. Do
domu jechała z duszą na ramieniu, spodziewając się najgorszego, ale
ku własnemu zdumieniu, rodzina bardzo serdecznie przyjęła jej gościa.
Nauczycielka wprost rozpływała się przed Markiem z zachwytu
i grzeczności, zabawiając go cały czas rozmową. Matka tak samo.
Rankiem następnego dnia matka wywołała córkę na podwórko.
– Wandzia jest starsza, więc powinnaś odstąpić jej chłopca. Wtedy
wszyscy powiedzą, że jesteś dobra i porządna siostra. Ty jeszcze masz
czas, znajdziesz sobie innego kawalera. A ten niech żeni się z Wandzią.
On jest miastowy, Wandeczka jest wykształcona, pasują do siebie.
Natalia myślała, że śni, ale nie śniła. – Stryjek odstąpił narzeczoną
bratu. Ty też możesz pomóc siostrze – kusiła
dalej
matka.
– Ty
chyba żartujesz. Mam odstąpić Marka tej starej szufli?
Zapomnij o tym.
– Jak chcesz, ale pamiętaj, że zapłacisz za to – zagroziła
matka,
jednak
Natalia nie przyjęła się ani trochę groźbą matki, chłopaka też
nie zamierzała oddawać nauczycielce. Wierzyła mu, wierzyła, że jest
kochana i bezpieczna przy nim.
Wróciła
do
mieszkania. Wanda tokowała przy Marku, choć naiwna
siostra inaczej to odbierała. Parę miesięcy później młodzi postanowili
się pobrać. Marek przyjechał z rodzicami do matki narzeczonej.
Przyjęto ich z otwartymi ramionami, starym zwyczajem ugoszczono
przy stole, ale gdy tylko wyszli na chwilę, matka skwitowała krótko:
– Durne
warszawiaki, a na dodatek dziady. Ubrania to na pewno
znaleźli na śmietniku, bo w żadnym sklepie takich szmat nie sprzedają.
Widziałaś Wandziu, jak rzucili się na mięso? Jakby nie jedli co najmniej
rok. Wódkę pili jak smoki, ale swojej nie przywieźli.
– Pewnie nie mieli za co kupić. Ot wybrała sobie rodzinę, wstyd
przyznać się do takich teściów – odezwała się Wandzia, oglądając
w lustrze swój profil.
– Ty nie musisz się do nich przyznawać – warknęła dotknięta
do
żywego siostra.
– Zamknij mordę, bo wypieprzę twoich gości za płot i koniec będzie
wizyty – ucięła krótko matka.
Natalia
zamilkła, wiedziała, że matkę stać na taki gest. Odetchnęła
z ulgą, kiedy Marek z rodzicami wsiedli do autobusu, opuszczając jej
rodzinne strony. Teściowie na szczęście nie domyślali się niczego.
– Masz bardzo gościnną rodzinę, Natalio. Matka bardzo ucieszyła
się, a siostra jeszcze bardziej. Rozpływała się wprost przed nami.
Będziesz miał synku dobrą teściową i szwagierkę – podsumowała
wizytę przyszła teściowa.
– Wcale w to nie wątpię – roześmiał się syn.
Młodzi zdecydowali, że ślub wezmą w Warszawie.
Matka
Natalii
była temu przeciwna, ale nie miała wpływu na decyzję przyszłego
zięcia. Za to miała wpływ na córkę.
– Bądź pewna, że
nikt
z nas nie pojedzie do Warszawy, bo tobie tak
się zachciało. Będziesz sama, jak z przytułku jakiegoś wzięta, ale ani
nikt ze stryjków, ani ja, ani Wandeczka nie pojedziemy.
– Po
co mi twoi stryjowie? To ty wymyśliłaś, żeby ich zaprosić, ja nie
chcę nikogo z nich na swoim ślubie.
– Jak
to? Przecież to bracia twego ojca. Jak można ich pominąć? To
twoja najbliższa rodzina.
– Twoja
na pewno, ale nie moja. Żaden ze stryjów nic dobrego dla
mnie nie zrobił. Za co mam im niby cukrować? Niech cukruje twoja
Wandzia, ja nie będę. Z wami, czy bez was ksiądz udzieli nam ślubu.
Wobec
tak postawionej sprawy biedna wdowa była bezsilna. Dzień
przed ślubem córki zjawiła się w Warszawie w towarzystwie
nauczycielki. Nic nie podobało się ani matce, ani córce; nadąsane nie
odzywały się praktycznie do nikogo z rodziny zięcia, a jego rodzice
i rodzeństwo także nie silili się na nawiązanie bliższych kontaktów.
Dzień ślubu Natalii Polańczyk wcale nie był najpiękniejszym dniem
w jej życiu. Wszystko szło niezgodnie z wolą jej matki i Natalia
strasznie bała się, że dojdzie do awantury. Była prawie nieprzytomna
ze strachu. Po ślubie odetchnęła z ulgą. Jej mąż podczas obiadu dał
w gaz z ojcem i braćmi tak, że film mu się urwał. Gdy młodzi poszli
spać, matka nie odpuściła sobie przyjemności wtargnięcia do ich
pokoju.
– Natalia, wstań i daj mi pieniądze na bilet, bo rano jadę do domu –
oznajmiła wyniośle,
nie
zamierzając wyjść z pokoju.
Córka posłusznie wstała, dała
matce
żądane pieniądze i zamknęła za
nią drzwi na klucz. Następnego dnia matka wcale nie tak o świcie
opuściła Warszawę, Wandzia została. Po co? Nie wiadomo, nikt nie
prosił, by została dłużej, a skoro nikt nie prosił, została sama,
obgadując przed siostrą jej nową rodzinę, a przede wszystkim męża.
Wreszcie i ona wyjechała. Zaczęło się normalne codzienne życie.
Natalii spadły klapki z oczu. Mąż i jego rodzina nie wylewali za
kołnierz, każda okazja była dobra, żeby się napić.
– Nie jesteś ani piękna, ani bogata, ale ożeniłem się z tobą, bo jesteś
zaradna dziewczyna – wyznał
jej
małżonek w przypływie szczerości.
Natalia
poczuła się oszukana przez człowieka, z którym związała się
świętym węzłem małżeńskim i co gorsza, nie miała komu się
poskarżyć. Zostawiona sama sobie znalazła pracę i zaczęła wbrew
wszystkim przeciwnościom budować własne szczęście. Mieszkali
u teściów. Teściowa okazała się dobrą kobietą i nie wtrącała się w ich
małżeństwo. Wandeczka, jak przystało na kochającą siostrę,
przyjeżdżała do nich wbrew woli siostry, ale jej przecież nikt o zdanie
nie pytał. Przyjeżdżała i już. Przy rodzinie męża odgrywała dobrą
i wyrozumiałą, ale gdy siostry były same, pokazywała pazury,
urządzając karczemne awantury. Według jej własnej oceny nikt jej tu
nie szanował, a najmniej Natalia, a przecież była nie byle kim
i szacunek należał się jej bezwzględnie. Zawsze znajdowała tysiąc
powodów, by opluć szwagra za jego plecami, a jego rodzina była
według niej głupia i zacofana. Natalia milczała. Wolała nie odzywać się,
żeby nikt z rodziny męża nie odkrył, jaka naprawdę jest jej siostra. Po
pół roku mieszkania z teściami Marek zapragnął zamieszkać na
Mazurach. Żona nie sprzeciwiała się, wierząc, że mieszkając daleko od
domu, gdzie królowała wódka, opamięta się i wszystko będzie dobrze.
Powiedziała o tym matce, a ta przyklasnęła pomysłowi zięcia, wynajęła
samochód i młodzi przyjechali do rodzinnego gniazda Natalii. Przyjęto
ich z otwartymi ramionami, rozpowiadając ludziom, że młodzi nie
radzili sobie w mieście i dlatego trzeba było przyjąć ich pod dach.
Matka, jak przystało na dobrą teściową, udała się do stryja,
załatwiając zięciowi pracę w pobliskim nadleśnictwie. Córka miała
obowiązek siedzieć w domu, pomagać w gospodarstwie i opiekować się
bratem, który już nie chodził. Było tak, jak zdecydowała seniorka rodu.
A decydowała o wszystkim, od wielkości pajdy chleba po łóżko. Miała
do pomocy szpicla w osobie nauczycielki i jedna albo druga
podsłuchiwała pod drzwiami nocą, czy aby młodzi śpią. Natalia nie
miała pojęcia, że matka z siostrą ją podglądają, dopóki matka sama nie
zaczęła tego tematu.
– Ty
nie dawaj swojemu chłopowi, kiedy chce, bo narobi bachorów,
a ja ich chować nie będę. Wzięła pijaka i wsadziła mi na kark. Żeby nie
ja, z głodu byście wyzdychali, bo twój chłop nawet na chleb nie zarobi.
Masz nie spać z nim, bo ja tak tobie każę, bo ja tu rządzę i ma być tak,
jak ja mówię.
– Pod
pierzynę mi zaglądać nikt nie będzie. Pilnuj swojej
nauczycielki, żeby żonatym chłopom nie dawała, bo wywiozą ją jak
Jagnę Boryny, na kupie gnoju.
– Ty
wywłoko miejska, chleb nasz żresz i masz śmiałość do mnie pysk
otwierać? Jak ja nie pomogę, zdechniesz z głodu razem ze swoim
pijakiem.
– Ja tobie, kurwo warszawska, sukienkę na bebech kupiłam, bo
bachora daliście radę zrobić, ale bebecha już zakryć nie masz czym –
zawtórowała
Wandzia
dotknięta do żywego zniewagą siostry.
Do
mieszkania wszedł Marek.
– O, Marek, dobrze, że jesteś… – ucieszyła się żona.
– Siadaj
szwagier, jest obiad, zaraz zjesz. Nie słuchaj tego, co żona ci
mówi, bo ona szuka tylko okazji do kłótni.
Wandzia
w podskokach wybiegła naprzeciw szwagra, podając mu
kawę. Zawsze raczyła go kawą i aż dziwne było, że mu te kawy nigdy
nie zaszkodziły, bo zazwyczaj wolał herbatę. Matka chwilę później
wyjeżdżała na stół z talerzem zupy dla kochanego zięcia i sprawa była
załatwiona. Marek nie wierzył żonie. Natalia znalazła się między
młotem a kowadłem. Żadna nie spojrzała nawet krzywo na Marka. Gdy
był w pobliżu, miał zmiecione pyłki sprzed nóg piórami z anielskich
skrzydeł teściowej i szwagierki, to jak mógł nie wierzyć tak uczciwym
i życzliwym wobec niego kobietom, jak te dwie? Po miesiącu pracy
wrócił do picia. Natalii świat momentami walił się, ale wystarczyło
parę dni spokoju i wiara, że wszystko jeszcze się ułoży, czyniła cuda.
Wierzyła mu, był jej mężem i ojcem jej dziecka, kochała go i nie wątpiła
w jego miłość. Ale była też matka i siostra-nauczycielka, i żadna nie
zamierzała odpuścić najmłodszej z Polańczyków. Po urodzeniu córki
Natalia zaprzęgła się do roboty, bo jej mąż ani myślał naginać grzbietu
na hektarach teściowej. Żył tak, jak chciał, bezstresowo i wygodnie.
Pracował, miał swoich kolegów i świat zupełnie inny, niż życzyłaby
sobie tego teściowa i szwagierka, a przecież i tak dogadzały mu we
wszystkim. Natalia momentami nie wiedziała, kto jest gorszy, matka
czy siostra, obie jechały po niej równo, nie przebierając w słowach
i nie pomijając żadnej okazji, żeby jej dopiec, mimo że potrzebowały jej
pomocy. Do tego ostatniego nie przyznawały się za nic w świecie,
ogłaszając wszem i wobec, że chowają darmozjadów i dziadów. Brat
był litościwszy niż reszta, nie dokuczał siostrze, gdy ta myła go,
strzygła czy masowała zanikające mięśnie. Kochała go. Nigdy nie
myślała o nim źle i nigdy nie dała mu odczuć, że jest ciężarem, bo nigdy
ciężarem dla niej nie był, był chorym bratem. Wrażliwa Wandzia
uważała jednak, że śmierdział i zakładała maskę na twarz, gdy,
rozpylając odświeżacz, zbliżała się do niego.
Czas
płynął, a w życiu Natalii nie było słońca. Swój czas rozdzielała
pomiędzy rodzinę, robotę w polu i opiekę nad bratem, a było coraz
gorzej i ciężej. Nie dawała się jednak, choć wszyscy za sprawą
nauczycielki i matki wiedzieli o jej problemach, których zresztą nie
dało się ukryć, bo Marek pił coraz bardziej. Jeśli ktokolwiek z obcych
przychodził do ich domu, zawsze był jeden temat na topie: zięć.
– Pijak, łachudra i hultaj. Żeby nie nasza pomoc, z głodu pozdychaliby
wszyscy, łącznie z nim. Dzieci temu durniowi narobi, ale moje gadanie
nic nie znaczy. Po co jej tyle bachorów? Te, co już są, żreć nie mają co
– skarżyła się
biedna
wdowa. Natalii słuchającej takich słów było
przykro, ale nie miała na tyle odwagi, żeby przeciwstawić się matce,
bo za nią była prawda, bo tylko ona miała rację, bo ciągle była biedną
wdową w czarnej chuście, pokorną i skrzywdzoną przez los.
– Dobrze mówisz Rózia. Słuchaj Natalka matki, szanuj ją, bo ona
dobrze ci życzy. Wiesz, ona jest wdową, swoje przeszła i dużo widziała
w życiu – radzili.
– To przecież moje życie – broniła się Natalia.
– To po co siedzisz nam na karku? Jeżeli uważasz, że nie mamy
z mamą nic do powiedzenia, bo to twoje małżeństwo, idź na swoje –
zacietrzewiała się
nauczycielka
obecna przy każdej takiej rozmowie.
– Jeżeli siedzę komuś na karku, to na pewno nie tobie. Znalazła się
ekspertka od życia małżeńskiego. Pilnuj swojego nosa. – Natalia
nie
trawiła siostry ani jej zachowania. Żarły się obie przy byle okazji.
– Leć, poskarż się swojemu pijakowi, że cię krzywdzą. W dupę go
pocałuj, to będzie lepszy. Kurwa chodząca, ona sama chce swoje życie
układać, bo jej matka z siostrą źle życzą, bo mieszają się do jej
małżeństwa, ale po chleb to przychodzisz do nas, bachory też karmisz
naszym chlebem. Mam może siedzieć cicho i się nie odzywać? –
Wandzia
zapluta ze złości dowodziła swoich racji. A ci, którzy słuchali
ich wywodów, przyznając rację nauczycielce, nie podejrzewali, że
z chwilą opuszczenia domu biednej wdowy, sami zostaną obgadani
przez gospodynię i jej uczoną córkę.
Ale
mimo wszystko to było Natalii życie, jej małżeństwo i jej
problemy. Chciała żyć po swojemu i już nie potrafiła, matka z siostrą
narzuciły jej swoją wolę. Wlazły w jej życie z butami. Uzależniły ją od
siebie, wypominając każdy kawałek chleba i każdą łyżkę zupy. One
układały jej życie, nie licząc się z niczym. Między Bogiem a prawdą,
nigdy nie liczyły się z uczuciami innych. W ich pojęciu każdy był głupi,
fałszywy i nie dorównywał im inteligencją. I nie chodziło tu tylko
o zięcia, ten był wręcz wyklęty za swoimi plecami, wszyscy ludzie byli
głupi oprócz Wandzi i jej matki. Nawet ci oficjalnie najbardziej
szanowani. Do takich należał między innymi szwagier Rozalii, Włodek.
Kiedyś przyjechał zaprosić wszystkich na wesele syna. Rozalia ugościła
szwagra najlepiej, jak umiała, bo przecież nie co dzień podejmuje się
takich gości, lecz ledwo drzwi zamknęły się za nim, dwie bogobojne
kobiety już obrabiały mu tyłek.
– Władek jest durny, że pozwala synowi żenić się z Litewką.
Odpokutuje za to. Wesele robi synowi, bo jakże inaczej. Ta jego
synowa to ladacznica. Porządna nie złapałaby bachora na boku –
zaczęła
matka
po wyjściu szwagra za próg domu.
– Jego syn to nic wyjątkowego. Dobrze, że chociaż jakaś chce wyjść
za niego. Co on ma? Nic, zwykły dziad po podstawówce. Nadaje się
tylko do pegeeru krowy paść – podchwyciła Wandzia.
– Ciebie nawet taki nie chce. Pół godziny temu płaszczyłyście się
przed Władkiem, a teraz go obmawiacie? Jakie wy jesteście fałszywe –
przerwała im Natalia zbulwersowana ich zachowaniem. – Gdyby
wujek
wiedział, co o nim mówicie, drzwi by wam nie otworzył.
– Uczciwa
się znalazła, popatrzcie ludzie. Chodząca sprawiedliwość.
Za chleb nam zapłać, a potem osądzaj.
– Co
ma chleb do waszego obgadywania wszystkich dookoła?
– To, że
masz
zamknąć mordę i nie odzywać się niepytana. Nie twoja
sprawa, co o kim mówi się w domu. U siebie mogę mówić prawdę.
– Że też
nikt
przez te wszystkie lata was nie przejrzał. To aż dziwne.
– Bo trzeba sprytnym być. Trzeba wiedzieć, co mówić, żeby nie było
wstyd, kiedy trzeba o pomoc poprosić. Pokorne cielę dwie matki ssie –
rozpędziła się
matka
w swojej szczerości.
Córka
nie
odezwała się więcej.
Marek
po paru latach dostał mieszkanie w nadleśnictwie. Gdy
dowiedziała się o tym matka Natalii, zatrzęsło nią. Wezwała córkę na
rozmowę.
– Jedź do nadleśnictwa i powiedz, żeby nie dawali mu tego
mieszkania, bo ty nie pójdziesz z nim tam mieszkać. Tu masz być
i robotę robić, a nie szwendać się po nadleśnictwie i dupą krzaki
wycierać. Powiedz nadleśniczemu, że rozwiedziesz się, jeżeli dadzą
twojemu chłopu mieszkanie. Masz na bilet i nie wracaj bez załatwienia
sprawy, bo nie dostaniesz żreć ty i twoje bachory – zagroziła, kładąc
córce pieniądze
na
bilet. Natalia pojechała. Było jej wstyd
u nadleśniczego, ale władza matki była silniejsza. Biedna wdowa
odetchnęła z ulgą, gdy sprawa została załatwiona po jej myśli.
Chomąto nie spadło z karku najmłodszej ani na chwilę. Zięć jak zawsze
był kochany i szanowany, choć nie było mowy, by pomógł coś
w gospodarstwie, jeżeli nawet miał ku temu chęci. Teściowa uważała,
że na niczym nie zna się i wszystko po nim poprawiała, chodząc za nim
krok w krok. Za córką chodzić nie musiała, wystarczyło warknąć i ta
potulnie szła do roboty.
– Trzeba
kamienie pozbierać z pola przed sianiem zboża.
– Jak trzeba to trzeba. – Natalia nie zaprzeczała matce. – Zaprzęgnę
konia
do wozu i pojadę na pole.
– Konia? Tyś oszalała? Chcesz konia poderwać, ganiając go po
świeżej roli? – oburzyła się
na
taką bezmyślność seniorka.
– Jak
mam inaczej zebrać wszystkie kamienie?
– Koszykiem
trzeba wynieść. Nic ci nie będzie, a konia nie dam, bo
zachoruje od ciągania wozu z kamieniami.
– No tak, mnie nic nie będzie, bo jestem silniejsza od konia –
skwitowała krótko córka.
– Za
darmo żresz chleb? Możesz przejść na bułki męża.
Natalia
przez tydzień wynosiła kamienie z zagonów przeznaczonych
pod zasiew. Nienawidziła tych hektarów, wioski i harówki ponad siły.
Stawy w łokciach zdawały się pękać z bólu, ale kogo to obchodziło?
Tradycją już stało się, że Wandeczka pijała ze szwagrem poobiednią
kawę, że wspierali się w najróżniejszych problemach i że Wandzia
woziła szwagra samochodem tu i tam. Na Walentynki dostawał od niej
misie, klepała go dla żartu po kolanach, wsuwając ręce pod kołdrę,
i była bardzo oddana. Nie podobało się to siostrze, ale nie mogła już
niczego zmienić, bo nie tylko rodzina wyśmiewała się z niej, mąż też
nie szczędził jej słów krytyki, uważając siebie za kogoś lepszego.
Straciła ostatnie oparcie w życiu. Zaciskała zęby, starając się jeszcze
ratować rodzinę. To cholerne poczucie obowiązku wobec matki
i chorego brata trzymało ją w żelaznych okowach, z których nie miała
siły się wyrwać.
– Do niczego w życiu nie dojdziesz, bo się nie nadajesz – zapewniała
ją matka przy byle okazji, a także i bez okazji. – Z głodu
zdechniesz,
jak
nas zabraknie.
– Czego
ty dokonałaś wielkiego w swoim życiu? Powiedz mi, czego?
– Ty
nie masz co się równać ze mną, ja was wychowała, Wandzię
wyuczyła, to mało?
– Ja
też robię robotę, chowam dzieci. Opiekuję się Kacprem.
Parobka masz za darmo.
– Ty
myślisz, że po co ja ciebie tu ściągnęła? Ja tobie mówiła, oddaj
Wandzi warszawiaka, a sama poszukaj chłopa, ale tobie zachciało się
pana, to teraz haruj i mordy nie rozdziawiaj, bo nikt tobie współczuć
nie będzie.
– Był chłop, zapomniałaś? Bo ja nie – odcięła się córka.
– Żeby chciał ożenić się z tobą,
to
by się ożenił, ale on nie chciał.
– Kto krzyczał, że gołodupiec i dziad? Nie pamiętasz? Nie pamiętasz,
jak wyzywałaś mnie w ogrodzie? Jak groziłaś, że wygonisz go z domu.
Nie pamiętasz już? – w głosie córki brzmiała gorycz, której
matka
nie
słyszała.
– Duchu Święty, ja? W imię Ojca i Syna… – Rozalia z rozmachem
przeżegnała się na tak krzywdzące ją pomówienie. Nawet nie oburzyła
się na takie oszczerstwo ze strony Natalii. – Ja
tobie nie pozwoliła
wyjść za chłopa? Nie masz na kogo zwalić winy, to czepiasz się mnie.
Widzieli święci pańscy, żeby tak fałszywie matkę oczerniać? Gdzie
twoje sumienie? Chodź do Krzyża i przysięgnij, że ja tobie
czegokolwiek w życiu broniła.
– Wystarczy, że
ty
pod Krzyżem leżysz, ja nie muszę.
– Ja
tobie gadała dobrze, ale ty nigdy mnie nie słuchała, a teraz żreć
nie masz co. Siedzisz mi na karku jak pasożyt. Żywisz się naszą
krzywdą.
– Ty
mi wiele rzeczy mówiłaś. Uważasz, że zapomniałam?
– Krzywda tobie się dzieje? Żresz nasz chleb – w rozmowę wmieszał
się Kacper – bachory
twoje pilnujemy. Jak nie będziemy ich pilnować,
nawet swoich szmat nie wypierzesz.
– Załóż się,
ale
pamiętaj, że będziesz w gnoju leżał po pachy,
braciszku.
– Do
sądu cię podam o przyznanie opieki nade mną. Łaski żadnej nie
robisz, że się mną zajmujesz. Poczekaj, przyjedzie stryjek, powiem,
jaka z ciebie siostra.
– Po
pierwsze to dobrze wiesz, gdzie mam twego wielkiego stryja. Po
drugie, to sam zacząłeś tę kłótnię. Nie strasz mnie sądem, bo nie boję
się.
– Odżyły
wszy
za kołnierzem, bo warszawiak już dwa dni nie pije.
Zacznie pić.
– Warszawiak, ale
mój, nie wasz. Wam nic do tego. Macie swoją
nauczycielkę, módlcie się, żeby wyszła nie za warszawiaka.
– Zamknij
mordę i żebym ja więcej nie słyszała, że obgadujesz
Wandzię. Ty jej błota spod paznokcia niewarta. Ona uczona, pani, a ty
dziadówka śmierdząca siedząca nam na karku.
Natalia
miała dość wypominania jej wszystkiego, dlatego gdy Marek
ponownie dostał mieszkanie w firmie, przeprowadziła się tam razem
z nim, nie bacząc na przekleństwa matki ani jej rozdzierające
wyrzekanie. Wierzyła, że będąc na swoim, Marek zmieni się na lepsze.
Myliła się, jej mąż nie zamierzał już niczego zmieniać w swoim życiu,
obarczając ją winą za swój alkoholizm. A ona ciągle wierzyła, wbrew
rzeczywistości, wbrew Bogu i diabłu. Wierzyła, że jeśli będzie dobrą
żoną, mąż zrozumie swój błąd i zło odwróci się od niej. Wierzyła, że
wygra z wódką, że uda się. Po paru dniach przyjechała Wandzia
z wizytą. Obeszła cały dom, krytykując wszystko po kolei i grożąc
siostrze, że teraz na pewno już wykończy matkę i brata swoim
zachowaniem. Na widok szwagra zmieniła melodię, zachwycając się
nowym mieszkaniem. Została oczywiście na noc, siedząc w kuchni do
bladego świtu i nasłuchując, co za ścianą robi siostra z mężem. Nie
speszyła się wcale, widząc nagiego szwagra idącego nocą do łazienki.
Rano następnego dnia dorwała Natalię.
– Ja
słyszałam, co robiliście w nocy. Nie powinnaś z nim spać, bo
zrobi ci kolejne dziecko.
– To
mi zrobi, a nie tobie, bo z tobą nie śpi. Przyjechałaś tu nas
szpiegować?
– Ja
cię tylko ostrzegam. Wiedz, że ja zawsze mam rację. Po co tobie
ten pijak? Dasz radę i bez niego.
– To
moje życie. Ja wyrosłam bez ojca, ale moje dzieci mają ojca i ty
tego nie zmienisz. Nikt z was tego nie zmieni, choć bardzo byście
chcieli.
– Komu
potrzebny jest twój pijak? Wzięłaś, to ciesz się nim, ale
pamiętaj, że jak zajeździsz matkę, wtedy będziesz mogła się cieszyć.
To żart? Zostawiłaś starą schorowaną kobietę bez opieki, brata też.
Poszłaś za mężem, bo on ważniejszy niż stara matka. Ważniejszy niż
rodzina.
– Ty
jesteś zdrowa. Zajmij się nimi.
– Ani
myślę. Nie będę myć dupy temu śmierdzącemu paralitykowi ani
chodzić za matką. To nie jest mój obowiązek, tylko twój.
I tak przyjeżdżała
co
jakiś czas, dopiekając siostrze do żywego.
Kacper też przyjeżdżał do siostry, zostając u niej po parę tygodni.
Matka w międzyczasie zapisała na nią gospodarstwo, przechodząc na
zasłużoną emeryturę, choć w dalszym ciągu trzymała wszystko
w swoich rękach. Natalia nie protestowała, jeździła tam, pomagając
w miarę swoich możliwości, i nie wtrącała się do niczego. Marek pił na
umór. Jeden z jej stryjów miał sklep w pobliżu nadleśnictwa,
a w sklepie alkohol, nie musiał więc daleko szukać stałego źródełka,
które nie groziło wyschnięciem. Stryj zaś, człowiek honoru, nie
odmawiał mężowi bratanicy kredytu, bo przecież rodzinę trzeba
wspierać. Nie brał też sobie do serca, że w domu czeka na kuzyna
żona z dziećmi, a to, że być może są głodne, zupełnie go już nie
interesowało. Biznes znaczył biznes. Marek zostawiał w sklepie
u stryja więcej, niż zarabiał, żeby więc spłacić pijacki dług, po
godzinach robił u niego za pomagiera. I świat był piękny, i każdy
zadowolony i życie było proste. Nie dla Natalii jednak. Jeżeli kiedyś
w przeszłości wierzyła gdzieś w głębi serca, że stryj opamięta się i,
jeżeli nie przez własny szacunek to może przez pamięć dla brata,
przestanie dawać wódkę na borg, teraz już przestała w to wierzyć. Ale
nie poszła prosić stryja, by nie dawał Markowi wódki na kredyt, była
zbyt dumna, by upokorzyć się przed nim, wiedząc, że niczego to nie
zmieni. Po latach szarpaniny zrozumiała wreszcie, że nie wygra
z wódką. Zdecydowała się wziąć życie we własne ręce. Postanowiła
postawić własny dom. Pojechała z tym do matki, bo przecież bez jej
zgody i tak nigdy nic się nie obyło. Matka wyraziła zgodę.
Nauczycielka przytaknęła i reszta poszła już gładko. Znalazły stary
drewniany dom, w nowym miejscu, nadający się do przebudowania go
i przeprowadzki. Skoro miał być dom, musiała być w domu piwnica,
którą ktoś musiał wykopać. Padło na jak zwykle na Natalię, bo
przecież to miał być dom dla niej. Na kolanach kopała dół pod piwnicę,
żeby zadowolić matkę, bo przecież ona trzymała ster władzy w swoich
rękach, córka nie miała nic do powiedzenia. Kiedy piwnica głębokością
zadowoliła matkę, przyszła burza, robiąc z piwnicy staw. Wodę trzeba
było wybrać, Natalia wybierała więc z jamy tysiące litrów wody i błota,
a tego wciąż nie ubywało. Murarze stawiający ściany domu zdradzili
jej sekret, że dokopała się do żyły wodnej, dlatego wody nie ubywa.
Ręce kobiecie opadły.
– Nie
wiecie, kto kazał mi kopać tę cholerną jamę?
– Rada
Trzech. Trzech radzi, jedna robi. Nauczycielkę i swojego
chłopa trzeba było zagonić do roboty.
– Kto
mnie słucha? Gdybym tylko się odezwała, wioska stanęłaby
w płomieniach świętego oburzenia. Matka przez tydzień leżałaby pod
Krzyżem.
– Czy
ty nic naprawdę nie widzisz? Robisz wszystko, co ci każą. Nie
masz prawa do niczego, nawet zjeść przy stole ci nie wolno.
Niewolnicę z ciebie zrobili.
– Wiem, ale
co da gadanie?
– Gdyby
twój ojciec wstał z grobu…
– Gdyby wstał, zamieniłabym się z nim na miejsca. On mnie chował
i moje dzieci też by wychował najlepiej, jak potrafił. – Na
wspomnienie
ojca Natalię zapiekły oczy od wzbierających pod powiekami łez. Rana
w jej sercu mimo upływu lat wciąż była świeża i bolesna.
Dom
rósł z dnia na dzień ku radości Natalii. Jej dom. Choć był stary
i drewniany, w jej oczach ogromniał do wielkości pałacu. Śniła o nim na
jawie. Jej dom. Dom jej dzieci. Zamieszkała w nim, choć nie było
jeszcze dachu nad głową. Majster popatrzył, pokiwał głową i zaczęto
kryć dach. Po pokryciu dachu był wianek, stary zwyczaj budowlańców.
– Chodź gospodarzu do nas – wołali
robotnicy
z kuchni.
Poszła
do
nich z wódką i zakąską.
– Możecie śmiać się
ze
mnie do woli, ale nic nie poradzę na to, że
noszę spódnicę. Nie zmuszę swego męża do przyjazdu tutaj. Znacie
mnie od dziecka wszyscy…
– Po co twemu chłopu tu przyjeżdżać, kiedy twoja siostra jeździ do
niego? – niby
w żartach rzucił jej kolega z podstawówki.
Panowie
rozpracowali butelkę, żeby dach nie przeciekał i wrócili do
roboty. Nikt nie śmiał się z Natalii, gdy przygotowała sobie i dzieciom
posłanie ze słomy, byle na swoim, byle nie z tą suką Wandzią pod
jednym dachem. Marek nie pokazał się ani razu na miejscu budowy.
Nic nie obchodził go ten dom, nie zamierzał tu wracać. Szwagierka
jeździła do niego, wożąc mu obiadki, zdając relacje z postępu prac
i pocieszając go w samotności. Nie ona jedna go pocieszała zresztą.
Natalia tymczasem dogadała się z majstrem od budowy pieców
i w jakimś głuchym zapamiętaniu robiła, co mogła, byle mieć w domu
własne palenisko. Ku jej przerażeniu, któregoś dnia majster oznajmił,
że rzuca robotę.
– Panie Janku, dlaczego? – pytała
ze
łzami w oczach.
– Twoja matka skończy stawiać płytę. Lepiej niż ja zna się na
budowie pieców. Wpieprza się we wszystko. Może rządzić tobą, ale
mną nie będzie. – Wkurzony
zdun pakował swoje narzędzia do torby.
– Proszę
pana, niech
pan nie zwraca na nią uwagi. Sam pan widzi, że
nie mam nic do gadania. Niech pan skończy murować płytę kuchenną,
bardzo pana proszę.
– Oj, kobieto, kobieto, twój
ojciec
wyprosił u Boga własną śmierć.
– Szkoda, że o mnie zapomniał.
– Twoja
babka, świeć panie nad jej duszą, była taka sama. Latami nie
rozmawiała z mężem. Stary Polangis spał na piecu do samej śmierci,
bo zabrakło dla niego łóżka w domu. Żona jeść mu nie dawała, a na
pogrzebie udawała nieszczęśliwą.
– Być może. Mało pamiętam z tamtych
lat. Niech
pan posłucha moich
próśb, bo nie mam na czym ugotować dzieciom zupy. Matka nie będzie
wtrącać się więcej.
Udobruchany
zdun parę dni później skończył robotę. Właścicielka
była w siódmym niebie, miała własną kuchnię. Nie przeszkadzało jej,
że ze ścian wystaje mech, zalepiała go gliną z wapnem, kawałek po
kawałku zdzierając skórę z rąk do żywego mięsa. Nigdy wcześniej nie
była tak szczęśliwa jak teraz. Miała nareszcie upragniony dom. Miała
własną kuchnię i nadzieję na lepsze jutro. Nadzieja dodawała jej sił.
Czasem miała ochotę krzyczeć ze szczęścia. Nie przeszkadzało jej
nawet gderanie matki. Wybieliła wapnem swój pałac, starając się
upiększyć go w miarę swoich możliwości. Znosiła wszystko. Zamykała
oczy, widząc swoje marzenia w całej krasie. Spełniły się tamte
marzenia sprzed lat, gdy była malutką dziewczynką. Przez okna jej
domu wpadały złote promienie słońca, na stole leżał chleb, tylko już
ojca nie było przy niej. Nie było w domu światła, nie było wody, ale
i tak nie zamieniłaby go na żaden inny. To był jej dom. Wieczorami,
kiedy dzieci już spały, siadała w progu, słuchając grania świerszczy
zapatrzona w gwiazdy nad głową. Swoją radością dzieliła się z ojcem.
– Tato, tak
długo to trwało, ale warto było. Mam dzieci, które
kocham nad życie, mam dom. Gdybyś mógł teraz być ze mną, gdybyś
żył…Tato, mam dom. Mój dom. Już nikt mi nie powie, że siedzę kątem,
matce na karku. Wiem, że patrzysz na mnie z góry… Wiem, że tam
jesteś i słyszysz mnie. Mam swój dom…
***
Na
wspomnienie domu Natalia nie mogła powstrzymać łez. Odsunęła od
siebie zeszyt z zaczętą powieścią, ukrywając twarz w dłoniach. Głuchy
szloch wydzierał się jej z piersi. Zawsze tak reagowała na wspomnienie
o domu, z którego musiała uciekać. Zamknęła oczy, próbując się opanować.
Pod zamknięte powieki napłynął obraz starej drewnianej chaty
z wystającym pomiędzy belkami mchem. Weszła przez lekko uchylone
drzwi do malutkiej sieni z betonową podłogą zasłaną kawałkiem ręcznie
tkanego chodnika. Otoczył ją zapach suchego drewna i szczęścia, bo
szczęście też ma cudowny zapach, tylko trzeba go odróżnić wśród innych
zapachów. W kuchni pod płytą palił się ogień. Przez okna wpadały
promienie słoneczne rozjaśniające blaskiem jasną czuprynkę najmłodszego
synka Natalii. Na wersalce wylegiwał się pies, koty leniwie przeciągały się
na ciepłej leżance. Życie było przez moment czarowną baśnią zrodzoną
w sercu kobiety. Baśnią, w którą uwierzyła bez wahania. Jej najskrytsze
marzenie spełniło się, mieszkała w swoim domu. Dziś po baśni zostało
kolejne bolesne wspomnienie…
BO
ZNÓW ZAWALIŁ SIĘ ŚWIAT
Marek
przyjechał, gdy obiad gotował się na płycie kuchennej,
a właściwie to koledzy przywieźli go pod próg domu żony. Nie pytał,
czy może zostać u niej. Bo niby po co miał pytać? Był jej mężem,
reprezentował ród Kaszubów, to miejsce w jej domu należało się mu
jak psu buda. To, że nie pomagał przy budowie, było nieważne, nie miał
obowiązku pomagać. Logiczne przecież było, że od roboty była
Natalia. Chory z powodu dyskopatii zasługiwał na zrozumienie
i potrzebował opieki. Żona przyjęła go. Nie zastanawiała się, czy
powinna go przyjąć pod swój dach, czy posłać go tam, gdzie był do tej
pory. Po prostu go przyjęła. Leżał cztery miesiące w łóżku. Były to
najpiękniejsze cztery miesiące w życiu Natalii. Marek nie pił, odżyło
przygasłe uczucie, głupia raz jeszcze uwierzyła, że zawsze tak już
będzie, że dzieci będą miały ojca, a ona dom i męża. Wszak docierali
się już trzynaście lat. Ustały awantury i wszystko było takie cudowne
jak nigdy wcześniej. Nad głową Natalki nareszcie rozpostarło się
czyste, błękitne niebo. Tyrała za dwoje, nie czując zmęczenia, a mimo
to wśród tego nieoczekiwanego szczęścia czuła w sercu jakiś
niewytłumaczalny lęk. Leżąc nocą u boku męża, nie mogła zasnąć.
Miała wrażenie, że jakieś zło czai się w pobliżu. Nie mówiła o tym
nikomu, żeby nie zapeszyć i żeby nie wyjść na wariatkę w oczach
matki. Wandzia owszem, odwiedzała szwagra złożonego ciężką
chorobą, głaskała go po kolanach i parzyła kawę, zabawiając
rozmową. Marek w końcu wyzdrowiał, zachowując pozycję rezydenta.
Taki status bardzo mu odpowiadał, żadnych obowiązków, zero
odpowiedzialności, tylko żona miała coraz mniej powodów do śmiechu.
Kiedy Wandzia przychodziła do jej domu, matka automatycznie
wynajdywała jej jakąś pilną robotę, byle tylko pozbyć się jej z domu.
Nauczycielka spędzała ze szwagrem długie godziny, podczas gdy jej
siostra padała na kolana z wysiłku. Chuda niczym śmierć na chorągwi
potrzebowała wsparcia, ale zdrowy już mąż nie kwapił się do pomocy.
Poprosiła go, by narąbał jej drewna do kuchni. Stwierdził, że to bardzo
niestosowne żądanie z jej strony i małżonkowie pokłócili się pierwszy
raz od przyjazdu Marka.
– Mnie z tobą już nic nie łączy. Jeżeli ci przeszkadzam w domu, to
powiedz, pójdę sobie – oznajmił Marek.
Słowa
te
były niczym cios nożem w plecy naiwnej kobiety. Zabolały
strasznie, bo wszystkiego mogła spodziewać się od losu, ale nie
takiego obrotu sprawy.
– Nic cię ze mną nie łączy? To wynoś się. Będę wiedziała, że jestem
sama. – Rano, jak co dzień, wstała do dojenia krów, potem wywiozła
mleko do mleczarni i po powrocie do domu nie zastała już męża. – Nie
wiesz, Jezu, kto Cię bije – westchnęła z rezygnacją, zabierając się
do
rozpalania pod płytą ognia.
Postanowiła być twardą i nie płakać więcej, robiła
co
mogła
i wszystko na nic. Marek wrócił do leśniczówki, zwalniając siebie
z jakiejkolwiek odpowiedzialności za rodzinę. Nie przyjeżdżał i Natalia
też nie jeździła do niego, ale jeździła Wandzia. Po miesiącu Marek
wrócił, ale nie do żony i dzieci, zamieszkał z teściową i szwagierką.
Natalia nie przejęła się tym, sądząc, że to tylko manifestacja sił.
Zupełnie przypadkowo odkryła, że jej mąż sypia z siostrą. Skamieniała
na moment z zaskoczenia. To było jak jakiś koszmarny sen, a potem
runął cały świat. Stała w progu rodzinnego domu, czując fizyczny ból
belek spadających jej na głowę. W oddali matka doiła krowę, wszystko
przesuwało się jej przed oczami w zwolnionym tempie, widziała białą
pościel w fioletowe kwiatki, widziała Marka z Wandzią, a belki wciąż
spadały i spadały… Weszła do swojej kuchni, spojrzała na zegarek
i zaniosła się płaczem. Tymczasem matka wróciła do obejścia. Natalia
wyszła do niej.
– Wiedziałaś, że ta kurwa, twoja nauczycielka śpi z moim mężem? –
wybuchła,
nie
przebierając w słowach.
– I co z tego, że śpi? Chłopa tobie szkoda? Chłopa starczy tobie
i Wandzi. Masz zamknąć mordę i nie rozgłaszać tego nikomu, bo
zdechniesz z głodu ty i twoje dzieci. Będzie tak, jak ja chcę i koniec
robienia awantur. Wandzia wozi go samochodem, daje mu pieniądze
i śpi z nim. Jej też jest potrzebny chłop, a tobie żadna krzywda się nie
dzieje – oznajmiła
spokojnie
matka, pogłębiając jeszcze bardziej szok
córki. Natalia zaczęła spadać. Ogarniał ją dziwny mrok, coś
nieopisanego działo się z nią. Nie mogła pozbierać myśli. Zapadała się
coraz mocniej w czarną, bezdenną przepaść.
– Zdechnę z głodu ja i moje dzieci, ale on nie przekroczy progu mego
domu. Niech ta kurwa go sobie zatrzyma, bo ja nie będę z nim żyć! –
wykrzyczała wśród łez.
Ubrała się i pojechała
do
brata do szpitala.
– Wiesz, że Wanda śpi z Markiem? – zapytała
na
dzień dobry.
– Wiem. Nie
rób awantury, bo nie pomożemy ci. Nic takiego
strasznego się nie stało. Do łazienki mnie zanieś.
– Kacper, co ty mówisz? Po czyjej ty jesteś stronie? Marek jest moim
mężem, ojcem moich dzieci – mówiła
coraz
bardziej ogłupiała.
Straszna prawda, której nie dopuszczała do siebie, wdzierała się w jej
serce, rozrywając je na strzępy.
– No
to co? A ona jest twoją siostrą. Chcesz z nami powalczyć, to
spróbuj, ale pamiętaj, że nikt palcem nie kiwnie, żeby ci pomóc. Nie
będę ci dawał pieniędzy, konto w banku otworzę i będę bogaty, a ty
spróbuj zadrzeć z nami.
– Otwórz konto, braciszku, bo ja nie będę cicho – wyszła z sali,
rycząc
na
cały głos.
– Natalka, coś się stało? Ktoś ci umarł? – Koleżanka
ze
szkoły,
pracująca jako pielęgniarka, wyszła jej naprzeciw.
– Nie. Ta kurwa, moja siostra, żyje z moim mężem, a rodzina każe mi
milczeć. – Lucyna
bez słowa objęła płaczącą kobietę. Druga
z pielęgniarek podała jej w kieliszku coś do wypicia. Kaszubowa
wróciła do domu. Nie płakała, wyła, nie mogąc przyjąć do świadomości
tak strasznej rzeczywistości. Odebrano jej wszystko, czym żyła
dotychczas. Zrobili to jej najbliżsi, którym wciąż ufała. W udręczonej
głowie kotłowały się bezsensowne pytania. Do mieszkania weszła
matka.
– Nie
masz tu czego beczeć, bo nic tu takiego się nie dzieje. To
rodzinna sprawa i nie wolno ci tego rozgłaszać. Wandzia jest
nauczycielką, panną i opinii jej psuć nie wolno. Zamknij mordę, bo jak
wyjdzie na jaw, że rozpowiadasz ludziom, popamiętasz nas.
– Nie
będę milczeć! Nie zmusisz mnie do tego! Ta kurwa zabrała mi
wszystko! Zabrała ojca dzieciom! Nie zmusisz mnie do milczenia!
Wszyscy dowiedzą się prawdy, a teraz wypieprzaj mi z domu, bo ci
pomogę!
Matka
wyszła, nie dyskutując więcej. Po południu wrócił Kacper ze
szpitala. Wandzia z kochankiem wzięli do samochodu koc i pojechali
opalać się nad jezioro. Natalia płakała. Cios, którego się nie
spodziewała, powalił ją na kolana, z których nie była w stanie się
podnieść. Rzeczywistość była gorsza od śmierci, została sama
z czwórką malutkich dzieci. A najgorsze jeszcze miało nadejść.
Następnego dnia przyszła matka ze swoją siostrą, otworzyła piwnicę
i zabrała z niej garnek z peklowanym mięsem. Na stole stał kawałek
ugotowanego mięsa w misce, matka to też zabrała. Zabrała z szafki
chleb i wyszła.
– Mama, babcia
zabrała nam jedzenie.
Dzieci
nie miały pojęcia, co naprawdę dzieje się dokoła nich
i dlaczego mama ciągle płacze. Ogłuszona wstrząsem Natalia
przygarnęła je do siebie.
– To nic, niech bierze – wyszeptała z wszechwładną rozpaczą.
Z gniazd w kurniku poznikały jajka, bańka z mlekiem też znikła.
Rodzina
odcięła prawną właścicielkę gospodarstwa rolnego od
żywności. Pieniędzy Natalia nie miała, bo wszelki dochód z gospodarki
trafiał do rąk seniorki. Pieniądze za mleko sprzedane do mleczarni
musiała oddawać wszystkie, razem z kwitem z banku, chociaż sama
doiła krowy i woziła mleko do punktu odbioru. Marek nie dawał jej ani
grosza od jakiegoś już czasu. Matka z malutkimi dziećmi zaczęła
głodować z dnia na dzień. A ból nie ustawał, łzy nie przestawały płynąć
ani na chwilę. Zostawiła dzieci pod opieką sąsiadki i poszła do opieki
społecznej. Opowiedziała tam wszystko, co ją ostatnio spotkało,
prosząc o pomoc. Jedna z pracownic opieki poszła z nią do sklepu,
zrobiła zakupy i do ręki włożyła jej torbę z zakupami. Wiadomość, że
Polańczykówna, nauczycielka, uwiodła męża swojej siostry lotem
błyskawicy obiegła całą gminę. Natalia otrzymała zapomogę,
zobowiązując się do wystąpienia o alimenty od męża. Zrobiła to
niezwłocznie. W domu narastał horror. Cała rodzina stanęła murem za
Wandeczką i jej kochankiem, usiłując za wszelką cenę ukryć prawdę.
Prym w tym wszystkim wiodła matka. W domu Natalii nie było światła,
dotychczas korzystała więc z przedłużacza włączonego do gniazda
w starym domu. Matka odłączyła jej prąd. Wody w domu nie było
także. Kobieta, jak każdego dnia, poszła po wodę do starego domu.
W progu spotkała ją matka.
– Wynoś się, kurwo, z mojego domu. Nie ma dla ciebie wody! Won,
poszła, możesz z bagna iść się napić – napadła
na
nią.
Córka
nie
przestraszyła się jej gróźb, podeszła do kranu, odkręciła
kurek i czekała, aż wiadro się napełni. Wandeczka dopadła ją
uzbrojona w kubek wrzątku.
– I co,
suko, powiesz
teraz? Ja męża ci zabrałam? Ja śpię z nim już
trzynaście lat, a ty nic nie wiedziałaś? Zabroń mi. Jestem panną i mogę
spać, z kim zechcę, a tobie gówno do tego.
– Ty nie jesteś panną, nie jesteś nawet dziwką, ty jesteś zwykłą
kurwą czekającą pod płotem na okazję – odpaliła siostra.
– Oblej ją tym kubkiem gorącej wody, zamknie wtedy mordę i sprawa
ucichnie – podjudzał Kacper, leżąc
na
łóżku.
Natalia
odepchnęła siostrę i uciekła z domu. Od tej pory chodziła po
wodę do obory. Matka wyśledziła ją i któregoś pięknego ranka zaszła
jej drogę. Marek uzbrojony w widły stanął tuż za żoną, a tą zimny
dreszcz przebiegł po plecach. Wyszła z wodą, siląc się na spokój.
– I co, kurwo, teraz powiesz? Gdzie uciekniesz? Masz przyjść
przeprosić Wandeczkę, mnie w rękę pocałować i męża przeprosić, to ci
darujemy, albo zdechniesz tu, przy tej bramie. – Matka
trzymała ręką
za sztachety w furtce.
– Zejdź mi z drogi. I zapomnij, że kogokolwiek z was przeproszę. –
Natalia
nie zatrzymywała się, wiedząc, że nie obroni się sama przed
agresją matki i męża.
– Kurwą jesteś. Łajdaczką jesteś – odezwał się Marek z tyłu.– Twoja
siostra jest lepsza niż ty kiedykolwiek byłaś. Wolę ją od ciebie.
– Kim ty jesteś, skoro żyłeś z kurwą tyle lat? – zapytała, spoglądając
mu
w oczy. W jego spojrzeniu była tylko nienawiść i pogarda.
– Przebij ją tymi widłami, nie ma żadnych świadków – rozjuszona
matka dygotała z wściekłości.
Zięć zamierzył się i w tym
momencie
najstarsza córka Kaszubów
zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Głos tego dziecka chyba słychać było
w niebie, ojciec opuścił rękę uzbrojoną w widły, Natalia uciekła. Matka
poszła do wodomierza, przy którym był kurek i zakręciła wodę
w oborze. Kobieta pogrążała się w rozpaczy i coraz większym strachu,
nie zwracając uwagi na zachowanie dzieci.
– Mama, idziemy
bawić się pod domek babci.
– Idźcie, tylko nie narozrabiajcie, bo mnie ukrzyżują. Ja pójdę do
sąsiadów po wodę, zaraz wrócę – wzięła
dwie
bańki w ręce i poszła
przez górę do sąsiadki.
Noszenie
wody było niewyobrażalnie ciężkie, ale Natalia nie miała
wyjścia, musiała to robić. A wkrótce miał nadejść kolejny cios. Dwoje
starszych dzieci zaczęło tracić wzrok. Przerażona matka zaprowadziła
je do lekarza, opowiadając lekarce swoją sytuację. Lekarka stwierdziła
zatrucie
jadem
kiełbasianym,
skierowała
dzieci
do
szpitala
i
zdecydowała,
że
trzeba
niezwłocznie
powiadomić
wymiar
sprawiedliwości o zaistniałej sytuacji, bo dzieci nie mogą przebywać
w takiej atmosferze. Kaszubowa złożyła zeznanie na policji,
a tymczasem w szpitalu odkryto, że dzieci tracą wzrok na skutek
stresu. U córki wykryto chorobę wrzodową żołądka, u syna uaktywnił
się drugi obieg w sercu, powodując arytmię. Dwoje młodszych
kwalifikowało się do poradni psychologicznej. Biednej kobiecie ziemia
usuwała się spod nóg. A terror narastał. Siostra z kochankiem, nie
mogąc jej złamać, napisali pismo do prokuratury, że Natalia rozbija
własną rodzinę, psuje opinię siostrze i podpisali się pod tym, powołując
się na dzieci. Prokurator wziął sprawę w swoje ręce, przysłał do szkoły
psychologa i przesłuchał dzieci. Skutek był taki, że sąd ograniczył
prawa rodzicielskie Kaszubowi za sianie zgorszenia wśród nieletnich
dzieci przez przebywanie w związku pozamałżeńskim. Dopiero wtedy
wybuchła kolejna bomba, okazało się, że dzieci pod pretekstem
zabawy podglądały ojca z ciotką w trakcie uprawiania seksu. Ich
matka była za mało inteligentna, by pojąć, jak Wandzia ze szwagrem
mogła uprawiać seks przy dzieciach. Wieczorem rozpętało się piekło.
Dzieci zapytane przez matkę, co naprawdę widziały, przełamały
barierę milczenia, opowiadając jej sceny wyjęte żywcem z filmu porno.
– Zabierz nas stąd, mamo. Zabierz – prosiły, zanosząc się płaczem.
Płakała
razem
z nimi, nie mając dokąd pójść. Otoczona wrogim
pierścieniem zaczęła obawiać się o własne życie. Marek mający
oparcie w Polańczykach czuł się coraz silniejszy wobec żony i dzieci.
Bez chwili wahania wdeptał własną rodzinę w błoto, budując na niej
nowe szczęście mające przetrwać wiek. Żona nie poznawała go, było
w nim tyle nienawiści do nich, tyle pogardy, że mógł nią zalać świat.
Zaczął jawnie ją prześladować i zastraszać, co nie było zbyt trudne, bo
Natalia nie miała w nikim oparcia. Szukała go w rodzinie męża, ale ci,
mówiąc brzydko, wypięli się na nią. Sąsiedzi trzymali się z boku, nie
chcąc mieszać się w rodzinną sprawę Kaszubów i Polańczyków. Dwoje
starszych dzieci chodziło do szkoły, w której uczyła Wandzia, tam też
zaczęły się problemy, łatwo jest nauczycielce zaszczuć ucznia. Natalia
powiadomiła kuratorium oświaty, szykując sobie stos, bo zanim
przyjechał kurator, szkoła i gmina byli już uprzedzeni. Gminny dyrektor
w osobie jednego ze stryjów był przecież zagorzałym obrońcą cnoty
nauczycielki i niczym lew stanął w jej obronie. Dzielnie go wspierał
brat mający sklep z alkoholem. Jakie szanse miała Natalia w walce
z nimi? Żadnych. Matka zaś, mająca oparcie w takich personach,
mianowała siebie sędzią i katem własnego dziecka. Kuratora
obskoczono, biedna wdowa zarżnęła cielaka, podzieliła na pół,
stryjowie zapakowali mięso do bagażników samochodów i dostojnym
krokiem, jak przystało na mentorów rodu, w towarzystwie żon
i bratowej wkroczyli w ubogie progi bratanicy. Pod nią ugięły się
kolana ze strachu. Matka od progu zaczęła ją wyzywać od
najgorszych, a tymczasem stryjowie usiedli, czekając na swoją kolej.
Dzieci zbiły się w gromadkę, szukając oparcia w matce, która drżała
niczym liść na wietrze. Zaczęło się przesłuchanie skazańców.
Stryjowie, grożąc wszystkimi plagami, jakie kiedykolwiek miały spaść
na grzeszników, starali się zmusić Natalię do uległości i zgody z biedną
nauczycielką, bo ona przecież stała się ofiarą w ich oczach i niewinnie
cierpiała.
– Takie sprawy należy załatwiać za zamkniętymi drzwiami, żeby inni
nie dowiedzieli się o tym. Nie powinnaś Natalko rozgłaszać wszem
i wobec, że siostra zabrała ci męża, bo to nieprawda. Nie pierwszy to
raz w historii ludzkości, że siostry dzielą się chłopem – nauczał
jeden
z nich.
– Nie będę żyć tak, jak mi każecie. Nie zmusicie mnie do tego. Ta
kurwa zabrała mi wszystko. W moim domu już nigdy nie będzie miłości,
nie będzie świąt ani Wigilii. Moje dzieci nie mają ojca, a wy każecie mi
zamknąć drzwi? Każdemu powiem, co widziałam. – Natalia
nie dawała
się złamać.
– Co ty widziałaś? Kto ci uwierzy? Kto uwierzy, że twoja siostra żyje
z twoim mężem? Pamiętaj, że będziesz smażyć się w ogniu piekielnym
za krzywdę wyrządzoną swoim bliskim. Piekło cię nie ominie – grzmiał
drugi
ze stryjów.
– Natalko, pogódź się z matką i siostrą, z mężem dogadasz się i nie
potrzeba będzie sądów o alimenty, ludzie nie będą się śmiać.
Załatwimy ci lekarza, który pomoże odzyskać ci równowagę
psychiczną – słodko namawiała stryjenka.
– Nie. Na
darmo tracicie swój czas. To nie ja ich skrzywdziłam, tylko
oni skrzywdzili mnie i moje dzieci.
– Widzicie sami, jaka to kurwa. Nie można jej przegadać. Uparła się
zniszczyć Wandzię. – Matka
wstała z krzesła, poprawiając wdowią
chustę na głowie. Goście widząc, że nic nie osiągną, pożegnali się
z Natalią, całując ją na odchodne, i wyszli. Parę dni później gruchnęła
wiadomość, że Marek z kochanką starają się odebrać dzieci matce.
Kolejny cios w plecy Natalii. Wezwana do prokuratury poszła z duszą
na ramieniu.
– Dzień dobry. Dostałam wezwanie, nie wiem w jakiej sprawie, ale
jeżeli chcecie odebrać mi dzieci, musicie podać mi najpierw zastrzyk,
którym usypia się psy, bo dobrowolnie nie oddam dzieci nikomu –
odezwała się z głuchą rozpaczą,
nad
którą nawet już nie próbowała
zapanować.
– Nikt pani nie chce odebrać dzieci. Proszę się nie bać. Proszę usiąść
i skorzystać z przysługującego pani prawa do wglądu w akta –
zaproponował prokurator, spoglądając
na
nią.
– Ja
dziękuję bardzo, ale nie chcę czytać żadnych akt. Ja to wszystko
znam na pamięć. Ja tam przecież żyję.
– Proszę
jednak
zajrzeć do nich, dowie się pani, kto kim jest
naprawdę.
Wobec
tak postawionej sprawy Natalia nie oponowała. Dostała do
ręki zeznania świadków w jej sprawie. Oprócz zeznań jej męża, że ona
gwałciła go i dlatego przeniósł się do domu teściowej, były też zeznania
stryjów. Z nich właśnie dowiedziała się pokrzywdzona, że jest chora
psychicznie, że zagraża bezpieczeństwu najbliższych jej osób, w tym
dzieci, że ma urojenia, bo nic takiego jak romans jej męża z siostrą się
nie zdarzyło… Kaszubowa podziękowała i wyszła z prokuratury.
W drodze powrotnej zaszła na kawę do Małgosi, kuzynki, małej kiedyś
dziewczynki z wózka, bo ona jedna nie odmówiła jej pomocy. Jedyna
z całej rodziny Polańczyków okazała się ludzka. Natalia mówiła, że
właśnie ona, podobnie jak Anielka z powieści Prusa „wyrodziła się”.
Drugą osobą, która podała jej rękę w potrzebie była sąsiadka, od
której Natalia brała wodę. Bez pomocy tych dwóch osób kobieta nie
przeżyłaby. Bez światła, bez wody, bez kawałka chleba, z czwórką
malutkich i chorych dzieci, otoczona wrogim obozem nie miałaby
żadnych szans na wyjście z tego cało.
Tymczasem
nadeszła jesień i nowa fala terroru. Matka założyła
kłódkę na szopę z opałem. Natalia paliła własne ubrania, byle
ugotować jakiegoś krupniku dzieciom, a kiedy ubrania skończyły się,
poszła do pobliskiego lasu po chrust. Nosiła go na plecach, ku radości
brata matki, który, widząc siostrzenicę zgiętą pod ciężarem gałęzi,
mawiał do sąsiadów:
– Natalka
niesie metry do pieca…
Tymczasem
ona wpadła na pomysł, by starym zdezelowanym
rowerem wozić gałęzie. Niedługo nim woziła, bo matka zabrała jej
rower, twierdząc z satysfakcją:
– Noś
na
plecach, prędzej zdechniesz.
– Jeżeli ja zdechnę, to będzie przypadek, bo jestem młoda, ale ty
stoisz nad grobem – odcięła się córka, znikając w sieni.
Już
nic
nie było w stanie ją złamać. Sama nie wiedziała, skąd
czerpała siły do życia, chuda, zagłodzona i zaszczuta parła do przodu
wbrew wszelkim założeniom i prawom. Jej miłością i sensem życia
stały się dzieci. Dla nich była w stanie zrobić wszystko, co może zrobić
matka. One były biedniejsze od niej, bo małe, bezbronne i niewiele
rozumiejące z szalejącej nad ich głowami burzy. Starała się chronić
swoje pisklęta każdym drgnieniem serca i duszy. Tradycją już było, że
matka wyzywała ją co najmniej raz dziennie, czasem nawet więcej, że
jej mąż przychodził załatwiać się pod jej okna, że straszyli ją nocą.
W dzień zresztą też.
– Ja cię kurwo spalę razem z twoimi szczeniakami – grzmiała
nauczycielka, stojąc
bezpiecznie
za płotem.
Siostra
matki, która kiedyś była bezdomna i Natalia przygarnęła ją
pod swój dach, odpłacała teraz jej za serce, udzielając życzliwych
porad:
– Ty, Wandzia, jak
chcesz ją spalić, to zrób to tak, żeby nikt o tym nie
wiedział, bo ona nazbiera świadków i poda cię do sądu.
– Zapomniałaś już, kto przygarnął cię pod swój dach, kiedy spałaś
w krzakach? Zapomniałaś, kto dał ci pierwszy kawałek chleba, gdy
przymierałaś głodem? Dziś czujesz się wielka i wszechwładna?
Mieszkasz w moim domu, cioteczko! – wybuchła Natalia prosto
w twarz swojej chrzestnej. – Chcecie
mnie spalić? Spalcie! Ale jeżeli
uda się mi przeżyć, wszystkich was wyrżnę w pień i osobiście zgłoszę
się na policję. Żaden wyrok nie będzie straszniejszy od tego, co mnie
spotkało od was.
Kaszubowa
wraz z dziećmi spała w ubraniach, syn przyprowadził do
domu bezdomnego psa, który spał razem z nimi i tak płynęły dni
podobne do siebie niczym paciorki katorżniczego różańca. Wieczorami
Krzyż stojący niedaleko na wzgórzu jaśniał od blasku zapalonych
świec. Ta sama kobieta, która trzydzieści sześć lat wcześniej prosiła
Boga o śmierć dla nienarodzonego dziecka, teraz przeklinała córkę
i wnuki, paląc dziesiątki świec w tej jakże pobożnej intencji.
– Zobacz mamo, jak pięknie wygląda Krzyż. – Wieczorami
dzieci
ciągnęły matkę przed próg domu. Wychodziła, rozglądając się uważnie
dookoła, zanim przeniosła wzrok na pobliską kapliczkę rozświetloną
dziesiątkami zapalonych świec.
– To
wasza babcia zanosi modły, żeby nas pokręciło. Zimno,
wracajmy do domu.
Bóg Bogiem, a prawo
prawem. Po
ograniczeniu władzy rodzicielskiej
Kaszubowi sąd wyznaczył kuratora mającego za zadanie sprawdzać
rzeczywisty stan sytuacji. I tak któregoś pięknego dnia, gdy kolejna
ciotka Natalii przyjechała ją nawracać i umoralniać, zjawił się
niespodziewanie pan kurator.
Przed
kuratorem jeszcze Natalia zaliczyła kolejną niespodziewaną
wizytę. Stała przy kuchni, zmywając w misce talerze, gdy otworzyły się
drzwi i stanął w nich mężczyzna w towarzystwie kobiety.
– Dzień dobry – pozdrowił
tak
jakoś niepewnie gospodynię, skulił się
w sobie minimalnie, siadając na stojącą obok drzwi wersalkę.
Zaskoczonej
Natce mignęła twarz męża za oknem.
– Dzień dobry. Kim pan jest? – spytała,
nie
przerywając zmywania, by
ukryć drżenie rąk. Bała się.
– Ja
chciałem z panią porozmawiać.
– W porządku, ale kim pan jest? – starała się
dociec
w sposób
w miarę cywilizowany.
– Psychiatrą.
– Kto pana tu przysłał? – zaskoczona
traciła wiarę w samą siebie.
– Ja
tylko chcę z panią porozmawiać.
– Pytam, kto
pana tu przysłał? Kaszub, mój były mąż? To dlaczego nie
przyszedł tu z państwem, tylko podwinął ogon i uciekł pod pierzynę
mojej siostry?
– Opowie
mi pani swoją wersję wydarzeń?
– Panie doktorze, co tu opowiadać? Moja siostra żyje z moim mężem,
matka pobłogosławiła ten związek i koniec. Żyję tak, jak pan widzi.
Matka odcięła mi prąd, dlatego resztki świec stoją na stole, wodę
noszę od sąsiadów, opał przynoszę z lasu na plecach, ale jeżeli pan
uważa, że powinnam się leczyć, to ja poddam się leczeniu. Śpimy
w ubraniach, ponieważ rodzina grozi, że podpali mi dom w nocy. Mam
w domu psa, może zdążę uciec w razie pożaru? Nie mam dokąd pójść
z dziećmi. Gdybym miała, wyprowadziłabym się stąd, ale nie mam
dokąd pójść… – umilkła, kończąc
zmywanie
talerzy i kubków.
Doktor
coś zapisał w swoim notatniku.
– Moja
pomoc nie jest tu potrzebna. Proszę nie dać się rodzinie.
I walczyć o swoje.
– Dziękuję
panie
doktorze. Wyda mi pan zaświadczenie o stanie
mojego zdrowia?
Doktor
skończył
pisanie
notatek,
podał
Natalii
dokument
potwierdzający jego diagnozę i wyszedł. Przy samochodzie czekała już
biedna wdowa z zięciem.
– I co
panie
doktorze? Ona jest chora psychicznie. Potwierdzi to pan.
– Nie. Pani
córka nie potrzebuje pomocy psychiatry.
– Znajdziemy innego doktora – zapewniła ze złością matka. –
Niepotrzebnie
pan przyjeżdżał, skoro nie chce nam pomóc.
Krótko
po
psychiatrze do domu Natalki zapukał proboszcz
z miejscowej parafii. Gospodyni na jego widok zamarła w oczekiwaniu
na najgorsze. Każda obca twarz napawała ją panicznym strachem
przed kolejną kaźnią.
– Na pewno przyjechał proboszcz diabła wygnać ze mnie, prawda?
Może kawy ksiądz się napije? Proszę usiąść… – przemogła
wreszcie
lęk.
– Jeżeli to nie problem, to poproszę.– Kaszubowa podała kawę,
czekając na rozwój wypadków. – Przyjechałem zobaczyć, jak sobie
radzisz. – To proste ludzkie pytanie, którego udręczona nad miarę
kobieta nie spodziewała się usłyszeć, przerwało wszelkie tamy w jej
sercu. Rozpłakała się tak strasznie, że aż zagrało w jej piersiach. Nie
mogła wydobyć głosu. – Nie
płacz. Chowaj dzieci. Dasz sobie radę,
a oni nacieszą się sobą. Może czasem przyjdź do kościoła…
– Nie wierzę w Boga, proboszczu. Boga nie ma… Boga wymyślił
człowiek – wyszlochała, krztusząc się od łez. – Boga
nie ma…
– Widzisz, moja
droga, kiedy wali się wszystko, czym człowiek żyje
od lat, kiedy zawodzą cię najbliżsi, wiara w Boga maleje. Bóg jest,
tylko potrzeba dużo czasu, by po czymś takim na nowo nauczyć się
w Niego wierzyć.
– Brakuje
mi siły. Nie wiem, ile jeszcze czasu wytrzymam, znosząc
takie upodlenie. Wszyscy są przeciwko mnie, a najgorsza jest matka.
Za co ona tak mnie nienawidzi?
– Każdej
niedzieli
twoja rodzina jest obowiązkowo w kościele,
czasem nawet komunię przyjmują. Bracia twego ojca też.
– Większość stryjów
zachowuje
neutralne stanowisko, zresztą ja nie
oczekuję od nich niczego, mój ojciec zmarł ponad dwadzieścia lat temu
i dla mnie tak naprawdę są to obcy ludzie. Dwóch z nich jest gotowych
skoczyć mi do gardła, byle utrzymać wszystko w tajemnicy. Zrobili mi
nalot któregoś wieczoru, grożąc wszelkimi plagami, egipskimi też, nie
pominęli ognia piekielnego i wiecznego potępienia. Proboszczu, piekło
jest tu, na ziemi. Jego wrota znajdują się na podwórku matki, nie boję
się piekła.
– Trzeba
było ich wygonić. To twój dom.
– Boję się
ich, proboszczu. Oni
mają dojścia wszędzie, oni mają
pieniądze, mają autorytet, tylko nie mają sumienia. Sprzedali je mojej
matce za cielęcinę, odbierając ją od ust moim dzieciom.
– Dasz radę, tylko nie płacz i nie załamuj się. – Wyjął z sutanny
pieniądze, kładąc
je
na stół. Podziękował za kawę i wyszedł.
A
potem
przyjechał
kurator.
Obejrzał
mieszkanie
Natalii,
porozmawiał z dziećmi i zwrócił się do Kaszubowej:
– Proszę ubrać się, pójdziemy porozmawiać z pani matką i mężem.
– Nie
pójdę tam, panie kuratorze. Ja nie ujdę stamtąd cało. Pan
pojedzie, a ja muszę zostać.
– Nikt
nic pani nie zrobi. Proszę się nie bać. Idziemy.
Nieszczęśliwa
kobieta
narzuciła kurtkę i poszła niczym na skazanie
do domu matki. Drzwi otworzyła oczywiście biedna wdowa w brudnej
kapocie przepasanej sznurkiem, rozczochrana i gotowa do walki. Pan
kurator przedstawił się grzecznie, lecz zanim skończył mówić, ta już
jechała z pyskiem na córkę.
– Ty
kurwo wioskowa, ty nasyłasz na nas prawo, ty siostrę wpędzasz
do grobu. Żeby cię pokręciło, tak jak ty kręcisz, żeby ci flaki
poskręcało, zanim słońce zajdzie…
Kurator
próbował jakoś ją wyciszyć, ale to tylko dolewało oliwy do
ognia. Matka krzyczała głośniej, to i kurator też podniósł głos,
a Natalia stała ze spuszczoną głową pod kolejnym gradem przekleństw,
czekając, aż dyskusja dobiegnie końca. Nic jednak nie wskazywało na
bliski koniec.
– Jest pani wierząca? – zaskoczył pytaniem kurator rozbuchaną
nienawiścią matkę. – Nosi
pani medalik na szyi?
– Noszę.
– Do
jakiego boga pani się modli? To pani córka.
– To
kurwa, nie córka. Ją trzeba zabić, żeby nie chodziła po bożym
świecie. Mój zięć tylko śpi z Wandzią, oni nie żyją razem. To ta bladź
kozacka winna wszystkiemu.
– Ja
nie mam już więcej pytań do pani.
Kurator
uchylił kapelusza i wyszedł, puszczając przodem Natalię.
Następną wizytę złożył w obecności policjantów, sam bał się
przyjechać. Wioska podzieliła się na dwa obozy: na tych, którzy
wierzyli Natalii, zresztą Marek z Wandzią nie kryli się już przed nikim,
i na tych, którzy bronili niewinności starej panny. Największe jednak
cięgi zebrała sąsiadka, wilcze stado oskarżało ją o rozbicie
małżeństwa Kaszubów. Podano ją do sądu o rzekome pomówienia
kierowane pod adresem nauczycielki. Kobieta spanikowała po
otrzymaniu pozwu do sądu. Przyszła z nim do Natalii.
– Zobacz, co
dostałam z sądu. Twoja rodzina podała mnie do sądu,
domagają się pieniędzy za rzekome zniesławienie.
– Podaj
mnie za świadka, Nina. Żaden sąd cię nie ukarze.
– Wandzia
rozpowiada na lewo i prawo, że ma papier od doktora,
jakoby ciągle była dziewicą.
– Może mieć
stos
papierów, a ty podaj mnie za swojego świadka.
Może wreszcie ktoś mnie wysłucha.
Na
parę dni przed rozprawą matka dorwała Natalię na drodze.
– Skończy się
wasze
królowanie, wy fałszywe suki. Wandzia ma
papier od doktora. Pan Bóg czuwa nad nami biednymi, ta szmata zza
góry spuści łeb, jak zapłaci za cierpienie Wandeczki, bo świat nie
słyszał, żeby takie kurwy bezkarnie kalały dobre imię nauczycielki.
– Kto tej starej kurwie wystawił papier? Kowal czy weterynarz?
A może Kaszub? Młodej żonie nie mógł dogodzić, to poszedł do starej,
bo mniej wymagająca – odcięła się Natalia.
– Ty dziwko, ty szmato, ty bladzio kozacka… – w słowniku matki
wyczerpały się najwidoczniej wszelkie przekleństwa. – Ja
pod Krzyżem
wymodlę u Boga, żebyś zdechła razem ze swoimi szczurami.
– Módl się,
ile
chcesz, tylko nie zapomnij zapalić gromnicy.
Nadszedł
wreszcie
ten upragniony przez Polańczyków dzień sądu
ostatecznego nad podłą sąsiadką. Dumni z siebie spacerowali po
korytarzu przed salą rozpraw, gdy tymczasem Nina siedziała na ławce,
nadrabiając miną. Obok siedziała Natalia, jej jedyny świadek. Na sali
sądowej po jednej stronie posadzono oskarżoną, naprzeciw zaś
Wandzię z Markiem i adwokatem. Sędzia wezwał na świadka Natalię,
pytając, co jej wiadomo w tej sprawie.
– Wysoki
Sądzie, to nie oskarżona rozpowiada wszystkim, że mój
mąż żyje z moją siostrą. Ja to robię. Teraz też, tu z tego miejsca,
w obecności Wysokiego Sądu powtarzam, że ta kobieta, siedząca po
lewej stronie, rozbiła mi rodzinę. To moja siostra. Ona zabrała mi
męża, zabrała ojca moim dzieciom, jeżeli więc Wysoki Sąd musi kogoś
ukarać, proszę ukarać mnie. Ja nie przestanę tego mówić. Nie ma
takiej siły, żeby zmusić mnie do milczenia. Moja siostra rozbiła mi
rodzinę. Odebrała mi wszystko. Oskarżonej jest tyle winy, że pomaga
mi w miarę swoich możliwości, że karmi moje dzieci, gdy ja nie mam,
co dać im jeść.
– Ja nie mam więcej pytań. Może pan, panie mecenasie? – sędzia
zwrócił się z pytaniem
do
adwokata powodów.
Mecenas
siedział z nisko spuszczoną głową, potrząsając nią
przecząco. Ninę uniewinniono. Kobiecie spadł ciężar z serca. Po
przegranej w sądzie Kaszub spuścił nieco z tonu, tym bardziej, że była
już wyznaczona data jego rozprawy o znęcanie się nad rodziną.
Natalia pojechała ponownie do sądu. Przed drzwiami sali rozpraw
siedziało dwunastu świadków, wszyscy z jej rodziny.
– Dwunastu apostołów. Który z was jest Judasz? – zapytała,
spoglądając
na
brata.
Nie
odezwał się. Kaszuba nie ukarano, sąd nie znalazł żadnej winy
w zachowaniu oskarżonego, wilcze stado, jak nazywała ich Natalia,
skutecznie broniło swego członka. To dodało im siły i wiary w siebie,
zwłaszcza matce. Biednej wdowie urosły skrzydła u ramion, gdy zięć
za rękę wyprowadzał ją z sali. Po powrocie do domu otworzyła drzwi
mieszkania córki, wrzucając do środka główkę zgniłej kapusty jako
prezent na święta Bożego Narodzenia. Były to biedne i bardzo głodne
święta w domu Natalii. I tylko łez im nie zabrakło. Zima też była długa.
Natalia topiła śnieg, gdyż noszenie wody od sąsiadów odbierało jej siły.
Głód i bieda robiły swoje. Agresja klanu nie zmniejszała się ani na
chwilę. Kaszubowa wniosła sprawę o rozwód. Kaszub miał kolejną
sprawę z urzędu za znęcanie się nad rodziną. Znów był sąd. Znów cała
familia Natalii pojawiła się gotowa do walki. Weszli na salę. Zaczęła
się rozprawa. Natalia nie spodziewała się, że ktokolwiek z jej
krewnych powie choćby jedno słowo w jej obronie, a przecież nie
naraziła się wszystkim. „Dlaczego tak strasznie mnie potępiają?”,
zastanawiała się, słuchając zeznań wujów, ciotek i różnego podobnego
plugastwa. A potem na salę weszła matka, sterana życiem kobieta
w czarnej chustce na głowie, z różańcem w jednej i portfelem
w drugiej dłoni. Przedstawiła się, składając zobowiązanie mówienia
prawdy.
– Jest pani matką poszkodowanej. Przysługuje pani prawo odmowy
zeznań – poinformowała ją sędzia.
– Ja chcę zeznawać Wysoki Sądzie. Moja córka to kurwa. Ona
chłopami handluje. Ona rodziny rozbija. Ona mego zięcia z siekierą
ganiała. Ona zabić go chciała. Chciała oblać go kwasem… – Natalia
słuchała słów matki ogłuszona ich fałszem i jej nienawiścią.
Zaskoczenie było tak ogromne i niespodziewane, że skamieniała na
moment. Sędzina patrzyła prosto w oczy Kaszubowej, zanim nie
popłynął z nich wodospad łez. Oskarżenia matki straszliwie ją bolały,
każde fałszywe słowo było ciosem w plecy. Głośny płacz odbijał się
echem w ciszy sądowej sali, w sercu Natalii rwało się wszystko od
nadmiaru cierpień. Jednak nikt z sędziowskiego składu nie poprosił
o ciszę, spoglądając na nią. Natalia, żeby nie krzyczeć w głos, wczepiła
ręce we włosy, zaciskając je w pięści. A matka grzmiała: – Ona
moją
starszą córkę pozbawiła czci i szacunku. Obdarła ją z godności
należnej jej z racji pierwszeństwa. Ją niech Wysoki Sąd ukarze. Ona
jest kurwą nad kurwami. Ona mojego zięcia wyrzuciła z domu. On
biedak był bezdomny, Wandzia przygarnęła go tylko. Jej dzieci mają
każdy innego ojca, bo ona łajdaczy się z kim popadnie. Niech ją Wysoki
Sąd ukarze, a nie Bogu ducha winnego zięcia, bo ona, ta straszna
kurwa, zasługuje na karę.
– Pani zięć nie był bezdomny. Ma przecież mieszkanie
w nadleśnictwie – stwierdziła sędzia.
– A co on tam biedny miał sam robić? – oburzyła się święcie
zeznająca. – Wandzia gotuje mu obiady, pierze mu, daje pieniądze, bo
mój zięć, proszę sądu, jest chory i nie może pracować. A ta wywłoka
uliczna wyrzuciła go jak psa. Niech sąd ją skaże. Niech stanie się
sprawiedliwość na świecie. Ja chcę, żeby ona zdechła… – Błagalnie
wyciągnęła w stronę sądu dłonie
omotane
różańcem.
Natalia
znajdująca się na granicy obłędu wywołanego zeznaniami
matki odkryła, ku własnemu przerażeniu, że to już nie jest jej matka,
tylko zmaterializowane zło w najczystszej postaci. Na miejscu
świadków nie stała kobieta, tylko jakiś straszliwy demon uwolniony
z otchłani nienawiści i piekieł. Ogarnął ją paniczny lęk, pragnęła
uciekać stąd, byle dalej, ale nie mogła poruszyć się z miejsca. Sala
sądowa przestała być nagle bezpieczna, zza ściany łez widziała
jarzące się rubinowo oczy bestii spoglądającej na nią z nienawiścią.
Kosmate łapy zakończone pazurami ściskały kurczowo różaniec.
Zamiast nóg wystawały dwa koślawe kopyta obute w pantofle.
Zamknęła oczy w oczekiwaniu na ostateczny cios. Widzenie zniknęło.
Następny zeznawał brat. On też nie skorzystał z prawa odmowy
zeznań i zobowiązany zaprzysiężeniem mówienia prawdy odezwał się
łzawym głosem kaleki:
– Wysoki
Sądzie, moja siostra brzydziła się mnie odkąd
zachorowałem. Nie zajmowała się mną ani jeden dzień. Mój szwagier
to dobry i uczynny człowiek. On mnie myje, goli, wynosi na podwórko,
a jego żona to ma drugiego chłopa, stąd ta cała awantura…
Natalia
przestała słuchać brata. W jej głowie kołatała się uporczywa
myśl. „Za ile sprzedałeś własne sumienie? Ile ci dali, żebyś wyparł się
mnie i zeznawał fałszywie? Byłeś moim bratem. Za ile cię kupili?”.
Wstała i niczym ślepiec, macając dłońmi przed sobą, wyszła z sali. Nie
słyszała wyroku. Żaden wyrok nie był w stanie wyrównać krzywd. Coś
strasznego działo się z nią. Ochroniarz pomógł jej wyjść z sądu na
świeże powietrze. Pozostał przy niej, zanim nie doszła do siebie.
– Już mi lepiej. Dziękuję panu bardzo – spojrzała z wdzięcznością na
ochroniarza – strasznie
mnie dziś skopano na sali.
– Domyślam się.
Znam
panią i pani historię. Powodzenia.
Natalia
nie mogła pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Jej ograniczony
umysł nie pojmował, jak można być tak strasznie zakłamanym w życiu.
Jak można sobie spojrzeć w oczy po czymś tak podłym? Jak można
przystąpić do komunii świętej? Zdruzgotana wróciła do domu.
Monstrum we wdowiej chustce stało przy płocie, opowiadając sąsiadce
przebieg rozprawy:
– …sędzina
tylko
słuchała, jak ja zeznawała. Dała ja dziś tej kurwie
popalić, obłamała jej rogi. Kacper też. Bo świat nie widział, żeby taka
dziadówka panoszyła się na moim chlebie. Żeby wioska była zgrana,
jak dawniej, ta kurwa już by nie chodziła po ziemi, ale wypłynęła
z wodą na wiosnę.
– Bój się Boga, kobieto…
– Za
krzywdę mojej Wandzi nie daruję jej do końca życia. Będę kląć,
aż Bóg mnie wysłucha. Żeby jakiej obcej babie, ale siostrze rodzonej
żałuje chłopa. Wszystko było dobrze, póki nic nie wiedziała. W kogo ta
szmata wdała się, taka zajadła, że nikogo nie słucha? Poszła po
Polańcach. Józef był uparty, ale ta kurwa przeszła wszystkich.
– Trzeba ją napieprzać, a nie żałować – wtrącił
Kacper
rzeczowo,
poprawiając się na wózku.
– Natalka powinna ustąpić. To jej obowiązek, rodzinę trzeba
szanować – podsumowała sąsiadka, zbierając się
do
odejścia.
Kaszubowa
wypuściła na podwórko psa. Koleżanki migiem znalazły
się w domu oprawców.
– Do domu mnie zanieś. Słyszała ty, czy nie? – odezwał się
Kacper
z wózka w stronę Natalii.
Siostra
gwizdnęła na Fortunę i z psem u nogi wróciła do siebie. Dała
mu jeść, a sama poszła po dzieci do Niny.
Bieda
biedą a żyć trzeba było. Zabrano i posprzedawano bydło
będące własnością Natalii, na poczet pożyczki zaciągniętej przez
Kaszuba na budowę domu, zabrano jej wszystko, zostawiając gołe
pagórki do obrobienia. Gospodarstwo było coraz bardziej zadłużone,
a biedna jak mysz kościelna właścicielka nie miała z czego opłacić
podatku, oddała więc pole w dzierżawę, starając się znaleźć
jakąkolwiek pracę, żeby utrzymać się przy życiu i przestać głodować.
Żadnej pracy nie dostała, bo pomimo dzierżawy ciągle była
właścicielką gospodarstwa, czyli w obliczu prawa miała źródło
dochodu. Nie mając do kogo się zwrócić, po radę poszła do wójta.
– Znam
pani sytuację, ale nie jestem w stanie pani pomóc. Mamy
w gminie etaty, pani jednak nie kwalifikuje się do żadnej pracy
z powodu gospodarstwa. Nie obejdę przepisów, oboje wiemy z jakiego
powodu.
– Co
mam zrobić? Z głodu umrę. Wszystko mi zostało odebrane,
właścicielką jestem tylko na papierze.
– Niech
pani sprzeda pole i złoży podanie o pracę, wtedy będę mógł
panią zatrudnić. Innego rozwiązania nie widzę. Nie ma co się
oszukiwać, nie da rady pani odbudować pogłowia ani dokonać zasiewu.
Nikt z rodziny pani nie pomoże, dobrze o tym pani wie.
Natalia
posłuchała rady wójta, tym bardziej, że głód był coraz
większy, 320 złotych z alimentów nie wystarczało na życie nawet
najlichsze. Sprzedała ojcowiznę. Ziemia zadrżała w odpowiedzi na tak
haniebny czyn. Strach, który towarzyszył jej dotychczas był niczym
w porównaniu z tym, co rozpętało się teraz. Doszło do tego, że bała się
wyjść na podwórko w biały dzień.
– Nie ujdziesz kurwo z naszej ręki żywa – zakomunikowała matka,
stojąc pod jej własnym progiem. – Zabiję cię, a ludzie już nie będą źle
gadać o Wandzi. Będą ją chwalić, że dobra kobieta, bo wzięła chłopa
z czwórką dzieci. Twoje dni już policzone. Szykuj się wywłoko na
tamten świat. – Wyjęła
spod
brudnej kapoty manierkę z jakimś płynem,
polewając nim ścianę domu.
– Tylko spróbuj podpalić mi dom, a nie dożyjesz rana. W środku nocy
spalę wszystkie budy razem z tobą i twoimi pachołkami. Będę stać
i patrzeć, jak się smażycie. Pójdę siedzieć, ale zrobię swoje – ostrzegła
córka ponuro.
Nie
blefowała. Była w stanie wziąć odwet za wszystkie wyrządzone
jej krzywdy. Zezwierzęcenie jej w tym momencie było straszne.
Wdowa spanikowała, odeszła, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Kaszubowa balansowała na granicy obłędu. Strach odbierał jej
zdolność myślenia. Jedyną nadzieją były wizyty kuratora sądowego.
Klan doskonale zdawał sobie sprawę, że w razie czego on nie odpuści
im i tylko to trzymało ich w szachu, nie pozwalając poderżnąć gardła
znienawidzonej Natalii. Radząc w gromadzie, znaleźli jednak wyjście
z sytuacji. Po okolicy gruchnęła wiadomość, że Natalia chce wyjechać
do kochanka, zostawiając dzieci mężowi. Ona dowiedziała się o tym
ostatnia. Robiła w sklepie zakupy, nie zwracając uwagi na dziwne
zachowanie ekspedientek i klientów.
– Kaszubowa, nie ma co owijać w bawełnę – zaczął jakiś mężczyzna.
– Twoja
matka chodzi po okolicy i rozpowiada wszystkim, że chcesz
wyjechać do kochanka, zostawiając dzieci byłemu.
– Że niby ja mam kochanka? – Natalia zaskoczona nową
wiadomością chciała upewnić się, że nie śni. – Ja?
Nie mówiła, kogo
mam tym razem? Cała gmina ze mną spała, łącznie z proboszczem. Pan
zapewne też, choć pana nie znam.
– Kobieto, jesteś
sama
przeciwko całej rodzinie. Ojca nie masz.
Jezioro masz za to pod nosem. Studnię na podwórku. Ukręcą ci łeb,
wrzucą do wody i nikt cię nie znajdzie. Dzieci są za małe, żeby ich nie
zgnoić. Zabieraj, co możesz, i uciekaj z wioski najszybciej, jak
potrafisz, bo nikt cię nie uratuje. Twoi cię zabiją.
– Ale dokąd mam uciekać? – pytała bezradnie.
– Wszędzie
dasz
sobie radę. Będziesz żyć. Dzieci będą miały matkę.
Jeżeli zostaniesz, zginiesz.
– Natalka, rodzina
zabije ciebie. Przeszłaś przez piekło, choć nikt nie
wierzył, że dasz radę wytrwać. Kamień by nie wytrzymał tego co ty.
– Posłuchaj
kobieto. Nikt
z nas źle ci nie radzi. Uciekaj, póki nie
poderżnęli ci gardła. Nikt nie stanie w twojej obronie, bo wszyscy boją
się zemsty twojej matki. Ja ci pomogę, a twoja matka z wdzięczności
spali mi budynki. Ona jest zdolna do wszystkiego.
Natalia
podziękowała wszystkim i wyszła ze sklepu. Ludzie mieli
rację. To samo usłyszała od innych, czekając na przyjazd autobusu, co
było tylko potwierdzeniem, że pogłoska o rzekomym kochanku Natalii
jest prawdziwa. To pomogło jej wziąć się w garść. Następnego dnia
pojechała do miasta szukać mieszkania. Nie było to łatwe, matka
z czwórką dzieci nie była atrakcyjnym kąskiem dla wynajmujących
mieszkania. Ale ona uparła się i dzień po dniu przemierzała ulicę po
ulicy, aż znalazła mały kąt na poddaszu nadający się do wynajęcia.
Wróciła do domu, spakowała najniezbędniejsze rzeczy i opuściła swój
dom.
***
Zaropiały
plaster
z niegojącej się rany schowanej pod pancerzem milczenia
został oderwany. Jego właścicielka kolejny raz zmierzyła się z własnym
cierpieniem i wcale nie było jej lżej na duszy. W myślach stała na stopniach
schodków swojego domu, rozglądając się po okolicy. Opuszczała to miejsce
dla dzieci, by żyć i móc je wychować, skoro wydała je na świat. Gdyby nie
one, Natalia nie uciekałaby nigdzie ze swojego gniazda, rodzina mogłaby
zrobić z nią, co tylko by chciała. Gdyby nie dzieci, wszystko skończyłoby
się w tym miejscu.
DZIEC
I
Opuszczając swój dom, wiedziała, że
prawdopodobnie
już nigdy tu nie
wróci i było jej ciężko. Odebrano jej wszystko, choć jeszcze gdzieś na
dnie udręczonej duszy kołatała się iskierka nadziei, że może kiedyś
jednak coś się zmieni, chociaż bociany prawdopodobnie nigdy nie
zbudują gniazda na jej dachu. Ograbiono ją ze wszystkiego, czym żyła.
Czekała ją dalsza tułaczka po obcych kątach, bez nadziei na lepsze.
Żyła jednak i miała przy sobie najdroższy skarb świata, swoje dzieci.
Przegrała z kimś, kogo kiedyś uważała za matkę, choć matki nigdy nie
miała.
Lekko
nie było, zresztą nikt nie zapewniał ją, że będzie inaczej, ale
Natalia ciągle miała dość w sobie siły, by przeć do przodu. I parła
mimo wiatru w oczy, mimo drogi prowadzącej pod górę i braku nadziei.
Skamieniało w niej wszystko od nadmiaru cierpienia, którego doznała
w życiu. A ciągle to nie był jeszcze koniec jej udręki, bowiem sprawa
rozwodowa ciągnęła się niemiłosiernie długo. Na każdej odbywającej
się sprawie była obecna biedna wdowa, czasem jako świadek, czasem
jako guru duchowe zięcia. Nie wiadomo do końca, jaka rola była jej
bliższa, w każdym razie, składając zeznania pod przysięgą, zaczynała
od słów: „Moja córka to kurwa…”. Jej pastwienie się nad córką na
nikim już nie robiło wrażenia, na Natalii także nie. Zło straciło moc,
a ofiara ciągle żyła. Lecz wilcze stado nie dawało za wygraną. Nie
mogąc dosięgnąć wyklętej bezpośrednio, zaczęli pisać do niej anonimy
wychwalające pod niebiosa cnotę starej panny. Prym wiodła w tym
Wandusia. Znudziło się potępionej czytać te brednie, odpisała, że
następny anonim znajdzie się na biurku policji i tym samym zakończyła
etap samoczynnego wybielania nauczycielki. Po długich perypetiach
sąd wreszcie uznał małżeństwo Kaszubów za zakończone. Natalia,
której małżeństwo przez ostatnie lata zdawało się być nieuleczalną
chorobą, z której jedynie śmierć mogła ją uwolnić, poczuła się
cudownie ozdrowiona. Miała świadomość, że nigdy więcej nie
zachoruje ponownie. Nigdy więcej…
Czas
płynął nieubłaganie. Dzieci rosły, rosły także ich potrzeby.
Natalia na głowie stawała, by zapewnić im znośny byt. Obiecała sobie,
że nie dopuści do takiej sytuacji, by w domu nie było po kilka dni
z rzędu chleba i żeby dzieci musiały żebrać. One szybko zapomniały
o głodzie sprzed lat, ale ich matka nigdy nie zapomniała tamtych chwil
rozpaczy, gdy dzieci kładły się spać bez kolacji. Niosła swój krzyż, nie
skarżąc się na nic. Nikt nie wiedział, co działo się w jej duszy, nikomu
nie pozwoliła zaglądać w głąb siebie. Zamknięte przed laty drzwi
dawno zardzewiały i nie było sensu ich otwierać, potrzeby zresztą też
nie było. Czasem było tak strasznie źle i ciężko, że zdawało się jej, że
już nie da rady dłużej tak żyć, że to koniec. Pragnęła, żeby ktokolwiek
choćby na jeden dzień zdjął z niej ten nadludzki ciężar, choćby na jeden
dzień, na godzinę… Płakała, wiedząc, że łzy nie przyniosą ulgi, lecz
najgorzej było wtedy, gdy nawet płakać nie miała siły, a trzeba było
zebrać się i iść dalej. Nie modliła się do Boga, nie wierzyła w nic,
w Boga też nie wierzyła, choć otaczali ją głęboko wierzący ludzie.
– Zaufaj Bogu. On cię nie opuści – radziła koleżanka, która wpadła
na
kawę i, widząc Natalię w dołku, próbowała ją wesprzeć duchowo.
– On nad własnym Synem nie miał litości, więc dlaczego miałby
litować się nade mną? – pytała,
nie
oczekując odpowiedzi.
– Nie
mów tak. Bóg jest miłosierny. On wybacza wszystkim
grzesznikom.
– Czymże zgrzeszyłam
wobec
Boga, że tak strasznie mnie
doświadczył? Twój Dobry Bóg zabrał mi ojca, zabrał dziadka i pozwolił
odebrać mi wszystko oprócz życia, z którym nie wiem, co mam zrobić.
Nie wierzę w Jego wielkość ani dobroć, choć nie twierdzę, że Boga nie
ma. Może gdzieś jest, ale nie przy mnie. Nigdy nie było Go przy mnie…
– Powinnaś wybaczyć
swoim
oprawcom. Będzie ci lżej. Papież
wybaczył zamachowcowi.
– Ja
nie jestem papieżem. Nie potrafię zapomnieć ani wybaczyć
moich krzywd chyba nigdy. Na darmo produkujesz się, moja droga. Nie
ty pierwsza starasz się przekonać mnie o boskiej dobroci. Odpuść
sobie to kazanie, proszę.
– Modlitwa da ci siły – nie
rezygnowała koleżanka z nawrócenia
zbłąkanej duszyczki.
– Żadna
modlitwa
nie nakarmi moich dzieci, choćbym modliła się nie
wiem jak długo. Modlisz się non stop, dużo bochenków chleba spadło ci
z nieba?
– Mam
na myśli Boże błogosławieństwo.
– Twój mąż
dobrze
zarabia. Mojej rodzinie grozi głód, ale ty tego nie
jesteś w stanie pojąć. Ty nie musisz się martwić, co jutro zrobisz na
obiad, więc możesz spokojnie modlić się o błogosławieństwo, ja muszę
myśleć, za co jutro kupię chleb.
– Fakt, nie
wiem, jak to jest, gdy nie ma za co kupić chleba. Nie
potrafię sobie nawet tego wyobrazić.
– I tym się różnimy. Przestań
mnie
nawracać, bo tylko tracisz czas,
a ja cierpliwość.
– Wiesz, że
wiara
czyni cuda.
– Wiem, ale
daj mi spokój z nawracaniem. Nawracaj inne zagubione
owieczki, mnie zostaw w spokoju.
– Chciałam
ci
pomóc.
– Jestem ci bardzo wdzięczna. – Natalia
nie chciała obrazić
znajomej, ale ta poczuła się urażona jej zachowaniem, dopiła
pośpiesznie kawę i wyszła.
Coraz
trudniej i coraz ciężej było Natalii podnieść się z kolejnych
potknięć. Coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że nie jest w stanie
dłużej tak wegetować, lecz ciągle jeszcze walczyła z gorzką
rzeczywistością. Kiedy zaczęło robić się naprawdę ciężko i widmo
życiowej klęski zawisło nad jej głową, podjęła kolejny życiowy krok,
decydując się na wyjazd zagranicę. Długo biła się z myślami,
rozpatrując wszelkie za i przeciw. Bała się zostawić dzieci same, ale
coraz trudniejsza sytuacja materialna, coraz większe braki w budżecie
rodziny pomogły jej podjąć decyzję. Żeby zapobiec straszliwej biedzie
i głodowi, zdecydowała się na wyjazd, nie wiedząc, co ją tam czeka.
Dzieci zostały same w Polsce. Opuściła je, by zarobić dla nich na chleb
na dalekiej obczyźnie. Wyjechała do Anglii.
I znów musiała wziąć
byka
za rogi. Mieszkając w Polsce, inaczej
wyobrażała sobie Anglię, a inaczej wyglądała rzeczywistość. Sama na
obcej ziemi, bez pieniędzy, bez znajomości języka musiała odnaleźć się
w nowym zupełnie miejscu. Każdy dzień był walką o przetrwanie,
walką, którą musiała wygrać. O powrocie nie mogła nawet myśleć,
przecież przyjechała tu, by zarobić. Musiała być twarda dla samej
siebie. Na rozczulanie się nad sobą nie miała czasu. Najgorsza jednak
była samotność. Wyniszczała Natalię niczym nowotwór. Tęsknota za
dziećmi doprowadzała ją do granic szaleństwa. Tęsknocie towarzyszył
nieodłącznie strach o każde jutro, o dzieci zostawione tak strasznie
daleko i o to, że tym razem nie poradzi sobie. Ciągle jednak walczyła
z przeciwnościami losu, podnosząc sama sobie poprzeczkę coraz
wyżej. Były w jej życiu takie momenty, że chciała walić głową w mur,
wołając, że nie da rady. A jednak musiała dać radę.
Rok
pobytu na obcej ziemi, rok samotności gorszej niż śmierć był
straszny, ale minął tak jak każdy inny. I nic właściwie nie zmienił, bo
Natalia, utrzymując dzieci w Polsce, musiała też utrzymać siebie
i o odłożeniu jakichkolwiek pieniędzy nie było mowy, choć pracowała
siedem dni w tygodniu. Nie mogła dłużej pozostawić dzieci samych
sobie, musiała podjąć decyzję, co dalej. Powrót do Polski oznaczał
powrót do tego, przed czym uciekała rok temu, do kuroniówki
i wynajętego mieszkania, do biedy i coraz większych braków. Postawiła
wszystko na jedną kartę, decydując się zostać na obczyźnie, zabierając
dzieci do siebie i wierząc głęboko, że tak będzie lepiej. Czy dokonała
właściwego wyboru w życiu? Odpowiedź na to pytanie miała dać
przyszłość.
Dzieci
z entuzjazmem przyjęły decyzję o wyjeździe. Dla nich to była
szansa na nowe życie, barwne i beztroskie. I bezpieczne pod
skrzydłami matki. Dla niej ich przyjazd był świętem. Po roku
nieludzkiej wręcz tęsknoty znów miała przy sobie swój największy
skarb, dzieci. Wiedziała, że nigdy już nic ich nie rozdzieli na tak długo.
Jej oddanie i miłość były przeogromne i tak naprawdę nic innego się nie
liczyło. Skarby Natalii szybko zaaklimatyzowały się w nowym
otoczeniu. Były szczęśliwe, że wyrwały się z szarzyzny życia
codziennego i biedy, bo choć nowa rzeczywistość mocno odbiegała od
ich marzeń, byli razem ze swoją matulą gotową na wszelkie
wyrzeczenia, byle utrzymać rodzinę. Natalii zdawało się, że życie
nareszcie pojaśniało, pełną piersią wdychała ożywcze powietrze
przesycone nadzieją wygranej na arenie życia. Wiosenny wiatr
rozgonił nagromadzone nad jej głową przez lata chmury zwątpienia.
Patrząc na swoje latorośle, wierzyła głęboko, że wygrała. Wierzyła, że
to był jej pierwszy życiowy triumf. Zachęcona sukcesem parła do
przodu, nie zważając na przeciwności losu, bo czymże teraz one były
w porównaniu z przeszłością? Nikt nie był w stanie odebrać jej wiary,
nadziei i miłości. Co prawda nie było już marzeń o własnym domu
i bocianim gnieździe na dachu, ale w zamian była kojąca świadomość,
że nie zabraknie jej na chleb dla dzieci. Dla nich zdecydowała się
porzucić kraj, odciąć się od tego wszystkiego, co było bliskie jej sercu
mimo ogromu cierpień i jeszcze raz zacząć wszystko od nowa.
Pierwsza
Wigilia na obcej ziemi, stół zakryty białym obrusem,
opadające płatki śniegu za oknem, łzy szczęścia i wzruszenie
niepozwalające na wypowiedzenie paru prostych słów zapadły głęboko
w sercu emigrantki. Tak już miało zostać do końca. Zasłużyła sobie na
szacunek i miłość. Zdawała sobie sprawę, że dzieci dorosną i każde
z nich pójdzie własną drogą, zawsze jednak wrócą do niej, choćby na
ten jeden dzień w roku. Tamtej zimowej nocy nie myślała o przeszłości
i o tym, że kiedyś też miało być pięknie. Żyła czarowną chwilą,
zapominając o ulotności. Zwiodła ją ślepa matczyna miłość, a może
pragnienie bycia kochaną było tak wielkie, że nie zauważyła, jak wali
się wszystko, czym żyła przez wszystkie lata. Może, hołdując własnym
życiowym zasadom, nie chciała zauważyć, że dzieci ich nie potrzebują,
by wygodnie ułożyć sobie życie. Może przekazywanie potomkom
rodzinnych tradycji okazało się błędem, bo czymże tak naprawdę jest
rodzina? Natalia nie dostrzegała zachodzących zmian w jej własnym
domu. Na pewno żałośnie brzmiały w uszach jej dzieci wyświechtane
frazesy, że są rodzeństwem i powinny wspierać się w potrzebie, kiedy
jej już nie będzie, choć dla niej były jak boskie przykazania.
Żyła
dla
dzieci. Myślała o nich, starając się zapewnić im jak
najlepsze warunki i zgarniając dla siebie pozostałe okruszki szczęścia,
bo uważała, że ma prawo do tego. Wciąż była matką, lecz była też
człowiekiem z prawem do własnego życia. Myliła się. Dzieci pokazały,
gdzie jest jej miejsce, nie dając jej żadnego wyboru. Z matki zmieniła
się w służącą własnych pociech, bez prawa do samodzielnego życia.
Czuła się oszukana, zniewolona i bezradna. Przyjmowała na siebie
ciosy, nawet nie próbując się bronić. Powróciła samotność i łzy. Nie
było przy niej nikogo, kto choćby jednym słowem dodałby jej otuchy.
Natalia zapadała się w otchłań, obojętna na każde jutro. Godziła się na
wszystko, co niosło życie, uświadamiając sobie, że przegrała. Opuściła
ją wiara i nadzieja. Jej ukochane dzieci nie potrzebowały już ani jej, ani
jej miłości, traktując ją niczym dopust boży w ich bajecznym świecie,
wspaniałomyślnie pozwalając jej na służenie im z psią wiernością. Do
Natalii nowych obowiązków należało pranie, sprzątanie i zarabianie
pieniędzy na potrzeby rodziny, która tak naprawdę nie istniała. Tliła
się w niej jeszcze jakiś czas maleńka iskierka nadziei, że coś jednak się
zmieni, że dzieci, którym dała tak wiele, obudzą się ze złotego snu,
zauważając w niej matkę. Nic takiego się jednak nie zdarzyło. W sercu
Natalii zgasła ostatnia nadzieja, uświadamiając jej, że dzieci zamiast
serc mają w piersiach twarde kamienie.
WIATR
W OCZY
Nie
taka miała być zapłata za miłość i lata nieludzkich wyrzeczeń. Czy
znów gdzieś popełniła błąd? Kochała za mało, a może za dużo? A może
przekleństwa jej matki nie umarły razem z nią i ciążyły nad nią, nie
pozwalając na odrobinę choćby szczęścia? Nic nie udało się jej ocalić
z minionych lat. Czy zasłużyła na to? Przestała zastanawiać się nad
tym. Kochała, jak umiała najmocniej mimo opadających na jej barki
kolejnych ciężarów. Przestała liczyć mijające dni, zwłaszcza że były
szare, mokre i nijakie. W jej sercu kołatało jedynie to nieszczęsne
poczucie obowiązku służenia dzieciom do końca. Zatrzasnęła ostatnie
drzwi, izolując się od reszty świata. A świat parł naprzód, nie oglądając
się za siebie. Świat zdawał się kpić z jej uczuć schowanych za murem
milczenia, a los urągał jej coraz bardziej, zataczając życiowy krąg.
Pojawienie się kolejnego członka rodziny w osobie malutkiej
dziewczynki, mocno przypominało jej własne narodziny. Świadomość
tego faktu pogłębiła tylko bezsilność nowo upieczonej babci.
Spoglądała na to niewinne maleństwo przez pryzmat własnego
cierpienia będącego jej udziałem w przeszłości, i strach chwytał ją za
gardło, że los wnuczki będzie taki sam, jak jej kiedyś. Pragnęła gdzieś
biec, krzyczeć Niebu, że to niesprawiedliwe, że nie tak miało być,
tylko nie miała dokąd biec i nawet w Niebie nikt nie słuchałby jej
krzyku. Kiedy powiedziano jej, że dziecko otrzyma po niej imię, ostro
sprzeciwiła się temu, mając w pamięci słyszane wielokrotnie słowa, że
wraz z imieniem przekazuje się los. Natalia nie wiedziała, czyj los
przypadł jej w udziale, przeklinała go wielokrotnie, choć rozumując
logicznie, nie miało to żadnego sensu. Prawdopodobnie były to
zabobony sięgające zamierzchłych czasów, gdy wierzono, że zło
i dobro było przydzielane człowiekowi odgórnie. A jeśli nie? Jeśli tkwiła
w tych bezsensownych wierzeniach jakaś ponura prawda? Jej własna
córka traktowała dziecko jak dopust boży, ojca wcale nie było. Serce
babki pękało od nadmiaru bólu. Zaplątana w tę duchową szarpaninę
obiecała sobie, że dopóki będzie żyć, nigdy nikomu nie pozwoli
skrzywdzić tego dziecka. Od postanowienia do czynu była już prosta
droga, zwłaszcza że na barki Natalii spadł ciężar utrzymania dziecka
wraz z matką. W najczarniejszym scenariuszu nie przewidziała takiego
obrotu sprawy. Bezmierna gorycz stała się jej codzienną karmą,
poczucie całkowitej porażki pogrążyło ją ostatecznie. I tylko
bezgraniczna miłość do wnuczki uchroniła ją przed obłąkaniem.
By
nie oszaleć, wróciła do pisania. Brodząc w gęstniejącym coraz
bardziej mroku marnej egzystencji, uciekała od rzeczywistości,
tworząc na kartkach papieru fikcyjny, baśniowy świat. Ale nawet w tym
złudnym świecie marzeń nie była w stanie wyzwolić się od
codzienności, ponieważ jej bohaterowie nie mieli łatwego życia,
podobnie jak ona sama. Zmęczona ponad miarę pragnęła jedynie
spokoju. Dotarła w swoim życiu do takiej chwili, w której zawiodły ją
wszelkie ludzkie uczucia, już nic nie było warte dalszej szarpaniny
i walki z przeciwnościami, tym bardziej że znikąd nie mogła
spodziewać się pomocy. „Niech będzie, co chce, może nawet nastąpić
koniec świata, nic mnie już nie obchodzi”, myślała coraz częściej. Było
jej wtedy obojętne, co stanie się z jej dziećmi, z wnuczką i nią samą.
Wróciła wspomnieniami w przeszłość, czując ku własnemu zaskoczeniu
palącą tęsknotę za Polską. Przez te wszystkie lata nie zdawała sobie
sprawy, że tak naprawdę nigdy na dobre nie wrosła w angielską
ziemię, chociaż w czasie krótkich pobytów w ojczystym kraju też nie
czuła się u siebie. Była niczym pielgrzym bez własnego miejsca,
wszędzie obcy.
Głupio pomyślała, że może
jeszcze
wrócić do kraju, do domu, który
ciągle żył w jej pamięci, a jeszcze głupiej zrobiła, dzieląc się tą myślą
ze znajomymi w Polsce. W jej pojęciu wilcza wataha już nie stanowiła
zagrożenia, zwłaszcza że przywódczyni stada odeszła. Kolejny raz
przekonała się o własnej naiwności, bo kiedy dotarło do członków
klanu, że Kaszubowa zamierza wrócić do domu, szybko zaradzono
temu, zamykając przed nią drzwi. W jej domu zamieszkał lokator
z rodziną, nie pytając ją o pozwolenie. Tak po prostu, zamieszkał i już.
Natalia nie miała tu nic do powiedzenia, bo żaden mir w świetle prawa
nie został naruszony. I co z tego, że jest jedyną właścicielką posesji, że
część wilczej watahy mieszka w jej domu, ona tam nie ma już wstępu.
Ta świadomość przybiła ją jeszcze bardziej. Jeżeli czegoś jej żal, to
tylko domu z dawnych marzeń i bocianów krążących nad obejściem,
widoku kapliczki stojącej na wzgórzu i wiary, że jutro będzie lepiej. Bo
lepiej na pewno już nie będzie. Wiejący w oczy wiatr nie zmieni
kierunku. Po latach tułaczki nie wróci do domu ze złotymi refleksami
na wyszorowanej do połysku podłodze. Rodzina odebrała jej dom,
pokazując raz jeszcze, jak wielką mają nad nią władzę. Rodowy klan
raz jeszcze dowiódł swojej potęgi, pobożnie przy tym bijąc się w pierś
przed ołtarzem, dla pokazania, jak bardzo mają czyste sumienia.
Sumienie ponoć jest głosem Boga i własnego serca. Serca ci ludzie
nigdy nie mieli, Boga też tam nigdy nie było. A Krzyż? Być może
rozpięty na drzewie Jezus spogląda ze wzniesienia na okolicę,
zastanawiając się, czy aby Jego ofiara nie okazała się daremna?
Wbrew
przekonaniu, że czas goi rany, nie wszystkie rany goją się
jednakowo i pamięć nie zawsze pozwala zapomnieć o przeszłości.
Tamte lata wciąż żyją w pamięci Natalii, której największym grzechem
było to, że urodziła się wbrew woli matki. Ona sama Bogu pozostawiła
wyrównanie swoich krzywd. Niczym powracające echo docierają do
niej wieści o śmierci oprawców. Jeden po drugim odchodzą ci, którzy
postawili siebie na równi z Bogiem, mianując się sędzią i katem nad
matką z czwórką malutkich wówczas dzieci. Ich śmierć nie sprawia jej
żadnej radości, żalu także nie czuje i choć zmarłym trzeba wybaczyć,
nie umie tego zrobić.
Gdyby
ją dziś zapytać o jej najskrytsze marzenie, bez zastanowienia
odparłaby, że jej najskrytszym marzeniem jest, by żadne niechciane
dziecko nie przyszło na świat.
***
Natalia
zamknęła zeszyt, z którym nie rozstawała się od paru miesięcy. To
była jej historia, którą nosiła w pamięci przez te wszystkie lata i której nikt
wcześniej nie znał. Potrzebowała niemal pół wieku, by się odważyć
i otworzyć zamknięte drzwi, by zdjąć maskę, pozwalając sobie poczuć na
twarzy świeży powiew wiatru. Zniknął gdzieś towarzyszący jej od lat
strach, choć wspomnienia nie przestały boleć. Ropiejąca przez lata rana
zaczęła się powoli goić. Czuła się tak, jakby narodziła się ponownie z białą
kartą w środku. Inaczej spojrzała na świat, dochodząc do wniosku, że to
nie świat, tylko ona sama tkwiła pogrążona w mroku, z którego może
jeszcze potrafi wyjść. Może jeszcze nie jest za późno.
KONIE
C
===bFU0VWRWN1FlXGpSZwIzC2hQYQcyVzEHPgxvCTEEMQU=
Zamknięte drzwi
Wydanie pierwsze, Gdynia 2014, ISBN 978-83-7942-211-1
© Zofia Wójcik i Novae Res s.c. 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej
książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Novae Res
Korekta: Karolina Kaźmierska
Okładka: Wiola Pierzgalska
Konwersja do EPUB/MOBI:
Novae Res – Wydawnictwo Innowacyjne
al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia
tel.: 58 698 21 61, e-mail:
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej
.
Wydawnictwo Novae Res jest partnerem
Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.
===bFU0VWRWN1FlXGpSZwIzC2hQYQcyVzEHPgxvCTEEMQU=