JACEK śAKOWSKI
CO DALEJ PANIE MROśEK?
2
Część I Znowu byli razem. Za hotelowym oknem trzaskał
mróz. Nad czerwonymi dachami starego Sztokholmu szalała wichura. Sypał śnieg, strzelały
fajerwerki. Po tygodniach rozstania stali w
tym oknie we dwoje. Cieszyli się sobą i ciepłem hotelowego wnętrza. Objął ją ramieniem.
– Susana, chcę, żebyśmy zamieszkali w Meksyku.
– Naprawdę, Sławomir?
– Absolutnie naprawdę.
– Ty wiesz, Sławomir, że Meksyk to nie jest plaża w Acapulco?
– Ja nie cierpię plaży...
– Wiesz, że Europejczycy się w Meksyku nie aklimatyzują. A co dopiero
Europejczycy piszący po polsku. To tak, jakbyś mieszkając w Paryżu pisał w języku navaho.
Zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. „Ale co mi tam aklimatyzacja – myślał –
ja potrzebuję trzech dni. A Europa będzie już tylko kisła. Bardzo wygodnie jest żyć w
Europie, bardzo tu jest pięknie, ale potwornie nudno. I poza tym: co dalej?”
– My się zaaklimatyzujemy. Zgoda?
– Ale ty wiesz, o czym mówisz? Wiesz, że to nie będzie łatwe?
– Damy sobie radę. Więc zgoda?
– Zgoda, Sławomir, zgoda, zgoda, zgoda...
Był pierwszy dzień 1989 roku. Susana Osario-Mrożek nie mogła sobie
wymarzyć wspanialszego noworocznego prezentu. Mimo wszystko tęskniła do swego
rodzinnego kraju, którego nie lubiła, z którego uciekała, ale w którym jednak – jak nigdzie –
czuła się u siebie. W gruncie rzeczy o niczym innym bardziej nie marzyła, jak o tym,
ż
eby razem ze Sławomirem zamieszkać w Meksyku. Zanim się pobrali, przez lata śniła o
tym, by przeżyć wielką miłość, mieć wspaniałego męża, którego Meksykanie będą
poważali, i żyć z nim gdzieś w Meksyku tak, jak jej się podoba – bez oglądania się na
wszystko, czego tam nie akceptowała.
Miała 36 lat. Jej mężowi, Sławomirowi Mrożkowi, do sześćdziesiątki brakowało roku
i paru miesięcy. Razem ruszali na wielką życiową przygodę.
Poznali się dziesięć lat wcześniej w Meksyku. Susana była asystentką reżysera w teatrze,
który wystawiał Mrożkowskich „Emigrantów”. Mrożka zaproszono jako autora
teatralnego superhitu. „Emigrantów” miesiącami grano po dwa razy dziennie, a mimo to, by
kupić bilety, trzeba się było ustawiać w kolejce. Susana została przewodniczką pisarza.
Gdy Mrożek wrócił do Paryża, zaczęli pisywać listy. Nic poważnego, ot wymiana
wrażeń, parę garści refleksji.
Spotkali się ponownie w roku 1987. Po wielkim trzęsieniu ziemi, które zniszczyło
Meksyk, Susana zamieszkała u przyjaciół w Norwegii. Mrożek przyjechał do Oslo na
premierę „Kontraktu”. Ona miała za sobą nieudane małżeństwo. On był samotnym wdowcem.
Włócząc się po Oslo szybko odnaleźli pokrewieństwo dusz. Oboje żyli teatrem i literaturą.
Oboje mieli kłopot z zaakceptowaniem swoich własnych krajów. Sławomir miał kłopot
z Polską. Susana z Meksykiem. Oboje chcieli znaleźć sobie nowe miejsce na świecie. Na
razie znaleźli siebie. Zaprosił ją do Francji. Tam przyjęła jego oświadczyny. Pobrali się w
Paryżu
25 października 1987 r.
3
Poczucie, że trzeba się ruszyć gdzieś dalej, towarzyszyło Mrożkowi przez niemal całe
ż
ycie. Ciągle coś go gnało. śył w wiecznym konflikcie między potrzebą
komfortu, zakorzenienia, umiejscowienia, domu a podszeptami kudłatego demona, który
wciąż sączył do ucha męczące pytanie: „Co dalej, panie Mrożek? Co dalej? Co dalej?”
To ów kudłaty jegomość ciągle podpowiadał jakieś inne miejsca, podsuwał
argumenty uzasadniające rzucanie wszystkiego, kazał poszukiwać Ziemi Obiecanej i
próbować siebie w nowych okolicznościach.
Pierwszą odpowiedzią na pytanie: „Co dalej?” była emigracja z Krakowa do Warszawy w
1959 r. Warszawa to była Stolica, która przed „młodym-zdolnym” miała szeroko
otworzyć wrota pisarskiej kariery. No, i otworzyła, chociaż za cenę tułaczki po
wynajętych mieszkaniach. Dopiero po roku w redakcji „Nowej Kultury” Mrożek
przypadkiem natknął się na wciąż potężnego Stefana śółkiewskiego.
– Co słychać?
– Ach, mam kłopoty z mieszkaniem.
– Nie ma pan mieszkania?
– Ciągle mieszkamy kątem.
– No to ja pana wstawię na listę Cyrankiewicza.
I wstawił. Dzięki liście premiera parę miesięcy później Mrożkowie mieli już swoje własne
dwa pokoje na nowym Starym Mieście. Zaczęło się urządzanie. Kiedy się urządzili, Mrożek
nie był już „młodym-zdolnym” z Krakowa, lecz obiecującym polskim dramaturgiem z
krajowym, a niebawem i zagranicznym sukcesem. Kudłaty demon znów pytał: „I co dalej? Co
dalej?”
„»Obiecujący« – lecz: co obiecujący? Co ja naprawdę wiem o tym, ile jestem warty? śyję
– myślał Mrożek – w pancernym akwarium, w którym nic nie jest naprawdę. O wszystkim
decydują jacyś podejrzani faceci siedzący po ministerstwach, komitetach, wydziałach.
Nie wiem, czy jestem zdolny naprawdę, czy tylko oni mianowali mnie zdolnym. śyjąc w
PRL-u, jestem własnością Państwa i jako państwowa własność wiem tylko tyle, ile mi
państwo do wiedzenia poda. Więc w gruncie rzeczy sam nie wiem, kim jestem”.
Pobrali się w Paryżu 25 października 1987 r.
4
śeby te wątpliwości rozwiać, trzeba było wyjechać. Sprawdzić się na
normalnym literackim rynku. A na dodatek październikowe nadzieje oklapły, zaczynał się
proces gnilny przerywany próbami dokręcania śruby. „W Związuniu robią bilans – uważał – i
widzą, że od śmierci Stalina nic im dobrego nie wyszło. Więc czas na stabilizację. Nakażą
czyścić teren i mocniej trzymać mauzera”.
– Wolę być za granicą sprzątaczką niż w PRL-u panią pisarzową – mówiła pani
Mrożkowa, gdy Mrożek miał za sobą wielki sukces „Policji”. Wyrażała w ten sposób
ich wspólne obrzydzenie układami komunistycznej warszawki, kłamstwami, narastającą
obcością nawet wśród przyjaciół, manipulacją coraz surowszej cenzury.
„Dziecinne to może i naiwne – pisał wkrótce do Jana Błońskiego – ale mnie od czasu do
czasu niemożność stanięcia na ulicy i krzyknięcia kilku słów nienowych, nietwórczych (to ze
stanięciem na ulicy, to metafora oczywiście), ale prawdziwie odczutych, ta niemożność staje
się czasem dokuczliwa jak ciężka choroba. (...) jest to reakcja organizmu na kolosalne
udawanie (...), na tę piramidę bzdury, spod której wystarczyłoby wyciągnąć jeden kamyczek,
ż
eby się zawaliła z hukiem. (...)”.
Nie byli
prześladowani.
Przeciwnie.
Jak
na
peerelowskie
stosunki
nawet ich rozpieszczano.
W
roku 1963 mieli już
za
sobą
orbisowską
wycieczkę
do
Rosji,
trzymiesięczne stypendium we wrogiej Ameryce, podróż do Europy. Jako dewizowi krajowcy
nie mieli finansowych problemów. Bywali w Bristolu, jeździli samochodem, ale
Mrożek coraz wyraźniej czuł na swoich plecach ciężki oddech systemu, czuł, jak się
pod tym oddechem ugina, widział, jak zaczyna kluczyć. „Denerwują was moje
»Karole« i »Strip- tease’y« – kombinował przez jakieś ostatnie dwa lata – rozumiem,
rozumiem. Ale cóż, błędy młodości. Dzisiaj ja już nie w tych stronach, dzisiaj ani ja z
Wami, ani przeciw Wam, ja ponad, ja duszę ludzką tylko będę drążył. Więc
poczekajcie jeszcze trochę, krzywdy mi nijakiej nie czyńcie”. Tak powstały „Czarowna
noc” i „Kynolog w rozterce” – dwie jednoaktówki, obie zdaniem samego autora „ni z
pierza, ni z mięsa”.
Kiedy więc Mrożkowie dostali paszporty na wycieczkę po Włoszech, powzięli żelazne
postanowienie, że nieprędko wrócą. Problem widzieli właściwie tylko jeden: „Na
miłość boską, żeby się kto o tym nie dowiedział. Nikomu ani słowa!”
„Kombinowałem sobie tak. Wyjadę, a tam w obcych krajach wszystko obce. I proszę
bardzo – notował – właśnie o to chodzi, bo nie będę musiał udawać, co za ulga, wszystko
dokoła będzie wiedziało, że jestem obcy na mocy mojego statusu cudzoziemca. Byłem więc
bardzo silny na kredyt”.
Sławomir Mrożek i jego żona Maria Obremba-Mrożek wylądowali w Rzymie wieczorem 3
czerwca 1963 roku. Zamieszkali na włoskiej Riwierze, w Chiavari, niedaleko
Genui. Wynajęli pokoik w robotniczej dzielnicy. „Policja” miała już sukces między
innymi w Niemczech, więc na początek starczyło pieniędzy, żeby opłacić mieszkanie i kupić
garbusa, ale przyszłość nie rysowała się jasno. „Teraz – pisał Mrożek do Jana
Błońskiego – jest rozmaicie, ciężko czasem. Ale wiem, za co płacę, i wiem, co
za to dostaję: coś swobodniejszego w głowie. Fermentuje mi się coś i wywraca, zamęt,
ogłupienie, aż czasem nieznośne,
ale
każda moja chwila nabiera wagi dla
mnie,
bo
jest
moją chwilą, odpowiedzialność wielka za siebie, za każdy ruch, za
wszystko, za myśl, a w Polsce przecież nikt nie jest za nic odpowiedzialny, nikt nie jest
odpowiedzialny za swoje własne życie przede wszystkim i coś z tej atmosfery się udziela,
trudno z nią walczyć. (...) W Polsce było mi coraz bardziej obco, z dnia na dzień włączając w
to nawet znajomych, nawet przyjaciół. Z jednymi w ogóle, z drugimi coraz mniej – czułem to
– mogłem mówić, nie tam o żadnej polityce, ale o tym, co ja na prawdę sądziłem o nich,
o sobie, o samej ziemi, na której staliśmy. O stylu,
5
obyczaju, gatunku aktualnego powietrza, o rośnięciu aktualnych drzew. Za bardzo mi
się wydawało, że oni sami byli nazbyt tym drzewem, tym powietrzem, a nie od każdego
można wymagać okrucieństwa w stosunku do siebie”.
Zachód to były wielkie marzenia i pożądania Mrożka, ale dziecko PRL nie wyobrażało
sobie realnego świata poza Polską Ludową. Przeżywał depresje i we śnie rozpaczał, że już
nigdy nie pójdzie z Piotrem Skrzyneckim do piwnicy w Krakowie, chociaż na jawie miał w
sobie desperacki upór, żeby w żadnym razie do PRL nie wracać.
Nie był – i nigdy się nie stał – emigrantem typowym. Nie wyjeżdżał za chlebem.
Nie uciekał przed polityczną represją. Emigrował w równym stopniu z Polski, co i z PRL-u.
Po prostu chciał mieszkać gdzie indziej. „Jeżeli Anglik – próbował sobie wmawiać –
może mieszkać w Zurychu, a Amerykanin w Rzymie, to równie dobrze Polak,
przynajmniej Sławomir Mrożek, może zamieszkać w Chiavari, Paryżu albo nawet w
Berlinie”.
Jak każdy, kto się utrzymuje z jakiejkolwiek twórczości, widział ryzyko związane ze swoją
dalszą karierą. Czy zdoła się na Zachodzie utrzymać? Czy potrafi znów napisać sztukę, która
odniesie sukces? W kolejnym pokoiku tuż nad brzegiem morza, gdzie wiatr i mokra
bryza przedostawały się przez tanio budowane ściany, zdawał sam przed sobą swoją życiową
próbę. Chwilowo
szło
nadzwyczajnie.
Rok
po
wyjeździe
z
Polski gotowe było
„Tango”. Przygotowana na wtorek 7 lipca 1965 r.
warszawska premiera w reżyserii Erwina Axera przyniosła wielki sukces. Rok
później „Tango” grano już w Düsseldorfie, Londynie, Belgradzie.
Więc wyjazd się sprawdził. Prawdziwe życie się jednak opłaciło. „W kraju ucieczka
w uniwersalność, a za granicą powrót normalnego zainteresowania konkretem” i drugi
duży sukces. Chociaż nie bez ceny, bo konkret bywa bolesny. Właśnie kończył się
paszport, a razem z nim wiza.
– Paszport, bardzo proszę – mówiono mu w konsulacie – ale dlaczego ma pan mieszkać
tylko za granicą? Nie lepiej mieć jedno mieszkanie we Włoszech, a drugie na
przykład w Warszawie? Trochę może pan pomieszkać w Chiavari, a trochę u nas w kraju.
Mrożek kluczył.
Nie chciał
iść na kompromis, nie
chciał być
Jewtuszenką
ani Iwaszkiewiczem – agentem opinii, który w salonach Zachodu ma samym sobą
zaświadczać, że w komunizmie jest wolność, że, bardzo proszę, on, pisarz z komunistycznego
kraju, jest tego najlepszym dowodem, bo mieszka, gdzie mu się podoba, pisze, co mu
się podoba, i podróżuje, kiedy mu się podoba. Miał potężne przeczucie, ze taki kompromis
tak czy inaczej zaowocuje kolejnymi „Kynologami w rozterce”.
Czuł bardzo wyraźnie, że „za granicą nacisk znika, a zostaje sprawa”, ale wciąż jeszcze nie
chciał być emigrantem, chciał pozostać pisarzem, który nie mieszka w kraju. Przez rok oboje
z żoną nie mieli ważnego paszportu – a więc również wizy – i tylko włoski bałagan chronił
ich przed deportacją. Po roku, już nieoczekiwanie, nowe paszporty przyszły pocztą z Rzymu.
Ważne na dwa lata i wszystkie kraje świata. PRL się ugiął.
Przez cztery lata po wyjeździe z Polski kudłaty demon drzemał. Nasycił się
chwilowo nowością, innością, swobodą. Potem zaczął się budzić. Wróciło męczące pytanie:
„Co dalej?” Mrożek sprawdził się na Zachodzie, lecz ten Zachód to chwilowo była tylko
spokojna włoska prowincja. Zaczęło mu brakować tętna dużego miasta. Coraz bardziej nęciło
ż
ycie metropolii. Zadomowienie, inercja, egzystencjalna wygoda trzymały w Chiavari, gdzie
wszystko zostało tymczasem solidnie ułożone, zagospodarowane, pewne. W miarę
jednak, jak zbliżał się do czterdziestki, pytanie „Co dalej?” coraz wyraźniej przeradzało się
w obsesję przeprowadzki, która wreszcie wybuchła ślepą determinacją. Gdy przyszło do
decyzji, wybór padł na Paryż – metropolię, jeszcze wówczas
jak
ż
adna, otwierającą
nieskończoność
szans, wrażeń, kontaktów, inspiracji.
6
Mrożkowie zdecydowali tak szybko, że wyjechali do Paryża bez rzeczy. Zamieszkali
w hotelu i po raz kolejny zaczęli szukać jakiegoś mieszkania. Bez konta w banku, ze znów się
kończącym peerelowskim paszportem, bez prawa stałego pobytu we Francji. Potem się
zaczęło mozolne przewożenie rzeczy. Garbus kilka razy musiał pokonać Alpy, zanim
do Paryża trafiły zgromadzone już garnki, książki, krzesła. Za każdym razem na
zatłoczonej włosko-francuskiej granicy powtarzała się dokładnie ta sama procedura. Najpierw
kolejka – jak wszyscy – później, po okazaniu peerelowskiego paszportu, obowiązkowy zjazd
na bok, oczekiwanie pod szopą, dłuższe przesłuchanie prowadzone przez funkcjonariuszy w
cywilu, dokładne wyjaśnianie: kto, dokąd, po co, tłumaczenie, opowiadanie detali. Wreszcie
jakoś się tę granicę dawało przejechać, ale zawsze z kłopotem i zawsze z poniżeniem.
Kiedy się już Mrożkowie mniej więcej w Paryżu znaleźli, po raz kolejny skończyły im się
paszporty. Wizyta w konsulacie wyglądała tak samo jak w Rzymie.
– Pięć lat za granicą – a czemu państwo nie wrócą. Nie lepiej w kraju pomieszkać, potem
wyjechać i wrócić?
W kraju tymczasem wrzało. Marzec, paskudztwo rasowej czystki, wyjazdy, pobicie
Kisiela, masowe procesy studentów. O powrocie do szamba nie mogło być mowy, a konsulat
milczał. Warszawa nie podejmowała decyzji. Nie było przedłużenia, ale też nie było odmowy.
Cisza.
Właściwie nie musieli o te paszporty zabiegać. Mogli wystąpić na Zachodzie o azyl. Mogli
się w Paryżu utrzymać. Mogli dołączyć do paryskiej Polonii. Mrożek tego nie chciał, bo jak
długo był za granicą legalnie, jak długo w urzędowych rejestrach nie przeszedł dość cienkiej
granicy między „artystą w podróży” a „renegatem, który uciekł z ojczyzny”, tak długo
krajowe teatry wystawiały po kolei wszystkie jego sztuki, „Dialog” je
publikował, wydawnictwa wydawały książki, gazety drukowały rysunki i opowiadania. Nie
chciał zrywać kontaktu ze swoim naturalnym rynkiem, więc zabiegał o paszport, nie pisywał
do paryskiej
„Kultury”, Giedroycia odwiedzał chyłkiem, o polityce publicznie się nie wypowiadał.
Rankiem w czwartek 21 sierpnia 1968 r. akurat był sam w domu. Siedział przy odbiorniku i
słuchał relacji francuskiego radia o wkroczeniu obcych wojsk do Czechosłowacji.
Nagle wstał, podszedł do stołu, wyjął czystą kartkę i zaczął na niej pisać: „Wobec czynnego
udziału Rządu PRL w zbrojnej agresji na Czeską Socjalistyczną Republikę Ludową i
okupacji wojskowej tego kraju, oświadczam, co następuje:
Protestuję przeciwko tej akcji.
Jestem solidarny ze wszystkimi Czechami i Słowakami, którzy się tej akcji sprzeciwiają.
Szczególnie z
moimi towarzyszami, pisarzami
czeskimi
i
słowackimi,
którzy są prześladowani i więzieni.
Z poważaniem
Sławomir Mrożek”.
Kiedy kończył,
wróciła
do
domu żona. Oboje rozumieli,
co
publikacja
takiego oświadczenia oznacza. Szybko je przeczytała.
– Tak, tak, bardzo dobrze, tak trzeba było zrobić.
Mieli całkowitą świadomość, że przekraczają rubikon, ową cienką granicę między
„mieszkającym
za
granicą artystą”
a
„renegatem, zdrajcą,
dezerterem,
politycznym uchodźcą”, który już nie ma powrotu do kraju, którego
sztuki w Polsce nikt już nie wystawi, książki nie wyda, rysunku nie wydrukuje, a w druku
nawet nazwiska nie wspomni inaczej jak obelżywie.
Trzeba było zadbać, żeby kosztowny gest chociaż nie poszedł na marne. Chwycili za
telefon. Dzwonili do Jerzego Giedroycia i do francuskich przyjaciół z prośbą o pomoc
w umieszczeniu oświadczenia w prasie. Mrożek był modny. Jego gest się liczył.
Nazajutrz
7
czytając własne oświadczenie na kolumnach listów największych europejskich
dzienników poczuł niezwykłą ulgę. Jego sytuacja nareszcie stawała się jasna. Długa
smycz, na której peerel wciąż jeszcze go trzymał, nareszcie została zerwana. Zdał
sobie sprawę, jak bardzo przez te pięć lat nienawidził huśtawki, na której się znalazł,
ile go kosztowało ciągłe lawirowanie, kluczenie, szukanie kompromisu w sprawie własnego
statusu.
– Państwo są zobowiązani w ciągu dwóch tygodni wrócić do Warszawy – powiedział im
kilka dni później patrzący w bezkresną przestrzeń pan Józio z konsulatu. – Państwa paszporty
nie będą przedłużone.
– Czy to nieodwołalne?
Pan Józio nic nie odpowiedział.
– No to do widzenia.
Kiedy tym razem Mrożek wypowiadał swoje „do widzenia”, bardzo dobrze wiedział, co ono
oznacza. Być może było to najważniejsze „do widzenia” w całym jego życiu. W sensie
formalnym właśnie teraz stawał się politycznym uchodźcą.
Do kraju Mrożkowie już nie mieli powrotu. Otwierał się więc przed nimi biurokratyczny
mozół, przez który przejść muszą wszyscy azylanci. Podania, przesłuchania, kolejki, długie
godziny spędzone w korytarzu paryskiej prefektury pomiędzy uchodźcami z Ghany, Algierii,
Mozambiku. Z punktu widzenia francuskich urzędników nie było istotnej różnicy
między panem Gbhaną z N’Djameny a panem Mrożkiem z Warszawy. Na szczęście
Warszawa tym razem nie zawiodła. Zwłaszcza nie zawiodła czujna „Trybuna Ludu”. Gruba
teczka starannie przetłumaczonych wstępniaków, które „renegatowi, zdrajcy i
ż
ydowskiemu pachołkowi” wystawiały świadectwo zachodniej moralności, stanowiła
doskonałą podkładkę dla uzyskania azylu.
Kudłaty triumfował. Wkrótce Marię i Sławomira pognał do Berlina Zachodniego. W
Berlinie Marię zabił błyskawiczny nowotwór. Wracając do Paryża jesienią 1969 r. Sławomir
Mrożek był już czterdziestoletnim wdowcem.
Chwilowo zawarł kompromis ze swoim kudłatym demonem. Wprawdzie kolejne 20
lat miał przemieszkać w Paryżu, ale wciąż karmił Kudłatego różnymi podróżami. Rok spędził
w Ameryce, wiele miesięcy w Skandynawii, Anglii, Wenezueli, Meksyku, Brazylii
i w Niemczech. Reżyserował swoje sztuki, jeździł na premiery, uczestniczył w
sympozjach. W Niemczech robił filmy dla Suddeutscher Rundfunk. W Ameryce wykładał
pisarstwo na Penn State University. Przejechał samochodem z Kalifornii na Wschodnie
Wybrzeże. Kudłaty spokojnie czekał. Dopiero w końcu lat siedemdziesiątych znów zaczął się
wiercić. Wymyślał nowe miejsca, szeptał coś o ucieczce z wielkiego, dusznego miasta,
popędzał w nieznane kraje, coraz natarczywiej powtarzał: „Co dalej? I co dalej?”
Mrożek
się
z
jego
obecnością
oswoił. Może przemierzał
ś
wiat
wzrokiem
po wyimaginowanej mapie, może snuł marzenia, ale w gruncie rzeczy
zbyt wygodnie żyło mu się w Paryżu, zanadto cenił swój drewnem wyłożony penthouse z
widokiem na cztery strony świata, żeby znów wszystko zostawiać i pędzić gdzieś w
nieznane. A jednak Kudłaty nie dawał za wygraną. W latach osiemdziesiątych podsunął
wysepkę St. Pierre – francuskie terytorium u wybrzeży Kanady. Może to był fantazmat –
może sny na jawie, intuicje, obsesje, które pojawiają się nagle i nieoczekiwanie znikają,
ale w świecie już całkiem realnym odpowiadała im rosnąca potrzeba dokonania w życiu
zasadniczego przewrotu – choćby i za cenę zamiany sytuacji najwygodniejszej na całkiem
pionierską, choćby nawet luksusowe mieszkanie w śródmieściu Paryża trzeba było zamienić
na jakąś kurną chatę. Bo jeśli nie, to:
„Co dalej?” Czy już tylko od sztuki do sztuki? Od jednej premiery do drugiej? Z teatru do
teatru? Z dnia na dzień? Z tygodnia na tydzień? Czy tak aż do końca? Aż stuknie
sześćdziesiątka, chyba siedemdziesiątka, może osiemdziesiątka? A potem co
jeszcze?
8
Pogrzeb gdzieś w Paryżu? Może pamiątkowa tablica, informująca, że „tu żył i umarł?”
Kiedy jesienią 1987 roku w życiu Sławomira Mrożka na dobre zagościła Susana, Kudłaty na
chwilę zamarł. Ale jednak już wkrótce znowu zaczął szeptać. „Co dalej, panie Mrożek? Co
dalej? I co dalej?”
Rok 1988 właściwie spędzili w zamknięciu. Mrożek siedział po parę tygodni w pracowni.
Raz dziennie wychodził pobiegać na Pola Marsowe. Po godzinie zmęczony szumem miasta
wracał do czterech ścian mieszkania. Tylko tam było mu dobrze – wśród ścian,
sufitów, podłóg szczelnie pokrytych deskami, gdzie czuł się, jakby mieszkał we
wnętrzu wielkich skrzypiec, przed oknami, z których rozciągały się nieskończone
perspektywy czerwonych i zielonych dachów starego Paryża. Zamykał się w gabinecie, ale
zamiast pracować, ustawiał żołnierzyki, rozgrywał wielkie bitwy, palił fajkę, siedział w
bujanym fotelu i popadał w depresję. Nie chciało mu się pisać. Rzadko, tylko kiedy
rzeczywiście koniecznie było trzeba, chodzili z Susaną na obowiązkowe bankiety. Siadali
wtedy w kącie i coś sobie szeptali, jak nastolatki u cioci na imieninach.
Wreszcie, któregoś jesiennego wieczora coś się w nim przelało:
– Mam dość paryskiej ciasnoty. W Meksyku jest przestrzeń.
– Tam zawsze będziesz obcy – odpowiadała Susana. Rozmowa się urwała.
Parę dni później znów mu się wyrwało:
– Mam dość tego smogu. W Meksyku jest słońce.
– Ale nie ma teatrów. Tu koniec rozmowy.
Susana już wcześniej sporo się nasłuchała o kudłatym Mrożkowym demonie. Ale
czym dłużej mieszkała we wnętrzu wielkich skrzypiec, tym więcej sama miała z
Kudłatym kłopotów. Coraz częściej rozmawiali z Mrożkiem o dalekiej podróży, o
wielkiej życiowej zmianie, ucieczce z dusznego miasta, o przeniesieniu się na wieś. Mrożek
nie wyobrażał sobie siebie pochowanego w Paryżu. Susana coraz gorzej czuła się w
metropolii przeżywającej najazd nie chcianych cudzoziemców. Ciemna karnacja skóry
sprawiała, że czuła się w Paryżu osobą
drugiej kategorii.
Chwytała
niechętne
albo
pogardliwe
spojrzenia
konsjerżek, ekspedientek, urzędników na
poczcie. Mrożek od lat obok polskiego miał już francuski paszport. Ona nawet nie
chciała być obywatelką kraju, w którym zawsze będzie uważana za obcą. Wolała stracić
bezpłatne ubezpieczenie i regularnie użerać się z prefekturą o przedłużenie pobytu.
W końcu 1988 roku pytanie: „Co dalej?” zostało zastąpione przez dylemat: „Gdzie
jechać?” Wiedzieli, że na wieś. Ale konkretnie dokąd? St. Pierre gdzieś wyparowało. Polska
wciąż jeszcze w grę raczej nie wchodziła. Na francuskiej prowincji ona by była
niemile widzianą Arabką, a on w najlepszym razie dziwakiem zza żelaznej kurtyny.
9
Kiedy jesienią 1987 roku w życiu Sławomira Mrożka na dobre zagościła
Susana, Kudłaty na chwilę zamarł
– We Francji będziemy zawsze cudzoziemcami drugiej kategorii. – Wyrwało się wreszcie
Susanie. – W Meksyku bylibyśmy señor i señora Mrożek.
– Ale tam wszystko by było tylko na twojej głowie. Przez wiele miesięcy w sprawie
wyjazdu tańczyli jakiś rytualny taniec, składający się z wypowiadanych na przemian zachęt i
odrzuceń. Całymi miesiącami oboje już pewnie o niczym innym w skrytości nie marzyli, ale
ż
adne nie chciało drugiego ku decyzji popychać. Suzana bała się go zachęcać do
ż
ycia w obcym kraju. Mrożek nie chciał jej namawiać do powrotu tam, skąd przecież uciekła
i gdzie – siłą rzeczy – funkcjonowanie rodziny byłoby na jej głowie: walka z biurokracją,
prowadzenie domu, cała ich egzystencja.
Ale z drugiej strony ona przecież doskonale wiedziała, że Mrożek do życia
potrzebuje przestrzeni i że bajońskie pieniądze, które kosztował jego paryski penthouse, płacił
głównie ze względu na widoki z okien, a w Meksyku było ich stać na przestrzeń
nieporównanie większą niż gdziekolwiek w zachodniej Europie. On natomiast doskonale
rozumiał, że w Europie Susana zawsze będzie podejrzanie ciemna – Arabka? może
Cyganka? albo co gorsza Kurdyjka? – wiecznie narażona na kwaśne miny Francuzów,
zaczepki na ulicy, nieufność policji. Na dodatek oboje sceptycznie patrzyli na przyszłość
Europy – tracącej siłę witalną, zgubionej w dobrobycie, zalewanej przez obcych, a może
już nawet stopniowo podbijanej przez
przedstawicieli
bardziej
witalnych
kultur –
Azjatów,
muzułmanów, różnych południowców.
Wreszcie musieli się ostatecznie przełamać. Kudłaty dobrze to wiedział i spokojnie czekał.
W grudniu 1988 roku Mrożek pojechał do Sztokholmu reżyserować swoją własną
sztukę. Susana miała dołączyć dopiero na sylwestra. Kudłaty tylko na to czekał. Przyłapał
Mrożka samego, złapał mocno i już nie wypuścił. W południową szarówkę przewrócił
go na zaśnieżonej sztokholmskiej ulicy. Uszkodził mu łękotkę. Z niesprawną nogą
unieruchomił w hotelu. I samotnego dręczył. „W Meksyku śnieg nie pada... W
Meksyku jest słońce... W Meksyku jest witalność, której tu brakuje... W Meksyku nikt
by cię samego w hotelu nie zostawił... W Meksyku Susana na pewno byłaby z tobą...
W Meksyku... w Meksyku... w Meksyku...”
10
Zanim przyjechała Susana, Mrożek wiedział na pewno, że resztę życia mogą spędzić już
tylko w Meksyku.
Nigdy jeszcze Kudłaty nie przeżył takiego triumfu. Wszystkie jego wcześniejsze sukcesy
były połowiczne. Przeważnie zostawała jakaś droga odwrotu, zawsze były jakieś obiektywne
okoliczności, do których mógł się odwołać. Teraz po raz pierwszy gnał Mrożka – i to
nie samego – na całkiem inny kontynent, kazał mu wszystko rzucić, likwidować piękne
wnętrze skrzypiec, zrywać z przyjaciółmi (którzy na jego decyzję całkiem zgodnie reagowali
pukając się w głowy), oddalić się od wydawców, agentów, teatrów i redakcji, a w dodatku
robić to wszystko bez żadnego racjonalnego powodu, bez jednego choćby wyraźnego
impulsu.
Wyjątkowe chwile uniesienia musiał Kudłaty przeżywać, gdy w maju 1989 roku
Mrożkowie wybrali się do Meksyku na wielki rekonesans. Najpierw spędził z nimi tydzień u
rodziny Susany w samym Mexico City, a potem dumnie im towarzyszył, gdy
wynajętym pick-upem ruszyli w swoją pielgrzymkę do Ziemi Obiecanej. Zdawali już sobie
sprawę, że żadne meksykańskie miasto nie wchodzi w rachubę. Bo miast w
europejskim sensie praktycznie w Meksyku nie ma. Są tylko zapadłe mieściny i
różnych rozmiarów skupiska ludności. Piękno tego kraju zobaczyli w rozległych
hacjendach będących odpowiednikiem europejskich szlacheckich majątków i w
rodzinnych ranchach skalą przypominających poszlacheckie resztówki albo gospodarstwa
zamożnych wielkopolskich chłopów.
Zaczęli od Michoacan, potem ruszyli na północ, a stamtąd na południe. Szukali dla siebie
rancha. Przemierzali pustynną krainę kaktusów, skalne wężowiska, parne
atlantyckie wybrzeże i wysokie góry. Oglądali resztki osiemnastowiecznej hacjendy i
podmiejskie rancha przerobione na dacze bogatej klasy średniej. W dwa miesiące przejechali
kilkanaście tysięcy kilometrów, zjeździli cały praktycznie Meksyk. Kilka razy już-już
mieli coś kupować, ale zawsze musiało się okazać, że albo brakuje wody, albo jest za
ciepło, albo wreszcie w żaden sposób nie da się skompletować papierów.
Dopiero teraz Mrożek zdał sobie sprawę ze skali przedsięwzięcia, na które się
porwał. Przeżywał załamania, chciał się wycofywać, gotów był przed czasem wracać do
Europy. Na przemian tracił i odzyskiwał wiarę, że może tu, wśród Indian, kaktusów, węży i
skorpionów, znaleźć szczęście na resztę burzliwego życia. Tymczasem Kudłaty –
pewnie z wrażenia – zamilkł, więc meksykańskie plany przetrwały głównie dzięki
zrównoważeniu Susany i uporowi Mrożka odziedziczonemu podobno po chłopskich
antenatach.
W końcu czerwca z pustymi rękami wracali do Mexico City. Gotowi już byli osiedlić się w
Prowansji, kiedy brat Susany najpierw podpowiedział poszukiwanie w okolicy Tlaxcala – w
meksykańskiej Szwajcarii, jak mówiła Susana – jakieś 60 km od Mexico City, a
potem – dosłownie w przededniu wyjazdu – przyniósł wiadomość, że niedaleko jakiegoś
ś
miesznego Rio Frio, gdzie lata są chłodne, a zimy łagodne, wystawiono na sprzedaż rancho
o banalnej nazwie „Les Flores”, czyli „kwiatki”, położone jak na Meksyk raczej niezbyt
wysoko, bo raptem 2700 metrów ponad poziomem morza, niezbyt duże i trochę już
zagospodarowane.
Na miejsce dotarli pod wieczór. Stanęli przed zamkniętą na głucho solidną żeliwną bramą
oddzieloną od drogi głębokim na dwa metry rowem, który mógł też być fosą albo naturalnym
korytem okresowego strumienia. Parę metrów za bramą teren rancha dość gwałtownie opadał
odsłaniając sięgający po horyzont widok kolejnych pasm górskich. Mrożkowi ta perspektywa
przypominała Beskidy, bo pozbawiona była typowej dla Meksyku bezludnej surowości.
Między zalesionymi górami pracowicie wiły się drogi. Przy nich tu i ówdzie stały
jakieś domy.
Na lewo od bramy widać było rozległe zabudowania. Na dwóch najwyższych ułożonych w
11
podkowę tarasach stały dwa wyraźnie mieszkalne budynki i coś, co mogło być długą szopą,
barakiem lub stajnią. Po tarasowo opadającym ogrodzie przechadzała się owca skubiąca
ogromne meksykańskie agawy. Na przeciwległym wzgórzu majaczyły budynki
miasteczka zdominowanego przez sylwetkę typowo meksykańskiego kościółka z
zakończoną miękkim łukiem dzwonnicą. Paręset metrów dalej na niewielkim
porośniętym ogromnymi agawami pagórku, gdzie zaczynała się wioska typowa dla
Indian Pueblo, rozciągał się widok na drzemiące w odległości 20 kilometrów wulkany.
Kiedy po zmroku wjeżdżali do Mexico City, oboje byli pod ogromnym wrażeniem tego, co
po dwóch miesiącach wędrówki i poszukiwań tak nieoczekiwanie udało im się znaleźć.
Kudłaty zaś uparcie powtarzał, że to jest właśnie ich miejsce na Ziemi. I
brzmiał przekonywająco.
12
Część II
Przeczytałem w gazecie, że Apokalipsy nie będzie.
śeby uczcić tę dobrą nowinę, poszedłem do McDonald’sa i zamówiłem hamburgera. (...)
Dotychczas konsumowałem bez entuzjazmu, ponieważ żyłem w oczekiwaniu katastrofy. Po
co właściwie ketchup, gdy i tak zmierzamy ku katastrofie? Ale teraz świat ma
przyszłość. Więc dołożyłem sobie jeszcze ketchupa, bo teraz już warto. (...) Trzeciego dnia
zauważyłem, że konsumując podwójny ketchup po raz trzeci, nie dotrzymuję kroku swojej
epoce. (...)
Co dalej? Nieubłagany rozwój konsumpcji wymagał ketchupu siedmiokrotnego, a później
ośmio-, dziewięcio-, dziesięciokrotnego i tak dalej bez końca, bo teraz, gdy Apokalipsę
odwołano, przyszłość nie miała już kresu. Załóżmy, że przetrzymam keczup
nawet dziesięciokrotny. Ale później?
Podpaliłem McDonald’sa, tu chodziło o życie. Pożar nie był wielki, gdzie mu tam do
Apokalipsy, ale lepsze to niż nic”.
Mężczyzna, który 12 stycznia 1990 roku napisał te słowa, w pewnym sensie sam właśnie
„podpalił swego McDonald’sa”, by zacząć nowe życie na skraju cywilizacji. Teraz postawił
ostatnią
kropkę krótkiego
opowiadania, złożył pod
nim
podpis kreślony
mocno geometrycznym pismem i przystąpił do troskliwego rozcierania
zgrabiałych przy pisaniu dłoni. Płaszcz, w którym siedział przy stole jakby
wyjętym z dekoracji „Pierścienia Nibelunga”, w żadnym razie nie dawał wystarczającej
izolacji przed chłodem i przenikliwą wilgocią panującymi w praktycznie nie ogrzewanym
rozległym pomieszczeniu. Za niezbyt szczelnymi oknami z nieba – jak co dzień o tej
porze – równomiernie lała się woda, a zapadający zmrok co chwila rozświetlały
widlaste błyskawice uderzające w okoliczne wzgórza.
Kiedy po dłuższej chwili skóra przemarzniętych dłoni straciła wreszcie
szorstkość, mężczyzna wstał od stołu, wziął z kredensu błękitną lotniczą kopertę,
włożył do środka maszynopis swego opowiadania i starannie wypisał londyński adres
redakcji „The European”, czyli „Europejczyka”, w którym miał swoją cotygodniową
kolumnę. Mógł już teraz spokojnie sięgnąć po stary szkicownik i powrócić do
ulubionego ostatnio zajęcia, jakim było projektowanie przyszłego kształtu posiadłości.
Od blisko trzech tygodni razem z żoną, obarczonym liczną rodziną dozorcą, tajemniczym
sznaucerem Otellem i trzema rasowymi końmi mieszkał w tym małym, obejmującym
niespełna
2
hektary,
rancho położonym
na
górskim
zboczu
paręset metrów
przed miasteczkiem Tlahuapan, w powiecie Tlaxcala, prowincji
Pueblo, jakieś dwie i pół godziny jazdy od centrum Mexico City. Przez owe trzy
tygodnie on i jego żona zdążyli już nieco przywyknąć do dziwacznie pionierskich
warunków, które tu panowały.
13
W całej stajni jeden tylko poczciwy czarny jak noc Cuervo, nieco może przydługi wałach,
podobno półkrwi angielskiej, miał na tyle rozumu i końskiej ogłady, by móc po niewielkim
padoku nosić Sławomira Mrożka
W potwornym chłodzie i ciągłym deszczu, zakutani we wszystko, co mieli, wśród tysięcy
wielkich czarnych pająków, które wyjątkowo upodobały sobie to zapomniane do
niedawna miejsce, snuli dalekosiężne plany stworzenia na tym zboczu kawałeczka Raju.
Chwilowo tylko owe brzmiące dosyć fantastycznie wizje dodawały im sił koniecznych, by tu
trwać. Bo
–
chociaż
oboje całkiem
ś
wiadomie
porzucili
paryskie
luksusy
dla meksykańskiego pustkowia – nie chodziło im
przecież tylko o to, by przetrwać w egzotycznej samotni. Przywieźli tu z Europy swój
ż
yciowy projekt, wizję własnego szczęścia w tym miejscu, któremu nadali dumnie
brzmiące imię „La Epifania” – czyli objawienie.
Kupili – co tu gadać – właściwie „kota w worku”. Ani pobieżne oględziny dokonane
jesienią, ani tym bardziej zdjęcia zabudowań, które do Paryża wysyłała mężowi Susana, sama
załatwiająca wszystkie formalności związane z zakupem rancha, nie ujawniły
opłakanego stanu posiadłości. Szydło wyszło z worka, gdy w Pierwszy Dzień Świąt Bożego
Narodzenia
1989 roku państwo Mrożkowie zjechali do Epifanii z dwoma walizkami dobytku, bo reszta
rzeczy z paryskiego mieszkania jeszcze przez parę tygodni miała podróżować w
stalowym kontenerze.
Przywitały ich parostopniowe mrozy, wichura, burze z mnóstwem piorunów oraz
marznąca nad ziemią mżawka. Lejąca się z nieba woda bez przeszkód wpływała do
budynków przez dziurawe dachy i ciskana potężnym wiatrem wiejącym chyba od
samego oddalonego o tysiąc kilometrów oceanu, wdzierała się przez nieszczelne,
powypaczane, mocno przegniłe okna. W salonie la Casa Grande, czyli
reprezentacyjnego budynku owej posiadłości, mokry wiatr hulał między stołem
Nibelungów a zajmującym całą ścianę, marmuroworóżowiutkim kominkiem a la domek
Barbie, który poprzednia właścicielka kazała skopiować z wydrukowanego w kolorowym
magazynie zdjęcia przedstawiającego rezydencję jakiejś amerykańskiej gwiazdy.
Pretensjonalna forma nie była jednak najgorszą wadą różowego kominka. Jego
całkowicie dyletancka konstrukcja powodowała bowiem, że do salonu przez komin
wdzierała się wichura, a każda próba rozpalenia ognia prowadziła do
14
wypełnienia wnętrza czarnym dymem i sadzą.
W sąsiadującej z salonem ekstrawaganckiej łazience, której połowę zajmowała ogromna,
sprowadzona z Europy, wanna typu jacuzzi, nie było światła ani ciepłej wody. Podobnie było
w kuchni, z której kanalizację wyprowadzono w taki sposób, że pomyje z makaronem
wypływały na trawę w środku ogrodu. Całe rancho pozbawione było telefonu i prądu, a gaz
podgrzewający termę w jedynej działającej na rancho łazience La Cabañy, czyli położonego
poniżej Casa Grande sporego gościnnego domku, czerpany był z niewielkiej
szybko opróżniającej się butli.
Obraz tego rancha chyba dość wiernie oddawał usposobienie poprzednich właścicieli.
Señor Gringa, typowo meksykański kapryśny bogacz, kupił je, by spełnić zachciankę
swej amerykańskiej żony. Meksyk przeżywał wówczas lata gospodarczego cudu.
Oszołomiona strumieniem naftowych dolarów gwałtownie się bogacąca miejscowa klasa
wyższa wydawała pieniądze równie łatwo, jak je zarabiała. W Meksyku lat osiemdziesiątych
nikogo nie dziwiły ani pozbawione dopływu wody włoskie wanny jacuzzi, ani nie
działające kominki z europejskiego marmuru budowane w letnich posiadłościach
miejscowych multimilionerów.
Nie było też nic nadzwyczajnego w tym, że 7 rasowych, wysokiej klasy koni, które señor
Gringa zgromadził w tym rancho, żywiło się wszystkim, co im się udało wyskubać w
ogrodzie – ozdobnymi krzewami, orchideami, w ostateczności korą owocowych drzewek – bo
państwo całymi miesiącami nie pojawiali się w posiadłości i nie dawali rządcy pieniędzy na
paszę dla zwierząt. A skoro w nikomu niepotrzebnym ogrodzie niepotrzebnego rancha pasły
się niepotrzebne konie, to przecież nie było nic dziwnego i w tym, że mogły się przy nich
wyżywić dwie użyteczne meksykańskie owce, które hodował rządca.
Susana – de facto była tutaj ranchero, czyli gospodarzem – bo zawiadowała służbą i
robotnikami; trzymała kasę i gotowała dla wszystkich, próbując jednocześnie nauczyć
gotowania Flor – żonę Paco
15
Trudno natomiast powiedzieć, czym ów, jak całe rancho, zapomniany przez swoich
chlebodawców rządca żywił Otella – olbrzymiego czarnego brytana. Mrożkowie znaleźli go
szalejącego ze złości i głodu, uwiązanego na łańcuchu przytwierdzonym do
cementowej kolumny czegoś, co ponoć miało się stać budynkiem dochodowej psiarni, lecz się
nim nigdy nie stało, z przyczyn równie oczywistych (lub równie niepojętych), co instalowanie
jacuzzi w pomieszczeniu pozbawionym ciepłej wody. Jak wiele rzeczy w Meksyku –
coś tu zostało zaczęte i nigdy nie skończone. Był jakiś pomysł, może nawet dobry,
wydano trochę pieniędzy,
włożono
trochę pracy, a
potem pomysłsię
zmienił,
następne
pieniądze zainwestowano gdzie indziej, po starym
pomyśle zaś pozostała pamiątka w postaci cementowych kolumn stojących w połowie
ogrodu i przykutego do nich tajemniczego Otella. Pędząc życie w upokarzającej niewoli
Otello przestawał ujadać tylko wtedy, gdy na krótko usypiał. śył więc od lat z solidnie
wyszczekaną opinią wściekłego ludojada groźnego dla każdego, kto się do niego zbliży
nie wyłączając i samego rządcy od czasu do czasu podsuwającego mu miskę z
pomyjami. Na rozkaz nowych państwa solidnie nakarmiony i puszczony
z
łańcucha
poprzestał
tymczasem
na
niegroźnym kłapnięciu
ogromnymi szczękami. Biegał od tej pory, gdzie chciał, ujadając nieporównanie
oszczędniej. Ale im więcej miał swobody, tym lepiej było widać, jak wielka przepaść
dzieli go od zwykłego łańcuchowego burka. Tym bardziej frapująca stawała się więc i
jego psia tajemnica, którą sygnalizował nie tylko szlachetną budową swego sprężystego
ciała, ale też widoczną dla tych
„co są za psami” pełną elegancji harmonią każdego swego ruchu.
Cała wielka – choć przecież psia – uroda Otella ukazała się jednak dopiero kilka dni
później, kiedy oswojony już z odzyskaną wolnością, poddał się kąpieli i fachowemu
strzyżeniu. Wtedy też w jakiejś mierze wyjaśniła się jego psia tajemnica. Pod
warstwami skołtunionej, od lat nie pielęgnowanej sierści Mrożkowie odkryli bowiem nie
tylko naturalne piękno harmonii psiego ciała, ale i wypalone przed laty tajemnicze znamię.
Okazało się ono znakiem cennego zwycięstwa odniesionego przez wzorowego
sznaucera olbrzyma na prestiżowej kalifornijskiej wystawie. Od tej pory Mrożkowie
darzyli Otella nie tylko respektem wzbudzanym przez jego potężne zębiska, ale też
poważaniem należnym psiemu arystokracie – zapewne niedoszłemu założycielowi
hodowlanej dynastii.
By dopełnić opisu żywego inwentarza, trzeba w tym miejscu wspomnieć o trzech
wierzchowych koniach, które państwo Gringowie przy transakcji dorzucili dla równego
rachunku. Prymat w stajni dzierżył niewątpliwie szalony Bucefalo, piękny okaz lokalnej rasy
azteca, przed laty poniewczasie wałaszony ze skutkiem połowicznym. Jakiś miejscowy
konował na zawsze pozbawił go szansy posiadania potomstwa, ale zrobił to zbyt późno i zbyt
niekompetentnie, by pozbawić go również najbardziej nieprzyjemnych cech jurnego ogiera,
który zrzuci ze swego grzbietu każdego, kto go dosiądzie, i z nie mniejszą
przyjemnością kopnie lub ugryzie tego, kto się doń tylko zbliży.
Niespełnioną parę dzikiego Bucefalo stanowiła Gardenia, biała klacz rasy
portugalskiej, życzliwa kobietom i chętnie nosząca angielskie damskie siodło, ale absolutnie
nie tolerująca żadnego ludzkiego samca, który chciałby się do niej zbliżyć lub, nie daj Boże,
próbował jej dosiąść okrakiem. Tak więc w całej stajni jeden tylko poczciwy, czarny jak noc
Cuervo, nieco może przydługi wałach podobno półkrwi angielskiej, miał na tyle rozumu i
końskiej ogłady, by móc po niewielkim padoku nosić Sławomira Mrożka. Chwilowo
jednak na konne przejażdżki nikt tu nie miał czasu, bo przecież ruiny „Los Flores”
miały się niebawem przeobrazić w dumną „La Epifanię”.
Państwo Mrożkowie tymczasem zamieszkali na stryszku La Cabañy w nie używanej od lat
16
gościnnej sypialni, jak całe rancho opanowanej przez czarne pająki i pozbawionej prądu oraz
ogrzewania. Wytrzymali tam dwie noce w parostopniowym mrozie, ale natychmiast po
ś
więtach wybrali się do Tlaxcali po gazowy piecyk, by ogrzać przynajmniej skromną
sypialenkę.
Mały piecyk podłączony do butli chwilowo był na rancho jedynym źródłem ciepła. Nikt
jednak nie narzekał. Mrożkowie, bo żyli budującymi wizjami przyszłości, a Paco
Guzman, nowy rządca, którego Susana wynajęła jesienią, bo nie widział nic dziwnego w tym,
ż
e wraz z żoną i 4 córkami gnieździł się w zwolnionym przez poprzednika nie
ogrzewanym pokoiku przyziemia Casa Grande.
„Mam czegom chciał”, z absolutną szczerością mawiał Mrożek, gdy podczas wielkiego
krakowskiego „Mrożek Festival” – między naukowymi sesjami dla uczczenia jego
sześćdziesiątych urodzin i uroczystymi paradami jamników pod Sukiennicami – opowiadał
o swoim meksykańskim rancho, leżącym pod wulkanem, przy drodze do Rio Grande
Wreszcie Indianie Pueblo żyją tak od zawsze w swoich budowanych z wypalanej słońcem
cegły i pozbawionych drzwi domach, do których zimowe wiatry i wilgoć bez
przeszkód dostają się poprzez zasłaniające wejście wielobarwne koce. Zresztą
kilkunastometrowy pokój Guzmanowie mogli jako tako ogrzać swoimi sześcioma oddechami.
Ostatecznie kiedy mróz stawał się dokuczliwy, najmniejsze dzieci po prostu nie wstawały z
łóżek, a dorośli mieli dość roboty, żeby nie narzekać na chłody.
Budowę Epifanii zaczęli Mrożkowie od wielkiego sprzątania, trucia pająków i łatania
dziurawych dachów. Potem wzięli się za ogrzewanie, hydraulikę i doprowadzenie
prądu. Przez bite 2 miesiące hydraulicy pracowali i mieszkali na miejscu. Razem z
nimi dekarze, potem elektrycy, stolarze, murarze. Sławomir od świtu jeździł kamionetką,
zwoził materiały, nosił cegły, pracował na budowie, w przerwach – w zimnie i zgiełku
– pisywał swoje opowiadania dla „Europejczyka”, a wieczorami pracowicie
szkicował plany dalszych inwestycji.
W Casa Grande różowy kominek Barbie miał zostać zastąpiony rozrysowaną przez
Mrożka kopią kominka z Pałacu Wilanowskiego. Między bramą a stajnią miała stanąć
La Casa Della Guardia, czyli formalnie „stróżówka”, a faktycznie rozległy pawilon służbowy
z
17
komfortowym mieszkaniem dla Paco i jego rodziny. Vis-á-vis bramy, na przeciwległym do
Casa Grande końcu ułożonego w rogal najwyższego tarasu. Mrożek zaplanował La
Torre, nieco ekscentryczną czteropiętrową wieżę mieszczącą biuro Susany, jego gabinet i
przykryty czterospadowym dachem El Mirador, czyli widokowy taras z otwartą perspektywą
na cztery strony świata. W samej Casa Grande ponury składzik przyziemia, z którym
sąsiadował zimny pokój Guzmanów, przerabiano na nowe mieszkanie państwa Mrożków.
Susana – która de facto była tutaj ranchero, czyli gospodarzem – bo zawiadowała służbą i
robotnikami, trzymała kasę i gotowała dla wszystkich próbując jednocześnie
nauczyć gotowania Flor – żonę Paco – już wkrótce po przyjeździe potrafiła docenić zalety
Guzmanów. Oboje – Flor i Paco – łączyli meksykańską witalność z umysłowością zupełnie
nie latynoską, lecz zgoła europejską. Szybko się uczyli, byli – co w tych stronach rzadkie –
samodzielni i solidni w pracy, a na dodatek umieli zorganizować i dopilnować innych. To
dzięki tym ich cechom niespełna pół roku po lądowaniu w Meksyku, gdy wielkie budowlane
roboty wciąż szły pełną parą, Mrożkowie ze spokojnym sumieniem mogli, prosto od
cegieł i wapna, na blisko 3 tygodnie wyrwać się do Krakowa.
„Mam czegom chciał”, z absolutną szczerością mawiał Mrożek, gdy podczas
wielkiego krakowskiego
„Mrożek
Festival”
–
między naukowymi
sesjami
dla
uczczenia
jego sześćdziesiątych urodzin i uroczystymi
paradami jamników pod Sukiennicami – opowiadał o swoim meksykańskim rancho
leżącym pod wulkanem, przy drodze do Rio Grande. „To rancho jest moim miejscem na
ziemi”, deklarował po wielkiej „galopadzie” na drewnianym koniu, którego z samym
Sławomirem Mrożkiem na grzbiecie w triumfalnym pochodzie ciągnął ulicami Krakowa
traktor marki „Ursus”.
Kiedy wymęczeni, ale i zbudowani krakowskim świętowaniem w połowie lata wracali do
swojego rancha, z błota i harmidru trwającej budowy wyłaniał się już przyszły kształt
właściwej „La Epifanii”. W salonie Casa Grande ku zachwytowi wszystkich
działał wilanowski kominek, kanalizacja była w zasadzie skończona, posuwała się budowa La
Torre i Casa de la Guardia, w przyziemiu Casa Grande gotowe były sypialnie państwa
Mrożków. Był też nareszcie prąd doprowadzony własną parokilometrową linią.
Jesień upłynęła na kończeniu budowy. W początkach grudnia widać już było finał.
Wszystko wskazywało na to, że swoją drugą meksykańską zimę Mrożkowie spędzą dokładnie
tak, jak sobie wymarzyli. W połowie grudnia wielkim balem z orkiestrą
uroczyście zakończyli budowę. Zaprosili przyjaciół, robotników i służbę – w sumie 60 osób.
Bawili się jak szaleni do 5 nad ranem. Sławomir dumny ze swego wielkiego dzieła
oprowadzał gości po rancho, opowiadał, co tu zastali przed niespełna rokiem i co
zamierzają dalej. Tańczył i śpiewał do rana.
18
Z błota i harmidru trwającej budowy, wyłaniał się już przyszły kształt właściwej „La
Epifanii”. W salonie Casa Grande, ku zachwytowi wszystkich, działał wilanowski kominek,
kanalizacja była w zasadzie skończona, posuwała się budowa La Torre i Casa de la Guardia
Nazajutrz wszyscy mieli gigantycznego kaca po tequili, szampanie i francuskich winach.
Wieczorem pierwszy raz z poczuciem dobrze wykonanej roboty Susana i Sławomir usiedli w
Casa Grande przy cudownie grzejącym wilanowskim kominku. Trochę tańczyli we
dwoje. Potem Mrożek śpiewał swoje ulubione meksykańskie piosenki – „Solamente una
vez” i
„Noche de Ronda”. Rano miał kaca gorszego niż po wielkim balu. Nazajutrz czuł się jeszcze
gorzej. Przez następne 5 dni kac wcale nie mijał, lecz jakby się nasilał. Wreszcie było już tak
niedobrze, że zdecydowali się pojechać na badania do oddalonego o jakieś 20
kilometrów lokalnego szpitala w miasteczku San Antini. Stwierdzono bardzo wysokie
ciśnienie i zalecono szpitalną obserwację.
Na Wigilię zwolniono Mrożka do domu. Rano czuł się nieźle, ale wieczorem, przy kolacji z
rodziną Susany, znów potwornie rozbolała go głowa. Musiał wstać od stołu
ustawionego przy wilanowskim kominku i pójść się położyć. Chwilę później Susana znalazła
go w sypialni właściwie nieprzytomnego. Wyglądał jak człowiek, który właśnie umiera.
W San Antini, gdzie zawiozła go z bratem, znów stwierdzono wysokie ciśnienie i
zaordynowano podawanie morfiny.
Susana miała wrażenie, że obok niej wypełnia się jakiś biblijny archetyp – jej mężczyzna,
który wreszcie zbudował swój dom, zabiera się, by teraz odejść z tego świata. Postanowiła, że
mu na to za nic nie pozwoli. Z powrotem zapakowała półprzytomnego do samochodu i jak
mogła najprędzej zawiozła do najlepszej w Mexico City kliniki British-American
Hospital. Obok Susany i jej młodszego brata naprzeciw fatum stanął teraz przypadkiem
pełniący świąteczny dyżur dr Lopez Velarte, wnuk wielkiego meksykańskiego poety,
wykształcony w Bostonie doskonały kardiolog, najwybitniejszy w tym kraju specjalista
od diagnozowania tętniaków. Być może tylko on w całym Mexico City mógł
wystarczająco szybko postawić prawidłową diagnozę, by uratować życie Sławomira
Mrożka. Ale do szybkiego postawienia diagnozy niezbędna też była nowoczesna
aparatura, którą także przypadkiem sprowadzono właśnie do British-American Hospital i
którą wprawdzie już zainstalowano, ale której oficjalnie nie oddano jeszcze do użytku.
Więc trzeba było kolejnego przypadku polegającego
19
na tym, że dr Velarte był nie tylko wyśmienitym lekarzem, ale też człowiekiem wystarczająco
odważnym
i
zdecydowanym,
by
włamać
się
do
zaplombowanego
pomieszczenia z superaparaturą i uruchomić ją na własną
odpowiedzialność. Dzięki temu w niespełna godzinę diagnoza była gotowa.
Kiedy badania zostały nareszcie zakończone, dr Lopez Velarte nie miał dla Susany
dobrych wiadomości. Natychmiastowej operacji wymagał rozległy tętniak aorty,
która rozciągnęła się do tego stopnia, że od wielu dni krew coraz obficiej przedostawała się
przez jej osłabione ścianki. Przemakającą tętnicę na całej długości szyi trzeba było
natychmiast zastąpić teflonowym implantem. Nikt jednak nie mógł zagwarantować, że
niedokrwiony od wielu dni mózg wytrzyma tę operację. Szanse pacjenta zwiększał
wprawdzie kolejny szczęśliwy
przypadek,
który sprawił,
ż
e
w
bloku
operacyjnym dyżurował
jeden z najwybitniejszych w
Meksyku
specjalistów od
chirurgii
naczyń,
ale i tak
prawdopodobieństwa przeżycia nie oceniano wyżej niż 1:10.
Gdy chirurdzy szykowali się do operacji, dr Velarte przygotowywał Susanę na to, co
ją czeka, jeżeli pacjent mimo wszystko szczęśliwie przeżyje. Po pierwsze należało się liczyć z
uszkodzeniem części niedokrwionego mózgu, co mogło oznaczać trwałe lub okresowe
upośledzenie różnych życiowych funkcji – od świadomości po ruch którejś z kończyn.
Po drugie teflon, z którego wykonano implant, przez mniej więcej pół roku wydzielać
miał substancje powodujące między innymi poważne zaburzenia psychiczne
określane jako paranoja
kliniczna
–
lęki,
obsesje,
agresję.
Po
trzecie odróżnienie
trwałych
zmian wywołanych uszkodzeniem mózgu i
przejściowych wywołanych działaniem teflonu miało być możliwe dopiero kilka miesięcy
po wszyciu implantu.
Susana miała wrażenie, że obok niej wypełnia się jakiś biblijny archetyp – jej mężczyzna,
który wreszcie zbudował dom, zabiera się, by teraz odejść z tego świata
20
Rano, gdy jedenastogodzinna operacja dobiegała końca i było już wiadomo, że przebiegła
wzorowo, Susana pojechała na rancho po czeki i karty kredytowe potrzebne do zapłacenia za
szpital. Kiedy wróciła po kilku godzinach, operacja była dawno skończona, a Sławomir został
już przewieziony do osobnego pokoju. Wkroczyła tam w sam środek dramatycznej
bitwy. Mrożek obudził się z przekonaniem, że wzięto go do niewoli i umieszczono w
wojennym lazarecie. Młodego Polaka, który przypadkiem dowiedział się o jego operacji
i wiedziony ciekawością przyjechał zobaczyć, jak się chory czuje, uznał za obcego
agenta usiłującego wydobyć z niego wojskowe tajemnice. W nieprzytomnym szale
powyrywał kroplówki, stłukł monitor cennej aparatury, zaczął się szarpać z grubymi
pielęgniarkami, nic a nic nie potrafiącymi zrozumieć z jego polskich okrzyków, które
młody Polak jak mógł przekładał na hiszpański.
– Señor Mrożek – próbowały spokojnie tłumaczyć – tu nie ma żadnej wojny. Tu jest
brytyjsko-amerykański szpital w Mexico City.
Co dokładnie mówiły, nie miało zresztą żadnego znaczenia, bo Mrożek i tak ich nie
rozumiał, albo może nie słuchał i z bezwzględnym uporem za wszelką cenę chciał się
wydostać z wyimaginowanej niewoli. Susana wpadła w panikę.
– Sławomir! – przekrzykiwała panujący harmider. – Masz natychmiast przestać! To
urządzenie kosztuje milion dolarów! Jeżeli je zniszczysz, nie wypłacimy się nigdy.
Ją zrozumiał od razu. Usiadł na łóżku. Uspokoił się. Zaczął bardzo przepraszać. Ze
zdziwieniem rozglądał się po pobojowisku. Bez oporu pozwolił znów podłączyć się do
kroplówek i różnych elektronicznych urządzeń.
Chwilowo niebezpieczeństwo minęło, ale było wiadomo, że to dopiero zapowiedź tego, co
się będzie działo. Przez następne godziny Mrożek miał tylko na krótko
odzyskiwać świadomość, a nawet wtedy, gdy robił wrażenie całkiem przytomnego, nie
potrafił się porozumieć z personelem szpitala. Mówił wyłącznie po polsku i złościł się, że
nikt go tu nie rozumie. Tylko na widok dr. Lopeza Velarde wydobywał z siebie
pojedyncze angielskie słowa, ale właściwie nie było wiadomo, czy potrafi dokładnie swego
lekarza zrozumieć. W miarę sprawnie porozumiewał się z jedną tylko Susaną, z którą
rozmawiali swoim potocznym domowym językiem łączącym angielski z francuskim i
hiszpańskim.
Wieczorem obok wysokiego, otoczonego siatką i obstawionego medycznymi aparatami
łóżka Sławomira przerażone salowe ustawiły Susanie polówkę. Położyła się na niej,
ale właściwie nie spała, bo najpierw bała się oderwać wzrok od monitorów
pokazujących, że Sławomir żyje, a potem pojawiły się kolejne majaki, które ze
zmiennym nasileniem miały trwać miesiącami. Niemal zawsze były to jakieś wojenne
upiory, w których wrogami byli faszyści albo komuniści. Raz był przekonany, że
zaśnieżonymi fiordami uciekają właśnie do wolnej Finlandii, kiedy indziej, że próbują
się przedostać pociągiem do bezpiecznej Hiszpanii. Przez dłuższy czas żył w
przekonaniu, że Castro porwał ich na Kubę i że są przetrzymywani w jakimś okrętowym
szpitalu. Bardzo długo żadne logiczne argumenty nie mogły rozbić tego przekonania.
Nawet kiedy Susana pokazywała mu oznakowaną pościel British American Hospital,
powtarzał z uporem, że w życzliwym Kubańczykom Meksyku Castro mógł bez trudu
taką pościel zdobyć. Po kilku burzliwych dniach Susana zapewne by się załamała, gdyby
nie dr Velarde, który jej powtarzał, że część chorobowych objawów niebawem zacznie
mijać.
Wkrótce zaczął też Susanę wspomagać reżyser Ludwik Margulis – emigrant z Polski od 30
lat mieszkający w Meksyku – którego Mrożek zaakceptował w roli swojego tłumacza.
To chyba on pierwszy po kilku kolejnych dniach zwrócił Susanie uwagę, że Mrożek
wciąż zupełnie nie rozumie mówiących po hiszpańsku grubych i starych szpitalnych
pielęgniarek, których wizyty nieodmiennie budziły w chorym agresję, ale jego
agresywność jest już
21
zdecydowanie mniejsza i hiszpański bardzo się poprawia, jeśli tylko pielęgniarki są ładne i
młode.
Tak jak zapowiadał dr Lopez Velarde, różne funkcje mózgu wracały jedna po
drugiej, chociaż czasem pojawiały się w zaskakującej sekwencji. Na początku lutego,
kiedy trzeba było szpitalowi zapłacić kolejną słoną ratę, Mrożek nie potrafił się podpisać na
czeku i ktoś ze znajomych musiał jego podpis sfałszować. Ale już kilka godzin później,
kiedy uświadomił sobie, że wyczerpuje się zapas opowiadań zgromadzony w redakcji „The
European”, zażądał stoliczka, papieru oraz długopisu i zabrał się do pisania. W parę
godzin napisał wówczas zgrabną historyjkę o „komputerze zdrowia”, a w rzeczywistości o
tym, jak w ostatnim czasie postrzegał sam siebie. „Co ten pajac jeszcze tu robi?” – pytał
fikcyjny komputer zamiast podać „ocenę stanu zdrowia i potencjału egzystencjalnego”
narratora – swego właściciela, którego uznał za „beznadziejny przypadek”.
– „Prosiłem, żeby go wyregulować” – skarżył się narrator sprzedawcy komputera.
– „Więcej się nie da – oświadczył sprzedawca. – Przekręciłem śrubę do oporu.
– A może by go młotkiem...
– Spróbuję.
– Ty na mnie z młotkiem, trupie? – odezwał się (...) komputer.
Wyrzuciłem komputer i kupiłem sobie lusterko. Tanie i proste w użyciu, zawsze powie,
czy jestem rumiany czy blady. A przede wszystkim nie ubliża”.
Podpis autora pod tekstem nie budził już najmniejszych zastrzeżeń. Funkcja pisarska
wróciła jako jedna z pierwszych. Mrożek wciąż jeszcze nie mówił po hiszpańsku, wściekał się
na brzydkie pielęgniarki i nie był w stanie opanować obsługi pilota od telewizora, ale kolejne
opowiadania regularnie co tydzień wędrowały pod adres londyńskiej redakcji. Z punktu
widzenia „Europejczyka” tej choroby po prostu nie było.
22
Część III
Zmartwychwstawał cudem.
Zdawał sobie z tego sprawę tym lepiej, im dłuższe były remisje paranoicznego delirium. Już
w końcu lutego dr Lopez Velarde mógł z dumą pozwolić pacjentowi na opuszczenie
szpitala. Jeszcze przez dwa tygodnie Sławomir musiał codziennie zgłaszać się na
kontrole, więc chwilowo Mrożkowie zamieszkali u matki Susany w samym Mexico
City, ale około połowy marca mogli ostatecznie wrócić do swojej Epifanii.
Sławomir znów mówił po angielsku, nie tracił świadomości, potrafił zachowywać się
właściwie normalnie, ale w środku wciąż miotały nim lęki, depresje i drżączki. Całymi
dniami żył w lęku lub w strachu przed lękiem. Kiedy patologiczne napięcie wreszcie
na krótko mijało, pojawiała się upiorna obawa, że tak już będzie zawsze, że nigdy nie odzyska
prawdziwego spokoju, że już nie wróci pamięć tego wszystkiego, co po operacji przepadło w
czarnych czeluściach amnezji. W miarę jak odzyskiwał pamięć i umiejętność samodzielnego
działania, stopniowo pozbywał się jednak może najpotworniejszego strachu: że na całe życie
zostanie – jak sam mówił – idiotą wymagającym opieki i miotanym
absurdalnymi delirycznymi lękami, nad którymi w żaden sposób nie może zapanować.
Emocjonalne burze starał się zwalczać zmuszając się do rutynowego działania.
Wstawał regularnie o 9 rano, przez rozum zjadał śniadanie, potem siadał do pracy.
Czytał prasę, odpisywał na listy, pisał opowiadania dla „Europejczyka”. Godziny, które
spędzał na pisaniu, były dla Susany chwilami wytchnienia, bo zachowywał się wówczas
jak zupełnie zdrowy. Rzemieślnicza pisarska solidność sprawiała, że kiedy nadchodził
termin wysyłki kolejnego tekstu, potrafił pokonać dręczące go obsesje, przełamać
obezwładniające uczucie bezradności i zdobyć się na skupienie konieczne, by tworzyć.
Jemu samemu świadomość, że mimo wszystko znów jest w stanie pisać, dodawała spokoju.
Neurony pisania łagodziły aktywność potężnych neuronów lęku. Widział w ich działaniu
dowód, że naprawdę żyje, że nie jest tylko
– jak nieraz o sobie myślał – miotanym emocjami kłębkiem rozszalałych nerwów i zużytych
wnętrzności.
Tymczasem ciało goiło się szybciej niż nerwy. Latem dr Lopez Velarde uznał, że
stałe kontrole szpitalne nie są już potrzebne, ale Mrożka ciągle dręczył niepokój, a
napady lęku paraliżowały go często na wiele długich godzin. Kiedy od operacji minęło pół
roku, a lęki i urojenia, wbrew obietnicom lekarzy, wciąż trwały, Susana uznała, że aby
się ich pozbyć, Sławomir potrzebuje przełomu, odmiany, szoku, który zmusi go do
skoncentrowania się na czymś innym niż własna choroba. Po serii dramatycznych rozmów
zdołała go przekonać do samodzielnego wyjazdu na minifestiwal jego sztuk organizowany w
Sztokholmie.
23
Zmartwychwstałem cudem
Oboje mieli nadzieję, że kiedy Mrożek, zdany tylko na siebie, będzie musiał odbyć
transkontynentalną podróż, poruszać się po Sztokholmie, pamiętać o lekarstwach,
jedzeniu, praniu, formalnościach, kiedy z jego życia na jakiś czas znikną sytuacje i miejsca, w
których przez ostatnie pół roku tyle razy cierpiał, kiedy wreszcie zabraknie
nadopiekuńczej żony, choroba minie sama i nigdy nie wróci.
Na początku września Mrożek wylądował w Sztokholmie z żelaznym postanowieniem, że
się z sobą upora i po paru tygodniach wróci do Epifanii zdrowy. Zacisnął zęby, chodził na
spektakle i oficjalne przyjęcia, rozmawiał z ludźmi, udawał, że nic się nie dzieje, ale
wewnątrz wciąż potężnie dygotał. Czasem lęk bywał tak natarczywy, że Mrożek nie potrafił
się zdobyć na przejście ulicy. Przystawał, chował się do bramy, kulił się w sobie, czekał, aż
drżączka ustąpi. Jak umiał, zmagał się z szarpiącym go od środka upiorem, ale kiedy
po miesiącu wrócił do Epifanii, wciąż nie był ani zdrowy, ani przekonany, że
wreszcie wyzdrowieje.
Znów co rano regularnie wstawał i chodził do wieży, żeby pracować lub, częściej,
symulować pracę, bo tygodniami nie umiał przełamać zaklętego kręgu, w którym lęki
ustępowały miejsca tylko depresji i strachowi przed lękiem. Właściwie nie miał już siły się z
samym sobą zmagać.
– Coś ty mi zrobiła! – wyrzucał Susanie. – Dlaczego nie pozwoliłaś mi umrzeć? Jak
mogłaś dopuścić do tego, żebym nie umarł od razu.
24
Neurony pisania łagodziły aktywność potężnych neuronów lęku
Późną jesienią także Susana zaczęła tracić pewność, że Sławomir kiedykolwiek do końca
wyzdrowieje. Blisko rok obserwowała już jego męczarnie i może właśnie teraz także przez jej
głowę przemknęło dramatyczne pytanie, czy miała prawo go na to cierpienie skazywać. Ale z
drugiej strony bez niego nie potrafiła sobie wyobrazić świata. Więc walczyła dalej.
Późną jesienią uznała, że ostatnią deską ratunku może być zmuszenie Sławomira do
intensywnej pracy.
– Sławomir – zaczęła go przekonywać – napisz nową sztukę. To ci na pewno pomoże.
– Ja już nie napiszę żadnej nowej sztuki.
– Napiszesz!
– Nie mam siły.
– Musisz mieć siłę.
– Nie chcę.
– Musisz chcieć.
Powtarzali tę rozmowę nie raz i nie dwa razy. Aż wreszcie koło Wigilii Mrożek przestał się
bronić. Zaczął wysiadywać... Bez entuzjazmu, bez przekonania, przez rozum. Jak zwykle,
kiedy przymierzał się do pisania sztuki, zamykał się w gabinecie – tym razem we
właśnie wykończonej wieży – i niemal bez ruchu, siedząc na krześle całymi
godzinami, dniami, tygodniami szukał w głowie nie tyle tematu, co melodii, barwy,
tego kluczowego tonu, na którym później miał cały dramat budować.
Na początku stycznia zaczął wreszcie pisać. Ton, który odnalazł, był w gruncie rzeczy taki,
jak jego rok, który minął.
25
Zaczynał się złoty czas ich meksykańskiej przygody. Kiedy jesienią wrócili do Epifanii,
zastali ją kwitnącą – dokładnie taką, jaką sobie wymarzyli.
Balansował gdzieś między dramatem ostatecznego a małostkową śmiesznostką, między
heroicznym cierpieniem a lekkomyślnym szczęściem, między logicznością śmierci
a przypadkowością życia.
Po tym, co miał za sobą, drażnił go polski stosunek do śmierci. Złościło go, że Polacy nie
mówią o niej inaczej, jak tylko z namaszczeniem, a najlepiej wcale – żeby nie
zapeszyć. Polskiemu zabobonnemu omijaniu śmierci przeciwstawiał jej stałą obecność w
synkretyczno- chrześcijańsko-prekolumbijskiej kulturze Meksyku, w meksykańskim
obyczaju, właściwie w codziennym życiu.
– Bo jak można usuwać śmierć z życia do tego aż stopnia, żeby spotykała ludzi, którzy nic o
niej nie wiedzą, którzy z jej obecnością się nie oswoili?
śeby zacząć łatanie tej dziury, sam zagrał w to inne mówienie o umieraniu. Bawił
go związek między własną chorobą a sztuką o śmierci. Wreszcie był jej na tyle blisko, że już
coś na ten temat potrafił swoim – mrożkowskim – językiem powiedzieć.
Poddany własnej żelaznej dyscyplinie opowiadał codziennie od dziewiątej trzydzieści do
pierwszej po południu. Potem zjadał obiad i po krótkiej sjeście zazwyczaj zamykał się
w wieży jeszcze na kilka godzin. Bywało jednak, że wciąż powracające lęki dopadały
go właśnie wtedy, gdy pracował w swojej wymarzonej pracowni, gdzie nikt i nic nie mogło
mu przeszkodzić – może poza groźnym włochatym pająkiem, którego należało zabić,
albo nieuchwytną, lecz zupełnie niegroźną meksykańską jaszczurką, która czasami
wyskoczyła z kosza na papiery. Nieraz długie godziny przesiedział wówczas skulony w
swym dziwnym eremie, skazany na kompletną samotność wobec paraliżującej drżączki,
bo wszyscy dokoła wiedzieli, że „señor Mrożek pracuje i w żadnym razie nie wolno mu
przeszkadzać”.
A jednak Susana znowu miała rację. W miarę postępów pracy lęki przychodziły wyraźnie
26
coraz rzadziej. Po dwóch miesiącach „Wdowy” były gotowe, a ich autor już
praktycznie zdrowy. Nie był może z tej sztuki specjalnie zadowolony – choć przecież się jej
nie wstydził – ale potrafił cenić ją za to, że mu przywróciła normalność.
Na początku marca 1992 roku maszynopis „Wdów” powędrował do Diogenes Verlag
– szwajcarskiego wydawcy, któremu Mrożek na zawsze sprzedał prawa światowe do
całej swojej twórczości – a już latem pokazano je na festiwalu teatrów w Sienie
reżyserowane przez samego autora.
Tym razem pojechali do Europy oboje z Susaną. Mrożek brał jeszcze zalecone przez dr.
Velarde lekarstwa na obniżenie ciśnienia, łatwo się męczył, miał słaby apetyt, ale psychicznie
czuł się zupełnie dobrze. Na tyle dobrze, że po dwóch latach znów potrafili się bawić, cieszyć
ż
yciem i towarzystwem młodego włoskiego zespołu. Jesienią wybrali się razem do Paryża, a
potem do Krakowa. Znów mieli plany, projekty, marzenia. W redakcji
„Tygodnika Powszechnego” Mrożek opowiadał, że w Meksyku po raz pierwszy w życiu
polubił swoją pracę, że nareszcie ma przestrzeń, której mu potrzeba, nareszcie będzie
mógł poukładać papiery i książki.
Zaczynał się złoty czas ich meksykańskiej przygody. Kiedy jesienią wrócili do Epifanii,
zastali ją kwitnącą – dokładnie taką, jak sobie wymarzyli. Za szczelnymi oknami niegroźne
były już deszcze ani wichury, w ogrzewanych i wyłożonych dywanami wnętrzach nie
przeszkadzało zimno, dla obstawionych piorunochronami domów niestraszne wydawały
się choćby najpotężniejsze gromy walące w posiadłość na wzgórzu. W ogrodzie
owocowały wypielęgnowane drzewka, starannie strzyżona trawa najwyższych tarasów,
której nasiona Mrożkowie przywieźli z Europy, uzyskała konsystencję prawdziwej
angielskiej murawy. Służba pod wodzą Paco pracowała nienagannie – przynajmniej jak na
meksykańskie warunki. Tylko stajnia niestety świeciła pustkami, bo po operacji
Mrożkowi zabroniono fizycznych wysiłków, a Susana nigdy nie przepadała za końmi, więc
trzeba je było sprzedać.
Wszystko działało już tak wyśmienicie, że Susana mogła pomyśleć o powrocie do
własnych teatralnych pasji. Wkrótce po przyjeździe z Europy skrzyknęła przyjaciół i
pod firmą „Teatro de Epifania” zaczęła przygotowywać wystawienie „Wdów” w
powiatowym teatrze w Tlaxcala.
Po Nowym Roku przedstawienie było gotowe. Zamówili wtedy specjalny autobus i
zawieźli nim na premierę wszystkich pracowników – Paco z Flor i czterema córkami,
kucharkę Marię i jej pomocnicę, starego ogrodnika i podręcznych Paco – oraz
kilkanaście osób z okolicy. Mieli teraz przed sobą naprawdę wielkie chwile. Wystarczyło
popatrzeć na miny Indian, którzy pierwszy raz w życiu zobaczyli złocenia i stiuki
tlaxcalskiego teatru, żeby zrozumieć, że ta premiera nie mogła odbyć się bez nich. I trzeba
było popatrzeć na ich twarze, kiedy po przedstawieniu zapalono światło, żeby uwierzyć,
ż
e jeśli nie dla nielicznych tlaxcalczyków, to w każdym razie dla owych kilkudziesięciu
gości Epifanii warto było dać to przedstawienie.
– Madame – powiedziała stara Indianka Maria zdziwionej milczeniem publiczności
Susanie – miałam ochotę się śmiać, lecz moje serce biło nazbyt mocno.
Ale liczyło się i to, że Paco, który w imieniu señor Mrożka zarządzał Epifanią,
Maria, która dla Mrożka nauczyła się robić jego ulubione danie: czyli „borshch i
perogi”, don Adolfo, bardzo stary ogrodnik, wreszcie kuchenne i pokojowe pomoce, różni
wynajmowani przez Paco robotnicy, a także ludzie z Tlahuapan dopiero teraz
zrozumieli, z kim mają do czynienia. Bo przecież dopiero teraz dowiedzieli się, co
produkuje ten dziwny, a dla nich może raczej dziwaczny señor Sławomir Mrożek, który
poślubił Meksykankę, kupił to stare rancho i zbudował na nim swoją śmieszną wieżę, w
której przesiaduje całymi niemal dniami mówiąc, że tam pracuje, choć nic właściwie nie robi,
czy raczej – sądząc po odnajdowanych
27
przez pokojówkę śladach, o których zapewne niejednemu wspomniała – pali fajki, je
krakersy, z rzadka coś zanotuje i od czasu do czasu postuka w komputer.
Chociaż z drugiej strony trudno właściwie powiedzieć, co kto z nich naprawdę zrozumiał.
Zapewne człowiek wychowany w świecie naszej kultury nie jest w stanie sobie wyobrazić,
jaki sens mogą mieć Mrożkowskie etiudy czy skecze na temat życia i śmierci dla
kogoś przekonanego o duchowości warzyw i pozbawionego europejskiego wyobrażenia
czasu, więc także przemijalności.
A przecież Maria z głębokim przekonaniem przemawiała do zwykłej marchewki, zanim ją
wyrwała w ogrodzie, i bardzo prosiła, by się nie gniewała, kiedy wrzucała ją pokrojoną do
garnka. I przecież nigdy się nie nauczyła czytać czasu z zegarka, przez co jej
wyśmienite pierogi robione według przepisu, który Susana otrzymała w Krakowie od
pani Lemowej, rzadko kiedy bywały gotowe akurat o tej porze, na którą przewidziano obiad.
Zapewne trudno nam także wyobrazić sobie, jak odpowiedzialność wobec życia i śmierci
rozumie mężczyzna, który w sensie społecznym do końca pozostał dzieckiem.
A przecież don Adolfo, ów stary ogrodnik, który swój fach uprawiał od małego i o
ogrodzie wiedział po prostu wszystko, nim obciął róże, zawsze musiał zapytać Susanę,
w którym to zrobić miejscu.
Mówi, że tam pracuje, choć nic właściwie nie robi, czy raczej – sądząc po odnajdywanych
przez pokojówkę śladach, o których zapewne niejednemu wspomniała – pali fajki, je
krakersy, z rzadka coś zanotuje i od czasu
do czasu postuka w komputer
Miał bowiem głęboko wpojone poczucie hierarchii, a nie potrafił zrozumieć podziału
kompetencji i odpowiedzialności, podobnie jak nie potrafił się nauczyć odkręcania śruby. W
ś
wiecie don Adolfo – tak jak w świecie dziecka – byli mali, którzy słuchają, i duzi,
co rozkazują. On miał tylko słuchać. Nie dopuszczał więc myśli, że mógłby podjąć
jakąkolwiek
28
decyzję i przyjąć najmniejszą choćby odpowiedzialność – nawet dotyczącą tego, gdzie
przyciąć krzak róży.
Maria i don Adolfo niczym się specjalnie nie różnili od zdecydowanej większości wielkiej
rzeszy pracowników, którzy zdążyli się przez Epifanię przewinąć. Zapewne niemal wszyscy
czuli się osieroceni przez tajemniczego, wiecznie nieosiągalnego, zamkniętego w wieży,
podróżującego albo chorego señor Mrożka. Tym natarczywiej domagali się więc matkowania
Susany.
Od siódmej rano, kiedy pojawiała się w Casa Grande, do dziewiątej wieczorem,
kiedy zamykała się w swoim buduarze, żeby przed snem przez parę godzin poczytać
jeszcze książkę, niemal bez przerwy prześladowały ją więc tysiące pytań, których europejscy
służący nigdy by nie zadali.
– Señora – pytała kucharka – ile ugotować klusek?
– Tyle, co zawsze.
– Gracias, señora.
– Señora – zgłaszał złota rączka – żarówka się przepaliła.
– To wkręć nową.
– Dobrze, señora.
– Señora – informował masztalerz – konie nie mają wody.
– To im nalej
– Tak jest, señora.
– Señora – pytał ogrodnik – czy podlać trawę?
– Tak, podlej.
– Już podlewam, señora.
Susana złościła się, narzekała, zachęcała do samodzielności, bo czasem zwyczajnie uginała
się pod ciężarem pracy, ale przecież w głębi duszy rozumiała tych ludzi. Od dziecka znała
takich, jak oni, choć sama wychowała się w zupełnie innej tradycji. Rodzina jej ojca, w której
krew hiszpańska mieszała się z krwią Indian Zaphoteaca, przez pięć pokoleń samotnie
mieszkała na malutkiej wysepce u wybrzeży Meksyku. Z górą 100 lat mężczyźni z tej rodziny
byli latarnikami przez długie miesiące skazanymi tylko na własne siły. Nie mogli liczyć na
pomoc służących, których nigdy nie mieli, ani przełożonych, urzędujących przecież
zbyt daleko.
Do ich samotnej latarni zaopatrzenie docierało najwyżej parę razy w roku. śycie
całej rodziny było więc uzależnione nie tyle od niewielkich dochodów z dziedziczonej
posady, ile od tego, jak dużo jadalnych roślin zdołano uprawić, jakie ryby złowiono i jak
wiele zwierząt wykarmiono na skalistej wysepce.
Susana uważa, że to krew latarników espańo-zaphoteaca – przez pokolenia
nauczonych kompletnej samodzielności i odpowiedzialności za siebie – połączona z krwią
przodków jej matki – przywiezionych z Hiszpanii ochrzczonych żydowskich rzemieślników –
stanowiła o jej odmienności i stała się źródłem jej „kłopotu z Meksykiem”. Dlatego stąd
uciekała. I także dlatego teraz nie chciała dać się wpisać w żadną tradycyjną meksykańską
rolę. Nie chciała być ani „bogaczką” trwoniącą majątek męża, ani „okrutną señorą” całymi
dniami pohukującą na służbę i okładającą służące po twarzy. Postanowiła tu, w Epifanii,
stworzyć swój własny świat, a nie tylko kolejną lepiej czy gorzej prosperującą posiadłość.
Chciała nakłonić innych, by razem z nią to rancho budowali, by się od niej uczyli innego
stosunku do życia, do pracy, do ludzi. Znając Meksyk wiedziała jednak dobrze, że aby
to osiągnąć, musi ostrożnie
29
balansować między swoją dość rewolucyjną wizją, a lokalnym wyobrażeniem
naturalnego porządku, bo inaczej zostanie przez miejscowych po prostu wyśmiana jako
egzaltowana, niepraktyczna dziwaczka, której małżeństwo z bogatym Europejczykiem
przewróciło w głowie i której fanaberiami nie warto zawracać sobie głowy.
Nie chciała być ani „bogaczką”, trwoniącą majątek męża, ani „okrutną señorą”, całymi
dniami pohukującą na służbę i okładającą służące po twarzy
Także Mrożek po przyjeździe do Meksyku niechętnie dał się przekonać, że przynajmniej
chwilowo musi się podporządkować elementarnym zasadom miejscowego rytualnego kodu,
wedle którego do niego należało mówić „senor”, a on powinien był zwracać się do
pracowników wyłącznie po imieniu. Dla świętego spokoju zgodził się jednak swój europejski
egalitaryzm zachować dla siebie, zrazu bez przekonania przyjmując argument, że gdyby do
dziewczyny w kuchni zwrócił się per „señora”, zostałby uznany za nieokrzesanego lub wręcz
nieobyczajnego dziwaka, a nie za nowoczesnego człowieka Zachodu dającego
wyraz najgłębiej chrześcijańskiemu przekonaniu o równej godności osób.
Urodzony samotnik, wyposażony w naturę wielbłąda, który sam jeden może przejść
pustynię, chętnie natomiast przyjął do wiadomości, że nic takiego jak wymyślone
przez Europejczyków „sąsiedztwo” w sensie towarzyskim czy społecznym w Meksyku nie
istnieje. Chętnie zaakceptował fakt, że posiadanie wspólnej granicy, ani tym bardziej
mieszkanie w jednej okolicy, nie rodzi tu żadnych zobowiązań towarzyskich, nie tworzy
więzi, nie pociąga za sobą obowiązku świadczenia sobie pomocy. Z ulgą przyjął
do wiadomości, że utrzymywanie przez białego stosunków towarzyskich z prostą
miejscową ludnością byłoby uważane za zwyczajnie nieobyczajne, wizyta zaś w domu
któregoś z miejscowych zostałaby
30
w wiosce uznana za skandal.
Wiosną 1993 roku, mając za sobą przeszło trzy lata spędzone w Meksyku, miał już dość
okazji, żeby się przekonać, że amerykańska telewizja, godzinami oglądana nawet
w najlichszych slamsach meksykańskich przedmieść, mogła w krótkim czasie sprawić,
ż
e zamiast sombrera młody Indianin zakłada baseballówkę, a młode Indianki pierwsze
zarobione pieniądze przeznaczają na blond-złotą farbę do włosów, ale nie mogła równie
szybko zmienić obyczajów. Farbowane i na dodatek kręcone włosy dziewczyn z puebla
– starających się odwzorować nordyckie wzorce estetyczne amerykańskich gwiazd –
tylko potwierdzały aktualność kastowej meksykańskiej hierarchii, w której od zawsze
najwyżej stoją biali, a najniżej Indianie. Baseballówka natomiast nie gorzej niż
sombrero pasuje do wciąż nienaruszonego stereotypu wiecznego macho-zdobywcy, który
nie ciuła, nie sieje i nie orze, lecz musi się nieustannie potwierdzać błyskotliwie zdobywając
nie tylko kobiety i złoto, lecz wszystko to, co Europejczyk osiąga przez lata banalnie
mozolnego trudu.
Po trzech latach przeżytych w Epifanii doskonale zdawał już sobie sprawę, że nie
tylko Maria i don Adolfo, ale także okoliczni młodzieńcy chodzący w adidasach,
jeansach i baseballówkach należą do zupełnie innego niż on świata. Przyjmował to do
wiadomości nie epatując się jednak egzotyką meksykańskiej obyczajowości tak samo,
jak się nie epatował egzotyką miejscowej fauny ani rozłożystością otaczających rancho
wielkich dzikich agaw. Meksyk interesował go tylko o tyle, o ile tutejsze otoczenie mogło
mieć wpływ na jego własne życie. Chciał żyć i żył zamknięty w swojej Epifanii, której
nie opuszczał całymi miesiącami. Do szczęścia wystarczała mu pokonywana parę razy
dziennie paręsetmetrowa przestrzeń pomiędzy La Torre a Casa Grande i otwarty horyzont
z widokiem na bezkresne góry. Egzystował – dosłownie i w przenośni – na skraju
indiańskiej wioski, albo może raczej
tuż za jej granicą.
Zapewne był przez otoczenie dość bacznie obserwowany. Jego posiadłość, nad którą
królowała ekscentryczna wieża, stała się częścią lokalnego krajobrazu, a w
optyce okolicznych Indian chyba i on już w jakimś stopniu do owego krajobrazu należał, ale
sam nie miał najmniejszego zamiaru wtapiać się w otaczający go meksykański świat.
A jednak im dłużej w tym otoczeniu mieszkał, tym bardziej doceniał znaczenie
pieczołowicie przestrzeganego rytuału. Uczył się go tym łatwiej, że miał przecież za
sobą twardą szkołę przedwojennego małopolskiego chłopa. Od dziecka uczono go
traktowania ludzi po uważaniu, oraz przestrzegania hierarchii i sztywnego podziału ról. Teraz
skłonny był uznać,
ż
e
surowe,
dziewiętnastowieczne obyczaje
pasują do
w
gruncie
rzeczy dziewiętnastowiecznego świata tej okolicy
przypominającego równie dziewiętnastowieczny świat jego galicyjskiego dzieciństwa.
Rozumiał, że życie w pueblach takich, jak Tlahuapan – podobnie jak życie w Borzęcinie i
większości wiosek przedwojennej Galicji – jest po prostu tak ciężkie i tak statyczne, że
jeśli lokalna społeczność ma jakoś funkcjonować, na rozluźnienie kodu czy zmianę
obyczaju w żadnym razie pozwolić sobie nie może.
31
Chciał żyć i żył zamknięty w swojej Epifanii, której nie opuszczał całymi miesiącami. Do
szczęścia wystarczała mu pokonywana parę razy dziennie paręsetmetrowa przestrzeń
pomiędzy La Torre a Casa Grande i otwarty horyzont z widokiem na bezkresne góry.
Rozumiał więc także coraz lepiej, że naruszenie hierarchii, jakakolwiek fraternizacja czy
próba zmniejszenia dystansu między „señorą” i zwłaszcza nim – białym „señorem” –
a pracownikami rancha wytworzyłaby w miejscowych wrażenie, że coś się
zawaliło w kosmosie. A to wcześniej czy później musiałoby oznaczać odrzucenie lub
co najmniej ośmieszenie dziwaków. Jeśli więc chcieli tu żyć, musieli akceptować miejscowe
reguły.
Niby to wszystko wiedzieli. Niby rozumieli. A jednak zanim się obejrzeli, kod został
złamany, zasady naruszone, dystans diabli wzięli. I wkrótce nikt już nie mógł zapanować nad
tym, co się w Epifanii działo.
Nieszczęście zaczęło się od konfitur, które były za dobre. Od wspaniałych,
domowych konfitur, które Susana smażyła dla męża. Bo przecież szkoda było zmarnować tę
masę jabłek, mango, brzoskwiń, gruszek i śliwek, które rodziły drzewka porastające tarasy
Epifanii. Kto spośród znajomych Susany odwiedził Epifanię, ten się owymi konfiturami
zachwycał. Sytuację pogorszyło dobre serce Susany. Bo zachwyceni konfiturami goście
opuszczali Epifanię ze słoiczkami w kieszeniach. Wkrótce więc konfiturami zachwycali się
także goście gości.
Niebawem
przyjaciele
zaczęli się
przymawiać o
drugi
słoiczek
dla
swoich zachwyconych przyjaciół. W ten sposób na
konfiturowym horyzoncie pojawili się nie mniej zachwyceni goście gości gości, czyli
przyjaciele przyjaciół przyjaciół. I wszyscy oni, gdy raz spróbowali, gwałtownie pożądali
konfitur z Epifanii.
Ale dlaczego Susana miałaby obdarowywać swoimi konfiturami ludzi, których w życiu nie
widziała na oczy? A z drugiej strony: owoców rodziło się w Epifanii tyle, że
Mrożkowie mogli zjeść tylko niewielką część robionych z nich konfitur. Czy miały się
marnować? Wreszcie jakaś przyjaciółka zebrała się na odwagę i powiedziała Susanie
to, co wielu zapewne myślało: że jeden czy dwa słoiki to dla niej za mało i że chciałaby po
prostu kupić tyle konfitur, żeby starczyło ich na całą zimę dla niej i jej
przyjaciół. Susana była zakłopotana, ale wreszcie uległa. A skoro uległa jednej, nie
mogła się oprzeć i innym przyjaciółkom, przyjaciółkom swoich przyjaciółek, a
w
końcu także przyjaciółkom przyjaciółek swoich przyjaciółek. Zanim się
obejrzała, konfitury zaczęły przynosić całkiem
32
interesujący dochód, a do bramy Epifanii dzwonili poszukujący ich ludzie, o których istnieniu
Susana nawet nie miała pojęcia.
W 1993 roku konfitury z Epifanii pojawiły się w ofercie spółdzielni gospodyń, które
swoim znajomym
i
znajomym
znajomych
sprzedawały własne domowe
przetwory. Sprzedanych słoików nie liczono już teraz na sztuki, ale na kartony, a
popyt rósł z miesiąca na miesiąc. Okazało się, że Susana przez przypadek trafiła w głęboką
rynkową niszę.
Europejskie konfitury sprzedawane w eleganckich sklepach były potwornie drogie, a w
Meksyku nic takiego nie produkowano.
Wtedy właśnie – zdaniem Susany – zaczęło się nieszczęście. Bo przyszło jej do głowy, że
skoro konfitury sprzedają się tak wspaniale, to Rancho La Epifania nie musi się utrzymywać z
honorariów Mrożka, że może zdoła samo na siebie zarobić. A, co jeszcze gorsze, podzieliła
się tą myślą z Paco i Flor Guzmanami.
Jednak szukając źródeł katastrofy należy pewnie sięgnąć nieco dalej w przeszłość. Do tych
dramatycznych miesięcy, które Mrożek spędził w British-American Hospital i
kilku następnych, które przechorował w La Torre. Dla Susany – najpierw przerażonej,
a potem przygnębionej chorobą męża – Flor i Paco stali się wówczas kimś więcej niż
rządcą i kucharką. W samotnej Epifanii razem z nią przeżywali dramat Sławomira. Siłą
rzeczy między nią a rządcami niepostrzeżenie wytworzyła się więź może nie
przyjacielska, ale jakby rodzinna. Jakby to byli nie obcy, lecz jacyś zubożali krewni – w
dodatku bardzo pomocni, kiedy świat się zawalił.
Więc razem przeżyli katastrofę choroby i w jakimś sensie razem się później z niej
wydobywali. Razem się martwili i razem się cieszyli. Aż wreszcie przestało być takie jasne,
ż
e oni pracują u niej. Raczej już pracowali razem. Więc było też oczywiste, że razem –
Susana, Flor i Paco – spróbują teraz zrobić z Epifanii samowystarczalne rancho.
Dlatego zaproponowała, by przy produkcji konfitur – kiedy była już mowa o produkcji,
a nie o smażeniu na potrzeby domu i grupki przyjaciół – razem pracowali i by w przyszłości
dzielili się zyskami.
To – zdaniem Susany – był koniec Epifanii. Porządek został zburzony, bomba zegarowa
ruszyła i wybuch stał się teraz już tylko kwestią czasu.
33
Część IV
Chwilowo nic nie zapowiadało burzy.
Przeciwnie. Wyglądało na to, że po latach chudych przyszły lata rzeczywiście tłuste.
Sławomir czuł się wyśmienicie. Wydawnictwo Noir sur Blanc zaczęło druk jego
„Dzieł zebranych”. Napisana wiosną 1993 r. „Miłość na Krymie”, w roku 1994 szła już w
Krakowie, Warszawie, Sztokholmie, Kielcach i Paryżu. Niebawem miała się stać
wydarzeniem sezonu teatralnego w Moskwie. Zapowiadały się premiery w Berlinie i w
holenderskim Haarlemie. Kwitła też Epifania. Po czterech latach wreszcie zainstalowano na
rancho telefon. Dzięki przeciągnięciu własnej parokilometrowej linii działał nawet faks.
Cały Meksyk przeżywał jeszcze chwile gospodarczego cudu, a wraz z Meksykiem swój
gospodarczy cud przeżywała
Susana. Jej pyszne konfitury szły jak ciepłe bułeczki.
Wiosną 1994 roku Susana uznała, że czas już skończyć z chałupnictwem. Od jakiejś
zbankrutowanej fabryczki kupiła kilka maszyn do produkcji konfitur i umieściła je w nieco
przerobionej starej La Cabae – owym stojącym poniżej Casa Grande rzadko
używanym gościnnym domku, w którym przeszło trzy lata wcześniej Mrożkowie spędzili
swoje pierwsze noce na rancho. Na rozwidleniu traktów, tam gdzie prowadząca od
szosy wyboista droga gwałtownie skręcała ku porośniętemu przez agawy wzgórzu,
stanęła okazała tablica:
„Mermeladas y conservas LA EPIFANIA fabricación artesanal”.
Na pozór wszystko szło tu wyśmienicie. Susana pochłonięta była nieoczekiwanie
kwitnącymi interesami. Mrożek z podziwem i nie skrywaną dumą patrzył na jej
sukcesy. Bomba cykała, lecz Mrożkowie wciąż jeszcze jakoś jej nie potrafili usłyszeć. Może
zresztą była w tym jakaś meksykańska specyfika? Może po prostu w Meksyku nie tylko
ż
ywioły i ludzie mają ów słynny temperament? Może więc i klęska nie może tu ot tak sobie
nadejść, lecz musi właśnie spaść, jak grom z jasnego nieba?
Bo przecież i Susana, i Mrożek musieli widzieć, że Guzmanowie nie są już tacy, jak
kiedyś. Nie tylko dlatego, że w Casa Della Guardia mieli eleganckie, w europejskim
stylu urządzone służbowe mieszkanie z ogrzewaniem, osobnymi łóżkami dla każdego
dziecka i błyszczącą łazienką. Nie dlatego, że zarabiali najwięcej w całej okolicy. I nie
dlatego, że za pieniądze Mrożków Flor skończyła ekskluzywny kurs europejskiej kuchni, a
Paco nauczył się prowadzić samochód i zdobył prawo jazdy. Nawet nie dlatego, że starsze
córki Guzmanów – Lidia, Jesus i Yanelly – chodziły już teraz do drogiej prywatnej
szkoły. Przede wszystkim dlatego, że poczuli się lepsi. Lepsi niż kiedyś i lepsi od innych. O
Indianach z wioski zaczęli mówić „oni”. Na pracowników patrzyli teraz z góry, pohukiwali na
ludzi. Ale, i tego nie dość. Od kiedy zostali in spe wspólnikami Susany, poczuli się nagle
członkami wyższej klasy. Nie byli już tylko wieśniakami wynajętymi do pracy na
rancho. Byli Państwem Guzman, którzy robią interesy z señorą Susaną Mrożek.
Rachując przyszłe dochody, które mieli uzyskać za dwa albo trzy lata, gdy inwestycja się
zwróci, już teraz poczuli się bogaci. Nie chcieli na to bogactwo oczekiwać latami.
Projekty, business plany, odległe rachuby wzięli za rzeczywistość. Już zatem wedle projektów
– nie wedle realnych dochodów – mierzyli swoje
potrzeby i planowali wydatki.
Mrożkowie musieli widzieć symptomy tej zmiany, ale jakimś cudem ich nie dostrzegali.
Może dlatego, że pozwolili sobie zanadto się do Guzmanów przywiązać, a może za bardzo się
przywiązali do myśli, że to dzięki Paco całe rancho się kręci, a dzięki Flor Susana
ma na miejscu prawdziwą podporę.
Ale najgorszego i tak chwilowo zobaczyć nie mogli, w każdym razie tak długo, jak długo
34
Guzmanom ufali. Bo trzeba by było stracić zaufanie, by sprawdzać, czy
robotnicy rzeczywiście dostawali jedzenie, na które Paco codziennie brał od Susany
pieniądze. Indianie z wioski zbyt sobie przecież cenili możliwość dorobienia na rancho, by
skarżyć się na rządcę. I trzeba by było wzbudzić w sobie nieufność, żeby kontrolować, czy
rzeczywiście z pick-upa wyładowano zakupy, na które Flor przedstawiała rachunki. śe
nie wszystko tu bywało w porządku, Mrożkowie mieli się dowiadywać od innych
pracowników dopiero, kiedy Guzmanów już w Epifanii nie było.
Wiosną 1994 roku Susana uznała, że czas już skończyć z chałupnictwem. Od jakiejś
zbankrutowanej fabryczki kupiła kilka maszyn do produkcji konfitur
i umieściła je w nieco przerobionej starej La Cabañe
Tymczasem bomba cykała nie tylko w Epifanii. 1 grudnia 1994 roku Carlos Salinas
de Gortari – wielki charyzmatyczny prezydent Meksyku – przekazał urząd
bezbarwnemu Ernesto Zedillo – swemu koledze z rządzącej niemal od początku wieku Partii
Rewolucyjno- Instytucjonalnej. Niebawem spektakularny meksykański cud gospodarczy
zamienił się w jeszcze
bardziej
spektakularną katastrofę.
Wielki prezydent
okazał się
wielkim hochsztaplerem, który dużą część meksykańskiej gospodarki
sprywatyzował z korzyścią dla siebie i swoich przyjaciół. Na dodatek, wkrótce po
przekazaniu urzędu okazało się, że najbliższe otoczenie byłego prezydenta zamieszane
jest w handel narkotykami i głośne morderstwa o polityczno-mafijnym podłożu, a
meksykański peso, którego kurs sztucznie utrzymywano na absurdalnie wysokim
poziomie, niemal z dnia na dzień stracił 60 procent swojej poprzedniej wartości.
Meksyk się zawalił. Pięćdziesiąt miliardów dolarów międzynarodowej pomocy mogło
poratować meksykańską walutę, ale nie mogło uratować całej gospodarki, ani tym
bardziej meksykańskiej dumy. Kiedy w marcu 1995 roku, trzy miesiące po ustąpieniu z
urzędu, Carlos
35
Salinas uciekł do Ameryki, w Meksyku coś pękło. Ruszyła fala spektakularnych bankructw.
Bezrobocie rosło dosłownie z tygodnia na tydzień. Ci, którzy zachowali pracę,
zarabiali często o połowę mniej niż przed wyborami.
Z dnia na dzień runęło wszystko: stabilna waluta, rozwijająca się gospodarka, fortuny
bogaczy i nadzieje biedaków, rachuby inwestorów i ambicje Południa, które już-już
miało dogonić od zawsze bogatszą Północ. To nie był ten sam Meksyk co parę miesięcy
wcześniej. I w tym innym Meksyku żyli już zupełnie inni Meksykanie.
Wiosną i latem 1995 roku Mrożkowie z przerażeniem obserwowali gwałtowny powrót
meksykańskich demonów uśpionych chyba od czasów rewolucji Zapaty. Pod
barokowymi formułkami wyszukanej grzeczności, które wypełniają tu rozmowy nawet
prostych ludzi, coraz wyraźniej widzieli błysk starego, groźnego szaleństwa, a może również
strachu – nawet przed samym sobą. Gdzieś zginęła meksykańska otwartość. Miejsce
zbiorowego pogodnego i optymistycznego spokoju zajmowały teraz kolektywne lęki.
Jakby dur padł na ludzi. Z miesiąca na miesiąc ulice, po których przez lata można
było spacerować nocą, stawały się niebezpieczne nawet w samo południe. Na drogę do
Vera Cruz, którą od epoki Dzikiego Zachodu, a przynajmniej od czasów Zapaty i
Pancho Villi, podróżowano bez najmniejszej obawy, wrócili rozbójnicy z meksykańską
szarmancją rabujący podróżnych. Zwyczajowa korupcja, bez
której Meksyk
zawsze trudno było
sobie wyobrazić,
stała się
teraz podstawowym
ź
ródłem dochodu urzędniczej biedoty. Od dawna bez łapówki trudno tu było cokolwiek
załatwić. Ale teraz trzeba już było płacić także, kiedy się niczego załatwiać nie chciało.
ś
eby sobie dorobić do zżartej przez inflację pensji, policjanci z drogówki zaczęli
pobierać od kierowców myto, monterzy telefoniczni żądali łapówek za to, że nie psują
sprawnych telefonów, listonosz domagał się od adresata opłaty za to, że nie
gubi adresowanych doń listów.
Meksyk stawał na głowie. Kiedy jesienią 1995 roku Sławomir Mrożek wyjechał do
Krakowa, Epifania była już tylko samotną szczęśliwą wysepką w morzu
meksykańskiego narodowego nieszczęścia. Na rancho bowiem wciąż jeszcze wszystko
szło wyśmienicie, a nawet coraz lepiej. Jakby gwałtownie przebudzone meksykańskie diabły
chwilowo nie miały do Epifanii wstępu. Jakby Kudłaty, ów demon, który po latach zmagań
wreszcie tu Mrożka przygnał, chronił go teraz przed swymi meksykańskimi braćmi.
A jeśli cokolwiek mogło niepokoić kogoś w Epifanii, to może najwyżej
dziwna popołudniowa nerwowość służących, które ni z tego, ni z owego zaczęły się
bać jakiegoś wcześniej nie istniejącego tajemniczego potwora, który miał na nie czyhać
przy drodze do wioski. Ale czy lekko drżące ręce obawiających się powrotu do domu
kuchennych lub pokojowych pomocy i najwyżej parę stłuczonych z tego powodu
talerzy można w ogóle liczyć w rachunku kosztów przebudzenia Demonów? Czy na
trzęsące się lub wilgotniejące dłonie oraz stłuczoną zastawę jest miejsce w bilansie
krucjaty przeciwko Demonom przybierającym postać tajemniczych potworów –
wampirów, średniowiecznych diabłów, ogromnych nietoperzy, małych jaguarków – na
które całe wioski miały wkrótce polować z łopatami, maczetami, widłami, o których
pojawieniu się miały donosić lokalne gazety i które wiejscy proboszczowie mieli odpędzać
urządzając wielogodzinne procesje? Bo jeśli nie warto, to można powiedzieć, że aż do
fatalnej soboty 28 października 1995 roku bilans Epifanii był w zasadzie czysty.
To nie była tylko, ot taka sobie, sobota. Bo właśnie w tę sobotę zaczęła się wielka,
doroczna Feria de Tlaxcala. Poprzedzający Zaduszki, trwający cały tydzień historyczny
jarmark, na którym rancho „La Epifania” po raz pierwszy miało swoje stoisko z
własnymi konfiturami.
Susana popłaciła wszystkie konieczne łapówki i wspomagana przez dwie pomocnice oraz
36
ochroniarza z samego rana otworzyła kramik. Oprócz własnych konfitur miała na straganie
jeszcze karmę i odżywki dla psów dostarczone przez dr. Rochę, wybitnego
weterynarza i kynologa z Mexico. Pogoda była piękna. Nie padał deszcz, słońce świeciło
łagodnie. Na placu targowym wkrótce zrobiło się tłoczno. A im bliżej nocy, tym
bardziej powszedni jarmark zamieniał się w wielką, frenetyczną, meksykańską fiestę z
szalonymi tańcami na ubitej ziemi, ze sztucznymi ogniami przedzierającymi się przez
tumany kurzu, z morzem alkoholu wlewanego do wyschniętych gardeł, z eterycznym
kwaśno-słodkim zapachem przetrawionej tequili, smażonych na kamieniach tacos oraz
rozgrzanych ciał Indian i Kreoli.
Gdy zapadł zmrok i pokazały się gwiazdy, szaleństwo fiesty sięgnęło zenitu. Wszyscy
mieli już dosyć mocno w czubie. Każdy był z każdym za pan brat. Muzyka była głośniejsza,
tańce szybsze, powietrze coraz cięższe. Fiesta narastała – jak zawsze w Tlaxcali.
Jakby Meksyk nie przeżył miesięcy potwornego kryzysu, jakby Salinas nigdy nie miał
powodu uciekać i jakby meksykańskie demony wciąż spokojnie spały.
Aż wreszcie, około 10 wieczorem, coś zaczęło wirować niemal naprzeciw kramiku
Susany, wokół straganu, na którym młode małżeństwo od rana sprzedawało modne mieszane
drinki. Ktoś adorował efektowną barmankę. Natarczywie i głośno, choć z
meksykańską, wyszukaną atencją, podziwiał jej urodę i wyznawał miłość. Ktoś słysząc
wyznania zatrzymał się przy maleńkim barze. Ktoś bliżej podszedł, żeby lepiej słyszeć.
Trwało to może kilka, a może kilkanaście minut, zanim do Susany dotarł spokojny głos już
nieco zirytowanego męża adorowanej barmanki. Parę sekund później usłyszała strzały.
Jeden, drugi, trzeci. Czwarty, piąty, szósty.
Na mgnienie oka zapadła śmiertelna cisza. Jakby świat się skończył. A potem wybuchł
rwetes. Nad ciałem zabitego barmana zaczęła się walka.
Epifania była już tylko samotną szczęśliwą wysepką na morzu meksykańskiego narodowego
nieszczęścia. Na rancho bowiem wciąż jeszcze wszystko szło wyśmienicie, a nawet coraz
lepiej. Jakby gwałtownie przebudzone meksykańskie diabły chwilowo nie miały do Epifanii
wstępu
Ci, co byli najbliżej, zaczęli rozbrajać i obezwładniać zabójcę. Ci, co stali dalej, rzucili się,
ż
eby go rozszarpać. Ale nagle pojawili się przyjaciele zabójcy. Ktoś już go zasłaniał.
Ktoś próbował go bronić. Ktoś chciał mu pomóc w ucieczce. Ktoś inny chciał przeszkodzić.
Ktoś miał nóż. Ktoś kastet. Ktoś uciekał z tłumu. Ktoś do niego dołączał.
37
Lokalni policjanci próbowali rozpędzać i rozdzielać walczących, ale byli kompletnie
bezradni, bo drzemiący przez lata szalony duch Pancho Villi, największego macho rewolucji
z pierwszych lat tego wieku, zdążył już opanować zbyt wielu obecnych. Ludyczny duch fiesty
ustąpił już miejsca duchom wojny i demonom zniszczenia. Wkrótce muzyka zamilkła i
słychać było tylko odgłosy walki wszystkich z wszystkimi.
O północy, gdy było już widać, że zawierucha się prędko nie skończy, Susana postanowiła
razem z dziewczętami wracać do Epifanii. W nocy właściwie nie spała. Nie potrafiła
zapomnieć widoku wciąż leżącego w kałuży krwi barmana, szalejącego tłumu, własnej
bezradności.
Wróciła o świcie. Po nieprzespanej nocy tlaxcalskie pobojowisko robiło na niej
przerażające wrażenie. Na ziemi widać jeszcze było brunatne krwawe ślady, między kramami
leżały szczątki połamanych stoisk, tanich ubrań, butów zgubionych przez ludzi, których nad
ranem rozpędziły sprowadzone z Pueblo specjalne oddziały policji. A tymczasem
dokoła przekupnie otwierali stragany, rozpalali piece do robienia tacos, ustawiali stoiska z
tym, co ocalało, i wkrótce wszystko wyglądało tak, jak poprzedniego ranka. Brakowało tylko
stoiska z mieszanymi drinkami.
Niedziela minęła spokojnie. Tym razem Susana wcześniej wróciła do domu, lecz zamiast się
wyspać czytała do drugiej w nocy, a potem długo leżała w swoim buduarze. Znów
nie potrafiła zasnąć, bo zdała sobie sprawę, jak bardzo w jej kraju potaniało życie.
Znów wyraźnie poczuła, że w gruncie rzeczy jest tu samotna i obca. Na dodatek Sławomir
ciągle nie wracał z Polski. Zupełnie sama w rozległym Casa Grande liczyła dni do jego
powrotu.
Czekała ranka, kiedy znów spotka swoją Flor i niezawodnego Paco – jedynych w okolicy
ludzi, na których naprawdę zawsze mogła liczyć. śałowała teraz, że nie pojechali z
nią na ferie do Tlaxcala. Z nimi nie czułaby się tam taka samotna. Ale z drugiej strony, ktoś
przecież musiał zostać w Epifanii, żeby spakować do słoików kadź świeżych dietetycznych
konfitur, słodzonych najdroższym na świecie słodzikiem po 1000 dolarów kilogram.
Rano, jak zwykle, wstała parę minut po szóstej. Przed ósmą postanowiła zajrzeć do
La Cabañy, gdzie miała swoją fabryczkę. Przywitał ją kwaśno-mdły zapach
pleśniejących przetworów. Kadź była pełna. Słoiki stały puste. Wszystko wyglądało
dokładnie tak, jak w sobotę, kiedy wyjeżdżała.
Pomyślała, że coś złego się musiało Guzmanom przydarzyć. Ale kiedy tylko ruszyła ich
szukać, natknęła się na Flor spokojnie gotującą w kuchni Casa Grande.
– Flor, co się tutaj stało?
– Nic się nie stało.
– Co z konfiturami?
– Z jakimi konfiturami?
– Dlaczego nie spakowane?
– Nie mieliśmy kiedy.
– To coście wczoraj robili?
– Byliśmy w Tlaxcala.
– Flor, przecież się umawialiśmy, że zostaniecie pakować konfitury!
– Ale, señora, feria jest raz do roku. Każdy chce się zabawić. Dziś będziemy pakować.
– Nic nie będziemy pakować, bo wszystko się zepsuło. Zmarnowaliście wszystko.
– Dlaczego my zmarnowaliśmy?
– Bo wy je mieliście spakować.
– Przecież ty, señora, też mogłaś pakować.
– Ja sprzedawałam na straganie w Tlaxcali.
– Ja też wolałam pojechać do Tlaxcali.
38
– Flor, coś cię opętało.
– Nic mnie nie opętało. Jeżeli ty mogłaś pojechać, to my też mogliśmy.
– Gdyby nie to, że mieliście pakować konfitury.
– Ale feria nie czeka.
Doskonale wiedzieli, że ani drobny chłopiec nie umiejący strzelać, ani nawet Gena, Bela,
Tartan i Alhasa – cztery biegnące po rancho sznaucery – nie stanowią w Meksyku żadnej
realnej ochrony
– A konfitury się psują.
– śyje się tylko raz. Za 10 lat może nie będę już chciała tańczyć na ferii w Tlaxcala.
– Flor, przecież mieliście coś zrobić. Tak nie można pracować!
– To, bardzo proszę, możesz mnie zwolnić z pracy.
– Flor, zwolnię cię, jak się nie opamiętasz.
– No to ja odchodzę. Już tu nie pracuję. Teraz radź sobie sama.
Cisnęła ścierkę i trzasnęła kuchennymi drzwiami. Susanie ugięły się nogi. Nie wyobrażała
sobie tego rancha bez obojga Guzmanów. Ale też nie wyobrażała sobie Epifanii, w
której Guzmanowie robią, co im się podoba.
Tydzień później, kiedy Sławomir nareszcie wrócił z podróży, Flor już w Epifanii nie było.
Zabrała wszystkie meble i razem z dziewczynkami przeniosła się do wioski. Cała
piątka mieszkała teraz w użyczonym przez kuzynów kilkunastometrowym pokoju. Natomiast
Paco trwał na swojej posadzie. Mieszkając w rządcówce pozbawionej mebli, śpiąc
wprost na podłodze – bo Flor zabrała także jego łóżko – czynił beznadziejne starania,
by mimo kobiecych waśni zachować jednocześnie pracę i rodzinę.
Po cichu liczył chyba, że wcześniej czy później wszystko się rozejdzie po kościach,
kobiety się pogodzą i znów będzie jak dawniej. Ale Flor nie zamierzała dawać za wygraną.
Ani tym bardziej kajać się i przepraszać. Wierzyła, że bez niej i zwłaszcza bez jej męża,
Mrożkowie nigdy sobie z ranchem nie poradzą. Postanowiła więc wygrać prywatną wojnę z
Susaną. Jej kartą przetargową był Paco. Kazała mu wybierać między Epifanią a sobą.
Wierzyła, że kiedy Paco odejdzie z Epifanii, Susana się załamie i poprosi, żeby oboje wrócili.
Ale Paco doskonale rozumiał, że gra idzie o życiową stawkę, że w tej okolicy nigdy nie
39
znajdzie równie dobrej pracy, że jeśli z Epifanii odejdzie, to znów przyjdzie mu nosić cegły,
będzie musiał zabrać córki z dobrej prywatnej szkoły, z całą rodziną wyląduje w
jakimś wynajętym pokoju i nigdy się nie dorobi mieszkania z łazienką. Więc starał się
lawirować.
– Señora – mówił Susanie z pełnymi łez oczami – Florę opętało. Ja nie wiem, co robić.
– Jest mi bardzo przykro – odpowiadała Susana.
– A mnie jeszcze bardziej – mówił Paco wybuchając szlochem.
Po paru dniach Mrożek zauważył u Paco ataki nerwowego chichotu. Chyba nie potrafił już
tej sytuacji psychicznie wytrzymać. Jego lady Mackbet nie miała jednak zamiaru ani na jotę
ustąpić. Ciągle chyba liczyła, że Susana się ugnie, że sama się pokaja i że odtąd Flora będzie
w Epifanii panią.
Trwało to wszystko tydzień, a może dwa tygodnie.
Wreszcie samego Paco też to „coś” opętało. Zniknął zostawiając szeroko otwartą bramę i
oba samochody z kluczykami w stacyjkach. Dwa dni później przysłał przez posłańca
wiadomość, że jest obłożnie chory. Kilka dni nie dawał znaku życia. Raz i drugi nie
odpowiedział na wysyłane przez służbę wezwania Susany. Wreszcie został zwolniony.
Gdy Casa de la Guardia całkiem opustoszała, w Epifanii zrobiło się niepokojąco
pusto. Wprawdzie za dnia kręciło się po rancho troje pracowników – pokojówka, don Adolfo
(ów bardzo stary ogrodnik) i szesnastoletni Ricardo, podręczny Susany – ale nocą
Mrożkowie zostawali sami. To nie było bezpieczne w kraju, w którym ludzkie życie wciąż
gwałtownie taniało, a rozbój stawał się zawodem masy bezrobotnych. Więc jeszcze w
listopadzie Susana postanowiła zatrudnić ochroniarza. Wkrótce dr Francesco Rocha, ów
znajomy weterynarz i kynolog z Mexico, polecił jej don Jose – największego w okolicy
specjalistę od sznurowania sztyletów do nóg walczących kogutów. Któż mógł podejrzewać,
ż
e wraz z nim szalony duch Pancho Villi przekroczy bramę rancha.
Don Jose miał 17 rodzeństwa, więc od kiedy się nauczył stać na własnych nogach,
pracował jako tragarz na wiejskich jarmarkach. Kilka lat spędził w najcięższym więzieniu za
zabicie człowieka podczas jarmarcznej burdy.
40
Postanowiono, że jadąc do miasta, Susana będzie ze sobą zabierała ochronę, a psy nie będą na
dzień zamykane. Sławomir natomiast miał stale nosić za pasem załadowanego colta.
Nie od razu się okazało, że pochodzi z rodziny, w której rewolucyjna legenda
największego macho wciąż jest żywa i ciągle twórczo kontynuowana. Dopiero po
jakimś czasie z dumą opowiedział, że jego dziadek był ulubionym koniarzem wielkiego
Pancho Villi. On sam nie mniej niż Pancho Villę ubóstwiał mieszkającego teraz za granicą
byłego ministra, u którego przez lata pracował jako szef ochrony, bo ani na hacjendzie, ani
wtedy, gdy razem przemierzali Meksyk kawalkadą pędzących bez opamiętania czarnych
samochodów, nigdy im nie zabrakło tego, czego prawdziwemu macho do życia potrzeba
najbardziej: panienek, jedzenia, tequili i broni.
Don Jose, wielkie żylaste chłopisko, choć mocno już w sile wieku, wydawał
się ochroniarzem niemal idealnym. Pracował już jako goryl. Umiał dobrze strzelać. W jednej
ręce nosił stół z kilkudziesięciokilowym solidnym kamiennym blatem. A nade wszystko
bez wątpienia był człowiekiem honoru, który jak powie to powie, jak ma bronić, to broni i –
jeśli będzie trzeba – bez wahania da się w obronie Epifanii zabić.
Od jakichś policjantów Sławomir kupił dla niego dziewięciomilimetrowego colta
model combat commander i półautomatyczny niemiecki karabin kaliber 22. Na przełomie
1995 i 96 roku don Jose uzbrojony po zęby, z wrodzoną wyniosłością dniem i nocą
przemierzał ścieżki najwyższego tarasu, robił inspekcje kuchni, starannie sprawdzał
bramę oraz zamykane na zamek drzwi Casa Grande, La Torre, La Cabañy. Strażnik był jak
się patrzy i Mrożkowie bez wątpienia poczuli się bezpieczniej, od kiedy zamieszkał w Casa
de la Guardia.
Ale don Jose miał też swoje wady. Susana spokojnie, chociaż dość niechętnie przyjęła do
wiadomości, że ochroniarz nie będzie robił nic poza stróżowaniem. Ale już się wściekła,
kiedy pokojówka i nawet siedemnastoletnia Marcela – sekretarka, którą zatrudniła do
41
prowadzenia wciąż się rozwijającej konfiturowej firmy – zaczęły się skarżyć na
końskie zaloty nudzącego się macho. W dodatku don Jose, duchowy wnuk Pancho Villi, w
ż
adnym razie nie mógł się pogodzić z tym, że władza w Epifanii należy do Susany.
Może gdyby Epifanię ktoś rzeczywiście napadł, gdyby trzeba było własną piersią zasłonić
Sławomira, albo gdyby Mrożkowie zajechali sąsiadów, gdyby przynajmniej można
było postrzelać do drobnych złodziejaszków, albo gdyby się pojawiły chętniejsze panienki,
sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót. Ale nic takiego się w Epifanii nie stało i z upływem
tygodni don Jose coraz wyraźniej wariował.
Gdzieś po dwóch miesiącach zaczęło mu się już chyba wydawać, że naprawdę to on jest
tutaj ranchero. Rozstawiał personel po kątach. Nie wiadomo dlaczego wydawał
polecenia. Wreszcie zaczął zmieniać decyzje Susany.
Dopiero wtedy Susana i Sławomir na poważnie wzięli słowa jego protektora z Mexico:
– To doskonały ochroniarz, ale musicie na niego uważać, bo inaczej bardzo szybko to wy
będziecie mu podawali do stołu.
Między don Jose a Mrożkami zaczęła się teraz wojna o władzę w Epifanii. Oni go besztali, a
on tym nie zmieszany ciągle robił swoje. Aż wreszcie któregoś ranka w Casa Della Guardia
najnieoczekiwaniej zamieszkała córka don Jose z kilkoma jego wnukami. Zięć miał chwilowo
dojeżdżać z Mexico. Tego już było Susanie za wiele.
Pewnie nie dało się dłużej z don Jose wytrzymać, ale też pozbycie się ochroniarza w
czasach tak niepewnych nie było krokiem rozważnym, o czym Mrożkowie mieli się dopiero
niebawem przekonać. Chwilowo posadę menedżera z solidną pensją Paco i jego mieszkaniem
w Casa de la Guardia ofiarowali Ricardo – niezwykle bystremu, umiejącemu naprawić prawie
każdą maszynę, szesnastoletniemu analfabecie, którego Susana od paru miesięcy próbowała
nauczyć pisania i liczenia. Z Ricardo nocującym w stróżówce Mrożkowie czuli się
pewnie odrobinę raźniej, ale przecież doskonale wiedzieli, że ani drobny chłopiec nie
umiejący strzelać, ani nawet Gena, Bela, Tartan i Alhasa – cztery biegające po rancho
potężne sznaucery – nie stanowią w Meksyku żadnej realnej ochrony.
Tymczasem problem bezpieczeństwa, czy raczej: niebezpieczeństwa, narastał w całym
kraju. Wczesną wiosną w każdym numerze „Reformy” – poważnego stołecznego dziennika –
ukazywało się już po kilka policyjnych ogłoszeń o nowych porwaniach.
42
Za pasek – jak zawsze, od kiedy pojawił się tajemniczy samochód – wsunął załadowanego
colta model combat commander i jak co dzień ruszył do swojej La Torre
Dla okupu porywano teraz nie tylko bogaczy i członków ich rodzin, ale także ludzi
umiarkowanie zamożnych, a nawet całkiem ubogich właścicieli bazarowych straganów i
ulicznych tortilli mogących przynosić nie więcej niż kilka dolarów dziennie.
Wkrótce po odejściu don Jose, jedna z przyjaciółek Susany dotarła do Epifanii kompletnie
roztrzęsiona. Kiedy jadąc do Mrożków, jeszcze na obwodnicy Mexico, stanęła
przed czerwonym światłem, do samochodu błyskawicznie podbiegło kilku uzbrojonych
mężczyzn. Jeden przystawił jej pistolet do głowy, a inni zabrali wszystko, co przedstawiało
jakąkolwiek wartość – pieniądze, radio, biżuterię, nawet zapasowe koło. Po minucie pozwolili
jej jechać. Parę dni później na ruchliwej ulicy śródmieścia Mexico dokładnie tak samo
obrabowano młodszego brata Susany, kiedy jechał na lunch ze swoją narzeczoną. W tym
samym czasie paręset metrów od rancha zastrzelono i obrabowano starego Hiszpana
wiozącego wypłatę dla robotników niewielkiej fabryczki, którą od wielu lat prowadził opodal.
Z tygodnia na tydzień atmosfera w Epifanii robiła się coraz bardziej nerwowa, ale
prawdziwy strach pojawił się dopiero przed samą Wielkanocą. Pewnego wieczora
Ricardo zauważył jakiś obcy samochód, który z zapalonym silnikiem i zgaszonymi
ś
wiatłami przez dłuższy czas stał niemal naprzeciwko bramy. Nazajutrz samochód
pojawił się znowu. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Przez otwarte okno parę godzin
obserwowali rancho.
Następnego dnia ten sam zdezelowany samochód pojawił się rano. Kiedy Ricardo
przechodził obok bramy, mężczyźni wysiedli, podeszli do niego i zaczęli szczegółowo
wypytywać o rancho. Ile osób tu mieszka, jak często właściciele są w domu, czy mają psy, ile,
czy bardzo agresywne. Potem odjechali, ale pod wieczór pojawili się znowu. Postali,
popatrzyli i znowu odjechali. Wrócili nazajutrz wieczorem. Znów zaparkowali naprzeciwko
bramy, zgasili światła, otworzyli okno i przez parę godzin stali tak bez ruchu.
43
Wszyscy na rancho zachodzili w głowę, co to może oznaczać. Różne wytłumaczenia
zdawały się możliwe, a każde było chyba równie prawdopodobne. Jedno uznano wszakże za
absolutnie pewne: nad Epifanią zawisło jakieś niebezpieczeństwo.
Drugiego, a może trzeciego dnia po pojawieniu się auta Mrożkowie uznali, że sprawa jest
poważna.
Najbardziej
prawdopodobny
wydawał
się
wariant
planowanego porwania. Postanowiono, że jadąc do miasta Susana będzie ze sobą
zabierała ochronę, a psy nie będą na dzień zamykane. Sławomir natomiast miał stale nosić za
pasem załadowanego colta.
W Epifanii zapanowała atmosfera oblężonej twierdzy. Za dnia starannie przestrzegano
ś
rodków bezpieczeństwa, a nocami na zmianę pełniono wyczerpujące warty. Jednej
nocy Susana, a drugiej Sławomir z zarepetowaną bronią czuwali przy oknie na
stryszku Casa Grande. Mogli stamtąd widzieć biegnącą obok drogę, a w razie potrzeby
prowadzić skuteczny ostrzał. Także Ricarda, nocującego teraz w Casa de la Guardia,
wyposażono w ową półautomatyczną strzelbę, z którą jeszcze niedawno przechadzał się don
Jose. W razie najścia, na podwórzu pomiędzy stróżówką a samym Casa Grande intruzi
(zapewne już wcześniej zaatakowani przez cztery sznaucery) mieli się znaleźć w
morderczym krzyżowym ogniu. Opracowany przez Sławomira plan obrony rancha miał
jednak dwie poważne słabości. Po pierwsze obrońcy posiadali tylko 9 pocisków do colta i
10 do karabinu, a po drugie nie mieli dość sił, by w nieskończoność pełnić całonocne warty.
Oboje bowiem jednej nocy czuwali na stryszku Casa Grande, a następnej nie spali
obawiając się o to, które akurat czuwało. Tymczasem samochód wciąż krążył –
zupełnie tak, jakby ktoś chciał nie tyle porwać lub ograbić, co raczej zastraszyć
mieszkańców Epifanii. Mrożkowie zaczęli podejrzewać, że to być może jacyś szemrani
kamraci don Jose albo kuzyni czy znajomi Guzmanów próbują teraz wywrzeć na nich
zemstę. Ale równie dobrze mogli to być działający po amatorsku początkujący
przyszli porywacze, albo zwiadowcy jakiegoś większego gangu kidnaperów. Bodajże w
Wielką Sobotę, kończąc już swoją wartę, wkrótce po 6 rano, Susana poczuła
podejrzany zapach.
Białe ściany La Torre nie stały już pionowo. Wieża się przekrzywiła. Wciąż dumnie i
wyzywająco stała nad stromym zboczem. Ale już przygarbiona. Jak człowiek ze spuszczoną
głową. Jak więzień, który niebawem ma usłyszeć wyrok
44
Gdy zbiegła na podwórze, zobaczyła słup dymu unoszący się nad zagajnikiem przy dolnej
granicy rancha. Z szesnastoletnim Ricardo i starszą o rok Marcelą rzuciła się zaraz do
gaszenia pożaru. We troje – bo Sławomirowi po operacji kategorycznie
zabroniono fizycznego wysiłku – łopatami, kocami, noszoną w kubłach wodą, przez
kilkanaście godzin próbowali opanować miotany wiatrem i wciąż zbliżający się do La Torre
ogień.
Nie był to pierwszy pożar w okolicy rancha, ani pierwszy, który musieli gasić
zupełnie sami. Bo wedle miejscowego zwyczaju, nie znającego przecież europejskiego
sąsiedztwa, każdy sam walczy z żywiołem, który mu zagraża. A jednak Susana z podziwem
obserwowała spokój don Gustawo, najbliższego sąsiada, który 300 metrów od
płonącego lasu razem z dziećmi, przyjaciółmi, wnukami i dalszą rodziną siedząc w
swoim zadbanym ogródku, do którego wiatr niósł dym i iskry płonących igieł,
spokojnie jadł śniadanie, obiad, a potem kolację życzliwie obserwując beznadziejne
zmagania kobiety i dwojga wyrostków.
– Por favor, don Gustawo! – krzyczała co sił w płucach, bo wiatr, który chwilę wcześniej
rzucił płonącą gałąź na krytą trzciną altanę w ogródku sąsiada, właśnie zmienił
kierunek i niósł jej głos w dokładnie przeciwną stronę – don Gustawo! Pali się pańska altana!
– Gracias, señora Mrożek! – odkrzyknął don Gustawo, huknął na służącego i kazał mu
zrzucić do sadzawki gwałtownie płonący daszek.
Raz zdobywali kawałek terenu, innym razem w topniejących od żaru tenisówkach, z
osmolonymi twarzami,
łzawiącymi
oczami i
okopconymi włosami
uciekali
przed błyskawicznie przemieszczającymi się złotymi jęzorami.
Wreszcie pod wieczór wiejąca od oceanu wichura El Norte przyniosła zbawienną
ulewę. Ogień przygasł na tyle, że przed zmrokiem można go już było ostatecznie zdusić.
W nocy jak co dzień czuwali. I być może słusznie, bo wkrótce po zmroku samochód znów
się pojawił. Tym razem Sławomir postanowił wysłać poważne ostrzeżenie. Wystrzelił
w powietrze, kiedy auto ze zgaszonymi światłami jak zwykle stanęło nie opodal
bramy. Gdy rozległ się wystrzał, silnik zawył, opony zabuksowały na piaszczystej
drodze i po paru sekundach nieoświetlony samochód
rozpłynął
się
w
panujących
dokoła egipskich ciemnościach.
Tej nocy już nie wrócił. Za to rano Marcela przyniosła z wioski kolejną złą wiadomość.
Jednego dnia wściekło się tam 7 miejscowych kundli. Mrożkowie zaczęli się obawiać o swoje
sznaucery, które nieraz ganiały się z podchodzącymi pod rancho bezpańskimi psami. Susana
zadzwoniła w tej sprawie do doktora Rochy.
– To pani – dziwił się dr Rocha – nie wiedziała o epidemii wścieklizny?
– Nic nie słyszałam o żadnej epidemii.
– Jest wielka epidemia, choć rząd temu zaprzecza i prasa o tym nie pisze. Tysiące
wściekłych kundli łazi po całym kraju. Ale kundle to jeszcze nie problem. Najgorsze
są gryzonie. Tysiące, może miliony wściekłych, dzikich gryzoni. Naprawdę trzeba
uważać, kiedy się mieszka na wsi.
– To co ja mam zrobić z tymi wściekłymi psami?
– Ma pani chyba pistolet? Niech je pani zastrzeli.
– Mam strzelać do kundli?
– Uważam, że to konieczne.
– Ja nie umiem, nie trafię, nie mogę. Señor Rocha, ja mam metr pięćdziesiąt i raptem 9
naboi. Jak ja mam zabić siedem wściekłych kundli.
– Musi pani. Nikt tego za panią nie zrobi.
Pozostało w miarę możliwości pilnować, żeby sznaucery nie odchodziły zbyt daleko od
domu i mieć nadzieję, że nic im się nie stanie.
45
We wtorek po Wielkanocy Susana wybrała się do Mexico. W ciągu dnia załatwiała nudne
formalności, zjadła dobry obiad, odwiedziła rodzinę. Wieczorem poszła z przyjaciółką
na wernisaż wystawy polskiego lnu w jednym z najelegantszych hoteli Mexico. Sala
wystawowa była pełna eleganckich gości. Artyści, dyplomaci, politycy,
intelektualiści. Wytworni kelnerzy. Modne drinki. Dość dobre jedzenie. Po przeżyciach
ostatniego tygodnia Susana z przyjemnością zanurzyła się w atmosferze
kosmopolitycznego snobizmu, rozmawiała o niczym, ściskała nieznane dłonie i
wymieniała nic nie znaczące uśmiechy. Nareszcie, choć przez chwilę nie miała
obowiązków, nikt niczego od niej nie oczekiwał i nic jej nie groziło. Po jakichś dwóch
godzinach pierwsi goście zaczęli wychodzić. Susana wolała zostać. Dawno nie przeżyła
takich beztroskich godzin. Nagle przy wejściu coś się zakotłowało. Wrócili goście,
którzy wyszli przed chwilą. Panie bez biżuterii. Panowie bez portfeli. Potwornie
zdenerwowani próbowali wezwać telefonicznie policję. Jeden przez drugiego opowiadali
teraz, jak przed samym wejściem ograbiła ich grupa wyrostków uzbrojonych w noże.
Podobno z odległości kilkudziesięciu metrów całemu zajściu spokojnie przyglądało się dwóch
policjantów.
Teraz już nikt nie chciał z wernisażu wychodzić. Nikt poza Suzaną.
Miała tego dosyć. Dosyć nieustannego napięcia i ciągłego strachu. Dosyć życia, którego
rytm dyktuje obawa przed agresją, i dosyć zachowywania się tak, żeby
zmniejszyć niebezpieczeństwo
czyhające
zawsze i
zewsząd.
Wyciągnęła
z
torebki finkę z dwunastocentymetrowym ostrzem, którą Sławomir kupił jej
kiedyś w Krakowie i którą odtąd nosiła przy sobie jak talizman. Włożyła torebkę pod
ramię, wzięła przyjaciółkę za rękę i zdecydowanym krokiem ruszyła do wyjścia.
W jednej dłoni ściskała dłoń przyjaciółki, a w drugiej rękojeść noża. Przed hotelem
rzeczywiście stała grupa źle wyglądających wyrostków. Na widok dwóch kobiet zrobili parę
kroków do przodu, ale zatrzymali się, gdy Susana poruszyła dłoń z błyszczącą w ciemności
finką. Przez chwilę żałowała, że nie wzięła colta, ale po pierwsze był przecież potrzebny do
obrony rancho, a po drugie i tak nie miała dość siły, by go zarepetować. Zacisnęła zęby, gdy
mijała wyrostków patrząc im prosto w twarze. śaden nie drgnął ani nie powiedział
słowa. Ruszyli za nimi dopiero, kiedy weszły do niewielkiego parku, po drugiej stronie
którego zostawiły samochód. Szepcąc coś między sobą szli tak przez chwilę parę
metrów za nią. Kiedy nagle stanęła i się odwróciła, oni także stanęli, ale gdy znów
ruszyła, głośno coś przygadując zawrócili pod hotel.
Tę noc spędziła u przyjaciółki w Mexico. O świcie wróciła do swojej Epifanii.
Biorąc poranny prysznic w przyziemiu Casa Grande zastanawiała się, czy powinna
martwić Sławomira opowiadaniem o tym, co zaszło poprzedniego wieczora. Zdecydowała się
dopiero, kiedy przy śniadaniu w ostrym porannym słońcu zobaczyła jego twarz na tle ich
ukochanego wilanowskiego kominka
–
bladą, pooraną,
potwornie
zmęczoną
nocnymi
wartami, nieustannym czuwaniem, ciągłym niepokojem.
Wtedy pomyślała, że już w żaden sposób nie może zapewnić mężowi bezpieczeństwa.
– Chcesz wyjechać? – zapytał, kiedy skończyła mówić, bo zdał sobie sprawę, że długo już
tak nie pociągną. A zresztą: po co mieli ciągnąć.
46
A więc, panie Mrożek, Meksyk to jeszcze nie koniec. I co dalej? Co dalej? Wie pan już, co
dalej?
– Taak, Sławomir! – krzyknęła – Natychmiast!
– Do Francji czy do Krakowa?
– Pewnie, że do Krakowa.
– To jedźmy do Krakowa.
Oboje poczuli niewypowiedzianą ulgę.
Sławomir wstał od stołu. Na kamizelkę z dwoma tuzinami kieszeni naciągnął swoją
ulubioną,
mocno sfatygowaną zieloną wojskową
kurtkę, założył równie ulubiony
i sfatygowany płócienny biały kapelusz, za pasek – jak zawsze, od kiedy pojawił się
tajemniczy samochód – wsunął załadowanego colta model combat commander i jak co dzień
rano ruszył do swojej La Torre otoczony przez sforę żądnych przygody sznaucerów.
Gdy wszedł do pracowni, właśnie minęła dziesiąta. W Polsce siedemnasta. Wykręcił
numer przyjaciół w Krakowie.
– Mówi Mrożek. Wracamy.
– Na ile przyjeżdżacie?
– Wracamy na stałe!
Dopiero
teraz, gdy
decyzja
ostatecznie
zapadła
i
została
innym formalnie zakomunikowana, znów usłyszał ten głos, który kiedyś przez lata
stale mu towarzyszył i tyle razy, bez pardonu miotał go po świecie. Był to głos Kudłatego. Już
nie tak wyrazisty ani nie tak władczy. Już nie tubalny baryton wielkiego demona, lecz
zaledwie dyszkancik małego, wyliniałego, kudłatego diabełka – widocznie diabły kurczą się
na starość.
– Więc jednak, panie Mrożek, jest jeszcze coś dalej! Co dalej, panie Mrożek? Co dalej? Co
dalej?
Może w absolutnej ciszy odludnej La Torre przez chwilę dało się nawet słyszeć, jak
47
staruszek Kudłaty zaciera kosmate łapy, gdy z diabelską przekorą szeptał Mrożkowi do ucha.
– A więc, panie Mrożek, Meksyk to jeszcze nie koniec. I co dalej? Co dalej? Wie pan już, co
dalej?
– Kraków!
– Zaraz, zaraz. Niech będzie nawet Kraków, ale nie tak od razu. Skąd nagle ten pośpiech?
Tyle czasu tu trwałeś, możesz jeszcze wytrzymać.
– Więc, do diabła, co jeszcze?
– Masa różnych zajęć. Trzeba sprzedać rancho. Trzeba się spakować. Trzeba sobie
przygotować odwrót – załatwić formalności, znaleźć jakieś lokum... może teraz uroczy
galicyjski dworek?
– Przenigdy! Nigdy w życiu. Skromne trzy pokoje. Z rozległym widokiem, ale w środku
miasta. Tak, żeby zejść po schodach, przez małe podwóreczko wyjść na gwarną ulicę, przejść
może 200 metrów i wstąpić do kawiarni na wiedeńskie śniadanie.
– No to: do dzieła, bracie!
Kto zna Kudłatego, ten musiał się spodziewać wszystkiego najgorszego. Bo przecież
szanujący się demon – choćby już wyliniały i mocno pokurczony – nie mógł był pozwolić,
ż
eby się Mrożek z przeprowadzki rozmyślił, a nawet
by zaczął
się wahać.
Więc współdziałając z przebudzonymi demonami Meksyku musiał Epifanii dostarczać
ciągle nowych wrażeń.
Zaczął od konfitur. Jak umiał, zadbał o to, żeby Susanie nie było żal zostawiać wspaniale
rozwijającej się firmy. Bo przecież jej konfitury dopiero co stanęły na półkach
wielkich supermarketów i właśnie zaczęły z nich błyskawicznie znikać. Przecież kosztowna
promocja
– własne firmowe półki i częstujące gości bardzo drogie modelki – dopiero zaczęła
się zwracać. Konfiturowe eldorado już-już było w zasięgu ręki. To mogło Susanę do
wyjazdu zniechęcić. Mogło jej nasunąć zupełnie fatalny pomysł, że jednak nie Europa, nie
Polska, nie Kraków, ale pobliskie Pueblo, albo nawet Tlaxcala, czy choćby samo
Mexico... Do tego Kudłatemu nie wolno było dopuścić.
Z wielu środków zaradczych – napad, pożar, huragan, straszne trzęsienie ziemi albo
niszczące fabryczkę osunięcie się zbocza – po starej znajomości wybrał względnie łagodny:
bankructwo supermarketów. Strata dla Epifanii stosunkowo niewielka. Dla Kudłatego korzyść
po prostu ogromna, bo definitywnie znikła niebezpieczna wizja wielkiego
eldorado. Fabryczkę zamknięto na cztery ciężkie spusty, a nowiutkie kartony ze słoiczkami
konfitur na długo zaległy w piwnicy stróżówki.
To było jeszcze w kwietniu. Ale widać sprawy wyjazdu ciągle nie szły dość prężnie, bo w
lipcu Kudłaty znów uznał, że musi coś zrobić. Właściwie nie wiadomo, co go zdenerwowało.
Przecież przygotowania wciąż się posuwały, bilety zarezerwowano, zamówiono
kontener, rancho wystawiono na sprzedaż, szukano mieszkania w Krakowie... Może
poszło o to, że Mrożek nieco częściej wspominał teraz pewną starą wróżkę z hotelu w
Kostaryce, która dawno temu, nim jeszcze zamieszkał w Meksyku, przepowiedziała
jego przyszłe sukcesy, daleką przeprowadzkę i ciężką chorobę, natomiast z całym
przekonaniem twierdziła, że nigdy nie będzie mu dane na stałe wrócić do Polski? Może
chodziło o to, że kiedy wkrótce po Wielkanocy tajemniczy samochód zniknął tak samo
nagle, jak zaczął się pojawiać, w Epifanii zrezygnowano z nocnego wartowania i choć inne
ś
rodki bezpieczeństwa zostały utrzymane, z czasem poczucie zagrożenia radykalnie zmalało?
A może raczej szło o to, że sprzedaż rancha, które pochłonęło wielką część życiowych
oszczędności Mrożka, okazała się trudniejsza, niż ktokolwiek sądził, i wszystko
wskazywało, że nawet jeśli Mrożkowie jesienią przyjadą do Polski, Epifania jeszcze
długo będzie ich własnością?
Dość na tym, że Kudłatego coś zaniepokoiło i w lipcu postanowił nadać przynaglający
48
sygnał. Jakby chciał przypomnieć, że wrześniowy termin ostatecznego wyjazdu w
ż
adnym razie nie może być przekroczony.
Tym razem użył ziemi. W poniedziałek, 15 lipca, gdzieś koło wpół do piątej, kiedy
Sławomir przepisywał na komputerze przedostatni odcinek „Dziennika powrotu”, kompletną
ciszę La Torre przerwał dudniący pomruk, głuchy grzmot z trzewi Ziemi, jakby
ciężkie westchnienie olbrzyma uwięzionego w jej wnętrzu. Góra się zatrzęsła. Wieżą
zakołysało. Mury głucho stęknęły.
Sławomir odruchowo zasejwował komputer, zgasił go, wyjął wtyczkę z kontaktu. Jak
zawsze, gdy Ziemia się trzęsła, zbiegł na dół i odciął dopływ prądu. Wstrząs nie był
zbyt mocny. Ot, małe patataj Ziemi, jakich wiele bywa tu co roku. Z zasady nie wspomina o
nich nawet lokalna prasa, tak jak nie wspomina o deszczach, wiatrach ani o wściekłych
kundlach. Ale kiedy po chwili Mrożek podszedł do bramy i spojrzał na Wieżę, zobaczył, że
już nie jest taka, jaką ją postawił. Białe ściany La Torre nie stały już pionowo. Wieża się
przekrzywiła. Wciąż dumnie i wyzywająco stała nad stromym zboczem. Ale już
przygarbiona. Jak człowiek ze spuszczoną głową. Jak więzień, który niebawem ma usłyszeć
wyrok.
– Na karcie tarota – przypomniał sobie Mrożek – przekrzywiona wieża
oznacza nieszczęście.
Czy przekrzywiła się teraz, czy podczas któregoś poprzedniego trzęsienia, tego już nikt nie
dojdzie. Nie warto próbować. Może tak stała chwilę, może miesiąc, a może od
Zaduszek. Może była już krzywa, zanim jeszcze Susana wybrała się na feralną ferię do
Tlaxcali?
Ważne, że znów Kudłaty co chciał, to uzyskał. Nazajutrz opisując trzęsienie w Epifanii, w
ostatnim odcinku „Dziennika powrotu” Mrożek zanotował: „Moja chęć powrotu do Krakowa
znacznie wzrosła”.
Kudłaty powinien już chyba być zupełnie szczęśliwy. Ale czy był w istocie, tego nie
wiadomo.
– I co dalej? – zapytał chyba tylko kontrolnie.
– Kraków!
– Co dalej? – wciąż pytał, jakby chciał się upewnić.
– Kraków! Kraków!
– Ale, ja pytam: co dalej? Co dalej, panie Mrożek? Co dalej? Co dalej?