JACEK JANCZARSKI
Kocham pana, panie Sułku
Żonie mojej Basi
i dzieciom moim
poświęcam i dziękuję
Motto
Niech ryczy z bólu ranny łoś
Zwierz nie przemierza knieje
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś
To są zwyczajne dzieje ...
Hamlet - Szekspir (Anglia)
Przedmowa
Czytelnik, biorąc do ręki świeży jeszcze egzemplarz książki, którą mu
podarowano na kolejne - powiedzmy - urodziny, nie zaczyna lektury
od przedmowy, wstępu, posłowia i tym podobnych. Odrzuca on
opakowanie, to całe opakowanie, które przypomina nam kawałek
papieru, w który owinięto wędzoną flądrę w którejś z nadmorskich
miejscowości zeszłego lata. Któż bowiem, jedząc świeżą flądrę, dba o
papier, w jaki została owinięta?... Jakież to ma znaczenie?... Zdając
sobie z tego doskonale sprawę, piszę tę oto przedmowę w
świadomości, że nie zostanie ona przecież przeczytana. Tym śmielej
sobie zatem pocznę, pisząc to i owo.
Postaram się poza tym, aby w tej przedmowie nic takiego ważnego
nie napisać, nic takiego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie podczas
czytania całej reszty tej książki. Po co wobec tego w ogóle pisać,
wiedząc, że nie będzie to przeczytane? - spyta niejeden czytelnik z
dowolnej miejscowości naszego kraju. Oto odpowiedź: zadaniem
pisarza jest pisanie, podobnie jak zadaniem murarza jest murowanie,
tkacza - tkanie, malarza - malowanie, muzyka - muzykowanie,
plastyka - plastykowanie, projektanta - projektowanie, drwala -
drwalenie, rybaka - rybaczenie, lekarza - leczenie, a pana Edka z
Rucianego-Nidy - reperowanie zepsutych samochodów. I nawet jeżeli
ktoś powie, że cała ta teoria nie bardzo ma sens - przyznam mu rację,
przyklasnę i znienacka pocałuję w czoło. Człowiek ten bowiem, nie
rozumiejąc nic, zrozumiał właśnie to, o co mi w ogóle chodzi.
Biorę tutaj w obronę: nonsens, nierzeczywistość, bzdurność,
niedosłowność, niedorzeczność, szczyptę szaleństwa, półuśmiech,
niedokończoność, bałaganiarstwo myślowe, niezdyscyplinowanie
humorystyczne, przewijanie się na drugą stronę poczucia humoru,
balansowanie na krawędzi tego, co śmieszy, i tego, co raczej śmieszyć
nie powinno (i też śmieszy)... Bronię niezłomnego prawa humorysty
do braku pointy, prawa błazna do mówienia serio, prawa moralisty
do niemoralności.
Bronię wreszcie prawa czytelnika do nieczytania. Czytanie
(wyłączając szkolne lektury obowiązkowe) nie jest przecież na razie
przymusowe i wolno nam w każdej chwili przerwać je, wyrzucając do
kosza czytaną rzecz. Wolałbym jednak, mówiąc szczerze, aby taki los
nie spotkał tej książki. Już choćby ze względu na liczne ilustracje,
które można sobie po prostu powycinać, przyozdabiając nimi białe
ściany naszego pokoju, nie warto lekkomyślnie pozbywać się Kocham
pana, panie Sułku.
Namawiam także do czytania pewnych fragmentów na tak zwane
głosy. Wystarczą przecież do tego dwie osoby, mężczyzna i kobieta,
oraz ewentualnie narrator, którą to rolę powierzmy bez obaw
naszemu dziecku (jeżeli je mamy) lub dziecku sąsiadów,
wyróżniającemu się trudną umiejętnością czytania słowa pisanego.
Ileż to radości może być... ile fajnych nieporozumień w domu! Jak to
będzie śmiesznie, kiedy nasza żona wcieli się w postać Elizy, a my, jej
mąż, przedzierzgniemy się w pokrętną, pełną dwuznaczności postać
pana Sułka... Jeżeli dacie się namówić na ten (niewątpliwy)
eksperyment, radzę nabycie od razu trzech egzemplarzy książki, żeby
potem nie było wyrywania sobie, szarpaniny i tak dalej... W roli
gajowego Maruchy obsadźmy przyjaciela domu (temu egzemplarz
niepotrzebny) i niech nam się on tylko zjawia i znika. Na tym koniec.
Zobaczy pan, nieznany Czytelniku, jak to przyjemnie pobyć sobie
przez kilka wieczorów panem Sułkiem... Zobaczy Pani, nieznajoma
Czytelniczko, jakie uroki kryje postać Elizy. Zobaczysz ty,
przyjacielu naszego domu, ile to roboty z takim znikaniem i
pojawianiem się. Jak to strasznie męczy i wyczerpuje fizycznie i
psychicznie... A potem jak przyjemnie wrócić do swoich normalnych
ról, jakie powierzyło nam życie. Czasem są to role zupełnie inne,
czasem tylko trochę inne, a czasem zbliżone. Życzę Państwu miłej
zabawy!
Do bra noc
Jacek Janczarski
Wstęp
Kocham pana, panie Sułku to literacka wersja minisłuchowisk
emitowanych w Ilustrowanym Magazynie Autorów w programie III
Polskiego Radia. Z panem Sułkiem i z panią Elizą spotykał się, kto
chciał, w każdy piątek wieczorem albo też w każdą niedzielę rano,
jeżeli ktoś miał wieczór akurat zajęty lub po prostu chciało mu się po
ludzku - spać. Byli jednak i tacy słuchacze, którzy kładli się późno
spać w piątek i wstawali wcześnie w niedzielę, aby po raz drugi
spotkać się z panem Sułkiem, bohaterem niniejszej książki. Spotkania
te nie dawały słuchaczowi nic, jak wiele zresztą innych spotkań, poza
pewnym przyzwyczajeniem się do postaci, nauką regularnego
słuchania radia według jakiegoś tam schematu, nauką regularności w
ogóle. Poza tym mógł słuchacz nastawić sobie dobrze zegarek, który
akurat mu się śpieszył czy późnił, co gorsza.
Spotkania z panem Sułkiem nie dają bowiem wzorca do
natychmiastowego naśladowania w żadnym wypadku. Są jak gdyby
zaprzeczeniem przekonania o wychowawczej roli środków masowego
przekazu. Jeżeli jednak kogoś rozśmieszyło to lub owo, zasługa w tym
wykonawców radiowych, którzy martwej literze nadali żywy kształt,
umiejętnie operując głosem. Jak każdy aktor utożsamiali się oni z
kreowanymi przez siebie postaciami bardzo solidnie, tak że nierzadko
dochodziło nawet do zabawnych nieporozumień na ulicy, w kawiarni
czy w lepszych lokalach (do których codziennie chadzają aktorzy),
kiedy to zapamiętały pierwszy lepszy słuchacz, widząc Krzysztofa
Kowalewskiego, wołał: O, pan Sułek! lub, spostrzegłszy nagle Martę
Lipińską, wrzeszczał: O, pani Eliza! I tylko nikt nigdy nie zawołał: O,
gajowy Marucha! - bowiem gajowy Marucha nie chadzał tam, gdzie
inni, a siedział w swojej gajówce i jadł chleb, przeważnie z masłem.
Tyle o antenowych wydarzeniach wokół całej sprawy. Jeżeli
natomiast spytałby ktoś, skąd ten cały pan Sułek i ta cała pani Eliza
w ogóle się wzięli? - musiałbym opowiedzieć następującą historię:
Eliza Wymęga-Zarawiejska, niemłoda już kobieta, zakochała się
pierwszą, niewinną miłością w młodym człowieku nazwiskiem Sułek.
Rodzina Wymęgów nie ukrywała niechęci z powodu tego, jej
zdaniem, niefortunnego wyboru przedstawicielki swojego rodu.
Robiono pani Elizie wiele nieprzyjemności, szykanowano ją,
dokuczano na każdym kroku. I w tym wypadku miłość jednak nie
znała granic, skutkiem czego pani Eliza postanowiła opuścić dom
rodzinny i jakoś urządzić się z panem Sułkiem, notabene uczniem
szkoły podstawowej od dłuższego już czasu. Kiedy po lekcjach
siadywali na rozmaitych wzgórkach, wspólnie czytając używane
gazety, kiedy patrzyli na przyrodę i na wszystko to, co ich przecież
otaczało, kiedy pani Eliza kładła rękę na dłoni pana Sułka, a on
odsuwał tę dłoń z niechęcią sztubaka i warczał: Cicho! - wtedy
właśnie pani Eliza czuła, że dzieje się z nią coś nieokreślonego, coś
pięknego. Czuła, że kocha tego człowieka, który tu, na tym wzgórku,
siedzi obok niej i czyta gazetę. Czuła, że ten wzgórek to całe wzgórze
ich miłości, i czuła, czuła, że pal licho Wymęgów-Zarawiejskich z ich
arystokratycznymi przesądami, że pal licho, pal licho wszystko, że pal
licho cały świat... poza tym wzgórkiem, poza tym panem Sułkiem
najsłodszym, który przecież był łagodnym zmierzchem ostatnich
wakacji jej życia!...
Aż tu nagle, pewnego dnia, kiedy to jak zwykle przeglądali pospołu
prasę, rzuciło im się w oczy następujące ogłoszenie:
Stary, zdezelowany, zmurszały, walący się chlew do rozbiórki
sprzedam za jakie sto zloty.
Marucha (gajowy)
Klasnęła w dłonie pani Eliza.
- No, panie Sułku najsłodszy, widzi pan?...
- Co?
- Trafia nam się niezła okazja. Będziemy mieli swój własny dom!
Kocham pana. - Cicho...
Pan Sułek przeleciał wzrokiem ogłoszenie, powąchał papier, oderwał
część gazety z ogłoszeniem i zaczął ją szybko zjadać. Postąpił tak,
ponieważ nie chciał, aby ogłoszenie dostało się. w niepowołane ręce, a
trafiającą się okazję postanowił chwycić natychmiast, jak chwyta się
zawsze byka za rogi.
W krótkim czasie pani Eliza i pan Sułek zamieszkali w chlewie
gajowego Maruchy, który stał się ich prawdziwym domem. I tak się
to wszystko zaczęło...
CZĘŚĆ I
Spotkania z przyrodą
ROZDZIAŁ I
Lelki kozodoje
Pierwsze promienie wiosennego, nieśmiałego słońca natychmiast
skłoniły pana Sułka i panią Elizę do odbycia pierwszej, nieśmiałej,
wiosennej przechadzki. Przyroda budziła się nieśmiało do życia. Było
ciepło. Bardzo ciepło. Pani Eliza przyodziana w futro ze sztucznych
szopów i w sztuczną lisiurę stąpała wolno, mając na uwadze swój
podeszły przecież wiek i swoje świeżo zakupione walonki. Pan Sułek
w wellingtonach i sportowej wiatrówce truchtał swobodnie, nie
zważając na rozpryskujące się dookoła rzadkie, lepkie, brudnożółte,
pierwsze, nieśmiałe, wiosenne błoto. Drzewa w Lasku Wolskim
szumiały przyjemnie, ładnie śpiewały wiosenne, nieśmiałe ptaki,
pachniało wokół rozmaitymi zapachami...
Długo milczeli, posapując ze zmęczenia i zadowolenia nasi
bohaterowie.
- Jest mi bardzo ciepło - powiedziała pani Eliza po namyśle.
- Spociła się pani - odpowiedział pan Sułek wyjaśniająco.
- Za ciepło się ubrałam.
- Aha. Za ciepło - potwierdził chłopak.
- Kocham pana, panie Sułku... - szepnęła pani Eliza, wzdychając po
swojemu.
- Cicho. Wiem - brzmiała bezwzględna odpowiedź.
- Aj, opryskał pan mnie błotem! - zauważyła opryskana kobieta.
- No! Ale tutaj błocko. Słowo honoru. Opryskałem pani całą twarz.
Ma pani wąsy z błota, pani Elizo. Jak jakiś cesarz.
- Naprawdę?
- Słowo honoru. Jak jakiś Franciszek Józef. A to dobre... baba z
wąsami!...
Tu zaśmiał się pan Sułek ordynarnie, po sztubacku.
- Kocham pana - szepnęła pani Eliza, ocierając twarz mantylką.
- Cicho.
Nagle tuż obok nich zaświergoliło coś znienacka i wyraźnie.
- Słyszy pani?... To lelek kozodój.
- Jaki kozodój?
- Lelek.
- Jak to lelek?
- Cholery można dostać! Lelek kozodój, taki ptak.
- Kocham... kocham ptaki.
- On tu musi być.
- Kto?
- Cicho. Lelek kozodój.
Nadsłuchując zbliżali się do miejsca, z którego słychać było
świergolenie coraz to wyraźniej. Wyszukawszy pierwszy lepszy patyk,
pan Sułek jął nim grzebać w piachu bardzo solidnie.
- Chyba tam się schował, świntuch. Znajdę cię i uduszę!
- Panie Sułku...
- Co?
- Panie Sułku, dlaczego grzebie pan patykiem w piasku?
- Szukam lelka kozodoja.
- Panie Sułku, dlaczego pan go szuka akurat w piasku?
- Niech mi pani nie przeszkadza.
- Panie Sułku...
- No!
- Kocham pana. Kocham pana, panie Sułku, tu i teraz.
- Cicho! Chwileczkę. Zaraz.
Pan Sułek grzebał teraz w ziemi, jak to mówią, pełną parą.
- Panie Sułku, dlaczego pan kopie taką norę?
- O rany, musi pani tyle gadać? Już go miałem, śmierdziela.
- Lelka?
- A kogo?
- Wiem! Lelka kozodoja, prawda?
- Cicho! Niech pani wsadzi teraz rękę do tej dziury.
- Do tej?
- Tak.
- Dlaczego, panie Sułku, mam tam niby wsadzać rękę, po co to
wszystko?
- Żeby wymacać lelka.
- No dobrze, i co potem?
- Kiedy potem?
- No, jak go już wymacam - dociekała dociekliwie.
- A wymacała pani?
- Na razie nie.
- Musi pani sięgnąć głębiej. Znacznie głębiej. Chytre te całe lelki.
- Włożyłam już całą rękę. Po pachę.
- I nic?
- Nic.
- Dałbym słowo honoru, że on tam jest.
Wolną ręką pogładziła pani Eliza pana Sułka po rozwichrzonej
czuprynie.
- Kocham pana... kocham...
- Cicho. I niech mnie pani nie głaszcze po głowie. Nie lubię, jak mnie
ktoś gładzi po głowie, i to brudnymi rękami.
- Mam brudną prawą ręką. Gładziłam pana czystą - lewą... Jest pan
niesprawiedliwy.
- Cicho! Słyszy pani?
- Nie.
- To on. Zarył się głęboko. Świnia. Dostanę cię, ty glisto!
- Myśli pan, że jest w tej właśnie dziurze?
- Ja wiem, że on tam jest. Wsadźmy tam kij.
Pan Sułek odszedł parę kroków w poszukiwaniu odpowiedniego kija.
Z prawą ręką w świeżej, nieśmiałej, wiosennej dziurze pani Eliza
patrzyła tęsknie za swoim chłopcem.
- Panie Sułku...
- Co?
- Po co panu lelek? Czy ja panu nie wystarczam?
- To co innego. Lelek jest lelek... a pani...
- Co ja?... No, co ja, panie Sułku najdroższy?...
- A pani... pani jest... kobietą.
- No właśnie, panie Sułku, i dlatego właśnie...
- Cicho! Muszę go mieć - upierał się pan Sułek.
- Ale po co on panu?
- Muszę go złapać, udusić i opisać w zeszycie.
- I po co to wszystko?
- Ona się pyta, po co! Zadane było!
- Zadane?
- Tak. Z przyrody.
- Zadano panu to wszystko? Boże, jak pan się męczy.
- Nie męczy mnie to. Lubię przyrodę. Przepadam za nią wprost.
- A za mną, czy za mną też pan przepada wprost?
- Za przyrodą przepadam. To chyba wystarczy. Jakbym miał za
wszystkim tak przepadać, tobym chyba zwariował. I tak ledwo się
trzymam.
- Źle się pan czuje?
Twarz pana Sułka zieleniała pierwszą, wiosenną, nieśmiałą zielenią.
- Niedobrze mi. Zemdliło mnie od świeżego powietrza.
- Bardzo możliwe, panie Sułku, bardzo możliwe. Powietrze w
nadmiarze źle robi.
- No, kopmy dalej.
Na twarz pana Sułka wróciły po chwili normalne kolory.
- Kopmy porządnie.
- Tu, w tej dziurze?
- Tak. Kopmy solidnie. Niech pani też kopie. Co pani sobie
wyobraża?!
- Nic, panie Sułku kochany. Z przyjemnością też się uwalam w tym
błocie. Wszystko dla pana. Z tej miłości do pana, panie Sułku,
najsłodszy mój.
- Cicho!
Chwilę kopali w milczeniu, odrzucając precz pryzmy leśnej,
nieśmiałej ziemi. Pan Sułek badał głębokość jamy znalezionym
wiosennym kijem.
- Już spora jama. Wezmę i wsadzę tam głowę.
Jak powiedział, tak zrobił. Spod ziemi już zakomunikował:
- O, ile tu piachu!...
- Jest lelek? - spytała pani Eliza, patrząc na wystające z ziemi smukłe
nogi narzeczonego. - Jest lelek? - powtórzyła.
- Kozodój?
- Aha.
- Aha. Lelek kozodój. Kopmy dalej.
- Idę do pana, panie Sułku jedyny.
- Gdzie?!
- Wchodzę za panem do naszej dziury.
- Hmm. Dobra. Będę czekał.
- Już idę, panie Sułku mój jedyny.
Wsadziwszy głowę w dziurę, pani Eliza zapomniała zamknąć usta,
które natychmiast wypełniły się po brzegi leśnym, nieśmiałym
piaskiem:
- Aha, ile tu piachu... miał pan rację... - szepnęła, tracąc powoli
świadomość i przytomność.
Jeszcze jakiś czas rozmawiali jednak ze sobą coraz cichszymi,
wiosennymi głosami. Na skraju lasu o poranku dałby się widzieć
kiedyś niewielki wzgórek. Byłaby to niewątpliwie wspólna mogiła
pana Sułka i pani Elizy.
Cóż z tego, kiedy gajowy Marucha, polujący akurat tego wiosennego
dnia na tak zwane lelki kozodoje, ujrzał wystające z ziemi dwie pary
nóg, z których jedna obuta była w wellingtony, a druga w ciepłe
walonki...
ROZDZIAŁ II
Tęgoskór
W szkole, do której od wielu, wielu lat uczęszczał pan Sułek - święto.
Sporym staraniem zorganizowano atrakcyjną wycieczkę do Lasku
Wolskiego. Pech chciał, że jedna z najbliższych koleżanek pana Sułka
poważnie zachorowała na jakąś ciężką chorobę i tylko dlatego udało
się dołączyć do wycieczki osobę pani Elizy. Nie było to oczywiście
łatwe. Dyrektor szkoły gorąco protestował, podkreślając, że
wycieczka ma charakter wybitnie młodzieżowy, pani Eliza natomiast
do młodzieży raczej się nie zalicza. W końcu, na prośby i groźby pana
Sułka, dyrektor, acz niechętnie, ustąpił.
Po przybyciu na miejsce młodzież rozsypała się w nieładzie po
wzgórkach i dolinach Lasku Wolskiego, szukając uporczywie
tęgoskóra pospolitego. Znalezienie bowiem tego właśnie grzyba
równało się automatycznie bardzo dobrej ocenie z przyrody.
Pan Sułek natychmiast poszedł w lewo. Za nim, trop w trop, pani
Eliza. Pan Sułek natychmiast skręcił w prawo. Pani Eliza za nim.
Kluczył pan Sułek, zacierał ślady, jak umiał, lecz pani Eliza,
wiedziona instynktem wytrawnego, wszechstronnego psa
myśliwskiego zawsze potrafiła wytropić swego narzeczonego, nawet w
najgęstszych zaroślach. Właśnie, jak to się mówi, zdybała go
przykucniętego w dziwnej pozie.
- Jest tu jakiś grzyb, panie Sułku.
- Eee, to pieprznik. Tak zwana lejkówka pomarańczowka. Nie, to nie
jest tęgoskór. Bynajmniej nie.
- A jak wygląda taki tęgoskór?
- Jest kulisty. Podobny do kartofla.
- Znajdziemy go, prawda, panie Sułku?
- Oczywiście. Jasne, że tak. Muszę mieć piątkę z przyrody.
- Znajdę dla pana tego grzyba. Kocham pana.
- Cicho! Chłopaki jeszcze usłyszą. Słowo honoru, najem się wstydu
przez panią.
- Panie Sułku...
- Co?
Na wyciągniętej dłoni pani Elizy leżał dziwny przedmiot.
- A to, to nie jest przypadkiem tęgoskór?
- Niech pani pokaże...
Pan Sułek powąchał dziwny przedmiot, wziął go na tak zwany ząb,
trącił końcem języka i splunął obficie.
- Nie, to nie jest w ogóle grzyb.
- A co to jest, panie Sułku jedyny?
- Cholera... nie wiem. Nie grzyb i tyle.
- To jest ze skóry.
- Myślę, że jest to cholewka od starego buta. Ktoś tutaj wyrzucił but.
Zrobił to zresztą bardzo dawno. Ta cholewka jest już stara.
- Panie Sułku...
- Co?
- Mam jakiegoś grzyba.
Na wyciągniętej dłoni pani Elizy leżał tym razem rzeczywiście jakiś
grzyb.
- Aha! Niech pani pokaże.
Pan Sułek postąpił jak poprzednio. I jak poprzednio splunął.
Następnie zawyrokował:
- Aha. Pieprznik jadalny. Kurka.
- Zjemy go?
- Nie.
- Dlaczego, panie Sułku? Dlaczego nie? Jestem głodna.
- Nie jada się grzybów na surowo. Można się otruć.
- Dla pana mogę się też otruć. Kocham pana.
- Cicho! Niech pani tego nie robi. Obiecała mi pani przecież
motorower, prawda?
- Och, tak! Prawda, panie Sułku. Będzie go pan miał. - Kiedy? - Nasz
bohater kuł żelazo póki gorące.
- Już niedługo. Uskładałam już trochę pieniędzy.
- Ile? - zapytał chytrze pan Sułek, poważniejąc znienacka.
- Sporo już tego jest.
- A konkretnie, ile? - Nie ustępował tak łatwo.
- Dokładnie nie wiem, ale sądzę, że ładnych parę groszy już mam.
- Trzyma to pani w domu?
- Nie. Bałabym się trzymać wszystko w domu.
- Wsadziła pani wszystko na książeczkę... - domyślił się pan Sułek.
- Też nie. Mam wszystko przy sobie. O, tu!... Opuszczając oczy,
wskazała na miejsce, w którym spoczywały oszczędności. Pan Sułek
odwrócił wzrok. Spłonął żywym, młodzieńczym rumieńcem i
wybełkotał:
- Ach, tu...
- A nawet jeszcze trochę wyżej - znęcała się nad nim.
- Rozumiem, bardzo dobrze rozumiem, co rozumiem, nie ma tu nic
do nierozumienia... oczywistego... niedokładnie... plątał się chłopiec.
Zrozumiawszy, że sytuacja jest bez wyjścia i przyszłości, pani Eliza
zręcznie zmieniła temat i patrząc w ziemię, rzuciła od niechcenia:
- A od czego są tutaj takie doły, panie Sułku?
- To dzikie świnie tak zryły ziemię - rozpogodził się pan Sułek, kładąc
szczególny nacisk na słowo "świnie".
- A dlaczego, po co to wszystko? Po co takie świnie to robią?
- Szukają żołędzi. Dzikie świnie jedzą żołędzie.
- Aha... Panie Sułku...
- Co?
- Mam znowu grzyba.
- Niech go pani natychmiast wyrzuci! - krzyknął pan Sułek widząc, co
się święci.
- Dlaczego? Jest taki ładny, czerwony...
- To gołąbek wymiotny. Trucizna.
Pani Eliza delikatnie powąchała gołąbka wymiotnego.
- Fu, brzydko pachnie.
- Śmierdzi. Bo to jest grzyb trujący. Serowatka gorzkowata -
powiedział pogardliwie. - Czartopłoch!...
- Pan wie wszystko, prawda? Jest pan wspaniały.
- Nie przeczę. Nie boją się nikogo.
- Nikogo?
- Nikogo.
- A niedźwiedzia, panie Sułku?
- Też nie. Mam go w nosie - pokazał.
- Naprawdę? - spojrzała.
- Słowo honoru. Nic a nic nie boję się byle niedźwiedzia. Mam go
gdzieś!
- Jest pan taki dzielny, dzielny... i piękny...
- Nie przeczę. Ładny to ja jestem. Można powiedzieć - bajka!
- Jestem o pana zazdrosna.
- Pewnie. Ma pani rację. Na pani miejscu też byłbym o mnie
zazdrosny. Dziewczyny na minie lecą. Będę miał motorower... Kiedy?
- zmienił nagle ton.
- Kupię go panu jak najprędzej.
- No właśnie.
- Panie Sułku... - Oczy pani Elizy zaszkliły się niebezpiecznie.
- No?
- Kocham pana...
- Cicho!
W tym momencie pan Sułek znieruchomiał. Nadsłuchiwał uważnie
przez długą chwilę. Również pani Eliza nadstawiła ucha ciekawie. Z
zarośli wydobywał się cichy, ale dosyć głośny i potężny ni to chrychot,
ni to charkot.
- Słyszy pani?...
- Nie.
Chrapliwy chrychot charkowaty charczał coraz wyraźniej.
- A teraz?
- Teraz też nie. A co, a co?
- Słyszę jakiś chrapliwy charkot - wyszeptał pan Sułek, drżąc na
całym młodym ciele.
- Aha. Teraz ja też to słyszę. Co to może być, panie Sułku jedyny?
- Nie wiem, pani Elizo. Boi się pani? - przysunął się bliżej pan Sułek.
- Nie - odparła swobodnie - jestem przecież z panem.
- No właśnie. No właśnie. Jesteśmy sami... Wycieczka, koledzy,
koleżanki i dyrektor są w zupełnie innym miejscu Lasku Wolskiego.
Odeszliśmy za daleko, słowo honoru!
- Ale za to jesteśmy sami. Szukajmy tego tęgoskóra, panie Sułku.
Znajdziemy go, prawda?
- Niewykluczone, pani Elizo. - Krew odpłynęła teraz z twarzy pana
Sułka. - Niewykluczone. Ale tutaj cały czas coś charczę. Nie lubię
tego. O, nie lubię za bardzo, jak coś charczę w lesie!
- To pewnie jakieś zwierzę. Co tam...
- O, nie przepadam za takim charkotem. Słowo honoru. Chodźmy
stąd!
- Panie Sułku, nie możemy przecież wracać bez tęgoskóra
pospolitego. Nie dostanie pan w ten sposób piątki z przyrody. Co tam,
chodźmy dalej...
Mrukliwy chrapowaty chrychot był coraz bliżej.
- Przybliża się - wyjęczał pan Sułek. - Uciekajmy stąd, pani Elizo!!!
Przez pokrętne wykroty, potykając się, gnali co sił w nogach, gdzie
pieprz rośnie.
- Boże, panie Sułku!... Niedźwiedź! Prawdziwy niedźwiedź!!!
- Zginęliśmy. Słowo honoru. Koniec z nami! - wycharczał pan Sułek,
opadając z sił i spodni.
I jakież było ich zdziwienie, ile to śmiechu było potem! Rzekomym
niedźwiedziem okazał się bowiem wszędobylski gajowy Marucha.
Gajowy, przebrany tego dnia za niedźwiedzia, tropił innego,
prawdziwego niedźwiedzia, który dał mu się ostatnio porządnie we
znaki, charcząc chropawo po nocach w pobliżu gajówki.
ROZDZIAŁ III
Owady
Na tle bujnej, kwiecistej łąki zamajaczyły nagle dwie ludzkie
sylwetki. Ona, niemłoda już kobieta, w długiej czarnej pelerynie
przetykanej złotą nitką, obuta w długie, plastikowe boty. On,
szesnastoletni wyrostek w pumpach i pepegach, podskakujący to na
jednej, to na drugiej nodze, zgrabnie i beztrosko. Oboje mają w
dłoniach swych zwykłe siatki na motyle i butelki po żytniej
mazowieckiej na chrabąszcze oraz inne rozmaite robactwo. A łąka
gra pitoleniem, świergoleniem, bzykaniem i poświstywaniem. Bujna,
kwiecista łąka na skraju Lasku Wolskiego.
- Niech pani się nie rusza!
- Boże, co się stało? - szepnęła pani Eliza, nieruchomiejąc w pół
kroku.
- Cicho. Ani kroku dalej!
Skradając się na palcach, pan Sułek podszedł do niej na odległość
wyciągniętej ręki i tąże walnął ją znienacka i na odlew.
- Oj, boli, panie Sułku! Uderzył mnie pan!
- To był komar widliszek. I drugi komar! - pan Sułek walnął po raz
drugi. - Też widliszek.
- Dziękuję panu - szepnęła pani Eliza.
- I trzeci! - powiedział pan Sułek, uderzając silniej niż poprzednio.
- Też widliszek? - spytała pani Eliza, chwiejąc się na nogach.
- Nie. To trzecie to był giez. Obsiadły panią gzy, pani Elizo.
- Tak zwane muchy końskie? - domyśliła się.
- Tak. Tak zwane muchy końskie panią obsiadły.
- Pogryzły mnie te gzy.
- Aha. Ma pani bąble wszędzie.
- Tak. I tu bąbel, i tam. Bąbel na bąblu. Boli mnie to.
- Wiem. To czasem bardzo boli.
- I swędzi.
- No cóż, niech się pani podrapie. Oto moja rada.
- Nie wszędzie mogę sięgnąć - powiedziała pani Eliza, w swoim
przekonaniu znacząco.
- Na szczęście mam ze sobą drut. - Pan Sułek rzeczywiście wyciągnął
z kieszeni zardzewiały kawał drutu. - Proszę, teraz pani sięgnie
wszędzie.
- Kocham pana - powiedziała pani Eliza, prostując drut w białych
dłoniach.
- Wiem.
- Od dawna pana kocham. - Drapała się teraz i tu, i tam.
- Wiem. Od pierwszego, można powiedzieć, wejrzenia.
- No właśnie. - Swędzenie nie ustępowało. - I co pan na to?
- Na co?
- Na tę moją miłość do pana? - Odrzuciła teraz drut precz i patrzyła
na niego dziwnym wzrokiem.
- A co ja mam powiedzieć? Czy to ja panią kocham, czy co?
- Nie kocha mnie pan?
- Cicho. Jest! - Aż podskoczył.
- Kto jest?
- Larwa chruścika! Słowo honoru. Ale nam się udało!
- Jaka to jest larwa?
- Larwa chruścika, mówiłem. Takiego owada. Właśnie ją
zaskoczyłem przy budowie domku.
- Ta rurka to jej domek? Niemożliwe!
- Ciało larwy chruścika - objaśniał pan Sułek - jest niezwykle
delikatne, pani Elizo. Dlatego buduje sobie ona domek, w którym już
bez obaw się przepoczwarzą.
- Co to może znaczyć?
- Zamieni się ta larwa w poczwarkę, a następnie w dorosłego
chruścika. - Rozejrzał się wokół, szukając odpowiedniego przykładu.
- O, w takiego właśnie chruścika, który chodzi sobie po pani.
- Boże, gdzie?!
- Jest chyba teraz we włosach. Nic pani nie zrobi. Chruściki chyba nie
gryzą.
- Ja się boję! Słyszy pan? Boję się... Umieram ze strachu! Słyszy
pan?!
- Słyszę. Głuchy na razie nie jestem.
- Więc niech pan mi to wyjmie z włosów!...
- Kiedy nie mam akurat czasu. - Pan Sułek pochylił się nad
znalezioną larwą chruścika. - O, mam cię! Domku jej się zachciało -
mamrotał.
- Panie Sułku... - powiedziała ni z tego, ni z owego innym tonem.
- Co?
- Kocham pana tu, na tej łące...
- Cicho!. Pracować nie można. Niech pani spojrzy. O, tutaj ma -
trzymał teraz larwę w palcach - tutaj ma gruczoły przędne, a tutaj
chitynowe wyrostki.
- Spore te gruczoły - zdziwiła się pani Eliza.
- Aha. Spore. Ich wyloty są na wardze dolnej.
- Aha. Coś z nich cieknie.
- To lepista ciecz, która następnie zastyga.
- Niemożliwe - zdziwiła się pani Eliza. - I po co, po co to wszystko? Na
co to? - dziwiła się bez tchu.
- Z tej zastygniętej cieczy - cierpliwie ciągnął chłopiec - robi się w ten
sposób jedwabista nitka.
- Och, kocham pana za wszystko! Kocham pana i za to, że pan
wszystko wie o tej larwie.
- Wszystkiego na razie o niej nie wiem.
- Ale wie pan o niej dużo. Bardzo dużo!
- To prawda. Wiem o niej sporo. Kocham przyrodę w jej obecnym
kształcie.
- Ja też! I kocham też pana, panie Sułku jedyny!
- Cicho! Widzi pani tego motylka?...
- Tego?
- Aha.
- Widzę. I co, i co?
- To zerzynek rzeżuchowiec.
- I co, i co? - dopytywała się pani Eliza ciekawie.
- I nic. Tak się nazywa.
- I co, panie Sułku? - ciekawość gnębiła ją porządnie.
- Nic. Cholera, nic!
- Czy on ma też te wszystkie gruczoły?
- Właśnie nie wiem. Warto by go złapać i wszystko mu obejrzeć.
- Zaraz go złapię w siatką - zamachnęła się z rozmachem i runęła
całym ciężarem wątłego ciała na jedwabistą łąkę.
-. Nie tak, pani Elizo! - śmiał się pan Sułek w kułak. - Nie tak!
Odleciał. Ależ z pani, pani Elizo, fujara!
- Nie czuję się najlepiej. - Zbierała się z ziemi.
- No, niech no tylko pani spojrzy... Cały czas stoi pani na barczatce
sosnówce. Co za fajtłapa, słowo honoru!
- Jest mi niedobrze - tłumaczyła się pani Eliza - wszystko mnie boli.
- Nic dziwnego. Wszędzie ma pani bąble.
- Cała jestem pokąsana przez te wstrętne gzy. Kocham pana.
- Cicho! Poszukajmy leśnych pszczół. Jak je znajdziemy, objemy się
miodem - zaproponował. - Biegnijmy, pani Elizo!
Wolno, ale dosyć szybko, biegli po bujnej łące. Pani Eliza tak
zwanym kątem oka śledziła doskonale skoordynowane ze sobą ruchy
rąk i nóg pana Sułka. Przypominał dorodnego wierzchowca z jakiejś
stadniny na licencji.
- Pan cały czas truchta - powiedziała. - Dziwi mnie to, prawda?
- To tak zwany świński trucht - wyjaśnił pan Sułek, nie przerywając
świńskiego truchtu. - Dzikie świnie tak właśnie robią - dodał.
- Dlaczego, panie Sułku, tak właśnie robią?
- Nie wiem. Świnią na razie nie jestem. Biegnijmy!
- Myśli pan, że znajdziemy pszczoły? - dyszała pani Eliza ze
zmęczenia.
- Mam nadzieję. Jestem poza tym głodny.
- Ja też bym zjadła trochę miodu.
- Jak znajdziemy pszczoły, to się objemy. Słowo honoru!
- Tylko żebyśmy je tak znaleźli, prawda, panie Sułku?
- Aha! Szukajmy po drzewach. No i po dziuplach. Pszczoły leśne
siedzą zwykle w dziuplach.
- Widzę! - Pani Eliza przystanęła.
- Co?
- Widzę dziuplę.
- Z pszczołami? - zainteresował się pan Sułek.
- Nie wiem. Jest okropnie wysoko.
- No, to musimy tam wleźć.
- Oboje?
- Tak - zadecydował. - Niech pani idzie pierwsza.
- Jaki pan miły. Kocham pana!
- Cicho! W razie czego będę niżej.
- W razie czego? - zaniepokoiła się pani Eliza.
- W razie, gdyby się na przykład gałąź ułamała. Nie nią głupich. No,
niech pani włazi szybciej. Co tu czekać!?
- Idę już... idę...
Wspinali się na drzewo w ustalonej kolejności. Szło im to niesporo,
ale byli jednak coraz to wyżej i wyżej...
- Och, jak tutaj pięknie!... - westchnęła pani Eliza, patrząc wokół.
- Daleko jeszcze do tej dziupli?
- Jeszcze strasznie daleko. Kocham pana, panie Sułku. Kocham pana
tu, na tym drzewie!...
- Cicho!
Byli już prawie na miejscu.
- To ta dziupla? - spytał chłopiec, pokazując na otwór w drzewie.
- Tak - szepnęła kobieta.
- Nic w niej chyba nie ma...
- Zaraz zobaczymy. - To mówiąc, kobieta wsadziła rękę w otwór. -
Oj!!! - wrzasnęła jak opętana.
- Co? - spytał chłopiec.
- Coś mnie ugryzło... boli!...
- Hm. Pewnie wiewiórka. Wiewiórki strasznie gryzą. Niech pani
pokaże.
Pani Eliza wstydliwie pokazała strasznie krwawiący, wskazujący
palec lewej ręki.
- Tak - potwierdził pan Sułek swoje poprzednie domysły - tak, to była
wiewiórka. W każdym razie na pewno nie pszczoła. Tak, na pewno
nie pszczoła. Tak, na pewno nie... Schodzimy!
- Teraz pan schodzi pierwszy.
- Kiedy... kiedy nie mogę. - Pan Sułek spojrzał w dół i zrobiło mu się
bardzo słabo.
- Dlaczego, panie Sułku najdroższy?
- Nigdy stąd nie zejdę - było mu coraz słabiej - mam lęk przestrzeni.
Właśnie dostałem lęku przestrzeni.
I wtedy ona popatrzyła na niego wzrokiem pełnym miłości i
przywiązania dozgonnego, i całkowitego oddania. I pogładziła
swojego chłopca po płowej czuprynie prawą ręką:
- Zostaję z panem na tym drzewie. Kocham pana!...
Do dziś na jednej z wysokopiennych sosen w Lasku Wolskim
siedziałaby, być może, zakochana para. Szczęściem, niezawodny
gajowy Marucha, polujący akurat na gryzące wiewiórki, natknął się
na zawieszone miedzy niebem a ziemią dwie ludzkie istoty, z których
jednej było bardzo niedobrze, a drugiej przeciwnie - bardzo, bardzo
dobrze!
ROZDZIAŁ IV
Chwasty
Traf chciał, że na niedzielnym kiermaszu książki pani Eliza i pan
Sułek nabyli nieoczekiwanie pozycję pod tytułem Chwasty. Pracę tę
dużym staraniem wydało Stadni Zamedelsko Nakladatelstvi w
Pradze oraz Państwowe Wydawnictwa Rolnicze i Leśne w
Warszawie. Ta piękna i pożyteczna książka zawierała cały szereg
najrozmaitszych ilustracji. Treść jej była zgodna z tytułem. W sposób
rzetelny i bezkompromisowy opisano w niej wiele, wiele chwastów
zachwaszczających, jak się okazuje, nasze pola, łąki i ogrody. Podano
w niej także sposoby walki z pasożytami, walki nierzadko żmudnej,
kosztownej i pasjonującej. Nic więc dziwnego, że pan Sułek -
zagorzały miłośnik przyrody - płonął, jak to się mówi, świętym
oburzeniem. Jego oczy miotały błyskawice, a na usta cisnęły mu się
mimo woli najplugawsze wyrazy. Chodzili teraz z panią Eliza wokół
swego domostwa, wyrywali z korzeniami praktycznie wszystko,
pokrzykując przy tym i przekomarzając się złośliwie...
- Gasagardem po nich i cześć! - spluwał pan Sułek jak najęty.
- Dlaczego chce pan zniszczyć rumianek? - zapytała pieszczotliwie
pani Eliza.
- To chwast... obrzydliwstwo!...
- Herbata z rumianku jest bardzo zdrowa, panie Sułku jedyny...
- Cicho! Albo topogardem, albo camparolem ich!!! Ostatecznie
patoranem - spuścił pan Sułek z tonu.
- Wytępię was, wy świnie!!! - denerwował się dalej.
- Nie rozumiem, co się panu stało, panie Sułku? Strasznie pan
zdenerwowany. Po co to wszystko? - próbowała załagodzić rzecz pani
Eliza.
- Zdenerwowany, tak?! Jestem wściekły na te chwasty! Dopiero teraz
sobie wszystko uświadomiłem. Rany, jaki ja byłem głupi! Ja - idiota -
uważałem, że rumianek i podbiał są ziołami leczniczymi. Co za
zakuta pała ze mnie!
- Przecież są to zioła lecznicze.
- Cicho. Teraz wiem, że to chwasty. Wytępię je! Życie na to poświecę.
Niech no mi pani poda lignopur forte!
- Ten? - spytała pani Eliza, podając odpowiednią tubę.
- Nie. To przecież regulex B-40!... Też silny środek...
- Trujący?
- Tak. Podbiał jest bardzo żywotny, pani Elizo. O, niełatwo go
wytępić!
- A rumianek, panie Sułku?
- Rumianek też. Zachwaszcza on zboża, rośliny okopowe i pastewne.
- No tak, ale przecież w naszym ogródku nie ma ani zboża, ani tym
bardziej tych pana roślin?!
- Hm. Chwast jest chwastem. Poza tym nasiona niektórych chwastów
zawierają alkaloidy.
- Alka... co?
- ...loidy. Zwierzęta się nimi trują. Biedne krówki... - Chłopcu
zbierało się na płacz.
- Można od tego umrzeć? - spytała pani Eliza z nadzieją.
- Pewnie. Na takich chwastach rosną sobie w najlepsze grzyby
pasożytnicze.
- Fu!...
- Pełno na nich wirusów i innego paskudztwa. Słowo honoru!
- Fu! - powtórzyła pani Eliza. - Brzydzę się.
- Fu! - powtórzył automatycznie pan Sułek. - Ja też, chociaż nie
jestem obrzydliwy.
- Chodźmy lepiej stąd. Możemy się jeszcze zarazić od takiego wirusa.
- Pani Eliza ostrożnie skierowała się w kierunku domu.
- Aha. ale najpierw, psiakrew! - zaklął chłopiec - muszę wytępić to
ścierwo. O, tutaj mam ramrod i krozamon!
- Pan wie chyba wszystko, panie Sułku, prawda?
- Wiem sporo. Ale wszystkiego to na razie nie wiem - odrzekł
skromnie.
- Panie Sułku...
- Co?
- Widzi pan?
- Gdzie? - zapytał pan Sułek, nie patrząc na nią.
- Na mnie.
- W którym miejscu? - Pan Sułek systematycznie wąchał ramrod.
- Tu - pani Eliza pokazywała czubek swojej głowy. Przerwawszy
wąchanie, powiódł wzrokiem (jakby można było powieść czym
innym) za wskazującym palcem pani Elizy.
- Tu? - zapytał. Zatrzymał wzrok mimowolnie gdzie indziej.
- Nie... - roześmiała się kobieta. - Skąd, nie tu!! Na głowie.
- Rany boskie, co pani zrobiła najlepszego?!
- Uplotłam sobie wianek z rumianków. Ładnie mi tak?
- Nie za bardzo - wyznał szczerze.
- Woli mnie pan bez wianka, prawda? - zapytała pani Eliza, w swoim
przekonaniu niezwykle dwuznacznie.
- Bez wianka też nie za bardzo panią wolę. Nie za bardzo lubię panią
bez wianka - upewniał pan Sułek.
- Ach, co innego lubić, co innego kochać, prawda, panie Sułku?
- Tak. To dwie zupełnie różne sprawy.
- Kocham pana... A... pan?...
- Co ja?
- Czy pan mnie też, choć trochę?...
- Nic a nic!
- Słowo honoru?
- Słowo honoru! Najświętsze! Nie przepadam za panią za bardzo -
powiedział jak zwykle pan Sułek.
- Pokocha mnie pan kiedyś. Zobaczy pan!
- Jak zobaczę, to się przekonam - filozofował pan Sułek - sam wtedy
pani powiem.
- Zaczekam, panie Sułku, prawda?
- No!
Pochylony chłopiec wyciągał z ziemi jakąś roślinę, sapiąc i
postękując. Wyrwawszy, oglądał ją z uwagą.
- Co to?
- Które?
- To, co pan wyrwał z ziemi,
- Hm. Babka lancetowata.
- Chwast, prawda?
- Chyba nie. Przykłada to się do ran ciętych, ewentualnie kłutych lub
innych... Zresztą, sprawdźmy w tej książce.
Kartkowali dłuższy czas niezapomniane stronice. - Jest! - krzyknął
pan Sułek, pokazując brudnym palcem odpowiedni rysunek.
- A więc to także obrzydliwy chwast, prawda, panie Sułku?
- Rozmiażdżę go obcasem! Pod obcas z nim!
- Jaki pan jest silny, panie Sułku, prawda?
- Jak tur jestem silny. Nikogo się nie boję!
- I pomyśleć - rozmarzyła się pani Eliza - że właśnie taki silny
mężczyzna, jak pan, kocha zające, ptaki, ryby, rośliny...
Wzruszenie ogarnęło ich teraz ciepłą falą. Pan Sułek chlipał jak
dziecko, z wykrzywionymi w podkowę końską ustami.
- Niech pani przestanie... bo się rozbeczę...
- No, już dobrze, dobrze. Niech pan nie płacze, panie Sułku. Obetrę
panu łzy chusteczką. Boże, Boże!... jaki pan brudny!...
- Gdzie? - spytał zaczepnie.
- Wszędzie. Twarz, ręce, szyja.
- Ręce to od wyrywania chwastów.
- A szyja?
- No cóż., kurz straszny... Bezskutecznie usiłował obejrzeć własną
szyję.
- Nie jest aż tak brudna - zauważył. - Niech ipani nie przesadza.
- Przepraszam. Nie chciałam pana urazić. Kocham pana i umyję
panu wszystko. Szyję oczywiście też.
- Nie potrzeba - obruszył się poruszony. - Sam to zrobię. Słowo
honoru. Jutro ma być w szkole kontrola czystości. Przyjdzie
higienistka.
- Naprawdę?
- Tak.
Pan Sułek przeżuwał coś od pewnego czasu z niesmakiem.
- Co pan je?
- Ja? - spytał z głupia frant. - Nic!
- Coś pan żuje. Mnie pan nie nabierze! Widzę to bardzo dobrze!
- Zdawało się pani... - Szybko przełknął resztkę żutej substancji. - O,
nic - i pokazał język - nie ma w ustach. O!... aaa!... - Otworzył usta na
oścież.
- Rzeczywiście - szepnęła pani Eliza, zaglądając przy okazji w głąb -
ale język ma pan zielony. Boże najświętszy, pan jest chory!
- Czuję się całkiem dobrze - powiedział niepewnie.
- Cały język - kontynuowała -i podniebienie są zielone. Dziwne! A
może zaraził się pan, panie Sułku najsłodszy, od tych wszystkich
chwastów?
- A skąd, bardzo uważałem... Muszę jednak coś pani wyznać, pani
Elizo...
- Kocha mnie pan? - podpowiedziała szybko.
- Nie. Co to, to nie. Nie o to chodzi.
- A o co panu chodzi, panie Sułku kochany?
- Objadłem się rzeczywiście.
To wyznanie sprawiło mu wyraźną ulgę. Zbladł jednak. Zachwiał się
niepewnie na chudych nogach.
- Więc jednak! - pogroziła mu palcem dziewczyna. - Oj, nieładnie
kłamać narzeczonej, panie Sułku! Narzeczonej mówi się wszystko.
- Objadłem się szczawiu polnego.
- Teraz?
- Przed chwilą.
- Stąd ta zieleń w ustach i na języku. Rozumiem. Szczaw jest przecież
zdrowy. Co tam!...
- Nie, pani Elizo. Myli się pani. Jest mi niedobrze.
- Dlaczego, panie Sułku najdroższy? Chyba nie umrze pan zaraz,
prawda?
- No, nie wiem. Słowo honoru. Szczaw jest chwastem. Proszę - podał
jej książkę pod tytułem Chwasty - niech pani sobie przeczyta.
- Boże najdroższy! - zaskomliła pani Eliza, zajrzawszy do literatury -
Boże... niech pan mnie nie opuszcza!...
I właśnie wtedy, kiedy pan Sułek na oczach pani Elizy miał zamiar
zacząć rozstawać się z życiem, nadszedł niezawodny gajowy
Marucha. Chcąc udowodnić naszym bohaterom, że niepotrzebne są
ich obawy, gajowy chodził jakiś czas na czworakach i pasł się
rozmaitymi chwastami. Nazajutrz gajowy Marucha żył i czuł się
nieźle.
Krótki, popularnonaukowy szkic o wzajemnych stosunkach
człowieka z przyrodą oraz wnioski stąd wypływające
"Po co mi tu jakiś tam szkic i zwłaszcza po jaką że chorobę jakieś
wnioski stąd wypływające? Co mnie to może obchodzić?" - żachnie
się czytelnik. "Ja tam chcę się jak najprędzej dowiedzieć, co tam
nowego zaszło między panem Sutkiem a panią Eliza" - doda inny
czytelnik. "Nie będzie mi tu autor wypisywał szkiców
popularnonaukowych, i do tego krótkich!" - powie złośliwie trzeci
czytelnik. W tych, czy może jeszcze innych, słowach potencjalnego
czytelnika wyrażona zostanie, być może, niechęć do szkiców w ogóle
lub do rozważań teoretycznych w szczególności. Pytania te stawiają i
mnie w trudnej sytuacji. Sam bowiem dobrze nie wiem, co skłania
mnie do napisania poniższego szkicu. Może chęć szkicowania, nie
zrealizowana we wczesnym dzieciństwie, wraca do mnie w wieku
dojrzałym ze zdwojoną siłą?
A może to po prostu niezaspokojona ambicja naukowca czy
popularyzatora?... W końcu może to być przecież chęć napisania o
stosunkach, o wzajemności, o człowieku, o przyrodzie... Może to być
także niewyżyta pasja ciągnięcia wniosków. Ciągnięcia ich w
nieskończoność, wbrew innym, a nawet wbrew samemu sobie. A
może, kochani, chodzi mi o ciągnięcie w ogóle?
Niewykluczone także, że chcą, jak to czyni wielu, aby wnioski
wypływały jak korek, który zanurzony w wodzie, nawet do dużej
głębokości, nagle puszczony, wypływa sobie - chlump! - na
powierzchnię i pływa po niej, kolebiąc się na wiosennym wietrze...
Tak czy owak, czas naszkicować ten szkic, zrobić to prędko, aby
szybko wrócić do naszych bohaterów i znowu przyłapać ich w
kolejnej sytuacji, w jakiej na pewno się znajdą.
Już od najdawniejszych lat przyroda dawała się człowiekowi we
znaki, i to porządnie. Człowiek jednak nie pozostawał jej dłużny i też
dawał się we znaki przyrodzie przy byle okazji. To kopnął w drzewo,
to dźgnął tasakiem w piach, to dłubał źdźbłem trawy w zębach bez
najmniejszej nawet przyczyny. Dźgając, dłubiąc, kopiąc i
nawiercając, opowiadał dany człowiek ze zgrozą o wypadku, jak to
piorun pieprznął Józka Glebę przez plecy, kiedy ten wracał na
motorowerze ze sklepu. Opowiadając to, wygrażał dany człowiek
niebu zaciśniętą pięścią. Nie zastanowił się taki jeden z drugim, że
może to właśnie przyroda (rozumiana bardzo ogólnie i szeroko) za
pomocą pioruna chciała sobie Józkiem Glebą podłubać w zębach
(także rozumianych ogólnie) swych.
Kiedy sobie bowiem uświadomić, że jako ludzie stanowimy cząstkę
przyrody, to przecież kopiąc w drzewo kopiemy także cząstkę
przyrody i kto wie, czy czyniąc tak nie kopiemy w pewnym sensie
samych siebie, i to niekoniecznie w kostkę. Jeżeli spojrzeć na ten fakt
z odpowiedniej perspektywy (nazwijmy to pewnym oddaleniem), to
zauważymy, że nawet część, w którą w danym momencie kopania
kopiemy beztrosko, nie ma właściwie znaczenia i patrząc z góry na
danego człowieka kopiącego ordynarnie w drzewo, możemy nie
dostrzec celu ulokowania kopniaka zbyt dokładnie i możemy się na
przykład zdziwić głośno: A czemu to jakiś tam idiota na dole sam
siebie kopie w d...?
Teraz widać już chyba jasno to, czego nie było widać przed lekturą
tego krótkiego szkicu: drzewa, ptaki, rośliny, płazy, gady, ssaki i
wreszcie człowiek, wszystko to kiełbasi się na naszej Ziemi w sposób
absolutnie pokiełbaszony, zamieszany, ba, nawet zamiąchany i
bezpowrotny. W całym tym zamęcie panuje pozorny ład i porządek,
który w istocie ładem nie jest, ani porządkiem żadnym bynajmniej. A
jednak żyć trzeba, choć można oczywiście tego równie dobrze nie
robić, i dlatego ułatwiajmy sobie to pokiełbaszenie, starając się
kochać przyrodę. Kochając ją bowiem, i jednocześnie stanowiąc sami
jej część, kochamy siebie samych również. Im bardziej zatem
kochamy zwyczajną glistę, węgorza, morszczuka, warchlaka, tarpana
czy najgorzej zapchlonego ratlerka, tym bardziej kochamy samych
siebie.
Ciągnąc tak ten szkic zauważam, że wyciągnął mi się on w
podługowaty kształt ni to nochala, ni to jaszczurczego ogona.
Kontynuując jednak ciągnięcie, mam nadzieję wyciągnąć z tego nie
tylko jakiś ordynarny, podłużny ryj, lecz być może coś na kształt
węża boa, którego kocham przecież, chcąc pozostać konsekwentnym
w stosunku do tego, co do tej pory napisałem.
Tymczasem jednak odcinam się od tego całego szkicu, wywijając tak
zwanego orła, i przechodzę do opisywania dalszych losów naszych
bohaterów...
ROZDZIAŁ V
Jesienna orka
Musicie wiedzieć, jeżeli oczywiście jeszcze tego nie wiecie, że zeszłego
roku jesienią pan Sułek postanowił zaorać spory kawałek Lasku
Wolskiego. W jego postępowaniu dała się zauważyć tak zwana
gospodarska troska o przyszłość obejścia, o jego rozwój, bogactwo i
siłę. Poza tym zachciało się panu Sułkowi żyć dostatniej, a od
pewnego czasu zrozumiał, że bez tak zwanej pracy nie ma tak
zwanych kołaczy. Tak więc wczesnym, jesiennym rankiem wyszli z
panią Elizą Wcześnie z domu i stanęli przed ugorem, który niebawem
zamierzali przekształcić w uprawne pole.
- Ile tego może być, panie Sułku? - spytała pani Eliza, patrząc het,
przed siebie.
Dwa, a może nawet trzy hektary...
- I to wszystko nasze!? - klasnęła w dłonie.
- Nie. Nic podobnego!
- Jak to?
- Ten kawał pola wytyczyłem całkowicie nielegalnie. Nie robimy
jednak żadnej szkody w razie czego.
- Dlaczego, panie Sułku jedyny?
- Cicho. Nie karczowaliśmy lasu, nie zniszczyliśmy drzewostanu.
- Bo nic tu nie rosło, prawda?
- No! Zaorze się - przeciągnął się pan Sułek wyzywająco - zaorze się
te dwa albo trzy hektary. Co to komu szkodzi?
- I obsiejemy to wszystko, prawda?
- Trzeba będzie. Słowo honoru. W przyszłym roku o tej porze
będziemy zwozić rzepak, bobik, groch, grykę i łubin.
- Tyle tego wyrośnie, prawda?
- Tak. Zasadzimy tutaj wszystkiego po trochu. Będę, poza tym, robił
eksperymenty...
- I ja też, prawda?
- Ustalmy jedno. - Pan Sułek spoważniał nie na żarty.
- Dobrze, ustalmy to. - Patrzyła na niego z niepokojem.
- Pani jest tutaj wyłącznie siłą fizyczną. Od myślenia mamy mnie!
- Dobrze, panie Sułku jedyny. Przecież pan wie, jak ja pana cenię.
- Poza tym. kocha mnie pani przecież - podsumował zręcznie - i zrobi
pani dla mnie praktycznie wszystko, tak?
- Och, tak!... Praktycznie wszystko dla pana zrobię. Ja nawet jestem
gotowa na najgorsze - szepnęła - nawet na najgorsze...
- No, już dobrze - wzruszył się chłopiec - nie będę przecież pani
zmuszał aż do takich rzeczy. Słowo honoru. No, do roboty!...
- Będziemy orać, prawda?
- Tak. Pani pociągnie pług, a ja będę szedł bezpośrednio za nim.
Pani Eliza niewprawnie szarpnęła pług, myląc orczyk z popręgiem.
- Nie tak - zdenerwował się chłopiec. - Źle się pani do tego bierze.
Cierpliwie objaśnił, co i jak.
- Popręg tutaj, szyja w chomąto, o, a tutaj orczyk...
- Nigdy nie chodziłam jeszcze w zaprzęgu - tłumaczyła się niezręcznie.
- Teraz dobrze - kontynuował instruktaż. - Jeszcze tylko wędzidło.
- Jakie wędzidło?
- To z żelaza.
- Co się z tym robi, w przybliżeniu?
- Hm. Koń bierze je po prostu do pyska...
- A ja?
- Hm. Chyba też. Inaczej nie będę mógł panią kierować. Musimy
przecież równo poodwalać wszystkie skiby.
- Sporo z tym będzie roboty, prawda? - Z niesmakiem włożyła
wędzidło tam, gdzie chciał chłopak. - Już mam w ustach to bądzidło -
powiedziała z trudem.
- Wędzidło! Nigdy nie może się pani nauczyć fachowych nazw!...
- Przepraszam - wyszeptała - nie chciałam pana urazić.
- Niech pani uważa. Na "wio!" rusza pani przed siebie.
- Kocham pana - męłła w ustach wyznanie - kocham pana, panie
Sułku jedyny!
- Cicho! Niech się pani nie wygłupia. Kochać tu będzie w takiej
chwili...
- Kocham pana w każdej chwili dnia i nocy - wypluła żelazo - szaleję
za panem, najdroższy mój panie Sułku!!!
- Wypluła pani wędzidło?
- Przepraszam.
Zardzewiałe żelazo wróciło na swoje miejsce. Strzelił z bata pan
Sułek.
- Wio! Wista!
- Jakie "wista"? - spytała kobieta.
- To znaczy w prawo.
- A w lewo?
- Hetta! No, wio! Bo przyłożę batem...
Jakiś czas pracowali w pocie czoła. Przed nimi rozciągało się
dziewicze pole. Za nimi czerniły się nierówne skiby zaoranej ziemi.
- Dużo jeszcze tego pola zostało? - spytała pani Eliza potykając się.
- Nie widzi pani?
- Nie bardzo znam się na tych pana hektarach.
- Wytyczyłem patyczkami. W każdym rogu pola wbiłem odpowiedni
patyczek. Powstał w ten sposób prostokąt. Taki kształt ma właśnie
nasze pole.
- Równo ciągnę?
- Nie za bardzo. Słowo honoru. Nic pani właściwie nie potrafi robić
przyzwoicie!
- Jestem tylko słabą kobietą.
- Ale ciągnie pani zdrowo. No, tyle że krzywo. Cholery można dostać!
Ciszę jesiennego poranka rozdarły całkiem wyraźne strzały.
- Boże, ktoś strzelał! - przeraziła się nie na żarty pani Eliza. - Czy to
pan tak strzela sobie z bata, panie Sułku?
- Nie.
- Słyszałam wystrzały!...
- Ja też. I co z tego?
- Boję się, a pan?
- Nie. Skąd?!
- Jaki pan odważny... Kocham pana.
- Cicho. To nie ma nic wspólnego z odwagą.
- Dlaczego?
- Ja wiem, skąd te strzały!
- Powie mi pan?
- Mogę. To pękają strąki łubinu i łuszczyna rzepaku.
- Nie wiedziałam, że rośnie już tutaj to wszystko, prawda?
- Bo to wszystko rośnie na sąsiednim polu. To przecież pole gajowego
Mar uchy.
- Ajj!!! - krzyknęła pani Eliza, chwytając się za oko.
- Co tam, cholera jasna?
- Coś mi wpadło do oka.
- Pewnie nasiono rzepaku. Wyskakują one ze strąków na odległość
nawet kilkunastu metrów.
- Siedzi mi to nasiono w oku, panie Sułku.
- A to pech. Ma pani pecha, pani Elizo. Ja mam cały czas oczy
przymrużone. Nie ma głupich. Słowo honoru.
- Nie widzę drogi przed sobą...
- Nie szkodzi. Będę panią powoził. Hetta! - pokrzykiwał. - Wioo!!!
Wlecze się pani okropnie. Wioo!! Oj, bo będzie bat w użyciu! Nie
lubię leniuchów...
- Dużo jeszcze zostało? - spytała dziewczyna skromnie.
- Do zaorania? - odpowiedział pytaniem z głupia frant.
- Aha.
- Nawet połowy nie zaorałem. Wie pani co?
- Słucham pana, panie Sułku najsłodszy.
- Ziemia nam dobrze obrodzi.
- Skąd pan wie?
- Bo za naszym pługiem chodzą po polu ptaki. Są tutaj: gawrony,
pliszki, szpaki, wrony, a gdzieniegdzie i mewy śmieszki.
Oho! - obejrzał się - jedzą sobie w najlepsze tłuste pędraki.
- Dlaczego? Po co to wszystko? Po co to? - zadała trzy podobne
pytania jednym tchem.
- To ich pożywienie. Przysłowie powiada: "za czyim pługiem stado
ptaków chodzi, temu ziemia dobrze obrodzi". Słowo honoru. Będzie
dobry zbiór w przyszłym roku... Prry!... Odpoczniemy trochę...
Pan Sułek wyprzągł panią Elizę i przysiedli w cieniu sosny.
- Oj, jak dobrze... Zmęczyłam się, prawda?
- Jest pani zgrzana... - poklepał ją po twarzy. - Czy mamy coś do
jedzenia?
- Wzięłam z domu dużo jedzenia. Jest w tym koszyku. Spojrzał
łakomie na koszyk.
- Aha. Rzeczywiście! Jest kiełbasa... - zajadał w najlepsze - jaja i
herbata. Wystarczy mi!...
Pałaszował, jak to się mówi, nie owijając w bawełnę.
- A ja? - Patrzyła łakomie na jego pracujące żuchwy.
- Pani też chce się jeść? Cholery można dostać! A nie może pani
skubnąć trochę trawy?... Tam - pokazał ordynarnie palcem - pod
lasem rośnie szczaw. Sam widziałem, słowo honoru!
- Zgoda, panie Sułku. Kocham pana. Dla pana zjem nawet trawę...
Jakiś czas pasła się spokojnie pod lasem. Muchy cięły. Zbierało się na
burzę. Nagle pierwsze krople jesiennego deszczu zaczęły kapać: kap,
kap...
- Zaczyna padać! - wytarł dłonią usta pan Sułek.
- Kropi rzeczywiście, panie Sułku - odpowiedziała spod lasu pani
Eliza.
- Przemoczy nas do nitki.
- Żeby tylko pan się nam nie przeziębił, prawda? - rzekła już z bliska.
- Łatwo się przeziębiam. Raz dwa i zapalenie płuc gotowe.
- Okryję pana.
- Czym? - spytał kpiąco. - Ma pani tylko suknię z lamy...
- Przykryję pana nią właśnie. Kocham pana... Kocham pana, panie
Sułku.
Z czułością otuliła chłopca wytworną sukienką. Deszcz tymczasem
padał coraz intensywniejszy. Praktycznie lało jak z cebra. Patrzyła
na niego, a krople deszczu spływały jej po policzkach, zostawiając
szarawe smugi.
- Kocham pana, panie Sułku...
- Cicho! To przelotny deszcz. Przeczekamy, a potem do roboty!
Opad był rzeczywiście przelotny. Zaledwie kilka minut lało i lało.
Zrobiło się chłodno. Tak chłodno, że nawet pan Sułek szczelnie
otulony suknią z lamy nabawiłby się z pewnością co najmniej silnego
kataru. Na szczęście wypogodziło się niebawem i przyszło
nieoczekiwane ocieplenie.
Skąd, cholender, ten przelotny i jednocześnie intensywny deszcz o tej
porze roku? Jesienią potrafi przecież lać niekiedy i trzy dni...
Nie był to jednak zwykły deszcz. Tajemnica wkrótce się wyjaśniła...
To gajowy Marucha podlewał z łatwością swoją świeżo zaoraną przez
naszych bohaterów uprawę...
ROZDZIAŁ VI
Bydło
Pani Eliza i pan Sułek stali tego dnia na rozległym pastwisku nie
opodal swego, tak zwanego, domostwa. Chłopiec patrzył na nią nic
nie widzącym wzrokiem, wykonując karkołomną pracę myślową.
Ona patrzyła na niego wzrokiem łakomym, pełnym uwielbienia i
oddania. Wzdychała głęboko co kilka sekund. Trwało to jakiś czas, aż
nagle pan Sułek odezwał się po prostu:
- Zdecydowałem się, pani Elizo!
- Nareszcie, panie Sułku najdroższy. Czekałam na to wiele, wiele
czasu... Cieszę się, że wreszcie to nastąpiło. Zwodził mnie pan tak
długo - pogroziła mu figlarnie palcem.
- Nie rozumiem - powiedział z niesmakiem pan Sułek.
- Czekałam, aż wreszcie się pan zdecyduje...
- Na co?
- Myślę - wyszeptała - że chce pan mnie nareszcie poprosić o rękę,
prawda?
- Ja?! - głos zachrypiał mu w gardle. - No wie pani? Co to za jakieś
bzdury?!
- A ja myślałam... - zarumieniła się po uszy. - Ja tak właśnie sobie
myślałam, prawda?
- Cichooo!... Nie na to się właśnie zdecydowałem. O tym na razie nie
ma nawet mowy. Zdecydowałem, że zostanę weterynarzem.
- Ach, tak?... - ucieszyła się pani Eliza i dodała domyślnie - będzie pan
leczył zwierzęta, prawda?
- Tak - odparł. - Odpłatnie! - dodał. - Zarobię dużo pieniędzy... Słowo
honoru. Nie ma głupich - stwierdził uroczyście.
- Przy pana zdolnościach - zauważyła - mógłby pan być właściwie
kimkolwiek.
- Wiem. Zostanę jednak weterynarzem. Kocham zwierzęta. Małe... i
duże... Domowe i dzikie...
- Och, tak wiele w panu uczucia, panie Sułku najdroższy. Starczy tej
miłości dla wszystkich zwierząt na świecie. A potem - rozmarzyła się
niepoprawnie - potem kto wie, może i mnie pan pokocha?...
- No, nie wiem. Czekają mnie całe lata nauki. Będę okropnie zajęty.
Kolokwia, egzaminy, zaliczenia, wykłady, indeksy, prodziekani... Ja
kocham, pani Elizo, nawet zwykłą świnię. Tak, świnię! Często mam
ochotę pocałować ją w ryj.
- Boże, jak ja zazdroszczę tym wszystkim zwierzętom. Żeby to tak
mnie pan chciał kiedyś pocałować. Tak chciał - mnie, jak chce pan
zwykłą świnię...
- Póki co - przerwał - nie ma o czym mówić. Mam ważniejsze sprawy.
- A ta łąka - zatoczyła koło ręką - a ta łąka zielona pełna kwiatów?...
Czy ona nie nastraja pana romantycznie?
- Nie. Łąka jest paszą dla bydła - powiedział. - O!...
- Dlaczego pan powiedział "O!..."?
- O, krowa!
- I co, i co? - drżała z podniecenia.
- Krowa na łące. Stoi sobie na łące zwykła krowa. Kocham krowy,
- Boję się - próbowała przytulić się do niego bezskutecznie.
- Krowy się pani boi?
- Patrzy na mnie jakoś dziwnie - powiedziała, patrząc dziwnie na
krowę.
- Krowy zawsze tak patrzą - powiedział pan Sułek, zbliżając się do
krowy.
Podszedł do niej na odległość wyciągniętej ręki. Poklepał zwierzę
pieszczotliwie po szyi. - Ładna krowa, ładna... Siwula... - dodał.
- Panie Sułku...
- Co?
- Dlaczego krowa macha i macha sobie ogonem? - zadała podstawowe
pytanie pani Eliza.
- Co za głupie podstawowe pytanie. Oczywiście, ogania się od gzów.
W przyrodzie wszystko jest dobrze pomyślane. Każdy giez musi mieć
swój ogon. No i oczywiście każdy ogon musi mieć swojego gie... gza...
Ładna krowa, ładna, ładna... - klepał ją teraz raz za razem. - Żuj
sobie, żuj... głupoto.
- Do mnie nigdy pan tak nie powie.
- Jak?
- Tak pieszczotliwie "głupoto".
- Bo kocham krowy. Słowo honoru. Wszystkie krowy na świecie
kocham.
- Ciekawe, ile też może ich być?... Tych krów.
- W sumie? - zapytał, marszcząc czoło.
- Aha.
- Jest całe mnóstwo - wyjaśniał cierpliwie - krów na świecie. Kocham,
ma się rozumieć, wszystkie gatunki krów, jakie są tylko możliwe.
Kocham nawet afrykańskie zebu.
- Jakie zebu? - spytała ciekawie pani Eliza.
- Afrykańskie. Są to krowy z dużym, tłuszczowym garbem na
plecach. Spotyka się je w Afryce na każdym kroku.
- A ta - wskazała palcem - którą pan właśnie tak gładzi po mordzie?...
- Ta?... Rasa nizinna czarno-biała. Ot, zwykła polska krowa. To
zresztą bardzo stara krowa. Ma chyba z piętnaście lat co najmniej.
- Boże święty, skąd pan to wie, panie Sułku jedyny?!
- Po rogach, po rogach poznałem. Po tych pierścieniach na rogach. O!
- pokazywał - widzi pani?
- Widzę je dobrze, prawda?
- Skąd ja mam wiedzieć, czy pani je dobrze widzi? - obruszył się
chłopak.
- Bo przecież pan wie wszystko, panie Sułku. Pan wie wszystko o
krowach i o mnie...
- Wiem sporo - klepał teraz krowę wszędzie. - Piękny, piękny kawał
mięsa. Wołowina zadnia - mlasnął.
- Na pieczeń, prawda, panie Sułku?
- A to - wodził palcem po krowie - to tak zwany mostek.
- Jest pyszny. - Pani Eliza poczuła ssanie w żołądku.
- Gdzieś tutaj - szukał zapamiętale - muszą być nerki. Lubi pani
nerkówkę?
- Podobnie jak pan. Nie mniej, panie Sułku.
- O, tak... Kocham tę krowę. Zjadłbym ją z kopytami! - oblizał się
pan Sułek głośno.
Pani Eliza zaśmiała się perliście.
- Ja też, prawda?
- Też ją pani kocha?
- Też bym ją zjadła z kopytami. Kocham tylko pana, panie Sułku
najsłodszy.
- Ciicho... Hm, a może... - kombinował - może by tak ją wydoić, póki
co?
- Niezła myśl, prawda?
- Mleko prosto od krowy jest bardzo zdrowe. Słowo honoru.
- Wydoi ją pan, panie Sułku?
- Zastanawiam się właśnie... Sęk w tym, że to nie nasza bynajmniej
krowa.
- I co, i co? - spytała bezmyślnie.
- Możemy nieźle "oberwać, jak nas ktoś przyłapie na dojeniu. Nikt
nie lubi, żeby ktoś doił jego krowę. Słowo honoru.
- Wydójmy ją szybko i uciekajmy - zaproponowała pani Eliza.
- Łatwo powiedzieć - zakpił. - Nigdy nie doiłem krowy... Pan Sułek
wprost oczu oderwać już nie mógł od zwierzęcia.
- Ładna, ładna krowa... - powtarzał bezmyślnie. - Ładny kawał
cielęciny. Aż ślina cieknie...
- Mnie też - zauważyła pani Eliza. - Zjadłabym kawał tej krowy.
- Przedtem - zauważył - musielibyśmy ją zabić. Nie jestem jednak na
razie rzeźnikiem. Słowo honoru!...
- Pan może być wszystkim. Dla mnie - zniżyła głos do szeptu - dla
mnie, panie Sułku, jest pan wszystkim!
- Mam przecież właśnie - zastanawiał się chłopak - zostać
weterynarzem. Sam już teraz nie wiem, na co się zdecydować. W
jednym i drugim zawodzie pociąga mnie jedno: kontakt z przyrodą.
Kocham zwierzęta. Powtarzam to przecież tysiące razy.
- Stale pan to mówi. Rzeczywiście.
Pan Sułek patrzył łakomie na przeżuwającą, starą krowę.
- Jest piękna, tłusta... Nie, nie jest wzdęta chyba.
- Skąd pan wie? - zainteresowała się pani Eliza.
- Po koniczynie krowy wzdyma. Ta nie jadła koniczyny. Ładna
krowa, ładna... Aj!... - krzyknął - polizała mnie.
- Aha. W policzek pana polizała - ucieszyła się pani Eliza.
- Zwierzęta mnie lubią. Zwierzęta wyczuwają dobrego człowieka na
kilometr, a nawet na więcej.
Krowa wykonała nieokreślony ruch.
- Stój, bo jak cię!!! - krzyknął ordynarnie chłopiec.
- Chciała pana tryknąć rogami, prawda?
- To z miłości - wyjaśnił pan Sułek. - Oho, widzę, że ta krowa mnie
lubi. Wszyscy mnie lubią. W ogóle jestem lubiany w klasie... I w
ogóle. Słowo honoru! Jest za co, oczywiście...
- Oj tak, panie Sułku naj... naj... najulubieńszy!
- Cicho! No i przestraszyła ją pani...
Krowa zaryczała przeciągle i ruszyła w stronę pana Sułka.
- Zamknij się, dobrze?! - powiedział pan Sułek. - Won, bydlaku! -
opędzał się od nacierającej krowy.
- Czemu ona tak znowu ryczy? - spytała wprost pani Eliza.
- Bydło domowe nie jest za mądre. Nie przeszkadza mi to jednak
kochać głupie cielęta i kretyńską jałowiznę. Zamknij się! - powiedział
do krowy i zwracając się następnie do pani Elizy zaproponował - chce
się pani przegalopować?
- Jak to? - Nie wierzyła własnym uszom.
- Dosiądziemy tej krowy we dwoje i wio!
- I wio? Na krowie? - zadała aż dwa pytania pani Eliza.
- Pewnie. Parę razy okrążymy sobie to pastwisko. Lubię pęd.
Szybkość! Podsadzi mnie pani?
- Oj, tak... tak, panie Sułku jedyny - powiedziała szybko i zaczęła go
wyraźnie podsadzać. Szło to niesporo, ale mimo wszystko już za
chwilę galopowaliby śmiało po pachnącej łące. Letni wiatr
rozwiewałby im falujące włosy...
Niestety, musieli zrezygnować z przejażdżki. Krową bowiem okazał
się być wszędobylski gajowy Marucha, obserwujący życie polnych
świerszczy w tym nieco dziwacznym przebraniu. Po wyjaśnieniu
zabawnego nieporozumienia udali się wszyscy troje do domu,
otworzyli drzwi, weszli do izby i... usiedli.
ROZDZIAŁ VII
Wędrówki ryb
Przez Lasek Wolski z południa na północ przepływa swobodnie
normalny, górski potok. Nikt nie zna jego nazwy, chociaż woda w
nim przejrzysta i niezwykle bystra. Siedzi nad taką wodą pan Sułek i
patrzy w nią zamyślony. Obok pana Sułka siedzi nad wodą pani
Eliza, niemłoda już przecież kobieta, i za wszelką cenę usiłuje pana
Sułka jakoś rozerwać. Czasem jej się to udaje, a czasem znowu nie.
Trwa ta sytuacja ładne parę dni.
- Co panu jest, panie Sułku? - spytała w pewnym momencie kobieta.
- Nic - odpowiedział krótko.
- Jest pan taki zamyślony i smutny...
- Jestem - warknął. - I co z tego?
- Martwię się o pana. Martwię się, ponieważ jestem przecież pana
narzeczoną. Dlatego właśnie to robię.
- Nikt panią o to nie prosi - burknął pan Sułek i trwał w zamyśleniu.
- Jestem... jestem pana... na... - jąkała - narzeczoną.
- I co z tego?
- Pana nastrój nie jest mi obojętny, prawda?
- To dobrze - zgodził się nareszcie.
- Bo... - ciągnęła - bo przecież...
- Bo co?
- Bo przecież - powiedziała szybko - kocham pana, panie
Sułku jedyny!
- Cicho - rzekł machinalnie i odruchowo zarazem.
- Boże - kontynuowała - jak ja pana kocham! Szaleję za panem
wprost!!!
- To dobrze - skwitował jej niewczesny poryw.
- Cieszy się pan? - zapytała z nadzieją.
- Nie - odparł po prostu i szczerze.
- Właśnie widzę, panie Sułku, że jest pan jakiś nieswój... Pan Sułek
zdenerwował się tym razem nie na żarty.
- Czy pani przestanie wreszcie mną się zajmować, czy nie?! -
wrzasnął.
- Nie chciałam pana urazić...
- A uraża mnie pani stale. Słowo honoru. Jestem okropnie wrażliwy i
subtelny. Wszystko mnie uraża! Byle co!
- Co prawda, to prawda - przyznała mu rację.
Zapadła długa cisza. Potok szemrał i szemrał, pluskając wesoło.
- One muszą tutaj wrócić - westchnął chłopiec.
- Jakie one? - zaniepokoiła się pani Eliza. - Jakieś kobiety?
- Jakie kobiety, dziewczyno? Tfu - splunął. - Jakie dziewczyny,
kobieto? Tfu! - splunął potwornie. - Wszystko mi się plącze przez
panią, pani Elizo.
- A powie mi pan?
- Co?
- Kto musi tutaj wrócić?
- Kto? - zażartował z niesmakiem. - Ona się pyta, kto?... O rany! ...
łososie!
- Jakie łososie? - płonęła z ciekawości.
- Takie ryby - odparł spokojnie. Patrzył w wodę cały czas namiętnie.
- Wiem - zauważyła pani Eliza - jadłam łososia nieraz..
- Ja też. Łyżkami... - Uśmiechnął się do wspomnień.
- A ja widelcem.
- Nie o to chodzi - uśmiechnął się pan Sułek pobłażliwie. - Chodzi o
to, że jadłem dużo łososi. Tak się mówi "łyżkami".
- Rozumiem. Wszystko zrozumiałam, panie Sułku, prawda? -mówiła
bez ładu i składu. - A dlaczego łososie mają tutaj wrócić? Właśnie
tutaj?
- "Dlaczego... właśnie tutaj?" - przedrzeźniał ją pan Sułek. - Rok
temu płynęły w przeciwną stronę. Teraz sobie czekam, aż wrócą.
- Jak to? - zapytała z głupia frant.
- Nie słyszała pani nigdy o wędrówkach łososi? - zdziwił się nie na
żarty.
- Przenigdy - zapewniła go skwapliwie. - Przenigdy nie słyszałam o
czymś podobnym. Opowie mi pan o nich?
- Tak.
- No więc, jak to właściwie z nimi jest, panie Sułku jedyny? Z tymi
łososiami - dodała dla wszelkiej pewności.
- Z łososiami?... - igrał z jej ciekawością.
- No tak. Tak właśnie. Niech pan nie igra z moją ciekawością. Płonę z
ciekawości.
- Z ciekawości?... - igrał dalej pan Sułek.
- Niech pan się ze mną nie droczy, panie Sułku. Nie mogę już
wytrzymać. No więc łososie wędrują, tak?
- Gdzie wędrują?... - igrał teraz pan Sułek, ile wlezie.
- Oj, sam pan to przed chwilą powiedział.
- Wiem, ja tylko tak dla żartu! - Roześmiał się udobruchany.
Pani Eliza zawtórowała mu niezdrowym śmiechem.
- Niezły żart, prawda, panie Sułku? Dowcipny pan jest.
- Wiem. - Śmiał się otwarcie i szczerze. - Czasem można 26 mnie
skonać.
- Ze śmiechu - domyśliła się pani Eliza - prawda?
- Aha, właśnie ze śmiechu. Słowo honoru. Jestem najzabawniejszy w
całej naszej klasie. Jak coś powiem, wszyscy ryczą.
- Ze śmiechu - domyśliła się już po raz drugi pani Eliza - prawda?
- Aha - odparł.
- Wracajmy jednak do tematu. Opowie mi pan o tych wędrówkach
łososi?
- Dobrze - zgodził się nareszcie. - Łososie rodzą się w górnych biegach
rzek - zaczął.
- Czyli gdzie?
- Czyli po tamtej - wskazał palcem - południowej stronie Lasku
Wolskiego.
- Aha - słuchała w napięciu. - I co, i co?
- Następnie płyną do morza, gdzie sobie dorastają - wyjaśniał
cierpliwie.
- Aha. I co, i co?
- Następnie... - przerwał, patrząc w wodę. - O, płynie łosoś!!!
- Nie, panie Sułku. To nie łosoś, to szyszka jodłowa - zauważyła pani
Eliza.
- Racja - zgodził się bez trudu. - No więc, kiedy już .dorosną, płyną do
rzek, aby w nich złożyć ikrę...
- Jaką ikrę? - przerwała mu pani Eliza ze zdziwieniem.
- Takie jaja - wyjaśnił dobitnie.
- Jak kury? - zarumieniła się niespodziewanie pani Eliza.
- Z grubsza... tak... Większość wędrówek na tarło... - wyjaśniał dalej.
- Na jakie tarło? - przerwała, nie rozumiejąc znowu.
- Gody - powiedział pan Sułek niezadowolony, że tak mu przerywa i
przerywa.
- Nie rozumiem - nie rozumiała dalej.
- Jak by to pani wyjaśnić? - zastanowił się głośno młody człowiek.
- Wiem: - Rumieniec na jej twarzy był niezdrowy, lecz silny. - One...
one żenią się w tych rzekach, prawda?
- Z grubsza... tak. No więc większość takich wędrówek odbywa się
jesienią. Samce przybierają wtedy barwy biało-nie-biesko-czerwone...
- Ładne muszą być. - Spojrzała na niego z dumą.
- Kto? - spytał, nie rozumiejąc.
- Te samce. Takie kolorowe...
- Niech pani nie przeszkadza. Wiosną ze złożonej ikry wylęgają się
młode łososie.
- Biało-niebiesko-czerwone - domyśliła się natychmiast.
- A skąd?! - zawołał z oburzeniem pan Sułek. - Szare. Młode są szare.
Szare, rozumie pani? Dopiero po roku młode łososie wędrują znów
do morza. Dziś właśnie mija rok od dnia, kiedy widziałem tutaj biało-
niebiesko-czerwone samce. Tu. W tym strumieniu!
- Tu, w Lasku Wolskim? - spytała, nie dowierzając.
- A gdzie? - oburzył się ruchliwie. - Mówię, że tu. Cicho, pani Elizo.
Niech pani sobie za wiele nie pozwala.
- Nie chciałam pana, panie Sułku, urazić...
Nie słuchał jednak jej odpowiedzi. Patrzył w strumień. Po chwili aż
się poderwał na tak zwane równe nogi.
- O, jest!!! - wrzasnął piskliwie lub, jak kto woli, pisnął wrzaskliwie.
- Co, panie Sułku? - pochyliła się nad potokiem pani Eliza.
- Łosoś, łosoś!!! - wołał zapamiętale. - Mówiłem, że tutaj będą!!!
- Rzeczywiście, mówił pan - popatrzyła na niego. - Jest pan
wspaniały.
- Złapiemy go!
- Rękami, prawda, panie Sułku?
- Jak się da - był niezwykle podniecony. - Jak się da rękami, to
rękami. Słowo honoru, łosoś!
- Biało-czerwono-niebieski? - spytała pani Eliza, nie widząc dobrze.
- Nie. Jest szary. To młody łosoś wędrujący właśnie do morza.
Złapiemy go!!! Kocham przyrodę, pani Elizo. Wszystko w niej się
zgadza, i potwierdza. Do tej pory wiedziałem, że łososie wędrują
wyłącznie z książek. Teraz widzę to na własne oczy.
- A ja nie - powiedziała pani Eliza zgodnie z prawdą.
- Chyba jest pani ślepa. Słowo honoru. Niech mi pani poda ręką.
Niech mnie pani trzyma. Muszę się nachylić nad strumieniem.
Chwyciła go z całej :siły za dłoń i zaparła się mocno obiema nogami.
Pan Sułek nachylał się coraz to niżej nad lustrem wody.
- Wpadniemy teraz razem do wody, prawda, panie Suł...?
Nie skończyła, gdyż właśnie fakt ten nastąpił jak najbardziej.
W strumieniu nie znaleźli jednak młodego, podrośniętego łososia,
wędrującego właśnie z Lasku Wolskiego wprost do morza.
Rzekomym łososiem okazał się być nieomylny gajowy Marucha,
płynący spokojnie z prądem strumienia w szarym, wizytowym
garniturze...
ROZDZIAŁ VIII
Dzioby i przylgi
Tego dnia siedział pan Sułek na pierwszym lepszym pagórku w
Lasku Wolskim. Obok niego na innym, pierwszym lepszym pagórku
siedziała sobie pani Eliza. Było ciepło i przyjemnie. Pan Sułek
uśmiechał się sam do siebie raz po raz. Coś tam sobie szeptał.
Gaworzył jak dziecko. Pani Eliza przyglądała mu się w tak zwanym
niemym podziwie. Nie śmiała jednak ingerować. Ględził pan Sułek
kilka godzin w ten Sposób, aż wreszcie kobieta nie wytrzymała...
- Jaki pan jest dziwny, panie Sułku kochany - powiedziała ostrożnie.
- Bo co?! - spytał niezadowolony, że mu tak przerywa to, co
przerwała.
- Bo nic, tylko uśmiecha się pan do siebie i uśmiecha.
- Marzę sobie - wyjaśnił.
- O czym pan tak znowu marzy? Kupię panu przecież wszystko.
- Hej!... - westchnął radośnie chłopiec - hej, gdybym to ja miał dziób!
Heeej!!!
- Jaki dziób, panie Sułku? - zaniepokoiła się poważnie pani Eliza.
- Jakikolwiek dziób. Jak ptaki - dodał. - Na skrzydłach mniej mi
zależy...
- Nie chciałby pan mieć skrzydeł jak ptaki? - zdziwiła się na dobre.
- Dziób by mi wystarczył. Bezwarunkowo!
- Do dziobania, prawda? - domyśliła się chytrze.
- Nie tylko - sprostował. - Dziób służy do rozmaitych rzeczy, pani
Elizo. Dzięcioł, ten ma dziób!... - westchnął z zazdrością.
- Nie wiem jeszcze, czy podobałby mi się pan z takim dziobem jak u
dzięcioła. Oj, nie wiem, panie Sułku!...
- To co z tego? Mógłbym za to wyrąbać sobie dziuplę. Taki dziób to
siekiera i dłuto zarazem. Żarłbym też korniki. Słowo honoru.
Przyroda jest piękna...
- Też ją kocham - powiedziała szybko pani Eliza.
- Albo sikora - snuł marzenia dalej. - Ta ma dziób delikatny.
Wydobywa nim ze szczelinek kory owady. Ich jajeczka i larwy.
Precyzyjny mechanizm. Słowo honoru.
- A ja i tak wolę pana od dzięcioła i sikory - szepnęła pani Eliza
zdecydowanie.
- Krzyżodziób ma dziób skrzyżowany - powiedział pan Sułek całkiem
ortograficznie. - Jest to rodzaj dłuta do wyłuskiwania szyszek.
- Przecież nie jada pan szyszek, panie Sułku, na miłość boską!...
- Co z tego. Gdybym miał dziób - jadałbym. W przyrodzie wszystko
jest wspaniale zorganizowane.
- Człowiek na przykład jada mięso, prawda? - spytała z nadzieją w
głosie.
- Też przydałby się dziób.
- Do jadania mięsa?
- Jastrząb ma taki właśnie dziób. Jest haczykowato zagięty i służy do
rozrywania mięsa. Albo taki kormoran. Niby zwykły dziób, a guzik.
- Jaki guzik? - spytała pani Eliza inteligentnie.
- Tak się mówi. Na końcu tego dzioba jest haczyk.
- I po co, po co to wszystko?
- Ona się pyta, po co! Jest to narzędzie do chwytania ryb. Niech pani
spróbuje kiedyś schwytać rybę własnymi ustami. Nic z tego. Trzeba
mieć dziób jak kormoran... Co z panią...?
Teraz zauważył, że od pewnego czasu pani Eliza wykonywała dziwne
ruchy wargami. Układała je w najrozmaitsze kształty. Wreszcie
wydała z siebie okrzyk:
- Kwak, kwak, panie Sułku!... Kwak, kwak!!!...
- Co pani wyrabia? - patrzył z niesmakiem.
- Nie widzi pan?
- Widzę - popatrzył uważniej - widzę i nie rozumiem.
- Udaję kaczkę - wyjaśniła.
- Po co?
- Kaczka ma właśnie taki... - wysunęła obie wargi ku przodowi - o,
taki ma właśnie dziób. Płaski i szeroki. Wiem już, że lubi pan dzioby.
Chciałam właśnie zrobić panu przyjemność.
Spoglądał na nią z mieszanymi uczuciami.
- Głupio to wygląda - zawyrokował. - Głupio to wygląda, pani Elizo -
powtórzył. - Udawać kaczkę w pani wieku jest co najmniej
nierozsądne.
- Tracę dla pana głowę, panie Sułku - powiedziała prędko, wciąż
udając kaczkę - tracę ją, ponieważ kocham pana, panie Sułku!...
- Cicho - warknął beznamiętnie. - Cholera jasna! Wszyscy mają
dzioby, tylko ja nie. Słowo honoru!
- Co by tu zrobić? - zmartwiła się nie na żarty pani Eliza. - Sama nie
wiem. Dziób panu raczej nie wyrośnie, prawda?
- Raczej nie. Nie ma na co w każdym razie liczyć. Nie znam wypadku.
Żeby chociaż - skarżył się dalej pan Sułek - jak u gawrona. Prosty i
twardy.
- Kopałby pan nim sobie w ziemi, prawda?
- Ile wlezie. Bez najmniejszej przerwy! Przekopałbym cały Lasek
Wolski!!!
- Panie Sułku. - Pani Eliza od dłuższego czasu przyglądała mu się z
rosnącym zainteresowaniem. - Po co panu ta żaba?
- Jaka żaba? - spytał z roztargnieniem.
- Ta, którą pan, trzyma w ręku.
- Ta? - Na wyciągniętej dłoni leżała w najlepsze prawdziwa żaba.
- Ta. Właśnie. Po co panu ona?
- Obserwuję ją cały czas - wyjaśnił z głupia frant. - Ścierwo ma
przylgi.
- Jakie przylgi!?
- Te poduszeczki na końcach palców. Dzięki nim rzekotka może
utrzymywać się na gładkich liściach. A ja nie mogę - był bliski płaczu
- ja nie mogę. Cholery można od tego dostać!
- Bo nie ma pan przylg, prawda?
- Ani przylg, ani dzioba...
- Ani, ani...
- Zwariuję od tego!
- Niech pan nie wariuje, panie Sułku. Coś się poradzi. Zrobimy panu
dziób na pewno - pocieszała go, jak mogła.
- Z plastiku nie chcę - upierał się bez sensu. - Mam w nosie taki dziób
z plastiku. Chcę prawdziwy!
- Może ze sklejki... - podsunęła nowy pomysł bez przekonania.
- Złapmy dzięcioła - powiedział pan Sułek, ocierając oczy -złapmy
dzięcioła. Ukręci mu się dziób i cześć!
- Dobra myśl - ucieszyła się pani Eliza. - Złapmy dzięcioła
krzyżodzioba albo kormorana. Ukręci im się dzioby i cześć. Nie
wiedziałam, swoją drogą, że aż tak kocha pan przyrodę, panie
Sułku...
- Szaleję za nią! Kocham gzy, pająki i bociany!!!...
- Jaki pan jest męski, panie Sułku! - powiedziała z dumą pani Eliza.
- Serio? - zapytał kokietliwie.
- Serio - odparła. - Silny i sławny.
- Tylko forsy nie mam za dużo - zmartwił się trochę pan Sułek.
- Nie szkodzi. Starczy moich pieniędzy dla nas obojga.
- Też nie śmierdzi pani groszem, pani Elizo...
- Nie szkodzi. Od ust sobie odejmę, a panu dam! - powiedziała
dwuznacznie.
- Poświęci się pani dla mnie, tak?
- Oj tak!
- Nie trzeba...
- Chcę tego!
- Serio?
- Jak najbardziej, panie Sułku kochany! - krzyknęła w u-niesieniu.
- Cicho! - Tego było już za wiele. - Niech sobie pani -za bardzo nie
pozwala! Krzyczeć tu mi będzie... Zaczaimy się teraz na dzięcioła
albo na bociana...
- Są w Lasku Wolskim bociany? - spytała naiwnie pani Eliza.
- Tak. Właśnie dlatego - wymachiwał trzymaną w ręku żabą -
wymachuję tą żabą. Bociany jedzą żaby z łatwością. Przyjdzie tutaj
bocian, jak go znam. Słowo honoru!
- A wtedy za dziób go, prawda?
- I dziób mój! Wreszcie go będę miał...
- Prawdziwy dziób - ucieszyła się jak dziecko. - Cieszę się jak dziecko!
- Ciiii... idzie...
- Kto?!
- Ciii... bocian...
Wspaniały bocian zbliżał się od zachodu.
- Aha. Wstrząsający - szeptała pani Eliza, tuląc się do narzeczonego
przy okazji. - Wspaniały. Jedyny...
- Aha - pan Sułek patrzył na bociana jak najęty. - Fajny jest!
- Ale ja - wyjaśniła pani Eliza, tuląc się coraz bardziej do chłopca - ja
do pana to wszystko mówiłam, jedyny panie Sułku...
- Cicho... - powiedział pan Sułek, odsuwając ją od siebie. - Ciiii...
W odpowiedniej chwili poderwał się i skoczył śmiało w kierunku
nadchodzącego ptaka.
- Teraz! Bij! Zabij! Trzymaj! - Trwała uparta szamotanina.
- Brawo, brawo! - klaskała w dłonie pani Eliza. - Mamy go, nareszcie!
Tym razem nie był to jednak taki zupełnie prawdziwy bocian.
Nastąpiło nieporozumienie. Ot, zabawny zbieg okoliczności. To
gajowy Marucha, przebrany za najprawdziwszego bociana, udawał
się na bal maskowy do pobliskiego Dzielnicowego Domu Kultury i
Wypoczynku...
ROZDZIAŁ IX
Walki owadów
Była godzina dwunasta w południe. Pan Sułek, który niedawno się
obudził, polegiwał leniwie w ciepłym łóżku. Pani Eliza krzątała się po
mieszkaniu za tym i za owym. Początkowo, zajęta codziennymi
czynnościami, nie zauważyła nawet, że jej chłopiec otworzył już oczy.
Kiedy to jednak spostrzegła, powiedziała, wkładając w to, co
powiedziała, maksimum Ciepła i czułości.
- Dzień dobry, panie Sułku.
- Dzień dobry - mruknął chłopiec, przeciągając się na wszystkie
strony.
- Jak się panu spało? - zapytała wesoło i swobodnie.
- Źle! - padła odpowiedź.
- Dlaczego źle, panie Sułku najdroższy? - pani Eliza niewątpliwie
dociekała przyczyn fatalnego stanu rzeczy.
- Złe sny miałem - powiedział ponuro pan Sułek. - Fatalne sny...
- A co się panu tam śniło?
- Pani...
- Och, naprawdę - ucieszyła się pani Eliza - śniłam się panu?
- Tak.
- I co, i co? - zadała dwa identyczne pytania, z nadzieją na rychłą
odpowiedź.
- I nic. Cholery można dostać! Nawet we śnie mnie pani nie opuszcza.
- Bo... bo kocham pana, panie Sułku...
- Ciichoo... Mam tego dosyć. Eee, pójdę sobie!... - zaproponował.
- Boże, niech pan tylko nie odchodzi, panie Sułku jedyny. Och, panie
Sułku najdroższy... nigdy! Wszystko, tylko nie to.
- Pójdę sobie gdzieś w diabły!... - droczył się z nią wyraźnie.
- Już niedługo - kusiła - kupię panu motorower.
- Kiedy? - zapytał niby od niechcenia.
- To kwestia dni.
- Ilu dni? - trzymał temat twardo.
- Dwóch, trzech... - zaryzykowała.
- Zostaję - powiedział pan Sułek, wichrząc włosy.
- Tak chciałabym kiedyś pana pocałować, panie Sułku... Pani Eliza
wolno zbliżała się w kierunku łóżka.
- Teraz nie - powiedział szorstko chłopiec. - Może za dwa, trzy dni...
- Śniadanie na stole, panie Sułku - niechętnie zmieniła temat pani
Eliza.
- Teraz nie mogę. Jestem zajęty.
- A co pan robi, panie Sułku?
- Nic ważnego. Myślę.
- O mnie? - spytała z nadzieją.
- A skąd. Skąd pani to przyszło do głowy?
- Przecież śniłam się panu?...
- Ale ja już nie śpię...
Pan Sułek pomrukiwał pod nosem. Twarz miał skupioną, czoło
zmarszczone.
- Da radę czy nie da rady?... Cholera jasna!...
- Kto? - spytała pani Eliza, łowiąc treść pomrukiwań.
- Co kto?
- Kto da radę czy nie da rady?
- Pachówka.
- Jaka pachowka?
- O rany! - zniecierpliwił się chłopiec - taki owad.
- Jaki owad, panie Sułku? Niech mi pan opowie przy śniadaniu.
- Nie będę teraz jadł śniadania, mówiłem przecież tysiąc razy! Jestem
piekielnie zajęty myśleniem.
- Siądę przy panu, dobrze? - przycupnęła na skraju łóżka.
- Tylko nie na łóżku! Niech pani weźmie krzesło. Wykonała polecenie.
Siadła, patrząc na niego łakomie.
- No... więc jak to jest z ta pachówką?...
- Pachówka strąkóweczka jest szkodnikiem. Wyjada ona groch ze
strąka.
- To tak, jak i ja, prawda?
- Tak... - zawahał się. - Nie! Nie tak jak pani.
- Wczoraj wyjadałam groch, panie Sułku. Pan też wyjadał. Zaniosła
się zdrowym śmiechem. - Jesteśmy też szkodnikami, prawda, panie
Sułku?
- Nie o to chodzi - powiedział z rosnącym niesmakiem. -Człowiek
może sobie wyjadać, ile chce.
- A pachówka strąkóweczka?
- Ona nie. Ona jest szkodnikiem.
- No już dobrze. I co dalej?
- Zastanawiam się, czy taka pachówka da radę śmietce!
- Jakiej śmietce?
- Śmietce cebulance - wyjaśnił skwapliwie pan Sułek. - Też szkodnik.
Zjada cebulę.
- Jak to? Samą cebulę?... - zdziwiła się pani Eliza nie na żarty.
- Jest bardzo zdrowa. - Zadziwiająco długo nie tracił cierpliwości.
- Racja. Właśnie na śniadanie przygotowałam cebulę. Nie dostaniemy
potem szkorbutu.
- Samą cebulę pani przygotowała?
- No więc, jak to jest z tą śmietką? - zręcznie zmieniła temat pani
Eliza.
- Sam nie wiem. Pachówka śmietkę czy śmietką pachówkę?
- Nie rozumiem pana, panie Sułku kochany.
- Nic tutaj nie ma do rozumienia. Chodzi po prostu o to, czy
pachówka zeżre śmietkę, czy odwrotnie.
- Czy śmietką zeżre pachówkę, prawda?
- No! Nareszcie pani zrozumiała. Chryste, jak ja kocham... - Kogo?
Mnie? - spytała szybko.
- Jak ja kocham przyrodę. Owady, ptaki, węże, tygrysy i lamparty.
Wszystko kocham w przyrodzie tak samo.
- Ja też, ja też... - zapewniła pani Eliza. - Ale przede wszystkim
kocham pana. Szaleję za panem! - zagalopowała się trochę.
- Wiem, pani Elizo. Nie pani jedna. Jestem jak najbardziej kochany
przez wszystkie koleżanki z klasy. Wyją do mnie po nocach, można
powiedzieć.
- Smarkule! - warknęła złośliwie pani Eliza.
- Jak pani powiedziała? Niech to pani powtórzy!
- Smarkule!
- Jeszcze raz niech to pani powtórzy...
- Smarkule, smarkule, smarkule!... Starczy?
- Hmmm... jest pani zazdrosna...
Pani Eliza westchnęła przeciągle i znacząco.
- Taak... strasznie...
Mówiąc to, zauważyła, że pan Sułek dziwnie manipuluje ręką,
wkładając ją co chwila pod poduszkę.
- Co pan tam wyrabia?
- Gdzie?
- Pod poduszką. Stale pan tam wkłada rękę. Raz prawą, raz znowu
lewą. Nie rozumiem pana...
- Mam tam owady - wyjaśnił szeptem.
- Ma pan tam te wszystkie szkodniki? - Nie wierzyła własnym uszom.
- Tak.
- Boże, boję się!... - Drżała teraz na całym, można powiedzieć, ciele.
- Nie ma czego. Są maleńkie... - Ostrożnie otworzył dłoń. - Widzi
pani?
- Aha... To jest pachówka. Widzę.
- To jest właśnie śmietką - poprawił ją bez ogródek.
- A ten z wąsami? - pokazała palcem wąsatego owada.
- Sprężyk. Też szkodnik. O! - pokazywał dalej. - A to zwykła stonka.
- Jest piękna - szepnęła pani Eliza w niemym zachwycie - cała w
paski.
- Zżera ziemniaki. Bulw nie rusza - wyjaśnił pan Sułek. - Żre liście.
- Muszą być pyszne - oblizała się pani Eliza.
- Nie wiem. Nie jadłem na razie. Postanowiłem urządzić walki
owadów.
- Słyszałam o walkach kogutów...
- Na walki kogutów mnie nie stać. Do tego potrzebne są co najmniej
dwa koguty.
- A nas nie stać nawet na jednego koguta, prawda?
- Nawet na pół koguta nas nie stać. Właśnie dlatego urządzę walki
owadów. No, śmietką, bierz ją! - pokrzykiwał, zagrzewając do walki
śmietkę.
- Na kogo teraz ją pan napuszcza?
- Na pachówkę. Bierz ją, śmietką! Lej ją! W mordę ją! -darł się na
całe gardło pan Sułek.
- Rusza się - zauważyła pani Eliza, patrząc na śmietkę.
- Zaraz się zacznie... No, śmietką, prawym ją!... - zachęcał chłopiec.
- Ale którym prawym? Śmietką ma trzy prawe nogi, panie Sułku.
- Racja! Cholera jasna, nie chcą się bić - stwierdził ze smutkiem pan
Sułek. - Słowo honoru. Nie rozumiem. No, stonka, weź sprążyka!...
- Też nie chce. Może głodna?
- Racja. Dajmy im jeść. Jak się nażrą, to się zatłuką - powiedział
chłopiec z nadzieją. - I my coś zjedzmy, pani Elizo.
- Śniadanie jest na stole. Od godziny cebula czeka na pana.
- Gdzie?
- Na sto... - stół świecił pustką. - Było tu! Co się stało ze śniadaniem?
Rzeczywiście. Przygotowane dopiero co śniadanie zniknęło bez śladu.
Wkrótce jednak wszystko się wyjaśniło do końca. To wszędobylski i
niepokonany gajowy Marucha złożył cichą, nieoczekiwaną wizytę w
domu naszych, zafascynowanych walkami owadów, bohaterów.
Zafascynowany ich zafascynowaniem gajowy zjadł śniadanie, nie
zważając na nic.
ROZDZIAŁ X
Na wzgórzu przy torach
Przez Lasek Wolski z północy na południe przebiega linia kolejowa.
Co jakiś czas przejeżdża tędy pociąg towarowy. Przyjemnie jest
siedzieć sobie na jakimkolwiek pagórku i liczyć w skupieniu,
wybijające równy takt, wagony. Pani Eliza i pan Sułek w ten właśnie
sposób postanowili spędzić dzisiejsze popołudnie. Ona, w złotych
pantofelkach i krótkiej sukience z żorżety, niosła na plecach składany
rower pana Sułka. On, uzbrojony w lornetkę i notatnik, szedł
pogwizdując prawie dobrze refren znanej piosenki Miłość ci wszystko
chyba wybaczy.
Tak gwiżdżąc i posapując z wysiłku, doszli wreszcie na miejsce, które
wydało im się odpowiednie.
- Jesteśmy na miejscu, pani Elizo. To tutaj.
- Aha, są tutaj tory kolejowe - powiedziała pani Eliza, patrząc na
tory.
- Ciekawe, kiedy będzie przejeżdżał tędy pociąg?... - zadumał się pan
Sułek.
- Będziemy wtedy liczyć wagony, prawda panie Sułku?
- Tak.
- Pan będzie sobie oglądał wszystko przez lornetkę, prawda?
- No, to co? - spytał podejrzliwie.
- Nic. Opowie mi pan o tym, co pan zobaczył, prawda?
- Zobaczymy.
- Kocham pana - padło z jej ust, jak jakiś wystrzał.
- Cicho - zgromił ją spojrzeniem. - Trzeba się wdrapać na ten
pagórek - pokazał palcem.
- Na ten, tam? - upewniła się pani Eliza, wodząc wzrokiem za palcem
pana Sułka.
- Tak. Niech pani się wdrapie i poda mi rękę.
- Czy mam tam wejść z rowerem?
- Tak. Boję się zostawiać go na dole.
- Bo mógłby go jeszcze ktoś gwizdnąć, prawda, panie Sułku?
- Skąd pani nauczyła się takich słów? - spytał surowo i po ojcowsku.
- Od pana. Wszystkiego uczę się od pana, panie Sułku najdroższy.
Chcę być taka, jak pan. I kropka.
- Cicho... - zignorował jej wyznanie. - Niech się pani wreszcie
wdrapuje.
- Nie będzie to łatwe w tych złotych pantofelkach - powiedziała,
gramoląc się nieporadnie na wskazany pagórek.
- Włożyła je pani jak kto głupi. O, ja mam pepegi! - pokazał lewą
nogę obutą w używany, szary pepeg.
- Wiem, kupiłam je panu tydzień temu - pochwaliła się radośnie.
- A teraz niech mi pani poda rękę! - zawołał do stojącej, a raczej
przykucniętej na pagórku kobiety.
Chwycił za pomocną, białą dłoń i wprawnie wgramolił się na czubek
pagórka. Rozejrzał się wokół z zadowoleniem.
- Wie pani co?
- Słucham, panie Sułku.
- Fajnie tutaj.
- Och, taak... Cudownie! Jesteśmy sami na wzgórzu, wśród lasu... -
rozmarzyła się.
- Wśród Lasku Wolskiego - sprostował. - To Lasek Wolski.
- Wiem. No, przecież wiem... - mówiła pieszczotliwie. - Przychodzimy
tutaj stale.
- Świetnie się czuję, wie pani?
- Tak? Dobrze panu ze mną?
- Nie za bardzo - skwitował sucho. - Wie pani co?
- Słucham.
- Niech pani stąd zejdzie. Weźmie pani aparat fotograficzny i zrobi
mi pani fotografię. Tylko żeby objęła mnie pani całego i jak najwięcej
pagórka. No i żeby las było widać, i tory kolejowe też.
- Postaram się - powiedziała, schodząc z pagórka. - To będzie piękna
fotografia.
- Damy pod nią podpis Pan Sułek na szczycie - zaproponował
chłopiec.
- A potem poślemy ją do czasopisma - podpowiadała pani Eliza.
- Aha. Do kącika "Moja dziewczyna" czy też "Mój chłopiec", nie
zapamiętałem dobrze.
- To nic. Poślemy i tak. Oho, ma pewno wygra pan jakieś bony albo
talon.
- Na pewno!...
Pani Eliza przyłożyła aparat do lewego oka.
- No i co, objęła pani wszystko, co trzeba? - zapytał pan Sułek.
- Chyba tak. Jeszcze się cofnę... Odeszła kilka kroków.
- A teraz? - dopytywał się.
- O, teraz jest wszystko. Niestety, w głębi widać wyraźnie budynek
Dzielnicowego Domu Kultury i Wypoczynku.
- Trudno. A może to nawet lepiej. Niech pani pstryka.
- Za chwilę.
Szamotała się z obiektywem, macając go na wszystkie strony.
- No i na co pani naciska? - spytał z naciskiem pan Sułek.
- Na spust.
- Obiektyw to jest dla pani spust!? - zdenerwował się fotografowany.
- Bo jak zejdę z tego pagórka, jak pani pokażę, gdzie jest ten spust,
jak...!
Trzasnęła migawka znienacka.
- I po wszystkim - powiedziała pani Eliza z zadowoleniem, odejmując
sobie aparat od oka. - Będzie piękna fotka!
- Jak wyglądałem?
- Och, pięknie! Krzyczał pan ze wzgórza, jak jakiś Napoleon.
- Już dobrze, dobrze... - zamruczał udobruchany. - Ciekawe, kiedy
będzie przejeżdżał ten pociąg... Niech no pani przyłoży ucho do
szyny.
Pani Eliza posłusznie przyłożyła ucho, gdzie chciał.
- I co?
- Nic na razie.
- Teraz niech pani przyłoży ucho do drugiej szyny. Wykonała
polecenie bez mrugnięcia okiem.
- I co?
- Coś puka. Puk, puk...
- To pociąg - stwierdził autorytatywnie pan Sułek. - Zaraz tu będzie.
- Czy ja mam jeszcze przykładać uszy do szyn?
- Wystarczy.
- Czy ja mogę wejść tam teraz do pana na pagórek? - spytała cicho.
- Niech pani wchodzi - pozwolił. - Trudno. Słowo honoru! Psuje mi
pani każdą przyjemność. Człowiek chciałby mieć odrobinę
samotności, a tu masz! Włóczy się pani za mną wszędzie. Dlaczego
łapie mnie pani za nogę? - spytał niechętnie. - Tego już za wiele.
- Inaczej się nie wdrapię - poinformowała cichutko nasza bohaterka.
- Jeden pepeg mi przez to zleciał - zauważył głośno nasz chłopiec. -
Przeziębię się.
- Boże - zmartwiła się nie na żarty. - Owinę panu stopę szalem.
- Niech mi pani lepiej odda mój pepeg. Słowo honoru, lubię mieć
obute nogi. Nie lubię mieć nie obutych nóg! - biadolił dalej.
- A mnie jest zimno - zadrżała. - Cała drżę z zimna.
- Bo ubrała się pani, jak na bal.
- Chciałam tylko się panu podobać.
- I nici z tego - powiedział krótko.
- Nie podobam się panu? Niech pan tylko na mnie spojrzy -
kokieteryjnie zamrugała rzadkimi rzęsami. - Ta suknia, te
pantofelki...i...i nic więcej... To wszystko!
- Naprawdę? - Pan Sułek nie starał się nawet patrzeć w jej stronę.
- Suknia jest z przezroczystej żorżety... - kusiła.
- Aha... - zarumienił się jak uczniak. - Rzeczywiście - powiedział,
wbijając wzrok w ziemię.
- Widzi pan? - dopytywała się bezczelnie i bezwstydnie.
- Jedzie pociąg - zmienił temat. - Widzę go przez lornetkę.
- Duży jest on, panie Sułku?
- Ogromny. Wyładowany traktorami, koparkami, obrabiarkami... -
wyliczał.
- Czy jest daleko?
- Nie. Jeszcze kawałek. Zaraz tutaj będzie.
- Zimno mi - przytuliła się do niego pani Eliza.
- Ejże, co pani robi? - pan Sułek odsunął się wyraźnie.
- Tak mi zimno, panie Sułku najdroższy...
- Wykorzystuje pani to, że jestem zajęty pociągiem, tak? Przytula się
pani do mnie, tak? Pogadamy potem!
- Jak już pociąg przejedzie? - upewniła się kobieta.
- Cicho!!! Jest!!! - zawył pan Sułek.
Rzeczywiście. Pędził właśnie, wyładowany rozmaitym sprzętem,
pociąg towarowy. Towarów na nim było bardzo wiele. Wagonów miał
ten pociąg całe mnóstwo. Pan Sułek liczył je wprawnie. Przy
trzynastym wagonie pani Eliza zbliżyła się do niego niebezpiecznie.
Przy dziewiętnastym znienacka pocałowała go w policzek.
Dwudziesty czwarty wagon był świadkiem pocałunku w same usta.
- Dwadzieścia pięć! - wykrztusił pan Sułek w końcu. - Dwadzieścia
pięć wagonów miał ten pociąg cały - dodał bez tchu.
- Kręci mi się w głowie... - szepnęła pani Eliza, bliska omdlenia.
- Właśnie. Pocałunków się pani zachciało, tak?
- Jestem pijana...
- Może ze szczęścia, co?!!! - wrzasnął.
- Chyba tak. Nie panuję nad sobą. Och!...
- Idziemy stąd! - rzekł ostro. - W domu pogadamy! -dodał.
- Ziemia mi tańczy pod nogami... - szepnęła pani Eliza, krzycząc.
- A wie pani - zatrzymał się pan Sułek - wie pani, że mnie jakoś też. Z
tym że mnie nie ze szczęścia. To pewne. Słowo honoru, coś się tutaj
rusza! Oho, nie lubię tego! Nie przepadam za tym, kiedy jakiś
pagórek tak się cały rusza. Trzęsienie ziemi czy co?! Ratunku! -
pisnął jękliwie.
- Zginiemy razem, tu, na tym pagórku - powiedziała zdecydowanie
pani Eliza. - Zginę chętnie razem z panem, po tym, co nas łączy...
Mały początkowo pagórek rósł teraz w oczach i rósł. Na prawo i lewo
waliły się pokaźne pryzmy żyznej ziemi Lasku Wolskiego.
Hej, czy był to kres zaczynającej się dopiero miłości? Hej!...
Czy takimi, jak właśnie przed chwilą, zachowamy ich w naszych
sercach?...
A jednak nie. Nie było to bowiem zwykłe trzęsienie ziemi. To gajowy
Marucha przebudził się z poobiedniej drzemki, po pełnym trudów
poranku...
ROZDZIAŁ XI
Przerębel
Wesołek, Rzęsawka, Brudas, Bambetłuch, Świntuszek, Morskie Oko,
Gardziel, Przełyk Jadwigi, Pobabraniec - to tylko kilka z wielu nazw,
jakie nosi niewielkie jeziorko położone w Lasku Wolskim. Zimą,
kiedy skuwa je lód, można z powodzeniem wyrąbać sobie przerębel
dowolnej średnicy i siedząc nad nim z wędką, oczekiwać na coś, co
może się niekiedy trafić. Tak właśnie zeszłej zimy postanowili spędzić
kilka godzin nasi bohaterowie. Mróz brał trzaskający...
- Cicho!!! - wrzasnął nagle pan Sułek nie wiadomo po co.
- Jestem cicho, panie Sułku. Ledwie oddycham.
- Cicho!!! - wrzasnął po raz drugi. - Chyba bierze!!!
- Gdzie? - spytała pani Eliza, patrząc w otwór wyrąbany w lodzie. -
Aha, rzeczywiście, cały spławik się panu zanurzył...
- No!
- Dlaczego właściwie pan nie ciągnie? Moim zdaniem, należy właśnie
teraz z całym spokojem wyciągnąć to coś, co właśnie panu bierze.
- To na pewno szczupak, pani Elizo.
- Więc tym bardziej niech pan ciągnie co sił! Na co pan czeka?
- Kiedy ciągnę jak wóz - wystękał chłopak.
- Myślałam, że pan tak poczerwieniał od mrozu...
- A to od wysiłku. No, nie mogę... nie mogę... - jęczał, zapierając się
nogami. - Niech pani ciągnie też, pani Elizo!
- Za co?
- Za mnie!!! Cholera jasna, ale ryba!....
Pani Eliza ucapiła go mocno wpół i ciągnęła z całych sił.
- Nie dam rady - zaskomliła.
- Dobra - powiedział zrezygnowany pan Sułek. - Nie ciągnijmy.
Zmęczy się, to sama wyjdzie. Co za świnia?! Co za świnia?! -
powtórzył.
- Kto? - spytała dziewczyna.
- Ten szczupak. A pani myślała, że kto?
- Ja nic nie myślałam, panie Sułku, prawda?
- Na to wygląda - ironizował.
- Zimno mi nad tym przeręblem, panie Sułku, prawda?
- Widzę, widzę - rzekł, nie patrząc, jak zwykle, w jej stronę.
- Przeziębię się chyba, prawda, parne Sułku? - dopytywała się, jak
mogła, chcąc jakoś nawiązać rozmowę, która rwała się na prawo i
lewo.
- Chyba tak - odparł - chyba się pani przeziębi. Mówiłem, żeby
nałożyć futro?...
- Łatwo panu powiedzieć - powiedziała szczerze. - Pan dobrze wie, że
nie mam żadnego futra.
- Więc o co pani właściwie chodzi? Kto pani kazał iść ze mną na
ryby? To nie jest bynajmniej zajęcie dla kobiet...
- Serce! - pokazała palcem - serce mi kazało, panie Sułku! To samo
serce, które za panem poszłoby wszędzie. Nawet na jakąś
poniewierkę...
- A gdybym wyjechał za granicę? - spytał chełpliwie.
- Ja za panem.
- A gdybym tak poszedł do restauracji? - badał dalej.
- Poszłabym za panem.
- Aaa... - szukał w myślach - aa... gdybym tak umarł?
- Nie żyłabym nawet minuty dłużej.
- A gdybym tak wpadł do tego przerębla?
- Bez słowa skoczyłabym tam za panem.
- Naprawdę?
- Słowo honoru - uniosła dwa palce w górę - kocham pana przecież!...
- Cicho! - przeciął jej dalsze zapędy. - Nie radzę pani dużo mówić.
Mówiąc, otwiera pani przełyk bardzo szeroko. Odmrozi sobie pani
gardło i kłopoty gotowe.
- W razie czego, mamy doktora Wałaszewskiego - uśmiechnęła się z
zadowoleniem. - Wczoraj dostałam od niego odkrytkę: "Drogiej
pacjentce, wdzięczny doktor".
- To inna sprawa.
- Kochany doktor Wałaszewski skoczyłby za mną w ten przerębel bez
słowa - rzekła z uzasadnionym przekonaniem.
- Aha. Byłoby fajnie - ucieszył się pan Sułek. - Najpierw ja, pani za
mną, a za panią doktor Wałaszewski...
Jakiś czas marzyli, milcząc i przeżywając tę scenę, każdy na swój
sposób.
- Jak tam szczupak, panie Sułku? - przerwała milczenie pani Eliza.
- Męczy się, świnia. Umorduje się i sam wyjdzie. Zobaczy pani.
- Liczy pan na to, prawda?
- Jak najbardziej.
- Wierzę w pana, panie Sułku najsłodszy...
- Ciiichooo... Oho! - popatrzył na spławik pani Elizy - i u pani coś
ciupie... Cicho!
- Mam ciągnąć? - spytała szeptem.
- Tak. Tylko ostrożnie...
Stojąc w rozkroku, pani Eliza mocowała się z wędziskiem.
- Nie mogę... no, nie mogę!...
Pan Sułek wyjął jej kij z ręki. Szarpnął nim silnie. Bez skutku.
Szarpnął powtórnie i dał spokój, wtykając na powrót długi kij w dłoń
pani Elizy.
- Cholera, widocznie jakaś druga świnia - skonstatował.
- Czyli drugi, ogromny szczupak, prawda, panie Sułku jedyny?
- Jak najbardziej. Słowo honoru!
- Próbujemy go wyciągać czy męczymy go, jak tego pańskiego?
- Męczymy go - zadecydował pan Sułek. - Jak się zmęczą, to same
wyliżą. Zobaczy pani. Wyliżą jak nic!
- No właśnie, prawda?
- Prawda.
- Stopy mi zmarzły, panie Sułku - poskarżyła się znowu.
- Trzeba było założyć ciepłe boty. Jak ja. O, proszę!
- Łatwo panu powiedzieć - powiedziała łatwo pani Eliza. - Dobrze pan
wie, że nigdy nie miałam i nie mam żadnych ciepłych botów...
- Więc o co pani chodzi? - tracił cierpliwość z każdą sekundą. - Nie
mogę się w tym wszystkim połapać. Mówiłem tysiąc razy, żeby nie
wlokła się pani za mną nad ten mój ulubiony przerębel. Mówiłem czy
nie?
- Mówił pan - powiedziała ze skruchą.
- To teraz cicho mi tu! Kobiety i ryby głosu nie mają! Mimo zimna
wybuchnęła pani Eliza niezdrowym śmiechem.
Zanosiła się wprost ze śmiechu jak chore dziecko.
- Świetny żart, prawda?
- Oczywiście - zaśmiał się pan Sułek siarczyście.
- I jeszcze, na tej odkrytce od doktora, było co nieco więcej... -
znienacka podjęła przerwany temat.
- Co? - spytał pan Sułek bez zainteresowania.
- Pyta, jak się czuję. Dosłownie pisze: "Co tam słychać u pani w
łóżeczku, bo przecież nigdy nie miałem okazji widywać pani w innej
sytuacji?..."
- Dowcipny, chociaż to tylko lekarz - powiedział pan Sułek z
uznaniem.
- I miły, panie Sułku.
- A ja? - zaniepokoił się trochę.
- A pan, od dawna, najdroższy.
- Cicho, cicho... - uspokoił się chłopiec.
- Jak tam szczupaki?
- Wymęczone jak wielbłądy - stwierdził pan Sułek. - Wielbłądy są jak
szczupaki. Też trudno je zmęczyć. Nieprędko się mordują. Słowo
honoru. Niech mi pani wierzy.
- Wierzę panu, prawda?
- Lepiej niech mi pani rozetrze plecy. Zdrętwiały mi od tego
siedzenia.
Jęła rozcierać mu plecy, jak sobie życzył.
- A potem mnie pan rozetrze, prawda?
- Nie, pani Elizo - rozwiał jej nadzieje.
- No, to nie, ty mój słodki egoisto. Nie, to nie, prawda, panie Sułku?
- Tak. Och, wy świnie, wy świnie, kiedy się nareszcie zmęczycie? -
niecierpliwił się pan Sułek.
- ...i wyjdziecie z tego przerębla, prawda? - uzupełniła ze
zrozumieniem pani Eliza.
- Tak.
- A może - zaproponowała - spróbujemy teraz już wyciągnąć nasze
wędki?
- Hm. Można. Można spróbować. Słowo honoru. Po kilku próbach
zrezygnowali jednak.
- Eee... - powiedział pan Sułek - nie ma co. Wykończymy się tylko
fizycznie. Poczekajmy. Zmordują się na pewno. Słowo honoru...
Mylił się jednak nasz bohater, i to gruntownie. Niebawem nad ten
sam przerębel nadciągnął z zachodu niezastąpiony gajowy Marucha.
Przy jego pomocy udało się wyciągnąć na światło dzienne cenną
zdobycz. Ku zdziwieniu wszystkich okazała się nią być kuchnia
szamotowa, trzyfajerkowa, w zupełnie niezłym jeszcze stanie. Gajowy
Marucha zainstalował ją natychmiast w gajówce, podłożył drewna,
zapalił i... usiadł wprost na rozgrzanej płycie. Po chwili jednak
szybko wstał i usiadł w miednicę pełną zimnej wody.
Gajowy Marucha symbol naszych dni. Wypracowanie.
Wyjadanie, podjadanie, najadanie się, nasycanie, pojawianie się i
znikanie, nagłe pomaganie, przeszkadzanie, mącenie, wprawianie w
osłupienie, prześmiewanie, doradzanie, wtrącanie się, korzystanie,
wykorzystywanie, siedzenie, stanie, leżenie, przysiadanie, dosiadanie
się, dojadanie, nakłanianie, dożywianie się, marnowanie,
marnotrawienie, trawienie, przełykanie, przeżuwanie, dożywianie,
odżywianie, spanie, sprzątanie, paskudzenie, brudzenie, śmiecenie,
rozwijanie się, zwijanie się, nawijanie na coś, zawijanie lub owijanie,
odwijanie, wicie się wstęgą, dyskutowanie, szermowanie, podgryzanie
- oto tylko niektóre z cech, jakie niesie ze sobą postać gajowego
Maruchy. Jej wszechobecność, zagadkowość i wszędobylskość
zastanawia i każe spojrzeć na całe zagadnienie nieco szerzej.
Owszem, bywa, że ni z tego, ni z owego ktoś dosiądzie się do nas,
wypije nam kawę, wstanie i pójdzie, wychodząc na sposób angielski.
Będzie to jednak zawsze ktoś konkretny, namacalny, ktoś, kogo
możemy w każdej chwili złapać za klapy marynarki i rzucić mu w
twarz sakramentalne: "No, no ty... uważaj no!...". Ten ktoś nie będzie
nigdy jednak gajowym Maruchą.
Gajowy Maruchą towarzyszy nam bowiem na każdym kroku, w
każdej minucie, ba, sekundzie naszego życia. Niewidoczny gołym
okiem, jest jednak zawsze tam, gdzie aktualnie przebywamy. Będąc
obok nas, jest jednocześnie w nas samych, w samym naszym środku,
w samym centrum naszego jestestwa. Siedząc na pagórku, nie mamy
najmniejszej nawet pewności, że siedzimy na prawdziwym pagórku, a
nie na gajowym Marusze, odpoczywającym po ciężkim dniu.
Stąpając zgrabnie po kładce, przerzuconej przez strumyczek
szemrzący w zaroślach, nie dajmy się zwieść pozorom: kładka ta, to
przecież może być nasz gajowy Maruchą, obserwujący na przykład
życie ryb w tej pozycji niewygodnej, lecz - z punktu widzenia
obserwatora - koniecznej.
Kiedy już tak dokładnie zdamy sobie sprawę z tej wszech-obecności
naszego gajowego, zrozumiemy, że początkowa uciążliwość takiego
stanu rzeczy przestanie nam dokuczać. Przeciwnie, znajdując się w
niezłych tarapatach, zawsze możemy jeszcze liczyć na to, że gajowy
Maruchą przyjdzie, a raczej pojawi się znienacka i wyciągnie nas z
bagna (jeżeli akurat mieliśmy nieszczęście ugrzęznąć w nim).
Rozumując zatem logicznie, wiemy już, że nie wiemy właściwie nic.
Nigdy nie możemy niczego przewidzieć, gdyż nagłe pojawienie się
gajowego Maruchy potrafi diametralnie zmienić to, co zaplanowane,
zaprogramowane, czyli, jak to się mówi, zafiksowane.
Jest więc gajowy Maruchą symbolem naszych dni na tym padole
śmiechu poprzez łzy. Jest czynnikiem kształtującym nasze życie,
zmieniającym układy stosunków międzyludzkich, będących przecież
wynikiem ogromnego zbiegu drobnych i większych zbiegów
okoliczności. A może splotów? Może po prostu splotów okoliczności
uplecionych przez złośliwy los na kształt warkocza Bereniki?... Może
gajowy Maruchą wpleciony w ten splot odcina się w nim jasnoblond
nitką, wijącą się na całej długości splotu i widoczną na każdy rzut
oka?... Plećmy więc tę książko-opowieść... i przejdźmy do części
drugiej.
CZĘŚĆ II
różne sprawy
BILANS ROZMAITYCH SPRAW
Całe mnóstwo rozmaitych spraw ma każdy człowiek na głowie,
niezależnie od pory roku, pory dnia... Kobiety i mężczyźni, dzieci ł
starcy, młodzież szkolna ucząca się i nie ucząca się, wszyscy oni budzą
się każdego dnia w głębokim przeświadczeniu o nie kończącym się
nigdy (od urodzenia do śmierci) ciągu spraw ważnych, mniej
ważnych i takich zupełnie błahostek, które w rezultacie też okazują
się niesłychanie trudne do załatwienia z najprzeróżniejszych
powodów. Cały skomplikowany układ stosunków międzyludzkich
stawia nas nieustannie w sytuacji pełnej napięć, konfliktów i
nieporozumień.
Pomyślmy tylko, że trzeba przecież: jeść, spać, podrzemywać,
przydrzemywać, pochrapywać, posapywać, zakochiwać się,
odkochiwać, rozwodzić, żenić się, rodzić dzieci, wychowywać,
odpowiadać na pytania, zadawać pytania sobie, zadawać pytania
innym, płacić, inkasować, kupować, sprzedawać, targować się,
dotrzymywać słowa, nie dotrzymywać słowa, kręcić, wiercić,
nawiercać, odkorkowywać, zakorkowywać, nie zabijać, wyłapywać
muchy, tępić myszy, tracić z oczu, łapać wzrokiem, wypełniać
rubryki, wysyłać listy, wysyłać pieniądze, uczyć się od innych, uczyć
się w ogóle, wyuczyć się zawodu, wykonywać zawód, zarabiać,
oddawać zarobki żonie, płacić podatki, płacić rachunki, myć się,
prysznicować, namydlać, golić się (dotyczy głównie mężczyzn),
szorować, prać, zmywać, chodzić za czymś, chodzić za kimś, chodzić
koło kogoś, nachodzić kogoś, nudzić się, weselić się... A jeszcze
przecież trzeba się przy tym wszystkim rozerwać, zabawić, zaszaleć...
No, proszę, czy to wszystko nie jest przerażające?!... Nie! Niestety, nie
jest możliwe kompletne wyłączenie się z tego ciągu, ponieważ tworząc
jedno z jego ogniw, zawsze mamy szansę, że nas ktoś: umyje, najdzie,
zanudzi, sprzeda, kupi, wyszoruje, wypierze, nawierci, zada nam
pytanie, nakarmi i tak dalej, i tak dalej... Wyliczyłem tutaj zresztą
tylko to, co mi akurat tak zwana ślina na język przyniosła. Tego
wszystkiego jest oczywiście o wiele, wiele więcej i, co więcej, liczba
tych wszystkich spraw rośnie w sposób zastraszający, w jakimś
matematycznym czy geometrycznym postępie, równolegle do postępu
rozumianego szeroko, a odbywającego się na naszych oczach niemal z
dnia na dzień. Ktoś tam sobie nagle wynajdzie (a może wynalezie -
wynalazca) most i nowe sprawy dochodzą. Trzeba budować mosty,
spawać przęsła, sprowadzić dźwigi na licencji, przyuczyć
dźwigowych... Wymyśl żarówkę, człowieku, i zaraz pożałujesz. Dawaj
budować elektrownie, kształcić kadrę specjalistów-elektryków,
konserwatorów, inżynierów, inkasentów i dawaj płacić takiemu
inkasentowi, ile zechce. Krótko mówiąc: daj świni palec...
Całe to rozumowanie zmierza, wydawać by się mogło, do praktycznej
rady, aby najlepiej nic nie robić, nie ruszać się z łóżka i tak leżąc jak
trusia wyeliminować sporą część rozmaitych spraw do załatwienia.
Nie o to mi jednak chodzi. Człowiek, jak wiadomo, jest częścią
społeczeństwa i, niezależnie od swej woli, przychodząc na świat,
wchodzi w zaistniały już układ ról, norm i przyzwyczajeń. I to, czy się
rusza, czy się nie rusza, nie ma najmniejszego znaczenia. Życie płynie
obok nas, i w nas, otacza nas, opływa, nawadnia jak system
melioracyjny piaszczyste gleby. Nie sposób nie dać się temu
opływaniu i otaczaniu (czy otoczeniu), nie sposób wysmyknąć się z
niego, jak to uczniowie, chadzając chętnie na wagary.
Dlatego radzę, aby na swoim skromnym życiowym poletku postarać
się tak to wszystko ułożyć, aby nas jak najmniej uwierało,
doskwierało i ściskało. Wieczorem, jeszcze przed zaśnięciem,
spróbujmy sporządzić sobie krótki bilans spraw na jutro.
Przykładowo: zadzwonić do Dzidki, przeprosić Janka, obrazić
Waldemara, zapłacić za światło, kupić chemosil, kupić bilety do kina,
oddać torbę Wieśce, pozmywać po kolacji, napisać podanie do
Zarządu Budowy Dróg i Mostów, zanieść to podanie gdzie trzeba,
dziecko do przedszkola, drugie dziecko do szkoły, sprawdzić
dzienniczek ucznia Pawełka, wypełnić kwestionariusz, umyć się,
wytrzeć się, przetrzeć szyby, ugotować obiad, pozmywać po obiedzie,
zaprosić Józefa z żoną, przetkać zlew... Jeżeli jeszcze nie ogarnął was
nerwowy sen, można do tego parę spraw dorzucić. Przeciętnie każdy
zasypia niesmacznie w połowie powyższego bilansu, budząc się rano z
trudem, lecz za to z nową energią, tak potrzebną do życia we
współczesnym świecie.
"Różne sprawy" - tytuł części drugiej tej książki - jest w pełnej
zgodzie z treścią w niej zawartą. Przez tę rozmaitość, różnorodność i
wielorakość prowadzi nas dalej sympatyczna para naszych dobrych
znajomych... Do dzieła zatem (jak powiedział Dzielnik lub jak mawiał
Dzielnicowy)!...
ROZDZIAŁ I
Magazynier
W domu naszych bohaterów panował właśnie nieopisany wprost
bałagan. Wszystko walało się tu i tam. Nieskładnie poniewierały się
stare i nowe przedmioty. Pan Sułek krzątał się w tym wszystkim na
prawo i lewo.
Pani Eliza, nie rozumiejąc, stała z opuszczonymi rękami. Chłopiec
trzymał w dłoni ołówek zatemperowany w szpic i wymięty zeszyt.
Mruczał pod nosem całkiem niezrozumiałe wyrazy.
- Worki parciane... trzy sztuki, linijka... jedna sztuka... -notował w
zeszycie. - Piórnik... jeden, stalówki zwykłe... czternaście sztuk,
redisówki... jedna sztuka... cholery można dostać od tego! - zaklął
siarczyście.
- Co pan wyrabia, panie Sułku najdroższy? - spytała z troską pani
Eliza.
- Inwentaryzuję.
- Nie rozumiem pana nic, a nic - wybałuszyła wypukłe oczy.
- Bo nie jest pani magazynierem - rzucił na odczepnego.
- To prawda, ale przecież pan też nim nie jest.
- To nieprawda. Jestem magazynierem. Zostałem nim właśnie.
- Ima się pan rozmaitych zawodów, prawda?
- No i dobrze.
- Kiedyś wreszcie się pan ustatkuje, mnie pan nie nabierze...
- Ustatkuje się teraz albo nigdy. Polubiłem mój nowy zawód. Kocham
spisy kontrolne, remanenty, przyjęcia towarów... Kocham cały
transport, ciężarówki, wywrotki, kolejnictwo... - wyliczał bez
wytchnienia.
- A ja - szepnęła podtrzymując temat - ja kocham pana najbardziej,
najbardziej na świecie całym!...
- Cicho. Bo się pomylę i.. - liczył dalej, inwentaryzując spokojnie. -
Skarpetki... trzy pary, slipy męskie... dwie pary, podkolanówki... trzy
sztuki, zaraz - przeraził się nie na żarty -jak to, trzy sztuki?!
- Coś się nie zgadza? - spytała niespokojnie pani Eliza.
- Jednej podkolanówki brakuje.
- Może wkręciła się w pralkę, panie Sułku?... Nasza pralka nie działa
najlepiej. Zawsze coś tam się w nią wkręci. Za każdym razem.
- Wiem. W zeszłym tygodniu - przypomniał sobie pan Sułek - podarła
mi na strzępy podkoszulek. No cóż, zapiszę tę podkolanówkę w
rubryce "straty".
- Niech pan się nie martwi. Kupię panu tyle podkolanówek, ile pan
tylko zechce, panie Sułku jedyny.
- Kiedy? - zapytał, odrywając się od roboty.
- Na dniach. Dosłownie na dniach.
- Spodziewa się pani jakiejś grubszej gotówki? - spojrzał podejrzliwie
na panią Elizę.
- Pradziadek Hubert powiedział, że już wysłał przekaz.
- Jak tylko dostanę od pani te podkolanówki, to natychmiast zapiszę
je w rubryce "przychody".
- Jaki pan skrupulatny i solidny zarazem... - nie ukrywała podziwu
pani Eliza.
- No!
- Kocham pana za to.
- Cicho. My, magazynierzy, musimy być solidni i uczciwi. Za to nam
płacą...
Popatrzył nagle na nią wzrokiem podejrzliwym i pełnym braku
zaufania.
- Stój, bo strzelam!!! - krzyknął na całe gardło.
- Niech pan nie strzela, to przecież ja... - zaskomliła kobieta.
- Jaki "ja"? - spytał surowo.
- To przecież ja, pana narzeczona.
- Nie widzi pani napisu? - wskazał palcem. - "Na teren magazynu
obcym wstęp wzbroniony! Pod karą odpowiedzialności!"
- Widzę dobrze ten napis, ale przecież nie jestem dla pana nikim
obcym.
- Na służbie znajomości nie mają dla mnie żadnego znaczenia -
powiedział surowo pan Sułek i splunął po magazyniersku. - Ani
kroku dalej!
- Panie Sułku najdroższy, ja przecież niczego nie ukradnę.
- Być może, ale przepis jest przepisem. Powierzono mi mienie i ja to
mienie ochronię. Póki żyję, nie oddam ani jednej podkolanówki. No,
proszę się rozejść... - nie ustępował.
- Jak pan chce. Nie chciałam pana urazić, prawda?
- Prawda. Dodam tylko, że za napad na magazyniera grożą poważne
konsekwencje, które będą wyciągane.
- Panie Sułku... - spojrzała zalotnie pani Eliza - ...a gdyby tak,
znienacka ktoś... kiedyś?...
- Co?!
- Ktoś... gdyby tak?...
- Kto?!
- Choćby i ja. Więc gdyby tak ktoś znienacka zechciał?...
- Co by pani zechciała?!
- Gdybym tak zechciała pana, nie jako magazyniera... - rozchyliła
usta kusząco i zalotnie.
- A jako kogo?!
- Jako mojego pana Sułka...
- Powie pani wreszcie o co chodzi?! Cholery można dostać!
- Gdybym tak zechciała pana pocałować? - powiedziała szybko i
zamilkła.
- Pocałować magazyniera na służbie, tak? - nie mógł się już
opanować. - Na stanowisku pracy, tu, w magazynie, tak?! Byłby to po
prostu bezczelny, chuligański wybryk, pani Elizo! Nie radzę pani
próbować. Niech pani sobie z głowy wybije te idiotyzmy. Skończmy z
tym. Proszę się rozejść. Przeszkadza mi pani w pracy!... - uciął
niewczesne zaloty.
- Niełatwo pana kochać, panie Sułku kochany... - stwierdziła ze
smutkiem dziewczyna.
- Jakby było łatwo, toby było nudno. A tak, naharuje się pani, ale
jaki efekt! - powiedział filozoficznie, wracając do inwentaryzowania.
- To prawda - odrzekła - życie z panem jest jednym pasmem
gwałtownych przemian i przewrotów. Splotem dni pogodnych z
porami burz i naporów.
- Gumy od majtek... trzynaście metrów - zapisywał dalej - guzików do
bielizny,., trzy, szmaty zwykłe... trzy metry czterdzieści
centymetrów...
- O tak, życie z panem to nieprzerwany sen o szczęściu, po które
wystarczy tylko wyciągnąć rękę i brać... - wyciągnęła rękę, próbując
wziąć to, o czym mówiła...
- Ej, ręce przy sobie, pani Elizo - odsunął się chłopiec. - To magazyn,
a nie skład kartofli. Słowo honoru. Samych zapałek trzy pudełka, o!...
- Zmęczy się pan - powiedziała z troską. - Niech pan tyle nie pracuje.
Końca tego nie widać. Należy się panu zasłużony odpoczynek.
- Nie przerwę, aż skończę - rzucił niepewnie pan Sułek.
- Spisze pan cały sprzęt w całym naszym domu, prawda?
- Tak. Nawet dla głupiej szczotki do zębów mam odpowiednią
rubrykę. Słowo honoru.
- Cały nasz dom przekształcił pan w jeden ogromny magazyn,
prawda?
- Tak. Muszę teraz wszystko spisać. Następnie przeprowadzimy
kontrolę - powiedział, uśmiechając się triumfalnie.
- Nie rozumiem pana, prawda?
- Prawda. Skontroluję sobie ten cały spis - powiedział kpiąco. -
Skontroluję sobie to wszystko, a wtedy się nareszcie okaże, czy
magazynier był uczciwy. Czy przypadkiem -zapalił się - nie gwizdnął
paru metrów szmat! Niech ja go tylko przyłapię! - był już rozpalony
do białości.
- Kogo, panie Sułku, na miłość boską?
- Magazyniera.
- Czyli sam pan siebie przyłapię, prawda?
- Trudno. My, kontrolerzy, nie uznajemy w pracy żadnych
znajomości. Od razu raport, skarga i cześć!
- Będzie miał pan nieprzyjemności, prawda? - upewniała się pani
Eliza.
- Trudno...
Zastanowił się chwilę... Pomyślał. Żal mu się zrobiło samego siebie.
- I za co, za co to wszystko?... Za moją uczciwą pracę, za moją
sumienność? - Płakał już na dobre. - Ja mam żonę i dzieci... Inni też
kradną. Dlaczego właśnie mnie?...
- Jak to, panie Sułku? - zaniepokoiła się pani Eliza. - Co pan
opowiada? Jaką żonę, jakie dzieci?
Uśmiechnął się poprzez łzy i nagle wypogodził się.
- Cicho - powiedział szorstkim, zwykłym tonem. - Mówiłem to
wszystko dla wprawy. Jakby co...
- Rozumiem, takie żarty. Kocham pana za to poczucie humoru i
wigor.
- Cicho już...
Inwentaryzował z zapałem dalej, śliniąc co chwila kopiowy ołówek.
Pani Eliza chodziła za nim z kąta w kąt, pomagając w ciężkiej, ale
uczciwej przecież pracy. W jednym z czterech kątów pokoju leżał
sobie stary, dziwny tłumok, zupełnie chyba nieprzydatny.
- Hm... Co zrobić z tym tłumokiem? - poskrobał się w głowę chłopiec.
- Nie ma pan odpowiedniej rubryki, prawda?
- No!
- Co zrobić, co zrobić? - szukała w myślach jak w koszu z brudną
bielizną.
- Wiem! - krzyknął pan Sułek. - Wiem, wpiszę go w rubrykę "zgniło".
- No pewnie - zgodziła się pani Eliza - ma pan rację, panie Sułku,
jedyny mój...
Co tu dużo ukrywać, tym razem nasz bohater popełnił spory nietakt.
Tłumok leżący w kącie nie był zwyczajnym, zgniłym tłumokiem i
zapisanie go w rubryce "zgniło" było zwykłym nieporozumieniem.
Tłumokiem bowiem okazał się nieoceniony gajowy Marucha,
szczelnie zawinięty w skórę zdobycznego wilka leśnego...
ROZDZIAŁ II
Stolarka
Tego dnia mieszkanie naszych bohaterów przedstawiało opłakany
wygląd. Pełno było wokół wiórów, ścinków, trocin, drzazg i
paprochów. Pan Sułek z zapałem piłował, co popadło, wymachując
ręczną piłą. Pani Eliza przyglądała się temu wszystkiemu jak zwykle
z rosnącym zainteresowaniem.
- Nieźle panu to wychodzi, panie Sułku, prawda?
- Radzę sobie nie najgorzej - rzucił, piłując zapamiętale. - Piła trochę
tępa. Cholera jasna!
- A mimo wszystko przerżnął pan już niezliczoną liczbę desek...
- Na razie wszystko rżnę przez pół - wyjaśnił. - Wszystko!
- A potem, panie Sułku jedyny? Co potem?
- Potem... - pomyślał chwilę... - Potem na wymiar. Następnie zrobię
felc.
- Jaki felc? - zdziwiła się pani Eliza jak dziecko.
- Deska - objaśnił - musi wejść w drugą deskę. Do tego potrzebny jest
felc.
- Żeby wszystko pasowało jak należy, prawda? - niezmordowanie
dopytywała się pani Eliza.
- Tak.
- Porznął pan stół i wszystkie krzesła w całym mieszkaniu...
Popatrzyła po pustym pokoju z niepokojem.
- Żaden dosłownie kawałek drewna nie może się panu oprzeć.
- O, tak. Drewno to piękny materiał. My, stolarze, wiemy o tym
najlepiej.
- A my, narzeczone stolarzy, kochamy naszych narzeczonych stolarzy
tak, jak oni zapewne kochają swoją pracę i swój materiał.
- Znaczy, drewno, tak? - spytał, śledząc zawiły tok jej rozumowania.
- Właśnie to miałam na myśli, panie Sułku jedyny - ucieszyła się pani
Eliza z objawu jego inteligencji.
- Cicho - rzucił zwięźle pan Sułek. - Oj, pani Elizo, widzą, że kocha
mnie pani nad życie. Jeżeli kocha mnie pani tak, jak ja kocham moją
pracę, to znaczy, że kocha mnie pani nad życie.
- Zgadł pan. Kocham pana, panie Sułku, z całych sił!
- Cicho - zamruczał pod nosem, nie przerywając rżnięcia. - Metr
sześćdziesiąt na czterdzieści trzy... - mruczał. - Wycięcie dwadzieścia
na dwadzieścia. O tak, tak będzie najlepiej...
- Co pan tam wymierza tak skrupulatnie?
- Wyliczam wymiary. Zastanawiam się, czy słusznie postępuję.
- Na pewno, jak zwykle ma pan rację.
Zajrzała mu przez ramię, czego nikt nie lubi podczas roboty.
- A co to ma być? - spytała, nie domyślając się niczego.
- Niespodzianka - powiedział pan Sułek tajemniczo.
- Dla mnie?
- A dla kogo?! - zakpił. - Na razie nikogo więcej tutaj nie ma.
- A więc robi pan dla mnie niespodziankę! klasnęła w wątłe dłonie. -
Boże, jak ja pana kocham!... Czy to będzie jakiś prezent?...
- Cicho. Niespodzianka to niespodzianka. Nie pisnę ani słówka.
Pan Sułek ugryzł się boleśnie w język, zasyczał z bólu i dalej
mamrotał, mrucząc chrobotliwie.
- Tak - spojrzał na kobietę fachowym okiem stolarza - metr
sześćdziesiąt w zupełności wystarczy. I dwadzieścia na dwadzieścia.
Tak, jak przypuszczałem... Dno ze sklejki, a za to przód damy z płyty
wiórowej. Boki zrobię z deski sosnowej. Sosna teraz w modzie.
- Wiem, co to będzie, panie Sułku! - niezgrabnie podskoczyła na
jednej nodze pani Eliza, wykrzykując piskliwie.
- Cicho. Nie domyśli się pani i tak. Po co ta ciekawość? Niedługo
skończę robotę...
- A ja i tak już wiem, co to ma być - upierała się przy swoim.
- Niech pani mi nie przeszkadza w robocie.
- To będzie ogromne pudło.
- Skąd pani wie? - spytał zaskoczony.
- Widzę przecież, że zbija pan ogromne pudło. Pudło na kapelusze,
prawda?
- Ha ha ha ha ha ha!!! - zaśmiał się pan Sułek szampańsko. -
Ogromne pudło na kapelusze... ha ha ha ha ha ha!!! - zaśmiał się jak
poprzednio, choć trochę słabiej tym razem.
- Rozśmiesza to pana, prawda? - domyśliła się chytrze pani Eliza.
- Ha ha ha! Opanować się nie mogę. - Nie mógł się rzeczywiście
opanować. - Ona myślała, że ja po to rozbijam szafę, przepiłowuję
wszystkie krzesła i niszczę stół, żeby zrobić dla niej jakieś głupie
pudło na kapelusze... Niech mnie pani nie rozśmiesza. Cicho.
- W każdym razie - upierała się pani Eliza - to, co pan robi,
wyglądem przypomina ogromne pudło. Mnie pan nie nabierze, panie
Sułku jedyny.
- Cicho - poprosił - cicho już. Trumna to też może dla pani duże
pudło, co?
- Ach taaak...?!
- I używałaby jej pani na kapelusze, tak?... - naigrawał się pan Sułek.
- Wiem, wiem, panie Sułku. Przejrzałam pana zamiary. Nie
zwracając już na nią uwagi, chłopak przerwał pracę, odszedł parę
kroków i przyglądał się rezultatowi. Cały czas mamrotał pod nosem.
- Obrzuci się to potem lakierem nitro...
- Teraz jestem już pewna, że robi pan dla mnie trumnę - powiedziała
z dumą pani Eliza.
- Tylko wielkość otworu - mruczał - mnie niepokoi. Wejdzie czy nie
wejdzie? Wypróbujemy potem. Ewentualnie poszerzy się go trochę.
Co, co pani mówiła?
- Zgadłam, że robi pan dla mnie trumnę.
- Hm. Niezła myśl... Nie. Nie robię dla pani trumny tym razem. Słowo
honoru. Nie przyszło mi to do głowy, cholera jasna!
- A szkoda, prawda, panie Sułku?
- Tak. Teraz żałuję. Jest już za późno na żale. Robię dla pani coś
zupełnie innego, pani Elizo.
- Panie Sułku...
Patrzyła na niego cielęcym wzrokiem zakochanej kobiety.
- Co?
- Wie pan...
- Co?
- Wie pan, nieważne, co pan robi. Ważne jest, że robi pan to dla mnie.
Nie wiem, co to będzie, i nie będę już zgadywać. Kocham pana po
prostu za ten nieludzki trud, który podjął pan dla mnie.
- Hm. Zazdroszczę pani. Sam chciałbym się zakochać w kimś takim
jak ja. Często ostatnio myślę o sobie z niekłamaną sympatią.
- Do zakochania jeden krok, jak to mówią, prawda, panie Sułku?
- Ooo, znacznie bliżej. Zmieńmy jednak temat. To są moje osobiste
sprawy.
Postawił na sztorc zbijany przedmiot.
- Niech pani przytrzyma - poprosił. - Zaraz zacznę zbijać przód,
wtedy musi pani wejść do środka.
- Więc jednak to jest trumna?! - ucieszyła się pani Eliza.
- Z otworem dwadzieścia na dwadzieścia, tak? - zakpił. - Z otworem
na poziomie głowy, tak? Poza tym, to będzie stało na balkonie. Przez
cały, okrągły rok.
- A ja w tym, prawda?
- Przez calutką zimę. Bo to - głos miał uroczysty - to jest karmnik dla
pani na zimę, pani Elizo. Słowo honoru.
Przez otwór będę pani podawał pożywienie trzy razy dziennie.
Oniemiała kobieta biła się przez chwilę z myślami. Potem nagle padła
mu w ramiona.
- Boże... - wyszeptała - a więc na zimę stanę się ptakiem!...
- Tak, pani Elizo - powiedział pan Sułek otwarcie. Nie dam pani
zginąć nawet w najgorsze mrozy.
- Jaki pan jest, panie Sułku, miły i kochający...
- Tak. Rzeczywiście, kocham ptaki.
Nawiasem mówiąc, tylko przez kilka dni karmnik funkcjonował
należycie i zgodnie z przeznaczeniem. Potem uparty gajowy Marucha
nieustannie zapychał otwór sianem, obierkami i okruchami starego,
tradycyjnego, kurpiowskiego sękacza... W ten sposób gajowy
bezkompromisowo demonstrował swą bezkompromisową miłość do
ptaków naszych łąk i lasów.
ROZDZIAŁ III
Bal maskowy
Pani Eliza siedziała właśnie w pustym domu, przeglądając z uwagą
ilustrowany magazyn "Morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem
strzec", kiedy rozległo się nagle pukanie da drzwi.
- Kto tam puka? - zapytała instynktownie.
Pukanie ustało. Po chwili zza drzwi doszły jej uszu nieśmiałe
skowyty, przypominające szczekanie psa.
- Hej, kto tam szczeka? - zapytała tym razem. Szczekanie rozległo się
tym razem już zupełnie wyraźnie.
- Jestem sama w domu - zwróciła się pani Eliza do niewidocznego
psa. - Nie mogę otworzyć.
Tym razem coś zapukało i zaszczekało jednocześnie. Zastanowiło to z
lekka kobietę. - Czy to możliwe, żeby ktoś szczekał i pukał
jednocześnie? - pomyślała. - Czy to szczeka pukający, czy raczej
może to puka szczekający? A może jeden puka, a drugi szczeka? Lub
jeden szczeka, a drugi w tym czasie puka?
Tego rodzaju myśli jak błyskawice przechodziły jej przez głowę.
- Kto tam? - zadała podstawowe pytanie.
- Ja. Cholery można dostać! - powiedział znajomy głos. - Niech pani
wreszcie otworzy.
Otworzyła drzwi. Stanął w nich pies.
- O Boże, a co to?! - przeraziła się pani Eliza.
- To po prostu ja - powiedział pies głosem pana Sułka (lub pan Sułek
głosem psa).
- Boże, wygląda pan po prostu jak ośnieżony, szary kundel, panie
Sułku!
- Straszny wali śnieg w całej okolicy - wyjaśnił chłopiec. - Zaspy po
pachy.
- Nie rozumiem tylko, dlaczego przybrał pan postać psa, panie Sułku!
Nie rozumiem tego i strach mnie obleciał, prawda?
- Po pierwsze - sprostował - nie jestem w tej chwili psem, a suką. Po
drugie, zmieniając wygląd miałem chyba coś na myśli, nie?
- Na pewno. Nie chciałam pana urazić, prawda?
- To dziwne przebranie jest moim strojem karnawałowym - wyjaśnił
rzecz do końca nasz bohater.
- Wystąpi pan jako suka, prawda, panie Sułku? - domyśliła się pani
Eliza.
- Zgadła pani.
- I nikt, ale to nikt pana nie rozpozna w tym oryginalnym przebraniu,
prawda?
- O to mi, z grubsza, chodzi. Ciąży mi popularność i te szepty, które
stale słyszę przechodząc: "To on, to on... o, popatrzcie!...". Cholery
można dostać!
- A teraz, panie Sułku, jak to teraz będzie?
- Teraz wszyscy zapytają: "Nie wiecie, co to za suka?"
- A to będzie pan, prawda? - ucieszyła się nie na żarty.
- Zgadła pani. Uwielbiam bale maskowe.
- Ja też - powiedziała szybko pani Eliza. - Delikatne dźwięki muzyki
czule szepczą o miłości. Unosi się dyskretny zapach perfum... Och!...
drżę cała. na samą myśl o wszystkich urokach takiego balu. A kiedy
jeszcze moja dłoń zabłądzi i nagle odnajdzie pana rękę...
- Cicho - przerwał pan Sułek. - Błądzić mi tu będzie. Słowo honoru.
Wie pani co, pani Elizo?...
- Słucham pana.
- Taki jestem, jak pracować, to pracować... a jak się bawić, to się
bawić. Do upadłego! Choćbym miał skonać! Słowo honoru!
- Mam nadzieję, że aż tak się pan nie wyczerpie.
- No nie wiem. Zatracam się często w zabawię.
- Dopilnuję pana.
- Co?
- Zaopiekuję się panem, żeby mi pan nie skonał na tym balu.
- A ja właśnie skonam - powiedział pan Sułek przekornie. - Jak mi się
spodoba - skonam. A co, nie wolno?
Był już porządnie zziajany.
- Już jest pan porządnie zziajany. Niech pan sobie odpocznie -
zaproponowała pani Eliza.
- Nie mam czasu - żachnął się ordynarnie. - Trzeba jeszcze panią
przebrać.
- Cudownie... - plasnęła, klaszcząc - ...za ...za księżniczkę, prawda,
panie Sułku?
- Nie. Co to, to nie. Mam inne plany - rzekł tajemniczo.
- Więc może za Królewnę Śnieżkę?...
- Odpada. Banalne.
- W takim razie... - podpowiedziała - przebierzemy mnie za dobrą
wróżkę!
- Nie. Nie sądzę. Słowo honoru. Mam inne plany - był nieustępliwy.
- Jakie, panie Sułku? - dopytywała się, konając z ciekawości. -
Konam wprost z ciekawości.
- Widzę.
- Więc?...
- Może być za żabę, krowę lub borsuka - wyrecytował bez zająknienia
pan Sułek.
- To już wolę za żabę. Za królewnę zaklętą w żabę...
- Mam! - wykrzyknął chłopiec, patrząc na nią przeciągle. - Mam
całkiem niezły pomysł. Przebierzemy panią za brzozę!
- Będę drzewem?
- Brzozą.
- Będę cała w zieleni - ucieszyła się pani Eliza. - Będą drżały na mnie
listki... jakie to romantyczne... Usiądzie pan pode mną, panie Sułku.
Usiądzie pan sobie w moim cieniu... Och, jakże wspaniały pomysł pan
miał! Będę panu szumiała, jak umiem najpiękniej. I w moim cieniu i
szumie będzie pan spokojnie ogryzał kości. Jak najprawdziwsza
suka...
- Wątpię - powiedział wątpiąco.
- Och, dlaczego? - zmartwiła się.
- Ponieważ będzie pani brzozą późną jesienią. Bez liści.
- Och, dlaczego? - zmartwiła się powtórnie pani Eliza.
- Ponieważ tak będzie prościej. Zwiąże się pani ręce i nogi, a
następnie pomaluje się panią białą farbą. To wszystko. Cała robota.
- Szalenie pan to wszystko uprościł, prawda? - powiedziała niepewnie
pani Eliza.
- Taki właśnie jestem...
- Jest pan racjonalistą, prawda?
- No, no...! - zgromił ją spojrzeniem i słowem - tylko bez takich...
Cicho!
- Z tego widzę, że będę zwykłym pniem na tym balu, prawda? -
domyśliła się.
- Pniem brzozy - potwierdził pan Sułek. - Zgadza się, co do joty. No,
zaczynajmy. Zaraz - zastanowił się - a może po prostu zanurzyć panią
w wapnie? Tak byłoby jeszcze prościej... I najrówniej wyjdzie. Tak.
Tak właśnie postąpimy.
- Jaki pan jest, panie Sułku, mądry. Nie raz i nie dwa muszę to panu
mówić. Nie każdy jest taki mądry, panie Sułku.
- No pewnie. Jeszcze czego!
- Mało jest takich ludzi, jak pan. - Znikoma liczba. Słowo honoru!
- A takich kobiet, jak ja?... - spytała kokietliwie.
- Co, takich kobiet?
- Czy jest ich dużo?
- Jest ich sporo. Słowo honoru. Niech się pani nie boi.
- A jednak to właśnie ja kocham pana i duszą, i... i ciałem.
Nie zwracając uwagi na jej niewczesne wynurzenia, pan Sułek
zanurzał ją najspokojniej w wiadrze z wapnem. Kiedy już uznał, że
robota skończona, powiedział o tym natychmiast.
- Niech pani już wychodzi z tego wiadra. Robota skończona. Tak
uznałem.
Popatrzył na swoje dzieło z nie ukrywaną satysfakcją.
- Mówiłem, że tak najrówniej wyjdzie. Wygląda pani ślicznie. Jak
prawdziwy pień brzozy. Postawi się panią w rogu sali i cześć.
- Nie będę mogła zatańczyć, prawda? - upewniała się, jak mogła.
- Pewnie. No, bo jak niby? Nogi ma pani solidnie związane.
- Szkoda - szepnęła cicho - tańczę jak piórko...
- Ja też. Tańczę jak... jak... pyłek. I kółeczko - pokrzykiwał - i
wianuszek, i z lewej rączki, i podziękowanie!!!
- Znów pan się zziajał, panie Sułku - zauważyła dziewczyna. - Niech
pan na siebie uważa. Och, niech pan spojrzy do lustra! Jak pięknie
wyglądamy...
Patrzyli w lustro jak w obraz.
- A co? - powiedział pan Sułek. - Nie wolno? - rzekł, merdając
ogonem.
- Pan jest jak najprawdziwsza suka! Daję słowo! Stali przed lustrem,
nie mogąc się nacieszyć swoim jakże zmienionym wyglądem.
- A pani - zaszczekał chłopiec - jak biały pniak! Hau, hauuu! - zawył.
- Aha. Niech pan mnie zaniesie na ten bal. Sama przecież nie dojdę,
prawda?
- Po co? Bal będzie tutaj, u nas. Za chwilę zwali się tutaj cała okolica.
Zaprosiłem wszystkich. Słowo honoru.
Merdając ogonem, podskakiwał pan Sułek po całym mieszkaniu.
- I kółeczko - wołał, szczekając - i koszyczek, i z lewej rączki!!!
- Niech pan uważa, błagam pana! - cieszyła się pani Eliza razem z
nim.
- Cicho... - warknął pan Sułek.
Na balu, z lewej rączki dostał się panu Sułkowi wszechobecny gajowy
Marucha, z którym następnie nasz bohater przetańczył całą noc...
Gajowy wystąpił jako Bolek i Lolek jednocześnie!
ROZDZIAŁ IV
Bajka na dobranoc
Nie każdy potrafi o dowolnej porze dnia czy nocy zasypiać
natychmiast. Wielu z nas dręczy bezsenność. Jednym ze sposobów na
szybkie zaśnięcie jest na pewno bajka na dobranoc, opowiadana
przez kogoś życzliwego i bliskiego.
Pan Sułek, aczkolwiek potrafił zasnąć zawsze wtedy, kiedy mu się
podobało, lubił po prostu bajki, których opowiadania nigdy nie
odmawiała mu wierna pani Eliza. Leżał zatem nasz bohater w
pościeli, a nasza bohaterka opowiadała, jak umiała najpiękniej.
- I ja tam byłam - kończyła kolejną bajkę - miód i wino piłam, po
brodzie...
- A w gębie nic nie zostało, znam - powiedział pan Sułek
zniecierpliwiony.
- Nie śpi pan jeszcze, panie Sułku?
- Nie śpię.
- Ziewał pan przez cały czas...
- To z nudów - wyjaśnił chłopiec.
- Opowiadam panu już czwartą bajkę i nic.
- Bo spać mi się nie chce. Słowo honoru. Chyba cierpię na bezsenność.
- To straszne, cierpieć na bezsenność w pana wieku.
- Nie mogę zasnąć za nic - kłamał jak najęty,
- Jeszcze coś panu opowiem, prawda?
- Chyba tak. Chociaż przestałem już wierzyć. Opowiada pani długo i
nudno, pani Elizo - powiedział z wyrzutem.
- Opowiem jeszcze raz. Może tym razem przyjdzie do pana sen, panie
Sułku. Tak mi pana żal. Biedactwo...
- Niech pani się tak nie lituje. Nie lubię tego. Słowo honoru. Nie
jestem już takim dzieckiem!
- Kochanemu mężczyźnie też opowiada się bajki na dobranoc -
zauważyła pani Eliza rozumnie.
- Skąd pani może o tym wiedzieć? Kochała się kiedyś pani w innym
mężczyźnie?
- Skąd! - zaprotestowała. - Kocham pana pierwszą, niewinną miłością
mego życia. Ale mimo to wiem, jak należy postępować z ukochanym.
Opowiem o Koniku Garbusku, dobrze?
- Ojejej... znowu o Koniku Garbusku - ziewnął.
- Albo o Królewnie Śnieżce...
- ...i o siedmiu liliputach czy krasnoludkach, tak? Znam.
- Więc może o Smoku Siedmiogłowym? - zaproponowała.
- Po czymś takim na pewno nie usnę. Straszyć mnie tu będzie. To
musi być coś łagodnego, miłego... - ziewał dalej.
- Wiem, panie Sułku...
- Co?
- Opowiem panu o Księżniczce na ziarnku grochu.
- A o co tam chodzi? - zainteresował się pan Sułek.
- Księżniczka ciało miała delikatne... - zaczęła pani Eliza.
- Znowu jakieś świństwa! - zaprotestował gorąco.
- Jest to niezwykle subtelna opowieść, panie Sułku. Wiem przecież
dobrze, co można, a czego raczej należy unikać - powiedziała tonem
nie znoszącym sprzeciwu.
- Więc jak to było z tą księżniczką na strąku?
- Na grochu - poprawiła go - na grochu, panie Sułku. Przez siedem
pierzyn wyczuła ziarnko grochu.
- Hm. Ciekawe, w jaki sposób? - rozważał kpiąco. - Nie! Bzdury mi tu
pani wyplata. Cholery można dostać od tego, a nie zasnąć!
- Kiedy to bardzo znana bajka.
- Nie bardzo. Nie znam - rzekł rzeczowo.
- Wszystkie dzieci to znają.
- Znowu od dzieci mi pani wymyśla! - obruszył się w pościeli. - Stale
traktuje mnie pani jak dziecko.
- Jest pan niesprawiedliwy. Czy można kochać dziecko tak, jak ja
kochani pana? Czy można ze zwyczajnym dzieckiem wiązać się
węzłem narzeczeńskim? No, niech pan sam powie?...
- Raczej nie - odparł po namyśle.
- Sam pan widzi. Traktuję, pana jak prawdziwego mężczyznę Więc
jak, chce pan o tej księżniczce?
- Wolę co innego.
- Co by tu? - zastanawiała się pani Eliza. - Jest taika bajka o rybaku i
złotej rybce...
- Niemożliwe - powiedział chłopak - nigdy nie widziałem złotej rybki.
Aaa, chyba... - przypomniał sobie - ...widziałem. W akwarium. Co ma
z tym wspólnego rybak? - zaskoczył ją znienacka.
- Złapał rybak złotą rybkę... Aż tu nagle rybka odzywa się do niego
ludzkim głosem...
- Ludzkim głosem, tak? - Pan Sułek chichotał zapamiętale.
- To przecież bajka, panie Sułku...
- To co z tego. Niech pani przestanie zalewać. Mam tego dość. Słowo
honoru! Bzdury mi tu plecie... "Aż tu nagle rybka odzywa się do
niego ludzkim głosem..." - przedrzeźniał ją, ile wlazło. - Głupiego
sobie pani znalazła czy jak? - Był już bardzo zdenerwowany.
- Kocham pana, panie Sułku - powiedziała pani Eliza zmęczonym,
sennym głosem. - Tak chciałabym, żeby pan zasnął.
- To niech pani wali prawdę. Prosto z mostu. Co i jak. Jestem
szczerym i prostym chło... to znaczy... mężczy... to znaczy...
obywatelem! Brzydzę się kłamstwem i matactwem. Kocham prawdę
i... i... przyrodę. Te dwie rzeczy kocham nad życie. Cholera. Zasnąć
tylko nie mogę! Zwariuję od tego!!! - zapędził się, jak to mówią, w
kozi róg pan Sułek.
- Niech pan nie wariuje - szepnęła pani Eliza - błagam.
- Jak będę chciał, to zwariuję. Słowo honoru!
- Nie kłóćmy się już, panie Sułku... - poprosiła.
- Jak będę chciał.
- Właśnie - zauważyła - nie kłóciliśmy się, prawda?
- Sam nie wiem...
- Poprztykaliśmy się tylko trochę, prawda? - powiedziała zalotnie. -
Zresztą, kto się czubi, ten się lubi, prawda?
- Cicho! No, pora spać. Już późno.
- Jak to, tak bez bajki? - spytała ze zdziwieniem.
- Czuję, że teraz zasnę z najwyższą łatwością.
Rzeczywiście. Powieki opadały panu Sułkowi jedna za drugą. Oczy,
jak to się mówi, kleiły mu się okropnie. Ziewał na całą szerokość
młodego gardła.
- Panie Sułku... - szepnęła ostrożnie pani Eliza.
- Co? - wymamrotał, poświstując.
- Przychodzi do pana senek?
- Uhum...
- Więc - zaryzykowała - niech przyśnię się panu ja. Ja, cała w
kwiatach i długiej, białej sukni...
- Dobra... dobra...
- Piękna - ciągnęła temat - i wzniosła. Ulotna jak jakiś obłok. Cała w
bieli i w tiulach. Nieuchwytna, a jakże jednocześnie bliska. Tak
bliska, panie Sułku jedyny, że wystarczy tylko wyciągnąć rękę...
Nachyliła się nad nim i pocałowała go w czoło. Musnęła wargami
spragnionymi jego rubinowe usta...
- Panie Sułku... panie Sułku...
Cisza była jedyną odpowiedzią.
Tymczasem po tamtej stronie powiek pana Sułka zjawił się
siedmiogłowy gajowy Marucha, siedzący na ziarnku grochu...
Gajowy popijał miód i wino z jednej szklanki.
POEZJE
Imając się rozmaitych zajęć, imał się pan Sułek również poezji. Imał
się jednak bez wyraźnego zamiaru zostania poetą. Ot, dla własnej
przyjemności i satysfakcji układał okazjonalne wiersze. Na przykład
na swoje urodziny ułożył takie coś:
Ten bezpretensjonalny w końcu ótwór, przepraszam utwór,
przeczytał pan Sułek podczas uroczystych obchodów swoich urodzin
w zeszłym roku. Widać w nim wyraźnie związek poezji z życiem i
dlatego zapraszam do przeczytania kilku uwag pt: Petrarka a
wiertarka.
wiersz na moje órodziny
Sam jósz nie wiem jaki jestem
Ja nie jestem wcale kszesłem
ja nie jestem ruwniesz wołem
ani oknem ani stołem
ani bużom z pieninami
ani rużom ze kolcami
ani smokiem ani psem
ani rzabom ani gzem
ani muchom ktura brzenczy
ani krowom ktura jenczy
jak jom wezdmie koniczyna
ktura czensto krowy wzdyma
dziś som moje órodziny
a nie rządne imieniny
i prezęty nieh mi da
ktury co tam dla mnie ma
PETRARKA A WIERTARKA . . .
(korespondencja)
Warszawa, 5 września 1977 r.
Do
Wydawnictw Radia i Telewizji
Warszawa, ul. Chełmska
Zwracam się z uprzejmą prośbą o umieszczenie w mojej książce pt.
"Kocham pana, panie Sułku" eseju zatytułowanego "Petrarka a
wiertarka, czyli o związkach poezji z życiem". W pełni zgadzam się ze
zdaniem Szanownej Redakcji, wyrażonym podczas rozmowy na ten
temat, że esej ten nie ma nic wspólnego z pozostałą resztą. Dodam
tutaj, moim skromnym zdaniem, że esej ten w ogóle nie ma nic
wspólnego z czymkolwiek, powiem więcej - on mi nie za bardzo
wyszedł. Napisany jest bardzo słabo w sensie literackim, a o jego
stronie intelektualnej lepiej nie mówmy więcej. Uważam, podobnie
jak Szanowni Państwo, że jest to tekst co najmniej zbędny. Na
Waszym miejscu w ogóle nie wahałbym się wyrzucić go po prostu do
Redakcyjnego Kosza. A jednak proszę o zamieszczenie "Petrarki a
wiertarki..." z następujących powodów:
Jestem pełnym konformistą i zgadzam się ze wszystkimi na temat
wszystkiego. Żona ostatnio się przeziębiła i chrycha. Bardzo mnie to
martwi i jednocześnie zgadzam się z nią w zupełności. Ostatnio nie
mogłem dostać wkładu do takiego grubego długopisu, który dostałem
od Dudzińskich, z którymi również się. zgadzam. Długów nie mam.
Cieszę się, kiedy pada deszcz, a jednocześnie cieszą się także, kiedy
świeci słońce. Zgadzam się nawet na byle jaką pogodę, bo mnie w
ogóle nie zależy... Zależy mi natomiast na u-mieszczeniu eseju
"Petrarka a wiertarka...", mimo nie najlepszego zdania (Waszego i
Mojego) na jego temat. Zwłaszcza mojego. Chciałbym po prostu
spłatać sobie psikusa. Sobie... no i czytelnikom. Z czytelnikami
zresztą również się zgadzam, żeby nie było nieporozumień.
Ostatecznie można sobie potem ten esej wydrzeć z książki albo
jeszcze lepiej - wyciąć i cześć Jeszcze raz proszę o pozytywne
załatwienie mojej prośby.
Łączę wyrazy, z którymi się zgadzam Jacek Janczarski
Warszawa, 12 września 1977 r.
Pan Jacek JANCZARSKI
Szanowny Panie,
Po uważnej lekturze Pańskiego listu dotyczącego eseju "Petrarka a
wiertarka..." doszliśmy do wniosku, że zamieszczenie go w książce
"Kocham pana, panie Sułku" kłóciłoby się z elementarnym
poczuciem wszystkiego, co można poczuć.
Miałkość, banalność i bałamutność proponowanego tekstu są
zastraszające. Do tego należy dodać liczne usterki merytoryczne, jak
chociażby błędne daty urodzin i śmierci Petrarki, fakt, że ich Pan nie
podaje, pogarsza tylko sytuację, i to w stopniu nie mniejszym niż
choroba Pańskiej Małżonki.
Z uwagi na powyższe postanowiliśmy włączyć do książki tekst eseju
"Petrarka a wiertarka...", wyrażając jednocześnie ubolewanie, że jest
on tak krótki.
Łączymy wyrazy współczucia
Redaktor Naczelny
(podpis nieczytelny)
ROZDZIAŁ V
Sen o zupie
Sny na ogół nie sprawdzają się, a jednak chcemy wierzyć, że to, co
nam się akurat przyśniło, będzie miało następnie jakikolwiek związek
z najbliższą przyszłością. Podobnie uczynili nasi bohaterowie
pewnego dnia.
Tuż po przebudzeniu pan Sułek opowiadał pani Elizie swój sen. Ona
słuchała z właściwym sobie przejęciem, patrząc na niego, jak
wytrawny znawca patrzy zawsze na obraz.
- Zupa, zupa... powiada pan, panie Sułku? - zastanawiała się głośno
pani Eliza.
- Ściślej mówiąc, pomidorowa zupa z makaronem - uściślił pan Sułek.
- Taki właśnie miałem sen dzisiejszej nocy.
- I nic, tylko zupa i zupa?... - dopytywała się wnikliwie.
- Przez calutką noc. Na okrągło. Zupa, zupa, zupa... - powtarzał
bezmyślnie.
- Musiało się panu, swoją drogą, przyśnić kilka ładnych talerzy. Spał
pan, jak suseł, przez bite czternaście godzin, prawda?
- Spać to ja lubię - powiedział pan Sułek, przeciągając się i czochrając
włosy.
- Zwłaszcza, kiedy ma pan takie piękne sny, jak ten dzisiejszy,
prawda?
- A propos! - powiedział pan Sułek z cudzoziemska - co dzisiaj na
obiad? Bo może mi się sprawdziło... - dodał swojsko.
- Był pan blisko - ucieszyła się dziewczyna. - Zupa. Zupa dziś, panie
Sułku najsłodszy.
- Cicho. Pomidorowa z makaronem? - spytał z nadzieją.
- Niestety, nie - rozwiała jego złudzenia. - Zacierkowa z zacierkami.
- Też niezła - zauważył. - Co to może być, kiedy komuś przez całą noc
śni się tylko zupa? Interesujące... Frapujące... Ciekawe...
- Znaczy to, moim zdaniem, że jest pan po prostu głodny -
powiedziała po prostu pani Eliza. - Zaraz podam zupę na stół.
- Dobra, dobra... To nie jest takie proste - oburzył się lekko pan
Sułek. - Zupa... to płyn... - rozważał - płynem jest przecież woda...
Hm... morze i ocean to też woda - wnioskował bezbłędnie - ej, coś mi
się zdaje, że mam kompleks marynarza! - zaniepokoił się spokojnie.
- Czym to grozi, panie Sułku najdroższy? - zaniepokoiła się
niespokojnie pani Eliza. - Boję się o pana...
- Cicho! A może - kontynuował myślenie - może czekają mnie dalekie,
zamorskie podróże?... Hm, to możliwe. Planowaliśmy z gajowym
Maruchą podróż zamorską.
- Planowaliście i co z tego? - odparła kobieta z przekorą. - I co z tego?
Gajowy nie ruszy się ze swojej nowej placówki.
- No, nie wiem. W każdej chwili może ją przerżnąć w karty z
doktorem Wałaszewskim. Tak jak poprzednią gajówkę. Przez jedną
noc. Niecałą...
- Nie sądzę, panie Sułku - zauważyła kąśliwie pani Eliza. 102
- Dlaczego, jeżeli wolno spytać?
- Po co doktorowi Wałaszewskiemu druga gajówka? Z jedną ma dość
kłopotów. Dach mu obecnie przecieka...
- Wszystkim dach przecieka. U niektórych woda zalewa piwnice.
Wracając do wody - trzymał temat chłopiec - woda, zdaje się, jest
moim żywiołem. Jestem, bądź co bądź, spod znaku Ryb. Niech pani
sobie nie myśli. No, gdzie ta zupa zacierkowa? - zmienił temat.
- Już nalewam - powiedziała pani Eliza i rzeczywiście nalała chochlę
szarej zupy na cynowy talerz.
Pan Sułek natychmiast zagłębił łyżkę w cieczy i podniósł ją szybkim,
jak błyskawica, ruchem do ust.
- Hu - powiedział - gorąca!
- Grzałam ją na gazie - wyjaśniła dziewczyna. - Grzałam ją dla pana,
panie Sułku, chciałam panu, jak zwykle, dogodzić... - nie chwaląc się
powiedziała.
- Tylko sobie język poparzyłem. Z panią to tak zawsze. Intencje
dobre, a wychodzi z tego zawsze jakieś świństwo. Czy to ładnie?...
- Obiektywnie patrząc, nie - powiedziała bez przekonania, lecz ze
skruchą.
- Zawsze spotykają mnie z pani strony jakieś upokorzenia.
Czy to ładnie?
- Bardzo nieładnie - zgodziła się pani Eliza. - Boleję nad tym. Sen mi
to spędza z powiek. Cóż ja jednak mogę na to poradzić, że nie zawsze
mi wychodzi...
- Cicho siedzieć - poradził. - I nie zawracać głowy. Oto moja rada.
- Skorzystam z niej, panie Sułku - szepnęła pokornie.
- No, już dobrze, dobrze - powiedział udobruchany i trochę
najedzony. - Co tam na drugie danie? - spytał.
- Pyzy.
- Fiu, fiu!... - zafiukał. - Niech je pani poda - dodał. Na stół wjechała
waza z szarymi pyzami.
- Proszę sobie nałożyć, ile dusza zapragnie - powiedziała z powagą
pani Eliza.
Pan Sułek przyglądał się pyzom ze skupieniem. Wąchał je, macał
palcami.
- Zaraz, zaraz... dlaczego one są takie sine? - spytał podejrzliwie. - O,
nie, nie zjem tego świństwa!
- Pyzy są zawsze sine - powiedziała pani Eliza. - Taka ich natura...
- Naprawdę?
- Słowo honoru. Jak pana kocham - przysięgała.
- Cicho. A ja już myślałem, że w tym roku była jakaś sinica czy może
jakaś inna choroba kartofli. Człowiek uczy się przez całe życie -
westchnął, opychając się sinymi w naturalny sposób pyzami. - Pyszne
pyzy - wykrztusił. - Pyzy nigdy mi się jeszcze nie śniły...
- Więc może przyśnią się panu właśnie dzisiaj. To całkiem możliwe -
dodała, patrząc na swojego zajadającego z zapałem chłopca.
- Racja. Co na deser? - spytał, skończywszy z pyzami.
- Wafle - odparła tajemniczo.
- Jakie wafle?
- Takie zwyczajne. Tortowe. Po trzy dwadzieścia paczka.
- To lubię - powiedział, oblizując się. - Wafle to ja lubię. Oho!...
- No, przecież wiem o tym najlepiej, panie Sułku. Któż zna lepiej te
wszystkie pana słabości niż ja? Niż ja, pana opiekunka i narzeczona...
- Cicho. Wafle... - jadł ze smakiem - lubię naprawdę. Są... - mlaskał -
naprawdę pyszne.
- Proszę jeść, ile dusza zapragnie - ucieszyła się pani Eliza. - A potem
- wyjaśnił chłopiec - utnę sobie drzemkę.
Kropnę się spać. Co mi tam!
- Też się przyłożę - powiedziała pani Eliza przymilnie. Popatrzył na
stos brudnych naczyń piętrzący się piętrowo.
- A kto pozmywa? - spytał rzeczowo. - Ja nie cierpię zmywania -
przypomniał. - Nie pozmywam na pewno, niech się pani nie boi -
uspokoił ją. - Słowo honoru. Oho! - ziewnął - śpik już mnie chwyta.
Jestem cholernie śpiący...
- To z przejedzenia, panie Sułku. To z tego jedzenia tak pana
rozebrało. Zjadł pan wszystkie pyzy i cały kocioł zacierkowej z
zacierkami...
- Jak jem, to jem - powiedział z naciskiem.
- A jak pan śpi, to pan śpi - powiedziała, wykorzystując analogię. -
Właściwie na tym koniec - podsumowała znienacka.
- Dlaczego?
- Ponieważ w gruncie rzeczy albo pan właśnie je, albo pan właśnie
śpi. Nic więcej.
- Tak to wygląda? - zaniepokoił się.
- Tak to wygląda - przytaknęła pani Eliza potakująco. A ja - dodała -
nic, tylko na pana patrzę...
- I co? - zapytał chłopiec bez zainteresowania.
- I... kocham pana z całego serca!... Jest pan taki organiczny!...
- W tym jedzeniu i w tym spaniu, tak?
- Otóż to. Jest pan w jednym i drugim spontaniczny i naturalny.
- Naturalny to jest nawóz! - roześmiał się w głos pan Sułek.
Pani Eliza zawtórowała nerwowym chichotem.
- To zabawne, prawda?
- Można pęknąć! - śmiał się dalej chłopiec. - No, idę spać...
- Dobranoc, panie Sułku.
- Dobranoc.
Pan Sułek przykrył się szczelniej kocem.
- Czy rozstajemy się ponownie na czternaście godzin? - zapytała,
znając i tak odpowiedź.
- Nie wiem. Zobaczymy jeszcze.
- Ciekawe, co też panu się przyśni, prawda? Jaka zupa?
- No właśnie - ziewnął któryś raz z rzędu. - Ciekawe, jaka to będzie
zupa?
- Może szczawiowa z jajkiem? - wyraziła nadzieję dziewczyna.
- Nie za bardzo - skrzywił się pan Sułek.
- Albo pieczarkowa z profitrolkami...
- Już wolę. A może, pani Elizo, przyśni mi się też coś na drugie?...
- Jak pana znam, przyśni się panu także i drugie danie.
- No i deser.
- I deser także...
- Jeżeli na drugie danie - rozumował chłopiec - przyśni mi się na
przykład stek, to jestem pewien, że czeka mnie daleka podróż za
ocean. Tam są właśnie te słynne steki...
- Możliwe.
- Dobranoc, bo już konam ze zmęczenia... - szepnął chłopiec. - Proszę
stąd wyjść! - dodał cierpko.
- Już idę, już idę... pójdę do sklepu...
- Słuszna uwaga - powiedział prawie bez związku. - To rozsądne.
Słuszna uwaga - powtórzył i zasnął.
Przed sklepem pani Eliza spotkała wszędobylskiego gajowego
Maruchę pijącego piwo wprost z butelki. Pani Eliza próbowała
nawiązać z gajowym przyjacielską rozmowę na temat teorii snów...
Gajowy nie był jednak tego dnia w nastroju. Szczerze mówiąc, w
ogóle gajowy nie bardzo nadawał się do jakiejkolwiek rozmowy.
Pierwszych dziesięć butelek piwa wypił bowiem gajowy bez
przyjemności, ze względu na niską jakość ich zawartości.
ROZDZIAŁ VI
Pamiętnik
Pan Sułek siedział od rana nad czystą kartką papieru w jedną linię i
zapewne myślał intensywnie nad czymś. Szło mu to niesporo, więc
trudno się tak znowu dziwić, że był zdenerwowany okropnie. Co
chwilę chwytał pióro kulkowe... i po chwili odkładał je zrozpaczony.
Pani Eliza przyglądała mu się z rosnącym niepokojem.
Nadsłuchiwała chciwym uchem mamrotania swego ukochanego i jak
mogła, tak zaglądała mu przez ramię.
- Urodziłem się w powiecie Puławy... - mamrotał chłopiec. - Co tu
dalej?... Co tam dalej? - poprawił się. - Co tutaj by dalej?... Co by
tam, tutaj, tak dalej, by tam, tu?... Słowo honoru! - powiedział
wreszcie z naciskiem.
- Mówi pan do siebie, prawda, panie Sułku? - wtrąciła delikatnie pani
Eliza.
- Nie pani rzecz - warknął.
- Słyszałam - wtrącała się dalej - że mówienie do siebie nie jest
objawem zdrowym. Och, panie Sułku jedyny, tak się o pana
niepokoję... - Niepokój jej wzrastał z minuty na minutę.
- Cichooo... Spokojna głowa. Na razie nie zwariowałem.
- Jest pan tego pewien, prawda?
- Najzupełniej - rzekł w roztargnieniu i mamrotał dalej. - Urodziłem
się w powiecie Puławy... No, nie... nie przebrnę przez ten początek.
Proszę stąd wyjść, pani Elizo. Nie mogę się skupić.
- Nie może pan sobie przypomnieć, kiedy się pan urodził, prawda?
Słyszałam, że takie zaniki pamięci to ciężka choroba psychiczna...
- Ach, to tak! - wrzasnął chłopiec. - Wariata ze mnie pani robi, co?
Jestem normalnym, zdrowym człowiekiem! Wszystko mam w
największym porządku! Słowo honoru!
- Wiem prawie na pewno, że nie jest pan zwyczajnym wariatem,
panie Sułku. Z drugiej strony obserwuję pana uważnie i widzę, że jest
pan niezwykle zdenerwowany... Czym mam to tłumaczyć, panie
Sułku jedyny? - spytała z prawdziwą troską.
- Tym - wyjaśnił - że podjąłem się ciężkiej pracy. Pracuję jak wół, jak
koń...
- Lub jak wielbłąd, prawda? Wielbłądy też nie mają lekko, prawda?
- Wszystko to nic w porównaniu z tym, co ja teraz robię!...
- Powie mi pan? Jak żagiew smolna na wietrze, tak płonę z ciekawości
- powiedziała, płonąc jak smolna żagiew.
- Nie ma ognia bez dymu - odciął się chłopak. - Odciąłem się, nie ma
co...
- Mniejsza z tym. Niech mi pan wreszcie opowie o swojej wytężonej
pracy. Jak na nią patrzeć tak z zewnątrz, wygląda ona bardzo
dziwnie...
- Nie ma w tym nic dziwnego - powiedział pan Sułek skromnie. - Ot,
piszę pamiętnik...
- Pamiętnik? - zdziwiła się pani Eliza ogromnie.
- Opiszę w nim całe swoje życie do tej pory. Fakt po fakcie. Dzień po
dniu. Wszystko w nim opiszę. Całe swoje życie. Całe. Wszystko.
- Nareszcie rozumiem, dlaczego siedzi pan od kilku godzin pochylony
nad czystą kartką papieru, prawda?
- Papieru w linię. W jedną linię - uzupełnił. - Inaczej nierówno
wychodzi - wyjaśnił. - A tak, jak po sznurku. Słowo honoru.
Z zadowoleniem obejrzał pierwsze zdanie napisane równo.
- Naprawdę, opisze pan to wszystko? - dopytywała się pani Eliza.
- Fakt po fakcie.
- Och, sporo miejsca zajmę i ja w tym pana pamiętniku! - ucieszyła
się pani Eliza nie bez powodu. - Od wielu lat mieszka pan ze mną i
zdarzyło nam się mnóstwo najprzeróżniejszych faktów...
- Chcę pisać przeważnie o sobie - powiedział bez ogródek, chłopiec. -
Znam dobrze swoją wartość i spróbuję ją opisać jak najwierniej. Tak
to wygląda.
- I po co to wszystko, panie Sułku? Po co to? - spytała podwójnie.
- Wydam to w formie książki - powiedział po prostu.
- Gdzie pan to wyda, na litość boską?! - przeraziła się nie na żarty.
- W jakimś pierwszym lepszym wydawnictwie. A co, nie wolno? -
spytał zaczepnie.
- Nie wolno tego panu robić pod żadnym pozorem! - wykrzyknęła,
krzycząc.
- No, no... - pogroził wskazującym palcem - kto tak powiedział?
- Ja, panie Sułku. Nie dam się skompromitować... Jestem uczciwą
kobietą.
- Więc czego się pani tak wystraszyła? Czytelnicy poznają prawdę i
tylko prawdę. Pod karą odpowiedzialności do lat pięciu...
- Ach, tak?... - rozpogodziła się pani Eliza. - A gdyby tak dodał pan
tam coś od siebie?... Coś miłego... ciepłego?... Więc gdyby pan tak coś
takiego dodał, nie będę miała żalu.
- A jakbym coś solidnie przesolił? - spytał chłopiec.
- Zależy, do jakiego stopnia...
- Jakbym tak nagle opisał jakieś orgie z pani udziałem? Coś w
sensie... seksu - zarumienił się - w sensie... prywatek... w sensie, w
sensie...
- No, śmiało, mój chłopcze... - zachęcała go śmiało pani Eliza.
- Coś ogólnego... i... niemoralnego. Coś o zepsuciu moralnym.
- A konkretnie?
- Nie wiem sam - przyznał.
- Pomogę panu, jak pan już dojdzie do tego miejsca, prawda? Na
razie nawet pan nie zaczął. Odwagi, panie Sułku jedyny - dodawała
mu odwagi.
- Kiedy - mamrotał - jakoś mi nie idzie.
- Co pan tam na razie napisał?
- Na razie napisałem: "Urodziłem się w powiecie Puławy". Wyszło
równo.
- I to wszystko? - uśmiechnęła się po swojemu.
- Sam nie wiem, co dalej, słowo honoru...
- A co było dalej? Właściwie, jakie pan miał dzieciństwo, mój panie
Sułku?
- Sęk w tym, że nie bardzo sobie przypominam...
- Więc dajmy temu spokój. Niech pan zacznie od szkoły
podstawowej...
- I na tym będę musiał skończyć - zmartwił się chłopiec.
- Faktem jest, że jest pan rzeczywiście w trakcie kończenia szkoły
podstawowej. A jednak to nic nie szkodzi.
- Szkodzi - zaprzeczył.
- Nie szkodzi. - Trwała w dziwnym uporze.
- Szkodzi, oto jest moje zdanie na ten temat! Poza tym jest to mój
pamiętnik, a pani coś za bardzo wtyka mi tu nos w nie swoje sprawy!
Chce pani na pewno upiec na tym jakąś swoją pieczeń. Znam pani
cwaniactwo - nie przebierał w słowach. - Wiem, co mam o tym
myśleć! Proszę stąd wyjść! Przeszkadza mi pani w pracy!
- Boże, nie chciałam pana urazić, mój słodki... literacie.
- Oooo, tego już za wiele!!! - wrzasnął pan Sułek. -Na zbyt wiele sobie
pani pozwala! Niech pani się ode mnie odczepi!
- Co to, to nie - powiedziała spokojnie. - Nigdy. Mogę wyjść, ale wrócę
tu. Wrócę jak bumerang. Jak wracają ptaki do swoich ulubionych
gniazd... Bo właśnie pan - recytowała zapamiętale - jest dla mnie tym
gniazdem, do którego wraca się z najdalszych podróży...
- Co? - zainteresował się pan Sułek. - Jestem gniazdem? To ciekawe...
- Jest pan gniazdem i koniec - uparła się dziewczyna.
- To niezwykle oryginalne - wymamrotał. - Coś podobnego?... Ja -
gniazdem? Wiem!
- Co pan wie, panie Sułku najdroższy?
- Nareszcie wiem, jak zacząć! - Zatarł ręce i chwycił za pióro.
- Co jak zacząć? - spytała, nie domyślając się niczego.
- Mój pamiętnik. Och, ty głupi cymbale...
- Chyba "ty głupia cymbałko"? - poprawiła go pani Eliza.
- Mówiłem tak do siebie. Zacznę tak: "Jestem gniazdem, do którego
się wraca z najdalszych podróży..."
- Bardzo dziwnie to brzmi, ale jak na początek - interesujące... I co
dalej, co dalej, panie Sułku jedyny? - drżała z niecierpliwości.
- Ciichoo...
Skreśliwszy poprzednie zdanie, pan Sułek napisał teraz: "Jestem
gniazdem, do którego się wraca z najdalszych podróży..." i utknął jak
poprzednio. Mamrotał teraz, postękując.
- Jestem gniazdem... jestem gniazdem... Cholera jasna! Nierówno
wyszło. Bardzo nierówno wyszło - powiedział, przyglądając się kartce
papieru.
Trzeba trafu, że właśnie w tym momencie wszedł niedoceniany
gajowy Marucha i oświadczył całkiem po prostu, że bociany uwiły
sobie piękne gniazdo na jego nowej gajówce. Gajowy wpisał równo
ten fakt do swego pamiętnika.
ROZDZIAŁ VII
Palcem po mapie
Nawet w najbardziej pomyślnym i pełnym miłości współżyciu dwojga
ludzi zdarzają się nieliczne chwile, kiedy człowiek po prostu nie wie,
co ma ze sobą zrobić. Chwile, kiedy człowiek siedzi bezmyślnie i
wlepia oczy nieruchomo w jeden punkt (no, czasem w dwa), a usta
jego są rozwarte i nieruchome. Właśnie taka chwila nadarzyła się
pani Elizie. Wzrok miała nieostry, zamglony... Kiedy wreszcie złapała
ostrość, spojrzała na swego chłopca i zapytała całkiem zwyczajnie:
- Zastanawiam się, panie Sułku, dlaczego my do tej pory nie mamy
jeszcze telewizora?
- To proste - odpowiedział pan Sułek. - Pytałem w sklepie. Nie ma.
- Zawsze były - zdziwiła się pani Eliza. - Wczoraj pan pytał?
- Taaak!... - przytaknął chłopiec. Od dłuższego czasu interesowało go
zupełnie co innego.
- I rach, i ciach! - powiedział do siebie, pochylając się nad stołem.
- Wysłałam pana wczoraj do sklepu po telewizor, panie Sułku -
przypomniała pani Eliza - i okazuje się, że nici z tego, prawda?
- Tak. Nie ma w sklepie - powiedział wolno pan Sułek.
- Wobec tego poproszę o zwrot gotówki. - Była nieustępliwa.
- Nie mam nic.
- Żarty żartami, panie Sułku... Niech mi pan odda pieniądze.
- Jakie pieniądze? - obruszył się ruchliwie.
- Te - przypomniała - przeznaczone na pierwszą ratę za telewizor.
- Mówiłem, że telewizorów nie ma - przypomniał tym razem pan
Sułek.
- Rozumiem. Trudno. Wobec tego wrócił pan z pieniędzmi, prawda?
- Kto tak powiedział? - spytał chłopiec zaczepnie. W zamyśleniu
powtarzał coś pod nosem.
- Oho... nieźle mi się trafiło... Dobre Miasto. Hm... całkiem niedaleko
od Olsztyna.
- Niech pan posłucha, panie Sułku...
- Słucham, słuchani... -rzekł, nie słuchając.
- Telewizorów nie ma, prawda? - kontynuowała cierpliwie.
- Chryste Panie!!! - wybuchnął. - Tysiąc razy powtarzam, że
telewizorów nie ma!!! Tysiąc razy jej to powtarzać, a ona będzie
jeszcze przez pięć godzin pytać, czy telewizory są! No, przecież to
naprawdę cholery jasnej można dostać! Jestem zajęty jak diabli i
mimo tego staram się być miły dla niej, a ona zanudza mnie tymi
swoimi ciągłymi pytaniami!...
- Nie chciałam pana urazić, mój najdroższy panie Sułku - zaskomliła
lękliwie pani Eliza.
- Cicho!
- Sądzę jednak - dodała odważnie - że należy mi się choćby
informacja o tych pieniądzach, przeznaczonych wyraźnie na kupno
telewizora. Telewizor miał nam zastąpić wiele innych rozrywek,
których nam tak stale brakuje...
- Komu brakuje? - spytał z głupia frant.
- Nam. Nas miałam na myśli.
- A ja, ja już pani nie wystarczam? - obruszył się poruszony.
- Pan wystarcza mi najzupełniej - odparła zgodnie z prawdą.
- Więc o co chodzi? Coś się musiało pani poplątać. No, cicho już -
powiedział łagodnie - cichoo...
- Wiem - domyśliła się pani Eliza - nie ma pan już tych pieniędzy,
prawda? Mnie pan nie nabierze... - ciągnęła temat jak
przysłowiowego kota za ogon.
- Nie mam... - odparł. - To znaczy, może mam, a może nie mam, tak
to wygląda.
- A konkretnie? - dociekała.
- Konkretnie to muszę pani wreszcie powiedzieć, że kupiłem nam
mapę!
- Naprawdę?
- Jak najbardziej. Kupiłem ją i tyle.
Na stole leżała rzeczywiście fizyczna mapa Polski. - Oto ona -
powiedział z dumą nasz bohater.
- Jest to chwila uroczysta - powiedziała uroczyście pani Eliza. - Jest to
bardzo uroczysta chwila, panie Sułku.
- No, no... dlaczego?
- Jest to chwila podniosła i wzruszająca... - dodała, nie przesadzając.
- Przyznam - przyznał - że nie bardzo rozumiem, co pani ma na
myśli?
- A ja mam na myśli to - powiedziała pani Eliza wesoło - że zrobił pan
pierwszy raz w życiu coś, na co daremnie czekałam przez długie lata
naszego życia.
- Co ja takiego właściwie zrobiłem? - szepnął zdezorientowany
chłopak. - Sam nie wiem...
- Po raz pierwszy w życiu kupił pan coś dla domu. Na nasze wspólne
gospodarstwo. I to jest piękne. Nie raz i nie dwa posyłałam pana po
najprzeróżniejsze przedmioty, a pan zawsze wracał z pustymi
rękami.
- Bo nic, ale to nic nie można dostać - wyjaśnił wyjaśniająco.
- Wierzę panu. Zawsze jednak wracał pan i bez zakupów, i bez
pieniędzy.
- Kto tak powiedział? - spytał pan Sułek na wszelki wypadek ostro.
- Pamiętam to dobrze. Dziś jednak kupił pan do domu mapę. Oho, to
piękny zakup, panie Sułku...
- I niezwykle pożyteczny - dodał chłopiec. - Ta mapa zastąpi nam
telewizor w zupełności. Po cóż to wydawać taką kupę... furę pieniędzy
na telewizor, kiedy można kupić po prostu mapę i cześć?!
- I cześć, prawda, panie Sułku?
- I cześć - zgodził się właściwie sam ze sobą. - A teraz wystarczy tylko
zamknąć oczy...
Pani Eliza wykonała skrupulatnie polecenie.
- Już zamknęłam.
- Tylko niech pani nie podgląda - powiedział, przyglądając się jej
podejrzliwie.
- Nie podglądam. Jedna powieka, jak pan wie, nie bardzo mi się
domyka.
- Prawda... zapomniałem... - uspokoił się natychmiast.
- Co mam obecnie robić? - spytała, nic nie widząc.
- Niech sobie pani teraz dźgnie palcem w mapę.
- Tak po prostu? - spytała, nie dowierzając, pani Eliza.
- Po prostu, na oślep i gdziekolwiek... Dźgnęła energicznie.
- Już dźgnęłam, prawda?
Zbyt energiczne dźgnięcie całkiem pokrzyżowało jego plany.
- Chryste Panie i dziura gotowa! Kto pani kazał tak dźgać?!
- Pan, panie Sułku.
- Cichoo! Nie kazałem pani dźgać aż tak mocno. No, trudno. Podklei
się. Da mi pani pieniądze i wyskoczę po klej.
- Teraz?
- Nie. Potem. No, zobaczymy, co się pani trafiło... Pochylił się
ciekawie nad mapą.
- Trudno przeczytać z powodu tej dziury... zaraz, zaraz... Raciąż.
Trafił się pani Raciąż.
- I co? I co? - zadała podwójne pytanie.
- Raciąż - wyjaśniał - to jest takie miasto. Nieźle... nieźle... Hm,
między Płońskiem - rozważał sytuację - a Sierpcem. I do Warszawy
nie tak znowu daleko... Tak. Można dojeżdżać zwykłym autobusem.
No, no... nieźle...
- Mogło być gorzej, prawda, panie Sułku? - podzielała jego
optymizm.
- Oczywiście - przytaknął. - Mogła się pani trafić taka dziura zabita
deskami, że w żaden ludzki sposób nie można się stamtąd wydostać.
- A panu, panu co się trafiło? - spytała ciekawie nasza bohaterka.
- Poprzednio Dobre Miasto. Niedaleko od Olsztyna.
- Oj, to dobrze, prawda?
- Pewnie. Zobaczymy jeszcze raz.
Przygotowywał się do powtórnego dźgnięcia.
- Swoją drogą - zauważyła pani Eliza - jaka to wspaniała rozrywka!
Wystarczy tylko zamknąć oczy, dźgnąć sobie palcem, i to
gdziekolwiek, i już...
- Proste i pouczające - dodał poważnie pan Sułek. - Bo w każdej
rozrywce, pani Elizo, powinien być jakiś sens. I w tym właśnie,
wbrew pozorom, jest jakiś sens. W tej pozornej - powiedział cynicznie
i kpiąco - zabawie...
- Można się z tego wiele dowiedzieć, prawda? - spytała pani Eliza.
- O miastach, wsiach... czasem się dźgnie w jakieś jezioro lub w
rzekę...
- Chciałabym dźgnąć w jakąś bezludną wyspę -. marzyła kobieta.
- A to dlaczego? - spytał pan Sułek znad mapy.
- Bo wtedy, panie Sułku jedyny, zacisnęłabym mocne powieki...
- Z wyjątkiem tej, która się pani nie domyka?
- Z wyjątkiem tej, oczywiście... I natychmiast ujrzałabym siebie z
panem na tle dzikiej, okrutnej przyrody, z którą natychmiast
podjęlibyśmy wspólnie nieubłaganą walkę...
- No, dźgnę sobie - powiedział pan Sułek, przerywając jej wywód - co
mi tam.
- Niech pan dźga śmiało, odwagi, mój chłopcze! - dodawała mu
odwagi pani Eliza.
- Cicho! - powiedział pan Sułek i dźgnął mocno i zdecydowanie. Zbyt
mocno i zbyt zdecydowanie zarazem.
- Ha ha ha ha ha ha ha!!! - zaśmiała się niezdrowo pani Eliza - sam
pan zrobił dziurę, panie Sułku... Sam pan podziurawił mapę,
prawda?
- Za duży zamach... - szepnął, oglądając dziurę - za duży zamach.
Cholera jasna!...
W tym momencie złożył naszym bohaterom wizytę kochany gajowy
Marucha. Gajowy dosłownie na kolanach błagał o pożyczenie mapy,
potrzebnej mu do obchodu służbowego gajówek położonych w
okolicach Raciąża, Dobrego Miasta, Płońska i Sierpca. Swoją mapę
gajowy przegrał nie tak dawno wraz z gajówką w karty z doktorem
Wałaszewskim... Doktor podobno dźgał w nią wieczorami, ile wlazło.
ROZDZIAŁ VIII
Niezwykłe kubły
Tocząc ciekawą rozmowę, szli nasi bohaterowie w jakimś bliżej nie
określonym kierunku. Prowadził pan Sułek, a pani Eliza posłusznie
dreptała za nim w przyzwoitej odległości.
- Dokąd to, ach, dokąd tak pan mnie prowadzi, panie Sułku jedyny? -
zapytała pani Eliza po raz szesnasty.
- Za chwilę się pani przekona - odpowiedział pan Sułek również po
raz szesnasty.
- Aż płonę cała z ciekawości, prawda? Spojrzał na nią. Płonęła
rzeczywiście.
- Kto ciekawy, nos do kawy - powiedział żartobliwie.
- Cięty ma pan dowcip, prawda, panie Sułku?
- Właśnie z tego jestem najbardziej znany - odparł. - Przeważnie z
tego. Bo z tego, co pani za chwilę pokażę, też jestem bardzo, bardzo
znany...
- W ogóle jest pan znany i lubiany, prawda? - spytała, znając i tak
odpowiedź.
- I szanowany - dodał chłopiec.
- I uwielbiany - dorzuciła.
- Tak - potwierdził - i uwielbiany przez kobiety.
- No wie pan, coś podobnego?! - oburzyła się pani Eliza.
- A tak - powtórzył pan Sułek z przechwałką - przez kobiety.
- Niech pan się do mnie nie zbliża - powiedziała na wszelki wypadek
kobieta.
- Ani mi się śni - wyjaśnił. - Cały czas dzieli nas przestrzeń kilku
metrów.
- Gniewam się na pana, prawda?
- O te kobiety, tak?
- Tak - powiedziała wydymając wargi i wybałuszając oczy.
- A co ja na to poradzę, że kobiety szaleją za mną? Za mną i za moją
pracą. Co ja mam na to poradzić? To moja wina, czy co? "Och" -
mówią - "panie Sułku, och!..."
- Mówią "och"?
- Stale - potwierdził jej obawy.
- Gniewam się na pana. - Jeszcze bardziej, niż to w ogóle możliwe,
wydęła się i wybałuszyła.
- Albo mówią - dręczył ją dalej - "więc jak to będzie, panie Sułku?"
- A pan co na to?
- Nic.
- Dlaczego?
- Ponieważ sam nie wiem, jak to będzie, i tyle - wyjaśnił
przekonująco.
- To dobrze - uspokoiła się pani Eliza. - Och, przeprosiłam się z
panem, prawda?
- Czy ja wiem?... Może i tak... - powiedział bez ładu i składu.
Szli jakiś czas w milczeniu, stąpając powoli po zroszonej trawie.
- To tutaj - powiedział pan Sułek, kiedy byli już na miejscu.
Wskazującym palcem pokazał cały szereg zwykłych kubłów na
śmieci, takich, jakich używa się w Zakładach Oczyszczania Miast.
- Proszę, to tutaj - powiedział jeszcze raz.
- Co, to tutaj? - spytała pani Eliza, wolno wędrując wzrokiem za jego
palcem.
- To są rezultaty mojej wytężonej pracy - powiedział poważnie
chłopak.
- Och, tam?... W tych pojemnikach wyglądających jak kubły na
śmieci? -; spytała pani Eliza, drżąc z podniecenia.
- Tak, pani Elizo - rzekł z namaszczeniem pan Sułek. - To
rzeczywiście są kubły na śmieci. Ważna jest jednak ich zawartość.
- A co tam jest, jeżeli można wiedzieć?
- Niech pani sobie sama sprawdzi - zaproponował.
- Czy mam po prostu otworzyć jeden taki kubeł i zajrzeć do niego?
- Tak właśnie należy postąpić w tym wypadku - pochwalił jej
inicjatywę. - Zgadła pani...
Pani Eliza przez jakiś czas popatrywała to na kubły, to na pana Sułka
i odwrotnie. Popatrywała tak, węsząc w całej tej historii jakąś
pułapkę.
- No dobrze - powiedziała wreszcie - a czy pan mnie przypadkiem nie
nabiera? Czy przypadkiem z takiego kubła nie wyskoczy po
otworzeniu jakaś ręka w rękawicy bokserskiej, aby najzwyczajniej
ugodzić mnie w nos?... Znam pana, panie Sułku, i -wiem, że żarty
trzymają się pana niezgorzej.
- Nie wyskoczy stamtąd tym razem żadna ręka w rękawicy - uspokoił
ją. - Zobaczy pani...
- A czy nie chluśnie stamtąd na mnie jakaś ohydna ciecz? Znam
pana, panie Sułku, aż nadto dobrze. Nie raz i nie dwa dawałam się
natrać jak dziecko.
- Tym razem, pani Elizo, nic na panią nie chluśnie. Nic też pani nie
ugodzi na razie. Słowo honoru - zapewniał uroczyście.
- No dobrać - zgodziła się dziewczyna. - A czy tym razem nie wciągnie
mnie coś po prostu do środka tego kubła? Czy mnie po prostu nie
wessie? Wiem, że to może się zdarzyć. Znam te pana chwyty i
sztuczki... - pogroziła mu palcem figlarnie.
- No, niech pani śmiało otwiera. Nic pani nie grozi - tracił cierpliwość
chłopak.
- I tak pana kocham.
- Ciiicho...
- Gdyby nawet... - zaczęła.
- Niech pani wreszcie otwiera! Żarty sobie pani ze mnie stroi czy co?
Zaczynani tracić cierpliwość! - wykrzyknął pan Sułek wzburzony.
- No już, już dobrze... już otwieram... Niech pan nie myśli, że się
boję...
Zbliżyła się do pierwszego lepszego pojemnika, otworzyła klapę i
zaglądając do wnętrza wciągnęła w płuca spory haust powietrza
wydobywającego się z kubła. Skrzywiła się z niesmakiem.
- Coś czuć - powiedziała.
- Zatkało panią, nie? - spytał z satysfakcją chłopiec.
- Tak. Zatkało mnie - powiedziała bardzo już zatkana. - Strasznie
śmierdzi. Czy to trujące?
- Ona się pyta, czy to trujące!... Ha ha ha ha ha ha! - zaśmiał się jak
dziecko. - Coś podobnego! Jasne, że trujące.
- Boże - szepnęła, tracąc grunt pod nogami - otruł pan mnie. Jestem
otruta!
- Nie, pani Elizo - sprostował pan Sułek - na razie nie jest pani otruta.
Tylko raz pani powąchała. Ooo, nie tak łatwo panią otruć - dodał z
szacunkiem.
- Nie wiedziałam o tym, prawda?
- No pewnie że nie. Niech pani teraz śmiało otworzy drugi pojemnik.
No, śmiało! - zachęcał. - Nikt pani tutaj nie chce otruć ani nabrać na
razie...
Zupełnie już uspokojona, otworzyła śmiało drugi z pojemników. Jak
poprzednio, wąchała ze wstrętem i odrazą.
- Boże, ależ smród! To wprost nie do zniesienia!... - powiedziała,
krztusząc się okropnie.
- A teraz trzeci pojemnik - podpowiedział pan Sułek. Był
rozpromieniony na skutek skutków, jakie wywarły dwa poprzednie
kubły. Pani Eliza powtórzyła poprzednie czynności i stwierdziła
ponad wszelką wątpliwość:
- Cuchnie jak tamto. A może... może jeszcze bardziej...
- Może, może... - przedrzeźniał ją. - I teraz widzi pani, czym ja się
zajmuję.
- Nie rozumiem ni w ząb, prawda?
- Bo to nie jest wcale proste. Słowo honoru. Sam na to ledwie
wpadłem, choć musi pani przyznać, że inteligentny to ja jestem.
- Och, tak - przyznała - wybitnie!
- Dlatego to ja wpadłem na to, a nie ktoś inny. Jasne?
- Jasne. Wpadł pan na te wszystkie smrody i na to, żeby
zmagazynować je w tych kubłach na śmieci, prawda? Na to wszystko
wpadł pan sam, bez niczyjej pomocy, prawda?
- Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Taki jestem - powiedział skromnie
chłopak.
Spojrzał zadziornie na zachmurzone niebo.
- Jest pan wspaniały i samodzielny - drażniła jego próżność pani
Eliza.
- Taki jestem - powiedział, patrząc w niebo - zgadła pani.
- No, to chodźmy już do domu - rzuciła myśl pani Eliza znienacka.
- Zaraz, zaraz... powoli... - obruszył się pan Sułek. - A dlaczego pani
nie pyta mnie, po co to wszystko? Zawsze pyta, a tu masz!
- Co, "a tu masz"? - spytała bez sensu nasza bohaterka.
- Oooo, pani Elizo, jest pani bezczelna jak rzadko kto. Pani nie
obchodzi moja praca nic, a nic! Pani mną gardzi - załkał.
Płakał cicho i cienko.
- Pani mnie nienawidzi, tak?... Pani ma mnie za zwykłą szmatę...
dobrze... pójdę sobie z moimi pojemnikami w świat... A co, nie
wolno?...
- Oj, panie Sułku - zmartwiła się nie na żarty - niech pan nie płacze...
Tak mi przykro.
- Akurat... akurat... - łkał jeszcze z lekka.
- Po prostu teraz spytam pana o to. Nie, niech pan się uśmiechnie...
No... mój mały, mój... kochany... - szeptała miękko.
- Cicho! - wypogodził się pan Sułek. - Cicho, dobrze? - dodał,
wycierając łzy rękawem.
- Panie Sułku - zaczęła z innej beczki - a po co gromadzi pan te
rozmaite paskudztwa?
- Czekałem na to pytanie - ucieszył się. - Ja - powiedział -
przechowuję najprzeróżniejsze niezdrowe zapachy naszej cywilizacji.
Tak - mówił dalej uroczyście - tak, przechowuję je dla przyszłych
pokoleń. Żeby po prostu wiedzieli. Słowo honoru. Jestem pionierem.
W tej dziedzinie. Tak to wygląda. Być może kiedyś inny chemik
przerobi to wszystko na perfumy. Niewykluczone to jest. Tak. Tak...
tak... O!
- Ach, tak?... O, teraz wiem wszystko - domyśliła się pani Eliza całej
reszty. - Stąd to kobiety tak do pana lgną... dla tych perfum. Nędzne
wywłoki. Niechby spróbowały, jak ja, wciągnąć śmiało w płuca
prawie całą zawartość każdego z tych pojemników... Niełatwo jest
pana kochać, panie Sułku. O, nie!...
- Cicho - powiedział chłopiec na wszelki wypadek. - Cicho! Chodźmy
teraz do domu...
I poszli, a tam już czekał niezmierzony gajowy Marucha. Gajowy
bardzo skarżył się na miejscowych chuliganów, którzy nieustannie
kradli mu zwykłe, tanie kubły na śmieci. Gajowemu nie chodziło
nawet o koszty, lecz o sam, godny pożałowania, fakt. Gajowy
powiedział ponadto, że gdyby złapał takiego łobuza, to sam nie wie,
co by z nim zrobił. W bardzo przykrych słowach wyrażał się gajowy
Marucha o tym wszystkim. Nie przytoczymy tutaj tych słów.
Pamiętnik osobisty
Pani Eliza Wymęga-Zarawiejska - (narzeczona pana Sułka)
30 maja
Bzy pachną natrętnie, kojąc moje nozdrza swym delikatnym
zapachem. Ich woń rozwiewa się wokół. Szłam dzisiaj wolno przez
warzywnik i zauważyłam, że marchewka zasiana przeze mnie
wczesną wiosną ma już pokaźną nać. Schyliłam się i pociągnęłam z
całych moich sił za nać. Z ziemi wydobyła się w całości okazała
marchewka. Przyjrzałam się jej bliżej. Długo patrzyłam na jej
podłużny, spiczasty kształt... Boże!...
15 czerwca
Szłam polną drogą pełną kwiatów i ziół. Boso stąpałam dziś po
zroszonej ziemi. Ach, jakaż to niesłychana przyjemność!
Zatrzymałam się przy słupie telefonicznym i przyłożyłam, do niego
Ucho. Ach, tam. po tych drutach - pomyślałam - wędruje tyle
cudownych słów. Tyle słów o miłości, o czułości, a pieszczotach bez
końca, Tam może - myślałam - rozmawiają sobie kochankowie,
gruchając jak para zakochanych gołębi szaropiórych. Oj,
dziewczyno, dziewczyno!... przestań podsłuchiwać niecnoto -
pomyślałam o sobie i uśmiechnęłam się do swoich myśli. Popatrzyłam
jeszcze raz na druty wiszące w powietrzu, popatrzyłam na gładki,
wysmukły słup Boże!...
1 sierpnia
Żniwa. Wesołe głosy żniwiarzy dochodzą aż tu, do naszego domu.
Biedne kłosy padają pod wprawnymi ostrzami maszyn. Och, kłosy
wy moje pszeniczne, czemu musicie teraz ginąć? Czemu życie wasze
jest takie krótkie? Czemu trwa tylko od wiosny do lata? A może ja,
jak ten kłos dojrzały pszeniczny, padnę kiedyś?... Nie, nie, nic! Nigdy
20 sierpnia
Początek roku szkolnego. On w galowym stroju dziś wystąpił.
Inauguracja roku szkolnego. Mój chłopiec mój kochany, jedyny
chłopiec, podskakując na jednej nodze, tak śmiesznie wymachiwał:
workiem z kapciami. Wzruszył mnie prawdziwie widok jego
opalonej, okrągłej twarzy, jego opalonych, mocnych rąk, jego
zgrabnych łydek .. . Boże!...
15 września
Miałam sen dzisiejszej nocy. Byłam gdzieś w afrykańskim buszu,
wśród poplątanych lian. Nagle, z zarośli wyskoczył wąż boa. Padłam
bez tchu, a wąż zbliżył się do mnie, pełzając, i po chwili objął mnie
całą swoim mocnym cielskiem. Czułam, że tracę oddech w jego
zaciskającym się uścisku. Straciłam przytomność i obudziłam się.
Szkoda...
30 września
Śniadanie we dwoje. Jajka na miękko, bułka z masłem i kawa Inka.
Jedliśmy z zapałem w milczeniu. Kiedy już skończyliśmy, wyjęłam
zza pleców moją niespodziankę: banana. Najprawdziwszego banana,
kupionego w sklepie warzywniczym. Położyłam go ostrożnie na jego
talerzu. Początkowo nawet ucieszył się, bo za bananami przepada
przecież. Potem jednak popatrzył na owoc. To na owoc, to na mnie
patrzył po kolei. Och, zarumienił się mój chłopiec po uszy. Spuściłam
oczy...
2 stycznia
Dziś mija kolejny rok naszego pożycia. Wszystko układa się jak
najlepiej. Jeszcze rok, dwa-no - trzy ... i kto wie?...
ROZDZIAŁ IX
Zabawa szkolna
W najwyraźniej znakomitym nastroju wrócił wieczorem pan Sułek
do domu. Podskakiwał nieustannie na jednej nodze, pokazywał język
całemu światu i podejrzanie podrygiwał w takt podśpiewywanej
melodii.
- Ledi ledi ledi ledi ledi ledi la...
- Oho, widzę, że nieźle się pan bawił - zauważyła pani Eli-za.
- Ledi ledi ledi la... fantastycznie! - wykrzyknął chłopiec. - Słowo
honoru. Ledi ledi ledi la!... - nucił zapamiętale. - Och, ten Cypis, to
jest facet! - powiedział z niemym podziwem.
- Ciszej, panie Sułku - uciszała go pani Eliza. - Strasznie głośno pan
mówi.
- A komu to przeszkadza? - zapytał pan Sułek czupurnie. - Ledi ledi
ledi la... Cypis będzie miał troję ze sprawowania! Słowo honoru!
- Na miłość boską, panie Sułku, ciszej! Zupełnie dobrze pana słyszę...
- A ja chcę - perorował - żeby mnie pani słyszała jeszcze lepiej! O
wiele lepiej! Raz się żyje!!! "Za zdrowie pań, za zdrowie, szampana
pijmy aż do dna, panowie..." - nucił bawolim głosem. - Wyleją go ze
szkoły chyba! Jak nic wyleją!
- Cypisa? - spytała pani Eliza.
- A kogo? To jest ktoś! - powiedział pan Sułek z zazdrością.
- Cypis?
- A kto? Mój najbliższy przyjaciel. Jest mały wzrostem, ale...
- Widzę, panie Sułku, że zabawił się pan na tej szkolnej zabawie,
prawda?
- Zabawiłem.
- Nie jestem pewna, czy pan był na zabawie szkolne j... - powiedziała,
kładąc nacisk na ostatnim słowie.
- Dlaczego niby? - zainteresował się chłopiec.
- Czaić od pana - powąchała - alkohol, panie Sułku.
- Co?
- Urżnął się pan, panie Sułku, w kij!
- Ja?... Ja...? - wybełkotał.
- Tak. Pan.
- Jedliśmy jabłka - zaczął tłumaczyć.
- Ach, rozumiem. Sfermentowały i skutek gotowy.
- Jaki skutek? - zatoczył się, pytając.
- Rozebrało pana trochę. To zaraz przejdzie, panie Sułku jedyny.
Niech się pan położy - radziła całkiem już uspokojona pani Eliza.
- Nigdy! - zaprotestował.
- No, mój mały... Niech mi pan opowie o tej waszej zabawie. Umieram
z ciekawości, prawda? - spytała, umierając z ciekawości.
- Hm... - zastanowił się pan Sułek - od czego by tu zacząć?... Tak...
Było tak: najpierw część artystyczna...
- Na czym ona polegała, panie Sułku, z grubsza?
- Przygotowaliśmy piosenki i skecze z życia naszej szkoły.
- Boże, naprawdę? - zainteresowała się pani Eliza nie na żarty.
- Słowo honoru - zapewnił ją chłopak. - Ja ułożyłem kilka
satyrycznych fraszek na naszych wykładowców.
- Sam pan tego chyba nie ułożył? Znam pana... - powiedziała
stanowczo.
- Co?! - oburzył się pan Sułek. - Sam nie ułożyłem?! A kto ułożył
takie coś na matematyka?...
- Jakie coś, panie Sułku?
- Zaraz... zaraz... jak to było? - szukał w pamięci. - Wiem: "Nasz
matematyk jest jak patyk!"
- Dlaczego jak patyk? - spytała poważnie pani Eliza.
- Bo jest chudy - wyjaśnił chłopiec. - Stąd ten patyk.
- Nieźle panu to wyszło - powiedziała niepewnie pani Eliza.
- No - potwierdził pan Sułek. - Wszyscy konali ze śmiechu.
- A matematyk?
- Co... matematyk?
- Też konał ze śmiechu?
- Hm... trochę mniej niż inni. Albo takie coś na panią od fizyki:
"Nasza fizyczka jest jak perliczka!"
- To też pana utwór? - zaniepokoiła się pani Eliza.
- Mój własny - potwierdził jej obawy. - Bo - wyjaśnił - fizyczka jest
piegowata. Stąd ta perliczka. O raju, wszyscy konali ze śmiechu.
Cypisowi zrobiło się aż niedobrze, tak wył ze śmiechu. Wynieśli go.
- Krótko bawił się pana kolega... - wyciągnęła słuszny wniosek.
- Potem go wnieśli na jego własne życzenie. Musiało przecież dojść do
występu Cypisa...
- To Cypis też występował? Nie wiedziałam o tym, prawda?
- A nigdy, skąd miałaby pani wiedzieć?...
- Też racja. Więc, jak to było z występem kolegi Cypisa? - spytała
pani Eliza dla formalności.
- Nie kolegi - sprostował pan Sułek - a najbliższego przyjaciela. Niech
pani się liczy ze słowami! Otóż Cypis poszedł na całość!
- Boże święty... - westchnęła pani Eliza ciężko.
- To jest facet! Wygarnął prosto z mostu dyrektorowi!
- Niemożliwe!...
- Niemożliwe? Niech pani posłucha. Powiedział taką fraszkę własnego
pomysłu: "Nasz dyrektor jest mamutem!
W tym momencie pan Sułek ryknął zdrowym śmiechem. Długo nie
mógł się opanować. Śmiechem swym zaraził nawet do pewnego
stopnia panią Elizę.
- Ho ho ho!... I co na to dyrektor? - spytała.
- Nic. Wyznaczył Cypisowi spotkanie na jutro. Z rodzicami.
- A co na to Cypis? - spytała pani Eliza, chichocząc niezdrowo.
- Nic - odpowiedział pan Sułek. - Powtarzał tylko w kółko: mamut,
mamut, mamut...
- A co było potem, panie Sułku jedyny?
- Potem zaczęła się prawdziwa zabawa: kółeczko, koszyczek,
przeplatanka, białe tango...
- Która koleżanka poprosiła pana do białego tanga? - spytała pani
Eliza z błyskiem zazdrości w lewym oku, którym zresztą łypnęła ni z
tego, ni z owego.
- Wszystkie!!! - wrzasnął chłopiec. - Tłok się zrobił przy mnie i przy
Cypisie. Gdyby nie dyżurni, pognietłyby nas.
- Pogniotły - sprostowała pani Eliza.
- No! Już bym nie żył, gdyby nie dyżurni... Tak to wyglądało.
- Udusiłyby pana, prawda, panie Sułku? - dręczyła się dziewczyna.
- Niewykluczone - nie wykluczył tej możliwości chłopak. - Słowo
honoru! Ledi ledi ledi la... - zanucił znienacka.
- Nie zatańczyłby pan ze mną? - spytała nieśmiało pani Eliza.
- Po co? - spytał zdziwiony. - Zabawa skończona.
- Ale ot tak, jak to narzeczeni... - namawiała, jak umiała.
- Cicho. Cypisowi żadna nie odmówiła - kontynuował opowiadanie. -
Podchodził i mówił: chodź no, maleńka!
- I szły?
- Jak do miodu. Jedna za drugą, chociaż Cypis nie jest wysoki. Jest
mały raczej. O, gdzieś dotąd - pokazał - mi sięga. No, może - pokazał
jeszcze raz - niżej. Może gdzieś dotąd...
- Nie jest z nim aż tak źle - powiedziała pani Eliza, śledząc ruch ręki
pana Sułka z niepokojem. - Właściwie - dodała, patrząc jak najęta -
spory z niego kawał chłopa.
- Mężczyzna, pani Elizo, nie musi czarować urodą - powiedział
poważnie pan Sułek. - Cypis na przykład zyskuje przy bliższym
poznaniu. Wyleją go jak nic. To jest facet!
- No i jak to się wszystko właściwie skończyło, panie Sułku kochany?
- Ciiicho. Potem - opowiadał - zepsuł się adapter. Właściwie to Cypis
go zepsuł. No i światło wysiadło, a właściwie to Cypis zepsuł światło.
Po prostu wsadził drut do kontaktu i nastąpiło spięcie.
- Czy wtedy panowie wynieśli Cypisa? - domyślała się, jak mogła,
pani Eliza.
- Chcieli. Niech pani spróbuje wynieść Cypisa! Wybił cztery szyby,
stłukł żyrandol, połamał kilka ławek, podarł rajstopy Marysi...
- Jakiej Marysi?
- Koleżanka z klasy... następnie wyrwał kaloryfer ze ściany, wybił
dziurę w suficie pracowni fizycznej, zjadł preparat zaskrońca razem z
probówką pełną formaliny, napisał w ubikacji... i został spokojnie na
zabawie. Aha, jeszcze wypalił cztery carmeny, jeden po drugim.
Zrobiło mu się niedobrze, ale został. Słowo honoru - powiedział z
podziwem pan Sułek - to jest ktoś!...
- Właściwie - zauważyła pani Eliza - nie miał już po co zostawać.
Zabawa była skończona...
- Tak - potwierdził pan Sułek. - Posiedzieliśmy jeszcze trochę i
poszliśmy do domów. I oto jestem...
- Jak to dobrze, panie Sułku... - szepnęła kobieta, oddychając z ulgą. -
Jak to miło mieć pana w domu... Kocham... -zaczęła wyznanie.
- Cicho - przerwał jej z niesmakiem. - Chodź no, maleńka! -
powiedział znacząco.
- To do mnie? - zdziwiła się pani Eliza.
- A skąd. Cypis tak mówi. Ciiicho...
W kilka dni potem pani Eliza i pan Sułek dowiedzieli się, że Cypisa
wziął na swoje utrzymanie nieoceniony gajowy Ma-rucha. Gajowy
postanowił w leśnych warunkach wychować młodego, trudnego
człowieka. Gajowy ponadto był pewien, że albo mu się to uda, albo
nie...
ROZDZIAŁ X
Korepetycje - język polski
Ponieważ koniec roku szkolnego zbliżał się jak na złość wielkimi
krokami, zaszła konieczność zaangażowania wytrawnej korepetytorki
dla pana Sułka. Doświadczona ta osoba, w zamian za mieszkanie i
wyżywienie, zgodziła się pomagać panu Sułkowi we wszystkich,
praktycznie, przedmiotach. Na czas lekcji pani Eliza udała się
dyskretnie do doktora Wałaszewskiego...
Kiedy korepetytorka z panem Sułkiem zasiedli do nauki, chłopiec
miał akurat bardzo wiele do powiedzenia na temat bardzo ciekawych
wydarzeń.
- ... Cypis z tej, a ja z tamtej! - pokazywał. - I tak na zmianę: jak on z
tamtej, to ja z tej! Ale było śmiechu!... - śmiał się serdecznie.
- No - powiedziała pani korepetytorka - my tu sobie gadu, gadu,
panie Sułeczku, a czas nagli. Zaczynajmy.
- Zaraz - przerwał jej chłopiec. - Na drugiej przerwie - opowiadał
dalej - od początku: ja z tej, on z tamtej. To ja, to Cypis... Nagle
wchodzi dyrektor...
- Opowie mi pan resztę innym razem, panie Sułku - powiedziała
spokojnie kobieta. - Zaczynajmy.
- Zaraz. Wchodzi dyrektor, a tu ani mnie, ani Cypisa. Cicho, spokój...
cisza...
- Panie Sułeczku drogi, czas na nas. Bardzo pana proszę -
powiedziała z naciskiem pani korepetytorka.
- Ledwie wyszedł - kontynuował chłopiec - a my od nowa... Raz
Cypis, raz ja. Łeb w łeb! Słowo honoru!
- Wierzę panu - powiedziała kobieta ze spokojem. - To wszystko jest
szalenie zajmujące - dodała.
- Lubię szkołę... - westchnął pan Sułek.
- No właśnie, i dlatego, panie Sułeczku, powinien się pan podciągnąć.
Przy odrobinie dobrej woli zda pan na pewno. Jest pan zdolny...
- Wiem - odparł po prostu.
- I inteligentny - próbowała rozbudzić w nim zapał do nauki.
- No i... kulturalny - powiedział w uzupełnieniu pan Sułek.
- Wszystko to razem predysponuje pana...
- Co to, to nie! - zaprzeczył gorąco.
- Nie zrozumiał pan! Chciałam tylko powiedzieć, że z łatwością
mógłby pan być pierwszym uczniem w klasie.
- Co to, to tak - powiedział pan Sułek po namyśle.
- A nie ostatnim, jak to ma miejsce.
- O, nie... - sprostował szybko - Cypis jest ostatni. Ja zaraz przedtem.
O włos. Łeb w łeb!
- Cypis też powinien się podciągnąć. Jest zdolny - powiedziała kobieta
z przekonaniem.
- Jest bardzo zdolny - dodał chłopiec.
- Zaczynajmy, panie Sułeczku - powiedziała kobieta, kartkując
rozłożony zeszyt w jedną linię. - Co tam z polskiego?
- Wyrazy na "dor" - poinformował pan Sułek.
- Nie rozumiem - rzekła kobieta, nie rozumiejąc rzeczywiście.
- Ułożyć wyrazy kończące się na "dor" - wyjaśnił pan Sułek
niecierpliwie.
- No dobrze. Ułożył pan?
- Ułożyłem.
- No, panie Sułeczku, niech pan przeczyta...
Pan Sułek pochylił się nad zeszytem. - Matador... - przeczytał
pierwszy wyraz.
- Dobrze.
- Torreador.
- Dobrze.
- Pikador.
- Dobrze. Świetnie! - ucieszyła się kobieta.
- ...i Izydor. Koniec.
- Bardzo poprawnie. Tak... To wszystko z polskiego? - spytała
pogodnie.
- Nie.
- A co tam jeszcze zadali?
- Fragment na pamięć.
- Jaki to fragment?
- Wszystko jedno - powiedział pan Sułek z rezygnacją.
- Niemożliwe, panie Sułeczku - zdziwiła się pani korepetytorka.
- Pani nie mówiła. Ma to być fragment na pamięć. Słowo honoru!
- I ani słowa o tym, jaki to ma być fragment? Niemożliwe... - dziwiła
się kobieta nie po raz pierwszy.
- Ani słowa - potwierdził pan Sułek. - Prawdę powiedziawszy pani nie
dokończyła myśli... Cypis w tym momencie zwariował i trzeba go
było wynieść.
- Jak to zwariował? - przeraziła się pani korepetytorka. - To
straszne!...
- Zawsze pod koniec lekcji - wyjaśniał chłopiec - Cypis udaje wariata.
Wynosi się go i zaraz jest dzwonek. Tak, że nie wiem ani ja, ani nikt
w klasie, jaki to ma być fragment...
- No cóż - powiedziała kobieta - spróbujemy coś dobrać, panie
Sułeczku... Coś prostego, bo nie da pan rady. Coś znanego... coś -
szukała w myślach - oczywistego, coś wartościowego...
- I żeby było do wiersza - zaproponował pan Sułek. - Prozy nie lubię.
- Hmmm... A może to:
Jak tam w lesie coś huknęło,
jak pod dębem coś stuknęło,
komar upadł na kamienie,
potłukł głowę i golenie.
Nagle pan Sułek ryknął takim śmiechem, że zachodziła poważna
obawa, że zrobi mu się niedobrze. Wył, skręcał się ze śmiechu jak
opętany.
- Z czego pan się tak śmieje?... - spytała niepewnie pani
korepetytorka.
- Ha ha ha ha ha!... z tego komara! - wyjaśnił wreszcie, krztusząc się.
- To rzeczywiście śmieszny fragment - przyznała, nie wątpiąc kobieta.
- Nie sądziłam jednak, że aż do tego stopnia - dodała z niepokojem.
- Bo się pani nie zna na żartach - powiedział bez ogródek pan Sułek. -
Ha ha ha ha ha! "Jak tam w gaju coś nie grzmotnie, a to komar
złamał gnata!" - wyrecytował.
- Nie tak, panie Sułeczku, nie tak... Niech pan powtarza: "Jak tam w
lesie coś huknęło..."
- "Jak tam w lesie coś huknęło..." - powtórzył posłusznie.
- "jak pod dębem coś stuknęło..." - podpowiadała tekst.
- Drugi raz? - spytał chłopiec, nie rozumiejąc.
- Co... drugi raz?
- Dwa razy to samo? - spytał.
- Nie, panie Sułeczku - wyjaśniła kobieta. - Podobnie, ale nie tak
samo. Niech pan posłucha...
Jak tam w lesie coś huknęło,
jak pod dębem coś stuknęło...
- Aha - powiedział pan Sułek - rzeczywiście ma pani rację. "Jak tam
w dębie coś huknęło, jak pod lasem coś grzmotnęło..." - powiedział z
triumfem. - Dobrze?
- Prawie, prawie - szepnęła pani korepetytorka. - Ale niezupełnie.
- A co było źle? - spytał pełen dobrej woli chłopak.
- Właściwie wszystko, panie Sułeczku. No, jeszcze raz! - powiedziała
bez zapału. - Jeszcze raz powtórzmy:
Jak tam w lesie coś huknęło,
jak pod dębem coś stuknęło,
komar upadł na kamienie,
potłukł głowę i golenie.
- Ha ha ha ha ha!!! - zaśmiał się pan Sułek zdrowo. Kobieta spojrzała
na niego z tłumionym niesmakiem.
- Nie, panie Sułeczku, w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Niech
pan tak nie ryczy ze śmiechu. W ten sposób nigdy nie nauczy się pan
tego bardzo prostego fragmentu. No, panie Sułeczku, niech pan się
stara powtórzyć...
- Całość? - zapytał na wszelki wypadek.
- Jeżeli pan zdoła...
- "Jak nie pieprznie coś na dębie!..." - zaczął chłopiec.
- Już źle! - przerwała mu kobieta.
- Już? - zdziwił się pan Sułek.
- Początek jest nieco inny - powiedziała, chrypnąc. - "Jak tam w lesie
coś huknęło..."
- Zaraz - powiedział pan Sułek. - Jak to było?
- "Jak tam w lesie coś huknęło..." - powtórzyła. Dreszcz przeszył całe
jej ciało od stóp do głowy.
- A o tym dębie? - dopytywał chłopiec.
- "Jak pod dębem coś stuknęło..." - powiedziała pani korepetytorka,
pocąc się obficie.
- A to komar zleciał, tak? - domyślił się pan Sułek.
- A to komar... - zaczęła. - Nie, zaraz... zaraz.....Komar upadł na
korzenie".
- I złamał... - podpowiadał teraz pan Sułek.
- "Potłukł głowę i golenie" - powiedziała kobieta, tracąc
przytomność.
- Uuuu!... nie wchodzi mi to do głowy - zauważył chłopak. - No.
Szkoda - martwił się. - Szkoda, bo to ładny i zabawny fragment.
Cypisa pokręciłoby chyba ze śmiechu. Szkoda. Słowo honoru.
W zamyśleniu powtarzał pan Sułek to, co zdołał w swoim
przekonaniu zapamiętać.
A to komar upadł na kamienie,
potłukł gnaty i piszczele...
Pani korepetytorka ocknęła się w tym momencie z omdlenia.
- Źle! Źle! Bardzo źle! Fatalnie, panie Sułku!
- Niech pani tak nie krzyczy... Staram się, jak mogę, pracuję jak
bawół...
- I pamięć ma pan także nie lepszą niż bawół! Nie może pan
zapamiętać prostego zdania: "Jak tam w dębie coś nie rąbnie!"
- Oho... - zauważył pan Sułek - nie dam głowy, ale chyba to nie tak
było.
- A jak ja powiedziałam?! - wrzasnęła kobieta.
- "Jak tam gruchnie gdzieś na dębie..." Nie dam głowy - nie dawał
głowy pan Sułek - ale tam chyba nie tak było...
- No pewnie, że nie tak!!! - ryknęła wściekle pani korepetytorka. -
Było tak: "jak tam komar... jak tam w dębie... jak tam korzenie... jak
tam w lesie..." Wszystko mi pan poplątał! Zwariować można!...
- Zawsze to powtarzam - powiedział spokojnie pan Sułek. - Szkoła to
wariactwo. Tak samo zresztą powtarza Cypis... - dodał triumfalnie.
Czas było jednak kończyć odrabianie zadanych lekcji z języka
polskiego i brać się czym prędzej do matematyki. Zwłaszcza, że
gajowy Marucha już dawno przyszedł, aby posłuchać lekcji
matematyki na zasadzie wolnego słuchacza... Gajowemu bardzo
odpowiadała taka forma samokształcenia i podnoszenia swoich
leśnych kwalifikacji.
ROZDZIAŁ XI
Korepetycje - przyroda
Dziś pani korepetytorka postanowiła stanowczo podciągnąć pana
Sułka z przyrody. Zaniedbany ten przedmiot należało, jej zdaniem,
przerobić od samych, jak to się mówi, podstaw. Tylko takie bowiem
podejście do zagadnienia rokowało cień szansy powodzenia. Pan
Sułek, jak zwykle, nie kwapił się do tego podciągania, kwapił się
natomiast do opowiadania niezwykle ciekawych wydarzeń z życia
swojej macierzystej szkoły.
- Wtedy Cypis - opowiadał chłopiec - chwycił w obie ręce ten róg
antylopy gnu z pracowni biologicznej, przycisnął go do ust, nadął się
jak bania, oczy mu się zamgliły z wysiłku...
- Panie Sułeczku - przerwała pani korepetytorka - na nas już czas...
- ...i jak nie zatrąbi! - opowiadał dalej pan Sułek. - Jak nie zahuczy!
Jak nie ryknie! Bębenki pękały w uszach wszystkim naokoło! Słowo
honoru! Działy się rzeczy straszne. Przede wszystkim pani od biologii
rąbnęła na ziemię jak długa. Za nią kolejno koleżanki, dyżurni i ci
koledzy, którzy stali najbliżej! Słowo honoru...
- No właśnie - przerwała łagodnie pani korepetytorka - no właśnie, a
propos przyrody, panie Sułeczku... zdaje się, że nie najlepiej stoi pan
z przyrody?...
- Nie wiem - powiedział pan Sułek na odczepnego. - Następnie -
kontynuował - przyniesiono Cypisowi, na jego własne żądanie, z
pracowni muzycznej zwykłe cymbały... Wszyscy, ale to wszyscy
prosili, żeby na nich zagrał. A on, że nie nastrojone, że dawno nie
grał... A oni...
- Weźmy się wobec tego ostro do przyrody - ciągnęła kobieta.
- A on, że wstydzi się koleżanek... aż wreszcie...
- Wiem, panie Sułeczku, jak to się skończyło - powiedziała
nieoczekiwanie pani korepetytorka.
- A to niby skąd?! - zbaraniał chłopiec.
- Znam, panie Sułeczku, Pana Tadeusza.
- Jakiego pana Tadeusza?
- Pan Tadeusz to utwór, a właściwie poemat, Adama Mickiewicza...
- Nie przerabialiśmy - powiedział szybko pan Sułek.
- Tak myślałam - westchnęła pani korepetytorka. - W przeciwnym
razie wiedziałby pan, że Cypis jest pod ogromnym wrażeniem tego
dzieła literatury polskiej. Gdybyście to już przerabiali, wiedziałby
pan, że pana kolega, panie Sułeczku, nieustannie wciela się w postaci
bohaterów tego eposu. Kto czytał Pana Tadeusza, ten wie, że
początkowo miły Cypis trąbił jak Wojski, a następnie bębnił jak
Jankiel...
- Nie wiedziałem o tym. Słowo honoru - powiedział niepewnie pan
Sułek. - A jednak coś tu nie gra. Jest w tym jakaś bujda.
- Co pan ma na myśli?
- Przecież Cypis też nie przerabiał tego... tam... jak mu?...
- Pana Tadeusza - podrzuciła kobieta.
- W takim razie skąd może to znać, co?
- Nie wiem, panie Sułeczku, nie wiem, lecz sądzę, że jego opiekun,
gajowy Marucha, może przecież mieć w gajówce zbiorowe wydanie
dzieł Adama Mickiewicza...
- Możliwe - przyznał pan Sułek.
- Sądzę także - rozumowała logicznie pani korepetytorka - że Cypis
mógł, choćby przez pomyłkę, przeczytać to lub owo...
- Tak - powiedział pan Sułek - musiało do tego dojść.
- Nie świadczy to najgorzej o pańskim przyjacielu, panie Sułeczku.
- Ha ha ha... dlaczego? - uśmiał się chłopiec.
- Pan też powinien czytać jak najwięcej. To rozwija... No, do roboty,
jak to wy mówicie. Co z tą przyrodą?
- Same przekroje - powiedział pan Sułek stanowczo.
- Nie rozumiem.
- Tu nie ma nic do rozumienia. Pani zadała nam dwa przekroje:
cebuli i dżdżownicy...
- Spory - zauważyła kobieta - materiał do opanowania...
- Nie - nie zgodził się pan Sułek.
- Tak pan sądzi? - ironizowała pani korepetytorka.
- Tak. Przekroi się jedno i drugie, i zobaczy się, co tam może być w
środku. Słowo honoru.
- Sądzę - powiedziała drżącym głosem kobieta - że wystarczy nam
teoretyczne opanowanie tematu...
- A ja nie sądzę - nie sądził pan Sułek. - Dlatego będziemy -
powiedział z naciskiem - kroić i cebulę, i dżdżownicę! Jak nie obejrzę
sobie dokładnie, co tam może być w środku, nic z nauki. Taki jestem.
Słowo honoru.
Kobiecie zrobiło się, delikatnie mówiąc, nieswojo...
- Możemy przecież - proponowała - ostatecznie skorzystać z
rysunków... W podręczniku są odpowiednie rysunki. Nie krójmy,
panie Sułeczku, zwłaszcza dżdżownicy... Proszę pana...
- Od czego zaczniemy? - spytał ostro pan Sułek.
- Przekrójmy sobie, ostatecznie, panie Sułeczku, cebulę i skończmy,
panie Sułeczku kochany, na dziś z przyrodą. Nie pędźmy tak do
przodu, panie Sułeczku najdroższy, z materiałem. To za duże tempo...
- powiedziała pojednawczo pani korepetytorka.
- A dżdżownica? - zapytał zdezorientowany chłopiec.
- Dajmy jej spokój.
- I dwója murowana. Miałem się podciągnąć, tak? - spytał rozżalony.
- Pani miała mi w tym pomóc, tak? Za mieszkanie i utrzymanie
obiecała mi pani dawać korepetycje ze wszystkiego, tak?
- No tak... to prawda - ze skruchą stwierdziła kobieta.
- A pani nic, tylko odciąga mnie od nauki, zamiast mnie przyciągać...
- Ależ nie - zaprotestowała - przyciągam pana, jak tylko umiem.
Pan Sułek włożył rękę do kieszeni i wyciągnął z niej kłębek
dżdżownic pętlący się i zwijający na okrętkę.
- O - pokazał - mam tutaj kilka dżdżownic... Dobre będą?
- Brr... - zadrżała kobieta. - Niech pan je trzyma przy sobie...
- Dobre czy niedobre? - spytał stanowczo.
- Dobre, dobre... - szeptała. - Nawet bardzo dobre... znakomite...
świetne... Z tym że może zacznijmy jednak od przekroju cebuli...
Najpierw cebula, panie Sułeczku najsłodszy... - chwyciła się ostatniej
szansy.
- Mnie tam bez różnicy - rzekł obojętnie.
- I poświęćmy temu jak najwięcej czasu, panie Sułeczku. Ostatecznie
przekrój cebuli bardzo przypomina przekrój dżdżownicy.
- To się jeszcze okaże. Słowo honoru - powiedział pan Sułek
spokojnie.
- O ile wiem - mówiła naukowo pani korepetytorka - cebula także
należy do rzędu pierścienic... Budową - mówiła elokwentnie - i
kształtem cebula przypomina nam dżdżownicę.
- Nie, tego mi pani nie powie - powiedział pan Sułek. Trzymał teraz w
jednej ręce cebulę, w drugiej zaś dżdżownicę. - O, proszę... niech pani
tylko spojrzy!...
- Niepotrzebnie, panie Sułeczku, ściska pan z całej siły jedno i
drugie...
Pani korepetytorce krew odpływała szybko z twarzy. Słaniała się na
nogach na dobre.
- Racja - powiedział chłopiec. - Cebula nie ucieknie. No, ale
dżdżownicę ściskam słusznie. Mnie to robal nie nabierze! Stój!!! -
wrzasnął chłopiec do wijącej się dżdżownicy. - Stój!!! Ho ho ho...
chciała mi się wyślizgnąć ta świnia. No i co? - spojrzał na bladą
kobietę. - Czy dalej pani sądzi, że jedno przypomina drugie?
- Do pewnego stopnia - szepnęła nauczycielka - wszystko przypomina
wszystko...
- Ale nie cebula dżdżownicę. Tak właśnie sądzę. Słowo honoru.
Zresztą przekroi się i porówna szczegółowo.
- Dobrze... - zadrżała kobieta - przekroimy i porównamy...
- Weźmiemy na język - dorzucił chłopiec.
- O nie!!! Nigdy!!! - ryknęła ostatkiem sił kobieta.
- Powąchamy... rozmiażdżymy... weźmiemy tak zwany rozmaz... -
dręczył ją coraz bardziej pan Sułek.
- Boże, Boże... - szeptała pani korepetytorka.
W tym momencie pan Sułek chwycił za nóż i wprawnym ruchem
rozpołowił cebulę.
- No i mamy przekrój... - powiedział ze łzami w oczach. - Cebula -
płakał - ma, jak widać, słoje... jak sosna...
- Składa się ona - płakała także pani korepetytorka - panie Sułeczku,
z pierścieni ułożonych koncentrycznie...
- Jak? - spytał chłopiec przez łzy.
- Koncentrycznie - załkała kobieta. - W środku mniejsze, potem
większe i tak dalej, i tak dalej...
Pochlipując rozglądał się pan Sułek wokół siebie z rosnącym
niepokojem.
- Zaraz, zaraz... a gdzie moja dżdżownica?! - krzyknął.
Cichutko, żeby nie przeszkadzać w lekcji, wszedł do mieszkania
gajowy Marucha, przydeptując mocno przygotowaną w charakterze
pomocy naukowej pokaźną dżdżownicę. Poproszony, gajowy siadł
swobodnie w miednicy pełnej śmietany i płakał chętnie, przypatrując
się przekrojowi cebuli...
ROZDZIAŁ XII
Malarz - artysta
Pani Eliza pracowicie gryzmoliła coś w swoim pamiętniku, kiedy w
drzwiach pokoju stanął pan Sułek ubrany bardzo dziwacznie.
Spojrzawszy na swego chłopca, pani Eliza nie mogła opanować
niezdrowego śmiechu, który nią targnął bardzo brutalnie.
- Ha ha ha ha ha ... Chrym, prym, brummmm.. brhhha-hakarach!
trach! - zakaszlała.
- Nie rozumiem - powiedział poważnie pan Sułek - co panią tak
śmieszy, pani Elizo!
- Pan - prychnęła - panie Sułku. To pan mnie tak śmieszy i śmieszy.
- Ja? Dlaczego, jeżeli można wiedzieć?
- Bo pan, panie Sułku najdroższy, wygląda pan po prostu śmiesznie.
Przebrał się pan tak, żeby było komiczniej, prawda?
- Nieprawda - powiedział twardo chłopiec.
- Więc dlaczego naciągnął pan ten ogromny beret na ucho? I tak jest
o wiele za duży, chociaż ma pan przecież bardzo dużą głowę...
- To pani beret, pani Elizo... - przypomniał pan Sułek spokojnie.
- A dlaczego narzucił pan na siebie plandekę, którą przykrywamy
słomę? No, dlaczego, panie Sułku jedyny?...
- Cicho. To przecież peleryna - nie dał się wyprowadzić z równowagi
pan Sułek.
- To plandeka. Zwyczajna plandeka, panie Sułku. Nie nabierze mnie
pan... - śmiała się pogodnie i chorobliwie zarazem.
- Proszę milczeć! - urwał pan Sułek te niewczesne żarty. - Artysty mi
tu nie poznała!
- Jakiego artysty, panie Sułku?
- Artysty-malarza, oczywiście - wyjaśnił.
- Mamy tu jakiegoś malarza w okolicy? - spytała pani Eliza jak
dziecko.
- W okolicy, w okolicy... - przedrzeźniał ją jak najęty. - Ja jestem
malarzem! Stąd ten beret i peleryna... - dorzucił pogardliwie.
- Ahaa!... żeby nie kapało na głowę i żeby się nie uwalać, prawda? -
zrozumiała nagle dziewczyna.
- I tak się uwalałem. O, proszę! - pokazał uwalaną garderobę - tu i tu.
- Rzeczywiście. Jedno ucho ma pan całkiem zielone.
- A drugie - pokazał - różowe. Był taki malarz, co sobie takie ucho
uciął.
- Na miłość boską, nie utnie sobie pan chyba ucha?! - wykrzyknęła
wystraszona.
- Nie wiem, nie wiem...
- O Boże, panie Sułku, to straszne! Jacy ci malarze są dziwni...
- A jacy oni są zdolni. Nic, tylko malują i malują. Jak ja. Słowo
honoru.
- Teraz wiem, co pan tam wyrabia na strychu - powiedziała pani
Eliza, domyślając się całej reszty. - Nie nabierze mnie pan...
- Maluję tam. Pracuję nad płótnami.
- A co przeważnie pan tam maluje, panie Sułku jedyny?
- Gdzie?
- No, na tych pana płótnach...
- Różne rzeczy ja tam maluję. Raczej nowocześnie...
- W zygzaki - domyśliła się pani Eliza.
- I w zygzaki, i w zakrętasy... jak podleci...
- Co jak podleci? - spytała naiwnie.
- Jest tak - wyjaśnił - tak jest, leżę sobie godzinami na strychu i ni to
śpię, ni to czuwam... Leżę tak sobie i nagle ni to mi się śni, ni to widzą
na suficie zygzak. Wtedy wstaję, maczam pędzel w farbie i robię taki
właśnie zygzak na płótnie. Tak to ze mną wygląda. Słowo honoru.
- Nie wiedziałam, że pan taki jest, prawda? - powiedziała z podziwem
pani Eliza.
- Prawda. Nie wiedziała pani.
- Chociaż z drugiej strony przeczuwałam, że drzemie w panu jakaś
potencjalna siła, która w każdej chwili może zostać wyzwolona w
jakimś potencjalnym kierunku artystycznym. Że taka siła napędzi
pana dłoń, doda jej wprawy i nieomylności... O, tak, panie Sułku, jest
pan wielki!
- Wiem - powiedział, spuszczając beret.
- Jest pan piękny i zdolny - mówiła w uniesieniu.
- To też wiem - rzekł, upuszczając pędzel. - Nie wiem tylko, co teraz
ze mną będzie...
- Jak to? Dlaczego?
- Nie wiem, jaki obrać sobie temat? Chciałbym na przykład
namalować portret kąpiącej się kobiety...
- Więc niechże pan śmiało maluje! - podjęła szybko kwestię.
- Nie mam modelki - rozejrzał się na wszelki wypadek.
- A ja - przysunęła się do niego - a ja to co? Ja mogę w każdej chwili
panu pozować.
- Ciichooo... Jak pani sobie to wyobraża?
- Jak najzwyczajniej. Rozbiorę się, wejdę do wanny i pan mnie
namaluje.
- Nago? - spytał niepewnie.
- Jeżeli dobrze zrozumiałam, ma to być portret kąpiącej się kobiety,
prawda? - stwierdziła naturalnym tonem.
- W zasadzie, tak... Słowo honoru.
- Więc rozbiorę się i mie mówmy już o tym. No, do roboty! - ochoczo
zachęcała pana Sułka i zaczęła ściągać sukienkę przez głowę.
- Nie, nie! I jeszcze raz nie! - zaprotestował przerażony. - Nie
zgadzam się na to...
- Rozumiem, co pan ma na myśli - rozumiała pani Eliza. - Nie ma się
czego wstydzić. Sztuka nie zna konwenansów.
- To akurat wiem - przyznał chłopiec. - A jednak jestem skrępowany.
Krępuje mnie to bardzo, pani Elizo. Niech pani się jednak nie
rozbiera. Jakoś dam sobie radę...
- Ale jak, panie Sułku jedyny? Jak pan to sobie wyobraża?
- Wejdzie pani do wanny w ubraniu i ja to namaluję - zdecydował.
- Zamoczą sobie sukienkę!...
- Nie szkodzi. Proszę już wejść do wanny.
Udali się do łazienki w wiadomym nam celu. Pani Eliza, przełamując
wewnętrzny opór, weszła do zimnej wody jak stała.
- No i jak to wygląda? - spytała z wanny.
- Nie najbardziej - powiedział pan Sułek, mierząc ją wzrokiem. - Nie
wygląda to naturalnie. Wygląda to nienaturalnie. Wygląda to tak,
jakby pani zapomniała się rozebrać. Ha ha ha... mnie to śmieszy, a
panią?
- Mnie to nie śmieszy, ponieważ jest mi zimno - odparła zgodnie z
prawdą.
- No trudno. Do pracy...
- Mam stać czy leżeć? - spytała, żeby mu dogodzić.
- I tak, i tak. Mam dwa płótna. Mam przecież jeszcze dwa płótna.
Pani Eliza spojrzała na płótna świeżym okiem.
- To przecież pana rozprute spodnie, a nie jakieś płótna...
- A następnie zszyte - wyjaśnił chłopiec. - Z nogawek zrobiłem
większe, a z całej reszty mniejsze płótno. Słowo honoru!
- Zniszczył pan ostatnie spodnie, panie Sułku jedyny!
- Nie szkodzi. Mam teraz pelerynę. Spodnie są zbędne. Cicho tam.
Namaluję panią w dwóch pozycjach: siedzącej i leżącej. I na tym
koniec na dzisiaj. Taki jestem. Niech się pani nie rusza, bo mi wyjdzie
zamazany obraz!
Przybierając kuszącą w swoim przekonaniu pozę, pani Eliza nie
ułatwiała mu zadania.
- Tak jest dobrze? - spytała. - Czy może tak lepiej?
- Lepiej było przedtem - powiedział pan Sułek, przyglądając się
modelce.
- Taaak? - spytała.
- O, tak jest wystarczająco - powiedział pan Sułek i chwycił za pędzel.
Pracował teraz szybko i w skupieniu. Z wywalonym językiem.
- No i jak wychodzi? - spytała pani Eliza.
- Nieźle. Słowo honoru. Wyczuwalne podobieństwo do modela.
Wychodzi mi taki zmokły, zziębnięty i wodnisty portret... Właściwie,
szczerze mówiąc, wychodzi mi najlepiej wanna i woda...
- A ja? Jak tam u pana wyglądam, panie Sułku jedyny? - pytała
kobieta, ciekawa jak to kobiety.
- Cicho. Wanna wyszła mi jak prawdziwa. Woda też. Wie pani co,
pani Elizo?...
- Słucham? - słuchała.
- Ja chyba zostawię tylko wannę i wodę. Będzie to obraz pod tytułem:
"Wanna z wodą". Do malowania ludzi nie mam akurat zdolności.
Słowo honoru.
- Szkoda, panie Sułku... - powiedziała pani Eliza, podzwa-niając
zębami - szkoda...
- Cicho... - powiedział pan Sułek zza płótna.
Tymczasem gajowy Marucha, który od dłuższego czasu obserwował
powyższą scenę, siedząc sobie w najlepsze na rezerwuarze, odezwał
się do pana Sułka w te oto słowa: "Sprzedajcie mi, Sułek, ten kawał
płótna. Przykryję se nim motorower, jak będzie padało".
Nazajutrz lało jak z cebra!...
ZAPISKI GAJOWEGO MARUCHY
Leży oto przede mną luźny pakiecik wymiętoszonych karteluchów,
wyrwanych z zeszytu w kratkę. To "Zapiski gajowego Maruchy". Na
pierwszy rzut oka widać, że "Zapiski" są świadectwem licznych
śniadań na leśnej trawie, obiadów czwartkowych, piątkowych, a
nawet świątecznych, kolacyjek w gronie najbliższych przyjaciół i
znajomych, a także innych posiłków, spożywanych w tak zwanym
międzyczasie... Niewątpliwie towarzyszyły one także innym
czynnościom, jakie gajowy Marucha wykonywał w czasie swojego
bogatego i jakże ciekawego życia. Treść zresztą tych świstków
wyjątkowo koresponduje z formą. Jest ona niechlujna (ta treść),
wymiętoszona, nieporządna... A jednak przerzućmy te kartki,
rzucając na nie życzliwym okiem badacza osobowości gajowego...
MARUCHA
(gajowy)
Zapiski
3 kilo kartofli żem kupił wczoraj rano po 3,50 dałem razem - 25 złoty.
Muszę wybrać szambo i już i to już Cypis podpie... kradnie. Wczoraj
podpłe... ukradł 3,50 (słownie: trzy pięćdziesiąt). Świnia co ją żem
widział dzika ukatrupię jak dopadnę jutro może nawet też Morda w
kubeł jakby nagła kontrol naszła
Przepis: zrobić z cukru zacier, podgrzewać, chłodzić i niech kapie w
dół, pić niezadużo
Prąd opłaciłem jeszcze wczoraj też.
Wałaszewski (doktor) - telefon ma on 2134
Dynda coś na strychu w ty gajówce chyba naraz
Sułkowi panu winienem jestem pieniądze małe chyba
U tej pani Elizy cały za... du... pu... takie ma to okrągłe że..
Dziurę mam w spodniach dużą - załata się
Na jutro: Obejść gajówkę i po robocie narazie
Jajka są tera po 2,80 świeże raczej
Nie lubię jak kto dużo mówi, lubię jak kto mało mówi ja
2673526243991999266252534266626513324151251 - niemożliwe żeby
była taka liczba chyba
Wtorki piątki piwo dowożą do nas
"Nic nie robić, lecz robić to dobrze, a nade wszystko doprowadzić
rzeź do końca" Beaumarchais - przepisał Marucha (gajowy) od
doktora W.
Całe pisma są takie zagraniczne z gołymi babami
sałata
selery
muchomory
dziesięć sport nie da rady teraz kupić - teraz trzeba od razu
dwadzieścia
Co było pierwsze: jajko czy kura? Odpowiedź - jajko.
Odpowiedź druga: kura.
Spluwać można przez lewe ramie na psa urok
"Być albo nie być" - to nie jest pytanie, to jest art... alte... artel...
alternatywa
Przepraszam, wyszedłem do roboty, będę za jakie dwie, trzy godziny
- Marucha (gajowy)
Kolorowe jarmarki, pierzaste koguciki, baloniki na druciku, motyle
drewniane, koniki bujane, cukrowej waty, z piernika chaty, co
wyliczę to wyliczę...
wyliczył: Marucha (gajowy)
ROZDZIAŁ XIII
Dynda na strychu u gajowego
Przez calutki dzień pan Sułek zachowywał się co najmniej dziwnie.
Pani Eliza, wpatrzona w swego ulubieńca, nie rozumiała ni w ząb
powodów jego dziwnego zachowania. Chłopiec spluwał. Spluwał
jednak nie tak, jak zwykli spluwać inni. Spluwał dziwnie i
tajemniczo.
- Tfu, tfu i jeszcze raz tfu!... - splunął nagle i przestał.
- Dziwnie pan spluwa, panie Sułku najdroższy... - powiedziała pani
Eliza.
- Co w tym takiego dziwnego, jeżeli można wiedzieć? - spytał pan
Sułek bezczelnie.
- To - wyjaśniła - że spluwa pan... jakby... do tyłu.
- I co z tego? Słowo honoru!
- Prościej byłoby spluwać chyba ot, przed siebie, jak inni, prawda?
- Może byłoby prościej, ale byłoby bez sensu - powiedział chłopiec
tajemniczo.
- A jakiż to sens, panie Sułku jedyny, ma spluwanie jako takie w
ogóle?
- Spluwanie przez lewe ramię? - spytał pan Sułek, czekając na to
pytanie od dawna.
- Przez prawe czy przez lewe... Po co to wszystko, panie Sułku?
- Żyje pani długo na świecie - zaczął tłumaczyć - o wiele dłużej niż ja i
moi szkolni koledzy i koleżanki, a nie rozumie pani nic. Nie wie pani
w ogóle, co to jest życie... - skarcił ją surowo.
- Prawdą jest - przyznała dziewczyna - że jestem w zasadzie niewinna
i niedoświadczona. Tak... to prawda.
- Nie słyszała pani, że spluwanie przez lewe ramię niesłychanie
pomaga i często zapobiega?
- Pomaga? Na co, panie Sułku jedyny?
- Na wszystko: na chorobę, na ból, na zły humor, na zakochanie się,
na zarazki, na paskudnych facetów... no, na wszystko.
- A zapobiega czemu? - pytała dalej pani Eliza.
- Hmm... I grypie, i jak jest komuś zimno, i zakochaniu się... No,
zapobiega wszystkiemu!
- Aż wierzyć się nie chce, że to takie proste! - wykrzyknęła pani Eliza
bardzo piskliwie. - Wystarczy tylko splunąć...
- Przez lewe ramię - uzupełnił pan Sułek. - Splunąć i cześć!
- Zastanawiam się - zastanowiła się kobieta - dlaczego pan teraz
właśnie spluwał? Nie ma pan chyba jakiejś choroby?... Mnie pan nie
nabierze, panie Sułku!...
- Jestem zdrów jak ryba - potwierdził jej podejrzenia.
- I raczej jest pan w dobrym humorze, prawda?
- Od dawna tak mi dobrze nie było. Tfu, tfu i jeszcze raz tfu!
- Więc czemu spluwa pan jak najęty? Co pana tam znowu dręczy,
mój najdroższy uwodzicielu? - spytała, kładąc szczególny nacisk na
ostatnie słowo.
- Klasówka z matmy - powiedział jednym tchem.
- Nie rozumiem, prawda?
- Jutro - wyjaśnił na razie cierpliwie - ma być klasowa z matmy. Oto
dlaczego spluwam. Jestem pewien, że wszyscy moi koledzy i koleżanki
spluwają również przez cały dzisiejszy wieczór.
- Tak pan myśli? - upewniała się skwapliwie.
- Tak - potwierdził chłopiec jej domysły.
- Jeżeli tak, na pewno do klasowy nie dojdzie - pocieszała go, jak
umiała.
- Tak pani myśli? - spytał teraz chłopiec z nadzieją.
- Z tego, co pan mówi, wynika, że to pewne. Niech pan pomyśli, panie
Sułku: czterdzieści kilka osób spluwa na ten sam temat... Wierzę
głęboko w skuteczność tej metody. Tfu, tfu i jeszcze raz tfu, panie
Sułku! Splunę i ja, co mi tam!
- Dziękuję pani.
- Nie ma za co. Tfu! Wierzę w każde pana słowo, nawet wtedy, kiedy
plecie mi pan te wszystkie słodkie bzdurki, od których rumienią się
dziewczyny...
- Nie rozumiem, o czym pani mówi? - nic nie rozumiał.
- O tych wszystkich "ochach" i "achach", i o słowach tchnących
przepojeniem.
- Co?! - przeraził się chłopak.
- O miłości mówię, panie Sułku najsłodszy...
- Cicho! Dobrze?! Z miłością mi tu będzie wyjeżdżać! A kysz! Tfu,
tfu! A kysz! Od zarazy, od ognia, od wody, od złych kobiet! Tfu, a
tfu!!! - pluł i krzyczał jak opętany.
- Nie chciałam pana urazić, panie Sułku... - wystraszyła się pani
Eliza. - Boże - spojrzała na niego - co pan wyprawia z tym korkiem
od butelki?!
- Nic - powiedział chłopiec, chcąc zmylić tropy.
- Niech pan nie udaje. Gryzie pan, panie Sułku, i żuje pan panie
Sułku, korek od butelki. Widzę to - pokazała palcem.
- To od złamania nogi - rzekł, żując pieczołowicie. - Nogę teraz łatwo
złamać, cholera jasna! Nawet na najrówniejszej drodze...
- A ten suwak - patrzyła na niego w dalszym ciągu - tak zwany ekler?
- Co, ekler? - próbował udawać niewinnego.
- Niech pan nie udaje. Do ucha ma pan przytroczony ekler, panie
Sułku. Tak zwany zamek błyskawiczny. Po co to wszystko, panie
Sułku kochany?
- Kiedy nosi się taki suwak na prawym uchu - szeptał tajemniczo -
nigdy człowieka nie boli głowa.
- To ciekawe - przyznała z ciekawością.
- Jak ręką odjął. Nigdy od tej pory nie mam migreny.
- Powiesimy i mnie na uchu taki ekler, prawda?
- Można... - zgodził się chłopiec bez tak zwanego entuzjazmu.
- I korek będę żuła jak pan, panie Sułku, prawda?
- Można - powiedział tym samym tonem, co poprzednio.
- I co dalej, panie Sułku? Czy ma pan jeszcze jakieś propozycje? -
spytała, gotowa na wszystko.
- Trzeba przede wszystkim - tłumaczył jak dziecku - unikać kotów.
Kot jest fałszywy i jak świnia potrafi czasem przebiec drogę. Wtedy
klapa. Śmierć albo kalectwo...
- Boże, Boże... - miauknęła pani Eliza jak kot.
- A co pani myślała? Trzeba - zniżył głos do szeptu ledwie słyszalnego
- na cmentarzu zostawiać resztki pożywienia. Inaczej - grób...
- O Boże najświętszy... - powiedziała dziewczyna grobowym głosem.
- A co pani myślała! - triumfował. - Jak złapie prąd, trzeba zakopać
się w ziemi po szyję...
- Naprawdę? Boże!... - krzyknęła zdławionym głosem.
- Jasne. Słowo honoru. Trzeba po północy mieć zamknięte okna...
- Nie wietrzyć? - upewniała się, jak mogła.
- Pod żadnym pozorem! Tak to wygląda - powiedział już głośno. - Złe
czyha!
- Gdzie? - zainteresowała się pani Eliza.
- Wszędzie. Naokoło. Wszędzie pełno jest skretyniałych, namolnych i
jadowitych wilkołaków.
- Umieram ze strachu, prawda, panie Sułku? - spytała umierając
pani Eliza. - Niech mnie pan uspokoi... - poprosiła.
- Cicho! - krzyknął uspokajająco pan Sułek. - Lepiej pani?
- Trochę lepiej - przyznała.
- Mógłbym zatelefonować z budki po doktora Wałaszewskiego...
- Kochany doktor... przybiegłby tutaj jak na skrzydłach - rozmarzyła
się kobieta.
- Ale jak widzę, nie ma na razie po co - zauważył pan Sułek. - Tfu!
- To prawda. Tfu! Wiem, panie Sułku, spluńmy przez lewe ramię na
to wszystko.
- Na wszystko?
- Tak.
- Co pani ma na myśli? - spytał podejrzliwie.
- Tę pana klasowe z matmy, te wilkołaki, koty... wszystko. Tfu, tfu i
jeszcze raz tfu, panie Sułku!
- Nie przez to ramię - sprostował chłopiec. - Przez lewe trzeba. O, tak:
tfu, tfu, tfu - pokazał prawidłowy rodzaj spluwania.
- Tfu, tfu! Tak? - spytała.
- Tak - przyjrzał się jej chłopiec - właśnie tak. Teraz jest prawidłowo.
Tfu, tfu... i tfu!
Po chwili przyłączył się do nich wszędobylski gajowy Ma-rucha.
Gajowemu o północy coś nieustannie dyndało na strychu w nowej
gajówce. Oto dlaczego spluwał chętnie razem z nimi... Gajowy nie
przepadał, generalnie rzecz biorąc, za dyndaniem jako takim.
Zwłaszcza na strychu.
ROZDZIAŁ XIV
Wytop
Pan Sułek od rana uwijał się przy kuchni szamotowej. Podkładał co
chwila do ognia co tylko miał pod ręką. Piec był rozgrzany
niewypowiedzianie. Pani Eliza siedziała i, jak zwykle, gapiła się na
swego chłopca, jak przysłowiowy wół na przysłowiowe malowane
wrota. Oczywiście znowu nie rozumiała niczego.
- Widzi pani - mówił pan Sułek - w ten sposób zostałem hutnikiem.
Kocham moją pracę. Ten codzienny rytm i pot, który ze mnie taka
praca wyciska. Nie nudzę się jak przedtem. Znalazłem sens życia -
entuzjazmował się wyraźnie coraz bardziej.
- Wczoraj w ten sam sposób został pan murarzem... - powiedziała
pani Eliza przypominające.
- To co z tego?
- A przedwczoraj słynnym sportowcem... Zmienny pan jest, panie
Sułku jedyny.
- Cicho, dobrze?!
- Kotłują się w panu najprzeróżniejsze tendencje. Jak w
kalejdoskopie.
- Co się kotłuje i w czym? - Był zdezorientowany.
- Wszystko w panu aż wrze. Bucha z pana optymizm i siła.
- O, tak. Jestem piekielnie silny - powiedział chłopak, naprężając
muskuły.
- Och, kawał chłopa z pana, panie Sułku. W tej narzutce ze starej
opony wygląda pan naprawdę imponująco. Kocham pana...
- Cicho! To fartuch hutniczy. Co może wiedzieć kobieta o wytopie
stali? - rzucił pogardliwie.
- Za moich czasów - zamyśliła się pani Eliza - nie zajmowano się tym
tak nagminnie...
- A teraz każdy powinien wiedzieć, jak to się robi! - powiedział
chłopiec z głęboką wiarą. - I robić to, jeżeli czas pozwala. Ja czasu
mam dużo i dlatego wytapiam...
- Nie wiedziałam, że stal wytapia się w kuchni szamotowej, prawda?
- A jednak to fakt. W tej właśnie kuchni nastąpi mój pierwszy w
życiu spust surówki. To będzie moja surówka. Z mojej własnej rudy!
- Boże, jakiej znowu rudy, panie Sułku jedyny?
- Syderyty.
- Nie rozumiem tego. Boję się o pana, panie Sułku!
- Syderyty to rudy żelaza. Występują one w Polsce między
Zawierciem a Wieluniem. Cypis tam właśnie spędzał wakacje i
uzbierał trochę tych rud. A teraz ja, hutnik, wytopię z tego żelazo!
- Jest pan wspaniały i męski! - powiedziała pani Eliza z podziwem.
- Tak - zgodził się bez trudu chłopiec.
- A ja taka drobna i krucha...
- Jest pani chuda. Powinna pani jadać dużo kartofli i mąki.
- Jestem wątła i delikatna, panie Sułku... Jak kwiat...
- A mnie się wydaje - powiedział, mierząc ją wzrokiem hutnika - że
jest pani po prostu chorowita. Jest w pani jakaś nieznana choroba.
- Wiem - przyznała, spuszczając oczy. - Lecz przecież i pan dobrze
wie, jaka to choroba...
- Niech mnie pani zabije - nie wiem.
- Nie domyśla się pan?
- Niech pani dorzuci do ognia - zmienił temat.
- To przecież właśnie - rzekła, dorzucając - miłość do pana. Ona nie
daje mi spać po nocach, a za dnia każe chodzić senną i bladą...
- Jak trup, tak? - spytał po hutniczemu.
- Raczej jak zjawa... - sprostowała po kobiecemu.
- Że też - nie mógł się nadziwić hutnik - tak panią wzięło?... Co to
miłość może, swoją drogą, zrobić z człowieka...
- No, widzi pan...
Patrzył na rozgrzaną kuchnię wzrokiem pełnym miłości.
- Ciekawe, ile to może być stopni?
- W mieszkaniu jest całkiem ciepło i przytulnie... - powiedziała
dziewczyna zalotnie.
- Chodzi mi ł o liczbę stopni w samym środku pieca.
- I po co, po co chce pan to wiedzieć?
- My, hutnicy - wyjaśniał - dobrze wiemy, że spust surówki, inaczej
wytop, odbywa się w temperaturze pięciuset stopni Celsjusza.
- Nie wiedziałam o tym, prawda, panie Sułku?
- Na to wygląda. Jeżeli tylko uda mi się uzyskać taką temperaturę, z
pieca popłynie stal.
- Do tego rondla, prawda? - spytała pani Eliza, wskazując na rondel
w ręku pana Sułka.
- Tak.
- Z tej kuchni szamotowej, prawda?
- Tak. Ta kuchnia jest zresztą w tej chwili zwyczajnym piecem
hutniczym.
- A pan, panie Sułku, jest w tej chwili zwyczajnym hutnikiem,
prawda?
- Jestem nim.
- A ja, panie Sułku, jestem zwyczajną narzeczoną hutnika. I
zwyczajnie... kocham pana... - zwyczajnie zakończyła wywód pani
Eliza.
- Cicho. Jak to, zwyczajnie? - zaniepokoił się pan Sułek.
- Kocham i już.
- Ejże, pani Elizo, nie podoba mi się to - powiedział jak hutnik.
- Zgasło pod kuchnią - zauważyła jak narzeczona hutnika.
- Pod piecem hutniczym - sprostował.
- Zapalę - zaproponowała- podrzucę drobnicy, prawda?
- Nie podoba mi się to - wrócił pan Sułek do podjętego uprzednio
tematu. - Nie podoba mi się to, i to bardzo. Powinna pani stać,
patrząc na mnie, i upajać się.
Stanęła w pewnej odległości i uczyniła, co kazał.
- Upajam się, prawda?
- Jakoś nie widać - grymasił pan Sułek. - Cholera jasna! Bądź co
bądź, jestem hutnikiem i mężczyzną!
- Wiem o tym... - upajała się pani Eliza po swojemu. Cofnęła się
jeszcze kilka kroków i po chwili wydała z siebie bardzo dziwny
dźwięk.
- Słyszy pan? - spytała.
- Nie.
- A teraz?
Wydała powtórnie ten sam dźwięk.
- Coś skrzypi... - zauważył chłopiec.
- To ja - stwierdziła z satysfakcją.
- Gdzie pani jest? - spytał, nie widząc.
- Tutaj, za kominem... - powiedziała pani Eliza zza komina.
- Ahaaa!...
- Chcę być panu kobietą i świerszczem.
- Jednym i drugim naraz? - zdziwił się nie bez podstaw.
- A czemuż by nie? Chcę być dla pana wszystkim, najdroższy panie
Sułku...
- I tym, i owym? - upewnił się połechtany przyjemnie.
- I jeszcze czymś więcej... Kocham pana, panie Sułku.
- Cicho... - powiedział chłopiec, patrząc na piec. - Za chwilę
przewiduję pierwszy wytop. Tak zwany spust surówki.
- Boże, czy taka chwila właśnie nadchodzi, panie Sułku jedyny?
- Zbliża się ona nieuchronnie. Oooo, leci! - krzyknął chłopiec. -
Prędzej! Rondel!
Pierwszy wytop powiódł się naszym bohaterom tylko do pewnego
stopnia. Z niewielkiego otworu kuchni szamotowej spłynął bowiem
żywy jak srebro gajowy Marucha. Przewiany jesiennymi szarugami
gajowy, z prawdziwie leśnym instynktem, tutaj właśnie znalazł sobie
ciepłe przytulisko...
ROZDZIAŁ XV
Świąteczna trzaskanina
W radosnym podnieceniu wszyscy ludzie na świecie szykowali się do
spędzenia Świąt Wielkanocnych. W takim samym, a może nawet
większym podnieceniu, szykowali się do świąt nasi mili bohaterowie.
Właśnie szykowali tradycyjne świąteczne pisanki, bez których święta
są naprawdę nie do pomyślenia.
- Mój już ma chyba dosyć - powiedział pan Sułek poważnie.
- A mój, panie Sułku jedyny? - spytała pani Eliza nieporadnie.
- Niech pani pokaże... ja bym go jeszcze potrzymał - zadecydował.
- Ojej jej jej jej! Jaki pana jest piękny! - wykrzyknęła" dziewczyna
szczerze.
- A co, nie wolno? - spytał pan Sułek swobodnie. - Jest sinobrązowy.
Udał się, nie ma co...
- Ciekawe, jak wyjdzie mój, prawda?
- Nie sądzę, żeby był ładniejszy. Słowo honoru. Miał gorszy kształt.
- To prawda. Pana kartofel do złudzenia przypominał prawdziwe
jajko.
- Był po prostu jajowaty. Musi pani wiedzieć, że jajowaty kartofel to
prawdziwa rzadkość. Zwykle kartofle są bezkształtne, kulfonowate...
- Ale nie ten pana, prawda?
- Od razu go wypatrzyłem w sklepie - powiedział chytrze pan Sułek. -
Wypatrzyłem go i mówię: "Poproszę uprzejmie o dwa kartofle... o,
tego poproszę". I pokazałem właśnie na ten jajowaty.
- I co dalej, panie Sułku jedyny? - niecierpliwiła się pani Eliza.
- Nic. Sprzedawczyni zważyła i gotowe. Oto są.
- Zawsze mówię - mówiła pani Eliza - że mężczyzny i dziecka nikt nie
oszuka.
- No, no... - pogroził palcem pan Sułek - tylko nie dziecka. Myślę -
spojrzał na kartofel pani Elizy - że może go już pani wyjąć. Z tej
farby - dodał.
- Z jakiej farby? Z jakiej znowu farby? - zatrzepotała powiekami
pani Eliza. - Przecież to zwykły atrament...
- Barwi lepiej - powiedział uroczyście i świątecznie pan Sułek - niż
prawdziwe barwniki do prawdziwych jajek. O, mój kartofel -
pokazywał - do złudzenia przypomina świąteczną pisankę. Proszę
spojrzeć.
- A mój - pokazała pani Eliza - a mój, co panu przypomina?
- Niech pani pokaże... bo ja wiem... jest kulfonowaty, par-chowaty i
sparciały... Oho - skrzywił się - robaczywy, fuu!
- Gdzie, panie Sułku kochany?
- O, tu... - pokazywał dziurę w kartoflu. - W tej dziurze jest na pewno
robak. Fuu! Brzydzę się! Niech pani to stąd zabierze.
- Wykroję to świństwo, panie Sułku. O! - kroiła. - W ten sposób... A
teraz wyrzućmy to do kosza. Fuuu! Prawda?
- Fuu! - prychnął chłopiec. - Już? - zapytał, nie patrząc.
- Co już?
- Wyrzuciła go pani?
- Tak. Do kosza z tym. Fuu! prawda? No, może pan otworzyć oczy.
Otworzywszy oczy, pan Sułek zaniósł się śmiechem.
- Ha ha ha ha ha!!!
- Z czego pan się tak znowu śmieje, panie Sułku? - spytała niepewnie
pani Eliza.
- Ha ha ha ha ha! Teraz pani kartofel przypomina... - zakrztusił się.
- Co panu teraz przypomina mój kartofel? - spytała z nadzieją.
- On mi teraz - śmiał się głośno chłopiec - on mi teraz przypomina
ogryzek, pani Elizo. Ogryziony, sczerniały ogryzek ze zgniłego jabłka.
I to ma być pisanka, tak? Ha ha ha ha!!!
- Mógłby się pan opanować, panie Sułku - powiedziała dotknięta
kobieta. - Mamy święta i wszyscy chłopcy powinni być uprzejmi dla
swoich dziewcząt...
- A ja - powiedział na to pan Sułek - i tak obleję panią w lany
poniedziałek.
- Naprawdę?
- Tak. Ja tak panią obleję, że nie wiem!
- No jak, panie Sułku najdroższy? - dopytywała się zadowolona z
obrotu rzeczy. - No jak?...
- Ja panią tak zaskoczę...
- No czym, no czym? - popiskiwała szczęśliwa. - Czym mnie pan
opsiuka?
- Ja na panią wyleję kubeł wody. Słowo honoru.
- O Boże, o Boże... naprawdę?
- Taki jestem. Jak zabawa, to zabawa. Na całego!
- Przecież mogę się utopić, panie Sułku. Wiem, zachłysnę się i utopię.
- Się.
- Co się?
- Zapomniała pani dodać "się". Nie sądzę zresztą, żeby aż do tego
doszło. Nie będzie tak źle. Nie zależy mi akurat na tym. Słowo
honoru!
- Więc jednak - wnioskowała nielogicznie - pan mnie kocha, panie
Sułku? Kocha pan swoją słodką kruszynę, prawda?...
- Cicho. No, do roboty!
- Do jakiej roboty, panie Sułku jedyny?
- Będziemy się trzaskać kartofla... to znaczy pisankami.
- Dlaczego, panie Sułku?
- Nie zna pani tego zwyczaju? - zdziwił się chłopiec. -W moim domu
rodzinnym trzaskaliśmy się pisankami podczas świąt nieraz przez
cały dzień. A czasem i dłużej. Taki Cy-płs trzaskał się pisankami już
w styczniu tego roku. Trzaskał się zresztą w klasie. Głównie na
matematyce.
- Już w styczniu?
- I słusznie - powiedział pan Sułek z zazdrością. - Już w połowie
stycznia był trzykrotnie zawieszony w prawach ucznia. To jest ktoś!
- Aż trzykrotnie zawiesili go tylko za to, panie Sułku?
- Szczerze powiedziawszy - nie tylko.
- A co on, jak to się mówi, zmajstrował?
- Nic. Jak zwykle tylko oblał atramentem woźnego, zjadł dwa kilo
kredy, obciął krawat dyrektorowi, spalił wszystkie mapy w gabinecie
geograficznym, wrzucił zdechłego szczura do kotła zupy w stołówce,
urwał parapet w pokoju nauczycielskim i ogólnie... spluwał sobie...
- Energiczny chłopiec z tego Cypisa, prawda?
- Jest moim najserdeczniejszym przyjacielem. Wszyscy za nim
przepadają...
- Ja też go lubię - powiedziała pani Eliza - chociaż tak mało się
znamy...
- A wszystko poszło o tę trzaskaninę jajkami - kontynuował opowieść
chłopiec. - Cypis chciał się tradycyjnie trzaskać jajkiem z
matematykiem. I to wszystko.
- Nie wierzę, panie Sułku... Dlaczego, poza tym, robił to już w
styczniu?
- Cypis wie, co robi - wyjaśnił pan Sułek dobitnie. - Pech, że
matematyk nie miał akurat jajka. I drugi pech, że Cypis trochę o tym
zapomniał. I trzeci pech, że trzasnął matematyka, zanim sobie o tym
przypomniał. I wreszcie czwarty, najbardziej pechowy pech, że jajko
nie było ugotowane... Tak to wygląda!
- Swoją drogą, panie Sułku - zauważyła pani Eliza - tradycja ginie w
narodzie. Ot, choćby i my... Zamiast tradycyjnymi jajkami
trzaskamy się zwykłymi kartoflami zanurzonymi w atramencie. Nie
tak wyobrażałam sobie święta...
- Mówiłem pani sto razy - denerwował się pan Sułek - że jajek nie
było. No, trzaśnijmy się po razie. Niech pani uważa.
Pan Sułek odmierzył rozbieg jak wytrawny trójskoczek. Rozpędził się
i trzymanym jak pika kartoflem trzasnął w kartofel swojej
dziewczyny.
- Och, panie Sułku - szepnęła pani Eliza, padając - co pan wyprawia?
- Nic. No, jak tam? Patrzył na skutki uderzenia.
- Bo mój - pokazał swój kartofel - cały. Nawet rysy nie ma. Słowo
honoru.
- A mój - powiedziała pani Eliza, prostując zaciśniętą dłoń - jest
właściwie cały w strzępach.
- Aha. Rzeczywiście. Ma pani pełną garść miałkiej, bezkształtnej,
powalanej atramentem, kartoflanej mazi... Wygrałem w sposób
druzgocący...
- Co było do przewidzenia, panie Sułku kochany... - powiedziała
uradowana jego sukcesem dziewczyna.
- A teraz - poinformował pan Sułek - pójdę się tradycyjnie trzasnąć z
gajowym Maruchą.
- Niech pan pozdrowi Cypisa, panie Sułku.
- Cicho - powiedział w drzwiach - trzasnę się z gajowym. Zobaczymy,
zobaczymy...
Pan Sułek prędzej, niż przypuszczał, trzasnął się z gajowym
Maruchą. Zdarzenie miało miejsce w drzwiach. Gajowy Maruchą
przyszedł właśnie złożyć najserdeczniejsze życzenia Wesołych Świąt i
wszystkiego najlepszego od siebie i od Cypisa... Po trzaśnięciu się z
panem Sułkiem gajowy zrezygnował jednak ze składania życzeń.
Warknął tylko coś pod nosem i wyszedł przez okno.
CZĘŚĆ III
spotkania z filozofią
Wstęp do spotkań z filozofią
Musimy teraz, chcąc nie chcąc, uczynić założenie, że każdą naszą
czynność poprzedza pewien mniej lub bardziej precyzyjny proces
myślowy. Wobec powyższego sformułowanie "ktoś działał
bezmyślnie" zastąpmy zdaniem: "ktoś myślał głupio". Głupio, ale
myślał. Każdy, największy nawet idiota, ma swój rozum (patrz
"Idiota" Dostojewskiego). A więc żyjemy myśląc i myślimy żyjąc, co
na jedno wychodzi. "Myślę, więc jestem" - powiedział ktoś, a my
dodajmy: "Jestem, więc myślę". Proces myślenia w sensie ogólnym
towarzyszy nam od pradziejów niezależnie od naszej woli (czy
niewoli).
Często jednak mało nam tego i organizujemy specjalne spotkania
towarzyskie w celu wzajemnej wymiany myśli, doświadczeń i
podzielenia się ze znajomymi własnymi osiągnięciami na polu
przemyśleń własnych i cudzych. Mówimy wtedy, że spotkaliśmy się,
żeby pofilozofować sobie w najlepsze. I tak w sposób łatwy, lekki i
przyjemny budujemy swoje systemiki filozoficzne, bazując oczywiście
na najnowszych osiągnięciach w dziedzinie nauki, kultury i sztuki. A
czasem, leżąc do góry brzuchem na bujnej łące i obserwując filozofię
obłoków, filozofię wiatru, filozofię szumiących sosen w Lasku
Wolskim, filozofię drzew, ptaków, owadów i kwiatów, myślimy o tym
wszystkim bez ładu i składu, bo słońce przypieka nam ciało i nie chce
się wstać, a chce się leżeć i leżeć, i słuchać, i patrzeć, i wąchać, i
wdychać świat w siebie, i chłonąć piękno i brzydotę, nasycać się nimi
do zmierzchu, do kiczowatego zachodu słońca...
Już kilka razy udało nam się wcześniej przyłapać naszych bohaterów
na myśleniu. W tej jednak części przyłapiemy ich bardziej, że tak
powiem, namacalnie. W ten sposób część ta nie będzie w gruncie
rzeczy "Spotkaniami z filozofią" w znaczeniu podstawowym; będzie
ona spotkaniami z naszymi bohaterami, przyłapanymi na myśleniu o
sobie, o swoim życiu. Spotkaniami z panem Sułkiem, przyłapanym w
momencie snucia refleksji, snutych dla snucia li tylko.
Dlatego tytuł być może nie pasuje do tej część:. Nie będę go jednak
zmieniał na lepszy, gdyż, jak wiadomo, ]epsze jest wrogiem dobrego.
ROZDZIAŁ I
Silny instynkt
Pan Sułek tego dnia zajęty był właśnie intensywnym myśleniem.
Myślał i myślał biedny chłopiec, aż w głowie mu huczało, i wydawać
by się mogło, gdyby ucho nadstawić ciekawie, że słychać lekki trzask
pracujących komórek mózgowych, szarych zresztą, jak u każdego z
nas.
- Hej, gdybym miał motor... - powiedział wreszcie.
- I co, i co by pan wtedy zrobił najlepszego, panie Sułku jedyny? -
spytała, nie wiedząc, pani Eliza.
- Gdybym miał motor?
- Gdyby pan miał prawdziwy motocykl.
- SHL-kę? - pytał pan Sułek precyzyjnie.
- Tak. SHL-kę. Czy wtedy pojechalibyśmy sobie na wycieczkę do
Lasku Wolskiego? My, razem...
- Nie, pani Elizo - powiedział pan Sułek stanowczo. - Nie
pojechalibyśmy.
- Ależ dlaczego to znowu? Och, pociąga mnie, panie Sułku jedyny,
dzikie piękno tego naszego Lasku Wolskiego. Och, tam jest pięknie.
Och!
- Wiem - powiedział pan Sułek, wiedząc. - A jednak wsiadłbym
przede wszystkim sam na ten swój nowy motor.
- Mówi pan o nim tak, jakby go pan już miał, prawda?
- Nie szkodzi. Wsiadłbym na niego natychmiast. Wrzuciłbym
czwórkę!... - zapalał się coraz bardziej chłopiec. - Na gaz, czwórka!
Prawda, tam są tylko trzy biegi... No więc choćby i trójkę! Słowo
honoru.
- I co, panie Sułku, i co dalej? - dopytywała się kobieta.
- Następnie rozpędziłbym się, jak tylko można...
- A co wtedy, panie Sułku jedyny? - spytała, nie posiadając się z
ciekawości.
- Cicho - uciszył ją pan Sułek. - Na pierwszym zakręcie wypadłbym z
trasy! Z całej siły wyrżnąłbym w drzewo... Śmierć na miejscu! Słowo
honoru!
- Boże! - szepnęła pani Eliza, ujrzawszy plastycznie całą tę makabrę.
- Nie byłoby co zbierać... Koniec! Słowo honoru!
- I po co, po co to wszystko - załkała - po co to, panie Sułku jedyny?...
- No, no... - uspokajał ją po męsku - niech pani nie płacze. Żyję na
razie.
- Ujrzałam całą tę scenę niezwykle realistycznie. Ten pęd i ten zakręt
śmierci. To okropne... Pan jest taki młody...
- Wiem. Nie byłoby co zbierać, pani Elizo. Tak się sprawy mają -
powiedział z dumą.
- Och, panie Sułku jedyny, niech pan nie opowiada takich rzeczy. Nie
usnę dziś za nic...
- Albo - powiedział pan Sułek po głębszym namyśle -gdybym tak miał
samochód... hm... hej!... - dodał marzycielsko.
- Boję się, panie Sułku - zadrżała pani Eliza na samą myśl o
samochodzie.
- Jakiś szybki, sportowy wóz... - marzył chłopak.
- Tylko nie za szybki. Boję się o pana.
- Wsiadłbym, wrzuciłbym czwórkę i gaz do dechy!
- Niech pan tak szybko nie jedzie! Błagam pana! - błagała pani Eliza.
- Cicho. Z przeciwka nadjeżdżałaby oczywiście jakaś ciężarówka,
wyładowana po same burty.
- Niech pan się trzyma prawej, na litość boską! - krzyczała
histerycznie kobieta.
- Nie chcę, co mi tam. Idę na zderzenie czołowe, oczywiście. I trach! -
trachnął. - I krach! Brzdęk i pa-pa-pa-pa-pa-pa-pa! I brum! I cisza...
cisza i spokój... Koniec ze mną. Słowo honoru...
- Boże święty, panie Sułku jedyny, gdzie pan? Kocham pana...
- Cicho... Może pani na przykład powiedzieć: "Kochałam go, i to
jak!" Już i tak po mnie...
- Boję się... - bała się pani Eliza.
- Nie ma czego. Albo - rozmyślał dalej chłopak - gdybym miał po
prostu zwykłą kuchnię gazową...
- O, tak - zgodziła się uspokojona. - Kuchnia gazowa to niezwykle
praktyczna rzecz. Kupmy ją, panie Sułku jedyny. O, tak!
- Natychmiast odkręciłbym kurek i ciach, głowę w piekarnik...
- A to po co, panie Sułku najdroższy? Nie rozumiem ni w ząb,
prawda?
- Zrozumie pani, jak pani zobaczy - objaśnił pan Sułek.
- Co zobaczę i co zrozumiem wtedy? - dopytywała się ciekawie
dziewczyna.
- O nie - powiedział uroczyście chłopiec - o nie, pani Elizo, ja nie będę
chyba długo żył. O, tak...
- Rozumiem. Chce się pan otruć gazem, prawda? Co za chłopiec...
- Jaki chłopiec, jaki chłopiec?... Cicho.
- Ma pan, panie Sułku - podsumowała - niezwykle silny instynkt
śmierci. Martwię się o pana, ukochany... prawda?
- Tylko nie ukochany, tylko nie ukochany... - obruszył się pan Sułek.
- Sprawę tę jednak można załatwić o wiele, wiele prościej, moim
zdaniem.
- Jak to? - zdziwił się zaskoczony.
- No tak. Po co narażać się na niepotrzebne wydatki? - rzekła
praktycznie.
- O czym pani mówi? Co pani ma na myśli? - zadał dwa pytania,
jedno po drugim.
- To, że i tak nie stać nas na kuchnię gazową, a tym bardziej na
motocykl czy sportowy samochód...
- Więc co robić, co robić, pani Elizo? - zmartwił się chłopak.
- Moim zdaniem, wystarczy położyć się wygodnie na szynach
kolejowych w naszym ulubionym Lasku Wolskim i spokojnie czekać,
aż będzie przejeżdżał pierwszy lepszy pociąg... - rzekła z prostotą.
- Który zrobi swoje, tak? - domyślił się pan Sułek. - Na pewną śmierć
mnie pani wysyła, pani Elizo. Nie ma co. Ta masa, którą jest
rozpędzony pociąg, towarowy oczywiście, zrobi swoje. Wstyd, wstyd,
pani Elizo... Narażać mnie na pewną śmierć! I to kto? Pani, która
mnie rzekomo kocha?... - rozżalił się chłopiec.
- Kocha - potwierdziła kobieta spokojnie.
- Która rzekomo mnie uwielbia i podziwia?
- I szaleje za panem, jak zawsze - uzupełniła pani Ełiza.
- A może po prostu - zbierało mu się na płacz - niech pani kupi
siekierę, niech pani weźmie zamach, niech mi pani po prostu łeb
utnie!... Słowo honoru!
- Nigdy! - zaprotestowała. - Nigdy, panie Sułku! Zmieńmy temat...
- Nie zmieniajmy, nie zmieniajmy... - płakał już na dobre.
- No już, no już niech pan nie płacze... Ja tylko chciałam panu pomóc.
Sam pan opowiadał te wszystkie okropności... O tych wypadkach
drogowych i o tym truciu się gazem... Ja tylko tak, panie Sułku, z
dobrego serca...
- A ja - zmienił temat na diametralnie inny - chciałem e obie po
prostu sprawdzić!
- Co pan sobie chciał sprawdzić, jeżeli wolno wiedzieć?
- Chciałem zobaczyć, jak pani zareaguje na to wszystko.
- Na co wszystko, panie Sułku kochany? - spytała nic nie rozumiejąc.
- Cicho. Chciałem sprawdzić, jak pani się zachowa, kiedy zabraknie
pani mnie. Oto mój cel.
- Och - uśmiechnęła się pani Eliza - ja głupia. Jaka ja jestem głupia.
Nie brałam tego tak zupełnie serio...
- Wobec tego - zaproponował pan Sułek - porozmawiajmy sobie teraz
zupełnie serio, pani Elizo.
- O czym, panie Sułku?
- O smutnej chwili, kiedy odejdę z tego świata.
- Ta chwila nigdy się nie zdarzy.
- Dlaczego, jeżeli można wiedzieć? Nie będę przecież żył wiecznie.
Mam chyba pełne prawo nie żyć, co?
- Ja odejdę pierwsza.
- O nie, nie zgadzam się. To ja będę pierwszy. Kłócić mi się tutaj
będzie! Słowo honoru! Cichooo już!
Awantura wisiała w powietrzu. Jedno musiało w tej sytuacji ustąpić.
- Dobrze - powiedziała pani Eliza - niech i tak będzie. Niech pan
odchodzi pierwszy...
- I co pani wtedy zrobi? - spytał pan Sułek, przyglądając się jej w
napięciu.
- Nie wyżyję chyba ani dnia dłużej. Kocham pana - powiedziała
szybko.
- Cicho. W takiej chwili kochać mi tu będzie! Człowiek umiera,
cholera jasna, a ona tutaj wyjeżdża z kochaniem! Cicho!
- No dobrze. Założą czarną, długą suknię...
- Ciekawe, skąd ją pani weźmie? - spytał kpiąco chłopak.
- Pożyczę. Albo, o, zawinę się w tę kotarę... Nam firanki już nie będą
potrzebne wtedy...
Jak powiedziała, tak zrobiła. Zawinięta w kotarę wyglądała całkiem
nieźle.
- Wygląda pani nieźle - powiedział pan Sułek, przyglądając się jej
krytycznie.
- I będę szła przez cieniste alejki cała we łzach...
- Tego chcę. O to mi właśnie chodziło - ucieszył się pan Sułek.
- I wtedy zapyta ktoś...
- Może Cypis na przykład - podpowiedział chłopak.
- "Boże - zapyta ten ktoś - kim jest ta urocza nieznajoma, cała
spowita we mgłę rozprzestrzenionego smutku?..."
- Nigdy - powiedział pan Sułek dobitnie - nigdy Cypis tak nie zapyta.
Słowo honoru.
Chwilowy brak kotary, w którą spowiła się właśnie nasza bohaterka,
ujawnił obecność siedzącego na parapecie w kucki gajowego
Maruchy. Gajowy zszedł z parapetu i natychmiast przystąpił do
złożenia pani Elizie serdecznych, szczerych i, jak to określił,
dozgonnych kondolencji, z powodu tak smutnego obrotu rzeczy...
ROZDZIAŁ II
Teoria naprawy światła
Zmierzchało porządnie i nieodwracalnie. Pan Sułek w pozycji leżącej
czytał coś niezmiernie zajmującego. Pani Eliza patrzyła na niego, jak
zwykle, pożądliwie i radośnie.
- Ile razy mam mówić, żeby pani wreszcie włączyła lampę? Czytam,
przecież - zwrócił się do niej z wyrzutem.
- Nic z tego nie będzie, panie Sułku kochany - powiedziała dziewczyna
spokojnie.
- A to dlaczego, jeżeli można wiedzieć? Co to za nowe porządki? -
zapytał już porządnie rozzłoszczony chłopak. - Czytam przecież! -
podkreślił jeszcze raz dobitnie.
- Widzę, widzę, chociaż ledwo, ledwo... - powiedziała bezmyślnie patii
Eliza.
- Ja też ledwo, ledwo odróżniam litery. Ilustracji to w ogóle nie widzę.
No cóż, ślepniemy chyba, pani Elizo. Tak to wygląda.
- Nie ślepniemy, panie Sułku, jedyny.
- Cicho. To dlaczego tak słabo widać ogólnie?
- Ponieważ nie ma światła - powiedziała po prostu pani Eliza.
- Hmm... prawda, zapomniałem... No cóż - powiedział uroczyście -
trzeba je naprawić...
- Widzę - zauważyła pani Eliza - że od trzech dni nie zmienia pan
zdania na ten temat. I wczoraj, i przedwczoraj mówił pan to samo...
- Bo tak uważam. Trzeba wreszcie naprawić światło. A może to po
prostu korek wysiadł?...
- Zgadzam się z panem całkowicie, panie Sułku. To może być korek
po prostu - zgadzała się cały czas pani Eliza.
- Albo - rozważał chłopiec - żarówka się przepaliła. Nie widzę po
prostu innej możliwości.
- Bo innej możliwości nie ma, najdroższy mój panie Sułku...
- Cicho. Tylko nie najdroższy.
Pan Sułek próbował bezskutecznie kontynuować czytanie.
- Albo - oderwał się od lektury - jedno i drugie naraz wysiadło...
- Cóż... To tylko hipoteza - zauważyła pani Eliza filozoficznie.
- Tylko nie hipoteza, dobrze? - zaprotestował, nie rozumiejąc. -
Mądrzyć mi się tutaj będzie. Słowo honoru. Choroba wie, co z tym
światłem. Nie działa i nie działa...
- Nie działa i nie działa, prawda? - powtórzyła dziewczyna.
- Nie działa - przytaknął. - No cóż... - rozumował logicznie - trzeba
będzie je naprawić...
- Otóż to - szepnęła zachwycona pani Eliza - otóż to. Z ust mi pan to
wyjął, panie Sułku ukochany.
- Cicho. Nie można jednak tak naprawiać na łapu capu. To głupio.
Słowo honoru. Nie lubię tak na łapu capu - powiedział chłopiec
wolno.
- Ja też tak uważam, prawda? - upewniła się pani Eliza.
- Do tego trzeba podejść ostrożnie. Trzeba mieć jakiś pomysł. Tak
myślę, pani Elizo. O, tak.
- Ja też tak myślę, prawda? - upewniła się pani Eliza instynktownie.
- Trzeba to gruntownie przemyśleć, a następnie zaplanować,
przekonsultować...
- Boże jedyny, skąd pan zna tyle nowych słów? Nie poznaję pana.
Skąd to tak?...
- Co znam, to znam - zaspokoił jej ciekawość. - To trzeba
rozpracować, stworzyć jakąś linię postępowania, jakąś szczegółową
konstrukcję myślową i dopiero wtedy przejść od teorii do praktyki...
- Nie bardzo śledzę pana tok myślenia, panie Sułku... - przyznała
szczerze pani Eliza.
- Krótko mówiąc, dla pani wiadomości, na chłopski rozum: najpierw
należy myśleć, a dopiero o wiele, wiele później - działać. Nigdy
odwrotnie.
- Najpierw działać, a dopiero o wiele, wiele później myśleć, prawda? -
ucieszyła się pani Eliza, łapiąc, w czym rzecz.
- Tak postępują szczeniaki. My, ludzie dorośli, postępujemy inaczej.
Słowo honoru - powiedział, zmieniając pozycję z powodu mrówek w
łokciu.
- Widzę, panie Sułku kochany, że z pana człowiek i myśli, i czynu -
zauważyła z dumą pani Eliza. - Kocham pana za to na swój sposób.
- Jak to, na swój sposób? Co pani ma na myśli?
- Mam na myśli to, że kocham pana tak, jak tylko ja potrafię kochać:
gorąco, szczerze...
- ... i sumiennie - dorzucił chłopiec. - W ludziach cenię szczerość i
sumienność. Wymagam tego od ludzi, pani Elizo.
- No dobrze - zgodziła się bez przeszkód. - Kocham pana sumiennie.
- Cicho.
Milczał jakiś czas. Próbował znowu czytać napoczętą lekturę.
- Co tu tak ciemno? - spytał wreszcie.
- Światło zepsute - służyła mu odpowiedzią jak na zawołanie.
- Prawda - przypomniał sobie. - No cóż... trzeba je naprawić.
- No właśnie, no właśnie... - zgodziła się pani Eliza już któryś raz z
rzędu.
- Myślę - mówił powoli chłopak - że za chwilę wstanę i spokojnie
podejdę do tej szafki z korkami, co to pani wie...
- Zrobi to pan, najdroższy?
- Zrobię to jak najbardziej. O, tak. Wykręcę korek i następnie
najzwyczajniej przypatrzę mu się dokładnie.
- I co, i co, panie Sułku jedyny? - drżała z niecierpliwości.
- Stwierdzę sobie, czy jest on zepsuty, czy może nie jest on zepsuty?...
- Boże, stwierdzi to pan tak bez przeszkód?
- Wystarczy mieć trochę wprawy. Ja ją, oczywiście, mam - powiedział
bardzo pewnym tonem chłopak. - Słowo honoru...
- A następnie, panie Sułku? Co tam następnie?
- Hmmm... Następnie, jeżeli, powiedzmy, korek może się okazać
przepalony, po prostu trzeba będzie go naprawić... To wszystko. Tak
to wygląda. Naprawię go.
- Taki pan jest, prawda?
- I wkręcę. Na swoje miejsce - dorzucił pan Sułek.
- Boże - westchnęła wzruszona dziewczyna.
- Potem - ciągnął myśl jak statek holowniczy barki pełne towarów -
wypróbujemy sobie, czy nareszcie jest światło, czy może nie ma
jeszcze światła...
- A jeżeli nie, jeżeli jeszcze w dalszym ciągu nie będzie? Co wtedy?...
- No cóż, wtedy skieruję swoje kroki w kierunku żarówki.
- Na szczęście mamy tylko jedną, prawda?
- Tym lepiej i tym szybciej przekonamy się, jakie to może być
uszkodzenie.
- A więc, jak to będzie dalej z tym wszystkim, panie Sułku?
Umieram wprost z ciekawości...
- Wykręcę sobie żarówkę i wystarczy mi spojrzeć tylko na nią pod
światło. To znaczy... pod światło świecy, powiedzmy...
- To właśnie panu wystarczy, prawda?
- Jeżeli jest przepalona - rozumował dalej pan Sułek - wymienimy ją
na jakąś nie przepaloną...
- A imamy nie przepaloną? - zapytała drżąc pani Eliza.
- Mamy. Wystarczy tylko skoczyć do gajowego Maruchy. Ten ma,
jak go znam.
- I co następnie, panie Sułku kochany? Co następnie po tym
wszystkim?
- Koniec - powiedział zwyczajnie chłopak. - Po robocie i po kłopocie,
jak to mówią.
- Mówią tak, prawda? - upewniła się, nie wiadomo po co, dziewczyna.
- I wtedy, pani Elizo, znowu będę mógł poczytać sobie dopiero co
rozpoczętą Anię z Zielonego Wzgórza. Swoją drogą, długa jest to
powieść... Hmm... Co tu tak ciemno, u licha?
- Światła nie mamy, panie Sułku, od trzech dni - powiedziała
cierpliwie pani Eliza.
- Prawda.
- Lecz mnie się wydaje, panie Sułku, że nawet i bez światła życie,
ogólnie rzecz biorąc, ma swój styl i wdzięk...
- Bez przesady... Kto tak powiedział? - zainteresował się nagle.
- Mnie się tak wydaje. Przyjemnie jest tak po ciemku słuchać pana i
czuć pana bliskość tak namacalną i jedyną w swoim gatunku.
- Też prawda - przyznał pan Sułek. - Słowo honoru.
- Przyjemnie jest tak po ciemku słuchać tej pana całej Teorii
Naprawy Światła, panie Sułku... Ooooo, wiele się można od pana
nauczyć...
- Niech więc pani śmiało korzysta - zezwolił. - Póki czas.
- Pamiętam każde pana słowo. Nic nie uronię, prawda?
- No - zaproponował - włączmy grzałkę. Czas na herbatę, pani Elizo.
- Kiedy... nie ma światła, panie Sułku...
- No cóż... hmm... trzeba je naprawić - powiedział uroczyście chłopak.
Po omacku, roztrącając sprzęty wszedł właśnie wszędobylski gajowy
Marucha. Gajowy także dopracował się swojej bardzo oryginalnej
Teorii Naprawy Światła. Podzielił się nią z panem Sułkiem
natychmiast.
"Zapłaćcie, Sułek, rachunek" - powiedział. - "A zobaczyta" dodał.
I rzeczywiście!...
ROZDZIAŁ III
Czy mnie jest dobrze?
Bez najmniejszego powodu leżał nasz pan Sułek kochany w łóżku od
trzech dni i czterech nocy bez przerwy. W nogach przycupnęła
skromnie pani Eliza, poprawiając mu nieustannie poduszkę aż do
znudzenia. Pan Sułek leżał, a leżąc myślał...
- Pani Elizo... - zaczął sennie.
- Słucham? - spytała natychmiast.
- Jak pani sądzi, czy mnie jest dobrze?
- No, nie wiem - kokietowała. - Właśnie nie wiem, panie Sułku
najdroższy. Sama jestem tego ciekawa, prawda?
- Ja też nie wiem, cholera jasna. Raz tak, raz siak! Dziwny ze mnie
człowiek. Słowo honoru!
- Nie jest pan aż tak dziwny, panie Sułku. Wydaje się panu -
pocieszała go pani Eliza.
- O, nie - zaprzeczył - jestem dziwny. Znam siebie dobrze. Słowo
honoru. Hm... czy mnie jest dobrze? Cholera wie!
- Niech pan się chwilę zastanowi Leży sobie pan już trzeci dzień w
łóżku...
- I to, można powiedzieć, bez najmniejszego powodu.
- Donoszę panu jedzenie i prasę...
- I picie - dodał chłopak.
- Drapię pana po plecach całymi godzinami.
- Ponieważ przepadam za tym, pani Elizo.
- Czytam panu już -po raz piąty Winnetou.
- To moja ulubiona książka. Są tam fajne miejsca. Słowo honoru -
ucieszył się pan Sułek.
- Wydawać by się mogło, że nie jest panu złe, panie Sułku.
- Tak to rzeczywiście wygląda. Zresztą ja nie mówię, że jest mi źle. Ja
tylko nie wiem, czy mnie jest dobrze. To spora różnica...
- Obiektywnie nie może się pan uskarżać.
- To prawda.
- Mnie samej - mówiła pani Eliza z uśmiechem - kiedy na to wszystko
patrzę, jest bardzo dobrze.
- Ha, bo ma pani mnie. Mądrala...
- A pan ma mnie...
- Jak na razie - powiedział pan Sułek z namysłem. - Masz ci los...
- Co się stało, panie Sułku jedyny? - spytała, widząc zmianę wyrazu
jego twarzy.
- Cholery można dostać! Słowo honoru! - denerwował się chłopak.
- Dlaczego znowu?
- Noga - wyjaśnił - wystaje mi spod kołdry...
- Rzeczywiście - powiedziała, spojrzawszy i zobaczywszy.
- Do tej pory myślałem, że to pani noga, pani Elizo...
- Niemożliwe, panie Sułku!
- Dlaczego?
- Ponieważ już na oko widać, że pana nogi są trzy, a może nawet
cztery razy większe od moich.
- Phi... z daleka nie widać różnicy... - zbagatelizował pan Sułek ten
argument.
- Poza tym - argumentowała dalej pani Eliza - ma pan owłosione
nogi, panie Sułku. Co tu kryć...
- Pani też - odciął się chłopak.
- Ale nie do tego stopnia.
- Z daleka trudno się zorientować. Różnica jest niewyczuwalna.
Gdyby nie to, że zaczęło ciągnąć od okna, nigdy w życiu nie
zgadłbym, że to chodzi o moją nogę, a nie pani nogę. Nawiasem
mówiąc, z nogami pani tu wlazła, pani Elizo. Słowo honoru -
powiedział, patrząc na nią podejrzliwie.
- Gniewam się na pana - powiedziała pani Eliza, spuszczając oczy.
- Dlaczego? - spytał bez zainteresowania pan Sułek.
- Dlatego - wyjaśniła, wydymając wargi.
- Aha - zrozumiał. - To mi wystarczy. Proszę stąd wyjść!
- Dlaczego, panie Sułku?
- Chcę być sam. Mam do tego prawo.
- Na pewno. Ja jednak nie mam się dosłownie gdzie podziać. Przecież
panu chyba nie przeszkadzam, prawda?
- Krępuje mnie ta sytuacja. Bardzo krępuje - powiedział
zarumieniony na całej twarzy pan Sułek.
- Jaka sytuacja, panie Sułku najdroższy?
- Taka - wyjaśnił - że jesteśmy, było nie było, w jednym łóżku. To
wstrętne!
- Nie robimy nic złego.
- No, nie wiem.
- Przysięgam panu.
- A jednak jest w tym coś świńskiego... - upierał się bez przerwy.
- Ale co, panie Sułku, co takiego?
- Nie znam się może na tym, ale myślę, że to nieprzyzwoite. Tak
sądzę.
- Najważniejsze, panie Sułku, że jest panu dobrze...
- Tego nie powiedziałem! - powiedział ostro.
- Ja się tylko domyślam...
- No... teraz, kiedy przykryła pani wreszcie tę wystającą spod kołdry
nogę, wyczuwam zdecydowaną poprawę. Jest mi znacznie lepiej.
- I mnie, panie Sułku - powiedziała szybko dziewczyna.
- A to dlaczego? - zainteresował się znienacka pan Sułek.
- Kiedy tylko jest lepiej panu - wyjaśniła - i mnie jest natychmiast
lepiej. Taka jestem.
- To dobrze - pochwalił pan Sułek. - Taaak... teraz, kiedy nie wystaje
mi wreszcie ta noga, jest mi nieźle. Czuję to...
- I widać to po panu od razu, panie Sułku najdroższy. Jest pan cały
rozanielony.
- Hm... i to kompletnie bez powodu. Słowo honoru.
- Właściwie - przyznała - powód żaden.
- Jest mi po prostu chyba dobrze, pani Elizo.
- Jest pan tego pewien?
- Nie.
- Znowu ta dręcząca niepewność... Jak mogłabym panu pomóc?
- Nie wiem - powiedział chłopak z rozpaczą.
- Może herbaty?
- Nie wiem. Może herbaty...
- Zaraz zaparzę - ruszyła zaparzać.
- Z cukrem - zażądał twardo chłopak.
- Z tym będzie gorzej - wróciła z połowy drogi pani Eliza.
- Masz ci los, dlaczego? - warknął.
- Wyjedliśmy cały cukier. Cały zapas. Szczerze mówiąc, pan wyjadł.
- Możliwe - zgodził się bez przeszkód pan Sułek. - Możliwe....
- Od trzech dni, to znaczy od tego dnia, kiedy tak dobrze się pan
nagle poczuł, jadł pan wyłącznie cukier. Rzadziej chleb z masłem i z
cukrem.
- Możliwe. Słowo honoru, możliwe... No, ale widzę już z tego, że nigdy
nie dojdę do takiego stanu, żeby mi było dobrze ogólnie, pod każdym
względem. Nigdy - mówił z rezygnacją pan Sułek. - Nigdy, i to przez
panią!
- Ja nie chciałam pana urazić, panie Sułku kochany, prawda?
- No, nie wiem, słowo honoru. Nie wiem, pani Elizo...
Pan Sułek ziewnął przeciągle i byłby zasnął sobie w najlepsze, gdyby
nie nagły rumor, który oboje poderwał z łóżka na równe nogi. Nie
stało się właściwie nic takiego strasznego. Okazało się tylko, że pod
łóżkiem pana Sułka od trzech dni drzemał spokojnie gajowy
Marucha... Gajowy właśnie się obudził, otrząsnął się i wyszedł...
HEGEL A HEBEL
(korespondencja)
Warszawa, 20 września 1977 r.
Do
Wydawnictw Radia i Telewizji
Warszawa, ul. Chełmska
Zwracam się z uprzejmą prośbą o umieszczenie w mojej książce pt.
"Kocham pana, panie Sułku" rozprawki zatytułowanej "Hegel a
hebel". W pełni i w całej, jak to się mówi, rozciągłości zgadzam się ze
zdaniem Szanownych Państwa, wyrażonym podczas rozmowy na ten
temat, że rozprawka ta w żaden sposób nie pasuje do całości, że
wystaje ona, inaczej mówiąc, poza całość, jak gwóźdź w
przysłowiowym bucie. A jednak, o ile z butem sprawa jest
stosunkowo prosta, o tyle z literaturą, czyli ze słowem pisanym,
rzeczy mają się nieco inaczej. Zgadzam się ponadto, że jako rzecz
wystającą można, a nawet należy, wyrzucić powyższą rozprawkę i nie
będzie wystawała. Zgadzam się także ze zdaniem Państwa, że
rozprawka ta jako taka posiada pewną wartość merytoryczną i
można ją sobie wydrukować gdzie tylko dusza zamarzy. Krótko
mówiąc: zgadzam się, a jednak proszę o uwzględnienie mojej
uprzejmej prośby. Moja motywacja jest następująca:
Jestem nie karany. Opinię od sąsiadów mam bardzo dobrą. W zimie
muszę opalać za pomocą koksu całe mieszkanie, bo inaczej jest,
cholender, zimno. Na utrzymaniu mam dwoje dzieci (jedno w szkole,
drugie w wieku przedszkolnym). Telefon mi już dwa razy psuli w tym
roku za pomocą spychacza, który przerywał sobie w najlepsze kabel
podziemny. Trzy lata temu woda zalała mi piwnicę. Wczoraj tak się
rąbnąłem w głową, że zobaczyłem niektóre nieznane nawet gwiazdy.
Z tych (i wielu podobnych) powodów proszę o pozytywne załatwienie
mojej prośby.
Łączę wyrazy współczucia JACEK JANCZARSKI
Warszawa, l października 1977 r.
Pan
Jacek JANCZARSKI
Szanowny Panie,
W odpowiedzi na Pański Ust w sprawie zamieszczenia tekstu "Hegel
a hebel" w książce "Kocham pana, panie Sułku" komunikujemy z
wielkim żalem, że argumenty zawarte w liście trafiły nam do
przekonania.
W związku z tym, że zarówno wartość merytoryczna tych
argumentów, jak też logiczna spójność wywodu są niewątpliwe,
pozwalamy sobie z radością zawiadomić Pana, że zdecydowaliśmy
odrzucić tekst rozprawy "Hegel a hebel" z przyczyn, o których
wolelibyśmy nie mówić publicznie.
Łączymy gratulacje
Redaktor Naczelny
(podpis nieczytelny)
ROZDZIAŁ IV
Kąpiel
Pan Sułek kąpał się właśnie. Prychał, chrychał i otrząsał się co
chwila. Trzy powyższe czynności sprawiały mu jednakową,
niekłamaną przyjemność. Przy kąpieli asystowała pani Eliza w
charakterze pomocy.
- Tak to w życiu jest, pani Elizo - powiedział pan Sułek refleksyjnie. -
Tak to jest...
- Jak to właściwie jest? - spytała kobieta, podając mu kawałek
szarego mydła.
- Śmierdzi to mydło jakoś - powiedział pan Sułek, powąchawszy. -
Tak to jest. Raz na wozie, raz pod wozem. Słowo honoru.
- A kiedy to tak był pan pod wozem, panie Sułku jedyny?
- W siedemdziesiątym piątym. Podczas żniw. Nie pamięta pani? -
spytał urażony.
- Pamiętam, pamiętam... - przypomniała sobie szybko pani Eliza. -
Zmiażdżyło panu przecież palec.
- O, ten - pokazał pan Sułek.
- Który? - spytała pani Eliza, patrząc uważnie. - O, ten.
- Eee... nic już nie widać. Do wesela się zagoi, panie Sułku kochany.
- Nie widać? - zmartwił się pan Sułek. - No tak, bo nie ten pani
pokazałem.
- Wobec tego niech pan pokaże tamten - zaproponowała.
- Który? - spytał pan Sułek z głupia frant.
- No, ten po wypadku. Zmiażdżony. Mój biedny paluszek... -
rozczuliła się jak dziecko.
- Cicho. Nie wiem, czy mam go pani pokazać.
- Co panu szkodzi, panie Sułku jedyny? Wypadek widziałam na
własne oczy...
- Zemdlała wtedy pani, jak jakaś dama...
- A kiedy się ocknęłam - przypomniała sobie z łatwością dziewczyna -
było już po wszystkim. Udzielono panu i pierwszej, i drugiej pomocy.
- Trzy dni chodziłem z zabandażowanym palcem. Słowo honoru -
powiedział z dumą chłopak. - Gąbkę, pani Elizo, gąbkę niech mi pani
poda - poprosił niegrzecznie.
- Widzę, że myje się pan dzisiaj solidnie. Czy to jakieś święto, czy co?
- zgadywała na chybił trafił.
- Cicho! O, ten palec mi wtedy rozmiażdżyło - pokazał tym razem
właściwy palec.
- Aha - westchnęła.
- Kciuk - powiedział wyjaśniająco - pani Elizo.
- Nie widać nawet śladu draśnięcia - zauważyła pani Eliza. - Prawda?
- Rzeczywiście.
- Można powiedzieć, że goi się na panu jak na psie, prawda?
- Jak na psie. Ma pani rację.
- Mój biedny, mały piesku... - powiedziała pieszczotliwie.
- Cicho! Szczotkę niech mi pani teraz poda.
- Którą?
- Ryżową.
- Ciekawe, do czego jest panu potrzebna szczotka ryżowa, prawda,
panie Sułku?
- Wyszoruję sobie nią plecy - odpowiedział po prostu. -Taki jestem.
Przyjrzała mu się nieco uważniej.
- Chociaż nie wygląda pan na aż takiego, prawda?
- Tak to właściwie w życiu jest... - mówił chłopak, szorując plecy - tak
to jest, pani Elizo...
- Ale jak to jest, prawda?
- Człowiek, pani Elizo, zawsze wyjdzie w życiu na swoje w rezultacie.
- Ale dlaczego?
- Dlatego, że jeżeli jest się człowiekiem, a nie zwykłą świnią, wyjdzie
się na swoje w rezultacie. Tak to jest....
- A moim zdaniem - powiedziała pani Eliza - wiele świń wyszło także
niekiedy w rezultacie na swoje.
- Niekiedy tak - zgodził się pan Sułek. - Bo tak to jest. I tak, i tak. Jak
podleci.
- Mówi pan takie dziwne rzeczy, że aż dech zapiera. Kocham pana -
powiedziała wprawnie dziewczyna.
- Cicho. Jak ktoś jest szują, to jest nią i koniec.
- Nie zawsze, panie Sułku.
- Pumeks.
- Proszę.
- Co tam pani powiedziała najlepszego? - zainteresował się chłopak.
- Powiedziałam, że moim zdaniem, nie zawsze jak ktoś jest szują, to
jest nią i koniec. Moim zdaniem...
- Co, pani zdaniem? - spytał kpiąco.
- Moim zdaniem, taka szują ma szansę, przy naszej pomocy, stać się
porządnym obywatelem - stwierdziła odważnie.
- Bzdury - powiedział stanowczo pan Sułek. - Odwrotnie, tak.
Porządny człowiek przy naszej pomocy ma spore szansę stać się
normalną szują. I zostać, przy naszej pomocy, szują na zawsze. Słowo
honoru. Niejeden się zeszmacił, pani Elizo.
- Ale nie pan, panie Sułku, prawda?
- I tak, i nie. Taką zwykłą szmatą to ja nie jestem...
- A jaką szmatą pan jest, panie Sułku?
- Taką jak każdy - odparł chłopak. - Pół szmaty pół porządnego
człowieka. Takie jest życie, pani Elizo... tak to jest...
No, będę się już chyba wycierał.
- Już? - spytała z żalem kobieta.
- Tak. Proszą się odwrócić. Będę wychodził z tej beczki.
- Źle tam panu, prawda?
- Dobrze, ale czas na mnie.
- Dokąd się pan tak śpieszy, panie Sułku jedyny.
- Cicho. Wytrę się i zobaczymy, co tam dalej... Jaki tam dalej mamy
program na dzisiaj?...
- No właśnie - przytaknęła pani Eliza -mamy program, prawda?
- Zmęczyłem się w tej beczce - powiedział pan Sułek, wychodząc z
beczki.
- Woda wyciąga, panie Sułku. Wiem coś o tym.
- Jestem wyczerpany fizycznie i umysłowo...
- Może niepotrzebnie tak pan natężał umysł, panie Sułku kochany?...
Mówił pan tak dużo... i tak mądrze.
- Wiem - powiedział krótko chłopak.
- Może niepotrzebnie także szorował się pan z taką werwą?
- Może i niepotrzebnie, ale z drugiej strony - zauważył chłopiec - za
często tego nie robię...
- To prawda - potaknęła pani Eliza. - Od dawna nie pamiętam, żeby
aż tak pan się mył. Od dawna nie pamiętam pana w podobnej
sytuacji.
- Tak. Racja.
- Dlaczego pan to robił właśnie dzisiaj? Czy to jakaś tajemnica, panie
Sułku?
- Nie.
- Powie mi pan?
- Niech pani sama zgadnie - zaproponował pan Sułek.
- Wszedł pan dzisiaj rano do beczki - zgadywała - siedział pan w
niej... i... rozmyślał.... Mam!
- No, no...
- Jak jakiś Diogenes, panie Sułku! Jak jakiś Diogenes!
- O to mi chodziło! O to chodziło! Wyszło mi, nie ma co!
- Nie ma co - zgodziła się pani Eliza, jak zwykle.
- A przy okazji - pokazał pan Sułek -o, jestem czysty. Niegłupio
pomyślane. Słowo honoru. Jutro od rana to samo - rozochocił się na
dobre.
- Nie nastarczymy z mydłem, prawda?
- No, nie wiem... nie wiem...
- W ten sposób na pewno dojdzie pan do jakichś rezultatów, prawda?
- Wiem.
- I będzie pan mądry, tak mądry, jak starożytni filozofowie.
- Tylko nie filozofowie, dobrze?! - powiedział pan Sułek niepewnie.
- Podbije pan świat. Będą pana cytować.
- Tylko nie cytować, dobrze?! - spojrzał na nią karcąco. -Cicho...
- Już sam fakt, że wiedział pan to wszystko o Diogenesie i o jego
beczce, świadczy o panu jak najlepiej.
- Hm... Cypis mi powiedział... - wyjaśnił pan Sułek. - Gdzieś o tym
przeczytał. Ja tylko wlazłem do beczki i koniec... - dodał skromnie.
- Och, panie Sułku - zawołała pani Eliza z zapałem - niech pan
wchodzi do tej beczki jak najczęściej! Kocham pana!
- Cicho! Niech się wytrę...
- No właśnie! Rzuciła się na pomoc.
- Sam się wytrę - powiedział pan Sułek wstydliwie. -Niech się pani
odsunie... Słowo honoru...
W tej sytuacji pan Sułek jął się wycierać tak zapamiętale, że nawet
nie zauważył, kiedy wytarł do sucha gajowego Maruchę zmokłego jak
przysłowiowa kura... Gajowy siedział bowiem w tej samej beczce i nie
myślał o niczym innym, jak o tym, w jaki sposób się z niej szybko
wydostać.
ROZDZIAŁ V
Idol
Tego słonecznego przedpołudnia pani Eliza obierała kartofle,
wrzucając je do blaszanej miski. Było już tego dosyć sporo. Pan
Sułek, siedząc naprzeciw, obserwował z zainteresowaniem wprawne
ruchy rąk swojej narzeczonej. Oblizywał się przy tym nieprzyzwoicie.
Pani Eliza obierała i obierała...
- No i jak, panie Sułku - spytała w końcu - wystarczy teraz?
- Nie - powiedział pan Sułek, mierząc wzrokiem kopiec kartofli -
niech pani obiera dalej.
- Obrałam już cztery kilo...
- Nie szkodzi. Słowo honoru. Lubię kartofle.
- Jadamy je dosyć często - zauważyła dziewczyna.
- Ponieważ je lubię! - podkreślił pan Sułek głośno.
- Nie zje pan jednak aż tylu kartofli za jednym razem. Och, panie
Sułku, nie da pan rady...
- Dam radę! - powiedział stanowczo pan Sułek i zaczął pałaszować
jeden z obranych ziemniaków. - Z łatwością zjem te wszystkie
kartofle - mówił z trudem - i jeszcze poproszę o repetę.
- Boże! Co pan wyprawia?! - przeraziła się pani Eliza. - To przecież
surowy kartofel...
- Nie szkodzi. Cicho - powiedział pan Sułek, żując.
- Rozchoruje mi się pan jeszcze...
- Naprawdę?... - zaniepokoił się nie na żarty.
- Jest pan już bardzo blady... I wargi panu pośmiały....
- Niemożliwie. Słowo honoru.... - powiedział niepewnie pan Sułek.
- Chyba mi pan nie umrze, panie Sułku najdroższy?... Nie
przeżyłabym tego, nigdy, prawda?
- Cicho - powiedział chłopak. - No, już mi lepiej.
- Wracają panu rumieńce...
- No i siły - dodał. - A byłem już taki słaby - odjął. - Taki chory -
dodał.
- Całe szczęście, panie Sułku, że już wszystko dobrze. Ugotuję teraz te
kartofle, podje pan sobie porządnie i...
- I zdrzemnę się...
- A ja pozmywam, prawda?
- Jak się obudzę - rozważał pan Sułek - znów sobie podjem. Co tam
mamy na kolację?
- Pastę rybną.
- Ho, ho... będę miał przyjemne sny...
- A może nawet, panie Sułku jedyny, przyśnię się panu ja?...
- Wątpię... - powątpiewał.
- Cala w bieli - ciągnęła obierając kartofle - w koronkach i tiulach.
Albo po prostu w sukni z etaminy lub żorżety... Na nogach będę
miała srebrne pantofelki tak lekkie, że chodząc nie strącę nawet
pyłka z kwiatka...
- Nie, pani Elizo - powiedział twardo pan Sułek - nie będę o tym śnił.
Będę śnił o paście rybnej. Wiem to na pewno. Już teraz o niej marzę...
Och... kocham pastę rybną...
- Żeby to tak mnie pan kochał jak tę pastę... - westchnęła kobieta.
- Widzą, że jest pani zazdrosna.
- Nie wstydzę się tego - powiedziała dumnie pani Eliza.
- Zadam pani pytanie, pani Elizo.
- Słucham, panie Sułku najdroższy... - powiedziała kobieta, cała
zamieniając się w słuch.
- Nie chodzi mi o komplementy. Nie chodzi mi o to, żeby mnie pani
podziwiała i chwaliła.
- Więc o co panu chodzi? - przerwała mu niecierpliwie.
- Nie chodzi mi o łatwy poklask, o zawrotne sukcesy... o sławę...
- Jest pan zbyt skromny... Ja jednak cały czas pana nie rozumiem,
prawda?
- Chodzi mi o taką rzecz...
- Płonę z ciekawości...
- Czy ja dla pani, pani Elizo, jestem wzorem?...
- Jakim wzorem? - spytała zdziwiona kobieta.
- Ogólnym - wyjaśnił pan Sułek ogólnie.
- No, oczywiście... Jest pan wzorem mężczyzny... człowieka...
- A, czy na przykład pani chciałaby być taka, jak ja?
- W jakim sensie?
- W sensie mądrości, siły, odwagi, łatwości obcowania z ludźmi... -
podpowiadał.
- Tak - powiedziała zdecydowanie pani Eliza. - Za to nigdy, ale to
nigdy nie chciałabym być mężczyzną.
- A to dlaczego? - zainteresował się pan Sułek.
- Ponieważ - szepnęła - nie mogłabym wtedy... wtedy byłoby mi
trudno... tak kochać pana... Tak mocno i szczerze.
- I to jest jedyna bariera?
- Tak. Poza tym jest pan dla mnie wzorem!
- To właśnie chciałem usłyszeć! - ucieszył się pan Sułek. - Wzorem!
Tak, jestem wzorem! Słowo honoru, jest tak, jak przypuszczałem
zawsze! Jak tam kartofle? - zmienił zręcznie temat.
- Jeszcze nie doszły, panie Sułku.
- Wzór... - powtarzał pan Sułek. - Tak, tym właśnie pragnę teraz
zostać. A może - powiedział nagle - spróbujemy tej pasty?
- Jeszcze się nie przegryzła - doradzała dziewczyna - wieczorem
będzie znacznie lepsza.
- Chcę być na ustach wszystkich.
- I żeby matki pokazywały pana swoim dzieciom, prawda?
- Tak. I żeby mówiły: "Dlaczego ty, smarkaczu, nie jesteś mi taki, jak
pan Sułek?"
- W pewnym sensie na pewno mówi już tak niejedna... - wtrąciła pani
Eliza.
- I nie dwie - wtrącił chłopak. - Poczułem moje powołanie. - Zostanę
gwiazdą!...
- Idolem.
- Czym?
- Idolem. To to samo. To ktoś ubóstwiany, podziwiany do szaleństwa.
Jak pan.
- Chcę - zapędzał się pan Sułek - doprowadzić do tego, żeby kochali
mnie wszyscy. Żeby za mną szalały kobiety, a mężczyźni tylko
wzdychali z zazdrością...
- Masz ci los - zauważyła pani Eliza - zjada pan kolacyjną pastę...
- Cicho - powiedział niewyraźnie. - Będę sobie chodził i słuchał, jak
rośnie moja popularność. Tu się odkłonię, tam szepnę słówko, tej
poślę całusa!...
- Czuję w pana głosie jakąś ponurą wróżbę... - posmutniała pani
Eliza. - Czuję, że teraz, jako gwiazdor czy idol, nie zechce mnie pan
tak szybko...
- Tak może się stać. Bądźmy szczerzy...
- Boże, panie Sułku, ratujmy naszą miłość! - zaskomliła pani Eliza.
- Ciekawe, jak pani to sobie wyobraża. Mój czas stanie się cenny.
Spotkania, zebrania, pogawędki...
- Jeść gdzieś pan musi...
- Muszę - zgodził się. - W grę wejdą restauracje, lokale...
- Nie wejdą, panie Sułku kochany, mnie pan nie nabierze.
- Dlaczego niby tak stawia pani sprawę? - spytał cicho pan Sułek.
- Pan dobrze wie dlaczego!
- Tak dobrze tego nie wiem. Słowo honoru... Chociaż... domyślam
się... - zaczął się domyślać pan Sułek.
- No, właśnie, najdroższy! - ucieszyła się pani Eliza. , , - Cicho mi tu!
Pieniądze mi tu będzie wypominać! Taaak?!
To ja haruję jak osioł, a ona mi tu będzie wymawiać, taak?!
- Nie, panie Sułku kochany. Dajmy temu spokój...
- I zjedzmy wreszcie te kartofle - zaproponował pan Sułek.
- Tak - powiedziała pani Eliza. - Są na pewno pyszne...
Zwabiony zapachem pasty rybnej, przybył gajowy Marucha. Usiadł
spokojnie w garnku pełnym kartofli i siedział tam tak długo, aż
wszystkie kartofle kompletnie wystygły... I były bardzo zimne i
zdębiałe... I wcale nie tak pyszne. Z tego powodu, być może...
ROZDZIAŁ VI
Rozmyślania przy jedzeniu bobu
Pan Sułek i pani Eliza siedzieli oto przy oknie, patrzyli w nie jedno
przez drugie i zajadali ze smakiem bób z głębokiego talerza, który
stał między nimi. Jedząc i patrząc rozmyślali, a myśli ich szły sobie
leniwie zupełnie odmiennymi torami. Niezależnie, swobodnie i
spontanicznie. Nie mówili nic i tylko czasem popatrzyli na siebie, i
znów po chwili spoglądali w okno, pojadali smaczny bób i zagłębiali
się w myślach swoich po same, jak to się mówi, uszy.
- No tak... - myślał pan Sułek - są dwie teorie: świat się kurczy lub
świat się rozkurcza. Cholera jasna! Słowo honoru!
- No tak... - myślała pani Eliza - są dwie możliwości: kocha mnie lub
nie kocha mnie. Jeżeli kocha... to, och... jeżeli on mnie kocha... Oj, za
to, żeby tak było, oddałabym wszystkie skarby tego świata.
Tu wypluła pani Eliza łupinę przez okno, sięgnęła do talerza. Trafił
się jej wyjątkowo okazały okaz bobu. Obracała go nieporadnie w
palcach, aż wreszcie bez słowa podała go na wyciągniętej dłoni
swojemu chłopcu. Ten przyjął jej hołd w milczeniu i rozmyślał,
spluwając w najlepsze.
- Jeżeli się kurczy - myślał - jeżeli cały świat się kurczy, to znaczy, że
zmniejsza się on. Będzie wobec tego coraz mniejszy, cholera jasna. Do
czego to dojdzie, kiedy świat będzie taki mały, taki malutki?...
- Jeżeli mnie kocha - myślała dziewczyna - dlaczego mi o tym nie
mówi?... Czy grają tu rolę jakieś nieznane kompleksy, wyniesione z
wczesnego dzieciństwa? Jeżeli tak, to jak mu mogę pomóc? Co robić,
ach, co robić?...
- Więc - myślał pan Sułek - jeżeli będzie ten świat taki malutki i coraz
mniejszy, to najwyżej mnie zgniecie. Na miazgę mnie rozmiażdży jak
gąsienicę. No i dobra - pociągnął nosem - niech sobie rozmiażdży,
najwyżej...
Przykro mu się zrobiło, ponieważ sytuacja zmiażdżonego
rzeczywiście nie należy do najprzyjemniejszych. Popatrzył przez
okno i splunął łupiną, celując w sam środek grządki ze
szczypiorkiem. Trafił.
- A może - myślała pani Eliza - ośmielić go jakoś? O, nie... tyle razy
już bezskutecznie próbowałam... Nic z tego. A może posłać mojego
chłopaka na jakieś kursy uświadamiające? Ciekawe, czy są, i ile
mogą kosztować takie kursy? Moim zdaniem - spluwała, gdzie
popadło - takie kursy powinny być bezpłatne. Oczywiście.
- Oczywiście - rozważał pan Sułek - nie mnie jednego przecież
rozmiażdży. Razem ze mną ulegnie rozmiażdżeniu cały szereg
rozmaitych rzeczy. Choćby - pomyślał patrząc na talerz z bobem - ten
bób. Zrobi się z niego niezła paciajda...
Spluwając po raz kolejny, celował teraz w okolicę spoczynku
pierwszej łupiny. Rozrzut miał nawet niewielki. Wypluwane łupiny
układały się całkiem koncentrycznie na środku grządki
szczypiorkowej.
- Takie kursy - snuła myśl kobieta - powinny dawać młodemu
człowiekowi wiele praktycznych wskazówek dotyczących kultury
miłości, kultury uczuć w sensie ogólnym... No, i szczegółowym też...
oczywiście...
- Podobno - przypomniał sobie pan Sułek strzępy artykułu z
"Przyjaciółki" - to kurczenie się idzie bardzo powoli. W takim razie
wcale nie jest takie pewne, czy mnie przygniecie w ogóle. Może po
prostu umrę sobie spokojnie w późnym wieku...
- Umrzeć bez miłości? - martwiła się pani Eliza. - O, nie! Nigdy!
Przenigdy! Dlaczego tyle kobiet zaznaje szczęścia za życia? Dlaczego
tyle kobiet, mniej przecież wartych uczucia - splunęła - jest
kochanych, ubóstwianych, szanowanych...
Łupina, wypluta przez panią Elizę, spoczęła miękko obok łupin
wypluwanych przez pana Sułka. Żadne z nich nie zwróciło na to
jednak uwagi. Zajęci byli swoimi myślami szalenie.
- No, dobrze - myślał pan Sułek - a jeżeli przyjąć, że cały nasz świat
nieustannie się rozkurcza? To co? Czy to znaczy, że w pewnym
momencie mnie po prostu rozerwie? Że eksploduję jak ładunek
dynamitu i fiu?
- No, dobrze - myślała pani Eliza - a jeżeli mnie nie kocha? To
możliwe. Wiele nas dzieli przecież. On jest mężczyzną, a ja kobietą -
uśmiechnęła się do siebie głupawo. - Cóż to za bzdury mi chodzą po
głowie?
- Nawet jeżeli mnie rozerwie - domniemywał pan Sułek - nie sam
zostanę rozerwany. Rozerwie także przecież wiele innych
przedmiotów - spojrzał powtórnie na talerz bobu. - Jak już to
wszystko pieprznie, to naokoło będzie pełno rozchlaśnię-tego bobu...
Fajnie to będzie wyglądało - ucieszył się na samą myśl. Splunął teraz
tak niefortunnie, że łupina przykleiła się do czoła jego narzeczonej.
Nie zauważywszy tego, pani Eliza machinalnie otarła czoło
wierzchem dłoni i rozmyślała dalej.
- Tak czy siak - myślała - póki co, jesteśmy razem. Nie zanosi się
ponadto na jakąś katastrofę. W pewnym sensie mój chłopiec jest ode
mnie zależny. Opiekuję się nim, pomagam w lekcjach... Nie powinno
być mu źle... Zresztą najważniejsze, że przecież ja go kocham.
Kocham go, jak mało kto... Myślę - myślała - że mojego uczucia
wystarczy na nas dwoje...
Ona z kolei splunęła dość niefortunnie, zaklejając swojemu chłopcu
prawe oko.
- Ciekawe - pomyślał pan Sułek - czy w razie czego oślepnę?
Niezależnie od skurczu czy rozkurczu. Nie chciałbym oślepnąć - wyjął
łupinę z oka - ponieważ chciałbym na własne oczy zobaczyć, co i jak.
- Jestem w każdym razie dla niego prawie wszystkim - przypomniała
sobie pani Eliza. - Byłam mu świerszczem, anteną telewizyjną, byłam
mu wiatrem i słońcem w dni pochmurne...
- Jestem przekonany - pomyślał chłopak - że albo mnie rozerwie, albo
mnie rozmiażdży.
- Jestem przekonana - pomyślała kobieta - że albo mnie kocha, albo
nie.
- Innej możliwości nie widzę - pomyślał pan Sułek.
- Innej możliwości nie ma - pomyślała pani Eliza. Pagórek z
rosnących, dzięki wypluwaniu, łupin rósł w oczach.
- Im więcej spluwać, tym więcej łupin - zauważył pan Sułek w
milczeniu.
- Im więcej łupin, tym większy pagórek - wysnuła niemy wniosek pani
Eliza.
- Lubię bób - pomyślał chłopak.
- On lubi bób - pomyślała dziewczyna. - I ja go lubię. To znaczy bób
lubię, a jego, jego po prostu kocham.
- Cicho - pomyślał pan Sułek. - Słowo honoru.
Jedli znakomity bób aż do wyczerpania się zapasów, a także myśleli
sobie, co chcieli, pojadając. Czynność jedzenia bobu, jak żadna inna,
nie przeszkadza w rozmyślaniu, a nawet przeciwnie - pobudza
wyobraźnię. Podobnie zresztą zachowywał się tego dnia gajowy
Marucha. Gajowy z Cypisem Siedzieli sobie na kładce, jedli bób z
papierowej torby, spluwali i majtali nogami...
ZAKOŃCZENIE
Zostawiamy, Drogi Czytelniku, naszych bohaterów jedzących bób i
majtających swobodnie nogami. Zadaliśmy im, jak to się mówi, bobu,
z czego wydają się być raczej zadowoleni... Gdybyśmy rozstawali się
na antenie radiowej, powiedzielibyśmy: "Nasz czas się kończy",
kończąc natomiast tę książkę, powiedzmy raczej: "Nasz papier się
kończy"...
Być może spotkamy się jeszcze z panem Sułkiem, panią Eliza i z
gajowym Marucha w innej książce lub w zupełnie innym, nieznanym
miejscu. A teraz wróćmy sobie do naszych spraw, do naszych radości
i smutków, do naszych codziennych kłopotów i przyjemności.
Przedtem jednak, choćby przez chwilę, posiedźmy na jakiejkolwiek
kładce i pomajtajmy sobie spokojnie nogami...
Do usłyszenia i do zobaczenia.
Kiedy wstałem skurczony od mojej maszyny do pisania marki
"Continental" i wyszedłem na ganek, znalazłem się w samym środku
łagodnego, letniego zmierzchu. Gdzieś z daleka szczekały wiejskie
psy, porykiwały krowy, kumkały żaby, pogęgiwały gęsi, gdakały
kury, rżały konie, kwakały kaczki, piały koguty, miauczały koty,
darły się dzieci oraz... płynął z radia głos Maryli Rodowicz...
Moja żona, ubrana w ciepły sweter własnej produkcji przycupnęła
właśnie na schodkach. Przycupnąłem i ja obok nie. Rozprostowałem
obolałe plecy. Przez chwilę wsłuchiwaliśmy się w ten zmierzch.
- Kocham cię... - powiedziałem.
- Cicho... - odpowiedziała.
PETRARKA A WIERTARKA, CZYLI O ZWIĄZKACH POEZJI Z
ŻYCIEM
(esej okolicznościowy)
Poeci to też ludzie... można by od tego zacząć i jednocześnie na tym
zakończyć ten esej o związkach poezji z życiem. Oczywiście treść
wiersza, jego kształt (czyli tak zwana forma) zazwyczaj wiernie
oddające treści duchowe poety w momencie aktu tworzenia, są
lustrzanym odbiciem jego przeżyć rozmaitej natury, sytuacji, w
jakiej poeta aktualnie się znajduje... Adam Mickiewicz, wsparty na
Judahu skale, pisał swobodnie o tym, co stamtąd widział. Cyprian
Kamil Norwid, widząc, jak wyrzucają fortepian Szopena przez okno,
udał się do domu, siadł i opisał całe to świństwo ze szczegółami... Inni
czynili i czynią nadal podobnie i co który się, powiedzmy, zakocha, to
łup wierszyk na temat ukochanej, dokonując w nim niekiedy
wnikliwej analizy anatomicznej podmiotu lirycznego. Stąd roi się w
poezji naszej i obcej od Maryl, Zoś, Urszul, Eufemii, Stell, Laur i tym
podobnych. Tego rodzaju związki poezji z życiem (zazwyczaj z
życiem poety) stanowią często przedmiot wypracowań szkolnych,
typu: "Życie poety a jego twórczość". No i dobrze, i dajmy sobie z
tym spokój. Poeci to też ludzie.
Przedmiotem tego eseju jest związek zgoła inny. Związek niejako
mechaniczny, formalny, ogólny przez szczegóły i szczegółowy przez
ogóły jednocześnie. Petrarka a wiertarka. Ta pozorna, dowcipna gra
słów znaczy więcej niż żart tylko. Żart dla żartu, dla żartowania
żartobliwego, dla żartowności żartownisiów pokojowych (epokę
salonów mamy chwalić Boga za sobą), nie pragnących niczego więcej
w życiu, jak tylko rozśmieszyć, zabawić, zadziwić i przestraszyć...
Petrarka był poetą. Wiertarka jest maszyną. Wiertarka jest
stosunkowo skomplikowaną maszyną. Petrarka jest dosyć
skomplikowanym poetą.
Przyjrzyjmy się bliżej wiertarce, co nam szkodzi. Urządzenie to
składa się z wiertła, korpusu oraz korby. Kręcąc korbą, wprawiamy
w ruch wiertło. Przyjrzyjmy się Petrarce. Urządzenie to składa się z
pióra (wiertła), ciała (korpusem to ciało jest niewątpliwie) oraz głowy
(korby). Pracując głową wprawił taki Petrarka w ruch pióro.
Wiertarką możemy nawiercać otwory różnej średnicy w desce,
metalu lub betonie. Petrarka nawiercamy wyobraźnią czytelnika,
która często bywa deską, metalem lub betonem. I tu, i tam wiercimy
dziurę w całym, nawiasem mówiąc. I tu, i tam sypią się obficie
trociny... Jedno i drugie urządzenie sięga tam, gdzie wzrok nie sięga,
a sięgając pogłębia, drąży, wygryza, nawierca, uwiera, podrażnia,
wylotuje, drąży rozpruwając, rozpruwa drążąc, kręcąc, obrotując,
wgryza się w miąższ... A więc Petrarka i wiertarka osiągają swój cel,
pod warunkiem jednak, że wiertło jest ostre (pióro cięte), korba
prawidłowa (umysłowość pracująca jak należy), a korpus w
należytym stanie (ciało w miarę zdrowe).
No i co powiecie? Wiercenie przez lata nie ustaje, przeciwnie,
wiercenia przeprowadzamy na skalę przemysłową, a poetów
przybywa jak wody w rzekach, kiedy kończy się zima i zaczyna
wiosna. To prawda, szkoda, że nie żyje już Petrarka, który nam tak
świetnie pasował do wiertarki. Dziś, czytając jego sonety do Laury,
widzimy, że wiercił prawidłowo, że wiertacz był z niego nie w kij
dmuchał.
Proponuję: do zbioru wierszy Petrarki przyłóżmy wiertło wiertarki i
włączmy prąd. Po chwili otrzymamy w książce dziurę o przekroju
użytego wiertła. A teraz przyłóżmy oko do tego otworu. Przyłóżmy
oko i dobrze popatrzmy, co tam widać ciekawego. Och, widać tam to
wszystko, co nas otacza! Drzewa, domy, Józka Glebę, płot opłotki,
jeziora mazurskie spowite akurat we mgłę, obłoki wariackie, trawę
na zielono, kocanki, świerszcze, koniczynę, jaszczurkę i żonę,
wygrzewające się na słońcu; a także widać żal, tęsknotę za czymś
nieokreślonym, marzenia o spokojnym zmierzchu, przypływy i
odpływy uczuć... ŻYCIE.
WYSZŁO
(Recenzja książki Jacka Janczarskiego
"Kocham pana, panie Sułku"
Chciałbym podzielić się z Państwem kilkoma refleksjami na temat
książki Jacka Janczarskiego pt. "Kocham pana, panie Sułku".
Przeczytałem ją właśnie, jak to się mówi, jednym tchem i natychmiast
o niej piszę, chcąc uprzedzić innych.
Uwaga pierwsza: "Kocham pana, panie Sułku" czyta się z dużymi
trudnościami. Po prostu czytając tak zanosiłem się od śmiechu, że
literki skakały mi przed oczyma, a ponieważ akurat była głęboka noc,
musiałem śmiech mój tłumić, żeby nie postawić na nogi całego,
pogrążonego w głębokim śnie, domu i domowników jego. Druga
trudność polegała na tym, że w pewnych momentach zaczynałem po
prostu płakać. Ze wzruszenia. Nie wstydzę się tego, nie wstydzę się
moich łez... łez tłumionych również ze względu na późną porę. I tak
na przemian: to śmiech, to łzy. I tak do samego końca. Ale nie tylko
śmiech i łzy towarzyszyły lekturze. Niekiedy zwyczajnie baraniałem i
głupiałem, w innych miejscach wydawałem się mądrzeć, poważnieć,
dojrzewać, ba, zacząłem nawet rewidować swój własny do siebie
stosunek. Zacząłem nabierać do siebie szacunku i zaufania. W tej
bardzo przyjemnej atmosferze mój szacunek do siebie rozciągnął się
na szacunek do innych ludzi, do bardzo dużej grupy ludzi godnych
przecież najwyższego szacunku. Były też takie miejsca w tej książce,
kiedy paraliżował mnie strach. Strach o losy naszych sympatycznych
bohaterów, strach o Autora, który tymi losami kieruje, i wreszcie
zwyczajny nocny strach, kiedy w krzakach coś ci nagle zaszeleści, a
nie wiesz, co to tak szeleści i po jaką cholerę tam w te krzaki to coś
wlazło. Tak więc "Kocham pana, panie Sułku" śmieszy, tumani i
przestrasza. To chyba bardzo wiele jak na debiut autorski. Może
nawet nieco za wiele.
Uwaga druga: jakże ładna jest ta książka, traktowana jako
przedmiot domowego użytku. Dzięki ślicznej okładce jakże zdobi ona
nasze wnętrze. Jakże staranna i piękna jest cała szata graficzna
wykonana przez Zośkę (przepraszam - przez panią Zofię Góralczyk).
Ilustracje mamią wzrok, jeżeli tak można powiedzieć, przykuwają
uwagę czytelnika, który ma wrażenie przechadzania się po wystawie
grafiki. Tu przystanie na dłużej, tam zamyśli się i parsknie sobie
zdrowym śmiechem, ówdzie otrze łzę szybciutko, żeby ta łza nie
kapnęła przypadkiem na kartki książki. Mogłaby je przecież
pobrudzić.
Uwaga trzecia: wielorakość i wielowymiarowość dzieła to trzeci
poważny jego atut. Janczarski ze swobodą linoskoczka porusza się w
naszej codzienności i niecodzienności, naszej rzeczywistości i
nierzeczywistości, żartując peroruje i filozofując żartuje
jednocześnie. Krótko mówiąc, Autor bawiąc uczy, a ucząc bawi. Z
drugiej strony nie wykłada Janczarski tak zwanej kawy na ławę -
zostawia czytelnikowi formułowanie swoich myśli na temat
rozmaitych spraw. Animuje czytelniczą wyobraźnię, pobudza do
myślenia i radosnego odkrywania prawd w rodzaju: "Lepiej być
bogatym i pięknym niż biednym i brzydkim" czy "Mężczyzna nie
musi być brzydki" lub "Nie ma się czym tak znowu przejmować,
kochani", "Lepiej być zdrowym niż chorym" i tak dalej, i tak dalej...
Język "Kocham pana, panie Sułku" to zupełnie odmienny temat.
Autorowi chodziło o to, żeby ten język giętki powiedział wszystko, co
pomyśli głowa. Obcujemy zatem z giętkością, jędrnością, zwięzłością,
skrótowością, a jednocześnie z rozgadaniem, rozmemłaniem i
pokiełbaszeniem. Wszystko to, użyte z największym rozmysłem,
tworzy efekt niezapomniany i nieprzemijający. Czy to wszystko? Nie.
Trzeba bowiem dodać, że książka ma bardzo dużo rozdziałów i aż
trzy części następujące kolejno jedna po drugiej. Przypadek ten nie
jest oczywiście odosobniony. Znamy już książki o większej liczbie
części, a i rozdziałów w niektórych do wyboru, do koloru. A jednak
dzięki tej, a nie innej liczbie jednego i drugiego możemy mówić o
częściowości i rozdziałowości Janczarskiego. Częściowości i
rozdziałowości nieomal klasycznej i jedynej w swoim rodzaju.
Podsumowując - nasuwa się nieodparcie jedno słowo: wyszło. Wyszło
w Wydawnictwach Radia i Telewizji.
Jacek Janczarski