May Karol Przez dzikie Gran Chaco

background image

K

AROL

M

AY



P

RZEZ

DZIKIE

G

RAN

C

HACO

N

A PODSTAWIE WYDANIA Z

1924

ROKU

background image

R

OZDZIAŁ

I

W

ESOŁA ZABAWA I JEJ SMUTNY KONIEC


W odległości 22 km od punktu, w którym sześćdziesiąty

stopień na zachód od Greenwich przecina Rio Pilcomayo, leży
fort Yuquirenda. Obwarowania jego składają się z rowu i z
glinianego wału, wysokości dwóch łokci, który deszcz naruszył
nieco na rogach. Wał ten jednak nie stanowi wielkiej
przeszkody dla młodzieży miasteczka, która nie zawsze
opuszcza fort przez jedną z dwóch istniejących bram.
Przestrzeń w obrębie wałów podzielona jest na osiemdziesiąt
prawie „manzanas”, z których ledwie połowa jest zabudowana.
Budynki wzniesione są z tzw. „adobe” — czyli z gliniastej
ziemi, zmieszanej ze słomą i wysuszonej na słońcu. Tego
rodzaju cegły stanowią w tej okolicy jedyny materiał
budowlany.

Domy w większości posiadają ściany bez okien i nie mają

pięter; na dziedzińcu stoi kuchnia, urządzona w stylu
„enramada”, tj. składa się z dachu uplecionego z gałęzi i
podpartego palami z czterech stron. Pozostałe trzy boki
podwórza tworzą „galpones”, służące jako magazyny. Dłuższe
ściany tych magazynów sięgają prawie ziemi, węższe
natomiast są wolne i rzadko tylko zakryte pewnego rodzaju
zasłoną.

Udogodnienia w tych domach na granicy Chaco (wym.:

„czako”) polegają na osławionych legowiskach, które wszyscy
bez wyjątku europejscy podróżnicy opisują jako osobliwe
narzędzia tortur, dręczące zmęczonego jazdą konną i upałem
człowieka. Na ogół odpowiadają koszarowym pryczom i
spoczywają z przodu na niższych a z tyłu na wyższych
podporach. Twarda, wyschła skóra krowia nie bardzo
powiększa wygody takiego legowiska.

background image

Potrawy spożywa się zazwyczaj na starannie wygarbowanej

skórze koźlej, rozpostartej na ziemi. Tylko bardzo wytworni
„caballeros” pozwalają sobie na zbytek stołu, przy czym kloce
drewniane odpowiedniej wysokości służą za krzesła. Lecz
nawet tego rodzaju krzeseł bardzo rzadko używają mieszkańcy
Gran Chaco. Zarówno „caballeros” jak i „senoras” i „senoritas”
najczęściej siedzą na siodle lub leżą na wyżej opisanych
legowiskach, zabijając czas i nudę paleniem papierosów.

W owym zapomnianym miasteczku, w dniu, w którym

zaczyna się nasze opowiadanie, obchodzono radosną
uroczystość. W ratuszu zebrały się wszystkie znakomitości
gminy, a więc kapitan dragonów stacjonujących tutaj, jego
dwudziestu kawalerzystów, burmistrz i sędzia; prócz tego
pozostali mieszkańcy wraz ze swoimi damami, byłoby bowiem
krzywdą i obelga wykluczać z tego rodzaju publicznego
zebrania choćby tylko jednego z mieszkańców miasteczka.
Zebrani tańczyli ochoczo i wytrwale mimo dusznego wieczoru
przy dźwiękach najrozmaitszych instrumentów, a często gęsto
orzeźwiali się wódką, którą co chwila napełniano szklanki i
kieliszki.

Powszechną radość i zapał wzbudziła słynna ekspedycja

inżyniera Bergmana, która nazajutrz rano miała wyruszyć w
głąb Gran Chaco Boreal, aby zrobić plany dla projektowanej
linii kolejowej z La Sabana w Argentynie do Matto Grosso w
Brazylii. Linia ta miała także przechodzić między Yuquirenda,
a źródłami rzeki Rio San Rafael. Północna cześć, od Rio San
Rafael począwszy, do Matto Grosso, jak również południowa,
od Yuquirenda aż do La Sabana, prowadziła przez znane
przeważnie i częściowo zamieszkałe okolice i mogła być
pozostawiona innym inżynierom. Dr Bergman zarezerwował
dla siebie część środkową, która należy do okolic
najniebezpieczniejszych na całej kuli ziemskiej. Tutaj
zamierzał wypróbować swój genialny wynalazek, którym

background image

zadziwił cały świat przed kilku miesiącami, i dzięki któremu
zjednał sobie względy jednego z największych bogaczy
Ameryki Północnej.

W ratuszu była obecna tylko jedna z głównych osób, dla

których urządzono zabawę. Inne osoby nie zjawiły się,
rzekomo dlatego, aby się po raz ostatni należycie wyspać i
wypocząć przed uciążliwym wymarszem w pustynne okolice;
w rzeczywistości pragnęły one uniknąć burzliwych scen i
momentów, którymi w owych krajach bardzo często kończą się
publiczne uroczystości. Zjawił się tylko Mr James Bopkins,
człek łysy, o ostrym nosie, ozdobiony żółtawą, w zielony
odcień wpadającą kozią bródką. Był on przedstawicielem
południowoamerykańskiego Towarzystwa Kolejowego, w
którego służbie był doktor Bergman. Bopkins miał pracować
dla rzeczonego Towarzystwa, był jednak potajemnie z
pewnych względów zaciekłym wrogiem naczelnika ekspedycji.
Teraz oparł się o tzw. bufet, nasunąwszy szary cylinder głęboko
na kark i spoglądał przez okulary w złotej obwódce na
zgiełkliwy i ruchliwy tłum. Ręce trzymał głęboko schowane w
kieszeniach spodni, o ile nie był zmuszony pić szklanki wódki z
jakimś dostojnym dżentelmenem. Zresztą tego rodzaju
przymus nie był mu wcale niemiły. Wprawdzie wraz z
upływem czasu stawiał coraz bardziej zastraszające wymagania
swemu żołądkowi, ale tutaj trzeba było przecież zastąpić
Towarzystwo, a gdzie chodziło o interes, tam Mr James
Bopkins o nic się nie troszczył, a już najmniej o swój żołądek.

Mimo to jednak jego poświęcenie dla Towarzystwa omal nie

zostało uwieńczone bardzo niepożądanym wynikiem. Mr
Bopkins

był

przyzwyczajony

do

tego,

że

South–American–Railway–Company uważano wszędzie za
potęgę, przed którą każdy musi się ugiąć, toteż uważał za swój
obowiązek opierać się o ścianę, jak posąg bóstwa, i odpowiadać
wyniosłym skinieniem głowy na propozycję wychylenia

background image

kieliszka wódki. Południowi Amerykanie są jednak rycerzami
wobec dam, choćby to nawet były brudne Kreolki, i mają dla
nich cześć większą nawet niż dla pieniędzy. Jankes przyjmował
poczęstunki, jako hołd jemu należny, jako coś zwykłego, co się
samo przez się rozumie, tymczasem zebrani chcieli, aby te
hołdy ofiarował damom w podzięce i pił do nich. Mr James
Bopkins nie myślał jednak o tym i nie miał zamiaru postąpić
według życzeń swoich gospodarzy. Z tej przyczyny już na
samym początku zabawy wśród zgromadzonych dało się
zauważyć niezadowolenie, które jednak nie występowało w
zbyt jaskrawych barwach na tle ogólnej wesołości. Im bardziej
jednak taniec i wódka podniecały humory, tym wyraźniej
odczuwano niegrzeczne zachowanie się gościa i tym bardziej
wyzywające stawały się spojrzenia zebranych.

Nagle, około godziny jedenastej, gdy wszyscy się znużyli

tańcem i muzyką i odczuwali potrzebę zmiany, niezadowolenie
doszło do punktu przełomowego. Byłoby rzeczą niemożliwą
ustalić, kto wymówił pierwsze słowo. Krótko mówiąc,
znienacka ze wszystkich ust buchnął zgodny okrzyk: „Zabijcie
go!”

Spojrzenia dam, które stały pod ścianami, wachlując się, były

jeszcze bardziej groźne i gniewne, niż błyskawice, świecące
pod krzaczastymi brwiami mężczyzn.

Poczciwy jankes stał wciąż na swoim miejscu, nie mając

najmniejszego pojęcia o tym, co się działo. Nie wiedział nawet
o tym, że brak wychowania trzeba maskować w ten sposób
przynajmniej, że się ręce trzyma poza obrębem kieszeni. Nagle
przystąpił doń barczysty caballeros i bez wstępu strącił mu
cylinder z głowy, następnie chwycił go za kołnierz surduta i
pchnął na środek sali.

— I protest! (ja prostestuję!) — krzyczał Mr James Bopkins,

oburzony do największego stopnia tym nieoczekiwanym
napadem.

background image

Lecz zanim zdołał wymówić dalsze słowa, porwał go cały

tuzin

innych

rąk.

Reprezentanta

South–American–Railway–Company

byłby

niewątpliwie

spotkał bardzo smutny koniec, gdyby nie zaszedł nowy
wypadek, który odwrócił od niego powszechną uwagę.

Z zewnątrz, z oddali, doszedł stłumiony grzmot i trzask, jak

gdyby tam wrzała nocna bitwa. Wszyscy zgromadzeni
wybiegli,

chcąc

zbadać

przyczynę

niezwykłych

i

zatrważających odgłosów. Mr Bopkins, uwolniony tym
sposobem od prześladowców, podniósł się z ziemi i zwrócił się
do posługacza bufetowego, który właśnie jako ostatni
zamierzał wybiec:

— Oświadczam, że znieważono tutaj wolnego obywatela

Stanów Zjednoczonych i będę żądał zadośćuczynienia przy
pomocy mego rządu!

Służący, na wpół cywilizowany Indianin, nie zrozumiał z tej

pięknej przemowy ani słowa, ale Mr Bopkins nie pytał o to. Był
zadowolony, że wypowiedział swój protest, wyłowił swój szary
cylinder poza bufetem, wyczyścił go rękawem surduta, po
czym umocnił go na swej łysiejącej głowie. Na koniec opuścił
salę, aby zaspokoić ciekawość wespół z innymi.

Niezwykły huk obudził ze snu doktora Bergmana i jego

towarzyszy; wszyscy razem nadeszli.

Znajdowali się już tutaj dwaj przedstawiciele państw, przez

które miała przechodzić nowa kolej, a mianowicie don Alfonso
Rocca z Paragwaju i pułkownik Juan Iquite z Boliwii; oprócz
nich obaj asystenci dra Bergmana, inżynierowie Hellwald i
Römer; wreszcie ich służący Jan Jungreitmeier, który służył
swego czasu w wiedeńskim pułku piechoty i tęsknił do przygód
wszelkiego rodzaju.

Dr Bergman podszedł do burmistrza i do kapitana dragonów,

z których każdy uważał się za wyłącznego przedstawiciela
miasta Yuquirenda, po czym spytał ich, co właściwie zaszło.

background image

— Niestety, obaj jednakowo nic nie wiemy — odparli —

dlatego też prosimy pana, abyś łaskawie zechciał dopomóc nam
w zbadaniu tego tajemniczego i niepokojącego zjawiska.
Zapraszamy także pańskich towarzyszy.

Dr Bergman i jego towarzysze natychmiast byli gotowi do

drogi. Wszyscy mężczyźni, nie wyłączając Mr Bopkinsa
dosiedli koni i ruszyli wśród ciemnej nocy w
południowo–wschodnim kierunku, w tę stronę, skąd
nieustannie dochodził huk wystrzałów. Nie obawiali się wcale,
że zbłądzą, gdyż od czasu do czasu ponad domniemanym
polem walki pojawiały się kule świetlne i rakiety.

Jazda była trochę niebezpieczna, albowiem Rio Pilcomayo

wylewa w miesiącach zimowych od grudnia do lutego,
wydrąża głębokie wyrwy na swoich brzegach, a po powrocie
do łożyska pozostawia błotniste kałuże rozmaitej wielkości,
które niedoświadczonego jeźdźca mogą wprowadzić w
rozpaczliwe powożenie. Lecz żołnierze byli od dawna
przyzwyczajeni do tego rodzaju nocnych wypraw, a ponadto
kapitan prowadził grupę jeźdźców tak świetnie, że jazda
przeszła gładko, bez wypadku.

Raz tylko gniewne złorzeczenie wyrwało się z ust Mr

Bopkinsa, ponieważ jednak z powodu nieznajomości jazdy
konnej pozostał, jechał na końcu, przeto słowa te usłyszeli
tylko ostatni ludzie z karawany. Byli to żołnierze ze straży
granicznej, którzy mało się interesowali złorzeczeniami
cudzoziemca i brakiem taktu z jego strony wobec ich dam.

Kapitan jechał prosto do miejsca, gdzie rozlegały się strzały,

nie troszcząc się wcale o zakręt, który zakreśla Rio Pilcomayo
na południe od Yuquirenda. Gdy orszak jeźdźców na krótko
przed północą zbliżył się znów do rzeki, kapitan kazał się
zatrzymać i wysłał przodem kilku wywiadowców dla zbadania
sytuacji, nie było bowiem wykluczone, że większa horda Indian
napadła na rzece okręt, pragnąc go obrabować.

background image

Wysłani żołnierze wrócili po upływie pół godziny i

oznajmili, że bez przeszkody dotarli aż do rzeki. Tutaj znaleźli
niewielki statek parowy, z którego bez widocznego powodu
strzelano z dział i wyrzucano kule świetlne. Kapitan wraz z
towarzyszami pokiwał głową ze zdziwienia, po czym ruszył w
dalszą drogę.

Gdy wkrótce potem dotarli do Rio Pilcomayo, znaleźli

wszystko tak, jak żołnierze donieśli. Na środku rzeki stał mały
parowiec. Załogi jego nie było widać, na pokładzie znajdowali
się tylko dwaj ludzie, szaro odziani, w szkockich czapkach na
głowie. Jeden z nich obsługiwał dwie małe armatki, które w
krótkich odstępach czasu głośno strzelały, drugi siedział na
zwoju lin koło masztu i wypuszczał wytrwale rakietę za rakietą
oraz świetliste kule, jedną za drugą, czerpiąc je z wielkiego
kosza, który stał po prawej stronie. Hałas i huk mącił ciszę
uśpionego lasu i wypłaszał stada małp i papug.

— Hallo, senores! — zawołał kapitan po hiszpańsku do

dwóch mężczyzn. — Czy panowie pragną pomocy?

— I don’t understand — odparł zagadnięty spod masztu i

znów wypuścił w powietrzu wspaniałą, świetlistą smugę.

Dr Bergman powtórzył pytanie po angielsku, po czym

usłyszał odpowiedź:

— Oh, no! Szukam dra Bergmana, który tu musi przebywać

w pobliżu; pragnę się z nim rozmówić.

Przy tych słowach znów strzeliły obie armaty.
— Jestem właśnie tym, którego pan szuka — odparł dr

Bergman zdumiony w najwyższym stopniu. — Czym mogę
panu służyć?

Człowiek, siedzący przy maszcie, zerwał się z miejsca i

zawołał do towarzysza, strzelającego z armat:

— John, dość! Mamy go!
Obaj natychmiast wskoczyli do łodzi, tkwiącej u boku

parowca, po czym popłynęli w stronę brzegu. Tutaj osobliwy

background image

kanonier wydobył z portfela fotografię, porównał ją z
obliczami mężczyzn, cisnących się dokoła niego, na koniec
podał dłoń doktorowi Bergmanowi i rzekł:

— Jestem sir Allan Bendix i cieszę się nad wszelki wyraz, że

pana w końcu spotkałem.

Dr Bergman szybko przedstawił panów ze swego otoczenia, a

potem spytał:

— Czy mogę spytać, z jakiego powodu pan pragnie ze mną

pomówić w tej dzikiej okolicy i dlaczego pan z tym celem
połączył tę nocną kanonadę?

— To bardzo proste — odparł sir Bendix. — Chciałbym wraz

z panem podróżować przez Gran Chaco i byłbym chętnie
jeszcze tej nocy popłynął do Yuquirenda, skąd pan, jak
wiedziałem, miał zamiar jutro wyruszyć, lecz ci przeklęci
łotrzy, kapitan okrętu i załoga, przerwali nagle pracę,
oświadczając, że muszą się koniecznie przespać. Wówczas
postanowiłem zwrócić pańską uwagę za pomocą strzałów
armatnich i świetlnych kul, które zabrałem ze sobą jakby w
przeczuciu tego, co nastąpi.

— Pańskie zaproszenie przyjmujemy ze śmiechem odparł dr

Bergman. — Zaiste, bez kanonady według wszelkiego
prawdopodobieństwa nie zdołałbyś pan nawiązać łączności z
Yuquirendą.

— A więc weźmie mnie pan ze sobą? — zawołał uradowany

sir Bendix.

— Nie mogę tego panu z miejsca przyrzec — odparł dr

Bergman, zachowując ostrożność w postępowaniu. —
Przedsięwzięcie nasze jest bardzo niebezpieczne, więc trzeba
mi tylko doświadczonych towarzyszy.

— Pod tym względem, mam nadzieję, że pana w zupełności

zadowolę — rzekł sir Bendix. — W Afryce strzelałem do lwów
i słoni bez żadnego towarzystwa, a w Indiach do tygrysów…

background image

— Groźne niebezpieczeństwa przyrody — przerwał dr

Bergman — zejdą prawdopodobnie na drugi plan w naszej
podróży wobec niebezpieczeństw, grożących ze strony dzikich
mieszkańców Gran Chaco. Nie wiem, czy pan zna bliższe
okoliczności, ale bez przesady wszyscy stawiamy na jedną
kartę nasze życie, co można usprawiedliwić tylko wysokim
celem naszego przedsięwzięcia.

— I mnie także ten wzniosły cel pędzi w dzikie ostępy Grand

Chaco — z ożywieniem przerwał sir Bendix i mówił dalej z
zapałem: — Cel ów wspaniale się wyróżnia spośród
wszystkich innych! Największe duchy ludzkości i stulecia całe
poświęcały mu trud dni i nocy! Imię pańskie na wieki wyryte
zostanie na tablicach historii, a korzyść, jaką cały świat
odniesie z pańskiej pracy nie pozostanie w tyle poza
największymi i najważniejszymi zdobyczami ostatnich trzech
stuleci!

— Czy mogę spytać, w jakiej dziedzinie pan studia odbywał?

— spytał dr Bergman.

— Jestem zbieraczem owadów — odparł dumnie sir Bendbc,

nie zauważywszy wcale, że dr Bergman na te słowa z trudem
powstrzymał wybuch śmiechu. — W Afryce odkryłem
dwadzieścia trzy nowe gatunki, w Azji dwadzieścia dziewięć,
w Australii siedemnaście, a nawet w Europie trzy, chociaż
tutaj, zdawało się, wszystkie gatunki już poznano. Lecz
poprzysiągłem sobie, że muszę dosięgnąć do stu, zanim
powrócę do Anglii, a ponieważ nie ma na świecie bardziej
niezbadanych okolic niż Gran Chaco, dlatego też pospieszyłem
tutaj, skoro tylko rozeszła się wieść o pańskiej śmiałej
wyprawie, aby dzielić wraz z panem sławę lub zagładę!

— Miejmy nadzieję, że czeka nas to pierwsze — rzekł dr

Bergman i krzepko uścisnął dłoń Anglika.

Początkowo miał zamiar odrzucić z miejsca propozycję

przybysza; okazało się jednak, że ów przybysz choć miał bzika,

background image

ożywiony był wielkim zapałem, który wszystko poświęca dla
raz obranego celu i niczego się nie przeraża. Tacy ludzie
potrzebni byli dr Bergmanowi.

Ponieważ nie było wielkiej różnicy między spędzeniem

reszty nocy na twardych legowiskach w Yuquirendzie lub na
gołej ziemi przeto postanowiono oczekiwać nad rzeką wschodu
słońca. Żołnierze i mieszkańcy Yuquirendy cofnęli się znad
brzegu rzeki w głąb pampasu, gdzie mniej ich dręczyły
moskity. Tutaj zsiedli z koni i rozciągnęli się na trawie. Trzej
inżynierowie i ich służący udali się na pokład okrętu, dokąd
zaprosił

ich Anglik. Tutaj znajdowały się siatki,

zabezpieczające od moskitów, bez których żaden Europejczyk
nie odważy się podróżować w tych okolicach. Nikt nie
zauważył, że Mr James Bopkins odłączył się od orszaku i
gdzieś znikł.

Gdy ranek zaświtał, dr Bergman i jego towarzysze pożegnali

się na razie z nowym znajomym, który nie chciał pozostawić
swoich pakunków na okręcie, po czym połączyli się z
żołnierzami i obywatelami z Yuquirendy, siodłającymi już
konie. Jechali wśród radosnych blasków słońca rozmawiając o
osobliwym Angliku, aż wreszcie spostrzegli w oddali ochronne
wały Yuquirendy.

Nagle bystre oczy kapitana spostrzegły na boku samotnego

konia, który gryzł gałązki niskiego krzewu. Ponieważ był
osiodłany, zatem było jasną rzeczą, że jeździec uległ
nieszczęśliwemu

wypadkowi.

Przypomniał

mu

się

przedstawiciel South–American–Railway–Company, więc dr
Bergman wyraził przypuszczenie, że tu zaszło coś poważnego.
Jeźdźcy przytrzymali konia i spostrzegli, że był całkowicie
zabłocony. Wszyscy rozpoczęli gorliwe poszukiwania na
wszystkie strony idąc śladami konia, widocznymi na mokrej
trawie. Ślady te prowadziły do małego rozlewiska, które
utworzył ostatni wylew.

background image

Gdy jeźdźcy doszli do stromego brzegu ujrzeli dziwny

widok. Na środku szaro–zielonego rozlewiska sterczała głowa
Mr Jamesa Bopkinsa, pozbawiona zupełnie aureoli
jakiejkolwiek godności. Jego błyszcząca zazwyczaj łysina była
pokryta czarną krostą, błota, która ciągnęła się aż do nosa; żółta
bródka tonęła w wodzie. Dumny cylinder pływał w pobliżu i
zdawał się cierpliwie czekać na jakiś stanowczy krok swego
właściciela.

— Na miłość Boską, szanowny panie Bopkins! — zawołał dr

Bergman zeskakując z konia. — W jaki sposób dostał się pan
tutaj i dlaczego pan nie usiłował wydostać się z tej jamy?

— W jaki sposób? — jęknął boleśnie nieszczęśliwy jankes.

— Przeklęte błoto sięga mi po szyję i trzyma mnie w miejscu,
jak żelazna śruba. Wyciągnij mnie pan, panie doktorze, bo już
mdleję!

Na szczęście można było natychmiast przystąpić do dzieła.

Mieszkaniec pampasów rzadko dosiada konia bez „bolą”. Są to
okrągłe kamienie, obszyte skórą i po dwoje spojone długim
rzemieniem. Myśliwy umie rzucać nimi z zadziwiającą
zręcznością, jeśli pragnie oszczędzić prochu lub nie chce
wystrzałem dziurawić skóry zwierzęcia na polowaniu. „Bola”
pada z zadziwiającą celnością, a kamienie okręcają się dokoła
nóg zwierzyny i chwytają ją niejako w sidła.

Żołnierze wzięli ze sobą bolą na domniemaną bitwę. Pewną

ilość połączyli razem tak, że rozciągnęły się w poprzek
„madrechonu” po czym kilku mężczyzn wspólnymi siłami
wyciągnęło Mr Bopkinsa z błotnej kąpieli. Trzewiki jego
utknęły jednak w gęstej glinie, lecz cylinder musieli żołnierze
wyłowić.

Ledwie Mr Bopkins objął go na nowo w posiadanie, nasadził

go natychmiast na, łysinę, po czym z chmurną miną przystąpił
do kapitana.

background image

— Sir — rzekł — protestuję przeciwko gwałtowi jakiego

dopuścili się pańscy ludzie wobec wolnego obywatela Stanów
Zjednoczonych i zażądam satysfakcji ze strony mego rządu!

Kapitan sądził, że jankes” podziękuje za pomoc w

nieszczęściu. Lecz gdy doktor przetłumaczył mu te słowa na
język hiszpański, ściągnął groźnie brwi i zawołał gniewnie:

— Do kata, senor, trzymaj pan język za zębami! Nikt panu

nie kazał jechać z nami, a jeśli pan jeszcze coś powie, każę pana
z powrotem strącić do rozlewiska! Może pan potem
protestować wobec żab i salamander!

Aby zapobiec dalszej sprzeczce, dr Bergman zwrócił się do

jankesa z upomnieniem:

— Byłoby panu trudno wskazać tutaj żołnierza, który

zawinił. Pan, panie Bopkins, pojechał dobrowolnie …

— Dobrowolnie? — przerwał jankes. — Tylko poczucie

obowiązku zmusiło mnie do tego, że wsiadłem na tę szkapę.
Albowiem jestem reprezentantem Towarzystwa, któremu pan
służy i muszę być obecny przy każdym pańskim kroku.
Zamiast dawać na mnie baczenie, pozostawił mnie pan w tej
oto dziurze, aby móc w międzyczasie działać na własną rękę. Z
tego właśnie powodu protestuję przeciwko wszystkiemu, co
pan tam nad rzeką zdziałał!

— Protest pański jest troszeczkę spóźniony — odparł doktor

z uśmiechem. — Myśmy tam tylko spali i tego faktu nie
możemy już zmienić, choćbyśmy nawet chcieli. Niech pan
zatem zgodzi się z tym, co konieczne (jankes przy tych słowach
gwałtownie zaprzeczył ruchami głowy) i niech pan jak
najprędzej zrzuci z siebie mokre ubranie, bo dostanie pan febry
i przymusowo pozostanie w Yuquirendzie.

Ta ewentualność przeraziła troszkę Mr Bopkinsa, który

natychmiast dosiadł konia. Jechał na końcu orszaku, tłumiąc w
sobie wybuchy gniewu, ale towarzysze się o niego wcale nie
troszczyli, zabawiając się wesołą rozmową.

background image

W Yuquirendzie Mr Bopkins rozpoczął poszukiwania osoby,

która by mu wyprasowała cylinder, ale spotkał się z odmową z
powodu zajścia z poprzedniego wieczoru. Nie pozostało mu
zatem nic innego, jak tylko odbywać dalszą podróż w
potwornie zniekształconym nakryciu głowy. Miałoby to być
złym znakiem?

Aby czytelnikowi umożliwić zrozumienie przebiegu

dalszych wypadków, musimy wyjaśnić uboczne okoliczności.

Pewnego dnia w domu South–American–Railway–Company

w Nowym Jorku odbywało się zgromadzenie, które ściągnęło
na siebie uwagę nie tylko wszystkich obywateli Stanów
Zjednoczonych, ale także całego cywilizowanego świata.
Walne zgromadzenie akcjonariuszy miało rozstrzygnąć, czy
ma być zbudowana linia kolejowa Matto Grosso Plata, czy też
nie.

Już przy otwarciu posiedzenia bystry obserwator mógł

zauważyć, że wśród zgromadzonych akcjonariuszy nie ma
zgody ani jednomyślności. Od szeregu lat ponosili same ofiary
więc chcieli wreszcie osiągnąć poważne zyski. Niektóre głosy
utrzymywały nawet, że Towarzystwo tylko dlatego buduje
wciąż nowe linie, bo się obawia ostatecznego zamknięcia
rachunków, które by wykazało olbrzymie straty.

Mimo to wśród zgromadzenia pojawił się naczelnik Zarządu,

ożywiony pogodną myślą. Referenci, wybrani przezeń w celu
obrony jego planów, zaczęli gorąco przekonywać o
korzyściach kolejowej linii Matto Grosso Plata. Pierwszy
mówca wskazał na to, że Towarzystwo dotychczas miało same
sukcesy a pozwolić komu innemu wybudować tę linię, znaczy
wyrzec się najwspanialszego wieńca laurowego. Drugi mówca
mówił o wielkich zyskach i wspomniał, że miasto Matto
Grosso, które niedawno jeszcze było wioską, obecnie stało się
potężnym centrum handlowym. Tutaj się skupia cały przemysł

background image

kauczukowy południowozachodniej Brazylii i wschodniej
Boliwii, który obraca setkami milionów dolarów.

— Zapewniam was, moi panowie — kończył mówca — że

gdyby nawet szyny linii kolejowej Matto Grosso Plata były ze
srebra, a drewniane progi kolejowe z mahoniu, to i w takim
razie to przedsięwzięcie przyniosłoby podwójne zyski!

Lecz mimo tej pięknej obrony zdawało się, że akcjonariusze

stracili już całą cierpliwość. Jeden mówca za drugim stawał na
trybunie i ostrymi słowami krytykował plany naczelnika
Zarządu. Gdy na koniec przystąpiono do głosowania, los linii
Matto Grosso Plata zdawał się być już przypieczętowany.

Nagle

nastąpił

nieoczekiwany

zwrot.

Najbardziej

wpływowym rzecznikiem partii przeciwników planu budowy
był stary Mr Smitson, który z ulicznego czyścibuta stał się
bajecznym bogaczem. Prowadził on atak, nie występując
osobiście do walki. Nagle na sali pojawił się jego tajny
sekretarz i wręczył mu jakieś listy. Mr Smitson przeczytał je,
po czym podniósł się z miejsca i postawił wniosek, aby
głosowanie przeprowadzić w cztery dni później. Jego
zwolennicy, którzy już czekali na walne zwycięstwo, byli
zdumieni tym niespodziewanym zachowaniem, ale mimo to nie
sprzeciwiali się jego wnioskowi. Zgromadzeni rozeszli się do
domów, rozmawiając z ożywieniem. Wszyscy zastanawiali się,
co takiego mogło zajść?

Lecz ciekawość przeciwników nie została zaspokojona nawet

w kilka dni później. Dowiedziano się tylko, że pewien młody
inżynier, nazwiskiem Bergman, stanął w hotelu Astor i jeszcze
tego samego wieczoru przeniósł się w charakterze gościa do
wspaniałego pałacu Smitsona.

Gdy wreszcie znów otworzono walne zgromadzenie, w

olbrzymiej sali posiedzeń wrzało, jak w ulu. Przed budynkiem
na ulicy Mrowił się wielotysięczny tłum, który z napięciem
czekał na rozstrzygnięcie sprawy niezmiernej wagi dla całej

background image

Ameryki. Liczne dzienniki głosiły, że cześć Stanów
Zjednoczonych Ameryki Północnej jest zachwiana. Ameryka
Południowa może łatwo skorzystać ze sposobności i zdobyć
przewagę nad Stanami Zjednoczonymi, skoro wybuduje linię
kolejową,

która

odstrasza

nawet

tak

niezmiernie

przedsiębiorczego ducha jankesów.

Gdy naczelnik Zarządu pojawił się na sali, przyjęto go

gwizdaniem i sykaniem. Przewodniczącemu z trudem udało się
przywrócić spokój. Lecz burza wybuchła z podwójną siłą, gdy
Mr Smitson wystąpił jako pierwszy mówca.

Gdy się uciszyło, przemówił w te słowa:
— Panowie, stary Samuel Smitson, którego dotychczas nikt

nie uważał za głupca, oświadcza wam krótko i węzłowato: linia
kolejowa Matto Grosso Plata będzie wybudowana!

Partia przeciwników podniosła ogłuszającą wrzawę. Znany

nam już Mr James Bopkins, cały czerwony z gniewu i
oburzenia, krzyczał:

— A nasze pieniądze? Kto nam zabezpieczy nasze

pieniądze?

— Ja! — odparł spokojnie Smitson.
— Swoim własnym majątkiem? — pytał Mr Bopkins

zachrypłym głosem.

— Całym moim majątkiem! — potwierdził Smitson,

rozwijając wielki pergamin. — Tu jest dokument który
wystawiłem bankowi państwa!

Te słowa podziałały, jak oliwa wylana na fale wzburzonego

morza. Partia przeciwników, ochłonąwszy ze zdumienia, nie
śmiała protestować, co więcej zgodziła się na projekt Mr
Smitsona. Gdy przewodniczący przystąpił do głosowania, nie
słuchano go już. Sama partia przeciwników wystąpiła z
wnioskiem, aby głosować przez zgodny okrzyk. Tak też
uczyniono. Budowa linii kolejowej Matto Grosso Plata została
uchwalona.

background image

Telegraf i telefon rozniósł tę wiadomość na wszystkie strony

świata i dzień ten obchodzono uroczyście we wszystkich
miastach Stanów Zjednoczonych.

Szczególny entuzjazm wzbudził miody niemiecki inżynier,

który takiego chytrego lisa, jak Smitson, w okamgnieniu
skłonił do tego, że poparł projekt całym swoim majątkiem,
liczącym kilkaset milionów dolarów. Wszystkie dzienniki
zamieściły jego fotografię. Ogromne artykuły informowały
publiczność, co on je, jak sypia, a nawet ile wykałaczek do
zębów zużył w ciągu całego życia.

Wobec niego zniknął nieomal sam stary Smitson, nie mówiąc

już o czcigodnym panu Bopkinsie, chociaż ten został
mianowany przedstawicielem Towarzystwa i miał towarzyszyć
doktorowi w śmiałej i niebezpiecznej wyprawie. Ta
okoliczność nie ujęła tego chciwego człowieka ani trochę. W
skrytości serca poprzysiągł nieubłaganą zemstę Niemcowi,
który, jak mniemał jankes, skradł mu cześć i poważanie.

Ekspedycja stanęła zatem na progu olbrzymiego i nie

zbadanego kraju, który na przestrzeni pięciuset tysięcy
kilometrów kwadratowych nie ma żadnych prawie wyniosłości
i przez który przepływają dwie gigantyczne rzeki, Rio Bermejo
i

Rio

Pilcomayo.

Kierunek

tych

arterii

wodnych,

wypływających z Andów, odpowiada na ogół naturalnemu
nachyleniu tej kolosalnej płaszczyzny, która ledwie widocznie
opada w kierunku południowowschodnim i jest krainą
odwiecznych wylewów. Obie potężne rzeki od tysięcy lat niosą
namuł z niebotycznych gór, wznoszących się na zachodzie. Nie
spoczywają one jeszcze i dziś w swoich stałych łożyskach, lecz
wędrują, chociaż w sposób niewidoczny, ku południowi, co
nowsi geologowie niejednokrotnie wykazali.

Ponieważ równiny, zalane wylewem, tylko na powierzchni są

pokryte warstwą humusu, pod którą rozciąga się gruby podkład
gliny, nieprzepuszczającej wody, przeto podróżnik, wędrując

background image

po tej dziewiczej krainie jest świadkiem ciekawego zjawiska:
oto kraj cały tonie po prostu w czasie wylewów od grudnia do
lutego. Lecz wody, jak szybko pojawiają się, tak szybko nikną.
Przez osiem miesięcy panuje bezlitosna posucha, która w
straszliwy sposób dręczy zarówno ludzi jak i zwierzęta i
pozwala im wlec nędzny żywot tam tylko, gdzie w wyschłych
moczarach i bagnach pozostały resztki drogocennej wilgoci.

Do tych okropności trzeba dodać hordy wałęsających się

Indian, stojących na najniższym szczeblu kultury i nie
ustępujących pod względem dzikości najstraszniejszym
szczepom Ameryki Północnej. Indianie ci uciekają wprawdzie
przed białymi, nawet jeśli są w liczebnej przewadze, ale na
samotnego i nic nie przeczuwającego podróżnika umieją
napadać z zasadzki. Ani łagodność ani srogość nie działa na
nich. Pieniądze i prośby równie mało wpływają na ich krwawe
zbrodnie jak i zaprzysiężone traktaty. Często Hiszpanie, a
później Argentyńczycy urządzali na nich wyprawy, zakrojone
na większą skalę, lecz po pierwszych nieznacznych potyczkach
Indianie za każdym razem znikali w nieprzebytych puszczach,
by zacząć na nowo dawną grę, skoro tylko zwycięzcy
rozpoczęli odwrót z Gran Chaco.

A teraz oto nieznany inżynier odważył się kłaść tor kolejowy

wśród tej dzikiej, pustynnej głuszy, która we wszystkich
wzbudzała strach! Odważył się na przedsięwzięcie,
odstraszające nawet najśmielszych amerykańskich inżynierów.

Nie można było nawet myśleć o układach z Indianami.

Trzeba było im odebrać przemocą każdą piędź ziemi, a potem
toczyć z nimi przez całe dziesiątki lat zaciekłą wojnę. Do tego
należy dodać jeszcze olbrzymie przeszkody, które przyroda
kraju stawiała budowie kolei: bezdenne bagna, ciągnące się
milami, regularnie powtarzające się powodzie, zupełny brak
kamieni i szutru, stanowiącego podłoże szyn, nieprzeliczone

background image

rojowiska mrówek, niszczących drewniane podkłady, na
koniec setki innych niebezpieczeństw.

A jednak mimo wszystko, młody inżynier pozyskał sobie

starego Smitsona i przyrzekł mu jeszcze tego roku w jesieni
rozpocząć wstępne prace! Co mu dodawało odwagi? Nikt nie
umiał tego wyjaśnić. Tylko głucha wieść biegła z ust do ust, że
ów Niemiec wynalazł maszynę o tajemniczej i niesłychanej
sile, która ma zniweczyć wszystkie straszne niebezpieczeństwa
i przeszkody Gran Chaco.

background image

R

OZDZIAŁ

II

W

YJAZD Z

Y

UQUIRENDY


Z powodu przybycia Anglika musiał dr Bergman odłożyć

wyjazd na dzień następny. Kiedy po południu pojawił się sir
Bendix, kazał pakunki swe dołączyć do doktorskich, a potem
wynagrodził kapitana okrętu, który natychmiast odpłynął.
Następnie z pomocą doktora kupił konie, którymi zaopiekował
się John, jego służący.

Przy wspólnej wieczerzy pojawił się także Mr Bopkins który

tymczasem należycie się wyspał i wyczyścił. Gdy usłyszał o
zamiarach sir Bendixa, przybrał bardzo poważną minę i z
wyrzutem odezwał się do doktora:

— Pan działa zbyt samowolnie, sir! Muszę uroczyście

zaprotestować przeciw temu, by dołączali do naszego orszaku
ludzie nie będący ani urzędnikami ani funkcjonariuszami,
którzy jedynie tylko zamierzają dla własnej korzyści wyzyskać
nasze kosztowne przygotowania.

Sir Bendix chciał wybuchnąć przy tych słowach, lecz doktor

Mrugnął nań oczyma i odparł spokojnie:

— Pan zapomina, Mr Bopkins, że na mocy układu wolno mi

przyjmować do oddziału takich ludzi, którzy są mi pożyteczni.
Sir Bendix jest taką właśnie osobą i ja proszę pana, abyś to
raczył przyjąć do wiadomości.

Mr Bopkins wzruszył ramionami.
— Uczyniłem, co mi nakazuje obowiązek — rzekł —

odpowiedzialność musi pan ponieść.

Następnie w milczeniu spożył obiad, nie troszcząc się o

rozmowę pozostałych.

Pakunki sir Allana nie były wielkie. Składały się tylko z dużej

ilości amunicji do jego karabinu i służącego, prócz tego z
zestawu do zbierania i preparowania owadów, umieszczonego

background image

w ozdobnej skrzynce. Resztę zapasu rakiet i kul świecących
podarował mieszkańcom Yuquirendy, którzy nimi mieli
uświetnić uroczystość pożegnania. Mr Bopkins z poważną
miną przypatrywał się ogniom sztucznym, lecz zamiast po raz
wtóry wziąć udział w zabawie w ratuszu, uznał za stosowne
przespać się porządnie wraz z pozostałymi uczestnikami
ekspedycji.

Nazajutrz rano dr Bergman ustawił swój orszak w należytym

porządku; porządek ten mieli wszyscy nadal zachowywać w
czasie drogi. Prócz wyżej wymienionych osób należało tutaj
jeszcze dwudziestu „peones” tj. silnych i wypróbowanych
ludzi, którzy przedtem służyli w dragonach granicznych i
których dr Bergman starannie wybrał. Mieli oni powierzone
sobie wozy z prowiantem na dwa miesiące, tudzież
najrozmaitsze przedmioty, niezbędne w czasie wyprawy.
Należał także do nich składany balon wraz z gondolą, który
miano napełnić wodorem. Jego wielkość była tak obliczona, że
mógł on unosić przez cały dzień jednego człowieka na
wysokości 2000 metrów. Na drugim wozie były złożone flaszki
z hydrolem, który miał dostarczyć wodoru w odpowiedniej
ilości. Ów hydrol został niedawno wynaleziony przez słynnego
chemika Jouberta. Na trzecim wozie spoczywał karabin
maszynowy, a na czwartym owa tajemnicza maszyna, która
przezornego Mr Smitsona niespodzianie nastroiła tak
przyjaźnie dla linii kolejowej Matto Grosso Plata. Miała ona na
zewnątrz wygląd silnej, drewnianej skrzyni, mniej więcej
dwumetrowej długości. Wnętrza jej nie widział nikt prócz dra
Bergmana; nawet dwaj asystenci znali tylko jej niesłychane
działanie, ale nie zbadali jej urządzenia. Na razie stanowiła ona
tylko balast, wymagający troskliwej opieki i dużo starań.
Dopiero gdy stanie w tym punkcie, który dr Bergman obrał,
miała się objawić jej nadprzyrodzona moc. Wówczas też miały

background image

się urzeczywistnić wszystkie nadzieje, które pokładał w niej
wynalazca i naczelnik South–American–Railway–Company.

Gdy orszak przygotował się już do drogi, dr Bergman

podziękował burmistrzowi za gościnność, z której korzystał
przez dwa tygodnie. Mieszkańcy Yuquirendy strzelili na
pożegnanie trzykrotnie z karabinów, po czym miał nastąpić
wymarsz kolumny, której kapitan wraz z dragonami miał przez
jeden dzień towarzyszyć. Lecz zaledwie dr Bergman wyjechał
na czoło orszaku, gdy znienacka zatrzymało go dwóch ludzi.
Jednym z nich był Mr James Bopkins, który rzekł:

— Mr Bergman, po raz wtóry, a tym razem w obecności

władzy urzędowej, protestuję przeciwko temu, by pan
niepotrzebnie powiększał wydatki na ekspedycję, przyjmując
w skład jej członków tego zbieracza owadów z Anglii i jego
sługę.

— Sir, ja wypraszam sobie tego rodzaju wyrażenia! —

krzyknął sir Bendix. — Pan uważa, zdaje się, kolekcjonowanie
owadów za zajęcie głupców, czego ja znieść nie mogę, jako
jego żarliwy zwolennik! Jeśli pan naprawdę jest gentelmenem,
da mi satysfakcję tu na miejscu!

To mówiąc sir Allan oddał kapelusz służącemu, odwinął

rękawy surduta i stanął w pozycji do boksowania.

Mr Bopkins za młodu przez dłuższy czas służył w cyrku jako

parobek do koni, gdzie go pewien klown nauczył sztuki
boksowania. Z tego też powodu przyjął wezwanie Anglika.

Zanim dr Bergman zdołał wypowiedzieć pierwsze

mitygujące słowo, pięści bokserów zderzyły się. Po upływie
pięciu sekund pięknie wyczyszczony cylinder Mr Bopkinsa
zakreślił łuk w powietrzu i padł na ziemię. Wkrótce potem jego
właściciel otrzymał taki „blow” w zęby, że ujrzał przed oczami
gwiaździsty deszcz.

Sir Allan był z tego na razie zadowolony, a także i Mr

Bopkins nie miał zamiaru przedłużać walki. Podniósłszy

background image

cylinder z ziemi, wrócił się do doktora. — Powtarzam panu po
raz ostatni — zawołał groźnie — że nie ścierpię obecności
niepowołanych w naszym orszaku, a jeśli pan nie uwzględni
mego protestu, na mocy mej władzy odejmę panu kredyt! W
takim wypadku może pan wytyczyć linię kolejową na swój
własny rachunek!

Ta groźba zaniepokoiła doktora. Zgodził się na dodanie

przedstawiciela w tym mniemaniu, że tu chodzi jedynie tylko o
prostą formalność, i nie przypuszczał, że ten człowiek w ten
sposób może pojmować swoje pełnomocnictwo.

Poza tym jankes nie działał jedynie tylko z zawiści, miał on

swój obmyślany i omówiony plan. Smitson, stary lis,
przydzielił go doktorowi z tym poleceniem, aby przy pierwszej
lepszej sposobności protestował przeciwko prowadzeniu
ekspedycji. Prawdopodobnie doktor nie troszczył się o te
wymówki. Tak samo postąpiłoby Towarzystwo, w razie, gdyby
osiągnął zamierzony cel. Lecz gdyby musiał wracać z drogi, w
takim wypadku naczelnik Zarządu mógłby się powołać na
protest Mr Bopkinsa i doktor musiałby z własnej kieszeni
zapłacić koszta wyprawy.

Ten był daleki od tego, by go podejrzewać o podstęp,

niemniej jednak upór jankesa wprawił go w kłopot.

Nagle z pomocą przyszedł mu sir Allan, który zawołał:
— Kochany doktorze, nie troszcz się o gderanie tego

miłośnika rozlewisk! Jeśli mi pan pozwoli wyjechać z bram
Yuquirendy na czele naszego orszaku, oddam panu do
dyspozycji cały mój majątek, który w każdym razie jest dość
wielki, aby uchronić pana od strat. Jeśli ten gentleman dalej
będzie się oburzał, pozostawimy go po prostu na miejscu, a
wycieczkę odbędziemy na własny rachunek!

Mister Bopkins nie miał zamiaru dłużej oponować, był

zadowolony, że wykonał swój obowiązek. Karawana mogła

background image

wreszcie ruszyć w drogę; minęła zatem bramę miasta, a na
czele orszaku jechał sir Allan Bendix.

W pierwszych dniach podróżnicy nie obawiali się przeszkód

w podróży. Dragoni, stacjonując w Yuquirendzie, odbywali
często objazdy inspekcyjne, a gdzie się tylko ci groźni jeźdźcy
graniczni pojawili, tam dzicy Indianie nie mieli odwagi
wychylić się z gęstwiny palm, nawet w takim wypadku, jeśli
byli w dziesięciokrotnej liczebnej przewadze. Z tego też
powodu eskorta dragonów, towarzysząca karawanie przez
jeden dzień, była tylko objawem grzeczności, którą kapitan
Artigas chciał okazać inżynierowi. Gdy nazajutrz rano
żołnierze szykowali się do powrotu kapitan uścisnął silnie dłoń
doktora i rzekł:

— Smuci mnie to bardzo, kochany doktorze, że bardziej nie

mogę się oddalać od garnizonu i muszę pozostawić cię samego
w tej bezludnej okolicy. W Yuquirendzie nie mamy nawet
stacji iskrowego telegrafu, za pomocą którego mógłby pan
mnie przywołać na pomoc na wypadek nieszczęścia. Lecz za to
będę słuchał uważnie wszystkich wieści, przychodzących z
głębi Gran Chaco, które dla znawcy tutejszych stosunków nie
są zbyt trudne do zrozumienia. Gdyby pański genialny plan
miał się nie udać, nic sobie nie będę robił z rozkazów
rządowych i wsadzę moich dragonów na koń, a wtedy biada
czerwonoskórym, którzy by chcieli zastąpić panu drogę!
Doktor serdecznie podziękował mu za te uprzejme słowa.
Żołnierze odjechali na południe, a ekspedycja pozostała
samotnie wśród rozległych pampasów, by rozpocząć walkę z
dziką naturą oraz jej jeszcze dzikszymi dziećmi. Czy
zwycięży?

background image

R

OZDZIAŁ

III

N

A GRANICY KRAJU

I

NDIAN


Gran Chaco, aż do 23 stopnia szerokości południowej, było

już zbadane tak dobrze, że dr Bergman dokonał tylko kilku
nieznacznych poprawek na mapie, chcąc zaznaczyć bieg
przyszłej linii kolejowej. Piątego dnia dotarli do miejsca, gdzie
na mapie zaczyna się owa biała plama, która sięga do
osiemnastego stopnia. Wprawdzie także i we wnętrzu tego
niezbadanego obszaru była zaznaczona pewna ilość pagórków i
jezior, ale ich położenie określono na podstawie opowiadań
Indian, którzy byli w tych okolicach. Jak niepewne są tego
rodzaju

wiadomości,

o

tym

niestety

geografowie

niejednokrotnie się przekonali. Często się zdarzało, że gdy
podróżnik przybył do takiego punktu znajdował bagna i
równiny na miejscu łańcuchów górskich, które ciągnęły się o
sto i więcej kilometrów na wschód lub zachód od miejsc,
zaznaczonych na mapach.

Tutaj więc zaczynało się właściwe zadanie ekspedycji, która

miała dokładnie oznaczyć najmniejsze wzniesienia, biegi wód i
większe puszcze i bory, a przede wszystkim zbadać, czy grunt
nadaje się do przeprowadzenia linii kolejowej. Tutaj również
zaczynał się obszar, gdzie błąkały się dzikie hordy Indian,
którzy w poprzednich stuleciach zamieszkiwali przestrzeń aż
do Santa Fe i dopiero po zażartych walkach cofnęli się na
północ, pałając śmiertelną nienawiścią do białych intruzów.
Wypierani ze wschodu, zachodu, północy i południa przez
nieustanny pochód cywilizacji, postanowili z wytężeniem
wszystkich sil, z odwagą rozpaczy, bronić reszty niepodległych
obszarów.

Dr Bergman musiał więc zachować jak największą czujność i

ostrożność, jeśli całe przedsięwzięcie nie miało być narażone

background image

na największe niebezpieczeństwo. Z tego powodu już w
Yuquirendzie ćwiczył swoich „peones”, aby w razie napadu
Indian wiedzieli natychmiast co mają począć z ciężkimi
wozami. Najmniejsze bowiem zamieszanie mogło sprowadzić
niechybną zagładę. Ludzie byli pouczeni, że na pierwszy
rozkaz mają wozy ustawić w koło, a zwierzęta wziąć w środek.
Tym sposobem konie były zabezpieczone, a mężczyźni mogli
strzelać z ukrycia, spoza wozów. Karabin maszynowy,
umieszczony na wieżyczce pancernej w środku tej ruchomej
twierdzy, mógł łatwo na wszystkie strony siać śmiercionośne
pociski.

W ten sposób także urządzano wieczorem obozowisko.

Ustawiano czterech strażników po zewnętrznej stronie
pierścienia, którzy mieli czuwać nad snem towarzyszy i bronić
ich przed wszelkim niebezpieczeństwem.

A jednak mimo wszelkich środków ochronnych już szóstego

dnia podróży spotkała ekspedycję bardzo niemiła przygoda; oto
w nocy jakaś nieprzyjacielska ręka poprzecinała lejce i uprząż u
wszystkich wozów.

Bez wątpienia śmiałym intruzem był jeden człowiek,

wskazywały na to ledwo widoczne ślady. Strażnicy byli czujni
— kilka osób nie mogłoby ujść ich uwagi.

Ten wypadek nie przyniósł karawanie większych szkód,

mimo to jednak bardzo przykro dotknął doktora. Wolałby,
gdyby Indianie otwarcie napadli na jego obóz. Bardziej mógł
ufać odwadze i dzielności swoich ludzi niż ich cierpliwości.
Gdyby ta cierpliwość się wyczerpała, dręczona codziennymi
przykrościami, wówczas krewcy „peones” łatwo mogliby
popełnić jakąś nieostrożność, która nie dałaby się naprawić.

Mimo tych zgryzot, doktor okazywał pogodną twarz,

przyjaźnie rozmawiał z ludźmi, którzy wśród przekleństw
naprawiali uprząż, na koniec kazał przygotować balon, gdyż
zamierzał z góry śledzić niewidzialnego wroga.

background image

Gdy unosił się wysoko w górze w swej gondoli i za pomocą

lunety przeglądał obszar ziemi aż do horyzontu, nie mógł
nigdzie nic podejrzanego zauważyć. A zatem poprzedniej nocy
do obozowiska wdarł się albo szpieg, który szedł daleko przed
swymi towarzyszami, albo też ci ostatni ukryli się przezornie w
zaroślach, ponieważ znali rolę balonu i nie chcieli zdradzać
swej obecności obserwatorowi w gondoli. W takim wypadku
musi

być

prawdziwa

wieść,

rozpowszechniana

w

pogranicznych miastach Gran Chaco przez misjonarzy,
mianowicie, że na czele połączonych szczepów indiańskich stoi
człowiek, który młodość swą spędził w Buenos Aires, gdzie
poznał zdobycze cywilizacyjne Europejczyków, a obecnie
postanowił śmiertelnych wrogów swej rasy zwalczać ich
własną bronią.

Bliższe szczegóły, dotyczące tego człowieka, były

następujące: nazywa się Juan, czyli zdrobniale Joaosigno i
należy do szczepu Caduve, który ongiś miał swoje obszary
myśliwskie na lewym brzegu Paragwaju, między rzekami
Miranda i Apa i należał do najdzikszych, najokrutniejszych
szczepów indiańskich. Pewien młody włoski artysta,
nazwiskiem Boggiani, poznał tego człowieka w r. 1892 w
czasie swej wycieczki do Nachiche, ówczesnej głównej
siedziby szczepu Caduve. Juan wrócił właśnie wówczas z
Buenos Aires i biały gość zauważył, że między nim a jego
naczelnikiem Mbaya istnieje ukryta nienawiść, ponieważ Juan
czuł, że go znacznie przewyższa wiadomościami i wrodzonymi
zdolnościami.

Nienawiść ta istotnie wybuchła w kilka lat później i Juan

musiał na zawsze opuścić ojczyste strony. Wrócił do Buenos
Aires i rządowi argentyńskiemu oddał wiele cennych usług w
czasie powstań krajowców, jako doskonały znawca kraju. Lecz
i tutaj jego ambicja nie znalazła zadowolenia, gdyż biali, mimo
wszystkich korzyści jakie zeń mieli, widzieli w nim zawsze

background image

tylko Indianina, stojącego na bardzo niskim szczeblu kultury.
Pewnego dnia zniknął nagle z Buenos Aires, przeżarty do
szpiku kości śmiertelną nienawiścią do białych. A teraz miał
stanąć na czele wszystkich szczepów indiańskich w Gran
Chaco? Jeśli wiadomość ta miałaby się potwierdzić, w takim
razie musiałby on dokonać czegoś niesłychanie doniosłego,
jeśli Indianie dawnego zdrajcę nie tylko przyjęli w swe szeregi,
lecz ponadto wybrali go naczelnym wodzem, na którego
skinienie zginali się pokornie.

O tym wszystkim myślał dr Bergman, obserwując z gondoli

balonu olbrzymią równinę, pokrytą niskimi zaroślami,
wysokopiennym lasem i miłymi polanami. Nigdzie nie widać
było ani jednej ludzkiej istoty. Po dwóch godzinach obserwacji
zrobił kilka zdjęć fotograficznych okolicy, ciągnącej się na
północy, po czym dał znak, aby balon ściągnięto.

Nie ściągnięto jeszcze stalowej liny do połowy, gdy doktor

usłyszał pod sobą niepokojący hałas i wyjrzał ciekawie z
gondoli. Ujrzał na ziemi szamocących się dwóch ludzi,
zajętych zażartą walką; był to prawdopodobnie Mr Bopkins i
sir Allan. Inni, nie zajęci ściąganiem balonu, stali dokoła,
śmiejąc się z całego serca.

Gdy doktor wreszcie wyskoczył z gondoli na ziemię, zjawił

się właśnie w chwili gdy Mr Bopkins z rozsrożoną miną po raz
czwarty czyścił rękawem swój nieszczęsny cylinder. Sir Allan
zniknął tymczasem pod dachem swego wozu, ściskając dłonie,
w których prawdopodobnie trzymał jakiś przedmiot.

Dwaj młodzi inżynierowie z humorem opowiedzieli swemu

szefowi przebieg całej sprawy.

Sir Allan szukał w okolicy obozowiska owadów i natknął się

na zupełnie nieznany okaz, który umykał przed nim z głośnym
brzękiem. Anglik biegł za nim z wysoko wzniesioną siatką i
zauważył, że owad usiadł na szarym cylindrze Mr Bopkinsa,

background image

który prawdopodobnie wydawał mu się odłamem skały,
ogrzanej słońcem.

Sir Allan zbliżył się ostrożnie i szybko uderzył zieloną siatką

jankesa w głowę, przy czym drewniane kółko niezbyt mile
połechtało jego spiczasty nos. Mr Bopkins skoczył, jak
oparzony, głęboko dotknięty w swej godności reprezentanta.
Gdy w napastniku poznał znienawidzonego Anglika, który
niedawno znieważył go boleśnie w obecności zgromadzonego
społeczeństwa Yuquirendy, ogarnęła go wściekłość i rzucił się
nań z zaciśniętą pięścią. W pośpiechu zapomniał wyciągnąć
głowę z siatki, stąd też sir Allan od pierwszej chwili miał nad
nim przewagę. Widzowie oczywiście nie mieli najmniejszej
ochoty mieszać się do tej walki. Skończyło się na tym, że
jankes musiał cierpliwie poczekać, dopóki sir Allan nie
wydobył z jego brody tajemniczego owada i nie włożył do
flaszeczki ze spirytusem.

Doktor musiał z całej siły panować nad sobą, aby pod

wpływem tego opisu się nie roześmiać. Zrobił taką minę, jak
gdyby to, co zaszło, dotknęło go w przykry sposób. Jankes
przystąpił doń i zawołał:

— Mr Bergman, powinien pan się wstydzić, że pan także i w

tym wypadku stoi po stronie tego bezwstydnika, chociaż w mej
osobie jest znieważone całe Towarzystwo, a zatem i pan sam!
Protestuję przeciwko temu i oznajmiam, że po powrocie do
Nowego Jorku postaram się, by pana ukarano! Pan działa na
szkodę

Towarzystwa

i

jego

upełnomocnionego

przedstawiciela.

Sir Allan tymczasem schował swój drogocenny łup i zjawił

się w chwili, gdy Mr Bopkins wymawiał ostatnie słowa. Był
gotowy bronić doktora.

— Co pan tu pieje, panie kogucie? — spytał, zaglądając w

oczy jankesowi. — Ma pan tak słabą pamięć? Zdaje się, że pan
zapomniał już, iż protestował przeciw tej ekspedycji w chwili

background image

wyjazdu z Yuquirendy. Byłby pan uniemożliwił tę wyprawę,
gdybym doktorowi nie dopomógł swym majątkiem. Z tego też
powodu dzielny doktor jest obecnie w służbie u mnie i tylko z
litości pozwalam panu podróżować wraz z nami!

— Protestuję przeciw takiemu postawieniu kwestii! —

przerwał jankes, wyciągając z kieszeni ogromny kontrakt. —
Mr Bergman nie może tak prędko porzucić służby w
Towarzystwie! Według dosłownego brzmienia umowy musi na
pół roku przed wystąpieniem wymówić…

— Jeśli chce dobrowolnie ustąpić! — odparł sir Allan. —

Lecz pan go wyrzucił za drzwi w imieniu Towarzystwa, a on
znalazł człowieka, który jego zasługi stokrotnie lepiej umie
ocenić! Nie wierzy pan, panie doktorze?

Przy tych słowach sir Allan ujął doktora pod ramię i

odprowadził go na bok, na co ten się chętnie zgodził, byle tylko
nie słyszeć nudnego gderania jankesa.

— Czy pan nie zastanowił się jeszcze poważnie nad tym —

spytał doktor, gdy za nim jeszcze raz rozległo się głośne:
„protestuję!” — aby wyrzucić po prostu Towarzystwo z Gran
Chaco i linię kolejową samemu zbudować?

— Zupełnie nie! — odparł ze śmiechem sir Bendix. — Mam

ważniejsze sprawy na głowie niż kłopotać się akcjami
kolejowymi. Lecz nie mogę ścierpieć tego, że ten błazen
traktuje pana jak Murzyna, i ostrzegam, że on zadręczy pana na
śmierć swoimi wiecznymi protestami!

— Ale ja pana proszę — odparł doktor z głębokim ukłonem

— aby pan był bardziej wyrozumiały dla tego człowieka. Mimo
wszystko jest on reprezentantem i przedstawicielem mego
Towarzystwa, a nawet mały uczeń w szkole nie pozwoli sobie
bezkarnie zarzucić sieci na głowę.

— Ba! — rzekł sir Allan, wzruszając ramionami — Rzadki

okaz „Cryptocephalus” czyli „Tritona” jest sto razy więcej wart

background image

niż ten błazen. Najważniejszą sprawą jest to, aby nasze
naukowe prace raźnym krokiem szły naprzód!

Zawołał służącego Johna i kazał mu podać nową siatkę.

Tymczasem doktor poszedł wywoływać fotografie, aby na
dzień następny ustalić kierunek marszu.

Dalsza droga nie przedstawiała większych trudności, gdyż

teren w dalszym ciągu był płaski i pozbawiony znaczniejszych
arterii wodnych. Karawana mogła posuwać się ku północy
prawie w linii prostej. Raz tylko należało obejść większy las i
przebić się przez niniejszy, wyrąbując drogę dla wozów. Poza
tym nic nie stało na przeszkodzie w posuwaniu się naprzód.

background image

R

OZDZIAŁ

IV

S

IMARRONE


Nazajutrz rano trzej inżynierowie wykonywali potrzebne

pomiary, sir Allan tymczasem opuścił obozowisko, aby łowić
w pobliżu owady. Niebawem spostrzegł wspaniały okaz
świetlika (tuccho) i począł go ścigać. Gdy po upływie godziny,
ścigany owad znikł bez śladu, znakomity przyrodnik zauważył,
że się znajduje sam jeden wśród rozległej prerii i że nie ma ani
śladu po towarzyszach, jak daleko okiem sięgnąć.

— Hm — Mruknął po tym niemiłym odkryciu — jeśli teraz

zabłądzę, to będzie najmniejszym jeszcze nieszczęściem.
Wprawdzie Indianie ostatniej nocy pozostawili nas w spokoju,
ale bez wątpienia szpiegują nieustannie dokoła obozu. Jeśli
mnie teraz złapią, będę musiał być i z tego zadowolony.
Powinienem był przynajmniej wziąć ze sobą Johna i karabin!

Szybkim krokiem wrócił w stronę obozowiska kierując się

według własnych śladów. Nie oddalił się jeszcze zbytnio, gdy
nagle jego przypuszczenia się sprawdziły. Z pobliskich zarośli
wyskoczyło kilkanaście brunatnych postaci, które w długiej
linii poczęły biec ku niemu. Gdy się odwrócił, aby w
przeciwnym kierunku szukać kryjówki w zaroślach, spostrzegł,
że i z tej strony zbliża się pędem gromada dzikich Indian.
Moment był bardzo groźny, lecz sir Allan nie stracił zimnej
krwi. Widząc, że ucieczka byłaby bezowocna, wyjął rewolwer,
który na szczęście miał przy sobie, zatrzymał się w miejscu i
pomyślał:

— A więc chcą na mnie polować, jak na zająca! Lecz tym

razem zajączek potrafi się obronić. Złości mnie tylko ta
okoliczność, że jeśli mnie zabiją, będę się musiał zadowolić
siedemdziesięciu trzema gatunkami nowoodkrytych owadów,
zamiast spodziewanych stu. Istotnie, mam pecha w życiu!

background image

Indianie zbliżyli się tymczasem na odległość stu kroków.

Nagle jeden z tych, którzy zbliżali się od wschodu, wydal
przeraźliwy krzyk i wskazał ręką na zachód z widocznymi
oznakami przerażenia. Z ust do ust krążyło jakieś słowo,
którego Anglik nie mógł zrozumieć. Indianie zawrócili w
miejscu i uciekli do lasu tak szybko, jak tylko mogli.

Przestraszony sir Allan również rzucił spojrzenie w tym

kierunku i zobaczył nowe niebezpieczeństwo, zagrażając mu
stamtąd: był to stary byk, zbiegły z jakiejś zagrody.

Zwierzęta te, zwane „simarrones” przez hiszpańską ludność,

szybko dziczeją na zupełnej wolności, i są bardzo
niebezpieczne zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt. Nawet
jaguar ucieka przed nimi i szuka schronienia na pierwszym
lepszym drzewie. Najmniejsza przyczyna doprowadza takiego
„simarrone” do wściekłości. W takim wypadku rzuca się prosto
przed siebie z podniesionym wysoko ogonem, szarpie rogami i
depcze wszystko przed sobą, dopóki mu nie zabraknie oddechu
lub kula nie przyniesie końca jego szalonemu życiu.

Byka, który pędził wprost na sir Allana, musiał wypłoszyć z

głuszy leśnej krzyk Indian. Dzielny Anglik nie stracił ani
sekundy, lecz począł biec, dobywając wszystkich sił, w tym
kierunku, w którym, jak sądził, jest obozowisko. Poza sobą
słyszał straszliwe dudnienie kopyt. Ledwie skoczył poza pień
grubego drzewa, gdy nagle rozwścieczone zwierzę uderzyło w
to drzewo z taką siłą, że aż zadrżało w posadach.

Byk stał przez chwilę w miejscu, — widocznie silne

uderzenie musiało go ogłuszyć — wówczas sir Allan zręcznie
skoczył poza ogromny dąb, który go całkowicie zakrył. Lecz
byk spostrzegł go mimo to i rzucił się niezwłocznie na niego.
Zaczęła się dzika gonitwa dokoła drzewa, jakiej sir Allan nigdy
dotychczas nie przeżył.

Wprawdzie mógł uskoczyć na bok za każdym razem, gdyby

„simarrone” chciał go przebić rogami — lecz zrozumiał, że w

background image

ten sposób szybko wyczerpie wszystkie swe siły. Trzeba więc
było znaleźć lepszą osłonę, niż dąb. Najlepiej byłoby wdrapać
się na drzewo, ale na to rozwścieczone zwierzę nie dało mu
czasu.

Nagle w niewielkiej odległości zauważył drzewo, podobne

do palmy, które Hiszpanie nazywają „pało briaco”, a Indianie
„yuchan”. Botaniczna jego nazwa jest: „Chorisia insignis”.
Pień podobny jest do rozdętej flaszki, o średnicy dwóch łokci i
pięciu łokci wysokości. Drzewa tego gatunku rosną licznie na
polach Gran Chaco. Indianie często je wydrążają, nie ścinając
ich wcale, i we wnętrzu umieszczają popioły zmarłych. To
drzewo, które sir Allan spostrzegł, musiało niechybnie służyć
do tego celu, gdyż było obumarłe, a górna jego część, gdzie
przedtem rosły liście, była odcięta. Gdyby ścigany wdrapał się
na to drzewo, byłby niewątpliwie uratowany.

Zdecydował się szybko. Gdy „simarrone” znów się nań

rzucił, strzelił mu spoza drzewa z rewolweru w nozdrza. Dla
byka była to nieznaczna rana, lecz musiała go zaboleć okrutnie,
gdyż zatrzymał się w biegu i ryknął tak potężnie, że innemu,
bardziej tchórzliwemu człowiekowi, krew ścięłaby się w
żyłach. Sir Allan liczył na takie właśnie działanie kuli. Ze
zręcznością wiewiórki wdrapał się na drzewo i zniknął w jego
wnętrzu.

Byk zauważył tę ucieczkę. Przekrwionymi ślepiami śledził

ruchy Anglika. Ledwie ten zniknął we wnętrzu wydrążonego
drzewa, gdy rogi rozwścieczonego zwierzęcia poczęły bóść
„yuchan”. Korzenie jego zbutwiały od dłuższego czasu, toteż
drzewo pod potężnymi ciosami z głuchym trzaskiem runęło
wraz z martwą i żywą zawartością.

W dalszym swoim życiu sir Allan daremnie nieraz starał

sobie wyobrazić to, co przeżył w następnym kwadransie.
Wściekłość byka osiągnęła swój szczyt. Przed sobą widział
tylko olbrzymią, naturalną flaszkę, która urągała jego

background image

wysiłkom i nie chciała rozpaść się na drzazgi. Kilkakrotnie
zderzyła się z innymi drzewami, następnie przypadkowo
wysunęła się na otwartą prerię, która nie stawiała przeszkód jej
ruchom. Pod uderzeniami rogów byka poczęła się toczyć
naprzód, to znów obracać się dokoła własnej osi, jednym
słowem ruchy jej przypominały podskoki piłki futbolowej
którą kopią niezręczni chłopcy. Sir Allan trzymał się
wszystkimi siłami wewnętrznej ściany drzewa, z obawy, aby,
nie być wyrzucony na zewnątrz. Na szczęście wydrążenie było
wąskie; natomiast pył nie miał wyjścia, więc sir Allan uczuł, że
go w nosie i w krtani coś drapie. W innych okolicznościach
byłby niewątpliwie kichał bez przerwy przez całe dwadzieścia
cztery godziny — tutaj jednak wściekłe uderzenia
rozjuszonego „simarrone” przeszkadzały mu w kichaniu. Mógł
tylko kaszleć i pluć wokoło. Pod wpływem gwałtownych
ruchów żołądek jego począł się burzyć, a w dodatku
chropowata powierzchnia drzewa podarła mu ubranie i skórę w
jednakowy sposób. Mimo wszystko znosił wszystkie te tortury,
jak długo mógł. Lecz w końcu płuca i mięśnie odmówiły mu
posłuszeństwa. Usłyszał tylko głuchy huk, jak gdyby wystrzał
karabinowy, po czym stracił przytomność.

Gdy się ocknął z omdlenia, ujrzał nad sobą klęczącego

doktora, który trzymał mu przed nosem flaszeczkę o
niezmiernie silnym zapachu. Obok niego spostrzegł twarz
swego Johna, który spoglądał nań okiem pełnym głębokiej
troski. Pół tuzina „peonów” stojących dokoła i opartych o
karabiny, miało poważne oblicza, ale można też było
zauważyć, że ci ludzie bardziej są skorzy do śmiechu niż do
płaczu.

— Doktorze, na miłość Boską, wody! — jęknął sir Allan

słabym głosem. — Moje gardło płonie, jak gdyby wjechał weń
cały pociąg towarowy, pełen czerwonego pieprzu!

background image

Obóz był bliżej położony niż sądził, dlatego też usłyszano

tam wystrzał rewolwerowy. Doktor wyruszył natychmiast na
pomoc wraz z kilku ludźmi. Idąc śladami, widocznymi na
trawie, przyszli jeszcze w porę, aby móc położyć byka kilku
celnymi strzałami.

Sir Allan, głęboko wzruszony, serdecznie uścisnął dłonie

swoich wybawców. Lecz przez dwa następne dni musiał leżeć
w wozie na miękkich skórach, gdyż straszna przygoda i
nadludzki wysiłek omal nie przyprawiły go o chorobę.

Wszyscy w obozie współczuli miłemu i zawsze uprzejmemu

Anglikowi. Jeden tylko człowiek okazywał tu i ówdzie szczerą
radość z cudzego nieszczęścia — a był nim Mr Bopkins. W
przygodzie sir Allana widział wyraźny palec Boży i był
najgłębiej przekonany, że to jest zasłużona kara za to, iż
znieważył pełnomocnika Towarzystwa.

background image

R

OZDZIAŁ

V

Ś

MIAŁA WYCIECZKA


Rozumie się samo przez się, że sir Allan zaraz po przybyciu

do obozu oznajmił, że zetknął się z Indianami. Z tego też
powodu dr Bergman wysłał bezzwłocznie czterech konnych
peonów, którzy mieli iść śladami za nieprzyjacielem, jak tylko
daleko mogli, ale bez niepotrzebnego narażania się na
niebezpieczeństwo. Mógł im powierzyć to zadanie bez
skrupułów, albowiem były to prawdziwe dzieci tego
dziewiczego kraju, które wzrosły wśród niebezpieczeństw i nie
przestraszyłyby się nawet samego „Ducha Pampasów” we
własnej osobie.

Peonowie zarzucili karabiny na plecy i ruszyli w drogę z tą

beztroską pewnością siebie, która cechuje mieszkańców
pampasów. Gdy dojechali do łąki, na której sir Allan przeżył
okropną przygodę, znaleźli ślady Indian.

W owej chwili zachowanie czterech jeźdźców zmieniło się

zupełnie. Zachowując najgłębsze milczenie, jechali dalej lekko
pochyleni w siodle, z ręką na zamku karabinów. Ich czarne,
błyszczące oczy śledziły wszystko bacznie dokoła, a uszy
chwytały najlżejsze szmery.

Wjechać konno w gęstwinę leśną nie wydawało im się

roztropną i odpowiednią rzeczą, albowiem w lesie znaleźliby w
najlepszym razie tylko nieliczne i ledwo widoczne ścieżyny,
wydeptane przez Indian; dlatego też po naradzie postanowili
parami w lewo i w prawo objechać ten kawał boru, gdzie znikli
napastnicy sir Allana.

W otwartym polu, gdzie byli pewni szybkości swych

rumaków i celności swych karabinów, nie potrzebowali się
obawiać napadu czerwonoskórych. Gdyby Indianie odważyli
się ich napaść, licząc na swoją przewagę i zmusili ich do

background image

odwrotu mogliby w przeciągu pół godziny galopem wrócić do
obozowiska — bo gdzieżby kiedykolwiek peon zbłądził w
stepie pod otwartym niebem!

Stało się tak, jak jeźdźcy przypuszczali. Gdy po upływie

dwóch godzin znów się zjechali na końcu lasu, oznajmili ci
dwaj peonowie, którzy objechali wschodnią stronę boru, że na
krótko, przed spotkaniem natknęli się na wyraźne ślady stóp.

Wszyscy czterej niezwłocznie pojechali tam razem i zbadali

uważnie odciski licznych nóg. Większość ich była świeżego
pochodzenia i mówiła wyraźnie, że tędy spiesznie uchodziła na
północ większa ilość dzikich. Liczba Indian wynosiła
pięćdziesiąt głów do stu. Przy dokładnym badaniu znaleziono
starsze odciski stóp, pochodzące sprzed dwóch lub trzech dni,
ale zwrócone w przeciwnym kierunku.

Czterej jeźdźcy zrozumieli natychmiast znaczenie tych

śladów Indianie przed kilku dniami zbliżyli się do obozu, bez
wątpienia, aby w nocy urządzić napad. Sposobność do tego
nadarzyła się im prędko wskutek nieostrożności sir Allana, a
osoba jego byłaby dla nich bez wątpienia nader cennym łupem.
Zamiar ich jednak spełznął na niczym wskutek pojawienia się
„simarrone”. Czerwonoskórzy obawiali się prawdopodobnie że
biali będą ich natychmiast ścigać i mścić się, dlatego też uciekli
na północ.

Teraz należało zbadać, czy Indianie tego dnia jeszcze

obozowali, czy też uciekli. Peonowie wbili ostrogi w boki
swych koni i galopem popędzili na północ.

Leżąca przed nimi preria nie miała prawie żadnych zarośli.

Tu i ówdzie tylko rosły większe krzewy. Dopiero po
dwugodzinnej jeździe wyłoniła się przed nimi ciemna linia,
zwiastująca większe zarośla.

Gdy jeźdźcy dotarli do tych zarośli, spostrzegli, że ślady

dzikich rozdzielają się na pojedyncze, które zbiegają się pod
gęstą i zbitą ścianą boru. Te znaki przekonały peonów, że

background image

Indianie tym razem istotnie zaprzestali nieprzyjacielskich
kroków i wrócili do swojej „tolderie” (wsi). W przeciwnym
bowiem razie z pewnością rozbiliby obóz tutaj na skraju lasu.

Ponieważ słońce zniżyło się tymczasem mocno ku

zachodowi, wywiadowcy postanowili wrócić do swoich.
Ruszyli prosto w kierunku zachodniego brzegu lasu i mijali
właśnie niewielkie zarośla, leżące mniej więcej w odległości
stu metrów, gdy wtem ich czujne konie poczęły zdradzać
niepokój, jak gdyby zwietrzyły w pobliżu niebezpieczeństwo.
Jeźdźcy wzięli natychmiast w ręce karabiny, gotowe do strzału.
Trzej z nich zatrzymali się w miejscu, czwarty natomiast
ostrożnie zbliżył się do gęstwiny, aby zbadać, co spowodowało
niepokój koni.

Zamierzał właśnie uchylić gałęzie, gdy nagle po drugiej

stronie wyskoczyła z zarośli jakaś ciemna postać, która
ogromnymi susami poczęła biec do pobliskiego lasu. Bez
wątpienia był to szpieg indiański który spodziewał się, że
będzie mógł stąd spokojnie obserwować ruchy nieprzyjaciół.

Na widok umykającego Indianina pojawił się uśmiech pełen

zadowolenia na twarzach peonów. Jeden z nich wydobył spod
siodła swe „bola”, zakręcił nimi kilkakrotnie ponad głową i
rzucił na Indianina. Dokładnie w tym miejscu, w które celował
bola, okręciły się dokoła nóg uciekiniera. Czerwonoskóry runął
na trawę i nie podniósł się już więcej.

Peonowie ruszyli ku niemu, chcąc go schwytać. Nagle w

pobliskim lesie rozległo się ogłuszające wycie i z ciemnych
głębin wyłoniła się ogromna horda Indian, uzbrojonych w
dzidy i łuki. Bez wątpienia mieli zamiar ocalić swego
towarzysza od niewoli.

Peonowie zrozumieli, że teraz trzeba szybko działać, jeśli

chcą jeńca schwytać. Ale przyzwyczajeni do tego rodzaju
wypadków nie stracili zupełnie zimnej krwi. Dwaj z nich
rzucili się w stronę Indian, aby powstrzymać ich na chwilę

background image

szybkim ogniem karabinowym. Istotnie — udało im się to. Ten
lub ów runął, brocząc krwią, inni padli na ziemię, aby
przyczołgać się w stronę czterech jeźdźców pod osłoną
wysokiej trawy.

Tymczasem dwaj inni peonowie związali swoje „caronas”

(skórzane koce), tak, że wyglądały jak hamak okrętowy, po
czym przymocowali je między siodłami swoich koni.
Następnie gwizdnęli na dwóch pozostałych towarzyszy, a ci
zbliżyli się, zeskoczyli z koni na ziemię, związali rzemieniami
nieprzytomnego jeńca i umieścili go na skórzanych kocach.
Wskoczywszy na siodła, wszyscy czterej pomknęli galopem w
południowym kierunku.

Wprawdzie Indianie natychmiast zerwali się na równe nogi i

posłali strzały za uciekającymi, lecz odległość już była zbyt
wielka. Chcąc nie chcąc musieli szpiega pozostawić w mocy
białych.

Około północy przybyli do obozowiska. Doktor, któremu

niepokój spędzał sen z powiek, wyszedł naprzeciw nich i był
niezmiernie zdumiony, gdy peonowie rzucili mu jeńca pod
nogi. Doktor pochwalił dzielnych jeźdźców za ich śmiałość, a
gdy wysłuchał raportu, rzekł:

— Niepotrzebnie narażaliście się na niebezpieczeństwo z

powodu tego człowieka. Nie jest on wcale tak wybitną
osobistością, abyśmy go mogli użyć jako cennego zakładnika.
Będzie dla nas tylko ciężarem.

— O, senior — rzekł najstarszy spośród peonów —

sądziliśmy, że ten jeniec nam wyjaśni, co jego towarzysze
knują przeciwko nam.

— Nie sądzę, byśmy zdołali coś z niego wydobyć — odparł

doktor. — Zaciętość Indian jest znana…

— Jeśli pan pozwoli, my go już poprosimy, aby przemówił

— rzekł jeden z peonów.

— Za żadną cenę — poważnie odparł doktor.

background image

Nieustanna, krwawa wojna, którą w tych okolicach od setek

lat toczyli biali z czerwonoskórymi, z biegiem czasu rozogniła
obustronną nienawiść do tego stopnia, że wrogowie nie cofali
się nawet przed najstraszniejszym okrucieństwem. Często
zdarzały się wypadki torturowania bezbronnych pod wpływem
żądzy zemsty, czego zresztą po stronie białych usprawiedliwić
nie można.

Doktor wiedział o tym doskonale, toteż pragnął swoim

ludziom wyjaśnić, że pod żadnym warunkiem nie ścierpi w
swoim obozie tego rodzaju zajść. Z tego też powodu kazał na
razie między kołami wozu przywiązać jeńca, który w
międzyczasie oprzytomniał. Peonowie nakarmili znużone
konie, następnie napoili je, po czym położyli się przy nich na
dobrze zasłużony spoczynek.

Gdy nazajutrz rano poczęto badać jeńca, okazało się, że

doktor miał słuszność. Indianin miał hardą minę i nie wyrzekł
ani jednego słowa, chociaż doktor przy pomocy tłumacza pytał
go w językach Quichua, Chiriguano i Guaicuru. Ustawiono
zatem przy nim straż i przestano się o niego troszczyć.

Ponieważ zachodziła obawa, że Indianie będą się starali

uwolnić swego szpiega z niewoli u białych, przeto doktor
następnego dnia wysłał kilku jeźdźców na zwiady, lecz ci
wrócili niebawem i powiedzieli, że nigdzie nie znaleźli
podejrzanych śladów.

background image

R

OZDZIAŁ

VI

J

AŚ NA KRZYWEJ DRODZE


Sir Allan wypoczywał tymczasem na miękkim legowisku,

pielęgnowany na przemian przez swego Johna lub przez Jasia.
Gdy się podniósł wreszcie z łoża boleści i po raz pierwszy
zszedł z wozu, podziękował byłemu austriackiemu żołnierzowi
tak wymownym uściskiem dłoni, że ten aż podskoczył z
radości i począł szukać odtąd sposobności, aby zacnemu
Anglikowi okazać swą wdzięczność.

Jaś zauważył doskonale, jakie uczucia ukrywa Mr Bopkins

dla sir Allana pod maską niewzruszonej powagi. Ile razy
przechodził koło jankesa, ściskał pięści w kieszeniach spodni,
gdyż otwarcie nie miał odwagi wystąpić. Zarazem poprzysiągł
sobie w duchu, że mu sowicie wynagrodzi tę wstępną radość z
cudzej niedoli, nie narażając przy tym wcale swojej własnej
osoby na szwank.

Jaś należał do tych osób, które w Wiedniu noszą nazwę

„dobrych ziółek”. Osoby te lubią niezmiernie płatać przeróżne
figle i psikusy”. Chociaż Jaś posiadał pełne zaufanie swego
pana i starał się go na każdym kroku zadowolić, to jednak teraz,
gdy jankes prześladował sir Allana, postanowił się zemścić,
choćby miał ściągnąć na siebie gniew dra Bergmana.

Niedługo czekał na sposobność. W Ameryce Południowej

żyje pewien gatunek drobnych, lecz bardzo kąśliwych mrówek,
które tam nazywają „arrieros”. Mrówki te pojawiają się
zazwyczaj w wilgotnej porze roku i znikają natychmiast, skoro
nadejdzie sucha pora lub gdy ludzie zaczną uprawiać dany
obszar ziemi. Niekiedy budzi się w nich pęd do wędrówki i
wówczas łączą się w olbrzymie gromady i biada temu domowi,
który leży na ich drodze. Z niesamowitą żarłocznością niszczą
w mgnieniu oka wszystko, co się da pożreć. Nawet drób na

background image

podwórzu nie jest bezpieczny przed ich mocnymi szczękami.
Mieszkańcy napadniętego „rancho” starają się jak najprędzej
usunąć z drogi małym, brunatnym wrogom, bo wiedzą
doskonale, że wszelka walka z nimi jest daremna i że ciągle
będą się pojawiały nowe roje, jak gdyby wyrastały spod ziemi.

Dla usprawiedliwienia Jasia musimy dodać, że nie znał on

zjadliwości „arrieros”, lecz uważał je za równie niewinne
żyjątka, jak europejskie mrówki. Dlatego też w dniu, w którym
sir Allan poczuł się zdrowy, napełnił kieszeń swego surduta
miałkim cukrem i udał się do lasu z tajemniczym uśmiechem na
ustach.

Niedługo szukał. Czuć było zbliżającą się mokrą porę roku

po wilgoci w powietrzu, która w postaci obfitej rosy osiadła na
roślinach w nocy. Także i mrówki odczuły zmianę w
przyrodzie i ocknęły się ze snu letniego, który je obezwładnił
na długie miesiące. Bystre oczy Jasia spostrzegły wkrótce
wejście do ogromnego mrowiska i jego małych mieszkańców
kręcących się we wszystkich kierunkach.

Na ten widok Jaś Mrugnął z zadowoleniem oczami, wydobył

scyzoryk i zrobił nim mały otwór w kieszeni, tak, że cukier
mógł się cienką strugą wysypywać na ziemię. Następnie wrócił
do obozowiska, gdzie usiadł na dyszlu wozu Mr Bopkins i
czekał tak długo, dopóki cukier zupełnie się nie wysypał. W
końcu z niewinną miną przystąpił do swoich codziennych
zajęć, jako kucharz ekspedycji.

Trzeba zaznaczyć, że Mr Bopkins twierdził, że absolutnie nie

może spać na gołej ziemi, chociaż za młodu spędził wiele nocy
w cyrku między kopytami koni, powierzonych jego pieczy.
Doktor i inni panowie wraz z peonami spali na ziemi, pod
gołym niebem, ponieważ tutaj, w wielokilometrowym
oddaleniu od bagien i moczarów, nie było moskitów, dlatego
też spoczynek nocny na wolnym powietrzu, był daleko

background image

przyjemniejszy, niż w dusznym wozie, zbudowanym, jak
wagon kolejowy.

Mr Bopkins oświadczył, że tego rodzaju spoczynek jest

godny chamów i absolutnie nie da się pogodzić z
dostojeństwem

pełnomocnika

South–American–Railway–Company. Dlatego też wóz swój
zamienił na pewnego rodzaju wędrowny dom na kołach. Tutaj
mógł swobodnie spoczywać na miękkich poduszkach i
spożywać w ukryciu smakołyki, ciastka i likiery. To łakomstwo
miało się na nim zemścić. Jak przewidział Jaś, mrówki odkryły
niebawem ślad cukru na trawie i poczęły się posuwać naprzód
tą słodką ścieżyną. Gdy mężczyźni zabawiali się wesołą
rozmową przy ognisku, małe, zjadliwe stworzonka, nie
zauważone przez nikogo, dotarły do wozu jankesa. Ich instynkt
obudził się. W niedługim czasie zwietrzyły nagromadzone w
wozie słodycze. Poczęły się natychmiast wdrapywać po kołach
i zwisających linach, na koniec spadły na liczne pakiety,
których zawartość nie mogła się długo opierać ich mocnym
szczękom. Co więcej, przegryzły nawet korki flaszek z
likierem.

Mr Bopkins nadszedł niebawem, wdrapał się na swój wóz, po

czym położył się na legowisku. Po ciemku wyciągnął rękę po
flaszkę ze słodkim likierem, która stała w kącie na małej
deszczułce. Ledwie ją przyłożył do warg, gdy nagle usta i
gardło zaczęło go palić, jak ogniem. Ten ogień lotem
błyskawicy rozlał się po całej szczęce i szyi. Jankes z
wrzaskiem trwogi rzucił flaszkę na ziemię.

Jak gdyby to było umówionym znakiem do szturmu, setki

tysięcy innych mrówek rzuciły się na pożałowania godnego Mr
Bopkinsa, który począł skakać i rzucać się jak szalony. Mrowie
podrażnionych żyjątek biegało po całym jego ciele, kłując i
gryząc gdzie tylko mogły.

background image

Krzyk zwabił ludzi, którzy nadbiegli z płonącymi

pochodniami i latarniami. Gdy peonowie spostrzegli, jacy
nieprzyjaciele zaatakowali jankesa, natychmiast zaprzęgli
konie do wozów i popędzili spiesznie na północ. Zatrzymali się
po pięciu minutach i rozbili nowy obóz.

Na dawnym miejscu pozostał wóz jankesa, tudzież dr

Bergman z innymi osobami. Europejczycy chcieli wejść do
wozu i podać pomocną rękę Mr Bopkinsowi, lecz Don Rocca i
pułkownik Iquite powstrzymali ich słowami:

— Proszę tego nie czynić! Pan musiałby, podzielić los senora

Inglesa i nie przyniósłby mu pan najmniejszej ulgi w
cierpieniu. Powiedz mu pan raczej, by wyskoczył z wozu i
tarzał się po trawie tak długo dopóki wszystkich swoich
dręczycieli nie rozgniecie. Innego sposobu nie ma.

Mr Bopkins nie kazał sobie dwa razy powtarzać tej rady i po

pięciu minutach mógł już lżej odetchnąć. Także inni musieli się
trzymać w przyzwoitym oddaleniu od nieszczęsnego wozu,
gdyż rozsrożone mrówki po ucieczce jankesa poczęłyby ich
atakować. Obaj Hiszpanie opowiedzieli im potem rozmaite
nieprawdopodobne wprost historie o domach napadniętych
przez wędrowne mrówki.

— Lecz w jaki sposób wypędzimy nieproszonych gości z

wozu? — spytał na koniec dr Bergman. — Przecież go tu nie
pozostawimy?

— Musimy poczekać — odparł pułkownik Iquite — dopóki

„arrieros” same dobrowolnie nie odejdą. Stanie się to na pewno
wówczas, gdy już nic nie będą miały do zjedzenia. Senor Ingles
musi sobie to nieszczęście sam przypisać, ponieważ zabrał ze
sobą mnóstwo słodyczy, a zmysł węchu u tych owadów jest
niesłychanie rozwinięty.

— Hm — pomyślał sobie doktor — ten wypadek wydaje mi

się dziwny. Wozimy przecież z sobą ogromną ilość środków
żywnościowych, a niektóre mają daleko silniejszą woń niż

background image

cukierki i likiery Mr Bopkinsa. Dlaczego mrówki wybrały
właśnie jego wóz?

Nie miał jednak czasu do dalszego zastanawiania się, gdyż

trzeba było zająć się Mr Bopkinsem, który podniósł się z trawy
jęcząc i biadając z bólu. Towarzysze podróży ujęli go pod
ramiona i zaprowadzili do obozowiska peonów. Sir Allan
zapomniał o waśni i zaopiekował się szarym cylindrem
jsCnkesa, o którym właściciel zupełnie zapomniał w
nieszczęściu.

W obozie wydobył doktor flaszeczkę z amoniakiem i natarł

Mr Bopkinsowi całe ciało, co mu przyniosło znaczną ulgę.
Następnie przygotowano mu posłanie z miękkich skór. Lecz
minął długi czas, zanim swędzenie ustało i jankes mógł oddać
się błogiemu spoczynkowi.

Tymczasem figlarnego Jasia dręczyły okrutne wyrzuty

sumienia; z całego serca żałował swego nierozważnego kroku.
Gdy ujrzał paniczną ucieczkę peonów i gdy zrozumiał
przyczynę tej ucieczki, wówczas byłby chętnie wziął na siebie
cierpienia jankesa. Lecz to nie było możliwe. Musiał grać rolę
bezczynnego widza, jeśli nie chciał się niepotrzebnie zdradzić.
W skrytości serca poprzysiągł sobie, że przy pierwszej lepszej
sposobności stokrotnie wynagrodzi Mr Bopkinsowi te straszne
cierpienia.

background image

R

OZDZIAŁ

VII

P

OWAŻNE SKRUPUŁY


W następnych dniach wykonano cały szereg zdjęć i

pomiarów. Kolumna posuwała się tymczasem powoli naprzód.
Doktor znów wzbił się w przestworza balonem, lecz nie odkrył
żadnych godnych uwagi przeszkód w kierunku marszu. Na
przemian rozciągały się lasy i płaskie równiny, lecz zarówno
bory jak i łąki powoli przywdziewały zielone szaty pory
deszczowej.

Nie napotkano nigdzie ani śladu Indian. Doktor dziwił się, że

krajowcy, którzy nie obawiają się kilkutygodniowych marszów
i setki razy narażają swoje życie, aby zanieść do ojczyzny
zwłoki towarzysza, poległego na obczyźnie, teraz nie starają się
wcale uwolnić z niewoli u białych schwytanego szpiega,
chociaż z uwagi na bogato utatuowane ciało, musiał to być
znakomity wojownik lub może nawet i kacyk. Ponieważ
peonowie, pilnie wyjeżdżający na zwiady, także nie odkryli
niczego podejrzanego, dlatego też nikt nie żywił obawy o
bezpieczeństwo karawany. Lecz miało się okazać, że podróżni
byli w błędzie. W dniu, w którym balon wzbił się w powietrze
rozbito obóz u skraju lasu, zarosłego gęstymi krzakami,
ponieważ tutaj trawa była bujniejsza, niż na otwartym
pampasie i lepiej smakowała koniom. Prócz tego mężczyźni,
nie biorący udziału w pomiarach, mogli pod gęstą koroną
drzew znaleźć osłonę przeciw palącym promieniom słońca,
które tego dnia bardziej piekło niż kiedykolwiek.

Następnej nocy — mogła być wówczas trzecia godzina nad

ranem — zbudził uśpionych znienacka alarmowy strzał
jednego z peonów, po którym rozległ się przeraźliwy krzyk
bojowy Indian.

background image

Wszyscy chwycili za broń i ruszyli bronić obozu, tymczasem

doktor rozniecił duże ognisko. Płomienie jaskrawymi blaskami
rozświetlały dokoła ciemności, więc biali mogli zobaczyć, z
której strony następuje atak wrogów.

Prawdopodobnie przyczołgali się oni w nocy aż do brzegu

lasu i teraz usiłowali śmiałym napadem zawładnąć obozem,
licząc zarazem na przerażenie, które musi owładnąć białymi
przy tak niespodzianym ataku.

Istotnie, wozy z jednej strony były zanadto przysunięte do

zarośli; tylko dlatego, że peonowie mimo ciemności
instynktownie tutaj się zbiegli, mogli stawić silny opór
napastnikom. Bitwa przybrałaby gorszy obrót, gdyby z tyłu
napadł na obóz drugi, silniejszy oddział Indian.

Z tego też powodu dr Bergman spiesznie wskoczył do wozu,

na którym znajdował się karabin maszynowy. Nacisnął
dźwignię i wieżyczka pancerna natychmiast podniosła się o
dwa metry w górę, tak, że doktor, siedząc wewnątrz mógł
widzieć całe pole bitwy, jak na dłoni.

Nastąpiło to, czego się obawiał. Oddział Indian, w sile około

dwudziestu ludzi, przeciął po stronie południowej liny i
rzemienie, którymi wozy były związane, odsunął dwa z nich na
bok, po czym z dzikim i przeraźliwym wrzaskiem wtargnął do
wnętrza obozowiska.

Sir Allan wraz z Jasiem nadbiegł natychmiast. Obaj poczęli

ostrzeliwać napastników z karabinów. Tymczasem Indianie
mieli czas uwolnić swego towarzysza z niewoli, lecz musieli za
to ciężko zapłacić, gdyż z wieży pancernej spadł na nich istny
grad pocisków, któremu by się nie oparł nawet
dziesięciokrotnie liczniejszy oddział europejskich żołnierzy.

Indianie umknęli z szybkością błyskawicy, zabierając ze sobą

rannych, po czym połączyli się z towarzyszami swoimi,
walczącymi po drugiej stronie. Lecz i ci rzucili się do panicznej
ucieczki, gdy karabin maszynowy począł ich ostrzeliwać. Dr

background image

Bergman zadowolił się tym, ponieważ brzydził się
niepotrzebnym rozlewem krwi i pragnął go o ile możności
uniknąć.

Peonowie rozumowali w sposób mniej ludzki i poczęli ścigać

uciekających nieprzyjaciół. Lecz las był oddalony najwyżej o
sto kroków, dlatego też ledwie Indianie zniknęli wśród gałęzi.
Zrozumieli, że przedłużanie walki narazi ich tylko
niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Po chwili wrócili do
obozu i wśród rozmaitego rodzaju przekleństw przystąpili do
naprawy przełamanego wału obronnego.

Gdy zauważyli ucieczkę jeńca, na nowo w ich sercach

zawrzała żądza zemsty, a doktor z trudem zdołał zapobiec, by
nie popełnili nowego głupstwa. Nawet don Rocca i pułkownik
byli bardzo rozsrożeni.

— Ja, przeciwnie, panowie, jestem bardzo uradowany —

rzekł doktor — żeśmy się szczęśliwie pozbyli tego człowieka i
że nikt z nas nie odniósł poważniejszej rany. Pilnowanie jego
było bardzo kłopotliwe, więc nieraz zastanawiałem się nad tym,
czy by go nie uwolnić. Zachowywał się tutaj, jak człowiek
głuchy i niemy, toteż nie przedstawiał dla nas żadnej istotnej
wartości.

— Mógłby się nam przydać jako zakładnik — rzekł

pułkownik. — Musiał należeć do dostojników swego
plemienia, czego dowodzi choćby ta okoliczność, że inni z taką
pogardą śmierci narażali się dla jego ocalenia.

— Temu nie przeczę — rzekł doktor — lecz ponieważ nie

znaliśmy jego znaczenia, zatem nie mogliśmy z tego mieć
korzyści.

Trzej panowie rozeszli się. Ponieważ peonowie wkrótce

ukończyli pracę, w obozie zapanował zaraz spokój, którego aż
do rana nic nie zakłóciło.

Gdy wzeszło słońce, doktor wysłał połowę swoich peonów,

aby śledzili Indian w okolicy. Gdy wywiadowcy wrócili

background image

wieczorem, donieśli, że Indianie także i tym razem, jak sir
Allan przypuszczał, bez zatrzymania się uciekli w północnym
kierunku.

Ponieważ inżynierom przy topograficznych zdjęciach zawsze

towarzyszyło kilku peonów, którzy służyli im jako strażnicy i
pomocnicy, przeto tego dnia pomiarów nie dokonywano, bo
obóz i tak był prawie pusty wskutek wysłania wywiadowców.

Doktor wykorzystał tę pauzę w ten sposób, że skontrolował

dotychczasowe zdjęcia i obliczenia. Zarazem zwrócił uwagę na
pewną okoliczność, która mogła wywołać rozdźwięki i
nieporozumienia wśród członków wyprawy.

Granica między Boliwią i Paragwajem nie była jeszcze

definitywnie ustalona, chociaż sprzeczano się z tego powodu
już od pięćdziesięciu lat. Geografowie przyjmują na swoich
mapach jako granicę albo szerokość Rio Apa (22° 5’ szer.
połudn.) albo linię, która łączy Fuerte Olimpo na Rio Paragwaj
z pewną wysepką na Rio Pilcomayo, dwadzieścia kilometrów
poniżej Fuerte Campero.

Ta linia przecina sześćdziesiąty stopień długości także pod

22°5’. Lecz Paragwaj wystąpił nagle z pretensjami do całego
Gran Chaco Boreal aż do gór pomiędzy Sta. Cruz delia Sierra i
Santiago w poblidla pułkownika Iquite lub dla jego
przełożonych dowodem, iż rezygnują z pretensji mego kraju do
Gran Chaco.

— Pułkownik Iquite jest „caballero” — rzekł doktor. —

Jestem najmocniej przekonany, że jeśli mu wyjawimy pańskie
skrupuły, wówczas znajdzie się taki środek zaradczy, że ani pan
ani pański rząd szkody nie poniesie.

Don Rocca zgodził się na to. Obaj panowie udali się zatem do

pułkownika Iquite, który ich słów uważnie wysłuchał, a potem
rzekł:

background image

— Zgadzam się na pański powrót, don Rocca, przy czym

zaznaczam, że obecnie stan układów w sprawie Gran Chaco
między naszymi rządami nie będzie naruszony.

— Czy mogę poprosić pana, abyśmy w tym celu spisali

protokół? — spytał don Rocca.

— Oczywiście. Lecz musi mi pan ze swej strony dać pisemne

oświadczenie, że Paragwaj nie zyska żadnych uprawnień, gdy
pan potem przyjdzie nam na pomoc z silnym oddziałem
uzbrojonych jeźdźców.

— Wątpię bardzo, czy mój rząd uzna za słuszny tego rodzaju

krok z mej strony. Lecz w interesie ekspedycji wezmę na siebie
za to odpowiedzialność.

Spisano oba protokoły, które jako świadkowie podpisali dr

Bergman, sir Allan i Mr Bopkins. Następnie don Rocca wybrał
peona, który miał mu towarzyszyć w drodze, a następnego dnia
rano odjechał w południowym kierunku.

Dr Bergman spędził cały ten dzień aż do wieczora w balonie,

aby obserwować odjazd towarzysza podróży. Prócz tego liczył
także na wrażenie, jakie balon musi wywierać na Indianach.
Bez wątpienia czerwonoskórzy musieli go uważać za
przerażającego potwora, gdyż trwożliwie kryli się w lasach tak
długo, jak długo unosił się w przestworzach powietrznych.

background image

R

OZDZIAŁ

VIII

W

ALKA Z MAŁPAMI


Mr Bopkins od czasu przygody z mrówkami popadł w czarną

melancholię. Czy przygnębiło go tyle nieszczęść, tak szybko
następujących po sobie, czy ukąszenia zjadliwych owadów tak
fatalnie podziałały na jego system nerwowy, czy też żałował
tak boleśnie utraty słodkich likierów i smakołyków — nie
wiadomo — dość, że dał spokój swoim protestom, cofnął się w
zacisze samotności i nie troszczył się o to, co się dzieje w
obozie. Nawet napad Indian nie wywabił go z wozu.

W dniu, w którym odjechał don Rocca, podjęto na nowo

prace przy pomiarach; peonowie znów wyjechali na zwiady i
oznajmili, że w najbliższej okolicy nie ma Indian, więc Mr
Bopkins zdecydował się wyjść na przechadzkę. To była
pierwsza oznaka, że czarna melancholia jankesa zaczyna
ustępować.

Wolnym krokiem szedł pampasem, nasunąwszy sobie szary

cylinder głęboko na czoło. Wszedłszy do cichego gaiku, usiadł
sobie w idyllicznym miejscu, w cieniu olbrzymiej palmy.
Dzień był duszny, a chłód pod dachem liści działał tak
orzeźwiająco, że Mr Bopkins sam nie wiedział, kiedy zapadł w
głęboki sen.

Ów lasek był szczególnie bogaty w palmy i algaroby, których

owoce służą za jedyny pokarm wielu zwierzętom. Znajdowało
się również tutaj mnóstwo wielkich i małych małp, które
bardzo rzadko widywały ludzi.

Wprawdzie małpy i ich nieodłączne towarzyszki,

wielobarwne papugi, oniemiały ze zdumienia, gdy jankes
wkroczył do ich spokojnego królestwa, lecz gdy nieproszony
gość nie zdradzał wojowniczego usposobienia, zarówno małpy

background image

jak i papugi znów odzyskały werwę. Tu i ówdzie rozległ się
chrapliwy okrzyk małpy lub skrzeczenie papugi.

To były ostatnie głosy, które Mr Bopkins usłyszał, zanim

słodko zasnął. Gdyby przeczuł, co niebawem miało nastąpić,
byłby się strasznie oburzył na sposób postępowania
czwororękich obywateli Ameryki Południowej wobec
pełnomocnika South–American–Railway–Company.

Małpy nie były wcale przerażone, lecz prawdopodobnie

uważały czcigodnego Mr Bopkinsa za okaz szczególnie
wielkiej i nigdy nie widzianej małpy, którą obserwowały z
rosnącą ciekawością. Jak gdyby tajemniczym nakazem
przywołane zeszły się ze wszystkich zakątków lasku i usiadły
gęsto na gałęziach okolicznych drzew oraz na wachlarzach
palm, tak, że te zginały się aż do ziemi, nie mogąc unieść tak
wielkiego ciężaru.

Przez dłuższy czas małpy gwarzyły i chichotały między sobą,

aż wreszcie pewien stary i silny „edjeati” (gatunek małpy)
zebrał się na odwagę i zeskoczył z gałęzi na ziemię. Przycupnął
o pięć kroków od jankesa, przypatrując mu się z taką głęboko
poważną miną, jak gdyby był królem Edypem i usiłował
rozwiązać zagadkę Sfinksa. Równocześnie naśladował jankesa,
który we śnie ustawicznie kiwał głową; niekiedy obaj składali
głęboki ukłon, a wtedy w szeregach małp, rozlegał się śmiech,
pełen zadowolenia, jak gdyby cieszyły się z tego powodu, że
ich przedstawiciel tak doskonale się porozumiewa z
przedstawicielem South–American–Railway–Company.

Na koniec staremu „edjeati” wydała się tego rodzaju

wymiana myśli zbyt monotonna; zarazem szczególne
zaciekawienie wzbudził w nim przedmiot, który nieznajomy
nosił na głowie. Przysunął się ostrożnie, zdjął delikatnie szary
cylinder z głowy uśpionego, po czym szybkim ruchem włożył
na własną dostojną głowę. Mr Bopkins, w błogim śnie
pogrążony, nic o tym zdarzeniu nie wiedział, chociaż wszystkie

background image

małpy podniosły głośny wrzask radości na widok wielkiej
zdobyczy najstarszego członka stada.

Lecz „edjeati” nie dzielił wcale zapału swoich towarzyszy.

Cylinder zsunął się mu przez uszy aż na szyję i pozbawił
widoku światła dziennego, dlatego też zdjął go czym prędzej, a
ponieważ na razie nie umiał go inaczej użyć, przeto usiadł na
nim, jak na krześle. Lecz cylinder nie ucieszył się tym wcale. Z
głębokim westchnieniem skurczył się, tak, że „edjeati”
wywrócił koziołka i z gniewnym pomrukiem odskoczył.

Tego rodzaju zachowanie się cylindra musiały małpy uważać

za zachowanie nieprzyjazne, toteż ich chrapliwe głosy
rozlegały się coraz donośniej. Na koniec kilka szalonych małp
zerwało garść w pobliżu rosnących orzechów i poczęło nimi
ciskać w błyszczącą łysinę jankesa.

Obudzony boleśnie ze słodkiego snu, jankes skoczył w górę,

a gdy się przekonał, z jakiego rodzaju napastnikami ma do
czynienia, uczuł się głęboko dotknięty tą hańbą. Ponieważ na
razie nie miał innego środka, podniósł leżące dokoła orzechy i z
najwyższym oburzeniem począł rzucać nimi w małpy. Sądził,
że uciekną — tymczasem bezczelne te stworzenia, ufne w swą
liczebną przewagę, przyjęły walkę i na pociski odpowiadały
pociskami.

Wkrótce na jankesa spadł taki deszcz wszelkiego rodzaju

owoców, że ten stracił zapał wojenny i myślał, w jaki sposób
można by zabezpieczyć się przed bolesnymi uderzeniami. W
tym celu wciągnął surdut na głowę i rękoma zacisnął wokoło
szyi, tak, że wąska szczelina pozostała mu tylko dla oddechu.
Małpy doskonale zrozumiały znaczenie tych ruchów, toteż
podniosły chóralny, zwycięski wrzask radości i podwoiły ilość
pocisków. Jankes nie miał innego wyjścia, jak tylko stłumić w
sobie wybuchający gniew i znosić cierpliwie grad uderzeń.

Nagle usłyszał, że małpy wśród ogłuszających wrzasków

umykają na wszystkie strony. Jankes ostrożnie wysunął oko

background image

spod kołnierza surduta, ale nie miał już czasu zbadać, jaki
wypadek uwolnił go od małpiego oblężenia. Silne ramiona
obaliły go nagle na ziemię. Spostrzegł jeszcze, że jakieś
brunatne oblicza, pełne nienawiści, pochylają się nad nim a
potem naciągnięto mu na głowę gęsty worek, a usta
zakneblowano. Ramiona i nogi skrępowano sznurami…
Schwytali go Indianie!…

Gdy uczestnicy wyprawy tego dnia wieczorem siedzieli

wokoło ogniska i wspólnie spożywali wieczerzę, dr Bergman
zauważył brak jankesa. W mniemaniu, że śpi on w swym
wozie, posłał Jasia, aby obudził i przyprowadził śpiocha. Wóz
był jednak pusty, co wśród członków ekspedycji wzbudziło
niepokój. Doktor kazał wystrzelić kilka razy, aby Mr Bopkins
mógł odnaleźć kierunek, jeśli zbłądził. Ponieważ nie zjawił się
nawet po upływie godziny, niepokój wzrósł, tym bardziej, że
szukanie zaginionego w nocy było bezcelowe. Mimo to dr
Bergman kazał aż do północy przeszukiwać otoczenie obozu
przy pomocy pochodni, nie było bowiem wykluczone, że Mr
Bopkinsa ukąsił wąż i teraz leży gdzieś bez przytomności. Lecz
i te poszukiwania okazały się daremne. Nie pozostało nic
innego, jak tylko czekać następnego dnia.

Dr Bergman przewracał się przez całą noc bezsennie na

posłaniu. Ledwo poczęło szarzeć kazał sześciu peonom siadać
na koń, aby wraz z nimi na nowo rozpocząć poszukiwania.

Było rzeczą nad wyraz trudną odnaleźć ledwo widoczne

ślady Mr Bopkinsa wśród mnóstwa śladów, które pozostawili
po sobie peonowie w czasie nocnych poszukiwań. Lecz mimo
to odnalazły je niebawem bystre oczy peonów, którzy doszli
wkrótce do miejsca, gdzie rozegrała się wiekopomna bitwa
między małpami a Mr Bopkinsem. Tutaj znaleźli liczne ślady
pobytu jankesa; chociaż nie można było wyjaśnić, dlaczego
dookoła leży tyle owoców, to jednak w każdym razie nie mógł

background image

tu zajść samotnie cylinder, który teraz leżał na trawie
opuszczony i zdeptany.

Prócz tego ślady stóp indiańskich dały się doskonale

rozpoznać.

Lecz gdy wywiadowcy stanęli na brzegu małego lasku,

przedstawił się im taki sam beznadziejny widok, jak już
dwukrotnie poprzednio. Indianie uciekli w kierunku
północnym, unosząc ze sobą biednego Mr Bopkinsa. Od tego
momentu upłynęło już dwanaście godzin, musieli więc być
bardzo daleko. Nie było żadnych dowodów na to, że
zamordowali na miejscu nieszczęsnego jankesa.

Peonowie chcieli natychmiast ścigać rabusiów, lecz doktor

zauważył, że tym razem chodzi o poważny pościg, który na
czas nieokreślony zmniejszy jego siłę zbrojną. Z tego też
powodu wyraził życzenie zasięgnięcia zdania pozostałych
towarzyszy i namówił rozsrożonych peonów do powrotu do
obozu.

Chociaż Mr Bopkins uczynił wszystko, aby stracić sympatię

członków ekspedycji, ci ostatni nie wątpili, iż należy uczynić
wszystko co możliwe, aby jeńca wyrwać z rąk Indian. Chodziło
tylko o to, kto ma kierować akcją ratunkową, gdyż każdy był do
tego gotów.

Wybrano dra Bergmana. Jako głowa ekspedycji musiał

pozostać w obozie, aby go bronić, a przede wszystkim nie mógł
się rozłączyć z karabinem maszynowym, z którym wiązały się
wszystkie nadzieje członków wyprawy.

Z trudem skłoniono sir Allana do pozostania. Tylko ta

okoliczność, że nie był w stanie bez tłumacza porozumieć się z
peonami, skłoniła go do zgody, gdyż w razie walk z Indianami
ta niemożność porozumienia się byłaby dla wszystkich kulą u
nogi.

Na koniec ustalono, że pułkownik Iquite na czele pięciu

peonów ma podjąć próbę uwolnienia jeńca z niewoli.

background image

— Prawdopodobnie będzie pan niebawem z powrotem —

rzekł dr Bergman, gdy pułkownik zaopatrywał się w broń i
amunicję.

— Spodziewam się, że pan ze sobą przywiezie naszego

jankesa i z tego powodu nie będzie mógł rozwinąć zwyczajnej
szybkości. Jest zresztą nie lada zadaniem dogonić
uciekających, chociaż mamy konie. Indianie w pampasach
odbywają marsze ze zdumiewającą szybkością.

Pan musi istotnie nie dać się obezwładnić znużeniu — rzekł

doktor. W dzień nie da się nawet cienia ich spostrzec z
wysokości balonu. Lecz aby w ciągu krótkich nocy, jakie
obecnie mamy, przebyć takie ogromne przestrzenie, na to
trzeba mieć mięśnie ze stali.

— Trzeba się do tego przyzwyczaić od wczesnej młodości —

rzekł pułkownik. — Indianie używają koni tylko jedynie jako
zwierząt jucznych, które w czasie ich wypraw rabunkowych
niosą im pożywienie i łupy, sami natomiast wraz z kobietami i
dziećmi idą obok pieszo. Jak nagle się pojawiają, tak nagle
znikają, co sam niejednokrotnie zauważyłem. Tak, tak, ich
piesze wędrówki są niezrównane!

Tymczasem pułkownik ukończył przygotowania. Podał

pozostającym rękę na pożegnanie, dosiadł konia, po czym
sześciu jeźdźców pogalopowało w północnym kierunku.

Odszukali oczywiście miejsce, gdzie Mr Bopkins został

napadnięty. Potem cwałem ruszyli szeroką ścieżką, która od
tego miejsca począwszy, prowadziła dalej.

background image

R

OZDZIAŁ

IX

J

ENIEC


Jechali na przemian przez otwarty step, to znów wśród

gęstych zarośli; niekiedy z trudem przedzierali się przez stary
las, przy czym musieli się razem trzymać, by nie ulec w razie
nagłego napadu Indian. Chociaż cały dzień spędzili w ten
sposób w siodle, mieli wieczorem wrażenie, że się nie bardzo
zbliżyli do uciekających.

Noc spędzili pod otwartym niebem na prerii, przy czym dwaj

spośród nich na przemian trzymali straż. Rano ruszyli z
zapasem świeżych sił na nowo w dalszą drogę, idąc zawsze
śladem, który ciągle prowadził ich w północnym kierunku.

Dopiero w południe wydało się pułkownikowi, który jechał

na czele, że na skraju lasu spostrzega w oddali niewielką
„tolderję”. Natychmiast rozkazał wszystkim zeskoczyć z koni,
aby ludzie z osady ich nie spostrzegli. Jeźdźcy, trzymając konie
za cugle, udali się w zachodnim kierunku, zakreślając ogromny
łuk, aby móc się przyczołgać do „tolderji” z tej strony nocą.
Gdy ciemność zapadła, dosiedli znów koni i spiesznie ruszyli w
drogę, kierując się blaskiem ognisk; płonących w osadzie
Indian.

Gdy pułkownik dotarł w pobliże wsi, polecił swoim ludziom

zsiąść z koni i położyć się na spoczynek. Sam objął straż i kazał
dopiero koło godziny pierwszej w nocy zastąpić się innemu,
będąc przekonany, że Indianie ich nie zauważyli i nie
przygotowują nieprzyjacielskich kroków.

Gdy poczęło szarzeć, wszyscy sześciu dosiedli koni i

pogalopowali w kierunku wsi, która cicho spoczywała u skraju
lasu. Miękka trawa tłumiła prawie zupełnie tętent kopyt
końskich, a ponieważ Indianie lubią długo spać, zatem jeźdźcy

background image

spodziewali się dotrzeć niepostrzeżenie do wsi i napaść jej
mieszkańców, pogrążonych w głębokim uśpieniu.

Nie wzięli jednak pod uwagę czujności psów. Biali nie byli

nawet oddaleni o pięćset kroków od najbliższych chat, gdy
nagle rozległo się wycie i szczekanie, które w całej wsi w
jednej chwili wywołało paniczny popłoch.

Widowisko, jakie teraz ukazało się oczom jeźdźców, byłoby

wśród innych okoliczności komiczne. Indianie wypadali z chat
z zaspanymi oczami, wydawali dzikie wrzaski na widok
nieprzyjaciół, chwytali za broń, gdy tymczasem kobiety wraz z
dziećmi uciekały w pole. W kilka sekund potem cała gromada
znikła w głębi pobliskiego lasu.

Lecz nie tylko dwunożni mieszkańcy „tolderji” szukali

ratunku w lesie; rozmaite choć niezbyt liczne zwierzęta
domowe poszły śladami swoich panów, jak gdyby były w tym
celu tresowane. Przede wszystkim umknęły dwa czy trzy konie;
psy wyły najpierw i szczekały przeraźliwie, lecz potem również
zniknęły wśród gęstych zarośli. Za nimi pobiegły beczące kozy,
potem świnie i owce, na koniec nawet i kury. Gdy jeźdźcy w
chwilę potem zatrzymali przed chatami swe konie, „tolderja”
wyglądała jak gdyby od Bóg wie ilu lat była opróżniona.

Pułkownik nie miał zamiaru ścigać Indian w lesie, zauważył

bowiem, że Indianie nie wlekli ze sobą żadnego białego. Albo
więc Mr Bopkins był ukryty w jednej z chat, albo tylko główny
oddział Indian wrócił do „tolderji”, gdy tymczasem kilku wraz
z jeńcem udało się na bok w zarośla, lecz wywiadowcy tego nie
zauważyli. To ostatnie było niestety najprawdopodobniejsze.

Pułkownik Iquite zaproponował, aby niezwłocznie

przeszukać poszczególne chaty. Czego się obawiał, to okazało
się prawdą: nie było ani śladu Mr Bopkinsa. Lecz jak gdyby los
chciał ich wynagrodzić za gorzkie rozczarowanie, odkryli na
koniec coś, czego się najmniej spodziewali.

background image

Przy chacie, większej i starannie zbudowanej, w porównaniu

z innymi, pozostał ogromny pies, uwiązany na silnym
rzemieniu, który warczał i pokazywał zęby peonom, gdy chcieli
wejść do wnętrza „toldy”. Już zamierzali zastrzelić to zwierzę,
gdy nagle w niskich drzwiach ukazał się mieszkaniec
osobliwego domku.

Na widok tego człowieka peonowie cofnęli się ze zdumienia,

gdyż mimo długiej brody i zdziczałego wyglądu łatwo można
było poznać, że należy on do rasy białej. Także i on uległ
silnemu wzruszeniu na widok przybyłych. Wyciągnął ramiona,
z trudem zaczerpnął tchu i z radością wyrzekł słowa:

— Nareszcie wolny! Wolny!!
Następnie zakrył twarz dłońmi, runął na ziemię, a z piersi

jego wyrwało się łkanie, od którego trzęsło się całe ciało.

Pułkownik spiesznie nachylił się nad nim, pragnąc go

podnieść.

Po długiej dopiero chwili wydało mu się, że rozumie słowa

tajemniczego człowieka. Gdy począł odpowiadać na liczne
zapytania, okazało się, że to był Hiszpan, który w niewoli,
trwającej już szereg lat, zapomniał prawie zupełnie swojej
mowy ojczystej.

Musiał się zastanawiać nad każdym słowem, nad każdym

zdaniem, zanim pojął ich znaczenie. Lecz pamięć i
wspomnienia wracały. Po upływie pół godziny mógł już
opowiedzieć swoje smutne dzieje.

Pochodził z Buenos Aires i udał się na Gran Chaco, gdzie

zamierzał zakupić u „stancierów” (właścicieli wielkich stad
bydła) większe zapasy skór. Mimo licznych ostrzeżeń dotarł aż
do Rio Bermejo. Tutaj napadli go Indianie, należący do szczepu
„Tobą”, zamordowali towarzyszy, a jego samego zawlekli do
wsi, aby tutaj poddać go okrutnym torturom.

Już był pewien, że czeka go niechybna śmierć, gdy nagle

zakochała się w nim córka kacyka. Darowano mu życie pod

background image

warunkiem, że tę dziewczynę pojmie za żonę i w ten sposób
stanie się członkiem plemienia „Tobą”. Zgodził się na to, byle
tylko ocalić życie i od siedemnastu lat żył wśród dzikich, jako
im równy. Dzielił wszystkie losy szczepu i chociaż pozornie
był wolny, pilnowano go czujnie, aby nie uciekł. Indianie cofali
się krok za krokiem przed ciągłym postępem kultury; jeniec,
chcąc nie chcąc, musiał im towarzyszyć i w ten sposób dostał
się tak daleko na północ.

Przez dłuższy czas Indianie obchodzili się z nim łagodnie, ale

gdy poczęły się toczyć coraz okrutniejsze walki z białymi i
krajowcy stracili ogromny obszar ziemi, wówczas ogólna
nienawiść do bladej twarzy spotęgowała się niezmiernie. Z
biegiem czasu zmarła jego czerwonoskóra żona i jej ojciec, a na
czele plemienia stanął inny kacyk, który uważał go za
niewolnika i wyzyskiwał w najrozmaitszy sposób. Musiał
zbierać drwa i owoce, czego żaden z wojowników nigdy nie
czynił, musiał uprawiać niewielkie pole kukurydzy, a gdy
nadeszła pora wielkich łowów, musiał iść z wojownikami do
lasu, aby na swym grzbiecie dźwigać upolowaną zwierzynę.
Pozostawiono mu tylko psa, bo zwierzę to było przyuczone na
hiszpański sposób do tropienia dzikich zwierząt.

Od lat stracił nieszczęśliwy człowiek wszelką nadzieję, by

mógł jeszcze kiedykolwiek ujrzeć białą twarz. Owładnęła nim
apatia, która uczyniła go obojętnym na wszelkiego rodzaju
katusze. Indianie nie powlekli go ze sobą do lasu tylko dlatego,
że wybawcy zjawili się nagle i zupełnie niespodziewanie. Od
dłuższego czasu członkowie plemienia „Tobą” mówili między
sobą, że w najbliższym czasie muszą go zaprowadzić w głąb
Gran Chaco, albowiem niedługo może nastąpić wielka bitwa z
białymi.

O Mr Bopkinsie nie umiał nic powiedzieć, gdyż Indianie od

dłuższego czasu w jego obecności nic nie mówili o sprawach
plemienia. Wojownicy tej osady wrócili świeżo z wyprawy

background image

przeciwko białym. Gdyby więc inni z jankesem udali się w
drugą stronę, musieliby to być mieszkańcy odrębnej „tolderii”.

Oczywiście członkowie wyprawy postanowili wziąć ze sobą

nieszczęśliwego człowieka — nazywał się Miguel Rodilla — z
powrotem do obozu. Ponieważ w opuszczonej osadzie nie było
już nic do roboty, a więc pułkownik kazał swoim ludziom
siadać na koń, jeden z peonów wziął ocalonego na swego
rumaka, po czym wszyscy razem pogalopowali na południe, w
stronę obozu. Pies Miguela biegł wesoło za swoim panem, jak
gdyby pojmował radosną zmianę jego losu.

W czasie powrotnej drogi nie trzymali się już śladów. Było

jasną rzeczą, że Indianie, jeśli istotnie przedtem się oddzielili i
jeńca swojego uprowadzili, wykorzystali w tym celu gęstwinę,
aby o ile się da ukryć rozdwojenie tropów przed oczami
ścigających. Z tego też powodu członkowie wyprawy
objeżdżali dokoła rozmaite kompleksy lasów, zamiast iść przez
środek, i istotnie jeszcze tego dnia wieczorem udało się im
odkryć szukany ślad. W międzyczasie stał się on tak trudny do
rozpoznania, że zauważył go tylko Miguel, który w ciągu
długich lat niewoli sam się stał Indianinem i umiał wnioskować
na podstawie niedostrzegalnych prawie oznak. Nawet sam
pułkownik i peonowie byliby minęli to miejsce, nie
zauważywszy niczego.

Tego dnia szli za śladami tak długo, dopóki nie zapadły

ciemności. Noc spędzili znów na otwartym pampasie, a
nazajutrz rano ze świeżymi siłami prowadzili pościg dalej. Tym
razem ku swej radości już po dwóch godzinach mogli się
przekonać, że ślady stają się oraz wyraźniejsze — był to
niezawodny znak, że się zbliżają coraz bardziej do czerwonych
rozbójników.

Mimo to tego dnia jeszcze nie dotarli do nich. Lecz ślady były

tak wyraźne, że silna rosa nocna nie mogła ich zatrzeć.
Członkowie ekspedycji mogli zatem udać się na spoczynek z tą

background image

świadomością, że w najbliższym dniu Indianie wpadną w ich
ręce. Mieli się jednak jeszcze raz zawieść. Po czterech
godzinach jazdy zbliżyli się znów do gaju palm i algarobów.
Siady prowadziły wprawdzie do jego wnętrza, lecz chociaż
wywiadowcy natężali wzrok, nigdzie nie znaleźli oznak, które
by wskazywały, którędy czerwonoskórzy wyszli z lasku.

Dzielni jeźdźcy śmiało wtargnęli pod zielony dach liściasty.

Lecz ku swemu niepomiernemu zdumieniu nie odkryli
najmniejszego żyjątka między pniami drzew. Przeszukali
zarośla kilkakrotnie we wszystkich kierunkach, podnosili
nawet gałęzie, szukając ukrytych opryszków, lecz trud był
daremny. Wszystkie wskazówki mówiły, że czerwonoskórzy
wraz z jeńcem nagle stąd umknęli.

Rozczarowani i przygnębieni jeźdźcy wrócili na pampas i

usiedli na ziemi, tworząc zamknięte koło, aby się naradzić
wspólnie, co należy teraz począć.

— Gdyby ślady na przebytej przestrzeni nie były tak wyraźne

— rzekł Miąuel Rodilla — można by przypuszczać, że oni stąd
wrócili po swoich własnych śladach, aby nas w błąd
wprowadzić. Lecz jak sami widzieliście, wszystkie odciski stóp
zwrócone są w północno–zachodnim kierunku, ani jeden nawet
w przeciwnym. Pozostałoby tylko przypuszczenie, że oni
maszerowali tyłem, co jednak wydaje mi się w najwyższym
stopniu nieprawdopodobne.

— Musieliby prawie milę iść tym marszem, godnym raków

— przerwał pułkownik — ponieważ tyle wynosi odległość do
najbliższego lasu i…

— Mnie coś przyszło na myśl — zauważył jeden z peonów.
— Co? Mów! — żywo zawołał pułkownik.
— Pan mnie zapewne wyśmieje — mówił dalej peon — ale

jeśli uwzględnimy przygodę, jaką nasz: senor Ingles miał ze
„simarronem”, wówczas moja myśl nie da się zupełnie
odrzucić.

background image

— Ach, tobie chodzi o obumarłe pnie „Juchan”, które

znajdują się w znacznej ilości wśród zarośli?

— Tak jest, panie — odparł peon. — Jest rzeczą możliwą, że

Indianie, widząc, że się zbliżamy, ukryli się wraz z jeńcem w
pustych pniach.

— Nie mogę się z tą myślą zgodzić mimo najlepszych chęci

— rzekł pułkownik, kiwając głową z powątpiewaniem. —
Wiecie wszyscy doskonale, z jaką czcią przechowują Indianie
szczątki zmarłych przodków i jak bardzo dbają o całość ich
grobów. Jakże więc możliwe, by oni w ten sposób bezcześcili
popioły, które uważają za święte? Sądzę, że naraziliby się
raczej na beznadziejną walkę, niż na tego rodzaju zbrodnię,
uwłaczającą ich religii.

— Proszę mi wybaczyć, senor, że się pańskiemu zdaniu

sprzeciwię — przerwał Miguel Rodilla. — Teraz, gdy nasz
przyjaciel poruszył tę sprawę, uważam ją za możliwą. Znam
wprawdzie doskonale cześć Indian dla grobów członków
własnego plemienia,,

lecz wyłącznie tylko dla własnych grobów żywią tego

rodzaju uczucia, gdy tymczasem groby nieprzyjacielskich
szczepów wyszukują i burzą, aby zawładnąć ukrytymi
wewnątrz szczątkami, które są u nich czarodziejskimi trofeami
zwycięstwa. Powinien pan także wiedzieć, że zwyczaj
grzebania zmarłych we wnętrzu drzew „juchan” właściwy jest
tylko Indianom plemienia „Chiriono”. Lecz to plemię jest już
prawie na wymarciu. Pozostali przy życiu przed mniej więcej
dziesięciu laty przyłączyli się do innych plemion, a w
szczególności do „Chiriguano”. Nasi przeciwnicy należą do
„Tobą”, którzy od dawna słyną z dzikości, dlatego też uważam
za rzecz możliwą, że istotnie ukryli się w pniach „juchan”.

— Jeśli takie jest pańskie zdanie — odparł pułkownik,

podnosząc się z miejsca — w takim razie możemy zbadać tę
sprawę. Lecz musimy się wszyscy razem trzymać i mieć

background image

ustawicznie palec na cynglu, gdyż jeśli ich odkryjemy, rzucą
się na nas bez wątpienia z odwagą rozpaczy.

Pojechali niezwłocznie z powrotem do lasu i odszukali

obumarły pień „juchan”, który stał nieco na uboczu. Tutaj
pułkownik narwał garść suchej trawy, zapalił ją, po czym
płonącą wiązkę wrzucił do otworu suchego pnia; siedząc na
koniu, mógł go łatwo dosięgnąć wyciągnąwszy rękę w górę.

Wewnątrz drzewa rozległ się natychmiast przeraźliwy

wrzask bólu i trwogi. Zaraz potem ze środka wyskoczył
tygrysim susem ogromny Indianin, który z nożem w ręce rzucił
się na pułkownika.

Z jednym przeciwnikiem biali nie mieli wielkiego kłopotu,

lecz krzyk jego usłyszeli inni członkowie plemienia. Gdy
pułkownik wraz z towarzyszami się odwrócił, spostrzegł, że
większość innych obumarłych „juchanów” nagle ożyła.

Około dwudziestu Tobasów, uzbrojonych w maczugi i noże,

zeskoczyło na ziemię i rzuciło na białych z dzikim wrzaskiem i
płonącymi z wściekłości oczyma. Wszczęła się walka, trwająca
minutę, która dla białych była dość niebezpieczna, gdyż mogli
użyć jedynie tylko rewolwerów, a konie ich nie mogły się
swobodnie poruszać wskutek gęstwiny. Ostatecznie jednak
Indianie ugięli się pod przewagą lepszej broni. Ci, którzy
mogli, zniknęli z szybkością błyskawicy w zaroślach, gdy
rozległ się przeraźliwy gwizd wodza.

Peonowie, według swego zwyczaju, chcieli ścigać

uciekających, lecz pułkownik donośnym głosem ich
powstrzymał. Nie było wykluczone, że Indianie wywabią za
sobą jeźdźców z gęstwiny, aby w międzyczasie wywrzeć
zemstę na jankesie, który w każdym razie także musiał być
ukryty w jednym z drzew. Dlatego też pułkownik rozkazał
przede wszystkim jego szukać.

Uczyniono to. Po dłuższych poszukiwaniach usłyszeli z

radością, że na ich pukania z głębi jednego pnia odpowiada

background image

głuchy pomruk. Jeden z peonów wdrapał się na to drzewo i
zaświecił zapałkę. W głębi ujrzał biednego Mr Bopkinsa, który
z trwogą wytrzeszczał nań oczy, skrępowany mocno
powrozami i z kneblem w ustach. Peon ostrożnie spuścił się na
dół, rozciął więzy nieszczęśnikowi, po czym dopomógł mu
wyjść z więzienia.

Gdy Mr Bopkins stanął na ziemi, nie mógł się utrzymać na

nogach z osłabienia i padł zemdlony. Wlano mu natychmiast
nieco rumu w usta. Jankes po chwili przyszedł na tyle do siebie,
że mógł patrzeć na swoich wybawców. Gdy spostrzegł
pułkownika, czoło jego pokryło się chmurnymi zmarszczkami i
spytał krótko:

— Czy jesteśmy na boliwijskim terytorium, pułkowniku?
Pułkownik Iquite dzięki dwóm przedostatnim słowom

zrozumiał treść pytania, więc skinął potakująco głową.
Wówczas Mr Bopkins z gniewem podniósł rękę i zawołał z
oburzeniem:

— Ja protestuję, sir przeciwko niepoczytalnym zbrodniom,

jakich dopuścili się na mnie mieszkańcy tego kraju! Mój rząd
nie omieszka zażądać pełnego zadośćuczynienia od pańskiego
rządu! To rzecz niesłychana, istotnie niesłychana, na co sobie
tutaj ludzie pozwalają wobec wolnego obywatela Stanów
Zjednoczonych Ameryki Północnej!

Na szczęście pułkownik nie zrozumiał tej pięknej przemowy,

gdyż byłby prawdopodobnie pozostawił na miejscu tego
człowieka wraz z jego osobliwymi uczuciami wdzięczności i
byłby z gniewem odjechał. Miał wrażenie, że jankes gniewa się
na Indian, dlatego też uczynił, co tylko mógł, aby ocalonego
pocieszyć.

Gdy jankes odzyskał nieco sił, wszyscy jeźdźcy ruszyli w

dalszą drogę otwartym stepem, nie troszcząc się wcale o
zbiegłych Indian. Tempo jazdy było powolne z uwagi na dwa
konie, które niosły podwójny ciężar. Indian nie spotkali już po

background image

drodze i po upływie dwóch dni dotarli szczęśliwie do obozu,
gdzie wszyscy radośnie ich przyjęli.

background image

R

OZDZIAŁ

X

N

AD BRZEGAMI

R

IO

S

ALADO


Pominąwszy drobne wypadki, los na ogół sprzyjał

ekspedycji, która miała już połowę drogi poza sobą. Gdyby
pozostała część miała dziesięć razy więcej trudności spiętrzyć
przed członkami wyprawy, to czego dokonali, było niejako
rękojmią dalszego powodzenia i miało przede wszystkim tę
dobrą stronę, że z dnia na dzień w małej gromadce dra
Bergmana rósł zapał dla przedsięwzięcia.

Wbrew obawom pora deszczowa jeszcze nie nadeszła.

Pogoda pozostała nadal piękna, tak że pomiary nie ucierpiały
wcale wskutek zwłoki. Konie wierzchowe i pociągowe były
zdrowe, co także było nie bez znaczenia; często bowiem
zdarzało się w Gran Chaco, że wielka karawana ginęła tylko
dlatego, że konie padły po drodze. Aby się uchronić od okrutnej
śmierci z rąk Indian, musieli podróżni niejednokrotnie
porzucać na pustkowiu wszystkie swoje rzeczy, sami natomiast
piechotą szukać osad na granicach Gran Chaco — musieli
odbywać marsze, trwające tygodnie całe, znosić trudy, jakim
tylko najsilniejsi mężczyźni byli w stanie sprostać.

Gdy nasi podróżnicy ocknęli się ze snu nazajutrz po powrocie

Mr Bopkinsa, spostrzegli, że niebo okryło się szarymi
chmurami. Wkrótce potem począł padać deszcz tak gwałtowny
i obfity, że w niedługim czasie każde zagłębienie ziemi
zamieniło się w małe jezioro. Długo oczekiwana pora
deszczowa pojawiła się wreszcie.

Mimo to dr Bergman postanowił ruszyć w dalszą drogę.

Prace pomiarowe zostały w najwyższym stopniu utrudnione, a
marsz dzienny skrócony do połowy, aby koni zbytnio nie
męczyć, gdyż skłonne są one niezmiernie do chorób w dniach
przejściowych, odgraniczających porę suchą od mokrej.

background image

Trudy pochodu były ogromne. Ziemia, wysuszona wskutek

dziewięciomiesięcznych upałów, chciwie piła wodę. Zdawało
się, że drogi są bezdenne. Koła wozów grzęzły ustawicznie aż
po osie w błocie. Na pampasach zaczęła rosnąć szybko i obficie
trawa, a ponieważ owijała się dokoła nóg koni i szprych kół,
każdy krok wymagał kolosalnego wysiłku.

Wszystko to wraz z deszczem i zimnymi nocami spędzanymi

na mokrej ziemi, miało ten skutek, że popsuły się humory i to
niemal zupełnie. Najpierw u peonów dało się zauważyć
przygnębienie, które szybko udzieliło się pozostałym członkom
wyprawy. Zwłaszcza Jaś złościł się z powodu wilgoci,
albowiem musiał cały swój kunszt wysilać, aby zapalić
wilgotne drwa celem ugotowania obiadu. Lecz wszystkich pod
tym względem przewyższał Mr Bopkins, który ustawicznie
siedział w swym wozie, jak nadęta sowa i na wszystkie
zwrócone doń pytania odpowiadał głuchym pomrukiem.

Deszczowa pora roku miała tę tylko dobrą stronę, że trzymała

Indian w ich wsiach, skutkiem czego nie trzeba już było
obawiać się ich.

W ten sposób upłynęło dziesięć dni. Ekspedycja zbliżyła się

do brzegów Rio Salado; rzeka ta płynie przez niską i bagnistą
płaszczyznę i wpada do Rio Paragwaj w pobliżu Puerto
Formosa. Tutaj dr Bergman musiał opuścić sześćdziesiąty
stopień i zwrócić Paat de Kilma i Paat de Piapuk dojść do
łańcucha wzgórz, z którymi związał swoje najśmielsze plany.
Nowy rok przyniósł naszym podróżnikom małą satysfakcję.
Gdy w południe z wielkim trudem dotarli do szczytu
niewielkiej wyniosłości, ujrzeli w oddali obszerne równiny nad
brzegami Rio Salado. Szeroka wstęga tej rzeki błyszczała
wspaniale; w czasie suchej pory roku można ją co najwyżej
nazwać strumieniem, gdyż miejscami ginie zupełnie wśród
gęstych zarośli. Lecz obecnie mierzyła co najmniej pół
„leguny” (hiszpańska mila) szerokości, ponieważ wystąpiła z

background image

brzegów, tak, że wierzchołki drzew sterczały z fal, jak liczne
wysepki.

Po obu brzegach ciągnęły się niezliczone moczary, kałuże,

stawy i laguny o najrozmaitszych kształtach i rozmiarach.
Zwłaszcza ku północy nizina była podobna do olbrzymiej
płaszczyzny

morskiej,

ginącej

poza

horyzontem.

Nieprzeliczone stada ptaków wodnych, najrozmaitszych
gatunków, unosiły się wśród bagien; niektóre z nich łowiły
ryby, drugie unosiły się gromadnie w powietrzu, inne znów
wypoczywały na pniach drzew, aby czyścić sobie mokre pióra
lub zerwać się nagle z głośnym wrzaskiem trwogi, gdy tylko
orzeł lub jastrząb pojawił się w obłokach.

Tego dnia pogoda okazała się po raz pierwszy łaskawa dla

naszych podróżników. Na miejscu ulewy pojawił się drobny,
ledwo odczuwalny deszczyk; tu i ówdzie pokazał się nawet
skrawek błękitu wśród chmur.

Około południa kazał doktor rozbić obóz i ugotować poncz w

celu uczczenia nowego roku. Poncz pochłonął prawie połowę
zapasów rumu, lecz za to doktor po raz pierwszy od czternastu
dni widział koło siebie pogodne, uśmiechnięte oblicza, a nawet
Mr Bopkins wyszedł na spacer w szarym cylindrze na głowie.

Lecz ten śmiały krok miał go drogo kosztować.
Ponieważ mimo pory deszczowej, ekspedycja wciąż się

obawiała napadu Indian, przeto dr Bergman wydał rozkaz, aby
nieustannie dokoła obozu czuwały straże. Z uwagi na to, że
dotychczas nie zauważono nic podejrzanego, czujność ta
okazała się wysiłkiem, który wkrótce przerodził się w pewnego
rodzaju

zniecierpliwienie.

To

nerwowe

wyczerpanie

wystawione na poważną próbę musiało wywołać ogólne
zamieszanie. A okazją było święto, które uczczono ponczem.

Dla ochrony przed deszczem doktor kazał ustawić przy sobie

dwa wozy i rozpiąć między nimi wielką nieprzemakalną
zasłonę. Stąd też towarzystwo mogło siedzieć razem i raczyć

background image

się znakomitym trunkiem, nie obawiając się, że go deszcz
rozwodni. Zabawiano się wesołą rozmową. Co więcej, Mr
Bopkins zapomniał na chwilę o swoich protestach i wniósł toast
za pomyślność wyprawy.

Zaledwie jednak zaczął, gdy nagle z zachodniej strony

nadbiegł jeden ze strażników, z daleka wołając przeraźliwym
głosem:

— Indianie nadchodzą! Indianie!
Z największym pośpiechem zerwali się wszyscy, chwycili za

broń i pobiegli w tym kierunku, skąd zagrażało
niebezpieczeństwo. Mr Bopkins jednak zawarł z Indianami tak
nieprzyjemną znajomość, że odtąd przeklinał każdą
sposobność, która go zmuszała do jej odnowienia.

Pobiegł czym prędzej do swego wozu, aby się tam ukryć.

Właśnie w chwili, gdy zamierzał wślizgnąć się do wozu, wzrok
jego padł na pustą beczkę, która stała trochę na uboczu, w
pewnym oddaleniu od obozu. Zawierała przedtem przeróżne
zapasy i teraz po opróżnieniu miano ją zostawić, jako zbędny
ciężar. Ledwie Mr Bopkins zauważył ten przedmiot, obudziła
się w nim myśl, że tam najlepiej będzie się ukryć, bo
najchytrzejszy nawet Indianin nie będzie go tam szukał. Nie
zastanawiając się dłużej, pobiegł do beczki, wlazł do wnętrza i
chciał przycupnąć na jej dnie.

Nie zauważył, że ta beczka stoi na nieco pochyłym miejscu;

skoro więc równowaga została zachwiana, przesunął się jej
punkt ciężkości i baryła poczęła się toczyć z coraz większą
szybkością po stoku do małego jeziorka, które utworzyło się u
stóp wzgórka wskutek wylewu Rio Salado.

background image

R

OZDZIAŁ

XI

J

AŚ SIĘ ODPŁACA


Pozostali zbyt byli zajęci przygotowaniami do obrony, by

którykolwiek z nich mógł zauważyć ten drobny wypadek.
Dopiero gdy wyszło na jaw, że pojawili się tylko dwaj Indianie,
prawdopodobnie szpiedzy, którzy płynęli czółnem w znacznej
odległości od obozu, wówczas dr Bergman zauważył
nieobecność

pełnomocnika

South–American–Railway–Company. Począł go wołać, ale
gdy się nie odezwał, rozpoczął poszukiwania przy pomocy
innych.

Trud ich był daremny, chociaż przeszukali starannie

wszystkie zakątki. Doktor ze strachem pytał się w duchu, czy
czerwonoskórzy nie porwali go ze środka obozu? Dopiero gdy
peonowie zauważyli brak beczki, domyślili się, że stoczyła się
do jeziorka. Istotnie na środku jeziora, w dość znacznym
oddaleniu od brzegu, spostrzegli czarny owal, z którego
sterczał szary cylinder.

Beczka wskutek szczęśliwego wypadku wyprostowała się w

wodzie, zanim wlało się do niej tyle wody, by zatonęła. Mr
Bopkins na razie wyszedł cało, pominąwszy doznane
przerażenie i zimny tusz. Mimo to położenie jego było groźne.
Ledwo dostrzegalny prąd porwał beczkę i niósł ją nieustannie,
chociaż powoli, w stronę miejsca, gdzie jezioro zlewało się z
rzeką. Gdyby tam się dostała, nieszczęsny jankes byłby
zgubiony bez ratunku.

Peonowie pobiegli do wozów, aby przygotować wszystko do

akcji ratunkowej. Jaś tymczasem wyprzedził wszystkich
krzyknąwszy:

— To sposobność w sam raz dla mnie! Zrzuciwszy surdut,

pobiegł do brzegu, skąd bez namysłu rzucił się w rzekę.

background image

Daremnie doktor wołał za nim, że usiłowania jego są
bezowocne i niebezpieczne — dzielny Jaś żył jedną tylko
myślą: zmazania swych win wobec Mr Bopkinsa. Nie słysząc
wcale okrzyków ani wołań, dzielnie pruł fale rzeki bo chciał za
wszelką cenę zbliżyć się do nieszczęśliwego.

Nie oddalił się jeszcze na dziesięć metrów od rzeki, gdy nagle

wydał głośny wrzask bólu i skoczył z wody w górę. Następnie
zwrócił się gwałtownymi ruchami w stronę brzegu, wołając o
pomoc.

Doktor pobiegł ku niemu, zdumiony wielce, gdyż nic w

wodzie nie zdradzało obecności kajmanów. Gdy Jaś się zbliżył,
podał mu rękę. Nieszczęsny pływak począł rękoma drapać swe
ciało, jak gdyby chciał się uwolnić od napastliwych mrówek.
Lecz ubranie jego w wielu miejscach było rozdarte, jak gdyby
cierniami, a na ramionach widać było liczne małe ranki z
których powoli ciekła krew.

Jeden rzut oka na miejsce, z którego Jaś wrócił na brzeg

pouczył doktora, co było przyczyną osobliwego wyglądu jego
kucharza. W wodzie roiło się od małych, niesłychanie
kąśliwych rybek, które plemię Caduwrów nazywa
„nogoyegi–arikaellio” i obawia się może więcej niż jaguara lub
krokodyla. Rybki te, długości zaledwie palca, mają
niesłychanie ostre uzębienie, które wdziera się w ciało, jak
stalowa piłka, i z łatwością wycina trójkątne kawałki mięsa. Na
wielkie drapieżniki ludzie mają broń, ale na te malutkie, żądne
krwi żyjątka nie ma żadnych środków, ponieważ zawsze żyją w
wielkich stadach i już po kilku minutach śmiertelnie wyczerpią
każdego pływaka, który dostanie się między nie.

Peonowie w inny sposób poczęli ratować Mr Bopkinsa.

Wydarli z wozów pewną ilość długich desek, przywiązali je
sznurami i pokryli kilku nieprzemakalnymi płachtami, tak, że w
okamgnieniu pod ich zręcznymi dłońmi wyrosła tratwa,
mogąca unieść dwóch ludzi.

background image

Gdy ją umieszczono na wodzie, stanęli na niej dwaj

peonowie. W rękach trzymali długie tyki od pomiarów, które w
tej chwili spełniały rolę wioseł. W ten sposób płynęli w stronę
beczki, chociaż bardzo wolno. Wkrótce widzowie na brzegu
zrozumieli, że Mr Bopkins dostanie się na otwartą rzekę, zanim
wybawcy zdołają dotrzeć do beczki.

Obaj peonowie musieli to samo zauważyć, gdyż ze

wszystkich sił pracowali drągami, ,aby jak najprędzej przyjść
nieszczęsnemu jankesowi z pomocą. Rozumieli doskonale, że
jeśli tratwa dostanie się na rzekę, rozbije się i utonie z wszelką
pewnością. Lecz trud ich był daremny. Oddaleni byli zaledwie
dwadzieścia metrów od beczki, gdy ta nagle zaczęła się żywiej
poruszać i obracając się zwolna dokoła własnej osi, wpłynęła
do głównego łożyska rzeki.

Trzeba się było teraz zdobyć na szybki i energiczny krok.

Peonowie złożyli długie tyki i wzięli w ręce lassa które
połączyli ze sobą. Następnie jeden z nich stanął na tratwie,
szeroko w rozkroku, aby spróbować trudnego rzutu.
Trzykrotnie okręcił się powróz nad jego głową, potem,
zakreśliwszy ogromny łuk, spadł na beczkę. Rozległ się głośny
okrzyk radości, gdy pętla dokładnie chwyciła baryłkę, którą
peon natychmiast począł ciągnąć.

Mr Bopkins był uratowany i zachowywał się spokojnie, z

obawy, aby beczka pod wpływem nieostrożnego ruchu się nie
wywróciła. Wielkie niebezpieczeństwo, które mu zagrażało,
uczyniło go roztropnym. Szybkim ruchem chwycił rzemień i
umocnił go z obawy, aby nie ześliznął się.

Tymczasem peonowie doprowadzili do równowagi tratwę,

którą zachwiał rzut lassa. Jeden z nich wiosłował z całych sił,
drugi tymczasem ciągnął ostrożnie beczkę z przedstawicielem
South–American–Railway–Company. Po kilku minutach
napięcia oba statki prawie równocześnie uderzyły o brzeg i Mr
Bopkins stanął na suchej ziemi.

background image

Przede wszystkim podziękował serdecznie obu peonom za

ratunek, po czym udał się do obozu, aby doktorowi
opowiedzieć o swej przygodzie. Lecz gdy się dowiedział od
niego, że nie było mowy o jakimkolwiek napadzie i że ogólne
zamieszanie spowodował zbytni pośpiech straży, wówczas
zachmurzyła się jego twarz.

— Ja protestuję — rzekł — by mnie uważano za cel

wszystkich głupich dowcipów! A pan jeszcze wykorzystuje to
wszystko! To będzie pana drogo kosztowało, Mr Bergman!
Przysięgam panu na to, jakem Bopkins!

Daremnie doktor usiłował wyjaśnić mu prawdę. Jankes

stracił doszczętnie humor i zamknął się w swoim wozie.

Pozostali członkowie wyprawy przestali się troszczyć o niego

i zasiedli razem do przerwanej uczty. Doktor niebawem kazał
napełnić balon, bo zamierzał z góry zbadać, czy obaj Indianie
nie byli zwiastunami większego oddziału czerwonoskórych.

Podczas gdy wykonywano jego rozkazy, udał się raz jeszcze

do swego kucharza, aby go obandażować, o ile to się okaże
niezbędne. Ten tymczasem wykąpał się w czystej wodzie
deszczowej i siedział już w wozie kuchennym, gdzie właśnie
pół metra plastra angielskiego pociął na małe kwadraciki,
którymi pozalepiał niezliczone ranki na całym ciele.

Doktor na ten widok wybuchnął głośnym śmiechem.
— Podoba się to panu, panie doktorze! — zawołał Jaś na

dźwięk jego głosu. — Zaiste muszę teraz wyglądać, jak
wędrowny aptekarz. Ale jak te podłe bydlątka mnie kąsały!
Zdawało mi się, że chcą befsztyk ze mnie zrobić… A wtedy nie
miałem najmniejszej ochoty do śmiechu! Co tam, wszystko
mija na świecie, więc i to minie! Będę jeszcze zdrów, jak ryba!
Choć swoją drogą nigdy we śnie nawet nie przeszło mi przez
głowę, by mnie mogło coś takiego spotkać! Tak, tak, to stara
prawda, że wszystko mści się na świecie!

background image

— A więc — odparł doktor na tę filozoficzną uwagę swego

służącego — widocznie nagrzeszyłeś tyle, że ci sumienie nie
daje spokoju.

Jaś spostrzegł, że się mimo woli zdradził i niespokojnie z

boku zerknął na doktora.

— Mam coś istotnie na sumieniu — rzekł — ale mam

nadzieję, że mi pan doktor łaskawie już nie zaleje sadła za
skórę, którą ta banda wściekłych ryb tak pięknie podziurawiła!

— No, no! — odparł doktor. — Uwzględniając twoje

poświęcenie i brawurową odwagę, przebaczę ci wszystko z
góry, lecz pod tym warunkiem, że wyznasz otwarcie, co ciebie
gnębi.

— Widzi pan doktor — mówił Jaś z widoczną ulgą — gdy

ten angielski baron miał przygodę z bawołem, ten drugi pan,
który jest przedstawicielem jakiegoś tam Towarzystwa,
potajemnie począł się zeń wyśmiewać… To mnie poczęło
złościć, więc pomyślałem sobie: „Jasiu, ty mu za to musisz
dosolić, musisz mu zapłacić!” Więc kiedy w kilka dni później
znalazłem te mrówki…

— A ty drabie! — przerwał mu doktor z udanym gniewem.

— Mnie od razu przyszło na myśl, że mrówki z własnego
popędu nie znalazły drogi do obozu! Ale w jaki sposób, u licha,
urządziłeś ten kawał?

— To nie jest takie trudne, jakby się zdawało — odparł Jaś i

opowiedział, w jaki sposób użył miałkiego cukru.

— Doktor rzekł:
— Przyznasz sam, że zasłużyłeś przez to na surową karę.
— Tak — przyznał się Jaś. — Pomyślałem sobie to samo,

gdy się przekonałem na własne oczy, że mrówki w tutejszej
okolicy to także zjadliwe istoty. Wówczas postanowiłem
naprawić krzywdę temu amerykańskiemu panu, i dlatego dziś
wskoczyłem za nim do wody, gdzie mnie te przeklęte ryby tak
pokąsały.

background image

— Właściwie powinieneś Mr Bopkinsa poprosić o

przebaczenie — odparł doktor ze śmiechem.

— Nie! Nie! — zaprotestował żywo Jaś. — To by było dla

mnie upokorzeniem! To by uwłaczało memu honorowi! Źle
byłoby, gdyby każdy mógł prośbą o wybaczenie wszystko
naprawić! Kto jest prawym człowiekiem, ten musi sam,
własnym czynem, wynagrodzić wyrządzoną szkodę!

— Ze względu na twą odwagę tym razem wszystko

pokryjemy milczeniem.

Po tych słowach doktor wydobył z podręcznej apteczki kilka

wielkich bandaży, którymi owinął całe ciało swego służącego,
aby plastry nie odklejały się od ran wskutek tarcia o ubranie.
Jaś zadowolony z takiego obrotu sprawy, zabrał się do
przyrządzenia wieczerzy, gwiżdżąc sobie wesołą piosenkę.

Doktor wyszedł z wozu. Ponieważ balon był już gotów do

powietrznej podróży, zatem wsiadł do gondoli i uniósł się w
powietrze. Niestety daremnie wypatrywał Indian. Zdawało mu
się tylko, że daleko na zachodzie, na jednej z odnóg rzeki,
poruszają się ciemne podłużne przedmioty. Ponieważ słońce
stało już bardzo nisko nad horyzontem, a więc nawet przy
pomocy lunety nie był w stanie zobaczyć nic wyraźnego.
Musiał

tylko

zadowolić

się

ustaleniem

dalszej

najwygodniejszej drogi. Następnie wrócił do obozu, gdzie
usiadł przy ognisku wraz z towarzyszami podróży i zabawiał
się wesołą rozmową.

background image

R

OZDZIAŁ

XII

P

IERWSZE SPOTKANIE


Drugiego dnia po nowym roku o świcie cały obóz wyrwał z

objęć słodkiego snu okrzyk strażnika:

— Baczność! Nadchodzą!
Nasi podróżnicy spiesznie zerwali się na równe nogi i

chwycili za broń. Zdążyli jeszcze na czas, w momencie kiedy
Indianie poczęli szturmować wzgórze równocześnie z trzech
stron, zbici w gęste grupy, liczące około dwustu wojowników.
Europejczycy powitali ich strzałami karabinów.

Czy Indianie wykorzystali noc, aby się zbliżyć do obozu od

tej dalekiej odnogi rzecznej, gdzie ich zauważył doktor z
balonu? A może już od dłuższego czasu kręcili się w okolicy,
lecz strażnicy ich nie zauważyli? Doktor nie miał czasu się nad
tym zastanawiać. Wśliznął się czym prędzej do pancernego
wozu, pułkownik tymczasem objął komendę nad pozostałą
załogą.

Niestety, dr Bergman nie mógł włączyć się do walki,

albowiem nie miał pola ostrzału. Ponieważ napastnicy
wdzierali się na stoki wzgórza, przeto wozy znajdowały się
wciąż pomiędzy nimi a wieżą pancerną, chociaż doktor
podniósł ją tak wysoko, jak tylko mógł. To było bardzo
niepomyślną okolicznością dla jego towarzyszy. Mimo swoich
repetowanych karabinów nie mogli zyskać przewagi nad
szturmującymi Indianami, którzy zbliżali się z każdą sekundą
coraz bardziej.

Doktor krzyknął coś w kierunku pułkownika, który

natychmiast zrozumiał rzucone słowa i wydał odpowiednie
rozkazy. Obrońcy odciągnęli na bok dwa wozy, w ten sposób,
że w tym miejscu powstała obszerna luka. Następnie skupili
swe siły celem obrony punktów obwodu.

background image

Gdy Indianie spostrzegli to słabe pozornie miejsce — leżało

ono na wschodniej stronie — uderzyli w tym kierunku w
znacznej liczbie i szybko wydostali się na szczyt wzgórza.
Wówczas doktor kazał przemówić karabinowi maszynowemu,
który pobłogosławił napastników tak boleśnie, że w
okamgnieniu stracili odwagę i uciekli wśród powszechnego
zamieszania.

Peonowie powitali ten odwrót okrzykami radości, którym

odpowiedziało wściekłe wycie czerwonoskórych. Z kolei biali
odsunęli na bok także inne wozy tak, że doktor mógł
ostrzeliwać cały stok z południowej i zachodniej strony.
Takiemu gradowi pocisków nie mogli się oprzeć Indianie mimo
podziwu godnego męstwa. Wkrótce zniknęli wśród gęstych
zarośli. Obóz był ocalony. Doktor zszedł z wieży pancernej,
aby z innymi panami naradzić się, co należy począć w obecnym
położeniu. Wszyscy przywitali go okrzykami radości.

— Wspaniale, panie doktorze! — zawołał jeden z peonów.

— Nauczył ich pan rozumu! Teraz ruszymy w ślad za nimi i
przetrzepiemy im skórę, zanim ochłoną po tym ogłuszającym
ciosie! Adelante! — krzyknął, zwróciwszy się do innych i
chciał biec do swego konia.

— Stój! — krzyknął doktor, chwytając go za „poncho”

(rodzaj płaszcza) — nie możemy zbytnio opróżniać obozu! Kto
wie czy inni nie czatują w ukryciu?

— Nie sądzę — przerwał pułkownik. — Czerwonoskórzy nie

dorośli jeszcze do takich wyżyn taktycznej sztuki. Jeśli nie
udało im się zdobyć obozu, pozostawią go na jakiś czas w
spokoju, dopóki nie nadarzy się sposobność do nowego
napadu. Sądzę, że nie zaszkodzi krótki pościg, który nie
zaprowadzi nas daleko od obozu.

— Zgoda — rzekł doktor — Niech pan weźmie połowę

naszych ludzi i rozpocznie pościg. Dla bezpieczeństwa pójdę

background image

znów na wieżę, aby panu zabezpieczyć odwrót, jeśli to się
okaże konieczne.

Pułkownik machnął dłonią na znak, że to nie potrzebne. W

kilka chwil potem wraz z sir Allanem i pięciu peonami zjechał
po stoku i znikł w zaroślach, w których ukryli się Indianie.

Ranni, o ile mogli biec, spiesznie uciekali przed nimi,

dobywając wszystkich sił. Biali poczęli ich ścigać, tymczasem
w odległym zakątku lasku zebrało się około pięćdziesięciu nie
ranionych dotychczas wojowników, którzy z rozmachem
uderzyli na swych wrogów.

Doktor nic nie wiedział o tym wypadku, bo gałęzie i liście

zakrywały przed jego oczami zarówno przyjaciół, jak i
nieprzyjaciół. Gdy walka przeniosła się w krótki czas potem na
otwartą łąkę, spostrzegł najpierw uciekających Indian, którzy
na ślepo rozproszyli się na wszystkie strony, a za nimi
pułkownika z towarzyszami. Ledwie ci przebyli przestrzeń
trzydziestu kroków, gdy nagle pojawił się silny oddział
czerwonoskórych, którzy z dzidami w ręku poczęli biec za
nimi, dorównując koniom pod względem szybkości.

Przerażony doktor zrozumiał niebezpieczeństwo swoich,

więc zadął w róg alarmowy, aby ich ostrzec, a potem skierował
karabin maszynowy na Indian. Skoro pułkownik usłyszał
sygnał, obejrzał się i kazał zatrzymać się swoim. Teraz trzeba
było przełamać linię, oddzielającą ich od obozu, jeśli nie mieli
być odcięci.

Czerwonoskórzy, którzy dotychczas biegli za białymi w dość

szerokiej linii, zrozumieli natychmiast zamiar pułkownika i
zbiegli się w tym punkcie, gdzie prawdopodobnie miał nastąpić
przełom. Wprawdzie ponieśli oni ostatnio świeże straty
wskutek ognia karabinu maszynowego, ale doktor musiał
niebawem przestać strzelać, jeśli nie chciał razić swoich ludzi.
Tym sposobem ci ostatni byli skazani na własne siły.

background image

Pułkownik i peonowie byli na tyle zaznajomieni ze sposobem

wojowania Indian, aby wiedzieć, jak się mają zachować.
Zwartym szykiem rzucili się na wrogów, którzy czekali na nich
z nastawionymi dzidami. Z pięciu kroków strzelili w sam
środek czerwonoskórych z rewolwerów, tak, że wielu z nich
padło i otworzyła się luka w ich szeregach. Lecz nie była ona
tak wielka, by wszyscy jeźdźcy mogli w nią wtargnąć. Dlatego
też błyskawicznie w ostatniej chwili utworzyli klin i śmiałym
skokiem znaleźli się w środku wrogów, którzy zmieszali się
bezładnie. Śmiały krok poskutkował. Czerwonoskórzy
rozbiegli się w popłochu na wszystkie strony, a dzielni jeźdźcy
wrócili wśród zwycięskich okrzyków do obozu.

Niestety, w gorączce walki zapomnieli, że sir Allan nie miał

takiej umiejętności jazdy konnej. Pozostał o kilka łokci w tyle
za innymi i ta krótka zwłoka wystarczyła, aby spowodować
jego nieszczęście.

Indianie znaleźli czas, aby ochłonąć z przerażenia po

przełomie i rozpoczęli atak na ostatniego jeźdźca. Pół tuzina
oszczepów przeszyło konia Sir Allana, który runął, jak gromem
rażony. Czerwonoskórzy przyskoczyli, porwali jeźdźca,
ogłuszonego upadkiem, i szybko zawlekli go w głąb zarośli.
Tutaj skrępowali go powrozami, za pomocą gwizdów dali znać
rozproszonym Indianom, gdzie się mają zebrać, na koniec
rozbiegli się po lesie we wszystkich kierunkach, aby
uniemożliwić wszelki pościg. Przy jeńcu pozostało tylko
dwóch, którzy zmusili go, by się udał z nimi w zachodnim
kierunku, i to tak szybko, jak tylko mógł.

Pułkownik Iquite i peonowie spostrzegli brak sir Allana

dopiero w obozie, gdyż nie zrozumieli znaków, które już z
daleka dawał im doktor. Chcieli z miejsca wracać, aby
naprawić błąd. Lecz za namową dra Bergmana dali spokój
temu zamiarowi. Było rzeczą aż nazbyt jasną, że Indianie raczej

background image

zabiją jeńca, niż go wydadzą. Jeśli nie uda się uwolnić
biednego entomologa z niewoli, będzie zgubiony.

Właśnie biali zamierzali rozpocząć naradę, w jaki sposób

uwolnić nieszczęsnego jeńca, gdy nagle usłyszeli głośny płacz.
Gdy się odwrócili, spostrzegli przy jednym z wozów Johna,
służącego sir Allana, który zakrył sobie twarz dłońmi i łkał, jak
małe dziecko.

— John, bądź mężczyzną! — upomniał go doktor,

przystąpiwszy doń i położywszy mu dłoń na ramieniu.

— My uczynimy wszystko, co leży w naszej mocy, aby

uwolnić twego pana!

— O, niech pan to uczyni, Mr Bergman! — zawołał John,

składające ręce, jak do modlitwy. — Jeśli mój pan nie wróci
żywy z tej niewoli, to i ja jestem stracony!

— Przecież nikt cię z tego powodu nie będzie pociągał do

odpowiedzialności! — rzekł doktor.

— O, pan nie wie wszystkiego — biadał John, płacząc

gorzko. — Gdyśmy wyjeżdżali z domu, lord, który jest wujem
mego pana, wziął mnie na bok i rzekł: „John! pilnuj mego
siostrzeńca! Jeśli mu się coś złego stanie, lub jeśli sam jeden
wrócisz, każę ci ściągnąć skórę, jak mnie tu żywego widzisz!”

— Ściągnąć skórę? — spytał zdumiony doktor. — Co to ma

znaczyć?

— Ja nie wiem, sir — biadał John, kiwając głową. — Lecz

lord będzie wiedział, a jeśli on coś wie, to musi to być coś
okropnego! A ja za nic w świecie nie chciałbym być
obciągnięty ze skóry!

Doktor począł się śmiać, przekonawszy się, że rzekome

przywiązanie sługi do pana jest tylko zwyczajną obawą o
całość własnej skóry. Wrócił potem do pułkownika i rzekł:

— Co za przeklęte położenie! Indianie z pewnością rozbiegli

się we wszystkich kierunkach tak, że tylko z najwyższym
trudem moglibyśmy wpaść na ślad sir Allana. Nie ulega

background image

najmniejszej wątpliwości, że wszyscy Indianie po jakimś czasie
zbiorą się w pewnym oznaczonym punkcie. Wszystkie
przejścia do tego miejsca będą z pewnością pilnie strzeżone
tak, że o nagłym napadzie na czerwonoskórych nie można
nawet myśleć. Musimy zatem podejść ich z tyłu i poznać
dokładnie położenie punktu zbornego. Okolica tutejsza jest
niezbadana, porosła gęstym lasem tak, że nawet z balonu nie
można by niczego zobaczyć. Dlatego też nie można się nawet
domyślić, gdzie się Indianie zgromadzą. Nie mam pojęcia, w
jaki sposób wywikłać się z tego trudnego położenia.

— Może ja to panu ułatwię — rzekł Miguel Rodilla.
Wszyscy obsypali go stu najrozmaitszymi pytaniami, na co

tenże rzekł z uśmiechem:

— Senores, czy nie bylibyście łaskawi poczekać, aż skończę?
Inni umilkli, Rodilla zaś mówił dalej:
— Słyszeliście może panowie, że Indianie porozumiewają się

za pomocą gwizdania. Otóż te gwizdy są u pewnych plemion
tak wykształcone, że częściowo zastępują mowę. Dają sobie
tego rodzaju znaki na polowaniach, bo one mniej płoszą
zwierzęta, niż głos ludzki. Stąd też mają odrębny znak na każde
zwierzę, a także wiele innych słów oznaczają gwizdem, jak: w
lewo, w prawo, wschód i zachód słońca, rzeka, góra i tym
podobne. Musiałem się tego wszystkiego wyuczyć, bo w czasie
polowań używano mnie często do stania na czatach, stąd też
rozumiałem także gwizdy, rozlegające się po lesie, gdzie
Indianie znikli, a wraz z nimi senor Ingles.

— Mów pan prędzej! — krzyknął doktor. — To byłoby

nieocenioną zdobyczą, gdybyśmy mogli wiedzieć, dokąd
czerwonoskórzy zawlekli pana Bendixa. Lecz chodzi o to, czy
te sygnały u wszystkich plemion są jednakowe.

— To proste — odparł Miguel Rodilla. — Żyłem wśród

członków plemienia „Toba”, a ci czerwonoskórzy, którzy nas
napadli należą także do tego plemienia, chociaż skądinąd

background image

pochodzą. Plemię „Toba” wchłonęło szczep „Montacco”,
swoich dawnych sąsiadów i przyjęło wiele ich zwyczajów, a
przede wszystkim sposób, w jaki stroją się na wyprawę
wojenną. Twarz i częściowo ciało malują sobie czarną farbą,
mierzwią sobie włosy, aby tym straszniej wyglądać, wreszcie
zdobią się czerwonymi i żółtymi piórami.

— W ten sposób właśnie wyglądali nasi napastnicy —

potwierdził doktor. — Stąd też mógł pan zrozumieć owe tak
ważne dla nas sygnały.

— Nie wątpię w to — odparł Rodilla. — Pierwszy znak,

rozkazujący wszystkim rozbiec się, słyszałem często wówczas,
gdy jakaś grupa myśliwych natknęła się niespodzianie na
jaguara lub pumę i chciała pozostałych ostrzec. Potem nastąpiły
dwa wysokie, przeraźliwe pogwizdy, oznaczające „dwa” —
następnie przeciągły gwizd, oznaczający dzień, na koniec znak
dla cichej wody, bagna i krokodyla. Z tego wnioskuję, że
chwilowo się rozproszyli, aby potem zebrać się po dwóch
dniach nad bagnem krokodyli. To bagno musimy odszukać.

— To odkrycie jest istotnie drogocenne — zawołali doktor i

pułkownik.

Ostatni mówił dalej:
— Istotnie będzie trudną sprawą ustalić położenie tego

bagna. Ponieważ ono zowie się bagnem krokodyli, stanowi
niewątpliwie ulubione miejsce tych potworów, którego znów
starannie unikają ptaki wodne. Ten fakt możemy z góry ustalić,
nie badając, gdzie znajduje się najwięcej krokodyli. Nasuwa się
tylko pytanie, czy to bagno łączy się z Rio Salado przynajmniej
w czasie wylewów, czy też jest moczarem, leżącym na uboczu,
wśród pierwotnego boru. W takim wypadku to zagadnienie nie
byłoby nie do rozwiązania.

— To

ostatnie

przypuszczenie

uważam

za

nieprawdopodobne — odparł doktor. — Indianie umieją
doskonale oceniać dodatnie strony dróg wodnych. Marsz

background image

wyczerpuje i odbiera członkom ciała świeżość, potrzebną do
napadu, tymczasem na czółnach można się daleko szybciej
posuwać naprzód. Z tego też powodu także i tym razem
czerwonoskórzy wrócą do Rio Salado, nie sądzę bowiem, by
dzisiejszy napad miał być ostatni, ani też, by się zadowolili
jednym tylko jeńcem.

— Temu nie mogą zaprzeczyć. Stąd też będzie najlepiej, jeśli

wsiądziemy w czółno i rozpoczniemy poszukiwania w górnej
części rzeki.

— Przypominam sobie — rzekł doktor — że wczoraj

wieczorem zauważyłem osobliwy ruch na odnodze rzeki,
położonej na zachodzie. Niestety złe oświetlenie przeszkodziło
mi dokładniej zaobserwować to zjawisko. Lecz gdy zestawię to
spostrzeżenie z dzisiejszym napadem, mam wrażenie, że
Indianie wczoraj wieczorem z tego miejsca wyruszyli i w ciągu
nocy wodą dopłynęli aż w pobliże naszego obozu.

— Pokaże mi pan to miejsce? — spytał pułkownik.
— Natychmiast — odparł dr Bergman i kazał przygotować

balon.

Gdy to zrobiono, obaj panowie wsiedli do gondoli, a doktor

pokazał swemu towarzyszowi podejrzane miejsce. Tym razem
oświetlenie było lepsze, ponieważ światło padało ze wschodu.
Luneta pokazała dokładnie ramię rzeki, samotnie leżące
między zalesionymi brzegami. Czy tam są ptaki wodne, tego
nie można było ustalić.

— Nasuwa się pytanie — rzekł pułkownik, gdy znów stanęli

na ziemi — kto podejmie się uwolnić naszego towarzysza z
niewoli. Rozumie się samo przez się, że pan, panie doktorze,
musi pozostać w obozie. Dlatego też wezmę sam na siebie to
zadanie, o ile mi pan da pełne swoje zaufanie.

— Nie znam nikogo lepszego od pana — odparł doktor. —

Sam jestem, niestety, zbyt związany z obozem, bym mógł na
własną rękę rozpocząć poszukiwania przyjaciela. Indianie z

background image

pewnością pozostawili szpiegów tutaj w pobliżu i uderzyliby
jeśli by się od nich dowiedzieli, że rozdzieliliśmy nasze siły.

— Nie mam zamiaru brać ze sobą wielu towarzyszy — rzekł

pułkownik. — Ten Miguel Rodilla, który zna doskonale
wszystkie kroki czerwonoskórych, odpowiada mi najbardziej.
Prócz tego we dwóch łatwo się ukryjemy przed ciekawymi
oczami czerwonych szpiegów. Teraz trzeba nam szybkiego
czółna, albowiem moim zdaniem tego rodzaju przedsięwzięcie
na lądzie jest wykluczone. Przyszlibyśmy za późno i już na
początku Indianie odkryliby nas. Spytam naszych peonów, czy
potrafiliby do wieczora sporządzić szybkie i lekkie czółenko.

Istotnie peonowie na czas zbudowali lekką łódź, która

odpowiadała w zupełności wymaganiom pułkownika.

Gdy doktor spytał Miguela, czy się odważy na tak śmiałą

wyprawę, ten położył dłoń na swych piersiach i rzekł szczerze:

— Senor, panu zawdzięczam, że się znów mogę nazywać

chrześcijaninem. Dlatego też gotów jestem do największych
ofiar. Poza tym znam zbyt dobrze straszliwy los, jaki czeka
pana Allana w razie, jeśli go na czas nie wyrwiemy ze szponów
czerwonoskórych. Bez wahania jestem gotów życie dla niego
poświęcić !

Doktor serdecznie uścisnął dłoń śmiałemu człowiekowi, po

czym wraz z pułkownikiem omówił rozmaite szczegóły,
zwłaszcza, w jaki sposób mają dać znać obozowi, w razie
odkrycia miejsca, gdzie się sir Allan znajduje.

Gdy nastał wieczór, obaj odważni ludzie pożegnali się z

przyjaciółmi, zsunęli czółno na wodę i odpłynęli.

background image

R

OZDZIAŁ

XIII

N

A CZATACH


Wkrótce dopłynęli do rzeki. Dotychczas pułkownik i Rodilla

z trudem walczyli z prądem, teraz zaś szybko płynęli naprzód.
Przepłynąwszy połowę przestrzeni, ukryli się pod liściastym
dachem drzew, wyrastających z wody. Tutaj spędzili cały
dzień.

Skoro noc poczęła otulać cały świat Mroczną zasłoną, zaczęli

dalej płynąć, wiosłując dzielnie, aby jeszcze przed wschodem
słońca dotrzeć do tej odnogi rzecznej, którą doktor oznaczył.

Skoro tam wpłynęli, zauważyli ku swej radości po drugiej

stronie laguny błyszczące ognisko. Był to bez wątpienia znak,
że się znajdują na właściwym miejscu.

Dopóki było ciemno, wiosłowali ostrożnie, unikając

zdradzieckiego plusku wody. Potem skręcili na lewo, pod
zwisającymi gałęziami, które otaczały moczar krokodyli. Że się
na tym moczarze znajdowali, przekonali się kiedy pierwszy
brzask obielił okolice. Ani jeden ptak nie trzepotał się nad
obszerną płaszczyzną wodną. Natomiast dokoła łodzi, choć w
przyzwoitym oddaleniu, sterczało z wody pół tuzina
straszliwych paszcz krokodylich.

Obaj wywiadowcy przywiązali tutaj swoje czółno, po czym

wydostali się na dość stromy brzeg. Dokoła nie było ani śladu
wrogów. Tylko na zachodnim krańcu laguny błyszczało
ognisko, gasnące jednak wskutek blasku wstającego dnia.

Ponad głowami obu mężczyzn obudziła się skrzydlata rzesza.

Słychać było pogwizdy, śpiewy, nawoływania, tudzież wrzaski
małp, skaczących z drzewa na drzewo w poszukiwaniu
owoców.

Miguel Rodilla znajdował się w swoim żywiole. Przydało mu

się znakomicie to, czego wyuczył się w czasie niewoli u Indian.

background image

Bez szelestu, jak Indianin, wyrosły wśród lasów i stepów,
przesuwał się w gęstwinie. Pułkownik szedł za nim, naśladując
jego ruchy. Kilkakrotnie spotkali w gęstwinie wąskie, ledwo
widoczne ścieżki indiańskie, musieli także przechodzić przez
małe strumienie. Kilkakrotnie zatrzymali ich przechodzący w
pobliżu Indianie. Spieszyli oni do punktu zbornego, ale na
szczęście posuwali się w gęstwinie dość nieuważnie, albowiem
mniemali, że są zupełnie bezpieczni.

W ten sposób upłynęło pięć godzin. Pułkownik przestał się

orientować i już nie wiedział, w którym kierunku obaj się
posuwają. Na szczęście nie zdarzyło się to, czego Miguel
Rodilla najwięcej się obawiał: nie natrafili ani na jaguara ani na
żadne inne niebezpieczne zwierzę. W tym wypadku bowiem
musieliby się bronić karabinami, a przez to strzałami zwrócić
na siebie uwagę Indian.

Wreszcie Miguel Rodilla zatrzymał się i dał znak

pułkownikowi. Obaj wyjrzeli przez szczelinę w gęstwinie.
Widok, jaki ujrzeli, ucieszył serce oficera. Przed nimi leżał
punkt zborny Indian, w odległości pięćdziesięciu zaledwie
kroków. Na legowiskach spoczywało czterech wodzów,
wspaniale zdobionych. Byli to prawdopodobnie wodzowie tych
wojowników, którzy mieli się zjawić w ciągu dnia. Leżeli bez
ruchu, milcząc i paląc fajki.

Przed nimi spoczywało na ziemi w malowniczych pozach

około pięćdziesięciu wojowników. Jedni naprawiali broń,
drudzy spali lub palili fajki. Nigdzie nie można było odkryć
strażników: widocznie Indianie tutaj czuli się zupełnie
bezpieczni i nie zastosowali żadnych środków ostrożności.

Miguel Rodilla cofnął się wraz z towarzyszem znów w głąb

puszczy i wielkim łukiem okrążył całe obozowisko. Tutaj
spostrzegł ogromne drzewo, na które obaj się wspięli. Usiedli
na mocnym konarze i poczęli obserwować obozowisko Indian.

background image

Nie mogli wybrać sobie lepszego miejsca. Obóz

czerwonoskórych leżał pod nimi, jak na dłoni. Sytuacja w nim
nie zmieniła się ani trochę. Tylko co jakiś czas nadchodzili z
głębi puszczy nowi Indianie, którzy pozdrawiali wodzów i
kładli się na trawie, aby palić fajki lub spać.

Dopiero po południu ujrzeli obaj wywiadowcy to, na co

cierpliwie czekali. Na polance ukazał się sir Allan, prowadzony
przez dwóch dobrze uzbrojonych wojowników. Był bardzo
wyczerpany długotrwałym marszem przez gęsty las. Włosy
spadły mu w nieładzie na czoło, a ubranie było w wielu
miejscach podarte.

Stanął przed wodzami, którzy przemawiali doń po

portugalsku i hiszpańsku. Lecz sir Allan, jako prawdziwy
Anglik, umiał tylko po angielsku mówić, toteż nie mógł im dać
żadnych wyjaśnień. Wodzowie kazali go odprowadzić na bok i
przywiązać do drzewa. Dotychczasowych jego strażników
zastąpiono innymi.

— Na razie nie możemy nic uczynić dla uratowania go —

szepnął Miguel Rodilla do ucha pułkownika. — Ale gdy się
ściemni, zejdę z drzewa i spróbuję się przedrzeć do niego.

— Gdyby nie było tych strażników! — westchnął pułkownik.
— Nie troszczę się o nich — odparł Miguel Rodilla. — Mam

nadzieję, że czerwonoskórzy poczekają tutaj do jutra. Odbyli
długi marsz i muszą porządnie wypocząć. Gdy wszyscy zasną,
będziemy mogli strażników zabić, a sir Allana uwolnić. Ale jak
z nim uciekniemy?

— Istotnie — rzekł pułkownik — jest śmiertelnie znużony i

w tym stanie nie będzie mógł biec.

— I na to znajdzie się rada — odparł tamten. — Po prostu na

przemian będziemy go nieśli. Lecz jak mi wiadomo,
czerwonoskórzy zmieniają co dwie godziny straż. Do
uwolnienia jeńca trzeba nam godziny. Będziemy chyba go
musieli ukryć, Indianie, gdy spostrzegą jego ucieczkę, będą z

background image

pochodniami biegli za nami, a wobec tak wielkiej przewagi, nic
nam nie pomoże nawet nasza doskonała broń. Gdyby te
czerwone draby miały bodaj jedną łódź!

— Nie powinniśmy byli tak daleko pozostawić naszego

czółna.

— Pomyliłem się, niestety, w ciemnościach i źle w nocy

oceniłem oddalenie od ognia. Gdy się rozwidniło, nie
mogliśmy się już pokazać na wodzie, a nie można było płynąć
wodą pod osłoną nadbrzeżnych zarośli.

— A gdyby pan spróbował wrócić po nasze czółno i

podpłynąć na nim pod osłoną ciemności? Na dany znak
zszedłbym z drzewa i spotkalibyśmy się w pobliżu jeńca.

— Myślałem już o tym. Lecz mamy jeszcze zaledwie dwie

godziny dnia, a potem nikt się nie zorientuje w puszczy.

Zanim pułkownik zdołał odpowiedzieć, nowy widok zwrócił

uwagę obydwu. Indianie podnieśli się gromadnie z trawy i
pobiegli do brzegu laguny. Prawdopodobnie płynęły ku nim
nowe posiłki. Istotnie po upływie dziesięciu minut ukazały się
na rzece trzy ogromne czółna, a w każdym z nich siedziało
dwudziestu wojowników. Za nimi posuwała się mniejsza łódź,
w której siedziało tylko trzech ludzi, dwóch wioślarzy i stary
wódz. Ten ostatni nie miał wprawdzie żadnych oznak ani
ozdób, a nad czołem jego sterczało tylko jedno orle pióro, lecz
jego postawa i dumne spojrzenie mówiło wyraźnie, że jest
przyzwyczajony do rozkazywania. Był to niewątpliwie wódz i
to jeden z najprzedniejszych. Gdy Indianie na brzegu poczęli
wywijać bronią i wydawać okrzyki radości, stary kacyk skinął
tylko niechętnie dłonią a uciszyło się natychmiast.

Trzy ogromne łodzie przybiły do brzegu. Wówczas można

było zobaczyć broń nowoprzybyłych. Były to karabiny starego
systemu, które handlarze niekiedy sprzedawali Indianom.

Stary kacyk wysiadł wśród głębokiej ciszy na brzeg i na

powitanie podał dłoń czterem wodzom, którzy się doń zbliżyli.

background image

Następnie jak monarcha, w otoczeniu dworzan, zbliżył się do
legowiska, na którym się położył. Przyniesiono mu tytoń,
którym naładował fajkę, wiszącą u szyi. Pociągnął kilkakrotnie
dymu po czym zwrócił się do wodzów z jakimś zapytaniem.

— Muszę koniecznie usłyszeć, o czym oni rozmawiają —

szepnął Miguel Rodilla do ucha pułkownika. — Niech pan tu
poczeka, nie ruszając się stąd wcale. Wrócę prawdopodobnie,
gdy będzie ciemno.

Zanim pułkownik mógł się sprzeciwić, ześliznął się, jak

wiewiórka z pnia, i w mgnieniu oka zniknął sprzed jego oczu.
Oficerowi nie pozostało nic innego poza cierpliwym
czekaniem, jak się zakończy śmiałe przedsięwzięcie
towarzysza.

background image

R

OZDZIAŁ

XIV

B

IAŁOWŁOSY KACYK


Dopiero teraz, gdy Miguel Rodilla był sam, mógł w

zupełności rozwinąć swoją umiejętność, którą nabył w ciągu
długoletniego pobytu wśród Indian. Bez najmniejszego
szelestu, jak wąż, czołgał się wśród gęstwiny leśnej.

W kwadrans potem leżał ukryty w pobliżu obozowiska

Indian i mógł słyszeć ich głosy.

— ”Canniat tizan”! (najwyższy kacyku!) — mówił jeden z

wodzów. — Ty znasz przecież owe straszę maszyny, które
„chihucle” (biali) budują i które więcej kul wyrzucają, niż
wszyscy twoi podwładni razem wzięci. Żyłeś przecież sam
wśród nich i wiesz, że „ahot” (zły duch) wszystkiego tego ich
uczy!

— Wiem o tym — odparł gniewnie starzec — i chętnie

przyznaję, że nie mogło być mowy o zwycięstwie, gdy synowie
Złego Ducha zwrócili na was swoje piorunowe rury. Nie
ganiłem was, gdyście uciekli, bo to było najmądrzejsze, coście
mogli uczynić. Lecz dlaczego nie posłuchaliście mego rozkazu
i rozpoczęliście atak o świcie? Gdybyście byli napadli ich w
ciemnościach, straże spostrzegłyby was zbyt późno i
zniszczylibyście nieprzyjaciół, zanim by chwycili za broń!

— Panie — rzekł inny — ty wiesz dobrze, że nasi

wojownicy, nie śmią napadać w nocy, bo „ahot” unosi się w
powietrzu i najmężniejsze serca napełnia trwogą.

— To głupota! — wybuchnął najwyższy kacyk. — Wszędzie

czujecie obecność upiorów i duchów zmarłych, chociaż ich nikt
nigdy nie widział! To hańba, że dzielni wojownicy drżą przed
szumem wichru i szeptem liści, zamiast bronić kraju ojców
swoich przed tyranią białych!

background image

— To właśnie im tłumaczyłem, ale oni mi odrzekli: „Cauniat,

kacyk Pailo przed czterema tygodniami odważył się na atak
nocny, ale poniósł straszną klęskę, albowiem „ahot” gniewał
się na niego i na czas obudził białych, swoich synów”.

— Tak?! — krzyknął starzec. — Nazywacie to klęską?

Dlatego, że kilku odniosło rany? Ale nie liczycie tego, że przez
to uwolniono jednego z naszych najmężniejszych
wojowników! Zaiste, życzę sobie, by wszystkie nasze wyprawy
tak mało ofiar pociągały ze sobą!

Zganiony wódz zamilkł. Dopiero po chwili inny zabrał głos i

rzekł:

— Panie my i tym razem nie odeszliśmy bez pewnej

korzyści. Tam jest jeniec!

— Zawdzięczacie go przypadkowi — odparł rozgniewany

starzec. — Posłańcy przedstawili mi dokładnie przebieg
sprawy. Gdyby biali nie byli tak głupi, że się odważyli na
wycieczkę, nie zdobylibyście nawet jednego włosa z ich koni!
Lecz przywiedźcie jeńca przed moje oblicze!

Kilku skoczyło spiesznie z miejsca i przywlokło sir Allana,

który na groźne spojrzenie kacyka odpowiedział szyderczym
uśmiechem tak, że na czole starca pojawiła się groźna
zmarszczka.

— My ci tu twoją wesołość szybko wybijemy z głowy! —

krzyknął kacyk po hiszpańsku.

Sir Allan ukłonił się i rzekł:
— Mój panie, mów do mnie po angielsku, bo innego języka

nie znam.

Ku wielkiemu zdumieniu Miguela Rodilli starzec powtórzył

groźbę swoją po angielsku, chociaż we wnętrzu Ameryki
Południowej rzadko słyszy się tę mowę. Z tego też powodu
przyczajony Rodilla nie mógł niczego zrozumieć z dalszej
mowy.

background image

Stary kacyk kazał na koniec odprowadzić jeńca, po czym

zwrócił się do wodzów:

— Nie mogłem niczego wydobyć z tego człowieka. Albo jest

na wpół szalony, albo udaje takiego, aby nas oszukać. Lecz my
go już nauczymy rozumu! Wyobraźcie sobie, co mi
odpowiedział, gdy go spytałem czego właściwie szuka w kraju
czerwonoskórych? „Coyuyos” (świerszczy), „tucchos”
(świetlików), „arrieros” (mrówek) i „garapatas” (kleszczy)!!
Jak gdyby każdy się nie cieszył, gdy się tych pasożytów
pozbędzie!

— Przebacz, panie, jeśli ci przerwę — odezwał się jeden z

wojowników. — Ten jeniec może powiedział prawdę. A
przynajmniej wówczas, gdyśmy go po raz pierwszy usiłowali
schwytać i gdy przeszkodził nam „simarrone”, człowiek ten
istotnie biegł za owadem!

Stary kacyk potrząsnął z podziwem głową i rzekł:
— My to jeszcze wyjaśnimy. W każdym razie musi być dziś

w nocy pilnie strzeżony, a jutro wezmę go do Doliny Wężów.
Musimy bezwarunkowo zbadać, co się kryje wewnątrz tego
wielkiego wozu, który karawana prowadzi ze sobą. Szpiedzy,
którzy z północy przyszli do mnie, oznajmili mi, że tam „wśród
ludzi krążą najrozmaitsze wieści. Ci mężowie tam na
wschodzie, którzy przy pomocy olbrzymiej kuli unoszą się w
powietrzu i jak jastrzębie mogą obserwować wszystko w
górach i dolinach, mają także ze sobą wieźć jakąś straszną
maszynę, która siać będzie śmierć i zagładę wśród czerwonych
wojowników, skoro tylko stanie na swoim miejscu. Ich
sprzymierzeńcy koło San Jose na szczycie Cerzo Cochii
ustawiają ze sztab żelaznych i z drutów ogromne rusztowanie, a
nikt nie wie, do czego to ma służyć. Prawdopodobnie w tym
tkwi jakieś tajemnicze czarodziejstwo, jak to, o którym już
opowiadałem: oto w Buenos Aires po ulicach biegają wozy bez
koni. Musimy zatem wszystko co możliwe uczynić, aby tę

background image

maszynę zniszczyć, choćby nawet tysiąc naszych dzielnych
wojowników miało to życiem przepłacić!

— Rozkazuj, panie! — zawołali wszyscy obecni z zapałem.

— Ty wiesz, że my się nie ociągamy, gdy głos twój woła do
boju!

Białowłosy kacyk zajrzał swoim wojownikom głęboko w

oczy, aby zbadać, czy te słowa płyną z serca, czy dyktuje je
tylko obawa przed jego niełaską. Lecz to nieme zapytanie
musiało odpowiedzieć jego oczekiwaniom, gdyż z
zadowoleniem skinął głową.

Gdy słońce zaszło Indianie zapalili kilka ognisk, przy których

poczęli piec ogromne kawały mięsa. Z hałasu i ruchu, który
powstał przy tych przygotowaniach do wieczerzy, skorzystał
Miguel Rodilla i niepostrzeżenie wrócił do swego towarzysza
na drzewie.

— Dzięki Bogu, że pan znów tutaj jest! — szepnął

pułkownik, gdy ujrzał Hiszpana. — Niepokoiłem się ciągle, że
pana schwytają. To nie było łatwą sprawą siedzieć tutaj
bezczynnie na tym konarze. Prawdopodobnie usłyszał pan coś
ważnego.

— Wiele, o ile chodzi o naszych przyjaciół w obozie i nasz

dalszy marsz — odparł Miguel Rodilla — ale niestety bardzo
mało, o ile chodzi o nasze bezpośrednie zadanie. Jest tylko
rzeczą pewną, że Indianie tutaj spędzą noc i jutro rano ruszą w
drogę. Większość uda się na wschód, aby nam przeszkodzić w
dalszym posuwaniu się naprzód, gdy tymczasem stary kacyk
weźmie ze sobą jeńca i wróci do Doliny Wężów.

— Zna pan to miejsce? — ciekawie spytał pułkownik.
— Nie słyszałem nigdy o nim; lecz prawdopodobnie leży tam

„tolderja”, gdzie kacyk zazwyczaj przebywa.

— Jak pan sądzi, kiedy możemy usiłować uwolnić naszego

towarzysza? Mnie pali się wprost pod nogami i chciałbym
natychmiast przystąpić do działania.

background image

— Musi pan zaczekać, aż wszyscy Indianie zasną. Na

szczęście nie zanosi się na to, by mieli obchodzić uroczyste
święto zwycięstwa. Do tego niezbędnie potrzebna jest „aloja”
(wódka), a nie widziałem beczek z wódką. Gdyby tak było,
siedzielibyśmy może jeszcze o świcie na tej gałęzi.

— Może by lepiej było, gdyby Indianie mieli wódkę — rzekł

pułkownik. — W takim wypadku mniej by było obawy, że się
obudzą, podczas gdy wśród obecnych okoliczności
najmniejszy wypadek może uniemożliwić nasze zamiary. Czy
pan już obmyślił jakiś plan?

— W najogólniejszych zarysach — odparł Miguel Rodilla.

— Początek rozumie się sam przez się: zejdziemy z drzewa,
przyczołgamy się aż do wartowników, a gdy uda się nam ich
zabić, przetniemy więzy pana Allana i uciekniemy. Musimy
czekać, co przyniesie bieg zdarzeń. Gdyby w tym jeziorze nie
było krokodyli, popłynąłbym do czółen, przedziurawiłbym dno
większego, żeby utonęło, a potem mniejsze doprowadziłbym
do wygodniejszego dla nas miejsca. Nie wymagałoby to od nas
większej pracy, bo łodzie zbudowane są ze skór, naciągniętych
na drewniany szkielet. Potem moglibyśmy łatwo uciec, płynąc
rzeką. Lecz, jak powiedziałem, z powodu krokodyli nie da się
tego wykonać.

— W takim razie musimy zniknąć w puszczy.
— Tak, niestety, nic innego nie pozostaje nam do zrobienia.

Lecz jeśli nas za wcześnie odkryją, sądzę, że najlepiej będzie,
jeśli pan pobiegnie do łodzi, przez sam środek zgromadzenia
czerwonoskórych i będzie się starał odpłynąć. Może się panu
przy tym uda sprzątnąć jednego lub dwóch wodzów. Jeśli
zatem gwizdnę, niech pan o tym pamięta i nie troszczy się o
mnie.

— Lecz co się z panem stanie?
— Nie ma obawy! Jeśli tylko mam dbać sam o siebie, nie

obawiam się czerwonoskórych. Nawet gdyby ścigali mnie z

background image

zapalonymi pochodniami, zajmie to im sporo czasu, pan zaś
tymczasem dobiegnie do naszego czółna. Najważniejsze, że
powszechna uwaga odwróci się od pana.

— Nie mogę się na to zgodzić — odparł pułkownik.

Powinniśmy się obaj narażać na jednakowe niebezpieczeństwo.
Pańskie życie jest równie cenne jak moje, kochany przyjacielu.

— A senor Ingles? — spytał Miguel Rodilla. — Niech pan

pamięta, że tu przede wszystkim o niego chodzi i wobec tego
faktu wszystkie uboczne sprawy znikają. Z panem odważyłbym
się na ucieczkę przez lasy, lecz ten człowiek jest z pewnością
tak nieporadny, że w przeciągu pięciu minut ściągnąłby nam
czerwonoskórych na głowę.

Pułkownik musiał się na to zgodzić.
Minęły dwie godziny. Nasi podróżnicy ciągle obserwowali

obóz Indian, gdzie wszyscy na trawie ułożyli się do snu.
Ogniska pogasły prócz jednego, które podsycali strażnicy
Anglika.

Trzeba było przystąpić do dzieła. Obaj nasi podróżnicy zleźli

z drzewa na ziemię i poczęli się w najgłębszej ciszy przesuwać
naprzód wśród zarośli. Po upływie godziny przeszli dopiero
połowę drogi, a teraz pozostała przed nimi najtrudniejsza część
zadania.

W tej chwili po raz pierwszy zmieniono straż. Ci, którzy

przyszli, nie zdawali się być bardzo zadowoleni z tego, że im
przerwano sen. Zajmując miejsca poprzedników, Mruczeli coś
niechętnie. Prawdopodobnie wszystkie owe środki ostrożności
uważali za zbędne, ponieważ było rzeczą niemożliwą, by biali
dotarli aż tak daleko, a to samotne i odosobnione miejsce znali
tylko sprzymierzeńcy.

background image

R

OZDZIAŁ

XV

U

WOLNIENIE SIR

A

LLANA


Obaj czatujący wyzyskali nieunikniony szmer przy zmianie

straży w tym celu, aby najbardziej zbliżyć się do jeńca. Teraz
byli oddaleni zaledwie o piętnaście metrów od drzewa, do
którego był przywiązany, lecz musieli podwoić czujność, jeśli
nie miano ich odkryć.

Posunęli się znowu naprzód o dwa metry. Nagle jakaś

gałązka zatrzeszczała pod stopami pułkownika. Strażnicy
zerwali się w okamgnieniu i poczęli bystro obserwować
miejsce, skąd dał się słyszeć podejrzany szelest. Obaj biali
powstrzymali oddech w płucach i zamienili się w dwa
nieruchome posągi. Lecz czujność strażników nie została
uśpiona. Jeden z nich zapalił w ognisku odłam konara, po czym
obaj przy blasku pochodni ruszyli w zarośla, aby szukać
domniemanego nieprzyjaciela.

Odkrycie obu białych zdawało się nieuniknione. Lecz i tym

razem dawny jeniec szczepu „Tobą” umiał znaleźć sposób
ratunku. W kieszeni miał kilka pustych orzechów, więc wyjął je
i począł nimi uderzać o kolbę karabinu, tak, że zdawało się, że
to odgłos grzechotnika. Obaj strażnicy z cichym okrzykiem
trwogi uciekli na dawne miejsce. Tutaj sądzili, że są
bezpieczni, bo grzechotnik zazwyczaj spokojnie przepędza noc
w swej kryjówce.

Mimo to jednak owo zdarzenie stokrotnie pogorszyło

możliwość uwolnienia jeńca. Indianie nieustannie spoglądali
na miejsce, w którym rzekomo ukrywał się grzechotnik.

Biali musieli cierpliwie czekać, dopóki straż ponownie nie

zostanie zmieniona. Stało się to wreszcie. Odchodzący
strażnicy nic nie powiedzieli swoim następcom, bo sądzili
zapewne, że grzechotnik znów usnął. Nowi strażnicy usiedli na

background image

ziemi, twarzami zwróconymi do ogniska, a plecami do
ukrytych wrogów.

Miguel Rodilla znów począł się czołgać. W pół godziny

potem leżał wraz z pułkownikiem tuż za czerwonoskórymi.
Obaj biali podnieśli się powoli, a zaraz potem strażnicy padli
bez jęku pod uderzeniami kolb.

Miguel Rodilla porozcinał w jednej sekundzie więzy sir

Allana. Anglik w pierwszym momencie był niepomiernie
zdumiony, ale gdy poczuł, że ma ręce i nogi wolne, szepnął do
ucha Hiszpana:

— Dziękuję panu! — Co teraz mam czynić?
Rodilla go nie zrozumiał i skinął dłonią, by milczał.

Tymczasem zbliżył się pułkownik i spytał, jak Anglik:

— Co teraz?
— Musimy iść lasem aż do brzegu — szepnął w odpowiedzi

Miguel Rodilla. — Tam zaczekamy, aż ogień wygaśnie, po
czym wsiądziemy do małego czółna.

Objąwszy przewodnictwo, prowadził dwóch pozostałych aż

do brzegu, do którego szczęśliwie dotarli. Tutaj położyli się na
ziemi i czekali. Ognisko przygasło zwolna. Po upływie pół
godziny pozostały tylko szczątki. Biali musieli ostatni kawałek
drogi przebyć w zupełnych ciemnościach, lecz i to im się udało.
Znaleźli małe czółno i wsiedli doń.

Lecz gdy pułkownik chciał wiosło zanurzyć w wodzie, trafił

nim w bok wielkiej, obok leżącej łodzi. Głuche uderzenie
obudziło kilku Indian, śpiących na brzegu. Gdy spostrzegli, że
ognisko wygasło, krzyknęli głośno i pobiegli natychmiast, by je
rozniecić. Miguel Rodilla zrozumiał, że teraz trzeba wszystko
postawić na jedną kartę. Wydał umówiony gwizd i pchnął
silnie stopą łódź z towarzyszami na wodę, sam zaś skoczył do
Indian, którzy właśnie rozdmuchiwali ognisko. Obydwu
uderzył tak silnie, że padli w sam środek rozżarzonego popiołu,
który rozprysnął się na wszystkie strony. Następnie począł

background image

uciekać przez sam środek obozowiska. Rozbudzeni Indianie
wzięli go w ciemnościach za swojego z powodu jego na wpół
indiańskiego ubioru. Rodilla znikł tymczasem w lesie.

Podstęp udał się. Indianie sądzili, że wrogowie w tym właśnie

kierunku uciekają, więc pospieszyli za nim z głośnymi
wrzaskami. Krzyki te i hałasy przygłuszyły szmer, wywołany
odjazdem pułkownika i sir Allana. Jedni Indianie ścigali
Rodillę, drudzy rozdmuchiwali ognisko, obaj biali tymczasem
przepłynęli łodzią spory kawał drogi, a gdy pierwsze płomienie
zabłysły na brzegu, ukryli się na lewym brzegu laguny pod
zwisającym listowiem.

Zamieszanie wśród czerwonoskórych nie trwało długo. Stary

kacyk obudził się również. Jego rozkazujący głos grzmiał
donośnie. Indianie dali spokój bezcelowemu ściganiu i skupili
się dokoła niego. Gdy ogień znowu błysnął, zapalili pochodnie,
aby wytropić ślady białych. Gdy znaleźli obu martwych
strażników, wydali znów okrzyk wściekłości, z którego
skorzystał szczwany Rodilla.

W międzyczasie szedł naprzód, zakreślając ogromny łuk.

Teraz wrócił do wielkiego drzewa, na które się wdrapał. Przy
blasku jasno płonącego ogniska wydostał się na bardzo
odstającą gałąź. Stąd skoczył na wierzchołek pobliskiej palmy,
a następnie posunął się jeszcze dalej i w końcu ukrył się w
koronie gęsto ulistnionego drzewa.

Tego rodzaju małpie sztuczki powodowały głośny trzask,

lecz przygłuszały go rozlegające się nieustannie głośne wrzaski
Indian. Czerwonoskórzy zauważyli niebawem brak jednego
czółna i powiedzieli sobie, że część wrogów uciekła wodą.
Wreszcie kacykowi udało się uspokoić wzburzoną bandę. Mógł
się zacząć regularny pościg za zbiegiem.

Znaleziono niebawem jego ślady, zarówno przy zabitych

strażnikach, przy czółnach, jak i przy drzewie, na którym obaj

background image

biali spędzili południe. Lecz tutaj czerwonoskórzy stanęli przed
nową zagadką.

Z początku sądzili, że zbieg znajduje się na gałęziach, więc

kilku Indian wspięło się aż na szczyt, lecz go oczywiście nie
znaleźli. Wodzowie zeszli się na krótką naradę. Nie pozostało
nic innego, jak tylko przeszukać las we wszystkich kierunkach
przy blasku pochodni.

Każdy z czterech wodzów zebrał swoich ludzi i zabrał się do

dzieła. Ponieważ oddalali się coraz bardziej od obozu, więc
pozostał w nim tylko stary kacyk, który usiadł przy ognisku i
nieruchomo spoglądał na ruchliwe płomienie.

Na to czekał Rodilla. Gdy ścigający oddalili się opuścił

kryjówkę, przyczołgał się z tyłu do starca i ogłuszył go
uderzeniem kolby. Potem pobiegł do czółen, dwom z nich
przebił dna, a trzecim najspokojniej odpłynął.

Teraz Rodilla zamierzał naśladować krzyk mewy, lecz to

było niepotrzebne, gdyż pułkownik ze swej kryjówki widział
przebieg zdarzeń w obozie i właśnie wynurzył się z zarośli.
Skoro obie łodzie się spotkały. Rodilla przesiadł się na tamtą.
Wielkie czółno zatopiono, a mniejsze szybko odpłynęło.

— Pan jest chytrym lisem, senor Rodilla — rzekł pułkownik,

wiosłując z zapałem. — Niech pan nam opowie w jaki sposób
wodził za nos czerwonoskórych. Mogłem zaobserwować tylko
ostatnie momenty zdarzenia.

Zagadnięty opowiedział w krótkich słowach przebieg

wypadków, po czym nastała cisza, którą przerywały tylko
miarowe uderzenia wioseł.

W dwie godziny potem biali dotarli do miejsca, gdzie

poprzedniego ranka pułkownik i Rodilla ukryli swoją łódź.
Znaleziono ją po krótkich poszukiwaniach i przywiązano do
tej, którą płynęli.

Wieczorem dotarli szczęśliwie do obozu przyjaciół.

background image

R

OZDZIAŁ

XVI

J

OHN JAKO MŚCICIEL SWEGO PANA


Ekspedycja znajdowała się ciągle na tym wzgórzu, które

Indianie zająć chcieli szturmem.

Gdy nazajutrz po odejściu pułkownika i Miguela Rodilli nie

uczyniono żadnych przygotowań do dalszego marszu, Mr
Bopkins przyszedł do doktora i spytał go ostrym tonem, jaka
jest przyczyna zwłoki.

— Bardzo prosta — wyjaśnił dr Bergman. — Teraz

musielibyśmy się przebijać poprzez dziewiczą puszczę.
Spodziewam się że obaj senores wrócą, więc byliby narażeni na
wielkie niebezpieczeństwo, gdyby nas tutaj nie zastali i musieli
nas szukać w puszczy.

— Pozwoli pan, że postawię jedno tylko pytanie — rzekł

jankes, ściągając groźnie brwi. — Czy szczęśliwy wynik naszej
wyprawy zależy istotnie od obecności tego Anglika?

— Niekoniecznie…
— W takim razie oświadczam panu kategorycznie, że

protestuję przeciw temu zwlekaniu! — krzyknął jankes. — Pan
jest zobowiązany kontraktem do jak najrychlejszego
zakończenia wyprawy i nie ma pan prawa całe dnie i tygodnie
spędzać na jednym i tym samym miejscu z tego jedynie
powodu, że komuś tam podoba się biegać po lesie! To znaczy
żołd peonów rzucać w błoto!…

— Kochany Mr Bopkins — rzekł doktor z przyjazną miną. —

Gdyby nawet sir Bendix był takim człowiekiem, jak go pan
zazwyczaj dosadnie określa, to nawet i w tym wypadku zwykły
ludzki odruch kazałby nam wyrwać go ze szponów
czerwonoskórych.

— Nikt mu nie nakazał być ciężarem dla naszej ekspedycji!

background image

— Nikt z nas nie określił go dotychczas w ten sposób, jak

pan, a jest to dowód, że my wszyscy cenimy go jako dzielnego
towarzysza. Zresztą chodzi tutaj także o pułkownika, którego
przynależności do ekspedycji nie może pan kwestionować!

— Odszedł od nas własnowolnie, więc sam musi ponieść

odpowiedzialność! W każdym razie doniosę Towarzystwu, w
jaki sposób pan postępuje i postaram się, aby te niepotrzebne
wydatki potrącono panu z pensji!

— Mam nadzieję — odparł doktor z lekkim, szyderczym

uśmieszkiem na ustach — że ci panowie w Nowym Jorku inne
będą mieli poglądy na tę sprawę. Lecz gdybym nawet był
przekonany, że jest inaczej, nie zmieniłbym mego sposobu
postępowania.

— Niech pan robi, co pan uznaje za stosowne! — krzyknął

rozgniewany jankes. — Lecz niech pan pamięta, że ja
uroczyście protestuję przeciw temu zwlekaniu! To jest
prawdziwy skandal, że u pana mniej znaczy przedstawiciel
pańskiego Towarzystwa, niż jakiś tam przybłęda!

Po tych słowach odszedł wściekły do swego wozu, lecz

zadowolony w duchu, że w ten sposób ochronił prawa
South–American–Railway–Company.

Inaczej jednakże ocenili zachowanie się jankesa peonowie, a

przede wszystkim John. Wieść o rozmowie Mr Bopkinsa z
doktorem rozniosła się szybko po obozie. Gdy John to usłyszał
wpadł we wściekłość. Przede wszystkim był duszą i ciałem
oddany dobrotliwemu panu, a poza tym wyobrażał sobie
widocznie, że ten z powodu Mr Bopkinsa teraz jest zgubiony
bez ratunku, i że jemu samemu, Johnowi, zagraża straszna kara
ściągnięcia skóry.

Wydał przeto morderczy okrzyk i pobiegł do wozu jankesa,

aby mu zapłacić za swego pana. Gdy Mr Bopkins usłyszał
wrzask, wystawił ciekawie głowę przez okienko. Ujrzawszy

background image

groźne spojrzenie Irlandczyka, krzyknął z przerażenia i jak
najspieszniej wydrapał się na dach swego wozu.

Mylił się jednak, jeśli sądził, że tam będzie bezpieczny. John

puścił się za nim w pościg, zręczny, jak wiewiórka, a po drodze
chwycił tęgi kij w rękę. Mr Bopkins musiał przed nim zmykać.

Wozy stały obok siebie, tworząc koło, więc jankes, niewiele

myśląc skoczył na sąsiedni dach.

Dach ten był zrobiony z napiętej skóry, był zatem

niezmiernie elastyczny. Mr Bopkins odskoczył, jak piłka i
spadł na ziemię. Zaraz za nim wylądował na łące Irlandczyk.
Aby uniknąć niebezpiecznego sąsiedztwa, jankes wdrapał się
na trzeci wóz, lecz John poszedł jego śladem. Przy czwartym
wozie w ten sam sposób obaj znaleźli się na ziemi.

Dwukrotnie tym samym sposobem okrążyli cały obóz

dokoła, ku nieopisanej wesołości peonów, którzy trzymali się
na uboczu i śmiali się z całej duszy. Tak samo zachowywali się
obaj młodzi inżynierowie, jedynie doktor biegł za skoczkami i
usiłował ich namówić do zgody. Lecz Irlandczyk, raz
wyprowadzony z równowagi, widział przed sobą tylko
domniemanego mordercę swego pana.

Na koniec Mr Bopkins uczuł, że zapas jego sił się

wyczerpuje. Musiał się postarać o jakąś kryjówkę. A więc gdy
znalazł się przy swoim wozie, wskoczył do wnętrza, wśliznął
się do wielkiej skrzyni, w której przedtem znajdowały się
słodycze i przytrzymywał ze wszystkich sił wieko.

John starał się przez dłuższy czas ją otworzyć, ale daremnie.

Z tego też powodu usiadł na niej, wydobył z kieszeni nóż i
poprzysiągł sobie, że nim oskrobie ze skóry jankesa, skoro
tylko wyjdzie ze skrzyni.

Daremnie doktor starał się odwieść go od tego zamiaru. John,

jako nieodrodny syn swej ojczyzny, był twardogłowy i na
wszelkie argumenty odpowiadał stale:

background image

— Muszę go obciągnąć ze skóry! On zamordował mego

pana!

Wszystkie błagania i prośby okazały się bezskuteczne.

Wówczas doktor rozkazał peonom przemocą oderwać Johna od
skrzyni. Lecz ci zazwyczaj tak posłuszni chłopcy potrząsnęli
głowami, a jeden z nich rzekł:

— Pan wie dobrze, że my byśmy za panem w ogień poszli.

Ale tu chodzi o naszą cześć. Dlatego musimy panu oświadczyć
z prawdziwym żalem, że my podzielamy zapatrywanie tego
sługi.

— Co z tym ma wspólnego wasza cześć? — spytał zdumiony

doktor.

— Senor Ingles wskutek naszej winy wpadł w ręce Indian.

Naszym obowiązkiem było postarać się o jego uwolnienie.
Powstrzymało nas tylko od tego wyjaśnienie pułkownika, że
ten krok zaszkodzi wyprawie. Natomiast ten „Americano”
żąda, abyśmy sir Allana, pułkownika, jak też senora Rodillę
pozostawili ich okrutnemu losowi. Pan doktor sam przyzna, że
to dla nas jest obrazą i że my tego „Americano” na własną rękę
musimy pociągnąć do odpowiedzialności. Damy jednak temu
spokój tylko ze względu na pana doktora i całą sprawę
pozostawimy służącemu, który słusznie może się domagać
zadośćuczynienia. Lecz pan doktor niczego więcej nie może od
nas wymagać. Poza tym uważalibyśmy to za nieprzyjacielski
krok wobec nas, gdyby miano gwałtem zmusić służącego, by
poniechał swoich pretensji wobec jankesa.

Doktor nie śmiał sprzeciwić się zdaniu peonów, dlatego też

musiał pozostawić jankesa swemu losowi.

Skrzynia, w której siedział Mr Bopkins na szczęście miała

kilka małych otworków, które przedtem służyły jako
wentylatory i które swego czasu ułatwiły atak mrówkom.
Wskutek tego Mr Bopkins był zabezpieczony przed

background image

uduszeniem się. Znajdował się jednak w położeniu okropnym,
siedział zgięty i pokurczony.

Z biegiem czasu żołądek jego począł się buntować, a

ponieważ John nie usunął się od skrzyni, począł się z nim
układać.

— Słuchaj, John — jęknął — mam ci coś do powiedzenia.
— Co takiego? — spytał Irlandczyk.
— Odejdź trochę od wieka, abyśmy lepiej mogli ze sobą

porozmawiać — mówił dalej Mr Bopkins.

John zastanawiał się przez chwilę po czym podniósł się ze

skrzyni i stanął obok z nożem w dłoni. Mr Bopkins podniósł
troszeczkę wieko, aby łyknąć nieco powietrza. Ledwie jednak
spostrzegł błyszczącą klingę noża, wydał okrzyk przestrachu i
zatrzasnął wieko. John pokiwał głową i znów usiadł na skrzyni.

Minęło kilka godzin, zanim jankes znów odważył się

rozpocząć układy.

— John — rozległ się jego głuchy głos — kochany John,

chcesz mnie zabić?

— Co też panu przychodzi do głowy! — odparł oburzony

sługa.

— Czemu zatem trzymasz nóż w ręce?
— Muszę pana obciągnąć ze skóry, sir!
— Co takiego? spytał przerażony jankes.
— Nie wiem, sir — odparł Irlandczyk — ale już

sprawiedliwie załatwię tę sprawę, gdy pana będę miał w swej
garści!

Mr Bopkins milczał przez chwilę, po czym zaczął prosić:
— Odejdź troszeczkę od skrzyni, John, muszę z tobą

naprawdę poważnie pomówić!

John znów podniósł się ze skrzyni, a Mr Bopkins uchylił

nieco wieka. Widział wprawdzie znów przed sobą straszliwą,
lśniącą klingę, lecz tym razem opanował trwogę w swym sercu

background image

i ofiarował Irlandczykowi dolara, jeśli odejdzie i da spokój
całej sprawie.

— Co też panu przychodzi do głowy! — odparł oburzony

John. — Muszę pana obciągnąć ze skóry, jak ja sam będę
oskrobany, jeśli wrócę do domu bez mego pana, a pan mi za to
ofiarowuje dolara? Nie byłbym sługą prawdziwego
dżentelmena, gdybym to przyjął!

Mr Bopkins ofiarował mu całego dolara i dziesięć centów, ale

z tym samym skutkiem. Chociaż w ciągu najbliższej godziny
posunął się aż do dwóch dolarów i siedemdziesięciu pięciu
centów, nie mógł skłonić upartego Johna do zmiany
postanowienia.

Zrezygnowany zatem, zamknął wieko i postanowił czekać na

jakiś wypadek, który by go uwolnił z więzienia. Zarazem żywił
nadzieję, że jego przeciwnik zmęczy się i pójdzie spać. Tę samą
nadzieję miał także i doktor, który kilkakrotnie usiłował
dobrym słowem uciszyć gniew Irlandczyka.

Niestety, mylili się. John nie myślał o śnie, lecz usiadł sobie

na skrzyni, a ponieważ mu się nudziło, śpiewał sobie przeróżne
piosenki.

Po upływie osiemnastu godzin doszedł Mr Bopkins do

przekonania, że zbytnio lekceważył sobie cierpliwość
Irlandczyka, a ponieważ żołądek zbyt już dawał mu się we
znaki, więc w inny sposób postanowił sobie poradzić.

Zaproponował Johnowi nową rozmowę i poprosił go aby mu

przyniósł coś do zjedzenia.

To żądanie do tego stopnia zdumiało Irlandczyka, że

otworzył szeroko usta. Wszak liczył na to właśnie, że jankes,
zmuszony głodem, wyjdzie ze skrzyni i wpadnie mu w ręce!

Mr Bopkins, uważał zachowanie się jego widocznie za

pomyślną oznakę, gdyż rzekł:

background image

— John! Dam ci za to całych dziesięć centów! Zważ, za

maleńki kawałeczek chleba, który można kupić za jednego
centa!

— Sir — odparł oburzony John — pan mnie znów chce

obrazić!

— Well — rzekł dobrodusznie jankes — a więc dam ci

piętnaście centów! Za kawałeczek chleba!

John potrząsnął głową.
— Dwadzieścia! — rzekł Mr Bopkins i westchnął boleśnie na

myśl o tak olbrzymim wydatku.

— Jestem sługą dżentelmena i nie dam się przekupić !
Mr Bopkins sądził, że John w ten sposób chce więcej

pieniędzy z niego wycisnąć, więc po ciężkiej walce
wewnętrznej spytał z drżeniem w głosie:

— A więc za ile centów uczyniłbyś to, John?
— Nie uczyniłbym nawet i za tysiąc! — odparł zagadnięty.
Mr Bopkins znów westchnął. Zapomniał na jakiś czas o

głodzie pod wpływem myśli, że ktoś może żądać dziesięciu
dolarów za kawałeczek chleba. Lecz niebawem głód odezwał
się w jego żołądku ze zdwojoną siłą. Jankes musiał na nowo
zaczynać po cało—godzinnym rozważaniu.

— John! — rzekł. — A więc daję ci jedenaście dolarów, to

jest o dziesięć procent więcej, niż sam zażądałeś!

John nie dał na to żadnej odpowiedzi. Mr Bopkins sądził, że

rozmyśla on nad tą wielce korzystną propozycją, więc przez
dłuższy czas przemawiał żarliwie do jego sumienia. Lecz
Irlandczyk milczał dalej uparcie, aż wreszcie jankes przestał
mówić.

W ten sposób kilkakrotnie ponawiały się pertraktacje, aż

wreszcie pan Bopkins, dodając cent do centa, doszedł z biegiem
czasu aż do czterdziestu dwóch dolarów. Tymczasem zaświtał
już drugi poranek i doktor nie mógł się nadziwić wytrwałości
Irlandczyka, który ani na chwilę nie zmrużył oka. Mr Bopkins

background image

stracił nadzieję, że w ugodowy sposób można tę sprawę
załatwić i w milczeniu oczekiwał jakiejś pomyślnej zmiany w
swoim położeniu.

Wreszcie trzeciego dnia wieczorem usłyszał głośne okrzyki

radości. Jankes spróbował uchylić wieko, lecz John siedział na
nim. Mr Bopkins musiał się więc uzbroić w cierpliwość. Nagle
rozległ się głos uratowanego Mr Bendixa, który wołał:

— John, na miłość Boską, co ty wyrabiasz?!
Gdy John na własne oczy ujrzał ukochanego pana, wydał

dziki wrzask radości pobiegł doń natychmiast i gorąco
ucałował jego dłoń.

— O, sir! — wybełkotał wśród łkania. — Sądziłem, że pan

już jest zamordowany przez tego Amerykanina, dlatego też
chciałem go za karę obciągnąć ze skóry. Ale on nie wylazł ze
skrzyni!

Sil Allan odsunął wiernego sługę i pobiegł do wozu Mr

Bopkinsa.

Tymczasem jankes z westchnieniem prawdziwej ulgi

wydobył ze skrzyni swą niezmiernie cenną osobę. Lecz nie
potrafił stanąć prosto na nogach. Długie siedzenie w skurczonej
postawie obezwładniło wszystkie jego członki. Do tego trzeba
dodać osłabienie wskutek głodu. Musieli go dwaj peonowie
wyprowadzić z wozu, po czym rozciągnął się, jak długi, na
trawie.

Tymczasem pułkownik i sir Allan opowiedzieli towarzyszom

podróży swoje przeżycia. Ten ostatni zwrócił się do swego
sługi.

— John — rzekł — jestem ci wdzięczny za twoją wierność.

Lecz nie mogę ci podarować twego postępowania wobec tego
dżentelmena. Muszę ci wyrazić ostrą naganę z tego powodu i
żądam, abyś natychmiast przeprosił tego pana!

John był tak uradowany z powodu ocalenia swego pana, że

bez wahania podał rękę Mr Bopkinsowi. Jankes jednak nie był

background image

z tego zadowolony. Z miejsca wypalił długą filipikę, najeżoną
protestami, przeciwko całej ekspedycji, a w szczególności
przeciwko doktorowi. Zagroził mu nawet srogą karę z ramienia
naczelnej rady Towarzystwa.

— Będzie to pana kosztowało dziesięć tysięcy dolarów,

jakem Bopkins! — zakończył, zgrzytając zębami z wściekłości.
— Zapłaci mi pan całą tę sumę, choćby pan musiał zastawić
ostatni swój krawat!

Po tych słowach wrócił do swego wozu, aby się posilić i

przespać należycie.

Doktor wzruszył ramionami, a inni panowie śmiali się.

Peonowie jednak oburzyli się na widok niewdzięczności
jankesa i postanowili wyleczyć go przy najbliższej sposobności
z samolubstwa.

background image

R

OZDZIAŁ

XVII

M

R

B

OPKINSA OBLEGAJĄ KROKODYLE


Nazajutrz ruszono w dalszą drogę. Wprawdzie doktor

dowiedział się od pułkownika i Miguela Rodilli, jakie zamiary
mają Indianie wobec ekspedycji, ale był pewny, że ten plan nie
będzie wykonany, bo go podsłuchano.

Natomiast zaniepokoiła go wiadomość o starym kacyku.

Ledwie pułkownik się obudził, natychmiast zgłosił się doń dr
Bergman, aby z nim omówić bardzo ważną sprawę.

— Nie ulega wątpliwości — rzekł — że Indianie Gran Chaco

złączyli się w jeden wielki związek i wybrali jednego
naczelnego wodza. Ponieważ mówi on po angielsku, przeto nie
ulega wątpliwości, że przebywał w okolicy, w której mówią po
angielsku. Z tego też powodu musi on być identyczny z owym
Joaosigno, który przebywał ongiś w Buenos Aires. Najbardziej
dziwi mnie ta okoliczność, że wieść o mej maszynie dotarła aż
do dzikich.

— W każdym razie musimy z podwójną uwagą czuwać nad

tym drogocennym przedmiotem — odparł pułkownik. —
Gdybyśmy przynajmniej mieli przed sobą otwarte pampasy!
Ale wśród tych zarośli zdążać do celu, to trud nad trudy!

— W każdym razie raczej porzucę karabin maszynowy,

balon, a nawet wóz z żywnością, niż moją maszynę. Od niej
zależy cel naszej wyprawy, a może nawet nasz osobisty
ratunek. Gdyby don Rocca był już gotów ze swoimi
przygotowaniami, poprosiłbym go za pomocą iskrowej
depeszy, aby ruszył nam na pomoc z jak największym
pośpiechem. To wzgórze jest może w całej okolicy
najdogodniejszym miejscem, skąd można się bronić przed
czerwonoskórymi. Lecz zanim don Rocca z Buenos Aires
otrzyma aparaty i zanim zbierze jeźdźców, miną

background image

prawdopodobnie całe tygodnie. A tak długo nie możemy tutaj
czekać.

— Mam nadzieję — pocieszał go pułkownik — że tam dalej

znajdziemy również miejsca obronne. Najgorsze, jak
powiedziałem, są te zarośla, przez które będziemy musieli się
przebić w najbliższych dniach.

Istotnie wozy z niesłychanym trudem przebijały się przez te

gęste, nieprzeniknione zwały roślinności. Lecz las dokoła był
pusty. Indianie nie pokazywali się, choć biali byli przekonani,
że otaczają ich roje czerwonych szpiegów. Wiedzieli dobrze, że
nie dotrą do zamierzonego celu bez ponownego zetknięcia się z
Indianami.

11 stycznia karawana przybyła do zachodniego krańca

puszczy. Przed naszymi podróżnikami znów leżały olbrzymie
pampasy. Była to chwila głębokiej radości, chociaż otworzyły
się upusty niebieskie i deszcz lał jak z cebra.

Nazajutrz doktor wzbił się balonem w przestworza. Z

zadowoleniem stwierdził, że płaski otwarty teren ciągnie się na
północy aż do horyzontu. Natomiast próba połączenia się z
Yuquirendą za pomocą telegrafu iskrowego spełzła na niczym
Don Rocca nie ukończył zatem jeszcze budowy stacji
odbiorczej.

Ekspedycja zwróciła się w kierunku północnym. Podróż

odbywała się w szybszym tempie, chociaż droga wiodła przez
rozmiękły step i koła wozów zapadały niekiedy aż po osie w
błoto.

13 stycznia podróżnicy ujrzeli wspaniały widok. W

odległości około dwu kilometrów wznosiły się ruiny starego
klasztoru, dokoła którego widniały porozwalane, stare budynki.
Służyły one ongiś zapewne jako mieszkania wiernych lub jako
magazyny. Jest znaną rzeczą, że po odkryciu Ameryki
Południowej Jezuici zajęli się bardzo gorliwie, jako misjonarze,
nawracaniem mieszkańców tego kraju. W osiemnastym

background image

stuleciu było mnóstwo misji tego rodzaju, między
Kordylierami i Rio Paragwaj, lecz w strasznych walkach
między białymi i Indianami większość ich padła w gruzy.
Tylko smutne resztki mówiły tu i ówdzie wśród bezkresnych
obszarów o tych śmiałych pionierach cywilizacji.

Tego rodzaju pozostałością z lepszych czasów były także

ruiny, na które natrafiła ekspedycja dr Bergmana.

Ten ostatni wraz z sir Allanem i pułkownikiem podjechał,

aby bliżej obejrzeć ruiny.

Kwitnące ongiś gniazdo leżało obecnie w gruzach. Na

wszystkich murach rozwinęła się bujna roślinność
podwzrotnikowa. Dawne ścieżki zniknęły pod gęstym
kobiercem roślinności. Obok zwalisk świadczyły i inne
pozostałości, że to miejsce także i w późniejszych czasach
miało swoich mieszkańców. Do potężnych murów tuliły się
nędzne lepianki i drewniane domki, które ucierpiały wielce
wskutek działania atmosfery. Zmurszałe belki, stoczone
robactwem, ledwo się trzymały.

— Zdaje się, że znajdujemy się tutaj przy tej „toldefji”, która

na niektórych kartach oznaczona jest jako „Pampa de la
Desolation” — oznajmił doktor swoim towarzyszom.

Sir Bendix grzebał tymczasem między zmurszałymi belkami,

aż nagle wyciągnął palcami jakiegoś owada, którego pokazał
swoim towarzyszom z blaskiem niesłychanej radości w oczach.

— Wspaniały okaz! — wykrzyknął dumnie. — Nowy

nieznany

dotychczas

gatunek!

Istotnie,

niezmiernie

interesujące! Muszę koniecznie zdobyć kilka takich okazów!

Schował swoją zdobycz do torby, po czym okutym kijem

począł rozbijać zmurszałe drewno. Doktor i pułkownik
uśmiechali się troszeczkę na ten widok, lecz dopomogli mu w
tych wysiłkach, aż wreszcie udało im się złowić pół tuzina tych
drogocennych owadów dla zbiorów sir Bendixa.

background image

19 stycznia pojawiło się w oddali ogromne bagno, które

zowie się na mapach „Paat de Kilma” i uchodzi za główne
źródło Rio Salado. Tutaj miano przez jeden dzień odpocząć,
aby dać wytchnienie zdrożonym koniom. Tutaj to Mr Bopkinsa
spotkała nowa niemiła przygoda.

Ekspedycja zatrzymała się na stromym brzegu, a peonowie

ustawiali wozy w półkole — nagle pojazd Mr Bopkinsa
zachwiał się, gdyż z osi jednego koła wypadła śruba. Nie
można stwierdzić, czy to był tylko przypadek, czy też złośliwy
figiel jednego z peonów.

W czasie przesuwania wozów, jeden z nich uderzył z boku w

pojazd jankesa, który, jak zwykle, leżał wewnątrz i spał. Tylne
koło odpadło z osi, wóz zaś zsunął się po stromej pochyłości do
bagna, gdzie się wyprostował, tak, że tylko mały kawałek
przedniej części dachu sterczał z wody. Cały wóz napełnił się
natychmiast wodą, a Mr Bopkins miał tylko tyle wolnego
miejsca, że mógł nos trzymać ponad topielą.

Na szczęście miał przy sobie nóż i uczynił to, co mógł

najroztropniejszego w swoim położeniu uczynić. Lewą ręką
chwycił się jakiejś deski, a prawą wyciął otwór w skórzanym
dachu, dość duży, aby móc wysunąć głowę z cylindrem na
zewnątrz. Lecz, niestety, jakiż przerażający widok ukazał się
jego oczom!

Paat nie wysycha nawet w czasie najgorętszych miesięcy,

dlatego też zawsze w nim przebywa mnóstwo krokodyli. Gdy
te potwory usłyszały plusk, spowodowany upadkiem bardzo
ciężkiego przedmiotu, nadbiegły ze wszystkich stron, aby
pożreć upragnioną zdobycz. Ledwie więc Mr Bopkins wysunął
głowę przez otwór, gdy ujrzał dokoła siebie cały szereg
rozwartych, straszliwych paszcz, uzbrojonych w potężne zęby.

Mr Bopkins cofnął się tak gwałtownie, że aż woda trysnęła

przez otwór, lecz natychmiast wysunął się znów cylinder. Jeden
z krokodyli musiał ten przedmiot uznać za soczystą pieczeń,

background image

gdyż przypłynął bliżej i chwycił zębami szarą rurę, która tak
nęcąco wyglądała przez otwór. Mr Bopkins przeczuwał coś
takiego, albowiem cofnął się w głąb tak daleko, jak mógł,
trzymając zarazem kurczowo za koniec swą ukochaną ozdobę
głowy.

Tymczasem jego towarzysze przynieśli karabiny i starali się

strzałami przepłoszyć żarłoczne bestie. Lecz krokodyle nie dały
się tak łatwo nastraszyć. Mr Bopkins po każdym strzale
wyobrażał sobie, że jest ocalony, więc musiał kilkakrotnie jak
kominiarz wychylać się ze swej dziury i cofać się z powrotem.
Dopiero gdy pół tuzina żarłocznych potworów przeniosło się
do lepszych światów, pozostałe straciły odwagę. Cofnęły się w
głąb bagna, więc przerażony Mr Bopkins mógł ostatecznie
odetchnąć spokojniej.

Teraz trzeba go było z wozu przenieść na wysoki brzeg. Na

razie nie mógł opuścić swego schronienia, bo zachodziła
obawa, że krokodyle wrócą, lekceważąc wszelkie
niebezpieczeństwo, skoro zobaczą go w wodzie. Na wystający
dyszel zarzucono lasso i w końcu po długich i ciężkich
cierpieniach udało się jankesa wraz z wozem wyciągnąć na
suche miejsce.

Ledwie ujrzał się w bezpiecznym miejscu, skoczył do

doktora i krzyknął:

— Pan jest mordercą, sir!
— Co? — zawołał zdumiony doktor, cofając się mimo woli.
Obecni byli nie mniej zdumieni.
— Oczywiście! — powtórzył jankes, mierząc go groźnym

spojrzeniem. — Pan jesteś podłym, podstępnym skrytobójcą i
skoro tylko wrócę do Nowego Jorku, złożę skargę.

— Zdaje się, że zimna kąpiel zaszkodziła pańskiej głowie! —

odparł drwiąco doktor. — W przeciwnym bowiem razie nie
mógłby pan uważać za usiłowanie morderstwa tego, że pana
uchroniliśmy od strasznej śmierci!

background image

— Protestuję przeciwko takiemu przekręcaniu faktów! —

ryknął wściekle jankes. — Zaiste, gdyby ktoś chciał panu
wierzyć, musiałby pana ozdobić złotym medalem za ratunek!
Lecz ja przeniknąłem cały ten spisek! Na pański rozkaz wyjęto
śrubę z tylnego koła mego wozu, skutkiem czego musiałem
runąć w bagno! A gdym nie utonął na miejscu, chciał pan całą
tę sprawę w innym świetle przedstawić i odpędził pan strzałami
te straszne bestie! Lecz nie oszukasz pan tym żadnego
rozumnie myślącego człowieka i jeżeli sędziowie będą wątpili
w pańską winę, pokażę im ten oto cylinder, jako niezachwiany
dowód zbrodni, jaką popełniłeś! To jest wymowny znak
wszystkich tych katuszy, jakie wycierpiałem od chwili wyjazdu
z Yuquirendy! I dlaczego? Tylko dlatego, że protestowałem
przeciwko przyjęciu tego angielskiego poszukiwacza owadów
— i jeszcze teraz protestuję, jak w ogóle protestuję przeciwko
wszystkiemu i rozkazuję panu natychmiast stąd wracać i stawić
się przed sędzią w Nowym Jorku!

Głośny śmiech wszystkich uczestników wyprawy był

odpowiedzią na ten stek słów, wypowiedzianych w
najwyższym gniewie.

Mr Bopkins nie mógł dłużej wytrzymać. Z wrzaskiem

wściekłości rzucił się na swego osobistego nieprzyjaciela, sir
Bendixa. Ten jednak zręcznie odskoczył na bok i dał jankesowi
serdeczny cios pięścią, tak, że ten znalazł się nagle wśród
śmiejących się do rozpuku peanów. Ludzie ci w lot ocenili
znakomitą sposobność, więc puścili w ruch swoje kułaki. Mr
Bopkins przez jakiś czas poruszał się gwałtownie, we
wszystkich kierunkach, na podobieństwo piłki futbolowej, aż
wreszcie runął z wysokości stromego brzegu i na przeciąg kilku
sekund zniknął w głębokim rozlewisku.

Gdy się podniósł, podobny był kubek w kubek do walca

drogowego, który na przestrzeni kilometra przeorał szlam.
Wściekłość jego doszła do ostatecznych granic.

background image

— Ja protestuję! — wycharczał jeszcze, podnosząc groźnie

zaciśniętą pięść w kierunku peonów.

Następnie zniknął w swoim wozie, gdzie ogromną łatą

zasklepił ranę swego okaleczonego cylindra. Nieszczęsne
nakrycie głowy wskutek tej operacji przybrało wygląd komina
blaszanego, zgniecionego uderzeniem gwałtownego wichru,
lecz Mr Bopkins uważał zewnętrzną oznakę swej godności za
tak niesłychanie ważną, że za żadną cenę nie rozstałby się z
cylindrem.

background image

R

OZDZIAŁ

XVIII

W

ROGOWIE DOKOŁA

!


W czasie pobytu ekspedycji nad brzegami Paat de Kilma,

doktor znów wzbił się balonem w powietrze i po raz pierwszy
spostrzegł oznaki aktywności Indian. Daleko na północy, tam,
gdzie pampasy ginęły wśród pagórków i zarośli, pokazały się
małe grupki czerwonoskórych, które poruszały się w trzech
różnych kierunkach, częściowo pieszo, częściowo konno. Bez
wątpienia Indianie gromadzili się tam, aby w ogromnej sile
zaatakować białych.

Niestety, także i tym razem drzewa nie pozwoliły dokładnie

obliczyć liczby wrogów. Mimo to doktor nie obawiał się
pochodu, dopóki ekspedycja znajdowała się na otwartej
przestrzeni.

21 stycznia ruszyła ekspedycja w dalszą drogę i w dwa dni

potem dotarła do Paat de Piapuk. W kierunku wschodnim i
zachodnim ciągnęły się nieprzejrzane obszary bagien i
pierwotnych puszcz.

Indianie kryli się trwożliwie w zaroślach i zdawało się, że

nieustannie cofają się przed białymi. Dopiero gdy ekspedycja
24 stycznia była o kilometr oddalona od ciasnego miejsca
między górą a jeziorem, pampasy i zarośla dokoła przybrały
nagle złowrogi wygląd.

Z gęstwiny, jak na tajny znak, wyłoniły się ogromne tłumy

Indian, tak, że brzegi lasów, jak daleko okiem sięgnąć, były
obsadzone czerwonymi wojownikami.

Nasi podróżnicy byli w przeciągu kwadransa ze wszystkich

stron otoczeni. Było rzeczą nader wątpliwą, czy zdołają
przełamać ten zwarty pierścień mimo lepszego uzbrojenia,
albowiem czerwoni Wojownicy mogli razem liczyć dwa do
trzech tysięcy ludzi. Rzecz dziwna, czerwonoskórzy nie

background image

myśleli jeszcze uderzać na tabor wozów, który oczywiście się
zatrzymał, lecz leżeli na trawie, nie troszcząc się o deszcz,
lejący strumieniami.

Doktor kazał natychmiast przygotować balon i wraz z

pułkownikiem wzbił się w przestworza. Przede wszystkim
przekonali się obaj, że zbyt nisko oceniali siły Indian, których
główna grupa stała na północy, prawdopodobnie z tym
zamiarem, aby wszelkimi sposobami przeszkodzić wrogom w
dalszym posuwaniu się naprzód.

— Przeklęta historia! — Mruknął pułkownik na ten widok.

— Nie możemy tych czerwonych drabów rozbić nawet naszym
karabinem maszynowym, ponieważ na lewo są zakryci gęstymi
szuwarami, a na prawo krzakami. Na dodatek prawie trzecia
część jest uzbrojona w karabiny. Nie zdołamy się przebić!

— Lecz w każdym razie nie cofniemy się! — rzekł doktor

dobitnym tonem. — Tylko kilka dni drogi dzielą nas od Cerro
San Miguel. Będąc tak blisko celu, nie ustąpię za żadną cenę!

— Brawo! — zawołał pułkownik. — Pan jest dzielnym

człowiekiem i umie wielką ideę wcielać w czyn! Raczej na
wszystko się odważyć, niż wracać! Niestety, sama odwaga
niewiele nam pomoże. Wyznam panu szczerze, że nie
próbowałbym przemocą utorować sobie drogi na północ,
choćbym nawet miał trzy razy tyle jeźdźców, ile obecnie
mamy. Gdybyśmy nawet czerwonoskórych kładli pokotem,
pozostałoby ich tyle, że szybko zapełniliby luki i uderzyliby na
nas w dostatecznej liczbie. Dziwię się w ogóle, że pan tak długo
zwleka.

— Aureola, która otacza białego człowieka w oczach dzieci

natury, ma ten skutek, że Indianie otwarcie napadają na białych
tylko w razie ostatecznej konieczności. Dlatego też byłbym
spokojny, mimo groźnego położenia i oszańcowałbym się tutaj,
gdzie stoimy, czekając, dopóki don Rocca nie przyjdzie z
pomocą. Lecz napełnia mnie troską stary kacyk, ten Joaosigno.

background image

Człowiek ten posiada ogromne poważanie u swoich, dlatego
też musimy w każdej chwili być przygotowani na atak.

— Nie dalibyśmy mu rady tutaj w pampasach przy takiej

liczbie wrogów — odparł pułkownik. — Musimy zatem
znaleźć takie miejsce, które daje naturalną osłonę z kilku stron i
przez to ułatwia obronę.

— Zastanawiałem się nad tym — odparł doktor z poważnym

skinieniem głowy. — Może odpowiednim będzie w tym
wypadku Cerro Cristian. Co pan powie o tej przepaści, która
otwiera się tam, na południowo—wschodnim stoku?

Pułkownik natychmiast skierował lunetę w tym kierunku i

obserwował to miejsce z wytężoną uwagą.

— Ma pan słuszność! — rzekł wreszcie, odejmując szkła od

oczu. — Zdaje się, że to jest najodpowiedniejsze miejsce dla
nas w całej okolicy. Otwór przepaści jest bardzo szeroki, a
wewnętrzne ściany dość strome, aby uniemożliwić Indianom
zejście na dół. Należałoby zatem bronić wyjścia z przepaści, do
czego wystarczy nieomal sam karabin maszynowy.

Lecz czy znajdziemy tam wodę, która niezbędnie jest

potrzebna dla naszych zwierząt? — spytał doktor.

— Bez wątpienia jest tam strumień — odparł pułkownik. —

W jakiż zresztą sposób powstał ten głęboki wąwóz, jeśli nie
przez potok górski?

— Miejmy nadzieję, że pan ma słuszność. Chodzi teraz tylko

o to, czy się tam zdołamy przebić.

— Musimy się właśnie o to postarać — rzekł pułkownik, po

czym obaj panowie wrócili do swoich towarzyszy.

Zarówno sir Bendix, jak obaj młodzi inżynierowie i

peonowie zgadzali się na to, że należy z bronią w ręku przebić
się do wzmiankowanej przepaści. Jeden tylko Mr Bopkins
protestował, jak zwykle, i twierdził, że przede wszystkim
należy rozpocząć rokowania z Indianami, aby na tej drodze

background image

skłonić ich do ustąpienia. Lecz nikt go nie słuchał. Musiał w
końcu odejść wraz z protestem i cylindrem.

Ustawiono wozy w nowym porządku, gdyż każdy woźnica

musiał być przygotowany do walki. Wóz pancerny i maszynę
doktora wzięto w środek, pozostałe wozy uszeregowały się
dokoła. Doktor na wszelki wypadek usiadł przy karabinie
maszynowym. Inni panowie wraz ze służącymi i peonami,
którzy nie byli zajęci w charakterze woźniców, jechali po obu
bokach karawany, z karabinami gotowymi do strzału.

Skoro Indianie zobaczyli pochód białych, natychmiast dał się

zauważyć silny ruch wśród oddziałów na północy.
Poszczególne grupy utworzyły długie, głębokie rzędy, które
połączyły brzegi jeziora ze stokiem góry. Poza nimi trzymały
się znaczne oddziały jeźdźców, gotowe w stosownym
momencie uderzyć na białych.

Lecz gdy karawana zamiast wprost na północ, zwróciła się ku

północnemu wschodowi, główna siła Indian nie zmieniła
swego położenia, lecz tylko mała grupka czerwonoskórych, do
których obecnie biali się zbliżali, cofnęła się do lasu.

— Aha, oni nie chcą nas puścić, tylko w prostym kierunku

naprzód — zawołał pułkownik do doktora, zauważywszy ten
manewr. — To dla nas bardzo dogodne!

— O ile za tym nie kryje się jakiś nowy podstęp — odparł

doktor z lekkim niepokojem.

— Teraz tylko jak najszybciej naprzód, abyśmy jeszcze przed

wieczorem dotarli do wąwozu! — zawołał pułkownik.

Zwierzęta poczęły ze zdwojoną siłą ciągnąć wozy, jak gdyby

przeczuwały, że czeka je niebawem dłuższy odpoczynek.

Im bardziej karawana zbliżała się do wąwozu, tym wyraźniej

wychodziło na jaw, że Indianie umyślnie otworzyli jej wolną
drogę w północno–wschodnim kierunku. Drobne oddziałki
czerwonoskórych, które tu i ówdzie kryły się w zaroślach,
cofały się teraz w lewo i w prawo.

background image

Przed zachodem słońca podróżnicy nasi, jak się spodziewali,

wjechali do wąwozu. Ujście jego było krótkie i wąskie; wozy z
trudem przeciskały się między pionowymi ścianami.

W głębi otwierała się ogromna przestrzeń, owalnego kształtu,

która mogła mieć kilometr szerokości i trzy razy większą
długość. Dokoła sterczały olbrzymie, pionowe ściany skalne,
mogące mieć dwieście stóp wysokości. Było zupełnie
wykluczone, by Indianie mogli po tych spadzistych stokach
zejść na dno wąwozu. Prócz tego także ich stare karabiny nie
mogłyby na dole wielkich szkód wyrządzić, gdyby próbowali z
góry strzelać.

Na tylnym końcu wąwozu widniało małe, ciemne, cudownie

piękne jeziorko, którego odpływ wił się na dnie parowu.

— Najpiękniejsza twierdza świata! — zawołał radośnie

pułkownik, ogarniając spojrzeniem cały ten widok. — Daj
Boże, żebym przez całe życie miał tak łatwą pozycję do
obrony!

— Lecz to jest także więzienie, którego nie możemy opuścić

bez cudzej pomocy — odparł poważnie doktor. Co się z nami
stanie, jeśli don Rocca nie dotarł wcale do Yuquirendy, lecz po
drodze wpadł w ręce Indian?

— Bieda! — zawołał pułkownik, podnosząc brwi wysoko w

górę. — O tej możliwości nie myślałem wcale. W takim
wypadku siedzielibyśmy w pułapce. Lecz mam nadzieję, że
pańskie czarne przypuszczenia się nie spełnią.

Rozumie się samo przez się, że u wejścia do wąwozu

pozostało dwóch peonów, którzy mieli obserwować dalsze
ruchy Indian. Doktor wydał rozkaz zsiadania z koni i
urządzenia obozu, pułkownik pojechał tymczasem do tej
placówki, aby naocznie się przekonać, o stanie rzeczy.

Spostrzegł, że Indianie szybko się zbliżyli i ogromnym

łukiem zamknęli wejście do wąwozu. Nadbiegły również
spiesznie nawet te oddziały, które przedtem zamykały białym

background image

drogę od południa i wzmocniły szeregi czerwonych
wojowników, co zresztą było zupełnie niepotrzebne. Siły,
zamykające wejście do wąwozu liczyły kilka tysięcy ludzi,
więc członkowie ekspedycji i tak nie odważyliby się narazić
swego życia wobec tak wielkiej przewagi.

Gdy zapadły ciemności, w liniach nieprzyjacielskich

rozbłysły liczne ogniska. Widać je było także na stokach góry.

Nie ulega wątpliwości, że Indianie umyślnie zapędzili

białych do wąwozu, z którego nie było wyjścia, aby ich
wygłodzić i tym sposobem zmusić do poddania się.

Pułkownik przyrzekł obu peonom, że ich niebawem zastąpi

innymi, po czym wrócił do doktora, aby podzielić się z nim
swoimi spostrzeżeniami.

— Gdyby ten Joaosigno wiedział — odparł doktor, gdy

pułkownik skończył — że można rozmawiać z odległymi
miejscowościami także i bez znanych mu drutów
telegraficznych, byłby lepiej wykorzystał sytuację dziś po
południu. Lecz teraz jest już za późno. Jeśli don Rocca
szczęśliwie dotarł do Yuquirendy będzie musiał odejść z nosem
spuszczonym na kwintę.

— Racja — przyznał pułkownik — gdyż daremnie

usiłowałby wziąć szturmem wejście do wąwozu. To miejsce da
się łatwo obronić nawet bez karabinu maszynowego.

— Mimo to niczego nie zaniedbamy — odparł doktor. —

Wprawdzie zgadzam się z pańskim zdaniem, że na razie nie
potrzebujemy obawiać się żadnego napadu, lecz zabezpieczyć
się nigdy nie zaszkodzi. Dlatego też proponuję natychmiast
posłać ludzi do ujścia wąwozu i urządzić tam zasieki. Należy to
uczynić choćby tylko dla bezpieczeństwa naszych placówek.

Pułkownik zgodził się na to i sam i poprowadził ludzi, aby

pokierować ich pracą. Wybudowano z gliny i z łoziny cztery
wały, posiadające tylko wąskie przejście dla jednej osoby.
Najdalszy wał dochodził aż do potoku, a przed nim kazał

background image

pułkownik następnego dnia wykopać głęboki rów, który
szybko napełnił się wodą.

background image

R

OZDZIAŁ

XIX

U

KŁADY POKOJOWE


Nazajutrz po zamknięciu parowu doktor znów wzbił się

balonem w powietrze i usiłował połączyć się telegraficznie z
Yuquirendą, lecz nadaremnie. Zmartwiło go bardzo to
niepowodzenie, gdyż widział, że zapasy hydrolu muszą się
skończyć niebawem. W najlepszym wypadku mogły starczyć
na siedem, do ośmiu wzlotów.

Po długiej naradzie z asystentami i z pułkownikiem (sir

Bendix interesował się wyłącznie tylko owadami, a Mr
Bopkins protestował zasadniczo przeciw wszelkim narodom)
postanowiono tylko raz tygodniowo telegrafować do
Yuquirendy. Zyskano przez to okres dwóch miesięcy. W
przeciągu tego czasu don Rocca musiał bez wątpienia ukończyć
budowę stacji iskrowej, o ile oczywiście dotarł da Yuquirendy.

Upłynęło pięć dni, w ciągu których zarówno biali jak i

czerwonoskórzy zajęci byli urządzaniem swoich obozów na
dłuższy pobyt.

Szóstego dnia rano jeden z Indian pojawił się u wejścia do

wąwozu, wywijając zieloną gałęzią ponad głową. Był to
niezawodnie parlamentariusz. Naprzeciw niego wyszedł
pułkownik. Indianin zgiął się przed nim i zapytał łamanym
hiszpańskim językiem:

— Czy jesteś pułkownik Iquite, który rozkazuje —tam w

obozie białych?

— Nazywam się tak istotnie — odparł pułkownik — lecz nie

ja jestem wodzem.

— To nie — odparł „Tobą” — posłano mnie do ciebie, abym

ci przyniósł słowa naszego najwyższego kacyka. Są one
następujące; „Chiacutak, najwyższy wódz wszystkich
czerwonych wojowników Gran Chaco, zwraca się do

background image

pułkownika Iquite z następującym zapytaniem: Czy jesteś
gotów rozpocząć układy z wodzem Chiacutak i czy na czas
układów zapewniasz mu nietykalność?”

— Jestem gotów na to — odparł pułkownik — choć nie

wiem, o co właściwie wasz kacyk chce się ze mną układać.

— Senor — rzekł Indianin — ja jestem tylko ustami, przez

które Chiacutak do ciebie przemawia. On pyta cię jeszcze:
„Czy jesteś gotów dać mu pisemne zapewnienie, że mu się nic
złego nie stanie gdy przyjdzie do ciebie bez broni i eskorty?”

— Chiacutak będzie tutaj tak bezpieczny, jak we własnym

namiocie. Na to wystarczy moje słowo. Lecz jeśli woli mieć
pisemne zapewnienie, stanie się zadość jego woli. Zaczekaj tu
chwilę, ja tymczasem napiszę.

Czerwonoskóry skinął głową i usiadł na trawie, pułkownik

wrócił tymczasem do swoich przyjaciół i opowiedział im
wszystko. Następnie napisał żądany dokument i zaniósł go
Indianinowi, który pismo przyjął w milczeniu, po czym się
oddalił.

Gdy wrócił do swoich, powstało tam widoczne poruszenie,

następnie rozstąpiły się szeregi i ukazał się stary kacyk, którego
pułkownik widział już nad bagnem krokodyli. Kroczył przez
pampas powoli i dumnie, jak przystało naczelnemu kacykowi.

Pułkownik pozdrowił go wojskowym ukłonem, na który

Indianin uprzejmie odpowiedział. Potem usiedli obaj
naprzeciw siebie.

— Mój poseł powiedział mi — zaczął kacyk mówić po

hiszpańsku — że pan nie jest jedynym wodzem swoich ludzi.
Czy mógłbym poznać tych „senores”, którzy dzielą władzę
wraz z panem?

— Owszem! — odparł pułkownik,»po czym zawołał jednego

z peonów i kazał mu oznajmić doktorowi życzenie kacyka.

Po odejściu peona, pułkownik spytał kacyka:

background image

— Pan żądał ode mnie zapewnienia bezpieczeństwa, a więc

pan mnie zna?

— Wiele lat przepłynęło nad moją głową — odparł kacyk —

i w przeciągu tego czasu poznałem wielu białych i czerwonych
ludzi. Między nimi pułkownik Iquite należał do tych niewielu,
którym bezwarunkowo można zaufać.

Pułkownik skinął głową na znak podziękowania za te wielce

zaszczytne słowa, po czym spytał:

— Czy mógłbym się dowiedzieć, czy wielki wódz Chiacutak

nazywał się dawniej Joaosigno?

Indianin drgnął mimo woli, a oczy jego do połowy nakryły

się powiekami. Mimo to odparł spokojnie:

— Padres, którzy mnie ochrzcili za dni mego dzieciństwa,

nazywali mnie w ten sposób. Lecz to już było dawno i ja to imię
prawie zapomniałem, jak również cierpienia i zawody, które mi
przyniosło.

— Niezupełnie jednak — rzekł pułkownik z lekkim

uśmiechem — gdyż teraz zebrał pan wszystkich niemal
czerwonych wojowników Gran Chaco, aby nam zagrodzić
dalszą drogę i zgotować zagładę.

— Bronię tylko praw mego ludu — dumnie odparł

Chiacutak. — Wyście tutaj przyszli, aby nam wydrzeć ostatni
skrawek ziemi ojczystej, dlatego też spełniam swój obowiązek,
jeśli chcę temu zapobiec wszystkimi siłami. Nie odgrywa tutaj
żadnej roli moja osobista niechęć. Jestem za stary, aby żywić
nienawiść, a ona może podżegać tylko młode serce.

Nadszedł dr Bergman wraz ze sir Allanem i Mr Bopkinsem.

Kacyk podniósł się z miejsca, aby ich pozdrowić, potem
wszyscy pięciu usiedli, a Indianin rzucił na każdego z nowo
przybyłych długie, badawcze spojrzenie.

Na koniec zwrócił się znów do pułkownika i spytał:
— Czy jeden z tych panów jest wodzem całego oddziału, czy

też wszyscy czterej równomiernie dzielicie się władzą?

background image

— Ten senor, dr Bergman, jest właściwym, czy też raczej

jedynym wodzem — wyjaśnił pułkownik. — Jestem tutaj
obecny tylko jako przedstawiciel boliwijskiego rządu, a ten
senor tutaj przyłączył się dobrowolnie do wyprawy dla celów
naukowych. Senor Bopkins wreszcie jest przedstawicielem
Towarzystwa, które ponosi koszta naszej ekspedycji.

Gdy Mr Bopkins usłyszał te słowa, ł zmarszczył groźnie

czoło i krzyknął:

— Ja

protestuję

przeciwko

takiemu

fałszywemu

przedstawieniu rzeczy! Jedynym wodzem całej wyprawy
jestem

ja,

i

tylko

ja,

reprezentant

South–American–Railway–Company! Jeśli ten czerwony
dżentelmen chce z nami pertraktować, ma się zwracać
wyłącznie tylko do mnie! Albowiem jedynie tylko moja wola
tutaj rozstrzyga! Każda inna umowa będzie nieważna!

Chiacutak, który, jak wiemy, dobrze znał angielski język,

zmierzył protestującego od stóp do głów po czym zwrócił się
znów do pułkownika i spytał po hiszpańsku:

— Czy jest tak istotnie, jak twierdzi ten senor?
— Wcale nie — odparł pułkownik. — Naszym szefem jest dr

Bergman. Ten senor nie ma właściwie tutaj nic do gadania, bo
już w Yuquirendzie protestował przeciwko wyjeździe
ekspedycji, która mogła ruszyć potem w drogę na mocy
gwarancji tego drugiego pana. Pan go zna, o ile się nie mylę? —
spytał robiąc tym samym aluzję do niewoli i uwolnienia sir
Allana.

— Owszem — rzekł spokojnie kacyk — i żałujemy mocno,

że mu się nasze towarzystwo tak mało podobało. Lecz nie
spotkaliśmy się tutaj, aby mówić o minionych sprawach.
Chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania, co do kilku punktów i
spodziewam się że pan je sprawiedliwie osądzi?

— Z miłą chęcią, senor. Proszę tylko zacząć odparł uprzejmie

dr Bergman.

background image

— Proszę mi powiedzieć — spytał Chiacutak ostro patrząc

inżynierowi w oczy — do kogo należy ziemia, na której tutaj
siedzimy?

— Nie należy do nikogo — wtrącił szybko pułkownik — ale

właściwie jest częścią wolnej republiki Boliwii.

— Pan się myli! — rzekł kacyk z mocą. — Prawdziwi

dziedzice i posiadacze Gran Chaco zawsze bronili się
przeciwko jakiemukolwiek związkowi z białymi! Świadczą o
tym walki naszych wielkich przodków, Abiponów, aż po dziś
dzień. Nigdy nie udało się waszym żołnierzom ujarzmić
czerwonych wojowników. Dlatego też pretensje Boliwii do
Gran Chaco są tylko fikcją, jeśli nie nawet Mrzonką. Lecz
dajmy pokój tym teoretycznym drobiazgom i zwróćmy się do
praktycznych kwestii i praw. Według tych praw ten człowiek,
który rzecz ma w swej mocy jest obecnym posiadaczem i to tak
długo, dopóki nie zostanie ostatecznie rozstrzygnięte, czy
roszczenia innych nie są prawomocne. Pan mi przyznaje rację
senor?

— W tej formie ma pan słuszność — odparł dr Bergman, do

którego kacyk się zwrócił.

— Dobrze — rzekł zadowolony Indianin. — Czerwoni

wojownicy obecnie mają Gran Chaco w swej mocy, dlatego też
są jego posiadaczami, a każdy zamach na ich kraj musi być
nazwany zamachem na cudze prawa.

Doktor chciał przerwać, lecz kacyk ciągnął dalej:
— Jeśli pan zatem chce podróżować przez nasz kraj, musi

pan przedtem postarać się o nasze pozwolenie. Ale nie tylko, że
się to nie stało, co więcej, wtargnął pan do naszego kraju
uzbrojony po zęby. Nie zaprzeczy pan zatem, że pańskie
działanie jest krokiem wojennym; tym bardziej, że już stoczono
kilka potyczek.

— Można by tutaj przytoczyć kilka odmiennych poglądów,

mających taką samą wartość — odparł doktor. — Lecz aby

background image

obalić najbliższe twierdzenie, zapewniam pana, że nie
zrobilibyśmy użytku z naszej broni, gdyby wasi wojownicy nie
wystąpiliby wrogo przeciwko nam i gdyby nie usiłowali wziąć
do niewoli niektórych z nas.

— Broniliśmy własnego domu — rzekł kacyk — zupełnie tak

samo, jak by pan podniósł broń na człowieka, który by bez
pańskiego zezwolenia wtargnął do pańskiego domu lub który
by chciał przemocą przywłaszczyć sobie plony pańskich pól!

— Nie zaatakowałbym go — wtrącił pułkownik — gdyby on

szedł na przełaj przez moje pola, chcąc sobie skrócić drogę.

— Być może — odparł kacyk. — Lecz pan nie przyszedł

tutaj po to, aby sobie tylko oszczędzić drogi. W tym wypadku
moi ludzie byliby prawdopodobnie was zatrzymali i ochronili
was przed krzywdą. Lecz jak nam z pewnego źródła wiadomo,
przyszliście tutaj po to, aby wytyczyć nową kolej, która ma biec
przez całe Gran Chaco. To są przygotowania, które mają na
celu zajęcie na własność części naszego obszaru. Każdy
rozumnie myślący człowiek przyzna nam zupełną słuszność,
jeśli my to uważamy za napad wojenny. Co więcej, w istocie
rzeczy chodzi tutaj o coś znacznie większego, niż o wąską
ścieżynę, gdyż obok linii kolejowej szybko wyrosną miasta i
osady. Gdybyśmy pozwolili na to, wówczas czerwoni
wojownicy zostaliby wyparci coraz dalej, a w niedługim czasie
biali intruzi wydarliby im ostatnią piędź ziemi! Dlatego też
rozumie się samo przez się, że my bronimy się zawczasu,
dopóki jeszcze zło można pokonać.

— Tak jest, to się rozumie samo przez się — przyznał

pułkownik — i dlatego właśnie, z góry to przewidując,
zaopatrzyliśmy się w dobrą, skuteczną broń!

— Która jednak nie przyniesie panu spodziewanego skutku

— odparł kacyk. — Lecz dajmy temu spokój. Chciałem tylko z
ust pańskich usłyszeć, że znajdujemy się obustronnie na stopie

background image

wojennej, a więc, co za tym idzie, silniejszy ma prawo
pokonanemu podyktować warunki.

— Na razie to zagadnienie nie jest jeszcze rozstrzygnięte —

rzekł doktor.

— Lecz mnie się zdaje, że tak — odparł kacyk. — Jesteście

zamknięci w wąwozie, z którego nie ma wyjścia. Jest tylko
jedna droga, ale przed nią czuwa trzy tysiące dzielnych,
czerwonych wojowników, którzy udaremnią wszelką próbę
przełamania linii bojowej. Jesteście zatem zamknięci ze
wszystkich stron i zginiecie z pewnością z głodu, jeśli się
dobrowolnie nie zdacie na łaskę lub niełaskę, i jeśli nie
przyjmiecie naszych warunków.

— Czy możemy spytać, jakie one są? — zagadnął doktor.
— Oczywiście — odparł kacyk. — Po pierwsze, wydacie

nam całą broń i amunicję, a także tę strzelającą wieżę, którą
wozicie z sobą. Po drugie, zniszczycie ową latającą kulę, za
pomocą której wznosicie się w przestworza, aby obserwować
ruchy czerwonych wojowników. Po trzecie, zniszczycie ową
niebezpieczną maszynę, w której wiemy to bardzo dobrze —
czyha śmierć i zagłada dla całego czerwonego ludu, skoro tylko
zacznie działać.

— A co otrzymamy w zamian? — spytał pułkownik z lekkim

szyderstwem.

— Przyrzekam wam w nagrodę za wasze ustępstwo, że

wrócicie bezpiecznie do brzegów Rio Pilcomayo. Oczywiście
przedtem musicie złożyć uroczystą przysięgę, że nigdy nie
wrócicie do naszego kraju.

— Co pan na to powie? — zwrócił się pułkownik do doktora.
— Że się nie cofnę ani na krok! — odparł tenże po prostu i

stanowczo. — Będę walczył do ostatniej kropli krwi, aby
osiągnąć zamierzony cel!

— Brawo! — krzyknął pułkownik. — I mogę zapewnić, że

wszyscy w obozie tak samo myślą!

background image

— Hola! — przerwał nagle Mr Bopkins, gniewnym ruchem

przesuwając cylinder na tył głowy. — Jak widzę, przemawiasz
w imieniu innych ludzi, nie pytając ich przedtem o zdanie!
Niestety, zauważyłem już dawno, że pan mnie przy każdej
sposobności uważa za zupełne zero, za co mi pan jeszcze drogo
zapłaci! Oświadczam panu zatem, że ja w imieniu swoim oraz
w imieniu mego Towarzystwa przyjmuję warunki tego
czerwonego dżentelmena, aby wreszcie zakończyć tę szaleńczą
wyprawę, która tylko pochłania kolosalne sumy i do niczego
nie prowadzi! Widzieliśmy to dotychczas doskonale!

— Niech pan łaskawie zamknie swój dostojny dziób, sir —

uprzejmym tonem poprosił go sir Allan. — Każdemu
wiadomo, że od chwili pańskiego protestu w Yuquirendzie
wyprawa odbywa się na mój koszt i że pozwalamy wlec się
panu z nami jako tzw. piąte koło u wozu tylko dlatego, że
chętnie chcielibyśmy mieć na końcu kogoś, kogo by serdecznie
zmartwiło nasze ostateczne zwycięstwo. Ja zaś, jako ten który
daje potrzebny kapitał ekspedycji, zgadzam się zupełnie na
oświadczenie doktora, a jeśli panu to się nie podoba, może pan
na swój własny rachunek zawrzeć przyjaźń z Indianami. Może
znajdzie pan u nich posadę jako chłopak kuchenny lub parobek,
do czego pan się bez wątpienia lepiej nadaje niż do tego, by
wobec dżentelmenów grać rolę przedstawiciela dżentelmenów!
A zresztą rób pan, co się panu podoba!

Mr Bopkins przeszył sir Allana wzrokiem żbika, lecz nie

odważył się go zaatakować, pamiętał bowiem bardzo dobrze,
że niedawno źle wyszedł w podobnym wypadku.

Stary kacyk przysłuchiwał się tej ostrej wymianie zdań ze

stoickim spokojem. Żaden znak nie zdradził, co myśli o tym
wszystkim. Po chwili zwrócił się do doktora z zapytaniem:

— A więc pan odrzuca moje warunki, senor?
— Oczywiście!
— Niech pan pomyśli, że czeka was straszna śmierć!

background image

— Mnie się zdaje, że ona nie jest zupełnie pewna.
— Jesteście zewsząd zamknięci!
— Możemy poczekać, aż ten pierścień sam pęknie.
— Czekanie nie przyniesie wam ocalenia, bo ostatecznie

muszą się skończyć wasze zapasy żywności. Musicie zginąć z
głodu albo się poddać, a wówczas nasze warunki będą daleko
twardsze, co się zresztą samo przez się rozumie.

— To się okaże, kto prędzej straci cierpliwość.
— Przypuszczam, że oczekujecie pomocy od waszych braci

na południu lub północy. Lecz ja was mogę zapewnić, że
dokoła całego Gran Chaco pilnie czuwają nasi strażnicy, tak, że
nawet mysz się nie prześliźnie bez mojej wiedzy.

— Pan nie przypuszcza chyba — zimno odparł doktor — że

zapoznam pana ze wszystkimi danymi, na których opieramy
nasze nadzieje. Z zupełnym spokojem oczekujemy dalszych
wypadków. Odwagi dodaje nam ta okoliczność, że mimo
wszystkich wysiłków nikogo z nas nie udało się panu na stałe
pojmać do niewoli.

— Tak jest, niestety, udało wam się zawsze jeńca uwolnić z

niewoli. Lecz wtedy mieliście do czynienia z pomniejszymi
kacykami i z niewielkimi siłami bojowymi. Tutaj zaś ja
rozkazuję i zapewniam was, że żadnemu z was nie uda się cało
i zdrowo prześliznąć przez pierścień oblężenia.

— Nie będziemy sobie rozbijali głowy o zwarty mur

czerwonych wojowników. Lecz ostrzegamy zarazem, że
wszelki atak na nasz obóz będzie krwawo odparty.

— Nie myślę słać moich wiernych i dzielnych wojowników

na oczywistą śmierć. Myśmy pozwolili wam dojść aż tutaj
umyślnie, bo wiedzieliśmy doskonale, że stąd nie ma ucieczki i
że musicie nam wpaść w ręce bez rozlewu krwi. Dlatego też
pytam was po raz trzeci i ostatni: przyjmujecie moje warunki?

— Nie! — odrzucił warunki doktor, podnosząc się z miejsca.

background image

— W takim razie odpowiedzialność za wszystko, co się

stanie, spada na pana! — odparł kacyk, wzruszając ramionami.

Podniósł się z miejsca, skinął dumnie głową na pożegnanie i

odszedł.

— Sądzi pan może, że on wykona swe pogróżki? — spytał

pułkownik.

— Wcale nie — odparł doktor. — Osiągnął właśnie

przeciwieństwo tego, co zamierzał. Chciał nas nastraszyć, a
tymczasem dał nam pewność, że możemy liczyć na pomyślny
wynik sprawy.

— Jak to? — spytali zdziwieni panowie.
— Niech panowie sobie przypomną, że on wygadał się mimo

woli, że nikogo z nas nie ma w niewoli.

Z tego wynika jasno, jak na dłoni, że don Rocca szczęśliwie

dotarł do Yuquirendy, gdzie pracuje nad naszym ocaleniem.
Chodzi teraz tylko o to, aby się z nim telegraficznie połączyć i
przywołać go na pomoc. Jeśli opatrzność pozwoli, nie będzie to
długo trwało.

— Miejmy nadzieję, że wszystko się skończy dla nas jak

najpomyślniej! — odparli dwaj inni panowie.

background image

R

OZDZIAŁ

XX

M

R

B

OPKINS UCIEKA


Wszyscy byli zdecydowani bronić się do ostatniej kropli

krwi. Mieli tę świadomość, że od ich wytrwałości zależy, czy
ten obiecujący kawałek ziemi weźmie cywilizacja pod swą
opiekę, czy też będzie on przez dziesiątki lat oddany na pastwę
najdzikszemu barbarzyństwu i zamknięty dla całego świata.

Tylko jeden Mr Bopkins miał inne zdanie. Każdego dnia

zjawiał się regularnie przed obliczeni doktora i wnosił protest
przeciw dalszemu pobytowi w wąwozie, domagając się
zarazem, aby niezwłocznie zawarto pokój z Indianami. Te rady
i żądania rozbijały się oczywiście o twardy opór wszystkich
członków ekspedycji.

Rozgniewany Mr Bopkins codziennie siadał nad brzegami

małego jeziorka i rozmyślał nad niegodzi—wością ludzi,
którzy nie mają szacunku nawet dla reprezentanta
South–American–Railway–Company.

W ten sposób upłynął cały tydzień. Gdy doktor znów wzbił

się balonem w powietrze i zatelegrafował do Yuquirendy, znów
nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Następnego dnia rano Mr Bopkins siedział sobie nad

brzegiem jeziorka, pogrążony w głębokich rozmyślaniach.

Nagle usłyszał uderzenie, jak gdyby jakiś ciężki przedmiot z

wysokości upadł na ziemię. Nie daleko od miejsca, gdzie
siedział, spostrzegł kamień, wielkości pięści, do którego
przywiązany był kawałek papieru. Podniósł szybko oczy w
górę i ujrzał na szczycie wąwozu oblicze jakiegoś Indianina,
który dawał mu znaki — po czym znikł.

Mr Bopkins ze zdumieniem pokiwał swą dostojną głową, po

czym rzucił spojrzenie na obóz; nikt go nie obserwował.

background image

Następnie podniósł kamień, aby się przekonać, czego Indianie
chcą od niego.

Doszedł do przekonania że autorem tego pisma mógł być

tylko Chiacutak, gdyż spośród wszystkich Indian on jeden
umiał władać piórem. Mr Bopkins oderwał kartkę od kamienia,
rozwinął ją i zagłębił się w treści.

List wywierał wrażenie, jak gdyby go pisał dorożkarz, do

tego stopnia lekceważył wszystkie zasady ortografii.

Treść jego była następująca: Chiacutak, który w czasie

układów w obozie poznał zapatrywania jankesa, zaproponował
mu, aby przyszedł do obozu Indian i zawarł z nimi pokój na
znanych warunkach. W tym wypadku doktor, chcąc nie chcąc,
będzie musiał poddać się konieczności. Lecz gdyby nawet się
nie poddał, Mr Bopkins nie poniesie przez to najmniejszej
szkody. Co więcej, Indianie przyrzekli odstawić go pod eskortą
do zamieszkałych granic, jeśli pozostawi swoich towarzyszy
nieuniknionemu losowi. Lecz w tym wypadku, jeśli będzie się
wzbraniał przyjąć propozycję kacyka, czeka go szczególnie
straszny koniec.

Mr Bopkins przestraszył się nie na żarty. Lecz w następnej

chwili przyszło mu na myśl, że dzięki tej sposobności może się
wspaniale zemścić na znienawidzonym doktorze.

Smutne myśli jankesa zniknęły w okamgnieniu. Wrócił do

obozu w wyśmienitym humorze, lecz starał się oczywiście
niczym nie zdradzić, że zmienił swoje zamiary. Udawał jeszcze
bardziej rozsrożonego i obrażonego niż zwykle. Jego mrukliwe
odpowiedzi trudno było odróżnić od warczenia buldoga,
któremu ktoś na ogon nadepnie. Lecz wszyscy panowie nie
zwracali na niego szczególniejszej uwagi.

Gdy nastała noc, szlachetny jankes wyśliznął się ze swego

wozu i boso, z trzewikami pod pachą, udał się nad brzeg
jeziora. Tutaj zapalił na sekundę zapałkę, czego w obozie nie

background image

zauważono. Zamienił się cały w słuch i czekał, czy ten znak
spostrzeżono na górze.

Po chwili usłyszał, że jakiś przedmiot spadł u stóp ściany

skalnej. Zbliżył się niezwłocznie i przekonał się po omacku, że
jest to lina, mająca na końcu pętlę. Mr Bopkins umieścił w tej
pętlicy obie stopy, po czym dał znak, by go wyciągnięto.

Poczciwy jankes przeżył chwilę panicznego strachu, gdy

zawisł w powietrzu nad przepaścią, ale niebawem chwyciło go
kilkoro rąk, które go postawiły na twardym gruncie.

Czterej Indianie wzięli go między siebie i poprowadzili w

ciemność. Idąc, Mr Bopkins śmiał się w duchu na myśl, jaką
paradną minę zrobią jego dotychczasowi towarzysze wyprawy,
gdy spostrzegą jego nagłe a niespodziewane zniknięcie. Lecz
ten wesoły nastrój duszy jankesa nie miał trwać długo. Gdy
zszedł ze stoku Cerro Cristian i znalazł się na równinie, uczuł
nagle, że jakieś twarde i drapieżne szpony chwytają go za kark.
Obalono go na ziemię, związano ręce i zakneblowano usta.
Następnie czerwonoskórzy postawili go na nogi i potężnymi
uderzeniami pięści zmusili do dalszej drogi. Z daleka błyskały
liczne ogniska. Szlachetny jankes wpadł w pułapkę!

Po chwili przywiązano go do drzewa i postawiono przy nim

straż. Nazajutrz rano odwiązano go i zaprowadzono do starego
kacyka, który przywitał go szyderczym śmiechem. Zamiast
spodziewanego radosnego powitania, usłyszał słowa: głupiec,
tchórz, zdrajca!

Jeśli Mr Bopkins dotychczas miał nadzieję, że te straszne

przejścia polegają na jakimś nieporozumieniu, to teraz ta
nadzieja rozwiała się, jak senne marzenie. Poznał okrutną
rzeczywistość. Przekonał się ze zgrozą, że jest zgubiony bez
ratunku, o ile podle zdradzeni towarzysze po raz wtóry nie
wybawią go z niewoli.

Stary kacyk począł go przesłuchiwać. Zagroził mu

najstraszniejszymi torturami, o ile jego słowa okażą się

background image

kłamliwe. Mr Bopkins przestraszył się nie na żarty i począł
mówić szczerą prawdę. Opowiedział dokładnie, w jaki sposób
pułkownik obwarował obóz, opisał karabin maszynowy i balon
wraz z wszystkimi urządzeniami, na koniec dobrowolnie
wyznał, że ekspedycja spodziewa się pomocy z Yuquirendy.

Chiacutak zbladł formalnie na tę wiadomość. Wiedział

doskonale, jaki postrach wzbudza kapitan Artigas wśród
wszystkich Indian w Gran Chaco, wiedział że uważają go za
demona, któremu nie podobna się oprzeć. Kacyk obawiał się,
by wiadomość o tym nie rozniosła się wśród jego własnych
wojowników, bo odebrałaby im odwagę, tak niezbędną w
walce; na szczęście można było to łatwo uczynić, gdyż on sam
jeden umiał po angielsku, a Mr Bopkins nie znał innego języka.

Chiacutak począł się zastanawiać, w jaki sposób mógłby

zapobiec grożącemu niebezpieczeństwu; nagle przyszła mu do
głowy pocieszająca myśl.

Zagadnął jankesa:
— Powiedziałeś, że kapitan Artigas wówczas dopiero ruszy

na pomoc na czele swoich dragonów, gdy twoi przyjaciele go
zawezwą?

Mr Bopkins skinął potakująco głową.
— A więc — mówił dalej kacyk — postaram się, by nawet

mysz nie wymknęła się z wąwozu, aby zanieść wiadomość do
Yuquirendy.

— To nie wystarczy — odparł dzielny jankes. — Mylisz się,

wielki wodzu, jeśli sądzisz, że twoi wrogowie w tym wypadku
będą się posługiwali posłańcem.

— Wiem dobrze — przerwał Indianin — że wy biali, umiecie

posyłać w dal wiadomości za pomocą drutów. Lecz w tym celu
trzeba je najpierw rozpiąć…

— Mylisz się, wodzu rzekł Mr Bopkins — od dawna nie

posługujemy się już drutami przy wysyłaniu wiadomości do
odległych miejscowości.

background image

Chiacutak zaniepokoił się i zażądał bliższych wyjaśnień.

Jeniec starał się wytłumaczyć całą istotę rzeczy, jak umiał
najlepiej, lecz kacyk nie posiadał warunków, które
umożliwiłyby mu zrozumienie całej sprawy, dlatego też
pokiwał na koniec głową i rzekł:

— Nie mogę wprawdzie wszystkiego zrozumieć, ale wierzę

ci mimo to. Mówisz więc, że ta latająca kula jest niezbędnie
potrzebna, jeśli się chce rozmawiać z ludźmi, mieszkającymi w
odległości setek mil?

— Oczywiście. Bez kuli twoi wrogowie będą odcięci od

całego świata.

— Dobrze — rzekł kacyk. — Wyślę moich najlepszych

strzelców, którzy zestrzelą tego latającego potwora, skoro się
tylko ukaże.

— To nic nie pomoże — odparł Mr Bopkins. — Takie małe

otworki można szybko zalepić. One mogą co najwyżej
spowodować krótką zwłokę. Musicie raczej starać się
zniszczyć tę masę, która dostarcza gazu do wypełniania balonu.

Tutaj znów utknęła pojętność kacyka. Wyjaśnienia Mr

Bopkinsa nie doprowadziły do celu. Tyle tylko pojął
Chiacutak, że w wozie z zapasami hydrolu drzemie główne
niebezpieczeństwo, dlatego też począł się zastanawiać, w jaki
sposób można by je zniszczyć.

Wrócił do swego namiotu, a jeńca kazał znowu przywiązać

do drzewa mimo jego gwałtownych protestów.

Wróćmy teraz do naszej ekspedycji, zamkniętej w wąwozie.
Gdy dr Bergman zbudził się nazajutrz rano po ucieczce

jankesa, zdziwił się niezmiernie, że Mr Bopkins nie zjawił się,
jak zwykle, ze swoim cylindrem i protestem. Podzielił się tym
spostrzeżeniem z pułkownikiem, który rzekł:

— Może on zrozumiał wreszcie, że gra śmieszną rolę,

strzelając głupstwo za głupstwem?

background image

— Nie sądzę — odparł doktor. — Prawdopodobnie śpi

jeszcze.

— Lub może zbiera siły na protest o podwójnej wadze —

roześmiał się pułkownik.

Gdy upłynęło kilka godzin i jankes się nie zjawił,

zaniepokojony doktor udał się do jego wozu. Ten był pusty.
Doktor zwrócił się do peonów z zapytaniem, czy jankes nie
opuścił obozu. Lecz nikt nie widział go do poprzedniego
wieczora i nie znaleziono go, chociaż przeszukano starannie
cały wąwóz.

— To dziwne — rzekł pułkownik, gdy peonowie wrócili po

bezowocnych poszukiwaniach. — Przecież on nie mógł
odlecieć jak jaskółka! Balon leży nietknięty na wozie!

Zazwyczaj przesiadywał nad jeziorem — zauważył doktor.

— Może pośliznął się w ciemnościach i utonął, zanim zdołał
zawołać o ratunek. W takim wypadku musiałby przynajmniej
jego słynny cylinder pływać po powierzchni. Muszę sam
zbadać tę sprawę. Pójdzie pan ze mną.

Doktor zgodził się. Obaj panowie zbadali przede wszystkim

najbliższe otoczenie wozu Mr Bopkinsa, szukając śladów, lecz
zatarł je deszcz. Były widoczne tylko ślady peonów.

Dopiero w pobliżu jeziora sokole oczy pułkownika

zauważyły, że na żwirowisko, które tam pierwotnie stanowiło
powierzchnię ziemi, spadł ledwo widoczny pokład piasku,
zmieszanego ze źdźbłami trawy. Podejrzane miejsce mogło
mieć około dwóch łokci średnicy.

Pułkownik wydobył natychmiast lunetę i począł

przypatrywać się górnemu brzegowi skalnej ściany,
wznoszącej się naprzeciw niego. Po chwili zauważył wyraźną,
prostopadłą linię, którą wytarł w skale sznur przy wyciąganiu
jankesa. Pułkownik Iquite bez słowa wskazał na ten
zdradziecki znak i podał lunetę swemu towarzyszowi.

background image

— Tak, tak, kochany doktorze — wybuchnął wreszcie

oburzony oficer. — Ten łotr podstępnie rzucił się w ramiona
czerwonoskórym…

— Niech pan nie oburza się na tego człowieka — próbował

go doktor uspokoić. — On będzie żałował tego kroku, a może
już wśród katuszy myśli o naszym bezpiecznym wąwozie.

— Nic mi na tym podłym zbiegu nie zależy — odparł

pułkownik Iquite. — Przeciwnie, dopiero teraz mamy spokój i
jesteśmy zabezpieczeni przed jego idiotycznymi protestami!
Lecz obawiam się, że go tam przemocą zmuszą do zeznań.
Zamiast żeby don Rocca miał ze swoimi ludźmi uderzyć
niespodziewanie na Indian, teraz przygotują się oni gruntownie
na jego przyjęcie. W każdym razie ten Joaosigno czy Chiacutak
zbierze wszystkie siły, aby odeprzeć cios. Bądź co bądź ma na
swoje rozkazy dwadzieścia tysięcy wojowników! Przeciw
takiej armii nic nie poradzi nawet niezrównany Artigas ze
swoimi jeźdźcami.

— Wątpię — rzekł doktor — by Indianie zrozumieli jankesa,

choćby nawet im zdradził, jakimi środkami pomocniczymi
rozporządzamy. Oni nie zrozumieją nigdy, że można
rozmawiać za pomocą fal elektrycznych.

— Zapomina pan, że kacyk przez dłuższy czas przebywał w

Buenos Aires, gdzie się zapoznał z telegrafem.

— Tak, ale tylko z telegrafem, posługującym się drutem, a

nie z iskrowym. Z tego też powodu kacykowi wyda się
nieprawdopodobną rzeczą, byśmy mogli przywołać na pomoc
naszych przyjaciół z Yuqirendy. Natomiast inna okoliczność
wzbudza we mnie niepokój.

— Jaka? — spytał pułkownik.
— Ja myślę tak: jak tutaj wyciągnięto człowieka w górę, tak

można innych ludzi spuścić za pomocą lin w głębinę wąwozu.
Jeśli zatem nie będziemy dość czujni, pewnej pięknej nocy

background image

przybędzie kilkuset czerwonoskórych — i to nas zgubi, bo nie
będziemy mieli nawet czasu chwycić za broń!

Pułkownik zastanawiał się przez chwilę.
— Sądzę, że pańska obawa jest płonna — rzekł. — O ile

znam Indian, wiem dobrze, że stale unikają otwartego napadu.
Prócz tego nasz karabin maszynowy nauczył ich rozumu. Z
tego więc powodu będą czekali, aż się dobrowolnie poddamy.
W każdym jednak razie musimy zachować wszelką ostrożność
i nocą palić ogniska wzdłuż ścian skalnych. Nie brak nam na
szczęście materiału palnego.

Obaj panowie wrócili do obozu i natychmiast wysłali peonów

w celu zbierania chrustu. Ludzie ci kiedy dowiedzieli się o
ucieczce jankesa, poprzysięgli mu srogą zemstę.

background image

R

OZDZIAŁ

XXI

O

DCIĘCI

!


Chiacutak począł się zastanawiać, w jaki sposób mógłby

skorzystać z zeznań jeńca. Po namyśle postanowił ułożyć
odpowiedni plan. W tym celu wieczorem udał się na brzeg
wąwozu, gdzie przez kilka godzin leżał na czatach, aż wreszcie
zaznajomił się dokładnie ze sposobem sprawowania warty
przez wrogów. Teraz już wiedział, kiedy zmienia się straż,
czuwająca nad bezpieczeństwem obozu.

Nazajutrz zawezwał do siebie kilku najlepszych wojowników

i spytał ich, czy są gotowi poświęcić życie dla dobra swego
ludu. Wszyscy oświadczyli, że są gotowi. Lecz gdy kacyk
zaznajomił ich ze swoim planem, opuściła ich odwaga; tylko
dwaj z nich oświadczyli gotowość do podjęcia się
niebezpiecznego zadania. Chiacutak zaznajomił ich dokładnie
ze swoim planem i przyrzekł im, że nagrodzi wysokim
odznaczeniem w razie powodzenia. Obaj czerwonoskórzy udali
się o zachodzie słońca w drogę, otoczeni całym tuzinem
towarzyszy broni i położyli się na czatach u brzegu wąwozu w
tym miejscu, skąd jego wyjście dokładnie można było widzieć.

Nagle przy ognisku obozowym podniosła się jakaś wyniosła

postać, otulona w poncho, która odeszła wraz z psem w stronę
wyjścia z wąwozu. Był to Miguel Rodilla wraz ze swoim psem,
Picarem.

Teraz należało szybko działać. Indianie spuścili w głębinę

długą linę, przy pomocy której dwaj nieustraszeni wojownicy
w krótkim czasie stanęli na dnie wąwozu. Dostali się
szczęśliwie do jeziorka i przepłynęli je, starając się wywoływać
jak najmniejszy hałas. Stanąwszy na skalistym brzegu,
rozejrzeli się uważnie dokoła, starając się przekonać, czy nie
ma tu któregoś z białych. Usłyszeli tylko głęboki, miarowy

background image

oddech uśpionych i kroki straży. Szybkim, zwinnym skokiem
dostali się do wozu, zawierającego zapasy hydrolu. Drzwi
otworzyły się bez szelestu. Obaj czerwonoskórzy wyjęli ze
skrzyń flaszki cynkowe, w których znajdował się drogocenny
płyn. Szybko wyciągnęli zatyczki, a zawartość wylali na
podłogę. Hydrol zniszczył się przez to bezpowrotnie. Mr
Bopkins pod wpływem strachu wszystko to dokładnie im opisał
i dał pouczające wskazówki. Stąd też śmiały czyn udał się
Indianom nadspodziewanie.

Obaj wojownicy opuścili wóz, po czym przy pomocy liny

znaleźli się niebawem wśród swoich. Wkrótce potem Miguel
Rodilla wrócił do obozu. Nagle jego pies, począł warczeć i
głośno szczekać. Hałas obudził śpiących, którzy wybiegli z
namiotów i wozów. Zapalono pochodnie i przy ich blasku
spostrzeżono nieszczęście.

Wprawdzie rozsrożeni peonowie pobiegli natychmiast w ślad

za psem do jeziorka, lecz śmiali wojownicy znajdowali się już
w bezpiecznym schronieniu. Tylko szyderczy śmiech rozległ
się na szczycie wąwozu — i to była jedyna wskazówka, jaką
peonowie otrzymali.

Tymczasem doktor i jego asystenci, przygnębieni

nieszczęściem, stali nad opróżnionymi flaszkami, pułkownik
zaś

przeklinał

dosadnymi

słowami

przedstawiciela

South–American–Railway–Company.

Wszyscy

rozumieli

doskonale, że tylko on mógł wyjaśnić Indianom, w jaki sposób
mogą najboleśniej ugodzić swoich śmiertelnych wrogów.

— W tym jest bezdenna nienawiść, połączona z bezgraniczną

złośliwością! — rzekł pułkownik. — W ten sposób nas
zdradzić, nas, którzy go tyle razy wybawialiśmy od śmierci!

Dobroduszny doktor także i tym razem usiłował bronić

jankesa.

— Sądzę, że tylko gniew ku nam popchnął go do tego

nierozważnego kroku — rzekł. — Chiacutak podczas pobytu w

background image

naszym obozie poznał dokładnie jego poglądy i
prawdopodobnie musiał mu obiecać złote góry. Z tego też
powodu jego gniew ku nam wzmógł się, więc ostatecznie
zbiegł do Indian. Ci oczywiście musieli wyśmiać jego
łatwowierność i groźbami wycisnąć z niego, co się tylko dało.
Przypuszczam, że on teraz gorzko żałuje swej głupoty.

Między obu biegunami globu ziemskiego nie było w tej

chwili nikogo, kto by się czuł bardziej nieszczęśliwy niż
dzielny Mr Bopkins z Nowego Jorku. Sterczał w miejscu
nieruchomo przywiązany do drzewa i moknął w strugach
deszczu. Zarazem wzdychał do obozu białych i ze łzami tęsknił
do swego wygodnego wozu, gdzie mu było tak rozkosznie.
Najbardziej dręczyły i torturowały go ryby, upieczone w
gorącym popiele, którymi Indianie nieustannie go karmili.

Tymczasem w obozie biali zastanawiali się poważnie, w jaki

sposób mogliby zawezwać pomoc z Yuquirendy. Musiało to się
stać szybko, jeśli nie miała ich spotkać ostateczna zagłada.

Zapasy żywności mogły starczyć co najwyżej na dwa

tygodnie, potem aby żyć, trzeba by pozabijać konie pociągowe.

Poczęto się zastanawiać, w jaki sposób można by zastąpić

nieczynny balon. Że to było już możliwe, o tym na szczęście
Mr Bopkins nie wiedział, więc co za tym idzie, nie mógł tego
zdradzić Indianom.

Doktor polecił Jasiowi zbudować duży latawiec i w przeciągu

dwu dni arcydzieło to było już gotowe. Szkielet latawca był
bambusowy i powleczony nieprzemakalnym płótnem.
Wysokość jego wynosiła dwa i pół metra. W razie pomyślnego
wiatru musiał zadanie swoje spełnić w zupełności. Podwójny
drut miedziany, długości sześciuset metrów, miał służyć
równocześnie jako sznur i przewód.

Teraz chodziło tylko o to, aby latawiec puścić w powietrze.

Wypuścić go z wąwozu było rzeczą niemożliwą, z uwagi na to,
że tam było stale bezwietrznie, latawiec zaś wymagał silnego

background image

ciśnienia wiatru zwłaszcza w chwili, gdy wzbijał się w górę. Z
tego też powodu trzeba było go wynieść na prerię i stamtąd
próbować puścić.

Zadania tego podjął się dzielny Jaś. Rano o godzinie

czwartej, gdy jeszcze było ciemno, wziął latawiec na plecy i
pomaszerował odważnie do ujścia wąwozu, gdzie ukryli się
konni peonowie, aby w razie niebezpieczeństwa przyjść mu z
pomocą.

Szum deszczu zagłuszył jego kroki. W odległości dwustu

metrów zatrzymał się, aby zaczekać na pomyślny powiew
wiatru. Nagle opodal usłyszał dwa głosy. Byli to bez wątpienia
Indianie, stojący na czatach. Dzielny Jaś nadstawił bacznie
uszu, a wtedy mniej już uważał na latawiec. Znienacka zerwał
się silny wiatr i wywrócił latawiec na ziemię. Hałas
zaalarmował Indian. Głosy ich umilkły od razu. Było teraz
rzeczą jasną, że czerwonoskórzy muszą odkryć Jasia, mimo
ciemności, jeśli mu się nie uda w jakiś sposób ich przepłoszyć.

Ale dzielny Jaś nie stracił ani na chwilę przytomności umysłu

ani zimnej krwi. Przed laty lubił często spędzać wolne chwile w
menażerii zamku cesarskiego w Schönbrunnie. Zwłaszcza
klatki z lwami i tygrysami wywierały nań niesłychany urok.
Począł naśladować dla zabawy głosy rozmaitych dzikich bestii
i doszedł w tym do prawdziwego mistrzostwa. Teraz ta
umiejętność

miała

go

wyratować

z

wielkiego

niebezpieczeństwa.

Skoro usłyszał kroki zbliżających się Indian, przycupnął na

ziemi i wydał krzyk rozsrożonej pumy. Równocześnie
kilkakrotnie uderzył czapką o ziemię, jak gdyby to był ogon
tego niebezpiecznego kota. Było to do tego stopnia łudząco
podobne, że obaj czerwonoskórzy umknęli z głośnym
okrzykiem przerażenia.

Jaś chwycił latawiec mocno w dłonie i postanowił nie

wypuszczać go już z rąk.

background image

Jak zwykle bywa, świt przyniósł ze sobą silny powiew

wiatru, który Jaś postanowił natychmiast wykorzystać. Zgięty
palec włożył w usta i wydał umówiony gwizd, a gdy uczuł, że
peonowie już ciągną za sznur, bez namysłu wyrzucił latawiec w
górę. Latawiec chwiał się przez jakiś czas w lewo i w prawo, po
czym szybko wzbił się w powietrze, a peonowie, ciągnąc drut,
mogli powoli wrócić do obozu.

Jaś także nie pozostał dłużej na miejscu. Gwizd usłyszeli

Indianie, więc wkrótce potem gęsty tłum czerwonych
wojowników rzucił się do ataku, aby schwytać zuchwałego
wroga, lecz było już za późno. Jaś znajdował się już w obozie.

O wypadku tym natychmiast dowiedział się kacyk, który

kazał przyprowadzić jeńca. Miał nadzieję, że on rozwiąże mu
nową zagadkę. Mr Bopkins, ujrzawszy na niebie latawiec,
który osiągnął już prawie najwyższy punkt, szybko domyślił
się, do jakiego celu służy i wyjaśnił kacykowi całą sprawę.

Chiacutak w podzięce obrzucił jankesa stekiem złorzeczeń, a

to z tego powodu, że nie pouczył go przedtem o możliwości
zbudowania latawca, a potem kazał go znowu przywiązać do
drzewa. Zawezwawszy najdzielniejszych swoich strzelców,
posłał ich kacyk na brzeg wąwozu i kazał im przestrzelić sznur,
na którym latawiec unosił się w powietrzu. Ten sposób był
oczywiście beznadziejny, albowiem tylko przypadek mógł
przynieść pożądany skutek.

Czerwoni wojownicy pobiegli natychmiast, a Chiacutak w

gorączkowym napięciu czekał na posłańca, który by mu
oznajmił, że pragnienia jego się urzeczywistniły.

W tym samym czasie panowało wśród członków ekspedycji

nie mniejsze podniecenie. Wprawdzie latawiec stał wysoko na
niebie, wśród chmur, lecz było jeszcze wątpliwe, czy
przyniesie wieść szczęśliwą, że sygnał alarmowy usłyszano w
Yuquirendzie.

background image

Drżącymi ze wzruszenia palcami stukał doktor w aparat

telegraficzny, jego towarzysze tymczasem z zapartym
oddechem spoglądali na dzwonek, który miał im dać
upragnioną odpowiedź. Nagle rozległo się donośne dzwonienie
i ze wszystkich piersi wydarł się głośny okrzyk radości!
Usłyszano ich!

Doktor wysłał szybko odpowiedź. Nawiązała się ożywiona

rozmowa, której treść doktor wyjaśniał zgromadzonym w
krótkich słowach.

Don Rocca szczęśliwie dotarł do Yuquirendy i Assuncionu,

gdzie natrafił na pewne trudności, zanim zdołał wysłać na
miejsce aparaty telegraficzne. Następnie wrócił do Yuquirendy,
aby tam wznieść wieżę iskrową. Dopiero przed dwoma dniami
prace te zostały ukończone.

Kapitan Artigas z rozmaitych „estancias” zebrał pokaźną

liczbę jeźdźców, w większości dawnych żołnierzy granicznych,
którzy byli gotowi pod jego wodzą uderzyć na Indian Gran
Chaco. Oddział ten liczył już dwustu ludzi i czekał na
wezwanie do czynu.

Doktor w odpowiedzi na to opisał pokrótce główne przeżycia

ekspedycji i jej obecny stan. Zarazem podał dokładnie miejsce,
gdzie się w tej chwili znajduje.

Rozmowa telegraficzna nie trwała jeszcze długo, gdy nagle

obecni przy aparacie usłyszeli gwałtowny ogień karabinowy,
rozlegający się na krawędziach wąwozu. Szybko chwycili za
broń, aby się bronić. Wówczas pułkownik za pomocą lunety
spostrzegł, że nieprzyjacielskie karabiny podniesione były w
górę. Roześmiał się serdecznie na ten widok i rzekł:

— Chcą zabić naszego latawca!
Towarzysze jego spuścili karabiny i również wybuchnęli

wesołym śmiechem. Doktor rzekł:

background image

— Mogą wykorzystać cały swój zapas amunicji, zanim trafią

w cienki drut, na którym unosi się nasz latawiec. Kto wie
zresztą, czy go zdołają odróżnić od szarych zwałów chmur.

Ale stało się jednak to, co uważano za niemożliwe, choć

dopiero po dłuższej chwili, gdy obustronnie przesłano sobie
najważniejsze wiadomości. Nagle pękł silnie napięty drut,
który na wietrze brzęczał cicho, jak drżąca struna. Latawiec
wykonał potężny skok i spadł w oddali na ziemię.

— Nic nie szkodzi! — pocieszył doktor swoich towarzyszy,

którzy z przerażeniem spoglądali na tę katastrofę. —
Wysłaliśmy już najważniejsze wiadomości i zyskaliśmy tyle,
że nasi wrogowie zepsuli część zapasów amunicji, które w tym
bezludnym kraju nie prędko będą mogli uzupełnić.

— Jeśli kapitan Artigas umie tak jeździć, jak przedtem —

dodał pułkownik — możemy już za osiem dni ujrzeć na
południu jego jeźdźców! Sześćset kilometrów które ich dzielą
od nas, są dla nich zabawką!

— Prawdopodobnie nasi wrogowie nie odkryją ich

wcześniej, dlatego też mogą nagle spaść na nich jak grom z
jasnego nieba! — dodał doktor, z zadowoloną miną pakując
swoje aparaty.

background image

R

OZDZIAŁ

XXII

A

INAC CABUYU

,

DIABEŁ KOŃSKI


Chiacutak, stary lis, nie dał się tak łatwo wywieść w pole, jak

to członkowie ekspedycji przypuszczali. Wprawdzie z
gorączkowym niepokojem czekał chwili, w której kula
uwolniła latawca, ale gdy to nastąpiło, natychmiast odzyskał
zimną krew i starał się zbadać, czy biali zdołali w ostatniej
chwili zamiar swój urzeczywistnić.

W tym celu kazał najpierw przyprowadzić nieszczęsnego Mr

Bopkinsa, z którego starał się przy pomocy pogróżek wydobyć
niezbędnie mu potrzebne zeznania. Lecz w końcu spostrzegł, że
od jeńca niczego więcej się nie dowie. Następnie zawezwał
przed swoje oblicze tych wojowników, którzy brali udział w
zestrzeleniu latawca.

Początkowo także i od tych nie mógł się niczego dowiedzieć,

albowiem oni skierowali całą swoją uwagę na latawca i nie
obserwowali wcale białych. Lecz mimo wszystko kacykowi
udało się w końcu ustalić dwie rzeczy, które potwierdzały
poniekąd jego obawy: po pierwsze, że biali nie starali się wcale
odpierać ataku na latawca, po wtóre, że nie byli wcale
zaniepokojeni, gdy w końcu odleciał.

Z tego stary wódz wnioskował, że biali zdołali powiadomić

swoich sprzymierzeńców na południu. Teraz zatem trzeba było
rozpocząć przygotowani na ich przyjęcie. Przede wszystkim
kacyk wysłał naprzeciw silny oddział, którego zadaniem było
po wstrzymać po drodze zbliżającego się wroga, aby jeszcze na
czas mogły przyjść posiłki, których się Indianie spodziewali.

Po te posiłki posłał Chiacutak posłańców, którzy ruszyli

niezwłocznie w północno—zachodnim kierunku. Widział ich
przy pomocy lunety pułkownik Iquite, toteż niezwłocznie udał
się do doktora, aby mu tę nowinę zakomunikować. Ujrzał, że

background image

latawiec zbyt prędko odleciał. Było rzeczą niezbędną, aby
zbliżający się oddział białych jeźdźców dowiedział się o
pochodzie wszystkich czerwonych wojowników, jeśli nie miał
się narazić na spotkanie z olbrzymią przewagą liczebną,
urągającą wszelkiej dzielności, lub może nawet być
powstrzymany w odsieczy.

Pierwsza możliwość wydała się pułkownikowi mniejszej

wagi, albowiem kapitan Artigas wzbudzał w całym Gran Chaco
trwogę, jak bóg wojny, a samo imię jego znaczyło tyle, co mała
armia. Ważniejsza byłaby druga możliwość: powstrzymanie
odsieczy w drodze. To mogłoby się łatwo zdarzyć, gdyby
pomocnicze wojska szły prosto, w tym przekonaniu, że uderzą
na przeciwnika zupełnie nieprzygotowanego.

Z tego też powodu doktor i pułkownik zamierzali

początkowo zbudować nowego latawca. Plan ten jednak prędko
zarzucono, było bowiem jasne, że Indianie tym razem
wszystkimi sposobami nie dopuszczą by wzbił się w powietrze.
Trudno było o dobrą radę w tym wypadku.

— Gdybyśmy przynajmniej wzięli ze sobą kilka gołębi

pocztowych! — zawołał doktor. — Lecz któż mógł
przewidzieć, że nasza pokojowa ekspedycja przemieni się w
prawdziwą wojnę!

— Lecz mimo to ponosimy winę — odparł pułkownik — bo

powinniśmy przewidzieć wszelkie możliwe wypadki.

— Dajmy spokój tym wzajemnym zarzutom — rzekł doktor

— one i tak nie naprawią tego, co się stało, bo są spóźnione.
Najlepiej będzie zapytać senora Rodillę o zdanie. Może on
znajdzie jakiś sposób na ten nowy kłopot.

Przywołano niezwłocznie Hiszpana i obaj panowie podzielili

się z nim swoimi obawami. Rodilla zastanawiał się przez
chwilę, po czym rzekł:

— Znam sposób, który by nam umożliwił powiadomienie

kapitana. Lecz nie mogę ręczyć, że on istotnie doprowadzi do

background image

pożądanego celu. W każdym razie jest on jedyny i najlepszy,
jaki w danych warunkach da się zastosować.

— Niech pan mówi! — prosili obaj panowie.
— Mam na myśli tajne poselstwo. Spełnię to zadanie ja sam,

albo mój pies.

Obaj panowie po krótkim wahaniu zgodzili się, więc Rodilla

rozpoczął przygotowania do wyprawy.

Przywołał do pomocy Jasia, który już przy budowie latawca

okazał swą niepospolitą przemyślność i zręczność, po czym
obaj rozpoczęli spieszną i tajemniczą pracę. Tylko pułkownik i
doktor znali jej cel, gdyż Hiszpan wtajemniczył ich w swój plan
z najdrobniejszymi szczegółami.

Miguel Rodilla był głęboko przekonany, że wśród zwykłych

okoliczności nie zdoła się przedrzeć przez pierścień czujnych
Indian. Lecz z drugiej strony znał doskonale zabobony
czerwonoskórych i z nimi łączył swe nadzieje.

W porze deszczowej pojawiają się mianowicie między

Andami a Rio Parana silne mgły, równie gęste i
nieprzeniknione, jak słynne mgły londyńskie. Krajowcy te
mgły (zwane przez nich „roe choveg”) uważają za złowrogich
wysłanników złego ducha i wiążą z nimi następujące podanie:
„Roe choveg jest oddechem brata Diabła. Jest biały jak piana i
podnosi się z przepastnych głębin bagien. Te mgły nie
pozwalają widzieć pól, zanim nie wróci „ainac cabuyu” (tj.
diabeł na koniu), który krąży otulony gęstą chmurą. Koń jego
straszliwie parska, a z nozdrzy jego buchają płomienie. Koń ten
ma długą sierść, czarny ogon, a oczy jego błyszczą, jak
gwiazdy. „Ainac cabuyu” walczy z dziełami swego pana i
brata, który mieszka we wnętrzu olbrzymiego jeziora.
Krajowiec, który w takim mglistym dniu dosiądzie konia, może
zostać wciągnięty wbrew swej woli w gwałtowny wir
powietrzny i może się znaleźć w zaczarowanej krainie, skąd już
nie ma powrotu”.

background image

Miguel Rodilla postanowił skorzystać z tego indiańskiego

zabobonu. Przy pomocy Jasia zbudował z giętkich trzcin model
tułowia ludzkiego podwójnej wielkości w porównaniu z
naturalnym, który postanowił potem wdziać na siebie. Z
zewnętrznej strony model ten pokrył szarym płótnem, aby w
miarę możności niczym się nie wyróżniał z tła nocnych mgieł.
Ozdobił go również przeróżnymi fantastycznymi rysunkami,
które miały wzmocnić wizerunek upiora. Podobnie straszną
maskę sporządzono dla głowy konia.

Aby nie brakło światła, o którym mówi podanie indiańskie,

doktor ofiarował Hiszpanowi mały akumulator i cztery
żarówki, które umieszczono w oczodołach obu masek. Na
koniec Rodilla owinął kopyta swego rumaka zwitkami trawy.
Uczynił to ze względu na starego kacyka, który na pewno był
daleko mniej zabobonny niż jego wojownicy. Chiacutak
przyjąłby ze sceptycyzmem wieść o pojawieniu się
straszliwego „ainac cabuyu” po czym mógłby rozpocząć
poszukiwania. Gdyby nie znalazł żadnych śladów nocnego
jeźdźca, być może, sam uwierzyłby w upiora.

Po ukończeniu wszystkich przygotowań Miguel Rodilla

dosiadł swego rumaka i włożył obie maski. Nowa nadzieja
napełniła serca jego towarzyszy.

Na wypadek, gdyby dzielny Hiszpan wpadł w ręce Indian,

doktor napisał odpowiedni list do kapitana Artigasa, który
przywiązano do obroży jego psa. Miano nadzieję, że jeśli nie
sam Miguel Rodilla, to przynajmniej jego wierny pies
dobiegnie do oddziału, spieszącego oblężonym na pomoc.

Przez cały dzień padał deszcz, który ustał dopiero

wieczorem. Powietrze było duszne, a z ziemi podniosły się
gęste mgły, które góry i doliny otuliły gęstą zasłoną.

Pożegnawszy się serdecznie z towarzyszami, którzy gorąco

życzyli mu szczęścia w niebezpiecznym przedsięwzięciu,
Miguel Rodilla ruszył w drogę. Jak długo znajdował się w

background image

wąwozie, nie miał potrzeby zachowywać wielkiej ostrożności,
albowiem było rzeczą niemożliwą aby go z góry poprzez gęstą
mgłę dostrzeżono. Lecz gdy się wydostał na wolną przestrzeń,
skierował się ku zachodowi, aby o ile możności dostać się do
brzegów Paat de Piapuk.

Lecz nie mógł osiągnąć tego celu. Już po upływie pół godziny

usłyszał głosy przed sobą. Mimo miękkich zwitków trawy,
którymi były owinięte kopyta konia, musiały czujne uszy
Indian usłyszeć stąpanie. Nagle we mgle jakiś głos zapytał, kto
idzie.

Miguel Rodilla natychmiast zatrzymał konia i nadstawił

uszu. Gdy pytający nie otrzymali żadnej odpowiedzi,
podejrzliwość ich wzrosła, więc zbliżyli się. Gdy Hiszpan
osądził, że już są dość blisko, ryknął najgłębszym basem w
języku krajowców, tak głośno, jak tylko mógł:

— Nu a ilon la! Chcę cię zabić!
Głos jego przetoczył się, jak grzmot, po okolicy.
Gdy równocześnie zabłysły cztery żarówki i gdy pojawiły się

w ciemnościach zarysy nocnego jeźdźca — Indianie krzyknęli
strasznym głosem i uciekli tak szybko, jak tylko im nogi
pozwalały. Miguel Rodilla z przerażającym, tubalnym rykiem
pędził jakiś czas za nimi, po czym skierował się na południe,
puściwszy konia galopem. Jeszcze dwukrotnie natknął na
indiańską straż i za każdym razem użył tego samego podstępu.
Przerażająca, świetlana zjawa i straszliwy ryk zawsze odnosiły
pożądany skutek.

Teraz miał wolną drogę przed sobą, więc mógł koniowi

swemu popuścić cugli. Zwitków trawy nie zdjął jednak z kopyt
rumaka, chociaż to zmniejszało do pewnego stopnia jego
chyżość. Było to niezbędnym warunkiem powodzenia jego
planów, chodziło o to, aby Indianie nie odkryli śladów po nim.
W ten sposób galopował przez kilka godzin wśród nocy i mgły

background image

na południe: raz tylko dał krótki odpoczynek swemu koniowi.
Za nim biegł wierny Picaro, towarzysz niedoli.

Nad ranem wynurzył się nagle z ciemności słaby blask, który

szybko się rozjaśnił. Zdumiony Rodilla powstrzymał konia.
Czy tak daleko na południu znajdowały się straże indiańskie?
Lub może w ciemnościach zmylił kierunek i znów natknął na
obozowisko głównych sił? Lecz nie można było długo się
zastanawiać. Ludzie przy ognisku spostrzegli go już i zawołali
nań.

Był to oddziałek, złożony z trzydziestu wojowników, część

tych sił, które Chiacutak poprzedniego dnia wysłał naprzeciw
kapitana Artigasa. Mieli oni jak najszybciej posunąć się na
południe lecz gdy mgła zapadła, rozbili swoim zwyczajem
obóz i nie śmieli ruszyć w dalszą drogę.

Miguel Rodilla szybko zaświecił żarówki i ryknął

przerażającym głosem, któremu Picaro zawtórował dzikim
wyciem, a potem wspiął konia ostrogami i rzucił się w sam
środek wojowników. Indianie w śmiertelnym strachu rozbiegli
się na wszystkie strony, skoro tylko zobaczyli straszliwego
potwora. Zanim zdołali się opamiętać, zagadkowe zjawisko
zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Lecz nikt nie śmiał rzucić
się za nim w pogoń.

Kilkaset kroków dalej Miguel Rodilla pohamował nieco

swego rumaka i zaśmiał się serdecznie. Cieszył się niezmiernie,
że udało mu się tak świetnie wyprowadzić w pole swoich
śmiertelnych wrogów, którzy go tak długo trzymali w niewoli.

Gdy nastał poranek i mgły poczęły się rozrzedzać, skierował

swego rumaka do gęstych zarośli, gdzie zamierzał spędzić
dzień. Nie obawiał się napadu w czasie snu; nad nim miał
czuwać Picaro, jego wierny towarzysz.

Gdy spoczywał spokojnie pod osłoną zielonych liści, w

pobliżu przejechali ci Indianie, których przeraził kilka godzin
temu. Byli wciąż podnieceni z powodu pojawienia się

background image

przerażającego demona i żywo omawiali to zdarzenie, nie
bacząc zbytnio na drogę. Nie przeczuwali wcale, że sprawca
ich przestrachu leży o kilkaset zaledwie kroków od nich,
pogrążony w głębokim śnie.

Z nastaniem zmierzchu Miguel Rodilla puścił się w dalszą

drogę i znów natknął się na tę samą grupę Indian. Tym razem
jednak nie było mgły, więc już z daleka spostrzegł ogniska i
musiał je ogromnym łukiem okrążyć, jeśli nie chciał, aby go
odkryto.

Nazajutrz rano prześcignął czerwonoskórych o znaczny

kawał drogi. Lecz tym razem nie myślał o śnie, lecz zboczył
nieco na lewo i w niedługim czasie dotarł do lasu. Tutaj spożył
skromne śniadanie. Po krótkim odpoczynku zdjął z kopyt konia
trawiaste chodaki i ruszył galopem w dalszą drogę. Chciał
trzymać się stale w przyzwoitej odległości od Indian.

Dopiero gdy dzielny rumak padał już prawie ze znużenia,

jeździec zatrzymał go i pozwolił mu należycie wypocząć. Lecz
o zachodzie słońca znów wskoczył na siodło i istotnie po takiej
trzydniowej jeździe udało mu się na koniec dotrzeć do białych,
spieszących z odsieczą. Był to najwyższy czas zarówno dla
jeźdźca, jak i dla konia i psa, bo wszyscy trzej padali już z
wyczerpania.

Gdy Miguela Rodillę postawiono przed obliczem kapitana

Artigasa, ten początkowo uważał go za szpiega z powodu jego
półindiańskiego ubrania. Było okolicznością nader szczęśliwą,
że posiadał legitymację w liście, który Picaro nosił na swej
szyi, w przeciwnym bowiem razie żołnierze odsieczy byliby się
z nim szybko rozprawili. Tym większa przeto była radość
wszystkich, gdy się dowiedzieli, z jaką tęsknotą czekają na nich
na Cerro Cristian.

Kapitan Artigas kazał sobie szczegółowo przedstawić

wszystkie przeżycia ekspedycji. Przygody Mr Bopkinsa
wywoływały za każdym razem wśród przysłuchujących się

background image

gwałtowne wybuchy śmiechu. Lecz gdy się dowiedzieli, że
jankes zbiegł do czerwonoskórych i zdradą swoją naraził
ekspedycję na wielkie niebezpieczeństwo, wszyscy oburzyli się
ogromnie i jednogłośnie poprzysięgli zdrajcy srogą zemstę.

Gdy Miguel Rodilla skończył opowiadanie, kapitan Artigas

wyciągnął mapę, aby się zastanowić, którą drogą pospieszyć
oblężonym na pomoc. Było jasną rzeczą, że nie miał potrzeby
iść śladem ekspedycji.

Najlepiej byłoby ruszyć w kierunku północno–zachodnim,

aby od zachodu dotrzeć do Paat de Piapuk. W tym kierunku
droga prowadziła nieprzerwanie poprzez płaskie pampasy, a
zarośla, rozsiane tu i ówdzie, nie mogły stanowić poważniejszej
przeszkody. Prócz tego teraz, w porze deszczowej, nie groził
im brak wody.

Mimo wszystko doświadczony kapitan nie mógł zdecydować

się na ten kierunek. Było rzeczą prawdopodobną, że w pobliżu
Paat de Piapuk natrafi na posiłki, które Chiacutak zawezwał na
pomoc. W tym wypadku musiałoby dojść do rozstrzygającej
walki, zanim by się połączyli ze swoimi przyjaciółmi. Mimo
całego zaufania, jakie kapitan Artigas żywił dla swoich ludzi,
wolał atak na Indian urządzić w ten sposób aby jego żołnierze
mogli być wspomagani ogniem karabinu maszynowego.

Z tego też powodu postanowił podjąć walkę z wrogimi siłami

przyrody i przedrzeć się poprzez bagna nad Rio Salado. Pochód
w tym kierunku trwałby dzień lub dwa dni dłużej, lecz za to
byłoby rzeczą wykluczoną, by czerwonoskórzy go oczekiwali z
tej strony. W tym wypadku mógłby urządzić nieoczekiwany
napad, na który najbardziej liczył.

Skoro Miguel Rodilla wraz ze swoimi zwierzętami należycie

odpoczął, kapitan kazał żołnierzom wsiadać na koń i w
szybkim tempie ruszył w północno–wschodnim kierunku.

background image

R

OZDZIAŁ

XXIII

W

ALKA Z

I

NDIANAMI


Po sześciu dniach drogi oddział kapitana Artigasa ujrzał na

koniec na północno—zachodnim horyzoncie szczyt górski,
który stopniowo powiększał się w miarę, jak jeźdźcy się doń
zbliżali. Musiał to być bez wątpienia Cerro Cristian, albowiem
w tej okolicy nie było drugiej takiej wyniosłości.

Tego jeszcze wieczora dotarli do Paat–de Egip pepin, a więc

od swoich przyjaciół byli oddaleni co najwyżej o dwadzieścia
kilometrów. Kapitan dla bezpieczeństwa zabronił tym razem
palić ogniska, więc żołnierze byli zmuszeni spać na zimnej i
wilgotnej ziemi. Oddział był oddzielony od obozu Indian
obszernym pasmem zarośli i nie było wykluczone, że
czerwonoskórzy także i z tej strony ustawili straże.

O świcie kazał kapitan obudzić swoich żołnierzy i miał do

nich krótkie przemówienie. Lecz, nie trzeba było wyjaśniać, iż
oczy całego cywilizowanego świata skierowane są na małą
garstkę nieustraszonych pionierów kultury, aby zachęcić do
walki tych zahartowanych w trudach mężczyzn. Większa część
spośród nich miała do wyrównania z Indianami rachunki z
poprzednich lat, a wszyscy pałali żądzą krwi i rzezi.

Wódz zakończył mowę swoją wskazówką, aby wszyscy

wystrzegali

się

zbytniego

pośpiechu.

Najmniejsza

nieostrożność mogła zwrócić uwagę Indian na zagrażające
niebezpieczeństwo i całemu oddziałowi przynieść zagładę.

To upomnienie nie było daremne, gdyż Chiacutak w

międzyczasie nie zasypiał gruszek w popiele.

Na wezwanie jego wysłańców zewsząd nadchodziły ogromne

tłumy czerwonych wojowników, aby się poddać rozkazom
najwyższego kacyka. Brakowało im wprawdzie broni, ale nie

background image

brakowało silnej woli, by ponieść największe nawet ofiary w
obronie ojczystej ziemi.

Po upływie dziesięciu dni zebrało się około sześć tysięcy

czerwonych wojowników. Oblężeni nie dostrzegli tymczasem
najmniejszego znaku, który by im oznajmił, że upragniona
odsiecz się zbliża. Czy Indianie schwytali Miguela Rodillę,
mimo całej jego chytrości?

Ciągła niepewność co do losów zagrażających ekspedycji,

pozbawiła doktora jego niezachwianego dotąd spokoju.
Kilkakrotnie już zastanawiał się wraz z pułkownikiem, czy nie
należałoby wysłać drugiego posła do kapitana Artigasa?

Gdyby jednak mogli znać stan duchowy Chiacutaka, byliby

się uspokoili.

Gdy straż przyniosła mu wiadomość o pojawieniu się

nocnego upiora, wyśmiał początkowo posłańców z powodu ich
zabobonu. Lecz kiedy mimo najdokładniejszych poszukiwań
nie znaleziono najmniejszych śladów nocnego jeźdźca, stary
kacyk nie umiał sobie tego zjawiska wytłumaczyć i nie
wiedział, czy ma podzielać zabobonny strach swoich
wojowników, czy też nie.

Potem przyszła wiadomość, że ów domniemamy „ainac

cabuyu” przeraził także oddział wysłany na południe. To
powiększyło przestrach wszystkich czerwonych wojowników.
Stary kacyk daremnie starał się wszelkimi sposobami wydobyć
nowe wyznanie z Mr Bopkinsa. Lecz od wywiadowców na
południu nie nadchodziła wieść, że natrafiono na oddział
zbliżających się wrogów.

W ten sposób niepokój kacyka wzrastał z dnia na dzień. Z

wysiłkiem tylko zdołał okazywać na zewnątrz obojętną minę.
Ona jedna tylko podtrzymywała odwagę czerwonoskórych.

Zaświtał poranek 24 lutego. Jasne, wesołe, pogodne niebo

zapowiadało, że smutna pora deszczowa zbliża się ku końcowi.

background image

Chiacutak podniósł się właśnie z legowiska i kazał przywołać

pozostałych kacyków. Chciał wraz z nimi się zastanowić, czy
nie byłoby lepiej na Cerro Cristan pozostawić trzecią część sił,
a z resztą ruszyć na południe, w kierunku wrogów.

Nagle nadbiegła straż, która oznajmiła, że stamtąd zbliżają

się posłańcy. Chiacutak na tę wiadomość odetchnął z
prawdziwą ulgą. Posłańcy nie mogli przynieść innej
wiadomości, jak tylko tę, że ostatecznie natknęli się na
wrogów.

Gdy ci ludzie zjawili się przed nim i przed gronem wodzów,

stary kacyk spytał:

— Odkryliście ich wreszcie? Posłańcy skinęli głową.
— Opowiadajcie szybko!
— Wodzu — zaczęli — przed pięciu dniami nasi

wywiadowcy znaleźli ślady najmniej dwustu jeźdźców, które
szły do Rio Pilcomayo. Na tym miejscu, gdzie je zauważyliśmy
po raz pierwszy, jeźdźcy bez wątpienia musieli przez dłuższy
czas obozować. Tam również przyłączył się do nich inny ślad,
który odkryliśmy dzień przedtem. Był to ślad samotnego
jeźdźca i rozpoczynał się w zaroślach, leżących trochę na boku
od drogi naszych ludzi.

Na tę wiadomość stary kacyk poczerwieniał.
— W jakim kierunku posuwał się ten pojedynczy ślad? —

spytał szybko.

— Prawie dokładnie z północy na południe.
— A więc od naszego obozowiska?
— Tak, wielki wodzu!
Chiacutak na przeciąg jednej sekundy przymknął oczy, tak

silnie i nieoczekiwanie uderzyła go ta wiadomość.

— A więc — wybuchnął wreszcie — wasz sławny „ainac” to

był tylko poseł białych z wąwozu! Daliście się okpić! Co
więcej, przez całe cztery dni jechał przed wami i wyście go nie

background image

odkryli! Gdybym był wysłał niemowlęta jako wywiadowców,
byłyby się lepiej wywiązały z zadania!

Teraz spadł istny grad wyrzutów na głowę biednych

wysłańców, chociaż nie mogli ponosić odpowiedzialności za
błąd wywiadowców. Dopiero po pewnym czasie rozsrożony
kacyk zapanował nad sobą i począł wypytywać się w dalszym
ciągu.

— Co uczynił oddział wrogich nam jeźdźców, gdy poseł się z

nimi złączył? Dokąd się zwrócił?

— W stronę Rio Salado.
— Co?! — krzyknął zdumiony kacyk. — Nie na zachód w

stronę pampasów?

— Nie, panie. Szliśmy jeszcze kawał drogi za ich śladami,

dopóki nie znikły wśród bagien, graniczących z Rio Salado.

— Chinasset–tach! — zwrócił się kacyk do jednego z

podległych mu wodzów. — Weź natychmiast dwustu
najlepszych wojowników! Udasz się w drogę w kierunku
Paat–de Kilma i Paat–de Egip pepin! Jeśli białych prowadzi
kapitan dragonów z Yuquirendy, jest rzeczą bardzo
prawdopodobną, że będzie się starał przedrzeć przez Salinas
Guaranocas, a w takim razie pojawi się nagle tam, gdzie się go
najmniej spodziewamy. Na szczęście wśród bagien ma tysiące
przeszkód do pokonania, dlatego też nie mógł się dotychczas
zbyt daleko posunąć. Mamy jeszcze dość czasu, aby się
przygotować. Na drodze pozostawisz wielu posłańców, abym
natychmiast mógł otrzymać wiadomość, jeśli nieprzyjaciel
zostanie spostrzeżony.

Wódz pobiegł natychmiast, aby zgromadzić jak najprędzej

swoich wojowników. Podczas gdy ci się zbroili, nagle na
wschodzie na skraju lasu pojawiła się długa, ciemna linia, która
cwałem poczęła się zbliżać wśród ogłuszającego tętentu.

background image

Straszliwy wrzask trwogi targnął szeregami Indian. Nie było

wątpliwości: stamtąd podążają jeźdźcy słynnego kapitana z
Yuquirendy.

— Czerwonoskórzy wymieszali się, jak gdyby nagle jastrząb

spadł na stado kur. Jeden tylko kacyk zachowywał zimną krew.

— Stój! — zagrzmiał jego potężny głos.
Podwładni mu wodzowie mieli taką minę, jak gdyby chcieli

uciekać, lecz powstrzymało ich surowe spojrzenie starego
kacyka. Chiacutak rozdał im odpowiednie rozkazy, więc po
kilku minutach zapanował w szeregach Indian porządek.
Czerwonoskórzy gromadzili się dokoła swoich wodzów, więc
nawet tchórze odzyskali odwagę.

Lecz Chiacutak nie mógł już złamać przewagi, którą biali

jeźdźcy zyskali swoim nagłym atakiem. Wprawdzie tak
szybko, jak tylko mógł, wysłał przeciw nim swoich najlepszych
wojowników, lecz ich brawurowa odwaga była daremna. Nie
zmniejszając ani na włos swojej szybkości, żołnierze mknęli
dalej i otworzyli z siodeł morderczy ogień który szybko
powstrzymał przeciwatak czerwonych wojowników.

Ponieważ wrogowie zbliżali się w długiej linii, przeto

Chiacutak sądził, że chcą zdobyć obóz. Wojowników swoich
ustawił również w długiej linii, aby wzmocnić szeregi
walczących na przedzie.

Lecz kapitan Artigas był zbyt chytrym człowiekiem, aby

narażać życie swoich żołnierzy dla zdobywania obozu Indian.
Więc gdy prawe jego skrzydło dotarło prawie do wejścia do
wąwozu, kazał nagle dać sygnał trąbką. Jeźdźcy według
rozkazu zwinęli w miejscu konie, nie troszcząc się więcej o
Indian. W dziesięć minut później daleko rozciągający się front
atakujących przemienił się w zwarty kwadrat, który osłonił
wejście do wąwozu i teraz mógł już kpić z wszelkich ataków
czerwonoskórych. Dzielny kapitan w tym wspaniałym
manewrze nie stracił ani jednego żołnierza!

background image

Chiacutak pienił się z wściekłości, gdy spostrzegł, że chytry

przeciwnik wywiódł go w pole. Lecz miał jeszcze na tyle
rozwagi, że powstrzymał swych wojowników od dalszej walki.
Powiedział sobie zupełnie słusznie, że ci nie mogą obecnie
sprostać wrogom, gdyż biali mogą się oprzeć o stok góry i
bronić się z jednej tylko strony. Musiał czekać, aż się zdecydują
na dalszy pochód; jeśli opuszczą wąwóz, będzie mógł uderzyć
na nich ze wszystkich stron.

Oblężona ekspedycja powitała odsiecz głośnymi okrzykami

radości. Zaraz po pierwszych wystrzałach pobiegli do wałów i
byli świadkami wspaniałego ataku konnicy.

Gdy kapitan Artigas pojawił się wśród nich, wszyscy poczęli

się doń cisnąć. Każdy chciał uścisnąć jego dłoń. Nie mniej
wielbiono Miguela Rodillę za jego poświęcenie. Wszyscy
żywili w sercach niezgłębioną wdzięczność dla dzielnego
człowieka, który przyniósł im wybawienie z niewoli.

Lecz szybko musieli uciszyć swoje zapały, gdyż powaga

sytuacji wymagała wytężenia wszystkich sił. Zdawało się, „że
Indianie energicznym atakiem pragną się wedrzeć do obozu
białych. Z tego powodu doktor z peonami wrócił do wąwozu,
aby wyjechać z karabinem maszynowym, inni zaś rzucili się
tymczasem na zasieki, aby je zniszczyć, albowiem w tej chwili
były tylko przeszkodami. Gdy doktor pojawił się przy wjeździe
do wąwozu z wozem pancernym, wrogowie już się właśnie
cofali. Było rzeczą prawdopodobną, że chcą zaniechać
decydującego ciosu. Z tego też powodu kapitan rozkazał swoim
ludziom zsiąść z koni, gdyż zarówno żołnierze, jak i zwierzęta
musiały zebrać siły do ataku, który miał wyprzeć Indian z ich
obozu i otworzyć drogę do dalszego marszu.

Niebawem wszyscy żołnierze siedzieli na ziemi przy

wjeździe do wąwozu i wesoło opowiadali sobie ostatnie
przeżycia. Zwłaszcza koło wozu pancernego prowadzono
szczególnie ożywioną rozmowę. Zebrali się tutaj wodzowie, a

background image

Miguel Rodilla musiał im opowiedzieć przebieg swojej
szaleńczej wyprawy. Doktor spytał następnie, co porabia don
Rocca.

— Pozostał w Yuquirendzie — odparł kapitan Artigas. —

Wprawdzie przypuszczaliśmy natychmiast, że Indianie w jakiś
sposób przerwali połączenie, gdy pańskie depesze nagle
umilkły, było jednak możliwą rzeczą, że panu uda się po raz
drugi wypuścić latawiec w powietrze. Ponieważ oddział
budowlany nie przybył jeszcze z Buenos Aires do Yuquirendy,
don Rocca, chcąc nie chcąc, musiał tam pozostać, jako jedyny
człowiek, umiejący się obchodzić z aparatami iskrowymi. Lecz
nie było mu to miłe, zapewniam pana.

— Już choćby ze względu na mnie — rzekł pułkownik Iquite.

— Lecz nie ma obawy. Nie mam zamiaru skraść Gran Chaco
dla Boliwii.

— Zdaje się jednak, że rząd Paragwaju mimo to obawia się

czegoś podobnego — odparł kapitan. — A przynajmniej don
Rocca po powrocie z Asuncion opowiadał, że jego przełożeni
wyrzucali mu, iż bez osobnego pozwolenia odłączył się od
ekspedycji.

— Może się tym wytłumaczyć — rzekł pułkownik — że

wszystko byłoby przepadło, gdyby nie jego stanowczy krok,
gdyż ten szanowny senor Bopkins z Nowego Jorku nawarzył
nam zupełnie niestrawnego piwa!

— Ach! — wykrzyknął żywo kapitan Artigas. — Dobrze, że

pan o nim wspomniał: czy on wciąż jeszcze tkwi wśród
czerwonoskórych?

— Niestety! — ze smutkiem odparł doktor.
— Niestety, powiada pan? Poradziłbym mu tylko, aby się jak

najprędzej z tej okolicy ulotnił. Moi ludzie słyszeli o jego
postępkach i są strasznie jego zdradą oburzeni, więc jeśli go
chwycą w swoje ręce ostro się z nim rozprawią.

background image

— Nie przypuszczam — zawołał doktor z przestrachem —

aby pan, panie kapitanie, pozwolił na takie bezprawie!

— Och, podzielam w zupełności poglądy moich żołnierzy —

sucho odparł kapitan. — Prowadzimy wojnę, więc tutaj panuje
prawo sądów doraźnych. Nie może więc być mowy o
jakimkolwiek bezprawiu.

Dobroduszny doktor próbował przedstawić w jak najlepszym

świetle postępek Mr Bopkinsa. Nie wskórał tym wiele, gdyż
pułkownik także domagał się surowego ukarania jankesa.
Doktor znalazł się w bardzo nieprzyjemnym położeniu. Mr
Bopkins mimo wszystko pozostał przedstawicielem swego
Towarzystwa, chociaż tak źle się wywiązał z poruczonego mu
zadania. Ostatecznie nie mając innego wyjścia, dr Bergman
uciekł się do próśb.

— Senor Bergman — rzekł kapitan — my się znamy

wprawdzie od niedawna, lecz mimo to zdaje mi się, że mogę się
nazwać pańskim przyjacielem. Ponieważ sprzeciwia się
hiszpańskiej rycerskości, by Przyjaciel na próżno błagał, przeto
obiecuję panu, że ten niecny jankes tym razem jeszcze ujdzie
cało. Lecz trzeba mu koniecznie napędzić trochę strachu, aby
zrozumiał należycie, co uczynił.

Następnie poczęto się wspólnie zastanawiać nad planem

ataku, który po południu miał być rozpoczęty. Ponieważ obaj
oficerowie, jako znakomici znawcy kraju, nie różnili się
zbytnio zdaniem, ukończono wkrótce naradę. Następnie
wezwali żołnierzy do apelu, podzielili ich na kilka oddziałów, a
potem pouczyli, jakie obowiązki na nich ciążą.

Gdy minęła pora obiadowa, wszyscy dosiedli koni i

przygotowali się do walki. Wozy wytoczono z parowu. Teraz
stały zaprzężone i gotowe do odjazdu. Następnie wóz pancerny
z karabinem maszynowym wyjechał w pampasy na odległość
tysiąca kroków, aż do miejsca, z którego mógł ostrzeliwać
półokrągły obóz Indian, na całej jego rozciągłości.

background image

Ledwo czerwonoskórzy spostrzegli przygotowania swoich

wrogów, wybiegli tłumnie w oddziałach, z których każdy mógł
liczyć dwa tysiące wojowników. Teraz można było zauważyć,
że Joaosigno w dawnych latach musiał się czegoś nauczyć z
europejskiej sztuki wojennej, w której wyćwiczył swoich ludzi.
Zawsze na przemian posuwała się naprzód tylko połowa
wojowników, gdy tymczasem pozostali leżeli w trawie i
obserwowali wrogów.

Szyk bojowy białych wyglądał następująco. W środku stała

wieża pancerna z karabinem maszynowym, a Tria prawo wozy,
które otaczali peonowie. Na lewo ustawił się kapitan Artigas ze
swoimi jeźdźcami. Doktor otworzył z karabinu maszynowego
gwałtowny ogień na wschodnie skrzydło czerwonoskórych.
Gdy Indianie usłyszeli gwizd kul, rzucili się na trawę, nie mając
odwagi iść naprzód. Wówczas kapitan uderzył na nich ze swoją
jazdą, jak gdyby chciał ich zatratować, a doktor tymczasem
obrócił wieżę pancerną i rzucił grad kul na zachodnie skrzydło.

Chiacutak sądził, że nieprzyjaciele mają zamiar zmiażdżyć

oba jego skrzydła, a mianowicie jedno jazdą, a drugie peonami,
następnie zaś złamać centrum klinowym uderzeniem obu grup,
których działanie byłoby znacznie wzmocnione karabinem
maszynowym. Z tego też powodu lewe skrzydło cofnął aż do
Paat de Piapuk, prawemu zaś, któremu zagrażał sam straszliwy
kapitan dragonów, posłał znaczne posiłki, było bowiem rzeczą
niesłychanej wagi, aby to skrzydło nie zachwiało się i nie dało
innym złego przykładu.

Kapitan dał mu dość czasu do wykonania tych ruchów. Gdy

spostrzegł, że jego przypuszczenia się spełniają, kazał swoim
ludziom zeskoczyć na ziemię i spoza koni otworzyć do Indian
gwałtowny ogień.

Chiacutak uważał to za znak, że wrogowie tak natknęli na

poważny opór, tym bardziej, że tam właśnie była większa część
jego strzelców uzbrojonych w karabiny. Z tego też powodu

background image

począł punkt ciężkości coraz bardziej przesuwać ku
wschodniemu skrzydłu. Gdy kapitan Artigas to spostrzegł,
uśmiechnął się z zadowoleniem i kazał swoim jeźdźcom
posunąć się naprzód o dwieście kroków.

Po tej stronie wrzała zacięta walka i bez przerwy grzmiały

karabiny Indian, lecz nie wyrządzały szkód, gdyż ich
właściciele nie umieli się z nimi należycie obchodzić. Mimo to
żołnierze udawali, że się boją tej strzelaniny i szli krótkimi
skokami naprzód, nie dosiadając wcale koni. Co więcej, z
biegiem czasu, gdy coraz więcej nieprzyjaciół napływało,
zatrzymali się w miejscu i zaczęli się cofać krok za krokiem.

Chiacutak, który w oddali wspiął się na drzewo i stamtąd

kierował walką, zauważył pozorne cofanie się linii
nieprzyjacielskich, więc zebrał wszystkie pozostałe siły i rzucił
je na kapitana Artigasa, aby go zmiażdżyć.

Ten na to tylko czekał.
Karabin maszynowy tymczasem bez przerwy ostrzeliwał

zachodnie skrzydło Indian, które według rozkazu kacyka
cofnęło się na południe, aż wreszcie znalazło się poza polem
ostrzału.

Gdy to się stało, pułkownik dał kapitanowi znak

chorągiewką. Ten włożył w usta gwizdek sygnałowy, po czym
żołnierze jego szybko wskoczyli na siodła i cwałem ruszyli do
wozu pancernego, pozostawiając Indian pogrążonych w
najgłębszym zdumieniu.

Teraz peonowie popędzili naprzód swoje zaprzęgi i cała

karawana ruszyła w drogę mając w odwodzie dzielnych
żołnierzy kapitana Artigasa. Zanim Indianie zdołali zrozumieć
manewr przeciwnika, biali osiągnęli szczęśliwie przełom
między Paat de Piapuk i Cerro Cristian. Teraz znów mieli przed
sobą wolną drogę na północ, aż do Cerro San Miguel!

Chiacutak, po raz drugi gorzko zawiedziony we wszystkich

swoich rachubach, stracił zupełnie panowanie nad sobą. W

background image

największym wzburzeniu zeskoczył z drzewa i począł pędzić
wszystkich swoich wojowników w ślad za białymi, którzy
natychmiast odwrócili się do walki, skoro tylko zajęli cały
przełom.

Teraz wszczęła się zażarta, krwawa i niezmiernie

wyczerpująca bitwa. Czerwonoskórzy ufali swej liczebnej
przewadze i sądzili, że wrogowie bronią się tylko pod
wpływem zwątpienia i trwogi. Zachęceni rozkazami swoich
wodzów, szturmowali raz za razem linie obronne białych,
którzy leżeli nieruchomo na trawie poza końmi, strzelając bez
przerwy.

Była

to

walka,

przypominająca

czasy

starych

konkwistadorów, kiedy to dwudziesto– i trzydziestokrotnie
przeważające siły krajowców uderzały na garstkę śmiałych do
szaleństwa Europejczyków, aby ostatecznie ulec lepszej broni i
zgiąć kark pod obce jarzmo.

Także i tutaj dzielność i poświęcenie Indian były bezowocne.

Wrogowie nie cofnęli się ani na krok. Zażarte ataki rozbijały się
o żelazny wał luf karabinowych, które siały śmierć i zagładę w
szeregach czerwonych wojowników.

Nic nie zdoła opisać wzburzenia Chiacutaka, gdy jeden

posłaniec za drugim przybiegał z frontu z hiobową wieścią, że
tłumy wojowników kładą się pokotem pod strasznym ogniem
białych. W bezsilnej wściekłości oparł się o pień drzewa i
zdawało się, że jego nabrzmiały żyły na skroniach pękną lada
chwila. Ponure oczy obserwowały obszar płasko snujących się
pampasów. A jednak piorun najstraszniejszego nieszczęścia
miał dopiero weń uderzyć!

Gdy kapitan Artigas po kilkugodzinnym boju zauważył w

końcu, że ataki nieprzyjaciół stają się coraz słabsze, począł się
zastanawiać, czy nie należałoby zdecydować się na
rozstrzygający cios. Przeważyło ostatecznie zaufanie w
wypróbowaną dzielność jego żołnierzy. Dał znak do ataku.

background image

Jeźdźcy zarzucali karabiny na plecy, błyskawicznie dosiedli

koni

i

z

podniesionymi

szablami rzucili się na

czerwonoskórych. Ci już od dawna chwiali się pod wpływem
trwogi. Teraz ich męstwo się załamało. Rzucili się do panicznej
ucieczki, nie zważając na okrzyki wodzów.

Daremnie Chiacutak osobiście wybiegł naprzeciw nich,

daremnie rozkazał swej gwardii przybocznej stawić ostateczny
opór. Musiał skoczyć za drzewo, aby nie być rozdeptany przez
tłum wojowników, uciekających w szalonej trwodze.

Wreszcie z krwawiącym serem musiał całą sprawę uznać za

straconą. Oniemiały z nadmiernego bólu, schronił się do lasu,
otoczony niewielką garstką wiernych mu do ostatniego tchu
wojowników.

background image

R

OZDZIAŁ

XXIV

S

ĄD WOJENNY


Gdy żołnierze wtargnęli do opuszczonego obozu Indian,

wstrzymali spienione konie. Dalej ścigać tubylców nie miało
żadnego sensu; w ten sposób naraziliby się tylko na wielkie
niebezpieczeństwo. Z tego też powodu zebrali się znowu
dokoła swego dzielnego wodza.

— Halo! — krzyknął tenże z dala. — Nie widzieliście gdzieś

tego zdrajcy, który zbiegł do Indian?

Żołnierze zaprzeczyli ruchem głowy.
— W takim razie szukajcie go tutaj w obozie! — rozkazał

kapitan. — Możliwe, że Indianie zapomnieli o nim w popłochu.

Tak też było istotnie. Mr Bopkins skrępowany powrozami,

leżał na uboczu pod drzewem i szczękał zębami ze strachu,
przysłuchując się strzałom karabinowym. Gdy ujrzał znów
europejskie twarze, uradował się niezmiernie.

Lecz radość ta znikła niebawem. Żołnierze uwolnili go

wprawdzie z więzów, lecz wzięli go w środek i z groźnymi
minami zaprowadzili do kapitana, który zmierzył go surowym
spojrzeniem.

Wahając się między obawą i nadzieją przebył drogę aż do

miejsca postoju wozów. Nikt nie zwrócił się doń z życzliwym
słowem. Tutaj zwycięzców powitano radosnymi okrzykami,
lecz jankes wszędzie spotykał się z zimnymi i pogardliwymi
spojrzeniami. Obaj inżynierowie i sir Bendix odwrócili się
nawet doń plecami. Co więcej, gdy zamierzał zbliżyć się do
swego wozu, pułkownik Iquite zastąpił mu drogę i rozkazał mu
nie ruszać się z miejsca. Nie ulegało wątpliwości, że także jego
towarzysze uważają go za jeńca!

W czasie drogi powrotnej zastanawiał się nieustannie, czy nie

będzie najlepiej poprosić doktora i innych o przebaczenie i w

background image

ten sposób naprawić błąd. Lecz teraz, gdy spotkało go to
upokorzenie, ocknęła się w nim duma. Poczuł się nietykalny,
jako pełnomocnik Towarzystwa, więc krzyknął na pułkownika,
tocząc groźnie oczyma:

— Ja protestuję, sir, przeciw takiemu postępowaniu! Gdy

tylko wrócę do Nowego Jorku, zażądam przez poselstwo, by
pana srogo ukarano!

Pułkownik kazał sobie te słowa przetłumaczyć Jasiowi, który

właśnie nadbiegł, wiedziony nieprzezwyciężoną ciekawością.
Następnie, nie mówiąc ani słowa skinął na peonów. W minutę
później Mr Bopkins był na nowo związany. Położono go na
ziemi między dwoma żołnierzami, którzy byli obowiązani go
pilnować.

— Takiej bezczelności nie widziałem, jak długo żyję! —

zawołał pułkownik, przystępując do doktora, któremu właśnie
kapitan Artigas opowiadał o ostatnich epizodach zwycięskiej
bitwy. — Zaiste, gdybym nie miał szacunku dla samego siebie,
kazałbym tego bezczelnego zdrajcę smagać tak długo, dopóki
by nie padł na kolana, błagając o łaskę!

Doktor z przestrachem dowiedział się o nowym wypadku i

obawiał się, że obaj oficerowie stracą resztkę cierpliwości.
Lecz kapitan uspokoił go.

— Senor Bergman — rzekł — słowo u mnie nie dym. Ten

człowiek tym razem ujdzie z życiem, chociaż nie zasługuje
zupełnie na względy. Lecz pan sam przyzna, że trzeba jednak
go dotkliwie ukarać, aby wreszcie złamać jego zatwardziałość.

Doktor wzruszył ramionami i zamilkł. Spostrzegł, że dalsze

prośby nic już nie pomogą.

Nie było obawy, by Indianie mieli znów rozpocząć atak.

Przestrach z powodu poniesionej klęski musiał ich dręczyć
jeszcze przez kilka dni. Mimo to trzeba było zachować
przezorność i otoczyć obóz kołem straży, czuwającej nad
ogólnym bezpieczeństwem.

background image

Ponieważ tymczasem zapadła ciemność, zapalono ogniska.

Znużeni żołnierze położyli się na ziemię i spożywali wieczerzę.

Po kolacji miano się zająć sprawą Mr Bopkinsa. Wszyscy

żołnierze zebrali się razem, tworząc koło. Następnie
pułkownik, jako przewodniczący, kazał przyprowadzić
oskarżonego.

Lecz myliłby się ten, kto by sądził, że Mr Bopkins okaże

skruszoną minę. Przeciwnie, był jeszcze bardziej zuchwały, niż
kiedykolwiek i ledwie zobaczył doktora, wygłosił gwałtowny
protest, który bezczelnością swoją przewyższał wszystkie
dotychczasowe protesty; na koniec zagroził doktorowi
dożywotnim więzieniem.

Świadkowie tej sceny z zasępionymi minami słuchali tych

słów. Tylko doktor podniósł się z miejsca i oddalił się. Miał
nadzieję, że Mr Bopkins skruchą swoją umożliwi mu prośbę o
względy i łaskę. Teraz jednak spostrzegł, że ten człowiek jest
już zupełnie stracony i że cała sprawa musi się potoczyć swoim
własnym torem. Mimo to nie chciał być świadkiem
upokorzenia jankesa, dlatego też oddalił się.

Sir Allan poszedł jego śladem. W czasie bitwy złowił

jakiegoś nieznanego owada, który był dlań stokroć ważniejszy,
niż dwudziestu Mr Bopkinsów.

Gdy jankes spostrzegł, że obaj panowie się oddalają, sądził,

że to jest skutek jego zażartego protestu i fakt ten wytłumaczył
sobie na swoją korzyść. Lecz niebawem miano go
wyprowadzić z błędu. Gdy skończył mówić, pułkownik
oświadczył mu przez tłumacza, że każe mu zakneblować usta,
jeśli nie pytany powie jedno choćby słowo.

Mr Bopkins przestraszył się, lecz inni nie troszczyli się o to, a

pułkownik zagaił obrady.

Przede wszystkim krótko przedstawił dotychczasowe

zachowanie się jankesa, a na jego ucieczkę do Indian rzucił
bardzo niekorzystne światło. Następnie oskarżony musiał

background image

wyznać wszystko, co zdradził Indianom, a obaj inżynierowie w
interesie zarówno swoim jak i dr. Bergmana zażądali spisania
protokołu z tych zeznań. Protokół ten miał być bronią w razie,
gdyby South–American–Railway–Company wystąpiła przeciw
nim na mocy protestów Mr Bopkinsa.

Trwało to dość długo, zanim uparty jankes zdecydował się

podpisać

własnoręcznie

protokół.

Ponieważ

groźby

pułkownika brzmiały prawie jeszcze groźniej niż starego
kacyka, więc zgodził się ostatecznie.

Następnie postawiono pod głosowanie pytanie, co do winy

oskarżonego. Jednomyślny sąd orzekł, że oskarżony jest winny
zdrady

wojennej

i

współdziałania

w

usiłowanym

zamordowaniu wszystkich członków ekspedycji.

Mr Bopkins z rosnącym niepokojem przysłuchiwał się tym

mowom. Z poważnych min sędziów wyczytał, że tym razem
nie ma do czynienia z żartami, dlatego też począł próbować się
bronić. Lecz jego wyjąkane słowa nie wzruszyły wcale sędziów
i nie było już najmniejszej wątpliwości, że sprawa jego źle stoi.

Jęcząc i szczękając zębami, czekał końca obrad, które miały

rozstrzygnąć kwestię kary.

Jego najczarniejsze obawy spełniły się. Sąd doraźny orzekł

wyraźnie i stanowczo, że należy z nim postąpić jak ze zdrajcą i
dezerterem.

Gdy oznajmiono mu wyrok i gdy prysła ostatnia nadzieja,

zmiękł jego hardy upór i duma pełnomocnika Towarzystwa.
Padł na kolana, przyczołgał się do obu oficerów i wśród łez
począł ich błagać o łaskę. Niech go raczej zaprzęgną do wozu,
jako bydlę pociągowe, on zniesie wszystko, lecz niech się nad
nim ulitują!

Z niezgłębioną pogardą spoglądali oficerowie i żołnierze na

tego nędznika wijącego się w piasku u ich stóp.

— Senores! — zawołał w końcu pułkownik. — Byłoby

prawdziwą hańbą dla nas, gdybyśmy wykonali wyrok sądu

background image

doraźnego na tym podłym człowieku! Sąd doraźny
przeznaczony jest dla mężczyzn, a nawet o zdrajcy i szpiegu
należy myśleć, że weźmie na siebie skutki swego czynu. Lecz
ten oto człowiek stoi jeszcze niżej niż najpodlejszy zdrajca. Co
więcej, trudno by mi było znaleźć odpowiedni przykład
podobnie nędznego tchórzostwa. Dlatego stawiam wniosek,
aby karę zamienić na inną, lepiej odpowiadającą jego
charakterowi. Z własnej woli uczynił się niewolnikiem Indian,
a niewolnicy zazwyczaj noszą piętno swoich panów. Dlatego
też niech nosi na sobie piętno tych czerwonych drabów, tym
bardziej, że uczynił się dobrowolnie ich sprzymierzeńcem i
podżegał ich przeciwko nam!

Szmer zadowolenia przebiegł przez szeregi żołnierzy.

Niektórzy tylko starali się upierać przy karze śmierci.

Skoro Mr Bopkins spostrzegł ten nagły zwrot, wydał głośny

okrzyk radości, po czym przyczołgał się na kolanach do tych
niewielu, którzy upierali się przy wyroku. Ci jednak, gdy się do
nich zbliżył, ze wzgardą kopnęli go nogą. Ostatecznie
jednogłośnie przyjęto wniosek pułkownika.

Ponieważ Chiacutak właściwie należał do Caduvrów, przeto

postanowiono zdrajcę napiętnować znakami tego szczepu. Mr
Bopkinsa wzięto w środek koła i posadzono na pęku chrustu.
Dwaj peonowie przytrzymali go mocno, trzeci zaś ogolił mu
brodę i brwi niezbyt ostrą brzytwą. Delikwent towarzyszył tej
operacji bardzo wyrazistą grą twarzy, lecz nie odważył się
stawiać oporu z obawy, by sędziowie jeszcze bardziej się nie
rozgniewali.

Z kolei miał otrzymać osobliwy tatuaż Caduvrów. Penowie

spalili nad ogniem kawałek sadła tapira, po czym tłustą sadzą
umieścili w słynnym cylindrze, który Jaś uratował i oddał
prawowitemu właścicielowi. Po zmieszaniu sadzy z oliwą,
jeden z żołnierzy, znający się na rzeczy, pomalował jankesowi

background image

pierś, ramiona i twarz przerażającymi ornamentami, ku
nieopisanej wesołości wszystkich widzów.

Gdy Mr Bopkinsowi na koniec przylepiono pęk piór za

uszami, wsadzono mu przemocą reprezentacyjny cylinder na
głowę. Teraz jankes mógł udać się bez przeszkód do swego
wozu wśród hałaśliwego śmiechu wszystkich obecnych,
których gniew z powodu zdrady już minął. Nie próbujemy
nawet opisać, wśród jakich uczuć i myśli zacny Mr Bopkins
spędził noc. Nie zMrużył wcale oka aż do rana i życzył sobie,
aby słońce nie wzeszło, zanim nie uwolni się od niepożądanych
ozdób. W każdym razie poprzysiągł sobie, że nie prędzej
opuści wóz, aż odzyska swój dostojny wygląd.

Nagle pojawił się w jego wozie Jaś. Dzielny ten chłopiec

wciąż jeszcze czuł się winnym wobec jankesa z powodu
mrówek. Poprzedniego dnia z cichym współczuciem
przypatrywał się, jak go karano. Tej karze nie mógł
przeszkodzić, choć w gruncie rzeczy uznawał, że jest słuszna.
Teraz jednak, gdy wszystko minęło, postanowił dopomóc
upokorzonemu człowiekowi.

Wśliznął się do jego wozu i przede wszystkim starał się

pocieszyć go w strapieniu. Następnie przyrzekł mu, że zadba o
środek, przy pomocy którego można będzie usunąć rysunki z
piersi, ramion i twarzy.

Poszukawszy swego serdecznego przyjaciela Johna, Jaś

poprosił go o flaszkę terpentyny, którą sir Bendix miał w swej
skrzyni z chemikaliami. Wróciwszy z nią do Mr Bopkinsa,
począł go oczyszczać.

Po dwugodzinnej pracy sadza ustąpiła prawie zupełnie. Jaś

oczyścił także cylinder, chociaż ten utracił już prawie zupełnie
swoją pierwotną elegancję.

W ten sposób zniknęły przynajmniej duchowe cierpienia

jankesa. Lecz ich miejsce zajęły fizyczne dolegliwości.
Terpentyna, którą Jaś nacierał skórę, wywołała bolesne

background image

swędzenie, tym trudniejsze do zniesienia, że tego dnia słońce
zabłysło na niebie w pełnej okazałości. Z tego też powodu Mr
Bopkins siedział w wozie znękany i milczący. Gdy później
przyszedł doń doktor, aby go pocieszyć, odpowiedział mu
niechętnym pomrukiem. Krótko mówiąc, nie myślał już wcale
ani o protestach ani o zastrzeżeniach.

background image

R

OZDZIAŁ

XXV

N

A ŚMIERĆ I ŻYCIE


Aby wykorzystać pomyślny czas po rozbiciu Indian, doktor

kazał zwinąć obóz i rozpocząć dalszy marsz.

Niestety, znów się pojawiły gęste puszcze. Lecz zanim

zaczęła się walka z nimi, dzielnym żołnierzom ukazał się w
oddali radosny i niezmiernie piękny widok. Na północy, ponad
ciemną zielenią lasów, sterczał nagi wierzchołek skalny,
podobny do piramidy, wznoszącej się wśród piaszczystej
równiny. Był to Cerro San Miguel, cel wyprawy.

Odległość do tego punktu mogła w prostej linii wynosić

jeszcze trzydzieści kilometrów.

Ten kawał drogi był bardzo trudny do przebycia. Kraina była

pokryta niezmiernie bujną roślinnością. Aby otworzyć drogę
wozom, trzeba było obalać stare pnie drzew i przecinać
niezliczone zwoje lian. Piły i topory ustawicznie pracowały w
gęstwinie. Teraz dopiero nasi podróżnicy mogli w całej pełni
ocenić straszną klęskę, jaką ponieśli Indianie. Gdyby nie ta
klęska, ekspedycja nigdy nie mogłaby się zagłębić w lasy w
obecności silnych nieprzyjacielskich oddziałów. Musiałaby
załamać się mimo swoich repetowanych karabinów i wozu
pancernego. W obecnych jednak okolicznościach Chiacutak
dopiero po upływie trzech lub czterech dni mógł zebrać
rozproszone oddziały i ściągnąć niezbędne posiłki. Z tego też
powodu nie był w stanie skorzystać z jedynej sposobności,
która mogła wyrównać różnicę uzbrojenia po obu stronach.

Biali pracowali dniem i nocą, wreszcie czwartego dnia dotarli

do otwartej płaszczyzny, która się słała aż do Cerro San
Miguel. Ten miał kształt regularnego stożka i był pokryty wątłą
trawą, która nie mogła bujnie się rozwinąć na skalistym
podłożu.

background image

— Teraz jeszcze dwa dni — zawołał doktor na ten widok — a

moja maszyna będzie na szczycie! Wówczas może się zjawić
nie pięć tysięcy ale pięćdziesiąt tysięcy czerwonoskórych!

— Caramba! — krzyknął zdumiony pułkownik. — Pańska

maszyna ma wartość całego korpusu armii! Muszę się
przekonać na własne oczy, senor Bergman, zanim będę mógł w
to uwierzyć!

Doktor nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się

tajemniczo.

Ponieważ wszyscy byli mocno znużeni, dlatego jeszcze przed

południem rozbito obóz, który leżał mniej więcej pośrodku
między puszczą a Cerro San Miguel. Wszyscy byli w radosnym
usposobieniu. Gdy nastał gorący i pogodny wieczór, dały się
słyszeć wesołe piosenki kastylijskie.

Najszczęśliwszy ze wszystkich był stanowczo sir Bendix.

Miał bardzo bogaty zbiór owadów, a do stu nowoodkrytych
gatunków zabrakło mu tylko jednego!

Następny dzień miał przynieść poważny zwrot w położeniu

naszych podróżników.

Karawana nie była jeszcze nawet od godziny w drodze, gdy

nagle nadjechał na koniu jeden z żołnierzy i oznajmił, że lasy
znów ożyły. On sam i jego towarzysz w różnych punktach
zarośli widzieli indiańskich szpiegów. Towarzysz jego
pozostał, aby dalej obserwować czerwonoskórych.

Wkrótce na spienionym rumaku nadjechał drugi

wywiadowca z podobną wieścią. Po dziesięciu godzinach jeden
z peonów przyniósł zupełnie pewną wiadomość, że Indianie
znów gotują się do walki. Na zachodzie odkrył wielkie
oddziały czerwonoskórych, którzy zbliżali się pospiesznym
marszem.

— Teraz trzeba zwyciężyć albo zginąć — rzekł doktor do

obu oficerów. — Chiacutak wyciągnął odpowiednie wnioski z
ostatniej walki i teraz wraca z podwójną lub potrójną siłą. Za

background image

pierwszym razem mogliśmy się obronić przed hordą Indian,
lecz tym razem oni nas zgniotą, jeśli na czas nie uda się nam
umieścić mojej maszyny na szczycie góry.

— Czy to konieczne? — spytał pułkownik.
— Bezwarunkowo! Tutaj na równinie może rozwinąć

zaledwie setną część swej siły i byłaby tylko kosztowną
zabawką.

— Hm — Mruknął pułkownik — to zadanie nie lada,

wtoczyć ją na Cerro! Nachylenie stoku wynosi jakieś
czterdzieści stopni! Konie nam padną z nadmiernego wysiłku.

— Gdyby nawet sto koni miało paść, maszyna musi się

znaleźć na szczycie! — zdecydowanym głosem rzekł doktor.
— A stanie się to jeśli pan będzie przez jakiś czas trzymał
Indian w przyzwoitym oddaleniu. Niech mi pan dopomoże
tylko w tym ostatnim wypadku !

— Jak długo senor Bergman? — spytał kapitan Artigas.
Doktor zastanawiał się przez chwilę.
— Najmniej dwanaście godzin — rzekł. Nieustraszony

żołnierz zmarszczył czoło.

— Pan nie żąda drobnostki, senor — zawołał. — Gdybyśmy

mieli przynajmniej suchą porę roku! W takim wypadku
moglibyśmy podpalić pampasy i tym sposobem przepłoszyć
czerwonoskórych. Lecz obecnie trawy są soczyste i na próżno
tylko psulibyśmy zapałki. W obecnych warunkach walka
przeciągnęłaby się aż do nocy i dopiero wtedy przegralibyśmy.
Czerwonoskórzy całymi tuzinami czołgaliby się wśród
wysokiej trawy i uderzyliby na nas, zanim zdołalibyśmy
podnieść ramię do obrony.

— Nie ma nawet chrustu — biadał pułkownik — którego

ogień mógłby nam dostarczyć niezbędnego oświetlenia! Nie
mam nadziei, by wynik mógł być szczęśliwy!

Kapitan Artigas mężnie i dumnie podniósł głowę.

background image

— Co do nas, uczynimy wszystko co możliwe, aby jak

najdłużej powstrzymać nieszczęście. Może pan na to liczyć,
senor Bergman!

— Jestem o tym najgłębiej przekonany — odparł doktor i

serdecznie uścisnął dłonie obu żołnierzom. — Prócz tego może
uda mi się usunąć pańską troskę co do oświetlenia.

— Tym lepiej! — rzekli obaj żołnierze. — A teraz niech pan

nam powie, na co mamy głównie zwracać uwagę.

— Indianie przede wszystkim nie śmią zawładnąć szczytem

góry.

— To wiemy.
— Prócz tego dziś rano wysłałem jednego żołnierza do

podnóża góry, który mi przyniósł upragnioną wiadomość, że
tam jest małe rozlewisko. Musimy więc zapewnić sobie
połączenie między tym rozlewiskiem a szczytem, tak długo
przynajmniej, dopóki balon nie zostanie napełniony.

— Rozumiem — odparł kapitan Artigas. Skoro zatem balon

wzniesie się w powietrze, możemy w razie niebezpieczeństwa
porzucić nawet wóz pancerny?

— Możecie to uczynić, gdyż wówczas amunicja będzie

prawdopodobnie zupełnie wyczerpana. Obawiam się w ogóle,
że nasze zapasy amunicji są zbyt skąpe.

— To prawda, niestety — potwierdził kapitan. — Tam na

dole, koło Cerro Cristian, strzelaliśmy zanadto w powietrze,
aby nastraszyć Indian, stąd też musimy oszczędnie się
obchodzić z tymi kilku ładunkami, które nam pozostały. Lecz
nie troszcz się, kochany doktorze, o te drobnostki. Staraj się
tylko, aby maszyna wydostała się na szczyt, o innych sprawach
my już pomyślimy.

Podali sobie jeszcze raz dłonie. Było to nieme przyrzeczenie,

że każdy z nich wytrwa do ostatniego tchu na swoim
stanowisku, a także, że jeden pokłada w drugim bezgraniczne

background image

zaufanie. Następnie rozeszli się i każdy udał się do swojej
pracy.

Kapitan Artigas zwołał swoich żołnierzy i w krótkich

słowach przedstawił im obecne położenie, jak również zadanie,
które mają spełnić. Następnie ruszył w drogę na czele swej
kolumny jeźdźców, aby powstrzymać napór Indian. Po upływie
pół godziny pozostali usłyszeli w zachodniej i południowej
stronie żywy ogień karabinowy. Mr Bopkins pod wpływem
zniechęcenia do świata i do ludzi pojechał naprzód i siedział
właśnie samotnie na szczycie Cerro San Miguel. W oddali
widział zwinne postacie, które się wzajemnie ścigały. Potyczka
jazdy trwała.

Pułkownik dojechał tymczasem do rozlewiska i ustawił wozy

w kształcie koła. Tylko maszyna dra Bergmana pozostała na
zewnątrz. Wóz z balonem stał tuż nad wodą.

Pozostało trzydziestu żołnierzy, którzy mieli pomagać

peonom. Pułkownik kazał im zsiąść z koni i wykopać dookoła
wozów podwójny pierścień rowów strzeleckich.

Tymczasem peonowie sprzęgli podwójny szereg koni i

popędzili je na szczyt Cerro San Miguel i z powrotem na dół,
aby je zapoznać z zadaniem. Chodziło o to, aby w
najważniejszej chwili nie zaczęły się płoszyć i stawać dęba.
Gdyby kosztowna maszyna się przewróciła, mogłaby się tak
uszkodzić, że stałaby się zupełnie nieużyteczna. A w tym
wypadku los ekspedycji byłby przypieczętowany.

Zaprzężono konie do wozu. Początkowo szły pampasem, a

potem poczęły się wspinać po stromym stoku na szczyt Cerro
San Miguel. Droga nie była tu wprawdzie zbyt wyboista, lecz
wóz kołysał się silnie wskutek szybkiego ruchu. Doktor, który
przypatrywał się temu z dołu, obawiał się przez chwilę, że jego
maszyna się wywróci i rozbije w drzazgi. Lecz właśnie to
szarpanie uchroniło ją od upadku i na koniec szczęśliwie
dostała się na szczyt.

background image

Doktor wraz z dwoma inżynierami przybiegł szybko i

odśrubował boczne, drewniane ścianki, które zakrywały
maszynę. Zbadał jej wnętrze, lecz nie odkrył nic podejrzanego.
Teraz chodziło o to, aby pomocnikom objaśnić wynalazek.

Tymczasem Jaś i sir Bendix zajęci byli inną robotą.

Zbudowali latawiec, który był większy i lżejszy, niż poprzedni.
Po chwili przyszedł do nich doktor i przymocował druty.

Po upływie godziny zerwał się wiatr, dość silny, aby móc

unieść latawiec w powietrze. W międzyczasie linia bojowa
zbliżyła się do góry. Było rzeczą widoczną, że żołnierze
zmagają się z przeważającymi siłami i pod ich naporem musieli
się cofnąć.

Doktor idąc powoli na szczyt, kilkakrotnie z głęboką troską

spojrzał na walczących. Lecz na razie nie mógł przyjść im z
pomocą. Całą uwagę skupił na latawcu, którego sznur druciany
trzymało w ręku kilku peonów, stojących na szczycie góry.
Doktor kazał im drut przywiązać do tylnego koła wozu, po
czym połączył przewód z telegrafem iskrowym. Następnie
usiadł na krzesełku polowym i drżącymi ze wzruszenia rękami
nadał w przestworza następującą depeszę:

— Dotarliśmy szczęśliwie na szczyt Cerro San Miguel. Czy

może pan wysłać mi prąd?

Upłynęła długa jak wieczność minuta, po czym przyszła

odpowiedź:

— Wszystko gotowe. Za pięć minut służę! Głośny okrzyk

radości wydarł się z piersi inżynierów, kamień młyński spadł z
ich serc!

Doktor szybko przyśrubował przewody do innych części

maszyn. Następnie oczy wszystkich z wytężeniem poczęły
obserwować skalę woltomierza.

Po chwili wskazówka poruszyła się i po kilku wahaniach

stanęła na cyfrze pięciu tysięcy.

background image

Obaj młodzi inżynierowie ze zdumieniem spojrzeli na szefa.

Ten uśmiechnął się spokojnie i rzekł: — Tak jest istotnie, jak
przypuszczałem. Nasz aparat jest za skromny, aby chwytać całą
wysłaną nam energię. Lecz to, czego dostarcza, wystarczy, aby
wytworzyć wodór dla naszego balonu. Balon uniesie w
powietrze specjalnie skonstruowany aparat, który dostarczy mi
dość silnego prądu dla moich celów.

Po tych słowach otworzył dolną komorę wozu i wydobył

zwój kabli, których koniec przymocował do aparatu. Następnie
zwój potoczył się po stoku góry i zatrzymał się u jej podnóża.
Doktor udał się tam i drugi koniec kabla przyśrubował do
aparatu, rozkładającego wodę na pierwiastki, który natychmiast
zaczął pracować. Wodór potężnymi falami począł się podnosić
i napełniać balon, który pęczniał i wzdymał się coraz bardziej.

Był czas najwyższy! Bój już się toczył w pobliżu!
Trzydziestu peonów, którzy się połączyli ze swoimi

towarzyszami, zostało przyjętych z entuzjazmem, jako posiłki
niezmiernie pożądane.

Indianie rzucali się raz za razem do szturmu, nie troszcząc się

ogromnymi stratami, wyrządzanymi kulami żołnierzy kapitana
Artigasa. Ich niesłychane męstwo i pogarda śmierci napełniała
zdumieniem nawet samego kapitana. Jego ludzie byli już w
najwyższym stopniu wyczerpani, więc pytał się samego siebie,
jak długo jeszcze mogą stawiać opór.

Lecz jeszcze raz można było przerwać bitwę.

Czerwonoskórzy wojownicy dostali się w pole ostrzału
karabinu maszynowego. Pułkownik, który siedział na wieży
pancernej, lepiej umiał ocenić przewagę takiej świetnej broni
niż doktor. Jego sokole oko poznało natychmiast słabe miejsce
w szeregach strzelców, więc skierował tam ogień, aby nie
dopuścić do przełamania linii. Walka toczyła się w ten sposób
bez rozstrzygnięcia aż do południa.

background image

A teraz w kilku słowach wyjaśnimy konstrukcję maszyny

doktora.

Słynny fizyk Hertz wykazał, jak wiadomo, że każde

wyładowanie elektryczne jest punktem wyjścia dla fal, które
rozchodzą się w przestrzeni, jak fale świetlne. Próby, związane
z tym odkryciem, umożliwiały na przełomie XX wieku
wynalezienie aparatu do telegrafii bezprzewodowej.

Wielu ludzi żywiło na tej podstawie nadzieję, że niebawem

będzie można wysyłać do odległych miejscowości energię
elektryczną bez pośrednictwa metalowych przewodników.
Lecz do tego była jeszcze daleka droga. Dużo wody upłynęło,
zanim uczony niemiecki dr Bergman zdołał wynaleźć sposób
przenoszenia prądu o wysokim napięciu. Ten genialny
wynalazek postanowił wykorzystać przy budowie linii
kolejowej Matto Grosso Plata.

Obfite zasoby wodne prowincji boliwijskiej Cochabamba

zamieniono w energię elektryczną i skierowano na jeden ze
szczytów górskich Santa Cruz.

Tutaj zamieniono ją według systemu dra Bergmana w prąd o

niezwykle wysokim napięciu, którego fale za pomocą
specjalnie skonstruowanych reflektorów wysyłano dalej w
kierunku Cerro San Miguel, gdzie maszyna dra Bergmana
wytwarzała równoległy prąd o niesłychanej sile. Maszyna ta
składała się przede wszystkim z odbieracza, który chwytał
wysłaną mu energię. W drugiej części maszyny, w
transformatorze, energia ta, według potrzeby, mogła się
przemienić w prąd o wysokim napięciu albo też w trzeciej
części ulec dalszej przemianie, która właśnie dowodził, jak
cudowny i genialny był wynalazek dra Bergmana. Działanie tej
trzeciej części poznamy niebawem.

background image

R

OZDZIAŁ

XXVI

C

ZARODZIEJSKIE ŚWIATŁO


Wróćmy do ludzi, którzy stali dokoła balonu, obserwując

niecierpliwie, jak się jego powłoka powoli napełnia. Gdy
ciemności zapadły był zaledwie do połowy napełniony i trzeba
było czekać co najmniej dwie godziny, zanim będzie gotowy
do napowietrznej podróży. W każdym razie doktor mógł już
teraz dopomóc nieco znużonym obrońcom obozu. Wrócił na
szczyt Cerro San Miguel i część prądu wpuścił do reflektora,
który był umieszczony na przedniej części maszyny. Działanie
było prawie natychmiastowe.

Chiacutak umyślnie nie rozpoczął ataku od razu wszystkimi

siłami. Wiedział, że jego wojownicy niewiele wskórają wobec
dalekosiężnych karabinów białych, jak długo ci mogą
spokojnie i bez przeszkody celować. Z tego też powodu
postanowił w miarę możliwości znużyć wrogów. W nocy mógł
swoje rezerwy rzucić na wycieńczonych żołnierzy, którzy w
ciemnościach nie będą w stanie odróżnić celu, a tym samym
muszą szybko ulec w walce wręcz.

Skoro słońce skłoniło się ku zachodowi, obaj inżynierowie

spostrzegli ze szczytu góry, że z ciemnych głębin lasu
wyłaniają się przerażająco wielkie tłumy, które biegną cwałem
w kierunku pola walki. Lecz w tym momencie wmieszał się
doktor, który przeczuł tego rodzaju rozwój wypadków i puścił
w ruch reflektor.

Indianie, którzy byli już pewni zwycięstwa, spostrzegli nagle

z przerażeniem oślepiający stożek światła, które oświetlało
olbrzymie przestrzenie równiny. W zabobonnym strachu
wyobrazili sobie, że jakiś przepotężny demon przyszedł z
pomocą białym wrogom. Ogarnęło ich straszliwe przerażenie.
W dzikim popłochu, w bezładnym chaosie, poczęli uciekać na

background image

wszystkie strony. Ogień białych, który osłabł, teraz wzmógł się
znacznie i raził szczególnie tych, którzy właśnie się znajdowali
w oświetlonym polu.

Przez jakiś czas zdawało się, że sam reflektor starczy, by

wszystkich Indian zmusić do ucieczki. Lecz Chiacutak nie dał
się tak łatwo oszukać, a ponieważ kapitan Artigas nie mógł ze
swoimi znużonymi żołnierzami go ścigać, udało mu się znów
zebrać swoje zastępy.

Głucho zagrały w oddali rogi, w które stary kacyk kazał dąć,

aby swoim wojownikom oznaczyć punkt gdzie się mają zebrać.
Za pomocą gróźb i zachęcających mów udało mu się opanować
ich trwogę i nakłonić do odwrotu. Co więcej umiał nawet
znaleźć wyjaśnienie dla tego niesamowitego światła, które
czerwonoskórzy przynajmniej częściowo pojęli.

To zmniejszyło ich niewiarygodną trwogę. Wkrótce zdołali

nawet wykorzystać pewną okoliczność. Oto zauważyli, że
ogień nieprzyjaciół skierowany jest tylko na te oddziały, które
stoją w świetle; ci wojownicy musieli się rzucić na ziemię,
chcąc ujść morderczym kulom, gdy tymczasem ich towarzysze,
znajdujący się w ciemnościach, mogli bez przeszkód posuwać
się naprzód.

To było powodem, że żołnierze, którzy już z ulgą odetchnęli,

ujrzeli nagle znów wrogów tuż przed sobą, więc musieli,
zaciskając zęby, nabijać karabiny i strzelać, a także coraz dalej i
dalej cofać się; bardziej węższe stawało się ich koło.

Wreszcie wycofali się aż do rowów strzeleckich. Doktor już

nie miał potrzeby poruszać reflektora. Mały obóz leżał w
środku koła świetlnego u stóp góry, a dokoła było pole ostrzału,
oświetlone na przestrzeni trzystu kroków.

Osobliwą i dla obu oficerów wprost niezrozumiałą

okolicznością było to, że czerwonoskórzy całą swoją
wściekłość skierowali przeciwko wozom u podnóża góry, a o
łup na szczycie góry zdawali się zupełnie nie troszczyć. Gdyby

background image

ze wszystkich stron zaatakowali górę, byłoby dla obrońców
mimo całego męstwa niemożliwą rzeczą utrzymać się na dole
nad rozlewiskiem.

Powód był dwojaki.
Przede wszystkim Indianie mimo wyjaśnień wodzów nie

dowierzali reflektorowi i nie mieli ochoty się przekonać, czy
ten płomień zapaliły ręce ludzi czy demonów. Chiacutak zaś z
drugiej strony tym razem nie miał jeńca który by mu zdradził
słabe strony przeciwników. Ponieważ wiedział doskonale, jak
niebezpieczny jest balon i zauważył, że ta latająca kula na nowo
jest napełniona, doszedł do przekonania, że w razie jej
zniszczenia nieprzyjaciele muszą bezwarunkowo zginąć.

Z tego też powodu rozpoczął generalny atak na wozy.
Na razie położenie białych było krytyczne. Żołnierze

niedługo jeszcze bronili się z rowów strzeleckich, gdy nagle,
karabin maszynowy zamilkł, bo zabrakło amunicji. Indianie
podsunęli się tak blisko, że strzałami razili już konie, stojące
poza wozami. Ranne zwierzęta rzucały się jak szalone i
szerzyły wśród pozostałych popłoch. Ludzie stojący dokoła
balonu obawiali się ustawicznie, by nie zostali stratowani
kopytami.

Wówczas jeden z inżynierów zdecydował się przerwać

wytwarzanie wodoru, chociaż balon był dopiero w jednej
trzeciej napełniony. Powiedział sobie, że w tym stanie może
wysłać w górę przynajmniej odbieracz fal elektrycznych i
utrzymać go przez kilka godzin, gdy tymczasem byłoby rzeczą
nader wątpliwą, czy zdołaliby go zanieść na górę, gdyby
jeszcze dłużej pozostali na tym miejscu.

Inżynier zawiadomił o tym pułkownika i skinął na peonów,

aby balon wynieśli na wysokość góry. Ci byli już wyćwiczeni
w tym i z zimną krwią wytrawnych robotników przystąpili do
pracy.

background image

Ledwo czerwonoskórzy spostrzegli, że owa straszliwa

latająca kula lada chwila może im uciec, z dzikim rykiem
rzucili się na rowy strzeleckie.

Kapitan Artigas szybko wezwał do odwrotu swoich

żołnierzy, którzy cofnęli się za ,wozy, skąd mogli się bronić
przed napierającą falą nieprzyjaciół. Dowódca ich zdawał sobie
doskonale sprawę, że ten ostatni szaniec może się utrzymać
tylko kilka Szybko kazał odsunąć kilka wozów. Wówczas jego
żołnierze się cofnęli i batami uderzyli konie, które skoczyły w
wyłom. Rozjuszone zwierzęta rzuciły się na Indian, którzy
właśnie atakowali z ogłuszającym wrzaskiem radości, pewni
zwycięstwa. W następnym momencie dokoła wozów utworzył
się rozszalały chaos spłoszonych koni i wrzeszczących,
biadających lub przeklinających ludzi. Nie można sobie
wyobrazić nic dzikszego i bardziej przerażającego.

Dla białych była to niezmiernie oczekiwana pauza, mogli

bowiem tymczasem pobiec za balonem, który dotarł już do
polowy wysokości Cerro San Miguel. Tutaj przystanęli, aby
przyjąć Indian, jeśli tylko ochłoną z przerażenia i znów rzucą
się naprzód do ataku.

Lecz ta przerwa trwała dłużej, niż się spodziewali. Indianie

przede wszystkim rzucili się na wozy i zapasy pozostawione
przy rozlewisku i jak szaleńcy poczęli wszystko rozbijać.
Nawet żelazne płyty wagonu pancernego poczęły ustępować
pod ich wściekłymi ciosami. Dopiero gdy Chiacutak wysłał
posłańca, który ich surowo zgromił z powodu zwłoki,
przypomnieli sobie właściwe zadanie i zaczęli atakować stok
góry.

Balon tymczasem szczęśliwie dostał się na szczyt góry.

Doktor z westchnieniem ulgi przymocował do dolnego
pierścienia siatki, aparaty odbiorcze. Lina poczęła się szybko
odwijać od kołowrotka. Balon wzbił się w przestworza i
wkrótce nie można go było odróżnić od zachmurzonego nieba.

background image

Teraz doktor dał umówiony sygnał. Wszyscy dzielni

obrońcy, ledwo dysząc ze znużenia, rzucili się na ziemię na
płaskim szczycie góry. Lufy ich karabinów sterczały nad
stromym zboczem. Huknęły wystrzały. Amunicja była już na
wyczerpaniu, co więcej, niektórzy z dzielnych żołnierzy,
wystrzeliwszy ostatnią kulę, trzymali w garści ciężki pałasz,
chcąc życie sprzedać jak najdrożej.

Lecz los miał im oszczędzić tej ostatniej, strasznej walki.
Ledwie odwinęła się zupełnie lina na której się unosił balon,

gdy nagle doktor zamknął dźwignię, łączącą przewodniki
odbieracza z maszyną. Następnie trzej inżynierowie znów
pochylili swe głowy nad woltomierzem, którego wskazówka
szybko poczęła się posuwać, aż wreszcie stanęła na cyfrze sto
tysięcy. Maszyna skoncentrowała w sobie prawie całą tę
potężną energię elektryczną, którą wysłano z Andów!

Dr Bergman szybko zamknął i otworzył kilka innych dźwigni

i zasuwek. Wówczas ze środka tajemniczego wozu wysunął się
w górę pewnego rodzaju maszt żelazny, który na szczycie miał
ołowiany cylinder o średnicy dwudziestu centymetrów i
potrójnej długości.

Cylinder ten unosił się na wysokości mniej więcej

dwudziestu metrów ponad wozem. W środku biegł dokoła
otwór szerokości palca, z którego strzelały jaskrawe promienie
świetlne.

Zdawało się, że we wnętrzu podwójnego cylindra znajduje

się potężna lampa łukowa, której oślepiająca jasność rozlewa
się na wszystkie strony w kształcie kręgu.

Kręcąc śrubą, można było otwór w cylindrze zniżyć,

skutkiem czego z kręgu świetlnego powstał stożek światła,
którego promienie padały dokoła na stoki góry, gdy tymczasem
ludzie na szczycie góry byli pogrążeni w ciemnościach.

Teraz doktor rozejrzał się uważnie dokoła, chcąc się

przekonać, czy któryś z jego ludzi nie został porażony

background image

światłem. Dopiero gdy się pod tym względem uspokoił,
krzyknął do nich silnym głosem:

— Nie ruszajcie się z miejsca, jeśli wam życie miłe!
Po tych słowach nacisnął jakąś sprężynę w maszynie.

Oślepiający stożek świetlny znikł, lecz na jego miejscu poczęła
działać jakaś tajemnicza siła, tak straszna, że nadsłuchującym
ludziom krew ścięła się prawie w żyłach.

Reflektor jeszcze oświetlał znaczną część stoku góry, więc

można było spostrzec, że Indianie już przebyli dwie trzecie tej
przestrzeni. Nagle ci, co byli na przedzie jak gdyby
nadnaturalną siłą porażeni, wyciągnęli w biegu zdrętwiałe
ramiona i runęli na ziemię. W następnej sekundzie biegnących
poza nimi, spotkał taki sam los — a potem jeden szereg Indian
za drugim padał pokotem, aby się już więcej nie podnieść.
Coraz dalej i głębiej biegła ta potworna, niewidzialna potęga,
która gasiła wszelkie życie. Dosięgła podnóża góry, a potem
poczęła szaleć na równinie, posuwając się coraz dalej.
Oślepiający blask reflektora pozwalał widzom obserwować
straszliwe skutki nieznanej siły.

Jeszcze nie upłynął nawet kwadrans, a zdawało się, że na

równinie ani jeden czerwony wojownik nie pozostał przy życiu.
Leżeli oni w okropnym bezładzie porozrzucani na stoku góry i
na pampasie. Broń wypadła z ich rąk. Tam, gdzie niedawno
rozlegały się radosne okrzyki zwycięstwa, teraz panowało
milczenie śmierci.

— Straszne! — wykrzyknął pułkownik i z przerażeniem

spojrzał na człowieka, który jednym poruszeniem sprężyny
mógł zabić tysiące ludzi.

Kapitan Artigas i inni byli niemniej wstrząśnięci tym

okropnym zjawiskiem.

— Uspokójcie się, moi panowie! — zawołał doktor z

pogodnym uśmiechem na ustach. — To wszystko nic nie
zaszkodzi naszym czerwonym przyjaciołom. Oni są tylko

background image

porażeni na przeciąg kilku godzin, zależnie od tego, czy
znajdowali się bliżej czy dalej od mej maszyny.

— Dzięki Bogu, że pan nas tym pocieszył — odparł

pułkownik, ścierając sobie zimny pot z czoła. — Jestem
wprawdzie starym żołnierzem, lecz tego straszliwego
kwadransa nie zapomnę nigdy!

— Ma pan słuszność — rzekł kapitan Artigas. — Jestem

przyzwyczajony od młodości do walk i bitw, przeżyłem dużo
okropnych chwil w niezliczonych wyprawach na Indian, ale ten
widok był niemożliwy do zniesienia nawet dla zahartowanych
wilków z pampasów! Ludzie padali, jak kłosy pod kosą
żniwiarza, a przy tym tak cicho, tak bez widocznej przyczyny,
jak gdyby sąd ostateczny nastał! Niechże pan nam wreszcie
wyjaśni, co jest przyczyną tego przerażającego zjawiska. Może
pan nam to śmiało powiedzieć, bo nie sądzę, by obecnie
ktokolwiek odważył się nie dowierzać pańskim słowom i
wątpić w pański geniusz.

— O, proszę bardzo, niech mnie pan nie zawstydza! —

odparł doktor. — Wpadłem tylko na dobry pomysł, na który stu
innych ludzi łatwo mogło wpaść. Wyjaśnienie jest bardzo
proste.

Opisał swoją maszynę i jej działanie, co już znamy, po czym

tak mówił dalej:

— Jeśli otrzymaną energię skieruję do trzeciej części mej

maszyny wówczas wynaleziona przeze mnie lampa na szczycie
masztu może wytwarzać albo zwyczajne białe światło albo też
według życzenia pewnego rodzaju czarne promienie o
niezwykłych właściwościach, do których odkrycia doszedłem
na podstawie następującego rozumowania. Dawno już
spostrzeżono, że długotrwałe oświetlanie za pomocą lampy
łukowej wywołuje niekiedy — podkreślam: tylko niekiedy! —
ciężkie zapalenie oczu lub nawet uszkodzenie mózgu.
Zazwyczaj przypisywano działanie to okoliczności, że owe

background image

lampy łukowe wysyłają szczególnie wielką ilość fioletowych i
ultrafioletowych promieni, które wywołują znaczne przemiany
chemiczne. Lecz te promienie właściwie tylko niszczą tkanki
organiczne, podobnie jak promienie Röntgena, tak, że mi nie
wystarczały do bezpośredniego wyjaśnienia owych porażeń
mózgowych i nerwowych. Zarazem uderzyło mnie to, że małe
żyjątka, np. mrówki, okazują osobliwy niepokój we fioletowym
świetle i zdawało mi się, że to musi mieć przyczynę nie tylko
chemiczną ale i fizjologiczną.

Nagle sir Allan sięgnął szybko ręką do kieszeni i wydobył

swój obszerny notes. Dotychczas dość obojętnie przysłuchiwał
się wyjaśnieniom doktora, lecz gdy teraz kolej przyszła na
owady, uczuł nagle nieprzezwyciężone zainteresowanie dla
odkrycia dra Bergmana i począł spiesznie pisać w swej
książeczce.

Gdy dr Bergman spostrzegł ten niespodziewany zapał, lekki

uśmieszek przesunął się po jego ustach i tak mówił dalej:

— Rozpocząłem

długie

i

żmudne

badania

nad

najrozmaitszymi źródłami światła i po wieloletnich trudach
udało mi się wykazać, że owo porażenie systemu nerwowego
występuje wskutek domieszki pewnych obcych ciał w
błękitnym świetle. Lecz nie tylko to! Skonstruowałem aparat, a
jeśli wolicie to lampę, która wytwarzała wyłącznie tylko
promienie, działające na system nerwowy. Przy silnym prądzie
elektrycznym promienie te były tak intensywne, że mogły
system nerwowy człowieka i wielkich ssaków na miejscu
obezwładnić, a przy dłuższym działaniu zupełnie zniszczyć i
sprowadzić śmierć. Stąd też ostrzegałem panów, abyście się
spokojnie zachowywali.

Spośród przysłuchujących się tylko dwaj asystenci byli dość

wykształceni, aby te wyjaśnienia należycie zrozumieć. Inni z
podziwem potrząsali głowami, a wśród peonów i żołnierzy

background image

niektórzy może nawet uważali doktora za potężnego
czarodzieja, którego rozkazów słuchają piekielne moce.

Dr Bergman przerwał działanie lampy w ołowianym

cylindrze i zapalił łukową lampę, która miłym, łagodnym i
jasnym światłem oblała całe Cerro San Miguel i kawał
pampasów. Następnie wszyscy rzucili się na zapasy żywności,
uratowane przed zwierzęcą żarłocznością Indian, i zaspokoili
dotkliwy głód. Czas był najwyższy gdyż pusty żołądek, po
długotrwałych trudach i walkach, Mruczał nie na żarty.

Wkrótce potem członkowie ekspedycji zauważyli, że

przepowiednia doktora zaczyna się urzeczywistniać. Jeden
Indianin za drugim począł się podnosić z ziemi, budząc się z
letargu. Każdy z nich przez kilka chwil patrzył błędnie przed
siebie, a potem z dzikim przerażeniem rzucał się do ucieczki,
albowiem widział, że cały obszar ziemi dokoła zasłany jest
rzekomymi trupami towarzyszy.

Zwycięscy biali ze szczytu góry z wesołą ciekawością

obserwowali to nigdy nie widziane widowisko i raz za razem
wybuchali głośnym śmiechem, gdy ten lub ów spośród
przebudzonych w sposób zbyt komiczny się zachowywał i
najdziksze skoki wykonywał.

Liczba nieprzyjaciół leżących na polu walki zmniejszała się z

każdą chwilą. Gdy zaświtał poranek leżało tylko kilka tuzinów
wojowników na zboczach góry.

Doktor kazał spośród nich związać kilku, którzy mu się

wydawali kacykami. Mieli oni mu służyć jako zakładnicy i
pośrednicy pokojowi między czerwonoskórymi a białymi. Z
wyjątkiem tych niewielu i poległych 2 marca rano w okolicy
nie było widać ani jednego Indianina.

Zwycięstwo było zupełne. Lecz biali na razie nie mogli

myśleć o świętowaniu. Z wozów pozostały tylko bezużyteczne
szczątki, amunicja stopniała niemal od zera, a przede
wszystkim brakło żywności. Trzeba było jak najprędzej

background image

postarać się o żywność, dopóki Indianie przygnębieni byli
klęską. Mimo wszystko było możliwą rzeczą, że Chiacutak
znów ich zgromadzi i poprowadzi do walki.

Około trzydziestu żołnierzy zabrało całą amunicję i udało się

pieszo do małego słodkowodnego jeziorka na północ od Cerro
San Miguel. Tutaj rozpoczęli połów ryb przy pomocy
najrozmaitszych narzędzi i rzeczywiście udało im się
wieczorem przywieźć do obozu pokaźny łup. Część upieczono
natychmiast na wieczerzę, część uwędzono i schowano na
wypadek potrzeby.

Oddział jeźdźców wyruszył w poszukiwaniu koni które

zbiegły w czasie nocnych walk. Udało im się jednak tylko część
schwytać: większość rozproszona po lasach, nie pojawiła się
już więcej i przepadła na zawsze.

Doktor wysłał dwóch Indian, którzy mieli staremu kacykowi

przedłożyć warunki pokojowe. Wrócili po trzech dniach i
oznajmili, że Chiacutak ma zamiar przybyć niebawem. Stary
wódz przekonał się, że męstwo jego wojowników jest złamane
na długi czas, jeśli nie na zawsze, stąd też okazał się skłonny do
rozpoczęcia układów. Zapewniono mu zupełne bezpieczeństwo
i nietykalność, czemu zaufał.

Układy nie trwały długo. Jedynym żądaniem białych było to,

by żaden czerwony wojownik nie zbliżał się w przyszłości
więcej, niż na jeden dzień marszu, do Cerro San Miguel, a
Chiacutak nie miał żadnego powodu, by żądanie to odrzucić.

W ten sposób zawarto pokój z nim samym i z kilku jego

wodzami, po czym odeszli wszyscy, a także i jeńcy.

Zanim stary kacyk zniknął wśród zielonych zarośli puszczy,

odwrócił głowę raz jeszcze i rzucił długie spojrzenie na górę, u
której stóp rozstrzygnął się los jego ludu.

Straszliwa nienawiść żarzyła się w tym spojrzeniu. Lecz

widniało w nim także coś, jak gdyby podziw dla śmiałej garstki
białych pionierów, którzy potęgą swego ducha zdobyli dla

background image

cywilizacji ostatni zakątek południowoamerykańskiej ziemi.
Ponad szczytem Cerro San Miguel unosił się balon, jak gdyby
symbol zwycięstwa — niemy, a jednak tak wymowny świadek
przewagi białej rasy.

Chiacutak wolnym krokiem i ze spuszczoną głową wszedł do

lasu. Nie ujrzał go odtąd nikt.

W obozie dra Bergmana panował ożywiony ruch. Już na

pierwszą wieść o tym, że ekspedycja szczęśliwie dotarła na
szczyt Cerro San Miguel, wyruszyły z San Jose znaczne
oddziały budowlane, aby dostarczyć szyn z rzeczonego miasta
przez północną część Gran Chaco.

Wkrótce potem mógł don Rocca donieść z Yuquirendy, że

południowy oddział budowlany dotarł do Yuquirendy i że na
Rio Pilcomayo urządzono regularną żeglugę parową między
Rio Plata i Buenos Aires. Teraz już można było bez zwłoki
rozpocząć budowę linii kolejowej Matto Grosso — Plata.

Doktor i obaj jego asystenci mieli dużo roboty. Doktor wziął

na siebie zadanie wysyłania do oddziałów budowlanych energii
elektrycznej, dostarczonej mu z Andów. Za pomocą tej energii
można było uruchomić pociągi z materiałami, warsztatami,
maszynami i narzędziami.

Obaj oficerowie i żołnierz spędzali czas na polowaniu i

rybołówstwie. Ponieważ pogoda była piękna, przeto łup był
obfity. Jaś piekł i gotował w nowo urządzonej kuchni od rana
do wieczora, jak gdyby swą sztuką chciał sobie zasłużyć na
nieśmiertelność.

Sir Allanowi udało się wynieść cało drogocenny zbiór z

zamętu bojowego i umieścić na szczycie Cerro San Miguel.
Teraz mógł bez przeszkody rozkoszować się widokiem swoich
ukochanych wielonogów.

A Mr Bopkins? Temu doświadczonemu człowiekowi,

zawdzięczającemu karierę samemu sobie, doskonale posłużyła
ostatnia bolesna nauka. Wszystkimi siłami dążył, by

background image

towarzysze podróży zapomnieli o jego przeszłości i na każdym
kroku starał się być im pożyteczny. Ponieważ jednak znał się
tylko na sztuce robienia pieniędzy i na niczym więcej, przeto
wpadł na pomysł, aby dopomóc sir Allanowi w spełnieniu jego
najgorętszych życzeń. Szukał owadów we wszystkich
możliwych zakątkach i chował do kieszeni wszystko, co
zdawało się mieć więcej niż sześć nóg. Po upływie kilku
tygodni jankes pod kierunkiem sir Allana wykształcił się na
nienagannego poszukiwacza owadów.

Wreszcie zdarzył się wielki i długo oczekiwany wypadek!

Gdy pewnego wieczora Mr Bopkins wypróżnił swoją blaszaną
puszkę na owady, znalazł się setny nowy okaz! Radość i
szczęście sir Allana nie miały granic! Uściskał gorąco swego
dawnego przeciwnika i przy najbliższej wieczerzy
wypowiedział płomienne przemówienie na temat jego
poprawy. W ten sposób znikł ostatni rozdźwięk w gronie
członków ekspedycji i w obozie zapanowała pogodna
atmosfera.

Dwa lata jeszcze upłynęły na gorączkowej pracy, po czym

pierwszy pociąg pomknął z San Jose do Yuquirendy. Zabrał on
także naszych bohaterów, którzy zatęsknili już do swojej
ojczyzny. John, służący sir Allana, dźwigał za swoim panem
dwa ogromne pakunki. Znajdowały się w nich manuskrypty,
opisujące sto nowo odkrytych gatunków owadów, gdyż
niestrudzony badacz o każdym napisał osobne dzieło.

Miejmy nadzieję, kochany czytelniku, że Królewskie

Towarzystwo Naukowe nie zakwestionuje mu żadnego z
okazów, z takim trudem zdobytych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Przez dzikie Gran Chaco
Karol May Przez dzikie Gran Chaco
May Karol Panowie na Greifenklau(1)
May Karol Klasztor della Barbara (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Maskarada w Moguncji (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Szatan i Judasz 02 06 Pogromca Yuma
May Karol W dzunglach Bengalu
May Karol Walka o Meksyk (SCAN dal 787)
May Karol Szatan i Judasz 02 08 U stóp puebla
May Karol W Kraju Mahdiego 2#3
May Karol Szatan i Judasz 02 02 Klęska Szatana
May Karol Szatan i Judasz 02 10 Ocalone miliony
May Karol SĘPY SKALNE
12 May Karol Jego Krolewska Mosc

więcej podobnych podstron