Zdążyć przed Panem Bogiem - Hanna Krall
Tego dnia Marek miał na sobie czerwony sweter z angory, „po bardzo bogatym Żydzie”. Na skrzyżowanych na piersi pasach wisiały dwa rewolwery. Był chłodny dzień, 19 kwietnia. Obudzony strzałami, dobiegającymi z daleka, ubrał się dopiero o dwunastej. Był z nimi chłopak, Zygmunt, który przyniósł broń i poprosił go, aby zaopiekował się po wojnie jego córką, która ukrywała się w klasztorze w Zamościu. Wyszli, aby rozejrzeć się po okolicy i na podwórku dostrzegli kilku Niemców. Wtedy jeszcze nie mieli wprawy w zabijaniu, więc ruszyli dalej. Po trzech godzinach strzały umilkły. Ich terenem było tak zwane getto fabryki szczotek - Franciszkańska, Świętojańska i Bonifraterska.
Następnego dnia wysadzono bramę i wybuch zabił kilkudziesięciu Niemców. Po wybuchu Niemcy zaczęli szturmować getto, którego broniło czterdzieści osób. Wieczorem trzech Niemców z białą flagą zaczęło przekonywać ich do podania się, obiecując, że zostaną wysłani do specjalnego obozu. Broniący zaczęli strzelać, co później zanotowano w raportach Stroopa. Nikogo nie zabili, ale w tamtej chwili nie było to ważne - najważniejszą kwestią było samo strzelanie, uważane za bohaterstwo. Dziewiętnastego kwietnia miała odbyć się likwidacja getta. Informacja o tym dotarła do nich dzień wcześniej. Osiemnastego kwietnia sztab, złożony z pięciu osób, zebrał się u Anielewicza.
Przydzielili zadania - Anielewicz miał zająć się gettem centralnym, Geller i Edelman - szopami Toebbensa i fabryką szczotek. Anielewicz był ich komendantem. Nigdy nie widział, jak ładuje się ludzi na Umschlagplatzu do wagonów. W dniu akcji nie spotkali się. Nazajutrz Marek zobaczył Anielewicza, który był już zupełnie innym człowiekiem - siedział i powtarzał, że wszyscy zginą. Zawsze twierdził, że idą na śmierć w imię honoru i historii. Miał dziewczynę, Mirę, z którą zjawił się 7 maja na Franciszkańskiej. Ciągle miał nadzieję, że zwyciężą, że nadejdą jakieś posiłki. Następnego dnia, na Miłej, zastrzelił najpierw ukochaną, a później popełnił samobójstwo. Tego dnia 80 osób popełniło samobójstwo.
Marek dowodził czterdziestoma żołnierzami, lecz żaden z nich nie pomyślał, by popełnić samobójstwo. Przez dwadzieścia dni wydawał rozkazy i nauczył się wielu rzeczy. Potrafił uderzyć w twarz, kiedy ktoś zaczynał histeryzować. Potrafił spać, gdy Niemcy wiercili w murach dziury, by wysadzić getto. Stracił pięciu ludzi w walce i nie czuł wyrzutów sumienia. Przedzierali się w południe, kiedy Niemcy szli na obiad. Wtedy nie denerwował się, ponieważ nic większego niż śmierć nie mogło ich spotkać. Za murem, sięgającym pierwszego piętra, widzieli stronę aryjską. Widzieli ludzi, kręcącą się karuzelę. Słyszeli też muzykę, bojąc się, że zagłuszy ona ich krzyki i odgłosy walki, a wówczas nikt niczego nie zauważy.
W tamtych czasach Marek był gońcem w szpitalu. Stawał przy bramie, prowadzącej na Umschlagplatz i wyprowadzał chorych. Zawsze stał z tej samej strony, bojąc się, że zostanie zabrany razem z tłumem. Wybierano tych, których należało ratować, a on wyprowadzał ich jako chorych. Potrafił być wtedy bezwzględny. Jedna kobieta błagała go, by wyprowadził jej czternastoletnią córkę, a on mógł wziąć tylko jedną osobę. Wybrał Zosię, która była najlepszą łączniczką. Pewnego dnia mijali go ludzie, którzy nie posiadali numerków życia. Niemcy obiecywali, że każdy, komu dadzą taki numerek, przetrwa. Mieszkańcy getta mieli wówczas jeden cel - zdobycie numerka. Potem ogłoszono, że prawo do życia mieli mieć pracownicy fabryk, w których były potrzebne maszyny do szycia. Ludzie kupowali więc maszyny, sądząc, że to ich ocali, lecz zabierano również i ich.
Wreszcie Niemcy ogłosili, że każdy, kto zgłosi się do pracy, otrzyma trzy kilogramy chleba i marmoladę. Rozdawali rumiane bochenki, a ludzie odbierali chleb i posłusznie wchodzili do wagonów. Zgłosiło się tyle osób, że każdego dnia odjeżdżały dwa transporty do Treblinki. Powstańcy wiedzieli o tym, co się działo. W 1942 roku posłali Zygmunta, by zorientował się, co działo się z transportami. W Sokołowie dowiedział się, że codziennie bocznicą do obozu jedzie pociąg towarowy z ludźmi i wraca pusty. Po jego powrocie do getta opisali wszystko w gazetce, lecz nikt nie uwierzył. Nie wierzono, że Niemcy mogliby posyłać ludzi na śmierć i marnować tyle chleba.
Akcja wywożenia ludzi trwała przez sześć tygodni - od 22 lipca do 8 września 1942 roku. Przez ten czas Marek stał w bramie. Odprowadził na plac czterysta tysięcy ludzi. Ósmego września Niemcy zlikwidowali szpital, mieszczący się w budynku szkoły zawodowej. Zanim weszli na górne piętro, gdzie leżały dzieci, lekarka zdążyła podać małym pacjentom truciznę. Uratowała je przed komorą gazową i ludzie uważali ją za bohaterkę. Wtedy należało umierać publicznie, na oczach świata. Różne mieli pomysły na śmierć. Dawid radził, aby wszyscy rzucili się na mury, przedostali się na stronę aryjską, usiedli na wałach Cytadeli i tam czekali, aż zostaną rozstrzelani. Estera chciała, by podpalili getto, żeby wszyscy w nim spłonęli. Większość jednak chciała powstania, ponieważ umieranie z bronią jest piękniejsze niż śmierć bez broni.
W ŻOB-ie zostało tylko 220 osób i wszyscy zgodnie stwierdzili, że należy wszcząć powstanie. Mieli świadomość, że nie wygrają, lecz nie chcieli biernie czekać na moment, kiedy Niemcy po nich przyjdą. Chodziło głównie o wybór sposobu umierania.
Wywiad, w którym Marek opowiadał o wydarzeniach z powstania w getcie, został przetłumaczony na języki obce i wywołał oburzenie. Pan S., literat ze Stanów Zjednoczonych, napisał trzy artykuły, broniące wyznania „ostatniego dowódcy getta warszawskiego”. Ludzie pisali do gazet, a największy protest wywołała opowieść o rybach, których skrzela malował na czerwono Anielewicz. Pewien Niemiec napisał do Marka list, w którym wyznał, że w czasie wojny przebywał w warszawskim getcie jako żołnierz Wehrmachtu i widział na ulicach ciała ludzi, okryte papierami. Uważał siebie za ofiarę wojny i prosił o kilka słów w odpowiedzi.
Marek odpisał, że rozumie uczucia młodego niemieckiego żołnierza, który po raz pierwszy widział ciała przykryte papierem. Historia z literatem S. przypomniała mu podróż do USA, którą odbył w 1963 roku. Spotkał się tam z przywódcami związków zawodowych, które podczas wojny dawały pieniądze dla getta. Rozpoczęła się dyskusja o ludzkiej pamięci, o tym, w jaki sposób uczcić pamięć tych, którzy zginęli w czasie wojny. Widział łzy w oczach ludzi, pamiętał, że dawali pieniądze na broń i chodzili do Roosevelta, by dowiedzieć się prawdy o tym, co działo się w getcie. Marek przypuszczał, że działo się to po jednym z pierwszych raportów „Wacława”, którego Tosia Goliborska wykupiła z gestapo za dywan perski. Zmikrofilmowany raport został przewieziony do Londynu pod plombą w zębie kuriera, a następnie trafił do USA. Nikt nie mógł uwierzyć, że tysiące ludzi przerabiano na mydło i wywożono do obozów.
Przekłady na obce języki sprawiały, że opowieści o powstaniu w getcie nie można było traktować poważnie. Słowa w obcych językach, łagodziły całą historię. Ludzie nie rozumieli, że tłumaczenia odbierały powagę wypowiadanym słowom i nie chcieli, aby takie rzeczy mówiono o Anielewiczu. Dlatego należało staranniej dobierać słowa, by nie zranić ludzi. Pewnego dnia zadzwonił pan S. z wiadomością, że jest w Warszawie i widział się z Antkiem i Celiną. Chciał również spotkać się z Markiem. Marek uznał, że to poważna sprawa, ponieważ nie mógł lekceważyć opinii Antka, zastępcy Anielewicza i przedstawiciela ŻOB-u po stronie aryjskiej.
Edelman denerwował się przed spotkaniem, lecz okazało się, że niepotrzebnie. Antek, który do tej pory milczał, zapewnił pana S. o przyjaźni, łączącej go z Markiem i aprobacie wywiadu. Miał jednak pewne zastrzeżenia - mówił, że w powstaniu walczyło znacznie więcej ludzi, pięciuset bądź sześciuset. Marek zaprzeczył, wyjaśniając, że było ich dwustu dwudziestu. Wtedy pan S. odparł, że Antkowi bardzo zależy na tym, by powstańców było więcej i zapytał, czy można to zmienić w wywiadzie. Była jeszcze sprawa ryb, należało sprostować, że to nie Antek, a jego matka malowała skrzela na czerwono. Marek odpowiedział, że teraz przecież nie ma to już znaczenia. Dla pana S. było to jednak ważne.
W trzy dni po opuszczeniu getta, Celemeński zaprowadził Marka do przedstawicieli partii politycznych, którzy wysłuchali sprawozdania z powstania. Edelman był jedynym żyjącym członkiem sztabu powstańczego i zastępcą Komendanta. W raporcie wyraził przekonanie, że przez 20 dni walki mogli zabić więcej Niemców i ocalić więcej Żydów, lecz nie byli odpowiednio wyszkoleni. Przedstawiciele partii popatrzyli na niego w milczeniu, jeden z nich stwierdził, że należy okazać wyrozumiałość, ponieważ Marek jest strzępem człowieka. Okazało się, że nie mówił o powstaniu tak, jak tego oczekiwano - z nienawiścią, patosem, krzycząc.
Jako jedyny, który przeżył, nie nadawał się na bohatera, ponieważ nie krzyczał. Po tej rozmowie zamilkł na trzydzieści lat, a kiedy wreszcie przemówił, zrozumiał, że lepiej byłoby, gdyby nie przerywał swojego milczenia na temat powstania w getcie. Na spotkanie z przedstawicielami partii jechał tramwajem. Nagle pomyślał, że nie chciałby mieć twarzy, ponieważ przypominała ona twarz z plakatu „ŻYDZI - WSZY - TYFUS PLAMISTY”, czarną i odrażającą. Wszyscy wokół mieli jasne twarze, byli ładni i spokojni. Wysiadł na Żoliborzu, starał się tak iść, by być jak najmniej widocznym. Brzydcy i czarni żyli i umierali w strachu. Wszystko, co ich otaczało, było szare. Ich dzieci wyrywały na ulicy przechodniom paczki z rąk w nadziei, że znajdą coś do jedzenia.
Rywka Urman, trzydziestoletnia kobieta, odgryzła kawałek swego zmarłego z głodu dziecka, Berka. Ludzie patrzyli na nią w milczeniu, kiedy policja spisywała protokół. Inna matka, Chudesa Borensztajn, porzuciła na ulicy swoje zmarłe dziecko, ponieważ gmina nie chciała chować ludzi bez pieniędzy. Lekarze w getcie prowadzili badania nad mechanizmem śmierci głodowej. Dysponowali obfitym materiałem badawczym. W pracach naukowych nie napisano jednak, co powodowało powstawanie obrzęków w chorobie głodowej. Nie mogli dokończyć badań, ponieważ „uległ zniszczeniu surowiec naukowy - materiał ludzki”. Wyniki badań zostały opublikowane w pracy: „Choroba głodowa. Badania kliniczne nad głodem wykonane w getcie warszawskim w 1942 roku”.
W tym czasie chirurgiem w radomskim szpitalu św. Kazimierza był Profesor. Do szpitala każdego dnia przywożono rannych powstańców. Latem 1944 roku zaczęto przywozić rannych w klatkę piersiową, a podczas ofensywy styczniowej - rannych w głowę. Wojna okazała się doskonałą szkołą dla młodego chirurga. Najważniejsza dla Profesora była jednak Warka, kiedy to podczas wareckiego przyczółka po raz pierwszy ujrzał otwarte, bijące serce. Tego dnia tylko Profesor wiedział, jak wygląda bijące serce, a pięć lat później - 20 czerwca 1952 roku - zoperował serce Genowefy Kwapisz.
Umiejętność operowania na otwartym sercu zyskał dzięki doświadczeniu, jakich nabył podczas wojny. Pomimo tego bał się każdej operacji i miał nadzieję, że w ostatniej chwili wydarzy się coś, co przeszkodzi w wykonaniu zabiegu. Bał się nie Pana Boga czy też śmierci pacjenta, lecz tego, że koledzy powiedzą, iż eksperymentuje na człowieku. Było to najgorsze oskarżenie, jakie mogło paść. Etyka lekarska komplikowała życie kardiochirurga.
Pewnego dnia operował prezesa Rzewuskiego po zawale, jaki przeszedł. Gdyby pacjent zmarł po operacji, ktoś mógłby uznać, że Profesor podjął zbyt lekkomyślną decyzję. Przed operacją Rzewuskiego odczuwał największy lęk. Siedział w swoim gabinecie, rozmyślając nad tym, że nie lubi operować serc inteligenckich. Operacji podjął się przede wszystkim dlatego, że doktor Edelman, siedzący w tamtej chwili przy drzwiach gabinetu, powiedział, że można operować Rzewuskiego, choć wszystkie podręczniki kardiochirurgii stwierdzały, że nie należy tego robić. Gdyby nie słowa Marka nie doszłoby również do operacji Rudnego i pani Bubnerowej, której odwrócono krwiobieg.
Po jednej z operacji Edelman wrócił do domu i zaczął zastanawiać się, co stałoby się, gdyby Profesor w czasie zabiegu pomylił żyłę z tętnicą. Naszkicował na papierze rysunek, który następnego dnia pokazał Profesorowi. Po rozmowie Marek wrócił do swego szpitala, a Profesor wieczorem, w domu, zaczął studiować jego szkic. Potem narysował własny rysunek i kilka dni później zapytał, co będzie ze zużytą krwią jeśli żyła przejmie funkcję tętnicy. Próbują przekonać Profesora, robiąc próbę na sercach trupów. To też nie stanowi dla niego dowodu na twierdzenie o odwróceniu krwiobiegu, ponieważ tak naprawdę nie wiadomo, jak zachowa się serce żywego człowieka.
W chwilach wątpliwości niezwykle pomocna okazuje się Aga Żuchowska, która udaje się do biblioteki i wyszukuje odpowiedni artykuł. Tym razem również przynosi informację o amerykańskim lekarzu, który przed trzydziestoma laty przeprowadzał podobne zabiegi, lecz zrezygnował z nich ze względu na dużą śmiertelność pacjentów. Do tej pory nie udało się uratować żadnej osoby, która przeszła zawał przedniej ściany serca. Któregoś dnia do szpitala przywieźli kobietę z takim zawałem. Edelman zadzwonił do Profesora, mówiąc, że w tym przypadku konieczna jest operacja odwrócenia krwiobiegu, ponieważ kobieta może umrzeć. Pacjentka umarła po kilku dniach.
W jakiś czas później przywieźli mężczyznę z zawałem. Ponownie Marek zadzwonił do Profesora, wspominając o operacji. Sytuacja powtarzała się kilkanaście razy. Za każdym razem Profesor przychodził do pacjentów i pytał Edelmana, czego od niego wymaga. Marek odpowiadał, że są w stanie uratować kolejnego człowieka i tylko Profesor może podjąć się takiej operacji. W ciągu roku zmarło trzynaście osób. Za czternastym razem Profesor zgadza się przeprowadzić operację. Pacjentką jest starsza kobieta, Bubnerowa. W dniu operacji Rzewuskiego Profesor siedział w swoim gabinecie. Miał świadomość, że nie może opuścić pomieszczenia, ponieważ doktor Edelman zajął miejsce tuż przy drzwiach. Profesor wyszedł z gabinetu tuż przed operacją Rudnego. Gdy wrócił wieczorem, pacjent nadal czekał na zabieg w bloku operacyjnym, a Edelman, Chętkowska i Żuchowska czekali na niego w poczekalni.
Przeprowadził operację i ocalił życie mężczyzny. Także Bubnerowa przeżyła. Teraz, przez zabiegiem Rzewuskiego, Profesor przypomina sobie operację kobiety i to dodaje mu otuchy. Przeprowadzał zabieg w zupełnej ciszy, zmieniając metodę Clauda Becka. Serce w końcu drgnęło i zaczęło bić. Wcześniej nikt nie podejmował się operacji na sercu w stanie zawału, ale jeśli medycyna ma się rozwijać, to należy podjąć takie ryzyko. Profesor przemyślał zabieg w najdrobniejszych szczegółach i ma pewność, że operacja powiedzie się. Woła internistów i pyta ponownie, czy Rzewuski umrze, jeśli nie zostanie zoperowany. Odpowiadają, że to już drugi zawał, a Edelman dodaje, że pacjent został przewieziony z Warszawy, żeby go uratowali.
Profesor pyta go, dlaczego był przekonany, że należy przeprowadzać poprzednie operacje. Marek wyjaśnia, iż wiedział, że mają sens i muszą się udać. Według niego każdy, kto jest oswojony ze śmiercią tak jak on, ma większą odpowiedzialność za życie. Profesor wzywa docent Wróblównę, kardiolog z jego kliniki. Ma nadzieję, że kobieta doradzi, aby jeszcze poczekali, lecz ona odpowiada, że należy operować. Zrezygnowany, idzie do bloku operacyjnego, na którym leży uśpiony Rzewuski.
Wszystko to, co tej pory napisała narratorka, nie podoba się ludziom. Nie wiedzą, w jaki sposób Edelman uratował się, a nagle znajduje się w gabinecie Profesora, bez odpowiedzi na to pytanie. Gdyby jednak Marek nie siedział w poczekalni w towarzystwie Agi i Elżbiety Chętkowskiej, to Profesor byłby już dawno w domu, oglądając dziennik w telewizji. W chwili, kiedy narratorka opisuje to czekanie, Elżbieta nie żyje. Pozostała nagroda jej imienia, przyznawana za wybitne osiągnięcia z zakresu kardiologii i ufundowana z honorariów za pracę „Zawał serca”.
Edelman opisał w niej wszystko, czego dowiedział się o ludziach chorych na serce. W pracy o chorobie głodowej nie mógł nic napisać, ponieważ pracował jako goniec. W szpitalu nie wymagano od niego wiele, zdając sobie sprawę z tego, że miał jeszcze inne, ważniejsze, zajęcia. Każdego dnia odnosił do stacji sanitarno-epidemiologicznej krew chorych na tyfus, a następnie stawał przy wejściu na Umschlagplatz.
W filmie „Requiem dla 500000” widać, jak ludzie idą do wagonów, trzymając w rękach bochenki chleba. Niemiecki operator fotografował tłum, biegnący w stronę dziennikarzy szwedzkich, którzy przyjechali, by zebrać materiały o getcie. Nagle rozlegają się strzały i spiker informuje o wybuchu powstania. Narratorka mówi, że pomysł ze strzałami był dobry, ponieważ wybuchy przysłoniły tłum ludzi. W odpowiedzi Marek zaczyna krzyczeć. Zarzuca kobiecie, że uważa biegnących do wagonów za gorszych od tych, którzy do nich strzelali. Tak przecież uważają wszyscy, a pewien amerykański profesor stwierdził, że „szli jak barany na śmierć”. Edelman próbuje wyjaśnić, że śmierć w komorze gazowej nie jest gorsza od śmierci, poniesionej w walce. Niegodnym jest przeżycie cudzym kosztem. Tłumaczy, że ci ludzie szli spokojnie i godnie na śmierć. O wiele łatwiej było umierać tym, którzy walczyli w powstaniu niż tym, którzy odjechali wagonami i musieli wykopać sobie dół.
Pewnego dnia Marek widział na ulicy Żelaznej zbiegowisko ludzi, którzy zebrali się wokół beczki. W beczce stał stary Żyd. Tuż obok stali dwaj niemiecki oficerowie, którzy, śmiejąc się głośno, wielkimi nożycami krawieckimi obcinali mężczyźnie brodę. Zebrani wokół ludzie również śmiali się. Edelman pomyślał wówczas, że najważniejszą rzeczą było nie dać się wepchnąć w beczkę. W tamtych dniach getto nie istniało jeszcze, więc nikt nie czuł grozy tego wydarzenia. Był początek wojny, a jego koledzy uciekli za zieloną granicę.
Marek nie należał jednak do tego towarzystwa. Uczył się gorzej, nie miał domu, ponieważ jego matka zmarła, kiedy miał czternaście lat. Przed wojną przekonywał Żydów, aby zostali w Polsce, gdyż wkrótce będzie tu socjalizm. Dlatego też nie mógł uciec z kraju, kiedy zaczęła się wojna i zaczęły się ciężkie dni dla Żydów. Po wojnie dowiedział się, że jego koledzy, którzy uciekli za granicę, sprawowali ważne funkcje. Zapraszali go do siebie, lecz nie mógł ich odwiedzić, ponieważ to on odprowadził na Umschlagplatz czterysta tysięcy osób. Każdego roku, w rocznicę powstania dostawał bukiet kwiatów, nie wiadomo od kogo. Do tej pory zebrał trzydzieści jeden wiązanek. Tylko jeden raz, w roku 1968, nie dostał kwiatów i wtedy było mu przykro.
Na stronę aryjską Edelman chodził legalnie codziennie. Jako goniec ze szpitala przenosił krew na ulicę Nowogrodzką. Miał jedną z nielicznych przepustek i kiedy wychodził na ulicę, ludzie spoglądali na jego przepaskę z ciekawością. Przez parę lat wychodził tak na ulicę i nic mu się nie stało. Przed wojną był nikim, a w trzy lata później był członkiem komendy ŻOB-u, jednym z pięciu ludzi wybranych z trzystu tysięcy. Miał świadomość, że na jego miejscu powinien znaleźć się „Adam”, mężczyzna, który skończył przed wojną podchorążówkę i brał udział w kampanii wrześniowej.
Przez wiele lat podziwiał go za odwagę. Z dnia na dzień stał się jednak innym człowiekiem i przestał działać. Na pierwszym posiedzeniu Komendy nie nadawał się do tego, by wziąć udział i dlatego Marek poszedł. „Adam” miał dziewczynę - Anię, która została zabrana na Pawiak. Kiedy została aresztowana, „Adam” załamał się ostatecznie. Należało działać, bo to było jedyną szansą przetrwania. Marek zajął się wyprowadzaniem z Umschlagplatzu tych, którzy byli najbardziej potrzebni. Ludzie czekali na załadowanie do wagonów w budynku szkoły. Wyciągano ich tam kolejno piętrami, więc ci, którzy byli na parterze uciekali wyżej. Na trzecim, ostatnim piętrze, kończyła się ich aktywność i leżeli na podłodze sali gimnastycznej.
Numerki na życie - białe kartki z pieczątką - Niemcy dali w Gminie i kazali rozdzielić między mieszkańcami getta. Każdy, kto miał taki numerek, zostawał w getcie, a pozostali szli na Umschlagplatz. Było to we wrześniu, na dwa dni przed końcem akcji likwidacyjnej. Hercelowa, lekarz naczelny szpitala, otrzymała kilkanaście numerków, lecz nie chciała ich rozdawać. Wszyscy jednak uważali, że kobieta da je tym osobom, którym się należały. Dopiero pod wpływem próśb delegacji zaczęła rozdawać kartki.
Numerek dostała również Frania, która miała jeszcze siostrę i matkę. Matka nie chciała od niej odejść i dziewczyna odsunęła ją ręką. Frania przeżyła. Później uratowała kilkanaście osób, jednego chłopaka wyniosła z powstania warszawskiego. Numerek dostała również przełożona pielęgniarek, Tenenbaumowa. Oddała go córce, a sama poszła na górę i połknęła fiolkę luminalu. Dziewczyna zginęła kilka miesięcy później, lecz przed śmiercią przeżyła szczęśliwe dni. Zakochała się w pewnym chłopcu i chodziła uśmiechnięta. W chwili rozpoczęcia akcji likwidacyjnej Niemcy zaczęli wypędzać ludzi z piętra szpitala. Jedna z kobiet urodziła dziecko. Lekarz podał je pielęgniarce, która udusiła je poduszką. Pielęgniarka przeżyła wojnę i jest wybitnym pediatrą. Marek również otrzymał numerek życia. Stał w kolumnie z Franią i córką Tenenbaumowej, kiedy dostrzegł swoją przyjaciółkę i jej brata. Przyciągnął ich do siebie, ale inni również to robili i wkrótce w kolumnie stało czterdzieści cztery tysiące osób. Niemcy policzyli ludzi i odesłali cztery tysiące na Umschlagplatz.
W getcie jednym ze sposobów na przeżycie była miłość. Związek z drugą osobą dawał poczucie znikomej normalności życia i świadomość, że nie jest się samotnym. Ludzie szukali w tamtych dniach bliskości drugiego człowieka, a podczas ostatniej akcji likwidacyjnej pobierali się i szli na Umschlagplatz już jako małżeństwo. Siostrzenica Tosi poszła do rabina ze swoim chłopakiem, a po ślubie zgarnęli ją Ukraińcy. Jeden przystawił lufę pistoletu do brzucha dziewczyny. Wtedy jej mąż zasłonił dziewczynę własną ręką. Ona została wysłana do transportu, a on - z urwaną dłonią - uciekł na stronę aryjską i zginął w powstaniu warszawskim.
Ludzie z ŻOB-u wiedzieli, co oznaczała likwidacja getta. W nocy, 22 lipca 1942 roku, po tym, jak Niemcy ogłosili rozporządzenie o „przesiedleniu ludności na wschód”, naklejali na plakaty kartki z napisem: „Przesiedlenie to śmierć”. Następnego dnia zaczęto wywozić starców i więźniów z aresztu - łącznie sześć tysięcy osób. Ludzie stali na chodnikach i obserwowali wszystko w milczeniu. Każdego dnia, do godziny czwartej po południu, na Umschlagplatz trzeba było dostarczyć dziesięć tysięcy ludzi. Zajmowała się tym żydowska policja pod nadzorem Niemców. Na niektórych policjantów potem wydano wyroki.
Drugiego dnia akcji, 23 lipca, odbyło się zebranie przedstawicieli wszystkich stronnictw politycznych. Po raz pierwszy mówiono o walce zbrojnej. Po paru godzinach usłyszeli, że akcja wysiedlania getta została przerwana i dlatego nie podjęto ostatecznych decyzji. Większość nie mogła jeszcze uwierzyć w to, że Niemcy chcą wymordować cały naród. Pierwszego dnia akcji samobójstwo popełnił prezes Gminy, Adam Czerniaków.
Wilczkowski zastanawiał się nad swoimi szansami. Do tej pory nie miał żadnego wypadku, ale ta świadomość go nie uspokajała. Rudny myślał o działce, którą należało skopać i o letnim domku, na postawienie którego namawiała go żona. Pani Bubnerowa rozmyślała o długopisach, które musiała skręcić i dostarczyć do „Domu Książki”. Zawału dostała po powrocie z rozprawy sądowej, na której skazano ją na rok z zawieszeniem na trzy lata. Doktor Edelman podszedł do niej, mówiąc, że musi poddać się operacji.
Kiedy pan Rudny wrócił do pracy po operacji, przeniesiono go na inne stanowisko ze względów zdrowotnych. Pani Bubnerowa po powrocie do domu zlikwidowała warsztat, zachowując po jednym długopisie z każdego wzoru. Pan Rudny cieszy się życiem i nie martwi się już maszynami. Do szpitala przychodzi prywatnie, 5 czerwca w rocznicę swojej operacji i przynosi dwa bukiety kwiatów: dla Profesora i doktora Edelmana. Trzeci natomiast kładzie na grobie doktor Elżbiety Chętkowskiej na Radogoszczu.
Jakiś czas temu Edelmanowi złożyła wizytę córka zastępcy komendanta Umschlagplatzu, na którego został wyznaczony wyrok. Chciała dowiedzieć się, dlaczego go zastrzelili. Marek odparł, że mężczyzna nie chciał im dać pieniędzy na broń. Kobieta wyjaśniła, że jej ojciec nie mógł tego zrobić, ponieważ płacił ludziom, którzy ukrywali ją po stronie aryjskiej. Rozgoryczona stwierdziła, że ludziom z ŻOB-u chodziło o dwa pistolety albo o cztery miesiące jej życia. Spytała, czy znał jej ojca. Odpowiedział, że widywał go każdego dnia na Umschlagplatzu, jak stał i liczył ludzi.
Po odliczeniu dziesięciu tysięcy osób wracał do domu. Jego praca nie miała znaczenia dla powstańców - wyrok wydali dlatego, że nie chciał dać im pieniędzy na broń. Po wyznaczonym terminie zapukali do drzwi jego mieszkania dwaj chłopcy i zastrzelili go. Dla niego śmierć zastępcy komendanta miała sens - po tym już nikt nie odmówił dawania pieniędzy na broń.
Skończyła się akcja wywożenia ludzi do obozów. W getcie zostało sześćdziesiąt tysięcy Żydów. Ci, którzy ocaleli z „wysiedlania” rozumieli, że nie wolno im czekać. Stworzono jedną organizację wojskową dla całego getta - Żydowską Organizację Bojową - ŻOB. Liczyła ona pięćset osób. W styczniu, po kolejnej akcji, zostało osiemdziesięciu. W styczniowej akcji ludzie już nie szli dobrowolnie na śmierć. Grupa Anielewicza, prowadzona na Umschlagplatz, zaczęła bić Niemców rękoma.
Grupa Pelca, odmówiła wejścia do wagonów i komendant Treblinki rozstrzelał ich na miejscu. Radiostacja Kościuszki nadawała w tych dniach apele wzywające do walki. Wtedy już mieli 60 pistoletów od AK i PPR. Pewnego dnia Anielewicz postanowił zdobyć broń i na Miłej zabił werkszuca. Ludzie z ŻOB-u zaczęli gromadzić broń. Przenosili ją ze strony aryjskiej, siłą zabierając pieniądze od różnych instytucji i osób prywatnych. Jeden pistolet kosztował od trzech do piętnastu tysięcy. Za takie pieniądze można było opłacić cztery tygodnie ukrywania Żyda po stronie aryjskiej.
Antek jako pierwszy na spotkaniu Komendy stwierdził, że Niemcy podpalą getto. Wszyscy uznali, że plecie głupstwa, lecz drugiego dnia powstania Niemcy rzeczywiście podłożyli ogień. Siedzieli wtedy w schronie i ktoś wbiegł, krzycząc, że getto płonie. Wybuchła panika i Marek uderzył jakiegoś chłopca, by się uspokoił. Wyszli na podwórko i stwierdzili, że getto centralne jeszcze się nie paliło. Pozostali rzucili się do ucieczki i dotarli do muru na Franciszkańskiej. W murze była wyrwa, oświetlona reflektorem. Część ludzi została, bojąc się, że Niemcy powystrzelają wszystkich. Zygmunt strzelił w reflektor, dzięki czemu zdołali przedrzeć się dalej. Po wojnie Edelman odnalazł córkę Zygmunta, Elżunię. Wyjechała do Ameryki, gdzie zaadoptowali ją jacyś bogaci ludzie. Potem popełniła samobójstwo. Kiedy pojechał do USA, odwiedził jej rodziców. Pokazali jej pokój, w którym nie zmienili niczego od śmierci dziewczyny.
Przeskoczyli przez mur i dotarli do getta centralnego na Franciszkańską. Tam spotkali Bluma i Gepnera. Gepner miał możliwość ukrywania się po stronie aryjskiej, lecz do końca pozostał w getcie. Blum poinformował ich, że AK próbowała zniszczyć mur przy ulicy Bonifraterskiej, lecz akcja nie powiodła się. Anielewicz był załamany, nie było już broni i na nic nie mogli liczyć. Edelman uznał, że powinni jednak gdzieś iść, lecz nie miał pojęcia, gdzie. Razem z nim na podwórku stało około czterdziestu ludzi.
Zeszli do piwnic. Wieczorem Adam postanowił wrócić po Anię. Okazało się, że schron, w którym ukryła się Ania i jej matka, został zasypany. Następnego dnia ruszyli do schronu, w którym ukrywali się Anielewicz, Celina i Jurek Wilner. Wszystko działo się szybko. Gdzieś biegli, ktoś ginął, potem znów biegli. Marek zdołał uciec na dach i przeskoczył na dach drugiego budynku. Na piątym piętrze spotkał chłopaka, który leżał na worku z sucharami. Chłopak dał mu dwa suchary. O szóstej zmarł i Edelman zabrał worek ze sobą. Na podwórku zauważył ciała pięciu zabitych chłopaków. Wykopali grób na Franciszkańskiej 30 i pochowali tych chłopców.
Był pierwszy maja, odśpiewali więc cicho nad grobem „Międzynarodówkę”. Potem zdobyli cukier i pili osłodzoną wodę. W oddziale Marka kilka osób zbuntowało się i urządziło strajk głodowy. Edelman uświadomił sobie, że coraz więcej ludzi pyta się go, co mają dalej robić. Nie potrafił odpowiedzieć na ich pytania i czuł się samotny. Szóstego maja przyszedł Anielewicz z Mirą. Następnego dnia Marek poprosił, aby zostali z nimi, ale Anielewicz chciał wrócić do swojego bunkra.
Ósmego maja poszli do ich schronu na Miłą 18 i dowiedzieli się, że grupa Anielewicza popełniła samobójstwo. Zabrali ze sobą tych, którzy pozostali przy życiu. Po powrocie do schronu czekał na nich Kazik z kanalarzami z aryjskiej strony. Przewodnicy podprowadzili ich do wylotu przy ulicy Prostej i 9 maja, o godzinie dziesiątej, wyszli na ulicę - brudni, z bronią. Obserwujący to ludzie stali w milczeniu, przerażeni. Z kanałów wyszli na Prostej. Brakowało ośmiu ludzi, którym Edelman kazał przejść do szerszego kanału, żeby nie udusili się od metanu. Kiedy klapa otworzyła się, nikt nie chciał ich zawołać. Marek rozkazał Szlamkowi pobiec po tamtych.
Andrzej Wajda planuje nagrać film o getcie. Chciałby, aby Edelman opowiedział o wszystkim do kamery. Mówiłby o miejscach, w których to się działo. Bramy, prowadzącej na Umschlagplatz już nie ma - została zburzona przy budowaniu osiedla „Inflancka”. Wzdłuż rampy kolejowej stoją szare bloki. W jednym z nich mieszka koleżanka narratorki, Anna Strońska. Kiedy dowiaduje się, że pod jej oknami stały ostatnie wagonu pociągów, do których wsadzano Żydów, blednie i pyta, czy Żydzi nie zrobią jej krzywdy, ponieważ zawsze była dla nich dobra.
Narratorka uspokaja ją, dodając, że będą nad nią czuwali. W miejscu starego muru postawiono kawałek nowego, z białej cegły. Umieszczono na nim tablice pamiątkowe i na Zaduszki oraz Jom Kipur zapalane są świece w świecznikach. Marek mógłby opowiadać przy pomniku. W rocznicę wybuchu powstania, 19 kwietnia, przyjechałyby autokary „Orbisu” z zagranicznymi gośćmi. Przy skwerku siedziałyby stare kobiety z wózkami, wspominając o życiu w getcie. Potem delegacje złożyłyby wieńce przy dźwiękach werbli, a po nich do pomnika podchodziliby prywatni ludzie z małymi bukiecikami. Na koniec z tłumu wyszedłby stary mężczyzna z długą brodą i zacząłby mówić Kadysz, modlitwę - lament za zmarłych. Następne sceny filmu rozgrywałyby się na cmentarzu. Przy końcu alei nie ma już tablic pamiątkowych i zaczyna się coś w rodzaju pola, ciągnącego się w kierunku Powązek.
Tu pochowano wszystkich, którzy zmarli przed likwidacją getta - z głodu, na tyfus, z wycieńczenia. Każdego ranka pracownicy Towarzystwa „Wieczność” zbierali ciała i układali stosem na ręcznych wózkach, które później ciągnęli na koniec alei. W głębi cmentarza można odnaleźć stare groby żydowskie, które są śladami świata, który kiedyś istniał naprawdę. W bocznej alejce jest grób Adama Czerniakowa, Prezesa Getta Warszawskiego. Uporządkowaną, uczęszczaną aleją idzie kondukt pogrzebowy. Jakiś starszy pan pyta każdego z obecnych, czy jest Żydem. Musi mieć dziesięciu Żydów, żeby zmówić nad trumną Kadysz. Na całym cmentarzu znajduje tylko siedmiu Żydów. Edelman nie zgodził się wystąpić w filmie Wajdy. Oświadczył, że nie będzie mówił niczego przed kamerami, ponieważ opowieść o wydarzeniach z tamtych dni mógł opowiadać jeden raz. I już opowiedział.
Marek Edelman został lekarzem, ponieważ musiał robić nadal to, co robił w getcie. W kwietniu 1943 roku w getcie było czterdzieści tysięcy ludzi i za tylu ŻOB podjął decyzję, że nie pójdą na dobrowolną śmierć. Po skończonej wojnie, Marek miał wrażenie, że dla niego ta wojna była przegrana. Wciąż zdawało mu się, że coś musi zrobić, że ktoś na niego czeka i trzeba go ratować.
Wreszcie Ala, jego żona, zapisała go na medycynę. Poznał ją, gdy przyszła z patrolem, żeby wyprowadzić ich z bunkra na Żoliborzu. Medycyna początkowo nie interesowała Edelmana. Po powrocie do domu kładł się do łóżka, więc jego znajomi zaczęli rysować na ścianie nad łóżkiem różne rzeczy, żeby choć w taki sposób coś zapamiętał. Pewnego dnia zjawił się na jakimś wykładzie i usłyszał, że profesor mówi: „Kiedy lekarz wie, jak wygląda oko chorego, jak wygląda skóra, jak język, to powinien wiedzieć, co temu choremu jest”. Słowa te wywarły na nim ogromne wrażenie i pomyślał, że choroba człowieka jest rozsypaną łamigłówką, którą należy odpowiednio złożyć, by wiedzieć, co jest w człowieku.
Od tej pory zajął się medycyną, uświadamiając sobie, że jako lekarz może nadal odpowiadać za ludzkie życie. Jego zadaniem było ocalenie jak najwięcej osób. Podobnie jak w czasie, kiedy stał w bramie Umschlagplatzu. Kiedy nie było żadnej szansy na wyleczenie, pragnął zapewnić ludziom komfortową śmierć - by nie bali się, nie cierpieli i nie poniżali się. O Edelmanie mawiano, że ożywia się dopiero wtedy, gdy zaczyna się wyścig ze śmiercią. W takich sytuacjach odpowiadał, że kiedy Pan Bóg chce zgasić świeczkę, to on musi szybko osłonić płomień, wykorzystując chwilową nieuwagę Stwórcy. Jeśli coś takiego mu się udaje, ma wrażenie, że wywiódł Boga w pole. Marek mówi, że każdy człowiek, za którego czuje się odpowiedzialny, staje się mu bliski i wie o nim wszystko. Kiedy jednak pacjenci opuszczają szpital i wracają do zdrowia, zapomina ich twarze, ponieważ pojawia się nowy chory i on staje się w tej chwili najważniejszy.
Powstańców było 220, a Niemców - 2090. Niemcy mieli lotnictwo, artylerię, pojazdy pancerne, miotacze min, 82 karabiny maszynowe, 135 pistoletów maszynowych i 1358 karabinów. Na jednego powstańca w getcie przypadał 1 rewolwer, 5 granatów i 5 butelek zapalających. W całym getcie były dwie miny i jeden automatyczny pistolet. Do getta Niemcy wkroczyli 19 kwietnia o czwartej. Walka rozpoczęła się na placu Muranowskiego, Zamenhofa i ulicy Gęsiej. O czternastej Niemcy wycofali się, a powstańcy cieszyli się, że tego dnia na Umschlagplatz nie wyprowadzono żadnego człowieka. Następnego dnia wrócili o drugiej, próbują sforsować bramę fabryki szczotek, lecz wybucha mina.
Niemcy podchodzą z opuszczoną bronią, proponując zawieszenie broni i wycofanie rannych, powstańcy strzelają do nich, lecz nie trafiają żadnego. Scena ta opisana została w książce Johna Herseya: „The Wall”. Do esesmanów, na rozkaz Edelmana, strzelał Zygmunt. Marek jest jedynym żywym człowiekiem spośród powstańców, który uczestniczył w tej scenie. Po latach nie odczuwa zakłopotania na myśl, że naruszyli wówczas zasady zachodnioeuropejskiej tradycji reguły wojennej fair play.
Ci trzej Niemcy byli dokładnie ci sami, którzy wywieźli do Treblinki czterysta tysięcy ludzi. Wieczorem wszyscy zeszli do piwnic. W nocy przybiegł chłopiec, krzycząc, że Niemcy podpalili getto. Wybuchła panika. Rejon fabryki szczotek stanął w ogniu, zaczęli więc przedzierać się przez płomienie do getta centralnego. Ludzie biegli między spadającymi belkami. Nagle ujrzeli dziurę w murze i reflektor, oświetlający getto. Strzelili, pobiegli dalej. Niemcy otworzyli ogień, zginęło sześciu chłopców. Tego samego dnia przedostali się piwnicami do drugiego domu. Płonęło całe getto, więc wszyscy przenieśli się do piwnic. Jakaś kobieta wypuściła na podwórko dziecko. Niemcy dali malcowi cukierka, żeby wskazał, gdzie jest jego mamusia. Potem wysadzili schron, zabijając kilkaset osób. Chronologiczny zapis wydarzeń - historia - powstawała po drugiej stronie murów, podczas spisywania raportów i wysyłania w świat meldunków radiowych.
Meldunki po stronie aryjskiej spisywał „Wacław”. To właśnie dzięki niemu świat dowiedział się o istnieniu Umschlagplatzu, transportach, komorach gazowych i Treblince. Imię i nazwisko „Wacława”, Henryka Wolińskiego, pojawiało się w każdej książce i w każdym opracowaniu naukowym na temat getta. Kierował referatem żydowskim w Głównej Komendzie AK, pośredniczył między ŻOB-em a Komendą. „Wacław” razem ze Stanisławem Herbstem opisał przebieg pierwszej akcji likwidacyjnej w getcie. Raport został przewieziony do Londynu.
Jurek Wilner, przedstawiciel ŻOB-u po stronie aryjskiej, każdego dnia przynosił aktualne wiadomości z getta, które później nadawane były do Londynu na bieżąco. Jurek nie przeżył - to on wydał sygnał do samobójstwa w bunkrze na Miłej 18. W schronie zginęła większość członków Organizacji Bojowej i komendant Mordechaj Anielewicz. Mecenas Woliński „Wacław” ubolewał nad śmiercią każdego z ludzi z getta: szanowanych, bohaterskich i takich polskich. Po Jurku wysłannikiem ŻOB-u po stronie aryjskiej został Antek - Icchak Cukierman. Pierwsza depesza, jaką „Wacław” wysłał do Londynu, dotyczyła pieniędzy, potrzebnych na broń. Otrzymali pięć tysięcy dolarów ze zrzutów. Otrzymał je najpierw Mikołaj z „Bundu”, który przekazał je następnie Edelmanowi, a on Tosi. Kupowali za nie broń po stronie aryjskiej. Później Tosia wykupiła „Wacława” z rąk gestapo za dywan perski.
Tosia - doktor Teodozja Goliborska, ostatnia z lekarzy prowadzących w getcie badania nad głodem, przyjechała na kilka dni z Australii. Wszyscy spotkali się u mecenasa Wolińskiego. Rozmawiają o wydarzeniach z czasów wojny, opowiadają różne zabawne historie. „Wacław” wspomina o kłopotach z ludźmi z ŻOB-u, którzy likwidowali agentów nie czekając na wydanie wyroków. W dużym zrzucie przyszło sto dwadzieścia tysięcy dolarów. Edelman mówi, że otrzymali tylko połowę. „Wacław” wyjaśnia, że dostali całą gotówkę, za którą kupili broń. Tosia wspomina czerwony sweter, w którym Marek chodził po dachach.
W drodze powrotnej do domu Edelman nie ukrywa poirytowania. Wyjaśnia, że Jurek wytrzymał tortury gestapo przez tydzień, a nie przez miesiąc. Wszystkim jednak zależy, żeby to był miesiąc. Antek mówi, że powstańców było pięciuset, a literat S. pragnie, aby skrzela ryb malowała matka Anielewicza. Zgadza się na to, uznając, że przecież w tej chwili nie ma to znaczenia. Podobnie jak ze sztandarami, które wisiały nad gettem od pierwszych dni powstania: biało-czerwony i niebiesko-biały. Edelman był przekonany, że jego ludzie nie wywiesili żadnych flag, on też ich nie widział, a po wojnie ludzie twierdzili, że wisiały. Teraz nie miało to znaczenia, ważnym było to, że ludzie widzieli te rzekome sztandary.
Edelman postanawia wyjaśnić jeszcze jedną kwestię - dlaczego żyje. Mógłby opowiedzieć o dniu, kiedy szedł do lokalu na Nowolipkach, by kogoś zawiadomić, że lekarka szpitala na Lesznie, Inka, leży nieprzytomna w pustym mieszkaniu. Znalazł ją i przeniósł do opustoszałego domu. W poprzek jezdni na Nowolipkach ciągnął się mur, oddzielający stronę aryjską od getta.
Nagle pojawił się esesman i zaczął strzelać, za każdym razem trafiając o jakieś pół metra od Marka. Mógłby również opowiedzieć o dniu, w którym został zgarnięty z ulicy na platformę, którą przewożono ludzi na Stawki. Na Nowolipkach dostrzegł Mietka Dęba, członka PPS, który został skierowany do służby w policji. Edelman krzyknął do niego, Mietek wyjaśnił Niemcom, że Marek jest jego bratem i pozwolili mu odejść. Za każdym razem życie Edelmana ocalił przypadek.
Marek opowiada o swoich pacjentach, dziewczynkach przywożonych do szpitala z różową pianą na ustach, które miały zwężone zastawki. Serce w pewnym stopniu regeneruje się, a gdy to nie następuje - zaczyna chorować. Inżynier Sejdak skonstruował dla Profesora sztuczne serce, zastępujące pracę prawdziwego organu podczas zabiegu. Obecnie inżynier pracuje nad nową maszyną, która pozwoli przetrwać chorym czas między zawałem i operacją. Edelman jest przekonany, że urządzenie ocali życie wielu ludziom. Z nadzieją nie przesada, wierząc, że Bóg obserwuje bacznie poczynania Profesora i Sejdaka i w każdej chwili może zadać niespodziewany cios. Tak jak wtedy, kiedy wszyscy myśleli, że są już bezpieczni.
Czasami Stwórca utrudnia wyścig o życie małymi złośliwościami. Gdy Rudny czekał na operację nie było lekarza od koronarografii, zamknięto blok operacyjny, nie było sióstr instrumentariuszek. Zdążyli jednak na czas, myśląc, że i tym razem im się udało. Przed zabiegiem Rudnego Edelman nie był pewien, czy należy przeprowadzać operację w tak ostrym stanie. Wyszedł ze szpitala, by przemyśleć wszystko jeszcze raz. Spotkał doktor Zadrożną, która stwierdziła, że w sytuacji, kiedy otrzymał wymówienie z pracy, to ogromne ryzyko. Jednak te słowa utwierdziły go w przekonaniu, że pacjenta trzeba operować.
Dla Edelmana najważniejsze było, aby osłonić płomień ludzkiego życia. Bóg jednak obserwował wszystko i potrafił tak przebiegle ugodzić, że na wszystko było za późno. Doktor Chętkowska połknęła glimit i nie mogli już jej ocalić. Miała krwiak w tylnej jamie czaszkowej, myliła słowa, wielu rzeczy nie pamiętała. Elżunia popełniła samobójstwo, choć miała dosłownie wszystko - bogatych rodziców adopcyjnych, przystojnego narzeczonego, dyplom ukończenia szkoły. Tak naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy nadchodzi kres życia drugiego człowieka. Czasami ma się wrażenie, że udało się i nic już nie powinno zaskoczyć, a jednak coś się dzieje.
Na pogrzebie Celiny - Cywii Lubetkin, Marek spotkał Maszę i Pninę., z którymi opuszczał kanały. Masza szepnęła do niego, że znów słyszała krzyki tego chłopca, który spłonął żywcem na Miłej, parę metrów od bunkra, w którym była ukryta. Kobieta codziennie słyszała ten krzyk, choć mieszkała w mieście o trzy tysiące kilometrów oddalonym od miejsca jego śmierci.
Czasami pacjent umiera na stole, ponieważ był to zawał okrężny, który nie został wykryty w EKG ani w koronarografii. Dlatego też, pamiętając o wybiegach Boga, po zakończonej operacji należy czekać przez długie dni, w ciągu których okaże się, czy serce przystosowało się do nowych tętnic i lekarstw. A kiedy opada napięcie, uświadamia sobie, że proporcja wynosi jeden do czterystu tysięcy. Każde życie stanowi dla niego sto procent, więc ta walka może ma jakiś sens.
1