Karol May Przez dzikie Gran Chaco

Karol May




Przez dzikie Gran Chaco


Na podstawie wydania z 1924 roku



Rozdział I
Wesoła zabawa i jej smutny koniec


W odległości 22 km od punktu, w którym sześćdziesiąty stopień na zachód od Greenwich przecina Rio Pilcomayo, leży fort Yuquirenda. Obwarowania jego składają się z rowu i z glinianego wału, wysokości dwóch łokci, który deszcz naruszył nieco na rogach. Wał ten jednak nie stanowi wielkiej przeszkody dla młodzieży miasteczka, która nie zawsze opuszcza fort przez jedną z dwóch istniejących bram. Przestrzeń w obrębie wałów podzielona jest na osiemdziesiąt prawie „manzanas”, z których ledwie połowa jest zabudowana. Budynki wzniesione są z tzw. „adobe” — czyli z gliniastej ziemi, zmieszanej ze słomą i wysuszonej na słońcu. Tego rodzaju cegły stanowią w tej okolicy jedyny materiał budowlany.

Domy w większości posiadają ściany bez okien i nie mają pięter; na dziedzińcu stoi kuchnia, urządzona w stylu „enramada”, tj. składa się z dachu uplecionego z gałęzi i podpartego palami z czterech stron. Pozostałe trzy boki podwórza tworzą „galpones”, służące jako magazyny. Dłuższe ściany tych magazynów sięgają prawie ziemi, węższe natomiast są wolne i rzadko tylko zakryte pewnego rodzaju zasłoną.

Udogodnienia w tych domach na granicy Chaco (wym.: „czako”) polegają na osławionych legowiskach, które wszyscy bez wyjątku europejscy podróżnicy opisują jako osobliwe narzędzia tortur, dręczące zmęczonego jazdą konną i upałem człowieka. Na ogół odpowiadają koszarowym pryczom i spoczywają z przodu na niższych a z tyłu na wyższych podporach. Twarda, wyschła skóra krowia nie bardzo powiększa wygody takiego legowiska.

Potrawy spożywa się zazwyczaj na starannie wygarbowanej skórze koźlej, rozpostartej na ziemi. Tylko bardzo wytworni „caballeros” pozwalają sobie na zbytek stołu, przy czym kloce drewniane odpowiedniej wysokości służą za krzesła. Lecz nawet tego rodzaju krzeseł bardzo rzadko używają mieszkańcy Gran Chaco. Zarówno „caballeros” jak i „senoras” i „senoritas” najczęściej siedzą na siodle lub leżą na wyżej opisanych legowiskach, zabijając czas i nudę paleniem papierosów.

W owym zapomnianym miasteczku, w dniu, w którym zaczyna się nasze opowiadanie, obchodzono radosną uroczystość. W ratuszu zebrały się wszystkie znakomitości gminy, a więc kapitan dragonów stacjonujących tutaj, jego dwudziestu kawalerzystów, burmistrz i sędzia; prócz tego pozostali mieszkańcy wraz ze swoimi damami, byłoby bowiem krzywdą i obelga wykluczać z tego rodzaju publicznego zebrania choćby tylko jednego z mieszkańców miasteczka. Zebrani tańczyli ochoczo i wytrwale mimo dusznego wieczoru przy dźwiękach najrozmaitszych instrumentów, a często gęsto orzeźwiali się wódką, którą co chwila napełniano szklanki i kieliszki.

Powszechną radość i zapał wzbudziła słynna ekspedycja inżyniera Bergmana, która nazajutrz rano miała wyruszyć w głąb Gran Chaco Boreal, aby zrobić plany dla projektowanej linii kolejowej z La Sabana w Argentynie do Matto Grosso w Brazylii. Linia ta miała także przechodzić między Yuquirenda, a źródłami rzeki Rio San Rafael. Północna cześć, od Rio San Rafael począwszy, do Matto Grosso, jak również południowa, od Yuquirenda aż do La Sabana, prowadziła przez znane przeważnie i częściowo zamieszkałe okolice i mogła być pozostawiona innym inżynierom. Dr Bergman zarezerwował dla siebie część środkową, która należy do okolic najniebezpieczniejszych na całej kuli ziemskiej. Tutaj zamierzał wypróbować swój genialny wynalazek, którym zadziwił cały świat przed kilku miesiącami, i dzięki któremu zjednał sobie względy jednego z największych bogaczy Ameryki Północnej.

W ratuszu była obecna tylko jedna z głównych osób, dla których urządzono zabawę. Inne osoby nie zjawiły się, rzekomo dlatego, aby się po raz ostatni należycie wyspać i wypocząć przed uciążliwym wymarszem w pustynne okolice; w rzeczywistości pragnęły one uniknąć burzliwych scen i momentów, którymi w owych krajach bardzo często kończą się publiczne uroczystości. Zjawił się tylko Mr James Bopkins, człek łysy, o ostrym nosie, ozdobiony żółtawą, w zielony odcień wpadającą kozią bródką. Był on przedstawicielem południowoamerykańskiego Towarzystwa Kolejowego, w którego służbie był doktor Bergman. Bopkins miał pracować dla rzeczonego Towarzystwa, był jednak potajemnie z pewnych względów zaciekłym wrogiem naczelnika ekspedycji. Teraz oparł się o tzw. bufet, nasunąwszy szary cylinder głęboko na kark i spoglądał przez okulary w złotej obwódce na zgiełkliwy i ruchliwy tłum. Ręce trzymał głęboko schowane w kieszeniach spodni, o ile nie był zmuszony pić szklanki wódki z jakimś dostojnym dżentelmenem. Zresztą tego rodzaju przymus nie był mu wcale niemiły. Wprawdzie wraz z upływem czasu stawiał coraz bardziej zastraszające wymagania swemu żołądkowi, ale tutaj trzeba było przecież zastąpić Towarzystwo, a gdzie chodziło o interes, tam Mr James Bopkins o nic się nie troszczył, a już najmniej o swój żołądek.

Mimo to jednak jego poświęcenie dla Towarzystwa omal nie zostało uwieńczone bardzo niepożądanym wynikiem. Mr Bopkins był przyzwyczajony do tego, że South–American–Railway–Company uważano wszędzie za potęgę, przed którą każdy musi się ugiąć, toteż uważał za swój obowiązek opierać się o ścianę, jak posąg bóstwa, i odpowiadać wyniosłym skinieniem głowy na propozycję wychylenia kieliszka wódki. Południowi Amerykanie są jednak rycerzami wobec dam, choćby to nawet były brudne Kreolki, i mają dla nich cześć większą nawet niż dla pieniędzy. Jankes przyjmował poczęstunki, jako hołd jemu należny, jako coś zwykłego, co się samo przez się rozumie, tymczasem zebrani chcieli, aby te hołdy ofiarował damom w podzięce i pił do nich. Mr James Bopkins nie myślał jednak o tym i nie miał zamiaru postąpić według życzeń swoich gospodarzy. Z tej przyczyny już na samym początku zabawy wśród zgromadzonych dało się zauważyć niezadowolenie, które jednak nie występowało w zbyt jaskrawych barwach na tle ogólnej wesołości. Im bardziej jednak taniec i wódka podniecały humory, tym wyraźniej odczuwano niegrzeczne zachowanie się gościa i tym bardziej wyzywające stawały się spojrzenia zebranych.

Nagle, około godziny jedenastej, gdy wszyscy się znużyli tańcem i muzyką i odczuwali potrzebę zmiany, niezadowolenie doszło do punktu przełomowego. Byłoby rzeczą niemożliwą ustalić, kto wymówił pierwsze słowo. Krótko mówiąc, znienacka ze wszystkich ust buchnął zgodny okrzyk: „Zabijcie go!”

Spojrzenia dam, które stały pod ścianami, wachlując się, były jeszcze bardziej groźne i gniewne, niż błyskawice, świecące pod krzaczastymi brwiami mężczyzn.

Poczciwy jankes stał wciąż na swoim miejscu, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, co się działo. Nie wiedział nawet o tym, że brak wychowania trzeba maskować w ten sposób przynajmniej, że się ręce trzyma poza obrębem kieszeni. Nagle przystąpił doń barczysty caballeros i bez wstępu strącił mu cylinder z głowy, następnie chwycił go za kołnierz surduta i pchnął na środek sali.

— I protest! (ja prostestuję!) — krzyczał Mr James Bopkins, oburzony do największego stopnia tym nieoczekiwanym napadem.

Lecz zanim zdołał wymówić dalsze słowa, porwał go cały tuzin innych rąk. Reprezentanta South–American–Railway–Company byłby niewątpliwie spotkał bardzo smutny koniec, gdyby nie zaszedł nowy wypadek, który odwrócił od niego powszechną uwagę.

Z zewnątrz, z oddali, doszedł stłumiony grzmot i trzask, jak gdyby tam wrzała nocna bitwa. Wszyscy zgromadzeni wybiegli, chcąc zbadać przyczynę niezwykłych i zatrważających odgłosów. Mr Bopkins, uwolniony tym sposobem od prześladowców, podniósł się z ziemi i zwrócił się do posługacza bufetowego, który właśnie jako ostatni zamierzał wybiec:

— Oświadczam, że znieważono tutaj wolnego obywatela Stanów Zjednoczonych i będę żądał zadośćuczynienia przy pomocy mego rządu!

Służący, na wpół cywilizowany Indianin, nie zrozumiał z tej pięknej przemowy ani słowa, ale Mr Bopkins nie pytał o to. Był zadowolony, że wypowiedział swój protest, wyłowił swój szary cylinder poza bufetem, wyczyścił go rękawem surduta, po czym umocnił go na swej łysiejącej głowie. Na koniec opuścił salę, aby zaspokoić ciekawość wespół z innymi.

Niezwykły huk obudził ze snu doktora Bergmana i jego towarzyszy; wszyscy razem nadeszli.

Znajdowali się już tutaj dwaj przedstawiciele państw, przez które miała przechodzić nowa kolej, a mianowicie don Alfonso Rocca z Paragwaju i pułkownik Juan Iquite z Boliwii; oprócz nich obaj asystenci dra Bergmana, inżynierowie Hellwald i Römer; wreszcie ich służący Jan Jungreitmeier, który służył swego czasu w wiedeńskim pułku piechoty i tęsknił do przygód wszelkiego rodzaju.

Dr Bergman podszedł do burmistrza i do kapitana dragonów, z których każdy uważał się za wyłącznego przedstawiciela miasta Yuquirenda, po czym spytał ich, co właściwie zaszło.

— Niestety, obaj jednakowo nic nie wiemy — odparli — dlatego też prosimy pana, abyś łaskawie zechciał dopomóc nam w zbadaniu tego tajemniczego i niepokojącego zjawiska. Zapraszamy także pańskich towarzyszy.

Dr Bergman i jego towarzysze natychmiast byli gotowi do drogi. Wszyscy mężczyźni, nie wyłączając Mr Bopkinsa dosiedli koni i ruszyli wśród ciemnej nocy w południowo–wschodnim kierunku, w tę stronę, skąd nieustannie dochodził huk wystrzałów. Nie obawiali się wcale, że zbłądzą, gdyż od czasu do czasu ponad domniemanym polem walki pojawiały się kule świetlne i rakiety.

Jazda była trochę niebezpieczna, albowiem Rio Pilcomayo wylewa w miesiącach zimowych od grudnia do lutego, wydrąża głębokie wyrwy na swoich brzegach, a po powrocie do łożyska pozostawia błotniste kałuże rozmaitej wielkości, które niedoświadczonego jeźdźca mogą wprowadzić w rozpaczliwe powożenie. Lecz żołnierze byli od dawna przyzwyczajeni do tego rodzaju nocnych wypraw, a ponadto kapitan prowadził grupę jeźdźców tak świetnie, że jazda przeszła gładko, bez wypadku.

Raz tylko gniewne złorzeczenie wyrwało się z ust Mr Bopkinsa, ponieważ jednak z powodu nieznajomości jazdy konnej pozostał, jechał na końcu, przeto słowa te usłyszeli tylko ostatni ludzie z karawany. Byli to żołnierze ze straży granicznej, którzy mało się interesowali złorzeczeniami cudzoziemca i brakiem taktu z jego strony wobec ich dam.

Kapitan jechał prosto do miejsca, gdzie rozlegały się strzały, nie troszcząc się wcale o zakręt, który zakreśla Rio Pilcomayo na południe od Yuquirenda. Gdy orszak jeźdźców na krótko przed północą zbliżył się znów do rzeki, kapitan kazał się zatrzymać i wysłał przodem kilku wywiadowców dla zbadania sytuacji, nie było bowiem wykluczone, że większa horda Indian napadła na rzece okręt, pragnąc go obrabować.

Wysłani żołnierze wrócili po upływie pół godziny i oznajmili, że bez przeszkody dotarli aż do rzeki. Tutaj znaleźli niewielki statek parowy, z którego bez widocznego powodu strzelano z dział i wyrzucano kule świetlne. Kapitan wraz z towarzyszami pokiwał głową ze zdziwienia, po czym ruszył w dalszą drogę.

Gdy wkrótce potem dotarli do Rio Pilcomayo, znaleźli wszystko tak, jak żołnierze donieśli. Na środku rzeki stał mały parowiec. Załogi jego nie było widać, na pokładzie znajdowali się tylko dwaj ludzie, szaro odziani, w szkockich czapkach na głowie. Jeden z nich obsługiwał dwie małe armatki, które w krótkich odstępach czasu głośno strzelały, drugi siedział na zwoju lin koło masztu i wypuszczał wytrwale rakietę za rakietą oraz świetliste kule, jedną za drugą, czerpiąc je z wielkiego kosza, który stał po prawej stronie. Hałas i huk mącił ciszę uśpionego lasu i wypłaszał stada małp i papug.

— Hallo, senores! — zawołał kapitan po hiszpańsku do dwóch mężczyzn. — Czy panowie pragną pomocy?

— I don’t understand — odparł zagadnięty spod masztu i znów wypuścił w powietrzu wspaniałą, świetlistą smugę.

Dr Bergman powtórzył pytanie po angielsku, po czym usłyszał odpowiedź:

— Oh, no! Szukam dra Bergmana, który tu musi przebywać w pobliżu; pragnę się z nim rozmówić.

Przy tych słowach znów strzeliły obie armaty.

— Jestem właśnie tym, którego pan szuka — odparł dr Bergman zdumiony w najwyższym stopniu. — Czym mogę panu służyć?

Człowiek, siedzący przy maszcie, zerwał się z miejsca i zawołał do towarzysza, strzelającego z armat:

— John, dość! Mamy go!

Obaj natychmiast wskoczyli do łodzi, tkwiącej u boku parowca, po czym popłynęli w stronę brzegu. Tutaj osobliwy kanonier wydobył z portfela fotografię, porównał ją z obliczami mężczyzn, cisnących się dokoła niego, na koniec podał dłoń doktorowi Bergmanowi i rzekł:

— Jestem sir Allan Bendix i cieszę się nad wszelki wyraz, że pana w końcu spotkałem.

Dr Bergman szybko przedstawił panów ze swego otoczenia, a potem spytał:

— Czy mogę spytać, z jakiego powodu pan pragnie ze mną pomówić w tej dzikiej okolicy i dlaczego pan z tym celem połączył tę nocną kanonadę?

— To bardzo proste — odparł sir Bendix. — Chciałbym wraz z panem podróżować przez Gran Chaco i byłbym chętnie jeszcze tej nocy popłynął do Yuquirenda, skąd pan, jak wiedziałem, miał zamiar jutro wyruszyć, lecz ci przeklęci łotrzy, kapitan okrętu i załoga, przerwali nagle pracę, oświadczając, że muszą się koniecznie przespać. Wówczas postanowiłem zwrócić pańską uwagę za pomocą strzałów armatnich i świetlnych kul, które zabrałem ze sobą jakby w przeczuciu tego, co nastąpi.

— Pańskie zaproszenie przyjmujemy ze śmiechem odparł dr Bergman. — Zaiste, bez kanonady według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zdołałbyś pan nawiązać łączności z Yuquirendą.

— A więc weźmie mnie pan ze sobą? — zawołał uradowany sir Bendix.

— Nie mogę tego panu z miejsca przyrzec — odparł dr Bergman, zachowując ostrożność w postępowaniu. — Przedsięwzięcie nasze jest bardzo niebezpieczne, więc trzeba mi tylko doświadczonych towarzyszy.

— Pod tym względem, mam nadzieję, że pana w zupełności zadowolę — rzekł sir Bendix. — W Afryce strzelałem do lwów i słoni bez żadnego towarzystwa, a w Indiach do tygrysów…

— Groźne niebezpieczeństwa przyrody — przerwał dr Bergman — zejdą prawdopodobnie na drugi plan w naszej podróży wobec niebezpieczeństw, grożących ze strony dzikich mieszkańców Gran Chaco. Nie wiem, czy pan zna bliższe okoliczności, ale bez przesady wszyscy stawiamy na jedną kartę nasze życie, co można usprawiedliwić tylko wysokim celem naszego przedsięwzięcia.

— I mnie także ten wzniosły cel pędzi w dzikie ostępy Grand Chaco — z ożywieniem przerwał sir Bendix i mówił dalej z zapałem: — Cel ów wspaniale się wyróżnia spośród wszystkich innych! Największe duchy ludzkości i stulecia całe poświęcały mu trud dni i nocy! Imię pańskie na wieki wyryte zostanie na tablicach historii, a korzyść, jaką cały świat odniesie z pańskiej pracy nie pozostanie w tyle poza największymi i najważniejszymi zdobyczami ostatnich trzech stuleci!

— Czy mogę spytać, w jakiej dziedzinie pan studia odbywał? — spytał dr Bergman.

— Jestem zbieraczem owadów — odparł dumnie sir Bendbc, nie zauważywszy wcale, że dr Bergman na te słowa z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. — W Afryce odkryłem dwadzieścia trzy nowe gatunki, w Azji dwadzieścia dziewięć, w Australii siedemnaście, a nawet w Europie trzy, chociaż tutaj, zdawało się, wszystkie gatunki już poznano. Lecz poprzysiągłem sobie, że muszę dosięgnąć do stu, zanim powrócę do Anglii, a ponieważ nie ma na świecie bardziej niezbadanych okolic niż Gran Chaco, dlatego też pospieszyłem tutaj, skoro tylko rozeszła się wieść o pańskiej śmiałej wyprawie, aby dzielić wraz z panem sławę lub zagładę!

— Miejmy nadzieję, że czeka nas to pierwsze — rzekł dr Bergman i krzepko uścisnął dłoń Anglika.

Początkowo miał zamiar odrzucić z miejsca propozycję przybysza; okazało się jednak, że ów przybysz choć miał bzika, ożywiony był wielkim zapałem, który wszystko poświęca dla raz obranego celu i niczego się nie przeraża. Tacy ludzie potrzebni byli dr Bergmanowi.

Ponieważ nie było wielkiej różnicy między spędzeniem reszty nocy na twardych legowiskach w Yuquirendzie lub na gołej ziemi przeto postanowiono oczekiwać nad rzeką wschodu słońca. Żołnierze i mieszkańcy Yuquirendy cofnęli się znad brzegu rzeki w głąb pampasu, gdzie mniej ich dręczyły moskity. Tutaj zsiedli z koni i rozciągnęli się na trawie. Trzej inżynierowie i ich służący udali się na pokład okrętu, dokąd zaprosił ich Anglik. Tutaj znajdowały się siatki, zabezpieczające od moskitów, bez których żaden Europejczyk nie odważy się podróżować w tych okolicach. Nikt nie zauważył, że Mr James Bopkins odłączył się od orszaku i gdzieś znikł.

Gdy ranek zaświtał, dr Bergman i jego towarzysze pożegnali się na razie z nowym znajomym, który nie chciał pozostawić swoich pakunków na okręcie, po czym połączyli się z żołnierzami i obywatelami z Yuquirendy, siodłającymi już konie. Jechali wśród radosnych blasków słońca rozmawiając o osobliwym Angliku, aż wreszcie spostrzegli w oddali ochronne wały Yuquirendy.

Nagle bystre oczy kapitana spostrzegły na boku samotnego konia, który gryzł gałązki niskiego krzewu. Ponieważ był osiodłany, zatem było jasną rzeczą, że jeździec uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Przypomniał mu się przedstawiciel South–American–Railway–Company, więc dr Bergman wyraził przypuszczenie, że tu zaszło coś poważnego. Jeźdźcy przytrzymali konia i spostrzegli, że był całkowicie zabłocony. Wszyscy rozpoczęli gorliwe poszukiwania na wszystkie strony idąc śladami konia, widocznymi na mokrej trawie. Ślady te prowadziły do małego rozlewiska, które utworzył ostatni wylew.

Gdy jeźdźcy doszli do stromego brzegu ujrzeli dziwny widok. Na środku szaro–zielonego rozlewiska sterczała głowa Mr Jamesa Bopkinsa, pozbawiona zupełnie aureoli jakiejkolwiek godności. Jego błyszcząca zazwyczaj łysina była pokryta czarną krostą, błota, która ciągnęła się aż do nosa; żółta bródka tonęła w wodzie. Dumny cylinder pływał w pobliżu i zdawał się cierpliwie czekać na jakiś stanowczy krok swego właściciela.

— Na miłość Boską, szanowny panie Bopkins! — zawołał dr Bergman zeskakując z konia. — W jaki sposób dostał się pan tutaj i dlaczego pan nie usiłował wydostać się z tej jamy?

— W jaki sposób? — jęknął boleśnie nieszczęśliwy jankes. — Przeklęte błoto sięga mi po szyję i trzyma mnie w miejscu, jak żelazna śruba. Wyciągnij mnie pan, panie doktorze, bo już mdleję!

Na szczęście można było natychmiast przystąpić do dzieła. Mieszkaniec pampasów rzadko dosiada konia bez „bolą”. Są to okrągłe kamienie, obszyte skórą i po dwoje spojone długim rzemieniem. Myśliwy umie rzucać nimi z zadziwiającą zręcznością, jeśli pragnie oszczędzić prochu lub nie chce wystrzałem dziurawić skóry zwierzęcia na polowaniu. „Bola” pada z zadziwiającą celnością, a kamienie okręcają się dokoła nóg zwierzyny i chwytają ją niejako w sidła.

Żołnierze wzięli ze sobą bolą na domniemaną bitwę. Pewną ilość połączyli razem tak, że rozciągnęły się w poprzek „madrechonu” po czym kilku mężczyzn wspólnymi siłami wyciągnęło Mr Bopkinsa z błotnej kąpieli. Trzewiki jego utknęły jednak w gęstej glinie, lecz cylinder musieli żołnierze wyłowić.

Ledwie Mr Bopkins objął go na nowo w posiadanie, nasadził go natychmiast na, łysinę, po czym z chmurną miną przystąpił do kapitana.

— Sir — rzekł — protestuję przeciwko gwałtowi jakiego dopuścili się pańscy ludzie wobec wolnego obywatela Stanów Zjednoczonych i zażądam satysfakcji ze strony mego rządu!

Kapitan sądził, że jankes” podziękuje za pomoc w nieszczęściu. Lecz gdy doktor przetłumaczył mu te słowa na język hiszpański, ściągnął groźnie brwi i zawołał gniewnie:

— Do kata, senor, trzymaj pan język za zębami! Nikt panu nie kazał jechać z nami, a jeśli pan jeszcze coś powie, każę pana z powrotem strącić do rozlewiska! Może pan potem protestować wobec żab i salamander!

Aby zapobiec dalszej sprzeczce, dr Bergman zwrócił się do jankesa z upomnieniem:

— Byłoby panu trudno wskazać tutaj żołnierza, który zawinił. Pan, panie Bopkins, pojechał dobrowolnie …

— Dobrowolnie? — przerwał jankes. — Tylko poczucie obowiązku zmusiło mnie do tego, że wsiadłem na tę szkapę. Albowiem jestem reprezentantem Towarzystwa, któremu pan służy i muszę być obecny przy każdym pańskim kroku. Zamiast dawać na mnie baczenie, pozostawił mnie pan w tej oto dziurze, aby móc w międzyczasie działać na własną rękę. Z tego właśnie powodu protestuję przeciwko wszystkiemu, co pan tam nad rzeką zdziałał!

— Protest pański jest troszeczkę spóźniony — odparł doktor z uśmiechem. — Myśmy tam tylko spali i tego faktu nie możemy już zmienić, choćbyśmy nawet chcieli. Niech pan zatem zgodzi się z tym, co konieczne (jankes przy tych słowach gwałtownie zaprzeczył ruchami głowy) i niech pan jak najprędzej zrzuci z siebie mokre ubranie, bo dostanie pan febry i przymusowo pozostanie w Yuquirendzie.

Ta ewentualność przeraziła troszkę Mr Bopkinsa, który natychmiast dosiadł konia. Jechał na końcu orszaku, tłumiąc w sobie wybuchy gniewu, ale towarzysze się o niego wcale nie troszczyli, zabawiając się wesołą rozmową.

W Yuquirendzie Mr Bopkins rozpoczął poszukiwania osoby, która by mu wyprasowała cylinder, ale spotkał się z odmową z powodu zajścia z poprzedniego wieczoru. Nie pozostało mu zatem nic innego, jak tylko odbywać dalszą podróż w potwornie zniekształconym nakryciu głowy. Miałoby to być złym znakiem?

Aby czytelnikowi umożliwić zrozumienie przebiegu dalszych wypadków, musimy wyjaśnić uboczne okoliczności.

Pewnego dnia w domu South–American–Railway–Company w Nowym Jorku odbywało się zgromadzenie, które ściągnęło na siebie uwagę nie tylko wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych, ale także całego cywilizowanego świata. Walne zgromadzenie akcjonariuszy miało rozstrzygnąć, czy ma być zbudowana linia kolejowa Matto Grosso Plata, czy też nie.

Już przy otwarciu posiedzenia bystry obserwator mógł zauważyć, że wśród zgromadzonych akcjonariuszy nie ma zgody ani jednomyślności. Od szeregu lat ponosili same ofiary więc chcieli wreszcie osiągnąć poważne zyski. Niektóre głosy utrzymywały nawet, że Towarzystwo tylko dlatego buduje wciąż nowe linie, bo się obawia ostatecznego zamknięcia rachunków, które by wykazało olbrzymie straty.

Mimo to wśród zgromadzenia pojawił się naczelnik Zarządu, ożywiony pogodną myślą. Referenci, wybrani przezeń w celu obrony jego planów, zaczęli gorąco przekonywać o korzyściach kolejowej linii Matto Grosso Plata. Pierwszy mówca wskazał na to, że Towarzystwo dotychczas miało same sukcesy a pozwolić komu innemu wybudować tę linię, znaczy wyrzec się najwspanialszego wieńca laurowego. Drugi mówca mówił o wielkich zyskach i wspomniał, że miasto Matto Grosso, które niedawno jeszcze było wioską, obecnie stało się potężnym centrum handlowym. Tutaj się skupia cały przemysł kauczukowy południowozachodniej Brazylii i wschodniej Boliwii, który obraca setkami milionów dolarów.

— Zapewniam was, moi panowie — kończył mówca — że gdyby nawet szyny linii kolejowej Matto Grosso Plata były ze srebra, a drewniane progi kolejowe z mahoniu, to i w takim razie to przedsięwzięcie przyniosłoby podwójne zyski!

Lecz mimo tej pięknej obrony zdawało się, że akcjonariusze stracili już całą cierpliwość. Jeden mówca za drugim stawał na trybunie i ostrymi słowami krytykował plany naczelnika Zarządu. Gdy na koniec przystąpiono do głosowania, los linii Matto Grosso Plata zdawał się być już przypieczętowany.

Nagle nastąpił nieoczekiwany zwrot. Najbardziej wpływowym rzecznikiem partii przeciwników planu budowy był stary Mr Smitson, który z ulicznego czyścibuta stał się bajecznym bogaczem. Prowadził on atak, nie występując osobiście do walki. Nagle na sali pojawił się jego tajny sekretarz i wręczył mu jakieś listy. Mr Smitson przeczytał je, po czym podniósł się z miejsca i postawił wniosek, aby głosowanie przeprowadzić w cztery dni później. Jego zwolennicy, którzy już czekali na walne zwycięstwo, byli zdumieni tym niespodziewanym zachowaniem, ale mimo to nie sprzeciwiali się jego wnioskowi. Zgromadzeni rozeszli się do domów, rozmawiając z ożywieniem. Wszyscy zastanawiali się, co takiego mogło zajść?

Lecz ciekawość przeciwników nie została zaspokojona nawet w kilka dni później. Dowiedziano się tylko, że pewien młody inżynier, nazwiskiem Bergman, stanął w hotelu Astor i jeszcze tego samego wieczoru przeniósł się w charakterze gościa do wspaniałego pałacu Smitsona.

Gdy wreszcie znów otworzono walne zgromadzenie, w olbrzymiej sali posiedzeń wrzało, jak w ulu. Przed budynkiem na ulicy Mrowił się wielotysięczny tłum, który z napięciem czekał na rozstrzygnięcie sprawy niezmiernej wagi dla całej Ameryki. Liczne dzienniki głosiły, że cześć Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej jest zachwiana. Ameryka Południowa może łatwo skorzystać ze sposobności i zdobyć przewagę nad Stanami Zjednoczonymi, skoro wybuduje linię kolejową, która odstrasza nawet tak niezmiernie przedsiębiorczego ducha jankesów.

Gdy naczelnik Zarządu pojawił się na sali, przyjęto go gwizdaniem i sykaniem. Przewodniczącemu z trudem udało się przywrócić spokój. Lecz burza wybuchła z podwójną siłą, gdy Mr Smitson wystąpił jako pierwszy mówca.

Gdy się uciszyło, przemówił w te słowa:

— Panowie, stary Samuel Smitson, którego dotychczas nikt nie uważał za głupca, oświadcza wam krótko i węzłowato: linia kolejowa Matto Grosso Plata będzie wybudowana!

Partia przeciwników podniosła ogłuszającą wrzawę. Znany nam już Mr James Bopkins, cały czerwony z gniewu i oburzenia, krzyczał:

— A nasze pieniądze? Kto nam zabezpieczy nasze pieniądze?

— Ja! — odparł spokojnie Smitson.

— Swoim własnym majątkiem? — pytał Mr Bopkins zachrypłym głosem.

— Całym moim majątkiem! — potwierdził Smitson, rozwijając wielki pergamin. — Tu jest dokument który wystawiłem bankowi państwa!

Te słowa podziałały, jak oliwa wylana na fale wzburzonego morza. Partia przeciwników, ochłonąwszy ze zdumienia, nie śmiała protestować, co więcej zgodziła się na projekt Mr Smitsona. Gdy przewodniczący przystąpił do głosowania, nie słuchano go już. Sama partia przeciwników wystąpiła z wnioskiem, aby głosować przez zgodny okrzyk. Tak też uczyniono. Budowa linii kolejowej Matto Grosso Plata została uchwalona.

Telegraf i telefon rozniósł tę wiadomość na wszystkie strony świata i dzień ten obchodzono uroczyście we wszystkich miastach Stanów Zjednoczonych.

Szczególny entuzjazm wzbudził miody niemiecki inżynier, który takiego chytrego lisa, jak Smitson, w okamgnieniu skłonił do tego, że poparł projekt całym swoim majątkiem, liczącym kilkaset milionów dolarów. Wszystkie dzienniki zamieściły jego fotografię. Ogromne artykuły informowały publiczność, co on je, jak sypia, a nawet ile wykałaczek do zębów zużył w ciągu całego życia.

Wobec niego zniknął nieomal sam stary Smitson, nie mówiąc już o czcigodnym panu Bopkinsie, chociaż ten został mianowany przedstawicielem Towarzystwa i miał towarzyszyć doktorowi w śmiałej i niebezpiecznej wyprawie. Ta okoliczność nie ujęła tego chciwego człowieka ani trochę. W skrytości serca poprzysiągł nieubłaganą zemstę Niemcowi, który, jak mniemał jankes, skradł mu cześć i poważanie.

Ekspedycja stanęła zatem na progu olbrzymiego i nie zbadanego kraju, który na przestrzeni pięciuset tysięcy kilometrów kwadratowych nie ma żadnych prawie wyniosłości i przez który przepływają dwie gigantyczne rzeki, Rio Bermejo i Rio Pilcomayo. Kierunek tych arterii wodnych, wypływających z Andów, odpowiada na ogół naturalnemu nachyleniu tej kolosalnej płaszczyzny, która ledwie widocznie opada w kierunku południowowschodnim i jest krainą odwiecznych wylewów. Obie potężne rzeki od tysięcy lat niosą namuł z niebotycznych gór, wznoszących się na zachodzie. Nie spoczywają one jeszcze i dziś w swoich stałych łożyskach, lecz wędrują, chociaż w sposób niewidoczny, ku południowi, co nowsi geologowie niejednokrotnie wykazali.

Ponieważ równiny, zalane wylewem, tylko na powierzchni są pokryte warstwą humusu, pod którą rozciąga się gruby podkład gliny, nieprzepuszczającej wody, przeto podróżnik, wędrując po tej dziewiczej krainie jest świadkiem ciekawego zjawiska: oto kraj cały tonie po prostu w czasie wylewów od grudnia do lutego. Lecz wody, jak szybko pojawiają się, tak szybko nikną. Przez osiem miesięcy panuje bezlitosna posucha, która w straszliwy sposób dręczy zarówno ludzi jak i zwierzęta i pozwala im wlec nędzny żywot tam tylko, gdzie w wyschłych moczarach i bagnach pozostały resztki drogocennej wilgoci.

Do tych okropności trzeba dodać hordy wałęsających się Indian, stojących na najniższym szczeblu kultury i nie ustępujących pod względem dzikości najstraszniejszym szczepom Ameryki Północnej. Indianie ci uciekają wprawdzie przed białymi, nawet jeśli są w liczebnej przewadze, ale na samotnego i nic nie przeczuwającego podróżnika umieją napadać z zasadzki. Ani łagodność ani srogość nie działa na nich. Pieniądze i prośby równie mało wpływają na ich krwawe zbrodnie jak i zaprzysiężone traktaty. Często Hiszpanie, a później Argentyńczycy urządzali na nich wyprawy, zakrojone na większą skalę, lecz po pierwszych nieznacznych potyczkach Indianie za każdym razem znikali w nieprzebytych puszczach, by zacząć na nowo dawną grę, skoro tylko zwycięzcy rozpoczęli odwrót z Gran Chaco.

A teraz oto nieznany inżynier odważył się kłaść tor kolejowy wśród tej dzikiej, pustynnej głuszy, która we wszystkich wzbudzała strach! Odważył się na przedsięwzięcie, odstraszające nawet najśmielszych amerykańskich inżynierów.

Nie można było nawet myśleć o układach z Indianami. Trzeba było im odebrać przemocą każdą piędź ziemi, a potem toczyć z nimi przez całe dziesiątki lat zaciekłą wojnę. Do tego należy dodać jeszcze olbrzymie przeszkody, które przyroda kraju stawiała budowie kolei: bezdenne bagna, ciągnące się milami, regularnie powtarzające się powodzie, zupełny brak kamieni i szutru, stanowiącego podłoże szyn, nieprzeliczone rojowiska mrówek, niszczących drewniane podkłady, na koniec setki innych niebezpieczeństw.

A jednak mimo wszystko, młody inżynier pozyskał sobie starego Smitsona i przyrzekł mu jeszcze tego roku w jesieni rozpocząć wstępne prace! Co mu dodawało odwagi? Nikt nie umiał tego wyjaśnić. Tylko głucha wieść biegła z ust do ust, że ów Niemiec wynalazł maszynę o tajemniczej i niesłychanej sile, która ma zniweczyć wszystkie straszne niebezpieczeństwa i przeszkody Gran Chaco.



Rozdział II
Wyjazd z Yuquirendy


Z powodu przybycia Anglika musiał dr Bergman odłożyć wyjazd na dzień następny. Kiedy po południu pojawił się sir Bendix, kazał pakunki swe dołączyć do doktorskich, a potem wynagrodził kapitana okrętu, który natychmiast odpłynął. Następnie z pomocą doktora kupił konie, którymi zaopiekował się John, jego służący.

Przy wspólnej wieczerzy pojawił się także Mr Bopkins który tymczasem należycie się wyspał i wyczyścił. Gdy usłyszał o zamiarach sir Bendixa, przybrał bardzo poważną minę i z wyrzutem odezwał się do doktora:

— Pan działa zbyt samowolnie, sir! Muszę uroczyście zaprotestować przeciw temu, by dołączali do naszego orszaku ludzie nie będący ani urzędnikami ani funkcjonariuszami, którzy jedynie tylko zamierzają dla własnej korzyści wyzyskać nasze kosztowne przygotowania.

Sir Bendix chciał wybuchnąć przy tych słowach, lecz doktor Mrugnął nań oczyma i odparł spokojnie:

— Pan zapomina, Mr Bopkins, że na mocy układu wolno mi przyjmować do oddziału takich ludzi, którzy są mi pożyteczni. Sir Bendix jest taką właśnie osobą i ja proszę pana, abyś to raczył przyjąć do wiadomości.

Mr Bopkins wzruszył ramionami.

— Uczyniłem, co mi nakazuje obowiązek — rzekł — odpowiedzialność musi pan ponieść.

Następnie w milczeniu spożył obiad, nie troszcząc się o rozmowę pozostałych.

Pakunki sir Allana nie były wielkie. Składały się tylko z dużej ilości amunicji do jego karabinu i służącego, prócz tego z zestawu do zbierania i preparowania owadów, umieszczonego w ozdobnej skrzynce. Resztę zapasu rakiet i kul świecących podarował mieszkańcom Yuquirendy, którzy nimi mieli uświetnić uroczystość pożegnania. Mr Bopkins z poważną miną przypatrywał się ogniom sztucznym, lecz zamiast po raz wtóry wziąć udział w zabawie w ratuszu, uznał za stosowne przespać się porządnie wraz z pozostałymi uczestnikami ekspedycji.

Nazajutrz rano dr Bergman ustawił swój orszak w należytym porządku; porządek ten mieli wszyscy nadal zachowywać w czasie drogi. Prócz wyżej wymienionych osób należało tutaj jeszcze dwudziestu „peones” tj. silnych i wypróbowanych ludzi, którzy przedtem służyli w dragonach granicznych i których dr Bergman starannie wybrał. Mieli oni powierzone sobie wozy z prowiantem na dwa miesiące, tudzież najrozmaitsze przedmioty, niezbędne w czasie wyprawy. Należał także do nich składany balon wraz z gondolą, który miano napełnić wodorem. Jego wielkość była tak obliczona, że mógł on unosić przez cały dzień jednego człowieka na wysokości 2000 metrów. Na drugim wozie były złożone flaszki z hydrolem, który miał dostarczyć wodoru w odpowiedniej ilości. Ów hydrol został niedawno wynaleziony przez słynnego chemika Jouberta. Na trzecim wozie spoczywał karabin maszynowy, a na czwartym owa tajemnicza maszyna, która przezornego Mr Smitsona niespodzianie nastroiła tak przyjaźnie dla linii kolejowej Matto Grosso Plata. Miała ona na zewnątrz wygląd silnej, drewnianej skrzyni, mniej więcej dwumetrowej długości. Wnętrza jej nie widział nikt prócz dra Bergmana; nawet dwaj asystenci znali tylko jej niesłychane działanie, ale nie zbadali jej urządzenia. Na razie stanowiła ona tylko balast, wymagający troskliwej opieki i dużo starań. Dopiero gdy stanie w tym punkcie, który dr Bergman obrał, miała się objawić jej nadprzyrodzona moc. Wówczas też miały się urzeczywistnić wszystkie nadzieje, które pokładał w niej wynalazca i naczelnik South–American–Railway–Company.

Gdy orszak przygotował się już do drogi, dr Bergman podziękował burmistrzowi za gościnność, z której korzystał przez dwa tygodnie. Mieszkańcy Yuquirendy strzelili na pożegnanie trzykrotnie z karabinów, po czym miał nastąpić wymarsz kolumny, której kapitan wraz z dragonami miał przez jeden dzień towarzyszyć. Lecz zaledwie dr Bergman wyjechał na czoło orszaku, gdy znienacka zatrzymało go dwóch ludzi. Jednym z nich był Mr James Bopkins, który rzekł:

— Mr Bergman, po raz wtóry, a tym razem w obecności władzy urzędowej, protestuję przeciwko temu, by pan niepotrzebnie powiększał wydatki na ekspedycję, przyjmując w skład jej członków tego zbieracza owadów z Anglii i jego sługę.

— Sir, ja wypraszam sobie tego rodzaju wyrażenia! — krzyknął sir Bendix. — Pan uważa, zdaje się, kolekcjonowanie owadów za zajęcie głupców, czego ja znieść nie mogę, jako jego żarliwy zwolennik! Jeśli pan naprawdę jest gentelmenem, da mi satysfakcję tu na miejscu!

To mówiąc sir Allan oddał kapelusz służącemu, odwinął rękawy surduta i stanął w pozycji do boksowania.

Mr Bopkins za młodu przez dłuższy czas służył w cyrku jako parobek do koni, gdzie go pewien klown nauczył sztuki boksowania. Z tego też powodu przyjął wezwanie Anglika.

Zanim dr Bergman zdołał wypowiedzieć pierwsze mitygujące słowo, pięści bokserów zderzyły się. Po upływie pięciu sekund pięknie wyczyszczony cylinder Mr Bopkinsa zakreślił łuk w powietrzu i padł na ziemię. Wkrótce potem jego właściciel otrzymał taki „blow” w zęby, że ujrzał przed oczami gwiaździsty deszcz.

Sir Allan był z tego na razie zadowolony, a także i Mr Bopkins nie miał zamiaru przedłużać walki. Podniósłszy cylinder z ziemi, wrócił się do doktora. — Powtarzam panu po raz ostatni — zawołał groźnie — że nie ścierpię obecności niepowołanych w naszym orszaku, a jeśli pan nie uwzględni mego protestu, na mocy mej władzy odejmę panu kredyt! W takim wypadku może pan wytyczyć linię kolejową na swój własny rachunek!

Ta groźba zaniepokoiła doktora. Zgodził się na dodanie przedstawiciela w tym mniemaniu, że tu chodzi jedynie tylko o prostą formalność, i nie przypuszczał, że ten człowiek w ten sposób może pojmować swoje pełnomocnictwo.

Poza tym jankes nie działał jedynie tylko z zawiści, miał on swój obmyślany i omówiony plan. Smitson, stary lis, przydzielił go doktorowi z tym poleceniem, aby przy pierwszej lepszej sposobności protestował przeciwko prowadzeniu ekspedycji. Prawdopodobnie doktor nie troszczył się o te wymówki. Tak samo postąpiłoby Towarzystwo, w razie, gdyby osiągnął zamierzony cel. Lecz gdyby musiał wracać z drogi, w takim wypadku naczelnik Zarządu mógłby się powołać na protest Mr Bopkinsa i doktor musiałby z własnej kieszeni zapłacić koszta wyprawy.

Ten był daleki od tego, by go podejrzewać o podstęp, niemniej jednak upór jankesa wprawił go w kłopot.

Nagle z pomocą przyszedł mu sir Allan, który zawołał:

— Kochany doktorze, nie troszcz się o gderanie tego miłośnika rozlewisk! Jeśli mi pan pozwoli wyjechać z bram Yuquirendy na czele naszego orszaku, oddam panu do dyspozycji cały mój majątek, który w każdym razie jest dość wielki, aby uchronić pana od strat. Jeśli ten gentleman dalej będzie się oburzał, pozostawimy go po prostu na miejscu, a wycieczkę odbędziemy na własny rachunek!

Mister Bopkins nie miał zamiaru dłużej oponować, był zadowolony, że wykonał swój obowiązek. Karawana mogła wreszcie ruszyć w drogę; minęła zatem bramę miasta, a na czele orszaku jechał sir Allan Bendix.

W pierwszych dniach podróżnicy nie obawiali się przeszkód w podróży. Dragoni, stacjonując w Yuquirendzie, odbywali często objazdy inspekcyjne, a gdzie się tylko ci groźni jeźdźcy graniczni pojawili, tam dzicy Indianie nie mieli odwagi wychylić się z gęstwiny palm, nawet w takim wypadku, jeśli byli w dziesięciokrotnej liczebnej przewadze. Z tego też powodu eskorta dragonów, towarzysząca karawanie przez jeden dzień, była tylko objawem grzeczności, którą kapitan Artigas chciał okazać inżynierowi. Gdy nazajutrz rano żołnierze szykowali się do powrotu kapitan uścisnął silnie dłoń doktora i rzekł:

— Smuci mnie to bardzo, kochany doktorze, że bardziej nie mogę się oddalać od garnizonu i muszę pozostawić cię samego w tej bezludnej okolicy. W Yuquirendzie nie mamy nawet stacji iskrowego telegrafu, za pomocą którego mógłby pan mnie przywołać na pomoc na wypadek nieszczęścia. Lecz za to będę słuchał uważnie wszystkich wieści, przychodzących z głębi Gran Chaco, które dla znawcy tutejszych stosunków nie są zbyt trudne do zrozumienia. Gdyby pański genialny plan miał się nie udać, nic sobie nie będę robił z rozkazów rządowych i wsadzę moich dragonów na koń, a wtedy biada czerwonoskórym, którzy by chcieli zastąpić panu drogę! Doktor serdecznie podziękował mu za te uprzejme słowa. Żołnierze odjechali na południe, a ekspedycja pozostała samotnie wśród rozległych pampasów, by rozpocząć walkę z dziką naturą oraz jej jeszcze dzikszymi dziećmi. Czy zwycięży?



Rozdział III
Na granicy kraju Indian


Gran Chaco, aż do 23 stopnia szerokości południowej, było już zbadane tak dobrze, że dr Bergman dokonał tylko kilku nieznacznych poprawek na mapie, chcąc zaznaczyć bieg przyszłej linii kolejowej. Piątego dnia dotarli do miejsca, gdzie na mapie zaczyna się owa biała plama, która sięga do osiemnastego stopnia. Wprawdzie także i we wnętrzu tego niezbadanego obszaru była zaznaczona pewna ilość pagórków i jezior, ale ich położenie określono na podstawie opowiadań Indian, którzy byli w tych okolicach. Jak niepewne są tego rodzaju wiadomości, o tym niestety geografowie niejednokrotnie się przekonali. Często się zdarzało, że gdy podróżnik przybył do takiego punktu znajdował bagna i równiny na miejscu łańcuchów górskich, które ciągnęły się o sto i więcej kilometrów na wschód lub zachód od miejsc, zaznaczonych na mapach.

Tutaj więc zaczynało się właściwe zadanie ekspedycji, która miała dokładnie oznaczyć najmniejsze wzniesienia, biegi wód i większe puszcze i bory, a przede wszystkim zbadać, czy grunt nadaje się do przeprowadzenia linii kolejowej. Tutaj również zaczynał się obszar, gdzie błąkały się dzikie hordy Indian, którzy w poprzednich stuleciach zamieszkiwali przestrzeń aż do Santa Fe i dopiero po zażartych walkach cofnęli się na północ, pałając śmiertelną nienawiścią do białych intruzów. Wypierani ze wschodu, zachodu, północy i południa przez nieustanny pochód cywilizacji, postanowili z wytężeniem wszystkich sil, z odwagą rozpaczy, bronić reszty niepodległych obszarów.

Dr Bergman musiał więc zachować jak największą czujność i ostrożność, jeśli całe przedsięwzięcie nie miało być narażone na największe niebezpieczeństwo. Z tego powodu już w Yuquirendzie ćwiczył swoich „peones”, aby w razie napadu Indian wiedzieli natychmiast co mają począć z ciężkimi wozami. Najmniejsze bowiem zamieszanie mogło sprowadzić niechybną zagładę. Ludzie byli pouczeni, że na pierwszy rozkaz mają wozy ustawić w koło, a zwierzęta wziąć w środek. Tym sposobem konie były zabezpieczone, a mężczyźni mogli strzelać z ukrycia, spoza wozów. Karabin maszynowy, umieszczony na wieżyczce pancernej w środku tej ruchomej twierdzy, mógł łatwo na wszystkie strony siać śmiercionośne pociski.

W ten sposób także urządzano wieczorem obozowisko. Ustawiano czterech strażników po zewnętrznej stronie pierścienia, którzy mieli czuwać nad snem towarzyszy i bronić ich przed wszelkim niebezpieczeństwem.

A jednak mimo wszelkich środków ochronnych już szóstego dnia podróży spotkała ekspedycję bardzo niemiła przygoda; oto w nocy jakaś nieprzyjacielska ręka poprzecinała lejce i uprząż u wszystkich wozów.

Bez wątpienia śmiałym intruzem był jeden człowiek, wskazywały na to ledwo widoczne ślady. Strażnicy byli czujni — kilka osób nie mogłoby ujść ich uwagi.

Ten wypadek nie przyniósł karawanie większych szkód, mimo to jednak bardzo przykro dotknął doktora. Wolałby, gdyby Indianie otwarcie napadli na jego obóz. Bardziej mógł ufać odwadze i dzielności swoich ludzi niż ich cierpliwości. Gdyby ta cierpliwość się wyczerpała, dręczona codziennymi przykrościami, wówczas krewcy „peones” łatwo mogliby popełnić jakąś nieostrożność, która nie dałaby się naprawić.

Mimo tych zgryzot, doktor okazywał pogodną twarz, przyjaźnie rozmawiał z ludźmi, którzy wśród przekleństw naprawiali uprząż, na koniec kazał przygotować balon, gdyż zamierzał z góry śledzić niewidzialnego wroga.

Gdy unosił się wysoko w górze w swej gondoli i za pomocą lunety przeglądał obszar ziemi aż do horyzontu, nie mógł nigdzie nic podejrzanego zauważyć. A zatem poprzedniej nocy do obozowiska wdarł się albo szpieg, który szedł daleko przed swymi towarzyszami, albo też ci ostatni ukryli się przezornie w zaroślach, ponieważ znali rolę balonu i nie chcieli zdradzać swej obecności obserwatorowi w gondoli. W takim wypadku musi być prawdziwa wieść, rozpowszechniana w pogranicznych miastach Gran Chaco przez misjonarzy, mianowicie, że na czele połączonych szczepów indiańskich stoi człowiek, który młodość swą spędził w Buenos Aires, gdzie poznał zdobycze cywilizacyjne Europejczyków, a obecnie postanowił śmiertelnych wrogów swej rasy zwalczać ich własną bronią.

Bliższe szczegóły, dotyczące tego człowieka, były następujące: nazywa się Juan, czyli zdrobniale Joaosigno i należy do szczepu Caduve, który ongiś miał swoje obszary myśliwskie na lewym brzegu Paragwaju, między rzekami Miranda i Apa i należał do najdzikszych, najokrutniejszych szczepów indiańskich. Pewien młody włoski artysta, nazwiskiem Boggiani, poznał tego człowieka w r. 1892 w czasie swej wycieczki do Nachiche, ówczesnej głównej siedziby szczepu Caduve. Juan wrócił właśnie wówczas z Buenos Aires i biały gość zauważył, że między nim a jego naczelnikiem Mbaya istnieje ukryta nienawiść, ponieważ Juan czuł, że go znacznie przewyższa wiadomościami i wrodzonymi zdolnościami.

Nienawiść ta istotnie wybuchła w kilka lat później i Juan musiał na zawsze opuścić ojczyste strony. Wrócił do Buenos Aires i rządowi argentyńskiemu oddał wiele cennych usług w czasie powstań krajowców, jako doskonały znawca kraju. Lecz i tutaj jego ambicja nie znalazła zadowolenia, gdyż biali, mimo wszystkich korzyści jakie zeń mieli, widzieli w nim zawsze tylko Indianina, stojącego na bardzo niskim szczeblu kultury. Pewnego dnia zniknął nagle z Buenos Aires, przeżarty do szpiku kości śmiertelną nienawiścią do białych. A teraz miał stanąć na czele wszystkich szczepów indiańskich w Gran Chaco? Jeśli wiadomość ta miałaby się potwierdzić, w takim razie musiałby on dokonać czegoś niesłychanie doniosłego, jeśli Indianie dawnego zdrajcę nie tylko przyjęli w swe szeregi, lecz ponadto wybrali go naczelnym wodzem, na którego skinienie zginali się pokornie.

O tym wszystkim myślał dr Bergman, obserwując z gondoli balonu olbrzymią równinę, pokrytą niskimi zaroślami, wysokopiennym lasem i miłymi polanami. Nigdzie nie widać było ani jednej ludzkiej istoty. Po dwóch godzinach obserwacji zrobił kilka zdjęć fotograficznych okolicy, ciągnącej się na północy, po czym dał znak, aby balon ściągnięto.

Nie ściągnięto jeszcze stalowej liny do połowy, gdy doktor usłyszał pod sobą niepokojący hałas i wyjrzał ciekawie z gondoli. Ujrzał na ziemi szamocących się dwóch ludzi, zajętych zażartą walką; był to prawdopodobnie Mr Bopkins i sir Allan. Inni, nie zajęci ściąganiem balonu, stali dokoła, śmiejąc się z całego serca.

Gdy doktor wreszcie wyskoczył z gondoli na ziemię, zjawił się właśnie w chwili gdy Mr Bopkins z rozsrożoną miną po raz czwarty czyścił rękawem swój nieszczęsny cylinder. Sir Allan zniknął tymczasem pod dachem swego wozu, ściskając dłonie, w których prawdopodobnie trzymał jakiś przedmiot.

Dwaj młodzi inżynierowie z humorem opowiedzieli swemu szefowi przebieg całej sprawy.

Sir Allan szukał w okolicy obozowiska owadów i natknął się na zupełnie nieznany okaz, który umykał przed nim z głośnym brzękiem. Anglik biegł za nim z wysoko wzniesioną siatką i zauważył, że owad usiadł na szarym cylindrze Mr Bopkinsa, który prawdopodobnie wydawał mu się odłamem skały, ogrzanej słońcem.

Sir Allan zbliżył się ostrożnie i szybko uderzył zieloną siatką jankesa w głowę, przy czym drewniane kółko niezbyt mile połechtało jego spiczasty nos. Mr Bopkins skoczył, jak oparzony, głęboko dotknięty w swej godności reprezentanta. Gdy w napastniku poznał znienawidzonego Anglika, który niedawno znieważył go boleśnie w obecności zgromadzonego społeczeństwa Yuquirendy, ogarnęła go wściekłość i rzucił się nań z zaciśniętą pięścią. W pośpiechu zapomniał wyciągnąć głowę z siatki, stąd też sir Allan od pierwszej chwili miał nad nim przewagę. Widzowie oczywiście nie mieli najmniejszej ochoty mieszać się do tej walki. Skończyło się na tym, że jankes musiał cierpliwie poczekać, dopóki sir Allan nie wydobył z jego brody tajemniczego owada i nie włożył do flaszeczki ze spirytusem.

Doktor musiał z całej siły panować nad sobą, aby pod wpływem tego opisu się nie roześmiać. Zrobił taką minę, jak gdyby to, co zaszło, dotknęło go w przykry sposób. Jankes przystąpił doń i zawołał:

— Mr Bergman, powinien pan się wstydzić, że pan także i w tym wypadku stoi po stronie tego bezwstydnika, chociaż w mej osobie jest znieważone całe Towarzystwo, a zatem i pan sam! Protestuję przeciwko temu i oznajmiam, że po powrocie do Nowego Jorku postaram się, by pana ukarano! Pan działa na szkodę Towarzystwa i jego upełnomocnionego przedstawiciela.

Sir Allan tymczasem schował swój drogocenny łup i zjawił się w chwili, gdy Mr Bopkins wymawiał ostatnie słowa. Był gotowy bronić doktora.

— Co pan tu pieje, panie kogucie? — spytał, zaglądając w oczy jankesowi. — Ma pan tak słabą pamięć? Zdaje się, że pan zapomniał już, iż protestował przeciw tej ekspedycji w chwili wyjazdu z Yuquirendy. Byłby pan uniemożliwił tę wyprawę, gdybym doktorowi nie dopomógł swym majątkiem. Z tego też powodu dzielny doktor jest obecnie w służbie u mnie i tylko z litości pozwalam panu podróżować wraz z nami!

— Protestuję przeciw takiemu postawieniu kwestii! — przerwał jankes, wyciągając z kieszeni ogromny kontrakt. — Mr Bergman nie może tak prędko porzucić służby w Towarzystwie! Według dosłownego brzmienia umowy musi na pół roku przed wystąpieniem wymówić…

— Jeśli chce dobrowolnie ustąpić! — odparł sir Allan. — Lecz pan go wyrzucił za drzwi w imieniu Towarzystwa, a on znalazł człowieka, który jego zasługi stokrotnie lepiej umie ocenić! Nie wierzy pan, panie doktorze?

Przy tych słowach sir Allan ujął doktora pod ramię i odprowadził go na bok, na co ten się chętnie zgodził, byle tylko nie słyszeć nudnego gderania jankesa.

— Czy pan nie zastanowił się jeszcze poważnie nad tym — spytał doktor, gdy za nim jeszcze raz rozległo się głośne: „protestuję!” — aby wyrzucić po prostu Towarzystwo z Gran Chaco i linię kolejową samemu zbudować?

— Zupełnie nie! — odparł ze śmiechem sir Bendix. — Mam ważniejsze sprawy na głowie niż kłopotać się akcjami kolejowymi. Lecz nie mogę ścierpieć tego, że ten błazen traktuje pana jak Murzyna, i ostrzegam, że on zadręczy pana na śmierć swoimi wiecznymi protestami!

— Ale ja pana proszę — odparł doktor z głębokim ukłonem — aby pan był bardziej wyrozumiały dla tego człowieka. Mimo wszystko jest on reprezentantem i przedstawicielem mego Towarzystwa, a nawet mały uczeń w szkole nie pozwoli sobie bezkarnie zarzucić sieci na głowę.

— Ba! — rzekł sir Allan, wzruszając ramionami — Rzadki okaz „Cryptocephalus” czyli „Tritona” jest sto razy więcej wart niż ten błazen. Najważniejszą sprawą jest to, aby nasze naukowe prace raźnym krokiem szły naprzód!

Zawołał służącego Johna i kazał mu podać nową siatkę. Tymczasem doktor poszedł wywoływać fotografie, aby na dzień następny ustalić kierunek marszu.

Dalsza droga nie przedstawiała większych trudności, gdyż teren w dalszym ciągu był płaski i pozbawiony znaczniejszych arterii wodnych. Karawana mogła posuwać się ku północy prawie w linii prostej. Raz tylko należało obejść większy las i przebić się przez niniejszy, wyrąbując drogę dla wozów. Poza tym nic nie stało na przeszkodzie w posuwaniu się naprzód.



Rozdział IV
Simarrone


Nazajutrz rano trzej inżynierowie wykonywali potrzebne pomiary, sir Allan tymczasem opuścił obozowisko, aby łowić w pobliżu owady. Niebawem spostrzegł wspaniały okaz świetlika (tuccho) i począł go ścigać. Gdy po upływie godziny, ścigany owad znikł bez śladu, znakomity przyrodnik zauważył, że się znajduje sam jeden wśród rozległej prerii i że nie ma ani śladu po towarzyszach, jak daleko okiem sięgnąć.

— Hm — Mruknął po tym niemiłym odkryciu — jeśli teraz zabłądzę, to będzie najmniejszym jeszcze nieszczęściem. Wprawdzie Indianie ostatniej nocy pozostawili nas w spokoju, ale bez wątpienia szpiegują nieustannie dokoła obozu. Jeśli mnie teraz złapią, będę musiał być i z tego zadowolony. Powinienem był przynajmniej wziąć ze sobą Johna i karabin!

Szybkim krokiem wrócił w stronę obozowiska kierując się według własnych śladów. Nie oddalił się jeszcze zbytnio, gdy nagle jego przypuszczenia się sprawdziły. Z pobliskich zarośli wyskoczyło kilkanaście brunatnych postaci, które w długiej linii poczęły biec ku niemu. Gdy się odwrócił, aby w przeciwnym kierunku szukać kryjówki w zaroślach, spostrzegł, że i z tej strony zbliża się pędem gromada dzikich Indian. Moment był bardzo groźny, lecz sir Allan nie stracił zimnej krwi. Widząc, że ucieczka byłaby bezowocna, wyjął rewolwer, który na szczęście miał przy sobie, zatrzymał się w miejscu i pomyślał:

— A więc chcą na mnie polować, jak na zająca! Lecz tym razem zajączek potrafi się obronić. Złości mnie tylko ta okoliczność, że jeśli mnie zabiją, będę się musiał zadowolić siedemdziesięciu trzema gatunkami nowoodkrytych owadów, zamiast spodziewanych stu. Istotnie, mam pecha w życiu!

Indianie zbliżyli się tymczasem na odległość stu kroków. Nagle jeden z tych, którzy zbliżali się od wschodu, wydal przeraźliwy krzyk i wskazał ręką na zachód z widocznymi oznakami przerażenia. Z ust do ust krążyło jakieś słowo, którego Anglik nie mógł zrozumieć. Indianie zawrócili w miejscu i uciekli do lasu tak szybko, jak tylko mogli.

Przestraszony sir Allan również rzucił spojrzenie w tym kierunku i zobaczył nowe niebezpieczeństwo, zagrażając mu stamtąd: był to stary byk, zbiegły z jakiejś zagrody.

Zwierzęta te, zwane „simarrones” przez hiszpańską ludność, szybko dziczeją na zupełnej wolności, i są bardzo niebezpieczne zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt. Nawet jaguar ucieka przed nimi i szuka schronienia na pierwszym lepszym drzewie. Najmniejsza przyczyna doprowadza takiego „simarrone” do wściekłości. W takim wypadku rzuca się prosto przed siebie z podniesionym wysoko ogonem, szarpie rogami i depcze wszystko przed sobą, dopóki mu nie zabraknie oddechu lub kula nie przyniesie końca jego szalonemu życiu.

Byka, który pędził wprost na sir Allana, musiał wypłoszyć z głuszy leśnej krzyk Indian. Dzielny Anglik nie stracił ani sekundy, lecz począł biec, dobywając wszystkich sił, w tym kierunku, w którym, jak sądził, jest obozowisko. Poza sobą słyszał straszliwe dudnienie kopyt. Ledwie skoczył poza pień grubego drzewa, gdy nagle rozwścieczone zwierzę uderzyło w to drzewo z taką siłą, że aż zadrżało w posadach.

Byk stał przez chwilę w miejscu, — widocznie silne uderzenie musiało go ogłuszyć — wówczas sir Allan zręcznie skoczył poza ogromny dąb, który go całkowicie zakrył. Lecz byk spostrzegł go mimo to i rzucił się niezwłocznie na niego. Zaczęła się dzika gonitwa dokoła drzewa, jakiej sir Allan nigdy dotychczas nie przeżył.

Wprawdzie mógł uskoczyć na bok za każdym razem, gdyby „simarrone” chciał go przebić rogami — lecz zrozumiał, że w ten sposób szybko wyczerpie wszystkie swe siły. Trzeba więc było znaleźć lepszą osłonę, niż dąb. Najlepiej byłoby wdrapać się na drzewo, ale na to rozwścieczone zwierzę nie dało mu czasu.

Nagle w niewielkiej odległości zauważył drzewo, podobne do palmy, które Hiszpanie nazywają „pało briaco”, a Indianie „yuchan”. Botaniczna jego nazwa jest: „Chorisia insignis”. Pień podobny jest do rozdętej flaszki, o średnicy dwóch łokci i pięciu łokci wysokości. Drzewa tego gatunku rosną licznie na polach Gran Chaco. Indianie często je wydrążają, nie ścinając ich wcale, i we wnętrzu umieszczają popioły zmarłych. To drzewo, które sir Allan spostrzegł, musiało niechybnie służyć do tego celu, gdyż było obumarłe, a górna jego część, gdzie przedtem rosły liście, była odcięta. Gdyby ścigany wdrapał się na to drzewo, byłby niewątpliwie uratowany.

Zdecydował się szybko. Gdy „simarrone” znów się nań rzucił, strzelił mu spoza drzewa z rewolweru w nozdrza. Dla byka była to nieznaczna rana, lecz musiała go zaboleć okrutnie, gdyż zatrzymał się w biegu i ryknął tak potężnie, że innemu, bardziej tchórzliwemu człowiekowi, krew ścięłaby się w żyłach. Sir Allan liczył na takie właśnie działanie kuli. Ze zręcznością wiewiórki wdrapał się na drzewo i zniknął w jego wnętrzu.

Byk zauważył tę ucieczkę. Przekrwionymi ślepiami śledził ruchy Anglika. Ledwie ten zniknął we wnętrzu wydrążonego drzewa, gdy rogi rozwścieczonego zwierzęcia poczęły bóść „yuchan”. Korzenie jego zbutwiały od dłuższego czasu, toteż drzewo pod potężnymi ciosami z głuchym trzaskiem runęło wraz z martwą i żywą zawartością.

W dalszym swoim życiu sir Allan daremnie nieraz starał sobie wyobrazić to, co przeżył w następnym kwadransie. Wściekłość byka osiągnęła swój szczyt. Przed sobą widział tylko olbrzymią, naturalną flaszkę, która urągała jego wysiłkom i nie chciała rozpaść się na drzazgi. Kilkakrotnie zderzyła się z innymi drzewami, następnie przypadkowo wysunęła się na otwartą prerię, która nie stawiała przeszkód jej ruchom. Pod uderzeniami rogów byka poczęła się toczyć naprzód, to znów obracać się dokoła własnej osi, jednym słowem ruchy jej przypominały podskoki piłki futbolowej którą kopią niezręczni chłopcy. Sir Allan trzymał się wszystkimi siłami wewnętrznej ściany drzewa, z obawy, aby, nie być wyrzucony na zewnątrz. Na szczęście wydrążenie było wąskie; natomiast pył nie miał wyjścia, więc sir Allan uczuł, że go w nosie i w krtani coś drapie. W innych okolicznościach byłby niewątpliwie kichał bez przerwy przez całe dwadzieścia cztery godziny — tutaj jednak wściekłe uderzenia rozjuszonego „simarrone” przeszkadzały mu w kichaniu. Mógł tylko kaszleć i pluć wokoło. Pod wpływem gwałtownych ruchów żołądek jego począł się burzyć, a w dodatku chropowata powierzchnia drzewa podarła mu ubranie i skórę w jednakowy sposób. Mimo wszystko znosił wszystkie te tortury, jak długo mógł. Lecz w końcu płuca i mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Usłyszał tylko głuchy huk, jak gdyby wystrzał karabinowy, po czym stracił przytomność.

Gdy się ocknął z omdlenia, ujrzał nad sobą klęczącego doktora, który trzymał mu przed nosem flaszeczkę o niezmiernie silnym zapachu. Obok niego spostrzegł twarz swego Johna, który spoglądał nań okiem pełnym głębokiej troski. Pół tuzina „peonów” stojących dokoła i opartych o karabiny, miało poważne oblicza, ale można też było zauważyć, że ci ludzie bardziej są skorzy do śmiechu niż do płaczu.

— Doktorze, na miłość Boską, wody! — jęknął sir Allan słabym głosem. — Moje gardło płonie, jak gdyby wjechał weń cały pociąg towarowy, pełen czerwonego pieprzu!

Obóz był bliżej położony niż sądził, dlatego też usłyszano tam wystrzał rewolwerowy. Doktor wyruszył natychmiast na pomoc wraz z kilku ludźmi. Idąc śladami, widocznymi na trawie, przyszli jeszcze w porę, aby móc położyć byka kilku celnymi strzałami.

Sir Allan, głęboko wzruszony, serdecznie uścisnął dłonie swoich wybawców. Lecz przez dwa następne dni musiał leżeć w wozie na miękkich skórach, gdyż straszna przygoda i nadludzki wysiłek omal nie przyprawiły go o chorobę.

Wszyscy w obozie współczuli miłemu i zawsze uprzejmemu Anglikowi. Jeden tylko człowiek okazywał tu i ówdzie szczerą radość z cudzego nieszczęścia — a był nim Mr Bopkins. W przygodzie sir Allana widział wyraźny palec Boży i był najgłębiej przekonany, że to jest zasłużona kara za to, iż znieważył pełnomocnika Towarzystwa.



Rozdział V
Śmiała wycieczka


Rozumie się samo przez się, że sir Allan zaraz po przybyciu do obozu oznajmił, że zetknął się z Indianami. Z tego też powodu dr Bergman wysłał bezzwłocznie czterech konnych peonów, którzy mieli iść śladami za nieprzyjacielem, jak tylko daleko mogli, ale bez niepotrzebnego narażania się na niebezpieczeństwo. Mógł im powierzyć to zadanie bez skrupułów, albowiem były to prawdziwe dzieci tego dziewiczego kraju, które wzrosły wśród niebezpieczeństw i nie przestraszyłyby się nawet samego „Ducha Pampasów” we własnej osobie.

Peonowie zarzucili karabiny na plecy i ruszyli w drogę z tą beztroską pewnością siebie, która cechuje mieszkańców pampasów. Gdy dojechali do łąki, na której sir Allan przeżył okropną przygodę, znaleźli ślady Indian.

W owej chwili zachowanie czterech jeźdźców zmieniło się zupełnie. Zachowując najgłębsze milczenie, jechali dalej lekko pochyleni w siodle, z ręką na zamku karabinów. Ich czarne, błyszczące oczy śledziły wszystko bacznie dokoła, a uszy chwytały najlżejsze szmery.

Wjechać konno w gęstwinę leśną nie wydawało im się roztropną i odpowiednią rzeczą, albowiem w lesie znaleźliby w najlepszym razie tylko nieliczne i ledwo widoczne ścieżyny, wydeptane przez Indian; dlatego też po naradzie postanowili parami w lewo i w prawo objechać ten kawał boru, gdzie znikli napastnicy sir Allana.

W otwartym polu, gdzie byli pewni szybkości swych rumaków i celności swych karabinów, nie potrzebowali się obawiać napadu czerwonoskórych. Gdyby Indianie odważyli się ich napaść, licząc na swoją przewagę i zmusili ich do odwrotu mogliby w przeciągu pół godziny galopem wrócić do obozowiska — bo gdzieżby kiedykolwiek peon zbłądził w stepie pod otwartym niebem!

Stało się tak, jak jeźdźcy przypuszczali. Gdy po upływie dwóch godzin znów się zjechali na końcu lasu, oznajmili ci dwaj peonowie, którzy objechali wschodnią stronę boru, że na krótko, przed spotkaniem natknęli się na wyraźne ślady stóp.

Wszyscy czterej niezwłocznie pojechali tam razem i zbadali uważnie odciski licznych nóg. Większość ich była świeżego pochodzenia i mówiła wyraźnie, że tędy spiesznie uchodziła na północ większa ilość dzikich. Liczba Indian wynosiła pięćdziesiąt głów do stu. Przy dokładnym badaniu znaleziono starsze odciski stóp, pochodzące sprzed dwóch lub trzech dni, ale zwrócone w przeciwnym kierunku.

Czterej jeźdźcy zrozumieli natychmiast znaczenie tych śladów Indianie przed kilku dniami zbliżyli się do obozu, bez wątpienia, aby w nocy urządzić napad. Sposobność do tego nadarzyła się im prędko wskutek nieostrożności sir Allana, a osoba jego byłaby dla nich bez wątpienia nader cennym łupem. Zamiar ich jednak spełznął na niczym wskutek pojawienia się „simarrone”. Czerwonoskórzy obawiali się prawdopodobnie że biali będą ich natychmiast ścigać i mścić się, dlatego też uciekli na północ.

Teraz należało zbadać, czy Indianie tego dnia jeszcze obozowali, czy też uciekli. Peonowie wbili ostrogi w boki swych koni i galopem popędzili na północ.

Leżąca przed nimi preria nie miała prawie żadnych zarośli. Tu i ówdzie tylko rosły większe krzewy. Dopiero po dwugodzinnej jeździe wyłoniła się przed nimi ciemna linia, zwiastująca większe zarośla.

Gdy jeźdźcy dotarli do tych zarośli, spostrzegli, że ślady dzikich rozdzielają się na pojedyncze, które zbiegają się pod gęstą i zbitą ścianą boru. Te znaki przekonały peonów, że Indianie tym razem istotnie zaprzestali nieprzyjacielskich kroków i wrócili do swojej „tolderie” (wsi). W przeciwnym bowiem razie z pewnością rozbiliby obóz tutaj na skraju lasu.

Ponieważ słońce zniżyło się tymczasem mocno ku zachodowi, wywiadowcy postanowili wrócić do swoich. Ruszyli prosto w kierunku zachodniego brzegu lasu i mijali właśnie niewielkie zarośla, leżące mniej więcej w odległości stu metrów, gdy wtem ich czujne konie poczęły zdradzać niepokój, jak gdyby zwietrzyły w pobliżu niebezpieczeństwo. Jeźdźcy wzięli natychmiast w ręce karabiny, gotowe do strzału. Trzej z nich zatrzymali się w miejscu, czwarty natomiast ostrożnie zbliżył się do gęstwiny, aby zbadać, co spowodowało niepokój koni.

Zamierzał właśnie uchylić gałęzie, gdy nagle po drugiej stronie wyskoczyła z zarośli jakaś ciemna postać, która ogromnymi susami poczęła biec do pobliskiego lasu. Bez wątpienia był to szpieg indiański który spodziewał się, że będzie mógł stąd spokojnie obserwować ruchy nieprzyjaciół.

Na widok umykającego Indianina pojawił się uśmiech pełen zadowolenia na twarzach peonów. Jeden z nich wydobył spod siodła swe „bola”, zakręcił nimi kilkakrotnie ponad głową i rzucił na Indianina. Dokładnie w tym miejscu, w które celował bola, okręciły się dokoła nóg uciekiniera. Czerwonoskóry runął na trawę i nie podniósł się już więcej.

Peonowie ruszyli ku niemu, chcąc go schwytać. Nagle w pobliskim lesie rozległo się ogłuszające wycie i z ciemnych głębin wyłoniła się ogromna horda Indian, uzbrojonych w dzidy i łuki. Bez wątpienia mieli zamiar ocalić swego towarzysza od niewoli.

Peonowie zrozumieli, że teraz trzeba szybko działać, jeśli chcą jeńca schwytać. Ale przyzwyczajeni do tego rodzaju wypadków nie stracili zupełnie zimnej krwi. Dwaj z nich rzucili się w stronę Indian, aby powstrzymać ich na chwilę szybkim ogniem karabinowym. Istotnie — udało im się to. Ten lub ów runął, brocząc krwią, inni padli na ziemię, aby przyczołgać się w stronę czterech jeźdźców pod osłoną wysokiej trawy.

Tymczasem dwaj inni peonowie związali swoje „caronas” (skórzane koce), tak, że wyglądały jak hamak okrętowy, po czym przymocowali je między siodłami swoich koni. Następnie gwizdnęli na dwóch pozostałych towarzyszy, a ci zbliżyli się, zeskoczyli z koni na ziemię, związali rzemieniami nieprzytomnego jeńca i umieścili go na skórzanych kocach. Wskoczywszy na siodła, wszyscy czterej pomknęli galopem w południowym kierunku.

Wprawdzie Indianie natychmiast zerwali się na równe nogi i posłali strzały za uciekającymi, lecz odległość już była zbyt wielka. Chcąc nie chcąc musieli szpiega pozostawić w mocy białych.

Około północy przybyli do obozowiska. Doktor, któremu niepokój spędzał sen z powiek, wyszedł naprzeciw nich i był niezmiernie zdumiony, gdy peonowie rzucili mu jeńca pod nogi. Doktor pochwalił dzielnych jeźdźców za ich śmiałość, a gdy wysłuchał raportu, rzekł:

— Niepotrzebnie narażaliście się na niebezpieczeństwo z powodu tego człowieka. Nie jest on wcale tak wybitną osobistością, abyśmy go mogli użyć jako cennego zakładnika. Będzie dla nas tylko ciężarem.

— O, senior — rzekł najstarszy spośród peonów — sądziliśmy, że ten jeniec nam wyjaśni, co jego towarzysze knują przeciwko nam.

— Nie sądzę, byśmy zdołali coś z niego wydobyć — odparł doktor. — Zaciętość Indian jest znana…

— Jeśli pan pozwoli, my go już poprosimy, aby przemówił — rzekł jeden z peonów.

— Za żadną cenę — poważnie odparł doktor.

Nieustanna, krwawa wojna, którą w tych okolicach od setek lat toczyli biali z czerwonoskórymi, z biegiem czasu rozogniła obustronną nienawiść do tego stopnia, że wrogowie nie cofali się nawet przed najstraszniejszym okrucieństwem. Często zdarzały się wypadki torturowania bezbronnych pod wpływem żądzy zemsty, czego zresztą po stronie białych usprawiedliwić nie można.

Doktor wiedział o tym doskonale, toteż pragnął swoim ludziom wyjaśnić, że pod żadnym warunkiem nie ścierpi w swoim obozie tego rodzaju zajść. Z tego też powodu kazał na razie między kołami wozu przywiązać jeńca, który w międzyczasie oprzytomniał. Peonowie nakarmili znużone konie, następnie napoili je, po czym położyli się przy nich na dobrze zasłużony spoczynek.

Gdy nazajutrz rano poczęto badać jeńca, okazało się, że doktor miał słuszność. Indianin miał hardą minę i nie wyrzekł ani jednego słowa, chociaż doktor przy pomocy tłumacza pytał go w językach Quichua, Chiriguano i Guaicuru. Ustawiono zatem przy nim straż i przestano się o niego troszczyć.

Ponieważ zachodziła obawa, że Indianie będą się starali uwolnić swego szpiega z niewoli u białych, przeto doktor następnego dnia wysłał kilku jeźdźców na zwiady, lecz ci wrócili niebawem i powiedzieli, że nigdzie nie znaleźli podejrzanych śladów.



Rozdział VI
Jaś na krzywej drodze


Sir Allan wypoczywał tymczasem na miękkim legowisku, pielęgnowany na przemian przez swego Johna lub przez Jasia. Gdy się podniósł wreszcie z łoża boleści i po raz pierwszy zszedł z wozu, podziękował byłemu austriackiemu żołnierzowi tak wymownym uściskiem dłoni, że ten aż podskoczył z radości i począł szukać odtąd sposobności, aby zacnemu Anglikowi okazać swą wdzięczność.

Jaś zauważył doskonale, jakie uczucia ukrywa Mr Bopkins dla sir Allana pod maską niewzruszonej powagi. Ile razy przechodził koło jankesa, ściskał pięści w kieszeniach spodni, gdyż otwarcie nie miał odwagi wystąpić. Zarazem poprzysiągł sobie w duchu, że mu sowicie wynagrodzi tę wstępną radość z cudzej niedoli, nie narażając przy tym wcale swojej własnej osoby na szwank.

Jaś należał do tych osób, które w Wiedniu noszą nazwę „dobrych ziółek”. Osoby te lubią niezmiernie płatać przeróżne figle i psikusy”. Chociaż Jaś posiadał pełne zaufanie swego pana i starał się go na każdym kroku zadowolić, to jednak teraz, gdy jankes prześladował sir Allana, postanowił się zemścić, choćby miał ściągnąć na siebie gniew dra Bergmana.

Niedługo czekał na sposobność. W Ameryce Południowej żyje pewien gatunek drobnych, lecz bardzo kąśliwych mrówek, które tam nazywają „arrieros”. Mrówki te pojawiają się zazwyczaj w wilgotnej porze roku i znikają natychmiast, skoro nadejdzie sucha pora lub gdy ludzie zaczną uprawiać dany obszar ziemi. Niekiedy budzi się w nich pęd do wędrówki i wówczas łączą się w olbrzymie gromady i biada temu domowi, który leży na ich drodze. Z niesamowitą żarłocznością niszczą w mgnieniu oka wszystko, co się da pożreć. Nawet drób na podwórzu nie jest bezpieczny przed ich mocnymi szczękami. Mieszkańcy napadniętego „rancho” starają się jak najprędzej usunąć z drogi małym, brunatnym wrogom, bo wiedzą doskonale, że wszelka walka z nimi jest daremna i że ciągle będą się pojawiały nowe roje, jak gdyby wyrastały spod ziemi.

Dla usprawiedliwienia Jasia musimy dodać, że nie znał on zjadliwości „arrieros”, lecz uważał je za równie niewinne żyjątka, jak europejskie mrówki. Dlatego też w dniu, w którym sir Allan poczuł się zdrowy, napełnił kieszeń swego surduta miałkim cukrem i udał się do lasu z tajemniczym uśmiechem na ustach.

Niedługo szukał. Czuć było zbliżającą się mokrą porę roku po wilgoci w powietrzu, która w postaci obfitej rosy osiadła na roślinach w nocy. Także i mrówki odczuły zmianę w przyrodzie i ocknęły się ze snu letniego, który je obezwładnił na długie miesiące. Bystre oczy Jasia spostrzegły wkrótce wejście do ogromnego mrowiska i jego małych mieszkańców kręcących się we wszystkich kierunkach.

Na ten widok Jaś Mrugnął z zadowoleniem oczami, wydobył scyzoryk i zrobił nim mały otwór w kieszeni, tak, że cukier mógł się cienką strugą wysypywać na ziemię. Następnie wrócił do obozowiska, gdzie usiadł na dyszlu wozu Mr Bopkins i czekał tak długo, dopóki cukier zupełnie się nie wysypał. W końcu z niewinną miną przystąpił do swoich codziennych zajęć, jako kucharz ekspedycji.

Trzeba zaznaczyć, że Mr Bopkins twierdził, że absolutnie nie może spać na gołej ziemi, chociaż za młodu spędził wiele nocy w cyrku między kopytami koni, powierzonych jego pieczy. Doktor i inni panowie wraz z peonami spali na ziemi, pod gołym niebem, ponieważ tutaj, w wielokilometrowym oddaleniu od bagien i moczarów, nie było moskitów, dlatego też spoczynek nocny na wolnym powietrzu, był daleko przyjemniejszy, niż w dusznym wozie, zbudowanym, jak wagon kolejowy.

Mr Bopkins oświadczył, że tego rodzaju spoczynek jest godny chamów i absolutnie nie da się pogodzić z dostojeństwem pełnomocnika South–American–Railway–Company. Dlatego też wóz swój zamienił na pewnego rodzaju wędrowny dom na kołach. Tutaj mógł swobodnie spoczywać na miękkich poduszkach i spożywać w ukryciu smakołyki, ciastka i likiery. To łakomstwo miało się na nim zemścić. Jak przewidział Jaś, mrówki odkryły niebawem ślad cukru na trawie i poczęły się posuwać naprzód tą słodką ścieżyną. Gdy mężczyźni zabawiali się wesołą rozmową przy ognisku, małe, zjadliwe stworzonka, nie zauważone przez nikogo, dotarły do wozu jankesa. Ich instynkt obudził się. W niedługim czasie zwietrzyły nagromadzone w wozie słodycze. Poczęły się natychmiast wdrapywać po kołach i zwisających linach, na koniec spadły na liczne pakiety, których zawartość nie mogła się długo opierać ich mocnym szczękom. Co więcej, przegryzły nawet korki flaszek z likierem.

Mr Bopkins nadszedł niebawem, wdrapał się na swój wóz, po czym położył się na legowisku. Po ciemku wyciągnął rękę po flaszkę ze słodkim likierem, która stała w kącie na małej deszczułce. Ledwie ją przyłożył do warg, gdy nagle usta i gardło zaczęło go palić, jak ogniem. Ten ogień lotem błyskawicy rozlał się po całej szczęce i szyi. Jankes z wrzaskiem trwogi rzucił flaszkę na ziemię.

Jak gdyby to było umówionym znakiem do szturmu, setki tysięcy innych mrówek rzuciły się na pożałowania godnego Mr Bopkinsa, który począł skakać i rzucać się jak szalony. Mrowie podrażnionych żyjątek biegało po całym jego ciele, kłując i gryząc gdzie tylko mogły.

Krzyk zwabił ludzi, którzy nadbiegli z płonącymi pochodniami i latarniami. Gdy peonowie spostrzegli, jacy nieprzyjaciele zaatakowali jankesa, natychmiast zaprzęgli konie do wozów i popędzili spiesznie na północ. Zatrzymali się po pięciu minutach i rozbili nowy obóz.

Na dawnym miejscu pozostał wóz jankesa, tudzież dr Bergman z innymi osobami. Europejczycy chcieli wejść do wozu i podać pomocną rękę Mr Bopkinsowi, lecz Don Rocca i pułkownik Iquite powstrzymali ich słowami:

— Proszę tego nie czynić! Pan musiałby, podzielić los senora Inglesa i nie przyniósłby mu pan najmniejszej ulgi w cierpieniu. Powiedz mu pan raczej, by wyskoczył z wozu i tarzał się po trawie tak długo dopóki wszystkich swoich dręczycieli nie rozgniecie. Innego sposobu nie ma.

Mr Bopkins nie kazał sobie dwa razy powtarzać tej rady i po pięciu minutach mógł już lżej odetchnąć. Także inni musieli się trzymać w przyzwoitym oddaleniu od nieszczęsnego wozu, gdyż rozsrożone mrówki po ucieczce jankesa poczęłyby ich atakować. Obaj Hiszpanie opowiedzieli im potem rozmaite nieprawdopodobne wprost historie o domach napadniętych przez wędrowne mrówki.

— Lecz w jaki sposób wypędzimy nieproszonych gości z wozu? — spytał na koniec dr Bergman. — Przecież go tu nie pozostawimy?

— Musimy poczekać — odparł pułkownik Iquite — dopóki „arrieros” same dobrowolnie nie odejdą. Stanie się to na pewno wówczas, gdy już nic nie będą miały do zjedzenia. Senor Ingles musi sobie to nieszczęście sam przypisać, ponieważ zabrał ze sobą mnóstwo słodyczy, a zmysł węchu u tych owadów jest niesłychanie rozwinięty.

— Hm — pomyślał sobie doktor — ten wypadek wydaje mi się dziwny. Wozimy przecież z sobą ogromną ilość środków żywnościowych, a niektóre mają daleko silniejszą woń niż cukierki i likiery Mr Bopkinsa. Dlaczego mrówki wybrały właśnie jego wóz?

Nie miał jednak czasu do dalszego zastanawiania się, gdyż trzeba było zająć się Mr Bopkinsem, który podniósł się z trawy jęcząc i biadając z bólu. Towarzysze podróży ujęli go pod ramiona i zaprowadzili do obozowiska peonów. Sir Allan zapomniał o waśni i zaopiekował się szarym cylindrem jsCnkesa, o którym właściciel zupełnie zapomniał w nieszczęściu.

W obozie wydobył doktor flaszeczkę z amoniakiem i natarł Mr Bopkinsowi całe ciało, co mu przyniosło znaczną ulgę. Następnie przygotowano mu posłanie z miękkich skór. Lecz minął długi czas, zanim swędzenie ustało i jankes mógł oddać się błogiemu spoczynkowi.

Tymczasem figlarnego Jasia dręczyły okrutne wyrzuty sumienia; z całego serca żałował swego nierozważnego kroku. Gdy ujrzał paniczną ucieczkę peonów i gdy zrozumiał przyczynę tej ucieczki, wówczas byłby chętnie wziął na siebie cierpienia jankesa. Lecz to nie było możliwe. Musiał grać rolę bezczynnego widza, jeśli nie chciał się niepotrzebnie zdradzić. W skrytości serca poprzysiągł sobie, że przy pierwszej lepszej sposobności stokrotnie wynagrodzi Mr Bopkinsowi te straszne cierpienia.



Rozdział VII
Poważne skrupuły


W następnych dniach wykonano cały szereg zdjęć i pomiarów. Kolumna posuwała się tymczasem powoli naprzód. Doktor znów wzbił się w przestworza balonem, lecz nie odkrył żadnych godnych uwagi przeszkód w kierunku marszu. Na przemian rozciągały się lasy i płaskie równiny, lecz zarówno bory jak i łąki powoli przywdziewały zielone szaty pory deszczowej.

Nie napotkano nigdzie ani śladu Indian. Doktor dziwił się, że krajowcy, którzy nie obawiają się kilkutygodniowych marszów i setki razy narażają swoje życie, aby zanieść do ojczyzny zwłoki towarzysza, poległego na obczyźnie, teraz nie starają się wcale uwolnić z niewoli u białych schwytanego szpiega, chociaż z uwagi na bogato utatuowane ciało, musiał to być znakomity wojownik lub może nawet i kacyk. Ponieważ peonowie, pilnie wyjeżdżający na zwiady, także nie odkryli niczego podejrzanego, dlatego też nikt nie żywił obawy o bezpieczeństwo karawany. Lecz miało się okazać, że podróżni byli w błędzie. W dniu, w którym balon wzbił się w powietrze rozbito obóz u skraju lasu, zarosłego gęstymi krzakami, ponieważ tutaj trawa była bujniejsza, niż na otwartym pampasie i lepiej smakowała koniom. Prócz tego mężczyźni, nie biorący udziału w pomiarach, mogli pod gęstą koroną drzew znaleźć osłonę przeciw palącym promieniom słońca, które tego dnia bardziej piekło niż kiedykolwiek.

Następnej nocy — mogła być wówczas trzecia godzina nad ranem — zbudził uśpionych znienacka alarmowy strzał jednego z peonów, po którym rozległ się przeraźliwy krzyk bojowy Indian.

Wszyscy chwycili za broń i ruszyli bronić obozu, tymczasem doktor rozniecił duże ognisko. Płomienie jaskrawymi blaskami rozświetlały dokoła ciemności, więc biali mogli zobaczyć, z której strony następuje atak wrogów.

Prawdopodobnie przyczołgali się oni w nocy aż do brzegu lasu i teraz usiłowali śmiałym napadem zawładnąć obozem, licząc zarazem na przerażenie, które musi owładnąć białymi przy tak niespodzianym ataku.

Istotnie, wozy z jednej strony były zanadto przysunięte do zarośli; tylko dlatego, że peonowie mimo ciemności instynktownie tutaj się zbiegli, mogli stawić silny opór napastnikom. Bitwa przybrałaby gorszy obrót, gdyby z tyłu napadł na obóz drugi, silniejszy oddział Indian.

Z tego też powodu dr Bergman spiesznie wskoczył do wozu, na którym znajdował się karabin maszynowy. Nacisnął dźwignię i wieżyczka pancerna natychmiast podniosła się o dwa metry w górę, tak, że doktor, siedząc wewnątrz mógł widzieć całe pole bitwy, jak na dłoni.

Nastąpiło to, czego się obawiał. Oddział Indian, w sile około dwudziestu ludzi, przeciął po stronie południowej liny i rzemienie, którymi wozy były związane, odsunął dwa z nich na bok, po czym z dzikim i przeraźliwym wrzaskiem wtargnął do wnętrza obozowiska.

Sir Allan wraz z Jasiem nadbiegł natychmiast. Obaj poczęli ostrzeliwać napastników z karabinów. Tymczasem Indianie mieli czas uwolnić swego towarzysza z niewoli, lecz musieli za to ciężko zapłacić, gdyż z wieży pancernej spadł na nich istny grad pocisków, któremu by się nie oparł nawet dziesięciokrotnie liczniejszy oddział europejskich żołnierzy.

Indianie umknęli z szybkością błyskawicy, zabierając ze sobą rannych, po czym połączyli się z towarzyszami swoimi, walczącymi po drugiej stronie. Lecz i ci rzucili się do panicznej ucieczki, gdy karabin maszynowy począł ich ostrzeliwać. Dr Bergman zadowolił się tym, ponieważ brzydził się niepotrzebnym rozlewem krwi i pragnął go o ile możności uniknąć.

Peonowie rozumowali w sposób mniej ludzki i poczęli ścigać uciekających nieprzyjaciół. Lecz las był oddalony najwyżej o sto kroków, dlatego też ledwie Indianie zniknęli wśród gałęzi. Zrozumieli, że przedłużanie walki narazi ich tylko niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Po chwili wrócili do obozu i wśród rozmaitego rodzaju przekleństw przystąpili do naprawy przełamanego wału obronnego.

Gdy zauważyli ucieczkę jeńca, na nowo w ich sercach zawrzała żądza zemsty, a doktor z trudem zdołał zapobiec, by nie popełnili nowego głupstwa. Nawet don Rocca i pułkownik byli bardzo rozsrożeni.

— Ja, przeciwnie, panowie, jestem bardzo uradowany — rzekł doktor — żeśmy się szczęśliwie pozbyli tego człowieka i że nikt z nas nie odniósł poważniejszej rany. Pilnowanie jego było bardzo kłopotliwe, więc nieraz zastanawiałem się nad tym, czy by go nie uwolnić. Zachowywał się tutaj, jak człowiek głuchy i niemy, toteż nie przedstawiał dla nas żadnej istotnej wartości.

— Mógłby się nam przydać jako zakładnik — rzekł pułkownik. — Musiał należeć do dostojników swego plemienia, czego dowodzi choćby ta okoliczność, że inni z taką pogardą śmierci narażali się dla jego ocalenia.

— Temu nie przeczę — rzekł doktor — lecz ponieważ nie znaliśmy jego znaczenia, zatem nie mogliśmy z tego mieć korzyści.

Trzej panowie rozeszli się. Ponieważ peonowie wkrótce ukończyli pracę, w obozie zapanował zaraz spokój, którego aż do rana nic nie zakłóciło.

Gdy wzeszło słońce, doktor wysłał połowę swoich peonów, aby śledzili Indian w okolicy. Gdy wywiadowcy wrócili wieczorem, donieśli, że Indianie także i tym razem, jak sir Allan przypuszczał, bez zatrzymania się uciekli w północnym kierunku.

Ponieważ inżynierom przy topograficznych zdjęciach zawsze towarzyszyło kilku peonów, którzy służyli im jako strażnicy i pomocnicy, przeto tego dnia pomiarów nie dokonywano, bo obóz i tak był prawie pusty wskutek wysłania wywiadowców.

Doktor wykorzystał tę pauzę w ten sposób, że skontrolował dotychczasowe zdjęcia i obliczenia. Zarazem zwrócił uwagę na pewną okoliczność, która mogła wywołać rozdźwięki i nieporozumienia wśród członków wyprawy.

Granica między Boliwią i Paragwajem nie była jeszcze definitywnie ustalona, chociaż sprzeczano się z tego powodu już od pięćdziesięciu lat. Geografowie przyjmują na swoich mapach jako granicę albo szerokość Rio Apa (22° 5’ szer. połudn.) albo linię, która łączy Fuerte Olimpo na Rio Paragwaj z pewną wysepką na Rio Pilcomayo, dwadzieścia kilometrów poniżej Fuerte Campero.

Ta linia przecina sześćdziesiąty stopień długości także pod 22°5’. Lecz Paragwaj wystąpił nagle z pretensjami do całego Gran Chaco Boreal aż do gór pomiędzy Sta. Cruz delia Sierra i Santiago w poblidla pułkownika Iquite lub dla jego przełożonych dowodem, iż rezygnują z pretensji mego kraju do Gran Chaco.

— Pułkownik Iquite jest „caballero” — rzekł doktor. — Jestem najmocniej przekonany, że jeśli mu wyjawimy pańskie skrupuły, wówczas znajdzie się taki środek zaradczy, że ani pan ani pański rząd szkody nie poniesie.

Don Rocca zgodził się na to. Obaj panowie udali się zatem do pułkownika Iquite, który ich słów uważnie wysłuchał, a potem rzekł:

— Zgadzam się na pański powrót, don Rocca, przy czym zaznaczam, że obecnie stan układów w sprawie Gran Chaco między naszymi rządami nie będzie naruszony.

— Czy mogę poprosić pana, abyśmy w tym celu spisali protokół? — spytał don Rocca.

— Oczywiście. Lecz musi mi pan ze swej strony dać pisemne oświadczenie, że Paragwaj nie zyska żadnych uprawnień, gdy pan potem przyjdzie nam na pomoc z silnym oddziałem uzbrojonych jeźdźców.

— Wątpię bardzo, czy mój rząd uzna za słuszny tego rodzaju krok z mej strony. Lecz w interesie ekspedycji wezmę na siebie za to odpowiedzialność.

Spisano oba protokoły, które jako świadkowie podpisali dr Bergman, sir Allan i Mr Bopkins. Następnie don Rocca wybrał peona, który miał mu towarzyszyć w drodze, a następnego dnia rano odjechał w południowym kierunku.

Dr Bergman spędził cały ten dzień aż do wieczora w balonie, aby obserwować odjazd towarzysza podróży. Prócz tego liczył także na wrażenie, jakie balon musi wywierać na Indianach. Bez wątpienia czerwonoskórzy musieli go uważać za przerażającego potwora, gdyż trwożliwie kryli się w lasach tak długo, jak długo unosił się w przestworzach powietrznych.



Rozdział VIII
Walka z małpami


Mr Bopkins od czasu przygody z mrówkami popadł w czarną melancholię. Czy przygnębiło go tyle nieszczęść, tak szybko następujących po sobie, czy ukąszenia zjadliwych owadów tak fatalnie podziałały na jego system nerwowy, czy też żałował tak boleśnie utraty słodkich likierów i smakołyków — nie wiadomo — dość, że dał spokój swoim protestom, cofnął się w zacisze samotności i nie troszczył się o to, co się dzieje w obozie. Nawet napad Indian nie wywabił go z wozu.

W dniu, w którym odjechał don Rocca, podjęto na nowo prace przy pomiarach; peonowie znów wyjechali na zwiady i oznajmili, że w najbliższej okolicy nie ma Indian, więc Mr Bopkins zdecydował się wyjść na przechadzkę. To była pierwsza oznaka, że czarna melancholia jankesa zaczyna ustępować.

Wolnym krokiem szedł pampasem, nasunąwszy sobie szary cylinder głęboko na czoło. Wszedłszy do cichego gaiku, usiadł sobie w idyllicznym miejscu, w cieniu olbrzymiej palmy. Dzień był duszny, a chłód pod dachem liści działał tak orzeźwiająco, że Mr Bopkins sam nie wiedział, kiedy zapadł w głęboki sen.

Ów lasek był szczególnie bogaty w palmy i algaroby, których owoce służą za jedyny pokarm wielu zwierzętom. Znajdowało się również tutaj mnóstwo wielkich i małych małp, które bardzo rzadko widywały ludzi.

Wprawdzie małpy i ich nieodłączne towarzyszki, wielobarwne papugi, oniemiały ze zdumienia, gdy jankes wkroczył do ich spokojnego królestwa, lecz gdy nieproszony gość nie zdradzał wojowniczego usposobienia, zarówno małpy jak i papugi znów odzyskały werwę. Tu i ówdzie rozległ się chrapliwy okrzyk małpy lub skrzeczenie papugi.

To były ostatnie głosy, które Mr Bopkins usłyszał, zanim słodko zasnął. Gdyby przeczuł, co niebawem miało nastąpić, byłby się strasznie oburzył na sposób postępowania czwororękich obywateli Ameryki Południowej wobec pełnomocnika South–American–Railway–Company.

Małpy nie były wcale przerażone, lecz prawdopodobnie uważały czcigodnego Mr Bopkinsa za okaz szczególnie wielkiej i nigdy nie widzianej małpy, którą obserwowały z rosnącą ciekawością. Jak gdyby tajemniczym nakazem przywołane zeszły się ze wszystkich zakątków lasku i usiadły gęsto na gałęziach okolicznych drzew oraz na wachlarzach palm, tak, że te zginały się aż do ziemi, nie mogąc unieść tak wielkiego ciężaru.

Przez dłuższy czas małpy gwarzyły i chichotały między sobą, aż wreszcie pewien stary i silny „edjeati” (gatunek małpy) zebrał się na odwagę i zeskoczył z gałęzi na ziemię. Przycupnął o pięć kroków od jankesa, przypatrując mu się z taką głęboko poważną miną, jak gdyby był królem Edypem i usiłował rozwiązać zagadkę Sfinksa. Równocześnie naśladował jankesa, który we śnie ustawicznie kiwał głową; niekiedy obaj składali głęboki ukłon, a wtedy w szeregach małp, rozlegał się śmiech, pełen zadowolenia, jak gdyby cieszyły się z tego powodu, że ich przedstawiciel tak doskonale się porozumiewa z przedstawicielem South–American–Railway–Company.

Na koniec staremu „edjeati” wydała się tego rodzaju wymiana myśli zbyt monotonna; zarazem szczególne zaciekawienie wzbudził w nim przedmiot, który nieznajomy nosił na głowie. Przysunął się ostrożnie, zdjął delikatnie szary cylinder z głowy uśpionego, po czym szybkim ruchem włożył na własną dostojną głowę. Mr Bopkins, w błogim śnie pogrążony, nic o tym zdarzeniu nie wiedział, chociaż wszystkie małpy podniosły głośny wrzask radości na widok wielkiej zdobyczy najstarszego członka stada.

Lecz „edjeati” nie dzielił wcale zapału swoich towarzyszy. Cylinder zsunął się mu przez uszy aż na szyję i pozbawił widoku światła dziennego, dlatego też zdjął go czym prędzej, a ponieważ na razie nie umiał go inaczej użyć, przeto usiadł na nim, jak na krześle. Lecz cylinder nie ucieszył się tym wcale. Z głębokim westchnieniem skurczył się, tak, że „edjeati” wywrócił koziołka i z gniewnym pomrukiem odskoczył.

Tego rodzaju zachowanie się cylindra musiały małpy uważać za zachowanie nieprzyjazne, toteż ich chrapliwe głosy rozlegały się coraz donośniej. Na koniec kilka szalonych małp zerwało garść w pobliżu rosnących orzechów i poczęło nimi ciskać w błyszczącą łysinę jankesa.

Obudzony boleśnie ze słodkiego snu, jankes skoczył w górę, a gdy się przekonał, z jakiego rodzaju napastnikami ma do czynienia, uczuł się głęboko dotknięty tą hańbą. Ponieważ na razie nie miał innego środka, podniósł leżące dokoła orzechy i z najwyższym oburzeniem począł rzucać nimi w małpy. Sądził, że uciekną — tymczasem bezczelne te stworzenia, ufne w swą liczebną przewagę, przyjęły walkę i na pociski odpowiadały pociskami.

Wkrótce na jankesa spadł taki deszcz wszelkiego rodzaju owoców, że ten stracił zapał wojenny i myślał, w jaki sposób można by zabezpieczyć się przed bolesnymi uderzeniami. W tym celu wciągnął surdut na głowę i rękoma zacisnął wokoło szyi, tak, że wąska szczelina pozostała mu tylko dla oddechu. Małpy doskonale zrozumiały znaczenie tych ruchów, toteż podniosły chóralny, zwycięski wrzask radości i podwoiły ilość pocisków. Jankes nie miał innego wyjścia, jak tylko stłumić w sobie wybuchający gniew i znosić cierpliwie grad uderzeń.

Nagle usłyszał, że małpy wśród ogłuszających wrzasków umykają na wszystkie strony. Jankes ostrożnie wysunął oko spod kołnierza surduta, ale nie miał już czasu zbadać, jaki wypadek uwolnił go od małpiego oblężenia. Silne ramiona obaliły go nagle na ziemię. Spostrzegł jeszcze, że jakieś brunatne oblicza, pełne nienawiści, pochylają się nad nim a potem naciągnięto mu na głowę gęsty worek, a usta zakneblowano. Ramiona i nogi skrępowano sznurami… Schwytali go Indianie!…

Gdy uczestnicy wyprawy tego dnia wieczorem siedzieli wokoło ogniska i wspólnie spożywali wieczerzę, dr Bergman zauważył brak jankesa. W mniemaniu, że śpi on w swym wozie, posłał Jasia, aby obudził i przyprowadził śpiocha. Wóz był jednak pusty, co wśród członków ekspedycji wzbudziło niepokój. Doktor kazał wystrzelić kilka razy, aby Mr Bopkins mógł odnaleźć kierunek, jeśli zbłądził. Ponieważ nie zjawił się nawet po upływie godziny, niepokój wzrósł, tym bardziej, że szukanie zaginionego w nocy było bezcelowe. Mimo to dr Bergman kazał aż do północy przeszukiwać otoczenie obozu przy pomocy pochodni, nie było bowiem wykluczone, że Mr Bopkinsa ukąsił wąż i teraz leży gdzieś bez przytomności. Lecz i te poszukiwania okazały się daremne. Nie pozostało nic innego, jak tylko czekać następnego dnia.

Dr Bergman przewracał się przez całą noc bezsennie na posłaniu. Ledwo poczęło szarzeć kazał sześciu peonom siadać na koń, aby wraz z nimi na nowo rozpocząć poszukiwania.

Było rzeczą nad wyraz trudną odnaleźć ledwo widoczne ślady Mr Bopkinsa wśród mnóstwa śladów, które pozostawili po sobie peonowie w czasie nocnych poszukiwań. Lecz mimo to odnalazły je niebawem bystre oczy peonów, którzy doszli wkrótce do miejsca, gdzie rozegrała się wiekopomna bitwa między małpami a Mr Bopkinsem. Tutaj znaleźli liczne ślady pobytu jankesa; chociaż nie można było wyjaśnić, dlaczego dookoła leży tyle owoców, to jednak w każdym razie nie mógł tu zajść samotnie cylinder, który teraz leżał na trawie opuszczony i zdeptany.

Prócz tego ślady stóp indiańskich dały się doskonale rozpoznać.

Lecz gdy wywiadowcy stanęli na brzegu małego lasku, przedstawił się im taki sam beznadziejny widok, jak już dwukrotnie poprzednio. Indianie uciekli w kierunku północnym, unosząc ze sobą biednego Mr Bopkinsa. Od tego momentu upłynęło już dwanaście godzin, musieli więc być bardzo daleko. Nie było żadnych dowodów na to, że zamordowali na miejscu nieszczęsnego jankesa.

Peonowie chcieli natychmiast ścigać rabusiów, lecz doktor zauważył, że tym razem chodzi o poważny pościg, który na czas nieokreślony zmniejszy jego siłę zbrojną. Z tego też powodu wyraził życzenie zasięgnięcia zdania pozostałych towarzyszy i namówił rozsrożonych peonów do powrotu do obozu.

Chociaż Mr Bopkins uczynił wszystko, aby stracić sympatię członków ekspedycji, ci ostatni nie wątpili, iż należy uczynić wszystko co możliwe, aby jeńca wyrwać z rąk Indian. Chodziło tylko o to, kto ma kierować akcją ratunkową, gdyż każdy był do tego gotów.

Wybrano dra Bergmana. Jako głowa ekspedycji musiał pozostać w obozie, aby go bronić, a przede wszystkim nie mógł się rozłączyć z karabinem maszynowym, z którym wiązały się wszystkie nadzieje członków wyprawy.

Z trudem skłoniono sir Allana do pozostania. Tylko ta okoliczność, że nie był w stanie bez tłumacza porozumieć się z peonami, skłoniła go do zgody, gdyż w razie walk z Indianami ta niemożność porozumienia się byłaby dla wszystkich kulą u nogi.

Na koniec ustalono, że pułkownik Iquite na czele pięciu peonów ma podjąć próbę uwolnienia jeńca z niewoli.

— Prawdopodobnie będzie pan niebawem z powrotem — rzekł dr Bergman, gdy pułkownik zaopatrywał się w broń i amunicję.

— Spodziewam się, że pan ze sobą przywiezie naszego jankesa i z tego powodu nie będzie mógł rozwinąć zwyczajnej szybkości. Jest zresztą nie lada zadaniem dogonić uciekających, chociaż mamy konie. Indianie w pampasach odbywają marsze ze zdumiewającą szybkością.

Pan musi istotnie nie dać się obezwładnić znużeniu — rzekł doktor. W dzień nie da się nawet cienia ich spostrzec z wysokości balonu. Lecz aby w ciągu krótkich nocy, jakie obecnie mamy, przebyć takie ogromne przestrzenie, na to trzeba mieć mięśnie ze stali.

— Trzeba się do tego przyzwyczaić od wczesnej młodości — rzekł pułkownik. — Indianie używają koni tylko jedynie jako zwierząt jucznych, które w czasie ich wypraw rabunkowych niosą im pożywienie i łupy, sami natomiast wraz z kobietami i dziećmi idą obok pieszo. Jak nagle się pojawiają, tak nagle znikają, co sam niejednokrotnie zauważyłem. Tak, tak, ich piesze wędrówki są niezrównane!

Tymczasem pułkownik ukończył przygotowania. Podał pozostającym rękę na pożegnanie, dosiadł konia, po czym sześciu jeźdźców pogalopowało w północnym kierunku.

Odszukali oczywiście miejsce, gdzie Mr Bopkins został napadnięty. Potem cwałem ruszyli szeroką ścieżką, która od tego miejsca począwszy, prowadziła dalej.



Rozdział IX
Jeniec


Jechali na przemian przez otwarty step, to znów wśród gęstych zarośli; niekiedy z trudem przedzierali się przez stary las, przy czym musieli się razem trzymać, by nie ulec w razie nagłego napadu Indian. Chociaż cały dzień spędzili w ten sposób w siodle, mieli wieczorem wrażenie, że się nie bardzo zbliżyli do uciekających.

Noc spędzili pod otwartym niebem na prerii, przy czym dwaj spośród nich na przemian trzymali straż. Rano ruszyli z zapasem świeżych sił na nowo w dalszą drogę, idąc zawsze śladem, który ciągle prowadził ich w północnym kierunku.

Dopiero w południe wydało się pułkownikowi, który jechał na czele, że na skraju lasu spostrzega w oddali niewielką „tolderję”. Natychmiast rozkazał wszystkim zeskoczyć z koni, aby ludzie z osady ich nie spostrzegli. Jeźdźcy, trzymając konie za cugle, udali się w zachodnim kierunku, zakreślając ogromny łuk, aby móc się przyczołgać do „tolderji” z tej strony nocą. Gdy ciemność zapadła, dosiedli znów koni i spiesznie ruszyli w drogę, kierując się blaskiem ognisk; płonących w osadzie Indian.

Gdy pułkownik dotarł w pobliże wsi, polecił swoim ludziom zsiąść z koni i położyć się na spoczynek. Sam objął straż i kazał dopiero koło godziny pierwszej w nocy zastąpić się innemu, będąc przekonany, że Indianie ich nie zauważyli i nie przygotowują nieprzyjacielskich kroków.

Gdy poczęło szarzeć, wszyscy sześciu dosiedli koni i pogalopowali w kierunku wsi, która cicho spoczywała u skraju lasu. Miękka trawa tłumiła prawie zupełnie tętent kopyt końskich, a ponieważ Indianie lubią długo spać, zatem jeźdźcy spodziewali się dotrzeć niepostrzeżenie do wsi i napaść jej mieszkańców, pogrążonych w głębokim uśpieniu.

Nie wzięli jednak pod uwagę czujności psów. Biali nie byli nawet oddaleni o pięćset kroków od najbliższych chat, gdy nagle rozległo się wycie i szczekanie, które w całej wsi w jednej chwili wywołało paniczny popłoch.

Widowisko, jakie teraz ukazało się oczom jeźdźców, byłoby wśród innych okoliczności komiczne. Indianie wypadali z chat z zaspanymi oczami, wydawali dzikie wrzaski na widok nieprzyjaciół, chwytali za broń, gdy tymczasem kobiety wraz z dziećmi uciekały w pole. W kilka sekund potem cała gromada znikła w głębi pobliskiego lasu.

Lecz nie tylko dwunożni mieszkańcy „tolderji” szukali ratunku w lesie; rozmaite choć niezbyt liczne zwierzęta domowe poszły śladami swoich panów, jak gdyby były w tym celu tresowane. Przede wszystkim umknęły dwa czy trzy konie; psy wyły najpierw i szczekały przeraźliwie, lecz potem również zniknęły wśród gęstych zarośli. Za nimi pobiegły beczące kozy, potem świnie i owce, na koniec nawet i kury. Gdy jeźdźcy w chwilę potem zatrzymali przed chatami swe konie, „tolderja” wyglądała jak gdyby od Bóg wie ilu lat była opróżniona.

Pułkownik nie miał zamiaru ścigać Indian w lesie, zauważył bowiem, że Indianie nie wlekli ze sobą żadnego białego. Albo więc Mr Bopkins był ukryty w jednej z chat, albo tylko główny oddział Indian wrócił do „tolderji”, gdy tymczasem kilku wraz z jeńcem udało się na bok w zarośla, lecz wywiadowcy tego nie zauważyli. To ostatnie było niestety najprawdopodobniejsze.

Pułkownik Iquite zaproponował, aby niezwłocznie przeszukać poszczególne chaty. Czego się obawiał, to okazało się prawdą: nie było ani śladu Mr Bopkinsa. Lecz jak gdyby los chciał ich wynagrodzić za gorzkie rozczarowanie, odkryli na koniec coś, czego się najmniej spodziewali.

Przy chacie, większej i starannie zbudowanej, w porównaniu z innymi, pozostał ogromny pies, uwiązany na silnym rzemieniu, który warczał i pokazywał zęby peonom, gdy chcieli wejść do wnętrza „toldy”. Już zamierzali zastrzelić to zwierzę, gdy nagle w niskich drzwiach ukazał się mieszkaniec osobliwego domku.

Na widok tego człowieka peonowie cofnęli się ze zdumienia, gdyż mimo długiej brody i zdziczałego wyglądu łatwo można było poznać, że należy on do rasy białej. Także i on uległ silnemu wzruszeniu na widok przybyłych. Wyciągnął ramiona, z trudem zaczerpnął tchu i z radością wyrzekł słowa:

— Nareszcie wolny! Wolny!!

Następnie zakrył twarz dłońmi, runął na ziemię, a z piersi jego wyrwało się łkanie, od którego trzęsło się całe ciało.

Pułkownik spiesznie nachylił się nad nim, pragnąc go podnieść.

Po długiej dopiero chwili wydało mu się, że rozumie słowa tajemniczego człowieka. Gdy począł odpowiadać na liczne zapytania, okazało się, że to był Hiszpan, który w niewoli, trwającej już szereg lat, zapomniał prawie zupełnie swojej mowy ojczystej.

Musiał się zastanawiać nad każdym słowem, nad każdym zdaniem, zanim pojął ich znaczenie. Lecz pamięć i wspomnienia wracały. Po upływie pół godziny mógł już opowiedzieć swoje smutne dzieje.

Pochodził z Buenos Aires i udał się na Gran Chaco, gdzie zamierzał zakupić u „stancierów” (właścicieli wielkich stad bydła) większe zapasy skór. Mimo licznych ostrzeżeń dotarł aż do Rio Bermejo. Tutaj napadli go Indianie, należący do szczepu „Tobą”, zamordowali towarzyszy, a jego samego zawlekli do wsi, aby tutaj poddać go okrutnym torturom.

Już był pewien, że czeka go niechybna śmierć, gdy nagle zakochała się w nim córka kacyka. Darowano mu życie pod warunkiem, że tę dziewczynę pojmie za żonę i w ten sposób stanie się członkiem plemienia „Tobą”. Zgodził się na to, byle tylko ocalić życie i od siedemnastu lat żył wśród dzikich, jako im równy. Dzielił wszystkie losy szczepu i chociaż pozornie był wolny, pilnowano go czujnie, aby nie uciekł. Indianie cofali się krok za krokiem przed ciągłym postępem kultury; jeniec, chcąc nie chcąc, musiał im towarzyszyć i w ten sposób dostał się tak daleko na północ.

Przez dłuższy czas Indianie obchodzili się z nim łagodnie, ale gdy poczęły się toczyć coraz okrutniejsze walki z białymi i krajowcy stracili ogromny obszar ziemi, wówczas ogólna nienawiść do bladej twarzy spotęgowała się niezmiernie. Z biegiem czasu zmarła jego czerwonoskóra żona i jej ojciec, a na czele plemienia stanął inny kacyk, który uważał go za niewolnika i wyzyskiwał w najrozmaitszy sposób. Musiał zbierać drwa i owoce, czego żaden z wojowników nigdy nie czynił, musiał uprawiać niewielkie pole kukurydzy, a gdy nadeszła pora wielkich łowów, musiał iść z wojownikami do lasu, aby na swym grzbiecie dźwigać upolowaną zwierzynę. Pozostawiono mu tylko psa, bo zwierzę to było przyuczone na hiszpański sposób do tropienia dzikich zwierząt.

Od lat stracił nieszczęśliwy człowiek wszelką nadzieję, by mógł jeszcze kiedykolwiek ujrzeć białą twarz. Owładnęła nim apatia, która uczyniła go obojętnym na wszelkiego rodzaju katusze. Indianie nie powlekli go ze sobą do lasu tylko dlatego, że wybawcy zjawili się nagle i zupełnie niespodziewanie. Od dłuższego czasu członkowie plemienia „Tobą” mówili między sobą, że w najbliższym czasie muszą go zaprowadzić w głąb Gran Chaco, albowiem niedługo może nastąpić wielka bitwa z białymi.

O Mr Bopkinsie nie umiał nic powiedzieć, gdyż Indianie od dłuższego czasu w jego obecności nic nie mówili o sprawach plemienia. Wojownicy tej osady wrócili świeżo z wyprawy przeciwko białym. Gdyby więc inni z jankesem udali się w drugą stronę, musieliby to być mieszkańcy odrębnej „tolderii”.

Oczywiście członkowie wyprawy postanowili wziąć ze sobą nieszczęśliwego człowieka — nazywał się Miguel Rodilla — z powrotem do obozu. Ponieważ w opuszczonej osadzie nie było już nic do roboty, a więc pułkownik kazał swoim ludziom siadać na koń, jeden z peonów wziął ocalonego na swego rumaka, po czym wszyscy razem pogalopowali na południe, w stronę obozu. Pies Miguela biegł wesoło za swoim panem, jak gdyby pojmował radosną zmianę jego losu.

W czasie powrotnej drogi nie trzymali się już śladów. Było jasną rzeczą, że Indianie, jeśli istotnie przedtem się oddzielili i jeńca swojego uprowadzili, wykorzystali w tym celu gęstwinę, aby o ile się da ukryć rozdwojenie tropów przed oczami ścigających. Z tego też powodu członkowie wyprawy objeżdżali dokoła rozmaite kompleksy lasów, zamiast iść przez środek, i istotnie jeszcze tego dnia wieczorem udało się im odkryć szukany ślad. W międzyczasie stał się on tak trudny do rozpoznania, że zauważył go tylko Miguel, który w ciągu długich lat niewoli sam się stał Indianinem i umiał wnioskować na podstawie niedostrzegalnych prawie oznak. Nawet sam pułkownik i peonowie byliby minęli to miejsce, nie zauważywszy niczego.

Tego dnia szli za śladami tak długo, dopóki nie zapadły ciemności. Noc spędzili znów na otwartym pampasie, a nazajutrz rano ze świeżymi siłami prowadzili pościg dalej. Tym razem ku swej radości już po dwóch godzinach mogli się przekonać, że ślady stają się oraz wyraźniejsze — był to niezawodny znak, że się zbliżają coraz bardziej do czerwonych rozbójników.

Mimo to tego dnia jeszcze nie dotarli do nich. Lecz ślady były tak wyraźne, że silna rosa nocna nie mogła ich zatrzeć. Członkowie ekspedycji mogli zatem udać się na spoczynek z tą świadomością, że w najbliższym dniu Indianie wpadną w ich ręce. Mieli się jednak jeszcze raz zawieść. Po czterech godzinach jazdy zbliżyli się znów do gaju palm i algarobów. Siady prowadziły wprawdzie do jego wnętrza, lecz chociaż wywiadowcy natężali wzrok, nigdzie nie znaleźli oznak, które by wskazywały, którędy czerwonoskórzy wyszli z lasku.

Dzielni jeźdźcy śmiało wtargnęli pod zielony dach liściasty. Lecz ku swemu niepomiernemu zdumieniu nie odkryli najmniejszego żyjątka między pniami drzew. Przeszukali zarośla kilkakrotnie we wszystkich kierunkach, podnosili nawet gałęzie, szukając ukrytych opryszków, lecz trud był daremny. Wszystkie wskazówki mówiły, że czerwonoskórzy wraz z jeńcem nagle stąd umknęli.

Rozczarowani i przygnębieni jeźdźcy wrócili na pampas i usiedli na ziemi, tworząc zamknięte koło, aby się naradzić wspólnie, co należy teraz począć.

— Gdyby ślady na przebytej przestrzeni nie były tak wyraźne — rzekł Miąuel Rodilla — można by przypuszczać, że oni stąd wrócili po swoich własnych śladach, aby nas w błąd wprowadzić. Lecz jak sami widzieliście, wszystkie odciski stóp zwrócone są w północno–zachodnim kierunku, ani jeden nawet w przeciwnym. Pozostałoby tylko przypuszczenie, że oni maszerowali tyłem, co jednak wydaje mi się w najwyższym stopniu nieprawdopodobne.

— Musieliby prawie milę iść tym marszem, godnym raków — przerwał pułkownik — ponieważ tyle wynosi odległość do najbliższego lasu i…

— Mnie coś przyszło na myśl — zauważył jeden z peonów.

— Co? Mów! — żywo zawołał pułkownik.

— Pan mnie zapewne wyśmieje — mówił dalej peon — ale jeśli uwzględnimy przygodę, jaką nasz: senor Ingles miał ze „simarronem”, wówczas moja myśl nie da się zupełnie odrzucić.

— Ach, tobie chodzi o obumarłe pnie „Juchan”, które znajdują się w znacznej ilości wśród zarośli?

— Tak jest, panie — odparł peon. — Jest rzeczą możliwą, że Indianie, widząc, że się zbliżamy, ukryli się wraz z jeńcem w pustych pniach.

— Nie mogę się z tą myślą zgodzić mimo najlepszych chęci — rzekł pułkownik, kiwając głową z powątpiewaniem. — Wiecie wszyscy doskonale, z jaką czcią przechowują Indianie szczątki zmarłych przodków i jak bardzo dbają o całość ich grobów. Jakże więc możliwe, by oni w ten sposób bezcześcili popioły, które uważają za święte? Sądzę, że naraziliby się raczej na beznadziejną walkę, niż na tego rodzaju zbrodnię, uwłaczającą ich religii.

— Proszę mi wybaczyć, senor, że się pańskiemu zdaniu sprzeciwię — przerwał Miguel Rodilla. — Teraz, gdy nasz przyjaciel poruszył tę sprawę, uważam ją za możliwą. Znam wprawdzie doskonale cześć Indian dla grobów członków własnego plemienia,,

lecz wyłącznie tylko dla własnych grobów żywią tego rodzaju uczucia, gdy tymczasem groby nieprzyjacielskich szczepów wyszukują i burzą, aby zawładnąć ukrytymi wewnątrz szczątkami, które są u nich czarodziejskimi trofeami zwycięstwa. Powinien pan także wiedzieć, że zwyczaj grzebania zmarłych we wnętrzu drzew „juchan” właściwy jest tylko Indianom plemienia „Chiriono”. Lecz to plemię jest już prawie na wymarciu. Pozostali przy życiu przed mniej więcej dziesięciu laty przyłączyli się do innych plemion, a w szczególności do „Chiriguano”. Nasi przeciwnicy należą do „Tobą”, którzy od dawna słyną z dzikości, dlatego też uważam za rzecz możliwą, że istotnie ukryli się w pniach „juchan”.

— Jeśli takie jest pańskie zdanie — odparł pułkownik, podnosząc się z miejsca — w takim razie możemy zbadać tę sprawę. Lecz musimy się wszyscy razem trzymać i mieć ustawicznie palec na cynglu, gdyż jeśli ich odkryjemy, rzucą się na nas bez wątpienia z odwagą rozpaczy.

Pojechali niezwłocznie z powrotem do lasu i odszukali obumarły pień „juchan”, który stał nieco na uboczu. Tutaj pułkownik narwał garść suchej trawy, zapalił ją, po czym płonącą wiązkę wrzucił do otworu suchego pnia; siedząc na koniu, mógł go łatwo dosięgnąć wyciągnąwszy rękę w górę.

Wewnątrz drzewa rozległ się natychmiast przeraźliwy wrzask bólu i trwogi. Zaraz potem ze środka wyskoczył tygrysim susem ogromny Indianin, który z nożem w ręce rzucił się na pułkownika.

Z jednym przeciwnikiem biali nie mieli wielkiego kłopotu, lecz krzyk jego usłyszeli inni członkowie plemienia. Gdy pułkownik wraz z towarzyszami się odwrócił, spostrzegł, że większość innych obumarłych „juchanów” nagle ożyła.

Około dwudziestu Tobasów, uzbrojonych w maczugi i noże, zeskoczyło na ziemię i rzuciło na białych z dzikim wrzaskiem i płonącymi z wściekłości oczyma. Wszczęła się walka, trwająca minutę, która dla białych była dość niebezpieczna, gdyż mogli użyć jedynie tylko rewolwerów, a konie ich nie mogły się swobodnie poruszać wskutek gęstwiny. Ostatecznie jednak Indianie ugięli się pod przewagą lepszej broni. Ci, którzy mogli, zniknęli z szybkością błyskawicy w zaroślach, gdy rozległ się przeraźliwy gwizd wodza.

Peonowie, według swego zwyczaju, chcieli ścigać uciekających, lecz pułkownik donośnym głosem ich powstrzymał. Nie było wykluczone, że Indianie wywabią za sobą jeźdźców z gęstwiny, aby w międzyczasie wywrzeć zemstę na jankesie, który w każdym razie także musiał być ukryty w jednym z drzew. Dlatego też pułkownik rozkazał przede wszystkim jego szukać.

Uczyniono to. Po dłuższych poszukiwaniach usłyszeli z radością, że na ich pukania z głębi jednego pnia odpowiada głuchy pomruk. Jeden z peonów wdrapał się na to drzewo i zaświecił zapałkę. W głębi ujrzał biednego Mr Bopkinsa, który z trwogą wytrzeszczał nań oczy, skrępowany mocno powrozami i z kneblem w ustach. Peon ostrożnie spuścił się na dół, rozciął więzy nieszczęśnikowi, po czym dopomógł mu wyjść z więzienia.

Gdy Mr Bopkins stanął na ziemi, nie mógł się utrzymać na nogach z osłabienia i padł zemdlony. Wlano mu natychmiast nieco rumu w usta. Jankes po chwili przyszedł na tyle do siebie, że mógł patrzeć na swoich wybawców. Gdy spostrzegł pułkownika, czoło jego pokryło się chmurnymi zmarszczkami i spytał krótko:

— Czy jesteśmy na boliwijskim terytorium, pułkowniku?

Pułkownik Iquite dzięki dwóm przedostatnim słowom zrozumiał treść pytania, więc skinął potakująco głową. Wówczas Mr Bopkins z gniewem podniósł rękę i zawołał z oburzeniem:

— Ja protestuję, sir przeciwko niepoczytalnym zbrodniom, jakich dopuścili się na mnie mieszkańcy tego kraju! Mój rząd nie omieszka zażądać pełnego zadośćuczynienia od pańskiego rządu! To rzecz niesłychana, istotnie niesłychana, na co sobie tutaj ludzie pozwalają wobec wolnego obywatela Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej!

Na szczęście pułkownik nie zrozumiał tej pięknej przemowy, gdyż byłby prawdopodobnie pozostawił na miejscu tego człowieka wraz z jego osobliwymi uczuciami wdzięczności i byłby z gniewem odjechał. Miał wrażenie, że jankes gniewa się na Indian, dlatego też uczynił, co tylko mógł, aby ocalonego pocieszyć.

Gdy jankes odzyskał nieco sił, wszyscy jeźdźcy ruszyli w dalszą drogę otwartym stepem, nie troszcząc się wcale o zbiegłych Indian. Tempo jazdy było powolne z uwagi na dwa konie, które niosły podwójny ciężar. Indian nie spotkali już po drodze i po upływie dwóch dni dotarli szczęśliwie do obozu, gdzie wszyscy radośnie ich przyjęli.



Rozdział X
Nad brzegami Rio Salado


Pominąwszy drobne wypadki, los na ogół sprzyjał ekspedycji, która miała już połowę drogi poza sobą. Gdyby pozostała część miała dziesięć razy więcej trudności spiętrzyć przed członkami wyprawy, to czego dokonali, było niejako rękojmią dalszego powodzenia i miało przede wszystkim tę dobrą stronę, że z dnia na dzień w małej gromadce dra Bergmana rósł zapał dla przedsięwzięcia.

Wbrew obawom pora deszczowa jeszcze nie nadeszła. Pogoda pozostała nadal piękna, tak że pomiary nie ucierpiały wcale wskutek zwłoki. Konie wierzchowe i pociągowe były zdrowe, co także było nie bez znaczenia; często bowiem zdarzało się w Gran Chaco, że wielka karawana ginęła tylko dlatego, że konie padły po drodze. Aby się uchronić od okrutnej śmierci z rąk Indian, musieli podróżni niejednokrotnie porzucać na pustkowiu wszystkie swoje rzeczy, sami natomiast piechotą szukać osad na granicach Gran Chaco — musieli odbywać marsze, trwające tygodnie całe, znosić trudy, jakim tylko najsilniejsi mężczyźni byli w stanie sprostać.

Gdy nasi podróżnicy ocknęli się ze snu nazajutrz po powrocie Mr Bopkinsa, spostrzegli, że niebo okryło się szarymi chmurami. Wkrótce potem począł padać deszcz tak gwałtowny i obfity, że w niedługim czasie każde zagłębienie ziemi zamieniło się w małe jezioro. Długo oczekiwana pora deszczowa pojawiła się wreszcie.

Mimo to dr Bergman postanowił ruszyć w dalszą drogę. Prace pomiarowe zostały w najwyższym stopniu utrudnione, a marsz dzienny skrócony do połowy, aby koni zbytnio nie męczyć, gdyż skłonne są one niezmiernie do chorób w dniach przejściowych, odgraniczających porę suchą od mokrej.

Trudy pochodu były ogromne. Ziemia, wysuszona wskutek dziewięciomiesięcznych upałów, chciwie piła wodę. Zdawało się, że drogi są bezdenne. Koła wozów grzęzły ustawicznie aż po osie w błocie. Na pampasach zaczęła rosnąć szybko i obficie trawa, a ponieważ owijała się dokoła nóg koni i szprych kół, każdy krok wymagał kolosalnego wysiłku.

Wszystko to wraz z deszczem i zimnymi nocami spędzanymi na mokrej ziemi, miało ten skutek, że popsuły się humory i to niemal zupełnie. Najpierw u peonów dało się zauważyć przygnębienie, które szybko udzieliło się pozostałym członkom wyprawy. Zwłaszcza Jaś złościł się z powodu wilgoci, albowiem musiał cały swój kunszt wysilać, aby zapalić wilgotne drwa celem ugotowania obiadu. Lecz wszystkich pod tym względem przewyższał Mr Bopkins, który ustawicznie siedział w swym wozie, jak nadęta sowa i na wszystkie zwrócone doń pytania odpowiadał głuchym pomrukiem.

Deszczowa pora roku miała tę tylko dobrą stronę, że trzymała Indian w ich wsiach, skutkiem czego nie trzeba już było obawiać się ich.

W ten sposób upłynęło dziesięć dni. Ekspedycja zbliżyła się do brzegów Rio Salado; rzeka ta płynie przez niską i bagnistą płaszczyznę i wpada do Rio Paragwaj w pobliżu Puerto Formosa. Tutaj dr Bergman musiał opuścić sześćdziesiąty stopień i zwrócić Paat de Kilma i Paat de Piapuk dojść do łańcucha wzgórz, z którymi związał swoje najśmielsze plany. Nowy rok przyniósł naszym podróżnikom małą satysfakcję. Gdy w południe z wielkim trudem dotarli do szczytu niewielkiej wyniosłości, ujrzeli w oddali obszerne równiny nad brzegami Rio Salado. Szeroka wstęga tej rzeki błyszczała wspaniale; w czasie suchej pory roku można ją co najwyżej nazwać strumieniem, gdyż miejscami ginie zupełnie wśród gęstych zarośli. Lecz obecnie mierzyła co najmniej pół „leguny” (hiszpańska mila) szerokości, ponieważ wystąpiła z brzegów, tak, że wierzchołki drzew sterczały z fal, jak liczne wysepki.

Po obu brzegach ciągnęły się niezliczone moczary, kałuże, stawy i laguny o najrozmaitszych kształtach i rozmiarach. Zwłaszcza ku północy nizina była podobna do olbrzymiej płaszczyzny morskiej, ginącej poza horyzontem. Nieprzeliczone stada ptaków wodnych, najrozmaitszych gatunków, unosiły się wśród bagien; niektóre z nich łowiły ryby, drugie unosiły się gromadnie w powietrzu, inne znów wypoczywały na pniach drzew, aby czyścić sobie mokre pióra lub zerwać się nagle z głośnym wrzaskiem trwogi, gdy tylko orzeł lub jastrząb pojawił się w obłokach.

Tego dnia pogoda okazała się po raz pierwszy łaskawa dla naszych podróżników. Na miejscu ulewy pojawił się drobny, ledwo odczuwalny deszczyk; tu i ówdzie pokazał się nawet skrawek błękitu wśród chmur.

Około południa kazał doktor rozbić obóz i ugotować poncz w celu uczczenia nowego roku. Poncz pochłonął prawie połowę zapasów rumu, lecz za to doktor po raz pierwszy od czternastu dni widział koło siebie pogodne, uśmiechnięte oblicza, a nawet Mr Bopkins wyszedł na spacer w szarym cylindrze na głowie.

Lecz ten śmiały krok miał go drogo kosztować.

Ponieważ mimo pory deszczowej, ekspedycja wciąż się obawiała napadu Indian, przeto dr Bergman wydał rozkaz, aby nieustannie dokoła obozu czuwały straże. Z uwagi na to, że dotychczas nie zauważono nic podejrzanego, czujność ta okazała się wysiłkiem, który wkrótce przerodził się w pewnego rodzaju zniecierpliwienie. To nerwowe wyczerpanie wystawione na poważną próbę musiało wywołać ogólne zamieszanie. A okazją było święto, które uczczono ponczem.

Dla ochrony przed deszczem doktor kazał ustawić przy sobie dwa wozy i rozpiąć między nimi wielką nieprzemakalną zasłonę. Stąd też towarzystwo mogło siedzieć razem i raczyć się znakomitym trunkiem, nie obawiając się, że go deszcz rozwodni. Zabawiano się wesołą rozmową. Co więcej, Mr Bopkins zapomniał na chwilę o swoich protestach i wniósł toast za pomyślność wyprawy.

Zaledwie jednak zaczął, gdy nagle z zachodniej strony nadbiegł jeden ze strażników, z daleka wołając przeraźliwym głosem:

— Indianie nadchodzą! Indianie!

Z największym pośpiechem zerwali się wszyscy, chwycili za broń i pobiegli w tym kierunku, skąd zagrażało niebezpieczeństwo. Mr Bopkins jednak zawarł z Indianami tak nieprzyjemną znajomość, że odtąd przeklinał każdą sposobność, która go zmuszała do jej odnowienia.

Pobiegł czym prędzej do swego wozu, aby się tam ukryć. Właśnie w chwili, gdy zamierzał wślizgnąć się do wozu, wzrok jego padł na pustą beczkę, która stała trochę na uboczu, w pewnym oddaleniu od obozu. Zawierała przedtem przeróżne zapasy i teraz po opróżnieniu miano ją zostawić, jako zbędny ciężar. Ledwie Mr Bopkins zauważył ten przedmiot, obudziła się w nim myśl, że tam najlepiej będzie się ukryć, bo najchytrzejszy nawet Indianin nie będzie go tam szukał. Nie zastanawiając się dłużej, pobiegł do beczki, wlazł do wnętrza i chciał przycupnąć na jej dnie.

Nie zauważył, że ta beczka stoi na nieco pochyłym miejscu; skoro więc równowaga została zachwiana, przesunął się jej punkt ciężkości i baryła poczęła się toczyć z coraz większą szybkością po stoku do małego jeziorka, które utworzyło się u stóp wzgórka wskutek wylewu Rio Salado.



Rozdział XI
Jaś się odpłaca


Pozostali zbyt byli zajęci przygotowaniami do obrony, by którykolwiek z nich mógł zauważyć ten drobny wypadek. Dopiero gdy wyszło na jaw, że pojawili się tylko dwaj Indianie, prawdopodobnie szpiedzy, którzy płynęli czółnem w znacznej odległości od obozu, wówczas dr Bergman zauważył nieobecność pełnomocnika South–American–Railway–Company. Począł go wołać, ale gdy się nie odezwał, rozpoczął poszukiwania przy pomocy innych.

Trud ich był daremny, chociaż przeszukali starannie wszystkie zakątki. Doktor ze strachem pytał się w duchu, czy czerwonoskórzy nie porwali go ze środka obozu? Dopiero gdy peonowie zauważyli brak beczki, domyślili się, że stoczyła się do jeziorka. Istotnie na środku jeziora, w dość znacznym oddaleniu od brzegu, spostrzegli czarny owal, z którego sterczał szary cylinder.

Beczka wskutek szczęśliwego wypadku wyprostowała się w wodzie, zanim wlało się do niej tyle wody, by zatonęła. Mr Bopkins na razie wyszedł cało, pominąwszy doznane przerażenie i zimny tusz. Mimo to położenie jego było groźne. Ledwo dostrzegalny prąd porwał beczkę i niósł ją nieustannie, chociaż powoli, w stronę miejsca, gdzie jezioro zlewało się z rzeką. Gdyby tam się dostała, nieszczęsny jankes byłby zgubiony bez ratunku.

Peonowie pobiegli do wozów, aby przygotować wszystko do akcji ratunkowej. Jaś tymczasem wyprzedził wszystkich krzyknąwszy:

— To sposobność w sam raz dla mnie! Zrzuciwszy surdut, pobiegł do brzegu, skąd bez namysłu rzucił się w rzekę. Daremnie doktor wołał za nim, że usiłowania jego są bezowocne i niebezpieczne — dzielny Jaś żył jedną tylko myślą: zmazania swych win wobec Mr Bopkinsa. Nie słysząc wcale okrzyków ani wołań, dzielnie pruł fale rzeki bo chciał za wszelką cenę zbliżyć się do nieszczęśliwego.

Nie oddalił się jeszcze na dziesięć metrów od rzeki, gdy nagle wydał głośny wrzask bólu i skoczył z wody w górę. Następnie zwrócił się gwałtownymi ruchami w stronę brzegu, wołając o pomoc.

Doktor pobiegł ku niemu, zdumiony wielce, gdyż nic w wodzie nie zdradzało obecności kajmanów. Gdy Jaś się zbliżył, podał mu rękę. Nieszczęsny pływak począł rękoma drapać swe ciało, jak gdyby chciał się uwolnić od napastliwych mrówek. Lecz ubranie jego w wielu miejscach było rozdarte, jak gdyby cierniami, a na ramionach widać było liczne małe ranki z których powoli ciekła krew.

Jeden rzut oka na miejsce, z którego Jaś wrócił na brzeg pouczył doktora, co było przyczyną osobliwego wyglądu jego kucharza. W wodzie roiło się od małych, niesłychanie kąśliwych rybek, które plemię Caduwrów nazywa „nogoyegi–arikaellio” i obawia się może więcej niż jaguara lub krokodyla. Rybki te, długości zaledwie palca, mają niesłychanie ostre uzębienie, które wdziera się w ciało, jak stalowa piłka, i z łatwością wycina trójkątne kawałki mięsa. Na wielkie drapieżniki ludzie mają broń, ale na te malutkie, żądne krwi żyjątka nie ma żadnych środków, ponieważ zawsze żyją w wielkich stadach i już po kilku minutach śmiertelnie wyczerpią każdego pływaka, który dostanie się między nie.

Peonowie w inny sposób poczęli ratować Mr Bopkinsa. Wydarli z wozów pewną ilość długich desek, przywiązali je sznurami i pokryli kilku nieprzemakalnymi płachtami, tak, że w okamgnieniu pod ich zręcznymi dłońmi wyrosła tratwa, mogąca unieść dwóch ludzi.

Gdy ją umieszczono na wodzie, stanęli na niej dwaj peonowie. W rękach trzymali długie tyki od pomiarów, które w tej chwili spełniały rolę wioseł. W ten sposób płynęli w stronę beczki, chociaż bardzo wolno. Wkrótce widzowie na brzegu zrozumieli, że Mr Bopkins dostanie się na otwartą rzekę, zanim wybawcy zdołają dotrzeć do beczki.

Obaj peonowie musieli to samo zauważyć, gdyż ze wszystkich sił pracowali drągami, ,aby jak najprędzej przyjść nieszczęsnemu jankesowi z pomocą. Rozumieli doskonale, że jeśli tratwa dostanie się na rzekę, rozbije się i utonie z wszelką pewnością. Lecz trud ich był daremny. Oddaleni byli zaledwie dwadzieścia metrów od beczki, gdy ta nagle zaczęła się żywiej poruszać i obracając się zwolna dokoła własnej osi, wpłynęła do głównego łożyska rzeki.

Trzeba się było teraz zdobyć na szybki i energiczny krok. Peonowie złożyli długie tyki i wzięli w ręce lassa które połączyli ze sobą. Następnie jeden z nich stanął na tratwie, szeroko w rozkroku, aby spróbować trudnego rzutu. Trzykrotnie okręcił się powróz nad jego głową, potem, zakreśliwszy ogromny łuk, spadł na beczkę. Rozległ się głośny okrzyk radości, gdy pętla dokładnie chwyciła baryłkę, którą peon natychmiast począł ciągnąć.

Mr Bopkins był uratowany i zachowywał się spokojnie, z obawy, aby beczka pod wpływem nieostrożnego ruchu się nie wywróciła. Wielkie niebezpieczeństwo, które mu zagrażało, uczyniło go roztropnym. Szybkim ruchem chwycił rzemień i umocnił go z obawy, aby nie ześliznął się.

Tymczasem peonowie doprowadzili do równowagi tratwę, którą zachwiał rzut lassa. Jeden z nich wiosłował z całych sił, drugi tymczasem ciągnął ostrożnie beczkę z przedstawicielem South–American–Railway–Company. Po kilku minutach napięcia oba statki prawie równocześnie uderzyły o brzeg i Mr Bopkins stanął na suchej ziemi.

Przede wszystkim podziękował serdecznie obu peonom za ratunek, po czym udał się do obozu, aby doktorowi opowiedzieć o swej przygodzie. Lecz gdy się dowiedział od niego, że nie było mowy o jakimkolwiek napadzie i że ogólne zamieszanie spowodował zbytni pośpiech straży, wówczas zachmurzyła się jego twarz.

— Ja protestuję — rzekł — by mnie uważano za cel wszystkich głupich dowcipów! A pan jeszcze wykorzystuje to wszystko! To będzie pana drogo kosztowało, Mr Bergman! Przysięgam panu na to, jakem Bopkins!

Daremnie doktor usiłował wyjaśnić mu prawdę. Jankes stracił doszczętnie humor i zamknął się w swoim wozie.

Pozostali członkowie wyprawy przestali się troszczyć o niego i zasiedli razem do przerwanej uczty. Doktor niebawem kazał napełnić balon, bo zamierzał z góry zbadać, czy obaj Indianie nie byli zwiastunami większego oddziału czerwonoskórych.

Podczas gdy wykonywano jego rozkazy, udał się raz jeszcze do swego kucharza, aby go obandażować, o ile to się okaże niezbędne. Ten tymczasem wykąpał się w czystej wodzie deszczowej i siedział już w wozie kuchennym, gdzie właśnie pół metra plastra angielskiego pociął na małe kwadraciki, którymi pozalepiał niezliczone ranki na całym ciele.

Doktor na ten widok wybuchnął głośnym śmiechem.

— Podoba się to panu, panie doktorze! — zawołał Jaś na dźwięk jego głosu. — Zaiste muszę teraz wyglądać, jak wędrowny aptekarz. Ale jak te podłe bydlątka mnie kąsały! Zdawało mi się, że chcą befsztyk ze mnie zrobić… A wtedy nie miałem najmniejszej ochoty do śmiechu! Co tam, wszystko mija na świecie, więc i to minie! Będę jeszcze zdrów, jak ryba! Choć swoją drogą nigdy we śnie nawet nie przeszło mi przez głowę, by mnie mogło coś takiego spotkać! Tak, tak, to stara prawda, że wszystko mści się na świecie!

— A więc — odparł doktor na tę filozoficzną uwagę swego służącego — widocznie nagrzeszyłeś tyle, że ci sumienie nie daje spokoju.

Jaś spostrzegł, że się mimo woli zdradził i niespokojnie z boku zerknął na doktora.

— Mam coś istotnie na sumieniu — rzekł — ale mam nadzieję, że mi pan doktor łaskawie już nie zaleje sadła za skórę, którą ta banda wściekłych ryb tak pięknie podziurawiła!

— No, no! — odparł doktor. — Uwzględniając twoje poświęcenie i brawurową odwagę, przebaczę ci wszystko z góry, lecz pod tym warunkiem, że wyznasz otwarcie, co ciebie gnębi.

— Widzi pan doktor — mówił Jaś z widoczną ulgą — gdy ten angielski baron miał przygodę z bawołem, ten drugi pan, który jest przedstawicielem jakiegoś tam Towarzystwa, potajemnie począł się zeń wyśmiewać… To mnie poczęło złościć, więc pomyślałem sobie: „Jasiu, ty mu za to musisz dosolić, musisz mu zapłacić!” Więc kiedy w kilka dni później znalazłem te mrówki…

— A ty drabie! — przerwał mu doktor z udanym gniewem. — Mnie od razu przyszło na myśl, że mrówki z własnego popędu nie znalazły drogi do obozu! Ale w jaki sposób, u licha, urządziłeś ten kawał?

— To nie jest takie trudne, jakby się zdawało — odparł Jaś i opowiedział, w jaki sposób użył miałkiego cukru.

— Doktor rzekł:

— Przyznasz sam, że zasłużyłeś przez to na surową karę.

— Tak — przyznał się Jaś. — Pomyślałem sobie to samo, gdy się przekonałem na własne oczy, że mrówki w tutejszej okolicy to także zjadliwe istoty. Wówczas postanowiłem naprawić krzywdę temu amerykańskiemu panu, i dlatego dziś wskoczyłem za nim do wody, gdzie mnie te przeklęte ryby tak pokąsały.

— Właściwie powinieneś Mr Bopkinsa poprosić o przebaczenie — odparł doktor ze śmiechem.

— Nie! Nie! — zaprotestował żywo Jaś. — To by było dla mnie upokorzeniem! To by uwłaczało memu honorowi! Źle byłoby, gdyby każdy mógł prośbą o wybaczenie wszystko naprawić! Kto jest prawym człowiekiem, ten musi sam, własnym czynem, wynagrodzić wyrządzoną szkodę!

— Ze względu na twą odwagę tym razem wszystko pokryjemy milczeniem.

Po tych słowach doktor wydobył z podręcznej apteczki kilka wielkich bandaży, którymi owinął całe ciało swego służącego, aby plastry nie odklejały się od ran wskutek tarcia o ubranie. Jaś zadowolony z takiego obrotu sprawy, zabrał się do przyrządzenia wieczerzy, gwiżdżąc sobie wesołą piosenkę.

Doktor wyszedł z wozu. Ponieważ balon był już gotów do powietrznej podróży, zatem wsiadł do gondoli i uniósł się w powietrze. Niestety daremnie wypatrywał Indian. Zdawało mu się tylko, że daleko na zachodzie, na jednej z odnóg rzeki, poruszają się ciemne podłużne przedmioty. Ponieważ słońce stało już bardzo nisko nad horyzontem, a więc nawet przy pomocy lunety nie był w stanie zobaczyć nic wyraźnego. Musiał tylko zadowolić się ustaleniem dalszej najwygodniejszej drogi. Następnie wrócił do obozu, gdzie usiadł przy ognisku wraz z towarzyszami podróży i zabawiał się wesołą rozmową.



Rozdział XII
Pierwsze spotkanie


Drugiego dnia po nowym roku o świcie cały obóz wyrwał z objęć słodkiego snu okrzyk strażnika:

— Baczność! Nadchodzą!

Nasi podróżnicy spiesznie zerwali się na równe nogi i chwycili za broń. Zdążyli jeszcze na czas, w momencie kiedy Indianie poczęli szturmować wzgórze równocześnie z trzech stron, zbici w gęste grupy, liczące około dwustu wojowników. Europejczycy powitali ich strzałami karabinów.

Czy Indianie wykorzystali noc, aby się zbliżyć do obozu od tej dalekiej odnogi rzecznej, gdzie ich zauważył doktor z balonu? A może już od dłuższego czasu kręcili się w okolicy, lecz strażnicy ich nie zauważyli? Doktor nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Wśliznął się czym prędzej do pancernego wozu, pułkownik tymczasem objął komendę nad pozostałą załogą.

Niestety, dr Bergman nie mógł włączyć się do walki, albowiem nie miał pola ostrzału. Ponieważ napastnicy wdzierali się na stoki wzgórza, przeto wozy znajdowały się wciąż pomiędzy nimi a wieżą pancerną, chociaż doktor podniósł ją tak wysoko, jak tylko mógł. To było bardzo niepomyślną okolicznością dla jego towarzyszy. Mimo swoich repetowanych karabinów nie mogli zyskać przewagi nad szturmującymi Indianami, którzy zbliżali się z każdą sekundą coraz bardziej.

Doktor krzyknął coś w kierunku pułkownika, który natychmiast zrozumiał rzucone słowa i wydał odpowiednie rozkazy. Obrońcy odciągnęli na bok dwa wozy, w ten sposób, że w tym miejscu powstała obszerna luka. Następnie skupili swe siły celem obrony punktów obwodu.

Gdy Indianie spostrzegli to słabe pozornie miejsce — leżało ono na wschodniej stronie — uderzyli w tym kierunku w znacznej liczbie i szybko wydostali się na szczyt wzgórza. Wówczas doktor kazał przemówić karabinowi maszynowemu, który pobłogosławił napastników tak boleśnie, że w okamgnieniu stracili odwagę i uciekli wśród powszechnego zamieszania.

Peonowie powitali ten odwrót okrzykami radości, którym odpowiedziało wściekłe wycie czerwonoskórych. Z kolei biali odsunęli na bok także inne wozy tak, że doktor mógł ostrzeliwać cały stok z południowej i zachodniej strony. Takiemu gradowi pocisków nie mogli się oprzeć Indianie mimo podziwu godnego męstwa. Wkrótce zniknęli wśród gęstych zarośli. Obóz był ocalony. Doktor zszedł z wieży pancernej, aby z innymi panami naradzić się, co należy począć w obecnym położeniu. Wszyscy przywitali go okrzykami radości.

— Wspaniale, panie doktorze! — zawołał jeden z peonów. — Nauczył ich pan rozumu! Teraz ruszymy w ślad za nimi i przetrzepiemy im skórę, zanim ochłoną po tym ogłuszającym ciosie! Adelante! — krzyknął, zwróciwszy się do innych i chciał biec do swego konia.

— Stój! — krzyknął doktor, chwytając go za „poncho” (rodzaj płaszcza) — nie możemy zbytnio opróżniać obozu! Kto wie czy inni nie czatują w ukryciu?

— Nie sądzę — przerwał pułkownik. — Czerwonoskórzy nie dorośli jeszcze do takich wyżyn taktycznej sztuki. Jeśli nie udało im się zdobyć obozu, pozostawią go na jakiś czas w spokoju, dopóki nie nadarzy się sposobność do nowego napadu. Sądzę, że nie zaszkodzi krótki pościg, który nie zaprowadzi nas daleko od obozu.

— Zgoda — rzekł doktor — Niech pan weźmie połowę naszych ludzi i rozpocznie pościg. Dla bezpieczeństwa pójdę znów na wieżę, aby panu zabezpieczyć odwrót, jeśli to się okaże konieczne.

Pułkownik machnął dłonią na znak, że to nie potrzebne. W kilka chwil potem wraz z sir Allanem i pięciu peonami zjechał po stoku i znikł w zaroślach, w których ukryli się Indianie.

Ranni, o ile mogli biec, spiesznie uciekali przed nimi, dobywając wszystkich sił. Biali poczęli ich ścigać, tymczasem w odległym zakątku lasku zebrało się około pięćdziesięciu nie ranionych dotychczas wojowników, którzy z rozmachem uderzyli na swych wrogów.

Doktor nic nie wiedział o tym wypadku, bo gałęzie i liście zakrywały przed jego oczami zarówno przyjaciół, jak i nieprzyjaciół. Gdy walka przeniosła się w krótki czas potem na otwartą łąkę, spostrzegł najpierw uciekających Indian, którzy na ślepo rozproszyli się na wszystkie strony, a za nimi pułkownika z towarzyszami. Ledwie ci przebyli przestrzeń trzydziestu kroków, gdy nagle pojawił się silny oddział czerwonoskórych, którzy z dzidami w ręku poczęli biec za nimi, dorównując koniom pod względem szybkości.

Przerażony doktor zrozumiał niebezpieczeństwo swoich, więc zadął w róg alarmowy, aby ich ostrzec, a potem skierował karabin maszynowy na Indian. Skoro pułkownik usłyszał sygnał, obejrzał się i kazał zatrzymać się swoim. Teraz trzeba było przełamać linię, oddzielającą ich od obozu, jeśli nie mieli być odcięci.

Czerwonoskórzy, którzy dotychczas biegli za białymi w dość szerokiej linii, zrozumieli natychmiast zamiar pułkownika i zbiegli się w tym punkcie, gdzie prawdopodobnie miał nastąpić przełom. Wprawdzie ponieśli oni ostatnio świeże straty wskutek ognia karabinu maszynowego, ale doktor musiał niebawem przestać strzelać, jeśli nie chciał razić swoich ludzi. Tym sposobem ci ostatni byli skazani na własne siły.

Pułkownik i peonowie byli na tyle zaznajomieni ze sposobem wojowania Indian, aby wiedzieć, jak się mają zachować. Zwartym szykiem rzucili się na wrogów, którzy czekali na nich z nastawionymi dzidami. Z pięciu kroków strzelili w sam środek czerwonoskórych z rewolwerów, tak, że wielu z nich padło i otworzyła się luka w ich szeregach. Lecz nie była ona tak wielka, by wszyscy jeźdźcy mogli w nią wtargnąć. Dlatego też błyskawicznie w ostatniej chwili utworzyli klin i śmiałym skokiem znaleźli się w środku wrogów, którzy zmieszali się bezładnie. Śmiały krok poskutkował. Czerwonoskórzy rozbiegli się w popłochu na wszystkie strony, a dzielni jeźdźcy wrócili wśród zwycięskich okrzyków do obozu.

Niestety, w gorączce walki zapomnieli, że sir Allan nie miał takiej umiejętności jazdy konnej. Pozostał o kilka łokci w tyle za innymi i ta krótka zwłoka wystarczyła, aby spowodować jego nieszczęście.

Indianie znaleźli czas, aby ochłonąć z przerażenia po przełomie i rozpoczęli atak na ostatniego jeźdźca. Pół tuzina oszczepów przeszyło konia Sir Allana, który runął, jak gromem rażony. Czerwonoskórzy przyskoczyli, porwali jeźdźca, ogłuszonego upadkiem, i szybko zawlekli go w głąb zarośli. Tutaj skrępowali go powrozami, za pomocą gwizdów dali znać rozproszonym Indianom, gdzie się mają zebrać, na koniec rozbiegli się po lesie we wszystkich kierunkach, aby uniemożliwić wszelki pościg. Przy jeńcu pozostało tylko dwóch, którzy zmusili go, by się udał z nimi w zachodnim kierunku, i to tak szybko, jak tylko mógł.

Pułkownik Iquite i peonowie spostrzegli brak sir Allana dopiero w obozie, gdyż nie zrozumieli znaków, które już z daleka dawał im doktor. Chcieli z miejsca wracać, aby naprawić błąd. Lecz za namową dra Bergmana dali spokój temu zamiarowi. Było rzeczą aż nazbyt jasną, że Indianie raczej zabiją jeńca, niż go wydadzą. Jeśli nie uda się uwolnić biednego entomologa z niewoli, będzie zgubiony.

Właśnie biali zamierzali rozpocząć naradę, w jaki sposób uwolnić nieszczęsnego jeńca, gdy nagle usłyszeli głośny płacz. Gdy się odwrócili, spostrzegli przy jednym z wozów Johna, służącego sir Allana, który zakrył sobie twarz dłońmi i łkał, jak małe dziecko.

— John, bądź mężczyzną! — upomniał go doktor, przystąpiwszy doń i położywszy mu dłoń na ramieniu.

— My uczynimy wszystko, co leży w naszej mocy, aby uwolnić twego pana!

— O, niech pan to uczyni, Mr Bergman! — zawołał John, składające ręce, jak do modlitwy. — Jeśli mój pan nie wróci żywy z tej niewoli, to i ja jestem stracony!

— Przecież nikt cię z tego powodu nie będzie pociągał do odpowiedzialności! — rzekł doktor.

— O, pan nie wie wszystkiego — biadał John, płacząc gorzko. — Gdyśmy wyjeżdżali z domu, lord, który jest wujem mego pana, wziął mnie na bok i rzekł: „John! pilnuj mego siostrzeńca! Jeśli mu się coś złego stanie, lub jeśli sam jeden wrócisz, każę ci ściągnąć skórę, jak mnie tu żywego widzisz!”

— Ściągnąć skórę? — spytał zdumiony doktor. — Co to ma znaczyć?

— Ja nie wiem, sir — biadał John, kiwając głową. — Lecz lord będzie wiedział, a jeśli on coś wie, to musi to być coś okropnego! A ja za nic w świecie nie chciałbym być obciągnięty ze skóry!

Doktor począł się śmiać, przekonawszy się, że rzekome przywiązanie sługi do pana jest tylko zwyczajną obawą o całość własnej skóry. Wrócił potem do pułkownika i rzekł:

— Co za przeklęte położenie! Indianie z pewnością rozbiegli się we wszystkich kierunkach tak, że tylko z najwyższym trudem moglibyśmy wpaść na ślad sir Allana. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wszyscy Indianie po jakimś czasie zbiorą się w pewnym oznaczonym punkcie. Wszystkie przejścia do tego miejsca będą z pewnością pilnie strzeżone tak, że o nagłym napadzie na czerwonoskórych nie można nawet myśleć. Musimy zatem podejść ich z tyłu i poznać dokładnie położenie punktu zbornego. Okolica tutejsza jest niezbadana, porosła gęstym lasem tak, że nawet z balonu nie można by niczego zobaczyć. Dlatego też nie można się nawet domyślić, gdzie się Indianie zgromadzą. Nie mam pojęcia, w jaki sposób wywikłać się z tego trudnego położenia.

— Może ja to panu ułatwię — rzekł Miguel Rodilla.

Wszyscy obsypali go stu najrozmaitszymi pytaniami, na co tenże rzekł z uśmiechem:

— Senores, czy nie bylibyście łaskawi poczekać, aż skończę?

Inni umilkli, Rodilla zaś mówił dalej:

— Słyszeliście może panowie, że Indianie porozumiewają się za pomocą gwizdania. Otóż te gwizdy są u pewnych plemion tak wykształcone, że częściowo zastępują mowę. Dają sobie tego rodzaju znaki na polowaniach, bo one mniej płoszą zwierzęta, niż głos ludzki. Stąd też mają odrębny znak na każde zwierzę, a także wiele innych słów oznaczają gwizdem, jak: w lewo, w prawo, wschód i zachód słońca, rzeka, góra i tym podobne. Musiałem się tego wszystkiego wyuczyć, bo w czasie polowań używano mnie często do stania na czatach, stąd też rozumiałem także gwizdy, rozlegające się po lesie, gdzie Indianie znikli, a wraz z nimi senor Ingles.

— Mów pan prędzej! — krzyknął doktor. — To byłoby nieocenioną zdobyczą, gdybyśmy mogli wiedzieć, dokąd czerwonoskórzy zawlekli pana Bendixa. Lecz chodzi o to, czy te sygnały u wszystkich plemion są jednakowe.

— To proste — odparł Miguel Rodilla. — Żyłem wśród członków plemienia „Toba”, a ci czerwonoskórzy, którzy nas napadli należą także do tego plemienia, chociaż skądinąd pochodzą. Plemię „Toba” wchłonęło szczep „Montacco”, swoich dawnych sąsiadów i przyjęło wiele ich zwyczajów, a przede wszystkim sposób, w jaki stroją się na wyprawę wojenną. Twarz i częściowo ciało malują sobie czarną farbą, mierzwią sobie włosy, aby tym straszniej wyglądać, wreszcie zdobią się czerwonymi i żółtymi piórami.

— W ten sposób właśnie wyglądali nasi napastnicy — potwierdził doktor. — Stąd też mógł pan zrozumieć owe tak ważne dla nas sygnały.

— Nie wątpię w to — odparł Rodilla. — Pierwszy znak, rozkazujący wszystkim rozbiec się, słyszałem często wówczas, gdy jakaś grupa myśliwych natknęła się niespodzianie na jaguara lub pumę i chciała pozostałych ostrzec. Potem nastąpiły dwa wysokie, przeraźliwe pogwizdy, oznaczające „dwa” — następnie przeciągły gwizd, oznaczający dzień, na koniec znak dla cichej wody, bagna i krokodyla. Z tego wnioskuję, że chwilowo się rozproszyli, aby potem zebrać się po dwóch dniach nad bagnem krokodyli. To bagno musimy odszukać.

— To odkrycie jest istotnie drogocenne — zawołali doktor i pułkownik.

Ostatni mówił dalej:

— Istotnie będzie trudną sprawą ustalić położenie tego bagna. Ponieważ ono zowie się bagnem krokodyli, stanowi niewątpliwie ulubione miejsce tych potworów, którego znów starannie unikają ptaki wodne. Ten fakt możemy z góry ustalić, nie badając, gdzie znajduje się najwięcej krokodyli. Nasuwa się tylko pytanie, czy to bagno łączy się z Rio Salado przynajmniej w czasie wylewów, czy też jest moczarem, leżącym na uboczu, wśród pierwotnego boru. W takim wypadku to zagadnienie nie byłoby nie do rozwiązania.

— To ostatnie przypuszczenie uważam za nieprawdopodobne — odparł doktor. — Indianie umieją doskonale oceniać dodatnie strony dróg wodnych. Marsz wyczerpuje i odbiera członkom ciała świeżość, potrzebną do napadu, tymczasem na czółnach można się daleko szybciej posuwać naprzód. Z tego też powodu także i tym razem czerwonoskórzy wrócą do Rio Salado, nie sądzę bowiem, by dzisiejszy napad miał być ostatni, ani też, by się zadowolili jednym tylko jeńcem.

— Temu nie mogą zaprzeczyć. Stąd też będzie najlepiej, jeśli wsiądziemy w czółno i rozpoczniemy poszukiwania w górnej części rzeki.

— Przypominam sobie — rzekł doktor — że wczoraj wieczorem zauważyłem osobliwy ruch na odnodze rzeki, położonej na zachodzie. Niestety złe oświetlenie przeszkodziło mi dokładniej zaobserwować to zjawisko. Lecz gdy zestawię to spostrzeżenie z dzisiejszym napadem, mam wrażenie, że Indianie wczoraj wieczorem z tego miejsca wyruszyli i w ciągu nocy wodą dopłynęli aż w pobliże naszego obozu.

— Pokaże mi pan to miejsce? — spytał pułkownik.

— Natychmiast — odparł dr Bergman i kazał przygotować balon.

Gdy to zrobiono, obaj panowie wsiedli do gondoli, a doktor pokazał swemu towarzyszowi podejrzane miejsce. Tym razem oświetlenie było lepsze, ponieważ światło padało ze wschodu. Luneta pokazała dokładnie ramię rzeki, samotnie leżące między zalesionymi brzegami. Czy tam są ptaki wodne, tego nie można było ustalić.

— Nasuwa się pytanie — rzekł pułkownik, gdy znów stanęli na ziemi — kto podejmie się uwolnić naszego towarzysza z niewoli. Rozumie się samo przez się, że pan, panie doktorze, musi pozostać w obozie. Dlatego też wezmę sam na siebie to zadanie, o ile mi pan da pełne swoje zaufanie.

— Nie znam nikogo lepszego od pana — odparł doktor. — Sam jestem, niestety, zbyt związany z obozem, bym mógł na własną rękę rozpocząć poszukiwania przyjaciela. Indianie z pewnością pozostawili szpiegów tutaj w pobliżu i uderzyliby jeśli by się od nich dowiedzieli, że rozdzieliliśmy nasze siły.

— Nie mam zamiaru brać ze sobą wielu towarzyszy — rzekł pułkownik. — Ten Miguel Rodilla, który zna doskonale wszystkie kroki czerwonoskórych, odpowiada mi najbardziej. Prócz tego we dwóch łatwo się ukryjemy przed ciekawymi oczami czerwonych szpiegów. Teraz trzeba nam szybkiego czółna, albowiem moim zdaniem tego rodzaju przedsięwzięcie na lądzie jest wykluczone. Przyszlibyśmy za późno i już na początku Indianie odkryliby nas. Spytam naszych peonów, czy potrafiliby do wieczora sporządzić szybkie i lekkie czółenko.

Istotnie peonowie na czas zbudowali lekką łódź, która odpowiadała w zupełności wymaganiom pułkownika.

Gdy doktor spytał Miguela, czy się odważy na tak śmiałą wyprawę, ten położył dłoń na swych piersiach i rzekł szczerze:

— Senor, panu zawdzięczam, że się znów mogę nazywać chrześcijaninem. Dlatego też gotów jestem do największych ofiar. Poza tym znam zbyt dobrze straszliwy los, jaki czeka pana Allana w razie, jeśli go na czas nie wyrwiemy ze szponów czerwonoskórych. Bez wahania jestem gotów życie dla niego poświęcić !

Doktor serdecznie uścisnął dłoń śmiałemu człowiekowi, po czym wraz z pułkownikiem omówił rozmaite szczegóły, zwłaszcza, w jaki sposób mają dać znać obozowi, w razie odkrycia miejsca, gdzie się sir Allan znajduje.

Gdy nastał wieczór, obaj odważni ludzie pożegnali się z przyjaciółmi, zsunęli czółno na wodę i odpłynęli.



Rozdział XIII
Na czatach


Wkrótce dopłynęli do rzeki. Dotychczas pułkownik i Rodilla z trudem walczyli z prądem, teraz zaś szybko płynęli naprzód. Przepłynąwszy połowę przestrzeni, ukryli się pod liściastym dachem drzew, wyrastających z wody. Tutaj spędzili cały dzień.

Skoro noc poczęła otulać cały świat Mroczną zasłoną, zaczęli dalej płynąć, wiosłując dzielnie, aby jeszcze przed wschodem słońca dotrzeć do tej odnogi rzecznej, którą doktor oznaczył.

Skoro tam wpłynęli, zauważyli ku swej radości po drugiej stronie laguny błyszczące ognisko. Był to bez wątpienia znak, że się znajdują na właściwym miejscu.

Dopóki było ciemno, wiosłowali ostrożnie, unikając zdradzieckiego plusku wody. Potem skręcili na lewo, pod zwisającymi gałęziami, które otaczały moczar krokodyli. Że się na tym moczarze znajdowali, przekonali się kiedy pierwszy brzask obielił okolice. Ani jeden ptak nie trzepotał się nad obszerną płaszczyzną wodną. Natomiast dokoła łodzi, choć w przyzwoitym oddaleniu, sterczało z wody pół tuzina straszliwych paszcz krokodylich.

Obaj wywiadowcy przywiązali tutaj swoje czółno, po czym wydostali się na dość stromy brzeg. Dokoła nie było ani śladu wrogów. Tylko na zachodnim krańcu laguny błyszczało ognisko, gasnące jednak wskutek blasku wstającego dnia.

Ponad głowami obu mężczyzn obudziła się skrzydlata rzesza. Słychać było pogwizdy, śpiewy, nawoływania, tudzież wrzaski małp, skaczących z drzewa na drzewo w poszukiwaniu owoców.

Miguel Rodilla znajdował się w swoim żywiole. Przydało mu się znakomicie to, czego wyuczył się w czasie niewoli u Indian. Bez szelestu, jak Indianin, wyrosły wśród lasów i stepów, przesuwał się w gęstwinie. Pułkownik szedł za nim, naśladując jego ruchy. Kilkakrotnie spotkali w gęstwinie wąskie, ledwo widoczne ścieżki indiańskie, musieli także przechodzić przez małe strumienie. Kilkakrotnie zatrzymali ich przechodzący w pobliżu Indianie. Spieszyli oni do punktu zbornego, ale na szczęście posuwali się w gęstwinie dość nieuważnie, albowiem mniemali, że są zupełnie bezpieczni.

W ten sposób upłynęło pięć godzin. Pułkownik przestał się orientować i już nie wiedział, w którym kierunku obaj się posuwają. Na szczęście nie zdarzyło się to, czego Miguel Rodilla najwięcej się obawiał: nie natrafili ani na jaguara ani na żadne inne niebezpieczne zwierzę. W tym wypadku bowiem musieliby się bronić karabinami, a przez to strzałami zwrócić na siebie uwagę Indian.

Wreszcie Miguel Rodilla zatrzymał się i dał znak pułkownikowi. Obaj wyjrzeli przez szczelinę w gęstwinie. Widok, jaki ujrzeli, ucieszył serce oficera. Przed nimi leżał punkt zborny Indian, w odległości pięćdziesięciu zaledwie kroków. Na legowiskach spoczywało czterech wodzów, wspaniale zdobionych. Byli to prawdopodobnie wodzowie tych wojowników, którzy mieli się zjawić w ciągu dnia. Leżeli bez ruchu, milcząc i paląc fajki.

Przed nimi spoczywało na ziemi w malowniczych pozach około pięćdziesięciu wojowników. Jedni naprawiali broń, drudzy spali lub palili fajki. Nigdzie nie można było odkryć strażników: widocznie Indianie tutaj czuli się zupełnie bezpieczni i nie zastosowali żadnych środków ostrożności.

Miguel Rodilla cofnął się wraz z towarzyszem znów w głąb puszczy i wielkim łukiem okrążył całe obozowisko. Tutaj spostrzegł ogromne drzewo, na które obaj się wspięli. Usiedli na mocnym konarze i poczęli obserwować obozowisko Indian.

Nie mogli wybrać sobie lepszego miejsca. Obóz czerwonoskórych leżał pod nimi, jak na dłoni. Sytuacja w nim nie zmieniła się ani trochę. Tylko co jakiś czas nadchodzili z głębi puszczy nowi Indianie, którzy pozdrawiali wodzów i kładli się na trawie, aby palić fajki lub spać.

Dopiero po południu ujrzeli obaj wywiadowcy to, na co cierpliwie czekali. Na polance ukazał się sir Allan, prowadzony przez dwóch dobrze uzbrojonych wojowników. Był bardzo wyczerpany długotrwałym marszem przez gęsty las. Włosy spadły mu w nieładzie na czoło, a ubranie było w wielu miejscach podarte.

Stanął przed wodzami, którzy przemawiali doń po portugalsku i hiszpańsku. Lecz sir Allan, jako prawdziwy Anglik, umiał tylko po angielsku mówić, toteż nie mógł im dać żadnych wyjaśnień. Wodzowie kazali go odprowadzić na bok i przywiązać do drzewa. Dotychczasowych jego strażników zastąpiono innymi.

— Na razie nie możemy nic uczynić dla uratowania go — szepnął Miguel Rodilla do ucha pułkownika. — Ale gdy się ściemni, zejdę z drzewa i spróbuję się przedrzeć do niego.

— Gdyby nie było tych strażników! — westchnął pułkownik.

— Nie troszczę się o nich — odparł Miguel Rodilla. — Mam nadzieję, że czerwonoskórzy poczekają tutaj do jutra. Odbyli długi marsz i muszą porządnie wypocząć. Gdy wszyscy zasną, będziemy mogli strażników zabić, a sir Allana uwolnić. Ale jak z nim uciekniemy?

— Istotnie — rzekł pułkownik — jest śmiertelnie znużony i w tym stanie nie będzie mógł biec.

— I na to znajdzie się rada — odparł tamten. — Po prostu na przemian będziemy go nieśli. Lecz jak mi wiadomo, czerwonoskórzy zmieniają co dwie godziny straż. Do uwolnienia jeńca trzeba nam godziny. Będziemy chyba go musieli ukryć, Indianie, gdy spostrzegą jego ucieczkę, będą z pochodniami biegli za nami, a wobec tak wielkiej przewagi, nic nam nie pomoże nawet nasza doskonała broń. Gdyby te czerwone draby miały bodaj jedną łódź!

— Nie powinniśmy byli tak daleko pozostawić naszego czółna.

— Pomyliłem się, niestety, w ciemnościach i źle w nocy oceniłem oddalenie od ognia. Gdy się rozwidniło, nie mogliśmy się już pokazać na wodzie, a nie można było płynąć wodą pod osłoną nadbrzeżnych zarośli.

— A gdyby pan spróbował wrócić po nasze czółno i podpłynąć na nim pod osłoną ciemności? Na dany znak zszedłbym z drzewa i spotkalibyśmy się w pobliżu jeńca.

— Myślałem już o tym. Lecz mamy jeszcze zaledwie dwie godziny dnia, a potem nikt się nie zorientuje w puszczy.

Zanim pułkownik zdołał odpowiedzieć, nowy widok zwrócił uwagę obydwu. Indianie podnieśli się gromadnie z trawy i pobiegli do brzegu laguny. Prawdopodobnie płynęły ku nim nowe posiłki. Istotnie po upływie dziesięciu minut ukazały się na rzece trzy ogromne czółna, a w każdym z nich siedziało dwudziestu wojowników. Za nimi posuwała się mniejsza łódź, w której siedziało tylko trzech ludzi, dwóch wioślarzy i stary wódz. Ten ostatni nie miał wprawdzie żadnych oznak ani ozdób, a nad czołem jego sterczało tylko jedno orle pióro, lecz jego postawa i dumne spojrzenie mówiło wyraźnie, że jest przyzwyczajony do rozkazywania. Był to niewątpliwie wódz i to jeden z najprzedniejszych. Gdy Indianie na brzegu poczęli wywijać bronią i wydawać okrzyki radości, stary kacyk skinął tylko niechętnie dłonią a uciszyło się natychmiast.

Trzy ogromne łodzie przybiły do brzegu. Wówczas można było zobaczyć broń nowoprzybyłych. Były to karabiny starego systemu, które handlarze niekiedy sprzedawali Indianom.

Stary kacyk wysiadł wśród głębokiej ciszy na brzeg i na powitanie podał dłoń czterem wodzom, którzy się doń zbliżyli. Następnie jak monarcha, w otoczeniu dworzan, zbliżył się do legowiska, na którym się położył. Przyniesiono mu tytoń, którym naładował fajkę, wiszącą u szyi. Pociągnął kilkakrotnie dymu po czym zwrócił się do wodzów z jakimś zapytaniem.

— Muszę koniecznie usłyszeć, o czym oni rozmawiają — szepnął Miguel Rodilla do ucha pułkownika. — Niech pan tu poczeka, nie ruszając się stąd wcale. Wrócę prawdopodobnie, gdy będzie ciemno.

Zanim pułkownik mógł się sprzeciwić, ześliznął się, jak wiewiórka z pnia, i w mgnieniu oka zniknął sprzed jego oczu. Oficerowi nie pozostało nic innego poza cierpliwym czekaniem, jak się zakończy śmiałe przedsięwzięcie towarzysza.



Rozdział XIV
Białowłosy kacyk


Dopiero teraz, gdy Miguel Rodilla był sam, mógł w zupełności rozwinąć swoją umiejętność, którą nabył w ciągu długoletniego pobytu wśród Indian. Bez najmniejszego szelestu, jak wąż, czołgał się wśród gęstwiny leśnej.

W kwadrans potem leżał ukryty w pobliżu obozowiska Indian i mógł słyszeć ich głosy.

— Canniat tizan”! (najwyższy kacyku!) — mówił jeden z wodzów. — Ty znasz przecież owe straszę maszyny, które „chihucle” (biali) budują i które więcej kul wyrzucają, niż wszyscy twoi podwładni razem wzięci. Żyłeś przecież sam wśród nich i wiesz, że „ahot” (zły duch) wszystkiego tego ich uczy!

— Wiem o tym — odparł gniewnie starzec — i chętnie przyznaję, że nie mogło być mowy o zwycięstwie, gdy synowie Złego Ducha zwrócili na was swoje piorunowe rury. Nie ganiłem was, gdyście uciekli, bo to było najmądrzejsze, coście mogli uczynić. Lecz dlaczego nie posłuchaliście mego rozkazu i rozpoczęliście atak o świcie? Gdybyście byli napadli ich w ciemnościach, straże spostrzegłyby was zbyt późno i zniszczylibyście nieprzyjaciół, zanim by chwycili za broń!

— Panie — rzekł inny — ty wiesz dobrze, że nasi wojownicy, nie śmią napadać w nocy, bo „ahot” unosi się w powietrzu i najmężniejsze serca napełnia trwogą.

— To głupota! — wybuchnął najwyższy kacyk. — Wszędzie czujecie obecność upiorów i duchów zmarłych, chociaż ich nikt nigdy nie widział! To hańba, że dzielni wojownicy drżą przed szumem wichru i szeptem liści, zamiast bronić kraju ojców swoich przed tyranią białych!

— To właśnie im tłumaczyłem, ale oni mi odrzekli: „Cauniat, kacyk Pailo przed czterema tygodniami odważył się na atak nocny, ale poniósł straszną klęskę, albowiem „ahot” gniewał się na niego i na czas obudził białych, swoich synów”.

— Tak?! — krzyknął starzec. — Nazywacie to klęską? Dlatego, że kilku odniosło rany? Ale nie liczycie tego, że przez to uwolniono jednego z naszych najmężniejszych wojowników! Zaiste, życzę sobie, by wszystkie nasze wyprawy tak mało ofiar pociągały ze sobą!

Zganiony wódz zamilkł. Dopiero po chwili inny zabrał głos i rzekł:

— Panie my i tym razem nie odeszliśmy bez pewnej korzyści. Tam jest jeniec!

— Zawdzięczacie go przypadkowi — odparł rozgniewany starzec. — Posłańcy przedstawili mi dokładnie przebieg sprawy. Gdyby biali nie byli tak głupi, że się odważyli na wycieczkę, nie zdobylibyście nawet jednego włosa z ich koni! Lecz przywiedźcie jeńca przed moje oblicze!

Kilku skoczyło spiesznie z miejsca i przywlokło sir Allana, który na groźne spojrzenie kacyka odpowiedział szyderczym uśmiechem tak, że na czole starca pojawiła się groźna zmarszczka.

— My ci tu twoją wesołość szybko wybijemy z głowy! — krzyknął kacyk po hiszpańsku.

Sir Allan ukłonił się i rzekł:

— Mój panie, mów do mnie po angielsku, bo innego języka nie znam.

Ku wielkiemu zdumieniu Miguela Rodilli starzec powtórzył groźbę swoją po angielsku, chociaż we wnętrzu Ameryki Południowej rzadko słyszy się tę mowę. Z tego też powodu przyczajony Rodilla nie mógł niczego zrozumieć z dalszej mowy.

Stary kacyk kazał na koniec odprowadzić jeńca, po czym zwrócił się do wodzów:

— Nie mogłem niczego wydobyć z tego człowieka. Albo jest na wpół szalony, albo udaje takiego, aby nas oszukać. Lecz my go już nauczymy rozumu! Wyobraźcie sobie, co mi odpowiedział, gdy go spytałem czego właściwie szuka w kraju czerwonoskórych? „Coyuyos” (świerszczy), „tucchos” (świetlików), „arrieros” (mrówek) i „garapatas” (kleszczy)!! Jak gdyby każdy się nie cieszył, gdy się tych pasożytów pozbędzie!

— Przebacz, panie, jeśli ci przerwę — odezwał się jeden z wojowników. — Ten jeniec może powiedział prawdę. A przynajmniej wówczas, gdyśmy go po raz pierwszy usiłowali schwytać i gdy przeszkodził nam „simarrone”, człowiek ten istotnie biegł za owadem!

Stary kacyk potrząsnął z podziwem głową i rzekł:

— My to jeszcze wyjaśnimy. W każdym razie musi być dziś w nocy pilnie strzeżony, a jutro wezmę go do Doliny Wężów. Musimy bezwarunkowo zbadać, co się kryje wewnątrz tego wielkiego wozu, który karawana prowadzi ze sobą. Szpiedzy, którzy z północy przyszli do mnie, oznajmili mi, że tam „wśród ludzi krążą najrozmaitsze wieści. Ci mężowie tam na wschodzie, którzy przy pomocy olbrzymiej kuli unoszą się w powietrzu i jak jastrzębie mogą obserwować wszystko w górach i dolinach, mają także ze sobą wieźć jakąś straszną maszynę, która siać będzie śmierć i zagładę wśród czerwonych wojowników, skoro tylko stanie na swoim miejscu. Ich sprzymierzeńcy koło San Jose na szczycie Cerzo Cochii ustawiają ze sztab żelaznych i z drutów ogromne rusztowanie, a nikt nie wie, do czego to ma służyć. Prawdopodobnie w tym tkwi jakieś tajemnicze czarodziejstwo, jak to, o którym już opowiadałem: oto w Buenos Aires po ulicach biegają wozy bez koni. Musimy zatem wszystko co możliwe uczynić, aby tę maszynę zniszczyć, choćby nawet tysiąc naszych dzielnych wojowników miało to życiem przepłacić!

— Rozkazuj, panie! — zawołali wszyscy obecni z zapałem. — Ty wiesz, że my się nie ociągamy, gdy głos twój woła do boju!

Białowłosy kacyk zajrzał swoim wojownikom głęboko w oczy, aby zbadać, czy te słowa płyną z serca, czy dyktuje je tylko obawa przed jego niełaską. Lecz to nieme zapytanie musiało odpowiedzieć jego oczekiwaniom, gdyż z zadowoleniem skinął głową.

Gdy słońce zaszło Indianie zapalili kilka ognisk, przy których poczęli piec ogromne kawały mięsa. Z hałasu i ruchu, który powstał przy tych przygotowaniach do wieczerzy, skorzystał Miguel Rodilla i niepostrzeżenie wrócił do swego towarzysza na drzewie.

— Dzięki Bogu, że pan znów tutaj jest! — szepnął pułkownik, gdy ujrzał Hiszpana. — Niepokoiłem się ciągle, że pana schwytają. To nie było łatwą sprawą siedzieć tutaj bezczynnie na tym konarze. Prawdopodobnie usłyszał pan coś ważnego.

— Wiele, o ile chodzi o naszych przyjaciół w obozie i nasz dalszy marsz — odparł Miguel Rodilla — ale niestety bardzo mało, o ile chodzi o nasze bezpośrednie zadanie. Jest tylko rzeczą pewną, że Indianie tutaj spędzą noc i jutro rano ruszą w drogę. Większość uda się na wschód, aby nam przeszkodzić w dalszym posuwaniu się naprzód, gdy tymczasem stary kacyk weźmie ze sobą jeńca i wróci do Doliny Wężów.

— Zna pan to miejsce? — ciekawie spytał pułkownik.

— Nie słyszałem nigdy o nim; lecz prawdopodobnie leży tam „tolderja”, gdzie kacyk zazwyczaj przebywa.

— Jak pan sądzi, kiedy możemy usiłować uwolnić naszego towarzysza? Mnie pali się wprost pod nogami i chciałbym natychmiast przystąpić do działania.

— Musi pan zaczekać, aż wszyscy Indianie zasną. Na szczęście nie zanosi się na to, by mieli obchodzić uroczyste święto zwycięstwa. Do tego niezbędnie potrzebna jest „aloja” (wódka), a nie widziałem beczek z wódką. Gdyby tak było, siedzielibyśmy może jeszcze o świcie na tej gałęzi.

— Może by lepiej było, gdyby Indianie mieli wódkę — rzekł pułkownik. — W takim wypadku mniej by było obawy, że się obudzą, podczas gdy wśród obecnych okoliczności najmniejszy wypadek może uniemożliwić nasze zamiary. Czy pan już obmyślił jakiś plan?

— W najogólniejszych zarysach — odparł Miguel Rodilla. — Początek rozumie się sam przez się: zejdziemy z drzewa, przyczołgamy się aż do wartowników, a gdy uda się nam ich zabić, przetniemy więzy pana Allana i uciekniemy. Musimy czekać, co przyniesie bieg zdarzeń. Gdyby w tym jeziorze nie było krokodyli, popłynąłbym do czółen, przedziurawiłbym dno większego, żeby utonęło, a potem mniejsze doprowadziłbym do wygodniejszego dla nas miejsca. Nie wymagałoby to od nas większej pracy, bo łodzie zbudowane są ze skór, naciągniętych na drewniany szkielet. Potem moglibyśmy łatwo uciec, płynąc rzeką. Lecz, jak powiedziałem, z powodu krokodyli nie da się tego wykonać.

— W takim razie musimy zniknąć w puszczy.

— Tak, niestety, nic innego nie pozostaje nam do zrobienia. Lecz jeśli nas za wcześnie odkryją, sądzę, że najlepiej będzie, jeśli pan pobiegnie do łodzi, przez sam środek zgromadzenia czerwonoskórych i będzie się starał odpłynąć. Może się panu przy tym uda sprzątnąć jednego lub dwóch wodzów. Jeśli zatem gwizdnę, niech pan o tym pamięta i nie troszczy się o mnie.

— Lecz co się z panem stanie?

— Nie ma obawy! Jeśli tylko mam dbać sam o siebie, nie obawiam się czerwonoskórych. Nawet gdyby ścigali mnie z zapalonymi pochodniami, zajmie to im sporo czasu, pan zaś tymczasem dobiegnie do naszego czółna. Najważniejsze, że powszechna uwaga odwróci się od pana.

— Nie mogę się na to zgodzić — odparł pułkownik. Powinniśmy się obaj narażać na jednakowe niebezpieczeństwo. Pańskie życie jest równie cenne jak moje, kochany przyjacielu.

— A senor Ingles? — spytał Miguel Rodilla. — Niech pan pamięta, że tu przede wszystkim o niego chodzi i wobec tego faktu wszystkie uboczne sprawy znikają. Z panem odważyłbym się na ucieczkę przez lasy, lecz ten człowiek jest z pewnością tak nieporadny, że w przeciągu pięciu minut ściągnąłby nam czerwonoskórych na głowę.

Pułkownik musiał się na to zgodzić.

Minęły dwie godziny. Nasi podróżnicy ciągle obserwowali obóz Indian, gdzie wszyscy na trawie ułożyli się do snu. Ogniska pogasły prócz jednego, które podsycali strażnicy Anglika.

Trzeba było przystąpić do dzieła. Obaj nasi podróżnicy zleźli z drzewa na ziemię i poczęli się w najgłębszej ciszy przesuwać naprzód wśród zarośli. Po upływie godziny przeszli dopiero połowę drogi, a teraz pozostała przed nimi najtrudniejsza część zadania.

W tej chwili po raz pierwszy zmieniono straż. Ci, którzy przyszli, nie zdawali się być bardzo zadowoleni z tego, że im przerwano sen. Zajmując miejsca poprzedników, Mruczeli coś niechętnie. Prawdopodobnie wszystkie owe środki ostrożności uważali za zbędne, ponieważ było rzeczą niemożliwą, by biali dotarli aż tak daleko, a to samotne i odosobnione miejsce znali tylko sprzymierzeńcy.



Rozdział XV
Uwolnienie sir Allana


Obaj czatujący wyzyskali nieunikniony szmer przy zmianie straży w tym celu, aby najbardziej zbliżyć się do jeńca. Teraz byli oddaleni zaledwie o piętnaście metrów od drzewa, do którego był przywiązany, lecz musieli podwoić czujność, jeśli nie miano ich odkryć.

Posunęli się znowu naprzód o dwa metry. Nagle jakaś gałązka zatrzeszczała pod stopami pułkownika. Strażnicy zerwali się w okamgnieniu i poczęli bystro obserwować miejsce, skąd dał się słyszeć podejrzany szelest. Obaj biali powstrzymali oddech w płucach i zamienili się w dwa nieruchome posągi. Lecz czujność strażników nie została uśpiona. Jeden z nich zapalił w ognisku odłam konara, po czym obaj przy blasku pochodni ruszyli w zarośla, aby szukać domniemanego nieprzyjaciela.

Odkrycie obu białych zdawało się nieuniknione. Lecz i tym razem dawny jeniec szczepu „Tobą” umiał znaleźć sposób ratunku. W kieszeni miał kilka pustych orzechów, więc wyjął je i począł nimi uderzać o kolbę karabinu, tak, że zdawało się, że to odgłos grzechotnika. Obaj strażnicy z cichym okrzykiem trwogi uciekli na dawne miejsce. Tutaj sądzili, że są bezpieczni, bo grzechotnik zazwyczaj spokojnie przepędza noc w swej kryjówce.

Mimo to jednak owo zdarzenie stokrotnie pogorszyło możliwość uwolnienia jeńca. Indianie nieustannie spoglądali na miejsce, w którym rzekomo ukrywał się grzechotnik.

Biali musieli cierpliwie czekać, dopóki straż ponownie nie zostanie zmieniona. Stało się to wreszcie. Odchodzący strażnicy nic nie powiedzieli swoim następcom, bo sądzili zapewne, że grzechotnik znów usnął. Nowi strażnicy usiedli na ziemi, twarzami zwróconymi do ogniska, a plecami do ukrytych wrogów.

Miguel Rodilla znów począł się czołgać. W pół godziny potem leżał wraz z pułkownikiem tuż za czerwonoskórymi. Obaj biali podnieśli się powoli, a zaraz potem strażnicy padli bez jęku pod uderzeniami kolb.

Miguel Rodilla porozcinał w jednej sekundzie więzy sir Allana. Anglik w pierwszym momencie był niepomiernie zdumiony, ale gdy poczuł, że ma ręce i nogi wolne, szepnął do ucha Hiszpana:

— Dziękuję panu! — Co teraz mam czynić?

Rodilla go nie zrozumiał i skinął dłonią, by milczał. Tymczasem zbliżył się pułkownik i spytał, jak Anglik:

— Co teraz?

— Musimy iść lasem aż do brzegu — szepnął w odpowiedzi Miguel Rodilla. — Tam zaczekamy, aż ogień wygaśnie, po czym wsiądziemy do małego czółna.

Objąwszy przewodnictwo, prowadził dwóch pozostałych aż do brzegu, do którego szczęśliwie dotarli. Tutaj położyli się na ziemi i czekali. Ognisko przygasło zwolna. Po upływie pół godziny pozostały tylko szczątki. Biali musieli ostatni kawałek drogi przebyć w zupełnych ciemnościach, lecz i to im się udało. Znaleźli małe czółno i wsiedli doń.

Lecz gdy pułkownik chciał wiosło zanurzyć w wodzie, trafił nim w bok wielkiej, obok leżącej łodzi. Głuche uderzenie obudziło kilku Indian, śpiących na brzegu. Gdy spostrzegli, że ognisko wygasło, krzyknęli głośno i pobiegli natychmiast, by je rozniecić. Miguel Rodilla zrozumiał, że teraz trzeba wszystko postawić na jedną kartę. Wydał umówiony gwizd i pchnął silnie stopą łódź z towarzyszami na wodę, sam zaś skoczył do Indian, którzy właśnie rozdmuchiwali ognisko. Obydwu uderzył tak silnie, że padli w sam środek rozżarzonego popiołu, który rozprysnął się na wszystkie strony. Następnie począł uciekać przez sam środek obozowiska. Rozbudzeni Indianie wzięli go w ciemnościach za swojego z powodu jego na wpół indiańskiego ubioru. Rodilla znikł tymczasem w lesie.

Podstęp udał się. Indianie sądzili, że wrogowie w tym właśnie kierunku uciekają, więc pospieszyli za nim z głośnymi wrzaskami. Krzyki te i hałasy przygłuszyły szmer, wywołany odjazdem pułkownika i sir Allana. Jedni Indianie ścigali Rodillę, drudzy rozdmuchiwali ognisko, obaj biali tymczasem przepłynęli łodzią spory kawał drogi, a gdy pierwsze płomienie zabłysły na brzegu, ukryli się na lewym brzegu laguny pod zwisającym listowiem.

Zamieszanie wśród czerwonoskórych nie trwało długo. Stary kacyk obudził się również. Jego rozkazujący głos grzmiał donośnie. Indianie dali spokój bezcelowemu ściganiu i skupili się dokoła niego. Gdy ogień znowu błysnął, zapalili pochodnie, aby wytropić ślady białych. Gdy znaleźli obu martwych strażników, wydali znów okrzyk wściekłości, z którego skorzystał szczwany Rodilla.

W międzyczasie szedł naprzód, zakreślając ogromny łuk. Teraz wrócił do wielkiego drzewa, na które się wdrapał. Przy blasku jasno płonącego ogniska wydostał się na bardzo odstającą gałąź. Stąd skoczył na wierzchołek pobliskiej palmy, a następnie posunął się jeszcze dalej i w końcu ukrył się w koronie gęsto ulistnionego drzewa.

Tego rodzaju małpie sztuczki powodowały głośny trzask, lecz przygłuszały go rozlegające się nieustannie głośne wrzaski Indian. Czerwonoskórzy zauważyli niebawem brak jednego czółna i powiedzieli sobie, że część wrogów uciekła wodą. Wreszcie kacykowi udało się uspokoić wzburzoną bandę. Mógł się zacząć regularny pościg za zbiegiem.

Znaleziono niebawem jego ślady, zarówno przy zabitych strażnikach, przy czółnach, jak i przy drzewie, na którym obaj biali spędzili południe. Lecz tutaj czerwonoskórzy stanęli przed nową zagadką.

Z początku sądzili, że zbieg znajduje się na gałęziach, więc kilku Indian wspięło się aż na szczyt, lecz go oczywiście nie znaleźli. Wodzowie zeszli się na krótką naradę. Nie pozostało nic innego, jak tylko przeszukać las we wszystkich kierunkach przy blasku pochodni.

Każdy z czterech wodzów zebrał swoich ludzi i zabrał się do dzieła. Ponieważ oddalali się coraz bardziej od obozu, więc pozostał w nim tylko stary kacyk, który usiadł przy ognisku i nieruchomo spoglądał na ruchliwe płomienie.

Na to czekał Rodilla. Gdy ścigający oddalili się opuścił kryjówkę, przyczołgał się z tyłu do starca i ogłuszył go uderzeniem kolby. Potem pobiegł do czółen, dwom z nich przebił dna, a trzecim najspokojniej odpłynął.

Teraz Rodilla zamierzał naśladować krzyk mewy, lecz to było niepotrzebne, gdyż pułkownik ze swej kryjówki widział przebieg zdarzeń w obozie i właśnie wynurzył się z zarośli. Skoro obie łodzie się spotkały. Rodilla przesiadł się na tamtą. Wielkie czółno zatopiono, a mniejsze szybko odpłynęło.

— Pan jest chytrym lisem, senor Rodilla — rzekł pułkownik, wiosłując z zapałem. — Niech pan nam opowie w jaki sposób wodził za nos czerwonoskórych. Mogłem zaobserwować tylko ostatnie momenty zdarzenia.

Zagadnięty opowiedział w krótkich słowach przebieg wypadków, po czym nastała cisza, którą przerywały tylko miarowe uderzenia wioseł.

W dwie godziny potem biali dotarli do miejsca, gdzie poprzedniego ranka pułkownik i Rodilla ukryli swoją łódź. Znaleziono ją po krótkich poszukiwaniach i przywiązano do tej, którą płynęli.

Wieczorem dotarli szczęśliwie do obozu przyjaciół.



Rozdział XVI
John jako mściciel swego pana


Ekspedycja znajdowała się ciągle na tym wzgórzu, które Indianie zająć chcieli szturmem.

Gdy nazajutrz po odejściu pułkownika i Miguela Rodilli nie uczyniono żadnych przygotowań do dalszego marszu, Mr Bopkins przyszedł do doktora i spytał go ostrym tonem, jaka jest przyczyna zwłoki.

— Bardzo prosta — wyjaśnił dr Bergman. — Teraz musielibyśmy się przebijać poprzez dziewiczą puszczę. Spodziewam się że obaj senores wrócą, więc byliby narażeni na wielkie niebezpieczeństwo, gdyby nas tutaj nie zastali i musieli nas szukać w puszczy.

— Pozwoli pan, że postawię jedno tylko pytanie — rzekł jankes, ściągając groźnie brwi. — Czy szczęśliwy wynik naszej wyprawy zależy istotnie od obecności tego Anglika?

— Niekoniecznie…

— W takim razie oświadczam panu kategorycznie, że protestuję przeciw temu zwlekaniu! — krzyknął jankes. — Pan jest zobowiązany kontraktem do jak najrychlejszego zakończenia wyprawy i nie ma pan prawa całe dnie i tygodnie spędzać na jednym i tym samym miejscu z tego jedynie powodu, że komuś tam podoba się biegać po lesie! To znaczy żołd peonów rzucać w błoto!…

— Kochany Mr Bopkins — rzekł doktor z przyjazną miną. — Gdyby nawet sir Bendix był takim człowiekiem, jak go pan zazwyczaj dosadnie określa, to nawet i w tym wypadku zwykły ludzki odruch kazałby nam wyrwać go ze szponów czerwonoskórych.

— Nikt mu nie nakazał być ciężarem dla naszej ekspedycji!

— Nikt z nas nie określił go dotychczas w ten sposób, jak pan, a jest to dowód, że my wszyscy cenimy go jako dzielnego towarzysza. Zresztą chodzi tutaj także o pułkownika, którego przynależności do ekspedycji nie może pan kwestionować!

— Odszedł od nas własnowolnie, więc sam musi ponieść odpowiedzialność! W każdym razie doniosę Towarzystwu, w jaki sposób pan postępuje i postaram się, aby te niepotrzebne wydatki potrącono panu z pensji!

— Mam nadzieję — odparł doktor z lekkim, szyderczym uśmieszkiem na ustach — że ci panowie w Nowym Jorku inne będą mieli poglądy na tę sprawę. Lecz gdybym nawet był przekonany, że jest inaczej, nie zmieniłbym mego sposobu postępowania.

— Niech pan robi, co pan uznaje za stosowne! — krzyknął rozgniewany jankes. — Lecz niech pan pamięta, że ja uroczyście protestuję przeciw temu zwlekaniu! To jest prawdziwy skandal, że u pana mniej znaczy przedstawiciel pańskiego Towarzystwa, niż jakiś tam przybłęda!

Po tych słowach odszedł wściekły do swego wozu, lecz zadowolony w duchu, że w ten sposób ochronił prawa South–American–Railway–Company.

Inaczej jednakże ocenili zachowanie się jankesa peonowie, a przede wszystkim John. Wieść o rozmowie Mr Bopkinsa z doktorem rozniosła się szybko po obozie. Gdy John to usłyszał wpadł we wściekłość. Przede wszystkim był duszą i ciałem oddany dobrotliwemu panu, a poza tym wyobrażał sobie widocznie, że ten z powodu Mr Bopkinsa teraz jest zgubiony bez ratunku, i że jemu samemu, Johnowi, zagraża straszna kara ściągnięcia skóry.

Wydał przeto morderczy okrzyk i pobiegł do wozu jankesa, aby mu zapłacić za swego pana. Gdy Mr Bopkins usłyszał wrzask, wystawił ciekawie głowę przez okienko. Ujrzawszy groźne spojrzenie Irlandczyka, krzyknął z przerażenia i jak najspieszniej wydrapał się na dach swego wozu.

Mylił się jednak, jeśli sądził, że tam będzie bezpieczny. John puścił się za nim w pościg, zręczny, jak wiewiórka, a po drodze chwycił tęgi kij w rękę. Mr Bopkins musiał przed nim zmykać.

Wozy stały obok siebie, tworząc koło, więc jankes, niewiele myśląc skoczył na sąsiedni dach.

Dach ten był zrobiony z napiętej skóry, był zatem niezmiernie elastyczny. Mr Bopkins odskoczył, jak piłka i spadł na ziemię. Zaraz za nim wylądował na łące Irlandczyk. Aby uniknąć niebezpiecznego sąsiedztwa, jankes wdrapał się na trzeci wóz, lecz John poszedł jego śladem. Przy czwartym wozie w ten sam sposób obaj znaleźli się na ziemi.

Dwukrotnie tym samym sposobem okrążyli cały obóz dokoła, ku nieopisanej wesołości peonów, którzy trzymali się na uboczu i śmiali się z całej duszy. Tak samo zachowywali się obaj młodzi inżynierowie, jedynie doktor biegł za skoczkami i usiłował ich namówić do zgody. Lecz Irlandczyk, raz wyprowadzony z równowagi, widział przed sobą tylko domniemanego mordercę swego pana.

Na koniec Mr Bopkins uczuł, że zapas jego sił się wyczerpuje. Musiał się postarać o jakąś kryjówkę. A więc gdy znalazł się przy swoim wozie, wskoczył do wnętrza, wśliznął się do wielkiej skrzyni, w której przedtem znajdowały się słodycze i przytrzymywał ze wszystkich sił wieko.

John starał się przez dłuższy czas ją otworzyć, ale daremnie. Z tego też powodu usiadł na niej, wydobył z kieszeni nóż i poprzysiągł sobie, że nim oskrobie ze skóry jankesa, skoro tylko wyjdzie ze skrzyni.

Daremnie doktor starał się odwieść go od tego zamiaru. John, jako nieodrodny syn swej ojczyzny, był twardogłowy i na wszelkie argumenty odpowiadał stale:

— Muszę go obciągnąć ze skóry! On zamordował mego pana!

Wszystkie błagania i prośby okazały się bezskuteczne. Wówczas doktor rozkazał peonom przemocą oderwać Johna od skrzyni. Lecz ci zazwyczaj tak posłuszni chłopcy potrząsnęli głowami, a jeden z nich rzekł:

— Pan wie dobrze, że my byśmy za panem w ogień poszli. Ale tu chodzi o naszą cześć. Dlatego musimy panu oświadczyć z prawdziwym żalem, że my podzielamy zapatrywanie tego sługi.

— Co z tym ma wspólnego wasza cześć? — spytał zdumiony doktor.

— Senor Ingles wskutek naszej winy wpadł w ręce Indian. Naszym obowiązkiem było postarać się o jego uwolnienie. Powstrzymało nas tylko od tego wyjaśnienie pułkownika, że ten krok zaszkodzi wyprawie. Natomiast ten „Americano” żąda, abyśmy sir Allana, pułkownika, jak też senora Rodillę pozostawili ich okrutnemu losowi. Pan doktor sam przyzna, że to dla nas jest obrazą i że my tego „Americano” na własną rękę musimy pociągnąć do odpowiedzialności. Damy jednak temu spokój tylko ze względu na pana doktora i całą sprawę pozostawimy służącemu, który słusznie może się domagać zadośćuczynienia. Lecz pan doktor niczego więcej nie może od nas wymagać. Poza tym uważalibyśmy to za nieprzyjacielski krok wobec nas, gdyby miano gwałtem zmusić służącego, by poniechał swoich pretensji wobec jankesa.

Doktor nie śmiał sprzeciwić się zdaniu peonów, dlatego też musiał pozostawić jankesa swemu losowi.

Skrzynia, w której siedział Mr Bopkins na szczęście miała kilka małych otworków, które przedtem służyły jako wentylatory i które swego czasu ułatwiły atak mrówkom. Wskutek tego Mr Bopkins był zabezpieczony przed uduszeniem się. Znajdował się jednak w położeniu okropnym, siedział zgięty i pokurczony.

Z biegiem czasu żołądek jego począł się buntować, a ponieważ John nie usunął się od skrzyni, począł się z nim układać.

— Słuchaj, John — jęknął — mam ci coś do powiedzenia.

— Co takiego? — spytał Irlandczyk.

— Odejdź trochę od wieka, abyśmy lepiej mogli ze sobą porozmawiać — mówił dalej Mr Bopkins.

John zastanawiał się przez chwilę po czym podniósł się ze skrzyni i stanął obok z nożem w dłoni. Mr Bopkins podniósł troszeczkę wieko, aby łyknąć nieco powietrza. Ledwie jednak spostrzegł błyszczącą klingę noża, wydał okrzyk przestrachu i zatrzasnął wieko. John pokiwał głową i znów usiadł na skrzyni.

Minęło kilka godzin, zanim jankes znów odważył się rozpocząć układy.

— John — rozległ się jego głuchy głos — kochany John, chcesz mnie zabić?

— Co też panu przychodzi do głowy! — odparł oburzony sługa.

— Czemu zatem trzymasz nóż w ręce?

— Muszę pana obciągnąć ze skóry, sir!

— Co takiego? spytał przerażony jankes.

— Nie wiem, sir — odparł Irlandczyk — ale już sprawiedliwie załatwię tę sprawę, gdy pana będę miał w swej garści!

Mr Bopkins milczał przez chwilę, po czym zaczął prosić:

— Odejdź troszeczkę od skrzyni, John, muszę z tobą naprawdę poważnie pomówić!

John znów podniósł się ze skrzyni, a Mr Bopkins uchylił nieco wieka. Widział wprawdzie znów przed sobą straszliwą, lśniącą klingę, lecz tym razem opanował trwogę w swym sercu i ofiarował Irlandczykowi dolara, jeśli odejdzie i da spokój całej sprawie.

— Co też panu przychodzi do głowy! — odparł oburzony John. — Muszę pana obciągnąć ze skóry, jak ja sam będę oskrobany, jeśli wrócę do domu bez mego pana, a pan mi za to ofiarowuje dolara? Nie byłbym sługą prawdziwego dżentelmena, gdybym to przyjął!

Mr Bopkins ofiarował mu całego dolara i dziesięć centów, ale z tym samym skutkiem. Chociaż w ciągu najbliższej godziny posunął się aż do dwóch dolarów i siedemdziesięciu pięciu centów, nie mógł skłonić upartego Johna do zmiany postanowienia.

Zrezygnowany zatem, zamknął wieko i postanowił czekać na jakiś wypadek, który by go uwolnił z więzienia. Zarazem żywił nadzieję, że jego przeciwnik zmęczy się i pójdzie spać. Tę samą nadzieję miał także i doktor, który kilkakrotnie usiłował dobrym słowem uciszyć gniew Irlandczyka.

Niestety, mylili się. John nie myślał o śnie, lecz usiadł sobie na skrzyni, a ponieważ mu się nudziło, śpiewał sobie przeróżne piosenki.

Po upływie osiemnastu godzin doszedł Mr Bopkins do przekonania, że zbytnio lekceważył sobie cierpliwość Irlandczyka, a ponieważ żołądek zbyt już dawał mu się we znaki, więc w inny sposób postanowił sobie poradzić.

Zaproponował Johnowi nową rozmowę i poprosił go aby mu przyniósł coś do zjedzenia.

To żądanie do tego stopnia zdumiało Irlandczyka, że otworzył szeroko usta. Wszak liczył na to właśnie, że jankes, zmuszony głodem, wyjdzie ze skrzyni i wpadnie mu w ręce!

Mr Bopkins, uważał zachowanie się jego widocznie za pomyślną oznakę, gdyż rzekł:

— John! Dam ci za to całych dziesięć centów! Zważ, za maleńki kawałeczek chleba, który można kupić za jednego centa!

— Sir — odparł oburzony John — pan mnie znów chce obrazić!

— Well — rzekł dobrodusznie jankes — a więc dam ci piętnaście centów! Za kawałeczek chleba!

John potrząsnął głową.

— Dwadzieścia! — rzekł Mr Bopkins i westchnął boleśnie na myśl o tak olbrzymim wydatku.

— Jestem sługą dżentelmena i nie dam się przekupić !

Mr Bopkins sądził, że John w ten sposób chce więcej pieniędzy z niego wycisnąć, więc po ciężkiej walce wewnętrznej spytał z drżeniem w głosie:

— A więc za ile centów uczyniłbyś to, John?

— Nie uczyniłbym nawet i za tysiąc! — odparł zagadnięty.

Mr Bopkins znów westchnął. Zapomniał na jakiś czas o głodzie pod wpływem myśli, że ktoś może żądać dziesięciu dolarów za kawałeczek chleba. Lecz niebawem głód odezwał się w jego żołądku ze zdwojoną siłą. Jankes musiał na nowo zaczynać po cało—godzinnym rozważaniu.

— John! — rzekł. — A więc daję ci jedenaście dolarów, to jest o dziesięć procent więcej, niż sam zażądałeś!

John nie dał na to żadnej odpowiedzi. Mr Bopkins sądził, że rozmyśla on nad tą wielce korzystną propozycją, więc przez dłuższy czas przemawiał żarliwie do jego sumienia. Lecz Irlandczyk milczał dalej uparcie, aż wreszcie jankes przestał mówić.

W ten sposób kilkakrotnie ponawiały się pertraktacje, aż wreszcie pan Bopkins, dodając cent do centa, doszedł z biegiem czasu aż do czterdziestu dwóch dolarów. Tymczasem zaświtał już drugi poranek i doktor nie mógł się nadziwić wytrwałości Irlandczyka, który ani na chwilę nie zmrużył oka. Mr Bopkins stracił nadzieję, że w ugodowy sposób można tę sprawę załatwić i w milczeniu oczekiwał jakiejś pomyślnej zmiany w swoim położeniu.

Wreszcie trzeciego dnia wieczorem usłyszał głośne okrzyki radości. Jankes spróbował uchylić wieko, lecz John siedział na nim. Mr Bopkins musiał się więc uzbroić w cierpliwość. Nagle rozległ się głos uratowanego Mr Bendixa, który wołał:

— John, na miłość Boską, co ty wyrabiasz?!

Gdy John na własne oczy ujrzał ukochanego pana, wydał dziki wrzask radości pobiegł doń natychmiast i gorąco ucałował jego dłoń.

— O, sir! — wybełkotał wśród łkania. — Sądziłem, że pan już jest zamordowany przez tego Amerykanina, dlatego też chciałem go za karę obciągnąć ze skóry. Ale on nie wylazł ze skrzyni!

Sil Allan odsunął wiernego sługę i pobiegł do wozu Mr Bopkinsa.

Tymczasem jankes z westchnieniem prawdziwej ulgi wydobył ze skrzyni swą niezmiernie cenną osobę. Lecz nie potrafił stanąć prosto na nogach. Długie siedzenie w skurczonej postawie obezwładniło wszystkie jego członki. Do tego trzeba dodać osłabienie wskutek głodu. Musieli go dwaj peonowie wyprowadzić z wozu, po czym rozciągnął się, jak długi, na trawie.

Tymczasem pułkownik i sir Allan opowiedzieli towarzyszom podróży swoje przeżycia. Ten ostatni zwrócił się do swego sługi.

— John — rzekł — jestem ci wdzięczny za twoją wierność. Lecz nie mogę ci podarować twego postępowania wobec tego dżentelmena. Muszę ci wyrazić ostrą naganę z tego powodu i żądam, abyś natychmiast przeprosił tego pana!

John był tak uradowany z powodu ocalenia swego pana, że bez wahania podał rękę Mr Bopkinsowi. Jankes jednak nie był z tego zadowolony. Z miejsca wypalił długą filipikę, najeżoną protestami, przeciwko całej ekspedycji, a w szczególności przeciwko doktorowi. Zagroził mu nawet srogą karę z ramienia naczelnej rady Towarzystwa.

— Będzie to pana kosztowało dziesięć tysięcy dolarów, jakem Bopkins! — zakończył, zgrzytając zębami z wściekłości. — Zapłaci mi pan całą tę sumę, choćby pan musiał zastawić ostatni swój krawat!

Po tych słowach wrócił do swego wozu, aby się posilić i przespać należycie.

Doktor wzruszył ramionami, a inni panowie śmiali się. Peonowie jednak oburzyli się na widok niewdzięczności jankesa i postanowili wyleczyć go przy najbliższej sposobności z samolubstwa.



Rozdział XVII
Mr Bopkinsa oblegają krokodyle


Nazajutrz ruszono w dalszą drogę. Wprawdzie doktor dowiedział się od pułkownika i Miguela Rodilli, jakie zamiary mają Indianie wobec ekspedycji, ale był pewny, że ten plan nie będzie wykonany, bo go podsłuchano.

Natomiast zaniepokoiła go wiadomość o starym kacyku. Ledwie pułkownik się obudził, natychmiast zgłosił się doń dr Bergman, aby z nim omówić bardzo ważną sprawę.

— Nie ulega wątpliwości — rzekł — że Indianie Gran Chaco złączyli się w jeden wielki związek i wybrali jednego naczelnego wodza. Ponieważ mówi on po angielsku, przeto nie ulega wątpliwości, że przebywał w okolicy, w której mówią po angielsku. Z tego też powodu musi on być identyczny z owym Joaosigno, który przebywał ongiś w Buenos Aires. Najbardziej dziwi mnie ta okoliczność, że wieść o mej maszynie dotarła aż do dzikich.

— W każdym razie musimy z podwójną uwagą czuwać nad tym drogocennym przedmiotem — odparł pułkownik. — Gdybyśmy przynajmniej mieli przed sobą otwarte pampasy! Ale wśród tych zarośli zdążać do celu, to trud nad trudy!

— W każdym razie raczej porzucę karabin maszynowy, balon, a nawet wóz z żywnością, niż moją maszynę. Od niej zależy cel naszej wyprawy, a może nawet nasz osobisty ratunek. Gdyby don Rocca był już gotów ze swoimi przygotowaniami, poprosiłbym go za pomocą iskrowej depeszy, aby ruszył nam na pomoc z jak największym pośpiechem. To wzgórze jest może w całej okolicy najdogodniejszym miejscem, skąd można się bronić przed czerwonoskórymi. Lecz zanim don Rocca z Buenos Aires otrzyma aparaty i zanim zbierze jeźdźców, miną prawdopodobnie całe tygodnie. A tak długo nie możemy tutaj czekać.

— Mam nadzieję — pocieszał go pułkownik — że tam dalej znajdziemy również miejsca obronne. Najgorsze, jak powiedziałem, są te zarośla, przez które będziemy musieli się przebić w najbliższych dniach.

Istotnie wozy z niesłychanym trudem przebijały się przez te gęste, nieprzeniknione zwały roślinności. Lecz las dokoła był pusty. Indianie nie pokazywali się, choć biali byli przekonani, że otaczają ich roje czerwonych szpiegów. Wiedzieli dobrze, że nie dotrą do zamierzonego celu bez ponownego zetknięcia się z Indianami.

11 stycznia karawana przybyła do zachodniego krańca puszczy. Przed naszymi podróżnikami znów leżały olbrzymie pampasy. Była to chwila głębokiej radości, chociaż otworzyły się upusty niebieskie i deszcz lał jak z cebra.

Nazajutrz doktor wzbił się balonem w przestworza. Z zadowoleniem stwierdził, że płaski otwarty teren ciągnie się na północy aż do horyzontu. Natomiast próba połączenia się z Yuquirendą za pomocą telegrafu iskrowego spełzła na niczym Don Rocca nie ukończył zatem jeszcze budowy stacji odbiorczej.

Ekspedycja zwróciła się w kierunku północnym. Podróż odbywała się w szybszym tempie, chociaż droga wiodła przez rozmiękły step i koła wozów zapadały niekiedy aż po osie w błoto.

13 stycznia podróżnicy ujrzeli wspaniały widok. W odległości około dwu kilometrów wznosiły się ruiny starego klasztoru, dokoła którego widniały porozwalane, stare budynki. Służyły one ongiś zapewne jako mieszkania wiernych lub jako magazyny. Jest znaną rzeczą, że po odkryciu Ameryki Południowej Jezuici zajęli się bardzo gorliwie, jako misjonarze, nawracaniem mieszkańców tego kraju. W osiemnastym stuleciu było mnóstwo misji tego rodzaju, między Kordylierami i Rio Paragwaj, lecz w strasznych walkach między białymi i Indianami większość ich padła w gruzy. Tylko smutne resztki mówiły tu i ówdzie wśród bezkresnych obszarów o tych śmiałych pionierach cywilizacji.

Tego rodzaju pozostałością z lepszych czasów były także ruiny, na które natrafiła ekspedycja dr Bergmana.

Ten ostatni wraz z sir Allanem i pułkownikiem podjechał, aby bliżej obejrzeć ruiny.

Kwitnące ongiś gniazdo leżało obecnie w gruzach. Na wszystkich murach rozwinęła się bujna roślinność podwzrotnikowa. Dawne ścieżki zniknęły pod gęstym kobiercem roślinności. Obok zwalisk świadczyły i inne pozostałości, że to miejsce także i w późniejszych czasach miało swoich mieszkańców. Do potężnych murów tuliły się nędzne lepianki i drewniane domki, które ucierpiały wielce wskutek działania atmosfery. Zmurszałe belki, stoczone robactwem, ledwo się trzymały.

— Zdaje się, że znajdujemy się tutaj przy tej „toldefji”, która na niektórych kartach oznaczona jest jako „Pampa de la Desolation” — oznajmił doktor swoim towarzyszom.

Sir Bendix grzebał tymczasem między zmurszałymi belkami, aż nagle wyciągnął palcami jakiegoś owada, którego pokazał swoim towarzyszom z blaskiem niesłychanej radości w oczach.

— Wspaniały okaz! — wykrzyknął dumnie. — Nowy nieznany dotychczas gatunek! Istotnie, niezmiernie interesujące! Muszę koniecznie zdobyć kilka takich okazów!

Schował swoją zdobycz do torby, po czym okutym kijem począł rozbijać zmurszałe drewno. Doktor i pułkownik uśmiechali się troszeczkę na ten widok, lecz dopomogli mu w tych wysiłkach, aż wreszcie udało im się złowić pół tuzina tych drogocennych owadów dla zbiorów sir Bendixa.

19 stycznia pojawiło się w oddali ogromne bagno, które zowie się na mapach „Paat de Kilma” i uchodzi za główne źródło Rio Salado. Tutaj miano przez jeden dzień odpocząć, aby dać wytchnienie zdrożonym koniom. Tutaj to Mr Bopkinsa spotkała nowa niemiła przygoda.

Ekspedycja zatrzymała się na stromym brzegu, a peonowie ustawiali wozy w półkole — nagle pojazd Mr Bopkinsa zachwiał się, gdyż z osi jednego koła wypadła śruba. Nie można stwierdzić, czy to był tylko przypadek, czy też złośliwy figiel jednego z peonów.

W czasie przesuwania wozów, jeden z nich uderzył z boku w pojazd jankesa, który, jak zwykle, leżał wewnątrz i spał. Tylne koło odpadło z osi, wóz zaś zsunął się po stromej pochyłości do bagna, gdzie się wyprostował, tak, że tylko mały kawałek przedniej części dachu sterczał z wody. Cały wóz napełnił się natychmiast wodą, a Mr Bopkins miał tylko tyle wolnego miejsca, że mógł nos trzymać ponad topielą.

Na szczęście miał przy sobie nóż i uczynił to, co mógł najroztropniejszego w swoim położeniu uczynić. Lewą ręką chwycił się jakiejś deski, a prawą wyciął otwór w skórzanym dachu, dość duży, aby móc wysunąć głowę z cylindrem na zewnątrz. Lecz, niestety, jakiż przerażający widok ukazał się jego oczom!

Paat nie wysycha nawet w czasie najgorętszych miesięcy, dlatego też zawsze w nim przebywa mnóstwo krokodyli. Gdy te potwory usłyszały plusk, spowodowany upadkiem bardzo ciężkiego przedmiotu, nadbiegły ze wszystkich stron, aby pożreć upragnioną zdobycz. Ledwie więc Mr Bopkins wysunął głowę przez otwór, gdy ujrzał dokoła siebie cały szereg rozwartych, straszliwych paszcz, uzbrojonych w potężne zęby.

Mr Bopkins cofnął się tak gwałtownie, że aż woda trysnęła przez otwór, lecz natychmiast wysunął się znów cylinder. Jeden z krokodyli musiał ten przedmiot uznać za soczystą pieczeń, gdyż przypłynął bliżej i chwycił zębami szarą rurę, która tak nęcąco wyglądała przez otwór. Mr Bopkins przeczuwał coś takiego, albowiem cofnął się w głąb tak daleko, jak mógł, trzymając zarazem kurczowo za koniec swą ukochaną ozdobę głowy.

Tymczasem jego towarzysze przynieśli karabiny i starali się strzałami przepłoszyć żarłoczne bestie. Lecz krokodyle nie dały się tak łatwo nastraszyć. Mr Bopkins po każdym strzale wyobrażał sobie, że jest ocalony, więc musiał kilkakrotnie jak kominiarz wychylać się ze swej dziury i cofać się z powrotem. Dopiero gdy pół tuzina żarłocznych potworów przeniosło się do lepszych światów, pozostałe straciły odwagę. Cofnęły się w głąb bagna, więc przerażony Mr Bopkins mógł ostatecznie odetchnąć spokojniej.

Teraz trzeba go było z wozu przenieść na wysoki brzeg. Na razie nie mógł opuścić swego schronienia, bo zachodziła obawa, że krokodyle wrócą, lekceważąc wszelkie niebezpieczeństwo, skoro zobaczą go w wodzie. Na wystający dyszel zarzucono lasso i w końcu po długich i ciężkich cierpieniach udało się jankesa wraz z wozem wyciągnąć na suche miejsce.

Ledwie ujrzał się w bezpiecznym miejscu, skoczył do doktora i krzyknął:

— Pan jest mordercą, sir!

— Co? — zawołał zdumiony doktor, cofając się mimo woli.

Obecni byli nie mniej zdumieni.

— Oczywiście! — powtórzył jankes, mierząc go groźnym spojrzeniem. — Pan jesteś podłym, podstępnym skrytobójcą i skoro tylko wrócę do Nowego Jorku, złożę skargę.

— Zdaje się, że zimna kąpiel zaszkodziła pańskiej głowie! — odparł drwiąco doktor. — W przeciwnym bowiem razie nie mógłby pan uważać za usiłowanie morderstwa tego, że pana uchroniliśmy od strasznej śmierci!

— Protestuję przeciwko takiemu przekręcaniu faktów! — ryknął wściekle jankes. — Zaiste, gdyby ktoś chciał panu wierzyć, musiałby pana ozdobić złotym medalem za ratunek! Lecz ja przeniknąłem cały ten spisek! Na pański rozkaz wyjęto śrubę z tylnego koła mego wozu, skutkiem czego musiałem runąć w bagno! A gdym nie utonął na miejscu, chciał pan całą tę sprawę w innym świetle przedstawić i odpędził pan strzałami te straszne bestie! Lecz nie oszukasz pan tym żadnego rozumnie myślącego człowieka i jeżeli sędziowie będą wątpili w pańską winę, pokażę im ten oto cylinder, jako niezachwiany dowód zbrodni, jaką popełniłeś! To jest wymowny znak wszystkich tych katuszy, jakie wycierpiałem od chwili wyjazdu z Yuquirendy! I dlaczego? Tylko dlatego, że protestowałem przeciwko przyjęciu tego angielskiego poszukiwacza owadów — i jeszcze teraz protestuję, jak w ogóle protestuję przeciwko wszystkiemu i rozkazuję panu natychmiast stąd wracać i stawić się przed sędzią w Nowym Jorku!

Głośny śmiech wszystkich uczestników wyprawy był odpowiedzią na ten stek słów, wypowiedzianych w najwyższym gniewie.

Mr Bopkins nie mógł dłużej wytrzymać. Z wrzaskiem wściekłości rzucił się na swego osobistego nieprzyjaciela, sir Bendixa. Ten jednak zręcznie odskoczył na bok i dał jankesowi serdeczny cios pięścią, tak, że ten znalazł się nagle wśród śmiejących się do rozpuku peanów. Ludzie ci w lot ocenili znakomitą sposobność, więc puścili w ruch swoje kułaki. Mr Bopkins przez jakiś czas poruszał się gwałtownie, we wszystkich kierunkach, na podobieństwo piłki futbolowej, aż wreszcie runął z wysokości stromego brzegu i na przeciąg kilku sekund zniknął w głębokim rozlewisku.

Gdy się podniósł, podobny był kubek w kubek do walca drogowego, który na przestrzeni kilometra przeorał szlam. Wściekłość jego doszła do ostatecznych granic.

— Ja protestuję! — wycharczał jeszcze, podnosząc groźnie zaciśniętą pięść w kierunku peonów.

Następnie zniknął w swoim wozie, gdzie ogromną łatą zasklepił ranę swego okaleczonego cylindra. Nieszczęsne nakrycie głowy wskutek tej operacji przybrało wygląd komina blaszanego, zgniecionego uderzeniem gwałtownego wichru, lecz Mr Bopkins uważał zewnętrzną oznakę swej godności za tak niesłychanie ważną, że za żadną cenę nie rozstałby się z cylindrem.



Rozdział XVIII
Wrogowie dokoła!


W czasie pobytu ekspedycji nad brzegami Paat de Kilma, doktor znów wzbił się balonem w powietrze i po raz pierwszy spostrzegł oznaki aktywności Indian. Daleko na północy, tam, gdzie pampasy ginęły wśród pagórków i zarośli, pokazały się małe grupki czerwonoskórych, które poruszały się w trzech różnych kierunkach, częściowo pieszo, częściowo konno. Bez wątpienia Indianie gromadzili się tam, aby w ogromnej sile zaatakować białych.

Niestety, także i tym razem drzewa nie pozwoliły dokładnie obliczyć liczby wrogów. Mimo to doktor nie obawiał się pochodu, dopóki ekspedycja znajdowała się na otwartej przestrzeni.

21 stycznia ruszyła ekspedycja w dalszą drogę i w dwa dni potem dotarła do Paat de Piapuk. W kierunku wschodnim i zachodnim ciągnęły się nieprzejrzane obszary bagien i pierwotnych puszcz.

Indianie kryli się trwożliwie w zaroślach i zdawało się, że nieustannie cofają się przed białymi. Dopiero gdy ekspedycja 24 stycznia była o kilometr oddalona od ciasnego miejsca między górą a jeziorem, pampasy i zarośla dokoła przybrały nagle złowrogi wygląd.

Z gęstwiny, jak na tajny znak, wyłoniły się ogromne tłumy Indian, tak, że brzegi lasów, jak daleko okiem sięgnąć, były obsadzone czerwonymi wojownikami.

Nasi podróżnicy byli w przeciągu kwadransa ze wszystkich stron otoczeni. Było rzeczą nader wątpliwą, czy zdołają przełamać ten zwarty pierścień mimo lepszego uzbrojenia, albowiem czerwoni Wojownicy mogli razem liczyć dwa do trzech tysięcy ludzi. Rzecz dziwna, czerwonoskórzy nie myśleli jeszcze uderzać na tabor wozów, który oczywiście się zatrzymał, lecz leżeli na trawie, nie troszcząc się o deszcz, lejący strumieniami.

Doktor kazał natychmiast przygotować balon i wraz z pułkownikiem wzbił się w przestworza. Przede wszystkim przekonali się obaj, że zbyt nisko oceniali siły Indian, których główna grupa stała na północy, prawdopodobnie z tym zamiarem, aby wszelkimi sposobami przeszkodzić wrogom w dalszym posuwaniu się naprzód.

— Przeklęta historia! — Mruknął pułkownik na ten widok. — Nie możemy tych czerwonych drabów rozbić nawet naszym karabinem maszynowym, ponieważ na lewo są zakryci gęstymi szuwarami, a na prawo krzakami. Na dodatek prawie trzecia część jest uzbrojona w karabiny. Nie zdołamy się przebić!

— Lecz w każdym razie nie cofniemy się! — rzekł doktor dobitnym tonem. — Tylko kilka dni drogi dzielą nas od Cerro San Miguel. Będąc tak blisko celu, nie ustąpię za żadną cenę!

— Brawo! — zawołał pułkownik. — Pan jest dzielnym człowiekiem i umie wielką ideę wcielać w czyn! Raczej na wszystko się odważyć, niż wracać! Niestety, sama odwaga niewiele nam pomoże. Wyznam panu szczerze, że nie próbowałbym przemocą utorować sobie drogi na północ, choćbym nawet miał trzy razy tyle jeźdźców, ile obecnie mamy. Gdybyśmy nawet czerwonoskórych kładli pokotem, pozostałoby ich tyle, że szybko zapełniliby luki i uderzyliby na nas w dostatecznej liczbie. Dziwię się w ogóle, że pan tak długo zwleka.

— Aureola, która otacza białego człowieka w oczach dzieci natury, ma ten skutek, że Indianie otwarcie napadają na białych tylko w razie ostatecznej konieczności. Dlatego też byłbym spokojny, mimo groźnego położenia i oszańcowałbym się tutaj, gdzie stoimy, czekając, dopóki don Rocca nie przyjdzie z pomocą. Lecz napełnia mnie troską stary kacyk, ten Joaosigno. Człowiek ten posiada ogromne poważanie u swoich, dlatego też musimy w każdej chwili być przygotowani na atak.

— Nie dalibyśmy mu rady tutaj w pampasach przy takiej liczbie wrogów — odparł pułkownik. — Musimy zatem znaleźć takie miejsce, które daje naturalną osłonę z kilku stron i przez to ułatwia obronę.

— Zastanawiałem się nad tym — odparł doktor z poważnym skinieniem głowy. — Może odpowiednim będzie w tym wypadku Cerro Cristian. Co pan powie o tej przepaści, która otwiera się tam, na południowo—wschodnim stoku?

Pułkownik natychmiast skierował lunetę w tym kierunku i obserwował to miejsce z wytężoną uwagą.

— Ma pan słuszność! — rzekł wreszcie, odejmując szkła od oczu. — Zdaje się, że to jest najodpowiedniejsze miejsce dla nas w całej okolicy. Otwór przepaści jest bardzo szeroki, a wewnętrzne ściany dość strome, aby uniemożliwić Indianom zejście na dół. Należałoby zatem bronić wyjścia z przepaści, do czego wystarczy nieomal sam karabin maszynowy.

Lecz czy znajdziemy tam wodę, która niezbędnie jest potrzebna dla naszych zwierząt? — spytał doktor.

— Bez wątpienia jest tam strumień — odparł pułkownik. — W jakiż zresztą sposób powstał ten głęboki wąwóz, jeśli nie przez potok górski?

— Miejmy nadzieję, że pan ma słuszność. Chodzi teraz tylko o to, czy się tam zdołamy przebić.

— Musimy się właśnie o to postarać — rzekł pułkownik, po czym obaj panowie wrócili do swoich towarzyszy.

Zarówno sir Bendix, jak obaj młodzi inżynierowie i peonowie zgadzali się na to, że należy z bronią w ręku przebić się do wzmiankowanej przepaści. Jeden tylko Mr Bopkins protestował, jak zwykle, i twierdził, że przede wszystkim należy rozpocząć rokowania z Indianami, aby na tej drodze skłonić ich do ustąpienia. Lecz nikt go nie słuchał. Musiał w końcu odejść wraz z protestem i cylindrem.

Ustawiono wozy w nowym porządku, gdyż każdy woźnica musiał być przygotowany do walki. Wóz pancerny i maszynę doktora wzięto w środek, pozostałe wozy uszeregowały się dokoła. Doktor na wszelki wypadek usiadł przy karabinie maszynowym. Inni panowie wraz ze służącymi i peonami, którzy nie byli zajęci w charakterze woźniców, jechali po obu bokach karawany, z karabinami gotowymi do strzału.

Skoro Indianie zobaczyli pochód białych, natychmiast dał się zauważyć silny ruch wśród oddziałów na północy. Poszczególne grupy utworzyły długie, głębokie rzędy, które połączyły brzegi jeziora ze stokiem góry. Poza nimi trzymały się znaczne oddziały jeźdźców, gotowe w stosownym momencie uderzyć na białych.

Lecz gdy karawana zamiast wprost na północ, zwróciła się ku północnemu wschodowi, główna siła Indian nie zmieniła swego położenia, lecz tylko mała grupka czerwonoskórych, do których obecnie biali się zbliżali, cofnęła się do lasu.

— Aha, oni nie chcą nas puścić, tylko w prostym kierunku naprzód — zawołał pułkownik do doktora, zauważywszy ten manewr. — To dla nas bardzo dogodne!

— O ile za tym nie kryje się jakiś nowy podstęp — odparł doktor z lekkim niepokojem.

— Teraz tylko jak najszybciej naprzód, abyśmy jeszcze przed wieczorem dotarli do wąwozu! — zawołał pułkownik.

Zwierzęta poczęły ze zdwojoną siłą ciągnąć wozy, jak gdyby przeczuwały, że czeka je niebawem dłuższy odpoczynek.

Im bardziej karawana zbliżała się do wąwozu, tym wyraźniej wychodziło na jaw, że Indianie umyślnie otworzyli jej wolną drogę w północno–wschodnim kierunku. Drobne oddziałki czerwonoskórych, które tu i ówdzie kryły się w zaroślach, cofały się teraz w lewo i w prawo.

Przed zachodem słońca podróżnicy nasi, jak się spodziewali, wjechali do wąwozu. Ujście jego było krótkie i wąskie; wozy z trudem przeciskały się między pionowymi ścianami.

W głębi otwierała się ogromna przestrzeń, owalnego kształtu, która mogła mieć kilometr szerokości i trzy razy większą długość. Dokoła sterczały olbrzymie, pionowe ściany skalne, mogące mieć dwieście stóp wysokości. Było zupełnie wykluczone, by Indianie mogli po tych spadzistych stokach zejść na dno wąwozu. Prócz tego także ich stare karabiny nie mogłyby na dole wielkich szkód wyrządzić, gdyby próbowali z góry strzelać.

Na tylnym końcu wąwozu widniało małe, ciemne, cudownie piękne jeziorko, którego odpływ wił się na dnie parowu.

— Najpiękniejsza twierdza świata! — zawołał radośnie pułkownik, ogarniając spojrzeniem cały ten widok. — Daj Boże, żebym przez całe życie miał tak łatwą pozycję do obrony!

— Lecz to jest także więzienie, którego nie możemy opuścić bez cudzej pomocy — odparł poważnie doktor. Co się z nami stanie, jeśli don Rocca nie dotarł wcale do Yuquirendy, lecz po drodze wpadł w ręce Indian?

— Bieda! — zawołał pułkownik, podnosząc brwi wysoko w górę. — O tej możliwości nie myślałem wcale. W takim wypadku siedzielibyśmy w pułapce. Lecz mam nadzieję, że pańskie czarne przypuszczenia się nie spełnią.

Rozumie się samo przez się, że u wejścia do wąwozu pozostało dwóch peonów, którzy mieli obserwować dalsze ruchy Indian. Doktor wydał rozkaz zsiadania z koni i urządzenia obozu, pułkownik pojechał tymczasem do tej placówki, aby naocznie się przekonać, o stanie rzeczy.

Spostrzegł, że Indianie szybko się zbliżyli i ogromnym łukiem zamknęli wejście do wąwozu. Nadbiegły również spiesznie nawet te oddziały, które przedtem zamykały białym drogę od południa i wzmocniły szeregi czerwonych wojowników, co zresztą było zupełnie niepotrzebne. Siły, zamykające wejście do wąwozu liczyły kilka tysięcy ludzi, więc członkowie ekspedycji i tak nie odważyliby się narazić swego życia wobec tak wielkiej przewagi.

Gdy zapadły ciemności, w liniach nieprzyjacielskich rozbłysły liczne ogniska. Widać je było także na stokach góry.

Nie ulega wątpliwości, że Indianie umyślnie zapędzili białych do wąwozu, z którego nie było wyjścia, aby ich wygłodzić i tym sposobem zmusić do poddania się.

Pułkownik przyrzekł obu peonom, że ich niebawem zastąpi innymi, po czym wrócił do doktora, aby podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami.

— Gdyby ten Joaosigno wiedział — odparł doktor, gdy pułkownik skończył — że można rozmawiać z odległymi miejscowościami także i bez znanych mu drutów telegraficznych, byłby lepiej wykorzystał sytuację dziś po południu. Lecz teraz jest już za późno. Jeśli don Rocca szczęśliwie dotarł do Yuquirendy będzie musiał odejść z nosem spuszczonym na kwintę.

— Racja — przyznał pułkownik — gdyż daremnie usiłowałby wziąć szturmem wejście do wąwozu. To miejsce da się łatwo obronić nawet bez karabinu maszynowego.

— Mimo to niczego nie zaniedbamy — odparł doktor. — Wprawdzie zgadzam się z pańskim zdaniem, że na razie nie potrzebujemy obawiać się żadnego napadu, lecz zabezpieczyć się nigdy nie zaszkodzi. Dlatego też proponuję natychmiast posłać ludzi do ujścia wąwozu i urządzić tam zasieki. Należy to uczynić choćby tylko dla bezpieczeństwa naszych placówek.

Pułkownik zgodził się na to i sam i poprowadził ludzi, aby pokierować ich pracą. Wybudowano z gliny i z łoziny cztery wały, posiadające tylko wąskie przejście dla jednej osoby. Najdalszy wał dochodził aż do potoku, a przed nim kazał pułkownik następnego dnia wykopać głęboki rów, który szybko napełnił się wodą.



Rozdział XIX
Układy pokojowe


Nazajutrz po zamknięciu parowu doktor znów wzbił się balonem w powietrze i usiłował połączyć się telegraficznie z Yuquirendą, lecz nadaremnie. Zmartwiło go bardzo to niepowodzenie, gdyż widział, że zapasy hydrolu muszą się skończyć niebawem. W najlepszym wypadku mogły starczyć na siedem, do ośmiu wzlotów.

Po długiej naradzie z asystentami i z pułkownikiem (sir Bendix interesował się wyłącznie tylko owadami, a Mr Bopkins protestował zasadniczo przeciw wszelkim narodom) postanowiono tylko raz tygodniowo telegrafować do Yuquirendy. Zyskano przez to okres dwóch miesięcy. W przeciągu tego czasu don Rocca musiał bez wątpienia ukończyć budowę stacji iskrowej, o ile oczywiście dotarł da Yuquirendy.

Upłynęło pięć dni, w ciągu których zarówno biali jak i czerwonoskórzy zajęci byli urządzaniem swoich obozów na dłuższy pobyt.

Szóstego dnia rano jeden z Indian pojawił się u wejścia do wąwozu, wywijając zieloną gałęzią ponad głową. Był to niezawodnie parlamentariusz. Naprzeciw niego wyszedł pułkownik. Indianin zgiął się przed nim i zapytał łamanym hiszpańskim językiem:

— Czy jesteś pułkownik Iquite, który rozkazuje —tam w obozie białych?

— Nazywam się tak istotnie — odparł pułkownik — lecz nie ja jestem wodzem.

— To nie — odparł „Tobą” — posłano mnie do ciebie, abym ci przyniósł słowa naszego najwyższego kacyka. Są one następujące; „Chiacutak, najwyższy wódz wszystkich czerwonych wojowników Gran Chaco, zwraca się do pułkownika Iquite z następującym zapytaniem: Czy jesteś gotów rozpocząć układy z wodzem Chiacutak i czy na czas układów zapewniasz mu nietykalność?”

— Jestem gotów na to — odparł pułkownik — choć nie wiem, o co właściwie wasz kacyk chce się ze mną układać.

— Senor — rzekł Indianin — ja jestem tylko ustami, przez które Chiacutak do ciebie przemawia. On pyta cię jeszcze: „Czy jesteś gotów dać mu pisemne zapewnienie, że mu się nic złego nie stanie gdy przyjdzie do ciebie bez broni i eskorty?”

— Chiacutak będzie tutaj tak bezpieczny, jak we własnym namiocie. Na to wystarczy moje słowo. Lecz jeśli woli mieć pisemne zapewnienie, stanie się zadość jego woli. Zaczekaj tu chwilę, ja tymczasem napiszę.

Czerwonoskóry skinął głową i usiadł na trawie, pułkownik wrócił tymczasem do swoich przyjaciół i opowiedział im wszystko. Następnie napisał żądany dokument i zaniósł go Indianinowi, który pismo przyjął w milczeniu, po czym się oddalił.

Gdy wrócił do swoich, powstało tam widoczne poruszenie, następnie rozstąpiły się szeregi i ukazał się stary kacyk, którego pułkownik widział już nad bagnem krokodyli. Kroczył przez pampas powoli i dumnie, jak przystało naczelnemu kacykowi.

Pułkownik pozdrowił go wojskowym ukłonem, na który Indianin uprzejmie odpowiedział. Potem usiedli obaj naprzeciw siebie.

— Mój poseł powiedział mi — zaczął kacyk mówić po hiszpańsku — że pan nie jest jedynym wodzem swoich ludzi. Czy mógłbym poznać tych „senores”, którzy dzielą władzę wraz z panem?

— Owszem! — odparł pułkownik,»po czym zawołał jednego z peonów i kazał mu oznajmić doktorowi życzenie kacyka.

Po odejściu peona, pułkownik spytał kacyka:

— Pan żądał ode mnie zapewnienia bezpieczeństwa, a więc pan mnie zna?

— Wiele lat przepłynęło nad moją głową — odparł kacyk — i w przeciągu tego czasu poznałem wielu białych i czerwonych ludzi. Między nimi pułkownik Iquite należał do tych niewielu, którym bezwarunkowo można zaufać.

Pułkownik skinął głową na znak podziękowania za te wielce zaszczytne słowa, po czym spytał:

— Czy mógłbym się dowiedzieć, czy wielki wódz Chiacutak nazywał się dawniej Joaosigno?

Indianin drgnął mimo woli, a oczy jego do połowy nakryły się powiekami. Mimo to odparł spokojnie:

— Padres, którzy mnie ochrzcili za dni mego dzieciństwa, nazywali mnie w ten sposób. Lecz to już było dawno i ja to imię prawie zapomniałem, jak również cierpienia i zawody, które mi przyniosło.

— Niezupełnie jednak — rzekł pułkownik z lekkim uśmiechem — gdyż teraz zebrał pan wszystkich niemal czerwonych wojowników Gran Chaco, aby nam zagrodzić dalszą drogę i zgotować zagładę.

— Bronię tylko praw mego ludu — dumnie odparł Chiacutak. — Wyście tutaj przyszli, aby nam wydrzeć ostatni skrawek ziemi ojczystej, dlatego też spełniam swój obowiązek, jeśli chcę temu zapobiec wszystkimi siłami. Nie odgrywa tutaj żadnej roli moja osobista niechęć. Jestem za stary, aby żywić nienawiść, a ona może podżegać tylko młode serce.

Nadszedł dr Bergman wraz ze sir Allanem i Mr Bopkinsem. Kacyk podniósł się z miejsca, aby ich pozdrowić, potem wszyscy pięciu usiedli, a Indianin rzucił na każdego z nowo przybyłych długie, badawcze spojrzenie.

Na koniec zwrócił się znów do pułkownika i spytał:

— Czy jeden z tych panów jest wodzem całego oddziału, czy też wszyscy czterej równomiernie dzielicie się władzą?

— Ten senor, dr Bergman, jest właściwym, czy też raczej jedynym wodzem — wyjaśnił pułkownik. — Jestem tutaj obecny tylko jako przedstawiciel boliwijskiego rządu, a ten senor tutaj przyłączył się dobrowolnie do wyprawy dla celów naukowych. Senor Bopkins wreszcie jest przedstawicielem Towarzystwa, które ponosi koszta naszej ekspedycji.

Gdy Mr Bopkins usłyszał te słowa, ł zmarszczył groźnie czoło i krzyknął:

— Ja protestuję przeciwko takiemu fałszywemu przedstawieniu rzeczy! Jedynym wodzem całej wyprawy jestem ja, i tylko ja, reprezentant South–American–Railway–Company! Jeśli ten czerwony dżentelmen chce z nami pertraktować, ma się zwracać wyłącznie tylko do mnie! Albowiem jedynie tylko moja wola tutaj rozstrzyga! Każda inna umowa będzie nieważna!

Chiacutak, który, jak wiemy, dobrze znał angielski język, zmierzył protestującego od stóp do głów po czym zwrócił się znów do pułkownika i spytał po hiszpańsku:

— Czy jest tak istotnie, jak twierdzi ten senor?

— Wcale nie — odparł pułkownik. — Naszym szefem jest dr Bergman. Ten senor nie ma właściwie tutaj nic do gadania, bo już w Yuquirendzie protestował przeciwko wyjeździe ekspedycji, która mogła ruszyć potem w drogę na mocy gwarancji tego drugiego pana. Pan go zna, o ile się nie mylę? — spytał robiąc tym samym aluzję do niewoli i uwolnienia sir Allana.

— Owszem — rzekł spokojnie kacyk — i żałujemy mocno, że mu się nasze towarzystwo tak mało podobało. Lecz nie spotkaliśmy się tutaj, aby mówić o minionych sprawach. Chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania, co do kilku punktów i spodziewam się że pan je sprawiedliwie osądzi?

— Z miłą chęcią, senor. Proszę tylko zacząć odparł uprzejmie dr Bergman.

— Proszę mi powiedzieć — spytał Chiacutak ostro patrząc inżynierowi w oczy — do kogo należy ziemia, na której tutaj siedzimy?

— Nie należy do nikogo — wtrącił szybko pułkownik — ale właściwie jest częścią wolnej republiki Boliwii.

— Pan się myli! — rzekł kacyk z mocą. — Prawdziwi dziedzice i posiadacze Gran Chaco zawsze bronili się przeciwko jakiemukolwiek związkowi z białymi! Świadczą o tym walki naszych wielkich przodków, Abiponów, aż po dziś dzień. Nigdy nie udało się waszym żołnierzom ujarzmić czerwonych wojowników. Dlatego też pretensje Boliwii do Gran Chaco są tylko fikcją, jeśli nie nawet Mrzonką. Lecz dajmy pokój tym teoretycznym drobiazgom i zwróćmy się do praktycznych kwestii i praw. Według tych praw ten człowiek, który rzecz ma w swej mocy jest obecnym posiadaczem i to tak długo, dopóki nie zostanie ostatecznie rozstrzygnięte, czy roszczenia innych nie są prawomocne. Pan mi przyznaje rację senor?

— W tej formie ma pan słuszność — odparł dr Bergman, do którego kacyk się zwrócił.

— Dobrze — rzekł zadowolony Indianin. — Czerwoni wojownicy obecnie mają Gran Chaco w swej mocy, dlatego też są jego posiadaczami, a każdy zamach na ich kraj musi być nazwany zamachem na cudze prawa.

Doktor chciał przerwać, lecz kacyk ciągnął dalej:

— Jeśli pan zatem chce podróżować przez nasz kraj, musi pan przedtem postarać się o nasze pozwolenie. Ale nie tylko, że się to nie stało, co więcej, wtargnął pan do naszego kraju uzbrojony po zęby. Nie zaprzeczy pan zatem, że pańskie działanie jest krokiem wojennym; tym bardziej, że już stoczono kilka potyczek.

— Można by tutaj przytoczyć kilka odmiennych poglądów, mających taką samą wartość — odparł doktor. — Lecz aby obalić najbliższe twierdzenie, zapewniam pana, że nie zrobilibyśmy użytku z naszej broni, gdyby wasi wojownicy nie wystąpiliby wrogo przeciwko nam i gdyby nie usiłowali wziąć do niewoli niektórych z nas.

— Broniliśmy własnego domu — rzekł kacyk — zupełnie tak samo, jak by pan podniósł broń na człowieka, który by bez pańskiego zezwolenia wtargnął do pańskiego domu lub który by chciał przemocą przywłaszczyć sobie plony pańskich pól!

— Nie zaatakowałbym go — wtrącił pułkownik — gdyby on szedł na przełaj przez moje pola, chcąc sobie skrócić drogę.

— Być może — odparł kacyk. — Lecz pan nie przyszedł tutaj po to, aby sobie tylko oszczędzić drogi. W tym wypadku moi ludzie byliby prawdopodobnie was zatrzymali i ochronili was przed krzywdą. Lecz jak nam z pewnego źródła wiadomo, przyszliście tutaj po to, aby wytyczyć nową kolej, która ma biec przez całe Gran Chaco. To są przygotowania, które mają na celu zajęcie na własność części naszego obszaru. Każdy rozumnie myślący człowiek przyzna nam zupełną słuszność, jeśli my to uważamy za napad wojenny. Co więcej, w istocie rzeczy chodzi tutaj o coś znacznie większego, niż o wąską ścieżynę, gdyż obok linii kolejowej szybko wyrosną miasta i osady. Gdybyśmy pozwolili na to, wówczas czerwoni wojownicy zostaliby wyparci coraz dalej, a w niedługim czasie biali intruzi wydarliby im ostatnią piędź ziemi! Dlatego też rozumie się samo przez się, że my bronimy się zawczasu, dopóki jeszcze zło można pokonać.

— Tak jest, to się rozumie samo przez się — przyznał pułkownik — i dlatego właśnie, z góry to przewidując, zaopatrzyliśmy się w dobrą, skuteczną broń!

— Która jednak nie przyniesie panu spodziewanego skutku — odparł kacyk. — Lecz dajmy temu spokój. Chciałem tylko z ust pańskich usłyszeć, że znajdujemy się obustronnie na stopie wojennej, a więc, co za tym idzie, silniejszy ma prawo pokonanemu podyktować warunki.

— Na razie to zagadnienie nie jest jeszcze rozstrzygnięte — rzekł doktor.

— Lecz mnie się zdaje, że tak — odparł kacyk. — Jesteście zamknięci w wąwozie, z którego nie ma wyjścia. Jest tylko jedna droga, ale przed nią czuwa trzy tysiące dzielnych, czerwonych wojowników, którzy udaremnią wszelką próbę przełamania linii bojowej. Jesteście zatem zamknięci ze wszystkich stron i zginiecie z pewnością z głodu, jeśli się dobrowolnie nie zdacie na łaskę lub niełaskę, i jeśli nie przyjmiecie naszych warunków.

— Czy możemy spytać, jakie one są? — zagadnął doktor.

— Oczywiście — odparł kacyk. — Po pierwsze, wydacie nam całą broń i amunicję, a także tę strzelającą wieżę, którą wozicie z sobą. Po drugie, zniszczycie ową latającą kulę, za pomocą której wznosicie się w przestworza, aby obserwować ruchy czerwonych wojowników. Po trzecie, zniszczycie ową niebezpieczną maszynę, w której wiemy to bardzo dobrze — czyha śmierć i zagłada dla całego czerwonego ludu, skoro tylko zacznie działać.

— A co otrzymamy w zamian? — spytał pułkownik z lekkim szyderstwem.

— Przyrzekam wam w nagrodę za wasze ustępstwo, że wrócicie bezpiecznie do brzegów Rio Pilcomayo. Oczywiście przedtem musicie złożyć uroczystą przysięgę, że nigdy nie wrócicie do naszego kraju.

— Co pan na to powie? — zwrócił się pułkownik do doktora.

— Że się nie cofnę ani na krok! — odparł tenże po prostu i stanowczo. — Będę walczył do ostatniej kropli krwi, aby osiągnąć zamierzony cel!

— Brawo! — krzyknął pułkownik. — I mogę zapewnić, że wszyscy w obozie tak samo myślą!

— Hola! — przerwał nagle Mr Bopkins, gniewnym ruchem przesuwając cylinder na tył głowy. — Jak widzę, przemawiasz w imieniu innych ludzi, nie pytając ich przedtem o zdanie! Niestety, zauważyłem już dawno, że pan mnie przy każdej sposobności uważa za zupełne zero, za co mi pan jeszcze drogo zapłaci! Oświadczam panu zatem, że ja w imieniu swoim oraz w imieniu mego Towarzystwa przyjmuję warunki tego czerwonego dżentelmena, aby wreszcie zakończyć tę szaleńczą wyprawę, która tylko pochłania kolosalne sumy i do niczego nie prowadzi! Widzieliśmy to dotychczas doskonale!

— Niech pan łaskawie zamknie swój dostojny dziób, sir — uprzejmym tonem poprosił go sir Allan. — Każdemu wiadomo, że od chwili pańskiego protestu w Yuquirendzie wyprawa odbywa się na mój koszt i że pozwalamy wlec się panu z nami jako tzw. piąte koło u wozu tylko dlatego, że chętnie chcielibyśmy mieć na końcu kogoś, kogo by serdecznie zmartwiło nasze ostateczne zwycięstwo. Ja zaś, jako ten który daje potrzebny kapitał ekspedycji, zgadzam się zupełnie na oświadczenie doktora, a jeśli panu to się nie podoba, może pan na swój własny rachunek zawrzeć przyjaźń z Indianami. Może znajdzie pan u nich posadę jako chłopak kuchenny lub parobek, do czego pan się bez wątpienia lepiej nadaje niż do tego, by wobec dżentelmenów grać rolę przedstawiciela dżentelmenów! A zresztą rób pan, co się panu podoba!

Mr Bopkins przeszył sir Allana wzrokiem żbika, lecz nie odważył się go zaatakować, pamiętał bowiem bardzo dobrze, że niedawno źle wyszedł w podobnym wypadku.

Stary kacyk przysłuchiwał się tej ostrej wymianie zdań ze stoickim spokojem. Żaden znak nie zdradził, co myśli o tym wszystkim. Po chwili zwrócił się do doktora z zapytaniem:

— A więc pan odrzuca moje warunki, senor?

— Oczywiście!

— Niech pan pomyśli, że czeka was straszna śmierć!

— Mnie się zdaje, że ona nie jest zupełnie pewna.

— Jesteście zewsząd zamknięci!

— Możemy poczekać, aż ten pierścień sam pęknie.

— Czekanie nie przyniesie wam ocalenia, bo ostatecznie muszą się skończyć wasze zapasy żywności. Musicie zginąć z głodu albo się poddać, a wówczas nasze warunki będą daleko twardsze, co się zresztą samo przez się rozumie.

— To się okaże, kto prędzej straci cierpliwość.

— Przypuszczam, że oczekujecie pomocy od waszych braci na południu lub północy. Lecz ja was mogę zapewnić, że dokoła całego Gran Chaco pilnie czuwają nasi strażnicy, tak, że nawet mysz się nie prześliźnie bez mojej wiedzy.

— Pan nie przypuszcza chyba — zimno odparł doktor — że zapoznam pana ze wszystkimi danymi, na których opieramy nasze nadzieje. Z zupełnym spokojem oczekujemy dalszych wypadków. Odwagi dodaje nam ta okoliczność, że mimo wszystkich wysiłków nikogo z nas nie udało się panu na stałe pojmać do niewoli.

— Tak jest, niestety, udało wam się zawsze jeńca uwolnić z niewoli. Lecz wtedy mieliście do czynienia z pomniejszymi kacykami i z niewielkimi siłami bojowymi. Tutaj zaś ja rozkazuję i zapewniam was, że żadnemu z was nie uda się cało i zdrowo prześliznąć przez pierścień oblężenia.

— Nie będziemy sobie rozbijali głowy o zwarty mur czerwonych wojowników. Lecz ostrzegamy zarazem, że wszelki atak na nasz obóz będzie krwawo odparty.

— Nie myślę słać moich wiernych i dzielnych wojowników na oczywistą śmierć. Myśmy pozwolili wam dojść aż tutaj umyślnie, bo wiedzieliśmy doskonale, że stąd nie ma ucieczki i że musicie nam wpaść w ręce bez rozlewu krwi. Dlatego też pytam was po raz trzeci i ostatni: przyjmujecie moje warunki?

— Nie! — odrzucił warunki doktor, podnosząc się z miejsca.

— W takim razie odpowiedzialność za wszystko, co się stanie, spada na pana! — odparł kacyk, wzruszając ramionami.

Podniósł się z miejsca, skinął dumnie głową na pożegnanie i odszedł.

— Sądzi pan może, że on wykona swe pogróżki? — spytał pułkownik.

— Wcale nie — odparł doktor. — Osiągnął właśnie przeciwieństwo tego, co zamierzał. Chciał nas nastraszyć, a tymczasem dał nam pewność, że możemy liczyć na pomyślny wynik sprawy.

— Jak to? — spytali zdziwieni panowie.

— Niech panowie sobie przypomną, że on wygadał się mimo woli, że nikogo z nas nie ma w niewoli.

Z tego wynika jasno, jak na dłoni, że don Rocca szczęśliwie dotarł do Yuquirendy, gdzie pracuje nad naszym ocaleniem. Chodzi teraz tylko o to, aby się z nim telegraficznie połączyć i przywołać go na pomoc. Jeśli opatrzność pozwoli, nie będzie to długo trwało.

— Miejmy nadzieję, że wszystko się skończy dla nas jak najpomyślniej! — odparli dwaj inni panowie.



Rozdział XX
Mr Bopkins ucieka


Wszyscy byli zdecydowani bronić się do ostatniej kropli krwi. Mieli tę świadomość, że od ich wytrwałości zależy, czy ten obiecujący kawałek ziemi weźmie cywilizacja pod swą opiekę, czy też będzie on przez dziesiątki lat oddany na pastwę najdzikszemu barbarzyństwu i zamknięty dla całego świata.

Tylko jeden Mr Bopkins miał inne zdanie. Każdego dnia zjawiał się regularnie przed obliczeni doktora i wnosił protest przeciw dalszemu pobytowi w wąwozie, domagając się zarazem, aby niezwłocznie zawarto pokój z Indianami. Te rady i żądania rozbijały się oczywiście o twardy opór wszystkich członków ekspedycji.

Rozgniewany Mr Bopkins codziennie siadał nad brzegami małego jeziorka i rozmyślał nad niegodzi—wością ludzi, którzy nie mają szacunku nawet dla reprezentanta South–American–Railway–Company.

W ten sposób upłynął cały tydzień. Gdy doktor znów wzbił się balonem w powietrze i zatelegrafował do Yuquirendy, znów nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Następnego dnia rano Mr Bopkins siedział sobie nad brzegiem jeziorka, pogrążony w głębokich rozmyślaniach.

Nagle usłyszał uderzenie, jak gdyby jakiś ciężki przedmiot z wysokości upadł na ziemię. Nie daleko od miejsca, gdzie siedział, spostrzegł kamień, wielkości pięści, do którego przywiązany był kawałek papieru. Podniósł szybko oczy w górę i ujrzał na szczycie wąwozu oblicze jakiegoś Indianina, który dawał mu znaki — po czym znikł.

Mr Bopkins ze zdumieniem pokiwał swą dostojną głową, po czym rzucił spojrzenie na obóz; nikt go nie obserwował. Następnie podniósł kamień, aby się przekonać, czego Indianie chcą od niego.

Doszedł do przekonania że autorem tego pisma mógł być tylko Chiacutak, gdyż spośród wszystkich Indian on jeden umiał władać piórem. Mr Bopkins oderwał kartkę od kamienia, rozwinął ją i zagłębił się w treści.

List wywierał wrażenie, jak gdyby go pisał dorożkarz, do tego stopnia lekceważył wszystkie zasady ortografii.

Treść jego była następująca: Chiacutak, który w czasie układów w obozie poznał zapatrywania jankesa, zaproponował mu, aby przyszedł do obozu Indian i zawarł z nimi pokój na znanych warunkach. W tym wypadku doktor, chcąc nie chcąc, będzie musiał poddać się konieczności. Lecz gdyby nawet się nie poddał, Mr Bopkins nie poniesie przez to najmniejszej szkody. Co więcej, Indianie przyrzekli odstawić go pod eskortą do zamieszkałych granic, jeśli pozostawi swoich towarzyszy nieuniknionemu losowi. Lecz w tym wypadku, jeśli będzie się wzbraniał przyjąć propozycję kacyka, czeka go szczególnie straszny koniec.

Mr Bopkins przestraszył się nie na żarty. Lecz w następnej chwili przyszło mu na myśl, że dzięki tej sposobności może się wspaniale zemścić na znienawidzonym doktorze.

Smutne myśli jankesa zniknęły w okamgnieniu. Wrócił do obozu w wyśmienitym humorze, lecz starał się oczywiście niczym nie zdradzić, że zmienił swoje zamiary. Udawał jeszcze bardziej rozsrożonego i obrażonego niż zwykle. Jego mrukliwe odpowiedzi trudno było odróżnić od warczenia buldoga, któremu ktoś na ogon nadepnie. Lecz wszyscy panowie nie zwracali na niego szczególniejszej uwagi.

Gdy nastała noc, szlachetny jankes wyśliznął się ze swego wozu i boso, z trzewikami pod pachą, udał się nad brzeg jeziora. Tutaj zapalił na sekundę zapałkę, czego w obozie nie zauważono. Zamienił się cały w słuch i czekał, czy ten znak spostrzeżono na górze.

Po chwili usłyszał, że jakiś przedmiot spadł u stóp ściany skalnej. Zbliżył się niezwłocznie i przekonał się po omacku, że jest to lina, mająca na końcu pętlę. Mr Bopkins umieścił w tej pętlicy obie stopy, po czym dał znak, by go wyciągnięto.

Poczciwy jankes przeżył chwilę panicznego strachu, gdy zawisł w powietrzu nad przepaścią, ale niebawem chwyciło go kilkoro rąk, które go postawiły na twardym gruncie.

Czterej Indianie wzięli go między siebie i poprowadzili w ciemność. Idąc, Mr Bopkins śmiał się w duchu na myśl, jaką paradną minę zrobią jego dotychczasowi towarzysze wyprawy, gdy spostrzegą jego nagłe a niespodziewane zniknięcie. Lecz ten wesoły nastrój duszy jankesa nie miał trwać długo. Gdy zszedł ze stoku Cerro Cristian i znalazł się na równinie, uczuł nagle, że jakieś twarde i drapieżne szpony chwytają go za kark. Obalono go na ziemię, związano ręce i zakneblowano usta. Następnie czerwonoskórzy postawili go na nogi i potężnymi uderzeniami pięści zmusili do dalszej drogi. Z daleka błyskały liczne ogniska. Szlachetny jankes wpadł w pułapkę!

Po chwili przywiązano go do drzewa i postawiono przy nim straż. Nazajutrz rano odwiązano go i zaprowadzono do starego kacyka, który przywitał go szyderczym śmiechem. Zamiast spodziewanego radosnego powitania, usłyszał słowa: głupiec, tchórz, zdrajca!

Jeśli Mr Bopkins dotychczas miał nadzieję, że te straszne przejścia polegają na jakimś nieporozumieniu, to teraz ta nadzieja rozwiała się, jak senne marzenie. Poznał okrutną rzeczywistość. Przekonał się ze zgrozą, że jest zgubiony bez ratunku, o ile podle zdradzeni towarzysze po raz wtóry nie wybawią go z niewoli.

Stary kacyk począł go przesłuchiwać. Zagroził mu najstraszniejszymi torturami, o ile jego słowa okażą się kłamliwe. Mr Bopkins przestraszył się nie na żarty i począł mówić szczerą prawdę. Opowiedział dokładnie, w jaki sposób pułkownik obwarował obóz, opisał karabin maszynowy i balon wraz z wszystkimi urządzeniami, na koniec dobrowolnie wyznał, że ekspedycja spodziewa się pomocy z Yuquirendy.

Chiacutak zbladł formalnie na tę wiadomość. Wiedział doskonale, jaki postrach wzbudza kapitan Artigas wśród wszystkich Indian w Gran Chaco, wiedział że uważają go za demona, któremu nie podobna się oprzeć. Kacyk obawiał się, by wiadomość o tym nie rozniosła się wśród jego własnych wojowników, bo odebrałaby im odwagę, tak niezbędną w walce; na szczęście można było to łatwo uczynić, gdyż on sam jeden umiał po angielsku, a Mr Bopkins nie znał innego języka.

Chiacutak począł się zastanawiać, w jaki sposób mógłby zapobiec grożącemu niebezpieczeństwu; nagle przyszła mu do głowy pocieszająca myśl.

Zagadnął jankesa:

— Powiedziałeś, że kapitan Artigas wówczas dopiero ruszy na pomoc na czele swoich dragonów, gdy twoi przyjaciele go zawezwą?

Mr Bopkins skinął potakująco głową.

— A więc — mówił dalej kacyk — postaram się, by nawet mysz nie wymknęła się z wąwozu, aby zanieść wiadomość do Yuquirendy.

— To nie wystarczy — odparł dzielny jankes. — Mylisz się, wielki wodzu, jeśli sądzisz, że twoi wrogowie w tym wypadku będą się posługiwali posłańcem.

— Wiem dobrze — przerwał Indianin — że wy biali, umiecie posyłać w dal wiadomości za pomocą drutów. Lecz w tym celu trzeba je najpierw rozpiąć…

— Mylisz się, wodzu rzekł Mr Bopkins — od dawna nie posługujemy się już drutami przy wysyłaniu wiadomości do odległych miejscowości.

Chiacutak zaniepokoił się i zażądał bliższych wyjaśnień. Jeniec starał się wytłumaczyć całą istotę rzeczy, jak umiał najlepiej, lecz kacyk nie posiadał warunków, które umożliwiłyby mu zrozumienie całej sprawy, dlatego też pokiwał na koniec głową i rzekł:

— Nie mogę wprawdzie wszystkiego zrozumieć, ale wierzę ci mimo to. Mówisz więc, że ta latająca kula jest niezbędnie potrzebna, jeśli się chce rozmawiać z ludźmi, mieszkającymi w odległości setek mil?

— Oczywiście. Bez kuli twoi wrogowie będą odcięci od całego świata.

— Dobrze — rzekł kacyk. — Wyślę moich najlepszych strzelców, którzy zestrzelą tego latającego potwora, skoro się tylko ukaże.

— To nic nie pomoże — odparł Mr Bopkins. — Takie małe otworki można szybko zalepić. One mogą co najwyżej spowodować krótką zwłokę. Musicie raczej starać się zniszczyć tę masę, która dostarcza gazu do wypełniania balonu.

Tutaj znów utknęła pojętność kacyka. Wyjaśnienia Mr Bopkinsa nie doprowadziły do celu. Tyle tylko pojął Chiacutak, że w wozie z zapasami hydrolu drzemie główne niebezpieczeństwo, dlatego też począł się zastanawiać, w jaki sposób można by je zniszczyć.

Wrócił do swego namiotu, a jeńca kazał znowu przywiązać do drzewa mimo jego gwałtownych protestów.

Wróćmy teraz do naszej ekspedycji, zamkniętej w wąwozie.

Gdy dr Bergman zbudził się nazajutrz rano po ucieczce jankesa, zdziwił się niezmiernie, że Mr Bopkins nie zjawił się, jak zwykle, ze swoim cylindrem i protestem. Podzielił się tym spostrzeżeniem z pułkownikiem, który rzekł:

— Może on zrozumiał wreszcie, że gra śmieszną rolę, strzelając głupstwo za głupstwem?

— Nie sądzę — odparł doktor. — Prawdopodobnie śpi jeszcze.

— Lub może zbiera siły na protest o podwójnej wadze — roześmiał się pułkownik.

Gdy upłynęło kilka godzin i jankes się nie zjawił, zaniepokojony doktor udał się do jego wozu. Ten był pusty. Doktor zwrócił się do peonów z zapytaniem, czy jankes nie opuścił obozu. Lecz nikt nie widział go do poprzedniego wieczora i nie znaleziono go, chociaż przeszukano starannie cały wąwóz.

— To dziwne — rzekł pułkownik, gdy peonowie wrócili po bezowocnych poszukiwaniach. — Przecież on nie mógł odlecieć jak jaskółka! Balon leży nietknięty na wozie!

Zazwyczaj przesiadywał nad jeziorem — zauważył doktor. — Może pośliznął się w ciemnościach i utonął, zanim zdołał zawołać o ratunek. W takim wypadku musiałby przynajmniej jego słynny cylinder pływać po powierzchni. Muszę sam zbadać tę sprawę. Pójdzie pan ze mną.

Doktor zgodził się. Obaj panowie zbadali przede wszystkim najbliższe otoczenie wozu Mr Bopkinsa, szukając śladów, lecz zatarł je deszcz. Były widoczne tylko ślady peonów.

Dopiero w pobliżu jeziora sokole oczy pułkownika zauważyły, że na żwirowisko, które tam pierwotnie stanowiło powierzchnię ziemi, spadł ledwo widoczny pokład piasku, zmieszanego ze źdźbłami trawy. Podejrzane miejsce mogło mieć około dwóch łokci średnicy.

Pułkownik wydobył natychmiast lunetę i począł przypatrywać się górnemu brzegowi skalnej ściany, wznoszącej się naprzeciw niego. Po chwili zauważył wyraźną, prostopadłą linię, którą wytarł w skale sznur przy wyciąganiu jankesa. Pułkownik Iquite bez słowa wskazał na ten zdradziecki znak i podał lunetę swemu towarzyszowi.

— Tak, tak, kochany doktorze — wybuchnął wreszcie oburzony oficer. — Ten łotr podstępnie rzucił się w ramiona czerwonoskórym…

— Niech pan nie oburza się na tego człowieka — próbował go doktor uspokoić. — On będzie żałował tego kroku, a może już wśród katuszy myśli o naszym bezpiecznym wąwozie.

— Nic mi na tym podłym zbiegu nie zależy — odparł pułkownik Iquite. — Przeciwnie, dopiero teraz mamy spokój i jesteśmy zabezpieczeni przed jego idiotycznymi protestami! Lecz obawiam się, że go tam przemocą zmuszą do zeznań. Zamiast żeby don Rocca miał ze swoimi ludźmi uderzyć niespodziewanie na Indian, teraz przygotują się oni gruntownie na jego przyjęcie. W każdym razie ten Joaosigno czy Chiacutak zbierze wszystkie siły, aby odeprzeć cios. Bądź co bądź ma na swoje rozkazy dwadzieścia tysięcy wojowników! Przeciw takiej armii nic nie poradzi nawet niezrównany Artigas ze swoimi jeźdźcami.

— Wątpię — rzekł doktor — by Indianie zrozumieli jankesa, choćby nawet im zdradził, jakimi środkami pomocniczymi rozporządzamy. Oni nie zrozumieją nigdy, że można rozmawiać za pomocą fal elektrycznych.

— Zapomina pan, że kacyk przez dłuższy czas przebywał w Buenos Aires, gdzie się zapoznał z telegrafem.

— Tak, ale tylko z telegrafem, posługującym się drutem, a nie z iskrowym. Z tego też powodu kacykowi wyda się nieprawdopodobną rzeczą, byśmy mogli przywołać na pomoc naszych przyjaciół z Yuqirendy. Natomiast inna okoliczność wzbudza we mnie niepokój.

— Jaka? — spytał pułkownik.

— Ja myślę tak: jak tutaj wyciągnięto człowieka w górę, tak można innych ludzi spuścić za pomocą lin w głębinę wąwozu. Jeśli zatem nie będziemy dość czujni, pewnej pięknej nocy przybędzie kilkuset czerwonoskórych — i to nas zgubi, bo nie będziemy mieli nawet czasu chwycić za broń!

Pułkownik zastanawiał się przez chwilę.

— Sądzę, że pańska obawa jest płonna — rzekł. — O ile znam Indian, wiem dobrze, że stale unikają otwartego napadu. Prócz tego nasz karabin maszynowy nauczył ich rozumu. Z tego więc powodu będą czekali, aż się dobrowolnie poddamy. W każdym jednak razie musimy zachować wszelką ostrożność i nocą palić ogniska wzdłuż ścian skalnych. Nie brak nam na szczęście materiału palnego.

Obaj panowie wrócili do obozu i natychmiast wysłali peonów w celu zbierania chrustu. Ludzie ci kiedy dowiedzieli się o ucieczce jankesa, poprzysięgli mu srogą zemstę.



Rozdział XXI
Odcięci!


Chiacutak począł się zastanawiać, w jaki sposób mógłby skorzystać z zeznań jeńca. Po namyśle postanowił ułożyć odpowiedni plan. W tym celu wieczorem udał się na brzeg wąwozu, gdzie przez kilka godzin leżał na czatach, aż wreszcie zaznajomił się dokładnie ze sposobem sprawowania warty przez wrogów. Teraz już wiedział, kiedy zmienia się straż, czuwająca nad bezpieczeństwem obozu.

Nazajutrz zawezwał do siebie kilku najlepszych wojowników i spytał ich, czy są gotowi poświęcić życie dla dobra swego ludu. Wszyscy oświadczyli, że są gotowi. Lecz gdy kacyk zaznajomił ich ze swoim planem, opuściła ich odwaga; tylko dwaj z nich oświadczyli gotowość do podjęcia się niebezpiecznego zadania. Chiacutak zaznajomił ich dokładnie ze swoim planem i przyrzekł im, że nagrodzi wysokim odznaczeniem w razie powodzenia. Obaj czerwonoskórzy udali się o zachodzie słońca w drogę, otoczeni całym tuzinem towarzyszy broni i położyli się na czatach u brzegu wąwozu w tym miejscu, skąd jego wyjście dokładnie można było widzieć.

Nagle przy ognisku obozowym podniosła się jakaś wyniosła postać, otulona w poncho, która odeszła wraz z psem w stronę wyjścia z wąwozu. Był to Miguel Rodilla wraz ze swoim psem, Picarem.

Teraz należało szybko działać. Indianie spuścili w głębinę długą linę, przy pomocy której dwaj nieustraszeni wojownicy w krótkim czasie stanęli na dnie wąwozu. Dostali się szczęśliwie do jeziorka i przepłynęli je, starając się wywoływać jak najmniejszy hałas. Stanąwszy na skalistym brzegu, rozejrzeli się uważnie dokoła, starając się przekonać, czy nie ma tu któregoś z białych. Usłyszeli tylko głęboki, miarowy oddech uśpionych i kroki straży. Szybkim, zwinnym skokiem dostali się do wozu, zawierającego zapasy hydrolu. Drzwi otworzyły się bez szelestu. Obaj czerwonoskórzy wyjęli ze skrzyń flaszki cynkowe, w których znajdował się drogocenny płyn. Szybko wyciągnęli zatyczki, a zawartość wylali na podłogę. Hydrol zniszczył się przez to bezpowrotnie. Mr Bopkins pod wpływem strachu wszystko to dokładnie im opisał i dał pouczające wskazówki. Stąd też śmiały czyn udał się Indianom nadspodziewanie.

Obaj wojownicy opuścili wóz, po czym przy pomocy liny znaleźli się niebawem wśród swoich. Wkrótce potem Miguel Rodilla wrócił do obozu. Nagle jego pies, począł warczeć i głośno szczekać. Hałas obudził śpiących, którzy wybiegli z namiotów i wozów. Zapalono pochodnie i przy ich blasku spostrzeżono nieszczęście.

Wprawdzie rozsrożeni peonowie pobiegli natychmiast w ślad za psem do jeziorka, lecz śmiali wojownicy znajdowali się już w bezpiecznym schronieniu. Tylko szyderczy śmiech rozległ się na szczycie wąwozu — i to była jedyna wskazówka, jaką peonowie otrzymali.

Tymczasem doktor i jego asystenci, przygnębieni nieszczęściem, stali nad opróżnionymi flaszkami, pułkownik zaś przeklinał dosadnymi słowami przedstawiciela South–American–Railway–Company. Wszyscy rozumieli doskonale, że tylko on mógł wyjaśnić Indianom, w jaki sposób mogą najboleśniej ugodzić swoich śmiertelnych wrogów.

— W tym jest bezdenna nienawiść, połączona z bezgraniczną złośliwością! — rzekł pułkownik. — W ten sposób nas zdradzić, nas, którzy go tyle razy wybawialiśmy od śmierci!

Dobroduszny doktor także i tym razem usiłował bronić jankesa.

— Sądzę, że tylko gniew ku nam popchnął go do tego nierozważnego kroku — rzekł. — Chiacutak podczas pobytu w naszym obozie poznał dokładnie jego poglądy i prawdopodobnie musiał mu obiecać złote góry. Z tego też powodu jego gniew ku nam wzmógł się, więc ostatecznie zbiegł do Indian. Ci oczywiście musieli wyśmiać jego łatwowierność i groźbami wycisnąć z niego, co się tylko dało. Przypuszczam, że on teraz gorzko żałuje swej głupoty.

Między obu biegunami globu ziemskiego nie było w tej chwili nikogo, kto by się czuł bardziej nieszczęśliwy niż dzielny Mr Bopkins z Nowego Jorku. Sterczał w miejscu nieruchomo przywiązany do drzewa i moknął w strugach deszczu. Zarazem wzdychał do obozu białych i ze łzami tęsknił do swego wygodnego wozu, gdzie mu było tak rozkosznie. Najbardziej dręczyły i torturowały go ryby, upieczone w gorącym popiele, którymi Indianie nieustannie go karmili.

Tymczasem w obozie biali zastanawiali się poważnie, w jaki sposób mogliby zawezwać pomoc z Yuquirendy. Musiało to się stać szybko, jeśli nie miała ich spotkać ostateczna zagłada.

Zapasy żywności mogły starczyć co najwyżej na dwa tygodnie, potem aby żyć, trzeba by pozabijać konie pociągowe.

Poczęto się zastanawiać, w jaki sposób można by zastąpić nieczynny balon. Że to było już możliwe, o tym na szczęście Mr Bopkins nie wiedział, więc co za tym idzie, nie mógł tego zdradzić Indianom.

Doktor polecił Jasiowi zbudować duży latawiec i w przeciągu dwu dni arcydzieło to było już gotowe. Szkielet latawca był bambusowy i powleczony nieprzemakalnym płótnem. Wysokość jego wynosiła dwa i pół metra. W razie pomyślnego wiatru musiał zadanie swoje spełnić w zupełności. Podwójny drut miedziany, długości sześciuset metrów, miał służyć równocześnie jako sznur i przewód.

Teraz chodziło tylko o to, aby latawiec puścić w powietrze. Wypuścić go z wąwozu było rzeczą niemożliwą, z uwagi na to, że tam było stale bezwietrznie, latawiec zaś wymagał silnego ciśnienia wiatru zwłaszcza w chwili, gdy wzbijał się w górę. Z tego też powodu trzeba było go wynieść na prerię i stamtąd próbować puścić.

Zadania tego podjął się dzielny Jaś. Rano o godzinie czwartej, gdy jeszcze było ciemno, wziął latawiec na plecy i pomaszerował odważnie do ujścia wąwozu, gdzie ukryli się konni peonowie, aby w razie niebezpieczeństwa przyjść mu z pomocą.

Szum deszczu zagłuszył jego kroki. W odległości dwustu metrów zatrzymał się, aby zaczekać na pomyślny powiew wiatru. Nagle opodal usłyszał dwa głosy. Byli to bez wątpienia Indianie, stojący na czatach. Dzielny Jaś nadstawił bacznie uszu, a wtedy mniej już uważał na latawiec. Znienacka zerwał się silny wiatr i wywrócił latawiec na ziemię. Hałas zaalarmował Indian. Głosy ich umilkły od razu. Było teraz rzeczą jasną, że czerwonoskórzy muszą odkryć Jasia, mimo ciemności, jeśli mu się nie uda w jakiś sposób ich przepłoszyć.

Ale dzielny Jaś nie stracił ani na chwilę przytomności umysłu ani zimnej krwi. Przed laty lubił często spędzać wolne chwile w menażerii zamku cesarskiego w Schönbrunnie. Zwłaszcza klatki z lwami i tygrysami wywierały nań niesłychany urok. Począł naśladować dla zabawy głosy rozmaitych dzikich bestii i doszedł w tym do prawdziwego mistrzostwa. Teraz ta umiejętność miała go wyratować z wielkiego niebezpieczeństwa.

Skoro usłyszał kroki zbliżających się Indian, przycupnął na ziemi i wydał krzyk rozsrożonej pumy. Równocześnie kilkakrotnie uderzył czapką o ziemię, jak gdyby to był ogon tego niebezpiecznego kota. Było to do tego stopnia łudząco podobne, że obaj czerwonoskórzy umknęli z głośnym okrzykiem przerażenia.

Jaś chwycił latawiec mocno w dłonie i postanowił nie wypuszczać go już z rąk.

Jak zwykle bywa, świt przyniósł ze sobą silny powiew wiatru, który Jaś postanowił natychmiast wykorzystać. Zgięty palec włożył w usta i wydał umówiony gwizd, a gdy uczuł, że peonowie już ciągną za sznur, bez namysłu wyrzucił latawiec w górę. Latawiec chwiał się przez jakiś czas w lewo i w prawo, po czym szybko wzbił się w powietrze, a peonowie, ciągnąc drut, mogli powoli wrócić do obozu.

Jaś także nie pozostał dłużej na miejscu. Gwizd usłyszeli Indianie, więc wkrótce potem gęsty tłum czerwonych wojowników rzucił się do ataku, aby schwytać zuchwałego wroga, lecz było już za późno. Jaś znajdował się już w obozie.

O wypadku tym natychmiast dowiedział się kacyk, który kazał przyprowadzić jeńca. Miał nadzieję, że on rozwiąże mu nową zagadkę. Mr Bopkins, ujrzawszy na niebie latawiec, który osiągnął już prawie najwyższy punkt, szybko domyślił się, do jakiego celu służy i wyjaśnił kacykowi całą sprawę.

Chiacutak w podzięce obrzucił jankesa stekiem złorzeczeń, a to z tego powodu, że nie pouczył go przedtem o możliwości zbudowania latawca, a potem kazał go znowu przywiązać do drzewa. Zawezwawszy najdzielniejszych swoich strzelców, posłał ich kacyk na brzeg wąwozu i kazał im przestrzelić sznur, na którym latawiec unosił się w powietrzu. Ten sposób był oczywiście beznadziejny, albowiem tylko przypadek mógł przynieść pożądany skutek.

Czerwoni wojownicy pobiegli natychmiast, a Chiacutak w gorączkowym napięciu czekał na posłańca, który by mu oznajmił, że pragnienia jego się urzeczywistniły.

W tym samym czasie panowało wśród członków ekspedycji nie mniejsze podniecenie. Wprawdzie latawiec stał wysoko na niebie, wśród chmur, lecz było jeszcze wątpliwe, czy przyniesie wieść szczęśliwą, że sygnał alarmowy usłyszano w Yuquirendzie.

Drżącymi ze wzruszenia palcami stukał doktor w aparat telegraficzny, jego towarzysze tymczasem z zapartym oddechem spoglądali na dzwonek, który miał im dać upragnioną odpowiedź. Nagle rozległo się donośne dzwonienie i ze wszystkich piersi wydarł się głośny okrzyk radości! Usłyszano ich!

Doktor wysłał szybko odpowiedź. Nawiązała się ożywiona rozmowa, której treść doktor wyjaśniał zgromadzonym w krótkich słowach.

Don Rocca szczęśliwie dotarł do Yuquirendy i Assuncionu, gdzie natrafił na pewne trudności, zanim zdołał wysłać na miejsce aparaty telegraficzne. Następnie wrócił do Yuquirendy, aby tam wznieść wieżę iskrową. Dopiero przed dwoma dniami prace te zostały ukończone.

Kapitan Artigas z rozmaitych „estancias” zebrał pokaźną liczbę jeźdźców, w większości dawnych żołnierzy granicznych, którzy byli gotowi pod jego wodzą uderzyć na Indian Gran Chaco. Oddział ten liczył już dwustu ludzi i czekał na wezwanie do czynu.

Doktor w odpowiedzi na to opisał pokrótce główne przeżycia ekspedycji i jej obecny stan. Zarazem podał dokładnie miejsce, gdzie się w tej chwili znajduje.

Rozmowa telegraficzna nie trwała jeszcze długo, gdy nagle obecni przy aparacie usłyszeli gwałtowny ogień karabinowy, rozlegający się na krawędziach wąwozu. Szybko chwycili za broń, aby się bronić. Wówczas pułkownik za pomocą lunety spostrzegł, że nieprzyjacielskie karabiny podniesione były w górę. Roześmiał się serdecznie na ten widok i rzekł:

— Chcą zabić naszego latawca!

Towarzysze jego spuścili karabiny i również wybuchnęli wesołym śmiechem. Doktor rzekł:

— Mogą wykorzystać cały swój zapas amunicji, zanim trafią w cienki drut, na którym unosi się nasz latawiec. Kto wie zresztą, czy go zdołają odróżnić od szarych zwałów chmur.

Ale stało się jednak to, co uważano za niemożliwe, choć dopiero po dłuższej chwili, gdy obustronnie przesłano sobie najważniejsze wiadomości. Nagle pękł silnie napięty drut, który na wietrze brzęczał cicho, jak drżąca struna. Latawiec wykonał potężny skok i spadł w oddali na ziemię.

— Nic nie szkodzi! — pocieszył doktor swoich towarzyszy, którzy z przerażeniem spoglądali na tę katastrofę. — Wysłaliśmy już najważniejsze wiadomości i zyskaliśmy tyle, że nasi wrogowie zepsuli część zapasów amunicji, które w tym bezludnym kraju nie prędko będą mogli uzupełnić.

— Jeśli kapitan Artigas umie tak jeździć, jak przedtem — dodał pułkownik — możemy już za osiem dni ujrzeć na południu jego jeźdźców! Sześćset kilometrów które ich dzielą od nas, są dla nich zabawką!

— Prawdopodobnie nasi wrogowie nie odkryją ich wcześniej, dlatego też mogą nagle spaść na nich jak grom z jasnego nieba! — dodał doktor, z zadowoloną miną pakując swoje aparaty.



Rozdział XXII
Ainac cabuyu, diabeł koński


Chiacutak, stary lis, nie dał się tak łatwo wywieść w pole, jak to członkowie ekspedycji przypuszczali. Wprawdzie z gorączkowym niepokojem czekał chwili, w której kula uwolniła latawca, ale gdy to nastąpiło, natychmiast odzyskał zimną krew i starał się zbadać, czy biali zdołali w ostatniej chwili zamiar swój urzeczywistnić.

W tym celu kazał najpierw przyprowadzić nieszczęsnego Mr Bopkinsa, z którego starał się przy pomocy pogróżek wydobyć niezbędnie mu potrzebne zeznania. Lecz w końcu spostrzegł, że od jeńca niczego więcej się nie dowie. Następnie zawezwał przed swoje oblicze tych wojowników, którzy brali udział w zestrzeleniu latawca.

Początkowo także i od tych nie mógł się niczego dowiedzieć, albowiem oni skierowali całą swoją uwagę na latawca i nie obserwowali wcale białych. Lecz mimo wszystko kacykowi udało się w końcu ustalić dwie rzeczy, które potwierdzały poniekąd jego obawy: po pierwsze, że biali nie starali się wcale odpierać ataku na latawca, po wtóre, że nie byli wcale zaniepokojeni, gdy w końcu odleciał.

Z tego stary wódz wnioskował, że biali zdołali powiadomić swoich sprzymierzeńców na południu. Teraz zatem trzeba było rozpocząć przygotowani na ich przyjęcie. Przede wszystkim kacyk wysłał naprzeciw silny oddział, którego zadaniem było po wstrzymać po drodze zbliżającego się wroga, aby jeszcze na czas mogły przyjść posiłki, których się Indianie spodziewali.

Po te posiłki posłał Chiacutak posłańców, którzy ruszyli niezwłocznie w północno—zachodnim kierunku. Widział ich przy pomocy lunety pułkownik Iquite, toteż niezwłocznie udał się do doktora, aby mu tę nowinę zakomunikować. Ujrzał, że latawiec zbyt prędko odleciał. Było rzeczą niezbędną, aby zbliżający się oddział białych jeźdźców dowiedział się o pochodzie wszystkich czerwonych wojowników, jeśli nie miał się narazić na spotkanie z olbrzymią przewagą liczebną, urągającą wszelkiej dzielności, lub może nawet być powstrzymany w odsieczy.

Pierwsza możliwość wydała się pułkownikowi mniejszej wagi, albowiem kapitan Artigas wzbudzał w całym Gran Chaco trwogę, jak bóg wojny, a samo imię jego znaczyło tyle, co mała armia. Ważniejsza byłaby druga możliwość: powstrzymanie odsieczy w drodze. To mogłoby się łatwo zdarzyć, gdyby pomocnicze wojska szły prosto, w tym przekonaniu, że uderzą na przeciwnika zupełnie nieprzygotowanego.

Z tego też powodu doktor i pułkownik zamierzali początkowo zbudować nowego latawca. Plan ten jednak prędko zarzucono, było bowiem jasne, że Indianie tym razem wszystkimi sposobami nie dopuszczą by wzbił się w powietrze. Trudno było o dobrą radę w tym wypadku.

— Gdybyśmy przynajmniej wzięli ze sobą kilka gołębi pocztowych! — zawołał doktor. — Lecz któż mógł przewidzieć, że nasza pokojowa ekspedycja przemieni się w prawdziwą wojnę!

— Lecz mimo to ponosimy winę — odparł pułkownik — bo powinniśmy przewidzieć wszelkie możliwe wypadki.

— Dajmy spokój tym wzajemnym zarzutom — rzekł doktor — one i tak nie naprawią tego, co się stało, bo są spóźnione. Najlepiej będzie zapytać senora Rodillę o zdanie. Może on znajdzie jakiś sposób na ten nowy kłopot.

Przywołano niezwłocznie Hiszpana i obaj panowie podzielili się z nim swoimi obawami. Rodilla zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł:

— Znam sposób, który by nam umożliwił powiadomienie kapitana. Lecz nie mogę ręczyć, że on istotnie doprowadzi do pożądanego celu. W każdym razie jest on jedyny i najlepszy, jaki w danych warunkach da się zastosować.

— Niech pan mówi! — prosili obaj panowie.

— Mam na myśli tajne poselstwo. Spełnię to zadanie ja sam, albo mój pies.

Obaj panowie po krótkim wahaniu zgodzili się, więc Rodilla rozpoczął przygotowania do wyprawy.

Przywołał do pomocy Jasia, który już przy budowie latawca okazał swą niepospolitą przemyślność i zręczność, po czym obaj rozpoczęli spieszną i tajemniczą pracę. Tylko pułkownik i doktor znali jej cel, gdyż Hiszpan wtajemniczył ich w swój plan z najdrobniejszymi szczegółami.

Miguel Rodilla był głęboko przekonany, że wśród zwykłych okoliczności nie zdoła się przedrzeć przez pierścień czujnych Indian. Lecz z drugiej strony znał doskonale zabobony czerwonoskórych i z nimi łączył swe nadzieje.

W porze deszczowej pojawiają się mianowicie między Andami a Rio Parana silne mgły, równie gęste i nieprzeniknione, jak słynne mgły londyńskie. Krajowcy te mgły (zwane przez nich „roe choveg”) uważają za złowrogich wysłanników złego ducha i wiążą z nimi następujące podanie: „Roe choveg jest oddechem brata Diabła. Jest biały jak piana i podnosi się z przepastnych głębin bagien. Te mgły nie pozwalają widzieć pól, zanim nie wróci „ainac cabuyu” (tj. diabeł na koniu), który krąży otulony gęstą chmurą. Koń jego straszliwie parska, a z nozdrzy jego buchają płomienie. Koń ten ma długą sierść, czarny ogon, a oczy jego błyszczą, jak gwiazdy. „Ainac cabuyu” walczy z dziełami swego pana i brata, który mieszka we wnętrzu olbrzymiego jeziora. Krajowiec, który w takim mglistym dniu dosiądzie konia, może zostać wciągnięty wbrew swej woli w gwałtowny wir powietrzny i może się znaleźć w zaczarowanej krainie, skąd już nie ma powrotu”.

Miguel Rodilla postanowił skorzystać z tego indiańskiego zabobonu. Przy pomocy Jasia zbudował z giętkich trzcin model tułowia ludzkiego podwójnej wielkości w porównaniu z naturalnym, który postanowił potem wdziać na siebie. Z zewnętrznej strony model ten pokrył szarym płótnem, aby w miarę możności niczym się nie wyróżniał z tła nocnych mgieł. Ozdobił go również przeróżnymi fantastycznymi rysunkami, które miały wzmocnić wizerunek upiora. Podobnie straszną maskę sporządzono dla głowy konia.

Aby nie brakło światła, o którym mówi podanie indiańskie, doktor ofiarował Hiszpanowi mały akumulator i cztery żarówki, które umieszczono w oczodołach obu masek. Na koniec Rodilla owinął kopyta swego rumaka zwitkami trawy. Uczynił to ze względu na starego kacyka, który na pewno był daleko mniej zabobonny niż jego wojownicy. Chiacutak przyjąłby ze sceptycyzmem wieść o pojawieniu się straszliwego „ainac cabuyu” po czym mógłby rozpocząć poszukiwania. Gdyby nie znalazł żadnych śladów nocnego jeźdźca, być może, sam uwierzyłby w upiora.

Po ukończeniu wszystkich przygotowań Miguel Rodilla dosiadł swego rumaka i włożył obie maski. Nowa nadzieja napełniła serca jego towarzyszy.

Na wypadek, gdyby dzielny Hiszpan wpadł w ręce Indian, doktor napisał odpowiedni list do kapitana Artigasa, który przywiązano do obroży jego psa. Miano nadzieję, że jeśli nie sam Miguel Rodilla, to przynajmniej jego wierny pies dobiegnie do oddziału, spieszącego oblężonym na pomoc.

Przez cały dzień padał deszcz, który ustał dopiero wieczorem. Powietrze było duszne, a z ziemi podniosły się gęste mgły, które góry i doliny otuliły gęstą zasłoną.

Pożegnawszy się serdecznie z towarzyszami, którzy gorąco życzyli mu szczęścia w niebezpiecznym przedsięwzięciu, Miguel Rodilla ruszył w drogę. Jak długo znajdował się w wąwozie, nie miał potrzeby zachowywać wielkiej ostrożności, albowiem było rzeczą niemożliwą aby go z góry poprzez gęstą mgłę dostrzeżono. Lecz gdy się wydostał na wolną przestrzeń, skierował się ku zachodowi, aby o ile możności dostać się do brzegów Paat de Piapuk.

Lecz nie mógł osiągnąć tego celu. Już po upływie pół godziny usłyszał głosy przed sobą. Mimo miękkich zwitków trawy, którymi były owinięte kopyta konia, musiały czujne uszy Indian usłyszeć stąpanie. Nagle we mgle jakiś głos zapytał, kto idzie.

Miguel Rodilla natychmiast zatrzymał konia i nadstawił uszu. Gdy pytający nie otrzymali żadnej odpowiedzi, podejrzliwość ich wzrosła, więc zbliżyli się. Gdy Hiszpan osądził, że już są dość blisko, ryknął najgłębszym basem w języku krajowców, tak głośno, jak tylko mógł:

— Nu a ilon la! Chcę cię zabić!

Głos jego przetoczył się, jak grzmot, po okolicy.

Gdy równocześnie zabłysły cztery żarówki i gdy pojawiły się w ciemnościach zarysy nocnego jeźdźca — Indianie krzyknęli strasznym głosem i uciekli tak szybko, jak tylko im nogi pozwalały. Miguel Rodilla z przerażającym, tubalnym rykiem pędził jakiś czas za nimi, po czym skierował się na południe, puściwszy konia galopem. Jeszcze dwukrotnie natknął na indiańską straż i za każdym razem użył tego samego podstępu. Przerażająca, świetlana zjawa i straszliwy ryk zawsze odnosiły pożądany skutek.

Teraz miał wolną drogę przed sobą, więc mógł koniowi swemu popuścić cugli. Zwitków trawy nie zdjął jednak z kopyt rumaka, chociaż to zmniejszało do pewnego stopnia jego chyżość. Było to niezbędnym warunkiem powodzenia jego planów, chodziło o to, aby Indianie nie odkryli śladów po nim. W ten sposób galopował przez kilka godzin wśród nocy i mgły na południe: raz tylko dał krótki odpoczynek swemu koniowi. Za nim biegł wierny Picaro, towarzysz niedoli.

Nad ranem wynurzył się nagle z ciemności słaby blask, który szybko się rozjaśnił. Zdumiony Rodilla powstrzymał konia. Czy tak daleko na południu znajdowały się straże indiańskie? Lub może w ciemnościach zmylił kierunek i znów natknął na obozowisko głównych sił? Lecz nie można było długo się zastanawiać. Ludzie przy ognisku spostrzegli go już i zawołali nań.

Był to oddziałek, złożony z trzydziestu wojowników, część tych sił, które Chiacutak poprzedniego dnia wysłał naprzeciw kapitana Artigasa. Mieli oni jak najszybciej posunąć się na południe lecz gdy mgła zapadła, rozbili swoim zwyczajem obóz i nie śmieli ruszyć w dalszą drogę.

Miguel Rodilla szybko zaświecił żarówki i ryknął przerażającym głosem, któremu Picaro zawtórował dzikim wyciem, a potem wspiął konia ostrogami i rzucił się w sam środek wojowników. Indianie w śmiertelnym strachu rozbiegli się na wszystkie strony, skoro tylko zobaczyli straszliwego potwora. Zanim zdołali się opamiętać, zagadkowe zjawisko zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Lecz nikt nie śmiał rzucić się za nim w pogoń.

Kilkaset kroków dalej Miguel Rodilla pohamował nieco swego rumaka i zaśmiał się serdecznie. Cieszył się niezmiernie, że udało mu się tak świetnie wyprowadzić w pole swoich śmiertelnych wrogów, którzy go tak długo trzymali w niewoli.

Gdy nastał poranek i mgły poczęły się rozrzedzać, skierował swego rumaka do gęstych zarośli, gdzie zamierzał spędzić dzień. Nie obawiał się napadu w czasie snu; nad nim miał czuwać Picaro, jego wierny towarzysz.

Gdy spoczywał spokojnie pod osłoną zielonych liści, w pobliżu przejechali ci Indianie, których przeraził kilka godzin temu. Byli wciąż podnieceni z powodu pojawienia się przerażającego demona i żywo omawiali to zdarzenie, nie bacząc zbytnio na drogę. Nie przeczuwali wcale, że sprawca ich przestrachu leży o kilkaset zaledwie kroków od nich, pogrążony w głębokim śnie.

Z nastaniem zmierzchu Miguel Rodilla puścił się w dalszą drogę i znów natknął się na tę samą grupę Indian. Tym razem jednak nie było mgły, więc już z daleka spostrzegł ogniska i musiał je ogromnym łukiem okrążyć, jeśli nie chciał, aby go odkryto.

Nazajutrz rano prześcignął czerwonoskórych o znaczny kawał drogi. Lecz tym razem nie myślał o śnie, lecz zboczył nieco na lewo i w niedługim czasie dotarł do lasu. Tutaj spożył skromne śniadanie. Po krótkim odpoczynku zdjął z kopyt konia trawiaste chodaki i ruszył galopem w dalszą drogę. Chciał trzymać się stale w przyzwoitej odległości od Indian.

Dopiero gdy dzielny rumak padał już prawie ze znużenia, jeździec zatrzymał go i pozwolił mu należycie wypocząć. Lecz o zachodzie słońca znów wskoczył na siodło i istotnie po takiej trzydniowej jeździe udało mu się na koniec dotrzeć do białych, spieszących z odsieczą. Był to najwyższy czas zarówno dla jeźdźca, jak i dla konia i psa, bo wszyscy trzej padali już z wyczerpania.

Gdy Miguela Rodillę postawiono przed obliczem kapitana Artigasa, ten początkowo uważał go za szpiega z powodu jego półindiańskiego ubrania. Było okolicznością nader szczęśliwą, że posiadał legitymację w liście, który Picaro nosił na swej szyi, w przeciwnym bowiem razie żołnierze odsieczy byliby się z nim szybko rozprawili. Tym większa przeto była radość wszystkich, gdy się dowiedzieli, z jaką tęsknotą czekają na nich na Cerro Cristian.

Kapitan Artigas kazał sobie szczegółowo przedstawić wszystkie przeżycia ekspedycji. Przygody Mr Bopkinsa wywoływały za każdym razem wśród przysłuchujących się gwałtowne wybuchy śmiechu. Lecz gdy się dowiedzieli, że jankes zbiegł do czerwonoskórych i zdradą swoją naraził ekspedycję na wielkie niebezpieczeństwo, wszyscy oburzyli się ogromnie i jednogłośnie poprzysięgli zdrajcy srogą zemstę.

Gdy Miguel Rodilla skończył opowiadanie, kapitan Artigas wyciągnął mapę, aby się zastanowić, którą drogą pospieszyć oblężonym na pomoc. Było jasną rzeczą, że nie miał potrzeby iść śladem ekspedycji.

Najlepiej byłoby ruszyć w kierunku północno–zachodnim, aby od zachodu dotrzeć do Paat de Piapuk. W tym kierunku droga prowadziła nieprzerwanie poprzez płaskie pampasy, a zarośla, rozsiane tu i ówdzie, nie mogły stanowić poważniejszej przeszkody. Prócz tego teraz, w porze deszczowej, nie groził im brak wody.

Mimo wszystko doświadczony kapitan nie mógł zdecydować się na ten kierunek. Było rzeczą prawdopodobną, że w pobliżu Paat de Piapuk natrafi na posiłki, które Chiacutak zawezwał na pomoc. W tym wypadku musiałoby dojść do rozstrzygającej walki, zanim by się połączyli ze swoimi przyjaciółmi. Mimo całego zaufania, jakie kapitan Artigas żywił dla swoich ludzi, wolał atak na Indian urządzić w ten sposób aby jego żołnierze mogli być wspomagani ogniem karabinu maszynowego.

Z tego też powodu postanowił podjąć walkę z wrogimi siłami przyrody i przedrzeć się poprzez bagna nad Rio Salado. Pochód w tym kierunku trwałby dzień lub dwa dni dłużej, lecz za to byłoby rzeczą wykluczoną, by czerwonoskórzy go oczekiwali z tej strony. W tym wypadku mógłby urządzić nieoczekiwany napad, na który najbardziej liczył.

Skoro Miguel Rodilla wraz ze swoimi zwierzętami należycie odpoczął, kapitan kazał żołnierzom wsiadać na koń i w szybkim tempie ruszył w północno–wschodnim kierunku.



Rozdział XXIII
Walka z Indianami


Po sześciu dniach drogi oddział kapitana Artigasa ujrzał na koniec na północno—zachodnim horyzoncie szczyt górski, który stopniowo powiększał się w miarę, jak jeźdźcy się doń zbliżali. Musiał to być bez wątpienia Cerro Cristian, albowiem w tej okolicy nie było drugiej takiej wyniosłości.

Tego jeszcze wieczora dotarli do Paat–de Egip pepin, a więc od swoich przyjaciół byli oddaleni co najwyżej o dwadzieścia kilometrów. Kapitan dla bezpieczeństwa zabronił tym razem palić ogniska, więc żołnierze byli zmuszeni spać na zimnej i wilgotnej ziemi. Oddział był oddzielony od obozu Indian obszernym pasmem zarośli i nie było wykluczone, że czerwonoskórzy także i z tej strony ustawili straże.

O świcie kazał kapitan obudzić swoich żołnierzy i miał do nich krótkie przemówienie. Lecz, nie trzeba było wyjaśniać, iż oczy całego cywilizowanego świata skierowane są na małą garstkę nieustraszonych pionierów kultury, aby zachęcić do walki tych zahartowanych w trudach mężczyzn. Większa część spośród nich miała do wyrównania z Indianami rachunki z poprzednich lat, a wszyscy pałali żądzą krwi i rzezi.

Wódz zakończył mowę swoją wskazówką, aby wszyscy wystrzegali się zbytniego pośpiechu. Najmniejsza nieostrożność mogła zwrócić uwagę Indian na zagrażające niebezpieczeństwo i całemu oddziałowi przynieść zagładę.

To upomnienie nie było daremne, gdyż Chiacutak w międzyczasie nie zasypiał gruszek w popiele.

Na wezwanie jego wysłańców zewsząd nadchodziły ogromne tłumy czerwonych wojowników, aby się poddać rozkazom najwyższego kacyka. Brakowało im wprawdzie broni, ale nie brakowało silnej woli, by ponieść największe nawet ofiary w obronie ojczystej ziemi.

Po upływie dziesięciu dni zebrało się około sześć tysięcy czerwonych wojowników. Oblężeni nie dostrzegli tymczasem najmniejszego znaku, który by im oznajmił, że upragniona odsiecz się zbliża. Czy Indianie schwytali Miguela Rodillę, mimo całej jego chytrości?

Ciągła niepewność co do losów zagrażających ekspedycji, pozbawiła doktora jego niezachwianego dotąd spokoju. Kilkakrotnie już zastanawiał się wraz z pułkownikiem, czy nie należałoby wysłać drugiego posła do kapitana Artigasa?

Gdyby jednak mogli znać stan duchowy Chiacutaka, byliby się uspokoili.

Gdy straż przyniosła mu wiadomość o pojawieniu się nocnego upiora, wyśmiał początkowo posłańców z powodu ich zabobonu. Lecz kiedy mimo najdokładniejszych poszukiwań nie znaleziono najmniejszych śladów nocnego jeźdźca, stary kacyk nie umiał sobie tego zjawiska wytłumaczyć i nie wiedział, czy ma podzielać zabobonny strach swoich wojowników, czy też nie.

Potem przyszła wiadomość, że ów domniemamy „ainac cabuyu” przeraził także oddział wysłany na południe. To powiększyło przestrach wszystkich czerwonych wojowników. Stary kacyk daremnie starał się wszelkimi sposobami wydobyć nowe wyznanie z Mr Bopkinsa. Lecz od wywiadowców na południu nie nadchodziła wieść, że natrafiono na oddział zbliżających się wrogów.

W ten sposób niepokój kacyka wzrastał z dnia na dzień. Z wysiłkiem tylko zdołał okazywać na zewnątrz obojętną minę. Ona jedna tylko podtrzymywała odwagę czerwonoskórych.

Zaświtał poranek 24 lutego. Jasne, wesołe, pogodne niebo zapowiadało, że smutna pora deszczowa zbliża się ku końcowi.

Chiacutak podniósł się właśnie z legowiska i kazał przywołać pozostałych kacyków. Chciał wraz z nimi się zastanowić, czy nie byłoby lepiej na Cerro Cristan pozostawić trzecią część sił, a z resztą ruszyć na południe, w kierunku wrogów.

Nagle nadbiegła straż, która oznajmiła, że stamtąd zbliżają się posłańcy. Chiacutak na tę wiadomość odetchnął z prawdziwą ulgą. Posłańcy nie mogli przynieść innej wiadomości, jak tylko tę, że ostatecznie natknęli się na wrogów.

Gdy ci ludzie zjawili się przed nim i przed gronem wodzów, stary kacyk spytał:

— Odkryliście ich wreszcie? Posłańcy skinęli głową.

— Opowiadajcie szybko!

— Wodzu — zaczęli — przed pięciu dniami nasi wywiadowcy znaleźli ślady najmniej dwustu jeźdźców, które szły do Rio Pilcomayo. Na tym miejscu, gdzie je zauważyliśmy po raz pierwszy, jeźdźcy bez wątpienia musieli przez dłuższy czas obozować. Tam również przyłączył się do nich inny ślad, który odkryliśmy dzień przedtem. Był to ślad samotnego jeźdźca i rozpoczynał się w zaroślach, leżących trochę na boku od drogi naszych ludzi.

Na tę wiadomość stary kacyk poczerwieniał.

— W jakim kierunku posuwał się ten pojedynczy ślad? — spytał szybko.

— Prawie dokładnie z północy na południe.

— A więc od naszego obozowiska?

— Tak, wielki wodzu!

Chiacutak na przeciąg jednej sekundy przymknął oczy, tak silnie i nieoczekiwanie uderzyła go ta wiadomość.

— A więc — wybuchnął wreszcie — wasz sławny „ainac” to był tylko poseł białych z wąwozu! Daliście się okpić! Co więcej, przez całe cztery dni jechał przed wami i wyście go nie odkryli! Gdybym był wysłał niemowlęta jako wywiadowców, byłyby się lepiej wywiązały z zadania!

Teraz spadł istny grad wyrzutów na głowę biednych wysłańców, chociaż nie mogli ponosić odpowiedzialności za błąd wywiadowców. Dopiero po pewnym czasie rozsrożony kacyk zapanował nad sobą i począł wypytywać się w dalszym ciągu.

— Co uczynił oddział wrogich nam jeźdźców, gdy poseł się z nimi złączył? Dokąd się zwrócił?

— W stronę Rio Salado.

— Co?! — krzyknął zdumiony kacyk. — Nie na zachód w stronę pampasów?

— Nie, panie. Szliśmy jeszcze kawał drogi za ich śladami, dopóki nie znikły wśród bagien, graniczących z Rio Salado.

— Chinasset–tach! — zwrócił się kacyk do jednego z podległych mu wodzów. — Weź natychmiast dwustu najlepszych wojowników! Udasz się w drogę w kierunku Paat–de Kilma i Paat–de Egip pepin! Jeśli białych prowadzi kapitan dragonów z Yuquirendy, jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że będzie się starał przedrzeć przez Salinas Guaranocas, a w takim razie pojawi się nagle tam, gdzie się go najmniej spodziewamy. Na szczęście wśród bagien ma tysiące przeszkód do pokonania, dlatego też nie mógł się dotychczas zbyt daleko posunąć. Mamy jeszcze dość czasu, aby się przygotować. Na drodze pozostawisz wielu posłańców, abym natychmiast mógł otrzymać wiadomość, jeśli nieprzyjaciel zostanie spostrzeżony.

Wódz pobiegł natychmiast, aby zgromadzić jak najprędzej swoich wojowników. Podczas gdy ci się zbroili, nagle na wschodzie na skraju lasu pojawiła się długa, ciemna linia, która cwałem poczęła się zbliżać wśród ogłuszającego tętentu.

Straszliwy wrzask trwogi targnął szeregami Indian. Nie było wątpliwości: stamtąd podążają jeźdźcy słynnego kapitana z Yuquirendy.

— Czerwonoskórzy wymieszali się, jak gdyby nagle jastrząb spadł na stado kur. Jeden tylko kacyk zachowywał zimną krew.

— Stój! — zagrzmiał jego potężny głos.

Podwładni mu wodzowie mieli taką minę, jak gdyby chcieli uciekać, lecz powstrzymało ich surowe spojrzenie starego kacyka. Chiacutak rozdał im odpowiednie rozkazy, więc po kilku minutach zapanował w szeregach Indian porządek. Czerwonoskórzy gromadzili się dokoła swoich wodzów, więc nawet tchórze odzyskali odwagę.

Lecz Chiacutak nie mógł już złamać przewagi, którą biali jeźdźcy zyskali swoim nagłym atakiem. Wprawdzie tak szybko, jak tylko mógł, wysłał przeciw nim swoich najlepszych wojowników, lecz ich brawurowa odwaga była daremna. Nie zmniejszając ani na włos swojej szybkości, żołnierze mknęli dalej i otworzyli z siodeł morderczy ogień który szybko powstrzymał przeciwatak czerwonych wojowników.

Ponieważ wrogowie zbliżali się w długiej linii, przeto Chiacutak sądził, że chcą zdobyć obóz. Wojowników swoich ustawił również w długiej linii, aby wzmocnić szeregi walczących na przedzie.

Lecz kapitan Artigas był zbyt chytrym człowiekiem, aby narażać życie swoich żołnierzy dla zdobywania obozu Indian. Więc gdy prawe jego skrzydło dotarło prawie do wejścia do wąwozu, kazał nagle dać sygnał trąbką. Jeźdźcy według rozkazu zwinęli w miejscu konie, nie troszcząc się więcej o Indian. W dziesięć minut później daleko rozciągający się front atakujących przemienił się w zwarty kwadrat, który osłonił wejście do wąwozu i teraz mógł już kpić z wszelkich ataków czerwonoskórych. Dzielny kapitan w tym wspaniałym manewrze nie stracił ani jednego żołnierza!

Chiacutak pienił się z wściekłości, gdy spostrzegł, że chytry przeciwnik wywiódł go w pole. Lecz miał jeszcze na tyle rozwagi, że powstrzymał swych wojowników od dalszej walki. Powiedział sobie zupełnie słusznie, że ci nie mogą obecnie sprostać wrogom, gdyż biali mogą się oprzeć o stok góry i bronić się z jednej tylko strony. Musiał czekać, aż się zdecydują na dalszy pochód; jeśli opuszczą wąwóz, będzie mógł uderzyć na nich ze wszystkich stron.

Oblężona ekspedycja powitała odsiecz głośnymi okrzykami radości. Zaraz po pierwszych wystrzałach pobiegli do wałów i byli świadkami wspaniałego ataku konnicy.

Gdy kapitan Artigas pojawił się wśród nich, wszyscy poczęli się doń cisnąć. Każdy chciał uścisnąć jego dłoń. Nie mniej wielbiono Miguela Rodillę za jego poświęcenie. Wszyscy żywili w sercach niezgłębioną wdzięczność dla dzielnego człowieka, który przyniósł im wybawienie z niewoli.

Lecz szybko musieli uciszyć swoje zapały, gdyż powaga sytuacji wymagała wytężenia wszystkich sił. Zdawało się, „że Indianie energicznym atakiem pragną się wedrzeć do obozu białych. Z tego powodu doktor z peonami wrócił do wąwozu, aby wyjechać z karabinem maszynowym, inni zaś rzucili się tymczasem na zasieki, aby je zniszczyć, albowiem w tej chwili były tylko przeszkodami. Gdy doktor pojawił się przy wjeździe do wąwozu z wozem pancernym, wrogowie już się właśnie cofali. Było rzeczą prawdopodobną, że chcą zaniechać decydującego ciosu. Z tego też powodu kapitan rozkazał swoim ludziom zsiąść z koni, gdyż zarówno żołnierze, jak i zwierzęta musiały zebrać siły do ataku, który miał wyprzeć Indian z ich obozu i otworzyć drogę do dalszego marszu.

Niebawem wszyscy żołnierze siedzieli na ziemi przy wjeździe do wąwozu i wesoło opowiadali sobie ostatnie przeżycia. Zwłaszcza koło wozu pancernego prowadzono szczególnie ożywioną rozmowę. Zebrali się tutaj wodzowie, a Miguel Rodilla musiał im opowiedzieć przebieg swojej szaleńczej wyprawy. Doktor spytał następnie, co porabia don Rocca.

— Pozostał w Yuquirendzie — odparł kapitan Artigas. — Wprawdzie przypuszczaliśmy natychmiast, że Indianie w jakiś sposób przerwali połączenie, gdy pańskie depesze nagle umilkły, było jednak możliwą rzeczą, że panu uda się po raz drugi wypuścić latawiec w powietrze. Ponieważ oddział budowlany nie przybył jeszcze z Buenos Aires do Yuquirendy, don Rocca, chcąc nie chcąc, musiał tam pozostać, jako jedyny człowiek, umiejący się obchodzić z aparatami iskrowymi. Lecz nie było mu to miłe, zapewniam pana.

— Już choćby ze względu na mnie — rzekł pułkownik Iquite. — Lecz nie ma obawy. Nie mam zamiaru skraść Gran Chaco dla Boliwii.

— Zdaje się jednak, że rząd Paragwaju mimo to obawia się czegoś podobnego — odparł kapitan. — A przynajmniej don Rocca po powrocie z Asuncion opowiadał, że jego przełożeni wyrzucali mu, iż bez osobnego pozwolenia odłączył się od ekspedycji.

— Może się tym wytłumaczyć — rzekł pułkownik — że wszystko byłoby przepadło, gdyby nie jego stanowczy krok, gdyż ten szanowny senor Bopkins z Nowego Jorku nawarzył nam zupełnie niestrawnego piwa!

— Ach! — wykrzyknął żywo kapitan Artigas. — Dobrze, że pan o nim wspomniał: czy on wciąż jeszcze tkwi wśród czerwonoskórych?

— Niestety! — ze smutkiem odparł doktor.

— Niestety, powiada pan? Poradziłbym mu tylko, aby się jak najprędzej z tej okolicy ulotnił. Moi ludzie słyszeli o jego postępkach i są strasznie jego zdradą oburzeni, więc jeśli go chwycą w swoje ręce ostro się z nim rozprawią.

— Nie przypuszczam — zawołał doktor z przestrachem — aby pan, panie kapitanie, pozwolił na takie bezprawie!

— Och, podzielam w zupełności poglądy moich żołnierzy — sucho odparł kapitan. — Prowadzimy wojnę, więc tutaj panuje prawo sądów doraźnych. Nie może więc być mowy o jakimkolwiek bezprawiu.

Dobroduszny doktor próbował przedstawić w jak najlepszym świetle postępek Mr Bopkinsa. Nie wskórał tym wiele, gdyż pułkownik także domagał się surowego ukarania jankesa. Doktor znalazł się w bardzo nieprzyjemnym położeniu. Mr Bopkins mimo wszystko pozostał przedstawicielem swego Towarzystwa, chociaż tak źle się wywiązał z poruczonego mu zadania. Ostatecznie nie mając innego wyjścia, dr Bergman uciekł się do próśb.

— Senor Bergman — rzekł kapitan — my się znamy wprawdzie od niedawna, lecz mimo to zdaje mi się, że mogę się nazwać pańskim przyjacielem. Ponieważ sprzeciwia się hiszpańskiej rycerskości, by Przyjaciel na próżno błagał, przeto obiecuję panu, że ten niecny jankes tym razem jeszcze ujdzie cało. Lecz trzeba mu koniecznie napędzić trochę strachu, aby zrozumiał należycie, co uczynił.

Następnie poczęto się wspólnie zastanawiać nad planem ataku, który po południu miał być rozpoczęty. Ponieważ obaj oficerowie, jako znakomici znawcy kraju, nie różnili się zbytnio zdaniem, ukończono wkrótce naradę. Następnie wezwali żołnierzy do apelu, podzielili ich na kilka oddziałów, a potem pouczyli, jakie obowiązki na nich ciążą.

Gdy minęła pora obiadowa, wszyscy dosiedli koni i przygotowali się do walki. Wozy wytoczono z parowu. Teraz stały zaprzężone i gotowe do odjazdu. Następnie wóz pancerny z karabinem maszynowym wyjechał w pampasy na odległość tysiąca kroków, aż do miejsca, z którego mógł ostrzeliwać półokrągły obóz Indian, na całej jego rozciągłości.

Ledwo czerwonoskórzy spostrzegli przygotowania swoich wrogów, wybiegli tłumnie w oddziałach, z których każdy mógł liczyć dwa tysiące wojowników. Teraz można było zauważyć, że Joaosigno w dawnych latach musiał się czegoś nauczyć z europejskiej sztuki wojennej, w której wyćwiczył swoich ludzi. Zawsze na przemian posuwała się naprzód tylko połowa wojowników, gdy tymczasem pozostali leżeli w trawie i obserwowali wrogów.

Szyk bojowy białych wyglądał następująco. W środku stała wieża pancerna z karabinem maszynowym, a Tria prawo wozy, które otaczali peonowie. Na lewo ustawił się kapitan Artigas ze swoimi jeźdźcami. Doktor otworzył z karabinu maszynowego gwałtowny ogień na wschodnie skrzydło czerwonoskórych. Gdy Indianie usłyszeli gwizd kul, rzucili się na trawę, nie mając odwagi iść naprzód. Wówczas kapitan uderzył na nich ze swoją jazdą, jak gdyby chciał ich zatratować, a doktor tymczasem obrócił wieżę pancerną i rzucił grad kul na zachodnie skrzydło.

Chiacutak sądził, że nieprzyjaciele mają zamiar zmiażdżyć oba jego skrzydła, a mianowicie jedno jazdą, a drugie peonami, następnie zaś złamać centrum klinowym uderzeniem obu grup, których działanie byłoby znacznie wzmocnione karabinem maszynowym. Z tego też powodu lewe skrzydło cofnął aż do Paat de Piapuk, prawemu zaś, któremu zagrażał sam straszliwy kapitan dragonów, posłał znaczne posiłki, było bowiem rzeczą niesłychanej wagi, aby to skrzydło nie zachwiało się i nie dało innym złego przykładu.

Kapitan dał mu dość czasu do wykonania tych ruchów. Gdy spostrzegł, że jego przypuszczenia się spełniają, kazał swoim ludziom zeskoczyć na ziemię i spoza koni otworzyć do Indian gwałtowny ogień.

Chiacutak uważał to za znak, że wrogowie tak natknęli na poważny opór, tym bardziej, że tam właśnie była większa część jego strzelców uzbrojonych w karabiny. Z tego też powodu począł punkt ciężkości coraz bardziej przesuwać ku wschodniemu skrzydłu. Gdy kapitan Artigas to spostrzegł, uśmiechnął się z zadowoleniem i kazał swoim jeźdźcom posunąć się naprzód o dwieście kroków.

Po tej stronie wrzała zacięta walka i bez przerwy grzmiały karabiny Indian, lecz nie wyrządzały szkód, gdyż ich właściciele nie umieli się z nimi należycie obchodzić. Mimo to żołnierze udawali, że się boją tej strzelaniny i szli krótkimi skokami naprzód, nie dosiadając wcale koni. Co więcej, z biegiem czasu, gdy coraz więcej nieprzyjaciół napływało, zatrzymali się w miejscu i zaczęli się cofać krok za krokiem.

Chiacutak, który w oddali wspiął się na drzewo i stamtąd kierował walką, zauważył pozorne cofanie się linii nieprzyjacielskich, więc zebrał wszystkie pozostałe siły i rzucił je na kapitana Artigasa, aby go zmiażdżyć.

Ten na to tylko czekał.

Karabin maszynowy tymczasem bez przerwy ostrzeliwał zachodnie skrzydło Indian, które według rozkazu kacyka cofnęło się na południe, aż wreszcie znalazło się poza polem ostrzału.

Gdy to się stało, pułkownik dał kapitanowi znak chorągiewką. Ten włożył w usta gwizdek sygnałowy, po czym żołnierze jego szybko wskoczyli na siodła i cwałem ruszyli do wozu pancernego, pozostawiając Indian pogrążonych w najgłębszym zdumieniu.

Teraz peonowie popędzili naprzód swoje zaprzęgi i cała karawana ruszyła w drogę mając w odwodzie dzielnych żołnierzy kapitana Artigasa. Zanim Indianie zdołali zrozumieć manewr przeciwnika, biali osiągnęli szczęśliwie przełom między Paat de Piapuk i Cerro Cristian. Teraz znów mieli przed sobą wolną drogę na północ, aż do Cerro San Miguel!

Chiacutak, po raz drugi gorzko zawiedziony we wszystkich swoich rachubach, stracił zupełnie panowanie nad sobą. W największym wzburzeniu zeskoczył z drzewa i począł pędzić wszystkich swoich wojowników w ślad za białymi, którzy natychmiast odwrócili się do walki, skoro tylko zajęli cały przełom.

Teraz wszczęła się zażarta, krwawa i niezmiernie wyczerpująca bitwa. Czerwonoskórzy ufali swej liczebnej przewadze i sądzili, że wrogowie bronią się tylko pod wpływem zwątpienia i trwogi. Zachęceni rozkazami swoich wodzów, szturmowali raz za razem linie obronne białych, którzy leżeli nieruchomo na trawie poza końmi, strzelając bez przerwy.

Była to walka, przypominająca czasy starych konkwistadorów, kiedy to dwudziesto– i trzydziestokrotnie przeważające siły krajowców uderzały na garstkę śmiałych do szaleństwa Europejczyków, aby ostatecznie ulec lepszej broni i zgiąć kark pod obce jarzmo.

Także i tutaj dzielność i poświęcenie Indian były bezowocne. Wrogowie nie cofnęli się ani na krok. Zażarte ataki rozbijały się o żelazny wał luf karabinowych, które siały śmierć i zagładę w szeregach czerwonych wojowników.

Nic nie zdoła opisać wzburzenia Chiacutaka, gdy jeden posłaniec za drugim przybiegał z frontu z hiobową wieścią, że tłumy wojowników kładą się pokotem pod strasznym ogniem białych. W bezsilnej wściekłości oparł się o pień drzewa i zdawało się, że jego nabrzmiały żyły na skroniach pękną lada chwila. Ponure oczy obserwowały obszar płasko snujących się pampasów. A jednak piorun najstraszniejszego nieszczęścia miał dopiero weń uderzyć!

Gdy kapitan Artigas po kilkugodzinnym boju zauważył w końcu, że ataki nieprzyjaciół stają się coraz słabsze, począł się zastanawiać, czy nie należałoby zdecydować się na rozstrzygający cios. Przeważyło ostatecznie zaufanie w wypróbowaną dzielność jego żołnierzy. Dał znak do ataku.

Jeźdźcy zarzucali karabiny na plecy, błyskawicznie dosiedli koni i z podniesionymi szablami rzucili się na czerwonoskórych. Ci już od dawna chwiali się pod wpływem trwogi. Teraz ich męstwo się załamało. Rzucili się do panicznej ucieczki, nie zważając na okrzyki wodzów.

Daremnie Chiacutak osobiście wybiegł naprzeciw nich, daremnie rozkazał swej gwardii przybocznej stawić ostateczny opór. Musiał skoczyć za drzewo, aby nie być rozdeptany przez tłum wojowników, uciekających w szalonej trwodze.

Wreszcie z krwawiącym serem musiał całą sprawę uznać za straconą. Oniemiały z nadmiernego bólu, schronił się do lasu, otoczony niewielką garstką wiernych mu do ostatniego tchu wojowników.



Rozdział XXIV
Sąd wojenny


Gdy żołnierze wtargnęli do opuszczonego obozu Indian, wstrzymali spienione konie. Dalej ścigać tubylców nie miało żadnego sensu; w ten sposób naraziliby się tylko na wielkie niebezpieczeństwo. Z tego też powodu zebrali się znowu dokoła swego dzielnego wodza.

— Halo! — krzyknął tenże z dala. — Nie widzieliście gdzieś tego zdrajcy, który zbiegł do Indian?

Żołnierze zaprzeczyli ruchem głowy.

— W takim razie szukajcie go tutaj w obozie! — rozkazał kapitan. — Możliwe, że Indianie zapomnieli o nim w popłochu.

Tak też było istotnie. Mr Bopkins skrępowany powrozami, leżał na uboczu pod drzewem i szczękał zębami ze strachu, przysłuchując się strzałom karabinowym. Gdy ujrzał znów europejskie twarze, uradował się niezmiernie.

Lecz radość ta znikła niebawem. Żołnierze uwolnili go wprawdzie z więzów, lecz wzięli go w środek i z groźnymi minami zaprowadzili do kapitana, który zmierzył go surowym spojrzeniem.

Wahając się między obawą i nadzieją przebył drogę aż do miejsca postoju wozów. Nikt nie zwrócił się doń z życzliwym słowem. Tutaj zwycięzców powitano radosnymi okrzykami, lecz jankes wszędzie spotykał się z zimnymi i pogardliwymi spojrzeniami. Obaj inżynierowie i sir Bendix odwrócili się nawet doń plecami. Co więcej, gdy zamierzał zbliżyć się do swego wozu, pułkownik Iquite zastąpił mu drogę i rozkazał mu nie ruszać się z miejsca. Nie ulegało wątpliwości, że także jego towarzysze uważają go za jeńca!

W czasie drogi powrotnej zastanawiał się nieustannie, czy nie będzie najlepiej poprosić doktora i innych o przebaczenie i w ten sposób naprawić błąd. Lecz teraz, gdy spotkało go to upokorzenie, ocknęła się w nim duma. Poczuł się nietykalny, jako pełnomocnik Towarzystwa, więc krzyknął na pułkownika, tocząc groźnie oczyma:

— Ja protestuję, sir, przeciw takiemu postępowaniu! Gdy tylko wrócę do Nowego Jorku, zażądam przez poselstwo, by pana srogo ukarano!

Pułkownik kazał sobie te słowa przetłumaczyć Jasiowi, który właśnie nadbiegł, wiedziony nieprzezwyciężoną ciekawością. Następnie, nie mówiąc ani słowa skinął na peonów. W minutę później Mr Bopkins był na nowo związany. Położono go na ziemi między dwoma żołnierzami, którzy byli obowiązani go pilnować.

— Takiej bezczelności nie widziałem, jak długo żyję! — zawołał pułkownik, przystępując do doktora, któremu właśnie kapitan Artigas opowiadał o ostatnich epizodach zwycięskiej bitwy. — Zaiste, gdybym nie miał szacunku dla samego siebie, kazałbym tego bezczelnego zdrajcę smagać tak długo, dopóki by nie padł na kolana, błagając o łaskę!

Doktor z przestrachem dowiedział się o nowym wypadku i obawiał się, że obaj oficerowie stracą resztkę cierpliwości. Lecz kapitan uspokoił go.

— Senor Bergman — rzekł — słowo u mnie nie dym. Ten człowiek tym razem ujdzie z życiem, chociaż nie zasługuje zupełnie na względy. Lecz pan sam przyzna, że trzeba jednak go dotkliwie ukarać, aby wreszcie złamać jego zatwardziałość.

Doktor wzruszył ramionami i zamilkł. Spostrzegł, że dalsze prośby nic już nie pomogą.

Nie było obawy, by Indianie mieli znów rozpocząć atak. Przestrach z powodu poniesionej klęski musiał ich dręczyć jeszcze przez kilka dni. Mimo to trzeba było zachować przezorność i otoczyć obóz kołem straży, czuwającej nad ogólnym bezpieczeństwem.

Ponieważ tymczasem zapadła ciemność, zapalono ogniska. Znużeni żołnierze położyli się na ziemię i spożywali wieczerzę.

Po kolacji miano się zająć sprawą Mr Bopkinsa. Wszyscy żołnierze zebrali się razem, tworząc koło. Następnie pułkownik, jako przewodniczący, kazał przyprowadzić oskarżonego.

Lecz myliłby się ten, kto by sądził, że Mr Bopkins okaże skruszoną minę. Przeciwnie, był jeszcze bardziej zuchwały, niż kiedykolwiek i ledwie zobaczył doktora, wygłosił gwałtowny protest, który bezczelnością swoją przewyższał wszystkie dotychczasowe protesty; na koniec zagroził doktorowi dożywotnim więzieniem.

Świadkowie tej sceny z zasępionymi minami słuchali tych słów. Tylko doktor podniósł się z miejsca i oddalił się. Miał nadzieję, że Mr Bopkins skruchą swoją umożliwi mu prośbę o względy i łaskę. Teraz jednak spostrzegł, że ten człowiek jest już zupełnie stracony i że cała sprawa musi się potoczyć swoim własnym torem. Mimo to nie chciał być świadkiem upokorzenia jankesa, dlatego też oddalił się.

Sir Allan poszedł jego śladem. W czasie bitwy złowił jakiegoś nieznanego owada, który był dlań stokroć ważniejszy, niż dwudziestu Mr Bopkinsów.

Gdy jankes spostrzegł, że obaj panowie się oddalają, sądził, że to jest skutek jego zażartego protestu i fakt ten wytłumaczył sobie na swoją korzyść. Lecz niebawem miano go wyprowadzić z błędu. Gdy skończył mówić, pułkownik oświadczył mu przez tłumacza, że każe mu zakneblować usta, jeśli nie pytany powie jedno choćby słowo.

Mr Bopkins przestraszył się, lecz inni nie troszczyli się o to, a pułkownik zagaił obrady.

Przede wszystkim krótko przedstawił dotychczasowe zachowanie się jankesa, a na jego ucieczkę do Indian rzucił bardzo niekorzystne światło. Następnie oskarżony musiał wyznać wszystko, co zdradził Indianom, a obaj inżynierowie w interesie zarówno swoim jak i dr. Bergmana zażądali spisania protokołu z tych zeznań. Protokół ten miał być bronią w razie, gdyby South–American–Railway–Company wystąpiła przeciw nim na mocy protestów Mr Bopkinsa.

Trwało to dość długo, zanim uparty jankes zdecydował się podpisać własnoręcznie protokół. Ponieważ groźby pułkownika brzmiały prawie jeszcze groźniej niż starego kacyka, więc zgodził się ostatecznie.

Następnie postawiono pod głosowanie pytanie, co do winy oskarżonego. Jednomyślny sąd orzekł, że oskarżony jest winny zdrady wojennej i współdziałania w usiłowanym zamordowaniu wszystkich członków ekspedycji.

Mr Bopkins z rosnącym niepokojem przysłuchiwał się tym mowom. Z poważnych min sędziów wyczytał, że tym razem nie ma do czynienia z żartami, dlatego też począł próbować się bronić. Lecz jego wyjąkane słowa nie wzruszyły wcale sędziów i nie było już najmniejszej wątpliwości, że sprawa jego źle stoi.

Jęcząc i szczękając zębami, czekał końca obrad, które miały rozstrzygnąć kwestię kary.

Jego najczarniejsze obawy spełniły się. Sąd doraźny orzekł wyraźnie i stanowczo, że należy z nim postąpić jak ze zdrajcą i dezerterem.

Gdy oznajmiono mu wyrok i gdy prysła ostatnia nadzieja, zmiękł jego hardy upór i duma pełnomocnika Towarzystwa. Padł na kolana, przyczołgał się do obu oficerów i wśród łez począł ich błagać o łaskę. Niech go raczej zaprzęgną do wozu, jako bydlę pociągowe, on zniesie wszystko, lecz niech się nad nim ulitują!

Z niezgłębioną pogardą spoglądali oficerowie i żołnierze na tego nędznika wijącego się w piasku u ich stóp.

— Senores! — zawołał w końcu pułkownik. — Byłoby prawdziwą hańbą dla nas, gdybyśmy wykonali wyrok sądu doraźnego na tym podłym człowieku! Sąd doraźny przeznaczony jest dla mężczyzn, a nawet o zdrajcy i szpiegu należy myśleć, że weźmie na siebie skutki swego czynu. Lecz ten oto człowiek stoi jeszcze niżej niż najpodlejszy zdrajca. Co więcej, trudno by mi było znaleźć odpowiedni przykład podobnie nędznego tchórzostwa. Dlatego stawiam wniosek, aby karę zamienić na inną, lepiej odpowiadającą jego charakterowi. Z własnej woli uczynił się niewolnikiem Indian, a niewolnicy zazwyczaj noszą piętno swoich panów. Dlatego też niech nosi na sobie piętno tych czerwonych drabów, tym bardziej, że uczynił się dobrowolnie ich sprzymierzeńcem i podżegał ich przeciwko nam!

Szmer zadowolenia przebiegł przez szeregi żołnierzy. Niektórzy tylko starali się upierać przy karze śmierci.

Skoro Mr Bopkins spostrzegł ten nagły zwrot, wydał głośny okrzyk radości, po czym przyczołgał się na kolanach do tych niewielu, którzy upierali się przy wyroku. Ci jednak, gdy się do nich zbliżył, ze wzgardą kopnęli go nogą. Ostatecznie jednogłośnie przyjęto wniosek pułkownika.

Ponieważ Chiacutak właściwie należał do Caduvrów, przeto postanowiono zdrajcę napiętnować znakami tego szczepu. Mr Bopkinsa wzięto w środek koła i posadzono na pęku chrustu. Dwaj peonowie przytrzymali go mocno, trzeci zaś ogolił mu brodę i brwi niezbyt ostrą brzytwą. Delikwent towarzyszył tej operacji bardzo wyrazistą grą twarzy, lecz nie odważył się stawiać oporu z obawy, by sędziowie jeszcze bardziej się nie rozgniewali.

Z kolei miał otrzymać osobliwy tatuaż Caduvrów. Penowie spalili nad ogniem kawałek sadła tapira, po czym tłustą sadzą umieścili w słynnym cylindrze, który Jaś uratował i oddał prawowitemu właścicielowi. Po zmieszaniu sadzy z oliwą, jeden z żołnierzy, znający się na rzeczy, pomalował jankesowi pierś, ramiona i twarz przerażającymi ornamentami, ku nieopisanej wesołości wszystkich widzów.

Gdy Mr Bopkinsowi na koniec przylepiono pęk piór za uszami, wsadzono mu przemocą reprezentacyjny cylinder na głowę. Teraz jankes mógł udać się bez przeszkód do swego wozu wśród hałaśliwego śmiechu wszystkich obecnych, których gniew z powodu zdrady już minął. Nie próbujemy nawet opisać, wśród jakich uczuć i myśli zacny Mr Bopkins spędził noc. Nie zMrużył wcale oka aż do rana i życzył sobie, aby słońce nie wzeszło, zanim nie uwolni się od niepożądanych ozdób. W każdym razie poprzysiągł sobie, że nie prędzej opuści wóz, aż odzyska swój dostojny wygląd.

Nagle pojawił się w jego wozie Jaś. Dzielny ten chłopiec wciąż jeszcze czuł się winnym wobec jankesa z powodu mrówek. Poprzedniego dnia z cichym współczuciem przypatrywał się, jak go karano. Tej karze nie mógł przeszkodzić, choć w gruncie rzeczy uznawał, że jest słuszna. Teraz jednak, gdy wszystko minęło, postanowił dopomóc upokorzonemu człowiekowi.

Wśliznął się do jego wozu i przede wszystkim starał się pocieszyć go w strapieniu. Następnie przyrzekł mu, że zadba o środek, przy pomocy którego można będzie usunąć rysunki z piersi, ramion i twarzy.

Poszukawszy swego serdecznego przyjaciela Johna, Jaś poprosił go o flaszkę terpentyny, którą sir Bendix miał w swej skrzyni z chemikaliami. Wróciwszy z nią do Mr Bopkinsa, począł go oczyszczać.

Po dwugodzinnej pracy sadza ustąpiła prawie zupełnie. Jaś oczyścił także cylinder, chociaż ten utracił już prawie zupełnie swoją pierwotną elegancję.

W ten sposób zniknęły przynajmniej duchowe cierpienia jankesa. Lecz ich miejsce zajęły fizyczne dolegliwości. Terpentyna, którą Jaś nacierał skórę, wywołała bolesne swędzenie, tym trudniejsze do zniesienia, że tego dnia słońce zabłysło na niebie w pełnej okazałości. Z tego też powodu Mr Bopkins siedział w wozie znękany i milczący. Gdy później przyszedł doń doktor, aby go pocieszyć, odpowiedział mu niechętnym pomrukiem. Krótko mówiąc, nie myślał już wcale ani o protestach ani o zastrzeżeniach.



Rozdział XXV
Na śmierć i życie


Aby wykorzystać pomyślny czas po rozbiciu Indian, doktor kazał zwinąć obóz i rozpocząć dalszy marsz.

Niestety, znów się pojawiły gęste puszcze. Lecz zanim zaczęła się walka z nimi, dzielnym żołnierzom ukazał się w oddali radosny i niezmiernie piękny widok. Na północy, ponad ciemną zielenią lasów, sterczał nagi wierzchołek skalny, podobny do piramidy, wznoszącej się wśród piaszczystej równiny. Był to Cerro San Miguel, cel wyprawy.

Odległość do tego punktu mogła w prostej linii wynosić jeszcze trzydzieści kilometrów.

Ten kawał drogi był bardzo trudny do przebycia. Kraina była pokryta niezmiernie bujną roślinnością. Aby otworzyć drogę wozom, trzeba było obalać stare pnie drzew i przecinać niezliczone zwoje lian. Piły i topory ustawicznie pracowały w gęstwinie. Teraz dopiero nasi podróżnicy mogli w całej pełni ocenić straszną klęskę, jaką ponieśli Indianie. Gdyby nie ta klęska, ekspedycja nigdy nie mogłaby się zagłębić w lasy w obecności silnych nieprzyjacielskich oddziałów. Musiałaby załamać się mimo swoich repetowanych karabinów i wozu pancernego. W obecnych jednak okolicznościach Chiacutak dopiero po upływie trzech lub czterech dni mógł zebrać rozproszone oddziały i ściągnąć niezbędne posiłki. Z tego też powodu nie był w stanie skorzystać z jedynej sposobności, która mogła wyrównać różnicę uzbrojenia po obu stronach.

Biali pracowali dniem i nocą, wreszcie czwartego dnia dotarli do otwartej płaszczyzny, która się słała aż do Cerro San Miguel. Ten miał kształt regularnego stożka i był pokryty wątłą trawą, która nie mogła bujnie się rozwinąć na skalistym podłożu.

— Teraz jeszcze dwa dni — zawołał doktor na ten widok — a moja maszyna będzie na szczycie! Wówczas może się zjawić nie pięć tysięcy ale pięćdziesiąt tysięcy czerwonoskórych!

— Caramba! — krzyknął zdumiony pułkownik. — Pańska maszyna ma wartość całego korpusu armii! Muszę się przekonać na własne oczy, senor Bergman, zanim będę mógł w to uwierzyć!

Doktor nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się tajemniczo.

Ponieważ wszyscy byli mocno znużeni, dlatego jeszcze przed południem rozbito obóz, który leżał mniej więcej pośrodku między puszczą a Cerro San Miguel. Wszyscy byli w radosnym usposobieniu. Gdy nastał gorący i pogodny wieczór, dały się słyszeć wesołe piosenki kastylijskie.

Najszczęśliwszy ze wszystkich był stanowczo sir Bendix. Miał bardzo bogaty zbiór owadów, a do stu nowoodkrytych gatunków zabrakło mu tylko jednego!

Następny dzień miał przynieść poważny zwrot w położeniu naszych podróżników.

Karawana nie była jeszcze nawet od godziny w drodze, gdy nagle nadjechał na koniu jeden z żołnierzy i oznajmił, że lasy znów ożyły. On sam i jego towarzysz w różnych punktach zarośli widzieli indiańskich szpiegów. Towarzysz jego pozostał, aby dalej obserwować czerwonoskórych.

Wkrótce na spienionym rumaku nadjechał drugi wywiadowca z podobną wieścią. Po dziesięciu godzinach jeden z peonów przyniósł zupełnie pewną wiadomość, że Indianie znów gotują się do walki. Na zachodzie odkrył wielkie oddziały czerwonoskórych, którzy zbliżali się pospiesznym marszem.

— Teraz trzeba zwyciężyć albo zginąć — rzekł doktor do obu oficerów. — Chiacutak wyciągnął odpowiednie wnioski z ostatniej walki i teraz wraca z podwójną lub potrójną siłą. Za pierwszym razem mogliśmy się obronić przed hordą Indian, lecz tym razem oni nas zgniotą, jeśli na czas nie uda się nam umieścić mojej maszyny na szczycie góry.

— Czy to konieczne? — spytał pułkownik.

— Bezwarunkowo! Tutaj na równinie może rozwinąć zaledwie setną część swej siły i byłaby tylko kosztowną zabawką.

— Hm — Mruknął pułkownik — to zadanie nie lada, wtoczyć ją na Cerro! Nachylenie stoku wynosi jakieś czterdzieści stopni! Konie nam padną z nadmiernego wysiłku.

— Gdyby nawet sto koni miało paść, maszyna musi się znaleźć na szczycie! — zdecydowanym głosem rzekł doktor. — A stanie się to jeśli pan będzie przez jakiś czas trzymał Indian w przyzwoitym oddaleniu. Niech mi pan dopomoże tylko w tym ostatnim wypadku !

— Jak długo senor Bergman? — spytał kapitan Artigas.

Doktor zastanawiał się przez chwilę.

— Najmniej dwanaście godzin — rzekł. Nieustraszony żołnierz zmarszczył czoło.

— Pan nie żąda drobnostki, senor — zawołał. — Gdybyśmy mieli przynajmniej suchą porę roku! W takim wypadku moglibyśmy podpalić pampasy i tym sposobem przepłoszyć czerwonoskórych. Lecz obecnie trawy są soczyste i na próżno tylko psulibyśmy zapałki. W obecnych warunkach walka przeciągnęłaby się aż do nocy i dopiero wtedy przegralibyśmy. Czerwonoskórzy całymi tuzinami czołgaliby się wśród wysokiej trawy i uderzyliby na nas, zanim zdołalibyśmy podnieść ramię do obrony.

— Nie ma nawet chrustu — biadał pułkownik — którego ogień mógłby nam dostarczyć niezbędnego oświetlenia! Nie mam nadziei, by wynik mógł być szczęśliwy!

Kapitan Artigas mężnie i dumnie podniósł głowę.

— Co do nas, uczynimy wszystko co możliwe, aby jak najdłużej powstrzymać nieszczęście. Może pan na to liczyć, senor Bergman!

— Jestem o tym najgłębiej przekonany — odparł doktor i serdecznie uścisnął dłonie obu żołnierzom. — Prócz tego może uda mi się usunąć pańską troskę co do oświetlenia.

— Tym lepiej! — rzekli obaj żołnierze. — A teraz niech pan nam powie, na co mamy głównie zwracać uwagę.

— Indianie przede wszystkim nie śmią zawładnąć szczytem góry.

— To wiemy.

— Prócz tego dziś rano wysłałem jednego żołnierza do podnóża góry, który mi przyniósł upragnioną wiadomość, że tam jest małe rozlewisko. Musimy więc zapewnić sobie połączenie między tym rozlewiskiem a szczytem, tak długo przynajmniej, dopóki balon nie zostanie napełniony.

— Rozumiem — odparł kapitan Artigas. Skoro zatem balon wzniesie się w powietrze, możemy w razie niebezpieczeństwa porzucić nawet wóz pancerny?

— Możecie to uczynić, gdyż wówczas amunicja będzie prawdopodobnie zupełnie wyczerpana. Obawiam się w ogóle, że nasze zapasy amunicji są zbyt skąpe.

— To prawda, niestety — potwierdził kapitan. — Tam na dole, koło Cerro Cristian, strzelaliśmy zanadto w powietrze, aby nastraszyć Indian, stąd też musimy oszczędnie się obchodzić z tymi kilku ładunkami, które nam pozostały. Lecz nie troszcz się, kochany doktorze, o te drobnostki. Staraj się tylko, aby maszyna wydostała się na szczyt, o innych sprawach my już pomyślimy.

Podali sobie jeszcze raz dłonie. Było to nieme przyrzeczenie, że każdy z nich wytrwa do ostatniego tchu na swoim stanowisku, a także, że jeden pokłada w drugim bezgraniczne zaufanie. Następnie rozeszli się i każdy udał się do swojej pracy.

Kapitan Artigas zwołał swoich żołnierzy i w krótkich słowach przedstawił im obecne położenie, jak również zadanie, które mają spełnić. Następnie ruszył w drogę na czele swej kolumny jeźdźców, aby powstrzymać napór Indian. Po upływie pół godziny pozostali usłyszeli w zachodniej i południowej stronie żywy ogień karabinowy. Mr Bopkins pod wpływem zniechęcenia do świata i do ludzi pojechał naprzód i siedział właśnie samotnie na szczycie Cerro San Miguel. W oddali widział zwinne postacie, które się wzajemnie ścigały. Potyczka jazdy trwała.

Pułkownik dojechał tymczasem do rozlewiska i ustawił wozy w kształcie koła. Tylko maszyna dra Bergmana pozostała na zewnątrz. Wóz z balonem stał tuż nad wodą.

Pozostało trzydziestu żołnierzy, którzy mieli pomagać peonom. Pułkownik kazał im zsiąść z koni i wykopać dookoła wozów podwójny pierścień rowów strzeleckich.

Tymczasem peonowie sprzęgli podwójny szereg koni i popędzili je na szczyt Cerro San Miguel i z powrotem na dół, aby je zapoznać z zadaniem. Chodziło o to, aby w najważniejszej chwili nie zaczęły się płoszyć i stawać dęba. Gdyby kosztowna maszyna się przewróciła, mogłaby się tak uszkodzić, że stałaby się zupełnie nieużyteczna. A w tym wypadku los ekspedycji byłby przypieczętowany.

Zaprzężono konie do wozu. Początkowo szły pampasem, a potem poczęły się wspinać po stromym stoku na szczyt Cerro San Miguel. Droga nie była tu wprawdzie zbyt wyboista, lecz wóz kołysał się silnie wskutek szybkiego ruchu. Doktor, który przypatrywał się temu z dołu, obawiał się przez chwilę, że jego maszyna się wywróci i rozbije w drzazgi. Lecz właśnie to szarpanie uchroniło ją od upadku i na koniec szczęśliwie dostała się na szczyt.

Doktor wraz z dwoma inżynierami przybiegł szybko i odśrubował boczne, drewniane ścianki, które zakrywały maszynę. Zbadał jej wnętrze, lecz nie odkrył nic podejrzanego. Teraz chodziło o to, aby pomocnikom objaśnić wynalazek.

Tymczasem Jaś i sir Bendix zajęci byli inną robotą. Zbudowali latawiec, który był większy i lżejszy, niż poprzedni. Po chwili przyszedł do nich doktor i przymocował druty.

Po upływie godziny zerwał się wiatr, dość silny, aby móc unieść latawiec w powietrze. W międzyczasie linia bojowa zbliżyła się do góry. Było rzeczą widoczną, że żołnierze zmagają się z przeważającymi siłami i pod ich naporem musieli się cofnąć.

Doktor idąc powoli na szczyt, kilkakrotnie z głęboką troską spojrzał na walczących. Lecz na razie nie mógł przyjść im z pomocą. Całą uwagę skupił na latawcu, którego sznur druciany trzymało w ręku kilku peonów, stojących na szczycie góry. Doktor kazał im drut przywiązać do tylnego koła wozu, po czym połączył przewód z telegrafem iskrowym. Następnie usiadł na krzesełku polowym i drżącymi ze wzruszenia rękami nadał w przestworza następującą depeszę:

— Dotarliśmy szczęśliwie na szczyt Cerro San Miguel. Czy może pan wysłać mi prąd?

Upłynęła długa jak wieczność minuta, po czym przyszła odpowiedź:

— Wszystko gotowe. Za pięć minut służę! Głośny okrzyk radości wydarł się z piersi inżynierów, kamień młyński spadł z ich serc!

Doktor szybko przyśrubował przewody do innych części maszyn. Następnie oczy wszystkich z wytężeniem poczęły obserwować skalę woltomierza.

Po chwili wskazówka poruszyła się i po kilku wahaniach stanęła na cyfrze pięciu tysięcy.

Obaj młodzi inżynierowie ze zdumieniem spojrzeli na szefa. Ten uśmiechnął się spokojnie i rzekł: — Tak jest istotnie, jak przypuszczałem. Nasz aparat jest za skromny, aby chwytać całą wysłaną nam energię. Lecz to, czego dostarcza, wystarczy, aby wytworzyć wodór dla naszego balonu. Balon uniesie w powietrze specjalnie skonstruowany aparat, który dostarczy mi dość silnego prądu dla moich celów.

Po tych słowach otworzył dolną komorę wozu i wydobył zwój kabli, których koniec przymocował do aparatu. Następnie zwój potoczył się po stoku góry i zatrzymał się u jej podnóża. Doktor udał się tam i drugi koniec kabla przyśrubował do aparatu, rozkładającego wodę na pierwiastki, który natychmiast zaczął pracować. Wodór potężnymi falami począł się podnosić i napełniać balon, który pęczniał i wzdymał się coraz bardziej.

Był czas najwyższy! Bój już się toczył w pobliżu!

Trzydziestu peonów, którzy się połączyli ze swoimi towarzyszami, zostało przyjętych z entuzjazmem, jako posiłki niezmiernie pożądane.

Indianie rzucali się raz za razem do szturmu, nie troszcząc się ogromnymi stratami, wyrządzanymi kulami żołnierzy kapitana Artigasa. Ich niesłychane męstwo i pogarda śmierci napełniała zdumieniem nawet samego kapitana. Jego ludzie byli już w najwyższym stopniu wyczerpani, więc pytał się samego siebie, jak długo jeszcze mogą stawiać opór.

Lecz jeszcze raz można było przerwać bitwę. Czerwonoskórzy wojownicy dostali się w pole ostrzału karabinu maszynowego. Pułkownik, który siedział na wieży pancernej, lepiej umiał ocenić przewagę takiej świetnej broni niż doktor. Jego sokole oko poznało natychmiast słabe miejsce w szeregach strzelców, więc skierował tam ogień, aby nie dopuścić do przełamania linii. Walka toczyła się w ten sposób bez rozstrzygnięcia aż do południa.

A teraz w kilku słowach wyjaśnimy konstrukcję maszyny doktora.

Słynny fizyk Hertz wykazał, jak wiadomo, że każde wyładowanie elektryczne jest punktem wyjścia dla fal, które rozchodzą się w przestrzeni, jak fale świetlne. Próby, związane z tym odkryciem, umożliwiały na przełomie XX wieku wynalezienie aparatu do telegrafii bezprzewodowej.

Wielu ludzi żywiło na tej podstawie nadzieję, że niebawem będzie można wysyłać do odległych miejscowości energię elektryczną bez pośrednictwa metalowych przewodników. Lecz do tego była jeszcze daleka droga. Dużo wody upłynęło, zanim uczony niemiecki dr Bergman zdołał wynaleźć sposób przenoszenia prądu o wysokim napięciu. Ten genialny wynalazek postanowił wykorzystać przy budowie linii kolejowej Matto Grosso Plata.

Obfite zasoby wodne prowincji boliwijskiej Cochabamba zamieniono w energię elektryczną i skierowano na jeden ze szczytów górskich Santa Cruz.

Tutaj zamieniono ją według systemu dra Bergmana w prąd o niezwykle wysokim napięciu, którego fale za pomocą specjalnie skonstruowanych reflektorów wysyłano dalej w kierunku Cerro San Miguel, gdzie maszyna dra Bergmana wytwarzała równoległy prąd o niesłychanej sile. Maszyna ta składała się przede wszystkim z odbieracza, który chwytał wysłaną mu energię. W drugiej części maszyny, w transformatorze, energia ta, według potrzeby, mogła się przemienić w prąd o wysokim napięciu albo też w trzeciej części ulec dalszej przemianie, która właśnie dowodził, jak cudowny i genialny był wynalazek dra Bergmana. Działanie tej trzeciej części poznamy niebawem.



Rozdział XXVI
Czarodziejskie światło


Wróćmy do ludzi, którzy stali dokoła balonu, obserwując niecierpliwie, jak się jego powłoka powoli napełnia. Gdy ciemności zapadły był zaledwie do połowy napełniony i trzeba było czekać co najmniej dwie godziny, zanim będzie gotowy do napowietrznej podróży. W każdym razie doktor mógł już teraz dopomóc nieco znużonym obrońcom obozu. Wrócił na szczyt Cerro San Miguel i część prądu wpuścił do reflektora, który był umieszczony na przedniej części maszyny. Działanie było prawie natychmiastowe.

Chiacutak umyślnie nie rozpoczął ataku od razu wszystkimi siłami. Wiedział, że jego wojownicy niewiele wskórają wobec dalekosiężnych karabinów białych, jak długo ci mogą spokojnie i bez przeszkody celować. Z tego też powodu postanowił w miarę możliwości znużyć wrogów. W nocy mógł swoje rezerwy rzucić na wycieńczonych żołnierzy, którzy w ciemnościach nie będą w stanie odróżnić celu, a tym samym muszą szybko ulec w walce wręcz.

Skoro słońce skłoniło się ku zachodowi, obaj inżynierowie spostrzegli ze szczytu góry, że z ciemnych głębin lasu wyłaniają się przerażająco wielkie tłumy, które biegną cwałem w kierunku pola walki. Lecz w tym momencie wmieszał się doktor, który przeczuł tego rodzaju rozwój wypadków i puścił w ruch reflektor.

Indianie, którzy byli już pewni zwycięstwa, spostrzegli nagle z przerażeniem oślepiający stożek światła, które oświetlało olbrzymie przestrzenie równiny. W zabobonnym strachu wyobrazili sobie, że jakiś przepotężny demon przyszedł z pomocą białym wrogom. Ogarnęło ich straszliwe przerażenie. W dzikim popłochu, w bezładnym chaosie, poczęli uciekać na wszystkie strony. Ogień białych, który osłabł, teraz wzmógł się znacznie i raził szczególnie tych, którzy właśnie się znajdowali w oświetlonym polu.

Przez jakiś czas zdawało się, że sam reflektor starczy, by wszystkich Indian zmusić do ucieczki. Lecz Chiacutak nie dał się tak łatwo oszukać, a ponieważ kapitan Artigas nie mógł ze swoimi znużonymi żołnierzami go ścigać, udało mu się znów zebrać swoje zastępy.

Głucho zagrały w oddali rogi, w które stary kacyk kazał dąć, aby swoim wojownikom oznaczyć punkt gdzie się mają zebrać. Za pomocą gróźb i zachęcających mów udało mu się opanować ich trwogę i nakłonić do odwrotu. Co więcej umiał nawet znaleźć wyjaśnienie dla tego niesamowitego światła, które czerwonoskórzy przynajmniej częściowo pojęli.

To zmniejszyło ich niewiarygodną trwogę. Wkrótce zdołali nawet wykorzystać pewną okoliczność. Oto zauważyli, że ogień nieprzyjaciół skierowany jest tylko na te oddziały, które stoją w świetle; ci wojownicy musieli się rzucić na ziemię, chcąc ujść morderczym kulom, gdy tymczasem ich towarzysze, znajdujący się w ciemnościach, mogli bez przeszkód posuwać się naprzód.

To było powodem, że żołnierze, którzy już z ulgą odetchnęli, ujrzeli nagle znów wrogów tuż przed sobą, więc musieli, zaciskając zęby, nabijać karabiny i strzelać, a także coraz dalej i dalej cofać się; bardziej węższe stawało się ich koło.

Wreszcie wycofali się aż do rowów strzeleckich. Doktor już nie miał potrzeby poruszać reflektora. Mały obóz leżał w środku koła świetlnego u stóp góry, a dokoła było pole ostrzału, oświetlone na przestrzeni trzystu kroków.

Osobliwą i dla obu oficerów wprost niezrozumiałą okolicznością było to, że czerwonoskórzy całą swoją wściekłość skierowali przeciwko wozom u podnóża góry, a o łup na szczycie góry zdawali się zupełnie nie troszczyć. Gdyby ze wszystkich stron zaatakowali górę, byłoby dla obrońców mimo całego męstwa niemożliwą rzeczą utrzymać się na dole nad rozlewiskiem.

Powód był dwojaki.

Przede wszystkim Indianie mimo wyjaśnień wodzów nie dowierzali reflektorowi i nie mieli ochoty się przekonać, czy ten płomień zapaliły ręce ludzi czy demonów. Chiacutak zaś z drugiej strony tym razem nie miał jeńca który by mu zdradził słabe strony przeciwników. Ponieważ wiedział doskonale, jak niebezpieczny jest balon i zauważył, że ta latająca kula na nowo jest napełniona, doszedł do przekonania, że w razie jej zniszczenia nieprzyjaciele muszą bezwarunkowo zginąć.

Z tego też powodu rozpoczął generalny atak na wozy.

Na razie położenie białych było krytyczne. Żołnierze niedługo jeszcze bronili się z rowów strzeleckich, gdy nagle, karabin maszynowy zamilkł, bo zabrakło amunicji. Indianie podsunęli się tak blisko, że strzałami razili już konie, stojące poza wozami. Ranne zwierzęta rzucały się jak szalone i szerzyły wśród pozostałych popłoch. Ludzie stojący dokoła balonu obawiali się ustawicznie, by nie zostali stratowani kopytami.

Wówczas jeden z inżynierów zdecydował się przerwać wytwarzanie wodoru, chociaż balon był dopiero w jednej trzeciej napełniony. Powiedział sobie, że w tym stanie może wysłać w górę przynajmniej odbieracz fal elektrycznych i utrzymać go przez kilka godzin, gdy tymczasem byłoby rzeczą nader wątpliwą, czy zdołaliby go zanieść na górę, gdyby jeszcze dłużej pozostali na tym miejscu.

Inżynier zawiadomił o tym pułkownika i skinął na peonów, aby balon wynieśli na wysokość góry. Ci byli już wyćwiczeni w tym i z zimną krwią wytrawnych robotników przystąpili do pracy.

Ledwo czerwonoskórzy spostrzegli, że owa straszliwa latająca kula lada chwila może im uciec, z dzikim rykiem rzucili się na rowy strzeleckie.

Kapitan Artigas szybko wezwał do odwrotu swoich żołnierzy, którzy cofnęli się za ,wozy, skąd mogli się bronić przed napierającą falą nieprzyjaciół. Dowódca ich zdawał sobie doskonale sprawę, że ten ostatni szaniec może się utrzymać tylko kilka Szybko kazał odsunąć kilka wozów. Wówczas jego żołnierze się cofnęli i batami uderzyli konie, które skoczyły w wyłom. Rozjuszone zwierzęta rzuciły się na Indian, którzy właśnie atakowali z ogłuszającym wrzaskiem radości, pewni zwycięstwa. W następnym momencie dokoła wozów utworzył się rozszalały chaos spłoszonych koni i wrzeszczących, biadających lub przeklinających ludzi. Nie można sobie wyobrazić nic dzikszego i bardziej przerażającego.

Dla białych była to niezmiernie oczekiwana pauza, mogli bowiem tymczasem pobiec za balonem, który dotarł już do polowy wysokości Cerro San Miguel. Tutaj przystanęli, aby przyjąć Indian, jeśli tylko ochłoną z przerażenia i znów rzucą się naprzód do ataku.

Lecz ta przerwa trwała dłużej, niż się spodziewali. Indianie przede wszystkim rzucili się na wozy i zapasy pozostawione przy rozlewisku i jak szaleńcy poczęli wszystko rozbijać. Nawet żelazne płyty wagonu pancernego poczęły ustępować pod ich wściekłymi ciosami. Dopiero gdy Chiacutak wysłał posłańca, który ich surowo zgromił z powodu zwłoki, przypomnieli sobie właściwe zadanie i zaczęli atakować stok góry.

Balon tymczasem szczęśliwie dostał się na szczyt góry. Doktor z westchnieniem ulgi przymocował do dolnego pierścienia siatki, aparaty odbiorcze. Lina poczęła się szybko odwijać od kołowrotka. Balon wzbił się w przestworza i wkrótce nie można go było odróżnić od zachmurzonego nieba.

Teraz doktor dał umówiony sygnał. Wszyscy dzielni obrońcy, ledwo dysząc ze znużenia, rzucili się na ziemię na płaskim szczycie góry. Lufy ich karabinów sterczały nad stromym zboczem. Huknęły wystrzały. Amunicja była już na wyczerpaniu, co więcej, niektórzy z dzielnych żołnierzy, wystrzeliwszy ostatnią kulę, trzymali w garści ciężki pałasz, chcąc życie sprzedać jak najdrożej.

Lecz los miał im oszczędzić tej ostatniej, strasznej walki.

Ledwie odwinęła się zupełnie lina na której się unosił balon, gdy nagle doktor zamknął dźwignię, łączącą przewodniki odbieracza z maszyną. Następnie trzej inżynierowie znów pochylili swe głowy nad woltomierzem, którego wskazówka szybko poczęła się posuwać, aż wreszcie stanęła na cyfrze sto tysięcy. Maszyna skoncentrowała w sobie prawie całą tę potężną energię elektryczną, którą wysłano z Andów!

Dr Bergman szybko zamknął i otworzył kilka innych dźwigni i zasuwek. Wówczas ze środka tajemniczego wozu wysunął się w górę pewnego rodzaju maszt żelazny, który na szczycie miał ołowiany cylinder o średnicy dwudziestu centymetrów i potrójnej długości.

Cylinder ten unosił się na wysokości mniej więcej dwudziestu metrów ponad wozem. W środku biegł dokoła otwór szerokości palca, z którego strzelały jaskrawe promienie świetlne.

Zdawało się, że we wnętrzu podwójnego cylindra znajduje się potężna lampa łukowa, której oślepiająca jasność rozlewa się na wszystkie strony w kształcie kręgu.

Kręcąc śrubą, można było otwór w cylindrze zniżyć, skutkiem czego z kręgu świetlnego powstał stożek światła, którego promienie padały dokoła na stoki góry, gdy tymczasem ludzie na szczycie góry byli pogrążeni w ciemnościach.

Teraz doktor rozejrzał się uważnie dokoła, chcąc się przekonać, czy któryś z jego ludzi nie został porażony światłem. Dopiero gdy się pod tym względem uspokoił, krzyknął do nich silnym głosem:

— Nie ruszajcie się z miejsca, jeśli wam życie miłe!

Po tych słowach nacisnął jakąś sprężynę w maszynie. Oślepiający stożek świetlny znikł, lecz na jego miejscu poczęła działać jakaś tajemnicza siła, tak straszna, że nadsłuchującym ludziom krew ścięła się prawie w żyłach.

Reflektor jeszcze oświetlał znaczną część stoku góry, więc można było spostrzec, że Indianie już przebyli dwie trzecie tej przestrzeni. Nagle ci, co byli na przedzie jak gdyby nadnaturalną siłą porażeni, wyciągnęli w biegu zdrętwiałe ramiona i runęli na ziemię. W następnej sekundzie biegnących poza nimi, spotkał taki sam los — a potem jeden szereg Indian za drugim padał pokotem, aby się już więcej nie podnieść. Coraz dalej i głębiej biegła ta potworna, niewidzialna potęga, która gasiła wszelkie życie. Dosięgła podnóża góry, a potem poczęła szaleć na równinie, posuwając się coraz dalej. Oślepiający blask reflektora pozwalał widzom obserwować straszliwe skutki nieznanej siły.

Jeszcze nie upłynął nawet kwadrans, a zdawało się, że na równinie ani jeden czerwony wojownik nie pozostał przy życiu. Leżeli oni w okropnym bezładzie porozrzucani na stoku góry i na pampasie. Broń wypadła z ich rąk. Tam, gdzie niedawno rozlegały się radosne okrzyki zwycięstwa, teraz panowało milczenie śmierci.

— Straszne! — wykrzyknął pułkownik i z przerażeniem spojrzał na człowieka, który jednym poruszeniem sprężyny mógł zabić tysiące ludzi.

Kapitan Artigas i inni byli niemniej wstrząśnięci tym okropnym zjawiskiem.

— Uspokójcie się, moi panowie! — zawołał doktor z pogodnym uśmiechem na ustach. — To wszystko nic nie zaszkodzi naszym czerwonym przyjaciołom. Oni są tylko porażeni na przeciąg kilku godzin, zależnie od tego, czy znajdowali się bliżej czy dalej od mej maszyny.

— Dzięki Bogu, że pan nas tym pocieszył — odparł pułkownik, ścierając sobie zimny pot z czoła. — Jestem wprawdzie starym żołnierzem, lecz tego straszliwego kwadransa nie zapomnę nigdy!

— Ma pan słuszność — rzekł kapitan Artigas. — Jestem przyzwyczajony od młodości do walk i bitw, przeżyłem dużo okropnych chwil w niezliczonych wyprawach na Indian, ale ten widok był niemożliwy do zniesienia nawet dla zahartowanych wilków z pampasów! Ludzie padali, jak kłosy pod kosą żniwiarza, a przy tym tak cicho, tak bez widocznej przyczyny, jak gdyby sąd ostateczny nastał! Niechże pan nam wreszcie wyjaśni, co jest przyczyną tego przerażającego zjawiska. Może pan nam to śmiało powiedzieć, bo nie sądzę, by obecnie ktokolwiek odważył się nie dowierzać pańskim słowom i wątpić w pański geniusz.

— O, proszę bardzo, niech mnie pan nie zawstydza! — odparł doktor. — Wpadłem tylko na dobry pomysł, na który stu innych ludzi łatwo mogło wpaść. Wyjaśnienie jest bardzo proste.

Opisał swoją maszynę i jej działanie, co już znamy, po czym tak mówił dalej:

— Jeśli otrzymaną energię skieruję do trzeciej części mej maszyny wówczas wynaleziona przeze mnie lampa na szczycie masztu może wytwarzać albo zwyczajne białe światło albo też według życzenia pewnego rodzaju czarne promienie o niezwykłych właściwościach, do których odkrycia doszedłem na podstawie następującego rozumowania. Dawno już spostrzeżono, że długotrwałe oświetlanie za pomocą lampy łukowej wywołuje niekiedy — podkreślam: tylko niekiedy! — ciężkie zapalenie oczu lub nawet uszkodzenie mózgu. Zazwyczaj przypisywano działanie to okoliczności, że owe lampy łukowe wysyłają szczególnie wielką ilość fioletowych i ultrafioletowych promieni, które wywołują znaczne przemiany chemiczne. Lecz te promienie właściwie tylko niszczą tkanki organiczne, podobnie jak promienie Röntgena, tak, że mi nie wystarczały do bezpośredniego wyjaśnienia owych porażeń mózgowych i nerwowych. Zarazem uderzyło mnie to, że małe żyjątka, np. mrówki, okazują osobliwy niepokój we fioletowym świetle i zdawało mi się, że to musi mieć przyczynę nie tylko chemiczną ale i fizjologiczną.

Nagle sir Allan sięgnął szybko ręką do kieszeni i wydobył swój obszerny notes. Dotychczas dość obojętnie przysłuchiwał się wyjaśnieniom doktora, lecz gdy teraz kolej przyszła na owady, uczuł nagle nieprzezwyciężone zainteresowanie dla odkrycia dra Bergmana i począł spiesznie pisać w swej książeczce.

Gdy dr Bergman spostrzegł ten niespodziewany zapał, lekki uśmieszek przesunął się po jego ustach i tak mówił dalej:

— Rozpocząłem długie i żmudne badania nad najrozmaitszymi źródłami światła i po wieloletnich trudach udało mi się wykazać, że owo porażenie systemu nerwowego występuje wskutek domieszki pewnych obcych ciał w błękitnym świetle. Lecz nie tylko to! Skonstruowałem aparat, a jeśli wolicie to lampę, która wytwarzała wyłącznie tylko promienie, działające na system nerwowy. Przy silnym prądzie elektrycznym promienie te były tak intensywne, że mogły system nerwowy człowieka i wielkich ssaków na miejscu obezwładnić, a przy dłuższym działaniu zupełnie zniszczyć i sprowadzić śmierć. Stąd też ostrzegałem panów, abyście się spokojnie zachowywali.

Spośród przysłuchujących się tylko dwaj asystenci byli dość wykształceni, aby te wyjaśnienia należycie zrozumieć. Inni z podziwem potrząsali głowami, a wśród peonów i żołnierzy niektórzy może nawet uważali doktora za potężnego czarodzieja, którego rozkazów słuchają piekielne moce.

Dr Bergman przerwał działanie lampy w ołowianym cylindrze i zapalił łukową lampę, która miłym, łagodnym i jasnym światłem oblała całe Cerro San Miguel i kawał pampasów. Następnie wszyscy rzucili się na zapasy żywności, uratowane przed zwierzęcą żarłocznością Indian, i zaspokoili dotkliwy głód. Czas był najwyższy gdyż pusty żołądek, po długotrwałych trudach i walkach, Mruczał nie na żarty.

Wkrótce potem członkowie ekspedycji zauważyli, że przepowiednia doktora zaczyna się urzeczywistniać. Jeden Indianin za drugim począł się podnosić z ziemi, budząc się z letargu. Każdy z nich przez kilka chwil patrzył błędnie przed siebie, a potem z dzikim przerażeniem rzucał się do ucieczki, albowiem widział, że cały obszar ziemi dokoła zasłany jest rzekomymi trupami towarzyszy.

Zwycięscy biali ze szczytu góry z wesołą ciekawością obserwowali to nigdy nie widziane widowisko i raz za razem wybuchali głośnym śmiechem, gdy ten lub ów spośród przebudzonych w sposób zbyt komiczny się zachowywał i najdziksze skoki wykonywał.

Liczba nieprzyjaciół leżących na polu walki zmniejszała się z każdą chwilą. Gdy zaświtał poranek leżało tylko kilka tuzinów wojowników na zboczach góry.

Doktor kazał spośród nich związać kilku, którzy mu się wydawali kacykami. Mieli oni mu służyć jako zakładnicy i pośrednicy pokojowi między czerwonoskórymi a białymi. Z wyjątkiem tych niewielu i poległych 2 marca rano w okolicy nie było widać ani jednego Indianina.

Zwycięstwo było zupełne. Lecz biali na razie nie mogli myśleć o świętowaniu. Z wozów pozostały tylko bezużyteczne szczątki, amunicja stopniała niemal od zera, a przede wszystkim brakło żywności. Trzeba było jak najprędzej postarać się o żywność, dopóki Indianie przygnębieni byli klęską. Mimo wszystko było możliwą rzeczą, że Chiacutak znów ich zgromadzi i poprowadzi do walki.

Około trzydziestu żołnierzy zabrało całą amunicję i udało się pieszo do małego słodkowodnego jeziorka na północ od Cerro San Miguel. Tutaj rozpoczęli połów ryb przy pomocy najrozmaitszych narzędzi i rzeczywiście udało im się wieczorem przywieźć do obozu pokaźny łup. Część upieczono natychmiast na wieczerzę, część uwędzono i schowano na wypadek potrzeby.

Oddział jeźdźców wyruszył w poszukiwaniu koni które zbiegły w czasie nocnych walk. Udało im się jednak tylko część schwytać: większość rozproszona po lasach, nie pojawiła się już więcej i przepadła na zawsze.

Doktor wysłał dwóch Indian, którzy mieli staremu kacykowi przedłożyć warunki pokojowe. Wrócili po trzech dniach i oznajmili, że Chiacutak ma zamiar przybyć niebawem. Stary wódz przekonał się, że męstwo jego wojowników jest złamane na długi czas, jeśli nie na zawsze, stąd też okazał się skłonny do rozpoczęcia układów. Zapewniono mu zupełne bezpieczeństwo i nietykalność, czemu zaufał.

Układy nie trwały długo. Jedynym żądaniem białych było to, by żaden czerwony wojownik nie zbliżał się w przyszłości więcej, niż na jeden dzień marszu, do Cerro San Miguel, a Chiacutak nie miał żadnego powodu, by żądanie to odrzucić.

W ten sposób zawarto pokój z nim samym i z kilku jego wodzami, po czym odeszli wszyscy, a także i jeńcy.

Zanim stary kacyk zniknął wśród zielonych zarośli puszczy, odwrócił głowę raz jeszcze i rzucił długie spojrzenie na górę, u której stóp rozstrzygnął się los jego ludu.

Straszliwa nienawiść żarzyła się w tym spojrzeniu. Lecz widniało w nim także coś, jak gdyby podziw dla śmiałej garstki białych pionierów, którzy potęgą swego ducha zdobyli dla cywilizacji ostatni zakątek południowoamerykańskiej ziemi. Ponad szczytem Cerro San Miguel unosił się balon, jak gdyby symbol zwycięstwa — niemy, a jednak tak wymowny świadek przewagi białej rasy.

Chiacutak wolnym krokiem i ze spuszczoną głową wszedł do lasu. Nie ujrzał go odtąd nikt.

W obozie dra Bergmana panował ożywiony ruch. Już na pierwszą wieść o tym, że ekspedycja szczęśliwie dotarła na szczyt Cerro San Miguel, wyruszyły z San Jose znaczne oddziały budowlane, aby dostarczyć szyn z rzeczonego miasta przez północną część Gran Chaco.

Wkrótce potem mógł don Rocca donieść z Yuquirendy, że południowy oddział budowlany dotarł do Yuquirendy i że na Rio Pilcomayo urządzono regularną żeglugę parową między Rio Plata i Buenos Aires. Teraz już można było bez zwłoki rozpocząć budowę linii kolejowej Matto Grosso — Plata.

Doktor i obaj jego asystenci mieli dużo roboty. Doktor wziął na siebie zadanie wysyłania do oddziałów budowlanych energii elektrycznej, dostarczonej mu z Andów. Za pomocą tej energii można było uruchomić pociągi z materiałami, warsztatami, maszynami i narzędziami.

Obaj oficerowie i żołnierz spędzali czas na polowaniu i rybołówstwie. Ponieważ pogoda była piękna, przeto łup był obfity. Jaś piekł i gotował w nowo urządzonej kuchni od rana do wieczora, jak gdyby swą sztuką chciał sobie zasłużyć na nieśmiertelność.

Sir Allanowi udało się wynieść cało drogocenny zbiór z zamętu bojowego i umieścić na szczycie Cerro San Miguel. Teraz mógł bez przeszkody rozkoszować się widokiem swoich ukochanych wielonogów.

A Mr Bopkins? Temu doświadczonemu człowiekowi, zawdzięczającemu karierę samemu sobie, doskonale posłużyła ostatnia bolesna nauka. Wszystkimi siłami dążył, by towarzysze podróży zapomnieli o jego przeszłości i na każdym kroku starał się być im pożyteczny. Ponieważ jednak znał się tylko na sztuce robienia pieniędzy i na niczym więcej, przeto wpadł na pomysł, aby dopomóc sir Allanowi w spełnieniu jego najgorętszych życzeń. Szukał owadów we wszystkich możliwych zakątkach i chował do kieszeni wszystko, co zdawało się mieć więcej niż sześć nóg. Po upływie kilku tygodni jankes pod kierunkiem sir Allana wykształcił się na nienagannego poszukiwacza owadów.

Wreszcie zdarzył się wielki i długo oczekiwany wypadek! Gdy pewnego wieczora Mr Bopkins wypróżnił swoją blaszaną puszkę na owady, znalazł się setny nowy okaz! Radość i szczęście sir Allana nie miały granic! Uściskał gorąco swego dawnego przeciwnika i przy najbliższej wieczerzy wypowiedział płomienne przemówienie na temat jego poprawy. W ten sposób znikł ostatni rozdźwięk w gronie członków ekspedycji i w obozie zapanowała pogodna atmosfera.

Dwa lata jeszcze upłynęły na gorączkowej pracy, po czym pierwszy pociąg pomknął z San Jose do Yuquirendy. Zabrał on także naszych bohaterów, którzy zatęsknili już do swojej ojczyzny. John, służący sir Allana, dźwigał za swoim panem dwa ogromne pakunki. Znajdowały się w nich manuskrypty, opisujące sto nowo odkrytych gatunków owadów, gdyż niestrudzony badacz o każdym napisał osobne dzieło.

Miejmy nadzieję, kochany czytelniku, że Królewskie Towarzystwo Naukowe nie zakwestionuje mu żadnego z okazów, z takim trudem zdobytych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karol May Przez dzikie Gran Chaco
May Karol Przez dzikie Gran Chaco
Karol May Cykl A pokój na Ziemi (2) Państwo Środka
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (11) Traper Sępi Dziób
Alfred Szklarski 8 Tomek w Gran Chaco
Karol May Zamek Rodriganda
Karol May Ghazuah
Karol May Nurwan Pasza
Karol May Kapitan Kajman
Karol May Wyspa skarbów
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (12) Jego Królewska Mość
Karol May Niebezpieczne szlaki
Karol May Syn łowcy niedźwiedzi
Karol May Cykl Ród Rodrigandów (16) Walka o Meksyk
Karol May Cykl El Gambusino (2) W Kordylierach
Karol May Old Firehand
Karol May Czarny Mustang 2
Karol May Chińska triada
Karol May Lew krwawej zemsty

więcej podobnych podstron