K
AROL
M
AY
Przez dzikie Gran Chaco
N
A PODSTAWIE WYDANIA Z
1924
ROKU
R
OZDZIAŁ
I
W
ESOŁA ZABAWA I JEJ SMUTNY KONIEC
W odległości 22 km od punktu, w którym sześćdziesiąty stopień na zachód od Greenwich
przecina Rio Pilcomayo, leży fort Yuquirenda. Obwarowania jego składają się z rowu i z
glinianego wału, wysokości dwóch łokci, który deszcz naruszył nieco na rogach. Wał ten
jednak nie stanowi wielkiej przeszkody dla młodzieży miasteczka, która nie zawsze opuszcza
fort przez jedną z dwóch istniejących bram. Przestrzeń w obrębie wałów podzielona jest na
osiemdziesiąt prawie „manzanas”, z których ledwie połowa jest zabudowana. Budynki
wzniesione są z tzw. „adobe” — czyli z gliniastej ziemi, zmieszanej ze słomą i wysuszonej na
słońcu. Tego rodzaju cegły stanowią w tej okolicy jedyny materiał budowlany.
Domy w większości posiadają ściany bez okien i nie mają pięter; na dziedzińcu stoi
kuchnia, urządzona w stylu „enramada”, tj. składa się z dachu uplecionego z gałęzi i
podpartego palami z czterech stron. Pozostałe trzy boki podwórza tworzą „galpones”, służące
jako magazyny. Dłuższe ściany tych magazynów sięgają prawie ziemi, węższe natomiast są
wolne i rzadko tylko zakryte pewnego rodzaju zasłoną.
Udogodnienia w tych domach na granicy Chaco (wym.: „czako”) polegają na osławionych
legowiskach, które wszyscy bez wyjątku europejscy podróżnicy opisują jako osobliwe
narzędzia tortur, dręczące zmęczonego jazdą konną i upałem człowieka. Na ogół odpowiadają
koszarowym pryczom i spoczywają z przodu na niższych a z tyłu na wyższych podporach.
Twarda, wyschła skóra krowia nie bardzo powiększa wygody takiego legowiska.
Potrawy spożywa się zazwyczaj na starannie wygarbowanej skórze koźlej, rozpostartej na
ziemi. Tylko bardzo wytworni „caballeros” pozwalają sobie na zbytek stołu, przy czym kloce
drewniane odpowiedniej wysokości służą za krzesła. Lecz nawet tego rodzaju krzeseł bardzo
rzadko używają mieszkańcy Gran Chaco. Zarówno „caballeros” jak i „senoras” i „senoritas”
najczęściej siedzą na siodle lub leżą na wyżej opisanych legowiskach, zabijając czas i nudę
paleniem papierosów.
W owym zapomnianym miasteczku, w dniu, w którym zaczyna się nasze opowiadanie,
obchodzono radosną uroczystość. W ratuszu zebrały się wszystkie znakomitości gminy, a
więc kapitan dragonów stacjonujących tutaj, jego dwudziestu kawalerzystów, burmistrz i
sędzia; prócz tego pozostali mieszkańcy wraz ze swoimi damami, byłoby bowiem krzywdą i
obelga wykluczać z tego rodzaju publicznego zebrania choćby tylko jednego z mieszkańców
miasteczka. Zebrani tańczyli ochoczo i wytrwale mimo dusznego wieczoru przy dźwiękach
najrozmaitszych instrumentów, a często gęsto orzeźwiali się wódką, którą co chwila
napełniano szklanki i kieliszki.
Powszechną radość i zapał wzbudziła słynna ekspedycja inżyniera Bergmana, która
nazajutrz rano miała wyruszyć w głąb Gran Chaco Boreal, aby zrobić plany dla projektowanej
linii kolejowej z La Sabana w Argentynie do Matto Grosso w Brazylii. Linia ta miała także
przechodzić między Yuquirenda, a źródłami rzeki Rio San Rafael. Północna cześć, od Rio
San Rafael począwszy, do Matto Grosso, jak również południowa, od Yuquirenda aż do La
Sabana, prowadziła przez znane przeważnie i częściowo zamieszkałe okolice i mogła być
pozostawiona innym inżynierom. Dr Bergman zarezerwował dla siebie część środkową, która
należy do okolic najniebezpieczniejszych na całej kuli ziemskiej. Tutaj zamierzał
wypróbować swój genialny wynalazek, którym zadziwił cały świat przed kilku miesiącami, i
dzięki któremu zjednał sobie względy jednego z największych bogaczy Ameryki Północnej.
W ratuszu była obecna tylko jedna z głównych osób, dla których urządzono zabawę. Inne
osoby nie zjawiły się, rzekomo dlatego, aby się po raz ostatni należycie wyspać i wypocząć
przed uciążliwym wymarszem w pustynne okolice; w rzeczywistości pragnęły one uniknąć
burzliwych scen i momentów, którymi w owych krajach bardzo często kończą się publiczne
uroczystości. Zjawił się tylko Mr James Bopkins, człek łysy, o ostrym nosie, ozdobiony
ż
ółtawą, w zielony odcień wpadającą kozią bródką. Był on przedstawicielem
południowoamerykańskiego Towarzystwa Kolejowego, w którego służbie był doktor
Bergman. Bopkins miał pracować dla rzeczonego Towarzystwa, był jednak potajemnie z
pewnych względów zaciekłym wrogiem naczelnika ekspedycji. Teraz oparł się o tzw. bufet,
nasunąwszy szary cylinder głęboko na kark i spoglądał przez okulary w złotej obwódce na
zgiełkliwy i ruchliwy tłum. Ręce trzymał głęboko schowane w kieszeniach spodni, o ile nie
był zmuszony pić szklanki wódki z jakimś dostojnym dżentelmenem. Zresztą tego rodzaju
przymus nie był mu wcale niemiły. Wprawdzie wraz z upływem czasu stawiał coraz bardziej
zastraszające wymagania swemu żołądkowi, ale tutaj trzeba było przecież zastąpić
Towarzystwo, a gdzie chodziło o interes, tam Mr James Bopkins o nic się nie troszczył, a już
najmniej o swój żołądek.
Mimo to jednak jego poświęcenie dla Towarzystwa omal nie zostało uwieńczone bardzo
niepożądanym wynikiem. Mr Bopkins był przyzwyczajony do tego, że South–American–
Railway–Company uważano wszędzie za potęgę, przed którą każdy musi się ugiąć, toteż
uważał za swój obowiązek opierać się o ścianę, jak posąg bóstwa, i odpowiadać wyniosłym
skinieniem głowy na propozycję wychylenia kieliszka wódki. Południowi Amerykanie są
jednak rycerzami wobec dam, choćby to nawet były brudne Kreolki, i mają dla nich cześć
większą nawet niż dla pieniędzy. Jankes przyjmował poczęstunki, jako hołd jemu należny,
jako coś zwykłego, co się samo przez się rozumie, tymczasem zebrani chcieli, aby te hołdy
ofiarował damom w podzięce i pił do nich. Mr James Bopkins nie myślał jednak o tym i nie
miał zamiaru postąpić według życzeń swoich gospodarzy. Z tej przyczyny już na samym
początku zabawy wśród zgromadzonych dało się zauważyć niezadowolenie, które jednak nie
występowało w zbyt jaskrawych barwach na tle ogólnej wesołości. Im bardziej jednak taniec i
wódka podniecały humory, tym wyraźniej odczuwano niegrzeczne zachowanie się gościa i
tym bardziej wyzywające stawały się spojrzenia zebranych.
Nagle, około godziny jedenastej, gdy wszyscy się znużyli tańcem i muzyką i odczuwali
potrzebę zmiany, niezadowolenie doszło do punktu przełomowego. Byłoby rzeczą
niemożliwą ustalić, kto wymówił pierwsze słowo. Krótko mówiąc, znienacka ze wszystkich
ust buchnął zgodny okrzyk: „Zabijcie go!”
Spojrzenia dam, które stały pod ścianami, wachlując się, były jeszcze bardziej groźne i
gniewne, niż błyskawice, świecące pod krzaczastymi brwiami mężczyzn.
Poczciwy jankes stał wciąż na swoim miejscu, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, co
się działo. Nie wiedział nawet o tym, że brak wychowania trzeba maskować w ten sposób
przynajmniej, że się ręce trzyma poza obrębem kieszeni. Nagle przystąpił doń barczysty
caballeros i bez wstępu strącił mu cylinder z głowy, następnie chwycił go za kołnierz surduta
i pchnął na środek sali.
— I protest! (ja prostestuję!) — krzyczał Mr James Bopkins, oburzony do największego
stopnia tym nieoczekiwanym napadem.
Lecz zanim zdołał wymówić dalsze słowa, porwał go cały tuzin innych rąk. Reprezentanta
South–American–Railway–Company byłby niewątpliwie spotkał bardzo smutny koniec,
gdyby nie zaszedł nowy wypadek, który odwrócił od niego powszechną uwagę.
Z zewnątrz, z oddali, doszedł stłumiony grzmot i trzask, jak gdyby tam wrzała nocna
bitwa. Wszyscy zgromadzeni wybiegli, chcąc zbadać przyczynę niezwykłych i
zatrważających odgłosów. Mr Bopkins, uwolniony tym sposobem od prześladowców,
podniósł się z ziemi i zwrócił się do posługacza bufetowego, który właśnie jako ostatni
zamierzał wybiec:
— Oświadczam, że znieważono tutaj wolnego obywatela Stanów Zjednoczonych i będę
żą
dał zadośćuczynienia przy pomocy mego rządu!
Służący, na wpół cywilizowany Indianin, nie zrozumiał z tej pięknej przemowy ani słowa,
ale Mr Bopkins nie pytał o to. Był zadowolony, że wypowiedział swój protest, wyłowił swój
szary cylinder poza bufetem, wyczyścił go rękawem surduta, po czym umocnił go na swej
łysiejącej głowie. Na koniec opuścił salę, aby zaspokoić ciekawość wespół z innymi.
Niezwykły huk obudził ze snu doktora Bergmana i jego towarzyszy; wszyscy razem
nadeszli.
Znajdowali się już tutaj dwaj przedstawiciele państw, przez które miała przechodzić nowa
kolej, a mianowicie don Alfonso Rocca z Paragwaju i pułkownik Juan Iquite z Boliwii;
oprócz nich obaj asystenci dra Bergmana, inżynierowie Hellwald i Römer; wreszcie ich
służący Jan Jungreitmeier, który służył swego czasu w wiedeńskim pułku piechoty i tęsknił
do przygód wszelkiego rodzaju.
Dr Bergman podszedł do burmistrza i do kapitana dragonów, z których każdy uważał się
za wyłącznego przedstawiciela miasta Yuquirenda, po czym spytał ich, co właściwie zaszło.
— Niestety, obaj jednakowo nic nie wiemy — odparli — dlatego też prosimy pana, abyś
łaskawie zechciał dopomóc nam w zbadaniu tego tajemniczego i niepokojącego zjawiska.
Zapraszamy także pańskich towarzyszy.
Dr Bergman i jego towarzysze natychmiast byli gotowi do drogi. Wszyscy mężczyźni, nie
wyłączając Mr Bopkinsa dosiedli koni i ruszyli wśród ciemnej nocy w południowo–
wschodnim kierunku, w tę stronę, skąd nieustannie dochodził huk wystrzałów. Nie obawiali
się wcale, że zbłądzą, gdyż od czasu do czasu ponad domniemanym polem walki pojawiały
się kule świetlne i rakiety.
Jazda była trochę niebezpieczna, albowiem Rio Pilcomayo wylewa w miesiącach
zimowych od grudnia do lutego, wydrąża głębokie wyrwy na swoich brzegach, a po powrocie
do łożyska pozostawia błotniste kałuże rozmaitej wielkości, które niedoświadczonego jeźdźca
mogą wprowadzić w rozpaczliwe powożenie. Lecz żołnierze byli od dawna przyzwyczajeni
do tego rodzaju nocnych wypraw, a ponadto kapitan prowadził grupę jeźdźców tak świetnie,
ż
e jazda przeszła gładko, bez wypadku.
Raz tylko gniewne złorzeczenie wyrwało się z ust Mr Bopkinsa, ponieważ jednak z
powodu nieznajomości jazdy konnej pozostał, jechał na końcu, przeto słowa te usłyszeli tylko
ostatni ludzie z karawany. Byli to żołnierze ze straży granicznej, którzy mało się interesowali
złorzeczeniami cudzoziemca i brakiem taktu z jego strony wobec ich dam.
Kapitan jechał prosto do miejsca, gdzie rozlegały się strzały, nie troszcząc się wcale o
zakręt, który zakreśla Rio Pilcomayo na południe od Yuquirenda. Gdy orszak jeźdźców na
krótko przed północą zbliżył się znów do rzeki, kapitan kazał się zatrzymać i wysłał przodem
kilku wywiadowców dla zbadania sytuacji, nie było bowiem wykluczone, że większa horda
Indian napadła na rzece okręt, pragnąc go obrabować.
Wysłani żołnierze wrócili po upływie pół godziny i oznajmili, że bez przeszkody dotarli aż
do rzeki. Tutaj znaleźli niewielki statek parowy, z którego bez widocznego powodu strzelano
z dział i wyrzucano kule świetlne. Kapitan wraz z towarzyszami pokiwał głową ze
zdziwienia, po czym ruszył w dalszą drogę.
Gdy wkrótce potem dotarli do Rio Pilcomayo, znaleźli wszystko tak, jak żołnierze donieśli.
Na środku rzeki stał mały parowiec. Załogi jego nie było widać, na pokładzie znajdowali się
tylko dwaj ludzie, szaro odziani, w szkockich czapkach na głowie. Jeden z nich obsługiwał
dwie małe armatki, które w krótkich odstępach czasu głośno strzelały, drugi siedział na zwoju
lin koło masztu i wypuszczał wytrwale rakietę za rakietą oraz świetliste kule, jedną za drugą,
czerpiąc je z wielkiego kosza, który stał po prawej stronie. Hałas i huk mącił ciszę uśpionego
lasu i wypłaszał stada małp i papug.
— Hallo, senores! — zawołał kapitan po hiszpańsku do dwóch mężczyzn. — Czy panowie
pragną pomocy?
— I don’t understand — odparł zagadnięty spod masztu i znów wypuścił w powietrzu
wspaniałą, świetlistą smugę.
Dr Bergman powtórzył pytanie po angielsku, po czym usłyszał odpowiedź:
— Oh, no! Szukam dra Bergmana, który tu musi przebywać w pobliżu; pragnę się z nim
rozmówić.
Przy tych słowach znów strzeliły obie armaty.
— Jestem właśnie tym, którego pan szuka — odparł dr Bergman zdumiony w najwyższym
stopniu. — Czym mogę panu służyć?
Człowiek, siedzący przy maszcie, zerwał się z miejsca i zawołał do towarzysza,
strzelającego z armat:
— John, dość! Mamy go!
Obaj natychmiast wskoczyli do łodzi, tkwiącej u boku parowca, po czym popłynęli w
stronę brzegu. Tutaj osobliwy kanonier wydobył z portfela fotografię, porównał ją z
obliczami mężczyzn, cisnących się dokoła niego, na koniec podał dłoń doktorowi
Bergmanowi i rzekł:
— Jestem sir Allan Bendix i cieszę się nad wszelki wyraz, że pana w końcu spotkałem.
Dr Bergman szybko przedstawił panów ze swego otoczenia, a potem spytał:
— Czy mogę spytać, z jakiego powodu pan pragnie ze mną pomówić w tej dzikiej okolicy
i dlaczego pan z tym celem połączył tę nocną kanonadę?
— To bardzo proste — odparł sir Bendix. — Chciałbym wraz z panem podróżować przez
Gran Chaco i byłbym chętnie jeszcze tej nocy popłynął do Yuquirenda, skąd pan, jak
wiedziałem, miał zamiar jutro wyruszyć, lecz ci przeklęci łotrzy, kapitan okrętu i załoga,
przerwali nagle pracę, oświadczając, że muszą się koniecznie przespać. Wówczas
postanowiłem zwrócić pańską uwagę za pomocą strzałów armatnich i świetlnych kul, które
zabrałem ze sobą jakby w przeczuciu tego, co nastąpi.
— Pańskie zaproszenie przyjmujemy ze śmiechem odparł dr Bergman. — Zaiste, bez
kanonady według wszelkiego prawdopodobieństwa nie zdołałbyś pan nawiązać łączności z
Yuquirendą.
— A więc weźmie mnie pan ze sobą? — zawołał uradowany sir Bendix.
— Nie mogę tego panu z miejsca przyrzec — odparł dr Bergman, zachowując ostrożność
w postępowaniu. — Przedsięwzięcie nasze jest bardzo niebezpieczne, więc trzeba mi tylko
doświadczonych towarzyszy.
— Pod tym względem, mam nadzieję, że pana w zupełności zadowolę — rzekł sir Bendix.
— W Afryce strzelałem do lwów i słoni bez żadnego towarzystwa, a w Indiach do
tygrysów…
— Groźne niebezpieczeństwa przyrody — przerwał dr Bergman — zejdą prawdopodobnie
na drugi plan w naszej podróży wobec niebezpieczeństw, grożących ze strony dzikich
mieszkańców Gran Chaco. Nie wiem, czy pan zna bliższe okoliczności, ale bez przesady
wszyscy stawiamy na jedną kartę nasze życie, co można usprawiedliwić tylko wysokim celem
naszego przedsięwzięcia.
— I mnie także ten wzniosły cel pędzi w dzikie ostępy Grand Chaco — z ożywieniem
przerwał sir Bendix i mówił dalej z zapałem: — Cel ów wspaniale się wyróżnia spośród
wszystkich innych! Największe duchy ludzkości i stulecia całe poświęcały mu trud dni i
nocy! Imię pańskie na wieki wyryte zostanie na tablicach historii, a korzyść, jaką cały świat
odniesie z pańskiej pracy nie pozostanie w tyle poza największymi i najważniejszymi
zdobyczami ostatnich trzech stuleci!
— Czy mogę spytać, w jakiej dziedzinie pan studia odbywał? — spytał dr Bergman.
— Jestem zbieraczem owadów — odparł dumnie sir Bendbc, nie zauważywszy wcale, że
dr Bergman na te słowa z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. — W Afryce odkryłem
dwadzieścia trzy nowe gatunki, w Azji dwadzieścia dziewięć, w Australii siedemnaście, a
nawet w Europie trzy, chociaż tutaj, zdawało się, wszystkie gatunki już poznano. Lecz
poprzysiągłem sobie, że muszę dosięgnąć do stu, zanim powrócę do Anglii, a ponieważ nie
ma na świecie bardziej niezbadanych okolic niż Gran Chaco, dlatego też pospieszyłem tutaj,
skoro tylko rozeszła się wieść o pańskiej śmiałej wyprawie, aby dzielić wraz z panem sławę
lub zagładę!
— Miejmy nadzieję, że czeka nas to pierwsze — rzekł dr Bergman i krzepko uścisnął dłoń
Anglika.
Początkowo miał zamiar odrzucić z miejsca propozycję przybysza; okazało się jednak, że
ów przybysz choć miał bzika, ożywiony był wielkim zapałem, który wszystko poświęca dla
raz obranego celu i niczego się nie przeraża. Tacy ludzie potrzebni byli dr Bergmanowi.
Ponieważ nie było wielkiej różnicy między spędzeniem reszty nocy na twardych
legowiskach w Yuquirendzie lub na gołej ziemi przeto postanowiono oczekiwać nad rzeką
wschodu słońca. Żołnierze i mieszkańcy Yuquirendy cofnęli się znad brzegu rzeki w głąb
pampasu, gdzie mniej ich dręczyły moskity. Tutaj zsiedli z koni i rozciągnęli się na trawie.
Trzej inżynierowie i ich służący udali się na pokład okrętu, dokąd zaprosił ich Anglik. Tutaj
znajdowały się siatki, zabezpieczające od moskitów, bez których żaden Europejczyk nie
odważy się podróżować w tych okolicach. Nikt nie zauważył, że Mr James Bopkins odłączył
się od orszaku i gdzieś znikł.
Gdy ranek zaświtał, dr Bergman i jego towarzysze pożegnali się na razie z nowym
znajomym, który nie chciał pozostawić swoich pakunków na okręcie, po czym połączyli się z
ż
ołnierzami i obywatelami z Yuquirendy, siodłającymi już konie. Jechali wśród radosnych
blasków słońca rozmawiając o osobliwym Angliku, aż wreszcie spostrzegli w oddali
ochronne wały Yuquirendy.
Nagle bystre oczy kapitana spostrzegły na boku samotnego konia, który gryzł gałązki
niskiego krzewu. Ponieważ był osiodłany, zatem było jasną rzeczą, że jeździec uległ
nieszczęśliwemu wypadkowi. Przypomniał mu się przedstawiciel South–American–Railway–
Company, więc dr Bergman wyraził przypuszczenie, że tu zaszło coś poważnego. Jeźdźcy
przytrzymali konia i spostrzegli, że był całkowicie zabłocony. Wszyscy rozpoczęli gorliwe
poszukiwania na wszystkie strony idąc śladami konia, widocznymi na mokrej trawie. Ślady te
prowadziły do małego rozlewiska, które utworzył ostatni wylew.
Gdy jeźdźcy doszli do stromego brzegu ujrzeli dziwny widok. Na środku szaro–zielonego
rozlewiska sterczała głowa Mr Jamesa Bopkinsa, pozbawiona zupełnie aureoli jakiejkolwiek
godności. Jego błyszcząca zazwyczaj łysina była pokryta czarną krostą, błota, która ciągnęła
się aż do nosa; żółta bródka tonęła w wodzie. Dumny cylinder pływał w pobliżu i zdawał się
cierpliwie czekać na jakiś stanowczy krok swego właściciela.
— Na miłość Boską, szanowny panie Bopkins! — zawołał dr Bergman zeskakując z konia.
— W jaki sposób dostał się pan tutaj i dlaczego pan nie usiłował wydostać się z tej jamy?
— W jaki sposób? — jęknął boleśnie nieszczęśliwy jankes. — Przeklęte błoto sięga mi po
szyję i trzyma mnie w miejscu, jak żelazna śruba. Wyciągnij mnie pan, panie doktorze, bo już
mdleję!
Na szczęście można było natychmiast przystąpić do dzieła. Mieszkaniec pampasów rzadko
dosiada konia bez „bolą”. Są to okrągłe kamienie, obszyte skórą i po dwoje spojone długim
rzemieniem. Myśliwy umie rzucać nimi z zadziwiającą zręcznością, jeśli pragnie oszczędzić
prochu lub nie chce wystrzałem dziurawić skóry zwierzęcia na polowaniu. „Bola” pada z
zadziwiającą celnością, a kamienie okręcają się dokoła nóg zwierzyny i chwytają ją niejako w
sidła.
Ż
ołnierze wzięli ze sobą bolą na domniemaną bitwę. Pewną ilość połączyli razem tak, że
rozciągnęły się w poprzek „madrechonu” po czym kilku mężczyzn wspólnymi siłami
wyciągnęło Mr Bopkinsa z błotnej kąpieli. Trzewiki jego utknęły jednak w gęstej glinie, lecz
cylinder musieli żołnierze wyłowić.
Ledwie Mr Bopkins objął go na nowo w posiadanie, nasadził go natychmiast na, łysinę, po
czym z chmurną miną przystąpił do kapitana.
— Sir — rzekł — protestuję przeciwko gwałtowi jakiego dopuścili się pańscy ludzie
wobec wolnego obywatela Stanów Zjednoczonych i zażądam satysfakcji ze strony mego
rządu!
Kapitan sądził, że jankes” podziękuje za pomoc w nieszczęściu. Lecz gdy doktor
przetłumaczył mu te słowa na język hiszpański, ściągnął groźnie brwi i zawołał gniewnie:
— Do kata, senor, trzymaj pan język za zębami! Nikt panu nie kazał jechać z nami, a jeśli
pan jeszcze coś powie, każę pana z powrotem strącić do rozlewiska! Może pan potem
protestować wobec żab i salamander!
Aby zapobiec dalszej sprzeczce, dr Bergman zwrócił się do jankesa z upomnieniem:
— Byłoby panu trudno wskazać tutaj żołnierza, który zawinił. Pan, panie Bopkins,
pojechał dobrowolnie …
— Dobrowolnie? — przerwał jankes. — Tylko poczucie obowiązku zmusiło mnie do tego,
ż
e wsiadłem na tę szkapę. Albowiem jestem reprezentantem Towarzystwa, któremu pan służy
i muszę być obecny przy każdym pańskim kroku. Zamiast dawać na mnie baczenie,
pozostawił mnie pan w tej oto dziurze, aby móc w międzyczasie działać na własną rękę. Z
tego właśnie powodu protestuję przeciwko wszystkiemu, co pan tam nad rzeką zdziałał!
— Protest pański jest troszeczkę spóźniony — odparł doktor z uśmiechem. — Myśmy tam
tylko spali i tego faktu nie możemy już zmienić, choćbyśmy nawet chcieli. Niech pan zatem
zgodzi się z tym, co konieczne (jankes przy tych słowach gwałtownie zaprzeczył ruchami
głowy) i niech pan jak najprędzej zrzuci z siebie mokre ubranie, bo dostanie pan febry i
przymusowo pozostanie w Yuquirendzie.
Ta ewentualność przeraziła troszkę Mr Bopkinsa, który natychmiast dosiadł konia. Jechał
na końcu orszaku, tłumiąc w sobie wybuchy gniewu, ale towarzysze się o niego wcale nie
troszczyli, zabawiając się wesołą rozmową.
W Yuquirendzie Mr Bopkins rozpoczął poszukiwania osoby, która by mu wyprasowała
cylinder, ale spotkał się z odmową z powodu zajścia z poprzedniego wieczoru. Nie pozostało
mu zatem nic innego, jak tylko odbywać dalszą podróż w potwornie zniekształconym
nakryciu głowy. Miałoby to być złym znakiem?
Aby czytelnikowi umożliwić zrozumienie przebiegu dalszych wypadków, musimy
wyjaśnić uboczne okoliczności.
Pewnego dnia w domu South–American–Railway–Company w Nowym Jorku odbywało
się zgromadzenie, które ściągnęło na siebie uwagę nie tylko wszystkich obywateli Stanów
Zjednoczonych, ale także całego cywilizowanego świata. Walne zgromadzenie akcjonariuszy
miało rozstrzygnąć, czy ma być zbudowana linia kolejowa Matto Grosso Plata, czy też nie.
Już przy otwarciu posiedzenia bystry obserwator mógł zauważyć, że wśród
zgromadzonych akcjonariuszy nie ma zgody ani jednomyślności. Od szeregu lat ponosili
same ofiary więc chcieli wreszcie osiągnąć poważne zyski. Niektóre głosy utrzymywały
nawet, że Towarzystwo tylko dlatego buduje wciąż nowe linie, bo się obawia ostatecznego
zamknięcia rachunków, które by wykazało olbrzymie straty.
Mimo to wśród zgromadzenia pojawił się naczelnik Zarządu, ożywiony pogodną myślą.
Referenci, wybrani przezeń w celu obrony jego planów, zaczęli gorąco przekonywać o
korzyściach kolejowej linii Matto Grosso Plata. Pierwszy mówca wskazał na to, że
Towarzystwo dotychczas miało same sukcesy a pozwolić komu innemu wybudować tę linię,
znaczy wyrzec się najwspanialszego wieńca laurowego. Drugi mówca mówił o wielkich
zyskach i wspomniał, że miasto Matto Grosso, które niedawno jeszcze było wioską, obecnie
stało się potężnym centrum handlowym. Tutaj się skupia cały przemysł kauczukowy
południowozachodniej Brazylii i wschodniej Boliwii, który obraca setkami milionów
dolarów.
— Zapewniam was, moi panowie — kończył mówca — że gdyby nawet szyny linii
kolejowej Matto Grosso Plata były ze srebra, a drewniane progi kolejowe z mahoniu, to i w
takim razie to przedsięwzięcie przyniosłoby podwójne zyski!
Lecz mimo tej pięknej obrony zdawało się, że akcjonariusze stracili już całą cierpliwość.
Jeden mówca za drugim stawał na trybunie i ostrymi słowami krytykował plany naczelnika
Zarządu. Gdy na koniec przystąpiono do głosowania, los linii Matto Grosso Plata zdawał się
być już przypieczętowany.
Nagle nastąpił nieoczekiwany zwrot. Najbardziej wpływowym rzecznikiem partii
przeciwników planu budowy był stary Mr Smitson, który z ulicznego czyścibuta stał się
bajecznym bogaczem. Prowadził on atak, nie występując osobiście do walki. Nagle na sali
pojawił się jego tajny sekretarz i wręczył mu jakieś listy. Mr Smitson przeczytał je, po czym
podniósł się z miejsca i postawił wniosek, aby głosowanie przeprowadzić w cztery dni
później. Jego zwolennicy, którzy już czekali na walne zwycięstwo, byli zdumieni tym
niespodziewanym zachowaniem, ale mimo to nie sprzeciwiali się jego wnioskowi.
Zgromadzeni rozeszli się do domów, rozmawiając z ożywieniem. Wszyscy zastanawiali się,
co takiego mogło zajść?
Lecz ciekawość przeciwników nie została zaspokojona nawet w kilka dni później.
Dowiedziano się tylko, że pewien młody inżynier, nazwiskiem Bergman, stanął w hotelu
Astor i jeszcze tego samego wieczoru przeniósł się w charakterze gościa do wspaniałego
pałacu Smitsona.
Gdy wreszcie znów otworzono walne zgromadzenie, w olbrzymiej sali posiedzeń wrzało,
jak w ulu. Przed budynkiem na ulicy Mrowił się wielotysięczny tłum, który z napięciem
czekał na rozstrzygnięcie sprawy niezmiernej wagi dla całej Ameryki. Liczne dzienniki
głosiły, że cześć Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej jest zachwiana. Ameryka
Południowa może łatwo skorzystać ze sposobności i zdobyć przewagę nad Stanami
Zjednoczonymi, skoro wybuduje linię kolejową, która odstrasza nawet tak niezmiernie
przedsiębiorczego ducha jankesów.
Gdy naczelnik Zarządu pojawił się na sali, przyjęto go gwizdaniem i sykaniem.
Przewodniczącemu z trudem udało się przywrócić spokój. Lecz burza wybuchła z podwójną
siłą, gdy Mr Smitson wystąpił jako pierwszy mówca.
Gdy się uciszyło, przemówił w te słowa:
— Panowie, stary Samuel Smitson, którego dotychczas nikt nie uważał za głupca,
oświadcza wam krótko i węzłowato: linia kolejowa Matto Grosso Plata będzie wybudowana!
Partia przeciwników podniosła ogłuszającą wrzawę. Znany nam już Mr James Bopkins,
cały czerwony z gniewu i oburzenia, krzyczał:
— A nasze pieniądze? Kto nam zabezpieczy nasze pieniądze?
— Ja! — odparł spokojnie Smitson.
— Swoim własnym majątkiem? — pytał Mr Bopkins zachrypłym głosem.
— Całym moim majątkiem! — potwierdził Smitson, rozwijając wielki pergamin. — Tu
jest dokument który wystawiłem bankowi państwa!
Te słowa podziałały, jak oliwa wylana na fale wzburzonego morza. Partia przeciwników,
ochłonąwszy ze zdumienia, nie śmiała protestować, co więcej zgodziła się na projekt Mr
Smitsona. Gdy przewodniczący przystąpił do głosowania, nie słuchano go już. Sama partia
przeciwników wystąpiła z wnioskiem, aby głosować przez zgodny okrzyk. Tak też
uczyniono. Budowa linii kolejowej Matto Grosso Plata została uchwalona.
Telegraf i telefon rozniósł tę wiadomość na wszystkie strony świata i dzień ten
obchodzono uroczyście we wszystkich miastach Stanów Zjednoczonych.
Szczególny entuzjazm wzbudził miody niemiecki inżynier, który takiego chytrego lisa, jak
Smitson, w okamgnieniu skłonił do tego, że poparł projekt całym swoim majątkiem, liczącym
kilkaset milionów dolarów. Wszystkie dzienniki zamieściły jego fotografię. Ogromne
artykuły informowały publiczność, co on je, jak sypia, a nawet ile wykałaczek do zębów
zużył w ciągu całego życia.
Wobec niego zniknął nieomal sam stary Smitson, nie mówiąc już o czcigodnym panu
Bopkinsie, chociaż ten został mianowany przedstawicielem Towarzystwa i miał towarzyszyć
doktorowi w śmiałej i niebezpiecznej wyprawie. Ta okoliczność nie ujęła tego chciwego
człowieka ani trochę. W skrytości serca poprzysiągł nieubłaganą zemstę Niemcowi, który, jak
mniemał jankes, skradł mu cześć i poważanie.
Ekspedycja stanęła zatem na progu olbrzymiego i nie zbadanego kraju, który na przestrzeni
pięciuset tysięcy kilometrów kwadratowych nie ma żadnych prawie wyniosłości i przez który
przepływają dwie gigantyczne rzeki, Rio Bermejo i Rio Pilcomayo. Kierunek tych arterii
wodnych, wypływających z Andów, odpowiada na ogół naturalnemu nachyleniu tej
kolosalnej płaszczyzny, która ledwie widocznie opada w kierunku południowowschodnim i
jest krainą odwiecznych wylewów. Obie potężne rzeki od tysięcy lat niosą namuł z
niebotycznych gór, wznoszących się na zachodzie. Nie spoczywają one jeszcze i dziś w
swoich stałych łożyskach, lecz wędrują, chociaż w sposób niewidoczny, ku południowi, co
nowsi geologowie niejednokrotnie wykazali.
Ponieważ równiny, zalane wylewem, tylko na powierzchni są pokryte warstwą humusu,
pod którą rozciąga się gruby podkład gliny, nieprzepuszczającej wody, przeto podróżnik,
wędrując po tej dziewiczej krainie jest świadkiem ciekawego zjawiska: oto kraj cały tonie po
prostu w czasie wylewów od grudnia do lutego. Lecz wody, jak szybko pojawiają się, tak
szybko nikną. Przez osiem miesięcy panuje bezlitosna posucha, która w straszliwy sposób
dręczy zarówno ludzi jak i zwierzęta i pozwala im wlec nędzny żywot tam tylko, gdzie w
wyschłych moczarach i bagnach pozostały resztki drogocennej wilgoci.
Do tych okropności trzeba dodać hordy wałęsających się Indian, stojących na najniższym
szczeblu kultury i nie ustępujących pod względem dzikości najstraszniejszym szczepom
Ameryki Północnej. Indianie ci uciekają wprawdzie przed białymi, nawet jeśli są w liczebnej
przewadze, ale na samotnego i nic nie przeczuwającego podróżnika umieją napadać z
zasadzki. Ani łagodność ani srogość nie działa na nich. Pieniądze i prośby równie mało
wpływają na ich krwawe zbrodnie jak i zaprzysiężone traktaty. Często Hiszpanie, a później
Argentyńczycy urządzali na nich wyprawy, zakrojone na większą skalę, lecz po pierwszych
nieznacznych potyczkach Indianie za każdym razem znikali w nieprzebytych puszczach, by
zacząć na nowo dawną grę, skoro tylko zwycięzcy rozpoczęli odwrót z Gran Chaco.
A teraz oto nieznany inżynier odważył się kłaść tor kolejowy wśród tej dzikiej, pustynnej
głuszy, która we wszystkich wzbudzała strach! Odważył się na przedsięwzięcie, odstraszające
nawet najśmielszych amerykańskich inżynierów.
Nie można było nawet myśleć o układach z Indianami. Trzeba było im odebrać przemocą
każdą piędź ziemi, a potem toczyć z nimi przez całe dziesiątki lat zaciekłą wojnę. Do tego
należy dodać jeszcze olbrzymie przeszkody, które przyroda kraju stawiała budowie kolei:
bezdenne bagna, ciągnące się milami, regularnie powtarzające się powodzie, zupełny brak
kamieni i szutru, stanowiącego podłoże szyn, nieprzeliczone rojowiska mrówek, niszczących
drewniane podkłady, na koniec setki innych niebezpieczeństw.
A jednak mimo wszystko, młody inżynier pozyskał sobie starego Smitsona i przyrzekł mu
jeszcze tego roku w jesieni rozpocząć wstępne prace! Co mu dodawało odwagi? Nikt nie
umiał tego wyjaśnić. Tylko głucha wieść biegła z ust do ust, że ów Niemiec wynalazł
maszynę o tajemniczej i niesłychanej sile, która ma zniweczyć wszystkie straszne
niebezpieczeństwa i przeszkody Gran Chaco.
R
OZDZIAŁ
II
W
YJAZD Z
Y
UQUIRENDY
Z powodu przybycia Anglika musiał dr Bergman odłożyć wyjazd na dzień następny. Kiedy
po południu pojawił się sir Bendix, kazał pakunki swe dołączyć do doktorskich, a potem
wynagrodził kapitana okrętu, który natychmiast odpłynął. Następnie z pomocą doktora kupił
konie, którymi zaopiekował się John, jego służący.
Przy wspólnej wieczerzy pojawił się także Mr Bopkins który tymczasem należycie się
wyspał i wyczyścił. Gdy usłyszał o zamiarach sir Bendixa, przybrał bardzo poważną minę i z
wyrzutem odezwał się do doktora:
— Pan działa zbyt samowolnie, sir! Muszę uroczyście zaprotestować przeciw temu, by
dołączali do naszego orszaku ludzie nie będący ani urzędnikami ani funkcjonariuszami,
którzy jedynie tylko zamierzają dla własnej korzyści wyzyskać nasze kosztowne
przygotowania.
Sir Bendix chciał wybuchnąć przy tych słowach, lecz doktor Mrugnął nań oczyma i odparł
spokojnie:
— Pan zapomina, Mr Bopkins, że na mocy układu wolno mi przyjmować do oddziału
takich ludzi, którzy są mi pożyteczni. Sir Bendix jest taką właśnie osobą i ja proszę pana, abyś
to raczył przyjąć do wiadomości.
Mr Bopkins wzruszył ramionami.
— Uczyniłem, co mi nakazuje obowiązek — rzekł — odpowiedzialność musi pan ponieść.
Następnie w milczeniu spożył obiad, nie troszcząc się o rozmowę pozostałych.
Pakunki sir Allana nie były wielkie. Składały się tylko z dużej ilości amunicji do jego
karabinu i służącego, prócz tego z zestawu do zbierania i preparowania owadów,
umieszczonego w ozdobnej skrzynce. Resztę zapasu rakiet i kul świecących podarował
mieszkańcom Yuquirendy, którzy nimi mieli uświetnić uroczystość pożegnania. Mr Bopkins
z poważną miną przypatrywał się ogniom sztucznym, lecz zamiast po raz wtóry wziąć udział
w zabawie w ratuszu, uznał za stosowne przespać się porządnie wraz z pozostałymi
uczestnikami ekspedycji.
Nazajutrz rano dr Bergman ustawił swój orszak w należytym porządku; porządek ten mieli
wszyscy nadal zachowywać w czasie drogi. Prócz wyżej wymienionych osób należało tutaj
jeszcze dwudziestu „peones” tj. silnych i wypróbowanych ludzi, którzy przedtem służyli w
dragonach granicznych i których dr Bergman starannie wybrał. Mieli oni powierzone sobie
wozy z prowiantem na dwa miesiące, tudzież najrozmaitsze przedmioty, niezbędne w czasie
wyprawy. Należał także do nich składany balon wraz z gondolą, który miano napełnić
wodorem. Jego wielkość była tak obliczona, że mógł on unosić przez cały dzień jednego
człowieka na wysokości 2000 metrów. Na drugim wozie były złożone flaszki z hydrolem,
który miał dostarczyć wodoru w odpowiedniej ilości. Ów hydrol został niedawno
wynaleziony przez słynnego chemika Jouberta. Na trzecim wozie spoczywał karabin
maszynowy, a na czwartym owa tajemnicza maszyna, która przezornego Mr Smitsona
niespodzianie nastroiła tak przyjaźnie dla linii kolejowej Matto Grosso Plata. Miała ona na
zewnątrz wygląd silnej, drewnianej skrzyni, mniej więcej dwumetrowej długości. Wnętrza jej
nie widział nikt prócz dra Bergmana; nawet dwaj asystenci znali tylko jej niesłychane
działanie, ale nie zbadali jej urządzenia. Na razie stanowiła ona tylko balast, wymagający
troskliwej opieki i dużo starań. Dopiero gdy stanie w tym punkcie, który dr Bergman obrał,
miała się objawić jej nadprzyrodzona moc. Wówczas też miały się urzeczywistnić wszystkie
nadzieje, które pokładał w niej wynalazca i naczelnik South–American–Railway–Company.
Gdy orszak przygotował się już do drogi, dr Bergman podziękował burmistrzowi za
gościnność, z której korzystał przez dwa tygodnie. Mieszkańcy Yuquirendy strzelili na
pożegnanie trzykrotnie z karabinów, po czym miał nastąpić wymarsz kolumny, której kapitan
wraz z dragonami miał przez jeden dzień towarzyszyć. Lecz zaledwie dr Bergman wyjechał
na czoło orszaku, gdy znienacka zatrzymało go dwóch ludzi. Jednym z nich był Mr James
Bopkins, który rzekł:
— Mr Bergman, po raz wtóry, a tym razem w obecności władzy urzędowej, protestuję
przeciwko temu, by pan niepotrzebnie powiększał wydatki na ekspedycję, przyjmując w skład
jej członków tego zbieracza owadów z Anglii i jego sługę.
— Sir, ja wypraszam sobie tego rodzaju wyrażenia! — krzyknął sir Bendix. — Pan uważa,
zdaje się, kolekcjonowanie owadów za zajęcie głupców, czego ja znieść nie mogę, jako jego
ż
arliwy zwolennik! Jeśli pan naprawdę jest gentelmenem, da mi satysfakcję tu na miejscu!
To mówiąc sir Allan oddał kapelusz służącemu, odwinął rękawy surduta i stanął w pozycji
do boksowania.
Mr Bopkins za młodu przez dłuższy czas służył w cyrku jako parobek do koni, gdzie go
pewien klown nauczył sztuki boksowania. Z tego też powodu przyjął wezwanie Anglika.
Zanim dr Bergman zdołał wypowiedzieć pierwsze mitygujące słowo, pięści bokserów
zderzyły się. Po upływie pięciu sekund pięknie wyczyszczony cylinder Mr Bopkinsa zakreślił
łuk w powietrzu i padł na ziemię. Wkrótce potem jego właściciel otrzymał taki „blow” w
zęby, że ujrzał przed oczami gwiaździsty deszcz.
Sir Allan był z tego na razie zadowolony, a także i Mr Bopkins nie miał zamiaru
przedłużać walki. Podniósłszy cylinder z ziemi, wrócił się do doktora. — Powtarzam panu po
raz ostatni — zawołał groźnie — że nie ścierpię obecności niepowołanych w naszym orszaku,
a jeśli pan nie uwzględni mego protestu, na mocy mej władzy odejmę panu kredyt! W takim
wypadku może pan wytyczyć linię kolejową na swój własny rachunek!
Ta groźba zaniepokoiła doktora. Zgodził się na dodanie przedstawiciela w tym mniemaniu,
ż
e tu chodzi jedynie tylko o prostą formalność, i nie przypuszczał, że ten człowiek w ten
sposób może pojmować swoje pełnomocnictwo.
Poza tym jankes nie działał jedynie tylko z zawiści, miał on swój obmyślany i omówiony
plan. Smitson, stary lis, przydzielił go doktorowi z tym poleceniem, aby przy pierwszej
lepszej sposobności protestował przeciwko prowadzeniu ekspedycji. Prawdopodobnie doktor
nie troszczył się o te wymówki. Tak samo postąpiłoby Towarzystwo, w razie, gdyby osiągnął
zamierzony cel. Lecz gdyby musiał wracać z drogi, w takim wypadku naczelnik Zarządu
mógłby się powołać na protest Mr Bopkinsa i doktor musiałby z własnej kieszeni zapłacić
koszta wyprawy.
Ten był daleki od tego, by go podejrzewać o podstęp, niemniej jednak upór jankesa
wprawił go w kłopot.
Nagle z pomocą przyszedł mu sir Allan, który zawołał:
— Kochany doktorze, nie troszcz się o gderanie tego miłośnika rozlewisk! Jeśli mi pan
pozwoli wyjechać z bram Yuquirendy na czele naszego orszaku, oddam panu do dyspozycji
cały mój majątek, który w każdym razie jest dość wielki, aby uchronić pana od strat. Jeśli ten
gentleman dalej będzie się oburzał, pozostawimy go po prostu na miejscu, a wycieczkę
odbędziemy na własny rachunek!
Mister Bopkins nie miał zamiaru dłużej oponować, był zadowolony, że wykonał swój
obowiązek. Karawana mogła wreszcie ruszyć w drogę; minęła zatem bramę miasta, a na czele
orszaku jechał sir Allan Bendix.
W pierwszych dniach podróżnicy nie obawiali się przeszkód w podróży. Dragoni,
stacjonując w Yuquirendzie, odbywali często objazdy inspekcyjne, a gdzie się tylko ci groźni
jeźdźcy graniczni pojawili, tam dzicy Indianie nie mieli odwagi wychylić się z gęstwiny palm,
nawet w takim wypadku, jeśli byli w dziesięciokrotnej liczebnej przewadze. Z tego też
powodu eskorta dragonów, towarzysząca karawanie przez jeden dzień, była tylko objawem
grzeczności, którą kapitan Artigas chciał okazać inżynierowi. Gdy nazajutrz rano żołnierze
szykowali się do powrotu kapitan uścisnął silnie dłoń doktora i rzekł:
— Smuci mnie to bardzo, kochany doktorze, że bardziej nie mogę się oddalać od
garnizonu i muszę pozostawić cię samego w tej bezludnej okolicy. W Yuquirendzie nie mamy
nawet stacji iskrowego telegrafu, za pomocą którego mógłby pan mnie przywołać na pomoc
na wypadek nieszczęścia. Lecz za to będę słuchał uważnie wszystkich wieści,
przychodzących z głębi Gran Chaco, które dla znawcy tutejszych stosunków nie są zbyt
trudne do zrozumienia. Gdyby pański genialny plan miał się nie udać, nic sobie nie będę robił
z rozkazów rządowych i wsadzę moich dragonów na koń, a wtedy biada czerwonoskórym,
którzy by chcieli zastąpić panu drogę! Doktor serdecznie podziękował mu za te uprzejme
słowa. Żołnierze odjechali na południe, a ekspedycja pozostała samotnie wśród rozległych
pampasów, by rozpocząć walkę z dziką naturą oraz jej jeszcze dzikszymi dziećmi. Czy
zwycięży?
R
OZDZIAŁ
III
N
A GRANICY KRAJU
I
NDIAN
Gran Chaco, aż do 23 stopnia szerokości południowej, było już zbadane tak dobrze, że dr
Bergman dokonał tylko kilku nieznacznych poprawek na mapie, chcąc zaznaczyć bieg
przyszłej linii kolejowej. Piątego dnia dotarli do miejsca, gdzie na mapie zaczyna się owa
biała plama, która sięga do osiemnastego stopnia. Wprawdzie także i we wnętrzu tego
niezbadanego obszaru była zaznaczona pewna ilość pagórków i jezior, ale ich położenie
określono na podstawie opowiadań Indian, którzy byli w tych okolicach. Jak niepewne są tego
rodzaju wiadomości, o tym niestety geografowie niejednokrotnie się przekonali. Często się
zdarzało, że gdy podróżnik przybył do takiego punktu znajdował bagna i równiny na miejscu
łańcuchów górskich, które ciągnęły się o sto i więcej kilometrów na wschód lub zachód od
miejsc, zaznaczonych na mapach.
Tutaj więc zaczynało się właściwe zadanie ekspedycji, która miała dokładnie oznaczyć
najmniejsze wzniesienia, biegi wód i większe puszcze i bory, a przede wszystkim zbadać, czy
grunt nadaje się do przeprowadzenia linii kolejowej. Tutaj również zaczynał się obszar, gdzie
błąkały się dzikie hordy Indian, którzy w poprzednich stuleciach zamieszkiwali przestrzeń aż
do Santa Fe i dopiero po zażartych walkach cofnęli się na północ, pałając śmiertelną
nienawiścią do białych intruzów. Wypierani ze wschodu, zachodu, północy i południa przez
nieustanny pochód cywilizacji, postanowili z wytężeniem wszystkich sil, z odwagą rozpaczy,
bronić reszty niepodległych obszarów.
Dr Bergman musiał więc zachować jak największą czujność i ostrożność, jeśli całe
przedsięwzięcie nie miało być narażone na największe niebezpieczeństwo. Z tego powodu już
w Yuquirendzie ćwiczył swoich „peones”, aby w razie napadu Indian wiedzieli natychmiast
co mają począć z ciężkimi wozami. Najmniejsze bowiem zamieszanie mogło sprowadzić
niechybną zagładę. Ludzie byli pouczeni, że na pierwszy rozkaz mają wozy ustawić w koło, a
zwierzęta wziąć w środek. Tym sposobem konie były zabezpieczone, a mężczyźni mogli
strzelać z ukrycia, spoza wozów. Karabin maszynowy, umieszczony na wieżyczce pancernej
w środku tej ruchomej twierdzy, mógł łatwo na wszystkie strony siać śmiercionośne pociski.
W ten sposób także urządzano wieczorem obozowisko. Ustawiano czterech strażników po
zewnętrznej stronie pierścienia, którzy mieli czuwać nad snem towarzyszy i bronić ich przed
wszelkim niebezpieczeństwem.
A jednak mimo wszelkich środków ochronnych już szóstego dnia podróży spotkała
ekspedycję bardzo niemiła przygoda; oto w nocy jakaś nieprzyjacielska ręka poprzecinała
lejce i uprząż u wszystkich wozów.
Bez wątpienia śmiałym intruzem był jeden człowiek, wskazywały na to ledwo widoczne
ś
lady. Strażnicy byli czujni — kilka osób nie mogłoby ujść ich uwagi.
Ten wypadek nie przyniósł karawanie większych szkód, mimo to jednak bardzo przykro
dotknął doktora. Wolałby, gdyby Indianie otwarcie napadli na jego obóz. Bardziej mógł ufać
odwadze i dzielności swoich ludzi niż ich cierpliwości. Gdyby ta cierpliwość się wyczerpała,
dręczona codziennymi przykrościami, wówczas krewcy „peones” łatwo mogliby popełnić
jakąś nieostrożność, która nie dałaby się naprawić.
Mimo tych zgryzot, doktor okazywał pogodną twarz, przyjaźnie rozmawiał z ludźmi,
którzy wśród przekleństw naprawiali uprząż, na koniec kazał przygotować balon, gdyż
zamierzał z góry śledzić niewidzialnego wroga.
Gdy unosił się wysoko w górze w swej gondoli i za pomocą lunety przeglądał obszar ziemi
aż do horyzontu, nie mógł nigdzie nic podejrzanego zauważyć. A zatem poprzedniej nocy do
obozowiska wdarł się albo szpieg, który szedł daleko przed swymi towarzyszami, albo też ci
ostatni ukryli się przezornie w zaroślach, ponieważ znali rolę balonu i nie chcieli zdradzać
swej obecności obserwatorowi w gondoli. W takim wypadku musi być prawdziwa wieść,
rozpowszechniana w pogranicznych miastach Gran Chaco przez misjonarzy, mianowicie, że
na czele połączonych szczepów indiańskich stoi człowiek, który młodość swą spędził w
Buenos Aires, gdzie poznał zdobycze cywilizacyjne Europejczyków, a obecnie postanowił
ś
miertelnych wrogów swej rasy zwalczać ich własną bronią.
Bliższe szczegóły, dotyczące tego człowieka, były następujące: nazywa się Juan, czyli
zdrobniale Joaosigno i należy do szczepu Caduve, który ongiś miał swoje obszary myśliwskie
na lewym brzegu Paragwaju, między rzekami Miranda i Apa i należał do najdzikszych,
najokrutniejszych szczepów indiańskich. Pewien młody włoski artysta, nazwiskiem Boggiani,
poznał tego człowieka w r. 1892 w czasie swej wycieczki do Nachiche, ówczesnej głównej
siedziby szczepu Caduve. Juan wrócił właśnie wówczas z Buenos Aires i biały gość
zauważył, że między nim a jego naczelnikiem Mbaya istnieje ukryta nienawiść, ponieważ
Juan czuł, że go znacznie przewyższa wiadomościami i wrodzonymi zdolnościami.
Nienawiść ta istotnie wybuchła w kilka lat później i Juan musiał na zawsze opuścić
ojczyste strony. Wrócił do Buenos Aires i rządowi argentyńskiemu oddał wiele cennych usług
w czasie powstań krajowców, jako doskonały znawca kraju. Lecz i tutaj jego ambicja nie
znalazła zadowolenia, gdyż biali, mimo wszystkich korzyści jakie zeń mieli, widzieli w nim
zawsze tylko Indianina, stojącego na bardzo niskim szczeblu kultury. Pewnego dnia zniknął
nagle z Buenos Aires, przeżarty do szpiku kości śmiertelną nienawiścią do białych. A teraz
miał stanąć na czele wszystkich szczepów indiańskich w Gran Chaco? Jeśli wiadomość ta
miałaby się potwierdzić, w takim razie musiałby on dokonać czegoś niesłychanie doniosłego,
jeśli Indianie dawnego zdrajcę nie tylko przyjęli w swe szeregi, lecz ponadto wybrali go
naczelnym wodzem, na którego skinienie zginali się pokornie.
O tym wszystkim myślał dr Bergman, obserwując z gondoli balonu olbrzymią równinę,
pokrytą niskimi zaroślami, wysokopiennym lasem i miłymi polanami. Nigdzie nie widać było
ani jednej ludzkiej istoty. Po dwóch godzinach obserwacji zrobił kilka zdjęć fotograficznych
okolicy, ciągnącej się na północy, po czym dał znak, aby balon ściągnięto.
Nie ściągnięto jeszcze stalowej liny do połowy, gdy doktor usłyszał pod sobą niepokojący
hałas i wyjrzał ciekawie z gondoli. Ujrzał na ziemi szamocących się dwóch ludzi, zajętych
zażartą walką; był to prawdopodobnie Mr Bopkins i sir Allan. Inni, nie zajęci ściąganiem
balonu, stali dokoła, śmiejąc się z całego serca.
Gdy doktor wreszcie wyskoczył z gondoli na ziemię, zjawił się właśnie w chwili gdy Mr
Bopkins z rozsrożoną miną po raz czwarty czyścił rękawem swój nieszczęsny cylinder. Sir
Allan zniknął tymczasem pod dachem swego wozu, ściskając dłonie, w których
prawdopodobnie trzymał jakiś przedmiot.
Dwaj młodzi inżynierowie z humorem opowiedzieli swemu szefowi przebieg całej sprawy.
Sir Allan szukał w okolicy obozowiska owadów i natknął się na zupełnie nieznany okaz,
który umykał przed nim z głośnym brzękiem. Anglik biegł za nim z wysoko wzniesioną
siatką i zauważył, że owad usiadł na szarym cylindrze Mr Bopkinsa, który prawdopodobnie
wydawał mu się odłamem skały, ogrzanej słońcem.
Sir Allan zbliżył się ostrożnie i szybko uderzył zieloną siatką jankesa w głowę, przy czym
drewniane kółko niezbyt mile połechtało jego spiczasty nos. Mr Bopkins skoczył, jak
oparzony, głęboko dotknięty w swej godności reprezentanta. Gdy w napastniku poznał
znienawidzonego Anglika, który niedawno znieważył go boleśnie w obecności
zgromadzonego społeczeństwa Yuquirendy, ogarnęła go wściekłość i rzucił się nań z
zaciśniętą pięścią. W pośpiechu zapomniał wyciągnąć głowę z siatki, stąd też sir Allan od
pierwszej chwili miał nad nim przewagę. Widzowie oczywiście nie mieli najmniejszej ochoty
mieszać się do tej walki. Skończyło się na tym, że jankes musiał cierpliwie poczekać, dopóki
sir Allan nie wydobył z jego brody tajemniczego owada i nie włożył do flaszeczki ze
spirytusem.
Doktor musiał z całej siły panować nad sobą, aby pod wpływem tego opisu się nie
roześmiać. Zrobił taką minę, jak gdyby to, co zaszło, dotknęło go w przykry sposób. Jankes
przystąpił doń i zawołał:
— Mr Bergman, powinien pan się wstydzić, że pan także i w tym wypadku stoi po stronie
tego bezwstydnika, chociaż w mej osobie jest znieważone całe Towarzystwo, a zatem i pan
sam! Protestuję przeciwko temu i oznajmiam, że po powrocie do Nowego Jorku postaram się,
by pana ukarano! Pan działa na szkodę Towarzystwa i jego upełnomocnionego
przedstawiciela.
Sir Allan tymczasem schował swój drogocenny łup i zjawił się w chwili, gdy Mr Bopkins
wymawiał ostatnie słowa. Był gotowy bronić doktora.
— Co pan tu pieje, panie kogucie? — spytał, zaglądając w oczy jankesowi. — Ma pan tak
słabą pamięć? Zdaje się, że pan zapomniał już, iż protestował przeciw tej ekspedycji w chwili
wyjazdu z Yuquirendy. Byłby pan uniemożliwił tę wyprawę, gdybym doktorowi nie
dopomógł swym majątkiem. Z tego też powodu dzielny doktor jest obecnie w służbie u mnie i
tylko z litości pozwalam panu podróżować wraz z nami!
— Protestuję przeciw takiemu postawieniu kwestii! — przerwał jankes, wyciągając z
kieszeni ogromny kontrakt. — Mr Bergman nie może tak prędko porzucić służby w
Towarzystwie! Według dosłownego brzmienia umowy musi na pół roku przed wystąpieniem
wymówić…
— Jeśli chce dobrowolnie ustąpić! — odparł sir Allan. — Lecz pan go wyrzucił za drzwi w
imieniu Towarzystwa, a on znalazł człowieka, który jego zasługi stokrotnie lepiej umie
ocenić! Nie wierzy pan, panie doktorze?
Przy tych słowach sir Allan ujął doktora pod ramię i odprowadził go na bok, na co ten się
chętnie zgodził, byle tylko nie słyszeć nudnego gderania jankesa.
— Czy pan nie zastanowił się jeszcze poważnie nad tym — spytał doktor, gdy za nim
jeszcze raz rozległo się głośne: „protestuję!” — aby wyrzucić po prostu Towarzystwo z Gran
Chaco i linię kolejową samemu zbudować?
— Zupełnie nie! — odparł ze śmiechem sir Bendix. — Mam ważniejsze sprawy na głowie
niż kłopotać się akcjami kolejowymi. Lecz nie mogę ścierpieć tego, że ten błazen traktuje
pana jak Murzyna, i ostrzegam, że on zadręczy pana na śmierć swoimi wiecznymi protestami!
— Ale ja pana proszę — odparł doktor z głębokim ukłonem — aby pan był bardziej
wyrozumiały dla tego człowieka. Mimo wszystko jest on reprezentantem i przedstawicielem
mego Towarzystwa, a nawet mały uczeń w szkole nie pozwoli sobie bezkarnie zarzucić sieci
na głowę.
— Ba! — rzekł sir Allan, wzruszając ramionami — Rzadki okaz „Cryptocephalus” czyli
„Tritona” jest sto razy więcej wart niż ten błazen. Najważniejszą sprawą jest to, aby nasze
naukowe prace raźnym krokiem szły naprzód!
Zawołał służącego Johna i kazał mu podać nową siatkę. Tymczasem doktor poszedł
wywoływać fotografie, aby na dzień następny ustalić kierunek marszu.
Dalsza droga nie przedstawiała większych trudności, gdyż teren w dalszym ciągu był
płaski i pozbawiony znaczniejszych arterii wodnych. Karawana mogła posuwać się ku
północy prawie w linii prostej. Raz tylko należało obejść większy las i przebić się przez
niniejszy, wyrąbując drogę dla wozów. Poza tym nic nie stało na przeszkodzie w posuwaniu
się naprzód.
R
OZDZIAŁ
IV
S
IMARRONE
Nazajutrz rano trzej inżynierowie wykonywali potrzebne pomiary, sir Allan tymczasem
opuścił obozowisko, aby łowić w pobliżu owady. Niebawem spostrzegł wspaniały okaz
ś
wietlika (tuccho) i począł go ścigać. Gdy po upływie godziny, ścigany owad znikł bez śladu,
znakomity przyrodnik zauważył, że się znajduje sam jeden wśród rozległej prerii i że nie ma
ani śladu po towarzyszach, jak daleko okiem sięgnąć.
— Hm — Mruknął po tym niemiłym odkryciu — jeśli teraz zabłądzę, to będzie
najmniejszym jeszcze nieszczęściem. Wprawdzie Indianie ostatniej nocy pozostawili nas w
spokoju, ale bez wątpienia szpiegują nieustannie dokoła obozu. Jeśli mnie teraz złapią, będę
musiał być i z tego zadowolony. Powinienem był przynajmniej wziąć ze sobą Johna i karabin!
Szybkim krokiem wrócił w stronę obozowiska kierując się według własnych śladów. Nie
oddalił się jeszcze zbytnio, gdy nagle jego przypuszczenia się sprawdziły. Z pobliskich zarośli
wyskoczyło kilkanaście brunatnych postaci, które w długiej linii poczęły biec ku niemu. Gdy
się odwrócił, aby w przeciwnym kierunku szukać kryjówki w zaroślach, spostrzegł, że i z tej
strony zbliża się pędem gromada dzikich Indian. Moment był bardzo groźny, lecz sir Allan
nie stracił zimnej krwi. Widząc, że ucieczka byłaby bezowocna, wyjął rewolwer, który na
szczęście miał przy sobie, zatrzymał się w miejscu i pomyślał:
— A więc chcą na mnie polować, jak na zająca! Lecz tym razem zajączek potrafi się
obronić. Złości mnie tylko ta okoliczność, że jeśli mnie zabiją, będę się musiał zadowolić
siedemdziesięciu trzema gatunkami nowoodkrytych owadów, zamiast spodziewanych stu.
Istotnie, mam pecha w życiu!
Indianie zbliżyli się tymczasem na odległość stu kroków. Nagle jeden z tych, którzy
zbliżali się od wschodu, wydal przeraźliwy krzyk i wskazał ręką na zachód z widocznymi
oznakami przerażenia. Z ust do ust krążyło jakieś słowo, którego Anglik nie mógł zrozumieć.
Indianie zawrócili w miejscu i uciekli do lasu tak szybko, jak tylko mogli.
Przestraszony sir Allan również rzucił spojrzenie w tym kierunku i zobaczył nowe
niebezpieczeństwo, zagrażając mu stamtąd: był to stary byk, zbiegły z jakiejś zagrody.
Zwierzęta te, zwane „simarrones” przez hiszpańską ludność, szybko dziczeją na zupełnej
wolności, i są bardzo niebezpieczne zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt. Nawet jaguar
ucieka przed nimi i szuka schronienia na pierwszym lepszym drzewie. Najmniejsza przyczyna
doprowadza takiego „simarrone” do wściekłości. W takim wypadku rzuca się prosto przed
siebie z podniesionym wysoko ogonem, szarpie rogami i depcze wszystko przed sobą, dopóki
mu nie zabraknie oddechu lub kula nie przyniesie końca jego szalonemu życiu.
Byka, który pędził wprost na sir Allana, musiał wypłoszyć z głuszy leśnej krzyk Indian.
Dzielny Anglik nie stracił ani sekundy, lecz począł biec, dobywając wszystkich sił, w tym
kierunku, w którym, jak sądził, jest obozowisko. Poza sobą słyszał straszliwe dudnienie
kopyt. Ledwie skoczył poza pień grubego drzewa, gdy nagle rozwścieczone zwierzę uderzyło
w to drzewo z taką siłą, że aż zadrżało w posadach.
Byk stał przez chwilę w miejscu, — widocznie silne uderzenie musiało go ogłuszyć —
wówczas sir Allan zręcznie skoczył poza ogromny dąb, który go całkowicie zakrył. Lecz byk
spostrzegł go mimo to i rzucił się niezwłocznie na niego. Zaczęła się dzika gonitwa dokoła
drzewa, jakiej sir Allan nigdy dotychczas nie przeżył.
Wprawdzie mógł uskoczyć na bok za każdym razem, gdyby „simarrone” chciał go przebić
rogami — lecz zrozumiał, że w ten sposób szybko wyczerpie wszystkie swe siły. Trzeba więc
było znaleźć lepszą osłonę, niż dąb. Najlepiej byłoby wdrapać się na drzewo, ale na to
rozwścieczone zwierzę nie dało mu czasu.
Nagle w niewielkiej odległości zauważył drzewo, podobne do palmy, które Hiszpanie
nazywają „pało briaco”, a Indianie „yuchan”. Botaniczna jego nazwa jest: „Chorisia insignis”.
Pień podobny jest do rozdętej flaszki, o średnicy dwóch łokci i pięciu łokci wysokości.
Drzewa tego gatunku rosną licznie na polach Gran Chaco. Indianie często je wydrążają, nie
ś
cinając ich wcale, i we wnętrzu umieszczają popioły zmarłych. To drzewo, które sir Allan
spostrzegł, musiało niechybnie służyć do tego celu, gdyż było obumarłe, a górna jego część,
gdzie przedtem rosły liście, była odcięta. Gdyby ścigany wdrapał się na to drzewo, byłby
niewątpliwie uratowany.
Zdecydował się szybko. Gdy „simarrone” znów się nań rzucił, strzelił mu spoza drzewa z
rewolweru w nozdrza. Dla byka była to nieznaczna rana, lecz musiała go zaboleć okrutnie,
gdyż zatrzymał się w biegu i ryknął tak potężnie, że innemu, bardziej tchórzliwemu
człowiekowi, krew ścięłaby się w żyłach. Sir Allan liczył na takie właśnie działanie kuli. Ze
zręcznością wiewiórki wdrapał się na drzewo i zniknął w jego wnętrzu.
Byk zauważył tę ucieczkę. Przekrwionymi ślepiami śledził ruchy Anglika. Ledwie ten
zniknął we wnętrzu wydrążonego drzewa, gdy rogi rozwścieczonego zwierzęcia poczęły bóść
„yuchan”. Korzenie jego zbutwiały od dłuższego czasu, toteż drzewo pod potężnymi ciosami
z głuchym trzaskiem runęło wraz z martwą i żywą zawartością.
W dalszym swoim życiu sir Allan daremnie nieraz starał sobie wyobrazić to, co przeżył w
następnym kwadransie. Wściekłość byka osiągnęła swój szczyt. Przed sobą widział tylko
olbrzymią, naturalną flaszkę, która urągała jego wysiłkom i nie chciała rozpaść się na drzazgi.
Kilkakrotnie zderzyła się z innymi drzewami, następnie przypadkowo wysunęła się na
otwartą prerię, która nie stawiała przeszkód jej ruchom. Pod uderzeniami rogów byka poczęła
się toczyć naprzód, to znów obracać się dokoła własnej osi, jednym słowem ruchy jej
przypominały podskoki piłki futbolowej którą kopią niezręczni chłopcy. Sir Allan trzymał się
wszystkimi siłami wewnętrznej ściany drzewa, z obawy, aby, nie być wyrzucony na zewnątrz.
Na szczęście wydrążenie było wąskie; natomiast pył nie miał wyjścia, więc sir Allan uczuł, że
go w nosie i w krtani coś drapie. W innych okolicznościach byłby niewątpliwie kichał bez
przerwy przez całe dwadzieścia cztery godziny — tutaj jednak wściekłe uderzenia
rozjuszonego „simarrone” przeszkadzały mu w kichaniu. Mógł tylko kaszleć i pluć wokoło.
Pod wpływem gwałtownych ruchów żołądek jego począł się burzyć, a w dodatku chropowata
powierzchnia drzewa podarła mu ubranie i skórę w jednakowy sposób. Mimo wszystko znosił
wszystkie te tortury, jak długo mógł. Lecz w końcu płuca i mięśnie odmówiły mu
posłuszeństwa. Usłyszał tylko głuchy huk, jak gdyby wystrzał karabinowy, po czym stracił
przytomność.
Gdy się ocknął z omdlenia, ujrzał nad sobą klęczącego doktora, który trzymał mu przed
nosem flaszeczkę o niezmiernie silnym zapachu. Obok niego spostrzegł twarz swego Johna,
który spoglądał nań okiem pełnym głębokiej troski. Pół tuzina „peonów” stojących dokoła i
opartych o karabiny, miało poważne oblicza, ale można też było zauważyć, że ci ludzie
bardziej są skorzy do śmiechu niż do płaczu.
— Doktorze, na miłość Boską, wody! — jęknął sir Allan słabym głosem. — Moje gardło
płonie, jak gdyby wjechał weń cały pociąg towarowy, pełen czerwonego pieprzu!
Obóz był bliżej położony niż sądził, dlatego też usłyszano tam wystrzał rewolwerowy.
Doktor wyruszył natychmiast na pomoc wraz z kilku ludźmi. Idąc śladami, widocznymi na
trawie, przyszli jeszcze w porę, aby móc położyć byka kilku celnymi strzałami.
Sir Allan, głęboko wzruszony, serdecznie uścisnął dłonie swoich wybawców. Lecz przez
dwa następne dni musiał leżeć w wozie na miękkich skórach, gdyż straszna przygoda i
nadludzki wysiłek omal nie przyprawiły go o chorobę.
Wszyscy w obozie współczuli miłemu i zawsze uprzejmemu Anglikowi. Jeden tylko
człowiek okazywał tu i ówdzie szczerą radość z cudzego nieszczęścia — a był nim Mr
Bopkins. W przygodzie sir Allana widział wyraźny palec Boży i był najgłębiej przekonany, że
to jest zasłużona kara za to, iż znieważył pełnomocnika Towarzystwa.
R
OZDZIAŁ
V
Ś
MIAŁA WYCIECZKA
Rozumie się samo przez się, że sir Allan zaraz po przybyciu do obozu oznajmił, że zetknął
się z Indianami. Z tego też powodu dr Bergman wysłał bezzwłocznie czterech konnych
peonów, którzy mieli iść śladami za nieprzyjacielem, jak tylko daleko mogli, ale bez
niepotrzebnego narażania się na niebezpieczeństwo. Mógł im powierzyć to zadanie bez
skrupułów, albowiem były to prawdziwe dzieci tego dziewiczego kraju, które wzrosły wśród
niebezpieczeństw i nie przestraszyłyby się nawet samego „Ducha Pampasów” we własnej
osobie.
Peonowie zarzucili karabiny na plecy i ruszyli w drogę z tą beztroską pewnością siebie,
która cechuje mieszkańców pampasów. Gdy dojechali do łąki, na której sir Allan przeżył
okropną przygodę, znaleźli ślady Indian.
W owej chwili zachowanie czterech jeźdźców zmieniło się zupełnie. Zachowując
najgłębsze milczenie, jechali dalej lekko pochyleni w siodle, z ręką na zamku karabinów. Ich
czarne, błyszczące oczy śledziły wszystko bacznie dokoła, a uszy chwytały najlżejsze szmery.
Wjechać konno w gęstwinę leśną nie wydawało im się roztropną i odpowiednią rzeczą,
albowiem w lesie znaleźliby w najlepszym razie tylko nieliczne i ledwo widoczne ścieżyny,
wydeptane przez Indian; dlatego też po naradzie postanowili parami w lewo i w prawo
objechać ten kawał boru, gdzie znikli napastnicy sir Allana.
W otwartym polu, gdzie byli pewni szybkości swych rumaków i celności swych
karabinów, nie potrzebowali się obawiać napadu czerwonoskórych. Gdyby Indianie odważyli
się ich napaść, licząc na swoją przewagę i zmusili ich do odwrotu mogliby w przeciągu pół
godziny galopem wrócić do obozowiska — bo gdzieżby kiedykolwiek peon zbłądził w stepie
pod otwartym niebem!
Stało się tak, jak jeźdźcy przypuszczali. Gdy po upływie dwóch godzin znów się zjechali
na końcu lasu, oznajmili ci dwaj peonowie, którzy objechali wschodnią stronę boru, że na
krótko, przed spotkaniem natknęli się na wyraźne ślady stóp.
Wszyscy czterej niezwłocznie pojechali tam razem i zbadali uważnie odciski licznych nóg.
Większość ich była świeżego pochodzenia i mówiła wyraźnie, że tędy spiesznie uchodziła na
północ większa ilość dzikich. Liczba Indian wynosiła pięćdziesiąt głów do stu. Przy
dokładnym badaniu znaleziono starsze odciski stóp, pochodzące sprzed dwóch lub trzech dni,
ale zwrócone w przeciwnym kierunku.
Czterej jeźdźcy zrozumieli natychmiast znaczenie tych śladów Indianie przed kilku dniami
zbliżyli się do obozu, bez wątpienia, aby w nocy urządzić napad. Sposobność do tego
nadarzyła się im prędko wskutek nieostrożności sir Allana, a osoba jego byłaby dla nich bez
wątpienia nader cennym łupem. Zamiar ich jednak spełznął na niczym wskutek pojawienia się
„simarrone”. Czerwonoskórzy obawiali się prawdopodobnie że biali będą ich natychmiast
ś
cigać i mścić się, dlatego też uciekli na północ.
Teraz należało zbadać, czy Indianie tego dnia jeszcze obozowali, czy też uciekli. Peonowie
wbili ostrogi w boki swych koni i galopem popędzili na północ.
Leżąca przed nimi preria nie miała prawie żadnych zarośli. Tu i ówdzie tylko rosły
większe krzewy. Dopiero po dwugodzinnej jeździe wyłoniła się przed nimi ciemna linia,
zwiastująca większe zarośla.
Gdy jeźdźcy dotarli do tych zarośli, spostrzegli, że ślady dzikich rozdzielają się na
pojedyncze, które zbiegają się pod gęstą i zbitą ścianą boru. Te znaki przekonały peonów, że
Indianie tym razem istotnie zaprzestali nieprzyjacielskich kroków i wrócili do swojej
„tolderie” (wsi). W przeciwnym bowiem razie z pewnością rozbiliby obóz tutaj na skraju lasu.
Ponieważ słońce zniżyło się tymczasem mocno ku zachodowi, wywiadowcy postanowili
wrócić do swoich. Ruszyli prosto w kierunku zachodniego brzegu lasu i mijali właśnie
niewielkie zarośla, leżące mniej więcej w odległości stu metrów, gdy wtem ich czujne konie
poczęły zdradzać niepokój, jak gdyby zwietrzyły w pobliżu niebezpieczeństwo. Jeźdźcy
wzięli natychmiast w ręce karabiny, gotowe do strzału. Trzej z nich zatrzymali się w miejscu,
czwarty natomiast ostrożnie zbliżył się do gęstwiny, aby zbadać, co spowodowało niepokój
koni.
Zamierzał właśnie uchylić gałęzie, gdy nagle po drugiej stronie wyskoczyła z zarośli jakaś
ciemna postać, która ogromnymi susami poczęła biec do pobliskiego lasu. Bez wątpienia był
to szpieg indiański który spodziewał się, że będzie mógł stąd spokojnie obserwować ruchy
nieprzyjaciół.
Na widok umykającego Indianina pojawił się uśmiech pełen zadowolenia na twarzach
peonów. Jeden z nich wydobył spod siodła swe „bola”, zakręcił nimi kilkakrotnie ponad
głową i rzucił na Indianina. Dokładnie w tym miejscu, w które celował bola, okręciły się
dokoła nóg uciekiniera. Czerwonoskóry runął na trawę i nie podniósł się już więcej.
Peonowie ruszyli ku niemu, chcąc go schwytać. Nagle w pobliskim lesie rozległo się
ogłuszające wycie i z ciemnych głębin wyłoniła się ogromna horda Indian, uzbrojonych w
dzidy i łuki. Bez wątpienia mieli zamiar ocalić swego towarzysza od niewoli.
Peonowie zrozumieli, że teraz trzeba szybko działać, jeśli chcą jeńca schwytać. Ale
przyzwyczajeni do tego rodzaju wypadków nie stracili zupełnie zimnej krwi. Dwaj z nich
rzucili się w stronę Indian, aby powstrzymać ich na chwilę szybkim ogniem karabinowym.
Istotnie — udało im się to. Ten lub ów runął, brocząc krwią, inni padli na ziemię, aby
przyczołgać się w stronę czterech jeźdźców pod osłoną wysokiej trawy.
Tymczasem dwaj inni peonowie związali swoje „caronas” (skórzane koce), tak, że
wyglądały jak hamak okrętowy, po czym przymocowali je między siodłami swoich koni.
Następnie gwizdnęli na dwóch pozostałych towarzyszy, a ci zbliżyli się, zeskoczyli z koni na
ziemię, związali rzemieniami nieprzytomnego jeńca i umieścili go na skórzanych kocach.
Wskoczywszy na siodła, wszyscy czterej pomknęli galopem w południowym kierunku.
Wprawdzie Indianie natychmiast zerwali się na równe nogi i posłali strzały za
uciekającymi, lecz odległość już była zbyt wielka. Chcąc nie chcąc musieli szpiega
pozostawić w mocy białych.
Około północy przybyli do obozowiska. Doktor, któremu niepokój spędzał sen z powiek,
wyszedł naprzeciw nich i był niezmiernie zdumiony, gdy peonowie rzucili mu jeńca pod nogi.
Doktor pochwalił dzielnych jeźdźców za ich śmiałość, a gdy wysłuchał raportu, rzekł:
— Niepotrzebnie narażaliście się na niebezpieczeństwo z powodu tego człowieka. Nie jest
on wcale tak wybitną osobistością, abyśmy go mogli użyć jako cennego zakładnika. Będzie
dla nas tylko ciężarem.
— O, senior — rzekł najstarszy spośród peonów — sądziliśmy, że ten jeniec nam wyjaśni,
co jego towarzysze knują przeciwko nam.
— Nie sądzę, byśmy zdołali coś z niego wydobyć — odparł doktor. — Zaciętość Indian
jest znana…
— Jeśli pan pozwoli, my go już poprosimy, aby przemówił — rzekł jeden z peonów.
— Za żadną cenę — poważnie odparł doktor.
Nieustanna, krwawa wojna, którą w tych okolicach od setek lat toczyli biali z
czerwonoskórymi, z biegiem czasu rozogniła obustronną nienawiść do tego stopnia, że
wrogowie nie cofali się nawet przed najstraszniejszym okrucieństwem. Często zdarzały się
wypadki torturowania bezbronnych pod wpływem żądzy zemsty, czego zresztą po stronie
białych usprawiedliwić nie można.
Doktor wiedział o tym doskonale, toteż pragnął swoim ludziom wyjaśnić, że pod żadnym
warunkiem nie ścierpi w swoim obozie tego rodzaju zajść. Z tego też powodu kazał na razie
między kołami wozu przywiązać jeńca, który w międzyczasie oprzytomniał. Peonowie
nakarmili znużone konie, następnie napoili je, po czym położyli się przy nich na dobrze
zasłużony spoczynek.
Gdy nazajutrz rano poczęto badać jeńca, okazało się, że doktor miał słuszność. Indianin
miał hardą minę i nie wyrzekł ani jednego słowa, chociaż doktor przy pomocy tłumacza pytał
go w językach Quichua, Chiriguano i Guaicuru. Ustawiono zatem przy nim straż i przestano
się o niego troszczyć.
Ponieważ zachodziła obawa, że Indianie będą się starali uwolnić swego szpiega z niewoli u
białych, przeto doktor następnego dnia wysłał kilku jeźdźców na zwiady, lecz ci wrócili
niebawem i powiedzieli, że nigdzie nie znaleźli podejrzanych śladów.
R
OZDZIAŁ
VI
J
AŚ NA KRZYWEJ DRODZE
Sir Allan wypoczywał tymczasem na miękkim legowisku, pielęgnowany na przemian
przez swego Johna lub przez Jasia. Gdy się podniósł wreszcie z łoża boleści i po raz pierwszy
zszedł z wozu, podziękował byłemu austriackiemu żołnierzowi tak wymownym uściskiem
dłoni, że ten aż podskoczył z radości i począł szukać odtąd sposobności, aby zacnemu
Anglikowi okazać swą wdzięczność.
Jaś zauważył doskonale, jakie uczucia ukrywa Mr Bopkins dla sir Allana pod maską
niewzruszonej powagi. Ile razy przechodził koło jankesa, ściskał pięści w kieszeniach spodni,
gdyż otwarcie nie miał odwagi wystąpić. Zarazem poprzysiągł sobie w duchu, że mu sowicie
wynagrodzi tę wstępną radość z cudzej niedoli, nie narażając przy tym wcale swojej własnej
osoby na szwank.
Jaś należał do tych osób, które w Wiedniu noszą nazwę „dobrych ziółek”. Osoby te lubią
niezmiernie płatać przeróżne figle i psikusy”. Chociaż Jaś posiadał pełne zaufanie swego pana
i starał się go na każdym kroku zadowolić, to jednak teraz, gdy jankes prześladował sir
Allana, postanowił się zemścić, choćby miał ściągnąć na siebie gniew dra Bergmana.
Niedługo czekał na sposobność. W Ameryce Południowej żyje pewien gatunek drobnych,
lecz bardzo kąśliwych mrówek, które tam nazywają „arrieros”. Mrówki te pojawiają się
zazwyczaj w wilgotnej porze roku i znikają natychmiast, skoro nadejdzie sucha pora lub gdy
ludzie zaczną uprawiać dany obszar ziemi. Niekiedy budzi się w nich pęd do wędrówki i
wówczas łączą się w olbrzymie gromady i biada temu domowi, który leży na ich drodze. Z
niesamowitą żarłocznością niszczą w mgnieniu oka wszystko, co się da pożreć. Nawet drób
na podwórzu nie jest bezpieczny przed ich mocnymi szczękami. Mieszkańcy napadniętego
„rancho” starają się jak najprędzej usunąć z drogi małym, brunatnym wrogom, bo wiedzą
doskonale, że wszelka walka z nimi jest daremna i że ciągle będą się pojawiały nowe roje, jak
gdyby wyrastały spod ziemi.
Dla usprawiedliwienia Jasia musimy dodać, że nie znał on zjadliwości „arrieros”, lecz
uważał je za równie niewinne żyjątka, jak europejskie mrówki. Dlatego też w dniu, w którym
sir Allan poczuł się zdrowy, napełnił kieszeń swego surduta miałkim cukrem i udał się do lasu
z tajemniczym uśmiechem na ustach.
Niedługo szukał. Czuć było zbliżającą się mokrą porę roku po wilgoci w powietrzu, która
w postaci obfitej rosy osiadła na roślinach w nocy. Także i mrówki odczuły zmianę w
przyrodzie i ocknęły się ze snu letniego, który je obezwładnił na długie miesiące. Bystre oczy
Jasia spostrzegły wkrótce wejście do ogromnego mrowiska i jego małych mieszkańców
kręcących się we wszystkich kierunkach.
Na ten widok Jaś Mrugnął z zadowoleniem oczami, wydobył scyzoryk i zrobił nim mały
otwór w kieszeni, tak, że cukier mógł się cienką strugą wysypywać na ziemię. Następnie
wrócił do obozowiska, gdzie usiadł na dyszlu wozu Mr Bopkins i czekał tak długo, dopóki
cukier zupełnie się nie wysypał. W końcu z niewinną miną przystąpił do swoich codziennych
zajęć, jako kucharz ekspedycji.
Trzeba zaznaczyć, że Mr Bopkins twierdził, że absolutnie nie może spać na gołej ziemi,
chociaż za młodu spędził wiele nocy w cyrku między kopytami koni, powierzonych jego
pieczy. Doktor i inni panowie wraz z peonami spali na ziemi, pod gołym niebem, ponieważ
tutaj, w wielokilometrowym oddaleniu od bagien i moczarów, nie było moskitów, dlatego też
spoczynek nocny na wolnym powietrzu, był daleko przyjemniejszy, niż w dusznym wozie,
zbudowanym, jak wagon kolejowy.
Mr Bopkins oświadczył, że tego rodzaju spoczynek jest godny chamów i absolutnie nie da
się pogodzić z dostojeństwem pełnomocnika South–American–Railway–Company. Dlatego
też wóz swój zamienił na pewnego rodzaju wędrowny dom na kołach. Tutaj mógł swobodnie
spoczywać na miękkich poduszkach i spożywać w ukryciu smakołyki, ciastka i likiery. To
łakomstwo miało się na nim zemścić. Jak przewidział Jaś, mrówki odkryły niebawem ślad
cukru na trawie i poczęły się posuwać naprzód tą słodką ścieżyną. Gdy mężczyźni zabawiali
się wesołą rozmową przy ognisku, małe, zjadliwe stworzonka, nie zauważone przez nikogo,
dotarły do wozu jankesa. Ich instynkt obudził się. W niedługim czasie zwietrzyły
nagromadzone w wozie słodycze. Poczęły się natychmiast wdrapywać po kołach i
zwisających linach, na koniec spadły na liczne pakiety, których zawartość nie mogła się długo
opierać ich mocnym szczękom. Co więcej, przegryzły nawet korki flaszek z likierem.
Mr Bopkins nadszedł niebawem, wdrapał się na swój wóz, po czym położył się na
legowisku. Po ciemku wyciągnął rękę po flaszkę ze słodkim likierem, która stała w kącie na
małej deszczułce. Ledwie ją przyłożył do warg, gdy nagle usta i gardło zaczęło go palić, jak
ogniem. Ten ogień lotem błyskawicy rozlał się po całej szczęce i szyi. Jankes z wrzaskiem
trwogi rzucił flaszkę na ziemię.
Jak gdyby to było umówionym znakiem do szturmu, setki tysięcy innych mrówek rzuciły
się na pożałowania godnego Mr Bopkinsa, który począł skakać i rzucać się jak szalony.
Mrowie podrażnionych żyjątek biegało po całym jego ciele, kłując i gryząc gdzie tylko
mogły.
Krzyk zwabił ludzi, którzy nadbiegli z płonącymi pochodniami i latarniami. Gdy peonowie
spostrzegli, jacy nieprzyjaciele zaatakowali jankesa, natychmiast zaprzęgli konie do wozów i
popędzili spiesznie na północ. Zatrzymali się po pięciu minutach i rozbili nowy obóz.
Na dawnym miejscu pozostał wóz jankesa, tudzież dr Bergman z innymi osobami.
Europejczycy chcieli wejść do wozu i podać pomocną rękę Mr Bopkinsowi, lecz Don Rocca i
pułkownik Iquite powstrzymali ich słowami:
— Proszę tego nie czynić! Pan musiałby, podzielić los senora Inglesa i nie przyniósłby mu
pan najmniejszej ulgi w cierpieniu. Powiedz mu pan raczej, by wyskoczył z wozu i tarzał się
po trawie tak długo dopóki wszystkich swoich dręczycieli nie rozgniecie. Innego sposobu nie
ma.
Mr Bopkins nie kazał sobie dwa razy powtarzać tej rady i po pięciu minutach mógł już lżej
odetchnąć. Także inni musieli się trzymać w przyzwoitym oddaleniu od nieszczęsnego wozu,
gdyż rozsrożone mrówki po ucieczce jankesa poczęłyby ich atakować. Obaj Hiszpanie
opowiedzieli im potem rozmaite nieprawdopodobne wprost historie o domach napadniętych
przez wędrowne mrówki.
— Lecz w jaki sposób wypędzimy nieproszonych gości z wozu? — spytał na koniec dr
Bergman. — Przecież go tu nie pozostawimy?
— Musimy poczekać — odparł pułkownik Iquite — dopóki „arrieros” same dobrowolnie
nie odejdą. Stanie się to na pewno wówczas, gdy już nic nie będą miały do zjedzenia. Senor
Ingles musi sobie to nieszczęście sam przypisać, ponieważ zabrał ze sobą mnóstwo słodyczy,
a zmysł węchu u tych owadów jest niesłychanie rozwinięty.
— Hm — pomyślał sobie doktor — ten wypadek wydaje mi się dziwny. Wozimy przecież
z sobą ogromną ilość środków żywnościowych, a niektóre mają daleko silniejszą woń niż
cukierki i likiery Mr Bopkinsa. Dlaczego mrówki wybrały właśnie jego wóz?
Nie miał jednak czasu do dalszego zastanawiania się, gdyż trzeba było zająć się Mr
Bopkinsem, który podniósł się z trawy jęcząc i biadając z bólu. Towarzysze podróży ujęli go
pod ramiona i zaprowadzili do obozowiska peonów. Sir Allan zapomniał o waśni i
zaopiekował się szarym cylindrem jsCnkesa, o którym właściciel zupełnie zapomniał w
nieszczęściu.
W obozie wydobył doktor flaszeczkę z amoniakiem i natarł Mr Bopkinsowi całe ciało, co
mu przyniosło znaczną ulgę. Następnie przygotowano mu posłanie z miękkich skór. Lecz
minął długi czas, zanim swędzenie ustało i jankes mógł oddać się błogiemu spoczynkowi.
Tymczasem figlarnego Jasia dręczyły okrutne wyrzuty sumienia; z całego serca żałował
swego nierozważnego kroku. Gdy ujrzał paniczną ucieczkę peonów i gdy zrozumiał
przyczynę tej ucieczki, wówczas byłby chętnie wziął na siebie cierpienia jankesa. Lecz to nie
było możliwe. Musiał grać rolę bezczynnego widza, jeśli nie chciał się niepotrzebnie
zdradzić. W skrytości serca poprzysiągł sobie, że przy pierwszej lepszej sposobności
stokrotnie wynagrodzi Mr Bopkinsowi te straszne cierpienia.
R
OZDZIAŁ
VII
P
OWAŻNE SKRUPUŁY
W następnych dniach wykonano cały szereg zdjęć i pomiarów. Kolumna posuwała się
tymczasem powoli naprzód. Doktor znów wzbił się w przestworza balonem, lecz nie odkrył
ż
adnych godnych uwagi przeszkód w kierunku marszu. Na przemian rozciągały się lasy i
płaskie równiny, lecz zarówno bory jak i łąki powoli przywdziewały zielone szaty pory
deszczowej.
Nie napotkano nigdzie ani śladu Indian. Doktor dziwił się, że krajowcy, którzy nie
obawiają się kilkutygodniowych marszów i setki razy narażają swoje życie, aby zanieść do
ojczyzny zwłoki towarzysza, poległego na obczyźnie, teraz nie starają się wcale uwolnić z
niewoli u białych schwytanego szpiega, chociaż z uwagi na bogato utatuowane ciało, musiał
to być znakomity wojownik lub może nawet i kacyk. Ponieważ peonowie, pilnie
wyjeżdżający na zwiady, także nie odkryli niczego podejrzanego, dlatego też nikt nie żywił
obawy o bezpieczeństwo karawany. Lecz miało się okazać, że podróżni byli w błędzie. W
dniu, w którym balon wzbił się w powietrze rozbito obóz u skraju lasu, zarosłego gęstymi
krzakami, ponieważ tutaj trawa była bujniejsza, niż na otwartym pampasie i lepiej smakowała
koniom. Prócz tego mężczyźni, nie biorący udziału w pomiarach, mogli pod gęstą koroną
drzew znaleźć osłonę przeciw palącym promieniom słońca, które tego dnia bardziej piekło niż
kiedykolwiek.
Następnej nocy — mogła być wówczas trzecia godzina nad ranem — zbudził uśpionych
znienacka alarmowy strzał jednego z peonów, po którym rozległ się przeraźliwy krzyk
bojowy Indian.
Wszyscy chwycili za broń i ruszyli bronić obozu, tymczasem doktor rozniecił duże
ognisko. Płomienie jaskrawymi blaskami rozświetlały dokoła ciemności, więc biali mogli
zobaczyć, z której strony następuje atak wrogów.
Prawdopodobnie przyczołgali się oni w nocy aż do brzegu lasu i teraz usiłowali śmiałym
napadem zawładnąć obozem, licząc zarazem na przerażenie, które musi owładnąć białymi
przy tak niespodzianym ataku.
Istotnie, wozy z jednej strony były zanadto przysunięte do zarośli; tylko dlatego, że
peonowie mimo ciemności instynktownie tutaj się zbiegli, mogli stawić silny opór
napastnikom. Bitwa przybrałaby gorszy obrót, gdyby z tyłu napadł na obóz drugi, silniejszy
oddział Indian.
Z tego też powodu dr Bergman spiesznie wskoczył do wozu, na którym znajdował się
karabin maszynowy. Nacisnął dźwignię i wieżyczka pancerna natychmiast podniosła się o
dwa metry w górę, tak, że doktor, siedząc wewnątrz mógł widzieć całe pole bitwy, jak na
dłoni.
Nastąpiło to, czego się obawiał. Oddział Indian, w sile około dwudziestu ludzi, przeciął po
stronie południowej liny i rzemienie, którymi wozy były związane, odsunął dwa z nich na
bok, po czym z dzikim i przeraźliwym wrzaskiem wtargnął do wnętrza obozowiska.
Sir Allan wraz z Jasiem nadbiegł natychmiast. Obaj poczęli ostrzeliwać napastników z
karabinów. Tymczasem Indianie mieli czas uwolnić swego towarzysza z niewoli, lecz musieli
za to ciężko zapłacić, gdyż z wieży pancernej spadł na nich istny grad pocisków, któremu by
się nie oparł nawet dziesięciokrotnie liczniejszy oddział europejskich żołnierzy.
Indianie umknęli z szybkością błyskawicy, zabierając ze sobą rannych, po czym połączyli
się z towarzyszami swoimi, walczącymi po drugiej stronie. Lecz i ci rzucili się do panicznej
ucieczki, gdy karabin maszynowy począł ich ostrzeliwać. Dr Bergman zadowolił się tym,
ponieważ brzydził się niepotrzebnym rozlewem krwi i pragnął go o ile możności uniknąć.
Peonowie rozumowali w sposób mniej ludzki i poczęli ścigać uciekających nieprzyjaciół.
Lecz las był oddalony najwyżej o sto kroków, dlatego też ledwie Indianie zniknęli wśród
gałęzi. Zrozumieli, że przedłużanie walki narazi ich tylko niepotrzebnie na
niebezpieczeństwo. Po chwili wrócili do obozu i wśród rozmaitego rodzaju przekleństw
przystąpili do naprawy przełamanego wału obronnego.
Gdy zauważyli ucieczkę jeńca, na nowo w ich sercach zawrzała żądza zemsty, a doktor z
trudem zdołał zapobiec, by nie popełnili nowego głupstwa. Nawet don Rocca i pułkownik
byli bardzo rozsrożeni.
— Ja, przeciwnie, panowie, jestem bardzo uradowany — rzekł doktor — żeśmy się
szczęśliwie pozbyli tego człowieka i że nikt z nas nie odniósł poważniejszej rany. Pilnowanie
jego było bardzo kłopotliwe, więc nieraz zastanawiałem się nad tym, czy by go nie uwolnić.
Zachowywał się tutaj, jak człowiek głuchy i niemy, toteż nie przedstawiał dla nas żadnej
istotnej wartości.
— Mógłby się nam przydać jako zakładnik — rzekł pułkownik. — Musiał należeć do
dostojników swego plemienia, czego dowodzi choćby ta okoliczność, że inni z taką pogardą
ś
mierci narażali się dla jego ocalenia.
— Temu nie przeczę — rzekł doktor — lecz ponieważ nie znaliśmy jego znaczenia, zatem
nie mogliśmy z tego mieć korzyści.
Trzej panowie rozeszli się. Ponieważ peonowie wkrótce ukończyli pracę, w obozie
zapanował zaraz spokój, którego aż do rana nic nie zakłóciło.
Gdy wzeszło słońce, doktor wysłał połowę swoich peonów, aby śledzili Indian w okolicy.
Gdy wywiadowcy wrócili wieczorem, donieśli, że Indianie także i tym razem, jak sir Allan
przypuszczał, bez zatrzymania się uciekli w północnym kierunku.
Ponieważ inżynierom przy topograficznych zdjęciach zawsze towarzyszyło kilku peonów,
którzy służyli im jako strażnicy i pomocnicy, przeto tego dnia pomiarów nie dokonywano, bo
obóz i tak był prawie pusty wskutek wysłania wywiadowców.
Doktor wykorzystał tę pauzę w ten sposób, że skontrolował dotychczasowe zdjęcia i
obliczenia. Zarazem zwrócił uwagę na pewną okoliczność, która mogła wywołać rozdźwięki i
nieporozumienia wśród członków wyprawy.
Granica między Boliwią i Paragwajem nie była jeszcze definitywnie ustalona, chociaż
sprzeczano się z tego powodu już od pięćdziesięciu lat. Geografowie przyjmują na swoich
mapach jako granicę albo szerokość Rio Apa (22° 5’ szer. połudn.) albo linię, która łączy
Fuerte Olimpo na Rio Paragwaj z pewną wysepką na Rio Pilcomayo, dwadzieścia kilometrów
poniżej Fuerte Campero.
Ta linia przecina sześćdziesiąty stopień długości także pod 22°5’. Lecz Paragwaj wystąpił
nagle z pretensjami do całego Gran Chaco Boreal aż do gór pomiędzy Sta. Cruz delia Sierra i
Santiago w poblidla pułkownika Iquite lub dla jego przełożonych dowodem, iż rezygnują z
pretensji mego kraju do Gran Chaco.
— Pułkownik Iquite jest „caballero” — rzekł doktor. — Jestem najmocniej przekonany, że
jeśli mu wyjawimy pańskie skrupuły, wówczas znajdzie się taki środek zaradczy, że ani pan
ani pański rząd szkody nie poniesie.
Don Rocca zgodził się na to. Obaj panowie udali się zatem do pułkownika Iquite, który ich
słów uważnie wysłuchał, a potem rzekł:
— Zgadzam się na pański powrót, don Rocca, przy czym zaznaczam, że obecnie stan
układów w sprawie Gran Chaco między naszymi rządami nie będzie naruszony.
— Czy mogę poprosić pana, abyśmy w tym celu spisali protokół? — spytał don Rocca.
— Oczywiście. Lecz musi mi pan ze swej strony dać pisemne oświadczenie, że Paragwaj
nie zyska żadnych uprawnień, gdy pan potem przyjdzie nam na pomoc z silnym oddziałem
uzbrojonych jeźdźców.
— Wątpię bardzo, czy mój rząd uzna za słuszny tego rodzaju krok z mej strony. Lecz w
interesie ekspedycji wezmę na siebie za to odpowiedzialność.
Spisano oba protokoły, które jako świadkowie podpisali dr Bergman, sir Allan i Mr
Bopkins. Następnie don Rocca wybrał peona, który miał mu towarzyszyć w drodze, a
następnego dnia rano odjechał w południowym kierunku.
Dr Bergman spędził cały ten dzień aż do wieczora w balonie, aby obserwować odjazd
towarzysza podróży. Prócz tego liczył także na wrażenie, jakie balon musi wywierać na
Indianach. Bez wątpienia czerwonoskórzy musieli go uważać za przerażającego potwora,
gdyż trwożliwie kryli się w lasach tak długo, jak długo unosił się w przestworzach
powietrznych.
R
OZDZIAŁ
VIII
W
ALKA Z MAŁPAMI
Mr Bopkins od czasu przygody z mrówkami popadł w czarną melancholię. Czy
przygnębiło go tyle nieszczęść, tak szybko następujących po sobie, czy ukąszenia zjadliwych
owadów tak fatalnie podziałały na jego system nerwowy, czy też żałował tak boleśnie utraty
słodkich likierów i smakołyków — nie wiadomo — dość, że dał spokój swoim protestom,
cofnął się w zacisze samotności i nie troszczył się o to, co się dzieje w obozie. Nawet napad
Indian nie wywabił go z wozu.
W dniu, w którym odjechał don Rocca, podjęto na nowo prace przy pomiarach; peonowie
znów wyjechali na zwiady i oznajmili, że w najbliższej okolicy nie ma Indian, więc Mr
Bopkins zdecydował się wyjść na przechadzkę. To była pierwsza oznaka, że czarna
melancholia jankesa zaczyna ustępować.
Wolnym krokiem szedł pampasem, nasunąwszy sobie szary cylinder głęboko na czoło.
Wszedłszy do cichego gaiku, usiadł sobie w idyllicznym miejscu, w cieniu olbrzymiej palmy.
Dzień był duszny, a chłód pod dachem liści działał tak orzeźwiająco, że Mr Bopkins sam nie
wiedział, kiedy zapadł w głęboki sen.
Ów lasek był szczególnie bogaty w palmy i algaroby, których owoce służą za jedyny
pokarm wielu zwierzętom. Znajdowało się również tutaj mnóstwo wielkich i małych małp,
które bardzo rzadko widywały ludzi.
Wprawdzie małpy i ich nieodłączne towarzyszki, wielobarwne papugi, oniemiały ze
zdumienia, gdy jankes wkroczył do ich spokojnego królestwa, lecz gdy nieproszony gość nie
zdradzał wojowniczego usposobienia, zarówno małpy jak i papugi znów odzyskały werwę.
Tu i ówdzie rozległ się chrapliwy okrzyk małpy lub skrzeczenie papugi.
To były ostatnie głosy, które Mr Bopkins usłyszał, zanim słodko zasnął. Gdyby przeczuł,
co niebawem miało nastąpić, byłby się strasznie oburzył na sposób postępowania
czwororękich obywateli Ameryki Południowej wobec pełnomocnika South–American–
Railway–Company.
Małpy nie były wcale przerażone, lecz prawdopodobnie uważały czcigodnego Mr
Bopkinsa za okaz szczególnie wielkiej i nigdy nie widzianej małpy, którą obserwowały z
rosnącą ciekawością. Jak gdyby tajemniczym nakazem przywołane zeszły się ze wszystkich
zakątków lasku i usiadły gęsto na gałęziach okolicznych drzew oraz na wachlarzach palm,
tak, że te zginały się aż do ziemi, nie mogąc unieść tak wielkiego ciężaru.
Przez dłuższy czas małpy gwarzyły i chichotały między sobą, aż wreszcie pewien stary i
silny „edjeati” (gatunek małpy) zebrał się na odwagę i zeskoczył z gałęzi na ziemię.
Przycupnął o pięć kroków od jankesa, przypatrując mu się z taką głęboko poważną miną, jak
gdyby był królem Edypem i usiłował rozwiązać zagadkę Sfinksa. Równocześnie naśladował
jankesa, który we śnie ustawicznie kiwał głową; niekiedy obaj składali głęboki ukłon, a wtedy
w szeregach małp, rozlegał się śmiech, pełen zadowolenia, jak gdyby cieszyły się z tego
powodu, że ich przedstawiciel tak doskonale się porozumiewa z przedstawicielem South–
American–Railway–Company.
Na koniec staremu „edjeati” wydała się tego rodzaju wymiana myśli zbyt monotonna;
zarazem szczególne zaciekawienie wzbudził w nim przedmiot, który nieznajomy nosił na
głowie. Przysunął się ostrożnie, zdjął delikatnie szary cylinder z głowy uśpionego, po czym
szybkim ruchem włożył na własną dostojną głowę. Mr Bopkins, w błogim śnie pogrążony,
nic o tym zdarzeniu nie wiedział, chociaż wszystkie małpy podniosły głośny wrzask radości
na widok wielkiej zdobyczy najstarszego członka stada.
Lecz „edjeati” nie dzielił wcale zapału swoich towarzyszy. Cylinder zsunął się mu przez
uszy aż na szyję i pozbawił widoku światła dziennego, dlatego też zdjął go czym prędzej, a
ponieważ na razie nie umiał go inaczej użyć, przeto usiadł na nim, jak na krześle. Lecz
cylinder nie ucieszył się tym wcale. Z głębokim westchnieniem skurczył się, tak, że „edjeati”
wywrócił koziołka i z gniewnym pomrukiem odskoczył.
Tego rodzaju zachowanie się cylindra musiały małpy uważać za zachowanie nieprzyjazne,
toteż ich chrapliwe głosy rozlegały się coraz donośniej. Na koniec kilka szalonych małp
zerwało garść w pobliżu rosnących orzechów i poczęło nimi ciskać w błyszczącą łysinę
jankesa.
Obudzony boleśnie ze słodkiego snu, jankes skoczył w górę, a gdy się przekonał, z jakiego
rodzaju napastnikami ma do czynienia, uczuł się głęboko dotknięty tą hańbą. Ponieważ na
razie nie miał innego środka, podniósł leżące dokoła orzechy i z najwyższym oburzeniem
począł rzucać nimi w małpy. Sądził, że uciekną — tymczasem bezczelne te stworzenia, ufne
w swą liczebną przewagę, przyjęły walkę i na pociski odpowiadały pociskami.
Wkrótce na jankesa spadł taki deszcz wszelkiego rodzaju owoców, że ten stracił zapał
wojenny i myślał, w jaki sposób można by zabezpieczyć się przed bolesnymi uderzeniami. W
tym celu wciągnął surdut na głowę i rękoma zacisnął wokoło szyi, tak, że wąska szczelina
pozostała mu tylko dla oddechu. Małpy doskonale zrozumiały znaczenie tych ruchów, toteż
podniosły chóralny, zwycięski wrzask radości i podwoiły ilość pocisków. Jankes nie miał
innego wyjścia, jak tylko stłumić w sobie wybuchający gniew i znosić cierpliwie grad
uderzeń.
Nagle usłyszał, że małpy wśród ogłuszających wrzasków umykają na wszystkie strony.
Jankes ostrożnie wysunął oko spod kołnierza surduta, ale nie miał już czasu zbadać, jaki
wypadek uwolnił go od małpiego oblężenia. Silne ramiona obaliły go nagle na ziemię.
Spostrzegł jeszcze, że jakieś brunatne oblicza, pełne nienawiści, pochylają się nad nim a
potem naciągnięto mu na głowę gęsty worek, a usta zakneblowano. Ramiona i nogi
skrępowano sznurami… Schwytali go Indianie!…
Gdy uczestnicy wyprawy tego dnia wieczorem siedzieli wokoło ogniska i wspólnie
spożywali wieczerzę, dr Bergman zauważył brak jankesa. W mniemaniu, że śpi on w swym
wozie, posłał Jasia, aby obudził i przyprowadził śpiocha. Wóz był jednak pusty, co wśród
członków ekspedycji wzbudziło niepokój. Doktor kazał wystrzelić kilka razy, aby Mr
Bopkins mógł odnaleźć kierunek, jeśli zbłądził. Ponieważ nie zjawił się nawet po upływie
godziny, niepokój wzrósł, tym bardziej, że szukanie zaginionego w nocy było bezcelowe.
Mimo to dr Bergman kazał aż do północy przeszukiwać otoczenie obozu przy pomocy
pochodni, nie było bowiem wykluczone, że Mr Bopkinsa ukąsił wąż i teraz leży gdzieś bez
przytomności. Lecz i te poszukiwania okazały się daremne. Nie pozostało nic innego, jak
tylko czekać następnego dnia.
Dr Bergman przewracał się przez całą noc bezsennie na posłaniu. Ledwo poczęło szarzeć
kazał sześciu peonom siadać na koń, aby wraz z nimi na nowo rozpocząć poszukiwania.
Było rzeczą nad wyraz trudną odnaleźć ledwo widoczne ślady Mr Bopkinsa wśród
mnóstwa śladów, które pozostawili po sobie peonowie w czasie nocnych poszukiwań. Lecz
mimo to odnalazły je niebawem bystre oczy peonów, którzy doszli wkrótce do miejsca, gdzie
rozegrała się wiekopomna bitwa między małpami a Mr Bopkinsem. Tutaj znaleźli liczne
ś
lady pobytu jankesa; chociaż nie można było wyjaśnić, dlaczego dookoła leży tyle owoców,
to jednak w każdym razie nie mógł tu zajść samotnie cylinder, który teraz leżał na trawie
opuszczony i zdeptany.
Prócz tego ślady stóp indiańskich dały się doskonale rozpoznać.
Lecz gdy wywiadowcy stanęli na brzegu małego lasku, przedstawił się im taki sam
beznadziejny widok, jak już dwukrotnie poprzednio. Indianie uciekli w kierunku północnym,
unosząc ze sobą biednego Mr Bopkinsa. Od tego momentu upłynęło już dwanaście godzin,
musieli więc być bardzo daleko. Nie było żadnych dowodów na to, że zamordowali na
miejscu nieszczęsnego jankesa.
Peonowie chcieli natychmiast ścigać rabusiów, lecz doktor zauważył, że tym razem chodzi
o poważny pościg, który na czas nieokreślony zmniejszy jego siłę zbrojną. Z tego też powodu
wyraził życzenie zasięgnięcia zdania pozostałych towarzyszy i namówił rozsrożonych
peonów do powrotu do obozu.
Chociaż Mr Bopkins uczynił wszystko, aby stracić sympatię członków ekspedycji, ci
ostatni nie wątpili, iż należy uczynić wszystko co możliwe, aby jeńca wyrwać z rąk Indian.
Chodziło tylko o to, kto ma kierować akcją ratunkową, gdyż każdy był do tego gotów.
Wybrano dra Bergmana. Jako głowa ekspedycji musiał pozostać w obozie, aby go bronić,
a przede wszystkim nie mógł się rozłączyć z karabinem maszynowym, z którym wiązały się
wszystkie nadzieje członków wyprawy.
Z trudem skłoniono sir Allana do pozostania. Tylko ta okoliczność, że nie był w stanie bez
tłumacza porozumieć się z peonami, skłoniła go do zgody, gdyż w razie walk z Indianami ta
niemożność porozumienia się byłaby dla wszystkich kulą u nogi.
Na koniec ustalono, że pułkownik Iquite na czele pięciu peonów ma podjąć próbę
uwolnienia jeńca z niewoli.
— Prawdopodobnie będzie pan niebawem z powrotem — rzekł dr Bergman, gdy
pułkownik zaopatrywał się w broń i amunicję.
— Spodziewam się, że pan ze sobą przywiezie naszego jankesa i z tego powodu nie będzie
mógł rozwinąć zwyczajnej szybkości. Jest zresztą nie lada zadaniem dogonić uciekających,
chociaż mamy konie. Indianie w pampasach odbywają marsze ze zdumiewającą szybkością.
Pan musi istotnie nie dać się obezwładnić znużeniu — rzekł doktor. W dzień nie da się
nawet cienia ich spostrzec z wysokości balonu. Lecz aby w ciągu krótkich nocy, jakie obecnie
mamy, przebyć takie ogromne przestrzenie, na to trzeba mieć mięśnie ze stali.
— Trzeba się do tego przyzwyczaić od wczesnej młodości — rzekł pułkownik. — Indianie
używają koni tylko jedynie jako zwierząt jucznych, które w czasie ich wypraw rabunkowych
niosą im pożywienie i łupy, sami natomiast wraz z kobietami i dziećmi idą obok pieszo. Jak
nagle się pojawiają, tak nagle znikają, co sam niejednokrotnie zauważyłem. Tak, tak, ich
piesze wędrówki są niezrównane!
Tymczasem pułkownik ukończył przygotowania. Podał pozostającym rękę na pożegnanie,
dosiadł konia, po czym sześciu jeźdźców pogalopowało w północnym kierunku.
Odszukali oczywiście miejsce, gdzie Mr Bopkins został napadnięty. Potem cwałem ruszyli
szeroką ścieżką, która od tego miejsca począwszy, prowadziła dalej.
R
OZDZIAŁ
IX
J
ENIEC
Jechali na przemian przez otwarty step, to znów wśród gęstych zarośli; niekiedy z trudem
przedzierali się przez stary las, przy czym musieli się razem trzymać, by nie ulec w razie
nagłego napadu Indian. Chociaż cały dzień spędzili w ten sposób w siodle, mieli wieczorem
wrażenie, że się nie bardzo zbliżyli do uciekających.
Noc spędzili pod otwartym niebem na prerii, przy czym dwaj spośród nich na przemian
trzymali straż. Rano ruszyli z zapasem świeżych sił na nowo w dalszą drogę, idąc zawsze
ś
ladem, który ciągle prowadził ich w północnym kierunku.
Dopiero w południe wydało się pułkownikowi, który jechał na czele, że na skraju lasu
spostrzega w oddali niewielką „tolderję”. Natychmiast rozkazał wszystkim zeskoczyć z koni,
aby ludzie z osady ich nie spostrzegli. Jeźdźcy, trzymając konie za cugle, udali się w
zachodnim kierunku, zakreślając ogromny łuk, aby móc się przyczołgać do „tolderji” z tej
strony nocą. Gdy ciemność zapadła, dosiedli znów koni i spiesznie ruszyli w drogę, kierując
się blaskiem ognisk; płonących w osadzie Indian.
Gdy pułkownik dotarł w pobliże wsi, polecił swoim ludziom zsiąść z koni i położyć się na
spoczynek. Sam objął straż i kazał dopiero koło godziny pierwszej w nocy zastąpić się
innemu, będąc przekonany, że Indianie ich nie zauważyli i nie przygotowują
nieprzyjacielskich kroków.
Gdy poczęło szarzeć, wszyscy sześciu dosiedli koni i pogalopowali w kierunku wsi, która
cicho spoczywała u skraju lasu. Miękka trawa tłumiła prawie zupełnie tętent kopyt końskich,
a ponieważ Indianie lubią długo spać, zatem jeźdźcy spodziewali się dotrzeć niepostrzeżenie
do wsi i napaść jej mieszkańców, pogrążonych w głębokim uśpieniu.
Nie wzięli jednak pod uwagę czujności psów. Biali nie byli nawet oddaleni o pięćset
kroków od najbliższych chat, gdy nagle rozległo się wycie i szczekanie, które w całej wsi w
jednej chwili wywołało paniczny popłoch.
Widowisko, jakie teraz ukazało się oczom jeźdźców, byłoby wśród innych okoliczności
komiczne. Indianie wypadali z chat z zaspanymi oczami, wydawali dzikie wrzaski na widok
nieprzyjaciół, chwytali za broń, gdy tymczasem kobiety wraz z dziećmi uciekały w pole. W
kilka sekund potem cała gromada znikła w głębi pobliskiego lasu.
Lecz nie tylko dwunożni mieszkańcy „tolderji” szukali ratunku w lesie; rozmaite choć
niezbyt liczne zwierzęta domowe poszły śladami swoich panów, jak gdyby były w tym celu
tresowane. Przede wszystkim umknęły dwa czy trzy konie; psy wyły najpierw i szczekały
przeraźliwie, lecz potem również zniknęły wśród gęstych zarośli. Za nimi pobiegły beczące
kozy, potem świnie i owce, na koniec nawet i kury. Gdy jeźdźcy w chwilę potem zatrzymali
przed chatami swe konie, „tolderja” wyglądała jak gdyby od Bóg wie ilu lat była opróżniona.
Pułkownik nie miał zamiaru ścigać Indian w lesie, zauważył bowiem, że Indianie nie
wlekli ze sobą żadnego białego. Albo więc Mr Bopkins był ukryty w jednej z chat, albo tylko
główny oddział Indian wrócił do „tolderji”, gdy tymczasem kilku wraz z jeńcem udało się na
bok w zarośla, lecz wywiadowcy tego nie zauważyli. To ostatnie było niestety
najprawdopodobniejsze.
Pułkownik Iquite zaproponował, aby niezwłocznie przeszukać poszczególne chaty. Czego
się obawiał, to okazało się prawdą: nie było ani śladu Mr Bopkinsa. Lecz jak gdyby los chciał
ich wynagrodzić za gorzkie rozczarowanie, odkryli na koniec coś, czego się najmniej
spodziewali.
Przy chacie, większej i starannie zbudowanej, w porównaniu z innymi, pozostał ogromny
pies, uwiązany na silnym rzemieniu, który warczał i pokazywał zęby peonom, gdy chcieli
wejść do wnętrza „toldy”. Już zamierzali zastrzelić to zwierzę, gdy nagle w niskich drzwiach
ukazał się mieszkaniec osobliwego domku.
Na widok tego człowieka peonowie cofnęli się ze zdumienia, gdyż mimo długiej brody i
zdziczałego wyglądu łatwo można było poznać, że należy on do rasy białej. Także i on uległ
silnemu wzruszeniu na widok przybyłych. Wyciągnął ramiona, z trudem zaczerpnął tchu i z
radością wyrzekł słowa:
— Nareszcie wolny! Wolny!!
Następnie zakrył twarz dłońmi, runął na ziemię, a z piersi jego wyrwało się łkanie, od
którego trzęsło się całe ciało.
Pułkownik spiesznie nachylił się nad nim, pragnąc go podnieść.
Po długiej dopiero chwili wydało mu się, że rozumie słowa tajemniczego człowieka. Gdy
począł odpowiadać na liczne zapytania, okazało się, że to był Hiszpan, który w niewoli,
trwającej już szereg lat, zapomniał prawie zupełnie swojej mowy ojczystej.
Musiał się zastanawiać nad każdym słowem, nad każdym zdaniem, zanim pojął ich
znaczenie. Lecz pamięć i wspomnienia wracały. Po upływie pół godziny mógł już
opowiedzieć swoje smutne dzieje.
Pochodził z Buenos Aires i udał się na Gran Chaco, gdzie zamierzał zakupić u
„stancierów” (właścicieli wielkich stad bydła) większe zapasy skór. Mimo licznych ostrzeżeń
dotarł aż do Rio Bermejo. Tutaj napadli go Indianie, należący do szczepu „Tobą”,
zamordowali towarzyszy, a jego samego zawlekli do wsi, aby tutaj poddać go okrutnym
torturom.
Już był pewien, że czeka go niechybna śmierć, gdy nagle zakochała się w nim córka
kacyka. Darowano mu życie pod warunkiem, że tę dziewczynę pojmie za żonę i w ten sposób
stanie się członkiem plemienia „Tobą”. Zgodził się na to, byle tylko ocalić życie i od
siedemnastu lat żył wśród dzikich, jako im równy. Dzielił wszystkie losy szczepu i chociaż
pozornie był wolny, pilnowano go czujnie, aby nie uciekł. Indianie cofali się krok za krokiem
przed ciągłym postępem kultury; jeniec, chcąc nie chcąc, musiał im towarzyszyć i w ten
sposób dostał się tak daleko na północ.
Przez dłuższy czas Indianie obchodzili się z nim łagodnie, ale gdy poczęły się toczyć coraz
okrutniejsze walki z białymi i krajowcy stracili ogromny obszar ziemi, wówczas ogólna
nienawiść do bladej twarzy spotęgowała się niezmiernie. Z biegiem czasu zmarła jego
czerwonoskóra żona i jej ojciec, a na czele plemienia stanął inny kacyk, który uważał go za
niewolnika i wyzyskiwał w najrozmaitszy sposób. Musiał zbierać drwa i owoce, czego żaden
z wojowników nigdy nie czynił, musiał uprawiać niewielkie pole kukurydzy, a gdy nadeszła
pora wielkich łowów, musiał iść z wojownikami do lasu, aby na swym grzbiecie dźwigać
upolowaną zwierzynę. Pozostawiono mu tylko psa, bo zwierzę to było przyuczone na
hiszpański sposób do tropienia dzikich zwierząt.
Od lat stracił nieszczęśliwy człowiek wszelką nadzieję, by mógł jeszcze kiedykolwiek
ujrzeć białą twarz. Owładnęła nim apatia, która uczyniła go obojętnym na wszelkiego rodzaju
katusze. Indianie nie powlekli go ze sobą do lasu tylko dlatego, że wybawcy zjawili się nagle
i zupełnie niespodziewanie. Od dłuższego czasu członkowie plemienia „Tobą” mówili między
sobą, że w najbliższym czasie muszą go zaprowadzić w głąb Gran Chaco, albowiem niedługo
może nastąpić wielka bitwa z białymi.
O Mr Bopkinsie nie umiał nic powiedzieć, gdyż Indianie od dłuższego czasu w jego
obecności nic nie mówili o sprawach plemienia. Wojownicy tej osady wrócili świeżo z
wyprawy przeciwko białym. Gdyby więc inni z jankesem udali się w drugą stronę, musieliby
to być mieszkańcy odrębnej „tolderii”.
Oczywiście członkowie wyprawy postanowili wziąć ze sobą nieszczęśliwego człowieka —
nazywał się Miguel Rodilla — z powrotem do obozu. Ponieważ w opuszczonej osadzie nie
było już nic do roboty, a więc pułkownik kazał swoim ludziom siadać na koń, jeden z peonów
wziął ocalonego na swego rumaka, po czym wszyscy razem pogalopowali na południe, w
stronę obozu. Pies Miguela biegł wesoło za swoim panem, jak gdyby pojmował radosną
zmianę jego losu.
W czasie powrotnej drogi nie trzymali się już śladów. Było jasną rzeczą, że Indianie, jeśli
istotnie przedtem się oddzielili i jeńca swojego uprowadzili, wykorzystali w tym celu
gęstwinę, aby o ile się da ukryć rozdwojenie tropów przed oczami ścigających. Z tego też
powodu członkowie wyprawy objeżdżali dokoła rozmaite kompleksy lasów, zamiast iść przez
ś
rodek, i istotnie jeszcze tego dnia wieczorem udało się im odkryć szukany ślad. W
międzyczasie stał się on tak trudny do rozpoznania, że zauważył go tylko Miguel, który w
ciągu długich lat niewoli sam się stał Indianinem i umiał wnioskować na podstawie
niedostrzegalnych prawie oznak. Nawet sam pułkownik i peonowie byliby minęli to miejsce,
nie zauważywszy niczego.
Tego dnia szli za śladami tak długo, dopóki nie zapadły ciemności. Noc spędzili znów na
otwartym pampasie, a nazajutrz rano ze świeżymi siłami prowadzili pościg dalej. Tym razem
ku swej radości już po dwóch godzinach mogli się przekonać, że ślady stają się oraz
wyraźniejsze — był to niezawodny znak, że się zbliżają coraz bardziej do czerwonych
rozbójników.
Mimo to tego dnia jeszcze nie dotarli do nich. Lecz ślady były tak wyraźne, że silna rosa
nocna nie mogła ich zatrzeć. Członkowie ekspedycji mogli zatem udać się na spoczynek z tą
ś
wiadomością, że w najbliższym dniu Indianie wpadną w ich ręce. Mieli się jednak jeszcze
raz zawieść. Po czterech godzinach jazdy zbliżyli się znów do gaju palm i algarobów. Siady
prowadziły wprawdzie do jego wnętrza, lecz chociaż wywiadowcy natężali wzrok, nigdzie nie
znaleźli oznak, które by wskazywały, którędy czerwonoskórzy wyszli z lasku.
Dzielni jeźdźcy śmiało wtargnęli pod zielony dach liściasty. Lecz ku swemu
niepomiernemu zdumieniu nie odkryli najmniejszego żyjątka między pniami drzew.
Przeszukali zarośla kilkakrotnie we wszystkich kierunkach, podnosili nawet gałęzie, szukając
ukrytych opryszków, lecz trud był daremny. Wszystkie wskazówki mówiły, że
czerwonoskórzy wraz z jeńcem nagle stąd umknęli.
Rozczarowani i przygnębieni jeźdźcy wrócili na pampas i usiedli na ziemi, tworząc
zamknięte koło, aby się naradzić wspólnie, co należy teraz począć.
— Gdyby ślady na przebytej przestrzeni nie były tak wyraźne — rzekł Miąuel Rodilla —
można by przypuszczać, że oni stąd wrócili po swoich własnych śladach, aby nas w błąd
wprowadzić. Lecz jak sami widzieliście, wszystkie odciski stóp zwrócone są w północno–
zachodnim kierunku, ani jeden nawet w przeciwnym. Pozostałoby tylko przypuszczenie, że
oni maszerowali tyłem, co jednak wydaje mi się w najwyższym stopniu nieprawdopodobne.
— Musieliby prawie milę iść tym marszem, godnym raków — przerwał pułkownik —
ponieważ tyle wynosi odległość do najbliższego lasu i…
— Mnie coś przyszło na myśl — zauważył jeden z peonów.
— Co? Mów! — żywo zawołał pułkownik.
— Pan mnie zapewne wyśmieje — mówił dalej peon — ale jeśli uwzględnimy przygodę,
jaką nasz: senor Ingles miał ze „simarronem”, wówczas moja myśl nie da się zupełnie
odrzucić.
— Ach, tobie chodzi o obumarłe pnie „Juchan”, które znajdują się w znacznej ilości wśród
zarośli?
— Tak jest, panie — odparł peon. — Jest rzeczą możliwą, że Indianie, widząc, że się
zbliżamy, ukryli się wraz z jeńcem w pustych pniach.
— Nie mogę się z tą myślą zgodzić mimo najlepszych chęci — rzekł pułkownik, kiwając
głową z powątpiewaniem. — Wiecie wszyscy doskonale, z jaką czcią przechowują Indianie
szczątki zmarłych przodków i jak bardzo dbają o całość ich grobów. Jakże więc możliwe, by
oni w ten sposób bezcześcili popioły, które uważają za święte? Sądzę, że naraziliby się raczej
na beznadziejną walkę, niż na tego rodzaju zbrodnię, uwłaczającą ich religii.
— Proszę mi wybaczyć, senor, że się pańskiemu zdaniu sprzeciwię — przerwał Miguel
Rodilla. — Teraz, gdy nasz przyjaciel poruszył tę sprawę, uważam ją za możliwą. Znam
wprawdzie doskonale cześć Indian dla grobów członków własnego plemienia,,
lecz wyłącznie tylko dla własnych grobów żywią tego rodzaju uczucia, gdy tymczasem
groby nieprzyjacielskich szczepów wyszukują i burzą, aby zawładnąć ukrytymi wewnątrz
szczątkami, które są u nich czarodziejskimi trofeami zwycięstwa. Powinien pan także
wiedzieć, że zwyczaj grzebania zmarłych we wnętrzu drzew „juchan” właściwy jest tylko
Indianom plemienia „Chiriono”. Lecz to plemię jest już prawie na wymarciu. Pozostali przy
ż
yciu przed mniej więcej dziesięciu laty przyłączyli się do innych plemion, a w szczególności
do „Chiriguano”. Nasi przeciwnicy należą do „Tobą”, którzy od dawna słyną z dzikości,
dlatego też uważam za rzecz możliwą, że istotnie ukryli się w pniach „juchan”.
— Jeśli takie jest pańskie zdanie — odparł pułkownik, podnosząc się z miejsca — w takim
razie możemy zbadać tę sprawę. Lecz musimy się wszyscy razem trzymać i mieć ustawicznie
palec na cynglu, gdyż jeśli ich odkryjemy, rzucą się na nas bez wątpienia z odwagą rozpaczy.
Pojechali niezwłocznie z powrotem do lasu i odszukali obumarły pień „juchan”, który stał
nieco na uboczu. Tutaj pułkownik narwał garść suchej trawy, zapalił ją, po czym płonącą
wiązkę wrzucił do otworu suchego pnia; siedząc na koniu, mógł go łatwo dosięgnąć
wyciągnąwszy rękę w górę.
Wewnątrz drzewa rozległ się natychmiast przeraźliwy wrzask bólu i trwogi. Zaraz potem
ze środka wyskoczył tygrysim susem ogromny Indianin, który z nożem w ręce rzucił się na
pułkownika.
Z jednym przeciwnikiem biali nie mieli wielkiego kłopotu, lecz krzyk jego usłyszeli inni
członkowie plemienia. Gdy pułkownik wraz z towarzyszami się odwrócił, spostrzegł, że
większość innych obumarłych „juchanów” nagle ożyła.
Około dwudziestu Tobasów, uzbrojonych w maczugi i noże, zeskoczyło na ziemię i rzuciło
na białych z dzikim wrzaskiem i płonącymi z wściekłości oczyma. Wszczęła się walka,
trwająca minutę, która dla białych była dość niebezpieczna, gdyż mogli użyć jedynie tylko
rewolwerów, a konie ich nie mogły się swobodnie poruszać wskutek gęstwiny. Ostatecznie
jednak Indianie ugięli się pod przewagą lepszej broni. Ci, którzy mogli, zniknęli z szybkością
błyskawicy w zaroślach, gdy rozległ się przeraźliwy gwizd wodza.
Peonowie, według swego zwyczaju, chcieli ścigać uciekających, lecz pułkownik
donośnym głosem ich powstrzymał. Nie było wykluczone, że Indianie wywabią za sobą
jeźdźców z gęstwiny, aby w międzyczasie wywrzeć zemstę na jankesie, który w każdym razie
także musiał być ukryty w jednym z drzew. Dlatego też pułkownik rozkazał przede
wszystkim jego szukać.
Uczyniono to. Po dłuższych poszukiwaniach usłyszeli z radością, że na ich pukania z głębi
jednego pnia odpowiada głuchy pomruk. Jeden z peonów wdrapał się na to drzewo i zaświecił
zapałkę. W głębi ujrzał biednego Mr Bopkinsa, który z trwogą wytrzeszczał nań oczy,
skrępowany mocno powrozami i z kneblem w ustach. Peon ostrożnie spuścił się na dół,
rozciął więzy nieszczęśnikowi, po czym dopomógł mu wyjść z więzienia.
Gdy Mr Bopkins stanął na ziemi, nie mógł się utrzymać na nogach z osłabienia i padł
zemdlony. Wlano mu natychmiast nieco rumu w usta. Jankes po chwili przyszedł na tyle do
siebie, że mógł patrzeć na swoich wybawców. Gdy spostrzegł pułkownika, czoło jego pokryło
się chmurnymi zmarszczkami i spytał krótko:
— Czy jesteśmy na boliwijskim terytorium, pułkowniku?
Pułkownik Iquite dzięki dwóm przedostatnim słowom zrozumiał treść pytania, więc skinął
potakująco głową. Wówczas Mr Bopkins z gniewem podniósł rękę i zawołał z oburzeniem:
— Ja protestuję, sir przeciwko niepoczytalnym zbrodniom, jakich dopuścili się na mnie
mieszkańcy tego kraju! Mój rząd nie omieszka zażądać pełnego zadośćuczynienia od
pańskiego rządu! To rzecz niesłychana, istotnie niesłychana, na co sobie tutaj ludzie
pozwalają wobec wolnego obywatela Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej!
Na szczęście pułkownik nie zrozumiał tej pięknej przemowy, gdyż byłby prawdopodobnie
pozostawił na miejscu tego człowieka wraz z jego osobliwymi uczuciami wdzięczności i
byłby z gniewem odjechał. Miał wrażenie, że jankes gniewa się na Indian, dlatego też uczynił,
co tylko mógł, aby ocalonego pocieszyć.
Gdy jankes odzyskał nieco sił, wszyscy jeźdźcy ruszyli w dalszą drogę otwartym stepem,
nie troszcząc się wcale o zbiegłych Indian. Tempo jazdy było powolne z uwagi na dwa konie,
które niosły podwójny ciężar. Indian nie spotkali już po drodze i po upływie dwóch dni
dotarli szczęśliwie do obozu, gdzie wszyscy radośnie ich przyjęli.
R
OZDZIAŁ
X
N
AD BRZEGAMI
R
IO
S
ALADO
Pominąwszy drobne wypadki, los na ogół sprzyjał ekspedycji, która miała już połowę
drogi poza sobą. Gdyby pozostała część miała dziesięć razy więcej trudności spiętrzyć przed
członkami wyprawy, to czego dokonali, było niejako rękojmią dalszego powodzenia i miało
przede wszystkim tę dobrą stronę, że z dnia na dzień w małej gromadce dra Bergmana rósł
zapał dla przedsięwzięcia.
Wbrew obawom pora deszczowa jeszcze nie nadeszła. Pogoda pozostała nadal piękna, tak
ż
e pomiary nie ucierpiały wcale wskutek zwłoki. Konie wierzchowe i pociągowe były
zdrowe, co także było nie bez znaczenia; często bowiem zdarzało się w Gran Chaco, że
wielka karawana ginęła tylko dlatego, że konie padły po drodze. Aby się uchronić od okrutnej
ś
mierci z rąk Indian, musieli podróżni niejednokrotnie porzucać na pustkowiu wszystkie
swoje rzeczy, sami natomiast piechotą szukać osad na granicach Gran Chaco — musieli
odbywać marsze, trwające tygodnie całe, znosić trudy, jakim tylko najsilniejsi mężczyźni byli
w stanie sprostać.
Gdy nasi podróżnicy ocknęli się ze snu nazajutrz po powrocie Mr Bopkinsa, spostrzegli, że
niebo okryło się szarymi chmurami. Wkrótce potem począł padać deszcz tak gwałtowny i
obfity, że w niedługim czasie każde zagłębienie ziemi zamieniło się w małe jezioro. Długo
oczekiwana pora deszczowa pojawiła się wreszcie.
Mimo to dr Bergman postanowił ruszyć w dalszą drogę. Prace pomiarowe zostały w
najwyższym stopniu utrudnione, a marsz dzienny skrócony do połowy, aby koni zbytnio nie
męczyć, gdyż skłonne są one niezmiernie do chorób w dniach przejściowych,
odgraniczających porę suchą od mokrej.
Trudy pochodu były ogromne. Ziemia, wysuszona wskutek dziewięciomiesięcznych
upałów, chciwie piła wodę. Zdawało się, że drogi są bezdenne. Koła wozów grzęzły
ustawicznie aż po osie w błocie. Na pampasach zaczęła rosnąć szybko i obficie trawa, a
ponieważ owijała się dokoła nóg koni i szprych kół, każdy krok wymagał kolosalnego
wysiłku.
Wszystko to wraz z deszczem i zimnymi nocami spędzanymi na mokrej ziemi, miało ten
skutek, że popsuły się humory i to niemal zupełnie. Najpierw u peonów dało się zauważyć
przygnębienie, które szybko udzieliło się pozostałym członkom wyprawy. Zwłaszcza Jaś
złościł się z powodu wilgoci, albowiem musiał cały swój kunszt wysilać, aby zapalić wilgotne
drwa celem ugotowania obiadu. Lecz wszystkich pod tym względem przewyższał Mr
Bopkins, który ustawicznie siedział w swym wozie, jak nadęta sowa i na wszystkie zwrócone
doń pytania odpowiadał głuchym pomrukiem.
Deszczowa pora roku miała tę tylko dobrą stronę, że trzymała Indian w ich wsiach,
skutkiem czego nie trzeba już było obawiać się ich.
W ten sposób upłynęło dziesięć dni. Ekspedycja zbliżyła się do brzegów Rio Salado; rzeka
ta płynie przez niską i bagnistą płaszczyznę i wpada do Rio Paragwaj w pobliżu Puerto
Formosa. Tutaj dr Bergman musiał opuścić sześćdziesiąty stopień i zwrócić Paat de Kilma i
Paat de Piapuk dojść do łańcucha wzgórz, z którymi związał swoje najśmielsze plany. Nowy
rok przyniósł naszym podróżnikom małą satysfakcję. Gdy w południe z wielkim trudem
dotarli do szczytu niewielkiej wyniosłości, ujrzeli w oddali obszerne równiny nad brzegami
Rio Salado. Szeroka wstęga tej rzeki błyszczała wspaniale; w czasie suchej pory roku można
ją co najwyżej nazwać strumieniem, gdyż miejscami ginie zupełnie wśród gęstych zarośli.
Lecz obecnie mierzyła co najmniej pół „leguny” (hiszpańska mila) szerokości, ponieważ
wystąpiła z brzegów, tak, że wierzchołki drzew sterczały z fal, jak liczne wysepki.
Po obu brzegach ciągnęły się niezliczone moczary, kałuże, stawy i laguny o
najrozmaitszych kształtach i rozmiarach. Zwłaszcza ku północy nizina była podobna do
olbrzymiej płaszczyzny morskiej, ginącej poza horyzontem. Nieprzeliczone stada ptaków
wodnych, najrozmaitszych gatunków, unosiły się wśród bagien; niektóre z nich łowiły ryby,
drugie unosiły się gromadnie w powietrzu, inne znów wypoczywały na pniach drzew, aby
czyścić sobie mokre pióra lub zerwać się nagle z głośnym wrzaskiem trwogi, gdy tylko orzeł
lub jastrząb pojawił się w obłokach.
Tego dnia pogoda okazała się po raz pierwszy łaskawa dla naszych podróżników. Na
miejscu ulewy pojawił się drobny, ledwo odczuwalny deszczyk; tu i ówdzie pokazał się nawet
skrawek błękitu wśród chmur.
Około południa kazał doktor rozbić obóz i ugotować poncz w celu uczczenia nowego roku.
Poncz pochłonął prawie połowę zapasów rumu, lecz za to doktor po raz pierwszy od
czternastu dni widział koło siebie pogodne, uśmiechnięte oblicza, a nawet Mr Bopkins
wyszedł na spacer w szarym cylindrze na głowie.
Lecz ten śmiały krok miał go drogo kosztować.
Ponieważ mimo pory deszczowej, ekspedycja wciąż się obawiała napadu Indian, przeto dr
Bergman wydał rozkaz, aby nieustannie dokoła obozu czuwały straże. Z uwagi na to, że
dotychczas nie zauważono nic podejrzanego, czujność ta okazała się wysiłkiem, który
wkrótce przerodził się w pewnego rodzaju zniecierpliwienie. To nerwowe wyczerpanie
wystawione na poważną próbę musiało wywołać ogólne zamieszanie. A okazją było święto,
które uczczono ponczem.
Dla ochrony przed deszczem doktor kazał ustawić przy sobie dwa wozy i rozpiąć między
nimi wielką nieprzemakalną zasłonę. Stąd też towarzystwo mogło siedzieć razem i raczyć się
znakomitym trunkiem, nie obawiając się, że go deszcz rozwodni. Zabawiano się wesołą
rozmową. Co więcej, Mr Bopkins zapomniał na chwilę o swoich protestach i wniósł toast za
pomyślność wyprawy.
Zaledwie jednak zaczął, gdy nagle z zachodniej strony nadbiegł jeden ze strażników, z
daleka wołając przeraźliwym głosem:
— Indianie nadchodzą! Indianie!
Z największym pośpiechem zerwali się wszyscy, chwycili za broń i pobiegli w tym
kierunku, skąd zagrażało niebezpieczeństwo. Mr Bopkins jednak zawarł z Indianami tak
nieprzyjemną znajomość, że odtąd przeklinał każdą sposobność, która go zmuszała do jej
odnowienia.
Pobiegł czym prędzej do swego wozu, aby się tam ukryć. Właśnie w chwili, gdy zamierzał
wślizgnąć się do wozu, wzrok jego padł na pustą beczkę, która stała trochę na uboczu, w
pewnym oddaleniu od obozu. Zawierała przedtem przeróżne zapasy i teraz po opróżnieniu
miano ją zostawić, jako zbędny ciężar. Ledwie Mr Bopkins zauważył ten przedmiot, obudziła
się w nim myśl, że tam najlepiej będzie się ukryć, bo najchytrzejszy nawet Indianin nie będzie
go tam szukał. Nie zastanawiając się dłużej, pobiegł do beczki, wlazł do wnętrza i chciał
przycupnąć na jej dnie.
Nie zauważył, że ta beczka stoi na nieco pochyłym miejscu; skoro więc równowaga została
zachwiana, przesunął się jej punkt ciężkości i baryła poczęła się toczyć z coraz większą
szybkością po stoku do małego jeziorka, które utworzyło się u stóp wzgórka wskutek wylewu
Rio Salado.
R
OZDZIAŁ
XI
J
AŚ SIĘ ODPŁACA
Pozostali zbyt byli zajęci przygotowaniami do obrony, by którykolwiek z nich mógł
zauważyć ten drobny wypadek. Dopiero gdy wyszło na jaw, że pojawili się tylko dwaj
Indianie, prawdopodobnie szpiedzy, którzy płynęli czółnem w znacznej odległości od obozu,
wówczas dr Bergman zauważył nieobecność pełnomocnika South–American–Railway–
Company. Począł go wołać, ale gdy się nie odezwał, rozpoczął poszukiwania przy pomocy
innych.
Trud ich był daremny, chociaż przeszukali starannie wszystkie zakątki. Doktor ze strachem
pytał się w duchu, czy czerwonoskórzy nie porwali go ze środka obozu? Dopiero gdy
peonowie zauważyli brak beczki, domyślili się, że stoczyła się do jeziorka. Istotnie na środku
jeziora, w dość znacznym oddaleniu od brzegu, spostrzegli czarny owal, z którego sterczał
szary cylinder.
Beczka wskutek szczęśliwego wypadku wyprostowała się w wodzie, zanim wlało się do
niej tyle wody, by zatonęła. Mr Bopkins na razie wyszedł cało, pominąwszy doznane
przerażenie i zimny tusz. Mimo to położenie jego było groźne. Ledwo dostrzegalny prąd
porwał beczkę i niósł ją nieustannie, chociaż powoli, w stronę miejsca, gdzie jezioro zlewało
się z rzeką. Gdyby tam się dostała, nieszczęsny jankes byłby zgubiony bez ratunku.
Peonowie pobiegli do wozów, aby przygotować wszystko do akcji ratunkowej. Jaś
tymczasem wyprzedził wszystkich krzyknąwszy:
— To sposobność w sam raz dla mnie! Zrzuciwszy surdut, pobiegł do brzegu, skąd bez
namysłu rzucił się w rzekę. Daremnie doktor wołał za nim, że usiłowania jego są bezowocne i
niebezpieczne — dzielny Jaś żył jedną tylko myślą: zmazania swych win wobec Mr
Bopkinsa. Nie słysząc wcale okrzyków ani wołań, dzielnie pruł fale rzeki bo chciał za
wszelką cenę zbliżyć się do nieszczęśliwego.
Nie oddalił się jeszcze na dziesięć metrów od rzeki, gdy nagle wydał głośny wrzask bólu i
skoczył z wody w górę. Następnie zwrócił się gwałtownymi ruchami w stronę brzegu,
wołając o pomoc.
Doktor pobiegł ku niemu, zdumiony wielce, gdyż nic w wodzie nie zdradzało obecności
kajmanów. Gdy Jaś się zbliżył, podał mu rękę. Nieszczęsny pływak począł rękoma drapać
swe ciało, jak gdyby chciał się uwolnić od napastliwych mrówek. Lecz ubranie jego w wielu
miejscach było rozdarte, jak gdyby cierniami, a na ramionach widać było liczne małe ranki z
których powoli ciekła krew.
Jeden rzut oka na miejsce, z którego Jaś wrócił na brzeg pouczył doktora, co było
przyczyną osobliwego wyglądu jego kucharza. W wodzie roiło się od małych, niesłychanie
kąśliwych rybek, które plemię Caduwrów nazywa „nogoyegi–arikaellio” i obawia się może
więcej niż jaguara lub krokodyla. Rybki te, długości zaledwie palca, mają niesłychanie ostre
uzębienie, które wdziera się w ciało, jak stalowa piłka, i z łatwością wycina trójkątne kawałki
mięsa. Na wielkie drapieżniki ludzie mają broń, ale na te malutkie, żądne krwi żyjątka nie ma
ż
adnych środków, ponieważ zawsze żyją w wielkich stadach i już po kilku minutach
ś
miertelnie wyczerpią każdego pływaka, który dostanie się między nie.
Peonowie w inny sposób poczęli ratować Mr Bopkinsa. Wydarli z wozów pewną ilość
długich desek, przywiązali je sznurami i pokryli kilku nieprzemakalnymi płachtami, tak, że w
okamgnieniu pod ich zręcznymi dłońmi wyrosła tratwa, mogąca unieść dwóch ludzi.
Gdy ją umieszczono na wodzie, stanęli na niej dwaj peonowie. W rękach trzymali długie
tyki od pomiarów, które w tej chwili spełniały rolę wioseł. W ten sposób płynęli w stronę
beczki, chociaż bardzo wolno. Wkrótce widzowie na brzegu zrozumieli, że Mr Bopkins
dostanie się na otwartą rzekę, zanim wybawcy zdołają dotrzeć do beczki.
Obaj peonowie musieli to samo zauważyć, gdyż ze wszystkich sił pracowali drągami, ,aby
jak najprędzej przyjść nieszczęsnemu jankesowi z pomocą. Rozumieli doskonale, że jeśli
tratwa dostanie się na rzekę, rozbije się i utonie z wszelką pewnością. Lecz trud ich był
daremny. Oddaleni byli zaledwie dwadzieścia metrów od beczki, gdy ta nagle zaczęła się
ż
ywiej poruszać i obracając się zwolna dokoła własnej osi, wpłynęła do głównego łożyska
rzeki.
Trzeba się było teraz zdobyć na szybki i energiczny krok. Peonowie złożyli długie tyki i
wzięli w ręce lassa które połączyli ze sobą. Następnie jeden z nich stanął na tratwie, szeroko
w rozkroku, aby spróbować trudnego rzutu. Trzykrotnie okręcił się powróz nad jego głową,
potem, zakreśliwszy ogromny łuk, spadł na beczkę. Rozległ się głośny okrzyk radości, gdy
pętla dokładnie chwyciła baryłkę, którą peon natychmiast począł ciągnąć.
Mr Bopkins był uratowany i zachowywał się spokojnie, z obawy, aby beczka pod
wpływem nieostrożnego ruchu się nie wywróciła. Wielkie niebezpieczeństwo, które mu
zagrażało, uczyniło go roztropnym. Szybkim ruchem chwycił rzemień i umocnił go z obawy,
aby nie ześliznął się.
Tymczasem peonowie doprowadzili do równowagi tratwę, którą zachwiał rzut lassa. Jeden
z nich wiosłował z całych sił, drugi tymczasem ciągnął ostrożnie beczkę z przedstawicielem
South–American–Railway–Company. Po kilku minutach napięcia oba statki prawie
równocześnie uderzyły o brzeg i Mr Bopkins stanął na suchej ziemi.
Przede wszystkim podziękował serdecznie obu peonom za ratunek, po czym udał się do
obozu, aby doktorowi opowiedzieć o swej przygodzie. Lecz gdy się dowiedział od niego, że
nie było mowy o jakimkolwiek napadzie i że ogólne zamieszanie spowodował zbytni
pośpiech straży, wówczas zachmurzyła się jego twarz.
— Ja protestuję — rzekł — by mnie uważano za cel wszystkich głupich dowcipów! A pan
jeszcze wykorzystuje to wszystko! To będzie pana drogo kosztowało, Mr Bergman!
Przysięgam panu na to, jakem Bopkins!
Daremnie doktor usiłował wyjaśnić mu prawdę. Jankes stracił doszczętnie humor i
zamknął się w swoim wozie.
Pozostali członkowie wyprawy przestali się troszczyć o niego i zasiedli razem do
przerwanej uczty. Doktor niebawem kazał napełnić balon, bo zamierzał z góry zbadać, czy
obaj Indianie nie byli zwiastunami większego oddziału czerwonoskórych.
Podczas gdy wykonywano jego rozkazy, udał się raz jeszcze do swego kucharza, aby go
obandażować, o ile to się okaże niezbędne. Ten tymczasem wykąpał się w czystej wodzie
deszczowej i siedział już w wozie kuchennym, gdzie właśnie pół metra plastra angielskiego
pociął na małe kwadraciki, którymi pozalepiał niezliczone ranki na całym ciele.
Doktor na ten widok wybuchnął głośnym śmiechem.
— Podoba się to panu, panie doktorze! — zawołał Jaś na dźwięk jego głosu. — Zaiste
muszę teraz wyglądać, jak wędrowny aptekarz. Ale jak te podłe bydlątka mnie kąsały!
Zdawało mi się, że chcą befsztyk ze mnie zrobić… A wtedy nie miałem najmniejszej ochoty
do śmiechu! Co tam, wszystko mija na świecie, więc i to minie! Będę jeszcze zdrów, jak
ryba! Choć swoją drogą nigdy we śnie nawet nie przeszło mi przez głowę, by mnie mogło coś
takiego spotkać! Tak, tak, to stara prawda, że wszystko mści się na świecie!
— A więc — odparł doktor na tę filozoficzną uwagę swego służącego — widocznie
nagrzeszyłeś tyle, że ci sumienie nie daje spokoju.
Jaś spostrzegł, że się mimo woli zdradził i niespokojnie z boku zerknął na doktora.
— Mam coś istotnie na sumieniu — rzekł — ale mam nadzieję, że mi pan doktor łaskawie
już nie zaleje sadła za skórę, którą ta banda wściekłych ryb tak pięknie podziurawiła!
— No, no! — odparł doktor. — Uwzględniając twoje poświęcenie i brawurową odwagę,
przebaczę ci wszystko z góry, lecz pod tym warunkiem, że wyznasz otwarcie, co ciebie gnębi.
— Widzi pan doktor — mówił Jaś z widoczną ulgą — gdy ten angielski baron miał
przygodę z bawołem, ten drugi pan, który jest przedstawicielem jakiegoś tam Towarzystwa,
potajemnie począł się zeń wyśmiewać… To mnie poczęło złościć, więc pomyślałem sobie:
„Jasiu, ty mu za to musisz dosolić, musisz mu zapłacić!” Więc kiedy w kilka dni później
znalazłem te mrówki…
— A ty drabie! — przerwał mu doktor z udanym gniewem. — Mnie od razu przyszło na
myśl, że mrówki z własnego popędu nie znalazły drogi do obozu! Ale w jaki sposób, u licha,
urządziłeś ten kawał?
— To nie jest takie trudne, jakby się zdawało — odparł Jaś i opowiedział, w jaki sposób
użył miałkiego cukru.
— Doktor rzekł:
— Przyznasz sam, że zasłużyłeś przez to na surową karę.
— Tak — przyznał się Jaś. — Pomyślałem sobie to samo, gdy się przekonałem na własne
oczy, że mrówki w tutejszej okolicy to także zjadliwe istoty. Wówczas postanowiłem
naprawić krzywdę temu amerykańskiemu panu, i dlatego dziś wskoczyłem za nim do wody,
gdzie mnie te przeklęte ryby tak pokąsały.
— Właściwie powinieneś Mr Bopkinsa poprosić o przebaczenie — odparł doktor ze
ś
miechem.
— Nie! Nie! — zaprotestował żywo Jaś. — To by było dla mnie upokorzeniem! To by
uwłaczało memu honorowi! Źle byłoby, gdyby każdy mógł prośbą o wybaczenie wszystko
naprawić! Kto jest prawym człowiekiem, ten musi sam, własnym czynem, wynagrodzić
wyrządzoną szkodę!
— Ze względu na twą odwagę tym razem wszystko pokryjemy milczeniem.
Po tych słowach doktor wydobył z podręcznej apteczki kilka wielkich bandaży, którymi
owinął całe ciało swego służącego, aby plastry nie odklejały się od ran wskutek tarcia o
ubranie. Jaś zadowolony z takiego obrotu sprawy, zabrał się do przyrządzenia wieczerzy,
gwiżdżąc sobie wesołą piosenkę.
Doktor wyszedł z wozu. Ponieważ balon był już gotów do powietrznej podróży, zatem
wsiadł do gondoli i uniósł się w powietrze. Niestety daremnie wypatrywał Indian. Zdawało
mu się tylko, że daleko na zachodzie, na jednej z odnóg rzeki, poruszają się ciemne podłużne
przedmioty. Ponieważ słońce stało już bardzo nisko nad horyzontem, a więc nawet przy
pomocy lunety nie był w stanie zobaczyć nic wyraźnego. Musiał tylko zadowolić się
ustaleniem dalszej najwygodniejszej drogi. Następnie wrócił do obozu, gdzie usiadł przy
ognisku wraz z towarzyszami podróży i zabawiał się wesołą rozmową.
R
OZDZIAŁ
XII
P
IERWSZE SPOTKANIE
Drugiego dnia po nowym roku o świcie cały obóz wyrwał z objęć słodkiego snu okrzyk
strażnika:
— Baczność! Nadchodzą!
Nasi podróżnicy spiesznie zerwali się na równe nogi i chwycili za broń. Zdążyli jeszcze na
czas, w momencie kiedy Indianie poczęli szturmować wzgórze równocześnie z trzech stron,
zbici w gęste grupy, liczące około dwustu wojowników. Europejczycy powitali ich strzałami
karabinów.
Czy Indianie wykorzystali noc, aby się zbliżyć do obozu od tej dalekiej odnogi rzecznej,
gdzie ich zauważył doktor z balonu? A może już od dłuższego czasu kręcili się w okolicy,
lecz strażnicy ich nie zauważyli? Doktor nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Wśliznął się
czym prędzej do pancernego wozu, pułkownik tymczasem objął komendę nad pozostałą
załogą.
Niestety, dr Bergman nie mógł włączyć się do walki, albowiem nie miał pola ostrzału.
Ponieważ napastnicy wdzierali się na stoki wzgórza, przeto wozy znajdowały się wciąż
pomiędzy nimi a wieżą pancerną, chociaż doktor podniósł ją tak wysoko, jak tylko mógł. To
było bardzo niepomyślną okolicznością dla jego towarzyszy. Mimo swoich repetowanych
karabinów nie mogli zyskać przewagi nad szturmującymi Indianami, którzy zbliżali się z
każdą sekundą coraz bardziej.
Doktor krzyknął coś w kierunku pułkownika, który natychmiast zrozumiał rzucone słowa i
wydał odpowiednie rozkazy. Obrońcy odciągnęli na bok dwa wozy, w ten sposób, że w tym
miejscu powstała obszerna luka. Następnie skupili swe siły celem obrony punktów obwodu.
Gdy Indianie spostrzegli to słabe pozornie miejsce — leżało ono na wschodniej stronie —
uderzyli w tym kierunku w znacznej liczbie i szybko wydostali się na szczyt wzgórza.
Wówczas doktor kazał przemówić karabinowi maszynowemu, który pobłogosławił
napastników tak boleśnie, że w okamgnieniu stracili odwagę i uciekli wśród powszechnego
zamieszania.
Peonowie powitali ten odwrót okrzykami radości, którym odpowiedziało wściekłe wycie
czerwonoskórych. Z kolei biali odsunęli na bok także inne wozy tak, że doktor mógł
ostrzeliwać cały stok z południowej i zachodniej strony. Takiemu gradowi pocisków nie
mogli się oprzeć Indianie mimo podziwu godnego męstwa. Wkrótce zniknęli wśród gęstych
zarośli. Obóz był ocalony. Doktor zszedł z wieży pancernej, aby z innymi panami naradzić
się, co należy począć w obecnym położeniu. Wszyscy przywitali go okrzykami radości.
— Wspaniale, panie doktorze! — zawołał jeden z peonów. — Nauczył ich pan rozumu!
Teraz ruszymy w ślad za nimi i przetrzepiemy im skórę, zanim ochłoną po tym ogłuszającym
ciosie! Adelante! — krzyknął, zwróciwszy się do innych i chciał biec do swego konia.
— Stój! — krzyknął doktor, chwytając go za „poncho” (rodzaj płaszcza) — nie możemy
zbytnio opróżniać obozu! Kto wie czy inni nie czatują w ukryciu?
— Nie sądzę — przerwał pułkownik. — Czerwonoskórzy nie dorośli jeszcze do takich
wyżyn taktycznej sztuki. Jeśli nie udało im się zdobyć obozu, pozostawią go na jakiś czas w
spokoju, dopóki nie nadarzy się sposobność do nowego napadu. Sądzę, że nie zaszkodzi
krótki pościg, który nie zaprowadzi nas daleko od obozu.
— Zgoda — rzekł doktor — Niech pan weźmie połowę naszych ludzi i rozpocznie pościg.
Dla bezpieczeństwa pójdę znów na wieżę, aby panu zabezpieczyć odwrót, jeśli to się okaże
konieczne.
Pułkownik machnął dłonią na znak, że to nie potrzebne. W kilka chwil potem wraz z sir
Allanem i pięciu peonami zjechał po stoku i znikł w zaroślach, w których ukryli się Indianie.
Ranni, o ile mogli biec, spiesznie uciekali przed nimi, dobywając wszystkich sił. Biali
poczęli ich ścigać, tymczasem w odległym zakątku lasku zebrało się około pięćdziesięciu nie
ranionych dotychczas wojowników, którzy z rozmachem uderzyli na swych wrogów.
Doktor nic nie wiedział o tym wypadku, bo gałęzie i liście zakrywały przed jego oczami
zarówno przyjaciół, jak i nieprzyjaciół. Gdy walka przeniosła się w krótki czas potem na
otwartą łąkę, spostrzegł najpierw uciekających Indian, którzy na ślepo rozproszyli się na
wszystkie strony, a za nimi pułkownika z towarzyszami. Ledwie ci przebyli przestrzeń
trzydziestu kroków, gdy nagle pojawił się silny oddział czerwonoskórych, którzy z dzidami w
ręku poczęli biec za nimi, dorównując koniom pod względem szybkości.
Przerażony doktor zrozumiał niebezpieczeństwo swoich, więc zadął w róg alarmowy, aby
ich ostrzec, a potem skierował karabin maszynowy na Indian. Skoro pułkownik usłyszał
sygnał, obejrzał się i kazał zatrzymać się swoim. Teraz trzeba było przełamać linię,
oddzielającą ich od obozu, jeśli nie mieli być odcięci.
Czerwonoskórzy, którzy dotychczas biegli za białymi w dość szerokiej linii, zrozumieli
natychmiast zamiar pułkownika i zbiegli się w tym punkcie, gdzie prawdopodobnie miał
nastąpić przełom. Wprawdzie ponieśli oni ostatnio świeże straty wskutek ognia karabinu
maszynowego, ale doktor musiał niebawem przestać strzelać, jeśli nie chciał razić swoich
ludzi. Tym sposobem ci ostatni byli skazani na własne siły.
Pułkownik i peonowie byli na tyle zaznajomieni ze sposobem wojowania Indian, aby
wiedzieć, jak się mają zachować. Zwartym szykiem rzucili się na wrogów, którzy czekali na
nich z nastawionymi dzidami. Z pięciu kroków strzelili w sam środek czerwonoskórych z
rewolwerów, tak, że wielu z nich padło i otworzyła się luka w ich szeregach. Lecz nie była
ona tak wielka, by wszyscy jeźdźcy mogli w nią wtargnąć. Dlatego też błyskawicznie w
ostatniej chwili utworzyli klin i śmiałym skokiem znaleźli się w środku wrogów, którzy
zmieszali się bezładnie. Śmiały krok poskutkował. Czerwonoskórzy rozbiegli się w popłochu
na wszystkie strony, a dzielni jeźdźcy wrócili wśród zwycięskich okrzyków do obozu.
Niestety, w gorączce walki zapomnieli, że sir Allan nie miał takiej umiejętności jazdy
konnej. Pozostał o kilka łokci w tyle za innymi i ta krótka zwłoka wystarczyła, aby
spowodować jego nieszczęście.
Indianie znaleźli czas, aby ochłonąć z przerażenia po przełomie i rozpoczęli atak na
ostatniego jeźdźca. Pół tuzina oszczepów przeszyło konia Sir Allana, który runął, jak gromem
rażony. Czerwonoskórzy przyskoczyli, porwali jeźdźca, ogłuszonego upadkiem, i szybko
zawlekli go w głąb zarośli. Tutaj skrępowali go powrozami, za pomocą gwizdów dali znać
rozproszonym Indianom, gdzie się mają zebrać, na koniec rozbiegli się po lesie we
wszystkich kierunkach, aby uniemożliwić wszelki pościg. Przy jeńcu pozostało tylko dwóch,
którzy zmusili go, by się udał z nimi w zachodnim kierunku, i to tak szybko, jak tylko mógł.
Pułkownik Iquite i peonowie spostrzegli brak sir Allana dopiero w obozie, gdyż nie
zrozumieli znaków, które już z daleka dawał im doktor. Chcieli z miejsca wracać, aby
naprawić błąd. Lecz za namową dra Bergmana dali spokój temu zamiarowi. Było rzeczą aż
nazbyt jasną, że Indianie raczej zabiją jeńca, niż go wydadzą. Jeśli nie uda się uwolnić
biednego entomologa z niewoli, będzie zgubiony.
Właśnie biali zamierzali rozpocząć naradę, w jaki sposób uwolnić nieszczęsnego jeńca,
gdy nagle usłyszeli głośny płacz. Gdy się odwrócili, spostrzegli przy jednym z wozów Johna,
służącego sir Allana, który zakrył sobie twarz dłońmi i łkał, jak małe dziecko.
— John, bądź mężczyzną! — upomniał go doktor, przystąpiwszy doń i położywszy mu
dłoń na ramieniu.
— My uczynimy wszystko, co leży w naszej mocy, aby uwolnić twego pana!
— O, niech pan to uczyni, Mr Bergman! — zawołał John, składające ręce, jak do
modlitwy. — Jeśli mój pan nie wróci żywy z tej niewoli, to i ja jestem stracony!
— Przecież nikt cię z tego powodu nie będzie pociągał do odpowiedzialności! — rzekł
doktor.
— O, pan nie wie wszystkiego — biadał John, płacząc gorzko. — Gdyśmy wyjeżdżali z
domu, lord, który jest wujem mego pana, wziął mnie na bok i rzekł: „John! pilnuj mego
siostrzeńca! Jeśli mu się coś złego stanie, lub jeśli sam jeden wrócisz, każę ci ściągnąć skórę,
jak mnie tu żywego widzisz!”
— Ściągnąć skórę? — spytał zdumiony doktor. — Co to ma znaczyć?
— Ja nie wiem, sir — biadał John, kiwając głową. — Lecz lord będzie wiedział, a jeśli on
coś wie, to musi to być coś okropnego! A ja za nic w świecie nie chciałbym być obciągnięty
ze skóry!
Doktor począł się śmiać, przekonawszy się, że rzekome przywiązanie sługi do pana jest
tylko zwyczajną obawą o całość własnej skóry. Wrócił potem do pułkownika i rzekł:
— Co za przeklęte położenie! Indianie z pewnością rozbiegli się we wszystkich kierunkach
tak, że tylko z najwyższym trudem moglibyśmy wpaść na ślad sir Allana. Nie ulega
najmniejszej wątpliwości, że wszyscy Indianie po jakimś czasie zbiorą się w pewnym
oznaczonym punkcie. Wszystkie przejścia do tego miejsca będą z pewnością pilnie strzeżone
tak, że o nagłym napadzie na czerwonoskórych nie można nawet myśleć. Musimy zatem
podejść ich z tyłu i poznać dokładnie położenie punktu zbornego. Okolica tutejsza jest
niezbadana, porosła gęstym lasem tak, że nawet z balonu nie można by niczego zobaczyć.
Dlatego też nie można się nawet domyślić, gdzie się Indianie zgromadzą. Nie mam pojęcia, w
jaki sposób wywikłać się z tego trudnego położenia.
— Może ja to panu ułatwię — rzekł Miguel Rodilla.
Wszyscy obsypali go stu najrozmaitszymi pytaniami, na co tenże rzekł z uśmiechem:
— Senores, czy nie bylibyście łaskawi poczekać, aż skończę?
Inni umilkli, Rodilla zaś mówił dalej:
— Słyszeliście może panowie, że Indianie porozumiewają się za pomocą gwizdania. Otóż
te gwizdy są u pewnych plemion tak wykształcone, że częściowo zastępują mowę. Dają sobie
tego rodzaju znaki na polowaniach, bo one mniej płoszą zwierzęta, niż głos ludzki. Stąd też
mają odrębny znak na każde zwierzę, a także wiele innych słów oznaczają gwizdem, jak: w
lewo, w prawo, wschód i zachód słońca, rzeka, góra i tym podobne. Musiałem się tego
wszystkiego wyuczyć, bo w czasie polowań używano mnie często do stania na czatach, stąd
też rozumiałem także gwizdy, rozlegające się po lesie, gdzie Indianie znikli, a wraz z nimi
senor Ingles.
— Mów pan prędzej! — krzyknął doktor. — To byłoby nieocenioną zdobyczą, gdybyśmy
mogli wiedzieć, dokąd czerwonoskórzy zawlekli pana Bendixa. Lecz chodzi o to, czy te
sygnały u wszystkich plemion są jednakowe.
— To proste — odparł Miguel Rodilla. — Żyłem wśród członków plemienia „Toba”, a ci
czerwonoskórzy, którzy nas napadli należą także do tego plemienia, chociaż skądinąd
pochodzą. Plemię „Toba” wchłonęło szczep „Montacco”, swoich dawnych sąsiadów i
przyjęło wiele ich zwyczajów, a przede wszystkim sposób, w jaki stroją się na wyprawę
wojenną. Twarz i częściowo ciało malują sobie czarną farbą, mierzwią sobie włosy, aby tym
straszniej wyglądać, wreszcie zdobią się czerwonymi i żółtymi piórami.
— W ten sposób właśnie wyglądali nasi napastnicy — potwierdził doktor. — Stąd też
mógł pan zrozumieć owe tak ważne dla nas sygnały.
— Nie wątpię w to — odparł Rodilla. — Pierwszy znak, rozkazujący wszystkim rozbiec
się, słyszałem często wówczas, gdy jakaś grupa myśliwych natknęła się niespodzianie na
jaguara lub pumę i chciała pozostałych ostrzec. Potem nastąpiły dwa wysokie, przeraźliwe
pogwizdy, oznaczające „dwa” — następnie przeciągły gwizd, oznaczający dzień, na koniec
znak dla cichej wody, bagna i krokodyla. Z tego wnioskuję, że chwilowo się rozproszyli, aby
potem zebrać się po dwóch dniach nad bagnem krokodyli. To bagno musimy odszukać.
— To odkrycie jest istotnie drogocenne — zawołali doktor i pułkownik.
Ostatni mówił dalej:
— Istotnie będzie trudną sprawą ustalić położenie tego bagna. Ponieważ ono zowie się
bagnem krokodyli, stanowi niewątpliwie ulubione miejsce tych potworów, którego znów
starannie unikają ptaki wodne. Ten fakt możemy z góry ustalić, nie badając, gdzie znajduje
się najwięcej krokodyli. Nasuwa się tylko pytanie, czy to bagno łączy się z Rio Salado
przynajmniej w czasie wylewów, czy też jest moczarem, leżącym na uboczu, wśród
pierwotnego boru. W takim wypadku to zagadnienie nie byłoby nie do rozwiązania.
— To ostatnie przypuszczenie uważam za nieprawdopodobne — odparł doktor. —
Indianie umieją doskonale oceniać dodatnie strony dróg wodnych. Marsz wyczerpuje i
odbiera członkom ciała świeżość, potrzebną do napadu, tymczasem na czółnach można się
daleko szybciej posuwać naprzód. Z tego też powodu także i tym razem czerwonoskórzy
wrócą do Rio Salado, nie sądzę bowiem, by dzisiejszy napad miał być ostatni, ani też, by się
zadowolili jednym tylko jeńcem.
— Temu nie mogą zaprzeczyć. Stąd też będzie najlepiej, jeśli wsiądziemy w czółno i
rozpoczniemy poszukiwania w górnej części rzeki.
— Przypominam sobie — rzekł doktor — że wczoraj wieczorem zauważyłem osobliwy
ruch na odnodze rzeki, położonej na zachodzie. Niestety złe oświetlenie przeszkodziło mi
dokładniej zaobserwować to zjawisko. Lecz gdy zestawię to spostrzeżenie z dzisiejszym
napadem, mam wrażenie, że Indianie wczoraj wieczorem z tego miejsca wyruszyli i w ciągu
nocy wodą dopłynęli aż w pobliże naszego obozu.
— Pokaże mi pan to miejsce? — spytał pułkownik.
— Natychmiast — odparł dr Bergman i kazał przygotować balon.
Gdy to zrobiono, obaj panowie wsiedli do gondoli, a doktor pokazał swemu towarzyszowi
podejrzane miejsce. Tym razem oświetlenie było lepsze, ponieważ światło padało ze
wschodu. Luneta pokazała dokładnie ramię rzeki, samotnie leżące między zalesionymi
brzegami. Czy tam są ptaki wodne, tego nie można było ustalić.
— Nasuwa się pytanie — rzekł pułkownik, gdy znów stanęli na ziemi — kto podejmie się
uwolnić naszego towarzysza z niewoli. Rozumie się samo przez się, że pan, panie doktorze,
musi pozostać w obozie. Dlatego też wezmę sam na siebie to zadanie, o ile mi pan da pełne
swoje zaufanie.
— Nie znam nikogo lepszego od pana — odparł doktor. — Sam jestem, niestety, zbyt
związany z obozem, bym mógł na własną rękę rozpocząć poszukiwania przyjaciela. Indianie
z pewnością pozostawili szpiegów tutaj w pobliżu i uderzyliby jeśli by się od nich
dowiedzieli, że rozdzieliliśmy nasze siły.
— Nie mam zamiaru brać ze sobą wielu towarzyszy — rzekł pułkownik. — Ten Miguel
Rodilla, który zna doskonale wszystkie kroki czerwonoskórych, odpowiada mi najbardziej.
Prócz tego we dwóch łatwo się ukryjemy przed ciekawymi oczami czerwonych szpiegów.
Teraz trzeba nam szybkiego czółna, albowiem moim zdaniem tego rodzaju przedsięwzięcie
na lądzie jest wykluczone. Przyszlibyśmy za późno i już na początku Indianie odkryliby nas.
Spytam naszych peonów, czy potrafiliby do wieczora sporządzić szybkie i lekkie czółenko.
Istotnie peonowie na czas zbudowali lekką łódź, która odpowiadała w zupełności
wymaganiom pułkownika.
Gdy doktor spytał Miguela, czy się odważy na tak śmiałą wyprawę, ten położył dłoń na
swych piersiach i rzekł szczerze:
— Senor, panu zawdzięczam, że się znów mogę nazywać chrześcijaninem. Dlatego też
gotów jestem do największych ofiar. Poza tym znam zbyt dobrze straszliwy los, jaki czeka
pana Allana w razie, jeśli go na czas nie wyrwiemy ze szponów czerwonoskórych. Bez
wahania jestem gotów życie dla niego poświęcić !
Doktor serdecznie uścisnął dłoń śmiałemu człowiekowi, po czym wraz z pułkownikiem
omówił rozmaite szczegóły, zwłaszcza, w jaki sposób mają dać znać obozowi, w razie
odkrycia miejsca, gdzie się sir Allan znajduje.
Gdy nastał wieczór, obaj odważni ludzie pożegnali się z przyjaciółmi, zsunęli czółno na
wodę i odpłynęli.
R
OZDZIAŁ
XIII
N
A CZATACH
Wkrótce dopłynęli do rzeki. Dotychczas pułkownik i Rodilla z trudem walczyli z prądem,
teraz zaś szybko płynęli naprzód. Przepłynąwszy połowę przestrzeni, ukryli się pod liściastym
dachem drzew, wyrastających z wody. Tutaj spędzili cały dzień.
Skoro noc poczęła otulać cały świat Mroczną zasłoną, zaczęli dalej płynąć, wiosłując
dzielnie, aby jeszcze przed wschodem słońca dotrzeć do tej odnogi rzecznej, którą doktor
oznaczył.
Skoro tam wpłynęli, zauważyli ku swej radości po drugiej stronie laguny błyszczące
ognisko. Był to bez wątpienia znak, że się znajdują na właściwym miejscu.
Dopóki było ciemno, wiosłowali ostrożnie, unikając zdradzieckiego plusku wody. Potem
skręcili na lewo, pod zwisającymi gałęziami, które otaczały moczar krokodyli. Że się na tym
moczarze znajdowali, przekonali się kiedy pierwszy brzask obielił okolice. Ani jeden ptak nie
trzepotał się nad obszerną płaszczyzną wodną. Natomiast dokoła łodzi, choć w przyzwoitym
oddaleniu, sterczało z wody pół tuzina straszliwych paszcz krokodylich.
Obaj wywiadowcy przywiązali tutaj swoje czółno, po czym wydostali się na dość stromy
brzeg. Dokoła nie było ani śladu wrogów. Tylko na zachodnim krańcu laguny błyszczało
ognisko, gasnące jednak wskutek blasku wstającego dnia.
Ponad głowami obu mężczyzn obudziła się skrzydlata rzesza. Słychać było pogwizdy,
ś
piewy, nawoływania, tudzież wrzaski małp, skaczących z drzewa na drzewo w poszukiwaniu
owoców.
Miguel Rodilla znajdował się w swoim żywiole. Przydało mu się znakomicie to, czego
wyuczył się w czasie niewoli u Indian. Bez szelestu, jak Indianin, wyrosły wśród lasów i
stepów, przesuwał się w gęstwinie. Pułkownik szedł za nim, naśladując jego ruchy.
Kilkakrotnie spotkali w gęstwinie wąskie, ledwo widoczne ścieżki indiańskie, musieli także
przechodzić przez małe strumienie. Kilkakrotnie zatrzymali ich przechodzący w pobliżu
Indianie. Spieszyli oni do punktu zbornego, ale na szczęście posuwali się w gęstwinie dość
nieuważnie, albowiem mniemali, że są zupełnie bezpieczni.
W ten sposób upłynęło pięć godzin. Pułkownik przestał się orientować i już nie wiedział,
w którym kierunku obaj się posuwają. Na szczęście nie zdarzyło się to, czego Miguel Rodilla
najwięcej się obawiał: nie natrafili ani na jaguara ani na żadne inne niebezpieczne zwierzę. W
tym wypadku bowiem musieliby się bronić karabinami, a przez to strzałami zwrócić na siebie
uwagę Indian.
Wreszcie Miguel Rodilla zatrzymał się i dał znak pułkownikowi. Obaj wyjrzeli przez
szczelinę w gęstwinie. Widok, jaki ujrzeli, ucieszył serce oficera. Przed nimi leżał punkt
zborny Indian, w odległości pięćdziesięciu zaledwie kroków. Na legowiskach spoczywało
czterech wodzów, wspaniale zdobionych. Byli to prawdopodobnie wodzowie tych
wojowników, którzy mieli się zjawić w ciągu dnia. Leżeli bez ruchu, milcząc i paląc fajki.
Przed nimi spoczywało na ziemi w malowniczych pozach około pięćdziesięciu
wojowników. Jedni naprawiali broń, drudzy spali lub palili fajki. Nigdzie nie można było
odkryć strażników: widocznie Indianie tutaj czuli się zupełnie bezpieczni i nie zastosowali
ż
adnych środków ostrożności.
Miguel Rodilla cofnął się wraz z towarzyszem znów w głąb puszczy i wielkim łukiem
okrążył całe obozowisko. Tutaj spostrzegł ogromne drzewo, na które obaj się wspięli. Usiedli
na mocnym konarze i poczęli obserwować obozowisko Indian.
Nie mogli wybrać sobie lepszego miejsca. Obóz czerwonoskórych leżał pod nimi, jak na
dłoni. Sytuacja w nim nie zmieniła się ani trochę. Tylko co jakiś czas nadchodzili z głębi
puszczy nowi Indianie, którzy pozdrawiali wodzów i kładli się na trawie, aby palić fajki lub
spać.
Dopiero po południu ujrzeli obaj wywiadowcy to, na co cierpliwie czekali. Na polance
ukazał się sir Allan, prowadzony przez dwóch dobrze uzbrojonych wojowników. Był bardzo
wyczerpany długotrwałym marszem przez gęsty las. Włosy spadły mu w nieładzie na czoło, a
ubranie było w wielu miejscach podarte.
Stanął przed wodzami, którzy przemawiali doń po portugalsku i hiszpańsku. Lecz sir
Allan, jako prawdziwy Anglik, umiał tylko po angielsku mówić, toteż nie mógł im dać
ż
adnych wyjaśnień. Wodzowie kazali go odprowadzić na bok i przywiązać do drzewa.
Dotychczasowych jego strażników zastąpiono innymi.
— Na razie nie możemy nic uczynić dla uratowania go — szepnął Miguel Rodilla do ucha
pułkownika. — Ale gdy się ściemni, zejdę z drzewa i spróbuję się przedrzeć do niego.
— Gdyby nie było tych strażników! — westchnął pułkownik.
— Nie troszczę się o nich — odparł Miguel Rodilla. — Mam nadzieję, że czerwonoskórzy
poczekają tutaj do jutra. Odbyli długi marsz i muszą porządnie wypocząć. Gdy wszyscy
zasną, będziemy mogli strażników zabić, a sir Allana uwolnić. Ale jak z nim uciekniemy?
— Istotnie — rzekł pułkownik — jest śmiertelnie znużony i w tym stanie nie będzie mógł
biec.
— I na to znajdzie się rada — odparł tamten. — Po prostu na przemian będziemy go nieśli.
Lecz jak mi wiadomo, czerwonoskórzy zmieniają co dwie godziny straż. Do uwolnienia jeńca
trzeba nam godziny. Będziemy chyba go musieli ukryć, Indianie, gdy spostrzegą jego
ucieczkę, będą z pochodniami biegli za nami, a wobec tak wielkiej przewagi, nic nam nie
pomoże nawet nasza doskonała broń. Gdyby te czerwone draby miały bodaj jedną łódź!
— Nie powinniśmy byli tak daleko pozostawić naszego czółna.
— Pomyliłem się, niestety, w ciemnościach i źle w nocy oceniłem oddalenie od ognia. Gdy
się rozwidniło, nie mogliśmy się już pokazać na wodzie, a nie można było płynąć wodą pod
osłoną nadbrzeżnych zarośli.
— A gdyby pan spróbował wrócić po nasze czółno i podpłynąć na nim pod osłoną
ciemności? Na dany znak zszedłbym z drzewa i spotkalibyśmy się w pobliżu jeńca.
— Myślałem już o tym. Lecz mamy jeszcze zaledwie dwie godziny dnia, a potem nikt się
nie zorientuje w puszczy.
Zanim pułkownik zdołał odpowiedzieć, nowy widok zwrócił uwagę obydwu. Indianie
podnieśli się gromadnie z trawy i pobiegli do brzegu laguny. Prawdopodobnie płynęły ku nim
nowe posiłki. Istotnie po upływie dziesięciu minut ukazały się na rzece trzy ogromne czółna,
a w każdym z nich siedziało dwudziestu wojowników. Za nimi posuwała się mniejsza łódź, w
której siedziało tylko trzech ludzi, dwóch wioślarzy i stary wódz. Ten ostatni nie miał
wprawdzie żadnych oznak ani ozdób, a nad czołem jego sterczało tylko jedno orle pióro, lecz
jego postawa i dumne spojrzenie mówiło wyraźnie, że jest przyzwyczajony do rozkazywania.
Był to niewątpliwie wódz i to jeden z najprzedniejszych. Gdy Indianie na brzegu poczęli
wywijać bronią i wydawać okrzyki radości, stary kacyk skinął tylko niechętnie dłonią a
uciszyło się natychmiast.
Trzy ogromne łodzie przybiły do brzegu. Wówczas można było zobaczyć broń
nowoprzybyłych. Były to karabiny starego systemu, które handlarze niekiedy sprzedawali
Indianom.
Stary kacyk wysiadł wśród głębokiej ciszy na brzeg i na powitanie podał dłoń czterem
wodzom, którzy się doń zbliżyli. Następnie jak monarcha, w otoczeniu dworzan, zbliżył się
do legowiska, na którym się położył. Przyniesiono mu tytoń, którym naładował fajkę, wiszącą
u szyi. Pociągnął kilkakrotnie dymu po czym zwrócił się do wodzów z jakimś zapytaniem.
— Muszę koniecznie usłyszeć, o czym oni rozmawiają — szepnął Miguel Rodilla do ucha
pułkownika. — Niech pan tu poczeka, nie ruszając się stąd wcale. Wrócę prawdopodobnie,
gdy będzie ciemno.
Zanim pułkownik mógł się sprzeciwić, ześliznął się, jak wiewiórka z pnia, i w mgnieniu
oka zniknął sprzed jego oczu. Oficerowi nie pozostało nic innego poza cierpliwym
czekaniem, jak się zakończy śmiałe przedsięwzięcie towarzysza.
R
OZDZIAŁ
XIV
B
IAŁOWŁOSY KACYK
Dopiero teraz, gdy Miguel Rodilla był sam, mógł w zupełności rozwinąć swoją
umiejętność, którą nabył w ciągu długoletniego pobytu wśród Indian. Bez najmniejszego
szelestu, jak wąż, czołgał się wśród gęstwiny leśnej.
W kwadrans potem leżał ukryty w pobliżu obozowiska Indian i mógł słyszeć ich głosy.
— ”Canniat tizan”! (najwyższy kacyku!) — mówił jeden z wodzów. — Ty znasz przecież
owe straszę maszyny, które „chihucle” (biali) budują i które więcej kul wyrzucają, niż
wszyscy twoi podwładni razem wzięci. Żyłeś przecież sam wśród nich i wiesz, że „ahot” (zły
duch) wszystkiego tego ich uczy!
— Wiem o tym — odparł gniewnie starzec — i chętnie przyznaję, że nie mogło być mowy
o zwycięstwie, gdy synowie Złego Ducha zwrócili na was swoje piorunowe rury. Nie ganiłem
was, gdyście uciekli, bo to było najmądrzejsze, coście mogli uczynić. Lecz dlaczego nie
posłuchaliście mego rozkazu i rozpoczęliście atak o świcie? Gdybyście byli napadli ich w
ciemnościach, straże spostrzegłyby was zbyt późno i zniszczylibyście nieprzyjaciół, zanim by
chwycili za broń!
— Panie — rzekł inny — ty wiesz dobrze, że nasi wojownicy, nie śmią napadać w nocy,
bo „ahot” unosi się w powietrzu i najmężniejsze serca napełnia trwogą.
— To głupota! — wybuchnął najwyższy kacyk. — Wszędzie czujecie obecność upiorów i
duchów zmarłych, chociaż ich nikt nigdy nie widział! To hańba, że dzielni wojownicy drżą
przed szumem wichru i szeptem liści, zamiast bronić kraju ojców swoich przed tyranią
białych!
— To właśnie im tłumaczyłem, ale oni mi odrzekli: „Cauniat, kacyk Pailo przed czterema
tygodniami odważył się na atak nocny, ale poniósł straszną klęskę, albowiem „ahot” gniewał
się na niego i na czas obudził białych, swoich synów”.
— Tak?! — krzyknął starzec. — Nazywacie to klęską? Dlatego, że kilku odniosło rany?
Ale nie liczycie tego, że przez to uwolniono jednego z naszych najmężniejszych
wojowników! Zaiste, życzę sobie, by wszystkie nasze wyprawy tak mało ofiar pociągały ze
sobą!
Zganiony wódz zamilkł. Dopiero po chwili inny zabrał głos i rzekł:
— Panie my i tym razem nie odeszliśmy bez pewnej korzyści. Tam jest jeniec!
— Zawdzięczacie go przypadkowi — odparł rozgniewany starzec. — Posłańcy
przedstawili mi dokładnie przebieg sprawy. Gdyby biali nie byli tak głupi, że się odważyli na
wycieczkę, nie zdobylibyście nawet jednego włosa z ich koni! Lecz przywiedźcie jeńca przed
moje oblicze!
Kilku skoczyło spiesznie z miejsca i przywlokło sir Allana, który na groźne spojrzenie
kacyka odpowiedział szyderczym uśmiechem tak, że na czole starca pojawiła się groźna
zmarszczka.
— My ci tu twoją wesołość szybko wybijemy z głowy! — krzyknął kacyk po hiszpańsku.
Sir Allan ukłonił się i rzekł:
— Mój panie, mów do mnie po angielsku, bo innego języka nie znam.
Ku wielkiemu zdumieniu Miguela Rodilli starzec powtórzył groźbę swoją po angielsku,
chociaż we wnętrzu Ameryki Południowej rzadko słyszy się tę mowę. Z tego też powodu
przyczajony Rodilla nie mógł niczego zrozumieć z dalszej mowy.
Stary kacyk kazał na koniec odprowadzić jeńca, po czym zwrócił się do wodzów:
— Nie mogłem niczego wydobyć z tego człowieka. Albo jest na wpół szalony, albo udaje
takiego, aby nas oszukać. Lecz my go już nauczymy rozumu! Wyobraźcie sobie, co mi
odpowiedział, gdy go spytałem czego właściwie szuka w kraju czerwonoskórych? „Coyuyos”
(świerszczy), „tucchos” (świetlików), „arrieros” (mrówek) i „garapatas” (kleszczy)!! Jak
gdyby każdy się nie cieszył, gdy się tych pasożytów pozbędzie!
— Przebacz, panie, jeśli ci przerwę — odezwał się jeden z wojowników. — Ten jeniec
może powiedział prawdę. A przynajmniej wówczas, gdyśmy go po raz pierwszy usiłowali
schwytać i gdy przeszkodził nam „simarrone”, człowiek ten istotnie biegł za owadem!
Stary kacyk potrząsnął z podziwem głową i rzekł:
— My to jeszcze wyjaśnimy. W każdym razie musi być dziś w nocy pilnie strzeżony, a
jutro wezmę go do Doliny Wężów. Musimy bezwarunkowo zbadać, co się kryje wewnątrz
tego wielkiego wozu, który karawana prowadzi ze sobą. Szpiedzy, którzy z północy przyszli
do mnie, oznajmili mi, że tam „wśród ludzi krążą najrozmaitsze wieści. Ci mężowie tam na
wschodzie, którzy przy pomocy olbrzymiej kuli unoszą się w powietrzu i jak jastrzębie mogą
obserwować wszystko w górach i dolinach, mają także ze sobą wieźć jakąś straszną maszynę,
która siać będzie śmierć i zagładę wśród czerwonych wojowników, skoro tylko stanie na
swoim miejscu. Ich sprzymierzeńcy koło San Jose na szczycie Cerzo Cochii ustawiają ze
sztab żelaznych i z drutów ogromne rusztowanie, a nikt nie wie, do czego to ma służyć.
Prawdopodobnie w tym tkwi jakieś tajemnicze czarodziejstwo, jak to, o którym już
opowiadałem: oto w Buenos Aires po ulicach biegają wozy bez koni. Musimy zatem
wszystko co możliwe uczynić, aby tę maszynę zniszczyć, choćby nawet tysiąc naszych
dzielnych wojowników miało to życiem przepłacić!
— Rozkazuj, panie! — zawołali wszyscy obecni z zapałem. — Ty wiesz, że my się nie
ociągamy, gdy głos twój woła do boju!
Białowłosy kacyk zajrzał swoim wojownikom głęboko w oczy, aby zbadać, czy te słowa
płyną z serca, czy dyktuje je tylko obawa przed jego niełaską. Lecz to nieme zapytanie
musiało odpowiedzieć jego oczekiwaniom, gdyż z zadowoleniem skinął głową.
Gdy słońce zaszło Indianie zapalili kilka ognisk, przy których poczęli piec ogromne
kawały mięsa. Z hałasu i ruchu, który powstał przy tych przygotowaniach do wieczerzy,
skorzystał Miguel Rodilla i niepostrzeżenie wrócił do swego towarzysza na drzewie.
— Dzięki Bogu, że pan znów tutaj jest! — szepnął pułkownik, gdy ujrzał Hiszpana. —
Niepokoiłem się ciągle, że pana schwytają. To nie było łatwą sprawą siedzieć tutaj
bezczynnie na tym konarze. Prawdopodobnie usłyszał pan coś ważnego.
— Wiele, o ile chodzi o naszych przyjaciół w obozie i nasz dalszy marsz — odparł Miguel
Rodilla — ale niestety bardzo mało, o ile chodzi o nasze bezpośrednie zadanie. Jest tylko
rzeczą pewną, że Indianie tutaj spędzą noc i jutro rano ruszą w drogę. Większość uda się na
wschód, aby nam przeszkodzić w dalszym posuwaniu się naprzód, gdy tymczasem stary
kacyk weźmie ze sobą jeńca i wróci do Doliny Wężów.
— Zna pan to miejsce? — ciekawie spytał pułkownik.
— Nie słyszałem nigdy o nim; lecz prawdopodobnie leży tam „tolderja”, gdzie kacyk
zazwyczaj przebywa.
— Jak pan sądzi, kiedy możemy usiłować uwolnić naszego towarzysza? Mnie pali się
wprost pod nogami i chciałbym natychmiast przystąpić do działania.
— Musi pan zaczekać, aż wszyscy Indianie zasną. Na szczęście nie zanosi się na to, by
mieli obchodzić uroczyste święto zwycięstwa. Do tego niezbędnie potrzebna jest „aloja”
(wódka), a nie widziałem beczek z wódką. Gdyby tak było, siedzielibyśmy może jeszcze o
ś
wicie na tej gałęzi.
— Może by lepiej było, gdyby Indianie mieli wódkę — rzekł pułkownik. — W takim
wypadku mniej by było obawy, że się obudzą, podczas gdy wśród obecnych okoliczności
najmniejszy wypadek może uniemożliwić nasze zamiary. Czy pan już obmyślił jakiś plan?
— W najogólniejszych zarysach — odparł Miguel Rodilla. — Początek rozumie się sam
przez się: zejdziemy z drzewa, przyczołgamy się aż do wartowników, a gdy uda się nam ich
zabić, przetniemy więzy pana Allana i uciekniemy. Musimy czekać, co przyniesie bieg
zdarzeń. Gdyby w tym jeziorze nie było krokodyli, popłynąłbym do czółen,
przedziurawiłbym dno większego, żeby utonęło, a potem mniejsze doprowadziłbym do
wygodniejszego dla nas miejsca. Nie wymagałoby to od nas większej pracy, bo łodzie
zbudowane są ze skór, naciągniętych na drewniany szkielet. Potem moglibyśmy łatwo uciec,
płynąc rzeką. Lecz, jak powiedziałem, z powodu krokodyli nie da się tego wykonać.
— W takim razie musimy zniknąć w puszczy.
— Tak, niestety, nic innego nie pozostaje nam do zrobienia. Lecz jeśli nas za wcześnie
odkryją, sądzę, że najlepiej będzie, jeśli pan pobiegnie do łodzi, przez sam środek
zgromadzenia czerwonoskórych i będzie się starał odpłynąć. Może się panu przy tym uda
sprzątnąć jednego lub dwóch wodzów. Jeśli zatem gwizdnę, niech pan o tym pamięta i nie
troszczy się o mnie.
— Lecz co się z panem stanie?
— Nie ma obawy! Jeśli tylko mam dbać sam o siebie, nie obawiam się czerwonoskórych.
Nawet gdyby ścigali mnie z zapalonymi pochodniami, zajmie to im sporo czasu, pan zaś
tymczasem dobiegnie do naszego czółna. Najważniejsze, że powszechna uwaga odwróci się
od pana.
— Nie mogę się na to zgodzić — odparł pułkownik. Powinniśmy się obaj narażać na
jednakowe niebezpieczeństwo. Pańskie życie jest równie cenne jak moje, kochany
przyjacielu.
— A senor Ingles? — spytał Miguel Rodilla. — Niech pan pamięta, że tu przede
wszystkim o niego chodzi i wobec tego faktu wszystkie uboczne sprawy znikają. Z panem
odważyłbym się na ucieczkę przez lasy, lecz ten człowiek jest z pewnością tak nieporadny, że
w przeciągu pięciu minut ściągnąłby nam czerwonoskórych na głowę.
Pułkownik musiał się na to zgodzić.
Minęły dwie godziny. Nasi podróżnicy ciągle obserwowali obóz Indian, gdzie wszyscy na
trawie ułożyli się do snu. Ogniska pogasły prócz jednego, które podsycali strażnicy Anglika.
Trzeba było przystąpić do dzieła. Obaj nasi podróżnicy zleźli z drzewa na ziemię i poczęli
się w najgłębszej ciszy przesuwać naprzód wśród zarośli. Po upływie godziny przeszli
dopiero połowę drogi, a teraz pozostała przed nimi najtrudniejsza część zadania.
W tej chwili po raz pierwszy zmieniono straż. Ci, którzy przyszli, nie zdawali się być
bardzo zadowoleni z tego, że im przerwano sen. Zajmując miejsca poprzedników, Mruczeli
coś niechętnie. Prawdopodobnie wszystkie owe środki ostrożności uważali za zbędne,
ponieważ było rzeczą niemożliwą, by biali dotarli aż tak daleko, a to samotne i odosobnione
miejsce znali tylko sprzymierzeńcy.
R
OZDZIAŁ
XV
U
WOLNIENIE SIR
A
LLANA
Obaj czatujący wyzyskali nieunikniony szmer przy zmianie straży w tym celu, aby
najbardziej zbliżyć się do jeńca. Teraz byli oddaleni zaledwie o piętnaście metrów od drzewa,
do którego był przywiązany, lecz musieli podwoić czujność, jeśli nie miano ich odkryć.
Posunęli się znowu naprzód o dwa metry. Nagle jakaś gałązka zatrzeszczała pod stopami
pułkownika. Strażnicy zerwali się w okamgnieniu i poczęli bystro obserwować miejsce, skąd
dał się słyszeć podejrzany szelest. Obaj biali powstrzymali oddech w płucach i zamienili się w
dwa nieruchome posągi. Lecz czujność strażników nie została uśpiona. Jeden z nich zapalił w
ognisku odłam konara, po czym obaj przy blasku pochodni ruszyli w zarośla, aby szukać
domniemanego nieprzyjaciela.
Odkrycie obu białych zdawało się nieuniknione. Lecz i tym razem dawny jeniec szczepu
„Tobą” umiał znaleźć sposób ratunku. W kieszeni miał kilka pustych orzechów, więc wyjął je
i począł nimi uderzać o kolbę karabinu, tak, że zdawało się, że to odgłos grzechotnika. Obaj
strażnicy z cichym okrzykiem trwogi uciekli na dawne miejsce. Tutaj sądzili, że są
bezpieczni, bo grzechotnik zazwyczaj spokojnie przepędza noc w swej kryjówce.
Mimo to jednak owo zdarzenie stokrotnie pogorszyło możliwość uwolnienia jeńca.
Indianie nieustannie spoglądali na miejsce, w którym rzekomo ukrywał się grzechotnik.
Biali musieli cierpliwie czekać, dopóki straż ponownie nie zostanie zmieniona. Stało się to
wreszcie. Odchodzący strażnicy nic nie powiedzieli swoim następcom, bo sądzili zapewne, że
grzechotnik znów usnął. Nowi strażnicy usiedli na ziemi, twarzami zwróconymi do ogniska, a
plecami do ukrytych wrogów.
Miguel Rodilla znów począł się czołgać. W pół godziny potem leżał wraz z pułkownikiem
tuż za czerwonoskórymi. Obaj biali podnieśli się powoli, a zaraz potem strażnicy padli bez
jęku pod uderzeniami kolb.
Miguel Rodilla porozcinał w jednej sekundzie więzy sir Allana. Anglik w pierwszym
momencie był niepomiernie zdumiony, ale gdy poczuł, że ma ręce i nogi wolne, szepnął do
ucha Hiszpana:
— Dziękuję panu! — Co teraz mam czynić?
Rodilla go nie zrozumiał i skinął dłonią, by milczał. Tymczasem zbliżył się pułkownik i
spytał, jak Anglik:
— Co teraz?
— Musimy iść lasem aż do brzegu — szepnął w odpowiedzi Miguel Rodilla. — Tam
zaczekamy, aż ogień wygaśnie, po czym wsiądziemy do małego czółna.
Objąwszy przewodnictwo, prowadził dwóch pozostałych aż do brzegu, do którego
szczęśliwie dotarli. Tutaj położyli się na ziemi i czekali. Ognisko przygasło zwolna. Po
upływie pół godziny pozostały tylko szczątki. Biali musieli ostatni kawałek drogi przebyć w
zupełnych ciemnościach, lecz i to im się udało. Znaleźli małe czółno i wsiedli doń.
Lecz gdy pułkownik chciał wiosło zanurzyć w wodzie, trafił nim w bok wielkiej, obok
leżącej łodzi. Głuche uderzenie obudziło kilku Indian, śpiących na brzegu. Gdy spostrzegli, że
ognisko wygasło, krzyknęli głośno i pobiegli natychmiast, by je rozniecić. Miguel Rodilla
zrozumiał, że teraz trzeba wszystko postawić na jedną kartę. Wydał umówiony gwizd i pchnął
silnie stopą łódź z towarzyszami na wodę, sam zaś skoczył do Indian, którzy właśnie
rozdmuchiwali ognisko. Obydwu uderzył tak silnie, że padli w sam środek rozżarzonego
popiołu, który rozprysnął się na wszystkie strony. Następnie począł uciekać przez sam środek
obozowiska. Rozbudzeni Indianie wzięli go w ciemnościach za swojego z powodu jego na
wpół indiańskiego ubioru. Rodilla znikł tymczasem w lesie.
Podstęp udał się. Indianie sądzili, że wrogowie w tym właśnie kierunku uciekają, więc
pospieszyli za nim z głośnymi wrzaskami. Krzyki te i hałasy przygłuszyły szmer, wywołany
odjazdem pułkownika i sir Allana. Jedni Indianie ścigali Rodillę, drudzy rozdmuchiwali
ognisko, obaj biali tymczasem przepłynęli łodzią spory kawał drogi, a gdy pierwsze
płomienie zabłysły na brzegu, ukryli się na lewym brzegu laguny pod zwisającym listowiem.
Zamieszanie wśród czerwonoskórych nie trwało długo. Stary kacyk obudził się również.
Jego rozkazujący głos grzmiał donośnie. Indianie dali spokój bezcelowemu ściganiu i skupili
się dokoła niego. Gdy ogień znowu błysnął, zapalili pochodnie, aby wytropić ślady białych.
Gdy znaleźli obu martwych strażników, wydali znów okrzyk wściekłości, z którego
skorzystał szczwany Rodilla.
W międzyczasie szedł naprzód, zakreślając ogromny łuk. Teraz wrócił do wielkiego
drzewa, na które się wdrapał. Przy blasku jasno płonącego ogniska wydostał się na bardzo
odstającą gałąź. Stąd skoczył na wierzchołek pobliskiej palmy, a następnie posunął się jeszcze
dalej i w końcu ukrył się w koronie gęsto ulistnionego drzewa.
Tego rodzaju małpie sztuczki powodowały głośny trzask, lecz przygłuszały go rozlegające
się nieustannie głośne wrzaski Indian. Czerwonoskórzy zauważyli niebawem brak jednego
czółna i powiedzieli sobie, że część wrogów uciekła wodą. Wreszcie kacykowi udało się
uspokoić wzburzoną bandę. Mógł się zacząć regularny pościg za zbiegiem.
Znaleziono niebawem jego ślady, zarówno przy zabitych strażnikach, przy czółnach, jak i
przy drzewie, na którym obaj biali spędzili południe. Lecz tutaj czerwonoskórzy stanęli przed
nową zagadką.
Z początku sądzili, że zbieg znajduje się na gałęziach, więc kilku Indian wspięło się aż na
szczyt, lecz go oczywiście nie znaleźli. Wodzowie zeszli się na krótką naradę. Nie pozostało
nic innego, jak tylko przeszukać las we wszystkich kierunkach przy blasku pochodni.
Każdy z czterech wodzów zebrał swoich ludzi i zabrał się do dzieła. Ponieważ oddalali się
coraz bardziej od obozu, więc pozostał w nim tylko stary kacyk, który usiadł przy ognisku i
nieruchomo spoglądał na ruchliwe płomienie.
Na to czekał Rodilla. Gdy ścigający oddalili się opuścił kryjówkę, przyczołgał się z tyłu do
starca i ogłuszył go uderzeniem kolby. Potem pobiegł do czółen, dwom z nich przebił dna, a
trzecim najspokojniej odpłynął.
Teraz Rodilla zamierzał naśladować krzyk mewy, lecz to było niepotrzebne, gdyż
pułkownik ze swej kryjówki widział przebieg zdarzeń w obozie i właśnie wynurzył się z
zarośli. Skoro obie łodzie się spotkały. Rodilla przesiadł się na tamtą. Wielkie czółno
zatopiono, a mniejsze szybko odpłynęło.
— Pan jest chytrym lisem, senor Rodilla — rzekł pułkownik, wiosłując z zapałem. —
Niech pan nam opowie w jaki sposób wodził za nos czerwonoskórych. Mogłem
zaobserwować tylko ostatnie momenty zdarzenia.
Zagadnięty opowiedział w krótkich słowach przebieg wypadków, po czym nastała cisza,
którą przerywały tylko miarowe uderzenia wioseł.
W dwie godziny potem biali dotarli do miejsca, gdzie poprzedniego ranka pułkownik i
Rodilla ukryli swoją łódź. Znaleziono ją po krótkich poszukiwaniach i przywiązano do tej,
którą płynęli.
Wieczorem dotarli szczęśliwie do obozu przyjaciół.
R
OZDZIAŁ
XVI
J
OHN JAKO MŚCICIEL SWEGO PANA
Ekspedycja znajdowała się ciągle na tym wzgórzu, które Indianie zająć chcieli szturmem.
Gdy nazajutrz po odejściu pułkownika i Miguela Rodilli nie uczyniono żadnych
przygotowań do dalszego marszu, Mr Bopkins przyszedł do doktora i spytał go ostrym tonem,
jaka jest przyczyna zwłoki.
— Bardzo prosta — wyjaśnił dr Bergman. — Teraz musielibyśmy się przebijać poprzez
dziewiczą puszczę. Spodziewam się że obaj senores wrócą, więc byliby narażeni na wielkie
niebezpieczeństwo, gdyby nas tutaj nie zastali i musieli nas szukać w puszczy.
— Pozwoli pan, że postawię jedno tylko pytanie — rzekł jankes, ściągając groźnie brwi.
— Czy szczęśliwy wynik naszej wyprawy zależy istotnie od obecności tego Anglika?
— Niekoniecznie…
— W takim razie oświadczam panu kategorycznie, że protestuję przeciw temu zwlekaniu!
— krzyknął jankes. — Pan jest zobowiązany kontraktem do jak najrychlejszego zakończenia
wyprawy i nie ma pan prawa całe dnie i tygodnie spędzać na jednym i tym samym miejscu z
tego jedynie powodu, że komuś tam podoba się biegać po lesie! To znaczy żołd peonów
rzucać w błoto!…
— Kochany Mr Bopkins — rzekł doktor z przyjazną miną. — Gdyby nawet sir Bendix był
takim człowiekiem, jak go pan zazwyczaj dosadnie określa, to nawet i w tym wypadku
zwykły ludzki odruch kazałby nam wyrwać go ze szponów czerwonoskórych.
— Nikt mu nie nakazał być ciężarem dla naszej ekspedycji!
— Nikt z nas nie określił go dotychczas w ten sposób, jak pan, a jest to dowód, że my
wszyscy cenimy go jako dzielnego towarzysza. Zresztą chodzi tutaj także o pułkownika,
którego przynależności do ekspedycji nie może pan kwestionować!
— Odszedł od nas własnowolnie, więc sam musi ponieść odpowiedzialność! W każdym
razie doniosę Towarzystwu, w jaki sposób pan postępuje i postaram się, aby te niepotrzebne
wydatki potrącono panu z pensji!
— Mam nadzieję — odparł doktor z lekkim, szyderczym uśmieszkiem na ustach — że ci
panowie w Nowym Jorku inne będą mieli poglądy na tę sprawę. Lecz gdybym nawet był
przekonany, że jest inaczej, nie zmieniłbym mego sposobu postępowania.
— Niech pan robi, co pan uznaje za stosowne! — krzyknął rozgniewany jankes. — Lecz
niech pan pamięta, że ja uroczyście protestuję przeciw temu zwlekaniu! To jest prawdziwy
skandal, że u pana mniej znaczy przedstawiciel pańskiego Towarzystwa, niż jakiś tam
przybłęda!
Po tych słowach odszedł wściekły do swego wozu, lecz zadowolony w duchu, że w ten
sposób ochronił prawa South–American–Railway–Company.
Inaczej jednakże ocenili zachowanie się jankesa peonowie, a przede wszystkim John.
Wieść o rozmowie Mr Bopkinsa z doktorem rozniosła się szybko po obozie. Gdy John to
usłyszał wpadł we wściekłość. Przede wszystkim był duszą i ciałem oddany dobrotliwemu
panu, a poza tym wyobrażał sobie widocznie, że ten z powodu Mr Bopkinsa teraz jest
zgubiony bez ratunku, i że jemu samemu, Johnowi, zagraża straszna kara ściągnięcia skóry.
Wydał przeto morderczy okrzyk i pobiegł do wozu jankesa, aby mu zapłacić za swego
pana. Gdy Mr Bopkins usłyszał wrzask, wystawił ciekawie głowę przez okienko. Ujrzawszy
groźne spojrzenie Irlandczyka, krzyknął z przerażenia i jak najspieszniej wydrapał się na dach
swego wozu.
Mylił się jednak, jeśli sądził, że tam będzie bezpieczny. John puścił się za nim w pościg,
zręczny, jak wiewiórka, a po drodze chwycił tęgi kij w rękę. Mr Bopkins musiał przed nim
zmykać.
Wozy stały obok siebie, tworząc koło, więc jankes, niewiele myśląc skoczył na sąsiedni
dach.
Dach ten był zrobiony z napiętej skóry, był zatem niezmiernie elastyczny. Mr Bopkins
odskoczył, jak piłka i spadł na ziemię. Zaraz za nim wylądował na łące Irlandczyk. Aby
uniknąć niebezpiecznego sąsiedztwa, jankes wdrapał się na trzeci wóz, lecz John poszedł jego
ś
ladem. Przy czwartym wozie w ten sam sposób obaj znaleźli się na ziemi.
Dwukrotnie tym samym sposobem okrążyli cały obóz dokoła, ku nieopisanej wesołości
peonów, którzy trzymali się na uboczu i śmiali się z całej duszy. Tak samo zachowywali się
obaj młodzi inżynierowie, jedynie doktor biegł za skoczkami i usiłował ich namówić do
zgody. Lecz Irlandczyk, raz wyprowadzony z równowagi, widział przed sobą tylko
domniemanego mordercę swego pana.
Na koniec Mr Bopkins uczuł, że zapas jego sił się wyczerpuje. Musiał się postarać o jakąś
kryjówkę. A więc gdy znalazł się przy swoim wozie, wskoczył do wnętrza, wśliznął się do
wielkiej skrzyni, w której przedtem znajdowały się słodycze i przytrzymywał ze wszystkich
sił wieko.
John starał się przez dłuższy czas ją otworzyć, ale daremnie. Z tego też powodu usiadł na
niej, wydobył z kieszeni nóż i poprzysiągł sobie, że nim oskrobie ze skóry jankesa, skoro
tylko wyjdzie ze skrzyni.
Daremnie doktor starał się odwieść go od tego zamiaru. John, jako nieodrodny syn swej
ojczyzny, był twardogłowy i na wszelkie argumenty odpowiadał stale:
— Muszę go obciągnąć ze skóry! On zamordował mego pana!
Wszystkie błagania i prośby okazały się bezskuteczne. Wówczas doktor rozkazał peonom
przemocą oderwać Johna od skrzyni. Lecz ci zazwyczaj tak posłuszni chłopcy potrząsnęli
głowami, a jeden z nich rzekł:
— Pan wie dobrze, że my byśmy za panem w ogień poszli. Ale tu chodzi o naszą cześć.
Dlatego musimy panu oświadczyć z prawdziwym żalem, że my podzielamy zapatrywanie
tego sługi.
— Co z tym ma wspólnego wasza cześć? — spytał zdumiony doktor.
— Senor Ingles wskutek naszej winy wpadł w ręce Indian. Naszym obowiązkiem było
postarać się o jego uwolnienie. Powstrzymało nas tylko od tego wyjaśnienie pułkownika, że
ten krok zaszkodzi wyprawie. Natomiast ten „Americano” żąda, abyśmy sir Allana,
pułkownika, jak też senora Rodillę pozostawili ich okrutnemu losowi. Pan doktor sam
przyzna, że to dla nas jest obrazą i że my tego „Americano” na własną rękę musimy
pociągnąć do odpowiedzialności. Damy jednak temu spokój tylko ze względu na pana doktora
i całą sprawę pozostawimy służącemu, który słusznie może się domagać zadośćuczynienia.
Lecz pan doktor niczego więcej nie może od nas wymagać. Poza tym uważalibyśmy to za
nieprzyjacielski krok wobec nas, gdyby miano gwałtem zmusić służącego, by poniechał
swoich pretensji wobec jankesa.
Doktor nie śmiał sprzeciwić się zdaniu peonów, dlatego też musiał pozostawić jankesa
swemu losowi.
Skrzynia, w której siedział Mr Bopkins na szczęście miała kilka małych otworków, które
przedtem służyły jako wentylatory i które swego czasu ułatwiły atak mrówkom. Wskutek tego
Mr Bopkins był zabezpieczony przed uduszeniem się. Znajdował się jednak w położeniu
okropnym, siedział zgięty i pokurczony.
Z biegiem czasu żołądek jego począł się buntować, a ponieważ John nie usunął się od
skrzyni, począł się z nim układać.
— Słuchaj, John — jęknął — mam ci coś do powiedzenia.
— Co takiego? — spytał Irlandczyk.
— Odejdź trochę od wieka, abyśmy lepiej mogli ze sobą porozmawiać — mówił dalej Mr
Bopkins.
John zastanawiał się przez chwilę po czym podniósł się ze skrzyni i stanął obok z nożem w
dłoni. Mr Bopkins podniósł troszeczkę wieko, aby łyknąć nieco powietrza. Ledwie jednak
spostrzegł błyszczącą klingę noża, wydał okrzyk przestrachu i zatrzasnął wieko. John pokiwał
głową i znów usiadł na skrzyni.
Minęło kilka godzin, zanim jankes znów odważył się rozpocząć układy.
— John — rozległ się jego głuchy głos — kochany John, chcesz mnie zabić?
— Co też panu przychodzi do głowy! — odparł oburzony sługa.
— Czemu zatem trzymasz nóż w ręce?
— Muszę pana obciągnąć ze skóry, sir!
— Co takiego? spytał przerażony jankes.
— Nie wiem, sir — odparł Irlandczyk — ale już sprawiedliwie załatwię tę sprawę, gdy
pana będę miał w swej garści!
Mr Bopkins milczał przez chwilę, po czym zaczął prosić:
— Odejdź troszeczkę od skrzyni, John, muszę z tobą naprawdę poważnie pomówić!
John znów podniósł się ze skrzyni, a Mr Bopkins uchylił nieco wieka. Widział wprawdzie
znów przed sobą straszliwą, lśniącą klingę, lecz tym razem opanował trwogę w swym sercu i
ofiarował Irlandczykowi dolara, jeśli odejdzie i da spokój całej sprawie.
— Co też panu przychodzi do głowy! — odparł oburzony John. — Muszę pana obciągnąć
ze skóry, jak ja sam będę oskrobany, jeśli wrócę do domu bez mego pana, a pan mi za to
ofiarowuje dolara? Nie byłbym sługą prawdziwego dżentelmena, gdybym to przyjął!
Mr Bopkins ofiarował mu całego dolara i dziesięć centów, ale z tym samym skutkiem.
Chociaż w ciągu najbliższej godziny posunął się aż do dwóch dolarów i siedemdziesięciu
pięciu centów, nie mógł skłonić upartego Johna do zmiany postanowienia.
Zrezygnowany zatem, zamknął wieko i postanowił czekać na jakiś wypadek, który by go
uwolnił z więzienia. Zarazem żywił nadzieję, że jego przeciwnik zmęczy się i pójdzie spać.
Tę samą nadzieję miał także i doktor, który kilkakrotnie usiłował dobrym słowem uciszyć
gniew Irlandczyka.
Niestety, mylili się. John nie myślał o śnie, lecz usiadł sobie na skrzyni, a ponieważ mu się
nudziło, śpiewał sobie przeróżne piosenki.
Po upływie osiemnastu godzin doszedł Mr Bopkins do przekonania, że zbytnio lekceważył
sobie cierpliwość Irlandczyka, a ponieważ żołądek zbyt już dawał mu się we znaki, więc w
inny sposób postanowił sobie poradzić.
Zaproponował Johnowi nową rozmowę i poprosił go aby mu przyniósł coś do zjedzenia.
To żądanie do tego stopnia zdumiało Irlandczyka, że otworzył szeroko usta. Wszak liczył
na to właśnie, że jankes, zmuszony głodem, wyjdzie ze skrzyni i wpadnie mu w ręce!
Mr Bopkins, uważał zachowanie się jego widocznie za pomyślną oznakę, gdyż rzekł:
— John! Dam ci za to całych dziesięć centów! Zważ, za maleńki kawałeczek chleba, który
można kupić za jednego centa!
— Sir — odparł oburzony John — pan mnie znów chce obrazić!
— Well — rzekł dobrodusznie jankes — a więc dam ci piętnaście centów! Za kawałeczek
chleba!
John potrząsnął głową.
— Dwadzieścia! — rzekł Mr Bopkins i westchnął boleśnie na myśl o tak olbrzymim
wydatku.
— Jestem sługą dżentelmena i nie dam się przekupić !
Mr Bopkins sądził, że John w ten sposób chce więcej pieniędzy z niego wycisnąć, więc po
ciężkiej walce wewnętrznej spytał z drżeniem w głosie:
— A więc za ile centów uczyniłbyś to, John?
— Nie uczyniłbym nawet i za tysiąc! — odparł zagadnięty.
Mr Bopkins znów westchnął. Zapomniał na jakiś czas o głodzie pod wpływem myśli, że
ktoś może żądać dziesięciu dolarów za kawałeczek chleba. Lecz niebawem głód odezwał się
w jego żołądku ze zdwojoną siłą. Jankes musiał na nowo zaczynać po cało—godzinnym
rozważaniu.
— John! — rzekł. — A więc daję ci jedenaście dolarów, to jest o dziesięć procent więcej,
niż sam zażądałeś!
John nie dał na to żadnej odpowiedzi. Mr Bopkins sądził, że rozmyśla on nad tą wielce
korzystną propozycją, więc przez dłuższy czas przemawiał żarliwie do jego sumienia. Lecz
Irlandczyk milczał dalej uparcie, aż wreszcie jankes przestał mówić.
W ten sposób kilkakrotnie ponawiały się pertraktacje, aż wreszcie pan Bopkins, dodając
cent do centa, doszedł z biegiem czasu aż do czterdziestu dwóch dolarów. Tymczasem
zaświtał już drugi poranek i doktor nie mógł się nadziwić wytrwałości Irlandczyka, który ani
na chwilę nie zmrużył oka. Mr Bopkins stracił nadzieję, że w ugodowy sposób można tę
sprawę załatwić i w milczeniu oczekiwał jakiejś pomyślnej zmiany w swoim położeniu.
Wreszcie trzeciego dnia wieczorem usłyszał głośne okrzyki radości. Jankes spróbował
uchylić wieko, lecz John siedział na nim. Mr Bopkins musiał się więc uzbroić w cierpliwość.
Nagle rozległ się głos uratowanego Mr Bendixa, który wołał:
— John, na miłość Boską, co ty wyrabiasz?!
Gdy John na własne oczy ujrzał ukochanego pana, wydał dziki wrzask radości pobiegł doń
natychmiast i gorąco ucałował jego dłoń.
— O, sir! — wybełkotał wśród łkania. — Sądziłem, że pan już jest zamordowany przez
tego Amerykanina, dlatego też chciałem go za karę obciągnąć ze skóry. Ale on nie wylazł ze
skrzyni!
Sil Allan odsunął wiernego sługę i pobiegł do wozu Mr Bopkinsa.
Tymczasem jankes z westchnieniem prawdziwej ulgi wydobył ze skrzyni swą niezmiernie
cenną osobę. Lecz nie potrafił stanąć prosto na nogach. Długie siedzenie w skurczonej
postawie obezwładniło wszystkie jego członki. Do tego trzeba dodać osłabienie wskutek
głodu. Musieli go dwaj peonowie wyprowadzić z wozu, po czym rozciągnął się, jak długi, na
trawie.
Tymczasem pułkownik i sir Allan opowiedzieli towarzyszom podróży swoje przeżycia.
Ten ostatni zwrócił się do swego sługi.
— John — rzekł — jestem ci wdzięczny za twoją wierność. Lecz nie mogę ci podarować
twego postępowania wobec tego dżentelmena. Muszę ci wyrazić ostrą naganę z tego powodu
i żądam, abyś natychmiast przeprosił tego pana!
John był tak uradowany z powodu ocalenia swego pana, że bez wahania podał rękę Mr
Bopkinsowi. Jankes jednak nie był z tego zadowolony. Z miejsca wypalił długą filipikę,
najeżoną protestami, przeciwko całej ekspedycji, a w szczególności przeciwko doktorowi.
Zagroził mu nawet srogą karę z ramienia naczelnej rady Towarzystwa.
— Będzie to pana kosztowało dziesięć tysięcy dolarów, jakem Bopkins! — zakończył,
zgrzytając zębami z wściekłości. — Zapłaci mi pan całą tę sumę, choćby pan musiał zastawić
ostatni swój krawat!
Po tych słowach wrócił do swego wozu, aby się posilić i przespać należycie.
Doktor wzruszył ramionami, a inni panowie śmiali się. Peonowie jednak oburzyli się na
widok niewdzięczności jankesa i postanowili wyleczyć go przy najbliższej sposobności z
samolubstwa.
R
OZDZIAŁ
XVII
M
R
B
OPKINSA OBLEGAJĄ KROKODYLE
Nazajutrz ruszono w dalszą drogę. Wprawdzie doktor dowiedział się od pułkownika i
Miguela Rodilli, jakie zamiary mają Indianie wobec ekspedycji, ale był pewny, że ten plan nie
będzie wykonany, bo go podsłuchano.
Natomiast zaniepokoiła go wiadomość o starym kacyku. Ledwie pułkownik się obudził,
natychmiast zgłosił się doń dr Bergman, aby z nim omówić bardzo ważną sprawę.
— Nie ulega wątpliwości — rzekł — że Indianie Gran Chaco złączyli się w jeden wielki
związek i wybrali jednego naczelnego wodza. Ponieważ mówi on po angielsku, przeto nie
ulega wątpliwości, że przebywał w okolicy, w której mówią po angielsku. Z tego też powodu
musi on być identyczny z owym Joaosigno, który przebywał ongiś w Buenos Aires.
Najbardziej dziwi mnie ta okoliczność, że wieść o mej maszynie dotarła aż do dzikich.
— W każdym razie musimy z podwójną uwagą czuwać nad tym drogocennym
przedmiotem — odparł pułkownik. — Gdybyśmy przynajmniej mieli przed sobą otwarte
pampasy! Ale wśród tych zarośli zdążać do celu, to trud nad trudy!
— W każdym razie raczej porzucę karabin maszynowy, balon, a nawet wóz z żywnością,
niż moją maszynę. Od niej zależy cel naszej wyprawy, a może nawet nasz osobisty ratunek.
Gdyby don Rocca był już gotów ze swoimi przygotowaniami, poprosiłbym go za pomocą
iskrowej depeszy, aby ruszył nam na pomoc z jak największym pośpiechem. To wzgórze jest
może w całej okolicy najdogodniejszym miejscem, skąd można się bronić przed
czerwonoskórymi. Lecz zanim don Rocca z Buenos Aires otrzyma aparaty i zanim zbierze
jeźdźców, miną prawdopodobnie całe tygodnie. A tak długo nie możemy tutaj czekać.
— Mam nadzieję — pocieszał go pułkownik — że tam dalej znajdziemy również miejsca
obronne. Najgorsze, jak powiedziałem, są te zarośla, przez które będziemy musieli się przebić
w najbliższych dniach.
Istotnie wozy z niesłychanym trudem przebijały się przez te gęste, nieprzeniknione zwały
roślinności. Lecz las dokoła był pusty. Indianie nie pokazywali się, choć biali byli przekonani,
ż
e otaczają ich roje czerwonych szpiegów. Wiedzieli dobrze, że nie dotrą do zamierzonego
celu bez ponownego zetknięcia się z Indianami.
11 stycznia karawana przybyła do zachodniego krańca puszczy. Przed naszymi
podróżnikami znów leżały olbrzymie pampasy. Była to chwila głębokiej radości, chociaż
otworzyły się upusty niebieskie i deszcz lał jak z cebra.
Nazajutrz doktor wzbił się balonem w przestworza. Z zadowoleniem stwierdził, że płaski
otwarty teren ciągnie się na północy aż do horyzontu. Natomiast próba połączenia się z
Yuquirendą za pomocą telegrafu iskrowego spełzła na niczym Don Rocca nie ukończył zatem
jeszcze budowy stacji odbiorczej.
Ekspedycja zwróciła się w kierunku północnym. Podróż odbywała się w szybszym tempie,
chociaż droga wiodła przez rozmiękły step i koła wozów zapadały niekiedy aż po osie w
błoto.
13 stycznia podróżnicy ujrzeli wspaniały widok. W odległości około dwu kilometrów
wznosiły się ruiny starego klasztoru, dokoła którego widniały porozwalane, stare budynki.
Służyły one ongiś zapewne jako mieszkania wiernych lub jako magazyny. Jest znaną rzeczą,
ż
e po odkryciu Ameryki Południowej Jezuici zajęli się bardzo gorliwie, jako misjonarze,
nawracaniem mieszkańców tego kraju. W osiemnastym stuleciu było mnóstwo misji tego
rodzaju, między Kordylierami i Rio Paragwaj, lecz w strasznych walkach między białymi i
Indianami większość ich padła w gruzy. Tylko smutne resztki mówiły tu i ówdzie wśród
bezkresnych obszarów o tych śmiałych pionierach cywilizacji.
Tego rodzaju pozostałością z lepszych czasów były także ruiny, na które natrafiła
ekspedycja dr Bergmana.
Ten ostatni wraz z sir Allanem i pułkownikiem podjechał, aby bliżej obejrzeć ruiny.
Kwitnące ongiś gniazdo leżało obecnie w gruzach. Na wszystkich murach rozwinęła się
bujna roślinność podwzrotnikowa. Dawne ścieżki zniknęły pod gęstym kobiercem
roślinności. Obok zwalisk świadczyły i inne pozostałości, że to miejsce także i w
późniejszych czasach miało swoich mieszkańców. Do potężnych murów tuliły się nędzne
lepianki i drewniane domki, które ucierpiały wielce wskutek działania atmosfery. Zmurszałe
belki, stoczone robactwem, ledwo się trzymały.
— Zdaje się, że znajdujemy się tutaj przy tej „toldefji”, która na niektórych kartach
oznaczona jest jako „Pampa de la Desolation” — oznajmił doktor swoim towarzyszom.
Sir Bendix grzebał tymczasem między zmurszałymi belkami, aż nagle wyciągnął palcami
jakiegoś owada, którego pokazał swoim towarzyszom z blaskiem niesłychanej radości w
oczach.
— Wspaniały okaz! — wykrzyknął dumnie. — Nowy nieznany dotychczas gatunek!
Istotnie, niezmiernie interesujące! Muszę koniecznie zdobyć kilka takich okazów!
Schował swoją zdobycz do torby, po czym okutym kijem począł rozbijać zmurszałe
drewno. Doktor i pułkownik uśmiechali się troszeczkę na ten widok, lecz dopomogli mu w
tych wysiłkach, aż wreszcie udało im się złowić pół tuzina tych drogocennych owadów dla
zbiorów sir Bendixa.
19 stycznia pojawiło się w oddali ogromne bagno, które zowie się na mapach „Paat de
Kilma” i uchodzi za główne źródło Rio Salado. Tutaj miano przez jeden dzień odpocząć, aby
dać wytchnienie zdrożonym koniom. Tutaj to Mr Bopkinsa spotkała nowa niemiła przygoda.
Ekspedycja zatrzymała się na stromym brzegu, a peonowie ustawiali wozy w półkole —
nagle pojazd Mr Bopkinsa zachwiał się, gdyż z osi jednego koła wypadła śruba. Nie można
stwierdzić, czy to był tylko przypadek, czy też złośliwy figiel jednego z peonów.
W czasie przesuwania wozów, jeden z nich uderzył z boku w pojazd jankesa, który, jak
zwykle, leżał wewnątrz i spał. Tylne koło odpadło z osi, wóz zaś zsunął się po stromej
pochyłości do bagna, gdzie się wyprostował, tak, że tylko mały kawałek przedniej części
dachu sterczał z wody. Cały wóz napełnił się natychmiast wodą, a Mr Bopkins miał tylko tyle
wolnego miejsca, że mógł nos trzymać ponad topielą.
Na szczęście miał przy sobie nóż i uczynił to, co mógł najroztropniejszego w swoim
położeniu uczynić. Lewą ręką chwycił się jakiejś deski, a prawą wyciął otwór w skórzanym
dachu, dość duży, aby móc wysunąć głowę z cylindrem na zewnątrz. Lecz, niestety, jakiż
przerażający widok ukazał się jego oczom!
Paat nie wysycha nawet w czasie najgorętszych miesięcy, dlatego też zawsze w nim
przebywa mnóstwo krokodyli. Gdy te potwory usłyszały plusk, spowodowany upadkiem
bardzo ciężkiego przedmiotu, nadbiegły ze wszystkich stron, aby pożreć upragnioną zdobycz.
Ledwie więc Mr Bopkins wysunął głowę przez otwór, gdy ujrzał dokoła siebie cały szereg
rozwartych, straszliwych paszcz, uzbrojonych w potężne zęby.
Mr Bopkins cofnął się tak gwałtownie, że aż woda trysnęła przez otwór, lecz natychmiast
wysunął się znów cylinder. Jeden z krokodyli musiał ten przedmiot uznać za soczystą
pieczeń, gdyż przypłynął bliżej i chwycił zębami szarą rurę, która tak nęcąco wyglądała przez
otwór. Mr Bopkins przeczuwał coś takiego, albowiem cofnął się w głąb tak daleko, jak mógł,
trzymając zarazem kurczowo za koniec swą ukochaną ozdobę głowy.
Tymczasem jego towarzysze przynieśli karabiny i starali się strzałami przepłoszyć
ż
arłoczne bestie. Lecz krokodyle nie dały się tak łatwo nastraszyć. Mr Bopkins po każdym
strzale wyobrażał sobie, że jest ocalony, więc musiał kilkakrotnie jak kominiarz wychylać się
ze swej dziury i cofać się z powrotem. Dopiero gdy pół tuzina żarłocznych potworów
przeniosło się do lepszych światów, pozostałe straciły odwagę. Cofnęły się w głąb bagna,
więc przerażony Mr Bopkins mógł ostatecznie odetchnąć spokojniej.
Teraz trzeba go było z wozu przenieść na wysoki brzeg. Na razie nie mógł opuścić swego
schronienia, bo zachodziła obawa, że krokodyle wrócą, lekceważąc wszelkie
niebezpieczeństwo, skoro zobaczą go w wodzie. Na wystający dyszel zarzucono lasso i w
końcu po długich i ciężkich cierpieniach udało się jankesa wraz z wozem wyciągnąć na suche
miejsce.
Ledwie ujrzał się w bezpiecznym miejscu, skoczył do doktora i krzyknął:
— Pan jest mordercą, sir!
— Co? — zawołał zdumiony doktor, cofając się mimo woli.
Obecni byli nie mniej zdumieni.
— Oczywiście! — powtórzył jankes, mierząc go groźnym spojrzeniem. — Pan jesteś
podłym, podstępnym skrytobójcą i skoro tylko wrócę do Nowego Jorku, złożę skargę.
— Zdaje się, że zimna kąpiel zaszkodziła pańskiej głowie! — odparł drwiąco doktor. — W
przeciwnym bowiem razie nie mógłby pan uważać za usiłowanie morderstwa tego, że pana
uchroniliśmy od strasznej śmierci!
— Protestuję przeciwko takiemu przekręcaniu faktów! — ryknął wściekle jankes. —
Zaiste, gdyby ktoś chciał panu wierzyć, musiałby pana ozdobić złotym medalem za ratunek!
Lecz ja przeniknąłem cały ten spisek! Na pański rozkaz wyjęto śrubę z tylnego koła mego
wozu, skutkiem czego musiałem runąć w bagno! A gdym nie utonął na miejscu, chciał pan
całą tę sprawę w innym świetle przedstawić i odpędził pan strzałami te straszne bestie! Lecz
nie oszukasz pan tym żadnego rozumnie myślącego człowieka i jeżeli sędziowie będą wątpili
w pańską winę, pokażę im ten oto cylinder, jako niezachwiany dowód zbrodni, jaką
popełniłeś! To jest wymowny znak wszystkich tych katuszy, jakie wycierpiałem od chwili
wyjazdu z Yuquirendy! I dlaczego? Tylko dlatego, że protestowałem przeciwko przyjęciu
tego angielskiego poszukiwacza owadów — i jeszcze teraz protestuję, jak w ogóle protestuję
przeciwko wszystkiemu i rozkazuję panu natychmiast stąd wracać i stawić się przed sędzią w
Nowym Jorku!
Głośny śmiech wszystkich uczestników wyprawy był odpowiedzią na ten stek słów,
wypowiedzianych w najwyższym gniewie.
Mr Bopkins nie mógł dłużej wytrzymać. Z wrzaskiem wściekłości rzucił się na swego
osobistego nieprzyjaciela, sir Bendixa. Ten jednak zręcznie odskoczył na bok i dał jankesowi
serdeczny cios pięścią, tak, że ten znalazł się nagle wśród śmiejących się do rozpuku peanów.
Ludzie ci w lot ocenili znakomitą sposobność, więc puścili w ruch swoje kułaki. Mr Bopkins
przez jakiś czas poruszał się gwałtownie, we wszystkich kierunkach, na podobieństwo piłki
futbolowej, aż wreszcie runął z wysokości stromego brzegu i na przeciąg kilku sekund
zniknął w głębokim rozlewisku.
Gdy się podniósł, podobny był kubek w kubek do walca drogowego, który na przestrzeni
kilometra przeorał szlam. Wściekłość jego doszła do ostatecznych granic.
— Ja protestuję! — wycharczał jeszcze, podnosząc groźnie zaciśniętą pięść w kierunku
peonów.
Następnie zniknął w swoim wozie, gdzie ogromną łatą zasklepił ranę swego okaleczonego
cylindra. Nieszczęsne nakrycie głowy wskutek tej operacji przybrało wygląd komina
blaszanego, zgniecionego uderzeniem gwałtownego wichru, lecz Mr Bopkins uważał
zewnętrzną oznakę swej godności za tak niesłychanie ważną, że za żadną cenę nie rozstałby
się z cylindrem.
R
OZDZIAŁ
XVIII
W
ROGOWIE DOKOŁA
!
W czasie pobytu ekspedycji nad brzegami Paat de Kilma, doktor znów wzbił się balonem
w powietrze i po raz pierwszy spostrzegł oznaki aktywności Indian. Daleko na północy, tam,
gdzie pampasy ginęły wśród pagórków i zarośli, pokazały się małe grupki czerwonoskórych,
które poruszały się w trzech różnych kierunkach, częściowo pieszo, częściowo konno. Bez
wątpienia Indianie gromadzili się tam, aby w ogromnej sile zaatakować białych.
Niestety, także i tym razem drzewa nie pozwoliły dokładnie obliczyć liczby wrogów.
Mimo to doktor nie obawiał się pochodu, dopóki ekspedycja znajdowała się na otwartej
przestrzeni.
21 stycznia ruszyła ekspedycja w dalszą drogę i w dwa dni potem dotarła do Paat de
Piapuk. W kierunku wschodnim i zachodnim ciągnęły się nieprzejrzane obszary bagien i
pierwotnych puszcz.
Indianie kryli się trwożliwie w zaroślach i zdawało się, że nieustannie cofają się przed
białymi. Dopiero gdy ekspedycja 24 stycznia była o kilometr oddalona od ciasnego miejsca
między górą a jeziorem, pampasy i zarośla dokoła przybrały nagle złowrogi wygląd.
Z gęstwiny, jak na tajny znak, wyłoniły się ogromne tłumy Indian, tak, że brzegi lasów, jak
daleko okiem sięgnąć, były obsadzone czerwonymi wojownikami.
Nasi podróżnicy byli w przeciągu kwadransa ze wszystkich stron otoczeni. Było rzeczą
nader wątpliwą, czy zdołają przełamać ten zwarty pierścień mimo lepszego uzbrojenia,
albowiem czerwoni Wojownicy mogli razem liczyć dwa do trzech tysięcy ludzi. Rzecz
dziwna, czerwonoskórzy nie myśleli jeszcze uderzać na tabor wozów, który oczywiście się
zatrzymał, lecz leżeli na trawie, nie troszcząc się o deszcz, lejący strumieniami.
Doktor kazał natychmiast przygotować balon i wraz z pułkownikiem wzbił się w
przestworza. Przede wszystkim przekonali się obaj, że zbyt nisko oceniali siły Indian, których
główna grupa stała na północy, prawdopodobnie z tym zamiarem, aby wszelkimi sposobami
przeszkodzić wrogom w dalszym posuwaniu się naprzód.
— Przeklęta historia! — Mruknął pułkownik na ten widok. — Nie możemy tych
czerwonych drabów rozbić nawet naszym karabinem maszynowym, ponieważ na lewo są
zakryci gęstymi szuwarami, a na prawo krzakami. Na dodatek prawie trzecia część jest
uzbrojona w karabiny. Nie zdołamy się przebić!
— Lecz w każdym razie nie cofniemy się! — rzekł doktor dobitnym tonem. — Tylko kilka
dni drogi dzielą nas od Cerro San Miguel. Będąc tak blisko celu, nie ustąpię za żadną cenę!
— Brawo! — zawołał pułkownik. — Pan jest dzielnym człowiekiem i umie wielką ideę
wcielać w czyn! Raczej na wszystko się odważyć, niż wracać! Niestety, sama odwaga
niewiele nam pomoże. Wyznam panu szczerze, że nie próbowałbym przemocą utorować
sobie drogi na północ, choćbym nawet miał trzy razy tyle jeźdźców, ile obecnie mamy.
Gdybyśmy nawet czerwonoskórych kładli pokotem, pozostałoby ich tyle, że szybko
zapełniliby luki i uderzyliby na nas w dostatecznej liczbie. Dziwię się w ogóle, że pan tak
długo zwleka.
— Aureola, która otacza białego człowieka w oczach dzieci natury, ma ten skutek, że
Indianie otwarcie napadają na białych tylko w razie ostatecznej konieczności. Dlatego też
byłbym spokojny, mimo groźnego położenia i oszańcowałbym się tutaj, gdzie stoimy,
czekając, dopóki don Rocca nie przyjdzie z pomocą. Lecz napełnia mnie troską stary kacyk,
ten Joaosigno. Człowiek ten posiada ogromne poważanie u swoich, dlatego też musimy w
każdej chwili być przygotowani na atak.
— Nie dalibyśmy mu rady tutaj w pampasach przy takiej liczbie wrogów — odparł
pułkownik. — Musimy zatem znaleźć takie miejsce, które daje naturalną osłonę z kilku stron
i przez to ułatwia obronę.
— Zastanawiałem się nad tym — odparł doktor z poważnym skinieniem głowy. — Może
odpowiednim będzie w tym wypadku Cerro Cristian. Co pan powie o tej przepaści, która
otwiera się tam, na południowo—wschodnim stoku?
Pułkownik natychmiast skierował lunetę w tym kierunku i obserwował to miejsce z
wytężoną uwagą.
— Ma pan słuszność! — rzekł wreszcie, odejmując szkła od oczu. — Zdaje się, że to jest
najodpowiedniejsze miejsce dla nas w całej okolicy. Otwór przepaści jest bardzo szeroki, a
wewnętrzne ściany dość strome, aby uniemożliwić Indianom zejście na dół. Należałoby zatem
bronić wyjścia z przepaści, do czego wystarczy nieomal sam karabin maszynowy.
Lecz czy znajdziemy tam wodę, która niezbędnie jest potrzebna dla naszych zwierząt? —
spytał doktor.
— Bez wątpienia jest tam strumień — odparł pułkownik. — W jakiż zresztą sposób
powstał ten głęboki wąwóz, jeśli nie przez potok górski?
— Miejmy nadzieję, że pan ma słuszność. Chodzi teraz tylko o to, czy się tam zdołamy
przebić.
— Musimy się właśnie o to postarać — rzekł pułkownik, po czym obaj panowie wrócili do
swoich towarzyszy.
Zarówno sir Bendix, jak obaj młodzi inżynierowie i peonowie zgadzali się na to, że należy
z bronią w ręku przebić się do wzmiankowanej przepaści. Jeden tylko Mr Bopkins
protestował, jak zwykle, i twierdził, że przede wszystkim należy rozpocząć rokowania z
Indianami, aby na tej drodze skłonić ich do ustąpienia. Lecz nikt go nie słuchał. Musiał w
końcu odejść wraz z protestem i cylindrem.
Ustawiono wozy w nowym porządku, gdyż każdy woźnica musiał być przygotowany do
walki. Wóz pancerny i maszynę doktora wzięto w środek, pozostałe wozy uszeregowały się
dokoła. Doktor na wszelki wypadek usiadł przy karabinie maszynowym. Inni panowie wraz
ze służącymi i peonami, którzy nie byli zajęci w charakterze woźniców, jechali po obu
bokach karawany, z karabinami gotowymi do strzału.
Skoro Indianie zobaczyli pochód białych, natychmiast dał się zauważyć silny ruch wśród
oddziałów na północy. Poszczególne grupy utworzyły długie, głębokie rzędy, które połączyły
brzegi jeziora ze stokiem góry. Poza nimi trzymały się znaczne oddziały jeźdźców, gotowe w
stosownym momencie uderzyć na białych.
Lecz gdy karawana zamiast wprost na północ, zwróciła się ku północnemu wschodowi,
główna siła Indian nie zmieniła swego położenia, lecz tylko mała grupka czerwonoskórych,
do których obecnie biali się zbliżali, cofnęła się do lasu.
— Aha, oni nie chcą nas puścić, tylko w prostym kierunku naprzód — zawołał pułkownik
do doktora, zauważywszy ten manewr. — To dla nas bardzo dogodne!
— O ile za tym nie kryje się jakiś nowy podstęp — odparł doktor z lekkim niepokojem.
— Teraz tylko jak najszybciej naprzód, abyśmy jeszcze przed wieczorem dotarli do
wąwozu! — zawołał pułkownik.
Zwierzęta poczęły ze zdwojoną siłą ciągnąć wozy, jak gdyby przeczuwały, że czeka je
niebawem dłuższy odpoczynek.
Im bardziej karawana zbliżała się do wąwozu, tym wyraźniej wychodziło na jaw, że
Indianie umyślnie otworzyli jej wolną drogę w północno–wschodnim kierunku. Drobne
oddziałki czerwonoskórych, które tu i ówdzie kryły się w zaroślach, cofały się teraz w lewo i
w prawo.
Przed zachodem słońca podróżnicy nasi, jak się spodziewali, wjechali do wąwozu. Ujście
jego było krótkie i wąskie; wozy z trudem przeciskały się między pionowymi ścianami.
W głębi otwierała się ogromna przestrzeń, owalnego kształtu, która mogła mieć kilometr
szerokości i trzy razy większą długość. Dokoła sterczały olbrzymie, pionowe ściany skalne,
mogące mieć dwieście stóp wysokości. Było zupełnie wykluczone, by Indianie mogli po tych
spadzistych stokach zejść na dno wąwozu. Prócz tego także ich stare karabiny nie mogłyby na
dole wielkich szkód wyrządzić, gdyby próbowali z góry strzelać.
Na tylnym końcu wąwozu widniało małe, ciemne, cudownie piękne jeziorko, którego
odpływ wił się na dnie parowu.
— Najpiękniejsza twierdza świata! — zawołał radośnie pułkownik, ogarniając spojrzeniem
cały ten widok. — Daj Boże, żebym przez całe życie miał tak łatwą pozycję do obrony!
— Lecz to jest także więzienie, którego nie możemy opuścić bez cudzej pomocy — odparł
poważnie doktor. Co się z nami stanie, jeśli don Rocca nie dotarł wcale do Yuquirendy, lecz
po drodze wpadł w ręce Indian?
— Bieda! — zawołał pułkownik, podnosząc brwi wysoko w górę. — O tej możliwości nie
myślałem wcale. W takim wypadku siedzielibyśmy w pułapce. Lecz mam nadzieję, że
pańskie czarne przypuszczenia się nie spełnią.
Rozumie się samo przez się, że u wejścia do wąwozu pozostało dwóch peonów, którzy
mieli obserwować dalsze ruchy Indian. Doktor wydał rozkaz zsiadania z koni i urządzenia
obozu, pułkownik pojechał tymczasem do tej placówki, aby naocznie się przekonać, o stanie
rzeczy.
Spostrzegł, że Indianie szybko się zbliżyli i ogromnym łukiem zamknęli wejście do
wąwozu. Nadbiegły również spiesznie nawet te oddziały, które przedtem zamykały białym
drogę od południa i wzmocniły szeregi czerwonych wojowników, co zresztą było zupełnie
niepotrzebne. Siły, zamykające wejście do wąwozu liczyły kilka tysięcy ludzi, więc
członkowie ekspedycji i tak nie odważyliby się narazić swego życia wobec tak wielkiej
przewagi.
Gdy zapadły ciemności, w liniach nieprzyjacielskich rozbłysły liczne ogniska. Widać je
było także na stokach góry.
Nie ulega wątpliwości, że Indianie umyślnie zapędzili białych do wąwozu, z którego nie
było wyjścia, aby ich wygłodzić i tym sposobem zmusić do poddania się.
Pułkownik przyrzekł obu peonom, że ich niebawem zastąpi innymi, po czym wrócił do
doktora, aby podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami.
— Gdyby ten Joaosigno wiedział — odparł doktor, gdy pułkownik skończył — że można
rozmawiać z odległymi miejscowościami także i bez znanych mu drutów telegraficznych,
byłby lepiej wykorzystał sytuację dziś po południu. Lecz teraz jest już za późno. Jeśli don
Rocca szczęśliwie dotarł do Yuquirendy będzie musiał odejść z nosem spuszczonym na
kwintę.
— Racja — przyznał pułkownik — gdyż daremnie usiłowałby wziąć szturmem wejście do
wąwozu. To miejsce da się łatwo obronić nawet bez karabinu maszynowego.
— Mimo to niczego nie zaniedbamy — odparł doktor. — Wprawdzie zgadzam się z
pańskim zdaniem, że na razie nie potrzebujemy obawiać się żadnego napadu, lecz
zabezpieczyć się nigdy nie zaszkodzi. Dlatego też proponuję natychmiast posłać ludzi do
ujścia wąwozu i urządzić tam zasieki. Należy to uczynić choćby tylko dla bezpieczeństwa
naszych placówek.
Pułkownik zgodził się na to i sam i poprowadził ludzi, aby pokierować ich pracą.
Wybudowano z gliny i z łoziny cztery wały, posiadające tylko wąskie przejście dla jednej
osoby. Najdalszy wał dochodził aż do potoku, a przed nim kazał pułkownik następnego dnia
wykopać głęboki rów, który szybko napełnił się wodą.
R
OZDZIAŁ
XIX
U
KŁADY POKOJOWE
Nazajutrz po zamknięciu parowu doktor znów wzbił się balonem w powietrze i usiłował
połączyć się telegraficznie z Yuquirendą, lecz nadaremnie. Zmartwiło go bardzo to
niepowodzenie, gdyż widział, że zapasy hydrolu muszą się skończyć niebawem. W
najlepszym wypadku mogły starczyć na siedem, do ośmiu wzlotów.
Po długiej naradzie z asystentami i z pułkownikiem (sir Bendix interesował się wyłącznie
tylko owadami, a Mr Bopkins protestował zasadniczo przeciw wszelkim narodom)
postanowiono tylko raz tygodniowo telegrafować do Yuquirendy. Zyskano przez to okres
dwóch miesięcy. W przeciągu tego czasu don Rocca musiał bez wątpienia ukończyć budowę
stacji iskrowej, o ile oczywiście dotarł da Yuquirendy.
Upłynęło pięć dni, w ciągu których zarówno biali jak i czerwonoskórzy zajęci byli
urządzaniem swoich obozów na dłuższy pobyt.
Szóstego dnia rano jeden z Indian pojawił się u wejścia do wąwozu, wywijając zieloną
gałęzią ponad głową. Był to niezawodnie parlamentariusz. Naprzeciw niego wyszedł
pułkownik. Indianin zgiął się przed nim i zapytał łamanym hiszpańskim językiem:
— Czy jesteś pułkownik Iquite, który rozkazuje —tam w obozie białych?
— Nazywam się tak istotnie — odparł pułkownik — lecz nie ja jestem wodzem.
— To nie — odparł „Tobą” — posłano mnie do ciebie, abym ci przyniósł słowa naszego
najwyższego kacyka. Są one następujące; „Chiacutak, najwyższy wódz wszystkich
czerwonych wojowników Gran Chaco, zwraca się do pułkownika Iquite z następującym
zapytaniem: Czy jesteś gotów rozpocząć układy z wodzem Chiacutak i czy na czas układów
zapewniasz mu nietykalność?”
— Jestem gotów na to — odparł pułkownik — choć nie wiem, o co właściwie wasz kacyk
chce się ze mną układać.
— Senor — rzekł Indianin — ja jestem tylko ustami, przez które Chiacutak do ciebie
przemawia. On pyta cię jeszcze: „Czy jesteś gotów dać mu pisemne zapewnienie, że mu się
nic złego nie stanie gdy przyjdzie do ciebie bez broni i eskorty?”
— Chiacutak będzie tutaj tak bezpieczny, jak we własnym namiocie. Na to wystarczy moje
słowo. Lecz jeśli woli mieć pisemne zapewnienie, stanie się zadość jego woli. Zaczekaj tu
chwilę, ja tymczasem napiszę.
Czerwonoskóry skinął głową i usiadł na trawie, pułkownik wrócił tymczasem do swoich
przyjaciół i opowiedział im wszystko. Następnie napisał żądany dokument i zaniósł go
Indianinowi, który pismo przyjął w milczeniu, po czym się oddalił.
Gdy wrócił do swoich, powstało tam widoczne poruszenie, następnie rozstąpiły się szeregi
i ukazał się stary kacyk, którego pułkownik widział już nad bagnem krokodyli. Kroczył przez
pampas powoli i dumnie, jak przystało naczelnemu kacykowi.
Pułkownik pozdrowił go wojskowym ukłonem, na który Indianin uprzejmie odpowiedział.
Potem usiedli obaj naprzeciw siebie.
— Mój poseł powiedział mi — zaczął kacyk mówić po hiszpańsku — że pan nie jest
jedynym wodzem swoich ludzi. Czy mógłbym poznać tych „senores”, którzy dzielą władzę
wraz z panem?
— Owszem! — odparł pułkownik,»po czym zawołał jednego z peonów i kazał mu
oznajmić doktorowi życzenie kacyka.
Po odejściu peona, pułkownik spytał kacyka:
— Pan żądał ode mnie zapewnienia bezpieczeństwa, a więc pan mnie zna?
— Wiele lat przepłynęło nad moją głową — odparł kacyk — i w przeciągu tego czasu
poznałem wielu białych i czerwonych ludzi. Między nimi pułkownik Iquite należał do tych
niewielu, którym bezwarunkowo można zaufać.
Pułkownik skinął głową na znak podziękowania za te wielce zaszczytne słowa, po czym
spytał:
— Czy mógłbym się dowiedzieć, czy wielki wódz Chiacutak nazywał się dawniej
Joaosigno?
Indianin drgnął mimo woli, a oczy jego do połowy nakryły się powiekami. Mimo to odparł
spokojnie:
— Padres, którzy mnie ochrzcili za dni mego dzieciństwa, nazywali mnie w ten sposób.
Lecz to już było dawno i ja to imię prawie zapomniałem, jak również cierpienia i zawody,
które mi przyniosło.
— Niezupełnie jednak — rzekł pułkownik z lekkim uśmiechem — gdyż teraz zebrał pan
wszystkich niemal czerwonych wojowników Gran Chaco, aby nam zagrodzić dalszą drogę i
zgotować zagładę.
— Bronię tylko praw mego ludu — dumnie odparł Chiacutak. — Wyście tutaj przyszli,
aby nam wydrzeć ostatni skrawek ziemi ojczystej, dlatego też spełniam swój obowiązek, jeśli
chcę temu zapobiec wszystkimi siłami. Nie odgrywa tutaj żadnej roli moja osobista niechęć.
Jestem za stary, aby żywić nienawiść, a ona może podżegać tylko młode serce.
Nadszedł dr Bergman wraz ze sir Allanem i Mr Bopkinsem. Kacyk podniósł się z miejsca,
aby ich pozdrowić, potem wszyscy pięciu usiedli, a Indianin rzucił na każdego z nowo
przybyłych długie, badawcze spojrzenie.
Na koniec zwrócił się znów do pułkownika i spytał:
— Czy jeden z tych panów jest wodzem całego oddziału, czy też wszyscy czterej
równomiernie dzielicie się władzą?
— Ten senor, dr Bergman, jest właściwym, czy też raczej jedynym wodzem — wyjaśnił
pułkownik. — Jestem tutaj obecny tylko jako przedstawiciel boliwijskiego rządu, a ten senor
tutaj przyłączył się dobrowolnie do wyprawy dla celów naukowych. Senor Bopkins wreszcie
jest przedstawicielem Towarzystwa, które ponosi koszta naszej ekspedycji.
Gdy Mr Bopkins usłyszał te słowa, ł zmarszczył groźnie czoło i krzyknął:
— Ja protestuję przeciwko takiemu fałszywemu przedstawieniu rzeczy! Jedynym wodzem
całej wyprawy jestem ja, i tylko ja, reprezentant South–American–Railway–Company! Jeśli
ten czerwony dżentelmen chce z nami pertraktować, ma się zwracać wyłącznie tylko do mnie!
Albowiem jedynie tylko moja wola tutaj rozstrzyga! Każda inna umowa będzie nieważna!
Chiacutak, który, jak wiemy, dobrze znał angielski język, zmierzył protestującego od stóp
do głów po czym zwrócił się znów do pułkownika i spytał po hiszpańsku:
— Czy jest tak istotnie, jak twierdzi ten senor?
— Wcale nie — odparł pułkownik. — Naszym szefem jest dr Bergman. Ten senor nie ma
właściwie tutaj nic do gadania, bo już w Yuquirendzie protestował przeciwko wyjeździe
ekspedycji, która mogła ruszyć potem w drogę na mocy gwarancji tego drugiego pana. Pan go
zna, o ile się nie mylę? — spytał robiąc tym samym aluzję do niewoli i uwolnienia sir Allana.
— Owszem — rzekł spokojnie kacyk — i żałujemy mocno, że mu się nasze towarzystwo
tak mało podobało. Lecz nie spotkaliśmy się tutaj, aby mówić o minionych sprawach.
Chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania, co do kilku punktów i spodziewam się że pan je
sprawiedliwie osądzi?
— Z miłą chęcią, senor. Proszę tylko zacząć odparł uprzejmie dr Bergman.
— Proszę mi powiedzieć — spytał Chiacutak ostro patrząc inżynierowi w oczy — do kogo
należy ziemia, na której tutaj siedzimy?
— Nie należy do nikogo — wtrącił szybko pułkownik — ale właściwie jest częścią wolnej
republiki Boliwii.
— Pan się myli! — rzekł kacyk z mocą. — Prawdziwi dziedzice i posiadacze Gran Chaco
zawsze bronili się przeciwko jakiemukolwiek związkowi z białymi! Świadczą o tym walki
naszych wielkich przodków, Abiponów, aż po dziś dzień. Nigdy nie udało się waszym
ż
ołnierzom ujarzmić czerwonych wojowników. Dlatego też pretensje Boliwii do Gran Chaco
są tylko fikcją, jeśli nie nawet Mrzonką. Lecz dajmy pokój tym teoretycznym drobiazgom i
zwróćmy się do praktycznych kwestii i praw. Według tych praw ten człowiek, który rzecz ma
w swej mocy jest obecnym posiadaczem i to tak długo, dopóki nie zostanie ostatecznie
rozstrzygnięte, czy roszczenia innych nie są prawomocne. Pan mi przyznaje rację senor?
— W tej formie ma pan słuszność — odparł dr Bergman, do którego kacyk się zwrócił.
— Dobrze — rzekł zadowolony Indianin. — Czerwoni wojownicy obecnie mają Gran
Chaco w swej mocy, dlatego też są jego posiadaczami, a każdy zamach na ich kraj musi być
nazwany zamachem na cudze prawa.
Doktor chciał przerwać, lecz kacyk ciągnął dalej:
— Jeśli pan zatem chce podróżować przez nasz kraj, musi pan przedtem postarać się o
nasze pozwolenie. Ale nie tylko, że się to nie stało, co więcej, wtargnął pan do naszego kraju
uzbrojony po zęby. Nie zaprzeczy pan zatem, że pańskie działanie jest krokiem wojennym;
tym bardziej, że już stoczono kilka potyczek.
— Można by tutaj przytoczyć kilka odmiennych poglądów, mających taką samą wartość
— odparł doktor. — Lecz aby obalić najbliższe twierdzenie, zapewniam pana, że nie
zrobilibyśmy użytku z naszej broni, gdyby wasi wojownicy nie wystąpiliby wrogo przeciwko
nam i gdyby nie usiłowali wziąć do niewoli niektórych z nas.
— Broniliśmy własnego domu — rzekł kacyk — zupełnie tak samo, jak by pan podniósł
broń na człowieka, który by bez pańskiego zezwolenia wtargnął do pańskiego domu lub który
by chciał przemocą przywłaszczyć sobie plony pańskich pól!
— Nie zaatakowałbym go — wtrącił pułkownik — gdyby on szedł na przełaj przez moje
pola, chcąc sobie skrócić drogę.
— Być może — odparł kacyk. — Lecz pan nie przyszedł tutaj po to, aby sobie tylko
oszczędzić drogi. W tym wypadku moi ludzie byliby prawdopodobnie was zatrzymali i
ochronili was przed krzywdą. Lecz jak nam z pewnego źródła wiadomo, przyszliście tutaj po
to, aby wytyczyć nową kolej, która ma biec przez całe Gran Chaco. To są przygotowania,
które mają na celu zajęcie na własność części naszego obszaru. Każdy rozumnie myślący
człowiek przyzna nam zupełną słuszność, jeśli my to uważamy za napad wojenny. Co więcej,
w istocie rzeczy chodzi tutaj o coś znacznie większego, niż o wąską ścieżynę, gdyż obok linii
kolejowej szybko wyrosną miasta i osady. Gdybyśmy pozwolili na to, wówczas czerwoni
wojownicy zostaliby wyparci coraz dalej, a w niedługim czasie biali intruzi wydarliby im
ostatnią piędź ziemi! Dlatego też rozumie się samo przez się, że my bronimy się zawczasu,
dopóki jeszcze zło można pokonać.
— Tak jest, to się rozumie samo przez się — przyznał pułkownik — i dlatego właśnie, z
góry to przewidując, zaopatrzyliśmy się w dobrą, skuteczną broń!
— Która jednak nie przyniesie panu spodziewanego skutku — odparł kacyk. — Lecz
dajmy temu spokój. Chciałem tylko z ust pańskich usłyszeć, że znajdujemy się obustronnie na
stopie wojennej, a więc, co za tym idzie, silniejszy ma prawo pokonanemu podyktować
warunki.
— Na razie to zagadnienie nie jest jeszcze rozstrzygnięte — rzekł doktor.
— Lecz mnie się zdaje, że tak — odparł kacyk. — Jesteście zamknięci w wąwozie, z
którego nie ma wyjścia. Jest tylko jedna droga, ale przed nią czuwa trzy tysiące dzielnych,
czerwonych wojowników, którzy udaremnią wszelką próbę przełamania linii bojowej.
Jesteście zatem zamknięci ze wszystkich stron i zginiecie z pewnością z głodu, jeśli się
dobrowolnie nie zdacie na łaskę lub niełaskę, i jeśli nie przyjmiecie naszych warunków.
— Czy możemy spytać, jakie one są? — zagadnął doktor.
— Oczywiście — odparł kacyk. — Po pierwsze, wydacie nam całą broń i amunicję, a
także tę strzelającą wieżę, którą wozicie z sobą. Po drugie, zniszczycie ową latającą kulę, za
pomocą której wznosicie się w przestworza, aby obserwować ruchy czerwonych
wojowników. Po trzecie, zniszczycie ową niebezpieczną maszynę, w której wiemy to bardzo
dobrze — czyha śmierć i zagłada dla całego czerwonego ludu, skoro tylko zacznie działać.
— A co otrzymamy w zamian? — spytał pułkownik z lekkim szyderstwem.
— Przyrzekam wam w nagrodę za wasze ustępstwo, że wrócicie bezpiecznie do brzegów
Rio Pilcomayo. Oczywiście przedtem musicie złożyć uroczystą przysięgę, że nigdy nie
wrócicie do naszego kraju.
— Co pan na to powie? — zwrócił się pułkownik do doktora.
— Że się nie cofnę ani na krok! — odparł tenże po prostu i stanowczo. — Będę walczył do
ostatniej kropli krwi, aby osiągnąć zamierzony cel!
— Brawo! — krzyknął pułkownik. — I mogę zapewnić, że wszyscy w obozie tak samo
myślą!
— Hola! — przerwał nagle Mr Bopkins, gniewnym ruchem przesuwając cylinder na tył
głowy. — Jak widzę, przemawiasz w imieniu innych ludzi, nie pytając ich przedtem o zdanie!
Niestety, zauważyłem już dawno, że pan mnie przy każdej sposobności uważa za zupełne
zero, za co mi pan jeszcze drogo zapłaci! Oświadczam panu zatem, że ja w imieniu swoim
oraz w imieniu mego Towarzystwa przyjmuję warunki tego czerwonego dżentelmena, aby
wreszcie zakończyć tę szaleńczą wyprawę, która tylko pochłania kolosalne sumy i do niczego
nie prowadzi! Widzieliśmy to dotychczas doskonale!
— Niech pan łaskawie zamknie swój dostojny dziób, sir — uprzejmym tonem poprosił go
sir Allan. — Każdemu wiadomo, że od chwili pańskiego protestu w Yuquirendzie wyprawa
odbywa się na mój koszt i że pozwalamy wlec się panu z nami jako tzw. piąte koło u wozu
tylko dlatego, że chętnie chcielibyśmy mieć na końcu kogoś, kogo by serdecznie zmartwiło
nasze ostateczne zwycięstwo. Ja zaś, jako ten który daje potrzebny kapitał ekspedycji,
zgadzam się zupełnie na oświadczenie doktora, a jeśli panu to się nie podoba, może pan na
swój własny rachunek zawrzeć przyjaźń z Indianami. Może znajdzie pan u nich posadę jako
chłopak kuchenny lub parobek, do czego pan się bez wątpienia lepiej nadaje niż do tego, by
wobec dżentelmenów grać rolę przedstawiciela dżentelmenów! A zresztą rób pan, co się panu
podoba!
Mr Bopkins przeszył sir Allana wzrokiem żbika, lecz nie odważył się go zaatakować,
pamiętał bowiem bardzo dobrze, że niedawno źle wyszedł w podobnym wypadku.
Stary kacyk przysłuchiwał się tej ostrej wymianie zdań ze stoickim spokojem. Żaden znak
nie zdradził, co myśli o tym wszystkim. Po chwili zwrócił się do doktora z zapytaniem:
— A więc pan odrzuca moje warunki, senor?
— Oczywiście!
— Niech pan pomyśli, że czeka was straszna śmierć!
— Mnie się zdaje, że ona nie jest zupełnie pewna.
— Jesteście zewsząd zamknięci!
— Możemy poczekać, aż ten pierścień sam pęknie.
— Czekanie nie przyniesie wam ocalenia, bo ostatecznie muszą się skończyć wasze zapasy
ż
ywności. Musicie zginąć z głodu albo się poddać, a wówczas nasze warunki będą daleko
twardsze, co się zresztą samo przez się rozumie.
— To się okaże, kto prędzej straci cierpliwość.
— Przypuszczam, że oczekujecie pomocy od waszych braci na południu lub północy. Lecz
ja was mogę zapewnić, że dokoła całego Gran Chaco pilnie czuwają nasi strażnicy, tak, że
nawet mysz się nie prześliźnie bez mojej wiedzy.
— Pan nie przypuszcza chyba — zimno odparł doktor — że zapoznam pana ze wszystkimi
danymi, na których opieramy nasze nadzieje. Z zupełnym spokojem oczekujemy dalszych
wypadków. Odwagi dodaje nam ta okoliczność, że mimo wszystkich wysiłków nikogo z nas
nie udało się panu na stałe pojmać do niewoli.
— Tak jest, niestety, udało wam się zawsze jeńca uwolnić z niewoli. Lecz wtedy mieliście
do czynienia z pomniejszymi kacykami i z niewielkimi siłami bojowymi. Tutaj zaś ja
rozkazuję i zapewniam was, że żadnemu z was nie uda się cało i zdrowo prześliznąć przez
pierścień oblężenia.
— Nie będziemy sobie rozbijali głowy o zwarty mur czerwonych wojowników. Lecz
ostrzegamy zarazem, że wszelki atak na nasz obóz będzie krwawo odparty.
— Nie myślę słać moich wiernych i dzielnych wojowników na oczywistą śmierć. Myśmy
pozwolili wam dojść aż tutaj umyślnie, bo wiedzieliśmy doskonale, że stąd nie ma ucieczki i
ż
e musicie nam wpaść w ręce bez rozlewu krwi. Dlatego też pytam was po raz trzeci i ostatni:
przyjmujecie moje warunki?
— Nie! — odrzucił warunki doktor, podnosząc się z miejsca.
— W takim razie odpowiedzialność za wszystko, co się stanie, spada na pana! — odparł
kacyk, wzruszając ramionami.
Podniósł się z miejsca, skinął dumnie głową na pożegnanie i odszedł.
— Sądzi pan może, że on wykona swe pogróżki? — spytał pułkownik.
— Wcale nie — odparł doktor. — Osiągnął właśnie przeciwieństwo tego, co zamierzał.
Chciał nas nastraszyć, a tymczasem dał nam pewność, że możemy liczyć na pomyślny wynik
sprawy.
— Jak to? — spytali zdziwieni panowie.
— Niech panowie sobie przypomną, że on wygadał się mimo woli, że nikogo z nas nie ma
w niewoli.
Z tego wynika jasno, jak na dłoni, że don Rocca szczęśliwie dotarł do Yuquirendy, gdzie
pracuje nad naszym ocaleniem. Chodzi teraz tylko o to, aby się z nim telegraficznie połączyć i
przywołać go na pomoc. Jeśli opatrzność pozwoli, nie będzie to długo trwało.
— Miejmy nadzieję, że wszystko się skończy dla nas jak najpomyślniej! — odparli dwaj
inni panowie.
R
OZDZIAŁ
XX
M
R
B
OPKINS UCIEKA
Wszyscy byli zdecydowani bronić się do ostatniej kropli krwi. Mieli tę świadomość, że od
ich wytrwałości zależy, czy ten obiecujący kawałek ziemi weźmie cywilizacja pod swą
opiekę, czy też będzie on przez dziesiątki lat oddany na pastwę najdzikszemu barbarzyństwu i
zamknięty dla całego świata.
Tylko jeden Mr Bopkins miał inne zdanie. Każdego dnia zjawiał się regularnie przed
obliczeni doktora i wnosił protest przeciw dalszemu pobytowi w wąwozie, domagając się
zarazem, aby niezwłocznie zawarto pokój z Indianami. Te rady i żądania rozbijały się
oczywiście o twardy opór wszystkich członków ekspedycji.
Rozgniewany Mr Bopkins codziennie siadał nad brzegami małego jeziorka i rozmyślał nad
niegodzi—wością ludzi, którzy nie mają szacunku nawet dla reprezentanta South–American–
Railway–Company.
W ten sposób upłynął cały tydzień. Gdy doktor znów wzbił się balonem w powietrze i
zatelegrafował do Yuquirendy, znów nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Następnego dnia rano Mr Bopkins siedział sobie nad brzegiem jeziorka, pogrążony w
głębokich rozmyślaniach.
Nagle usłyszał uderzenie, jak gdyby jakiś ciężki przedmiot z wysokości upadł na ziemię.
Nie daleko od miejsca, gdzie siedział, spostrzegł kamień, wielkości pięści, do którego
przywiązany był kawałek papieru. Podniósł szybko oczy w górę i ujrzał na szczycie wąwozu
oblicze jakiegoś Indianina, który dawał mu znaki — po czym znikł.
Mr Bopkins ze zdumieniem pokiwał swą dostojną głową, po czym rzucił spojrzenie na
obóz; nikt go nie obserwował. Następnie podniósł kamień, aby się przekonać, czego Indianie
chcą od niego.
Doszedł do przekonania że autorem tego pisma mógł być tylko Chiacutak, gdyż spośród
wszystkich Indian on jeden umiał władać piórem. Mr Bopkins oderwał kartkę od kamienia,
rozwinął ją i zagłębił się w treści.
List wywierał wrażenie, jak gdyby go pisał dorożkarz, do tego stopnia lekceważył
wszystkie zasady ortografii.
Treść jego była następująca: Chiacutak, który w czasie układów w obozie poznał
zapatrywania jankesa, zaproponował mu, aby przyszedł do obozu Indian i zawarł z nimi pokój
na znanych warunkach. W tym wypadku doktor, chcąc nie chcąc, będzie musiał poddać się
konieczności. Lecz gdyby nawet się nie poddał, Mr Bopkins nie poniesie przez to
najmniejszej szkody. Co więcej, Indianie przyrzekli odstawić go pod eskortą do
zamieszkałych granic, jeśli pozostawi swoich towarzyszy nieuniknionemu losowi. Lecz w
tym wypadku, jeśli będzie się wzbraniał przyjąć propozycję kacyka, czeka go szczególnie
straszny koniec.
Mr Bopkins przestraszył się nie na żarty. Lecz w następnej chwili przyszło mu na myśl, że
dzięki tej sposobności może się wspaniale zemścić na znienawidzonym doktorze.
Smutne myśli jankesa zniknęły w okamgnieniu. Wrócił do obozu w wyśmienitym
humorze, lecz starał się oczywiście niczym nie zdradzić, że zmienił swoje zamiary. Udawał
jeszcze bardziej rozsrożonego i obrażonego niż zwykle. Jego mrukliwe odpowiedzi trudno
było odróżnić od warczenia buldoga, któremu ktoś na ogon nadepnie. Lecz wszyscy panowie
nie zwracali na niego szczególniejszej uwagi.
Gdy nastała noc, szlachetny jankes wyśliznął się ze swego wozu i boso, z trzewikami pod
pachą, udał się nad brzeg jeziora. Tutaj zapalił na sekundę zapałkę, czego w obozie nie
zauważono. Zamienił się cały w słuch i czekał, czy ten znak spostrzeżono na górze.
Po chwili usłyszał, że jakiś przedmiot spadł u stóp ściany skalnej. Zbliżył się niezwłocznie
i przekonał się po omacku, że jest to lina, mająca na końcu pętlę. Mr Bopkins umieścił w tej
pętlicy obie stopy, po czym dał znak, by go wyciągnięto.
Poczciwy jankes przeżył chwilę panicznego strachu, gdy zawisł w powietrzu nad
przepaścią, ale niebawem chwyciło go kilkoro rąk, które go postawiły na twardym gruncie.
Czterej Indianie wzięli go między siebie i poprowadzili w ciemność. Idąc, Mr Bopkins
ś
miał się w duchu na myśl, jaką paradną minę zrobią jego dotychczasowi towarzysze
wyprawy, gdy spostrzegą jego nagłe a niespodziewane zniknięcie. Lecz ten wesoły nastrój
duszy jankesa nie miał trwać długo. Gdy zszedł ze stoku Cerro Cristian i znalazł się na
równinie, uczuł nagle, że jakieś twarde i drapieżne szpony chwytają go za kark. Obalono go
na ziemię, związano ręce i zakneblowano usta. Następnie czerwonoskórzy postawili go na
nogi i potężnymi uderzeniami pięści zmusili do dalszej drogi. Z daleka błyskały liczne
ogniska. Szlachetny jankes wpadł w pułapkę!
Po chwili przywiązano go do drzewa i postawiono przy nim straż. Nazajutrz rano
odwiązano go i zaprowadzono do starego kacyka, który przywitał go szyderczym śmiechem.
Zamiast spodziewanego radosnego powitania, usłyszał słowa: głupiec, tchórz, zdrajca!
Jeśli Mr Bopkins dotychczas miał nadzieję, że te straszne przejścia polegają na jakimś
nieporozumieniu, to teraz ta nadzieja rozwiała się, jak senne marzenie. Poznał okrutną
rzeczywistość. Przekonał się ze zgrozą, że jest zgubiony bez ratunku, o ile podle zdradzeni
towarzysze po raz wtóry nie wybawią go z niewoli.
Stary kacyk począł go przesłuchiwać. Zagroził mu najstraszniejszymi torturami, o ile jego
słowa okażą się kłamliwe. Mr Bopkins przestraszył się nie na żarty i począł mówić szczerą
prawdę. Opowiedział dokładnie, w jaki sposób pułkownik obwarował obóz, opisał karabin
maszynowy i balon wraz z wszystkimi urządzeniami, na koniec dobrowolnie wyznał, że
ekspedycja spodziewa się pomocy z Yuquirendy.
Chiacutak zbladł formalnie na tę wiadomość. Wiedział doskonale, jaki postrach wzbudza
kapitan Artigas wśród wszystkich Indian w Gran Chaco, wiedział że uważają go za demona,
któremu nie podobna się oprzeć. Kacyk obawiał się, by wiadomość o tym nie rozniosła się
wśród jego własnych wojowników, bo odebrałaby im odwagę, tak niezbędną w walce; na
szczęście można było to łatwo uczynić, gdyż on sam jeden umiał po angielsku, a Mr Bopkins
nie znał innego języka.
Chiacutak począł się zastanawiać, w jaki sposób mógłby zapobiec grożącemu
niebezpieczeństwu; nagle przyszła mu do głowy pocieszająca myśl.
Zagadnął jankesa:
— Powiedziałeś, że kapitan Artigas wówczas dopiero ruszy na pomoc na czele swoich
dragonów, gdy twoi przyjaciele go zawezwą?
Mr Bopkins skinął potakująco głową.
— A więc — mówił dalej kacyk — postaram się, by nawet mysz nie wymknęła się z
wąwozu, aby zanieść wiadomość do Yuquirendy.
— To nie wystarczy — odparł dzielny jankes. — Mylisz się, wielki wodzu, jeśli sądzisz,
ż
e twoi wrogowie w tym wypadku będą się posługiwali posłańcem.
— Wiem dobrze — przerwał Indianin — że wy biali, umiecie posyłać w dal wiadomości
za pomocą drutów. Lecz w tym celu trzeba je najpierw rozpiąć…
— Mylisz się, wodzu rzekł Mr Bopkins — od dawna nie posługujemy się już drutami przy
wysyłaniu wiadomości do odległych miejscowości.
Chiacutak zaniepokoił się i zażądał bliższych wyjaśnień. Jeniec starał się wytłumaczyć
całą istotę rzeczy, jak umiał najlepiej, lecz kacyk nie posiadał warunków, które umożliwiłyby
mu zrozumienie całej sprawy, dlatego też pokiwał na koniec głową i rzekł:
— Nie mogę wprawdzie wszystkiego zrozumieć, ale wierzę ci mimo to. Mówisz więc, że
ta latająca kula jest niezbędnie potrzebna, jeśli się chce rozmawiać z ludźmi, mieszkającymi
w odległości setek mil?
— Oczywiście. Bez kuli twoi wrogowie będą odcięci od całego świata.
— Dobrze — rzekł kacyk. — Wyślę moich najlepszych strzelców, którzy zestrzelą tego
latającego potwora, skoro się tylko ukaże.
— To nic nie pomoże — odparł Mr Bopkins. — Takie małe otworki można szybko
zalepić. One mogą co najwyżej spowodować krótką zwłokę. Musicie raczej starać się
zniszczyć tę masę, która dostarcza gazu do wypełniania balonu.
Tutaj znów utknęła pojętność kacyka. Wyjaśnienia Mr Bopkinsa nie doprowadziły do celu.
Tyle tylko pojął Chiacutak, że w wozie z zapasami hydrolu drzemie główne
niebezpieczeństwo, dlatego też począł się zastanawiać, w jaki sposób można by je zniszczyć.
Wrócił do swego namiotu, a jeńca kazał znowu przywiązać do drzewa mimo jego
gwałtownych protestów.
Wróćmy teraz do naszej ekspedycji, zamkniętej w wąwozie.
Gdy dr Bergman zbudził się nazajutrz rano po ucieczce jankesa, zdziwił się niezmiernie, że
Mr Bopkins nie zjawił się, jak zwykle, ze swoim cylindrem i protestem. Podzielił się tym
spostrzeżeniem z pułkownikiem, który rzekł:
— Może on zrozumiał wreszcie, że gra śmieszną rolę, strzelając głupstwo za głupstwem?
— Nie sądzę — odparł doktor. — Prawdopodobnie śpi jeszcze.
— Lub może zbiera siły na protest o podwójnej wadze — roześmiał się pułkownik.
Gdy upłynęło kilka godzin i jankes się nie zjawił, zaniepokojony doktor udał się do jego
wozu. Ten był pusty. Doktor zwrócił się do peonów z zapytaniem, czy jankes nie opuścił
obozu. Lecz nikt nie widział go do poprzedniego wieczora i nie znaleziono go, chociaż
przeszukano starannie cały wąwóz.
— To dziwne — rzekł pułkownik, gdy peonowie wrócili po bezowocnych
poszukiwaniach. — Przecież on nie mógł odlecieć jak jaskółka! Balon leży nietknięty na
wozie!
Zazwyczaj przesiadywał nad jeziorem — zauważył doktor. — Może pośliznął się w
ciemnościach i utonął, zanim zdołał zawołać o ratunek. W takim wypadku musiałby
przynajmniej jego słynny cylinder pływać po powierzchni. Muszę sam zbadać tę sprawę.
Pójdzie pan ze mną.
Doktor zgodził się. Obaj panowie zbadali przede wszystkim najbliższe otoczenie wozu Mr
Bopkinsa, szukając śladów, lecz zatarł je deszcz. Były widoczne tylko ślady peonów.
Dopiero w pobliżu jeziora sokole oczy pułkownika zauważyły, że na żwirowisko, które
tam pierwotnie stanowiło powierzchnię ziemi, spadł ledwo widoczny pokład piasku,
zmieszanego ze źdźbłami trawy. Podejrzane miejsce mogło mieć około dwóch łokci średnicy.
Pułkownik wydobył natychmiast lunetę i począł przypatrywać się górnemu brzegowi
skalnej ściany, wznoszącej się naprzeciw niego. Po chwili zauważył wyraźną, prostopadłą
linię, którą wytarł w skale sznur przy wyciąganiu jankesa. Pułkownik Iquite bez słowa
wskazał na ten zdradziecki znak i podał lunetę swemu towarzyszowi.
— Tak, tak, kochany doktorze — wybuchnął wreszcie oburzony oficer. — Ten łotr
podstępnie rzucił się w ramiona czerwonoskórym…
— Niech pan nie oburza się na tego człowieka — próbował go doktor uspokoić. — On
będzie żałował tego kroku, a może już wśród katuszy myśli o naszym bezpiecznym wąwozie.
— Nic mi na tym podłym zbiegu nie zależy — odparł pułkownik Iquite. — Przeciwnie,
dopiero teraz mamy spokój i jesteśmy zabezpieczeni przed jego idiotycznymi protestami!
Lecz obawiam się, że go tam przemocą zmuszą do zeznań. Zamiast żeby don Rocca miał ze
swoimi ludźmi uderzyć niespodziewanie na Indian, teraz przygotują się oni gruntownie na
jego przyjęcie. W każdym razie ten Joaosigno czy Chiacutak zbierze wszystkie siły, aby
odeprzeć cios. Bądź co bądź ma na swoje rozkazy dwadzieścia tysięcy wojowników! Przeciw
takiej armii nic nie poradzi nawet niezrównany Artigas ze swoimi jeźdźcami.
— Wątpię — rzekł doktor — by Indianie zrozumieli jankesa, choćby nawet im zdradził,
jakimi środkami pomocniczymi rozporządzamy. Oni nie zrozumieją nigdy, że można
rozmawiać za pomocą fal elektrycznych.
— Zapomina pan, że kacyk przez dłuższy czas przebywał w Buenos Aires, gdzie się
zapoznał z telegrafem.
— Tak, ale tylko z telegrafem, posługującym się drutem, a nie z iskrowym. Z tego też
powodu kacykowi wyda się nieprawdopodobną rzeczą, byśmy mogli przywołać na pomoc
naszych przyjaciół z Yuqirendy. Natomiast inna okoliczność wzbudza we mnie niepokój.
— Jaka? — spytał pułkownik.
— Ja myślę tak: jak tutaj wyciągnięto człowieka w górę, tak można innych ludzi spuścić za
pomocą lin w głębinę wąwozu. Jeśli zatem nie będziemy dość czujni, pewnej pięknej nocy
przybędzie kilkuset czerwonoskórych — i to nas zgubi, bo nie będziemy mieli nawet czasu
chwycić za broń!
Pułkownik zastanawiał się przez chwilę.
— Sądzę, że pańska obawa jest płonna — rzekł. — O ile znam Indian, wiem dobrze, że
stale unikają otwartego napadu. Prócz tego nasz karabin maszynowy nauczył ich rozumu. Z
tego więc powodu będą czekali, aż się dobrowolnie poddamy. W każdym jednak razie
musimy zachować wszelką ostrożność i nocą palić ogniska wzdłuż ścian skalnych. Nie brak
nam na szczęście materiału palnego.
Obaj panowie wrócili do obozu i natychmiast wysłali peonów w celu zbierania chrustu.
Ludzie ci kiedy dowiedzieli się o ucieczce jankesa, poprzysięgli mu srogą zemstę.
R
OZDZIAŁ
XXI
O
DCIĘCI
!
Chiacutak począł się zastanawiać, w jaki sposób mógłby skorzystać z zeznań jeńca. Po
namyśle postanowił ułożyć odpowiedni plan. W tym celu wieczorem udał się na brzeg
wąwozu, gdzie przez kilka godzin leżał na czatach, aż wreszcie zaznajomił się dokładnie ze
sposobem sprawowania warty przez wrogów. Teraz już wiedział, kiedy zmienia się straż,
czuwająca nad bezpieczeństwem obozu.
Nazajutrz zawezwał do siebie kilku najlepszych wojowników i spytał ich, czy są gotowi
poświęcić życie dla dobra swego ludu. Wszyscy oświadczyli, że są gotowi. Lecz gdy kacyk
zaznajomił ich ze swoim planem, opuściła ich odwaga; tylko dwaj z nich oświadczyli
gotowość do podjęcia się niebezpiecznego zadania. Chiacutak zaznajomił ich dokładnie ze
swoim planem i przyrzekł im, że nagrodzi wysokim odznaczeniem w razie powodzenia. Obaj
czerwonoskórzy udali się o zachodzie słońca w drogę, otoczeni całym tuzinem towarzyszy
broni i położyli się na czatach u brzegu wąwozu w tym miejscu, skąd jego wyjście dokładnie
można było widzieć.
Nagle przy ognisku obozowym podniosła się jakaś wyniosła postać, otulona w poncho,
która odeszła wraz z psem w stronę wyjścia z wąwozu. Był to Miguel Rodilla wraz ze swoim
psem, Picarem.
Teraz należało szybko działać. Indianie spuścili w głębinę długą linę, przy pomocy której
dwaj nieustraszeni wojownicy w krótkim czasie stanęli na dnie wąwozu. Dostali się
szczęśliwie do jeziorka i przepłynęli je, starając się wywoływać jak najmniejszy hałas.
Stanąwszy na skalistym brzegu, rozejrzeli się uważnie dokoła, starając się przekonać, czy nie
ma tu któregoś z białych. Usłyszeli tylko głęboki, miarowy oddech uśpionych i kroki straży.
Szybkim, zwinnym skokiem dostali się do wozu, zawierającego zapasy hydrolu. Drzwi
otworzyły się bez szelestu. Obaj czerwonoskórzy wyjęli ze skrzyń flaszki cynkowe, w
których znajdował się drogocenny płyn. Szybko wyciągnęli zatyczki, a zawartość wylali na
podłogę. Hydrol zniszczył się przez to bezpowrotnie. Mr Bopkins pod wpływem strachu
wszystko to dokładnie im opisał i dał pouczające wskazówki. Stąd też śmiały czyn udał się
Indianom nadspodziewanie.
Obaj wojownicy opuścili wóz, po czym przy pomocy liny znaleźli się niebawem wśród
swoich. Wkrótce potem Miguel Rodilla wrócił do obozu. Nagle jego pies, począł warczeć i
głośno szczekać. Hałas obudził śpiących, którzy wybiegli z namiotów i wozów. Zapalono
pochodnie i przy ich blasku spostrzeżono nieszczęście.
Wprawdzie rozsrożeni peonowie pobiegli natychmiast w ślad za psem do jeziorka, lecz
ś
miali wojownicy znajdowali się już w bezpiecznym schronieniu. Tylko szyderczy śmiech
rozległ się na szczycie wąwozu — i to była jedyna wskazówka, jaką peonowie otrzymali.
Tymczasem doktor i jego asystenci, przygnębieni nieszczęściem, stali nad opróżnionymi
flaszkami, pułkownik zaś przeklinał dosadnymi słowami przedstawiciela South–American–
Railway–Company. Wszyscy rozumieli doskonale, że tylko on mógł wyjaśnić Indianom, w
jaki sposób mogą najboleśniej ugodzić swoich śmiertelnych wrogów.
— W tym jest bezdenna nienawiść, połączona z bezgraniczną złośliwością! — rzekł
pułkownik. — W ten sposób nas zdradzić, nas, którzy go tyle razy wybawialiśmy od śmierci!
Dobroduszny doktor także i tym razem usiłował bronić jankesa.
— Sądzę, że tylko gniew ku nam popchnął go do tego nierozważnego kroku — rzekł. —
Chiacutak podczas pobytu w naszym obozie poznał dokładnie jego poglądy i prawdopodobnie
musiał mu obiecać złote góry. Z tego też powodu jego gniew ku nam wzmógł się, więc
ostatecznie zbiegł do Indian. Ci oczywiście musieli wyśmiać jego łatwowierność i groźbami
wycisnąć z niego, co się tylko dało. Przypuszczam, że on teraz gorzko żałuje swej głupoty.
Między obu biegunami globu ziemskiego nie było w tej chwili nikogo, kto by się czuł
bardziej nieszczęśliwy niż dzielny Mr Bopkins z Nowego Jorku. Sterczał w miejscu
nieruchomo przywiązany do drzewa i moknął w strugach deszczu. Zarazem wzdychał do
obozu białych i ze łzami tęsknił do swego wygodnego wozu, gdzie mu było tak rozkosznie.
Najbardziej dręczyły i torturowały go ryby, upieczone w gorącym popiele, którymi Indianie
nieustannie go karmili.
Tymczasem w obozie biali zastanawiali się poważnie, w jaki sposób mogliby zawezwać
pomoc z Yuquirendy. Musiało to się stać szybko, jeśli nie miała ich spotkać ostateczna
zagłada.
Zapasy żywności mogły starczyć co najwyżej na dwa tygodnie, potem aby żyć, trzeba by
pozabijać konie pociągowe.
Poczęto się zastanawiać, w jaki sposób można by zastąpić nieczynny balon. Że to było już
możliwe, o tym na szczęście Mr Bopkins nie wiedział, więc co za tym idzie, nie mógł tego
zdradzić Indianom.
Doktor polecił Jasiowi zbudować duży latawiec i w przeciągu dwu dni arcydzieło to było
już gotowe. Szkielet latawca był bambusowy i powleczony nieprzemakalnym płótnem.
Wysokość jego wynosiła dwa i pół metra. W razie pomyślnego wiatru musiał zadanie swoje
spełnić w zupełności. Podwójny drut miedziany, długości sześciuset metrów, miał służyć
równocześnie jako sznur i przewód.
Teraz chodziło tylko o to, aby latawiec puścić w powietrze. Wypuścić go z wąwozu było
rzeczą niemożliwą, z uwagi na to, że tam było stale bezwietrznie, latawiec zaś wymagał
silnego ciśnienia wiatru zwłaszcza w chwili, gdy wzbijał się w górę. Z tego też powodu trzeba
było go wynieść na prerię i stamtąd próbować puścić.
Zadania tego podjął się dzielny Jaś. Rano o godzinie czwartej, gdy jeszcze było ciemno,
wziął latawiec na plecy i pomaszerował odważnie do ujścia wąwozu, gdzie ukryli się konni
peonowie, aby w razie niebezpieczeństwa przyjść mu z pomocą.
Szum deszczu zagłuszył jego kroki. W odległości dwustu metrów zatrzymał się, aby
zaczekać na pomyślny powiew wiatru. Nagle opodal usłyszał dwa głosy. Byli to bez
wątpienia Indianie, stojący na czatach. Dzielny Jaś nadstawił bacznie uszu, a wtedy mniej już
uważał na latawiec. Znienacka zerwał się silny wiatr i wywrócił latawiec na ziemię. Hałas
zaalarmował Indian. Głosy ich umilkły od razu. Było teraz rzeczą jasną, że czerwonoskórzy
muszą odkryć Jasia, mimo ciemności, jeśli mu się nie uda w jakiś sposób ich przepłoszyć.
Ale dzielny Jaś nie stracił ani na chwilę przytomności umysłu ani zimnej krwi. Przed laty
lubił często spędzać wolne chwile w menażerii zamku cesarskiego w Schönbrunnie.
Zwłaszcza klatki z lwami i tygrysami wywierały nań niesłychany urok. Począł naśladować dla
zabawy głosy rozmaitych dzikich bestii i doszedł w tym do prawdziwego mistrzostwa. Teraz
ta umiejętność miała go wyratować z wielkiego niebezpieczeństwa.
Skoro usłyszał kroki zbliżających się Indian, przycupnął na ziemi i wydał krzyk
rozsrożonej pumy. Równocześnie kilkakrotnie uderzył czapką o ziemię, jak gdyby to był
ogon tego niebezpiecznego kota. Było to do tego stopnia łudząco podobne, że obaj
czerwonoskórzy umknęli z głośnym okrzykiem przerażenia.
Jaś chwycił latawiec mocno w dłonie i postanowił nie wypuszczać go już z rąk.
Jak zwykle bywa, świt przyniósł ze sobą silny powiew wiatru, który Jaś postanowił
natychmiast wykorzystać. Zgięty palec włożył w usta i wydał umówiony gwizd, a gdy uczuł,
ż
e peonowie już ciągną za sznur, bez namysłu wyrzucił latawiec w górę. Latawiec chwiał się
przez jakiś czas w lewo i w prawo, po czym szybko wzbił się w powietrze, a peonowie,
ciągnąc drut, mogli powoli wrócić do obozu.
Jaś także nie pozostał dłużej na miejscu. Gwizd usłyszeli Indianie, więc wkrótce potem
gęsty tłum czerwonych wojowników rzucił się do ataku, aby schwytać zuchwałego wroga,
lecz było już za późno. Jaś znajdował się już w obozie.
O wypadku tym natychmiast dowiedział się kacyk, który kazał przyprowadzić jeńca. Miał
nadzieję, że on rozwiąże mu nową zagadkę. Mr Bopkins, ujrzawszy na niebie latawiec, który
osiągnął już prawie najwyższy punkt, szybko domyślił się, do jakiego celu służy i wyjaśnił
kacykowi całą sprawę.
Chiacutak w podzięce obrzucił jankesa stekiem złorzeczeń, a to z tego powodu, że nie
pouczył go przedtem o możliwości zbudowania latawca, a potem kazał go znowu przywiązać
do drzewa. Zawezwawszy najdzielniejszych swoich strzelców, posłał ich kacyk na brzeg
wąwozu i kazał im przestrzelić sznur, na którym latawiec unosił się w powietrzu. Ten sposób
był oczywiście beznadziejny, albowiem tylko przypadek mógł przynieść pożądany skutek.
Czerwoni wojownicy pobiegli natychmiast, a Chiacutak w gorączkowym napięciu czekał
na posłańca, który by mu oznajmił, że pragnienia jego się urzeczywistniły.
W tym samym czasie panowało wśród członków ekspedycji nie mniejsze podniecenie.
Wprawdzie latawiec stał wysoko na niebie, wśród chmur, lecz było jeszcze wątpliwe, czy
przyniesie wieść szczęśliwą, że sygnał alarmowy usłyszano w Yuquirendzie.
Drżącymi ze wzruszenia palcami stukał doktor w aparat telegraficzny, jego towarzysze
tymczasem z zapartym oddechem spoglądali na dzwonek, który miał im dać upragnioną
odpowiedź. Nagle rozległo się donośne dzwonienie i ze wszystkich piersi wydarł się głośny
okrzyk radości! Usłyszano ich!
Doktor wysłał szybko odpowiedź. Nawiązała się ożywiona rozmowa, której treść doktor
wyjaśniał zgromadzonym w krótkich słowach.
Don Rocca szczęśliwie dotarł do Yuquirendy i Assuncionu, gdzie natrafił na pewne
trudności, zanim zdołał wysłać na miejsce aparaty telegraficzne. Następnie wrócił do
Yuquirendy, aby tam wznieść wieżę iskrową. Dopiero przed dwoma dniami prace te zostały
ukończone.
Kapitan Artigas z rozmaitych „estancias” zebrał pokaźną liczbę jeźdźców, w większości
dawnych żołnierzy granicznych, którzy byli gotowi pod jego wodzą uderzyć na Indian Gran
Chaco. Oddział ten liczył już dwustu ludzi i czekał na wezwanie do czynu.
Doktor w odpowiedzi na to opisał pokrótce główne przeżycia ekspedycji i jej obecny stan.
Zarazem podał dokładnie miejsce, gdzie się w tej chwili znajduje.
Rozmowa telegraficzna nie trwała jeszcze długo, gdy nagle obecni przy aparacie usłyszeli
gwałtowny ogień karabinowy, rozlegający się na krawędziach wąwozu. Szybko chwycili za
broń, aby się bronić. Wówczas pułkownik za pomocą lunety spostrzegł, że nieprzyjacielskie
karabiny podniesione były w górę. Roześmiał się serdecznie na ten widok i rzekł:
— Chcą zabić naszego latawca!
Towarzysze jego spuścili karabiny i również wybuchnęli wesołym śmiechem. Doktor
rzekł:
— Mogą wykorzystać cały swój zapas amunicji, zanim trafią w cienki drut, na którym
unosi się nasz latawiec. Kto wie zresztą, czy go zdołają odróżnić od szarych zwałów chmur.
Ale stało się jednak to, co uważano za niemożliwe, choć dopiero po dłuższej chwili, gdy
obustronnie przesłano sobie najważniejsze wiadomości. Nagle pękł silnie napięty drut, który
na wietrze brzęczał cicho, jak drżąca struna. Latawiec wykonał potężny skok i spadł w oddali
na ziemię.
— Nic nie szkodzi! — pocieszył doktor swoich towarzyszy, którzy z przerażeniem
spoglądali na tę katastrofę. — Wysłaliśmy już najważniejsze wiadomości i zyskaliśmy tyle,
ż
e nasi wrogowie zepsuli część zapasów amunicji, które w tym bezludnym kraju nie prędko
będą mogli uzupełnić.
— Jeśli kapitan Artigas umie tak jeździć, jak przedtem — dodał pułkownik — możemy już
za osiem dni ujrzeć na południu jego jeźdźców! Sześćset kilometrów które ich dzielą od nas,
są dla nich zabawką!
— Prawdopodobnie nasi wrogowie nie odkryją ich wcześniej, dlatego też mogą nagle
spaść na nich jak grom z jasnego nieba! — dodał doktor, z zadowoloną miną pakując swoje
aparaty.
R
OZDZIAŁ
XXII
A
INAC CABUYU
,
DIABEŁ KOŃSKI
Chiacutak, stary lis, nie dał się tak łatwo wywieść w pole, jak to członkowie ekspedycji
przypuszczali. Wprawdzie z gorączkowym niepokojem czekał chwili, w której kula uwolniła
latawca, ale gdy to nastąpiło, natychmiast odzyskał zimną krew i starał się zbadać, czy biali
zdołali w ostatniej chwili zamiar swój urzeczywistnić.
W tym celu kazał najpierw przyprowadzić nieszczęsnego Mr Bopkinsa, z którego starał się
przy pomocy pogróżek wydobyć niezbędnie mu potrzebne zeznania. Lecz w końcu
spostrzegł, że od jeńca niczego więcej się nie dowie. Następnie zawezwał przed swoje oblicze
tych wojowników, którzy brali udział w zestrzeleniu latawca.
Początkowo także i od tych nie mógł się niczego dowiedzieć, albowiem oni skierowali całą
swoją uwagę na latawca i nie obserwowali wcale białych. Lecz mimo wszystko kacykowi
udało się w końcu ustalić dwie rzeczy, które potwierdzały poniekąd jego obawy: po pierwsze,
ż
e biali nie starali się wcale odpierać ataku na latawca, po wtóre, że nie byli wcale
zaniepokojeni, gdy w końcu odleciał.
Z tego stary wódz wnioskował, że biali zdołali powiadomić swoich sprzymierzeńców na
południu. Teraz zatem trzeba było rozpocząć przygotowani na ich przyjęcie. Przede
wszystkim kacyk wysłał naprzeciw silny oddział, którego zadaniem było po wstrzymać po
drodze zbliżającego się wroga, aby jeszcze na czas mogły przyjść posiłki, których się Indianie
spodziewali.
Po te posiłki posłał Chiacutak posłańców, którzy ruszyli niezwłocznie w północno—
zachodnim kierunku. Widział ich przy pomocy lunety pułkownik Iquite, toteż niezwłocznie
udał się do doktora, aby mu tę nowinę zakomunikować. Ujrzał, że latawiec zbyt prędko
odleciał. Było rzeczą niezbędną, aby zbliżający się oddział białych jeźdźców dowiedział się o
pochodzie wszystkich czerwonych wojowników, jeśli nie miał się narazić na spotkanie z
olbrzymią przewagą liczebną, urągającą wszelkiej dzielności, lub może nawet być
powstrzymany w odsieczy.
Pierwsza możliwość wydała się pułkownikowi mniejszej wagi, albowiem kapitan Artigas
wzbudzał w całym Gran Chaco trwogę, jak bóg wojny, a samo imię jego znaczyło tyle, co
mała armia. Ważniejsza byłaby druga możliwość: powstrzymanie odsieczy w drodze. To
mogłoby się łatwo zdarzyć, gdyby pomocnicze wojska szły prosto, w tym przekonaniu, że
uderzą na przeciwnika zupełnie nieprzygotowanego.
Z tego też powodu doktor i pułkownik zamierzali początkowo zbudować nowego latawca.
Plan ten jednak prędko zarzucono, było bowiem jasne, że Indianie tym razem wszystkimi
sposobami nie dopuszczą by wzbił się w powietrze. Trudno było o dobrą radę w tym
wypadku.
— Gdybyśmy przynajmniej wzięli ze sobą kilka gołębi pocztowych! — zawołał doktor. —
Lecz któż mógł przewidzieć, że nasza pokojowa ekspedycja przemieni się w prawdziwą
wojnę!
— Lecz mimo to ponosimy winę — odparł pułkownik — bo powinniśmy przewidzieć
wszelkie możliwe wypadki.
— Dajmy spokój tym wzajemnym zarzutom — rzekł doktor — one i tak nie naprawią
tego, co się stało, bo są spóźnione. Najlepiej będzie zapytać senora Rodillę o zdanie. Może on
znajdzie jakiś sposób na ten nowy kłopot.
Przywołano niezwłocznie Hiszpana i obaj panowie podzielili się z nim swoimi obawami.
Rodilla zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł:
— Znam sposób, który by nam umożliwił powiadomienie kapitana. Lecz nie mogę ręczyć,
ż
e on istotnie doprowadzi do pożądanego celu. W każdym razie jest on jedyny i najlepszy,
jaki w danych warunkach da się zastosować.
— Niech pan mówi! — prosili obaj panowie.
— Mam na myśli tajne poselstwo. Spełnię to zadanie ja sam, albo mój pies.
Obaj panowie po krótkim wahaniu zgodzili się, więc Rodilla rozpoczął przygotowania do
wyprawy.
Przywołał do pomocy Jasia, który już przy budowie latawca okazał swą niepospolitą
przemyślność i zręczność, po czym obaj rozpoczęli spieszną i tajemniczą pracę. Tylko
pułkownik i doktor znali jej cel, gdyż Hiszpan wtajemniczył ich w swój plan z
najdrobniejszymi szczegółami.
Miguel Rodilla był głęboko przekonany, że wśród zwykłych okoliczności nie zdoła się
przedrzeć przez pierścień czujnych Indian. Lecz z drugiej strony znał doskonale zabobony
czerwonoskórych i z nimi łączył swe nadzieje.
W porze deszczowej pojawiają się mianowicie między Andami a Rio Parana silne mgły,
równie gęste i nieprzeniknione, jak słynne mgły londyńskie. Krajowcy te mgły (zwane przez
nich „roe choveg”) uważają za złowrogich wysłanników złego ducha i wiążą z nimi
następujące podanie: „Roe choveg jest oddechem brata Diabła. Jest biały jak piana i podnosi
się z przepastnych głębin bagien. Te mgły nie pozwalają widzieć pól, zanim nie wróci „ainac
cabuyu” (tj. diabeł na koniu), który krąży otulony gęstą chmurą. Koń jego straszliwie parska,
a z nozdrzy jego buchają płomienie. Koń ten ma długą sierść, czarny ogon, a oczy jego
błyszczą, jak gwiazdy. „Ainac cabuyu” walczy z dziełami swego pana i brata, który mieszka
we wnętrzu olbrzymiego jeziora. Krajowiec, który w takim mglistym dniu dosiądzie konia,
może zostać wciągnięty wbrew swej woli w gwałtowny wir powietrzny i może się znaleźć w
zaczarowanej krainie, skąd już nie ma powrotu”.
Miguel Rodilla postanowił skorzystać z tego indiańskiego zabobonu. Przy pomocy Jasia
zbudował z giętkich trzcin model tułowia ludzkiego podwójnej wielkości w porównaniu z
naturalnym, który postanowił potem wdziać na siebie. Z zewnętrznej strony model ten pokrył
szarym płótnem, aby w miarę możności niczym się nie wyróżniał z tła nocnych mgieł.
Ozdobił go również przeróżnymi fantastycznymi rysunkami, które miały wzmocnić
wizerunek upiora. Podobnie straszną maskę sporządzono dla głowy konia.
Aby nie brakło światła, o którym mówi podanie indiańskie, doktor ofiarował Hiszpanowi
mały akumulator i cztery żarówki, które umieszczono w oczodołach obu masek. Na koniec
Rodilla owinął kopyta swego rumaka zwitkami trawy. Uczynił to ze względu na starego
kacyka, który na pewno był daleko mniej zabobonny niż jego wojownicy. Chiacutak
przyjąłby ze sceptycyzmem wieść o pojawieniu się straszliwego „ainac cabuyu” po czym
mógłby rozpocząć poszukiwania. Gdyby nie znalazł żadnych śladów nocnego jeźdźca, być
może, sam uwierzyłby w upiora.
Po ukończeniu wszystkich przygotowań Miguel Rodilla dosiadł swego rumaka i włożył
obie maski. Nowa nadzieja napełniła serca jego towarzyszy.
Na wypadek, gdyby dzielny Hiszpan wpadł w ręce Indian, doktor napisał odpowiedni list
do kapitana Artigasa, który przywiązano do obroży jego psa. Miano nadzieję, że jeśli nie sam
Miguel Rodilla, to przynajmniej jego wierny pies dobiegnie do oddziału, spieszącego
oblężonym na pomoc.
Przez cały dzień padał deszcz, który ustał dopiero wieczorem. Powietrze było duszne, a z
ziemi podniosły się gęste mgły, które góry i doliny otuliły gęstą zasłoną.
Pożegnawszy się serdecznie z towarzyszami, którzy gorąco życzyli mu szczęścia w
niebezpiecznym przedsięwzięciu, Miguel Rodilla ruszył w drogę. Jak długo znajdował się w
wąwozie, nie miał potrzeby zachowywać wielkiej ostrożności, albowiem było rzeczą
niemożliwą aby go z góry poprzez gęstą mgłę dostrzeżono. Lecz gdy się wydostał na wolną
przestrzeń, skierował się ku zachodowi, aby o ile możności dostać się do brzegów Paat de
Piapuk.
Lecz nie mógł osiągnąć tego celu. Już po upływie pół godziny usłyszał głosy przed sobą.
Mimo miękkich zwitków trawy, którymi były owinięte kopyta konia, musiały czujne uszy
Indian usłyszeć stąpanie. Nagle we mgle jakiś głos zapytał, kto idzie.
Miguel Rodilla natychmiast zatrzymał konia i nadstawił uszu. Gdy pytający nie otrzymali
ż
adnej odpowiedzi, podejrzliwość ich wzrosła, więc zbliżyli się. Gdy Hiszpan osądził, że już
są dość blisko, ryknął najgłębszym basem w języku krajowców, tak głośno, jak tylko mógł:
— Nu a ilon la! Chcę cię zabić!
Głos jego przetoczył się, jak grzmot, po okolicy.
Gdy równocześnie zabłysły cztery żarówki i gdy pojawiły się w ciemnościach zarysy
nocnego jeźdźca — Indianie krzyknęli strasznym głosem i uciekli tak szybko, jak tylko im
nogi pozwalały. Miguel Rodilla z przerażającym, tubalnym rykiem pędził jakiś czas za nimi,
po czym skierował się na południe, puściwszy konia galopem. Jeszcze dwukrotnie natknął na
indiańską straż i za każdym razem użył tego samego podstępu. Przerażająca, świetlana zjawa i
straszliwy ryk zawsze odnosiły pożądany skutek.
Teraz miał wolną drogę przed sobą, więc mógł koniowi swemu popuścić cugli. Zwitków
trawy nie zdjął jednak z kopyt rumaka, chociaż to zmniejszało do pewnego stopnia jego
chyżość. Było to niezbędnym warunkiem powodzenia jego planów, chodziło o to, aby
Indianie nie odkryli śladów po nim. W ten sposób galopował przez kilka godzin wśród nocy i
mgły na południe: raz tylko dał krótki odpoczynek swemu koniowi. Za nim biegł wierny
Picaro, towarzysz niedoli.
Nad ranem wynurzył się nagle z ciemności słaby blask, który szybko się rozjaśnił.
Zdumiony Rodilla powstrzymał konia. Czy tak daleko na południu znajdowały się straże
indiańskie? Lub może w ciemnościach zmylił kierunek i znów natknął na obozowisko
głównych sił? Lecz nie można było długo się zastanawiać. Ludzie przy ognisku spostrzegli go
już i zawołali nań.
Był to oddziałek, złożony z trzydziestu wojowników, część tych sił, które Chiacutak
poprzedniego dnia wysłał naprzeciw kapitana Artigasa. Mieli oni jak najszybciej posunąć się
na południe lecz gdy mgła zapadła, rozbili swoim zwyczajem obóz i nie śmieli ruszyć w
dalszą drogę.
Miguel Rodilla szybko zaświecił żarówki i ryknął przerażającym głosem, któremu Picaro
zawtórował dzikim wyciem, a potem wspiął konia ostrogami i rzucił się w sam środek
wojowników. Indianie w śmiertelnym strachu rozbiegli się na wszystkie strony, skoro tylko
zobaczyli straszliwego potwora. Zanim zdołali się opamiętać, zagadkowe zjawisko zniknęło
tak szybko, jak się pojawiło. Lecz nikt nie śmiał rzucić się za nim w pogoń.
Kilkaset kroków dalej Miguel Rodilla pohamował nieco swego rumaka i zaśmiał się
serdecznie. Cieszył się niezmiernie, że udało mu się tak świetnie wyprowadzić w pole swoich
ś
miertelnych wrogów, którzy go tak długo trzymali w niewoli.
Gdy nastał poranek i mgły poczęły się rozrzedzać, skierował swego rumaka do gęstych
zarośli, gdzie zamierzał spędzić dzień. Nie obawiał się napadu w czasie snu; nad nim miał
czuwać Picaro, jego wierny towarzysz.
Gdy spoczywał spokojnie pod osłoną zielonych liści, w pobliżu przejechali ci Indianie,
których przeraził kilka godzin temu. Byli wciąż podnieceni z powodu pojawienia się
przerażającego demona i żywo omawiali to zdarzenie, nie bacząc zbytnio na drogę. Nie
przeczuwali wcale, że sprawca ich przestrachu leży o kilkaset zaledwie kroków od nich,
pogrążony w głębokim śnie.
Z nastaniem zmierzchu Miguel Rodilla puścił się w dalszą drogę i znów natknął się na tę
samą grupę Indian. Tym razem jednak nie było mgły, więc już z daleka spostrzegł ogniska i
musiał je ogromnym łukiem okrążyć, jeśli nie chciał, aby go odkryto.
Nazajutrz rano prześcignął czerwonoskórych o znaczny kawał drogi. Lecz tym razem nie
myślał o śnie, lecz zboczył nieco na lewo i w niedługim czasie dotarł do lasu. Tutaj spożył
skromne śniadanie. Po krótkim odpoczynku zdjął z kopyt konia trawiaste chodaki i ruszył
galopem w dalszą drogę. Chciał trzymać się stale w przyzwoitej odległości od Indian.
Dopiero gdy dzielny rumak padał już prawie ze znużenia, jeździec zatrzymał go i pozwolił
mu należycie wypocząć. Lecz o zachodzie słońca znów wskoczył na siodło i istotnie po takiej
trzydniowej jeździe udało mu się na koniec dotrzeć do białych, spieszących z odsieczą. Był to
najwyższy czas zarówno dla jeźdźca, jak i dla konia i psa, bo wszyscy trzej padali już z
wyczerpania.
Gdy Miguela Rodillę postawiono przed obliczem kapitana Artigasa, ten początkowo
uważał go za szpiega z powodu jego półindiańskiego ubrania. Było okolicznością nader
szczęśliwą, że posiadał legitymację w liście, który Picaro nosił na swej szyi, w przeciwnym
bowiem razie żołnierze odsieczy byliby się z nim szybko rozprawili. Tym większa przeto była
radość wszystkich, gdy się dowiedzieli, z jaką tęsknotą czekają na nich na Cerro Cristian.
Kapitan Artigas kazał sobie szczegółowo przedstawić wszystkie przeżycia ekspedycji.
Przygody Mr Bopkinsa wywoływały za każdym razem wśród przysłuchujących się
gwałtowne wybuchy śmiechu. Lecz gdy się dowiedzieli, że jankes zbiegł do czerwonoskórych
i zdradą swoją naraził ekspedycję na wielkie niebezpieczeństwo, wszyscy oburzyli się
ogromnie i jednogłośnie poprzysięgli zdrajcy srogą zemstę.
Gdy Miguel Rodilla skończył opowiadanie, kapitan Artigas wyciągnął mapę, aby się
zastanowić, którą drogą pospieszyć oblężonym na pomoc. Było jasną rzeczą, że nie miał
potrzeby iść śladem ekspedycji.
Najlepiej byłoby ruszyć w kierunku północno–zachodnim, aby od zachodu dotrzeć do Paat
de Piapuk. W tym kierunku droga prowadziła nieprzerwanie poprzez płaskie pampasy, a
zarośla, rozsiane tu i ówdzie, nie mogły stanowić poważniejszej przeszkody. Prócz tego teraz,
w porze deszczowej, nie groził im brak wody.
Mimo wszystko doświadczony kapitan nie mógł zdecydować się na ten kierunek. Było
rzeczą prawdopodobną, że w pobliżu Paat de Piapuk natrafi na posiłki, które Chiacutak
zawezwał na pomoc. W tym wypadku musiałoby dojść do rozstrzygającej walki, zanim by się
połączyli ze swoimi przyjaciółmi. Mimo całego zaufania, jakie kapitan Artigas żywił dla
swoich ludzi, wolał atak na Indian urządzić w ten sposób aby jego żołnierze mogli być
wspomagani ogniem karabinu maszynowego.
Z tego też powodu postanowił podjąć walkę z wrogimi siłami przyrody i przedrzeć się
poprzez bagna nad Rio Salado. Pochód w tym kierunku trwałby dzień lub dwa dni dłużej, lecz
za to byłoby rzeczą wykluczoną, by czerwonoskórzy go oczekiwali z tej strony. W tym
wypadku mógłby urządzić nieoczekiwany napad, na który najbardziej liczył.
Skoro Miguel Rodilla wraz ze swoimi zwierzętami należycie odpoczął, kapitan kazał
ż
ołnierzom wsiadać na koń i w szybkim tempie ruszył w północno–wschodnim kierunku.
R
OZDZIAŁ
XXIII
W
ALKA Z
I
NDIANAMI
Po sześciu dniach drogi oddział kapitana Artigasa ujrzał na koniec na północno—
zachodnim horyzoncie szczyt górski, który stopniowo powiększał się w miarę, jak jeźdźcy się
doń zbliżali. Musiał to być bez wątpienia Cerro Cristian, albowiem w tej okolicy nie było
drugiej takiej wyniosłości.
Tego jeszcze wieczora dotarli do Paat–de Egip pepin, a więc od swoich przyjaciół byli
oddaleni co najwyżej o dwadzieścia kilometrów. Kapitan dla bezpieczeństwa zabronił tym
razem palić ogniska, więc żołnierze byli zmuszeni spać na zimnej i wilgotnej ziemi. Oddział
był oddzielony od obozu Indian obszernym pasmem zarośli i nie było wykluczone, że
czerwonoskórzy także i z tej strony ustawili straże.
O świcie kazał kapitan obudzić swoich żołnierzy i miał do nich krótkie przemówienie.
Lecz, nie trzeba było wyjaśniać, iż oczy całego cywilizowanego świata skierowane są na małą
garstkę nieustraszonych pionierów kultury, aby zachęcić do walki tych zahartowanych w
trudach mężczyzn. Większa część spośród nich miała do wyrównania z Indianami rachunki z
poprzednich lat, a wszyscy pałali żądzą krwi i rzezi.
Wódz zakończył mowę swoją wskazówką, aby wszyscy wystrzegali się zbytniego
pośpiechu. Najmniejsza nieostrożność mogła zwrócić uwagę Indian na zagrażające
niebezpieczeństwo i całemu oddziałowi przynieść zagładę.
To upomnienie nie było daremne, gdyż Chiacutak w międzyczasie nie zasypiał gruszek w
popiele.
Na wezwanie jego wysłańców zewsząd nadchodziły ogromne tłumy czerwonych
wojowników, aby się poddać rozkazom najwyższego kacyka. Brakowało im wprawdzie broni,
ale nie brakowało silnej woli, by ponieść największe nawet ofiary w obronie ojczystej ziemi.
Po upływie dziesięciu dni zebrało się około sześć tysięcy czerwonych wojowników.
Oblężeni nie dostrzegli tymczasem najmniejszego znaku, który by im oznajmił, że upragniona
odsiecz się zbliża. Czy Indianie schwytali Miguela Rodillę, mimo całej jego chytrości?
Ciągła niepewność co do losów zagrażających ekspedycji, pozbawiła doktora jego
niezachwianego dotąd spokoju. Kilkakrotnie już zastanawiał się wraz z pułkownikiem, czy
nie należałoby wysłać drugiego posła do kapitana Artigasa?
Gdyby jednak mogli znać stan duchowy Chiacutaka, byliby się uspokoili.
Gdy straż przyniosła mu wiadomość o pojawieniu się nocnego upiora, wyśmiał
początkowo posłańców z powodu ich zabobonu. Lecz kiedy mimo najdokładniejszych
poszukiwań nie znaleziono najmniejszych śladów nocnego jeźdźca, stary kacyk nie umiał
sobie tego zjawiska wytłumaczyć i nie wiedział, czy ma podzielać zabobonny strach swoich
wojowników, czy też nie.
Potem przyszła wiadomość, że ów domniemamy „ainac cabuyu” przeraził także oddział
wysłany na południe. To powiększyło przestrach wszystkich czerwonych wojowników. Stary
kacyk daremnie starał się wszelkimi sposobami wydobyć nowe wyznanie z Mr Bopkinsa.
Lecz od wywiadowców na południu nie nadchodziła wieść, że natrafiono na oddział
zbliżających się wrogów.
W ten sposób niepokój kacyka wzrastał z dnia na dzień. Z wysiłkiem tylko zdołał
okazywać na zewnątrz obojętną minę. Ona jedna tylko podtrzymywała odwagę
czerwonoskórych.
Zaświtał poranek 24 lutego. Jasne, wesołe, pogodne niebo zapowiadało, że smutna pora
deszczowa zbliża się ku końcowi.
Chiacutak podniósł się właśnie z legowiska i kazał przywołać pozostałych kacyków.
Chciał wraz z nimi się zastanowić, czy nie byłoby lepiej na Cerro Cristan pozostawić trzecią
część sił, a z resztą ruszyć na południe, w kierunku wrogów.
Nagle nadbiegła straż, która oznajmiła, że stamtąd zbliżają się posłańcy. Chiacutak na tę
wiadomość odetchnął z prawdziwą ulgą. Posłańcy nie mogli przynieść innej wiadomości, jak
tylko tę, że ostatecznie natknęli się na wrogów.
Gdy ci ludzie zjawili się przed nim i przed gronem wodzów, stary kacyk spytał:
— Odkryliście ich wreszcie? Posłańcy skinęli głową.
— Opowiadajcie szybko!
— Wodzu — zaczęli — przed pięciu dniami nasi wywiadowcy znaleźli ślady najmniej
dwustu jeźdźców, które szły do Rio Pilcomayo. Na tym miejscu, gdzie je zauważyliśmy po
raz pierwszy, jeźdźcy bez wątpienia musieli przez dłuższy czas obozować. Tam również
przyłączył się do nich inny ślad, który odkryliśmy dzień przedtem. Był to ślad samotnego
jeźdźca i rozpoczynał się w zaroślach, leżących trochę na boku od drogi naszych ludzi.
Na tę wiadomość stary kacyk poczerwieniał.
— W jakim kierunku posuwał się ten pojedynczy ślad? — spytał szybko.
— Prawie dokładnie z północy na południe.
— A więc od naszego obozowiska?
— Tak, wielki wodzu!
Chiacutak na przeciąg jednej sekundy przymknął oczy, tak silnie i nieoczekiwanie
uderzyła go ta wiadomość.
— A więc — wybuchnął wreszcie — wasz sławny „ainac” to był tylko poseł białych z
wąwozu! Daliście się okpić! Co więcej, przez całe cztery dni jechał przed wami i wyście go
nie odkryli! Gdybym był wysłał niemowlęta jako wywiadowców, byłyby się lepiej wywiązały
z zadania!
Teraz spadł istny grad wyrzutów na głowę biednych wysłańców, chociaż nie mogli ponosić
odpowiedzialności za błąd wywiadowców. Dopiero po pewnym czasie rozsrożony kacyk
zapanował nad sobą i począł wypytywać się w dalszym ciągu.
— Co uczynił oddział wrogich nam jeźdźców, gdy poseł się z nimi złączył? Dokąd się
zwrócił?
— W stronę Rio Salado.
— Co?! — krzyknął zdumiony kacyk. — Nie na zachód w stronę pampasów?
— Nie, panie. Szliśmy jeszcze kawał drogi za ich śladami, dopóki nie znikły wśród bagien,
graniczących z Rio Salado.
— Chinasset–tach! — zwrócił się kacyk do jednego z podległych mu wodzów. — Weź
natychmiast dwustu najlepszych wojowników! Udasz się w drogę w kierunku Paat–de Kilma
i Paat–de Egip pepin! Jeśli białych prowadzi kapitan dragonów z Yuquirendy, jest rzeczą
bardzo prawdopodobną, że będzie się starał przedrzeć przez Salinas Guaranocas, a w takim
razie pojawi się nagle tam, gdzie się go najmniej spodziewamy. Na szczęście wśród bagien
ma tysiące przeszkód do pokonania, dlatego też nie mógł się dotychczas zbyt daleko posunąć.
Mamy jeszcze dość czasu, aby się przygotować. Na drodze pozostawisz wielu posłańców,
abym natychmiast mógł otrzymać wiadomość, jeśli nieprzyjaciel zostanie spostrzeżony.
Wódz pobiegł natychmiast, aby zgromadzić jak najprędzej swoich wojowników. Podczas
gdy ci się zbroili, nagle na wschodzie na skraju lasu pojawiła się długa, ciemna linia, która
cwałem poczęła się zbliżać wśród ogłuszającego tętentu.
Straszliwy wrzask trwogi targnął szeregami Indian. Nie było wątpliwości: stamtąd
podążają jeźdźcy słynnego kapitana z Yuquirendy.
— Czerwonoskórzy wymieszali się, jak gdyby nagle jastrząb spadł na stado kur. Jeden
tylko kacyk zachowywał zimną krew.
— Stój! — zagrzmiał jego potężny głos.
Podwładni mu wodzowie mieli taką minę, jak gdyby chcieli uciekać, lecz powstrzymało
ich surowe spojrzenie starego kacyka. Chiacutak rozdał im odpowiednie rozkazy, więc po
kilku minutach zapanował w szeregach Indian porządek. Czerwonoskórzy gromadzili się
dokoła swoich wodzów, więc nawet tchórze odzyskali odwagę.
Lecz Chiacutak nie mógł już złamać przewagi, którą biali jeźdźcy zyskali swoim nagłym
atakiem. Wprawdzie tak szybko, jak tylko mógł, wysłał przeciw nim swoich najlepszych
wojowników, lecz ich brawurowa odwaga była daremna. Nie zmniejszając ani na włos swojej
szybkości, żołnierze mknęli dalej i otworzyli z siodeł morderczy ogień który szybko
powstrzymał przeciwatak czerwonych wojowników.
Ponieważ wrogowie zbliżali się w długiej linii, przeto Chiacutak sądził, że chcą zdobyć
obóz. Wojowników swoich ustawił również w długiej linii, aby wzmocnić szeregi walczących
na przedzie.
Lecz kapitan Artigas był zbyt chytrym człowiekiem, aby narażać życie swoich żołnierzy
dla zdobywania obozu Indian. Więc gdy prawe jego skrzydło dotarło prawie do wejścia do
wąwozu, kazał nagle dać sygnał trąbką. Jeźdźcy według rozkazu zwinęli w miejscu konie, nie
troszcząc się więcej o Indian. W dziesięć minut później daleko rozciągający się front
atakujących przemienił się w zwarty kwadrat, który osłonił wejście do wąwozu i teraz mógł
już kpić z wszelkich ataków czerwonoskórych. Dzielny kapitan w tym wspaniałym manewrze
nie stracił ani jednego żołnierza!
Chiacutak pienił się z wściekłości, gdy spostrzegł, że chytry przeciwnik wywiódł go w
pole. Lecz miał jeszcze na tyle rozwagi, że powstrzymał swych wojowników od dalszej
walki. Powiedział sobie zupełnie słusznie, że ci nie mogą obecnie sprostać wrogom, gdyż
biali mogą się oprzeć o stok góry i bronić się z jednej tylko strony. Musiał czekać, aż się
zdecydują na dalszy pochód; jeśli opuszczą wąwóz, będzie mógł uderzyć na nich ze
wszystkich stron.
Oblężona ekspedycja powitała odsiecz głośnymi okrzykami radości. Zaraz po pierwszych
wystrzałach pobiegli do wałów i byli świadkami wspaniałego ataku konnicy.
Gdy kapitan Artigas pojawił się wśród nich, wszyscy poczęli się doń cisnąć. Każdy chciał
uścisnąć jego dłoń. Nie mniej wielbiono Miguela Rodillę za jego poświęcenie. Wszyscy
ż
ywili w sercach niezgłębioną wdzięczność dla dzielnego człowieka, który przyniósł im
wybawienie z niewoli.
Lecz szybko musieli uciszyć swoje zapały, gdyż powaga sytuacji wymagała wytężenia
wszystkich sił. Zdawało się, „że Indianie energicznym atakiem pragną się wedrzeć do obozu
białych. Z tego powodu doktor z peonami wrócił do wąwozu, aby wyjechać z karabinem
maszynowym, inni zaś rzucili się tymczasem na zasieki, aby je zniszczyć, albowiem w tej
chwili były tylko przeszkodami. Gdy doktor pojawił się przy wjeździe do wąwozu z wozem
pancernym, wrogowie już się właśnie cofali. Było rzeczą prawdopodobną, że chcą zaniechać
decydującego ciosu. Z tego też powodu kapitan rozkazał swoim ludziom zsiąść z koni, gdyż
zarówno żołnierze, jak i zwierzęta musiały zebrać siły do ataku, który miał wyprzeć Indian z
ich obozu i otworzyć drogę do dalszego marszu.
Niebawem wszyscy żołnierze siedzieli na ziemi przy wjeździe do wąwozu i wesoło
opowiadali sobie ostatnie przeżycia. Zwłaszcza koło wozu pancernego prowadzono
szczególnie ożywioną rozmowę. Zebrali się tutaj wodzowie, a Miguel Rodilla musiał im
opowiedzieć przebieg swojej szaleńczej wyprawy. Doktor spytał następnie, co porabia don
Rocca.
— Pozostał w Yuquirendzie — odparł kapitan Artigas. — Wprawdzie przypuszczaliśmy
natychmiast, że Indianie w jakiś sposób przerwali połączenie, gdy pańskie depesze nagle
umilkły, było jednak możliwą rzeczą, że panu uda się po raz drugi wypuścić latawiec w
powietrze. Ponieważ oddział budowlany nie przybył jeszcze z Buenos Aires do Yuquirendy,
don Rocca, chcąc nie chcąc, musiał tam pozostać, jako jedyny człowiek, umiejący się
obchodzić z aparatami iskrowymi. Lecz nie było mu to miłe, zapewniam pana.
— Już choćby ze względu na mnie — rzekł pułkownik Iquite. — Lecz nie ma obawy. Nie
mam zamiaru skraść Gran Chaco dla Boliwii.
— Zdaje się jednak, że rząd Paragwaju mimo to obawia się czegoś podobnego — odparł
kapitan. — A przynajmniej don Rocca po powrocie z Asuncion opowiadał, że jego przełożeni
wyrzucali mu, iż bez osobnego pozwolenia odłączył się od ekspedycji.
— Może się tym wytłumaczyć — rzekł pułkownik — że wszystko byłoby przepadło,
gdyby nie jego stanowczy krok, gdyż ten szanowny senor Bopkins z Nowego Jorku nawarzył
nam zupełnie niestrawnego piwa!
— Ach! — wykrzyknął żywo kapitan Artigas. — Dobrze, że pan o nim wspomniał: czy on
wciąż jeszcze tkwi wśród czerwonoskórych?
— Niestety! — ze smutkiem odparł doktor.
— Niestety, powiada pan? Poradziłbym mu tylko, aby się jak najprędzej z tej okolicy
ulotnił. Moi ludzie słyszeli o jego postępkach i są strasznie jego zdradą oburzeni, więc jeśli go
chwycą w swoje ręce ostro się z nim rozprawią.
— Nie przypuszczam — zawołał doktor z przestrachem — aby pan, panie kapitanie,
pozwolił na takie bezprawie!
— Och, podzielam w zupełności poglądy moich żołnierzy — sucho odparł kapitan. —
Prowadzimy wojnę, więc tutaj panuje prawo sądów doraźnych. Nie może więc być mowy o
jakimkolwiek bezprawiu.
Dobroduszny doktor próbował przedstawić w jak najlepszym świetle postępek Mr
Bopkinsa. Nie wskórał tym wiele, gdyż pułkownik także domagał się surowego ukarania
jankesa. Doktor znalazł się w bardzo nieprzyjemnym położeniu. Mr Bopkins mimo wszystko
pozostał przedstawicielem swego Towarzystwa, chociaż tak źle się wywiązał z poruczonego
mu zadania. Ostatecznie nie mając innego wyjścia, dr Bergman uciekł się do próśb.
— Senor Bergman — rzekł kapitan — my się znamy wprawdzie od niedawna, lecz mimo
to zdaje mi się, że mogę się nazwać pańskim przyjacielem. Ponieważ sprzeciwia się
hiszpańskiej rycerskości, by Przyjaciel na próżno błagał, przeto obiecuję panu, że ten niecny
jankes tym razem jeszcze ujdzie cało. Lecz trzeba mu koniecznie napędzić trochę strachu, aby
zrozumiał należycie, co uczynił.
Następnie poczęto się wspólnie zastanawiać nad planem ataku, który po południu miał być
rozpoczęty. Ponieważ obaj oficerowie, jako znakomici znawcy kraju, nie różnili się zbytnio
zdaniem, ukończono wkrótce naradę. Następnie wezwali żołnierzy do apelu, podzielili ich na
kilka oddziałów, a potem pouczyli, jakie obowiązki na nich ciążą.
Gdy minęła pora obiadowa, wszyscy dosiedli koni i przygotowali się do walki. Wozy
wytoczono z parowu. Teraz stały zaprzężone i gotowe do odjazdu. Następnie wóz pancerny z
karabinem maszynowym wyjechał w pampasy na odległość tysiąca kroków, aż do miejsca, z
którego mógł ostrzeliwać półokrągły obóz Indian, na całej jego rozciągłości.
Ledwo czerwonoskórzy spostrzegli przygotowania swoich wrogów, wybiegli tłumnie w
oddziałach, z których każdy mógł liczyć dwa tysiące wojowników. Teraz można było
zauważyć, że Joaosigno w dawnych latach musiał się czegoś nauczyć z europejskiej sztuki
wojennej, w której wyćwiczył swoich ludzi. Zawsze na przemian posuwała się naprzód tylko
połowa wojowników, gdy tymczasem pozostali leżeli w trawie i obserwowali wrogów.
Szyk bojowy białych wyglądał następująco. W środku stała wieża pancerna z karabinem
maszynowym, a Tria prawo wozy, które otaczali peonowie. Na lewo ustawił się kapitan
Artigas ze swoimi jeźdźcami. Doktor otworzył z karabinu maszynowego gwałtowny ogień na
wschodnie skrzydło czerwonoskórych. Gdy Indianie usłyszeli gwizd kul, rzucili się na trawę,
nie mając odwagi iść naprzód. Wówczas kapitan uderzył na nich ze swoją jazdą, jak gdyby
chciał ich zatratować, a doktor tymczasem obrócił wieżę pancerną i rzucił grad kul na
zachodnie skrzydło.
Chiacutak sądził, że nieprzyjaciele mają zamiar zmiażdżyć oba jego skrzydła, a
mianowicie jedno jazdą, a drugie peonami, następnie zaś złamać centrum klinowym
uderzeniem obu grup, których działanie byłoby znacznie wzmocnione karabinem
maszynowym. Z tego też powodu lewe skrzydło cofnął aż do Paat de Piapuk, prawemu zaś,
któremu zagrażał sam straszliwy kapitan dragonów, posłał znaczne posiłki, było bowiem
rzeczą niesłychanej wagi, aby to skrzydło nie zachwiało się i nie dało innym złego przykładu.
Kapitan dał mu dość czasu do wykonania tych ruchów. Gdy spostrzegł, że jego
przypuszczenia się spełniają, kazał swoim ludziom zeskoczyć na ziemię i spoza koni
otworzyć do Indian gwałtowny ogień.
Chiacutak uważał to za znak, że wrogowie tak natknęli na poważny opór, tym bardziej, że
tam właśnie była większa część jego strzelców uzbrojonych w karabiny. Z tego też powodu
począł punkt ciężkości coraz bardziej przesuwać ku wschodniemu skrzydłu. Gdy kapitan
Artigas to spostrzegł, uśmiechnął się z zadowoleniem i kazał swoim jeźdźcom posunąć się
naprzód o dwieście kroków.
Po tej stronie wrzała zacięta walka i bez przerwy grzmiały karabiny Indian, lecz nie
wyrządzały szkód, gdyż ich właściciele nie umieli się z nimi należycie obchodzić. Mimo to
ż
ołnierze udawali, że się boją tej strzelaniny i szli krótkimi skokami naprzód, nie dosiadając
wcale koni. Co więcej, z biegiem czasu, gdy coraz więcej nieprzyjaciół napływało, zatrzymali
się w miejscu i zaczęli się cofać krok za krokiem.
Chiacutak, który w oddali wspiął się na drzewo i stamtąd kierował walką, zauważył
pozorne cofanie się linii nieprzyjacielskich, więc zebrał wszystkie pozostałe siły i rzucił je na
kapitana Artigasa, aby go zmiażdżyć.
Ten na to tylko czekał.
Karabin maszynowy tymczasem bez przerwy ostrzeliwał zachodnie skrzydło Indian, które
według rozkazu kacyka cofnęło się na południe, aż wreszcie znalazło się poza polem ostrzału.
Gdy to się stało, pułkownik dał kapitanowi znak chorągiewką. Ten włożył w usta gwizdek
sygnałowy, po czym żołnierze jego szybko wskoczyli na siodła i cwałem ruszyli do wozu
pancernego, pozostawiając Indian pogrążonych w najgłębszym zdumieniu.
Teraz peonowie popędzili naprzód swoje zaprzęgi i cała karawana ruszyła w drogę mając
w odwodzie dzielnych żołnierzy kapitana Artigasa. Zanim Indianie zdołali zrozumieć manewr
przeciwnika, biali osiągnęli szczęśliwie przełom między Paat de Piapuk i Cerro Cristian.
Teraz znów mieli przed sobą wolną drogę na północ, aż do Cerro San Miguel!
Chiacutak, po raz drugi gorzko zawiedziony we wszystkich swoich rachubach, stracił
zupełnie panowanie nad sobą. W największym wzburzeniu zeskoczył z drzewa i począł
pędzić wszystkich swoich wojowników w ślad za białymi, którzy natychmiast odwrócili się
do walki, skoro tylko zajęli cały przełom.
Teraz wszczęła się zażarta, krwawa i niezmiernie wyczerpująca bitwa. Czerwonoskórzy
ufali swej liczebnej przewadze i sądzili, że wrogowie bronią się tylko pod wpływem
zwątpienia i trwogi. Zachęceni rozkazami swoich wodzów, szturmowali raz za razem linie
obronne białych, którzy leżeli nieruchomo na trawie poza końmi, strzelając bez przerwy.
Była to walka, przypominająca czasy starych konkwistadorów, kiedy to dwudziesto– i
trzydziestokrotnie przeważające siły krajowców uderzały na garstkę śmiałych do szaleństwa
Europejczyków, aby ostatecznie ulec lepszej broni i zgiąć kark pod obce jarzmo.
Także i tutaj dzielność i poświęcenie Indian były bezowocne. Wrogowie nie cofnęli się ani
na krok. Zażarte ataki rozbijały się o żelazny wał luf karabinowych, które siały śmierć i
zagładę w szeregach czerwonych wojowników.
Nic nie zdoła opisać wzburzenia Chiacutaka, gdy jeden posłaniec za drugim przybiegał z
frontu z hiobową wieścią, że tłumy wojowników kładą się pokotem pod strasznym ogniem
białych. W bezsilnej wściekłości oparł się o pień drzewa i zdawało się, że jego nabrzmiały
ż
yły na skroniach pękną lada chwila. Ponure oczy obserwowały obszar płasko snujących się
pampasów. A jednak piorun najstraszniejszego nieszczęścia miał dopiero weń uderzyć!
Gdy kapitan Artigas po kilkugodzinnym boju zauważył w końcu, że ataki nieprzyjaciół
stają się coraz słabsze, począł się zastanawiać, czy nie należałoby zdecydować się na
rozstrzygający cios. Przeważyło ostatecznie zaufanie w wypróbowaną dzielność jego
ż
ołnierzy. Dał znak do ataku.
Jeźdźcy zarzucali karabiny na plecy, błyskawicznie dosiedli koni i z podniesionymi
szablami rzucili się na czerwonoskórych. Ci już od dawna chwiali się pod wpływem trwogi.
Teraz ich męstwo się załamało. Rzucili się do panicznej ucieczki, nie zważając na okrzyki
wodzów.
Daremnie Chiacutak osobiście wybiegł naprzeciw nich, daremnie rozkazał swej gwardii
przybocznej stawić ostateczny opór. Musiał skoczyć za drzewo, aby nie być rozdeptany przez
tłum wojowników, uciekających w szalonej trwodze.
Wreszcie z krwawiącym serem musiał całą sprawę uznać za straconą. Oniemiały z
nadmiernego bólu, schronił się do lasu, otoczony niewielką garstką wiernych mu do
ostatniego tchu wojowników.
R
OZDZIAŁ
XXIV
S
ĄD WOJENNY
Gdy żołnierze wtargnęli do opuszczonego obozu Indian, wstrzymali spienione konie. Dalej
ś
cigać tubylców nie miało żadnego sensu; w ten sposób naraziliby się tylko na wielkie
niebezpieczeństwo. Z tego też powodu zebrali się znowu dokoła swego dzielnego wodza.
— Halo! — krzyknął tenże z dala. — Nie widzieliście gdzieś tego zdrajcy, który zbiegł do
Indian?
Ż
ołnierze zaprzeczyli ruchem głowy.
— W takim razie szukajcie go tutaj w obozie! — rozkazał kapitan. — Możliwe, że
Indianie zapomnieli o nim w popłochu.
Tak też było istotnie. Mr Bopkins skrępowany powrozami, leżał na uboczu pod drzewem i
szczękał zębami ze strachu, przysłuchując się strzałom karabinowym. Gdy ujrzał znów
europejskie twarze, uradował się niezmiernie.
Lecz radość ta znikła niebawem. Żołnierze uwolnili go wprawdzie z więzów, lecz wzięli
go w środek i z groźnymi minami zaprowadzili do kapitana, który zmierzył go surowym
spojrzeniem.
Wahając się między obawą i nadzieją przebył drogę aż do miejsca postoju wozów. Nikt nie
zwrócił się doń z życzliwym słowem. Tutaj zwycięzców powitano radosnymi okrzykami, lecz
jankes wszędzie spotykał się z zimnymi i pogardliwymi spojrzeniami. Obaj inżynierowie i sir
Bendix odwrócili się nawet doń plecami. Co więcej, gdy zamierzał zbliżyć się do swego
wozu, pułkownik Iquite zastąpił mu drogę i rozkazał mu nie ruszać się z miejsca. Nie ulegało
wątpliwości, że także jego towarzysze uważają go za jeńca!
W czasie drogi powrotnej zastanawiał się nieustannie, czy nie będzie najlepiej poprosić
doktora i innych o przebaczenie i w ten sposób naprawić błąd. Lecz teraz, gdy spotkało go to
upokorzenie, ocknęła się w nim duma. Poczuł się nietykalny, jako pełnomocnik Towarzystwa,
więc krzyknął na pułkownika, tocząc groźnie oczyma:
— Ja protestuję, sir, przeciw takiemu postępowaniu! Gdy tylko wrócę do Nowego Jorku,
zażądam przez poselstwo, by pana srogo ukarano!
Pułkownik kazał sobie te słowa przetłumaczyć Jasiowi, który właśnie nadbiegł, wiedziony
nieprzezwyciężoną ciekawością. Następnie, nie mówiąc ani słowa skinął na peonów. W
minutę później Mr Bopkins był na nowo związany. Położono go na ziemi między dwoma
ż
ołnierzami, którzy byli obowiązani go pilnować.
— Takiej bezczelności nie widziałem, jak długo żyję! — zawołał pułkownik, przystępując
do doktora, któremu właśnie kapitan Artigas opowiadał o ostatnich epizodach zwycięskiej
bitwy. — Zaiste, gdybym nie miał szacunku dla samego siebie, kazałbym tego bezczelnego
zdrajcę smagać tak długo, dopóki by nie padł na kolana, błagając o łaskę!
Doktor z przestrachem dowiedział się o nowym wypadku i obawiał się, że obaj oficerowie
stracą resztkę cierpliwości. Lecz kapitan uspokoił go.
— Senor Bergman — rzekł — słowo u mnie nie dym. Ten człowiek tym razem ujdzie z
ż
yciem, chociaż nie zasługuje zupełnie na względy. Lecz pan sam przyzna, że trzeba jednak
go dotkliwie ukarać, aby wreszcie złamać jego zatwardziałość.
Doktor wzruszył ramionami i zamilkł. Spostrzegł, że dalsze prośby nic już nie pomogą.
Nie było obawy, by Indianie mieli znów rozpocząć atak. Przestrach z powodu poniesionej
klęski musiał ich dręczyć jeszcze przez kilka dni. Mimo to trzeba było zachować przezorność
i otoczyć obóz kołem straży, czuwającej nad ogólnym bezpieczeństwem.
Ponieważ tymczasem zapadła ciemność, zapalono ogniska. Znużeni żołnierze położyli się
na ziemię i spożywali wieczerzę.
Po kolacji miano się zająć sprawą Mr Bopkinsa. Wszyscy żołnierze zebrali się razem,
tworząc koło. Następnie pułkownik, jako przewodniczący, kazał przyprowadzić oskarżonego.
Lecz myliłby się ten, kto by sądził, że Mr Bopkins okaże skruszoną minę. Przeciwnie, był
jeszcze bardziej zuchwały, niż kiedykolwiek i ledwie zobaczył doktora, wygłosił gwałtowny
protest, który bezczelnością swoją przewyższał wszystkie dotychczasowe protesty; na koniec
zagroził doktorowi dożywotnim więzieniem.
Ś
wiadkowie tej sceny z zasępionymi minami słuchali tych słów. Tylko doktor podniósł się
z miejsca i oddalił się. Miał nadzieję, że Mr Bopkins skruchą swoją umożliwi mu prośbę o
względy i łaskę. Teraz jednak spostrzegł, że ten człowiek jest już zupełnie stracony i że cała
sprawa musi się potoczyć swoim własnym torem. Mimo to nie chciał być świadkiem
upokorzenia jankesa, dlatego też oddalił się.
Sir Allan poszedł jego śladem. W czasie bitwy złowił jakiegoś nieznanego owada, który
był dlań stokroć ważniejszy, niż dwudziestu Mr Bopkinsów.
Gdy jankes spostrzegł, że obaj panowie się oddalają, sądził, że to jest skutek jego zażartego
protestu i fakt ten wytłumaczył sobie na swoją korzyść. Lecz niebawem miano go
wyprowadzić z błędu. Gdy skończył mówić, pułkownik oświadczył mu przez tłumacza, że
każe mu zakneblować usta, jeśli nie pytany powie jedno choćby słowo.
Mr Bopkins przestraszył się, lecz inni nie troszczyli się o to, a pułkownik zagaił obrady.
Przede wszystkim krótko przedstawił dotychczasowe zachowanie się jankesa, a na jego
ucieczkę do Indian rzucił bardzo niekorzystne światło. Następnie oskarżony musiał wyznać
wszystko, co zdradził Indianom, a obaj inżynierowie w interesie zarówno swoim jak i dr.
Bergmana zażądali spisania protokołu z tych zeznań. Protokół ten miał być bronią w razie,
gdyby South–American–Railway–Company wystąpiła przeciw nim na mocy protestów Mr
Bopkinsa.
Trwało to dość długo, zanim uparty jankes zdecydował się podpisać własnoręcznie
protokół. Ponieważ groźby pułkownika brzmiały prawie jeszcze groźniej niż starego kacyka,
więc zgodził się ostatecznie.
Następnie postawiono pod głosowanie pytanie, co do winy oskarżonego. Jednomyślny sąd
orzekł, że oskarżony jest winny zdrady wojennej i współdziałania w usiłowanym
zamordowaniu wszystkich członków ekspedycji.
Mr Bopkins z rosnącym niepokojem przysłuchiwał się tym mowom. Z poważnych min
sędziów wyczytał, że tym razem nie ma do czynienia z żartami, dlatego też począł próbować
się bronić. Lecz jego wyjąkane słowa nie wzruszyły wcale sędziów i nie było już najmniejszej
wątpliwości, że sprawa jego źle stoi.
Jęcząc i szczękając zębami, czekał końca obrad, które miały rozstrzygnąć kwestię kary.
Jego najczarniejsze obawy spełniły się. Sąd doraźny orzekł wyraźnie i stanowczo, że
należy z nim postąpić jak ze zdrajcą i dezerterem.
Gdy oznajmiono mu wyrok i gdy prysła ostatnia nadzieja, zmiękł jego hardy upór i duma
pełnomocnika Towarzystwa. Padł na kolana, przyczołgał się do obu oficerów i wśród łez
począł ich błagać o łaskę. Niech go raczej zaprzęgną do wozu, jako bydlę pociągowe, on
zniesie wszystko, lecz niech się nad nim ulitują!
Z niezgłębioną pogardą spoglądali oficerowie i żołnierze na tego nędznika wijącego się w
piasku u ich stóp.
— Senores! — zawołał w końcu pułkownik. — Byłoby prawdziwą hańbą dla nas,
gdybyśmy wykonali wyrok sądu doraźnego na tym podłym człowieku! Sąd doraźny
przeznaczony jest dla mężczyzn, a nawet o zdrajcy i szpiegu należy myśleć, że weźmie na
siebie skutki swego czynu. Lecz ten oto człowiek stoi jeszcze niżej niż najpodlejszy zdrajca.
Co więcej, trudno by mi było znaleźć odpowiedni przykład podobnie nędznego tchórzostwa.
Dlatego stawiam wniosek, aby karę zamienić na inną, lepiej odpowiadającą jego
charakterowi. Z własnej woli uczynił się niewolnikiem Indian, a niewolnicy zazwyczaj noszą
piętno swoich panów. Dlatego też niech nosi na sobie piętno tych czerwonych drabów, tym
bardziej, że uczynił się dobrowolnie ich sprzymierzeńcem i podżegał ich przeciwko nam!
Szmer zadowolenia przebiegł przez szeregi żołnierzy. Niektórzy tylko starali się upierać
przy karze śmierci.
Skoro Mr Bopkins spostrzegł ten nagły zwrot, wydał głośny okrzyk radości, po czym
przyczołgał się na kolanach do tych niewielu, którzy upierali się przy wyroku. Ci jednak, gdy
się do nich zbliżył, ze wzgardą kopnęli go nogą. Ostatecznie jednogłośnie przyjęto wniosek
pułkownika.
Ponieważ Chiacutak właściwie należał do Caduvrów, przeto postanowiono zdrajcę
napiętnować znakami tego szczepu. Mr Bopkinsa wzięto w środek koła i posadzono na pęku
chrustu. Dwaj peonowie przytrzymali go mocno, trzeci zaś ogolił mu brodę i brwi niezbyt
ostrą brzytwą. Delikwent towarzyszył tej operacji bardzo wyrazistą grą twarzy, lecz nie
odważył się stawiać oporu z obawy, by sędziowie jeszcze bardziej się nie rozgniewali.
Z kolei miał otrzymać osobliwy tatuaż Caduvrów. Penowie spalili nad ogniem kawałek
sadła tapira, po czym tłustą sadzą umieścili w słynnym cylindrze, który Jaś uratował i oddał
prawowitemu właścicielowi. Po zmieszaniu sadzy z oliwą, jeden z żołnierzy, znający się na
rzeczy, pomalował jankesowi pierś, ramiona i twarz przerażającymi ornamentami, ku
nieopisanej wesołości wszystkich widzów.
Gdy Mr Bopkinsowi na koniec przylepiono pęk piór za uszami, wsadzono mu przemocą
reprezentacyjny cylinder na głowę. Teraz jankes mógł udać się bez przeszkód do swego wozu
wśród hałaśliwego śmiechu wszystkich obecnych, których gniew z powodu zdrady już minął.
Nie próbujemy nawet opisać, wśród jakich uczuć i myśli zacny Mr Bopkins spędził noc. Nie
zMrużył wcale oka aż do rana i życzył sobie, aby słońce nie wzeszło, zanim nie uwolni się od
niepożądanych ozdób. W każdym razie poprzysiągł sobie, że nie prędzej opuści wóz, aż
odzyska swój dostojny wygląd.
Nagle pojawił się w jego wozie Jaś. Dzielny ten chłopiec wciąż jeszcze czuł się winnym
wobec jankesa z powodu mrówek. Poprzedniego dnia z cichym współczuciem przypatrywał
się, jak go karano. Tej karze nie mógł przeszkodzić, choć w gruncie rzeczy uznawał, że jest
słuszna. Teraz jednak, gdy wszystko minęło, postanowił dopomóc upokorzonemu
człowiekowi.
Wśliznął się do jego wozu i przede wszystkim starał się pocieszyć go w strapieniu.
Następnie przyrzekł mu, że zadba o środek, przy pomocy którego można będzie usunąć
rysunki z piersi, ramion i twarzy.
Poszukawszy swego serdecznego przyjaciela Johna, Jaś poprosił go o flaszkę terpentyny,
którą sir Bendix miał w swej skrzyni z chemikaliami. Wróciwszy z nią do Mr Bopkinsa,
począł go oczyszczać.
Po dwugodzinnej pracy sadza ustąpiła prawie zupełnie. Jaś oczyścił także cylinder, chociaż
ten utracił już prawie zupełnie swoją pierwotną elegancję.
W ten sposób zniknęły przynajmniej duchowe cierpienia jankesa. Lecz ich miejsce zajęły
fizyczne dolegliwości. Terpentyna, którą Jaś nacierał skórę, wywołała bolesne swędzenie,
tym trudniejsze do zniesienia, że tego dnia słońce zabłysło na niebie w pełnej okazałości. Z
tego też powodu Mr Bopkins siedział w wozie znękany i milczący. Gdy później przyszedł doń
doktor, aby go pocieszyć, odpowiedział mu niechętnym pomrukiem. Krótko mówiąc, nie
myślał już wcale ani o protestach ani o zastrzeżeniach.
R
OZDZIAŁ
XXV
N
A ŚMIERĆ I ŻYCIE
Aby wykorzystać pomyślny czas po rozbiciu Indian, doktor kazał zwinąć obóz i rozpocząć
dalszy marsz.
Niestety, znów się pojawiły gęste puszcze. Lecz zanim zaczęła się walka z nimi, dzielnym
ż
ołnierzom ukazał się w oddali radosny i niezmiernie piękny widok. Na północy, ponad
ciemną zielenią lasów, sterczał nagi wierzchołek skalny, podobny do piramidy, wznoszącej
się wśród piaszczystej równiny. Był to Cerro San Miguel, cel wyprawy.
Odległość do tego punktu mogła w prostej linii wynosić jeszcze trzydzieści kilometrów.
Ten kawał drogi był bardzo trudny do przebycia. Kraina była pokryta niezmiernie bujną
roślinnością. Aby otworzyć drogę wozom, trzeba było obalać stare pnie drzew i przecinać
niezliczone zwoje lian. Piły i topory ustawicznie pracowały w gęstwinie. Teraz dopiero nasi
podróżnicy mogli w całej pełni ocenić straszną klęskę, jaką ponieśli Indianie. Gdyby nie ta
klęska, ekspedycja nigdy nie mogłaby się zagłębić w lasy w obecności silnych
nieprzyjacielskich oddziałów. Musiałaby załamać się mimo swoich repetowanych karabinów
i wozu pancernego. W obecnych jednak okolicznościach Chiacutak dopiero po upływie trzech
lub czterech dni mógł zebrać rozproszone oddziały i ściągnąć niezbędne posiłki. Z tego też
powodu nie był w stanie skorzystać z jedynej sposobności, która mogła wyrównać różnicę
uzbrojenia po obu stronach.
Biali pracowali dniem i nocą, wreszcie czwartego dnia dotarli do otwartej płaszczyzny,
która się słała aż do Cerro San Miguel. Ten miał kształt regularnego stożka i był pokryty
wątłą trawą, która nie mogła bujnie się rozwinąć na skalistym podłożu.
— Teraz jeszcze dwa dni — zawołał doktor na ten widok — a moja maszyna będzie na
szczycie! Wówczas może się zjawić nie pięć tysięcy ale pięćdziesiąt tysięcy
czerwonoskórych!
— Caramba! — krzyknął zdumiony pułkownik. — Pańska maszyna ma wartość całego
korpusu armii! Muszę się przekonać na własne oczy, senor Bergman, zanim będę mógł w to
uwierzyć!
Doktor nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się tajemniczo.
Ponieważ wszyscy byli mocno znużeni, dlatego jeszcze przed południem rozbito obóz,
który leżał mniej więcej pośrodku między puszczą a Cerro San Miguel. Wszyscy byli w
radosnym usposobieniu. Gdy nastał gorący i pogodny wieczór, dały się słyszeć wesołe
piosenki kastylijskie.
Najszczęśliwszy ze wszystkich był stanowczo sir Bendix. Miał bardzo bogaty zbiór
owadów, a do stu nowoodkrytych gatunków zabrakło mu tylko jednego!
Następny dzień miał przynieść poważny zwrot w położeniu naszych podróżników.
Karawana nie była jeszcze nawet od godziny w drodze, gdy nagle nadjechał na koniu jeden
z żołnierzy i oznajmił, że lasy znów ożyły. On sam i jego towarzysz w różnych punktach
zarośli widzieli indiańskich szpiegów. Towarzysz jego pozostał, aby dalej obserwować
czerwonoskórych.
Wkrótce na spienionym rumaku nadjechał drugi wywiadowca z podobną wieścią. Po
dziesięciu godzinach jeden z peonów przyniósł zupełnie pewną wiadomość, że Indianie znów
gotują się do walki. Na zachodzie odkrył wielkie oddziały czerwonoskórych, którzy zbliżali
się pospiesznym marszem.
— Teraz trzeba zwyciężyć albo zginąć — rzekł doktor do obu oficerów. — Chiacutak
wyciągnął odpowiednie wnioski z ostatniej walki i teraz wraca z podwójną lub potrójną siłą.
Za pierwszym razem mogliśmy się obronić przed hordą Indian, lecz tym razem oni nas
zgniotą, jeśli na czas nie uda się nam umieścić mojej maszyny na szczycie góry.
— Czy to konieczne? — spytał pułkownik.
— Bezwarunkowo! Tutaj na równinie może rozwinąć zaledwie setną część swej siły i
byłaby tylko kosztowną zabawką.
— Hm — Mruknął pułkownik — to zadanie nie lada, wtoczyć ją na Cerro! Nachylenie
stoku wynosi jakieś czterdzieści stopni! Konie nam padną z nadmiernego wysiłku.
— Gdyby nawet sto koni miało paść, maszyna musi się znaleźć na szczycie! —
zdecydowanym głosem rzekł doktor. — A stanie się to jeśli pan będzie przez jakiś czas
trzymał Indian w przyzwoitym oddaleniu. Niech mi pan dopomoże tylko w tym ostatnim
wypadku !
— Jak długo senor Bergman? — spytał kapitan Artigas.
Doktor zastanawiał się przez chwilę.
— Najmniej dwanaście godzin — rzekł. Nieustraszony żołnierz zmarszczył czoło.
— Pan nie żąda drobnostki, senor — zawołał. — Gdybyśmy mieli przynajmniej suchą porę
roku! W takim wypadku moglibyśmy podpalić pampasy i tym sposobem przepłoszyć
czerwonoskórych. Lecz obecnie trawy są soczyste i na próżno tylko psulibyśmy zapałki. W
obecnych warunkach walka przeciągnęłaby się aż do nocy i dopiero wtedy przegralibyśmy.
Czerwonoskórzy całymi tuzinami czołgaliby się wśród wysokiej trawy i uderzyliby na nas,
zanim zdołalibyśmy podnieść ramię do obrony.
— Nie ma nawet chrustu — biadał pułkownik — którego ogień mógłby nam dostarczyć
niezbędnego oświetlenia! Nie mam nadziei, by wynik mógł być szczęśliwy!
Kapitan Artigas mężnie i dumnie podniósł głowę.
— Co do nas, uczynimy wszystko co możliwe, aby jak najdłużej powstrzymać
nieszczęście. Może pan na to liczyć, senor Bergman!
— Jestem o tym najgłębiej przekonany — odparł doktor i serdecznie uścisnął dłonie obu
ż
ołnierzom. — Prócz tego może uda mi się usunąć pańską troskę co do oświetlenia.
— Tym lepiej! — rzekli obaj żołnierze. — A teraz niech pan nam powie, na co mamy
głównie zwracać uwagę.
— Indianie przede wszystkim nie śmią zawładnąć szczytem góry.
— To wiemy.
— Prócz tego dziś rano wysłałem jednego żołnierza do podnóża góry, który mi przyniósł
upragnioną wiadomość, że tam jest małe rozlewisko. Musimy więc zapewnić sobie połączenie
między tym rozlewiskiem a szczytem, tak długo przynajmniej, dopóki balon nie zostanie
napełniony.
— Rozumiem — odparł kapitan Artigas. Skoro zatem balon wzniesie się w powietrze,
możemy w razie niebezpieczeństwa porzucić nawet wóz pancerny?
— Możecie to uczynić, gdyż wówczas amunicja będzie prawdopodobnie zupełnie
wyczerpana. Obawiam się w ogóle, że nasze zapasy amunicji są zbyt skąpe.
— To prawda, niestety — potwierdził kapitan. — Tam na dole, koło Cerro Cristian,
strzelaliśmy zanadto w powietrze, aby nastraszyć Indian, stąd też musimy oszczędnie się
obchodzić z tymi kilku ładunkami, które nam pozostały. Lecz nie troszcz się, kochany
doktorze, o te drobnostki. Staraj się tylko, aby maszyna wydostała się na szczyt, o innych
sprawach my już pomyślimy.
Podali sobie jeszcze raz dłonie. Było to nieme przyrzeczenie, że każdy z nich wytrwa do
ostatniego tchu na swoim stanowisku, a także, że jeden pokłada w drugim bezgraniczne
zaufanie. Następnie rozeszli się i każdy udał się do swojej pracy.
Kapitan Artigas zwołał swoich żołnierzy i w krótkich słowach przedstawił im obecne
położenie, jak również zadanie, które mają spełnić. Następnie ruszył w drogę na czele swej
kolumny jeźdźców, aby powstrzymać napór Indian. Po upływie pół godziny pozostali
usłyszeli w zachodniej i południowej stronie żywy ogień karabinowy. Mr Bopkins pod
wpływem zniechęcenia do świata i do ludzi pojechał naprzód i siedział właśnie samotnie na
szczycie Cerro San Miguel. W oddali widział zwinne postacie, które się wzajemnie ścigały.
Potyczka jazdy trwała.
Pułkownik dojechał tymczasem do rozlewiska i ustawił wozy w kształcie koła. Tylko
maszyna dra Bergmana pozostała na zewnątrz. Wóz z balonem stał tuż nad wodą.
Pozostało trzydziestu żołnierzy, którzy mieli pomagać peonom. Pułkownik kazał im zsiąść
z koni i wykopać dookoła wozów podwójny pierścień rowów strzeleckich.
Tymczasem peonowie sprzęgli podwójny szereg koni i popędzili je na szczyt Cerro San
Miguel i z powrotem na dół, aby je zapoznać z zadaniem. Chodziło o to, aby w najważniejszej
chwili nie zaczęły się płoszyć i stawać dęba. Gdyby kosztowna maszyna się przewróciła,
mogłaby się tak uszkodzić, że stałaby się zupełnie nieużyteczna. A w tym wypadku los
ekspedycji byłby przypieczętowany.
Zaprzężono konie do wozu. Początkowo szły pampasem, a potem poczęły się wspinać po
stromym stoku na szczyt Cerro San Miguel. Droga nie była tu wprawdzie zbyt wyboista, lecz
wóz kołysał się silnie wskutek szybkiego ruchu. Doktor, który przypatrywał się temu z dołu,
obawiał się przez chwilę, że jego maszyna się wywróci i rozbije w drzazgi. Lecz właśnie to
szarpanie uchroniło ją od upadku i na koniec szczęśliwie dostała się na szczyt.
Doktor wraz z dwoma inżynierami przybiegł szybko i odśrubował boczne, drewniane
ś
cianki, które zakrywały maszynę. Zbadał jej wnętrze, lecz nie odkrył nic podejrzanego.
Teraz chodziło o to, aby pomocnikom objaśnić wynalazek.
Tymczasem Jaś i sir Bendix zajęci byli inną robotą. Zbudowali latawiec, który był większy
i lżejszy, niż poprzedni. Po chwili przyszedł do nich doktor i przymocował druty.
Po upływie godziny zerwał się wiatr, dość silny, aby móc unieść latawiec w powietrze. W
międzyczasie linia bojowa zbliżyła się do góry. Było rzeczą widoczną, że żołnierze zmagają
się z przeważającymi siłami i pod ich naporem musieli się cofnąć.
Doktor idąc powoli na szczyt, kilkakrotnie z głęboką troską spojrzał na walczących. Lecz
na razie nie mógł przyjść im z pomocą. Całą uwagę skupił na latawcu, którego sznur druciany
trzymało w ręku kilku peonów, stojących na szczycie góry. Doktor kazał im drut przywiązać
do tylnego koła wozu, po czym połączył przewód z telegrafem iskrowym. Następnie usiadł na
krzesełku polowym i drżącymi ze wzruszenia rękami nadał w przestworza następującą
depeszę:
— Dotarliśmy szczęśliwie na szczyt Cerro San Miguel. Czy może pan wysłać mi prąd?
Upłynęła długa jak wieczność minuta, po czym przyszła odpowiedź:
— Wszystko gotowe. Za pięć minut służę! Głośny okrzyk radości wydarł się z piersi
inżynierów, kamień młyński spadł z ich serc!
Doktor szybko przyśrubował przewody do innych części maszyn. Następnie oczy
wszystkich z wytężeniem poczęły obserwować skalę woltomierza.
Po chwili wskazówka poruszyła się i po kilku wahaniach stanęła na cyfrze pięciu tysięcy.
Obaj młodzi inżynierowie ze zdumieniem spojrzeli na szefa. Ten uśmiechnął się spokojnie
i rzekł: — Tak jest istotnie, jak przypuszczałem. Nasz aparat jest za skromny, aby chwytać
całą wysłaną nam energię. Lecz to, czego dostarcza, wystarczy, aby wytworzyć wodór dla
naszego balonu. Balon uniesie w powietrze specjalnie skonstruowany aparat, który dostarczy
mi dość silnego prądu dla moich celów.
Po tych słowach otworzył dolną komorę wozu i wydobył zwój kabli, których koniec
przymocował do aparatu. Następnie zwój potoczył się po stoku góry i zatrzymał się u jej
podnóża. Doktor udał się tam i drugi koniec kabla przyśrubował do aparatu, rozkładającego
wodę na pierwiastki, który natychmiast zaczął pracować. Wodór potężnymi falami począł się
podnosić i napełniać balon, który pęczniał i wzdymał się coraz bardziej.
Był czas najwyższy! Bój już się toczył w pobliżu!
Trzydziestu peonów, którzy się połączyli ze swoimi towarzyszami, zostało przyjętych z
entuzjazmem, jako posiłki niezmiernie pożądane.
Indianie rzucali się raz za razem do szturmu, nie troszcząc się ogromnymi stratami,
wyrządzanymi kulami żołnierzy kapitana Artigasa. Ich niesłychane męstwo i pogarda śmierci
napełniała zdumieniem nawet samego kapitana. Jego ludzie byli już w najwyższym stopniu
wyczerpani, więc pytał się samego siebie, jak długo jeszcze mogą stawiać opór.
Lecz jeszcze raz można było przerwać bitwę. Czerwonoskórzy wojownicy dostali się w
pole ostrzału karabinu maszynowego. Pułkownik, który siedział na wieży pancernej, lepiej
umiał ocenić przewagę takiej świetnej broni niż doktor. Jego sokole oko poznało natychmiast
słabe miejsce w szeregach strzelców, więc skierował tam ogień, aby nie dopuścić do
przełamania linii. Walka toczyła się w ten sposób bez rozstrzygnięcia aż do południa.
A teraz w kilku słowach wyjaśnimy konstrukcję maszyny doktora.
Słynny fizyk Hertz wykazał, jak wiadomo, że każde wyładowanie elektryczne jest
punktem wyjścia dla fal, które rozchodzą się w przestrzeni, jak fale świetlne. Próby, związane
z tym odkryciem, umożliwiały na przełomie XX wieku wynalezienie aparatu do telegrafii
bezprzewodowej.
Wielu ludzi żywiło na tej podstawie nadzieję, że niebawem będzie można wysyłać do
odległych miejscowości energię elektryczną bez pośrednictwa metalowych przewodników.
Lecz do tego była jeszcze daleka droga. Dużo wody upłynęło, zanim uczony niemiecki dr
Bergman zdołał wynaleźć sposób przenoszenia prądu o wysokim napięciu. Ten genialny
wynalazek postanowił wykorzystać przy budowie linii kolejowej Matto Grosso Plata.
Obfite zasoby wodne prowincji boliwijskiej Cochabamba zamieniono w energię
elektryczną i skierowano na jeden ze szczytów górskich Santa Cruz.
Tutaj zamieniono ją według systemu dra Bergmana w prąd o niezwykle wysokim napięciu,
którego fale za pomocą specjalnie skonstruowanych reflektorów wysyłano dalej w kierunku
Cerro San Miguel, gdzie maszyna dra Bergmana wytwarzała równoległy prąd o niesłychanej
sile. Maszyna ta składała się przede wszystkim z odbieracza, który chwytał wysłaną mu
energię. W drugiej części maszyny, w transformatorze, energia ta, według potrzeby, mogła się
przemienić w prąd o wysokim napięciu albo też w trzeciej części ulec dalszej przemianie,
która właśnie dowodził, jak cudowny i genialny był wynalazek dra Bergmana. Działanie tej
trzeciej części poznamy niebawem.
R
OZDZIAŁ
XXVI
C
ZARODZIEJSKIE ŚWIATŁO
Wróćmy do ludzi, którzy stali dokoła balonu, obserwując niecierpliwie, jak się jego
powłoka powoli napełnia. Gdy ciemności zapadły był zaledwie do połowy napełniony i trzeba
było czekać co najmniej dwie godziny, zanim będzie gotowy do napowietrznej podróży. W
każdym razie doktor mógł już teraz dopomóc nieco znużonym obrońcom obozu. Wrócił na
szczyt Cerro San Miguel i część prądu wpuścił do reflektora, który był umieszczony na
przedniej części maszyny. Działanie było prawie natychmiastowe.
Chiacutak umyślnie nie rozpoczął ataku od razu wszystkimi siłami. Wiedział, że jego
wojownicy niewiele wskórają wobec dalekosiężnych karabinów białych, jak długo ci mogą
spokojnie i bez przeszkody celować. Z tego też powodu postanowił w miarę możliwości
znużyć wrogów. W nocy mógł swoje rezerwy rzucić na wycieńczonych żołnierzy, którzy w
ciemnościach nie będą w stanie odróżnić celu, a tym samym muszą szybko ulec w walce
wręcz.
Skoro słońce skłoniło się ku zachodowi, obaj inżynierowie spostrzegli ze szczytu góry, że
z ciemnych głębin lasu wyłaniają się przerażająco wielkie tłumy, które biegną cwałem w
kierunku pola walki. Lecz w tym momencie wmieszał się doktor, który przeczuł tego rodzaju
rozwój wypadków i puścił w ruch reflektor.
Indianie, którzy byli już pewni zwycięstwa, spostrzegli nagle z przerażeniem oślepiający
stożek światła, które oświetlało olbrzymie przestrzenie równiny. W zabobonnym strachu
wyobrazili sobie, że jakiś przepotężny demon przyszedł z pomocą białym wrogom. Ogarnęło
ich straszliwe przerażenie. W dzikim popłochu, w bezładnym chaosie, poczęli uciekać na
wszystkie strony. Ogień białych, który osłabł, teraz wzmógł się znacznie i raził szczególnie
tych, którzy właśnie się znajdowali w oświetlonym polu.
Przez jakiś czas zdawało się, że sam reflektor starczy, by wszystkich Indian zmusić do
ucieczki. Lecz Chiacutak nie dał się tak łatwo oszukać, a ponieważ kapitan Artigas nie mógł
ze swoimi znużonymi żołnierzami go ścigać, udało mu się znów zebrać swoje zastępy.
Głucho zagrały w oddali rogi, w które stary kacyk kazał dąć, aby swoim wojownikom
oznaczyć punkt gdzie się mają zebrać. Za pomocą gróźb i zachęcających mów udało mu się
opanować ich trwogę i nakłonić do odwrotu. Co więcej umiał nawet znaleźć wyjaśnienie dla
tego niesamowitego światła, które czerwonoskórzy przynajmniej częściowo pojęli.
To zmniejszyło ich niewiarygodną trwogę. Wkrótce zdołali nawet wykorzystać pewną
okoliczność. Oto zauważyli, że ogień nieprzyjaciół skierowany jest tylko na te oddziały, które
stoją w świetle; ci wojownicy musieli się rzucić na ziemię, chcąc ujść morderczym kulom,
gdy tymczasem ich towarzysze, znajdujący się w ciemnościach, mogli bez przeszkód
posuwać się naprzód.
To było powodem, że żołnierze, którzy już z ulgą odetchnęli, ujrzeli nagle znów wrogów
tuż przed sobą, więc musieli, zaciskając zęby, nabijać karabiny i strzelać, a także coraz dalej i
dalej cofać się; bardziej węższe stawało się ich koło.
Wreszcie wycofali się aż do rowów strzeleckich. Doktor już nie miał potrzeby poruszać
reflektora. Mały obóz leżał w środku koła świetlnego u stóp góry, a dokoła było pole ostrzału,
oświetlone na przestrzeni trzystu kroków.
Osobliwą i dla obu oficerów wprost niezrozumiałą okolicznością było to, że
czerwonoskórzy całą swoją wściekłość skierowali przeciwko wozom u podnóża góry, a o łup
na szczycie góry zdawali się zupełnie nie troszczyć. Gdyby ze wszystkich stron zaatakowali
górę, byłoby dla obrońców mimo całego męstwa niemożliwą rzeczą utrzymać się na dole nad
rozlewiskiem.
Powód był dwojaki.
Przede wszystkim Indianie mimo wyjaśnień wodzów nie dowierzali reflektorowi i nie
mieli ochoty się przekonać, czy ten płomień zapaliły ręce ludzi czy demonów. Chiacutak zaś
z drugiej strony tym razem nie miał jeńca który by mu zdradził słabe strony przeciwników.
Ponieważ wiedział doskonale, jak niebezpieczny jest balon i zauważył, że ta latająca kula na
nowo jest napełniona, doszedł do przekonania, że w razie jej zniszczenia nieprzyjaciele muszą
bezwarunkowo zginąć.
Z tego też powodu rozpoczął generalny atak na wozy.
Na razie położenie białych było krytyczne. Żołnierze niedługo jeszcze bronili się z rowów
strzeleckich, gdy nagle, karabin maszynowy zamilkł, bo zabrakło amunicji. Indianie
podsunęli się tak blisko, że strzałami razili już konie, stojące poza wozami. Ranne zwierzęta
rzucały się jak szalone i szerzyły wśród pozostałych popłoch. Ludzie stojący dokoła balonu
obawiali się ustawicznie, by nie zostali stratowani kopytami.
Wówczas jeden z inżynierów zdecydował się przerwać wytwarzanie wodoru, chociaż
balon był dopiero w jednej trzeciej napełniony. Powiedział sobie, że w tym stanie może
wysłać w górę przynajmniej odbieracz fal elektrycznych i utrzymać go przez kilka godzin,
gdy tymczasem byłoby rzeczą nader wątpliwą, czy zdołaliby go zanieść na górę, gdyby
jeszcze dłużej pozostali na tym miejscu.
Inżynier zawiadomił o tym pułkownika i skinął na peonów, aby balon wynieśli na
wysokość góry. Ci byli już wyćwiczeni w tym i z zimną krwią wytrawnych robotników
przystąpili do pracy.
Ledwo czerwonoskórzy spostrzegli, że owa straszliwa latająca kula lada chwila może im
uciec, z dzikim rykiem rzucili się na rowy strzeleckie.
Kapitan Artigas szybko wezwał do odwrotu swoich żołnierzy, którzy cofnęli się za ,wozy,
skąd mogli się bronić przed napierającą falą nieprzyjaciół. Dowódca ich zdawał sobie
doskonale sprawę, że ten ostatni szaniec może się utrzymać tylko kilka Szybko kazał odsunąć
kilka wozów. Wówczas jego żołnierze się cofnęli i batami uderzyli konie, które skoczyły w
wyłom. Rozjuszone zwierzęta rzuciły się na Indian, którzy właśnie atakowali z ogłuszającym
wrzaskiem radości, pewni zwycięstwa. W następnym momencie dokoła wozów utworzył się
rozszalały chaos spłoszonych koni i wrzeszczących, biadających lub przeklinających ludzi.
Nie można sobie wyobrazić nic dzikszego i bardziej przerażającego.
Dla białych była to niezmiernie oczekiwana pauza, mogli bowiem tymczasem pobiec za
balonem, który dotarł już do polowy wysokości Cerro San Miguel. Tutaj przystanęli, aby
przyjąć Indian, jeśli tylko ochłoną z przerażenia i znów rzucą się naprzód do ataku.
Lecz ta przerwa trwała dłużej, niż się spodziewali. Indianie przede wszystkim rzucili się na
wozy i zapasy pozostawione przy rozlewisku i jak szaleńcy poczęli wszystko rozbijać. Nawet
ż
elazne płyty wagonu pancernego poczęły ustępować pod ich wściekłymi ciosami. Dopiero
gdy Chiacutak wysłał posłańca, który ich surowo zgromił z powodu zwłoki, przypomnieli
sobie właściwe zadanie i zaczęli atakować stok góry.
Balon tymczasem szczęśliwie dostał się na szczyt góry. Doktor z westchnieniem ulgi
przymocował do dolnego pierścienia siatki, aparaty odbiorcze. Lina poczęła się szybko
odwijać od kołowrotka. Balon wzbił się w przestworza i wkrótce nie można go było odróżnić
od zachmurzonego nieba.
Teraz doktor dał umówiony sygnał. Wszyscy dzielni obrońcy, ledwo dysząc ze znużenia,
rzucili się na ziemię na płaskim szczycie góry. Lufy ich karabinów sterczały nad stromym
zboczem. Huknęły wystrzały. Amunicja była już na wyczerpaniu, co więcej, niektórzy z
dzielnych żołnierzy, wystrzeliwszy ostatnią kulę, trzymali w garści ciężki pałasz, chcąc życie
sprzedać jak najdrożej.
Lecz los miał im oszczędzić tej ostatniej, strasznej walki.
Ledwie odwinęła się zupełnie lina na której się unosił balon, gdy nagle doktor zamknął
dźwignię, łączącą przewodniki odbieracza z maszyną. Następnie trzej inżynierowie znów
pochylili swe głowy nad woltomierzem, którego wskazówka szybko poczęła się posuwać, aż
wreszcie stanęła na cyfrze sto tysięcy. Maszyna skoncentrowała w sobie prawie całą tę
potężną energię elektryczną, którą wysłano z Andów!
Dr Bergman szybko zamknął i otworzył kilka innych dźwigni i zasuwek. Wówczas ze
ś
rodka tajemniczego wozu wysunął się w górę pewnego rodzaju maszt żelazny, który na
szczycie miał ołowiany cylinder o średnicy dwudziestu centymetrów i potrójnej długości.
Cylinder ten unosił się na wysokości mniej więcej dwudziestu metrów ponad wozem. W
ś
rodku biegł dokoła otwór szerokości palca, z którego strzelały jaskrawe promienie świetlne.
Zdawało się, że we wnętrzu podwójnego cylindra znajduje się potężna lampa łukowa,
której oślepiająca jasność rozlewa się na wszystkie strony w kształcie kręgu.
Kręcąc śrubą, można było otwór w cylindrze zniżyć, skutkiem czego z kręgu świetlnego
powstał stożek światła, którego promienie padały dokoła na stoki góry, gdy tymczasem ludzie
na szczycie góry byli pogrążeni w ciemnościach.
Teraz doktor rozejrzał się uważnie dokoła, chcąc się przekonać, czy któryś z jego ludzi nie
został porażony światłem. Dopiero gdy się pod tym względem uspokoił, krzyknął do nich
silnym głosem:
— Nie ruszajcie się z miejsca, jeśli wam życie miłe!
Po tych słowach nacisnął jakąś sprężynę w maszynie. Oślepiający stożek świetlny znikł,
lecz na jego miejscu poczęła działać jakaś tajemnicza siła, tak straszna, że nadsłuchującym
ludziom krew ścięła się prawie w żyłach.
Reflektor jeszcze oświetlał znaczną część stoku góry, więc można było spostrzec, że
Indianie już przebyli dwie trzecie tej przestrzeni. Nagle ci, co byli na przedzie jak gdyby
nadnaturalną siłą porażeni, wyciągnęli w biegu zdrętwiałe ramiona i runęli na ziemię. W
następnej sekundzie biegnących poza nimi, spotkał taki sam los — a potem jeden szereg
Indian za drugim padał pokotem, aby się już więcej nie podnieść. Coraz dalej i głębiej biegła
ta potworna, niewidzialna potęga, która gasiła wszelkie życie. Dosięgła podnóża góry, a
potem poczęła szaleć na równinie, posuwając się coraz dalej. Oślepiający blask reflektora
pozwalał widzom obserwować straszliwe skutki nieznanej siły.
Jeszcze nie upłynął nawet kwadrans, a zdawało się, że na równinie ani jeden czerwony
wojownik nie pozostał przy życiu. Leżeli oni w okropnym bezładzie porozrzucani na stoku
góry i na pampasie. Broń wypadła z ich rąk. Tam, gdzie niedawno rozlegały się radosne
okrzyki zwycięstwa, teraz panowało milczenie śmierci.
— Straszne! — wykrzyknął pułkownik i z przerażeniem spojrzał na człowieka, który
jednym poruszeniem sprężyny mógł zabić tysiące ludzi.
Kapitan Artigas i inni byli niemniej wstrząśnięci tym okropnym zjawiskiem.
— Uspokójcie się, moi panowie! — zawołał doktor z pogodnym uśmiechem na ustach. —
To wszystko nic nie zaszkodzi naszym czerwonym przyjaciołom. Oni są tylko porażeni na
przeciąg kilku godzin, zależnie od tego, czy znajdowali się bliżej czy dalej od mej maszyny.
— Dzięki Bogu, że pan nas tym pocieszył — odparł pułkownik, ścierając sobie zimny pot
z czoła. — Jestem wprawdzie starym żołnierzem, lecz tego straszliwego kwadransa nie
zapomnę nigdy!
— Ma pan słuszność — rzekł kapitan Artigas. — Jestem przyzwyczajony od młodości do
walk i bitw, przeżyłem dużo okropnych chwil w niezliczonych wyprawach na Indian, ale ten
widok był niemożliwy do zniesienia nawet dla zahartowanych wilków z pampasów! Ludzie
padali, jak kłosy pod kosą żniwiarza, a przy tym tak cicho, tak bez widocznej przyczyny, jak
gdyby sąd ostateczny nastał! Niechże pan nam wreszcie wyjaśni, co jest przyczyną tego
przerażającego zjawiska. Może pan nam to śmiało powiedzieć, bo nie sądzę, by obecnie
ktokolwiek odważył się nie dowierzać pańskim słowom i wątpić w pański geniusz.
— O, proszę bardzo, niech mnie pan nie zawstydza! — odparł doktor. — Wpadłem tylko
na dobry pomysł, na który stu innych ludzi łatwo mogło wpaść. Wyjaśnienie jest bardzo
proste.
Opisał swoją maszynę i jej działanie, co już znamy, po czym tak mówił dalej:
— Jeśli otrzymaną energię skieruję do trzeciej części mej maszyny wówczas wynaleziona
przeze mnie lampa na szczycie masztu może wytwarzać albo zwyczajne białe światło albo też
według życzenia pewnego rodzaju czarne promienie o niezwykłych właściwościach, do
których odkrycia doszedłem na podstawie następującego rozumowania. Dawno już
spostrzeżono, że długotrwałe oświetlanie za pomocą lampy łukowej wywołuje niekiedy —
podkreślam: tylko niekiedy! — ciężkie zapalenie oczu lub nawet uszkodzenie mózgu.
Zazwyczaj przypisywano działanie to okoliczności, że owe lampy łukowe wysyłają
szczególnie wielką ilość fioletowych i ultrafioletowych promieni, które wywołują znaczne
przemiany chemiczne. Lecz te promienie właściwie tylko niszczą tkanki organiczne,
podobnie jak promienie Röntgena, tak, że mi nie wystarczały do bezpośredniego wyjaśnienia
owych porażeń mózgowych i nerwowych. Zarazem uderzyło mnie to, że małe żyjątka, np.
mrówki, okazują osobliwy niepokój we fioletowym świetle i zdawało mi się, że to musi mieć
przyczynę nie tylko chemiczną ale i fizjologiczną.
Nagle sir Allan sięgnął szybko ręką do kieszeni i wydobył swój obszerny notes.
Dotychczas dość obojętnie przysłuchiwał się wyjaśnieniom doktora, lecz gdy teraz kolej
przyszła na owady, uczuł nagle nieprzezwyciężone zainteresowanie dla odkrycia dra
Bergmana i począł spiesznie pisać w swej książeczce.
Gdy dr Bergman spostrzegł ten niespodziewany zapał, lekki uśmieszek przesunął się po
jego ustach i tak mówił dalej:
— Rozpocząłem długie i żmudne badania nad najrozmaitszymi źródłami światła i po
wieloletnich trudach udało mi się wykazać, że owo porażenie systemu nerwowego występuje
wskutek domieszki pewnych obcych ciał w błękitnym świetle. Lecz nie tylko to!
Skonstruowałem aparat, a jeśli wolicie to lampę, która wytwarzała wyłącznie tylko promienie,
działające na system nerwowy. Przy silnym prądzie elektrycznym promienie te były tak
intensywne, że mogły system nerwowy człowieka i wielkich ssaków na miejscu obezwładnić,
a przy dłuższym działaniu zupełnie zniszczyć i sprowadzić śmierć. Stąd też ostrzegałem
panów, abyście się spokojnie zachowywali.
Spośród przysłuchujących się tylko dwaj asystenci byli dość wykształceni, aby te
wyjaśnienia należycie zrozumieć. Inni z podziwem potrząsali głowami, a wśród peonów i
ż
ołnierzy niektórzy może nawet uważali doktora za potężnego czarodzieja, którego rozkazów
słuchają piekielne moce.
Dr Bergman przerwał działanie lampy w ołowianym cylindrze i zapalił łukową lampę,
która miłym, łagodnym i jasnym światłem oblała całe Cerro San Miguel i kawał pampasów.
Następnie wszyscy rzucili się na zapasy żywności, uratowane przed zwierzęcą żarłocznością
Indian, i zaspokoili dotkliwy głód. Czas był najwyższy gdyż pusty żołądek, po długotrwałych
trudach i walkach, Mruczał nie na żarty.
Wkrótce potem członkowie ekspedycji zauważyli, że przepowiednia doktora zaczyna się
urzeczywistniać. Jeden Indianin za drugim począł się podnosić z ziemi, budząc się z letargu.
Każdy z nich przez kilka chwil patrzył błędnie przed siebie, a potem z dzikim przerażeniem
rzucał się do ucieczki, albowiem widział, że cały obszar ziemi dokoła zasłany jest rzekomymi
trupami towarzyszy.
Zwycięscy biali ze szczytu góry z wesołą ciekawością obserwowali to nigdy nie widziane
widowisko i raz za razem wybuchali głośnym śmiechem, gdy ten lub ów spośród
przebudzonych w sposób zbyt komiczny się zachowywał i najdziksze skoki wykonywał.
Liczba nieprzyjaciół leżących na polu walki zmniejszała się z każdą chwilą. Gdy zaświtał
poranek leżało tylko kilka tuzinów wojowników na zboczach góry.
Doktor kazał spośród nich związać kilku, którzy mu się wydawali kacykami. Mieli oni mu
służyć jako zakładnicy i pośrednicy pokojowi między czerwonoskórymi a białymi. Z
wyjątkiem tych niewielu i poległych 2 marca rano w okolicy nie było widać ani jednego
Indianina.
Zwycięstwo było zupełne. Lecz biali na razie nie mogli myśleć o świętowaniu. Z wozów
pozostały tylko bezużyteczne szczątki, amunicja stopniała niemal od zera, a przede wszystkim
brakło żywności. Trzeba było jak najprędzej postarać się o żywność, dopóki Indianie
przygnębieni byli klęską. Mimo wszystko było możliwą rzeczą, że Chiacutak znów ich
zgromadzi i poprowadzi do walki.
Około trzydziestu żołnierzy zabrało całą amunicję i udało się pieszo do małego
słodkowodnego jeziorka na północ od Cerro San Miguel. Tutaj rozpoczęli połów ryb przy
pomocy najrozmaitszych narzędzi i rzeczywiście udało im się wieczorem przywieźć do obozu
pokaźny łup. Część upieczono natychmiast na wieczerzę, część uwędzono i schowano na
wypadek potrzeby.
Oddział jeźdźców wyruszył w poszukiwaniu koni które zbiegły w czasie nocnych walk.
Udało im się jednak tylko część schwytać: większość rozproszona po lasach, nie pojawiła się
już więcej i przepadła na zawsze.
Doktor wysłał dwóch Indian, którzy mieli staremu kacykowi przedłożyć warunki
pokojowe. Wrócili po trzech dniach i oznajmili, że Chiacutak ma zamiar przybyć niebawem.
Stary wódz przekonał się, że męstwo jego wojowników jest złamane na długi czas, jeśli nie na
zawsze, stąd też okazał się skłonny do rozpoczęcia układów. Zapewniono mu zupełne
bezpieczeństwo i nietykalność, czemu zaufał.
Układy nie trwały długo. Jedynym żądaniem białych było to, by żaden czerwony
wojownik nie zbliżał się w przyszłości więcej, niż na jeden dzień marszu, do Cerro San
Miguel, a Chiacutak nie miał żadnego powodu, by żądanie to odrzucić.
W ten sposób zawarto pokój z nim samym i z kilku jego wodzami, po czym odeszli
wszyscy, a także i jeńcy.
Zanim stary kacyk zniknął wśród zielonych zarośli puszczy, odwrócił głowę raz jeszcze i
rzucił długie spojrzenie na górę, u której stóp rozstrzygnął się los jego ludu.
Straszliwa nienawiść żarzyła się w tym spojrzeniu. Lecz widniało w nim także coś, jak
gdyby podziw dla śmiałej garstki białych pionierów, którzy potęgą swego ducha zdobyli dla
cywilizacji ostatni zakątek południowoamerykańskiej ziemi. Ponad szczytem Cerro San
Miguel unosił się balon, jak gdyby symbol zwycięstwa — niemy, a jednak tak wymowny
ś
wiadek przewagi białej rasy.
Chiacutak wolnym krokiem i ze spuszczoną głową wszedł do lasu. Nie ujrzał go odtąd
nikt.
W obozie dra Bergmana panował ożywiony ruch. Już na pierwszą wieść o tym, że
ekspedycja szczęśliwie dotarła na szczyt Cerro San Miguel, wyruszyły z San Jose znaczne
oddziały budowlane, aby dostarczyć szyn z rzeczonego miasta przez północną część Gran
Chaco.
Wkrótce potem mógł don Rocca donieść z Yuquirendy, że południowy oddział budowlany
dotarł do Yuquirendy i że na Rio Pilcomayo urządzono regularną żeglugę parową między Rio
Plata i Buenos Aires. Teraz już można było bez zwłoki rozpocząć budowę linii kolejowej
Matto Grosso — Plata.
Doktor i obaj jego asystenci mieli dużo roboty. Doktor wziął na siebie zadanie wysyłania
do oddziałów budowlanych energii elektrycznej, dostarczonej mu z Andów. Za pomocą tej
energii można było uruchomić pociągi z materiałami, warsztatami, maszynami i narzędziami.
Obaj oficerowie i żołnierz spędzali czas na polowaniu i rybołówstwie. Ponieważ pogoda
była piękna, przeto łup był obfity. Jaś piekł i gotował w nowo urządzonej kuchni od rana do
wieczora, jak gdyby swą sztuką chciał sobie zasłużyć na nieśmiertelność.
Sir Allanowi udało się wynieść cało drogocenny zbiór z zamętu bojowego i umieścić na
szczycie Cerro San Miguel. Teraz mógł bez przeszkody rozkoszować się widokiem swoich
ukochanych wielonogów.
A Mr Bopkins? Temu doświadczonemu człowiekowi, zawdzięczającemu karierę samemu
sobie, doskonale posłużyła ostatnia bolesna nauka. Wszystkimi siłami dążył, by towarzysze
podróży zapomnieli o jego przeszłości i na każdym kroku starał się być im pożyteczny.
Ponieważ jednak znał się tylko na sztuce robienia pieniędzy i na niczym więcej, przeto wpadł
na pomysł, aby dopomóc sir Allanowi w spełnieniu jego najgorętszych życzeń. Szukał
owadów we wszystkich możliwych zakątkach i chował do kieszeni wszystko, co zdawało się
mieć więcej niż sześć nóg. Po upływie kilku tygodni jankes pod kierunkiem sir Allana
wykształcił się na nienagannego poszukiwacza owadów.
Wreszcie zdarzył się wielki i długo oczekiwany wypadek! Gdy pewnego wieczora Mr
Bopkins wypróżnił swoją blaszaną puszkę na owady, znalazł się setny nowy okaz! Radość i
szczęście sir Allana nie miały granic! Uściskał gorąco swego dawnego przeciwnika i przy
najbliższej wieczerzy wypowiedział płomienne przemówienie na temat jego poprawy. W ten
sposób znikł ostatni rozdźwięk w gronie członków ekspedycji i w obozie zapanowała
pogodna atmosfera.
Dwa lata jeszcze upłynęły na gorączkowej pracy, po czym pierwszy pociąg pomknął z San
Jose do Yuquirendy. Zabrał on także naszych bohaterów, którzy zatęsknili już do swojej
ojczyzny. John, służący sir Allana, dźwigał za swoim panem dwa ogromne pakunki.
Znajdowały się w nich manuskrypty, opisujące sto nowo odkrytych gatunków owadów, gdyż
niestrudzony badacz o każdym napisał osobne dzieło.
Miejmy nadzieję, kochany czytelniku, że Królewskie Towarzystwo Naukowe nie
zakwestionuje mu żadnego z okazów, z takim trudem zdobytych.