J
J
ILL
ILL
B
B
ARNETT
ARNETT
S
S
TADLER
TADLER
T
T
ĘSKNOTY
ĘSKNOTY
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
SURRENDER A DREAM
Prolog
Mussel Slough, okręg Tulare, Kalifornia 10 maja 1880.
Słońce prażyło niemiłosiernie. Z niebieskiego kalifornijskiego nieba lał się żar
wypalający szczeliny w spękanej glinie rowów irygacyjnych. A zaledwie cztery godziny
wcześniej te z trudem wykopane rowy puchły od wody z jeziora Tulare, wody przynoszącej
błogą ulgę szerokim łanom bujnej pszenicy. Złote kłosy pięły się odważnie ku słońcu z
wyjątkiem miejsca, gdzie schowali się dwaj czternastoletni chłopcy.
Willie Murdoch podczołgał się naprzód, wyciągając zabawnie szyję ponad głową
kolegi.
- Psst! Montana! Widzisz coś?
- Nie. Ale jak zamkniesz jadaczkę, to może usłyszę. - Montana Creed zdjął
sfatygowany kapelusz i otarł pot z czoła. Odrzuciwszy do tyłu niesforną czuprynę, przyłożył
ucho do gorącej ziemi. Monotonne brzęczenie much krążących mu wokół głowy zawisło
nieruchomo w upalnym powietrzu. Ale Montana czekał dalej.
Minęło kilka długich, milczących i skwarnych minut, zanim z dala rozległ się tętent
końskich kopyt.
- Jadą - szepnął chłopiec, odwracając się do Willie’ego.
Obaj chłopcy wychylili się nieco, usiłując wypatrzyć cokolwiek w labiryncie
wysokich pszenicznych kłosów. Nad drogą wzbił się tuman rdzawego kurzu. Chmura pyłu
dotarła do niewielkiego wzniesienia, na którym pojawił się nagle jeździec na koniu oraz dwa
powoziki, zmierzając wyraźnie w stronę farmy Creedów.
- To szeryf Pole - szepnął Willie wskazując głową samotnego jeźdźca. - A tamci?
- W pierwszej bryczce jedzie ten pośrednik, co skupuje ziemie dla kolei, ale tamtych z
drugiej widzę po raz pierwszy w życiu. - Montana przymrużył oczy, żeby się lepiej przyjrzeć.
Nie dostrzegł jednak nic, co mogłoby mu ułatwić identyfikację. Obaj nieznajomi byli ubrani
w ciemne wełniane płaszcze i białe koszule przybrudzone rdzawym kurzem. W stetsonach z
płaskimi rondami nie różnili się zupełnie od grupy uzbrojonych osadników, która wyjechała
nagle zza stodoły pod wodzą ojca Montany, Artemusa Creeda.
Nikt się nie odezwał. Dwunastu jeźdźców zagrodziło przejazd. Czarne bryczki stały
równolegle obok siebie, na twarzy szeryfa pojawił się nerwowy grymas, a jego koń
przestępował niespokojnie z nogi na nogę.
- Przywiozłem nakaz wysiedlenia dla Artemusa Creeda - powiedział szeryf,
podchodząc wolno do jeźdźców.
- To ja nazywam się Creed - odparł szczupły, wysoki mężczyzna, wysuwając się do
przodu.
- Nakazem sądu federalnego musi pan natychmiast opuścić tę ziemię.
Montana - nadal ukryty w pszenicy - wstrzymał oddech z wrażenia. Jego ojciec uniósł
prawe ramię i wycelował rewolwer w szeryfa.
- Nigdzie się stąd nie ruszę - oświadczył.
- Szeryfie, przecież pan wie, że Liga Osadników zaskarżyła nakaz - odezwał się Bill
Murdoch, ojciec Willa. - Tę sprawę już za miesiąc rozstrzygnie Sąd Najwyższy. Czy nie
można do tego czasu zaczekać z egzekucją wyroku? - Murdoch zsunął kapelusz na tył głowy.
- Pracowaliśmy w dolinie przez osiem długich, trudnych lat. Kolej obiecała nam ziemię po
dwa dolary i pięć centów za akr, a tymczasem wyprzedaje ją nam sprzed nosa po czterdzieści
dolarów. Nie zapłacimy takich pieniędzy, a oni nie powinni od nas tego żądać. Inni osadnicy
wydali pomruk aprobaty.
- Ja tylko wykonuję swój obowiązek. W świetle prawa kolej, jako właściciel tej ziemi,
może ją sprzedać każdemu, kto zechce za nią zapłacić. - Szeryf wskazał mężczyznę w drugim
powozie. - No i pan Crow zapłacił.
Crow rozparł się wygodnie na siedzeniu, odsłaniając kaburę.
- Według kolei to właśnie do niego należy ziemia, a pan, panie Creed, musi
natychmiast stąd zniknąć.
Szczęknęły odwodzone kurki dwunastu rewolwerów. Osadnicy nie zamierzali się
wycofać. Pośrednik z pierwszego powozu milczał, ale Crow zamienił po cichu kilka uwag z
przyjaciółmi.
Montana patrzył, jak jego ojciec zbliża się do szeryfa i - asekurowany przez
osadników, którzy trzymali intruzów na muszce - wyrywa mu dokument, podpala róg zapałką
i rzuca papier na suchą ziemię.
- Żaden przekupny sędzia nie zabierze mi farmy! Oddajcie lejce, to wywieziemy was
stąd żywych! - krzyknął Creed.
Nieuzbrojony szeryf wymienił znaczące spojrzenie z agentem siedzącym w
pierwszym powozie. Pośrednik wzruszył ramionami, po czym oddał Artemusowi broń oraz
lejce.
W tej samej chwili ojciec Willa podjechał do drugiego powozu.
- Oddaj broń - powiedział patrząc na Crowa.
Crow - rewolwerowiec wynajęty przez kolej - miał na wszystko jedną odpowiedź.
Podniósł dubeltówkę i zdmuchnął jednym strzałem twarz Billa Murdocha.
Willie krzyknął rozpaczliwie, a Montana nakrył go własnym ciałem, by zrozpaczony
chłopiec nie pobiegł do ojca. Malcy walczyli zacięcie, przetaczając się po ziemi - Willie pod
wpływem szoku, Montana wiedziony instynktem, żeby ocalić swego najlepszego przyjaciela.
Nie zauważyli, że drugi rewolwerowiec padł na ziemię, nie widzieli również, jak
Crow błyskawicznie pakuje dwie kule w brzuch Coleya Jacksona, wypala do Johanna
Swensona, przedziurawią głowę Bena Burnetta, rozrywa krtań Rosa Parkera i trafia prosto w
pierś ojca Montany.
Siła wystrzału zwaliła Artemusa z konia. Leżąc na ziemi, z pewnością zauważył syna,
bo próbował wstać i pobiec w pole, a także krzyknął coś, co brzmiało jak ostrzeżenie.
Crowowi skończyły się naboje. Rzuciwszy bezużyteczny rewolwer na ziemię, bandyta złapał
dubeltówkę i pozbawił Creeda życia jednym celnym strzałem w plecy. W niespełna dwie
minuty udało mu się zabić sześciu ludzi i uciec w pole pszenicy.
Wokół zaległa cisza tak śmiertelna, że chłopcy zaprzestali walki. Montana - nadal
przygważdżając przyjaciela do ziemi - patrzył z przerażeniem na zakrwawione ciało ojca,
leżące zaledwie trzy metry dalej. Willie - któremu rozpacz dodawała sił - strząsnął go z siebie
i rozejrzał się za Crowem.
Wypatrzywszy go w połowie pola, natychmiast rzucił się w pościg.
Montana nie mógł się poruszyć. Był wciąż w stanie silnego oszołomienia i jeszcze nie
w pełni rozumiał, co się właściwie stało. W końcu podniósł się z trudem, odetchnął głęboko i
pobiegł za Willem pszenicznym szlakiem. Will - żylasty i szybki - mknął przez pole jak wiatr,
a Montana za wszelką cenę starał się go dogonić... Z zaciśniętymi pięściami wypadł z pola,
jednym skokiem przesadził rów irygacyjny i dawał właśnie susa na drugi kwadrat pszenicy,
kiedy usłyszał strzał.
Aż zadzwoniło mu w uszach - ktoś, kto strzelał, znajdował się w pobliżu. Stanął jak
wryty, czekając na kolejny odgłos, ale słyszał tylko bicie własnego serca.
Gdy jednak wszedł głębiej w pole, rozległ się huk. Za koleiną rozdzielającą parcele
stał Willie. Płakał, a ręce, w których trzymał rewolwer, drżały mu tak bardzo, że nie mógł
wycelować. Crow zdążył już tymczasem przeskoczyć przez następny rów. Willie’emu nie
udało się go trafić. Gdy bandyta dotarł do końca kanału, Montana zauważył błysk metalu,
więc skoczył instynktownie, aby osłonić Willie’ego, a wtedy rewolwer Murdocha wypalił. W
tej samej chwili Crow odwrócił się na pięcie i strzelił.
On chybił, Willie trafił.
Chłopcy padli zdyszani na gorącą, spękaną ziemię. Montana otworzył oczy i poszedł
za wzrokiem Willie’ego. W wyschniętym rowie leżało zakrwawione ciało Crowa. Montana
puścił przyjaciela i usiadł, próbując pochwycić trochę gorącego powietrza, które wysuszało
mu usta i parzyło gardło. Pod powiekami również czuł palenie - do oczu napłynęły mu łzy.
Na twarzy Willa malował się wyraz smutku i bólu. Młody Murdoch przeżywał podobne
cierpienia.
Chłopcy razem dorastali, łączyły ich wspólne zabawy i bijatyki. Obaj czcili
bałwochwalczo swoich ojców, obaj stali się mimowolnymi świadkami ich śmierci.
Usiedli obok siebie na skraju pola i zapłakali.
W dwa dni później odbył się pogrzeb ofiar tragedii w Mussel Slough. Kolej ukryła
prawdę, a pierwsze artykuły na temat strzelaniny ukazały się w prasie kontrolowanej przez
właścicieli spółki. Z reportaży wynikało wyraźnie, że osadnicy to zbóje i mordercy, którzy
wdarli się bezprawnie na terytorium stanowiące cudzą własność. Inne gazety usiłowały
przedstawić własną interpretację wydarzeń, ale w świetle prawa wina leżała i tak po stronie
zabitych. Mimo wszystko opinia publiczna wyraźnie trzymała stronę osadników - owych
ciężko pracujących farmerów i ranczerów, zwiedzionych przed laty fałszywymi obietnicami
kolei. To oni bowiem uprawiali marną, jałową ziemię i doprowadzili ją do rozkwitu.
W Tulare nikt już więcej nie ośmielił się stawić czoło spółce. Obawiano się
powszechnie, że w razie buntu pojawi się więcej takich jak Crow. Liga Osadników
zrezygnowała z apelacji w Sądzie Najwyższym z braku funduszy. Niektórzy zapłacili
czterdzieści dolarów za akr ziemi zakontraktowanej po dwa i pół.
Biedniejszych oraz rodziny zastrzelonych wyeksmitowano.
Ludzie nie przeszli jednak obojętnie wobec wydarzeń w Mussel Slough. Ponad
dwieście powozów różnego rodzaju jechało za karawanem z trumnami ofiar. W dniu
pogrzebu zrodziła się nienawiść do kolei.
Montana Creed patrzył z niewielkiego wzniesienia, jak powozy, fury i bryczki ruszają
w drogę powrotną do domu. Został mu tylko koń ojca i parę drobiazgów. W torbie
przytroczonej do siodła znajdował się nóż z rękojeścią z kości słoniowej, kamea, fotografia
rodziny - z której nie został przy życiu nikt oprócz chłopca - a także kilimek wyhaftowany
przez panią Creed tuż po przyjeździe do Kalifornii.
Matka Montany umarła w rok później wskutek ukąszenia przez grzechotnika, ale
kilimek zajmował szczególne miejsce w sercu chłopca i jego ojca, potomka ubogich
dzierżawców, głęboko wierzącego w to, że bogactwo jednostki i narodu pochodzi z roli.
Wzorzysta tkanina odzwierciedlała marzenia Creedów, gdyż wyszyło na niej motto: „Nasze
serca tkwią w ziemi”. A Montanę uczono szacunku dla tych wartości.
Chłopiec otrzepał ręce wciąż przybrudzone gliną, której grudki padły na trumnę
spoczywającą teraz głęboko w ziemi, tak bardzo ukochanej przez ojca. Ta właśnie myśl
mogła nieść chłopcu pociechę, ale mimo wszystko nadal odczuwał ból.
Odłączywszy się od grupy maruderów, Willie podszedł do Montany.
- Co teraz zamierzasz?
Wytarłszy ręce o znoszone spodnie, Creed junior nadal wpatrywał się w zamyśleniu w
karawanę wozów znikających za horyzontem. Po dłuższej chwili przeniósł wzrok na
Willie’ego.
- Wyjeżdżam - odparł.
- Wyjeżdżasz? - Willie nie ukrywał zdziwienia. - Dlaczego? Przecież tu bardzo wielu
farmerów potrzebuje pomocy. Ja pracuję u Rileyów, a oni nawet znaleźli miejsce dla mamy i
dziewczynek. Może ciebie też przyjmą? Znasz się na hodowli i roli o wiele lepiej niż my
wszyscy.
- Nie zawracaj sobie głowy - przerwał Montana. - Nie mogę tutaj zostać.
- W takim razie jadę z tobą. - Na twarzy Willie’ego pojawił się wyraz uporu.
- Nie - rzekł Montana równie nieustępliwie jak jego przyjaciel.
- Musisz myśleć o matce i siostrach. Jesteś im potrzebny.
- Ale...
Tę dyskusję przerwało nadejście doktora Hendersona, który próbował ocalić ofiary
strzelaniny w Mussel Slough. Towarzyszył mu Jake Riley - właściciel największej farmy w
dolinie.
- Potrzebuję dobrych pracowników - powiedział Riley, patrząc wymownie na młodego
Creeda.
Dobroć jego spojrzenia niemal skruszyła mur otaczający Montanę. Odwrócił się
jednak. Duma i ból nie pozwoliły mu zmienić decyzji.
- Dziękuję bardzo za propozycję, ale muszę przez jakiś czas zostać sam.
- Powinieneś przyjąć propozycję Jake’a, synku - doradził doktor.
- Zresztą wszyscy chcieliby ci pomóc.
Montana zerknął na Willa, przyjaciela bliższego niż brat, oraz na obu mężczyzn
pragnących wyciągnąć rękę do syna Artemusa Creeda.
- Wiem i jestem panom bardzo wdzięczny, ale nie mogę zostać. Doktor popatrzył na
konia Montany i jego skromny bagaż.
- Dokąd się wybierasz?
- Jak najdalej od kolei.
Jake i Doc wymienili znaczące spojrzenia. Willie wyciągnął do niego rękę. Dwaj
czternastoletni chłopcy uścisnęli sobie dłonie. Był to męski gest dzieci, którym wydarzenia
ostatnich dwóch dni kazały dorosnąć zbyt szybko.
- Ale co ty poczniesz, chłopcze? - zafrasował się doktor.
- Ojciec nic ci przecież nie zostawił.
Montana wskoczył na konia i po raz ostatni objął wzrokiem żyzną dolinę.
- Nieprawda - powiedział, patrząc na Hendersona jasnymi, upartymi oczami. -
Zostawił mi marzenie.
Chicago, wiosna 1894.
Z za rogu wyjechał czarny emaliowany rower. Srebrne szprychy błyskały w słońcu, a
gumowe pedały na kulkowych łożyskach niosły ten niesamowity pojazd z zawrotną
szybkością piętnastu kilometrów na godzinę. Napompowane powietrzem opony chłonęły
wstrząsy, jakim poddane były koła podskakujące na głębokich koleinach i szachownicy
stalowych torów tramwajowych ruchliwej dzielnicy.
Najnowszym dodatkiem roweru był piekielnie hałaśliwy dzwoneczek z prawdziwym
niklowanym gongiem, umieszczony na kierownicy tuż obok czarnej torby z narzędziami oraz
zwisającej z łańcuszka puszki z oliwą w kształcie lizaka, która pobrzękiwała głośno, obijając
się o ramę. Dzięki zawartości puszki - Dynamicznej Oliwie do Rowerów - mechanizm
łańcucha poruszał się równie gładko jak żaglówka po jeziorze Michigan. Prując poranne
powietrze, rower skręcił w lewo i popędził w dół ulicy Randolph, przecinając drogę
nadjeżdżającemu z przeciwka furgonowi piekarza.
Konie stanęły dęba, a rower zboczył na prawo, przeleciał przez krawężnik, po czym
wpadł na zatłoczony chodnik. Kobiety zapiszczały ze strachu, mężczyźni podnieśli wrzask,
ale bicykl pędził naprzód jak oszalały i nie mógł się zatrzymać. Nagle gwałtownie zmienił
kierunek, odbił w lewo i zaczął sunąć prosto na latarnię. W ostatniej chwili rowerzysta puścił
kierownicę i chwycił metalowy słup lampy. Przednie koło zsunęło się z krawężnika, a pojazd
upadł z głośnym trzaskiem na jezdnię, pozostawiając swego właściciela oplecionego niczym
bluszcz wokół stalowego filara.
Adelaide Amanda Pinkney zsunęła się wolno ze słupa. Tupnięcie skórzanych butów o
chodnik przytłumiło jej ciche westchnienie. Puściwszy słup, dziewczyna zerknęła
niespokojnie na rower leżący w poprzek krawężnika. Przednie koło nadal się kręciło.
Podniosła bicykl i przyjrzała się uważne obiektowi swej największej radości i dumy.
Rower był pogięty. Jego właścicielka wyprowadziła pojazd na chodnik, patrząc
bezradnie na specjalnie wyprawiane, wykonane na zamówienie siodełko, które spadło na
ziemię z rozdzierającym serce łoskotem.
- Niech pani lepiej kupi sobie konia!
Adelaide podniosła wzrok. Wokół niej zbierał się tłum. Mężczyźni uśmiechali się
ironicznie, a kobiety obrzucały ją przerażonym spojrzeniem, zbierały fałdy sukien i uciekały.
Niektórzy przechodnie rzucali niezbyt pochlebne uwagi na temat rowerzystek. Żaden z panów
nie zaproponował pomocy, więc dziewczyna postanowiła po prostu nie zwracać na nich
uwagi. Przedstawiciele płci brzydkiej zapewne nie mogli pogodzić się myślą, że o mało nie
zginęli pod kołami bicykla kierowanego przez kobietę. Potem Addie dostrzegła jednak
woźnicę zaprzęgu piekarza i usłyszała, jak brzmi prawdziwy gniew. Grubas machał bowiem
rękami, jakby powiewał flagą, a niemieckie przekleństwa nie schodziły mu z ust.
Dziewczyna stłumiła okrzyk przerażenia. Drzwi furgonu musiały się otworzyć, gdyż
tace z bochenkami chleba, złotymi pączkami i kruchym ciastem wypadły na ulicę.
Chleby przybrały kształt placków, a z ciasta pozostały jedynie okruszki. Pączki
toczyły się po kocich łbach i wpadały pod koła nadjeżdżających powozów.
Do Adelaide podszedł wąsaty policjant o poważnym wyrazie twarzy. W zębach
trzymał gwizdek, wydający tak przenikliwe dźwięki, że nie zagłuszał ich nawet gwar ulicy.
Policjant miał długi, ciemny płaszcz zapinany na dwa rzędy mosiężnych guzików. Guziki
błyszczały, ale nie tak jasno jak gwiazda przypięta do lewej górnej kieszeni płaszcza.
Adelaide miała ochotę uciec.
Zamiast tego oparła rower o latarnię i zaczęła pospiesznie upychać kruczoczarne
włosy pod słomianym kapeluszem. Poprawiwszy dyskretnie gorset, przygładziła wyłogi
żakietu. Policjant podszedł do niej w chwili, gdy otrzepywała kurz z ciemnoniebieskiej
serżowej spódnicy. Mężczyzna był na tyle blisko, że nie mogła go zignorować, więc
zaczerpnęła tylko głęboko powietrza, przygotowując się do walki.
Spod hełmu patrzyły na nią łagodne, znajome oczy. Funkcjonariusz O’Grady
przychodził co czwartek do biblioteki publicznej przy Mason Square, a Adelaide
wypożyczała mu książki o Kalifornii - złotej ziemi obiecanej. Łączyła ich przyjaźń i
marzenia.
- A niech mnie kule biją! Panna Addie! Co pani robi w tym bałaganie? - 0’Grady
zatoczył ręką łuk, wskazując ulicę położoną w samym sercu dzielnicy handlowej, gdzie
tramwaje, powozy i bryczki tłoczyły się w kilometrowym korku.
- Och, jak się cieszę, że to pan! Musiałam zawieźć kilka książek na Ryder Street i...
chyba uległam niegroźnemu wypadkowi...
Policjant popatrzył na połamany rower Addie, a następnie przeniósł wzrok na woźnicę
wrzeszczącego na bezdomne psy pożerające resztki wypieków.
Addie wyjrzała nieśmiało zza ramienia O’Grady’eg0, w skrytości ducha licząc na to,
że woźnica zniknie. Ale nie zniknął. Wręcz odwrotnie. Zmierzał wyraźnie w jej kierunku.
- Niech pani lepiej odejdzie - poradził 0’Grady. - Sam się nim zajmę - dodał mrugając
porozumiewawczo.
Dziewczyna uśmiechnęła się z ulgą.
- Szybko! Już pani tu nie ma!
Podziękowawszy mu serdecznie, Addie przetoczyła swój kaleki rower na zatłoczony
chodnik. Szła na tyle szybko, na ile pozwalała powyginana kierownica. Za rogiem zatrzymała
się na chwilę, żeby zebrać myśli.
Obejrzawszy koło, wiedziała, że będzie musiała oddać rower do naprawy. Warsztat
znajdował się jednak nieopodal szkółki dla cyklistów tuż obok jej skromnego mieszkanka,
czyli na drugim końcu miasta. Słyszała o podobnym klubie rowerowym gdzieś przy Water
Street, ale nie znała dokładnego adresu. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, skrzyżowała
palce w nadziei, że zmierza w dobrym kierunku i zaczęła się stopniowo oddalać od ruchliwej
dzielnicy.
Pół godziny później, gdy na czoło wystąpiły jej duże krople potu, Addie popatrzyła na
swoje palce i zaczęła się zastanawiać, dlaczego postępuje tak niemądrze, a w dodatku
nieskutecznie. Nigdzie wokoło nie zauważyła żadnego klubu rowerowego ani warsztatu.
Oparłszy się o chłodny mur najbliższego budynku, poszukała w żakiecie chusteczki, ale
niestety nie mogła jej znaleźć.
Zalany potem nos swędział ją jednak tak bardzo, że musiała osuszyć go rękawem.
Wtedy dostrzegła chusteczkę. Maleńki koronkowy rożek wystawał z mankietu. Addie
otarła dokładnie twarz i powachlowała policzki. Duchota dawała się jej mocno we znaki.
W Chicago panowała typowa, nieprzewidywalna, wiosenna aura. Ranek był chłodny,
więc Addie ubrała się stosownie do pogody. W przeciągu kilku godzin temperatura wzrosła,
wiatr ustał, a wilgotne powietrze zaczęło utrudniać oddychanie.
W takie dni mieszkańcy Chicago chłonęli toksyny przemysłowe, a szary smog wisiał
nad miastem.
Na tym polegał postęp, którego Addie gorąco nienawidziła.
Położywszy rękę na kierownicy, ruszyła na wschód, aby uciec od dymu, i dwie
przecznice dalej znalazła klub oraz warsztat rowerowy. W chwilę później, kiedy umówiła się
już na dostarczenie bicykla, naciągnęła rękawiczki i poszła na przystanek.
Dzień nie należał do udanych. Pierwsze trzy tramwaje były tak zatłoczone, że nawet
się nie zatrzymały, więc Adelaide zupełnie straciła głowę i wskoczyła do czwartego, nie
sprawdziwszy nawet jego numeru. Zanim zdążyła się obejrzeć, tramwaj ruszył, a wtedy
stwierdziła, że wybrała sześćset trzynastkę, uważaną za najgorszy pojazd w mieście, i to
wcale nie z powodu pechowego numeru.
Trasa tego wozu prowadziła bowiem przez najbardziej zatłoczone dzielnice Chicago.
Addie puściła uchwyt, poszukała wzrokiem wolnego miejsca i opadła na twardą
drewnianą ławę. Wreszcie mogła wygodnie usiąść. Nienawidziła stania w tramwajach, bo
wszyscy pasażerowie przewyższali ją wzrostem, więc nie miała czym oddychać. A stanie w
wozie tej linii okazałoby się z pewnością wyjątkowo uciążliwe.
Wagony przystawały co kilka przecznic i do środka wciskało się coraz więcej ludzi.
Mieszkańcy Chicago najwyraźniej nie wierzyli w przesądy, więc w tramwaju panował
nieopisany tłok. Woń nie mytych ciał dawała się Addie tak mocno we znaki, że dziewczyna -
zajmująca na szczęście miejsce przy oknie - wystawiła głowę na zewnątrz. Wolała już
wdychać zatrute powietrze niż ten obrzydliwy smród.
Popatrzyła na ulicę. Właśnie przejeżdżali przez slumsy. Na schodach kamienic bawiły
się nie domyte dzieci. Niektóre były jeszcze zupełnie małe. Gołe i zaniedbane stąpały
drobnymi, niepewnymi kroczkami po brudnych chodnikach. Bandy zadziornych wyrostków
ciskały w tramwaj kamieniami. Szybko przyłączyli się do nich inni. Wszyscy krzyczeli, drwili
i przeklinali. Wóz Czerwonego Krzyża spryskiwał ulice środkiem dezynfekcyjnym. Obok
beczki wisiały wiadra, które można było w każdej chwili napełnić i dać każdemu, kto by
wyraził ochotę.
Najwyraźniej jednak nikt nie potrzebował takich środków.
Ponad turkot tramwaju wybijało się żałosne zawodzenie dziecka. Zdesperowani ludzie
grzebali w śmietnikach, szukając czegokolwiek, co nadawałoby się do jedzenia. Groziła im
śmierć głodowa. Addie natychmiast przypomniała sobie pączki toczące się po jezdni. Nawet
bezpańskim psom powodziło się lepiej niż tym biedakom. Dziewczyna poczuła nagłe ukłucie
winy, nie wiedziała jednak, jak tym ludziom pomóc. Chicago było jej rodzinnym miastem, ale
jego rozwój wymknął się wszystkim spod kontroli.
Zaledwie rok temu Wielka Wystawa Krajowa ściągnęła tu tłumy z całego kraju.
Większość nowo przybyłych została na zawsze. Chicago przestało być krowim
miastem na prerii, znanym wyłącznie z wielkiego pożaru, jaki strawił je niemal całkowicie
przed dwudziestu laty. Podczas wystawy szczycono się zarówno wspaniałą architekturą
różnych budynków państwowych, jak i bogactwem imprez rozrywkowych oraz występami
artystycznymi. W ciągu zaledwie jednego roku ogromne koło George’a Ferrisa skusiło dwa
miliony widzów - zarówno miejscowych, jak i turystów. Wśród nich znalazła się również
Addie. W nocy gigantyczne koło oświetlone żarówkami było naprawdę godne uwagi, a niebo
nad Midway Plaisance wyglądało tak, jakby skupiły się na nim wszystkie gwiazdy kosmosu.
Dzięki Wielkiej Wystawie okazało się, że Chicago może stawić czoło najlepszym.
Przemysł, transport i usługi zaczęły konkurować nawet z Nowym Jorkiem. Slumsy
również.
Ale dla Addie Chicago przestało już być czymś wyjątkowym. Stawało się po prostu
coraz brudniejsze i bardziej zatłoczone. Addie urodziła się w tym mieście przed
dwudziestoma czterema laty i wyjechała tylko po to, żeby ukończyć bibliotekoznawstwo na
Uniwersytecie Columbia. Kiedy wróciła do domu, patrzyła na Chicago innymi oczami, ale
jakoś dawała sobie radę. Czasem tylko - zwykle pod wpływem listów od ciotki Emily -
zaczynała tęsknić za nowym życiem. Spychała jednak te myśli głęboko do podświadomości,
gdzie kryła wszystkie swoje fantazje.
Inne życie stało się właśnie jednym z takich pragnień - pięknym snem o bogactwie,
sukcesie i wspaniałym mężu. Odkąd przed trzema miesiącami straciła matkę, Addie nie
mogła odpędzić od siebie tych marzeń. Wkradały się w jej myśli w najbardziej
nieodpowiednich momentach. Czasem doprowadzały ją do łez. Czuła się bowiem samotna i
nieszczęśliwa.
Ojciec nie żył od dwunastu lat, więc po śmierci matki Adelaide nie został już nikt z
rodziny, z wyjątkiem ciotki z Kalifornii. Addie bardzo za nią tęskniła, brakowało jej rodzinnej
więzi. Ciotka kochała ją przecież po prostu dlatego, że nazywała się Adelaide Amanda
Pinkney. W skrytości ducha dziewczyna liczyła na to, że na wieść o śmierci siostry ciotka
zaprosi jej jedyną córkę na farmę. Ale taka propozycja nie nadeszła, więc Addie uznała, że
zapewne wujostwu nie wiedzie się najlepiej. W czasach kryzysu nawet farmerzy z Kalifornii
nie mieli łatwego życia.
Panna Pinkney wiedziała, że mając wygodny dom i niezłą pracę nie należy narzekać.
Przed oczami stawały jej często obrazy głodnych ludzi. A w końcu ona nie mogła narzekać na
brak jedzenia... Zerknęła na naciągnięte zapięcie sukni. Może nawet powinna nieco
poskromić apetyt. Tak czy inaczej, ją również coś zżerało. A tym czymś było pragnienie, aby
żyć inaczej niż dotąd. Ostatnio nic nie sprawiało jej przyjemności. A Chicago - cóż - przestało
być domem. Gdy rozległ się dzwonek, Addie ujrzała znajomy przystanek przy Mason Street.
Wstała i zaczęła przeciskać się do drzwi. Tramwaj zahamował gwałtownie i cały tłum
pasażerów poleciał gwałtownie do tyłu. Adelaide okazała się jednak na tyle przewidująca, aby
w porę pochwycić podpórkę. W chwilę później wysiadła z wagonu i poszła w stronę
biblioteki. W połowie kamiennych schodów zatrzymała się gwałtownie i spojrzała w górę.
Ale słońce zniknęło. Zostało tylko poszarzałe, zadymione niebo. Zaczęła się zastanawiać, czy
jeszcze kiedykolwiek ujrzy nad sobą czysty błękit. Przygarbiwszy się lekko, weszła do
budynku.
Istniała nadzieja, że otoczona ukochanymi książkami, wreszcie odnajdzie szczęście.
Następnego dnia zupełnie inna chmura dymu zasnuła firmament - tym razem było to
bezkresne, bezksiężycowe niebo Kalifornii. Ciemne opary wylatywały z komina lokomotywy
numer jedenaście, stanowiącej własność Kompanii Południowego Pacyfiku. Lokomotywa
pięła się w górę stękając z wysiłku i zbierając tyle pary, by dobrnąć do Modesto, gdzie
znajdowała się najbliższa stacja. Prawie na samym szczycie wzniesienia na tender z węglem
wskoczyło dwóch mężczyzn w maskach.
Niższy - w czerwonej koszuli - nachylił się do maszynisty, celując do niego z
rewolweru.
- Zatrzymaj pociąg!
Maszynista zbladł, pochwycił hamulec i szarpnął go do tyłu. Koła lokomotywy numer
jedenaście stanęły gwałtownie w miejscu.
Bandyta w niebieskiej koszuli zeskoczył na ziemię, popędził do wagonu pocztowego i
załomotał do zamkniętych od środka drzwi. Natychmiast otworzyło się okienko
obserwacyjne, przez które wyjrzał kurier.
- Wyrzuć sejf! - zażądał bandyta, kierując na niego broń.
- Nie! - Kurier natychmiast zatrzasnął okienko.
Rabuś dwukrotnie strzelił w powietrze, a w kilka minut później jego wspólnik
przyprowadził do wagonu pocztowego maszynistę i strażaka.
- Daję ci dwie minuty na oddanie sejfu. Jeżeli tego nie zrobisz, zastrzelę tych dwóch. -
Niebieski oparł lufę o zroszone potem czoło maszynisty.
Kiedy bandyta czerwony uczynił to samo ze strażakiem, w wagonie pocztowym
nastało zamieszanie. Otworzyła się ładownia, a metalowy sejf wypadł ciężko na zewnątrz.
- Dzięki! - Niebieski opuścił broń. - Teraz wysiadka!
Z wagonu pocztowego wyskoczył krępy mężczyzna o przerzedzonych włosach. W
chwili gdy dotknął stopami ziemi, uniósł ręce i zamachał nimi rozpaczliwie. Cała jego
odwaga została po drugiej stronie małego okienka.
- Wsiadaj do wagonu z bydłem! - nakazał niebieski, machając mu lufą przed nosem.
Kolejarz udał się posłusznie we wskazanym kierunku. Bał się choćby na chwilę
opuścić ręce. Za nimi szedł bandyta czerwony, z bronią gotową do strzału. Gdy pocztowiec
znalazł się już w wagonie, rabuś zamknął za nim drzwi, a potem podszedł razem z niebieskim
do porzuconego sejfu.
Czerwony zsunął kapelusz na tył głowy, posługując się lufą swojego schofielda
kaliber 44, zdjął zakurzoną maskę i odgarnął z czoła spocone włosy.
- Udało się! - powiedział z uśmiechem.
Drugi mruknął coś niewyraźnie, odwrócił się i władował cały magazynek w zamek
sejfu. Otworzywszy na oścież podziurawione jak rzeszoto drzwiczki, wyciągnął ze środka
pięć woreczków z pieniędzmi. Bandyci upchnęli je szybko pod koszulami i popędzili w dół
wzgórza. Za ogromną skałą czekały na nich dwa konie przywiązane do drzewa. Rabusie
natychmiast dosiedli wierzchowców i odjechali z pięcioma tysiącami dolarów
przeznaczonymi na płace pracowników kolei.
Na pierwszej stronie Tribune wydawanej w San Francisco znalazł się artykuł o
napadzie na pociąg. Zawierał mnóstwo spekulacji na temat tożsamości bandytów, ale
brakowało w nim jakichkolwiek poszlak mogących ułatwić ich rozpoznanie. Nawet rysopisy
rabusiów okazały się bardzo niedokładne.
Pierwszy, ubrany w czerwoną koszulę miał z pewnością mniej niż sto osiemdziesiąt
centymetrów wzrostu i dość jasne włosy. Drugi schował czuprynę pod kapeluszem.
- Brunet albo ciemny blondyn - oświadczył maszynista w wywiadzie udzielonym
reporterowi Tribune. - Ale na pewno był chudy jak szczapa i bardzo wysoki.
Dwa tygodnie później Addie - stojąc na palcach - próbowała zdjąć z półki opasły tom.
Z powodu niskiego wzrostu nie mogła go jednak dosięgnąć, a ktoś zwędził stołek. Takie
sytuacje przytrafiały się jej stale, nawet podczas studiów na uniwersytecie. Co prawda
większość studentek musiała korzystać z drabinek lub stołków. Addie zupełnie nie mogła
zrozumieć, dlaczego mężczyźni projektujący biblioteki musieli umieszczać półki tak wysoko.
Można by sądzić, że tylko Amazonki potrafiły czytać.
A zdarzały się przecież kobiety niższe od Adelaide. Na przykład Hilary - jej była
koleżanka, a obecna szefowa - miała zaledwie sto czterdzieści osiem centymetrów wzrostu i
nie mogła wybaczyć Adelaide równego metra pięćdziesiąt. Z powodu głupich dwóch
centymetrów Addie cierpiała katusze. Po ukończeniu studiów trafiła wraz z Hilary do nowej
biblioteki przy Mason Street. Hilary niewłaściwie katalogowała książki, a później winiła o
wszystko koleżankę. Kiedyś rozlała nawet kawę na jej czek z wypłatą. Odtworzenie czeku
zajęło trzy tygodnie. Innym razem Addie spędziła ponad pięć godzin na porządkowaniu
katalogu, a później zobaczyła na własne oczy, jak Hilary wywraca trzy drewniane szufladki
do góry nogami. Niestety, nie pozostało nic innego, jak rozpocząć układanie od początku.
Odkąd Hilary została naczelną bibliotekarką, robiła wszystko, żeby podważyć
kompetencje podwładnej. Nigdy nie pogodziła się z faktem, że Addie ukończyła studia z
wyróżnieniem. Umniejszała więc jej zasługi i obciążała ją zadaniami równie bezowocnym jak
bitwa stoczona przez Napoleona pod Waterloo. Ponadto Hilary bez przerwy się wywyższała,
co musiało kosztować ją naprawdę sporo wysiłku.
Mimo tych szykan Addie nie przestawała kochać swojej pracy. Wszystko się jednak
zmieniło, kiedy kierowniczka zaczęła potrącać jej z pensji koszt rzekomo zaginionych
książek. Addie nie mogła już wytrzymać takiej sytuacji i nie obchodziło ją to, że brat
szefowej stoi na czele Rady. Każdy dzień przynosił nowe powody do zdenerwowania.
Dochodziła już do końca rzędu, wypatrując swego stołka, gdy usłyszała nagle
znienawidzony syk przełożonej.
- Pssst!
Już chciała się odwrócić, ale przypomniała sobie nagle, że Hilary obarczyła ją
odpowiedzialnością za zniknięcie encyklopedii Coliera. Niech się jeszcze chwilę podenerwuje
- postanowiła.
- Pssssst!
Zupełnie jak zepsuty kocioł parowy - pomyślała Adelaide, z trudem stłumiła uśmiech i
odwróciła się wolno. Pulchne dłonie Hilary wczepiły się kurczowo w rzeźbiony brzeg
mahoniowego biurka, a obfity biust zajął pokaźną część blatu, nad którym się pochyliła.
Twarz szefowej, przygotowującej się do wydania kolejnego psyknięcia, przybrała
czerwonofioletowy odcień.
Addie wskazała na swoją pierś z miną urażonej niewinności.
- Ja? - spytała bezgłośnie.
Hilary skinęła gwałtownie głową w kształcie cebuli. Addie otworzyła szeroko oczy i
zamrugała.
- Wołałaś mnie? - szepnęła.
- Chyba ogłuchłaś! - Hilary wyprostowała plecy i poprawiła pasek ozdabiający jej
rozłożyste biodra. - Mam krzyczeć? Znasz przecież przepisy!
- Czego chcesz? - Adelaide nie potrafiła ukryć irytacji.
- Chwileczkę. - Hilary przeglądała w pośpiechu stertę papierów. - Znalazłam coś, co
należy do ciebie.
O co jej chodzi tym razem? - przemknęło Addie przez myśl.
- No! Jest! - Hilary podała jej telegram poplamiony herbatą.
- Mam nadzieję, że to nic złego - dodała tak słodko, że w głowie Addie od razu
odezwały się dzwonki ostrzegawcze.
Telegram miał już niewątpliwie swój wiek. Adelaide odwróciła kopertę i dostrzegła
od razu, że klapkę oderwano, po czym niezdarnie przyklejono z powrotem. Popatrzyła
pytająco na Hilary, która najwyraźniej nie potrafiła ukryć złośliwego uśmiechu. Addie z
trudem się powstrzymała, żeby nie wymierzyć jej policzka.
- Dziękuję - powiedziała zimno i odeszła, dumnie zadzierając nos.
Natychmiast potem usłyszała za sobą tupot.
- Zaczekaj! Nie chcesz otworzyć? - Hilary biegła za nią krok w krok aż do toalety.
Tam jednak Addie otworzyła drzwi i odwróciła się gwałtownie, żeby zatrzasnąć je głośno tuż
przed nosem pani kierowniczki.
Rozglądając się za jakimś miejscem do siedzenia innym niż sedes, wypatrzyła swój
stołek pozostawiony w kącie pomieszczenia wyłożonego różową glazurą. Minęła więc
umywalkę i przycupnęła na taboreciku, po czym rozerwała niestarannie zaklejoną kopertę.
Telegram nosił datę dwudziestego marca, z czego wynikało wyraźnie, że wysłano go przed
miesiącem.
Co za jędza! Addie mogła dać głowę, że Hilary przetrzymała depeszę z czystej
złośliwości. Gdy zapoznała się z treścią, zrozumiała, że podłość koleżanki nie zna granic.
Ciotka Emily i jej mąż zginęli w strasznym wypadku. Rzeka wylała, a rwący strumień
przewrócił ich powóz. Oboje utonęli.
Boże! Teraz naprawdę jestem sama - pomyślała dziewczyna i przeczytała telegram do
końca. Jako jedyna krewna zmarłych została właścicielką ich farmy.
Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, próbowała złagodzić ból w piersiach. Po raz drugi
w tym roku i po raz trzeci w życiu musiała pogodzić się ze śmiercią.
Wypadek, w którym zginął ojciec, miał jednak miejsce na tyle dawno, że ból po jego
odejściu znacznie się zmniejszył. Śmierć matki, od dawna przykutej do łóżka, nie stanowiła
dla nikogo zaskoczenia, a świadomość, że najbliższa osoba wreszcie przestała cierpieć,
przyniosła dziewczynie ulgę.
Nie mogła się jednak spodziewać tak okropnego wypadku. Siostra matki była dla niej
kimś wyjątkowym. Nie widziały się wprawdzie od ośmiu lat, ale prowadziły ożywioną
korespondencję. Matka Addie nie mogła zrozumieć siostry przejawiającej wyjątkowe
zamiłowanie do włóczęgi. Ciotka Emily wyszła bowiem za mąż w wieku trzydziestu pięciu
lat i wyjechała do jakiegoś dzikiego miejsca w Kalifornii.
Ale Addie zazdrościła ciotce fantazji. Bawiły ją barwne opisy farmy, miasta, ludzi. A
gdy ciotka Emily zaczynała się rozwodzić nad bezkresem kalifornijskiej ziemi, Addie
pogrążała się w marzeniach.
Czytała dalej. Telegram wysłał prawnik, Levi Hamilton. Prosił w nim o jak najszybszy
kontakt w sprawie farmy.
Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i psyknął.
- Słucham, Hilary?
- Zamierzasz tu siedzieć cały dzień? Nie masz prawa tak okupować tego
pomieszczenia!
Addie wstała, schowała telegram do kieszeni i odkręciła kran. Zmyła smutek z twarzy,
po czym wróciła do drzwi, otworzyła je na oścież i popatrzyła w przymrużone oczka Hilary.
Chciała powiedzieć jej coś do słuchu, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że to się i tak na nic
nie zda. Minąwszy więc obojętnie szefową, przystąpiła do porządkowania katalogu.
Dwie godziny później kończyła właśnie literę D, gdy znowu poczuła na sobie drwiące
spojrzenie.
Nawet nie podniosła oczu.
- Jeszcze nie skończyłaś?
- Nie.
- No i co? - Hilary postukała nogą w drewnianą podłogę. Addie westchnęła
przesadnie.
- O czym mówisz?
- Jedziesz?
Niby dokąd? - pomyślała i nagle doznała olśnienia. Hilary miała na myśli farmę w
Kalifornii. Zaczerpnęła więc głęboko powietrza i przesunęła językiem po zębach.
- Czyżby interesowała cię cudza korespondencja? - spytała.
- Tak sobie tylko myślałam... - odparła wiedźma z uśmiechem.
- Spodobałoby ci się na farmie. Babranie się w błocie to na pewno odpowiednie
zajęcie dla osoby twojego pokroju. - Popatrzyła na swoje paznokcie. - Nie trzeba do tego
znajomości alfabetu.
- Przeniosła wzrok na katalog. - Upewnij się, czy na pewno ułożyłaś wszystko we
właściwej kolejności. Nienawidzę bałaganu w fiszkach - dodała z mocą i odeszła ciężkim
krokiem w stronę biurka.
- Spodobałoby ci się na farmie - mruknęła Adelaide, przedrzeźniając Hilary. -
Babranie się w ziemi, dobre sobie.
Po tym, co przeszła w bibliotece, uprawianie roli wydawało się jej idyllą.
Ostatnio i tak bez przerwy nurzała się w błocie.
Położywszy łokcie na blacie biurka, oparła podbródek na rękach. Nie wiedziała, czy
da sobie radę. Miała trochę pieniędzy, mogła nająć kogoś do pomocy. Poza tym nic nie stało
na przeszkodzie, żeby nauczyć się czegoś z książek. Nie chciała już mieszkać w Chicago. Nic
ją w tym mieście nie trzymało, a awantury z Hilary zabiły w niej wszelki entuzjazm do pracy
w bibliotece. Otrzymała szansę na nowe życie. Taka okazja mogła się nigdy nie powtórzyć.
Ciotka zdołała przezwyciężyć wszelkie trudności, więc Addie mogła również spróbować. Ale
najpierw...
Addie popatrzyła na Hilary pochyloną nad biurkiem z pismami.
A więc nienawidzisz bałaganu w fiszkach?
Chwyciła plik kart informacyjnych spod litery D oraz spod litery R, po czym ze
zręcznością karciarza potasowała bardzo dokładnie ukochane fiszki szefowej.
Bibliotekę zamknięto, a Addie pozbierała swoje rzeczy i z rozkosznym uśmiechem
przeszła obok tronu Hilary.
Przełożona podniosła na nią wzrok z taką miną, jakby właśnie przeżuwała pikle.
- Już wychodzisz? Tyle jeszcze zostało do zrobienia!
- Tak. Wychodzę. Na dobre. Hilary uśmiechnęła się z triumfem.
Zerknąwszy na katalog, Addie odwzajemniła uśmiech.
- Żegnaj - powiedziała i z uniesioną dumnie głową wyszła z biblioteki.
W południe słońce prażyło niemiłosiernie. Ponad wyblakłymi sosnowymi deskami
peronu kolejowego falował upał. Spod lokomotywy buchnęła biała chmura pary, wchłonięta
natychmiast przez spragnione powietrze. Konduktor otworzył drzwi i z pociągu wytoczył się
tłum pasażerów. Już po chwili peron wypełnił się podróżnymi spieszącymi załatwiać swoje
sprawy w miasteczku. Addie chwyciła kapelusz i wysiadła z wagonu.
Minął ją mężczyzną niosący białą planszę z napisem:
HOTEL HAMILTON NAJLEPSZY W BLEEDING HEARTS TYLKO DWA
DOLARY ZA NOCLEG ZE ŚNIADANIEM
Tuż obok Addie zapłakało dziecko przytulone zbyt mocno przez stęsknionego
dziadka. Przy metalowym słupie na południowym końcu peronu stały wozy i bryczki do
wynajęcia. Nikt jednak nie podszedł do Addie.
Poszukała wzrokiem zegara. Ten, który udało się jej wypatrzyć, wskazywał drugą
dwadzieścia pięć, co oznaczało, że pociąg przybył o pięć minut wcześniej. Addie pomyślała z
uśmiechem, że z pewnością trafiła do Kalifornii. W Chicago nigdy nic nie działo się przed
czasem.
Pan Hamilton miał wyjść po nią na stację, ale na peronie został tylko zawiadowca
pogrążony w rozmowie z dwoma mężczyznami, toteż Addie usiadła na zacienionej ławce,
aby zaczekać.
Z południowej strony peronu dobiegł ją jakiś hałas, więc wyjrzała ciekawie zza filara.
Coś gruchnęło w wagonie towarowym. W sekundę później przez otwarte drzwi wystrzeliła na
peron duża walizka, a w ślad za nią dwie mniejsze, które wylądowały obok pudeł z
uszkodzonymi taśmami. Z otwartych pudeł wysypały się ubrania. Bagażowy najwyraźniej nie
odznaczał się subtelnością. Addie patrzyła z przerażeniem, jak jeden z jej kufrów przesuwa
się w stronę drzwi, chwieje przez chwilę i ląduje z łoskotem na peronie.
Boże! - pomyślała. Przecież tu jest mój rower!
Wstała gwałtownie z miejsca i pobiegła do wagonu bagażowego.
- Halo! Jest tam kto? - wrzasnęła. Odpowiedziało jej czyjeś mruknięcie.
- Hej! Powiedziałam: halo! - krzyknęła, zaglądając do środka. Z wnętrza dobiegło ją
szuranie, a w chwilę później zobaczyła plecy bagażowego, ciągnącego z wyraźnym
wysiłkiem jakiś wielki kufer. Gdy wreszcie udało mu się go wydobyć na światło dzienne,
Addie zobaczyła charakterystyczne zdobienie na boku. To był jej własny kufer podróżny.
Ten, w którym trzymała wszystkie książki opisujące gospodarowanie na farmie.
- Proszę pana! To moje! - krzyknęła Addie, wskazując palcem bagaż.
Położywszy sobie rękę na krzyżu, mężczyzna wyprostował się z wysiłkiem, a potem
odwrócił głowę i popatrzył na Addie spod krzaczastych, białych brwi. Jego twarz była
zniszczona słońcem i wiekiem, a policzki zasłaniała mu broda. Na szyi miał czerwony szal, z
ust wystawało mu cygaro. Gdyby jeszcze włożył na głowę charakterystyczną czapkę,
wyglądałby z pewnością jak święty Mikołaj.
Przesunął cygaro w kącik ust.
- Znaczy się to je panine? Przytaknęła.
- No i czego tam napakowała? Kamieni?
- W środku są książki - odparła marszcząc czoło.
- Książki? - spytał, siadając na kufrze. - Nie mam nabożeństwa do tego chłamu.
- A ja przeciwnie - odparła dumnie.
- Szkoda czasu na te głupoty. - Z kieszeni koszuli wyjął zapałkę i potarł trzaskę o bok
kufra. - Na co panience te papierzyska?
Addie patrzyła z uwagą, jak staruszek wdycha kolejną porcję dymu.
- Zamierzam się nauczyć gospodarowania na roli. Bagażowy dostał takiego kaszlu, że
o mało się nie udusił.
W końcu schwycił oddech i popatrzył na nią tak, jakby wyrosły jej nagle dwie głowy.
- Chrystusie Panie! Tylko nie to! Te głupie tumany z wybrzeża nie umieją nawet pluć
pod wiatr!
To jednak nie jest święty Mikołaj - pomyślała Addie, przestając się uśmiechać.
Zaczęła się jednak zastanawiać, czy aby nie rusza z motyką na słońce. Stary pryk
całkiem jasno sprecyzował swoje stanowisko. Był przekonany, że panna z miasta poniesie
sromotną klęskę. Adelaide postanowiła natychmiast, że już wkrótce mu udowodni, jak bardzo
się pomylił. Na razie jednak wolała zmienić temat.
- Gdzieś tutaj powinien być rower. Czy może pan go znaleźć? Popatrzył na nią
przeciągle, zanim zdecydował się cofnąć w głąb wagonu, a po chwili Addie usłyszała głośny
huk oraz stek wulgarnych przekleństw.
- Halo! Proszę pana! - zawołała. - Proszę uważać! Ten rower jest mi naprawdę
potrzebny.
Starzec wydał jeszcze kilka groźnych pomruków i potoczył bicykl w stronę drzwi.
- Co, u diaska, paniusia zamiaruje robić z tym żelastwem?
- Będę na nim jeździć.
Odsunął się lekko, otaksował Addie wzrokiem od stóp do głów, po czym przyjrzał się
dokładnie rowerowi.
- Dużo bym dał, żeby to zobaczyć.
Addie z trudnością stłumiła westchnienie i zaczęła się modlić o cierpliwość.
- Niedługo nadarzy się pewnie taka okazja. Proszę ostrożnie! Zmarszczył groźnie
czoło.
- Niby dlaczego?
- Bo nie chciałabym, żeby mój rower wyglądał jak tamte rzeczy. - Wskazała na
pozrywane taśmy pudeł oraz walające się wokół ubrania.
Zerknąwszy na peron, wzruszył ramionami.
- Nie zrobiłem tego specjalnie. Dlaczego chce panienka na tym jeździć? Koń jest
przecież lepszy na takie drogi. - Wskazał głową piaszczysty trakt przecinający północny
koniec stacji.
Addie przełknęła ślinę.
- Nie lubię koni.
- Mhm. Nie lubi koni, ale chce się wyuczyć gospodarki. Miała już dosyć starego
zrzędy, wścibiającego nos w nie swoje sprawy.
- Proszę mnie posłuchać, panie... - zawahała się lekko.
- Custus - odparł, uchylając nieistniejącego kapelusza. - Custus McGee.
- A więc, panie McGee, nie rozumiem, z jakiego powodu tak się pan interesuje moimi
planami. Teraz, jeśli pan zechce...
- Wszystko mnie ciekawi. Custus zawsze musi wiedzieć, co w trawie piszczy. -
Postawiwszy rower obok Addie, wymamrotał coś, co zabrzmiało mniej więcej jak:
„głupia baba”. Potem znów wszedł do wagonu i wyrzucił na peron dwa pudła. Addie
wolała przezornie zejść z linii ognia.
W chwilę później podeszła do zawiadowcy stojącego nieopodal przechowalni bagażu,
oddała mu rower i poprosiła o opiekę nad kufrem. Otrzymawszy wskazówki, jak dojść do
kancelarii adwokackiej, ruszyła naprzód wąskimi uliczkami Bleeding Hearts.
Stanąwszy pod żółtym drewnianym budynkiem, w którym urzędował pan Levi
Hamilton, Adelaide utwierdziła się całkowicie w przekonaniu, że wyjazd do Kalifornii był
doskonałym pomysłem.
Wszyscy - poza Custusem - traktowali ją niezwykle przyjaźnie. Gdy wędrowała
drewnianym chodnikiem, przynajmniej pięć osób życzyło jej miłego dnia. Pięć osób! W
Chicago pozdrawiali ją jedynie pijacy i kieszonkowcy, którzy mieli w tym ukryty cel.
Otworzywszy drzwi, weszła do kancelarii. Na środku małego pokoju stało samotne
biurko, zawalone rejestrami i papierami. W rogu przycupnął stary, zakurzony remington. Na
klawiszach walały się szczątki splątanej taśmy, a szpulki zwisały jak wahadła z blatu biurka.
Drzwi w głębi pokoju były lekko uchylone, dochodziły zza nich odgłosy kłótni.
Addie zawahała się lekko, po czym zapukała w szklaną matową szybę.
Rozmowa umilkła i w chwilę później drzwi otworzyły się na oścież. Niski mężczyzna
z rzadkimi włosami i czerwoną twarzą wbił wzrok w Adelaide, po czym z przerażoną miną
zerknął na ścienny zegar.
- Panna Pinkney? - jęknął.
- Pan Hamilton? - spytała skinąwszy głową.
- Tak! Tak! Jakże mi przykro! Zupełnie zapomniałem o pociągu! Proszę do środka.
- Prawnik cofnął się trochę, żeby Addie mogła wejść.
W niewielkim pokoiku siedzieli dwaj mężczyźni. Obaj odwrócili się gwałtownie i
popatrzyli na Addie. Jeden - z wyglądu dżentelmen - natychmiast zerwał się z krzesła, drugi
nawet nie drgnął. Długie, kasztanowate, kręcone włosy opadały mu na kołnierz, wyraźnie
domagając się fryzjera. Jego kwadratową szczękę porastał szczeciniasty zarost, wąsy również
nie wyglądały najporządniej. Gość Hamiltona miał opaloną twarz o wydatnych kościach
policzkowych i ostrych rysach. Ale największe wrażenie wywarły na Addie oczy mężczyzny:
żółte jak u wilka i równie groźne.
Gdy wreszcie wstał, Addie zadarła głowę tak wysoko, że splecione w węzeł włosy
oparły się jej o kołnierz bluzki. Zacisnęła mocno kolana, bo dostała takiego zawrotu głowy,
jakby się kręciła na diabelskim kole pana Ferrisa. Szybko odwróciła wzrok, aby jakoś temu
zaradzić.
- Proszę spocząć. - Drugi mężczyzna wskazał jej krzesło.
- Dziękuję. - Addie odwzajemniła uśmiech i usiadła. Brunet patrzył na nią z sympatią.
Zrobił na dziewczynie znacznie lepsze wrażenie niż blondyn. Wydawał się jej po prostu
bardziej... cywilizowany.
Pan Hamilton krążył nerwowo wokół biurka. Był najwyraźniej spięty i zmartwiony.
Patrzył na zebranych, pocierając palcem czoło, jakby ten gest mógł mu pomóc w
odnalezieniu utraconych słów. Gdy opuścił dłoń, dziewczyna dostrzegła tuż nad jego brwiami
ślady atramentu.
- Panno Pinkney... to jest pan Parker. - Wskazał dżentelmena, który znów obdarzył
nowo przybyłą promiennym uśmiechem. - A to pan Creed.
Addie odwróciła głowę w stronę ludożercy. Zerknąwszy na guzik jego koszuli szybko
skinęła głową i znów popatrzyła w inną stronę. Nic więcej nie mogła zrobić.
W pokoju zaległa cisza. Addie przygryzła nerwowo wargę. Zrozumiała, że niechcący
przerwała ważne spotkanie.
- Panie mecenasie... - zaczęła cicho, wstając. - Naprawdę nie chciałabym
przeszkadzać.
- Proszę zaczekać! - Hamilton natychmiast zerwał się z miejsca. - Nie może pani stąd
wyjść.
Dziewczyna ze zdumieniem opadła z powrotem na krzesło.
- Ci panowie przyszli tutaj w związku z panią.
- Ze mną? - spytała, z trudem dobywając z siebie głos.
- To znaczy... w związku z pani wujem i ciotką. - Levi Hamilton pogładził nerwowo
łysiejącą czaszkę, zostawiając na niej granatowe smugi. Wyraźnie zirytowany, pokręcił
głową.
- Niepotrzebnie wszystko komplikuję. Przepraszam pana, panie Creed, ale muszę
porozmawiać z panem Parkerem na osobności.
Hamilton i Parker wyszli, a Addie zrozumiała, że zostanie sama z człowiekiem o
nazwisku Creed.
- Ale... - wyjąkała w chwili, gdy za prawnikiem i brunetem już zamknęły się drzwi.
Zaległa cisza. Dziewczyna czekała, bawiąc się małym perłowym guziczkiem przy
rękawiczce. Creed, czyli kanibal, nie odezwał się ani słowem.
Zegar tykał niecierpliwie, Addie wykręcała guziczek. Czas wlókł się niemiłosiernie, a
między nimi nadal nie padło nawet słowo. Wciąż czuła jednak na sobie spojrzenie żółtych
oczu. Guziczek został jej w ręku, popatrzyła na niego ze zdumieniem.
Krzesło ludożercy skrzypnęło głośno, a dziewczyna schowała guziczek do torebki.
Znowu zaległa cisza, więc zaczęła udawać, że czegoś szuka, dopóki mężczyzna nie
oderwał od niej wzroku. Nie udało się jej stłumić westchnienia.
Zerknęła na drzwi.
Co ich tak długo zatrzymuje?
Powędrowała wzrokiem na mahoniowe biurko, zasłane księgami i papierami. Obok
pudła zawierającego - sądząc z naklejki - niebrudzącą taśmę do maszyn leżał opasły tom
oprawiony w skórę. Pudło było jednak puste. Addie uśmiechnęła się lekko, gdyż przed
oczyma stanął jej obraz pana Hamiltona pobrudzonego tuszem i oplatanego w całe metry
„niebrudzącej taśmy”.
Zawsze uważała, że adwokaci to spokojni ludzie o chłodnym sposobie bycia. Pan
Hamilton jednak nie pasował zupełnie do tego obrazu. Z pewnością był nerwowym małym
człowieczkiem.
Takim jak ty - pomyślała, odrywając kolejny guzik od rękawiczki. Uznała, że
postępuje niezwykle głupio, szarpiąc nerwowo guziki tylko z powodu spojrzeń pana Creeda.
Zaczęła się zastanawiać, co też człowiek tego pokroju mógł mieć wspólnego z jej wujem i
ciotką. Może był jakimś zapomnianym krewnym wuja? Addie nie znała Josiaha Mitchella,
wiedziała tylko tyle, że ciotka była z nim szczęśliwa. Josiah, kawaler po czterdziestce,
szpakowaty farmer z zachodu wkradł się w życie ciotki zupełnie nagle, ale Emily
zdecydowała się go poślubić po niespełna dwóch miesiącach znajomości, po czym od razu
wyjechała z nim do Kalifornii. W listach nigdy jednak nie wspominała o żadnych
powinowatych.
Zaraz potem Addie przypomniała sobie o telegramie. Wynikało z niego, że to ona jest
jedyną żyjącą krewną wujostwa. A zatem ludożerca nie należał do rodziny...
Wyobraźnia wyraźnie dawała o sobie znać. Zapewne działo się tak dlatego, że pan
Creed miał zbyt długie włosy, żółte wilcze oczy i okazał się niemową. Może po prostu
pracował na farmie w charakterze parobka? Z pewnością tak właśnie wyglądała prawda.
Addie zaczynała nawet powoli wierzyć w to, że Creed jest bardzo miłym człowiekiem.
Powinien tylko choć raz się odezwać.
Guzik wyśliznął się jej z palców i potoczył po podłodze tak głośno, jakby był kulą
armatnią, a nie maleńką sztuczną perełką. Addie pochyliła się i nakryła go dłonią. Pochylając
głowę, zerknęła od dołu na mężczyznę. Był ubrany na czarno, tylko koszulę miał szarą.
Siedział na krześle, wyciągając nieprawdopodobnie długie nogi w brudnych wysokich butach.
W miejscu, gdzie opierał obcasy, na podłogę spadły grudki błota.
Nic dziwnego, że jest taki wysoki - pomyślała. Nigdy w życiu nie widziałam nikogo o
równie długich nogach.
Nagle krzesło skrzypnęło głośno, wykrzykując spóźnione ostrzeżenie. Addie
natychmiast wyprostowała się jak struna. Wirowało jej przed oczami. Zamrugała, usiłując
odzyskać pełną zdolność widzenia. Próbując uspokoić oszalałe bicie serca, złożyła ręce na
kolanach w geście modlitwy. Tylko niebiosa mogły jej bowiem pomóc w wybrnięciu z tej
idiotycznej sytuacji.
Zamiast jednak się modlić, Addie znowu zerknęła na Creeda. Nie rozumiała, dlaczego
w ogóle się nie odzywa. Nawet w Chicago ludzie zwykle podejmowali rozmowę, jeśli los ich
skazywał na swoje towarzystwo. A może ludożerca nie potrafi rozmawiać z kobietami?
Mężczyźni bywają wstydliwi. Adelaide przypomniała sobie nieśmiałych chłopców z
college’u. Wielokrotnie to ona lub jej przyjaciółki inicjowały rozmowy z kolegami.
Creed nie przypominał jej jednak żadnego znajomego studenta. I nie był ani
nieśmiały, ani też nawet pełen rezerwy, lecz bardzo napięty. Otaczała go dziwna aura
surowości, może nawet prostactwa. Addie myślała chwilę, po czym doszła do wniosku, że
postępuje głupio. To na niej spoczywał obowiązek przerwania tej ciszy.
Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, zdobyła się na uśmiech.
- Ładna pogoda, prawda? - zagadnęła.
Odwrócił bezszelestnie głowę, żeby prześwidrować ją na wylot wilczymi oczami.
- Nie.
Uśmiech zastygł jej na wargach.
- Jest cholernie gorąco. - Dźwięk głębokiego głosu niósł się echem po całym pokoju.
Addie wybałuszyła na niego oczy. Głos zupełnie nie pasował do tego wysokiego
mężczyzny z długimi włosami. Spodziewała się raczej ochrypłego brzmienia, współgrającego
z ogorzałą twarzą o twardych rysach. Ludożerca mówił jednak czysto, wyraźnie i tak
dźwięcznie, że ten niezwykły timbre przypominał śmiałe tony Vivaldiego wygrywane przez
basy Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej.
Melodia wypowiedzi nie złagodziła jednak nieuprzejmej treści. Mimo wszystko Addie
nie poczuła się urażona. Rzeczywiście, upał nie malał. W pokoju robiło się coraz goręcej.
Niepotrzebnie zrobiła tę głupią uwagę na temat ładnej pogody. Z drugiej strony żaden
dżentelmen nigdy by jej przecież nie zaprzeczył. Pierwsze wrażenie okazało się trafne. Creed
był prawdziwym grubianinem! Ale ten grubianin przemówił głosem zaczarowanego księcia.
.Montana wyglądał przez okno. Ta natrętna mała osa działała mu na nerwy. Tylko
tego mu jeszcze brakowało, żeby go zamknęli w jednym pokoju z jakąś głupią babą!
A szczególnie taką, która nie miała nic innego do roboty, jak tylko gapić się na niego
bez przerwy i rozmawiać o pogodzie. Stłumiwszy ziewnięcie, zwalczył pokusę oparcia głowy
o krzesło. Piekły go oczy, ale gdyby je przymknął, z pewnością natychmiast by zasnął.
Zmęczenie dawało o sobie znać..- Z fefiachapi jechał dwa długie dni. Telegram od Wade’a
Parkera nadszedł w dzień potem, jak obiecał pomóc staremu przyjacielowi. Zatelegrafował
więc do adwokata, że się spóźni i nie dojedzie do Stockton wcześniej niż za dwa tygodnie.
W dalszym ciągu nie mógł uwierzyć w treść depeszy. Stary doktor Henderson
zostawił mu działkę. Montana zdążył już zapomnieć o starym przyjacielu ojca, tym bardziej
że w ogóle go nie widywał. Doktor jednak najwyraźniej pamiętał o nim.
Albo też o krzywdzie, jaką wyrządzono Artemusowi Creedowi.
Ten dzień sprzed czternastu lat, kiedy to jego ojciec zginął od kuli tylko dlatego, że
kolej chciała się jeszcze bardziej wzbogacić, utkwił na zawsze w pamięci Montany. A w taki
upał obraz tragicznych wydarzeń stawał się szczególnie wyrazisty i realistyczny. Creedowi
wydawało się nawet, że słyszy brzęczenie much, a w nozdrza uderzał go zapach spalonej
ziemi, gorącego powietrza i śmierci. Tego właśnie dnia było parno, upalnie i duszno. Zerknął
na kobietę.
Obracała coś w palcach i spoglądała nerwowo na zegar, próbując nie zwracać na niego
uwagi, co bardzo mu zresztą odpowiadało. Jak można mówić o pięknej pogodzie, skoro
temperatura dochodzi do trzydziestu stopni w cieniu? Chryste!
Montana zupełnie nie miał ochoty na takie pogawędki. A w dodatku nie rozumiał, co
nieznajoma robi w kancelarii.
Kiedy wreszcie znalazł się w Stockton, zastał tam wiadomość od Parkera, w wyniku
czego musiał tłuc się aż do tej dziury. Zajęło mu to prawie pół dnia, ale ledwo zdążył usiąść, a
już Hamilton i ten dragi zaczęli się kłócić o tę całą Addie. A Montana chciał tylko usłyszeć,
gdzie jest działka doktora i odebrać stosowne dokumenty. Potem zamierzał się umyć, zjeść
coś i choć na chwilę zmrużyć oczy przed oględzinami swoich nowych włości.
Jego włości! Boże! Po tylu latach tułaczki od miasteczka do miasteczka, z farmy na
farmę... Creed nigdzie nie potrafił się zakorzenić. Nigdy nie marzył nawet o ziemi, na której
pracował. Nie mógł rościć sobie praw do jakiejkolwiek działki, farmy czy domu. Aż do teraz.
Przetarł zmęczone oczy. Obawiał się, że ten spadek to tylko sen. Taki, który nagle się kończy,
a wszystko, co było w nim piękne, znika bezpowrotnie. Kiedy jednak rozejrzał się po pokoju,
doszedł do wniosku, że nie śni. Naprawdę siedział w biurze jakiegoś nieznajomego adwokata
i miał otrzymać kawałek ziemi - nie zrealizowane marzenie ojca!
W końcu otworzyły się drzwi i stanęli w nich Wadę Parker i Levi Hamilton. Twarze
prawników nie wyrażały żadnych emocji. Gdy Levi usiadł, Wadę również przyciągnął sobie
krzesło. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, aż w końcu Hamilton zasugerował, aby adwokat
Montany przemówił jako pierwszy.
- Chociaż reprezentuję pana Creeda, zamierzam poruszyć kwestie dotyczące również
panny Pinkney, toteż byłbym wdzięczny, gdybyście zechcieli mnie państwo spokojnie
wysłuchać. - Parker popatrzył na Addie, która skinęła głową. - Mój klient, doktor Benjamin
Henderson, otrzymał działkę ziemi. To duża działka, prawie sześćset czterdzieści akrów.
Doktor dostał ją w prezencie od Agostina Bernarda, pierwszego właściciela Del Valle Valley,
w podzięce za uratowanie życia wnuczki. Doktor zmarł jednak w kwietniu, a działkę zostawił
w spadku panu Creedowi.
Montana zauważył, że natrętna osa odwróciła ku niemu swoją bladą twarz mieszczki.
On jednak nie potrafił nic wyczytać z tych ogromnych ciemnych oczu, skrywających
doskonale wszystkie myśli.
- Odszukanie spadkobiercy doktora zajęło mi sporo czasu - ciągnął Parker. - W końcu
udzielił mi pomocy jeden z jego przyjaciół, toteż wysłałem panu Creedowi telegram, w
którym zawarłem o informacje na temat testamentu Hendersona.
Wszystko wydawało się jasne. Montana Creed odziedziczył tytuł własności działki.
Montana odetchnął z ulgą. Przez chwilę bardzo poważnie się obawiał, że ta?????
może mieć coś wspólnego z ziemią, jego ziemią.
- Ale potem wynikł jednak pewien problem - oznajmił Wadę Parker.
Problem? Montana poprawił się na krześle i czekał.
- Pojechałem obejrzeć nieruchomość. Działka doktora była kiedyś po prostu zwykłym,
niezagospodarowanym kawałkiem ziemi, a ja znalazłem prawdziwą farmę ze stodołą, studnią,
ogrodzeniem i przede wszystkim domem.
Montana odwrócił wolno głowę w stronę kobiety. A więc jednak!
- I tu się zaczyna moja rola - przerwał Hamilton, obracając w palcach ołówek. -
Na farmie mieszkali Mitchellowie, czyli pani wujostwo, panno Pinkney.
Dziewczyna nadal patrzyła przed siebie nic nierozumiejącym wzrokiem, ale Montana
czuł wyraźnie, że ziemia wyślizguje mu się z rąk, zanim jeszcze zdążył jej dotknąć.
Hamilton zatknął ołówek za ucho.
- Mitchellowie weszli w posiadanie działki zupełnie legalnie. Zapłacili za nią
talonami. Niestety, ten, kto im ją sprzedał, był oszustem, gdyż sfałszował tytuł własności.
Prawo do nieruchomości przysługiwało wyłącznie dobroczyńcy pana Creeda.
Dzięki Bogu! Montana zauważył, że kobieta zbladła jeszcze bardziej i choć nie
potrafił niczego odczytać z jej oczu, wiedział, jak jest przejęta. Nawet trochę jej współczuł,
ale nie przesadnie, bo bardzo się cieszył, że nie musi się przejmować tym całym
zamieszaniem. Na usta wypełzł mu uśmiech pełen ulgi, którego nie potrafił ukryć.
- Więc niczego nie odziedziczyłam? - spytała cicho.
- Otrzymała pani w spadku farmę, ale ponieważ pani rodzina nie miała pełnego prawa
do dysponowania tą nieruchomością, wynikły pewne trudności.
- Ach, tak.
Chryste! Przecież ona zaraz się rozpłacze! Jeszcze mu tylko tego brakowało.
Zaczął jej naprawdę współczuć.
- Przykro mi, panno. - mruknął, zerkając na nią spod oka. - Tak to już bywa. Raz pod
wozem, raz na wozie.
Zadarła nos.
- Nazywam się Pinkney - sprostowała.
- Chwileczkę - przerwał Hamilton. - Problem polega na tym, że panna Pinkney ma
prawo do pewnych roszczeń wobec farmy.
Montana zerwał się z krzesła.
- Co pan chce przez to powiedzieć, do cholery? Przecież ten akt własności był
sfałszowany!
- Istotnie, ale to nie Henderson zagospodarował ziemię, a Mitchellowie zajmowali się
działką w dobrej wierze i oczywiście podwyższyli znacznie jej wartość. Nic dziwnego,
stworzyli przecież dochodową farmę wraz z całym zapleczem gospodarczym. W ich działaniu
trudno się doszukać jakiejkolwiek nieuczciwości.
Panna Pinkney może sobie rościć takie samo prawo do tej ziemi jak pan, panie Creed.
- Hamilton zerknął na małą kobietkę i wyszczerzył do niej zęby w nerwowym uśmiechu.
Montana z największą ochotą wtłoczyłby mu te zęby do gardła. Zamiast tego odwrócił
się do Parkera.
- Czy on ma rację? - krzyknął.
- Proszę się uspokoić. - Wadę popatrzył swojemu klientowi prosto w oczy. -
Będziemy walczyć. Za kilka dni przyjedzie sędzia Beck. Niech on rozstrzygnie ten
problem. To mądry człowiek, a pan odziedziczył przecież legalnie tytuł własności. - Trzasnął
pięścią w stół. - Nawet ja uważam, że Levi przesadza.
Hamilton zerwał się na równe nogi.
- Wcale nie. Są precedensy. Johnson przeciwko Wrightowi w 1872, Beckman
przeciwko Hainesowi szesnaście lat później.
Dziewczyna w milczeniu wodziła oczami po ich twarzach.
- Proszę się nie martwić, panienko - powiedział adwokat, unosząc wojowniczo dłoń. -
Nabyła pani prawo do tej ziemi. Nie poddamy się tak łatwo! - krzyknął, uderzając pięścią w
blat. Pojemnik na ołówki spadł z trzaskiem na podłogę, jego zawartość rozsypała się po
dywanie, a prawnik dał nura pod biurko.
Wadę zerknął na Montanę i potrząsnął głową. Hamilton podniósł się z trudem,
otrzepując spodnie.
- Co mówiłeś, Levi? - spytał Parker, z trudem kryjąc triumfalny uśmiech.
Na twarzy Hamiltona pojawił się wstyd czy też gniew - Montana nie był tego całkiem
pewien.
- Mówiłem, że ziemia będzie nasza - odparł, łypiąc ponuro na Wade’a.
Ten zaś skrzyżował buńczucznie ramiona na piersiach i odwzajemnił wyzywające
spojrzenie.
Montana nie zamierzał tracić działki. Pochwycił krawędź biurka i wychylił tak daleko,
że zetknął się niemal nosem z Hamiltonem.
- Nie pozwolę, żeby jakiś prowincjonalny adwokacina do spółki z kompletną wariatką
odebrali mi ziemię. - Odwrócił się i popatrzył zimno na dziewczynę. - A szczególnie taką
wariatką, która nawet nie miałaby pojęcia, gdzie posiać ziarno.
Addie podskoczyła na krześle, jak ukłuta, poruszona do głębi. Umysł jej pracował tak
intensywnie, że niemal zaczął dymić.
- Może się pan wypowiadać w moim imieniu, prawda? - spytała, odwracając się wolno
do Hamiltona.
Adwokat przytaknął skwapliwie.
- W takim razie proszę przekazać panu Creedowi, że zaraz mu wytłumaczę, gdzie ma
zasiać swoje ziarno.
Hamiltona zatkało, a Montana poczuł, że krew napływa mu twarzy. Nawet opanowany
Wadę nie powstrzymał się od uśmiechu. Wszyscy patrzyli ze zdziwieniem na Addie, jakby
nadal nie mogli uwierzyć, że te słowa naprawdę padły z jej ust.
Dziewczyna podniosła się z krzesła, jakby powiedziała już wszystko, co było istotne, i
poprawiła oszpecone rękawiczki.
- Zaczekam na sędziego w hotelu. Do zobaczenia na rozprawie, panie Creed - dodała,
patrząc mężczyźnie prosto w oczy.
Montana przyglądał się w osłupieniu, jak Addie wychodzi z pokoju. Nadal nie był
pewien, czy ta dziewczyna na pewno zdaje sobie sprawę ze znaczenia swoich słów.
Addie przemierzała tam i z powrotem pokój hotelowy, marząc wyłącznie o tym, żeby
rąbnąć Montanę po głowie. Zaciskając dłonie, poczuła, że paznokcie wbijają się jej boleśnie
w skórę. Nie zwracała jednak na to uwagi, bo zalewała ją wściekłość. Jak on śmiał w ten
sposób z nią rozmawiać? Potraktował ją przecież zupełnie tak, jakby zamierzała mu ukraść
jego własną ziemię. A ziemia należała przecież do niej!
Do niej... A jeśli jednak nie? W takim przypadku Addie znalazłaby się w fatalnej
sytuacji. Sprzedała maleńkie mieszkanko, w którym mieszkała całe życie, i wyruszyła na
zachód jedynie z rzeczami niezbędnie potrzebnymi do życia oraz ulubionymi pamiątkami.
Miała trochę pieniędzy, ale te skromne środki nie wystarczyłyby z pewnością na stworzenie
farmy. Nawet nie była przekonana, czy poradzi sobie z już istniejącym gospodarstwem.
Wiedziała jednak przynajmniej tyle, że musi spróbować. Nie mogła pozwolić na to, by ten
gbur odebrał jej ziemię.
Dopóki nie nazwał jej wariatką, myślała o jakimś sensownym kompromisie.
Zamierzała zaproponować, że go wykupi, ale gdy po raz drugi tego samego dnia
została potraktowana jak osoba niespełna rozumu, całkowicie straciła cierpliwość. Ten
mężczyzna uważał ją za kogoś gorszego wyłącznie dlatego, że była kobietą. Postanowiła mu
udowodnić, jak bardzo się pomylił.
Usiadła na łóżku równie twardym jak siedzenia w pociągu. Czując na swych
ramionach cały ciężar świata, głęboko westchnęła. Była naprawdę bardzo zmartwiona. Jeśli
sędzia nie uznałby jej roszczeń, nie miałaby gdzie mieszkać.
Jeden Pan Bóg wiedział, że nie chciała wracać do Chicago, ale w Kalifornii również
nie mogła zaczynać od zera. Farma ciotki Emily dawała jej przynajmniej jakieś - choćby
nawet nieuzasadnione - poczucie bezpieczeństwa.
Podeszła do okna i otworzyła je na oścież w nadziei na bodaj najmniejszy powiew
wiatru. Ale powietrze stało w miejscu. Okno hotelowe wychodziło na podwórze, gdzie
właśnie rozładowywano wóz z lodem. Gdy lodziarz ujął blok lodu w szczypce, z wozu spadło
trochę siana. W taki upał pozostawały jedynie tego typu zajęcia.
Addie zwilżyła wargi językiem, wyobrażając sobie, że zmrożona kostka rozpuszcza
się jej w ustach. Do wozu podbiegło dwoje dzieci. Chłopiec w spodniach obciętych kawałek
za kolanem oraz słomkowym kapeluszu na głowie wyciągnął z kieszeni mały nożyk, odłupał
niewielką grudkę z lodowej bryły, po czym podał ją malcowi z jasnopomarańczowymi
włosami. Kiedy obaj zaczęli uciekać wąskim zaułkiem, pogonił ich pies. W tej samej chwili
Addie przypomniała sobie chicagowskie psy i pączki.
Ale tutaj wszystko wyglądało inaczej. Te dzieci nie głodowały, nie były także
złośliwe. Obaj chłopcy wyglądali zdrowo, mieli pucołowate, rumiane policzki, ale jak
wszystkie szkraby na świecie uwielbiały psocić. Gang wyrostków z Chicago już dawno
napadłby na lodziarza i dotkliwie go pobił.
Chociaż spędziła w Kalifornii zaledwie parę godzin, zdążyła zrozumieć, że nareszcie
odnalazła swoje miejsce na świecie. Sędziego oczekiwano dopiero za dwa dni, a przez ten
czas Addie musiała obmyślić jakiś sposób, aby zdobyć prawo do ziemi.
Krążyła w kółko do chwili, gdy nie była już stanie myśleć o czymkolwiek innym.
Nie mogła też usiedzieć na twardym łóżku, więc wróciła do okna i zauważyła jakiś
wóz, który zatrzymał się w tumanach kurzu tuż przed hotelem. Woźnica zeskoczył z kozła i
zdjął kapelusz, odsłaniając siwą, kudłatą czuprynę.
Był to Custus McGee, który przywiózł jej rzeczy. Uderzywszy kilkakrotnie
kapeluszem o nogę, rzucił go na kozioł, a potem zerwał z wozu plandekę okrywającą bagaże.
Bagaże! Właśnie! Wystarczyło, aby rzuciła okiem na kufry leżące w wagonie, a już
wiedziała, co należy robić.
Wychyliła się przez okno.
- Halo! Panie McGee!
Wstał, wrósł na chwilę w ziemię, pyknął z cygara i wbił w nią wzrok.
- Proszę to tu zostawić - powiedziała. - Zaraz schodzę. - Chwyciwszy torebkę,
wypadła przez drzwi prosto w objęcia Montany Creeda.
Odniosła wrażenie, że ludożerca przeraził się tak samo jak ona. Uniosła więc dumnie
podbródek i popatrzyła na niego z wyższością. Szybko puścił jej ramiona, jakby się sparzył.
- Powinna pani uważać, panno. - Minąwszy Addie bez słowa, otworzył sąsiednie
drzwi.
- Nazywam się Pinkney - sprostowała, zaciskając pięści. Najchętniej rzuciłaby w
niego torebką, ale to by mocno pokrzyżowało jej plany. Zamiast tego odwróciła się i odeszła.
Znajdowała się właśnie na szczycie schodów, kiedy znów usłyszała jego głos.
- Panno.
Wrosła w ziemię.
- Do zobaczenia w sądzie - rzucił i trzasnął drzwiami.
Z hotelu wyszła tylnymi drzwiami, a na ulicy czekał na nią Custus.
Zaczęła powoli iść w jego kierunku, ale tuż nad nią otworzyło się okno. Oparłszy się o
budynek, podniosła wzrok. Zapewne właśnie tam znajdował się pokój ludożercy.
Odwróciwszy się do Custusa, Addie skinęła na niego ręką, nie odrywając pleców od ściany.
Custus składał właśnie plandekę.
- Psst! - syknęła. Boże! Zachowuję się zupełnie jak Hilary - przemknęło jej przez
myśl. - Panie McGee!
Podniósł na nią wzrok, więc przywołała go do siebie gestem ręki. Ten człowiek
poruszał się zupełnie jak ślimak.
- Ile pan sobie życzy za to, żeby mnie zawieźć do Mitchellów?
- A dlaczego panienka pyta? Policzyła cierpliwie do dziesięciu.
- Bo ta posiadłość należy teraz do mnie.
Jedno małe kłamstewko nie mogło zaszkodzić. Ponadto naprawdę mogła rościć sobie
prawo do tej farmy.
- Emily Mitchell była moją ciotką - dodała, lukrując cygaństwo odrobiną prawdy.
Oparł się o mur.
- Wcale nie jest panienka do niej podobna. Wcale a wcale.
- Bo wrodziłam się w ojca, a ona była siostrą matki. Więc?
- otworzyła torebkę.
- A ile panienka zamiaruje zapłacić?
- Dwa dolary i ani grosza więcej. Zabierze mnie pan tam w końcu czy nie?
Wziął pieniądze i odwrócił się. Rozprostowując jeden z banknotów na hotelowym
murze, wygładził na nim zmarszczki. Potem podniósł go pod słońce i dokładnie obejrzał.
- Jest prawdziwy - powiedziała Addie, krzyżując ręce na piersiach.
- Pewnie. - Zwinął banknoty i włożył je do kieszeni. - Zawiózłbym tam panią za dolca,
ale wszyscy ze Wschodu szastają forsą.
- Odezwawszy się w te słowa, poczłapał do wozu, narzucił plandekę na kufer, po
czym wskoczył na kozioł i znów spojrzał na swoją pasażerkę.
Addie zerknęła w okno, po czym ruszyła w stronę fury, starając się trzymać jak
najdalej od koni. Pochwyciwszy krawędź wozu, spróbowała podciągnąć się wyżej, ale nic
tego nie wyszło. Kiedy jednak rozejrzała się wokoło, nieopodal hotelowych drzwi wypatrzyła
wielkie pudło. Rzuciwszy torebkę na siedzenie, przysunęła skrzynię pod wóz, stanęła na
wieku i weszła na górę... Otrzepawszy rękawiczki, obdarzyła starego safandułę uroczym
uśmiechem.
- Może w końcu poradzi sobie jakoś panienka z tą farmą.
- Custus mrugnął do niej porozumiewawczo, po czym pognał batem konie.
Pół godziny później Addie żałowała, że nie została w hotelu. Custus nie zwalniał
nawet na zakrętach i wybojach. W pewnym momencie musiała go mocno chwycić za
ramiona, żeby nie wypaść z wozu.
W końcu staruszek zatrzymał zaprzęg i wyciągnął przed siebie rękę.
- Już widać farmę Mitchellów.
Adelaide dostrzegła pierwszy zarys farmy w blaskach zachodzącego słońca. A gdy
Custus skręcił na piaszczystą drogę wysypaną żwirem, uśmiechnęła się radośnie.
Farma wywarła na niej ogromne wrażenie.
Świeżo zaorane pola miały barwę sjeny. Przy końcu piaszczystej drogi stała
dwupiętrowa stodoła, a nieco dalej z tyłu wysoki biały młyn. Między stodołą a domem
mieściły się opustoszałe zagrody i kurnik. Niewielki dom otaczała mała weranda. Wokół
tarasu rozciągał się trawnik, który niegdyś dochodził niemal do ganku. Drewniane zielone
okiennice chroniły okna przed burzą, a na dachu gontowego dachu wyrastał niewielki komin
z czerwonej cegły. Najpiękniejsze jednak było drzewo. Ogromny, rozłożysty dąb rzucał cień
na fronton domu. Jego szerokie palczaste gałęzie wskazywały wszystkie strony świata, a
sądząc z grubości pnia, okazałe drzewo musiało tu rosnąć przez stulecia. Za domem pyszniły
się wysokie eukaliptusy, a w pobliżu kurnika drzewka owocowe.
Custus zatrzymał wóz.
- No, jesteśmy na miejscu, panienko. Tu jest panina farma. Zwierzaki zostały
tymczasem u Latimerów i Johnsonów. Jak się tylko sąsiedzi dowiedzą, że pani już jest, musi,
że od razu przyprowadzą. - Custus zeskoczył z kozła, zdjął płachtę i zaczął rozpakowywać
bagaż.
Addie przypomniała sobie o rowerze. Ześlizgując się ostrożnie na dół, uderzyła w bok
wozu. Konie zarżały ze złością, a Addie natychmiast puściła krawędź. Padając na ziemię
złamała obcas sznurowanych butów, po czym plasnęła siedzeniem w błoto.
Kiedy tylko odzyskała spokój, zmierzyła Custusa lodowatym spojrzeniem. On jednak
wcale nie zwracał na nią uwagi. Kufer z całym dobytkiem Addie upadł na drewniany ganek, a
Custus zaczął odrywać deski z zabitych na głucho drzwi.
Dziewczyna wstała, otrzepała się z kurzu i sama poszła po rower. Chwyciwszy
przednie koło, postawiła je na ziemi, żeby sprawdzić, czy przypadkiem się nie powyginało.
Ku jej wielkiemu zdziwieniu bicykl był cały, więc potoczyła go wolno w stronę domu.
W dziesięć minut później wszystko już było wyładowane. Addie zapaliła lampy
naftowe i popatrzyła za odjeżdżającym Custusem. Rozpakowała kilka rzeczy, napompowała
trochę wody ze studni i znalazła czystą bieliznę w komodzie ciotki.
Umyła się, przebrała i wśliznęła do miękkiego, puchowego łóżka. W ciągu paru minut
zasnęła.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca wpadły przez okno do sypialni. Addie
owinęła się mocniej kołdrą i uśmiechnęła szeroko. Wreszcie była u siebie, na swojej ziemi, a
żaden sędzia nie mógłby jej przecież wyrzucić z własnego domu.
Przeprowadzka do Kalifornii okazała się najlepszym pomysłem, jaki mógł jej wpaść
do głowy. To przecież ona - a nie Creed - objęła farmę w posiadanie. Odrzuciwszy kołdrę,
wstała i narzuciła szlafrok. Podeszła do umywalki, nalała trochę wody, a następnie umyła
twarz i zęby. Po chwili poczuła się o wiele lepiej, więc wyszła na ganek, aby popatrzeć na
wschód słońca. Na tle wzgórz niebo przybrało jaskraworóżową barwę, a w górze
przechodziło od jasnego fioletu do głębokiego błękitu. O istnieniu takiego błękitu już dawno
zapomniała.
W ciszę wdarł się nagle jakiś dziwny trzask.
Addie zwróciła się w stronę ogromnego dębu.
Montana Creed opierał się o drzewo, celując w nią z rewolweru.
- Co pani sobie wyobraża, do diabła? - Montana oderwał się od pnia, nie
wypuszczając broni z garści. Ciemne, szeroko otwarte, przerażone oczy kobiety wyglądały
jak węgle na tle jej bladej twarzy. Ta cała Addie bardzo się bała, a o nic innego mu przecież
nie chodziło. Najchętniej przegnałby tę babę na drugi koniec świata.
Zatrzymał się niecały metr od niej.
- Pytałem, skąd się tu pani wzięła?
Odetchnęła głęboko, wygładziła fałdy spódnicy i zamaskowała strach zadzierając
dumnie głowę.
- Mieszkam tutaj.
- Jak cholera!
- Widzę, że w słowach nieźle pan sobie poczyna.
Uniósł broń i ruszył w stronę ganku. Addie natychmiast zastąpiła mu drogę, tak, że
trafił czubkiem buta w pierwszy stopień.
- Proszę się natychmiast odsunąć - rozkazał.
- Nie. - Wyciągnęła ramiona, blokując przejście.
Zrobił jeszcze jeden krok i stanął na stopniu tuż pod nią, ale i tak przewyższał ją o
głowę.
Pomyślał, że to nie jest zwyczajna kobieta. Nacierał na nią coraz mocniej, a ona się
cofała, odwzajemniając jego zimne spojrzenie. W końcu przyszpilił ją do drzwi, które
skrzypnęły pod wpływem ciężaru jej ciała. Ale ona tylko wyprostowała się dumnie i
zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Proszę się stąd wynosić! - zażądał.
Znowu wyciągnęła ramiona, chcąc albo zablokować wejście, albo też osłonić farmę
przed atakiem najeźdźcy - Montana nie był pewien. Ruszył w lewo.
Chwyciła framugę drzwi prawą ręką, nadal usiłując go powstrzymać.
- Ja tu byłam pierwsza.
- Ale to moja farma! - syknął przez zęby.
- Nieprawda!
- Mam ważny akt własności.
- O tym zadecyduje sędzia.
- Nie może pani wygrać. - Przesunął się na prawo.
- Przeciwnie. Nie wolno mi przegrać. - Chwyciła za framugę.
- Proszę mnie przepuścić, panno. Wysunęła podbródek i zadarła nos.
- Nazywam się Pinkney.
Uśmiechnął się, widząc, że udało mu się znów wytrącić ją z równowagi.
- Dom należy do mnie. Zbudowali go moja ciotka i wuj. Nie pozwalam panu tu
wchodzić.
- Mogę wejść wszędzie, gdzie chcę - Pochwycił ją w talii i podniósł do góry.
Wrzasnęła, co sprawiło mu nie lada satysfakcję. Posadził więc ją sobie na ramionach,
odwrócił się i otworzył kratę.
W chwilę później dziewczyna pociągnęła go z całej siły za koszulę, a guziki uderzyły
niczym śrut o zmurszałe drzwi. Gdy zimne powietrze owiało jego odsłonięte piersi, puścił
kratę i odwrócił się wolno, licząc do dziesięciu.
W czarnych oczach błysnęła panika. Kiedy Montana chciał ją chwycić za rękę,
prześliznęła mu się pod pachą szybciej niż uciekający kot. Krata uderzyła o framugę i zanim
zdołał ją otworzyć, drzwi zaryglowano od środka. Creed poczuł, jak zalewa go fala
wściekłości.
Próbując schwytać oddech, Addie oparła się o ścianę. Serce waliło jej jak młotem.
Udało się! A już się bała, że potwór ją dopadł. Odgarnęła splątane loki z twarzy. Na czoło, tuż
przy linii włosów wystąpiły jej krople potu.
Wszystko ucichło. Addie zaczęła się zastanawiać, czy Creed nadal czai się za
drzwiami. Przesuwała się ostrożnie w stronę okna z plecami opartymi o ścianę.
Ujęła w palce kwiecisty brzeg firanki i odsunęła ją na tyle daleko, by dojrzeć ganek.
Od strony wejścia rozległ się głośny trzask, potem jeszcze jeden...
Addie odsunęła się od ściany i pochwyciła krzesło, żeby zabarykadować drzwi, ale
one wyleciały z zawiasów i runęły na podłogę. W przedpokoju stał Creed i patrzył na Addie z
wysokości swoich stu dziewięćdziesięciu centymetrów. To nie był miły widok.
- Tak jak mówiłem, mogę wejść, gdzie mi się żywnie podoba.
Addie zamknęła otwarte usta. Nieokiełznana furia mężczyzny wystrzeliła w nią prosto
jak strzały Apaczów. Wiedziała, że umrze, zaraz, natychmiast, tutaj i teraz. Ten potwór
wyglądał tak, jakby zamierzał ją zabić i to nie za pomocą rewolweru, ale gołymi rękami.
Zacisnął je bowiem tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie.
Zrobiła krok w tył i nadziała się boleśnie na krawędź stołu. Sięgnęła za siebie i
dotknęła pierwszej rzeczy, jaka jej wpadła w rękę. Był to jakiś twardy metalowy przedmiot,
rodzaj pojemnika z drewnianym spodem, dosyć duży i wysoki.
Idealna broń!
Creed zaszedł ją od lewej. Rzuciła w niego pojemnikiem i szybko pobiegła w stronę
wyjścia.
Kule uderzyły w drzwi, zanim Addie zdążyła uciec. Upadła natychmiast na podłogę,
instynktownie zasłaniając głowę ramionami. Myliła się. Ludożerca użył broni.
Strzały umilkły, ale ona leżała dalej z przymkniętymi oczami, czekając, aby Creed
wreszcie zrobił z nią koniec. A więc tak - pomyślała.
Widocznie wyprowadziła tego szaleńca za bardzo z równowagi. Umrze w obronie
posiadłości ciotki i nikt poza panem Hamiltonem nie będzie po niej płakał. Cała edukacja
poszła na marne, skoro musi zginąć w tak młodym wieku. Koniec z nadzieją na nowe życie.
Koniec z gospodarowaniem na farmie... Ale może przynajmniej zostanie pochowana pod
olbrzymim dębem, a na tablicy pamiątkowej wyryte zostaną słowa: Adelaide Amanda
Pinkney zginęła śmiercią bohaterki, walcząc o swoją ziemię.
No cóż, przynajmniej ludożerca też się nie nacieszy tym gospodarstwem, bo przecież
powieszą go za morderstwo. Nagle Addie zdała sobie sprawę, że wokół niej zapadła cisza.
Wolno odsunęła ramię od twarzy i otworzyła oczy, jakby się spodziewała, że zobaczy
Montanę tuż nad sobą, z bronią gotową do strzału.
Ujrzała jednak tylko brązowy welwet kanapy i wielotygodniowe koty z kurzu.
Uniosła wzrok w przekonaniu, iż popatrzy za chwilę prosto w te wściekłe, złote oczy
płonące żądzą mordu.
Zamiast tego zobaczyła jedynie wiszącą na suficie lampę, z której zwisała pajęczyna.
Addie zamieniła się cała w słuch. Nie dochodził do niej jednak żaden dźwięk. Być może ten
potwór czekał, żeby wstała, a dopiero potem zamierzał nafaszerować ją kulami.
Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mogłaby się skryć, ale między
nią a podziurawionymi kuchennym drzwiami stała tylko kanapa. Najpierw usłyszała
skrzypnięcie drewna, a zaraz później szczęk metalu. Boże! On pewnie znowu ładuje
magazynek. Nagle w malowniczych kolorach wyobraziła sobie, jak Montana wysupłuje z
pasa naboje i umieszcza je w zimnym rewolwerze.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Zabrzęczało szkło i Addie przestała się modlić, ale w chwilę potem znów usłyszała
jakieś zgrzytanie. Co on robił? Przez chwilę biła się z myślami, tocząc krótką walkę
zdrowego rozsądku z ciekawością.
Zwyciężyła ciekawość. Skoro i tak miała umrzeć, mogła się przynajmniej przekonać,
jakiego rodzaju torturę przygotowuje dla niej Creed. Posuwając się ostrożnie na czworakach,
wychyliła głowę zza oparcia sofy.
Ludożerca wpatrywał się jak ogłupiały w stereoskop, gdyż prawdopodobnie tym
właśnie przedmiotem w niego rzuciła.
- Co to jest? - Gdy się odezwał, stanęła w miejscu jak wryta. Głos miał głęboki jak
dzwon, ale po raz pierwszy przebijał przezeń spokój, toteż dziewczyna postanowiła na razie
nie uciekać.
- Stereoskop. Zwany czasem magiczną latarnią. - Ostrożnie postąpiła naprzód. -
Nigdy pan czegoś takiego nie widział?
Potrząsnąwszy głową, włożył do środka nowe przezrocze.
Addie podeszła do kanapy i zaczęła go obserwować. Gdzie on się chował? W górach?
Magiczne latarnie weszły w modę, kiedy jej matka była jeszcze dzieckiem. W
bibliotece przy Mason Street znajdował się pokaźny zbiór przezroczy przedstawiających
najpiękniejsze miasta świata.
Addie patrzyła z coraz większą ciekawością na wysokiego mężczyznę z rewolwerem
w ręku oraz płomiennymi oczami wypalającymi dziury w rozmówcach. A teraz te same
dzikie oczy wpatrywały się jak zafascynowane w dziecinną zabawkę. Addie potrząsnęła
głową i zaczęła się zastanawiać, jakiego rodzaju życie prowadził ten człowiek, gdzie i kto go
wychował. Przez sekundę usiłowała sobie wyobrazić, jak można spędzić dzieciństwo bez
zabawek. Czyżby Creed właśnie dlatego tak wysoko cenił ziemię, gdyż poza nią niczego nie
posiadał? To nie był jednak jej problem i w żadnym wypadku nie zamierzała oddać
potworowi swojej farmy.
I tak już źle się stało, że to on posiadał akt własności. Sędzia mógł bardzo łatwo
wydać wyrok na jego korzyść. Ona powinna zostać na miejscu. Stwarzało to dla niej większe
szanse. Musiała więc walczyć z nim do upadłego, szczególnie w sytuacji, kiedy nic jej nie
pozostało do stracenia, a w sądzie wspierał ją jedynie adwokat ciotki.
Skończył oglądać stereoskop, położył go obok pudełka z przezroczami i spojrzał na
Addie spode łba.
- Proszę wyjść! - Chcąc się podwyższyć, zadarła nos, uniosła dumnie podbródek i
minęła Creeda, szeleszcząc zamaszyście spódnicą, choć tak naprawdę czuła się okropnie.
- Nie wyjdę. To moja ziemia. A tak naprawdę, panno...
Bez wątpienia oczekiwał, że go poprawi, więc tylko uśmiechnęła się słodko.
Wzruszył ramionami i rozejrzał się po pokoju, a potem przespacerował się po
saloniku, od czasu do czasu zatrzymując wzrok na jakimś bardziej interesującym go
przedmiocie.
- Co pan robi? - spytała zaskoczona.
Podszedł do kominka i przejechał palcem po zegarze z amorkiem.
- Oglądam swój dobytek.
- Ten dom nie należy do pana.
Nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.
- Na pewno mi się tu spodoba. - Wyjął oprawny w skórę tom, który Addie zauważyła
już ubiegłej nocy. Był to egzemplarz „Małego słownika języka angielskiego” pod redakcją
Nutalla.
Patrzyła, jak go przegląda.
- Proszę się nie kłopotać. Większość słów ma ponad pięć liter. Nie podniósł wzroku,
puścił mimo uszu tę uwagę. Wolno zamknął książkę i położył ją z powrotem na kominku.
Charakterystycznym gestem kciuka uchylił kapelusza.
- Jasny szlag. Kurde felek. Racja, panno.
Za każdym razem udawało mu się wytrącić ją z równowagi. Podszedł wolno do
małego stolika z orzechowego drzewa i zdjął z niego wazon z angielskiej majoliki,
wykończony złoto - niebieską lamówką, malowany w kwiaty i zielone liście.
- Nie lubię takich jaskrawych bibelotów. Proszę to sobie zapakować.
- Nigdzie się nie wybieram.
- Zobaczymy.
Zdjąwszy z sufitu lampę z brązu, obejrzał przykurzoną czaszę.
- Ładna, bardzo ładna - powiedział z zachwytem, potrząsając kudłatą głową.
Addie zaczęła się zastanawiać, czy śmierć na szubienicy jest na pewno taka straszna.
Creed ruszył w stronę sypialni, więc pospieszyła za nim.
- Proszę wyjść!
Nie zwrócił na nią uwagi. Podszedł tylko do metalowego, nieposłanego łoża, przyjrzał
mu się uważnie i powiódł wzrokiem po pokoju. Popatrzył na jej kufer - otwarty, obłożony
ubraniem. Nieopodal walały się buty, a naprzeciwko toaletki leżał pokaźny stosik książek
dotyczących gospodarowania na farmie. Obok piętrzyło się ubranie, jakie Addie rzuciła na
podłogę poprzedniego wieczoru. Na samym wierzchu wylądowały pantalony. Pochylił się i
podniósł je do góry za tasiemki.
- To pani? - spytał z ironicznym uśmiechem.
Wyrwała mu desusy z ręki i - czerwona jak burak - upchnęła je natychmiast w
kieszeni sukni. Zatoczył ręką łuk.
- Co za niechlujne stworzenie! - powiedział, łypiąc na nią prowokująco. -
Czyżby mama nie nauczyła panienki szacunku dla cudzej własności?
Addie popatrzyła tylko na niego spod oka, ale zachowała opanowanie.
Wzruszył ramionami i rzucił kapelusz na pogniecione poduszki. Najwyraźniej
zamierzał teraz obejrzeć dokładnie łóżko, które - złocone, zdobione czarnym lakierem
japońskim - stało sobie niewinnie w kącie. Montana powiódł ręką po kulkach z brązu
wykańczających słupki i usiadł na grubym materacu, jakby zamierzał sprawdzić jego
miękkość.
- Puchowy. Naprawdę wygodny. Będzie mi się tutaj świetnie spało. - Odezwawszy się
w te słowa, podłożył ręce pod głowę, oparł plecy o poduszki i skrzyżował buty z ostrogami na
pracowicie wydzierganej szydełkiem kapie ciotki Emily.
Tego było już za dużo. Addie chwyciła miskę z wodą i ochrzciła ludożercę.
- Jasna cholera! - wykrzyknął, odgarniając mokre włosy z czoła.
- Miłych snów, panie Creed! - krzyknęła, znikając w kuchni.
Montana stanął w drzwiach sypialni, wycelował, wystrzelił i lampa wisząca u sufitu
spadła z trzaskiem na podłogę. Addie zatrzymała się jak wryta, odwróciła i zbladła jak ściana.
Montana wiedział, że tym razem dopiął swego - dziewczyna wbiła wzrok w rewolwer, a
potem spojrzała mu prosto w twarz. Choć udało mu się wreszcie przestraszyć ją, nie
uśmiechnął się z satysfakcją. Zamiast tego podszedł do niej wolnym krokiem, celując prosto
w jej pierś.
Sądząc po jej szeroko otwartych oczach, odniósł pełen sukces. Wycofała się wolno na
ganek, a tam zrobiła taką minę, jakby się zdziwiła, że znowu znajduje się na zewnątrz.
Potem odwróciła nagle głowę, zerknęła na dom i z powrotem na Montanę. Oczy jej
pociemniały i wykonała przedziwny manewr. Zamiast się cofnąć, postąpiła naprzód.
Creed nie mógł w to uwierzyć. Zupełnie nagle, jakby pod wpływem powietrza
dziewczynę opuścił strach. Patrzyła na niego nieprzeniknionymi czarnymi oczami, nie
ruszając się z miejsca.
- Nie wyrzuci mnie pani z mojej farmy, panie Creed. Bo ona należy do mnie, rozumie
pan? - W jej oczach kryła się determinacja.
Uniósł wyżej rewolwer. Spoglądała na niego tak, jakby nie był uzbrojony i wcale jej
nie groził. Ta reakcja wzbudziła w nim wątpliwości. Przedtem był pewien, że z łatwością ją
zastraszy. Ale ona się go nie bała, a przynajmniej nie dawała tego po sobie poznać. Pomyślał,
że może blefuje. Przecież każdy musi czuć respekt przed naładowaną bronią.
- Mój akt własności nie jest sfałszowany. Proszę się stąd wynosić.
- Ani mi się śni.
W oczach nie pojawiły się najmniejsze oznaki lęku. Uniósł lufę.
Ani drgnęła. Podszedł bliżej, gdzieś w głębi serca czuł jednak, że ta kobieta wcale się
go nie boi. Dotknął lufą jej piersi.
- Proszę bardzo. Niech pan strzela. - Uśmiechnęła się do niego lodowato z miną
pokerzysty.
Co za uparty babsztyl!
Zacisnął zęby i nieświadomie napiął mięśnie. Krew pulsowała mu w żyłach. Mijały
sekundy, a ta kobieta zamieniła się chyba w kamień. Wyzwała go na pojedynek swoim
niewzruszonym spokojem. Nie śmiał nawet mrugnąć. Chciał, żeby ona pierwsza to zrobiła.
Wolniutko przesunął wyżej rewolwer. Ani drgnęła. Z zamierzonym namaszczeniem
dotknął lufą jej karku. Rozchyliła usta i przesunęła po nich językiem. Objął wzrokiem te
wargi w kształcie serca, teraz lekko wilgotne pod wpływem tego jedynego gestu, nad którym
nie była w stanie zapanować.
Mierzyli się wzrokiem, a ich oczy ciskały błyskawice. Jak w ognisku rozpalonym
mokrym drewnem przeskakiwała między nimi nieufność, desperacja, napięcie i coś niezwykle
dziwnego, coś na kształt namiętności.
Montana czuł ciepło promieni słońca na lewym policzku. Zaczął się pocić, ale wcale
nie z powodu upału. Walka z tą kobietą przybierała coraz bardziej intensywny, wręcz
seksualny charakter. Przez chwilę wyobrażał sobie nawet, że nakrywa tę drobną istotę swoim
ciałem.
- Proszę to zrobić.
Co takiego? A niech to cholera!
- Proszę nacisnąć spust - szepnęła.
Zamrugał, a ona uśmiechnęła się szeroko z miną zwycięzcy. Creed opuścił rewolwer i
schował go do kabury. A potem wpatrywał się przez chwilę w jej rozjaśnioną twarz.
Zerwał mokry kapelusz z głowy i rzucił go dziewczynie pod nogi. Nowy stetson spadł
na zakurzoną, suchą ziemię z głuchym odgłosem. Montana zbiegł ze schodów, wzniecając za
sobą tuman kurzu.
- Cholerna, uparta baba! - Chodził jak lew po klatce, starając się ukryć wściekłość. -
Zwariowała, kompletnie zwariowała - mamrotał. Nie mógł pogodzić się z przegraną.
Zatrzymał się wreszcie w miejscu i popatrzył jej w oczy.
Odwzajemniła spojrzenie. Wreszcie udało mu się odczytać myśli tej dziewczyny.
Dałam mu radę - mówiły wyraźnie jej oczy, co wcale się Creedowi nie podobało.
- Pani oszalała. - Pokręcił ze zdumieniem głową. - Przecież mogła pani zginąć.
Uśmiech zniknął jej z warg. Wzruszyła ramionami.
- Nie mam nikogo i niczego do stracenia. Przez chwilę rozważał jej słowa.
Chryste Panie - pomyślał. - A więc ona jest równie zdesperowana jak ja.
Nic dziwnego, że się go nie bała. Albo blefowała. Tak czy inaczej zasłużyła sobie
przynajmniej na odrobinę szacunku. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, jakby chciał się
przekonać, z kim ma do czynienia. Nie miał już wątpliwości, że ta kobieta się nie wycofa.
Musiał poszukać jakiegoś innego sposobu, żeby wykurzyć ją z farmy okazała się twardym,
upartym, zdecydowanym na wszystko przeciwnikiem. Ale on był gotów podjąć wyzwanie.
Odwrócił się na pięcie, poszedł na tyły stodoły i odwiązał swego konia Jericha.
Dziewczyna wróciła tymczasem do domu. Montana okrążył stodołę, prowadząc
wierzchowca z powrotem pod drzewo. Zauważył, że obserwuje go dyskretnie przez firankę.
Postanowił urządzić przedstawienie. Zdjął torbę z siodła i zaczął ją powoli
rozpakowywać.
Okno otworzyło się.
- Co pan robi? - wrzasnęła.
Rozłożył śpiwór i wyjął ubranie zawinięte w czerwony kombinezon, jaki zwykle
wkładał w chłodne zimowe noce.
- Proszę odpowiedzieć!
Nadal nie zwracał na nią uwagi, pochłonięty pracą. Okno zamknęło się z trzaskiem.
Montana podniósł bieliznę wysoko w powietrze, tak żeby nie mogła jej nie zauważyć. Stała
teraz w otwartych drzwiach, a Montana obserwował ją zza kalesonów. W pewnej chwili
zaczął się nawet bawić zapięciem spodni od kombinezonu, a potem obrócił je tyłem do
przodu.
Pomyślał, że musi uśpić czujność dziewczyny. Potrząsnął kombinezonem i powiesił
go na dolnych gałęziach dębu, bo tam był najlepiej widoczny. Krwiście czerwona bielizna
wydymała się jak flaga przy każdym najmniejszym powiewie wiatru.
Addie zeszła na bosaka z ganku i zrobiła krok w jego kierunku. Montana wyjął ze
stosu ubrań jedyną czystą koszulę z guzikami, zerkając kątem oka na swego wroga. Peniuar
przywarł dziewczynie do nóg, tak że widać było dokładnie ich zarys. Montana podniósł się z
ziemi. Sytuacja stawała się coraz bardziej interesująca.
Dziewczyna stąpała ostrożnie po żwirze alejki, podskakując za każdym razem, gdy jej
bosa stopa trafiała na kamień. Kilkakrotnie chwyciła się za piętę, dzięki czemu Montana
zobaczył jej nogi aż do kolan. Raz pochwyciła jego spojrzenie, natychmiast opuściła szlafrok,
uniosła dumnie głowę i zmniejszyła jeszcze bardziej dzielący ich dystans.
Gdy kroczyła tak z godnością w jego stronę, Montana rozprostowywał pracowicie
koszule. Miała ładne, choć niezbyt długie nogi, bo odznaczała się niskim wzrostem.
Zatrzymała się tuż obok niego.
- Co pan wyprawia?
W milczeniu zdjął koszulę i rzucił ją na stos, po czym znów się odwrócił. Nie
spuszczała z niego wzroku.
Jej wojowniczo wysunięty podbródek sięgał mu zaledwie do włosów na torsie.
Montana specjalnie zaczerpnął głęboko powietrza i usłyszał jej westchnienie.
- Rozpakowuję się - powiedział w końcu, zdejmując pasek i przerzucając go przez
siodło. Gdy rozpiął rozporek, zobaczył, że twarz dziewczyny oblewa się szkarłatnym
rumieńcem..
- Proszę natychmiast przestać! Odpiął ostatni guzik.
- Nie!
Odwróciła się na pięcie.
- Nie może pan tutaj zostać!
Włożył koszulę do spodni, przez cały czas uśmiechając się promiennie do jej
obrażonych pleców.
- Jeśli pani wolno, to mnie również. - Wyjął parę drelichów i dokładnie je
rozprostował.
Popatrzyła na niego spod oka, wspierając ręce na biodrach.
- Nie zostanie pan w moim domu. Zerknął jej przez ramię.
- Ma pani rację. Nie zostanę. Jestem przecież dżentelmenem.
Prychnęła.
- Mogę natomiast przyjąć panią u siebie, panno. - Wyjął z torby sporą płócienną
płachtę.
- Nazywam się Pinkney.
Znów udało mu się wyprowadzić ją z równowagi.
- Gdzie zamierza się pan zatrzymać?
- Tutaj.
Rozłożył płótno i wbił paliki w ziemię. W ciągu kilku minut skonstruował niewielki
brezentowy namiocik. Doprowadzanie tej małej kobietki do furii sprawiało mu ogromną
satysfakcję. Odwrócił głowę, by znów ją zagadnąć przekręconym nazwiskiem, ale w tej samej
chwili Jericho zrobił krok naprzód i zaczął wąchać kępę trawy tuż obok stopy dziewczyny.
Zanim Montana zdążył otworzyć usta, panna wydała okrzyk zgrozy i pobiegła, jak tylko
mogła najszybciej, w kierunku werandy.
Montana patrzył jak oniemiały na puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała. A
potem zerknął na Jericha, przeżuwającego spokojnie trawkę pod dębem.
Ta dziewczyna bała się koni.
Montana zachichotał. Zatknąwszy kciuki za pętelki pasa, zakołysał się na obcasach, a
na wargi wypłynął mu chytry uśmieszek. Jedno parsknięcie poczciwego czworonoga
zdziałało więcej niż wszystkie jego wysiłki. Oto miał bowiem do czynienia z kobietą, która
potrafiła spojrzeć spokojnie prosto w lufę rewolweru, ale nie mogła znieść widoku konia.
Podniósł i otrzepał kapelusz. Zanim wrócił do swego obozowiska, postanowił
przemyśleć tę zupełnie nową informację. Koniecznie chciał zatrzymać farmę.
Musiał więc jakoś przepędzić tę kobietę, a w tym celu nie cofnąłby się przed niczym.
Postanowił więc obrócić jej strach na swoją korzyść.
W taki właśnie sposób osiągało się sukcesy. Należało uzbroić się w cierpliwość i
czekać - nawet całe lata - aby uśpić czujność przeciwnika. A potem pójść na całość. Uderzyć
w najsłabszy punkt wroga.
Niemniej jednak w tej konkretnej sytuacji Montana potrzebował chwili do namysłu i
pokaźnego kubka mocnej kawy. Musiał napędzić jakoś tryby swojego umysłu. Rozpalił więc
ogień, a potem nalał trochę wody z manierki do małej kamionki. W chlebaku znalazł worek z
kawą i wrzucił garść ziaren do dzbanka. Potem usiadł, oparł się o twardy dąb i czekał na
kawę.
Czas pracował na jego korzyść. Kiedy kawa wreszcie się zaparzyła, wlał ją do kubka i
zaczął sączyć, patrząc z aprobatą na Jericha, który nadal gryzł trawę pod pobliskim drzewem.
Montana przeniósł wzrok z farmy na konia. A potem zerknął na drzwi, okna, jeszcze raz na
konia, na ganek i znowu na czworonoga. Oparłszy się o twardy pień dębu, wypił resztę
naparu i potarł podbródek. Pomysł wydawał się dobry.
Ludożerca miał rację. Oszalała. Zachowała się zupełnie jak obłąkana. Nie miała
pojęcia, skąd wzięła tyle odwagi, żeby spojrzeć prosto w lufę rewolweru. To była jego wina.
Gdyby nie postępował w tak irytujący sposób, Addie zdobyłaby się na choć trochę rozsądku.
Może nawet zaczęłaby z nim pertraktować. A tak, obudził się w niej diabeł, który kazał jej go
rozzłościć. Nie, rozzłościć nie było właściwym słowem. Najchętniej przebiłaby go na wylot.
Ale właściwie dlaczego? Dlaczego tak bardzo pragnęła doprowadzić go do
wściekłości? Być może nie mogła znieść protekcjonalnego traktowania. To właśnie
zadecydowało o konflikcie w bibliotece. Hilary traktowała ją tak lekceważąco, że Addie
odpłacała jej pięknym za nadobne. Z tego samego powodu pozwoliła się sprowokować
Creedowi.
Podczas wszystkich trzech spotkań doznawała wrażenia, że Montana usiłuje
doprowadzić ją do pasji. Musiała przy tym zachować maksymalną czujność, gdyż głęboki,
uwodzicielski głos wroga mógł stać się główną przyczyną jej klęski.
Starała się oczywiście nie zwracać uwagi na to aksamitne brzmienie, co nie sprawiało
jej najmniejszych trudności, kiedy potwór zaczynał się złościć.
Znacznie gorzej było jednak wtedy, gdy przemawiał bez ironii czy gniewu.
To twój nieprzyjaciel - powtarzała sobie w duchu. Creed chciał zagarnąć jej ziemię, a
co gorsza posiadał ku temu tytuł. Addie jednakże nie mogła siedzieć z założonymi rękami i
czekać, aż sprawiedliwości stanie się zadość. Musiała walczyć, uczynić wszystko, aby zdobyć
farmę. Szaleniec z rewolwerem w ręku niczego tu nie zmieniał.
Ten okropny koń tak mnie przestraszył - jęknęła w duchu. Ogromne zwierzę dotknęło
nosem jej stopy, więc nawet się nie zastanowiła, co robi. Zachowała się tak samo jak zawsze
przy takich okazjach - uciekła, gdzie pieprz rośnie.
Zadrżała. To właśnie konie zabiły jej ojca. Wściekły zaprzęg dwóch rozszalałych
rumaków zgasił na zawsze światło jej młodości. Ojciec był dla Addie wszystkim.
Zarówno ona, jak i jej matka po prostu go ubóstwiały, a pan Pinkney kochał głęboko
swoje kobietki i okazywał im tę miłość każdym słowem i gestem.
Kpinki, żarty i urok ojca nauczyły Addie, jak się śmiać. Siedząc na jego kolanach
ujrzała po raz pierwszy lisią czapę księżyca zwiastującą deszcz.
Później czekała niecierpliwie na zmianę pogody i rzeczywiście, w trzy dni później
zerwała się ulewa.
Na tych samych kolanach Addie poznała siłę modlitwy, dar wiedzy i wiarę w to, że
można osiągnąć wszystko, czego się pragnie. Nic nie może przeszkodzić człowiekowi w
odniesieniu sukcesu z wyjątkiem jego własnych ograniczeń. Jedyną przeszkodę w realizacji
marzeń stanowi bowiem brak wiary we własne siły.
Ale nawet najgłębsza wiara i determinacja nie mogła przywrócić osieroconym
kobietom ojca rodziny. Ich szczęśliwy świat rozpadł się na kawałki w pewną mroźną
niedzielę lutego. Rodzice zostawili Addie z koleżankami na ślizgawce, a sami zapragnęli
przejechać się saniami po parku. Konie z innego zaprzęgu spłoszyły się nagle, przewróciły
bryczkę i pociągnęły ją prosto na sanie państwa Pinkney. Ojciec Adelaide zginął na miejscu, a
matka - trwale okaleczona wskutek wypadku - spędziła dwanaście lat w fotelu inwalidzkim,
tęskniąc za ukochanym mężem.
Osamotnionym kobietom powodziło się na szczęście nie najgorzej. Mieszkały w
Bishoptown, średnio zamożnej dzielnicy Chicago i mogły sobie nawet pozwolić na wynajęcie
pielęgniarki. Ojciec zabezpieczył je na tyle, że nie musiały rezygnować z pewnych drobnych
luksusów, jaki stanowiły między innymi studia Addie. Matka twierdziła, iż ojciec życzyłby
sobie na pewno, aby jego ukochana córka skończyła uniwersytet. Addie była jedyną osobą na
roku, której rodzina nie przybyła na rozdanie dyplomów. Matka nie mogła ryzykować tak
uciążliwej podróży, toteż gdy dziewczyna odbierała dyplom z wyróżnieniem, nikt nie patrzył
na nią z dumą, nikt jej nawet nie uściskał. Addie żywiła jednak nadzieję, że ojciec patrzy na
nią z góry, i ta myśl zawsze dodawała jej sił.
Często się nawet zastanawiała, co on by sobie o niej pomyślał, gdyby zobaczył, jak
wpatruje się odważnie w lufę rewolweru. Znów poczuła dreszcze. Czasem udawało się jej
zadziwić samą siebie.
Z zewnątrz doleciał ją zapach dymu, więc odsunęła firankę, by zerknąć na ludożercę,
który rozpalał właśnie w najlepsze ognisko pod drzewem jej ciotki.
Zmarszczywszy gniewnie brwi, patrzyła, jak Creed nalewa sobie kawę z
kamionkowego dzbanka i - opierając się o twardy pień drzewa - wyciąga nieprawdopodobnie
długie nogi.
Sączył wolno parujący płyn. Najwyraźniej nie zamierzał się stamtąd ruszać. Addie
opuściła firankę i wygładziła zmarszczki powstałe w wyniku nerwowego gniecenia
delikatnego muślinu w zaciśniętej pięści. Jak mogła niszczyć swoje rzeczy wyłącznie z
powodu takiego potwora?
Zamierzała zachowywać się tak, jakby Creed po prostu nie istniał. A w ogóle to w jaki
sposób przejrzał jej plany? Pewnie zobaczył ją z Custusem i bagażami... W przyszłości będzie
musiała być nieco bardziej przebiegła... nie... dyskretna, to znacznie lepsze słowo. A więc
postara się zachować absolutną dyskrecję.
Creed był całkowicie pozbawiony skrupułów, ale Addie postanowiła bronić do
upadłego swojej własności. Farma należała do niej. Taką wolę wyraziła ciotka Emily. W
końcu to Creed rozpoczął całą batalię, więc musiał ponieść wszelkie konsekwencje swojej
decyzji.
Addie popatrzyła na siebie krytycznie. Jej strój nie nadawał się na wojnę.
Musiała natychmiast się przebrać i przystąpić do pracy. Najpierw jednak postanowiła
wyjrzeć przez okno i przeprowadzić rekonesans. Wróg nadal siedział pod drzewem, na
grubych konarach wisiało jego ubranie - a czerwone kalesony powiewały na gałęzi starego
dębu cioci Emily niczym rycerski sztandar bitewny.
Około południa słońce stało w zenicie i wyglądało jak dorodna, soczysta brzoskwinia.
Po kalifornijskim niebie koloru lodów jagodowych przesuwały się apetyczne, śmietankowe
obłoczki. Na zachodnim krańcu doliny, przeciętym złocistymi wzgórzami w kształcie
bochnów chleba, pyszniły się jasnożółte pola pszenicy. U stóp wzgórz rosły dęby, a ich
rozłożyste gałęzie przypominały z daleka brokuły.
Addie umierała z głodu.
Zamknąwszy szczelnie drzwi, rozejrzała się po pustej spiżarni i doszła do wniosku, że
wcale nie jest taka bystra, jak jej się wydawało. Przez całe to zamieszanie zupełnie
zapomniała o jedzeniu. W ciągu ostatnich pięciu minut trzykrotnie piła wodę z kuchennej
pompy, mając nadzieję, że złagodzi w ten sposób skurcze żołądka. Przed oczami stanął jej
nagle obraz wozu z piekarni oraz pączków toczących się po ulicy Randolph. Addie oddałaby
teraz bardzo wiele za takiego pączka, ba, nawet za jeden okruszek ciasta! Sącząc powoli wodę
stała przy zlewie, próbując zabić jakiekolwiek wspomnienia o jedzeniu.
W końcu utkwiła wzrok w drzewie ciotki. Z dolnych gałęzi zwisały najróżniejsze
części męskiej garderoby. Najbardziej oczywiście rzucały się w oczy czerwone kalesony, pod
którymi siedział Creed. Opierając niedbale ramię na kolanie, nie spuszczał oczu z domu, co
oczywiście natychmiast wzbudziło niepokój Addie. W wypłowiałej niebieskiej koszuli,
znoszonych dżinsach i brudnym kapeluszu Creed wyglądał jak typowy kowboj. Pasowały do
niego również długie, zakurzone buty.
Dobry Boże! Co w nią wstąpiło? Wpatrywała się w swojego wroga i miękła? Traciła
czujność? Czyżby zapomniała, że ten człowiek dybie na jej farmę? Nawet udawał, że chce ją
zabić, dopóki nie zdemaskowała tego blefu. Zachowywał się arogancko i wstrętnie, był
obrzydliwą kreaturą, ludożercą, prawdziwym potworem. Te wszystkie określenia pasowały
do niego równie dobrze, jak ubłocone buty.
Przymrużyła gniewnie oczy widząc, że Creed wyciąga coś z plecaka.
Och nie... - jęknęła w duchu. Szubrawiec miał garnek i wyraźnie zamierzał coś
ugotować.
Stając na palcach, Addie próbowała wypatrzeć, co też on tam pichci.
W chwilę później jednak jęknęła rozpaczliwie, gdyż poczuła wyraźnie zapach bekonu:
skwierczącego, wędzonego bekonu. Wdychając ten boski aromat, przymknęła oczy. Burczało
jej w brzuchu. Creed tymczasem wyciągnął z worka puszkę z fasolą, pożywną fasolą w
gęstym sosie. Dziewczyna wychyliła duszkiem jeszcze jeden kubek pozbawionej smaku
wody.
Do kuchni dotarła woń fasoli oraz bekonu, a Addie poczuła, jak ślinka napływa jej do
ust. Chwyciła za framugę i oblizała wargi. Znów poczuła kurcze żołądka.
Miała ogromną ochotę na tę fasolę, ale był to, niestety, obiad potwora. Zebrało się jej
na płacz. Zamknąwszy z trzaskiem okno, weszła do saloniku, aby dokończyć porządków.
Musiała za wszelką cenę przestać myśleć o jedzeniu. Niestety, natychmiast zaczęła rozglądać
się za czymś, co nadawałoby się do konsumpcji.
Nadal docierał do niej zapach posiłku Creeda. Odwróciła się i wyjrzała tęsknie na
podwórze. Przecież musiał istnieć jakiś sposób, żeby zdobyć trochę pożywienia.
Duma nie pozwoliłaby jej o nic prosić, ale z pewnością istniała możliwość dokonania
wymiany. Addie rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, na czym mogłoby zależeć Creedowi.
Weszła do sypialni i pochyliła się nad dębową umywalnią, gdzie znalazła neseser z
czarnej skóry. W saszetce znajdowały się grzebień i szczotka, które z pewnością bardzo by się
temu dzikusowi przydały. Obok mydelniczki z celuloidu leżał pędzel do golenia z
niklowanym uchwytem, brzytwa oraz skórzana ostrzałka.
Kudłaty mech na twarzy Creeda przypominał bardziej szczecinę niż brodę. Nikt na
jego miejscu nie powinien wzgardzić przyborami do golenia. Obok szczotki do czyszczenia
ubrania Addie zauważyła haczyk do zapinania obuwia. Creed nosił jednak wysokie, skórzane
buty, więc ten przedmiot nie przedstawiał dla niego żadnej wartości. Addie nie potrafiłaby go
sobie wyobrazić w eleganckich pantoflach. Zresztą dlaczego miałaby w ogóle o nim myśleć?
Najchętniej zapomniałaby o jego istnieniu.
Znowu zaczęło jej burczeć w żołądku. Zwlekała stanowczo zbyt długo. Wśród
kosmetyków znalazła jeszcze szczoteczkę oraz proszek do zębów, szczoteczkę do paznokci i
buteleczkę z brylantyną. Niestety, brakowało czegoś szczególnie ważnego, a mianowicie
lusterka. Miało to jednak swoje zalety. Gdyby bowiem Creed zaczął się golić bez lusterka,
mógł poderżnąć sobie gardło. A wtedy wszystkie jej problemy skończyłyby się raz na zawsze.
Uśmiechnęła się do siebie, a dobry humor momentalnie jej wrócił, chociaż oczywiście aż tak
bardzo źle mu nie życzyła.
W górnej szufladzie komody znalazła okrągłe niklowane zwierciadełko z rozkładaną
rączką. Wreszcie zdobyła odpowiedni towar na wymianę. Na ganku zwolniła nieco kroku.
Nie należało przesadnie nalegać. Przyciskała swoją zdobycz do piersi stanowczo za mocno,
więc rozluźniła uchwyt. Powinna opracować jakiś plan, ale nie miała zbyt wiele czasu, bo
Creed już ją wypatrzył.
Podeszła więc do niego powłóczystym krokiem, a ciemnozielona spódnica owinęła się
jej wokół nóg, gdy szerokim łukiem omijała konia.
Postanowiła zachowywać się tak, jakby Creed był jej znajomym i właśnie spotkali się
w kościele. Całą siłą woli nakazała sobie odwrócić wzrok od garnka i sięgnęła po lusterko.
Creed nałożył sobie na talerz trochę fasoli, a Addie z trudem powstrzymała się od
jęku.
- Proszę - szepnęła, wyciągając lusterko.
Najwyraźniej nie zamierzał ułatwiać jej sytuacji. Milczał jak grób.
- Pomyślałam, że może się to panu przyda - powiedziała, zaczerpnąwszy głęboko
powietrza.
Przypatrzył się jej uważnie płonącymi złotymi oczyma.
- Po co? Przecież wiem, jak wyglądam.
Boże, daj mi cierpliwość - przemknęło jej przez myśl.
Najchętniej trzepnęłaby go tym lusterkiem po głowie. Od razu poczułaby się lepiej,
choć, niestety, nie zdobyłaby jedzenia, chyba że zdecydowałaby się je ukraść. Oczywiście nie
mogła tego zrobić, gdyż nie chciała, aby ten prostak się domyślił, jak bardzo jest wygłodzona.
Schowała odrobinę dumy do kieszeni.
- Te rzeczy należały do mojego wuja. Ja ich nie potrzebuję, ale może przydadzą się
panu. Chcę ubić interes.
Najwyraźniej pochłaniało go jedzenie.
- Co to? - spytał z pełnymi ustami.
- Przybory toaletowe. Kaszlnął.
- Co takiego?
- Przybory toaletowe - powtórzyła wolno, jakby rozmawiała z Rip Van Winkiem
przebudzonym z dwudziestoletniego snu. - Wie pan, proszek do zębów, mydło, brzytwa,
brylantyna...
Mruknął coś pod nosem, odstawił talerz z bezcenną fasolą i wstał. Addie najchętniej
rzuciłaby neseser i zaczęła jeść. Wziął od niej saszetkę i zajrzał do środka.
- Jaki interes?
Addie z trudem oderwała wzrok od garnka z fasolą.
- Niech się zastanowię. Może... pan też ma coś na zbyciu...
- Popatrzyła mu prosto w oczy, co okazało się nie najlepszym pomysłem, bo Creed
świdrował ją wzrokiem. Doznała dziwnego uczucia, że ten szubrawiec widzi jej myśli równie
wyraźnie, jak kalifornijskie niebo.
Wyjął z neseseru brzytwę i obrócił ją ostrzem do słońca.
- Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy. - Włożył ostre narzędzie z powrotem do
neseseru i potarł zarost, skrywający najprawdopodobniej niezbyt wydatny podbródek,
świadczący o słabości charakteru.
A fasola! Po co ci tyle fasoli? - chciała wykrzyknąć Addie, ale ugryzła się w język.
- Może tylko ta fasola... Dzięki ci, Boże!
- Ale z drugiej strony taka miastowa dama nie jadłaby chyba fasoli z puszki, prawda? -
Potrząsnął kudłatą głową.
- Wręcz prze.. - Urwała w pół słowa. Omal się nie zdradziła.
- To znaczy, jeżeli naprawdę nie ma pan nic innego, zadowolę się i fasolą -
dokończyła najbardziej niedbałym tonem, na jaki mogła się zdobyć.
- Nie - westchnął ciężko. - Nie mógłbym pani w ten sposób wykorzystać.
- Ale...
- Wykluczone. Czułbym się naprawdę fatalnie przyjmując w zamian tak wartościowe
rzeczy.
Twarz mężczyzny przybrała wyraz nieposzlakowanej uczciwości, podbarwionej
uporem. Addie zrozumiała, że jej pomysł nie zdał egzaminu. Musiała wymyślić coś
sprytniejszego.
- Może coś do tego dodamy... - W jej wygłodniałych oczach zapaliły się błyski.
- Tak, oczywiście! Wezmę fasolę i coś jeszcze. Będzie sprawiedliwie.
- Naprawdę nie jestem przekonany, panno.
Addie zacisnęła zęby. Absolutnie nie chciała go teraz poprawiać. Starała się przecież
być miła.
- Proszę się jeszcze zastanowić. Na pewno przyjdzie panu coś do głowy. - Nie
spuszczała oczu z talerza pełnego fasoli, najprawdopodobniej już zimnej i całkowicie
zapomnianej, ale wcale się tym nie przejmowała. Podeszła bliżej do drzewa. Niezbyt dobrze
mi to wychodzi - pomyślała, odsuwając od siebie zwisający z gałęzi rękaw powiewającej na
wietrze koszuli. Potrzebowała jakiegoś parawanu. Creed oglądał przybory do golenia, więc
Addie dotknęła lewym butem brzeżka talerza i zaczęła go wolniutko przesuwać w swoją
stronę. Niestety, talerz zahaczył o korzeń wystający z ziemi.
Stłumiła przekleństwo.
Zerknęła ukradkiem na Montanę, który odkręcał właśnie butelkę z brylantyną i
szybkim ruchem buta przesunęła talerz za drzewo.
- Afe!
Znieruchomiała z przerażenia, przekonana, że Creed przyłapał ją na gorącym uczynku.
- Już teraz rozumiem, dlaczego ludzie nazywają te paskudztwa przyborami
toaletowymi. Cuchnie od nich jak z toalety.
- Panowie chętnie używają brylantyny. Damy lubią jej zapach - wyjaśniła
protekcjonalnie Addie, aby ukryć strach przed zdemaskowaniem.
Zatrzasnął neseser.
- Cóż, nie jestem dżentelmenem.
Pewnie, że nie. Jesteś potworem. I ludożercą.
- Zresztą wcale nie chciałbym nim być, skoro musiałbym przez to pachnieć jak
dzierlatka. Proszę to sobie zatrzymać. - Postawił neseser i podszedł do drzewa, niebezpiecznie
blisko miejsca, gdzie Addie postawiła swoją fasolę. Dziewczyna natychmiast stanęła na
korzeniu w nadziei, że długa spódnica zasłoni talerz.
Czuła się poniżona. Creed mógł się przecież wszystkiego domyślić.
Na szczęście w sekundę później uwagę Montany przykuł powóz zmierzający w stronę
farmy. Addie oparła się o drzewo, wypuszczając z ulgą powietrze.
Na koźle siedział bowiem Levi Hamilton, a towarzyszył mu Wadę Parker - prawnik
reprezentujący Creeda.
- A więc tu jesteście - powiedział Hamilton z irytacją w głosie.
- Szukaliśmy was całe rano. - Zeskoczył na ziemię, minął Montanę i ruszył w stronę
Addie. Nie miał zbyt uszczęśliwionej miny.
Dziewczyna doszła do wniosku, że powinna mu wytłumaczyć, dlaczego wyprowadziła
się z hotelu. W całym tym zamieszaniu całkowicie zapomniała o Hamiltonie.
- Sądziłam, że jeśli zamieszkam tutaj, będę miała większą szansę w sądzie. Nie
przypuszczałam, że on wpadnie na identyczny pomysł. - Addie wycelowała oskarżycielski
palec w Montanę, pogrążonego w rozmowie z Parkerem.
Levi ujął ją pod ramię i odprowadził na bok.
- Sędzia już tu był.
- Wspaniale! - przerwała, przyspieszając kroku. - Zaraz mogę jechać do miasta!
Jak się przedstawiają moje szanse? Sądzi pan, że wyrok będzie dla mnie korzystny?
Pan Hamilton położył znacząco palec na ustach.
- Wyrok już zapadł - odezwał się Wadę Parker, stojący wraz ze swoim klientem obok
powozu.
Serce jej zamarło. Odwróciła się do Hamiltona, który kiwał potakująco głową, po
czym spojrzała ponownie na obu mężczyzn. Boże - pomyślała. - Farma należy do Creeda.
- Kto wygrał? - spytała Leviego niemal szeptem.
- Wy oboje.
- Co takiego? - wrzasnęli jednocześnie.
- Sędzia uznał, że roszczenia obu stron znajdują uzasadnienie prawne.
- W takim razie jak powinniśmy postąpić? - spytał sarkastycznie Montana. -
Udawać Salomona i przeciąć to miejsce na pół?
- Sędzia w zasadzie dokonał tego za was - odparł Levi. - Właśnie dlatego
zdecydowaliśmy się tutaj przyjechać. Jako pełnomocnicy stron musimy dokonać
inwentaryzacji dla celów sądowych.
- Co mi przypadło w udziale? - spytała Addie, umierając jednocześnie ze strachu i
niecierpliwości.
- Wszystkie budynki - odparł Levi z zadowolonym uśmiechem. Serce podskoczyło jej
z radości. Wygrała! Otrzymała posiadłość ciotki!
- W takim razie co ja dostałem? - spytał Montana.
- Ziemię.
A więc nie zwyciężyła. Zerknęła na Creeda. Na jego twarzy malował się wyraz
zakłopotania.
- Do pani należy dom, a do pana Creeda ziemia - wyjaśnił Wadę. - Woda stanowi
własność Montany, ale panna Pinkney dysponuje studnią. W jej posiadaniu znajduje się
również stodoła, młyn, kurnik i tak dalej, ale pan Creed otrzymał akt własności terenu, na
którym te wszystkie budynki stoją. Sad podzielono na pół.
Tak samo należy w przyszłości postąpić ze zbiorami.
- Ale te pola są moje! Jasny szlag! Wadę! To moja ziemia! Ona nie ma do niej
żadnego prawa! Jak którykolwiek sędzia mógł wydać równie idiotyczne orzeczenie?
- Nie jest idiotyczne! - odkrzyknęła Addie. - Jest całkiem sprawiedliwe i mądre.
Była naprawdę szczęśliwa. Przynajmniej mogła zostać w domu swojej ciotki. Nie
musiała nigdzie wyjeżdżać, a przecież mogła sromotnie przegrać sprawę i zostać bez dachu
nad głową.
- Naprawdę, bardzo się cieszę z takiego wyroku - powiedziała, żeby jeszcze bardziej
go rozwścieczyć.
- Gdybym był na pani miejscu, też bym pewnie skakał z radości. Ukradła mi pani
farmę!
- Farma należy do mnie. Sędzia również wyraził taki pogląd. - Oparła ręce na biodrach
i popatrzyła na niego pogardliwie.
Montana odwrócił się do swego adwokata.
- U kogo możemy złożyć apelację?
Pan Parker zrobił bardzo nieszczęśliwą minę.
- Sędzia okręgowy nie zjawi się tu wcześniej niż w styczniu.
- Czyli za osiem miesięcy! - Montana zdarł kapelusz z głowy i rzucił go na ziemię. -
Niech to jasny szlag trafi!
A potem uczynił coś strasznego. Podbiegł do wciąż tlącego się ogniska i przewrócił
garnek z fasolą. Addie patrzyła z wygłodniałym przerażeniem, jak ziarenka wpadają do ognia,
a gęsty, brązowy sos wsiąka w brudną ziemię.
Instynktownie chwyciła się wpół, jakby chciała oszczędzić swemu pustemu żołądkowi
tego widoku, a prawą dłonią zaczęła masować się po brzuchu.
Ale przecież został jeszcze talerz schowany za drzewem. Addie poczuła, że znów
kiszki jej marsza grają.
Pan Parker zamienił parę słów ze swoim klientem. Stali tyłem do Addie i Leviego,
którzy woleli się nie odzywać.
- Dziękuję - powiedziała Addie do Hamiltona. Z jego twarzy znikł wyraz niepewności.
- Cieszę się, że jest pani zadowolona - powiedział adwokat z uśmiechem. - Nie wiem,
jaka byłaby decyzja sędziego, gdyby zobaczył się z wami. - Potrząsnął łysiejącą głową. -
Zabraliśmy go prosto do hotelu, ale was już tam nie było.
Sędzia bardzo się spieszył, bo po południu czekała go rozprawa w Stockton, a
wieczorem wybierał się jeszcze do Angels’ Falls. Nalegał na przeprowadzenie rozprawy w
obecności pełnomocników stron. Gdyby uczestniczyła pani w niej osobiście, niewykluczone,
że zapadłby korzystniejszy wyrok.
- Creed również mógł wygrać. Postanowiłam, że spróbuję go wykupić.
- Gospodarowanie na farmie nie jest łatwe.
- Zatrudnię kogoś do pomocy, ale zostanę. Poza tym nie zamierzam się spieszyć.
Rozpocznę od hodowli kurcząt.
- W takim razie przystąpmy do inwentaryzacji. Chcą państwo wziąć w tym udział?
- Ja tak - odparł Creed, krzyżując ramiona na piersiach i wbijając w Addie przenikliwy
wzrok.
Znów zaburczało jej w brzuchu. Pusty żołądek domagał się fasoli.
- A ja ufam mojemu pełnomocnikowi - oświadczyła dziewczyna. - Pragnę jedynie
otrzymać kopię inwentaryzacji. Mam masę zajęć.
Przede wszystkim muszę zwędzić trochę jedzenia - przemknęło jej przez myśl.
Patrzyła, jak mężczyźni odchodzą w stronę stodoły. Po kilku strasznych chwilach
zniknęli jej z oczu.
Wreszcie nadeszła jej szansa.
Addie obróciła się na pięcie, ale zrobiła zaledwie parę kroków i stanęła jak wryta. Koń
Creeda przeżuwał trawkę tuż obok talerza z fasolą.
- A niech to gęś kopnie! - zaklęła pod nosem.
Koń popatrzył na nią poirytowanym wzrokiem.
- Sio, koniu, sio! - krzyknęła, machając gwałtownie rękami w nadziei, że czworonóg
poprawnie odczyta tę sugestię. Niestety, tak się jednak nie stało.
Zwierzę przesunęło pysk jeszcze bliżej miski z jedzeniem.
- Sio! - wrzasnęła rozpaczliwie, rzucając w niego garścią kamyków.
Uparte stworzenie podeszło jeszcze bliżej do talerza.
Zacisnąwszy zęby, rzuciła żwirem w koński zad.
Koń podniósł na nią wzrok, przymrużył oczy, wsadził pysk prosto w miskę z fasolą i
zaczął zajadać. Kiedy oblizał grube, różowe wargi, dziewczyna poczuła skurcze żołądka. A
potem okrutny brązowy diabeł przesunął ogromnym językiem po dnie talerza i łypnął na
Addie spod oka.
Tego było dla niej stanowczo za wiele. Przetarła twarz dłońmi, jakby chciała z niej
wymazać cały ten incydent. W chwili, gdy zaczynała rozumieć, że przegrała, przypomniała
sobie o jeszcze jednej szansie.
Podeszła do niewielkiego garnka leżącego na boku w brudnej ziemi. Chwyciła rondel
za rączkę i zajrzała do środka. Jej spojrzenie odwzajemniła jedna jedyna mała fasolka.
Westchnęła i chciała włożyć ją sobie do ust, gdy nagle coś musnęło ją po twarzy i
wylądowało w garnku, akurat na osamotnionym ziarenku. Była to duża, czarna mucha.
Minęła czwarta. Przed trzema godzinami Levi Hamilton odjechał z listą zakupów.
Kiedy zakończono inwentaryzację, Addie dopadła prawnika i powiedziała mu o
swoich problemach z żywnością. Levi natychmiast zaproponował, że zabierze listę do miasta
i każe dostarczyć sprawunki po południu, ale czas mijał, a nikt nie nadjeżdżał.
Addie wyszła na werandę i skierowała wzrok na drogę. Nadal nic się nie działo.
Obeszła dookoła werandę, starając się nie patrzeć w stronę drzewa. Jak na jeden dzień
miała absolutnie dosyć tego człowieka. Krążąc wokół domu znalazła dwie sterty drewna -
polana idealne do kominka i szczapy na rozpałkę.
Spodziewając się niebawem dostawy zakupów, pomyślała, że może przez ten czas
rozpalić pod blachą. W ten sposób posiłek byłby gotowy o wiele szybciej. Wybrała więc z
niższej sterty kilka szczap i poczuła na sobie spojrzenie Creeda.
Zebrawszy odpowiednią ilość drewna, Addie podeszła do tylnego wejścia,
przytrzymując podbródkiem naręcze. Uniosła więc stopę, usiłując wyczuć najniższy stopień.
Kiedy już dokonała tej sztuki, zaczęła wspinać się do góry. Musiała pokonać zaledwie trzy
schodki, ale Creed nie spuszczał z niej wzroku, zupełnie jakby w każdej chwili spodziewał się
katastrofy. Tym bardziej postanowiła sobie solennie, że nie rozsypie drewna.
Udawaj, że to książki - napominała się w duchu, wchodząc na kolejny stopień.
Tak, właśnie tak. Musiała po prostu udawać, że dźwiga ciężkie tomiska, na przykład
encyklopedie. A personel biblioteki zawsze podziwiał, jak znakomicie Addie daje sobie radę
z nieporęcznymi stosami. Zmuszona, by ratować honor, przypomniała sobie o tej niezwykłej
umiejętności, choć wyszła nieco z wprawy.
Został jej tylko jeden schodek. Zaczerpnąwszy głęboki oddech, ostrożnie postawiła
stopę na werandzie.
Niestety, nieoczekiwany wybuch aplauzu dochodzący spod dębu wytrącił ją z
równowagi do tego stopnia, że upuściła stertę na ganek.
- Do jasnej anielki! - Odwróciła się i spojrzała gniewnie na Creeda. Rozsypane
drewienka wyglądały jak stronice z rozerwanej książki.
Słysząc głośny śmiech, Addie pochyliła się i podniosła parę szczapek, co pozwoliło jej
ukryć rumieniec. Kiedy już wyprostowała plecy, Creed ruszył w jej kierunku, nadal rechocząc
głośno jak stara ropucha. Na domiar złego ciągnął za sobą konia. Jericho wyglądał zupełnie
niewinnie i na pewno - w przeciwieństwie do Addie - nie umierał z głodu. Ilekroć Addie go
widziała, zawsze coś przeżuwał.
Odwróciła się na pięcie, weszła do domu i wrzuciła kilka mniejszych bierwion do
pustej skrzyni stojącej nieopodal pieca.
Kiedy wyszła znów na podwórze, żeby pozbierać resztę drewna, zobaczyła, w jakim
kierunku udaje się koń wraz ze swoim właścicielem.
Nasycony wierzchowiec stał przy pustej kadzi, a Creed próbował uruchomić pompę -
jej własną pompę.
- Co pan sobie właściwie wyobraża? - wrzasnęła Addie, zasłaniając sobie oczy przed
zachodzącym słońcem.
- Chcę napoić konia - odparł, a w tej samej chwili z zardzewiałej studni pociekła
brązowa strużka wody.
- Proszę natychmiast przestać!
W ogóle nie zwrócił na nią uwagi i robił dalej swoje. Rzuciła mu pod nogi kawałek
drewna, a Jericho odskoczył gwałtownie w bok. Creed popatrzył na nią gniewnie.
- A co pani sobie, do diabła, wyobraża?
- Proszę odejść od studni.
- Jeszcze czego! To moja woda!
- Ale moja pompa i mój cebrzyk.
- W takim razie w jaki sposób mam mu dać pić?
- Nic mnie to nie obchodzi, ale nie życzę sobie, żeby pan korzystał z moich urządzeń.
Skrzyżowała ramiona na piersiach i popatrzyła na niego z zadowoleniem.
- Może powinien pan wykopać własną studnię albo poszukać jakiejś rzeki. -
Zebrała ostatnie szczapy. - Jeśli życzy pan sobie wydzierżawić tę pompę, proszę się
skontaktować z moim pełnomocnikiem, a gdy już uzgodnimy cenę, pan Hamilton przygotuje
kontrakt. Do tego czasu jednak zabraniam panu z niej korzystać. A jeśli się pan nie zastosuje
do tego zakazu, każę pana aresztować. Miłego dnia! -
Addie zamknęła za sobą drzwi zręcznym kopniakiem, odcinając się od potoku
przekleństw, jaki wypełnił podwórze.
Zbliżał się wieczór, ale temperatura dochodziła do trzydziestu stopni. Montana zgarnął
resztę jedzenia na blaszany talerz. Postawił go na trawie, a Jericho natychmiast zaczaj
wylizywać fasolę.
- Proszę wykopać własną studnię - przedrzeźniał. - Tej babie się chyba wydaje, że to
takie łatwe jak posmarowanie bułki masłem. - Okrążał drzewo, odsuwając porozwieszane na
gałęziach ubranie. Do diabła - pomyślał. Ta robota zajmie przynajmniej ze dwa dni.
Potrzebował wody, więc musiał ją zdobyć podstępem, kiedy ta kobieta wreszcie
pójdzie spać. Ukradnie swoją własną wodę, podobnie jak ona próbowała zwędzić mu fasolę.
Przecież widział, że nie spuszcza oczu z talerza. A nawet burczało jej w brzuchu.
Montana bardzo szybko się domyślił, że mieszczka nie ma co jeść, i od razu poprawił
mu się humor. Bardzo zresztą potrzebował jakiegoś pozytywnego bodźca, bo dzień okazał się
wyjątkowo parszywy. Jakim prawem uznano roszczenia tej kobiety? Przecież to nie z winy
Montany ocyganiono Mitchellów. Ciotka jej mąż gospodarowali na cudzej ziemi całe lata, nie
płacąc za to ani grosza, a w końcu dziewczynie dostało się w spadku pół farmy zapisanej
Montanie.
Wadę Parker twierdził, że w całej dolinie brakuje walnych terenów. Poza
kilkudziesięcioma małymi farmami wszystkie posiadłości należały do spadkobierców
Bernala, który rościł sobie prawo do ziemi na mocy hiszpańskiej koncesji gruntowej. A
Bernalowie nie wyprzedawali swoich gruntów.
Creed postanowił, że nie zrezygnuje z farmy, za którą jego ojciec oddał życie.
Doktor najwyraźniej pragnął, aby Montana zrealizował marzenia swoich przodków, i
dlatego zapisał mu działkę w testamencie. Jej adwokat nie mieli nawet pojęcia, z kim walczą.
Creedowie nigdy się nie poddają.
Znów zaczął krążyć wokół drzewa. Niezależnie od woli sędziego odzyska farmę.
Uprzykrzy Jej życie tak, że w końcu sama się podda. Weźmie tyłek w troki i wróci do
miasta. A on nigdy nie pozwoli się pokonać tej natrętnej osie. Za nic na świecie.
Na drodze zadźwięczały końskie dzwoneczki, a nad wschodnią granicą farmy wzbił
się tuman żółtego pyłu. Montana chwycił konia za grzywę, wskoczył mu na grzbiet i ruszył na
koniec podjazdu.
Drogą jechał ten sam wóz, na którym się tu zakradła. Woźnica ściągnął lejce zaledwie
parę metrów od bramy, a po dnie fury potoczyły się pudła, puszki i beczki.
Montana zamachał rękami, aby rozpędzić kurz i położył dłoń na wilgotnym karku
Jericha.
- Czym mogę panu służyć?
Woźnica - ten sam stary cap, który przywiózł tu Addie - przesunął grube cygaro w
kącik ust.
- Kazali dostarczyć te rzeczy panience.
Montana wyciągnął szyję, żeby się lepiej przyjrzeć towarom umieszczonym na wozie.
- Hej! Hej! Panie McGee!
Na dźwięk jej głosu Montana natychmiast odwrócił głowę i zobaczył, jak „panienka”
pędzi w ich kierunku.
Czekał.
Z każdym jej krokiem na wyżwirowanej alejce niecierpliwił się coraz bardziej.
Tym razem wpadła bowiem we własne sidła. Zatrzymała się z dala od koni.
- Panie McGee...
- Custusie - poprawił stary.
- Tak się cieszę, że przyjechałeś... Custusie. Robi się późno i musimy wypakować te
rzeczy, zanim zapadnie zmrok. Proszę, podjedź do tylnych drzwi - dodała, wskazując
budynek.
- Obawiam się, że to niemożliwe - westchnął Montana. Zwęziła gniewnie oczy.
- A niby dlaczego?
- Bo to moja ziemia i nie zamierzam na nią nikogo wpuszczać.
- Jak pan śmie!
Koń posunął się naprzód, Addie zrobiła dwa korki wstecz.
- Mam prawo do tej farmy. Tak jest zapisane w dokumentach. Nie zsiadając z konia,
Montana odsunął kapelusz do tyłu.
- Pani ma rzeczywiście prawo tu przebywać - zgodził się uprzejmie. - Ale on - dodał,
wskazując Custusa - na pewno nie.
Dziewczyna otworzyła szeroko usta ze zdumienia. Montana nie posiadał się z radości.
- Nie życzę sobie obcych na mojej ziemi. Nie wyrażam również zgody na wjazd wozu.
- Z miłym uśmiechem podjechał jeszcze bliżej.
Cofając się, zacisnęła usta, a jej oczy rzucały błyskawice. Creed roześmiał się
serdecznie.
- Niech się panienka decyduje. Nie będę tu marnotrawić całego dnia - mruknął
McGee.
Addie odwróciła się do staruszka.
- Proszę rozładowywać, Custusie. Zapalił cygaro.
- Wszystko? Nawet ten lód? Hę?
Powtórzyła bezgłośnie słowo „lód”, po czym popatrzyła na Montanę, zadzierając nos
do góry.
- Tak - wycedziła. - Proszę wyładować wszystko tutaj, na drodze publicznej. Nie
należy tykać bezcennej ziemi tego pana.
Custus zeskoczył z kozła, pyknął z cygara, opuścił klapę i kilkadziesiąt kolorowych
puszek potoczyło się po drodze. Kiedy dziewczyna podążyła w ślad za nimi, odpędzając od
siebie dym, Montana natychmiast postanowił, że zacznie palić cygara. Przyglądał się z
rozbawieniem, jak patrzy gniewnie na Custusa, który wzruszył tylko ramionami i wyrzucił na
ziemię worek mąki ważący chyba z pięćdziesiąt kilogramów, czyli więcej niż ona sama.
Creed wiedział, że czeka go świetna zabawa. Wyłącznie po to, by rozzłościć, patrzył,
jak Custus rozładowuje wóz. Stary najpierw przesunął na bok dwa ciężkie bloki lodu
opakowane starannie w słomę. Potem ustawił - jeden na drugim - trzy kartony puszek oraz
słoików. Worki z cukrem, kawą i fasolą wylądowały tuż obok wielkiej skrzyni z jabłkami.
Gdy Custus rzucił na jabłka torbę z owsianką, Jericho zarżał radośnie, pochwyciła
pakunek z szybkością błyskawicy. Przyciskając swój skarb do piersi schowała się za wozem,
nie spuszczając wzroku z konia.
Gdy wreszcie opróżniono wóz, słońce zachodziło już za wzgórza. Custus otrzepał
ręce, otarł pot z czoła i zamknął klapę.
- Ile jestem panu winna? - spytała Addie, sięgając do spódnicy po portmonetkę.
Custus zapalił kolejne cygaro.
- Czterdzieści trzy dolary za towar i dwa za dostawę. Wyjęła z saszetki plik
banknotów.
- Sądziłam, że za dojazd bierze pan dolara.
- A słyszała panienka o dostawie do klienta? Panienka zażyczyła sobie towar, to teraz
trzeba zapłacić za dostawę. - Wziął pieniądze, obejrzał je pod słońce i upchnął w porwanej
kieszeni koszuli.
Addie wręczyła banknot staruszkowi, który już zajmował miejsce na koźle.
- Proszę powiedzieć panu Hamiltonowi, że chcę się z nim zobaczyć. - Zerknęła na
Montanę. - Od razu z samego rana.
Custus dołączył papierek do reszty pieniędzy i pospiesznie odjechał, stała przez
chwilę nieruchomo czekając, aż opadnie pył, a potem nabrała głęboko powietrza i chwyciła
pierwszą z brzegu skrzynię. Brnęła dzielnie w kierunku domu, choć mięśnie rąk napięły się
jej jak struny.
Montana ścisnął konia kolanami i podjechał naprzód, nie spuszczając z niej wzroku.
Nie mógł inaczej postąpić.
Zatrzymała się i postawiła skrzynię. Wyciągając drzazgę z dłoni, łypnęła na niego
spod oka.
- Nie ma pan nic lepszego do roboty?
- Nie. - Uśmiechnął się i uchylił kapelusza. Musiał pokazać tej uzurpatorce, co ją
czeka. Jeszcze parę takich dni, a ucieknie jak zmyta do miasta.
Zgięta w pół podniosła pudło i ruszyła naprzód, nawet się na niego nie oglądając.
Montana dosłyszał jednak, że mruczy coś pod nosem. Nie zrozumiał jednak ani w ząb, o co
jej chodziło.
Drzwi zamknęły się z łoskotem. Addie rzuciła skrzynię i pochwyciła jeden ze słoików.
Dwie sekundy później opychała się już dojrzałymi, wonnymi brzoskwiniami.
Owoce rozpływały się w ustach. Addie opadła na sosnową ławę, opierając się o półki.
Żuła. Rozkoszowała się smakiem soczystego miąższu - tak słodkiego, przyprawionego
cynamonem... i., gałką muszkatołową... i korzeniami. Zanurzając rękę po kolejną
brzoskwinię, postanowiła sobie solennie, że już nigdy nie będzie traktować żywności jak
czegoś, co jest jej dane raz na zawsze. Poruszając szczękami z wdziękiem pasącej się krowy,
Addie odstawiła słoik i otarła ręce o spódnicę, po czym ruszyła zdecydowanie w kierunku
pakunków - tym razem miała ochotę na fasolę.
Wyjmowała z pudła kolejne frykasy: Pikle Fanny Purdy, Rabarbar Doktora Goody,
Mielone Mięso Panny Todd, Marmoladę Księcia Alberta, ale po fasoli nie było nawet śladu.
Widocznie dziesięć puszek z Duszoną Fasolką Charlesa Rivesa Alberta potoczyło się po
drodze. Przecież charakterystyczne żółto-czerwone nalepki mignęły jej wyraźnie przed
oczami tuż przedtem, zanim zarżał ten wstrętny koń. Wybrała po prostu zły karton. Skoro
jednak i tak musiała przydźwigać do domu cały transport żywności, mogła zacząć już teraz.
Oczywiście, musiała najpierw zignorować tego diabła w ludzkim ciele i jego upiorne zwierzę.
Wyjrzała dyskretnie przez okno, ale nie dostrzegła ani konia, ani jeźdźca. Creed nie
siedział - jak zwykle - pod drzewem, choć jego ubranie nie zniknęło z gałęzi. Z tego miejsca
nie widziała jednak południowego końca farmy. Dlaczego ogarnął ją nagle taki niepokój?
Woda! Wybiegła z domu tylnym wyjściem, pewna, że złapie Creeda na gorącym
uczynku.
Podwórze świeciło jednak pustkami.
Ze zwężonymi podejrzliwie oczyma zeszła ze schodów. To, że nie zastała wroga koło
studni, nic przecież nie znaczyło. Równie dobrze mógł korzystać z niej wcześniej. A tego by
mu nie darowała. Pompa wyglądała jednak zupełnie zwyczajnie. Nikt jej chyba nie ruszał.
Następnie Addie zajrzała do cebra. Był wprawdzie wilgotny, ale nie bardziej niż przedtem.
Na tyłach budynku zauważyła jedynie sad pełen dorodnych drzew owocowych. Ani śladu
potwora. Również w kurniku panowała cisza jak w kościele. Widocznie szubrawiec pojechał
szukać rzeki, bo nie dawał żadnych oznak życia.
Słońce schowało się za wzgórza, nadając błękitnemu niebu srebrnoróżowy odcień,
przypominający swą barwą wnętrze muszli. Gdzieś wysoko nad jej głową przeleciał klucz
ptaków, a w wieczorną ciszę wtopiły się pierwsze odgłosy koncertu świerszcza. Addie
uśmiechnęła się do siebie i poczuła, że ogarnia ją spokój.
Poszła na tyły budynku, wpatrzona w południowy koniec farmy. Niedaleko znajdował
się niewielki ogrodzony teren, którego przedtem nie zauważyła. Z bliska dostrzegła
pozostałości po grządkach i parę brązowych, spalonych roślin. Był to zapewne ogród ciotki.
Pochyliła się i wyrwała jedną z uschniętych roślin. Z brunatnych liści zwisała pomarszczona,
maleńka marchewka. Addie przysiadła na brzeżku niewielkiej taczki i zaczęła przyglądać się
marchewce leżącej tak bez życia w jej dłoni, a potem przeniosła wzrok na nagie, jałowe pola.
Marzenia ciotki Emily stały się również jej marzeniami. Farma musi wrócić do dawnej
świetności. Dziewczyna postanowiła, że nigdy więcej nie będzie już tutaj jałowych pól,
pustego kurnika i zeschniętych warzyw. Zamierzała tchnąć w swoją posiadłość nowe życie.
Odzyskawszy nadwątlone siły, cisnęła zwiędłą marchew na ziemię i wstała. Musiała
jak najszybciej wnieść paki do domu, jakoś się urządzić i doprowadzić farmę do porządku.
Otrzepawszy siedzenie z kurzu, zerknęła na taczki, które - z dwoma kółkami na przodzie i
długimi rączkami do prowadzenia - stanowiły miniaturową wersję wozu. Ciotka Emily
posługiwała się nimi zapewne do przewożenia nawozu lub świeżej ziemi. Taczki były bardzo
brudne. Ale mocne.
Uśmiechnęła się do swojego pomysłu. Ująwszy taczki za drewniane rączki, potoczyła
je do tylnego wejścia. Minąwszy kuchnię, salon oraz jadalnię wbiegła szybko do składziku.
Otworzyła drzwi, wyprowadziła rower, stwierdziła, że opony sflaczały, więc zdjęła pompkę z
półki i przyłożyła ją do wentyla. Naciskając tłok z coraz większym zapałem, wyobrażała
sobie, jaką minę zrobi Creed, kiedy ją zobaczy. Już ona mu pokaże. Nikt nie powstrzyma
Adelaide Amandy Pinkney.
Kilka minut później wyprowadziła swój lśniący, czarny bicykl na tyły domu i oparła
go o poręcz. Teraz należało przymocować do niego taczki. Nieopodal stodoły znalazła
sznurek, przeciągnęła go przez metalowe kółka na rączkach i przywiązała prowizoryczną
przyczepę do roweru. Wskoczywszy na siodełko, postanowiła wypróbować swój wynalazek.
Bez ładunku wszystko działało bez zarzutu, ale zdrowy rozsądek podpowiadał Addie, że
powinna włożyć coś do taczek, aby je obciążyć.
Wrzuciła więc na dno kilka szczap. Przez chwilę prowadziła rower za kierownicę, a
potem nabrała rozpędu. Niestety już po trzystu metrach sznurek zaplątał się w szprychy.
Addie zatrzymała się jak wryta w miejscu z nogami rozkraczonymi ponad poprzeczką,
zieloną spódnicą podkasaną ponad kolana i obcasami butów uwięzionymi w miękkiej ziemi.
Niech to gęś kopnie! Klapa! Pochwyciwszy kierownicę ruszyła naprzód, oglądając się
za siebie, żeby zobaczyć na czym dokładnie polega problem. Zanim zrozumiała, że sznurek
jest zbyt mocno naciągnięty, była mokra od potu. Musiała go jakoś poluźnić, uelastycznić,
żeby nabrał sprężystości.
Ale jak? Zerknęła w dół i jak na zawołanie jej wzrok zatrzymał się na różowych,
elastycznych podwiązkach. Piętnaście minut później Addie wyjechała zza zakrętu.
Spod opon roweru tryskał żwir, a zielone pończochy pętały się jej wokół kostek.
Tuż obok kartonów z jedzeniem stał Creed, a za nim jego koń. Na ich widok Addie
zadarła wysoko głowę i zaczęła pedałować jeszcze szybciej.
Zahamowała tuż obok Creeda, tak, żeby kamyki prysnęły mu na buty. Zeskoczywszy
zgrabnie z siodełka, postawiła rower obok pudeł. Ocierając spocone ręce o spódnicę,
odwróciła się do Montany.
- Nigdzie nie było rzeki? - spytała.
Strząsnął kamyki z butów, zsunął kapelusz na tył głowy i uśmiechnął się głupkowato.
Jak ona nienawidziła tego uśmieszku!
- Nie musiałem się wysilać. - Wskazał głową konia. - Jericho sam znalazł wszystko,
czego mu było trzeba.
Addie podeszła bliżej i zamarła ze zgrozy.
- Przecież on liże mój lód! - wrzasnęła. - Niech mu pan każe przestać!
- Chciało mu się pić.
- Ale... to... przecież... mój lód.
- Więc proszę go usunąć z publicznej drogi. - Montana oparł się o kartony, skrzyżował
ramiona na piersiach i patrzył jak urzeczony na swego przeklętego wierzchowca.
Jericho pożarł właśnie warstwę słomy izolującą blok i rozpuszczał zmrożoną bryłę
długimi pociągnięciami ogromnego języka. Odwrócił głowę do Addie, mlasnął głośno, a oczy
błysnęły mu radośnie. Przełknąwszy głośno ślinę, zaczął zlizywać wodę kapiącą z lodowego
bloku.
- Niech go pan natychmiast stąd zabierze! - wrzasnęła Addie, wskazując konia
oskarżycielskim palcem.
- To pani lód i sprawa.
- Ale koń należy do pana.
- I jest bardzo spragniony, bo nie pozwoliła mu pani wypić ani kropli wody.
Zwierzę zachowuje się zupełnie naturalnie.
- Niech się w takim razie zachowuje naturalnie nad brzegiem rzeki, ale proszę go
odpędzić od mojego lodu. To jest kradzież, panie Creed.
- Pani ukradła mi ziemię.
- Nieprawda. Farmę założyła moja ciotka...
- Na mojej działce - przerwał.
Addie obróciła się na pięcie i schwyciła pudło z puszkami.
- Sędzia patrzy na to inaczej.
- Bo nic nie widział przez to ogrodzenie.
Załadowała pudło na taczki i spojrzała Montanie prosto w oczy.
- Ile?
- Za co?
- Za tę pańską bezcenną ziemię. Stał sztywno, jakby kij połknął.
- Ona nie jest na sprzedaż.
- Dlaczego? Uczciwie zapłacę, choć właściwie nie rozumiem, dlaczego miałabym to
robić.
Podszedł do niej bliżej. Widziała, że trzęsie się ze złości.
- Ta ziemia nie ma ceny.
Wściekł się. Mówił zdecydowanie za głośno.
- Dlaczego nie chce pan sprzedać mi ziemi? Może pan przecież kupić inne
gospodarstwo.
- Przecież ja już mam farmę.
- Ale połowa zbiorów będzie należała do mnie. Tak zdecydował sąd.
Podszedł do konia i chwycił go za grzywę, a potem odwrócił głowę. Addie mogłaby
przysiąc, że nigdy w życiu nie widziała nikogo, kto byłby do tego stopnia wyprowadzony z
równowagi.
- Dostanie pani swoją część, jeżeli doczeka pani żniw - warknął i odjechał.
- Zostaję, mój panie! - krzyknęła za nim Addie. - Może nawet dotrwam do czasu, gdy
stanie się pan bardziej podobny do człowieka. Ale tego oboje możemy nie dożyć - mruknęła
pod nosem.
Addie wytarła ostatni talerz i odstawiła go na blat. Odwiązawszy fartuch, rozejrzała
się po kuchni. W powietrzu unosił się wspaniały zapach fasoli, bekonu i ciasteczek, czyli
wszystkich tych potraw, które właśnie zjadła. Powiesiła fartuch na haku i rozprostowała
obolałe mięśnie. Umycie bloków lodowych również nie należało do łatwych zadań. Musiała
postawić je na zlewie i polać wodą. Potem owinęła je w płótno i ulokowała na najwyższej
półce lodowni. Niżej ułożyła łatwo psującą się żywność. Puszki, słoiki, pudełka i butelki
czekały w spiżarni na posegregowanie. Addie postanowiła, że zajmie się nimi od razu
następnego ranka.
Gdy napełniła dzbanek wodą, wzięła lampę i sprawdziła główne wejście do domu.
Starała się je zabezpieczyć, jak umiała najlepiej, ale umieszczenie połamanych drzwi
w spaczonej framudze nastręczyło niemało trudności. Podparła je więc po prostu polanami z
kominka, a także naprawiła prowizorycznie zawiasy. I choć drzwi nadal się kiwały, Addie
zyskała przynajmniej trochę intymności.
Po wejściu do sypialni, postawiła na stoliku lampę i wodę do mycia. Zasunęła
perkalikowe firanki i rozebrała się do bielizny, a następnie spłukała ze skóry całą spiekotę
dnia. Zimna woda podziałała na nią jak balsam.
Włożyła muślinową koszulę nocną z drobnymi falbankami, strój idealny na gorące
noce, zdjęła pantalony, wśliznęła się do łóżka i zgasiła lampę.
Piętnaście minut później jej włosy ociekały potem. W pokoju panował straszliwy upał,
nie było czym oddychać. Odrzuciwszy cienkie prześcieradło, Addie podeszła do okna i
otworzyła je na oścież w nadziei, że wpuści do pokoju trochę powietrza. Kiedy to również nie
pomogło, rozwarła szeroko drugie okno i wróciła do łóżka, nadal spocona jak mysz.
W akcie desperacji podciągnęła prześcieradło pod brodę. Idiotyzm, przecież nikogo tu
nie ma - pomyślała, rozpięła koszulę, po czym szybko ją zdjęła.
Nigdy w życiu nie spała nago, a jej matka wkładała bieliznę nawet pod strój nocny.
Addie jednak lubiła swobodę. I tak już w ciągu dnia odnosiła wrażenie, że pęta ją gorset,
halka, pantalony, nie wspominając nawet o krynolinach czy tiurniurach. W nocy, a
szczególnie wtedy, kiedy było gorąco, nie chciała, by krępowało ją ubranie.
Addie wyciągnęła koszulę spod prześcieradła, a w nogach łóżka ułożyła suknię, tak,
aby była gotowa na rano. Potem znów oparła się o poduszki i zachichotała.
Pomyślała, że zachowuje się jak bardzo niegrzeczna dziewczynka. Leżała przecież w
łóżku zupełnie nago. Przymknąwszy oczy, przypomniała sobie, co czuła, kiedy podczas
Wielkiej Wystawy w Chicago zajrzała ukradkiem do egipskiego namiotu.
Była tam kobieta, owinięta kolorowymi zwojami szyfonu, I tańcząca pod obstrzałem
zachwyconych, grzesznych spojrzeń. Przy każdym obrocie Egipcjanka zrzucała jakąś część
kostiumu, a widownia szalała z uciechy. Entuzjazm publiczności zachęcił tancerkę do
przybierania coraz bardziej jednoznacznych póz. Addie - choć nieco zażenowana -
pozostawała długo pod silnym wrażeniem tej sceny. Gdzieś w podświadomości zawsze
dręczyła ją ciekawość, jak się czuje kobieta tańcząca w taki sposób dla mężczyzn.
Przymknęła oczy. Śniło się jej, że paraduje przed szejkiem arabskim ubrana jedynie w
pas nabijany monetami oraz czerwone, żółte i fioletowe wstęgi. Szejk o zamglonej twarzy
siedział pod palmą w charakterystycznym białym stroju. Gdy Addie wreszcie odrzuciła głowę
w geście poddania i spojrzała mu w oczy, mężczyzna wstał, wziął ją na ręce, a następnie
wsadził na ogromnego konia z różowymi wargami i resztkami fasoli na pysku.
Obudziła się z przerażeniem - w jej piękny sen wkradł się koszmar. Zerknęła w stronę
okna - nadal było ciemno, miała więc szansę jeszcze trochę się zdrzemnąć.
Leżąc w ciemnościach wsłuchiwała się w cykanie świerszczy. Od czasu do czasu
trzaskały zbyt luźno umocowane drzwi, targane przez wiatr.
Przewróciwszy się na drugi bok, Addie poprawiła poduszkę i znów zapadła w sen.
Nie przypomniała sobie, że przez cały wieczór było przecież duszno i zupełnie
bezwietrznie.
W ciąż rozespana, Addie usłyszała nagle odgłos ciężkich kroków. Natychmiast wtuliła
głębiej twarz w poduszkę, aby się od nich odciąć. Sen był o wiele ważniejszy. Już przymykała
powieki, gdy łóżko zatrzęsło się niemal jak tramwaj chicagowski. Wstrzymując oddech Addie
otworzyła oczy w nadziei, że to wszystko tylko jej się przyśniło.
Doliczyła się jeszcze czterech donośnych stąpnięć. Bardzo cicho wypuściła powietrze.
Łóżko zatrzęsło się nagle pod wpływem silnego uderzenia w ramę. Addie usiadła gwałtownie
na materacu, a jej rozszerzone ze strachu oczy przybrały kształt czarnych oliwek.
Pochwyciwszy prześcieradło, zasłoniła nagie piersi.
Otworzyła usta do krzyku, ale wydała z siebie jedynie chrapliwy jęk i zamarła z
przerażenia, bo to, co zobaczyła, odebrało jej mowę.
W jej sypialni stał ten przeklęty koń.
Mrugnął do niej brązowymi, ogromnymi oczyma, prychnął głośno i otarł pysk o
metalową poręcz. Addie przesunęła się wolniutko na prawą stronę łóżka. Koń powiódł za nią
oczami. Gdy wróciła na środek, on również zmienił pozycję. To upiorne zwierzę wyraźnie ją
śledziło.
Addie popatrzyła rozpaczliwie na okna rozmieszczone po obu stronach łóżka. Były
otwarte, kuszące, ale zbyt odległe. A ona nie miała na sobie nawet koszuli nocnej. Ścisnęła
mocniej prześcieradło i popatrzyła na koszulę leżącą w nogach łóżkach, niestety, tuż przy
końskim pysku.
Wciskając się w poduszki, Addie - nadal szczelnie okryta prześcieradłem - spróbowała
dosięgnąć koszuli nogą. Koń obserwował z uwagą jej wysiłki, które jednak nie na wiele się
zdały. Po kilku kolejnych bezskutecznych próbach, Addie dała za wygraną. Zerknęła na
konia. Ogromne zwierzę odwróciło nagle głowę i zaczęło się iskać. Nadeszła jej szansa.
Wychyliła się gwałtownie, chwytając za rękaw zwiewnej szatki. Koń natychmiast skierował
na nią mądre oczy i pochwycił brzeg tkaniny między ogromne, żółte zębiska.
- Ty... - Addie pociągnęła za rękaw... - Uparty... obrzydliwy... - cedziła przez zęby
- ...potworze!
Rękaw pękł.
Koń prychnął i potrząsnął głową. Prześcieradło nieco się obsunęło. Przyciskają je
łokciami do tułowia, Addie złapała brzeg koszuli, a Jericho zacisnął mocniej zęby na cienkim
materiale.
- Dosyć tego! Ubrania mi nie zjesz! - krzyknęła, próbując wyrwać mu batyst z pyska.
Zwierzę cofnęło się o krok, Addie poleciała naprzód. Chłodne poranne powietrze
owiało jej odsłonięty tyłeczek. Koń zrobił kolejny krok w tył i Addie dotknęła nogą żelaznych
prętów łóżka.
Zapierając się z całych sił, wychyliła się nieco, ściskając mocniej koszulę.
Prześcieradło spadło na podłogę, koń rozluźnił uścisk, a Addie pacnęła gołą pupą w
materac z taką siłą, że aż podskoczyła.
Łypiąc na przeklęte zwierzę, zasłoniła piersi podartą szatką, przeciągnęła ją przez
głowę i włożyła rękę w otwór pozostały po utraconym rękawie. Następnie zaczęła zapinać
gors. Misterne fałdki nosiły ślady zębów, brakowało trzech perłowych guziczków. Koń
klasnął językiem o podniebienie i wypluł dwa maleńkie guziki, po czym rąbnął głową w
metalową szynę tak mocno, że łóżko przesunęło się bliżej ściany. Addie przymknęła oczy,
wyobrażając sobie, w jaki sposób będzie zabijać Creeda - wolno, bardzo wolno. A potem
odeśle tę kreaturę do fabryki kleju. Teraz jednak musiała się bronić przed koniem. Zwierzę
zakołysało metalowym łóżkiem, a ona zerknęła w stronę okna, przesuwając się jak
najbardziej na prawo. Okno znajdowało się w odległości metra. Przy założeniu, że będzie się
poruszać z odpowiednią szybkością, dziewczyna miała pewne szanse. Koń spuścił łeb i
walnął nim w ramę. Addie rzuciła się szczupakiem do okna i wyskoczyła na zewnątrz z
rozwianym włosem prosto w ramiona Montany.
- Cholera jasna! - zaklął Creed.
Oboje przewrócili się na ziemię, wzbijając tumany kurzu.
Leżąc twarzą w piasku, Addie odkaszlnęła cicho. Montana trzymał jej ręce na plecach
i mamrotał coś pod nosem. Uniosła głowę i otrzepała kurz z twarzy. Creed znowu coś
mruknął. Dostrzegła z przerażeniem, że nos mężczyzny znajduje się na wysokości jej piersi, i
nagle poczuła, że ten potwór ściskają za pupę.
Niewiele myśląc uniosła kolano i trafiła go dokładnie między nogi.
- Chryste Panie! - Natychmiast ją puścił.
Wstała i odwróciła się na pięcie, żeby na niego spojrzeć. Leżał na boku, trzymając się
za krocze. Na jego twarzy malował się wyraz bólu.
- Co pan właściwie wyprawia? - spytała.
- Usiłuję złapać oddech - jęknął i usiadł, opierając głowę o kolana.
- Jak pan śmie? Jak pan śmie zaglądać do okna jak jakiś... zboczeniec! -
Skrzyżowała ręce na piersiach. - Powinien się pan leczyć!
Podniósł się wolno i otrzepał kapelusz o spodnie.
- Wcale pani nie podglądałem.
- Akurat! - Zagniewana, tupnęła nogą w ziemię.
- Szukałem tylko konia.
- W mojej sypialni! A więc pan wiedział, że on tam jest! Okropny zwierz wyjrzał
przez okno i zarżał radośnie.
- Proszę zabrać to stworzenie z mojego domu! - Addie wskazała Jericha
oskarżycielskim palcem.
- Ależ, panno - zaczął Creed, uśmiechając się niewinnie - chyba się pani nie boi
biednego, głupiego czworonoga?
Z jego tonu wynikało zupełnie jasno, że znał prawdę.
- Nie zamierzam z panem dyskutować. Kategorycznie żądam, żeby ten koń stąd
zniknął.
Mężczyzna podszedł do okna i pogłaskał konia po nosie.
- Przecież Jericho nie skrzywdziłby muchy. Wierzchowiec wypluł ostatni guzik.
Montana pochylił się i natychmiast podniósł maleńką perełkę.
- Nie brakuje pani czegoś? - Rzucił Addie zgubę, a potem wyciągnął z kieszeni
scyzoryk.
- Proszę natychmiast wyprowadzić konia! Obejrzał dokładnie ostrze.
- Dlaczego?
- Bo wszedł na cudze terytorium.
Oparłszy się o framugę, zaczaj czyścić paznokcie.
- To będzie panią drogo kosztowało.
- Nie rozumiem. - Myślała, że się przesłyszała.
- Policzę słono za fatygę.
- Przecież to pański koń!
- Ale pani dom.
- Pan go tutaj przyprowadził.
- Dlaczego miałbym zrobić coś podobnego? - spytał z niewinnym uśmiechem.
- Bo jest pan potworem! - wrzasnęła Addie, zanim zdążyła się powstrzymać i szybko
zasłoniła dłonią usta.
Montana odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno.
Oparła ręce na biodrach, czekając, aż on wreszcie przestanie rechotać.
Potrząsnęła głową, aby odgonić muchę, a kiedy znów spojrzała na Creeda, dostrzegła,
że utkwił wzrok w jej piersiach. Zdała sobie sprawę, że ciemne sutki prześwitują przez cienką
tkaninę koszuli i zasłoniła się rękami. Na policzki wystąpiły jej rumieńce.
- Zimno pani? - spytał Creed.
Miała ochotę umrzeć. Zamiast tego odwróciła się z godnością i skierowała w stronę
werandy. Drewniane drzwi leżały w progu, jakby tam upadły. Ale nie przewróciły się
przecież bez niczyjej pomocy, a ona doskonale o tym wiedziała.
Potwór był na zewnątrz, a koń w środku. Addie już sama nie wiedziała, co jest
większym złem. Uznała, że łatwiej walczyć z bestią w sypialni, bo ta przynajmniej nie umiała
mówić. Kiedy jednak Levi Hamilton pojawił się na podjeździe, natychmiast zmieniła
zamiary. Potraktowała przybycie adwokata niczym prawdziwe zrządzenie Opatrzności.
Przypomniawszy sobie szybko, w jakim stanie znajduje się jej suknia, pobiegła do
salonu, chwyciła wełnianą kapę z sofy i zarzuciła ją sobie na ramiona.
- Tak się cieszę, że pana widzę! - wykrzyknęła, zbiegając ze schodów na podwórze..
Levi owinął lejce wokół dyszla i zeskoczył na dół.
- Custus przekazał mi wiadomość od pani. Czego pani sobie życzy?
- Rewolweru!
- Po co?
- Bo muszę zastrzelić tego człowieka i jego konia. Levi z trudem ukrył uśmiech i
potrząsnął głową.
- Na czym polega problem? Addie wskazała wyłamany próg.
- Wpuścił zwierzaka do mojej sypialni i nie chciał go stamtąd zabrać!
- Nieprawda.
Creed stał zaledwie parę metrów dalej i kłamał prawnikowi prosto w oczy.
Skrzyżowała oskarżycielsko ramiona na piersiach, nie spuszczając wzroku z Montany.
- To w jaki sposób on się tam dostał? Creed wzruszył ramionami.
- Pewnie umierał z pragnienia. Ta kobieta nie pozwoliła mi skorzystać z pompy.
- Naprawdę? - spytał Levi, patrząc na Addie z naganą w oczach. Przytaknęła.
- Powiedziałam temu panu, że musi ją ode mnie wydzierżawić.
Obiecałam, że dojdziemy jakoś do porozumienia i podpiszemy umowę. - Przenosiła
wzrok z Hamiltona na Creeda. - Dlatego prosiłam, żeby pan przyjechał, mecenasie.
- Podciągnęła opadający rękaw. Ona też umiała kłamać. Creed mruknął tylko coś pod
nosem.
- Naprawdę, powinna była pani udostępnić studnię. Przecież Jericho nie jest niczemu
winien. To tylko biedne, spragnione zwierzę.
Jej własny adwokat bronił tego przeklętego konia.
- Nie wątpię, że zwierzę. On mnie przecież zaatakował.
- W jaki sposób? - spytał Montana.
- No., więc...
- Trząsł tylko łóżkiem. Trudno to nazwać atakiem.
- Skąd pan wie, co on robił?
- Widziałem.
- Słyszał pan, mecenasie? To zboczeniec! Należy go aresztować!
- Za co? Za szukanie konia? - spytał niewinnie Creed.
- Za podglądanie.
- Wstydzi się pani, bo była pani goła jak święty turecki!
- A więc jednak pan się gapił! - krzyknęła z przerażeniem. - To moja sprawa, jak
sypiam - dodała szybko, żeby jakoś zachować twarz.
- Szukałem konia - powtórzył. - A pani śnieżnobiałe ciałko stanowiło tylko część
scenerii.
- Nienawidzę tych bestii! Pan dobrze o tym wiedział i dlatego wpuścił pan konia do
pokoju!
Uśmiechnął się głupkowato.
- Niech mi pani to udowodni.
- Proszę o broń, mecenasie.
Levi chwycił ją mocno za ramiona w chwili, kiedy chciała się rzucić z pięściami na
Montanę.
- Proszę się uspokoić, panno Pinkney. Bardzo proszę. Wszystkim się zajmę.
Zresztą nic mi innego nie pozostaje, bo przecież możecie się pozabijać.
Zaczerpnęła głęboki oddech i popatrzyła na ludożercę z nadzieją, że jej oczy wysyłają
trujące strzały. Levi wreszcie ją puścił.
- Spiszemy tę nieszczęsną umowę. Ile pani sobie życzy za dzierżawę? - zapytał.
- Tyle że jego na to nie stać.
- Pięć dolarów miesięcznie wystarczy, prawda? Czyli sześćdziesiąt rocznie. -
Levi przenosił pytająco wzrok z Addie na Montanę.
- Dwieście - wycedziła.
Creed nawet nie mrugnął powieką. Popatrzył tylko na nią z uśmiechem, jakby cena nie
odgrywała dla niego żadnej roli.
- Uważam, że to za dużo. - Levi zmarszczył groźnie brwi.
- Zgadzam się - przerwał Montana. - Może pan sporządzić umowę - dodał, patrząc
dziewczynie prosto w oczy.
Dwieście dolarów stanowiło z pewnością wygórowaną sumę, o czym Addie doskonale
wiedziała. Co się z nią działo? Pewnie nie ufała ani Creedowi, ani temu okropnemu
zwierzęciu. Skoro jednak zgodził się zapłacić, tym lepiej dla niej.
Mogło jej to wynagrodzić wszystkie pęcherze, jakich narobiła sobie na rękach przy
noszeniu pakunków. Nawet rower niewiele tu pomógł. Uda bolały ją bardzo od pedałowania,
dawały jej się również we znaki mięśnie ramion nadwerężone najprawdopodobniej podczas
szarpaniny z koniem. Miała przecież masę rzeczy do zrobienia, a bała się wejść do środka z
powodu tej bestii.
- Proszę wyprowadzić zwierzę - zażądała.
- Ja to zrobię - zaofiarował się Levi.
- Dobrze. - Odwróciła się na pięcie, zadarła nos i weszła na schody. Kiedy
przestępowała ponad leżącymi w progu drzwiami, zerknęła znacząco na Montanę.
Wiedziała, że to on zdjął je z zawiasów, ale w żaden sposób nie potrafiłaby tego
udowodnić. Zatrzymała się na chwilę i puściła przodem Hamiltona. Creed wlókł się z tyłu.
Doszli do sypialni. Obok toaletki stał Jericho i spokojnie popijał wodę, którą Addie
przygotowała sobie do mycia poprzedniego wieczoru. W dodatku chłeptał tak głośno, jakby
specjalnie chciał ją zirytować. Zerknął na wchodzących, machnął ogonem i wrócił do
swojego zajęcia.
- Widzi pani? Naprawdę chciało mu się pić - zabrzmiał za nią głęboki, królewski głos.
Odwróciła się i obrzuciła mężczyznę pogardliwym spojrzeniem.
Creed oparł się o framugę. Przypominał zadowoloną ropuchę wygrzewającą się na
kamieniu. Uśmiechnął się do swego wierzchowca.
Kiedy jednak Levi chciał wziąć Jericha za grzywę, zwierzak spróbował go ugryźć.
Levi i Addie popatrzyli pytająco na Montanę.
- Przepraszam, ale on nie lubi obcych. - Creed wyciągnął scyzoryk i obciął nitkę od
koszuli.
Koń położył uszy po sobie i wyszczerzył groźnie zęby.
- Bardzo mi przykro, ale on chyba nie pozwoli się dotknąć - powiedział Hamilton.
- Niech pan go wyprowadzi - rozkazała dziewczyna, patrząc Montanie prosto w oczy.
- Oczywiście, panno, ale będzie mi pani musiała za to zapłacić dwieście dolarów.
Levi zakaszlał, a Addie ugryzła się w język, bo miała ochotę nawymyślać Creedowi
od ostatnich. Nic dziwnego, że ten potwór nie zamierzał się przejmować jakąkolwiek opłatą
za dzierżawę studni. Tyle samo kazałby jej zapłacić za usunięcie konia z sypialni.
Nabrała głęboko powietrza, połykając trochę dumy.
- Proszę go zabrać.
- Musimy sporządzić umowę na piśmie. Spełnię pani życzenie w zamian za roczną
dzierżawę studni oraz cebra - powiedział, nadal opierając się o framugę.
- W porządku - ustąpiła pod presją. - Ale jeżeli ten potwór jeszcze raz zawędruje do
mojej sypialni, będzie pan musiał wyprowadzić go za darmo.
- Zgoda. - Creed pochylił się nad ogierem. - Gwarantuję, że to się już nigdy nie
powtórzy. - Poklepał konia po szyi. Prawda, staruszku? Po prostu chciało ci się pić.
W odpowiedzi wierzchowiec podrzucił głowę i prychnął. Gdy Montana zabierał
Jericha z pokoju, Addie przeszła na daleki koniec korytarza.
- No i mamy wodę, prawda? - mruknął Creed do zwierzaka, wystarczająco głośno,
żeby dziewczyna mogła go usłyszeć.
Niezliczone akry czerwonobrązowej ziemi - niemalże tyle samo, ile uprawiał i stracił
ojciec Montany - otaczały farmę. Creedowie też mieli stodołę, ale niewiele większą od
trzypokojowego domku ukradzionego Artemusowi przez kolej. Na działce Hendersona stała
jednak prawdziwa stodoła, dwupiętrowa budowla z kalifornijskiej sekwoi, z trzema
przegrodami oraz ściekiem. Znajdowały się w niej dwa duże i trzy mniejsze pojemniki na
ziarno a także stryszek pod dachem zakończonym gontami. Pomiędzy stodołą a zagrodami
wystarczyłoby miejsca na silos. Montana zamierzał kiedyś przechowywać w nim ziarno, jakie
zbierze z tej urodzajnej ziemi.
Za stodołą skryła się wędzarnia, a nieopodal domu pysznił się wysoki biały wiatrak.
Do budynku doprowadzono rury odchodzące od cysterny z wodą. Tak wspaniale wyposażona
farma stanowiła prawdziwy powód do dumy. A Montana zamierzał uczynić wszystko, aby
gospodarstwo należało wyłącznie do niego.
Kiedy patrzył, jak Jericho pije wodę z cebra, czuł, że ma się z czego cieszyć.
Pokazał tej pannie, gdzie raki zimują, i zyskał dostęp do studni, a ona nawet niczego
się nie spodziewała. Z przyjemnością zatarłby ręce z uciechy, ale pozwolił sobie tylko na
chichot.
Nie sądził, że tak łatwo będzie wprowadzić konia do sypialni. Wystarczyło pociąć
znalezione w stodole szmaty i przywiązać mu je do kopyt, żeby stłumić hałas. Ale na
najlepszy pomysł wpadł sam Jericho. Kiedy zaczął trząść łóżkiem, Montana miał ochotę
wskoczyć do sypialni i ucałować czworonoga w pysk.
Poklepał z wdzięcznością Jericha po karku. Musiał przyznać, że gdzieś w głębi duszy
- bardzo, bardzo głęboko - odczuwał szacunek dla tej kobiety. Miała charakter, musiał jej to
przyznać. Przypominała mu kleszcza, gdyż była mała i niegroźna, póki nie zalazła za skórę.
Nie mógł nie docenić jej siły - zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Mimo że tak krucha i
wiotka, zdołała wnieść do domu ogromne skrzynie. Każda inna kobieta padłaby chyba trupem
przy takiej okazji. Ale nie ona, której udało się nawet pokonać Jericha w przeciąganiu liny!
Znów zaczął się śmiać, kiedy sobie przypomniał, jak ta mieszczka świeciła gołą pupą
po upadku z łóżka. A jej skóra - biała jak prześcieradło - przy czarnych włosach wydawała się
jeszcze jaśniejsza.
Montana doznał nagle olśnienia. Zrozumiał, że wcale nie jest brzydka, chociaż on
osobiście wolał zawsze wysokie, rude, hoże dziewoje, a nie czarnowłose, blade damulki. W
dodatku - jak na tak drobną istotkę - dziewczyna miała sporo ładnych zaokrągleń. Parę udało
mu się zauważyć... a nawet wyczuć.
Przypomniał sobie, jak ścisnął jej pośladki, za co rąbnęła go kolanem w krocze.
Jęknął. Tej osie nie brakowało również odwagi. Chociaż tak bardzo bała się koni, nie
wpadła w histerię. To właśnie bardzo zadziwiło Montanę, bo inne znane mu kobiety zawsze
płakały o byle co. A on miał miękkie serce. Natomiast nie uroniła nawet jednej łzy. Krzyczał,
groził bronią, szydził - wszystko na darmo.
Wyrzucenie jej z farmy okazało się trudniejsze niż przypuszczał. Nie odniosła skutku
broń ani kule, ani nawet koń w sypialni. Montana postanowił obserwować dziewczynę i
wykorzystać jej słabości przeciwko niej. Miał nadzieję, że to nie potrwa długo, bo za dwa
miesiące chciał zasiać pszenicę. Nie zamierzał się dzielić ze swoimi pierwszymi zbiorami.
Żadna kobieta - choćby nie wiadomo jak uparta - nie mogła przecież pokonać Montany. Co
do tego nie żywił absolutnie żadnych wątpliwości.
Addie przykleiła ostatnią nalepkę na półce. Odsunęła się o krok i przez chwilę
podziwiała z daleka swoje dzieło. Każdy słoik, każdy pojemnik stał dokładnie na swoim
miejscu. Melvil Dewey byłby dumny ze swojej studentki. Ogromny worek mąki znajdował
się pod numerem 641021. Dalej stała puszka ze słoniną oznaczona numerem 641022 oraz
inne produkty niezbędne do przygotowywania ciast. Przyprawy oraz korzenie od 641 0231 do
641 0239, proszek do pieczenia 641024, soda Arma i Hammera 641 025, drożdże 641 026.
Addie uczyniła właściwy użytek z systemu dziesiętnego Deweya, tworząc prawdziwe
arcydzieło organizacyjne. Postanowiła zrezygnować z fiszek.
Numerowanie miała we krwi. Jako najlepsza absolwentka wydziału
bibliotekoznawstwa szczyciła się umiejętnością takiego oznaczania książek, aby ich
odnalezienie nie sprawiało najmniejszego trudu. Profesor Dewey mawiał, że katalogi są
przeznaczone dla laików.
Ocierając ręce o muślinowy fartuch, Addie wyszła ze spiżarni, gotowa do
wypakowania dzieł na temat prowadzenia farmy. Już w saloniku otworzyła kufer i zaczęła
układać książki na półce.
Trzy godziny później znalazła miejsce dla ostatniego tomu - mało znanego
podręcznika hodowli prosiąt. Była przekonana, że pewnego dnia zajmie się również świniami,
ale zamierzała zacząć od kurcząt. Levi zapewniał ją, że zarówno ich delikatne mięso, jak i jaja
cieszą się w mieście sporym popytem. A na farmie stał już gotowy, porządny kurnik,
brakowało jedynie piskląt. Custus powiedział Leviemu, że kilka kurczaków ciotki Emily
trafiło na przechowanie do sąsiadów, którzy mieli je zwrócić w ciągu kilku dni.
„Kilka kurczaków” nie zaspokoiło jednak ambicji Adelaide Amandy Pinkney. Kolejny
poradnik, jaki zatem musiała przeczytać, nosił tytuł: „Od pucybuta do milionera, czyli jak
odnieść sukces”. Addie usiadła w wielkim, sztruksowym fotelu, włożyła okulary wiszące na
łańcuszku i zagłębiła się w lekturze.
Zapadał już zmierzch, kiedy odłożyła wreszcie książkę na stolik. Ziewnęła,
przeciągnęła się, a okulary spadły jej z nosa. Poradnik naprawdę rozpalał wyobraźnię. Pan
Wendell T. Gates zaczynał podobnie jak Addie. Przeprowadził się z Trenton w stanie New
Jersey do Eli w Newadzie. Kupił ogromne stado kurcząt i rozwijał farmę, cały czas
inwestując w hodowlę. Odszedł na emeryturę z milionami na koncie. I w taki sam sposób
zamierzała postąpić Addie - zarobić fortunę na kurczakach. Pomysł wydawał się prosty, a jej
nie brakowało przecież inteligencji ani wykształcenia. No, a poza tym nigdy się nie
poddawała.
Przez otwarte okno dochodziły do niej odgłosy nocy. Podniosła firankę i usiadła na
krześle, wpatrując się w niebo. Zapadł zmierzch, a ciemność niosła ze sobą spokój. Tutaj żyło
się inaczej, zupełnie inaczej niż w Chicago. Dziewczyna polubiła ostrą, świeżą woń ziemi.
Drzewa również pachniały. Odnosiła nawet wrażenie, że czuje smak cudownego
aromatycznego eukaliptusa stojącego za domem. Dźwięki także były inne - cichsze,
spokojniejsze. Koncerty świerszczy działały na nią usypiająco i w niczym nie przypominały
turkotu tramwajów czy też tętentu kopyt na brukowanych ulicach.
Różnica polega na tym - myślała Addie - że miejski hałas irytuje, podczas gdy te
sielankowe odgłosy koją skołatane nerwy.
Niespodziewane rżenie zabiło w dziewczynie wszystkie pozytywne uczucia. W ciągu
dnia potrafiła jakoś zapomnieć o istnieniu pana Creeda i jego okropnego konia.
Teraz jednak stało się to niemożliwe.
Tylko sam diabeł mógł ją tak poniżyć. Nigdy w życiu nie spała na golasa. A kiedy
wreszcie się na to zdecydowała, wpuścił konia do jej sypialni. I choć to zwierzę przybyło na
ziemię prosto z czeluści piekielnych, Addie dała sobie radę.
Pokazała panu Creedowi, co potrafi.
Właśnie. Pokazała mu aż za dużo. Całe swoje ciało.
Poczuła, że się rumieni, i ukryła twarz w dłoniach, jakby mogła w ten sposób cofnąć
czas. Na samą myśl o tym, że ten okropny człowiek ją podglądał, chciało się jej... wyć? Nie.
Płakać? Ależ skąd!
Zapaść pod ziemię? Nigdy w życiu!
Wyrównać rachunki? Tak, właśnie tego pragnęła najbardziej na świecie.
Oczywiście, zdawała sobie sprawę z tego, jak trudnego podejmuje się zadania.
Przecież ten człowiek w ogóle nie miał sumienia. Nie wiedział, co to wstyd.
Zapewne mógłby bez zmrużenia powiek zatańczyć nago na środku kościoła.
Porozwieszał na drzewie czerwoną bieliznę! Nie potrafiłby uszanować subtelnej
kobiecej natury. Co do tego Addie nie żywiła najmniejszych wątpliwości.
I skąd on się właściwie wziął? Był wulgarny, nieokrzesany i chyba bardzo samotny.
Nie liczył się z ludźmi. Kto go w ten sposób wychował?
Jakiego rodzaju życie wiódł, skoro nigdy nie oglądał stereoskopu?
Wizjer leżał obok szklanej lampy. Addie ujęła go za długą, drewnianą podstawkę w
kształcie świecy i zauważyła na niej inicjały wuja. Przyjrzała się uważniej podwójnym
szklanym przezroczom powiększonym przez rodzaj lunety. Był to wspaniały wynalazek,
dzięki któremu uzyskiwano trójwymiarowy obraz. Stereoskop otworzył przed ludźmi nowy
świat.
Gdzież w takim razie dorastał ten okropny człowiek? Czegoś jednak musiał się uczyć,
bo komentując wyrok, cytował Biblię. Mówił o Salomonie, który przeciął dziecko na pół.
Dlaczego zatem okazał się taki nieprzejednany? Biblia mówi wprawdzie, że w każdym
człowieku jest choć odrobina dobra, ale Addie nie mogła się dopatrzyć w tym potworze
żadnej pozytywnej cechy. Może więc wina za cały konflikt leżała raczej po jej stronie?
Przecież w rogatej duszy Creeda kryło się trochę ludzkich uczuć.
Jako dobra chrześcijanka próbowała skorygować swoją opinię na temat tego
człowieka, patrząc jednocześnie w stereoskop.
- Dobry Boże!
Odsunęła gwałtownie wizjer od twarzy, włożyła okulary i spojrzała raz jeszcze.
Tym razem odjęło jej mowę.
Nie odrywając wzroku od okularu, sięgnęła na ślepo po pozostałe przezrocza.
Obejrzawszy je dokładnie, zrozumiała, dlaczego ten potwór oglądał je z tak
ogromnym zainteresowaniem. Trójwymiarowe obrazki nie przedstawiały bowiem ani
egzotycznych krajobrazów, ani też dzikich zwierząt - choćby słoni czy zebr. Były na nich
wyłącznie kobiety, hoże, pulchne dziewoje. Oczywiście całkiem rozebrane.
Wtedy właśnie Addie zdała sobie sprawę, że czarna dusza Creeda będzie się smażyć w
piekle.
Dwa dni później Addie pedałowała zakurzoną drogą w stronę domu, za rowerem
toczył się wózek, a w nim kwiliło dwieście tygodniowych kurczątek. Dziewczyna zerknęła
przez ramię na swoje stadko i uśmiechnęła się szeroko. Nigdy w życiu nie widziała równie
słodkich stworzonek. Wszystkie przypominały jasnożółte kuleczki z małymi główkami i
dziobkami. Jak to dobrze, że zdecydowała sieje kupić od tej przemiłej staruszki! Syn starszej
pani namówił ją wprawdzie na zakup drugiej setki piskląt, ale zaproponował jednocześnie
dwudziestopięciodolarowy rabat.
Levi wspominał jej kiedyś o jakimś znanym hodowcy drobiu z Pleasanton, ale Addie
dokonała na pewno lepszej transakcji. Sama wypatrzyła starą farmę przy drodze do
Livermore. I choć gospodarstwo nie było z pewnością tak nowoczesne jak jej własne,
obfitowało w pisklęta, które obsiadły nawet dachy budynków gospodarczych.
Nieopodal drogi stała zreumatyzowana stara kobieta, a Addie - czując się jak rodowita
Kalifornijka - przystanęła na chwilę, aby z nią porozmawiać. Bardzo szybko zdradziła
staruszce, że właśnie jedzie na rancho w Sycamore po kurczaki. Starowinka - nosząca chyba
nazwisko Potter - zaproponowała natychmiast, żeby obejrzała hodowlę jej syna i w rezultacie
Addie wyjechała z farmy z dwustoma pisklętami w wózku.
Nucąc pod nosem jakąś wesołą melodię, czuła się bardzo dumna z siebie. Dzięki
mądrej decyzji zaoszczędziła wiele czasu i pieniędzy. Spisała się równie dobrze, jak sam pan
Wendell Gates.
W wyobraźni widziała już ogromny szyld z napisem: „Kurza farma Addie”. Nie, to
nie brzmiało zbyt dobrze. Zaczęła pedałować szybciej, a jej umysł pracował równie
intensywnie jak stopy. Może „Wzorowe kurczaki panny Pinkney”? Fatalnie!
„Kalifornijskie kapłony”? Z trudem wyminęła koleinę. Nie, zbyt napuszone.
Wreszcie! „Kurczaczki Addie”. Tak, doskonale. Proste, wdzięczne, bezpretensjonalne.
Wkrótce dotarła pod dom. Wbijając obcasy w żwir, zatrzymała rower i cofnęła się
nieco, wyobrażając sobie, jak farma będzie wyglądała w przyszłości.
Przed oczyma pojawił się jej sielankowy obrazek. Ogromna stodoła, pomalowana na
czerwono, ze lśniącymi białymi listwami. A na samym froncie szyld z ogromnym napisem:
„Kurczaczki Addie”.
W budynku mieszkalnym przybędą dwie kondygnacje z pięknymi wieżyczkami,
gontami i może nawet okrągłym oknem. Addie uwielbiała okrągłe okna. Zapewne głównie
dlatego, że nie były tak... kwadratowe. Postanowiła również wstawić świetliki w dachu. W
Chicago wszyscy je zakładali.
Zdecydowała, że na ostatnim piętrze powstanie pracownia krawiecka z maszyną do
szycia firmy Kruse New Crown. Taką maszynę - chowaną w ślicznie wykończonej szafce -
Addie widziała jeszcze w Chicago, u Wardsa, i zakochała się w niej bez pamięci. W pracowni
znalazłby się również ogromny dębowy stół, na którym robiłaby wykroje sukien i te modne,
papierowe kwiatki. Pewnie udałoby się jej dopasować jakiś odpowiedni bukiet do wazonu z
mąjoliki. A Creed nienawidził tego wazonu.
Uśmiechnęła się pod nosem. Może by tak zamówić kilka takich wazonów u Wardsa i
porozstawiać je wszędzie tam, gdzie kłułyby tego potwora w ślepia? Na przykład w sypialni
umieściłaby wielkie wazy z majoliki w żywych kolorach. Creed nie mógłby jej wtedy
podglądać, a widok waz doprowadzałby go do szału. Kilka wazonów ulokowałaby na tarasie,
tak, żeby musiał na nie patrzeć spod swego drzewa.
Zachichotała. Pomysł wydawał się świetny, więc postanowiła go zrealizować już
następnego dnia.
Zerknęła na kurczaczki, starannie osłonięte puchatym wełnianym szalem i
wprowadziła rower na podwórko. Tak właśnie się zaczęła jej wielka przygoda z
„kurczaczkami Addie”.
Ustawiła rower pod drucianą siatką, po czym odwiązała wózek i wtoczyła go na
krótką drewnianą rampę kurnika. Wewnątrz było ciemno i duszno, więc natychmiast
otworzyła okno, żeby przewietrzyć maleńkie, drewniane pomieszczenie. Na podwyższeniu z
desek leżała słoma, toteż kurnik pachniał zbożem. Addie wysprzątała go jeszcze
poprzedniego dnia, a podłogę wyłożyła świeżą podściółką.
Pan Wendell T. Gates pisał, że zachowanie czystości jest bardzo istotnym czynnikiem
w hodowli kurcząt. Addie nie chciała, żeby jej pisklątka chorowały.
Pragnęła się szczycić najbardziej zadbanymi i najzdrowszymi okazami w całej
Północnej Kalifornii.
Wyjmując swoje puchate skarby z wózka, głaskała je czule i przemawiała do nich
słodko, jakby były jej ukochanymi dziećmi.
Wlała wodę do specjalnego poidełka i nasypała ziarna do wąskiego karmnika.
Znalazła obie te rzeczy podczas porządków, co okazało się niezwykle korzystne, gdyż
pan Wendell nie tłumaczył w swojej książce, jak należy je wykonać.
Wychodząc zerknęła jeszcze raz na swoje stadko. Całe pomieszczenie zaroiło się od
piskląt, więc skierowała się do drzwi bardzo ostrożnie, na paluszkach, żeby żadnego nie
rozdeptać. Następnie zamknęła ogromne drewniane podwoje, ale małe drzwiczki dla kur
zostawiła otwarte.
W godzinę później siedziała już przy kuchennym stole, wdychając rozkoszne zapachy
groszku i pieczonej szynki. Otworzyła zeszyt, w którym zamierzała zapisywać wszystkie dane
na temat kur, jaj i zysków. Według pana Wendella każdy businessman - lub businesswoman -
powinien starannie prowadzić księgi.
14 kwietnia 1894 roku - zaczęła Addie. - Zakup 200 piskląt za 75 dolarów, torby
ziarna za 1 dolar 40 centów, zysk na razie 0, ale na wszystko przyjdzie czas.
Montana pogrzebał w kieszeni spodni, rzucił fryzjerowi ćwierć dolara, po czym
wyszedł na ulicę i przytroczył torbę z brudnymi rzeczami do siodła. Upał na szczęście się
skończył. Z zachodu powiał chłodny, kojący wiatr. Creed zerknął w niebo, ale dostrzegł na
nim zaledwie kilka pierzastych chmurek. Przynajmniej nie będzie padało - pomyślał. Jericho
odwrócił łeb i wbił w swego pana pytający wzrok.
- Co jest, stary? Nie poznajesz mnie?
Koń prychnął, kiwnął głową i znowu się odwrócił, a Montana potarł policzek. Po
goleniu od razu poczuł się lepiej, choć nadal nie rozumiał, z jakiego właściwie powodu
postanowił pozbyć się wąsów. Hodował je ponad dwa lata, a dziś tylko spojrzał w lustro i
kazał je zgolić. I nic już nie mógł na to poradzić.
Wskoczywszy na siodło, potrząsnął świeżo umytymi kędziorami sięgającymi ramion.
Włosy nadal miał długie, takie jak lubił.
Największą frajdę sprawiła mu kąpiel. Trudno się przecież myć w wiadrze.
Znacznie milej jest siedzieć w starej, dużej wannie, toteż Montana spędził w kąpieli
ponad godzinę. Już nawet nie pamiętał, kiedy po raz ostatni pozwolił sobie na taki luksus.
Teraz czekały go jeszcze dwie - już ostatnie - przyjemności.
Poprowadził Jericha przez miasto do Enchantress Saloon, baru, w którym mógł
zaspokoić obie potrzeby. W kilka minut później sączył już whisky, opierając łokcie o
mahoniowy blat. Na przybrudzonej ścianie powieszono głowy wypchanych łosi, a z ich
rogów zwisała pajęczyna. Kiedy Montana kopnął metalową podpórkę lady, na wyżłobioną
ostrogami podłogę spadło kilka grudek błota.
Widział już w swoim życiu niejeden saloon, ale ten wydał mu się szczególnie
obskurny. Pod głowami łosi powieszono krzywo zmatowiałe lustro.
Butelki i lampy zarosły brudem. Podłogę pokrywało błoto, popiół i pety. W
zaniedbanym pomieszczeniu brakowało nawet spluwaczek.
Maleńkie pianino stało na drewnianym podwyższeniu udającym scenę, a przy stoliku
chrapał jakiś mężczyzna. Montana zerknął na swoje niewyraźne odbicie w porysowanym
lustrze i położył kapelusz obok szklanki z drinkiem. Jak mógł zgolić wąsy? Nie pamiętał,
żeby kiedykolwiek tak dziwnie wyglądał. Przynajmniej podbródek mu się nie zmienił - był
wydatny, kwadratowy, z tym przeklętym wgłębieniem, które sprawiało tyle kłopotów przy
goleniu.
Trzasnęły drzwi, jęknął drewniany stołek, a Montana popatrzył na scenę. Niski
człowieczek w czerwonej koszuli i brokatowej marynarce zaczął wygrywać jakąś melodię na
rozklekotanym pianinie. Dźwięki, jakie wydobywały mu się spod palców, przypominały do
złudzenia brzęk rozbijanego szkła. W chwilę później na podwyższeniu pojawiła się kobieta
otulona w różowy jedwab oraz pióra, po czym zaczęła śpiewać zmysłowym głosem coś na
temat dzikiego pożądania.
Montana zmienił zdanie. To jej głos - a nie gra pianisty - prześwidrowywał mu uszy
niczym odgłos tłuczonych szyb. Piosenkarka miotała się po scenie, machając od czasu do
czasu nogą w pseudokankanie, ale nie miała zupełnie poczucia rytmu, więc wyglądało to
żałośnie. Odwróciwszy głowę, Creed zajął się swoim drinkiem, w nadziei, że alkohol
zagłuszy ten przeraźliwy hałas.
Kobieta wyskrzeczała jeszcze dwie piosenki, rzucając wydarte z wachlarza pióra w
kierunku mężczyzny.
Gdy wreszcie umilkła, ruszyła na podbój. Montana pomyślał, że chyba trochę za dużo
wypiła. Oczy miała zupełnie jak pies, któremu opadają powieki, i obwisłe ciało.
- Nieznajomy postawi drinka spragnionej? - spytała schrypniętym głosem.
- Podaj jej wszystko, na co będzie miała ochotę - powiedział Montana do barmana,
wyciągając monetę z kieszeni.
Barman nalał whisky i postawił szklankę z alkoholem na barze.
- Mam ochotę na ciebie - szepnęła, ocierając ramię o tors mężczyzny.
Roześmiał się głośno i pokręcił głową.
Co za pech! Wybrał saloon z najbrzydszą dziwką na całym zachodnim wybrzeżu! Upił
kolejny łyk whisky i przestał zwracać na nią uwagę. Zamilkła na chwilę, ale nie odeszła.
- Dlaczego? - zapytała w chwilę później głosem wyzutym całkowicie z udawanej
zmysłowości.
Popatrzył na nią, zdziwiony tak obcesowym pytaniem. Cofnęła się, opierając ręce na
biodrach, a jej oczy z opadającymi powiekami wyglądały jeszcze smutniej niż przedtem.
- Nie jestem wystarczająco dobra? - spytała, wysuwając żałośnie dolną wargę.
Patrzyła na niego wzrokiem psa, który nie dostał kości. Oczy jej zwilgotniały,
Montanie zrobiło się przykro.
- To nie twoja wina, panno...
- Joan... Jessie Joan. - Zamrugała podejrzanie powiekami. Chryste Panie - pomyślał,
ogarnięty paniką - tylko nie płacz. Ramiona dziewczyny zadygotały.
Creed wsadził rękę do kieszeni i wyjął woreczek ze złotymi monetami.
- Nie płacz, proszę cię, nie płacz. - Wcisnął jej monety do ręki. - To naprawdę nie
twoja wina - powtórzył, widząc, że łzy lecą jak groch po jej policzkach. -
Bardzo ładna z ciebie kobitka... Mam z tym po prostu problemy. - Kłamał jak najęty,
żeby tylko nie urazić Jessie.
- Taki byk jak ty? - spytała z powątpiewaniem. Byk.. Świetnie! Byk!
- To właśnie przez byka. Przyparł mnie rogami do ściany i od tego czasu coś jest ze
mną nie w porządku - wyznał uradowany, że potrafi tak szybko myśleć.
Jessie znowu pociągnęła nosem i wbiła wzrok w jego rozporek, jakby chciała
sprawdzić, czy powiedział prawdę, a potem znów zerknęła na monety. Zrozumiał, że musi
wiać przed kolejnym wybuchem płaczu. Chwycił więc kapelusz i zaczął się cofać.
- I wiesz co? - jąkał. - Tak mi się podobasz, że już dłużej tego nie wytrzymam.
Muszę uciekać, bo twój widok przypomina mi tylko niepotrzebnie o moim... defekcie.
Wsadził kapelusz na głowę, chwycił pijaka pod ramiona i zaprowadził do płaczącej
prostytutki.
- Zabawcie się na mój koszt! - krzyknął, wciskając mu do kieszeni jeszcze kilka
monet.
Pijak otoczył kobietę ramionami i wtulił twarz w jej szyję. W chwilę później Montana
był już na ulicy.
Wskoczył na konia i pogalopował w stronę farmy. Nie zamierzał wprawdzie wracać
tak wcześnie, ale zupełnie nie miał ochoty na picie i karesy. Poza tym przestało mu zależeć na
damskim towarzystwie. Nie mógł znieść kobiecych łez. A rozpaczliwe szlochy wywoływały u
niego nieodmiennie skurcze żołądka. Zrobiłby absolutnie wszystko, byle tylko powstrzymać
ich płacz. Zmagał się z tą słabością, ale nie mógł nic na nią poradzić. Kiedyś nawet o mało nie
wylądował przed ołtarzem tylko dlatego, że pewna dziewczyna z Place County zaniosła się
nagle żałosnym łkaniem.
Wolał więc wrócić na farmę i zaplanować kolejną bitwę w wojnie z tą całą Montaną.
Miał ochotę powalczyć. A poza tym ta kobieta nigdy nie płakała.
Słońce zachodziło już za wzgórza, kiedy uszy Montany prześwidrował przeraźliwy
krzyk, a potem najstraszniejsze zawodzenie, jakie miał okazję słyszeć w życiu.
Creed obrócił się na pięcie w stronę, z której dochodził dźwięk.
W jego stronę biegła, wyjąc jak dziki osioł.
- Moje kurczątka... - łkała. - Moje maleństwa... Musi mi pan pomóc!
Spojrzał na jej zapłakaną twarz i poczuł, że ma węzeł zamiast żołądka.
- Niech pan tylko popatrzy... - jąkała, demonstrując mu wnętrze fartucha. - One
umierają!
Fartuch był pełen nieżywych kurcząt.
- Co się dzieje, do diabła? - Spojrzał na Addie, przeniósł wzrok na podwórze i
pospieszył w tamtym kierunku.
Wszędzie było pełno piskląt, które padały na ziemię jak podcięte kosą.
- Muszę je w coś zapakować! - krzyknął.
Uklękła, wysypała kurczątka z fartucha i pobiegła do domu. Montana wyszedł na
podwórze, starając się uratować choć kilka piskląt. Tylne drzwi zatrzasnęły się nagle i Addie
wypadła na zewnątrz z ogromnym, wiklinowym koszem, nadal zanosząc się od płaczu. Po
twarzy Montany przebiegł skurcz. Nigdy nie słyszał równie głośnego szlochania. To go po
prostu zabijało.
Wewnątrz kurnika znajdowało się kilkadziesiąt kurcząt; na pierwszy rzut oka
nadawały się do odratowania. Gdy zamykał okno, aby odciąć dopływ zimnego powietrza, do
środka weszła Addie, wstrząsana czkawką. Zaciskając zęby, Montana wyrwał jej kosz z ręki.
- Proszę mi pomóc!
Padła na kolana i zaczęła zbierać kurczaki. Dziwne odgłosy, jakie wydawała,
dochodziły gdzieś z głębi jej gardła. Montana nie mógł tego dłużej wytrzymać.
- Niech je pani weźmie, a ja zobaczę, czy mi się uda uratować chociaż kilka z tych,
które wyszły na dwór. Skinęła głową, nadal wstrząsały nią spazmy. Montana wyjrzał na
podwórze, kręcąc głową. Na ziemi leżało przynajmniej sto martwych kurcząt. Co w nią, do
diabła, wstąpiło? Dlaczego kupiła zbyt młode kurczęta, i to w dodatku aż tyle naraz? Czy
nigdy nie słyszała o wylęgarce? Spacerując wolno dookoła, zbierał pozostałe przy życiu
pisklęta i wkładał je za koszulę, aby dostarczyć im ciepła.
Wrócił do kurnika i włożył ptaszki do kosza teraz już pełnego piskląt. Addie podniosła
głowę i spojrzała na Montanę. Na bladej twarzy miała czerwone plamy, a w jej ogromnych,
wilgotnych oczach malował się ból. Creed poczuł się tak, jakby ktoś zadał mu nagle mocny
cios w żołądek.
Odwrócił głowę.
- Proszę napalić w piecu. Zabiorę kosz.
- Już... już jest go... gorący - jąkała. - Gotowałam... kolac... - nie dokończyła, bo
znowu dostała czkawki.
Oparłszy kosz o biodro, przytrzymał go ramieniem. Położył:] dziewczynie rękę na
plecach i niemal wypchnął ją z kurnika. Kiedy wyszli na podwórko, Addie znowu zaczęła
zawodzić, więc chwycił ją za rękę i bezpardonowo zaciągnął do domu. Był pewien, że za
chwilę oszaleje.
- Proszę przynieść jakieś koce i tyle garnków, ile się da. Musimy je ogrzać, bo
wszystkie zginą.
Postawił kosz nieopodal dużego, czarnego pieca i starał się nie słuchać wycia
dobiegającego z głębi domu.
Wróciła kilka minut później i rzuciła koce na podłogę, chlipnęła i przyniosła trzy
garnki.
Montana wymościł jeden z nich kocem i włożył delikatnie do środka najsłabsze
kurczęta.
- Niech pani otworzy piec.
Pospiesznie uchyliła płytkie drzwiczki nad paleniskiem. Creed wsunął ostrożnie
garnek do środka.
- Nie trzeba zamykać.
Przytaknęła, cofnęła się o krok. Płacz przeszedł w jednostajne pochlipywanie.
Montana wymościł kocem kolejny garnek, a Addie zaczęła mu pomagać. Pracowali
więc razem, wkładając kurczątka w ciepłe zakątki pieca.
Kiedy Creed pochylił się po raz ostatni, poczuł, że dotyka delikatnie jego ramienia.
Odwróciwszy głowę popatrzył na twarzyczkę dziewczyny, oczy z czerwonymi obwódkami i
szkarłatne policzki. Na widok tej bezradnej, wzruszającej buzi ścisnęło mu się serce.
Co się ze mną dzieje? - pomyślał z przerażeniem.
- Dziękuję. - Jej oczy znowu wypełniły się łzami. Wyprostował gwałtownie plecy.
- Proszę już nie płakać.
Siąknęła nosem, przełknęła łzy i wciągnęła spazmatycznie powietrze.
Patrząc, jak ta bezbronna istota usiłuje za wszelką cenę nad sobą zapanować.
Montana poczuł się jeszcze gorzej. Rozejrzał się bezradnie po pokoju, zdając sobie w
pełni sprawę z tego, że jeszcze chwila, a na pewno zrobi coś, czego może potem bardzo
żałować. Wbił tępe spojrzenie w stół.
- Może pan coś zje? - zaproponowała w chwilę później. Zapewne przygotowywała
właśnie kolację. W nozdrza uderzył go nagle smakowity zapach.
- A przestanie pani płakać? Skinęła głową.
- W porządku. - Usiadł przy stole. Addie wyjęła z kredensu talerz i sztućce, nałożyła
Creedowi jedzenie, a obok maselniczki ustawiła koszyk z chlebem kukurydzianym. Jedli w
grobowym milczeniu. Creed trzy razy brał dokładkę, ale dziewczyna grzebała tylko widelcem
w talerzu.
- Ogolił się pan - powiedziała w końcu. Mruknął coś nieuprzejmie w odpowiedzi.
Ciszę przerywały tylko od czasu do czasu żałosne piski kurcząt.
- Skąd one się tutaj wzięły, u diabła? - nie wytrzymał w końcu Montana.
- Chcę rozpocząć hodowlę - odparła, unosząc lekko głowę.
- Pani?
- Dlaczegóż by nie? - spytała lekko urażonym tonem.
- A co pani wie na ten temat?
- Wyczytałam, że to wcale nie takie trudne. Wyczytała?
- W jakiej książce?
- To poradnik opracowany przez Wendella Gatesa. Pan Gates uważa, że hodowla
kurcząt jest bardzo intratnym przedsięwzięciem.
- Pod warunkiem, że się ich zbyt szybko nie uśmierci. Na twarzy dziewczyny pojawił
się podejrzany skurcz.
- Tylko proszę nie płakać. - Uniósł bezradnie ręce. -1 tak miała pani stanowczo za
dużo piskląt.
- Naprawdę? - spytała, wycierając nos.
Skinął głową całkowicie przekonany, że siedząca naprzeciw kobieta nie jest dobrym
materiałem na hodowcę. Nadawałaby się raczej na zawodową płaczkę.
- Gates nie podzieliłby pańskiej opinii - powiedziała w końcu, marszcząc brwi.
- A co on takiego napisał?
- Zaraz przyniosę książkę.
Wyszła z kuchni i wróciła z ogromnym tomiskiem oprawionym w skórę. Położyła
książkę na stole.
- Widzi pan, Wendell Gates tłumaczy, jak można zrobić majątek na hodowli drobiu.
Montana przerzucił parę stron i zamknął poradnik z obrzydzeniem.
- A czy wspomniał, że kurczęta, które nie skończyły jeszcze trzech tygodni, należy
włożyć do wylęgarki?
- Wylęgarki?
- Muszą mieć ciepło. Są jeszcze bardzo młode i podatne na wszystkie choroby.
- Aha. Cóż. Widocznie zapomniał. - Zamyśliła się głęboko i spojrzała na Montanę. -
Gdzie się kupuje te wylęgarki?
- Można zrobić je samemu z drewnianych pudeł i lamp gazowych. Parę starych lamp
widziałem nawet za stodołą.
Milczała chwilę, wpatrując się w jego pusty talerz. Poczuł, że musi wyjść. W żadnym
wypadku nie powinien zacieśniać kontaktów z Addie. Nadal chciał się przecież jej pozbyć.
Odłożył serwetkę na stół i wstał.
- Proszę zaczekać! - krzyknęła, a na jej drobnej twarzyczce pojawiła się nadzieja. -
Może zawrzemy umowę? Ja będę panu gotować, a pan zbuduje mi wylęgarkę. I wszystkie
pozostałe rzeczy niezbędne do hodowli?
Zatrzymał się jak wryty. Wiedział, że jeśli zacznie pomagać tej kobiecie, nigdy się jej
nie pozbędzie. Z drugiej strony kolacja bardzo mu smakowała. Miał już całkowicie dosyć
smażonego bekonu. W kącie natomiast dostrzegł stos koców i przypomniał sobie o zmiennej
pogodzie.
Wygięła usta w podkówkę.
- Wiem, że nie zasługuję na pańską pomoc - zaszlochała. - Jestem morderczynią
kurcząt!
Z tymi słowami znowu wybuchnęła płaczem. Montana zerwał się tak gwałtownie, że
krzesło, na którym siedział, uderzyło o ścianę.
- Obiecała pani nie płakać! - Czuł się jak ostatni głupiec. - Proszę! - Dotknął delikatnie
jej ramienia.
Wstała, ocierając oczy rękawem.
- Przepraszam.
Wyglądała tak żałośnie, że zrobiło mu się jej żal.
Kiedy jednak osuszyła resztę łez, wytarła nos i oblizała wargi, Montana poczuł, że jej
pragnie. Wyobraził sobie, że przesuwa dłońmi po tym drobnym ciele... wchodzi w nią
głęboko, zatraca się do końca...
- Dobrze - powiedział szybko, chwytając kapelusz. - Pod warunkiem, że dostanę kilka
koców.
Skinęła głową, a na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiej wdzięczności. Znów
przesunęła językiem po ustach. Montana wiedział, że musi jak najszybciej uciec, bo w
przeciwnym wypadku zrobi naprawdę coś głupiego. Podniósł koce, wcisnął je pod ramię i
stanął w drzwiach.
- Proszę pilnować, żeby pisklaki nie zmarzły. Jutro dostanie pani swoją wylęgarkę -
rzucił nie odwracając głowy. Bał się bardzo, że za chwilę zupełnie straci panowanie nad sobą.
Przeszedł przez podwórze, zachodząc w głowę, co właściwie się z nim dzieje.
Znowu nie potrafił pozostać obojętny wobec kobiecych łez. Nienawidził w sobie tej
cechy.
Im dłużej myślał, tym bardziej był na siebie wściekły. Cisnąwszy koce na ziemię, nie
mógł zrozumieć, dlaczego pomaga tej kobiecie. Zrzucił buty i zaklął szpetnie, bo od razu
nastąpił na kamień. Okazał się wyjątkowym idiotą. Niemalże uległ urokowi tej dziewczyny
pod wpływem jej łez. Zachował się jak zakochany dureń. Wczołgał się na posłanie,
dochodząc do wniosku, że potrzebuje sensownego planu działania i czyjejś dobrej rady.
Nakrył się kocami i zaczął przewracać się niespokojnie z boku na bok.
Koce pachniały damską wodą kwiatową.
Wymyślał sobie w duchu od skończonych głupców. Pragnął ją całować, smakować,
pieścić. I jeszcze więcej. Wciągnął głęboko powietrze.
Niepotrzebnie wyjechał z miasta pełnego saloonów i panienek do wzięcia. Bardzo
potrzebował kobiety, ale oczywiście nie tej, bo ona tylko rujnowała mu plany. Musiał się jej
pozbyć. Podłożył ręce pod głowę i utkwił wzrok w gwiazdach. Przed oczami pojawił mu się
obraz brzydkiej, żałosnej prostytutki.
Nie - pomyślał sucho - miotając się na posłaniu. Najbardziej przydałby mi się teraz
rozjuszony byk.
Łup! Łup! Łup! Addie usiadła z przerażeniem na materacu, mrugając nieprzytomnie
oczyma.
Chyba by się jednak nie ośmielił - przemknęło jej przez myśl, gdy otwierała
zapuchnięte oczy w obawie, że znowu ujrzy tego okropnego konia.
Ale była sama, a w dostatku nie w sypialni, tylko w kuchni. Oparła się wygodnie o
poduszki ustawione pod ścianą i przetarła piekące powieki. Boże! Wprost umierała ze
zmęczenia. Zerknęła na piec. Ze środka dobiegało głośne, nieustające ćwierkanie. Nie spała
prawie całą noc. Pilnowała kurcząt. Tylko pięć nie przeżyło, reszta - sądząc po radosnych
odgłosach - czuła się chyba znakomicie.
Ziewnąwszy, z trudem podeszła do otwartych drzwiczek piecyka, żeby popatrzeć na
kurczątka.
Łup! Łup! Łup!
Co to może być? - pomyślała, zerkając w stronę okna, gdyż głuchy dźwięk dochodził
z zewnątrz.
Ziewnęła raz jeszcze, powlokła się do wyjścia i otworzyła drzwi, mrużąc oczy przed
porannym słońcem.
Creed walił w coś młotkiem. Pewnie buduje wylęgarkę - pomyślała Addie,
odgarniając z twarzy luźne pasma czarnych włosów. Oparłszy rękę na biodrze, patrzyła przez
chwilę na klęczącego mężczyznę. Nawet w tej pozycji wydawał się wysoki. A kiedy wreszcie
się wyprostował, Addie doznała dziwnego wrażenia.
Oczywiście, zdążyła się już przyzwyczaić, że musi zadzierać głowę, żeby na
kogokolwiek popatrzeć. Ale wbijając wzrok w tego mężczyznę czuła się jakoś inaczej niż
zwykle, zupełnie jakby była jeszcze mniejsza. Może niezupełnie mniejsza. Raczej słabsza. W
jego obecności traciła siłę, przez co on stawał się potężniejszy.. Dlatego musiała zrobić
wszystko, żeby z nim wygrać.
A te żółte, wilcze oczy pełniły chyba rolę katalizatora, bo ilekroć Creed patrzył na
Addie, coś w niej drgało...
Objęła wzrokiem cały wybieg. Martwych kurcząt nie było już na podwórku. Zapewne
Creed je pochował. Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, oparła się o poręcz ganku. Ubiegłej
nocy coś się między nimi zmieniło. Nie wypowiedzieli tej niełatwej prawdy na głos, ale oboje
doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
Tuż przed kolacją, kiedy wyszła z domu, by sprawdzić poidełka, i zobaczyła martwe
pisklęta, wpadła w taką panikę, że instynktownie szukała pomocy. Wtedy właśnie nadjechał
Creed. I wcale się nie wykręcał. Przeciwnie. Zrobił dla niej wszystko, co mógł, mimo
wcześniejszych kłótni oraz tego nieprzyjemnego wydarzenia z pompą. Czuła wyrzuty
sumienia, które jeszcze się wzmogły, kiedy zobaczyła go przy pracy nad wylęgarką.
Stłumiła kolejne ziewnięcie. Dwie godziny snu to stanowczo za mało. Tak czy inaczej
musiała pokonać słabość i przygotować posiłek. Przynajmniej w ten sposób mogła
wynagrodzić Creedowi swoje okropne zachowanie. A gotowała wyśmienicie.
Zamierzała podać kaszkę z jabłkami, biszkoptami i miodem, smażone ziemniaki z
zieloną cebulką, którą znalazła za domem, ogromny kawał szynki i jajka sadzone.
Niewątpliwie to mogłoby zmniejszyć jej poczucie winy.
Zauważył ją dopiero po dłuższej chwili. Odsunąwszy kapelusz na tył głowy, utkwił w
niej spojrzenie żółtych oczu. Miał wydatną, kwadratową szczękę, wysokie kości policzkowe i
duże usta, nawet ładne, pod warunkiem, że ich nie wykrzywiał w tym głupkowatym
uśmiechu. Z podciętymi, gładko uczesanymi włosami wyglądał mniej dziko. Miło było na
niego popatrzeć. A nawet więcej niż miło. Ku swemu wielkiemu niezadowoleniu Addie
musiała przyznać, że Creed jest naprawdę przystojny. Bardzo się jednak temu dziwiła, gdyż
do tej pory wolała mężczyzn ze starannie ostrzyżonymi fryzurami i włosami przygładzonymi
brylantyną. A teraz Adelaide Amandzie Pinkney podobał się długowłosy kowboj. No, no...
Przypomniała sobie, że kiedyś oglądała rysunek księcia w książce z obrazkami.
Książę z bajki braci Grimm miał długie włosy, szlachetny nos i kwadratową szczękę.
Profil mężczyzny do złudzenia przypominał tamtą ilustrację, ale wcale nie to zadziwiło ją
najbardziej. Creed ukrywał pod zarostem dołeczek w brodzie.
Coś niesamowitego! Addie potrząsnęła głową. Potwór miał dołeczek. Potwór
zamieniony w księcia!
Usłyszała skrzypnięcie bramki. Mężczyzna szedł pewnym krokiem w jej kierunku.
Energia wylewała się z niego jak gorąca lawa z wulkanu Etna. Addie najchętniej by
uciekła w obawie przed poparzeniem, ale natychmiast sobie przypomniała miniony wieczór.
Creed zachował się w stosunku do niej naprawdę sympatycznie, więc może nadszedł czas,
aby zawrzeć rozejm? Niewykluczone, że udałoby im się nawet jakoś wypracować zasady
gospodarowania na farmie?
- Dzień dobry - powiedziała z uśmiechem.
- Co w nim dobrego? Skamieniała z otwartymi ustami.
- Dochodzi ósma, a ja umieram z głodu. Jadam śniadania o szóstej, panno.
- Łypnął na nią takim wzrokiem, jakby celowo nie dotrzymała umowy.
- Widzi pan...
- Nie chcę oglądać niczego poza śniadaniem.
- Proszę wybaczyć, ale nie mogę niczego ugotować, bo w piecu jest pełno kurczaków
- odrzekła najbardziej sarkastycznym tonem, na jaki mogła się zdobyć.
Podszedł bliżej, wbijając w nią palący wzrok.
- To przecież nie ja byłem na tyle głupi, żeby kupować kurczaki, na których
kompletnie się nie znam.
- Czytałam książkę na temat kurcząt. Niestety, pan Gates nie podał zasad
postępowania z najmłodszymi pisklakami. Ale z całą pewnością jestem na tyle zdolna, żeby
nauczyć się wszystkiego, na co będę miała ochotę. Hodowli zwierząt również!
- Na razie najlepiej pani wychodzi doprowadzanie ludzi do szału.
- Obrzydliwy potwór! I pomyśleć tylko...
- Proszę nie myśleć - przerwał natychmiast. - Najlepiej będzie, jak pani wreszcie
zabierze ten swój biały tyłeczek, pójdzie do kuchni i przyniesie mi kurczaki. Im szybciej
włożę je do wylęgarki, tym szybciej dostanę śniadanie! - Odwrócił się na pięcie i wrócił na
wybieg dla drobiu.
Addie zrozumiała, że nigdy nie zapanuje między nimi zgoda. Już zapomniała, z kim
ma do czynienia. Wpadła do środka zatrzaskując za sobą drzwi. W dodatku będzie musiała
mu teraz gotować! Trzy posiłki dziennie! Prychając jak rozzłoszczona kotka, wyciągnęła z
pieca garnek pełen kurczaków. Pisklaczki zaćwierkały radośnie. Gdyby nie Creed, już dawno
by nie żyły. Nie mogła kwestionować zawartej umowy. Musiała mu, niestety, przygotowywać
śniadania, obiady i kolacje, ale jeśli ten łotr zażąda jedzenia o konkretnych porach, to ona mu
dopiero pokaże! Wyjąwszy drugi garnek, zaczęła się zastanawiać, co zrobić, żeby dotrzymać
umowy jak najmniejszym kosztem.
Wyobraziła sobie, że patrzy, jak potwór pożera trzecią dokładkę. Nie, nie wolno jej do
czegoś podobnego dopuścić!
Addie uśmiechnęła się złośliwie, triumfalnie. Nabrała głęboko powietrza. Wywiąże
się ze swoich zobowiązań, będzie gotować. Ale kto powiedział, że posiłki muszą być
smaczne?
Addie zaniosła ciężki ceber z mieszanką dla piskląt do wylęgarki, po czym zaczęła
napełniać karmniki, a maleńkie, złotobrązowe kurczątka natychmiast rzuciły się najedzenie.
Odgarniając czarne pasma z twarzy, wyprostowała plecy i spojrzała z dumą na swoje
maleństwa.
Boże, tym pisklakom naprawdę dopisywał apetyt! Addie napełniała poidełka i
karmniki pięć razy dziennie, ale po wodzie i mieszance bardzo szybko nie zostawał nawet
ślad. Addie pomyślała, że przez ostatnie półtora dnia w zasadzie nie zajmowała się niczym
innym jak karmieniem kurczątek - co sprawiało jej ogromną przyjemność, choć kosztowało
jednocześnie sporo wysiłku - oraz przygotowywaniem posiłków dla potwora.
Uśmiechnęła się złośliwe. Creed był znacznie mniej zachwycony niż jej mali
podopieczni. Poza tym posiłki, jakie mu serwowała, nie zachęcały do proszenia o dokładki.
Poprzedniego dnia rano powkładali w milczeniu kurczaczki do drewnianego pudła.
Addie boczyła się na Creeda, a on miał pretensje o spóźnione śniadanie. Wytłumaczył
jej tylko szybko, jak należy się obchodzić z wylęgarką. Naprawdę trudno go było zrozumieć.
Okazał się przecież taki pomocny, uratował tyle kurcząt i w ogóle... A Addie dała się zwieść
temu przyjacielskiemu, zachowaniu. Niestety, następnego dnia znów zamienił się w potwora.
Mówił poirytowanym, wojowniczym tonem, co natychmiast wyprowadziło Addie z
równowagi. Wyrzucał z siebie informacje na temat wylęgarki z szybkością karabinu
maszynowego, a potem oznajmił, że daje jej na przygotowanie śniadania najwyżej piętnaście
minut. Nie omieszkał też dodać, że obiady jada dokładnie w samo południe, natomiast kolacje
o szóstej i „ani minuty później”.
Addie brała na nim odwet bardzo powoli, psując tylko jedną potrawę na każdy
posiłek. Wiedziała, że Creed natychmiast domyśli się prawdy, jeśli wszystko okaże się
niejadalne. Poznał przecież jej możliwości kulinarne podczas poprzedniej kolacji.
Przemyślała więc dokładnie całą sprawę i opracowała pewien plan. Mogła mu nawet jeszcze
kiedyś przyrządzić wspaniały groszek z szynką, bo wtedy Creed doszedłby do wniosku, że to
jedyna rzecz, jaką Addie potrafi ugotować.
Ta koncepcja okazała się niezwykle skuteczna. Poprzedniego dnia podała mu na
śniadanie zimną, kleistą kaszę. Nie chciała przypalać jajek, więc tylko rozbełtała żółtka, żeby
wyglądały nieapetycznie. A szynkę smażyła o minutę za długo.
W czasie obiadu udawała, że nie potrafi wyregulować temperatury piekarnika, co
miało usprawiedliwić niedogotowane ziemniaki. Kiedy Montana je nadgryzał, chrupały jak
marchewka. Pieczeń była spalona z wierzchu, surowa w środku. Addie zjadła bardzo mało, bo
już przedtem się nasyciła. Zanim dołożyła do ognia, odkroiła sobie dwa zewnętrzne końce
mięsa - miękkie i przepyszne. Pochłonąwszy na oczach Creeda dwa z trzech idealnie
upieczonych jabłek, zacytowała mu artykuł z Harper’s, wedle którego kobiety powinny jeść
więcej owoców, gdyż tego Wymaga ich delikatna natura. Kiedy zakasłał i posiniał na twarzy,
dodała, że z kolei dla mężczyzn bardziej wskazane jest mięso, umacniające ich zwierzęcość.
Niedługo potem jej stołownik przeprosił, wbiegł z domu i rzucił się do studni, aby zaspokoić
pragnienie Przy kolacji Addie dodała tylko trochę za dużo soli do zupy. Montana udawał, że
niczego nie zauważa, ale w nocy często korzystał z pompy. Słyszała charakterystyczne
skrzypnięcia dźwigni przynajmniej ze dwanaście razy.
Do żadnego z posiłków nie podała chleba, gdyż wiedziała, że większość mężczyzn
przepada za pieczywem. Chciała, żeby Montana zatęsknił za ciastem. Na wieczór bowiem
zaplanowała biszkopty.
Sprawdziła, która jest godzina. Robiło się późno, więc chwytając wiadro w jedną rękę,
a cebrzyk w drugą, wyszła z kurnika. Hodowla kurcząt okazała się trudna, ale Addie nie
obawiała się ciężkiej pracy. Postanowiła pokazać potworowi, co potrafi!
Już w kuchni dokładnie umyła ręce, zajrzała do garnka z pasternakiem oraz blachy z
mięsem, po czym przyniosła ze spiżarni ogromną, glinianą misę i postawiła ją na wielkim
sosnowym stole. Przygotowawszy wszystkie niezbędne składniki ciasta, umieściła je tuż obok
glinianego naczynia. Zerkając na ścienny zegar, uśmiechnęła się na samą myśl o
zamiłowaniach ciotki Emily, która sama ozdabiała swoje naczynia.
Większość pań starała się opanować tę umiejętność, gdyż prawdziwa porcelana stała
się bardzo cenna i rzadka. Ciocia Emily była zaś mistrzynią tego rzemiosła. Kiedyś nawet
pokazywała Addie, że wystarczy wyciąć kolorowy obrazek z pocztówki lub z pisma, a potem
przykleić go wewnątrz wazonu lub misy. Następnie należało posmarować obrazek warstwą
gipsu. Ozdobione w ten sposób naczynie wyglądało identycznie jak malowana porcelaną
Ciocia zostawiła przynajmniej kilkanaście takich wyrobów na kredensie w kuchni.
Nucąc Wesoło, Addie wsypała do misy trochę proszku do pieczenia Następnie dodała
szczyptę soli i chwyciła ogromny prostokąty przesiewak do mąki. Trzymając go nad
naczyniem, wsypała do filiżanki grudkowatą substancję i dopóty kołysała sitem, dopóki nie
zaczęła z niego wyciekać strużka bielutkiej, idealnej mąki.
Powtórzyła tę czynność kilkakrotnie, wpatrując się jednocześnie w maleńki żółty
woreczek stojący tuż obok pojemnika z mąką. Uśmiechnęła się promiennie, rozwiązała
szmacianą torebeczkę i wsypała do misy pół filiżanki proszku. Czy to aby dosyć? Dodała
kolejne pół filiżanki. Trzy części mąki na jedną część gipsu.
To powinno wystarczyć - pomyślała.
Uzupełniła właśnie mieszaninę o trzy kulki tłuszczu, kiedy usłyszała turkot kół.
Otrzepując ręce, wybiegła przez frontowe drzwi na werandę.
Przed dom zajechał powozik z trzema damami i dzieckiem. Siedząca na koźle starsza,
postawna kobieta popatrzyła na Addie życzliwym wzrokiem.
- Dzień dobry! Pani z pewnością jest siostrzenicą Emily. Ja nazywam się Hettie
Latimer - powiedziała z uśmiechem, mierzwiąc włosy małemu rudzielcowi siedzącemu tuż
obok. - To mój syn Abel, a to są moje córki: Elizabeth, inaczej Lizzie, i Rebeca... - dodała,
wskazując dziewczęta z tyłu.
- Ona nie pozwala się przezywać - zawołał chłopiec z uśmiechem.
- Mamo! Uspokój go natychmiast! - wrzasnęła Rebeca, opierając ręce na biodrach.
Addie pomyślała, że dziewczyna - mniej więcej jej rówieśniczka - zachowuje się nieco
zbyt dziecinnie jak na swój wiek. Rebeca była szczupła i miała długie rude loki wymykające
się spod słomianego kapelusza przystrojonego niebieskimi wstążeczkami oraz różowymi
kwiatkami.
Ja wyglądałabym w nim okropnie, chociaż jest taki śliczny - przemknęło Addie przez
myśl.
Przypominając sobie o dobrych manierach, zeszła z uśmiechem ze schodów.
- Bardzo mi miło was poznać. Nazywam się Adelaide Pinkney, ale mówcie do mnie
Addie.
Hettie otarła ręce o zieloną, muślinową suknię i uścisnęła wyciągniętą dłoń Addie,
która natychmiast poczuła sympatię do tej kobiety o ciepłym uśmiechu. Lizzie, nieśmiała
nastolatka przyłączyła się do matki. Na jej głowie pysznił się śliczny żółty kapelusz z
zielonymi wstążkami, świetnie dobrany do spódnicy i perkalowej bluzki. Każdy centymetr
kwadratowy twarzy dziewczyny pokrywały piegi, a gdy uniosła głowę, żeby popatrzeć na
drogę.
Addie dostrzegła na jej czole kilka rudych loczków.
Rebeca stała za matką. Zajęta odpędzaniem much zupełnie nie zwracała uwagi na
Addie. Miała piękne, jasne oczy, wprost klasyczny nos, różowe usta i alabastrową cerę.
Wysoka, smukła, elegancka, odznaczała się niezwykłą urodą. Na jej twarzy ani raz nie
pojawił się bodaj cień uśmiechu, co bardzo peszyło Addie. Przy starszej pannie Latime czuła
się jak brzydki szary gołąb obok pawi.
- Jedzie John - powiedziała Hettie, wskazując wóz skręcający właśnie w wyżwirowaną
alejkę.
Na wozie stały drewniane klatki pełne... kurcząt, kolejnych kurcząt do wykarmienia.
Addie wydała zduszony jęk.
- To są słynne nioski Emily. Do tej pory opiekowała się nimi Lizzie. Jest ich przeszło
pięćdziesiąt - powiedziała pani Latimer.
Addie tymczasem zobaczyła, że za furą wloką się dwie krowy. Czym i jak często
należy karmić bydło? - przemknęło jej przez myśl.
Wóz zatrzymał się na podjeździe, a postawny mężczyzna na koźle uchylił kapelusza
przed Addie.
- A oto i mój mąż John - powiedziała Hettie z dumą w głosie. Zza pleców ojca wyjrzał
nagle drugi chłopiec, troszkę straszy od Abla.
- Ścigamy się! - wrzasnął do brata i obaj popędzili w stronę stodoły.
- Amos! - krzyknęła Hettie. - Wracaj natychmiast i przywitaj się z panią!
- Oj, mamo! - Zawróciwszy, podszedł do nich niechętnie.
- Nic nie szkodzi, Hettie, później się poznamy - zaproponowała Addie, widząc, że
Abel zniknął już w stodole. Z wozu dobiegł ją nagle dziwny gardłowy dźwięk.
Popatrzyła ze zdziwieniem na klatki, przekonana, że kurczęta nigdy nie wydają takich
odgłosów.
- No już, dobrze, Amos - ustąpiła Hettie. - Ci dwaj mnie zarflecz3- John!
Wprowadź Mabel i Maud do stodoły, żeby panna pinkney nie musiała się z nimi
męczyć.
- Mabel i Maud? - spytała Addie. John Latimer roześmiał się w głos.
- Emily nadała takie imiona tym krowom.
Addie popatrzyła za nimi niespokojnie, a tymczasem na wozie znowu coś zagulgotało.
- Przyprowadź chłopców! - zawołała Hettie do męża. - Niech się zajmą Teddym i jego
przyjaciółmi.
- Teddym? - spytała Addie piskliwym głosem. - Czyżby ciocia ponazywała również
kurczaki?
- Ach nie. Miałam na myśli indyki - wyjaśniła Hettie. Indyki?
Powietrze przecięły dwa kolejne gardłowe dźwięki. Addie przymknęła oczy,
zastanawiając się, jak często jadają indyki. Przytaknąwszy, uszczypnęła się w nos.
- Indyki. Rozumiem. Bolało ją serce.
- Wiesz, że mówi o tobie całe miasto? - spytała Hettie.
- Dlaczego? - spytała z przyklejonym uśmiechem. Instynkt podpowiadał jej wyraźnie,
że nie będzie zadowolona z odpowiedzi.
- Z powodu pana Creeda. Addie skamieniała ze zgrozy.
Boże! - pomyślała, zakładając najgorsze. Prawdopodobnie całe miasto plotkowało, że
ona i Creed mieszkają razem bez ślubu.
- Ludzie sądzą, że... no... chyba nie uważają, że my... to znaczy... Hettie położyła rękę
na piersi.
- Ależ skąd, moja droga! Nie o to mi chodziło! Nie rozumieją tylko wyroku.
Rebeca prychnęła znacząco i otaksowała Addie od stóp do głów. Jej spojrzenie
mówiło wyraźnie, że tak niepozorna istota nie mogłaby zgrzeszyć z żadnym mężczyzną.
Zanim Addie zdążyła odpowiedzieć, Lizzie cofnęła się o krok, wpadła na siostrę i popchnęła
ją na brudne koło od wozu.
- Och! Spójrz, co zrobiłaś! Moja suknia! - Rebeca patrzyła z pretensją na Elizabeth.
Nastolatka odpędziła wyimaginowaną muchę, powtarzając w ten sposób dokładnie
pogardliwy gest, jaki zrobiła Rebeca.
- Przepraszam. Po prostu cię nie widziałam. - Odwróciła się dyskretnie i mrugnęła
znacząco do Addie. Rebeca otrzepywała tymczasem spódnicę z kurzu.
- Spokój, panienki - nakazała Hettie. - Wszyscy przecież znaliśmy Emily i Josiaha, a
to było ich gospodarstwo. Powstawało na naszych oczach. Nikt nie zdawał sobie sprawy z
tego, że Mitchellowie pracowali na działce doktora.
Wszystkie kobiety w mieście kochały Emily, więc trzymają twoją stronę. Farmerzy
robią zakłady, kto wyjdzie z tej opresji obronną ręką.
- A gdzie jest pan Creed? - spytała Rebeca, patrząc znacząco na dąb, gdzie nadal
wisiała czerwona bielizna.
Niczym z piekielnych czeluści zza stodoły wychynął koń z jeźdźcem na grzbiecie.
Creed ściągnął cugle, po czym niepewnie podjechał w stronę kobiet. Addie mogłaby
przysiąc, że zarówno Jericho, jak i jego pan uśmiechają się bezczelnie.
- Witam - odezwał się mężczyzna, uchylając kapelusza. Ten głos zmiękczyłby nawet
kamień.
- No, proszę! - wykrzykną Hettie. - O wilku mowa...
- Właśnie - mruknęła Addie, zdegustowana wymianą spojrzeń między Rebeca a
Creederri.
Z jakiegoś niezrozumiałego powodu bardzo ją to zirytowało, a jeszcze ponadto
musiała przyznać, że dzikus wygląda naprawdę fantastycznie.
Wypłowiały materiał spodni opinał się na jego długich, muskularnych nogach.
Jeszcze bardziej się opalił, a ciemne włosy opadały mu na kołnierz. Creed wyglądał
tak, jakby cały świat należał do niego. Uśmiechnął się lekko i otaksował Rebece wzrokiem.
Addie poczuła, Ze ma serce w żołądku. Żaden mężczyzna nigdy w niej nie budził podobnych
emocji. Tak bardzo pragnęła stać się obiektem podobnych spojrzeń.
Creed wolno oderwał wzrok od starszej panny Latimer.
- Nie przedstawi mnie pani, panno Addie.
Addie zacisnęła usta i nie skorygowała swego nazwiska. Patrzyła, jak Montana
zręcznie zeskakuje z konia. Ona nigdy by tak nie potrafiła. Miała zbyt krótkie nogi. Zresztą w
żadnym wypadku nie wsiadłaby na tę - czy inną - bestię, więc właściwie mogła się tym nie
przejmować. Nie potrafiła pokonać strachu przed końmi, co uważała za przejaw słabości. A
kiedy ten okropny człowiek znajdował się w pobliżu, musiała przecież być silna.
Odwrócił się i czekał. Znał doskonale jej nazwisko, a mimo to bezustannie ją
prowokował. Musiała jednak dokonać prezentacji, choć zupełnie nie miała na to ochoty.
- To państwo Latimerowie: Hettie, Lizzie i... Becky - dodała złośliwie.
Na wargi Montany wypłynął piękny, królewski uśmiech, jakiego Addie nie znała.
- Rebeca, co za piękne imię... - szepnął, skłoniwszy głowę, a potem zaszczycił obie
panny uroczym uśmiechem.
Lizzie tylko wstydliwie skinęła głową.
Ten obrzydliwy typ zachowywał się jak uosobienie eleganckiego dżentelmena,
podczas gdy był przecież zwykłym, przebrzydłym potworem.
Creed tymczasem zdjął kapelusz.
- Bardzo mi miło, pani Latimer. Wadę Parker powiedział mi o pani wiele ciepłych
słów. Czy mąż przyjechał z panią? Chciałbym go poznać.
Ten kanibal naprawdę miał dobre maniery.
- John jest w środku z dziećmi - powiedziała Hattie, wskazując stodołę. -
Przywieźliśmy krowy.
- Proszę pójść za mną - odezwała się Rebeca, biorąc go pod ramię. - Przedstawię pana
tacie.
Creed odwrócił się do Hettie.
- Łaskawa pani pozwoli?
A więc potwór potrafił się zachować w każdej sytuacji. Addie - zupełnie nie znała
Creeda od tej strony. Poczuła, że ogarnia ją uczucie zawodu.
Przygryzła wargę.
Ten okropny koń prychnął, więc Creed odwrócił głowę, gwizdnął, a zwierzak od razu
do niego podbiegł.
Na pewno ugryzie Rebece - pomyślała Addie. - Podobno nie lubi obcych.
Czekała spokojnie na dalszy rozwój wydarzeń. Panna Latimer powiedziała coś do
Creeda, a on się roześmiał. Miał wspaniały gardłowy śmiech. Kiedy Rebeca znowu się
odezwała i wyciągnęła rękę, Addie aż przymrużyła oczy ze strachu.
Ale koń rozchylił tylko te swoje obrzydliwe wargi, obnażył zęby i wyjął coś z dłoni
dziewczyny. A potem położył jej łeb na ramieniu i pozwolił się podrapać za uszami.
Addie naprawdę nienawidziła tego zwierzęcia.
Rebeca gawędziła z Creedem tak swobodnie, jakby byli starymi przyjaciółmi.
Jericho szedł za nimi jak królewski paź, co doprowadziło Addie do szaleństwa.
Widocznie ten wstrętny czworonóg czuł do niej wyjątkową antypatię.
Czuła się urażona. Nawet koń Creeda jej nienawidził, a jego pan ciągle na nią
wrzeszczał. W dodatku nigdy nie okazał Addie szacunku, choć inne panie traktował z
galanterią. A przecież ona też była kobietą. Pragnęła czuć na sobie jego spojrzenie. Właśnie
takie, jakim obrzucił Rebece.
Uniósłszy lekko podbródek, zapanowała nad uczuciem przykrości. Zdobyła się nawet
na uśmiech.
- Proszę wejść. Przygotuję coś do picia i trochę sobie pogawędzimy. Bardzo bym
chciała się czegoś dowiedzieć o cioci.
Gdy już znalazły się w kuchni, Addie objęła wzrokiem nieposprzątany stół i piec, w
którym buzował ogień.
- O Boże! Zapomniałam o obiedzie!
Szybko otworzyła drzwiczki pieca. Pieczeń była wysuszona na wiór. Wyjęła rynkę z
mięsem i postawiła ją na blasze obok dymiących pietruszek przyklejonych do dna garnka.
- Tak mi przykro. Nie mogę nawet zaprosić was na obiad - westchnęła.
Hettie obejrzała dokładnie mięso.
- Niczym się nie martw. Przypaliłam w życiu tyle obiadów, że aż wstyd się przyznać.
Zrobimy jakiś sos, ugotujemy ziemniaki i wszystko będzie w porządku.
Podeszła do kraniku z wodą i umyła ręce.
- Rusz się, Lizzie. Addie przyniesie kartofle, a ty je obierzesz. Addie pobiegła szybko
do spiżarni, wsypała do fartucha trochę ziemniaków i wróciła do kobiet. Wbiła widelec w
pieczeń i wyjęła ją z rynienki.
Miała poważne wątpliwości co do tego, czy sos może uratować przypalone mięso, ale
była gotowa spróbować.
- Co to takiego? - spytała Hettie, patrząc na misę z ciastem.
- Biszkopt - odparła bezmyślnie dziewczyna. Boże! Gips!
W mgnieniu oka znalazła się przy stole, zasłaniając żółty woreczek.
- Muszę przyrządzić to ciasto od nowa. Na pewno też się zmarnowało - powiedziała
szybko, zdejmując naczynie ze stołu.
- Wydaje mi się, że wszystko jest w porządku, kochanie. Przecież mąka i proszek do
pieczenia nie mogły się zepsuć. Nie dodałaś nawet wody. A w ogóle to nie powinnaś dźwigać
takich ciężarów - dodała, zabierając Addie misę.
Torebeczka z gipsem nadal stała na stole odwrócona nalepką w stronę Hettie, więc
Addie nakryła ją zręcznie przesiewaczem do mąki. Pani Latimer zwijała tymczasem smalec w
kuleczki i patrzyła na dziewczynę z uśmiechem.
Addie pragnęła się jej odwzajemnić, ale stać ją było tylko na wykrzywienie warg.
Prędko chwyciła sito, podtrzymując je dłonią od spodu, tak, aby woreczek z gipsem
nie wypadł na podłogę.
- Zaczekaj, potrzebna mi jeszcze mąka do sosu - poprosiła Hettie. Addie zamarła z
przerażenia.
Jak się z tego wyplątać? - myślała gorączkowo.
- Dobrze, ale najpierw umyję sito - odparła i popędziła do zlewu. Niestety,
zapomniała, że przecież stoi tam Lizzie, która obiera ziemniaki.
Zatrzymała się jak wryta, czując kompletną pustkę w głowie.
- Mężczyźni przepadają za biszkoptami na maśle - odezwała się Hettie, biorąc słoik z
masłem.
Addie patrzyła z przerażeniem, jak jej nowa przyjaciółka wkłada masło do misy.
Przymknęła oczy, nadal zaciskając dłoń na woreczku z gipsem.
Myśl!
- Pospiesz się, kochanie. Zaraz będę potrzebowała tego sitka. Oczy dziewczyny
rozszerzyły się ze strachu. Zauważyła, że Lizzie przygląda się jej ze zdziwieniem już od
dłuższej chwili. Modląc się, by jej opinia na temat młodszej Latimerówny okazała się słuszna,
Addie bardzo wolno uniosła sito, odsłaniając torebeczkę. Lizzie wybałuszyła oczy i zaczęła
się śmiać, ale natychmiast zakryła dłonią usta.
- Wiesz, to ciasto jest strasznie twarde. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego -
mruknęła Hettie.
Jej córka omal nie udusiła się ze śmiechu, a Addie poczuła, że za chwilę sama straci
panowanie nad sobą. Na szczęście Lizzie odznaczała się refleksem i wskazała Addie kubeł na
śmieci. Gdy znalazł się już tam woreczek z gipsem, dla pewności przysypała go obierkami,
wydając dziwne, gulgoczące odgłosy.
Addie nie wytrzymała. Rzuciwszy sito na stół, wbiegła do spiżarni, usiadła na beczce
z ogórkami i ryknęła takim śmiechem, że łzy pociekły jej po twarzy.
Ocierając je rękawem, z trudem chwytała powietrze.
- Wszystko będzie dobrze, kochanie.
Addie zasłoniła sobie oczy. Za nią stała Hettie i klepała ją po ramieniu.
- Nie ma powodu do płaczu. Jeden zmarnowany posiłek to nie koniec świata. Poza
tym wiem z doświadczenia, że mężczyźni są wszystkożerni. Nie znają się ani na kobietach,
ani na jedzeniu. W obu przypadkach nie potrafią rozróżnić, co jest dobre. Niczego nie
zauważą.
Addie skinęła głową i wstała. Nadal docierał do niej zduszony chichot Lizzie.
- Mamo! - zawołała dziewczyna. - Tego chyba nie przeoczą! Hettie i Addie wyjrzały
zza ściany. Lizzie trzymała wazę za łyżkę stojącą na sztorc w stwardniałej mieszaninie.
- Dobry Boże! - wykrzyknęła Hettie. - Nigdy w życiu czegoś podobnego nie
widziałam!
Lizzie i Addie wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
- Widocznie pomyliłam proporcje - mruknęła Addie, chwyciła misę i pobiegła do
spiżarni. - Zaraz ci przyniosę inne naczynie - dorzuciła znikając im z oczu.
W godzinę później wszyscy zgromadzili się wokół dużego stołu. Dorośli siedzieli na
dębowych krzesłach, a chłopcy na beczkach, które przytoczyli sobie ze spiżarni. Rebeca
weszła do kuchni tanecznym krokiem z ojcem i Creedem u boku.
Obaj panowie - zaśmiewający się do rozpuku z czegoś, co powiedziała - zajęli
sąsiednie miejsca. Starsza panna Latimer wylądowała obok Creeda, a gdy matka poprosiła ją
o pomoc, natychmiast zaczęła się wykręcać. Potem oparła policzek na smukłej dłoni i wbiła
wzrok w obu mężczyzn, najwyraźniej zafascynowana rozmową.
Addie poczuła do niej niechęć już od pierwszej chwili, co bardzo ją martwiło, bo
pozostałych członków tej rodziny uznała za najmilszych ludzi na świecie. Hettie
przypominała jej ciotkę, a Lizzie okazała się naprawdę czarującą istotą.
Pocieszało ją jedynie to, że panowie rozgadali się na temat zbiorów i nie mieli czasu
na adorowanie Rebeki.
Pieczeń polano gęstym, smakowitym sosem. Ziemniaki smakowały wybornie, a
biszkopty były delikatne, puszyste, bez dodatku gipsu.
Addie wbiła widelec w swoją porcję pieczeni, z trudnością odkroiła maleńki
kawałeczek, umoczyła go w sosie i włożyła do ust. Z trudem zdobyła się na uśmiech, który
jednak znikł równie szybko, jak się pojawił, kiedy zaczęła żuć.
Przy stole zaległa cisza. Zebrani poruszali szczękami niczym krowy na pastwisku.
Na twarzach mężczyzn pojawił się zbolały wyraz. Rebeca - z policzkami wypchanymi
jak u chomika - przycisnęła sobie serwetkę do warg, a gdy ją odjęła, nie miała już nie w
ustach. Z ulgą wypiła łyk wody.
- Pamiętasz, mamusiu, jak spaliłaś kiedyś pieczeń wołową?
- zagadnęła.
- Nie teraz, Rebeco - warknęła Hettie ostrzegawczo.
- Jestem pewna, że pan Creed wysłuchałby tej historii z zainteresowaniem - nalegała
dziewczyna, uśmiechając się uroczo do Montany.
Addie poczuła, że swędzi ją stopa. Wsunęła więc rękę pod stół, żeby się podrapać,
łypiąc jednocześnie wyczekująco na mężczyznę.
Montana skrzywił się lekko, jakby rozbolały go szczęki. Rebeca nie spuszczała z
niego oczu, a Addie utkwiła wzrok w talerzu. Taka opowieść mogła ją pogrążyć jeszcze
bardziej.
- Uspokój się, Becky! - nakazał John Latimer.
Addie spojrzała nieśmiało na Hettie, która uśmiechnęła się do niej uspokajająco.
Rebeca posmarowała biszkopt masłem i wręczyła ciastko Creedowi.
- Podobno piekę najlepsze biszkopty na świecie - oznajmiła.
- Prawda, mamo?
- Nic dziwnego. Sama cię tego nauczyłam.
- Szkoda, że opanowanie tej sztuki zajęło ci ponad dziesięć lat - mruknęła Lizzie, a
Addie omal się nie roześmiała.
- Słyszeliście o napadzie na pociąg? - spytał Amos.
- Czy naprawdę musimy znowu rozmawiać na takie okropne tematy? - pisnęła Rebeca.
Jej głos przypominał zgrzytanie nożem po szkle.
- Przynieś kawę - nakazała Hettie tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Ja pójdę - zaofiarowała się Addie, ale pani Latimer natychmiast ją powstrzymała i
wbiła karcący wzrok w swoją najstarszą latorośl.
Rebeca podeszła niechętnie do pieca, zdjęła z blachy dzbanek, wróciła do stołu, nalała
trochę kawy ojcu, po czym przechyliła się przez ramię Creeda i wolno napełniła jego kubek.
Montana powiedział coś bardzo cicho, a ona odpowiedziała mu szeptem.
Addie odwróciła wzrok, starając się nie zwracać na nich uwagi.
Do niej Creed nigdy tak łagodnie nie przemawiał - zawsze wrzeszczał albo kpił. Po
prostu jej nie lubił. Zaczęła się zastanawiać, czy jego niechęć wynika ze sporu o farmę, czy
też z innych powodów. Latimerowie - oprócz Rebeki - najwyraźniej czuli do niej sympatię.
Najgorsze było jednak to, że jakaś cząstka Addie zazdrościła Rebece tych spojrzeń, jakimi
obdarzał ją Creed.
- Ukradli dziesięć tysięcy dolarów! - wykrzyknął Abel, patrząc Addie prosto w oczy.
- Kto?
- Jacyś bandyci znowu obrabowali kolej. Chyba ze dwa dni temu. Niedaleko za
miastem - gorączkował się chłopiec.
- Podobno ci sami, co zawsze - dodał Amos. - Tym razem dokonali napadu niecałe
pięć kilometrów stąd.
- Co za okropność! - wykrzyknęła Addie.
- Niezupełnie - sprzeciwił się Latimer. - Kolej wyrzuciła z Kalifornii już połowę
farmerów. Zaczęli w dolinie centralnej, a kończą tutaj. A od tego incydentu w Mussel
Slough...
Creed grzmotnął kubkiem o stół, a strumień gorącej kawy pociekł mu na rękę.
Wszyscy zamarli. Creed nie odezwał się ani słowem. Patrzył gdzieś w przestrzeń,
ponad ramieniem Addie. Nie odzywał się ani słowem, zacisnął tylko usta. Mięśnie na szyi
miał napięte jak postronki, rozszerzone nozdrza, a jego oczy połyskiwały niczym prawdziwe
złoto. Nie ruszał się. Nawet nie drgnął. Addie nigdy czegoś podobnego nie widziała. W
spojrzeniu mężczyzny kryła się tak mordercza nienawiść, że miała ochotę uciec.
Hettie i Rebeca rzuciły się natychmiast do Montany, ale on nie zwracał na nic uwagi.
Dopiero po dłuższej chwili spuścił głowę i zerknął pustym wzrokiem na swoją dłoń. Hettie
położyła mu na ręce wilgotny ręcznik, a Rebeca trzymała w pogotowiu kawałki masła.
Creed odetchnął głęboko, odzyskując powoli równowagę.
- Nic mi nie jest - powiedział.
Addie przyniosła ze spiżarni apteczkę i postawiła ją na stole. Hettie zabandażowała
poparzoną dłoń, a Rebeca zaczęła się rozczulać nad Montana. Jej zachowanie nie robiło już
jednak najmniejszego wrażenia na Addie. Myślała wyłącznie o tym wyroku śmierci w oczach
mężczyzny.
John Latimer wysłał synów do stodoły, żeby wydoili krowy, Montana wyszedł po
prostu na podwórze, a kobiety pozmywały po obiedzie. Chłopcy przynieśli mleko i wkrótce
potem cała rodzina Latimerów odjechała do domu.
Creed stał na samym końcu wyżwirowanego podjazdu, wpatrując się w południowy
wschód. Addie zdecydowała, że pójdzie napoić i nakarmić kurczęta. Kiedy skończyła,
zapadał już zmierzch. Wychodząc z wybiegu, zerknęła jeszcze raz w stronę alei. Mężczyzna
nie zmienił pozycji, tkwił nadal na swoim miejscu, jak posąg wyciosany z kamienia,
niezdolny się ruszyć.
Niebo pociemniało, a nad wzgórzami pojawiły się ciemne, fioletowe chmury.
Zrobiło się chłodniej. Addie zasłoniła twarz od wiatru i patrzyła, jak wędrujące obłoki
przybierają coraz groźniejszą, niemal czarną, piekielną barwę.
Pierwsze gwałtowne podmuchy trzasnęły drzwiami stodoły. Addie natychmiast
przypomniała sobie o indykach. Weszła do środka i nakarmiła swoich nowych podopiecznych
mieszanką dla kurcząt z mocnym postanowieniem, że niedługo zacznie się uczyć hodowli
większego drobiu. Lewe drzwi stodoły znów zaczęły uderzać o ścianę, więc pobiegła, żeby je
zamknąć. Ciągnęła je z całych sił, próbując walczyć z wichurą. Włosy opadły jej na ramiona,
oczy łzawiły.
Wiatr wył już teraz na dobre, rozwiewając czarne loki dziewczyny. Odsunęła je z
twarzy i odwróciła się w nadziei, że Creed nadal stoi na podjeździe, nie zwracając uwagi na
ulewę.
Jego ubranie spadło z drzewa i poniewierało się na ziemi. Pozostałości po naprędce
rozpalonym ognisku - popiół i spalone drewno - wystrzeliły w niebo jak mała, ciemna
chmurka.
Addie zerknęła na cebrzyk z wodą. Koń zniknął. Nie było również siodła.
Przeniosła wzrok dalej, na koniec podjazdu.
Montana odjechał.
- Ruszaj się, stary. Już niedaleko! - Montana siedział pochylony na grzbiecie Jericha,
wlokącego się z trudem po błocie północnej części farmy.
Deszcz przemoczył całkowicie cienką koszulę mężczyzny. Wiatr przewiewał go na
wylot. Creed zadrżał i przytulił się mocniej do końskiego pyska. Poparzona ręka dawała mu
się mocno we znaki, toteż przełożył lejce do zdrowej dłoni. Poczuł, że bandaż spada na
ziemię, ból jeszcze się wzmógł, ale Montana nie zwracał na to uwagi, próbując wypatrzyć coś
w deszczu.
Jericho potknął się po raz kolejny i Creed pomyślał, że musi pójść pieszo, bo zwierzę
słabnie i może doznać kontuzji. Gdy ześliznął się z siodła, od razu wpadł w błoto po kolana.
Błyskawica rozdarła niebo i na jedną srebrzystą sekundę rozświetliła ciemności. Potem znów
zapadł mrok, a w chwilę później - niczym na znak protestu przeciwko zniknięciu światła -
rąbnął grzmot.
Koń stanął dęba, więc Creed instynktownie pochwycił cugle w obie dłonie.
Skórzany pasek werżnął się głęboko w świeżą ranę.
Montana miał ochotę zawyć z bólu, ale się powstrzymał. Szedł przed siebie, nie zdając
sobie nawet sprawy z tego, jak mocno zaciska szczęki. Czuł tylko, że musi brnąć dalej. W
taką pogodę na pola i drogi wylewały rzeki. Wadę opowiadał mu przecież, jak zginęli
wujostwo tej panny. Rozszalały prąd zmiótł ich z powierzchni ziemi wraz z powozem i
końmi.
Popatrzył na zachód, w obawie, że za chwilę uderzy w niego czarna, rozpędzona fala.
Nie zobaczył jednak nic prócz ściany padającego deszczu. Potem przeniósł wzrok na południe
i tam dostrzegł mgliste światełko. Ocierając wodę z twarzy, Montana próbował wytężyć
wzrok. W błyskach kolejnego pioruna dojrzał niewyraźny zarys gospodarstwa.
Pociągnął Jericha za uzdę.
- Jesteśmy w domu stary, jesteśmy prawie w domu. - Koń prychnął, kręcąc głową.
Ruszyli z trudem w stronę farmy. Gdy w końcu pokonali odległość, jaka dzieliła ich
od dębu, obaj mogli nareszcie odpocząć pod rozłożystymi konarami starego drzewa.
Wtedy jednak trzasnął piorun i niemal ich oślepił, a potem odezwały się grzmoty.
Jericho zarżał przerażony, położył uszy po sobie i zrobił kilka kroków w tył.
Wąskie paski cugli przejechały raz jeszcze po obolałej dłoni Montany. Nabrał
powietrza w płuca, z trudem podniósł głowę i spojrzał przed siebie.
W oknach budynku błysnęło światło, drzwi otworzyły się na oścież. Dziewczyna
stanęła w progu z lampą w ręku i zaczęła coś wołać. Wiatr wył jednak tak przeraźliwie, że
Montana nie zrozumiał ani słowa. Maleńka postać zniknęła na chwilę z pola widzenia, a
później ukazała się ponownie w stanowczo zbyt obszernym płaszczu przeciwdeszczowym.
Biegła w jego kierunku - ta złośliwa osa, otulona żółtą peleryną - krzycząc coś na temat
stodoły.
Zwolniwszy nieco pod naporem wiatru, zrobiła kilka drobnych kroczków w jego
kierunku.
- Proszę wprowadzić konia do stodoły! - wrzasnęła ponad rykiem burzy.
Skinął głową i ujął wałacha za uzdę, ale w chwilę później zatrzymał się jak wryty, nie
wierząc własnym oczom biegła przodem i oświetlała mu drogę latarką.
- Wracaj do domu! - wrzasnął.
Ale ona oczywiście nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.
Zanim doszedł z koniem do drzwi, podniosła barkiem drewniany skobel i otworzyła z
trudem podwoje stodoły. Ciężkie wrota omal nie pociągnęły jej za sobą, więc Montana
zatrzymał je własnym ciałem, osłaniając dziewczynę ramieniem, a kiedy zaczęła się
wyrywać, przycisnął ją jeszcze mocniej do framugi. Puścił wodze i koń wpadł do środka, a
Creed wziął dziewczynę pod pachę, po czym zamknął uparte drzwi od wewnątrz.
Wysunęła głowę spod peleryny.
- Proszę mnie natychmiast puścić - zażądała i wyrwała mu się z objęć, lądując ciężko
na klepisku. - Niech to gęś kopnie! - krzyknęła, a Montana pochylił się natychmiast, by
podnieść rzuconą latarnię.
- Dlaczego nie wróciła pani do domu, na miłość boską? Zamachała rękami jak tonący
pływak, mamrocząc coś na temat „potępionej duszy” i w końcu wyzwoliła się z peleryny.
Włosy - mokre i czarne jak niebo na zewnątrz - przykleiły się jej do twarzy.
Policzki miała różowe od wiatru, błyszczące oczy, zmarszczone brwi... Patrząc na jej
czerwone, pełne usta wygięte w podkówkę Montana zapragnął stoczyć z nią walkę, ale w
łóżku... na leżąco.
Z wysiłkiem odpędził od siebie ten obraz i powtórzył pytanie.
- Dlaczego nie weszła pani do środka?
- Wydawało mi się, że potrzebuje pan pomocy - odparła z irytacją i powątpiewaniem.
Miała na sobie grubą koszulę nocną. Musiałby chyba użyć teleskopu, żeby zajrzeć pod
spód.
Odetchnął z ulgą. Nie chciał myśleć o jej kobiecości.
Pochyliła się, wyciskając wodę z włosów. Mokra koszula opinała jej pośladki.
Przypomniał sobie, jak śnieżnobiała pupcia ześliznęła się z łóżka podczas szarpaniny z
Jerichem. Natychmiast zaswędziały go dłonie. Bardzo mu się podobały okrągłe tyłeczki.
Przypomniał sobie jednak, do kogo ten tyłeczek należy. Adelaide Pinkney stanowiła
poważne zagrożenie dla jego przyszłości. Musiał się jej pozbyć, a nie myśleć o takich
sprawach.
- Jeśli będę potrzebował pani pomocy, nie omieszkam o nią poprosić - odparł
odwracając się na pięcie.
Sięgnął po cugle i wprowadził konia do przegrody. W kącie stały kopce siana.
Poszukał wzrokiem przecinaka do drutu, ale na zardzewiałych gwoździach wisiało
tylko kilka przypadkowych narzędzi.
- Może pani podejść bliżej z tą lampą? Nic nie widzę! Usłyszał, że dziewczyna ciężko
oddycha.
- A więc jednak na coś się przydam? - spytała niewinnie.
- Proszę się pospieszyć.
- Oczywiście, jaśnie panie.
Nie zwracał na nią uwagi. Skupił się całkowicie na szukaniu skrzynki z narzędziami.
Podniósł wzrok na dziewczynę i to był poważny błąd. Lampa spisała się lepiej niż
niejeden teleskop. Montana dostrzegł pod płótnem zarys kobiecego ciała. Nagiego ciała.
- Czego pan właściwie szuka?
- Narzędzi. - Odstawił na bok beczkę.
Ale najbardziej przydałby mi się byk - przemknęło mu przez myśl.
- Widziałam takie rzeczy tam... - Wskazała ukryte w rogu drzwi. Idąc prawie na ślepo
w tamtym kierunku, odetchnął głęboko, zadowolony, że nie musi jej oglądać. Im szybciej
znajdzie przecinak, tym lepiej dla niego. Potrzebował tylko światła.
- Dlaczego pani tak stoi? Proszę przynieść tu lampę!
- Myślałam, że mam wrócić do domu. - Jej głos ociekał sarkazmem.
- Skoro już pani tu jest, może się pani równie dobrze na coś przydać.
Trzymając przed sobą lampę, podeszła bliżej niewielkiego warsztatu.
- Ale bałagan! - wykrzyknęła, otwierając drzwi.
Szybko odwiesił lampę na hak, z daleka od tego cudownego ciała. Miała rację. W
maleńkim pomieszczeniu panował nieopisany bałagan. Na wilgotnej ziemi poniewierały się
młotki, zardzewiałe piły i heble, na które rzucono jak popadnie motyki, grabie i łopaty. Z
beczki wysypywały się gwoździe, a zwoje splątanego sznurka przypominały gigantyczną
pajęczynę.
Montana odsunął przewróconą beczkę i znalazł drewnianą skrzynkę. Gdy zerwał
niecierpliwie wieczko, jego oczom ukazał się przecinak.
- Za mną - zakomenderował, biorąc narzędzie do ręki.
- Tak jest, jaśnie panie.
- Dosyć już tych żartów.
Zrobił kilka kroków naprzód, po czym przypomniał sobie o świetle.
Zaklął, a gdy odwrócił się na pięcie, wpadł prosto na nią. Instynktownie wyciągnął
ręce, szukając jakiegoś oparcia.
Natrafił na miękkie, pełne piersi. Sutki dziewczyny natychmiast stwardniały.
Diabli nadali!
W ciszy słychać było tylko ich przyspieszone oddechy.
- Niech się pani odsunie.
Gdy odeszła na bok, chwycił lampę i wyszedł z warsztatu. Natychmiast przeciął drut
opasujący wiązkę i rozrzucił siano dla konia.
- Nie musi mi pani towarzyszyć.
- Rzeczywiście. Na pewno?
Policzył wolno do dziesięciu. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby tej małej osie nie udało
się go rozbroić.
- Co się stało? Już nie ma pani ochoty na żarty? Odwróciła głowę. Poszedłszy za jej
przykładem, odpiął siodło i przewiesił je przez balustradkę. Jericho zaczaj pałaszować, kiedy
tylko Montana uwolnił go od uzdy.
Addie przywarła do ściany. Oczy rozszerzyły się jej z przerażenia. Creedowi było jej
żal nie dłużej niż dwie sekundy.
- Gdzie się podziała ta wojownicza mina?
Milczała.
- On pani nic złego nie zrobi. Proszę podejść. W milczeniu pokręciła głową.
- Wszystko dlatego, że nie umie pani jeździć konno. Miała sceptyczny, a jednocześnie
przestraszony wyraz twarzy.
- Ignorancja nie popłaca. Udało się. Łypnęła na niego gniewnie.
- Nie jestem ignorantką.
- W takim razie dlaczego nigdy pani nie siedziała na końskim grzbiecie?
- Bo nie lubię tych zwierzaków.
Uniosła podbródek, ale nie odsuwała się od ściany.
- A ja nie przepadam za tańcami, co wcale nie znaczy, że na zabawach depczę
kobietom po nogach. - Potrząsnął głową, niezdolny pojąć sposobu rozumowania tej szalonej
dziewczyny. - Idziemy.
Nawet się nie ruszyła.
- Na miłość boską! - Odwrócił się na pięcie i siłą oderwał ją od ściany. - Musi pani
wrócić do domu, zanim podwórko zacznie pływać!
A ja w żadnym wypadku nie zostanę tutaj z tobą na noc - dodał w myślach.
Pociągnął ją za sobą, ale zaczęła się zapierać. Przystanął i łypnął na nią spod oka.
Odwzajemniła spojrzenie, a potem zerknęła znacząco na swoje ramię uwięzione w lewej dłoni
mężczyzny.
- Proszę to włożyć - wycedził, zarzucając jej pelerynę na ramiona.
W końcu go usłuchała. Poczuł przypływ satysfakcji. Odetchnęła głęboko i rozchyliła
lekko usta.
- Oczywiście... Przymrużył groźnie oczy.
- ... jaśnie panie.
Miał dość. Porwał ją w ramiona i podniósł do góry. W oczach kobiety dojrzał
jednocześnie zdumienie i triumf.
- Zamknij się wreszcie.
Zaczął ją całować, właśnie tak, jak to sobie wymarzył. Tym razem nie próbowała mu
się opierać, a nawet odwzajemniała pieszczoty. Ich języki starły się ze sobą gwałtownie.
Pomyślał, że choć trafił żywcem do nieba, to jednak ta dziewczyna smakuje jak
grzech.
Miała przymknięte powieki, czarne, gęste rzęsy, zarumienione policzki. Okazała się
namiętną kobietą. Pałała prawdziwym, gorącym pożądaniem. Oddychała ciężko, z wyraźnym
trudem. Z uśmiechem ucałował jej czoło i oczy, a potem musnął delikatnie wargami pulsującą
żyłkę na delikatnej szyi. Jęknęła. Zaczęła mu się wyrywać dopiero w chwili, gdy polizał ją po
uchu.
Dysząc, popatrzyła na niego tak, jakby nagle wyrosły mu rogi.
Krzyknęła, zasłoniła dłonią usta i wybiegła ze stodoły, zanim zdążył się obejrzeć.
- Addie! Zaczekaj!
Podbiegł do wrót stodoły i otworzył je na oścież. Usłyszał trzask, a w chwilę później
zobaczył światło. Bardzo długo patrzył w deszcz, wymyślając sobie w duchu od najgorszych
głupców.
Walcząc z dziewczyną, zapomniał, jaki jest cel tych potyczek. Chodziło przecież o
ziemię.
Nic mu się nie udawało. Myślał - jak ostatni głupiec - że potrafi ją wygonić. A ona, jak
dotąd, potrafiła mu się oprzeć. Okazała się równie uparta. Zmagania z nią działały na niego
pobudzająco. Zaśmiał się na myśl o tym, jak reaguje na tę kobietę jego ciało. Czasem nawet
bywał zbyt podniecony... Pragnął wzbudzić w niej jakąś reakcję. Dałby wiele za to, żeby
doprowadzić ją do szaleństwa...
Musiał jednak przyznać, że Addie zawsze potrafiła go zadziwić. Zawsze postępowała
inaczej, niż sądził. A w dodatku - jako jedyna osoba na świecie - znalazła się niebezpiecznie
blisko tej jego cząstki, którą należało zostawić w spokoju.
Patrzył na deszcz z zamyśloną miną. Powoli gasły światła. Montana wbił wzrok w
ciemne okna. Dom powinien stanowić jego własność, podobnie jak ziemia. A ta mała osa nie
może komplikować mu życia. Postanowił, że pozbędzie się Addie jak najszybciej, zanim
zacznie się martwić o jej los.
Próbował zebrać myśli i wzbudzić w sobie gniew, by obrócić go przeciwko
dziewczynie. Zamiast tego stanęła mu przed oczami jej niewinna buzia, zagubiona w
złożonym świecie uczuć.
Najpierw rozpalił w niej namiętność, a natychmiast potem wzbudził przerażenie.
Teraz jednak Addie siedziała spokojnie w domu i nic jej nie zagrażało.
Deszcz powoli ustawał, z dachu drewnianego budynku farmy ściekała woda. Montana
doznał uczucia, że ten dom naprawdę mu się należy, a żadna kobieta nie powinna kierować
jego myśli na inne sprawy. Musiał przede wszystkim zdobyć farmę, a w ciągu ostatnich kilku
godzin wcale o tym nie myślał.
Oparłszy się o wrota stodoły, pozwolił, by woda kapała mu na twarz, rozjaśniając
umysł.
Rewolwer jej nie przeraził. Nie wystarczył również koń. Osa okazała się odporna na
swój własny strach. A w dodatku potrafiła zadawać ciosy. Teraz Montana miał jednak okazję
stwierdzić, że płonie namiętność, a on mógł to z łatwością obrócić na swoją korzyść.
W głowie zakiełkował mu nagle pewien pomysł. Creed uśmiechnął się chytrze i
zerknął w okno sypialni. Postanowił udawać zakochanego głupca i wystraszyć ją swoim
pożądaniem. Dziewczynie brakowało doświadczenia - przekonał się o tym podczas pocałunku
- co dawało mu groźną broń do ręki.
Na twarz wypłynął mu diabelski uśmiech. Oczy zajaśniały żółtym blaskiem.
Zamknąwszy za sobą wrota stodoły, wybuchnął szatańskim śmiechem. Plan był
wspaniały. A nawet gdyby się nie powiódł, to gwarantował przynajmniej miłe spędzenie
czasu.
Addie siedziała w ciemnym korytarzu. Z wiszącej na haku peleryny ciekła woda.
Monotonne kapanie działało na nią kojąco. A sam Pan Bóg wiedział, jak bardzo
chciała się uspokoić... Kilka kropel deszczu spadło z włosów na ciepłe wargi, nadal obrzmiałe
od pocałunków.
Wiedziała, że jej usta już nigdy nie będą takie same. Przymknęła oczy.
Ogarnął ją wstyd i zdumienie. Jednocześnie odczuwała niepokój, bo pieszczoty
sprawiły jej przyjemność. Zadrżała. Nic nie wzbudziło w niej jak dotąd tak niezwykłych
doznań.
Dziewczyno, popadłaś w tarapaty - pomyślała w duchu.
- A wszystko przez tego potwora.
Rąbnęła pięścią w miękką poręcz fotela. Dlaczego właśnie Creed?
Przecież nie on pierwszy trzymał ją w ramionach. Zaczęła nerwowo przemierzać
pokój. Całowała się już z chłopcami - równie miłymi i niewinnymi jak ich pieszczoty.
Kawalerowie starający się o jej względy mieli schludne fryzury i pachnieli brylantyną, a nie
deszczem, skórą i czymś jeszcze... czymś samczym.
Addie poszła do sypialni, przebrała się w suchą koszulę nocną i wśliznęła do łóżka.
Pomyślała o Samie, młodzieńcu z wyższych sfer, pierwszym mężczyźnie, z jakim się
całowała. Sam przez pół roku przychodził do niej w odwiedziny, siadał w przepisowej
odległości i wiercił się bez przerwy jak trzylatek w kościele. W końcu Addie zmęczyło to
czekanie i poprosiła nieszczęśnika, żeby ją pocałował.
Przez chwilę myślała, że chłopczyna zwieje, gdzie pieprz rośnie, bo wykręcał krawat,
pociągał nerwowo kołnierzyk i chwytał z trudem powietrze. Podjęcie decyzji zajęło mu co
najmniej dziesięć minut, ale w końcu położył szczelnie zamknięte usta na wargach
dziewczyny, by natychmiast je oderwać, wypuszczając ze świstem powietrze. Addie doznała
wówczas wrażenia, że całuje ścianę, ścianę, która w dodatku dostała czkawki.
Ten wieczór dostarczył jej zupełnie innych emocji. Sama się o to prosiła.
Otrzymała jednak znacznie więcej, niż chciała. Zamierzała tylko wyprowadzić Creeda
z równowagi, nie przypuszczała, że jest zdolny do takiej bezwzględności... Widocznie - przez
te kurczaki - zdążyła już zapomnieć, że podczas pierwszego spotkania dostrzegła w jego
oczach prymitywną dzikość. Potem, po obiedzie z Latimerami, Montana wyglądał tak samo.
Przerażająco. Ale w szopie z jego spojrzenia emanowała wyłącznie siła i pewność siebie.
Adelaide Amanda Pinkney wcale sobie nie życzyła, aby ktoś nad nią dominował.
Musiała myśleć o farmie, hodować kurczęta, spalić jeszcze parę obiadów... No i
przede wszystkim unikać tego mężczyzny, choć to dzięki niemu zapragnęła nagle stać się
uwielbianą kobietą... Choć to on całował ją tak dziwnie i okazał się taki pociągający... Liczyła
się wyłącznie przyszłość oraz farma. Creed musiał natomiast zniknąć z jej myśli. Na zawsze.
Gdy czyjaś mocna dłoń uderzyła ją po pupie, Addie wrzasnęła, podskoczyła do góry i
chwyciła się za piekące pośladki.
- Czas na śniadanie, Addie.
Książę-potwór stał przy jej łóżku, uśmiechając się rozpustnie. Podciągnęła
prześcieradło pod brodę.
- Co pan sobie wyobraża?
Pochylił się nad łóżkiem, włosy sięgały mu pleców.
- Jestem głodny! - wrzasnął, wbijając pięści w materac.
- Wynocha! - odwarknęła. Ukląkł na materacu.
- Bardzo głodny...
Podczołgał się bliżej z lekko rozchylonymi ustami i przymkniętymi złotymi oczyma.
Wyglądał jak zwierzę szukające partnera. Uchyliła się przed pocałunkiem, więc musnął tylko
ustami jej szyję.
- Proszę natychmiast przestać!
- Nie mówisz tego poważnie, moja słodka... - Ujął delikatnie rękę Addie, składając na
niej czułe pocałunki. - Po co z tym walczyć - mruknął. - I tak żadne z nas nie da rady... -
dodał, przesuwając językiem po wnętrzu jej dłoni.
- Dosyć! - wrzasnęła i chciała go kopnąć, ale prześcieradło krępowało jej ruchy.
Wtedy usłyszała, że Montana wydaje dziwne, świszczące dźwięki. Czy mężczyźni
zawsze się śmiali, gdy zalewała ich fala pożądania? Ona nie znała tego uczucia, więc
oczywiście nie mogła sobie sama udzielić odpowiedzi na to pytanie.
- Zostaw mnie, bo zacznę wrzeszczeć! - zagroziła.
- Proszę bardzo. Możesz dać wyraz swojej namiętności, moja słodka... - szepnął,
błądząc językiem po jej uchu.
Odwróciła głowę.
- ... gorąca...
W akcie rozpaczy dziewczyna chwyciła Creeda za bujną czuprynę.
- ... Addie.
Pociągnęła mocno, z całych sił.
Jęknął, zaklął pod nosem i odwrócił głowę.
- Zjeżdżaj! - krzyknęła.
Nie dając za wygraną, Montana wessał się w szyję dziewczyny. Jeszcze raz szarpnęła
go za włosy.
- Takie miękkie, perliste kuleczki - syknął przez zaciśnięte zęby, uciskając lekko jej
biust.
Próbując pochwycić Addie za ręce, Montana stracił równowagę i upadł ciężko na jej
piersi.
Rozległ się głośny chrzęst, materac załamał się pod ciężarem dwóch ciał, a oni runęli
na ziemię, pociągając za sobą metalowy stelaż.
Już na podłodze Addie rozszerzyła szeroko oczy ze zdumienia. Wszędzie latało pierze,
a im bardziej się miotała, tym bujniejsze wzbijała wokół siebie kłęby.
Gdy zamachała rozpaczliwie rękami, aby jakoś rozpędzić pierze, Montana zaczął
gwałtownie kichać. Wreszcie Addie wyswobodziła się z jego uścisku, położyła dłoń na
stelażu i już miała się podnieść, gdy ostatnia rurka spadła z hukiem na usianą piórami
podłogę.
Usłyszawszy głos Montany, Addie chwyciła jedną z drewnianych listewek, uniosła ją
nad głowę, przypomniała sobie swoje obolałe pośladki i rąbnęła mężczyznę w tyłek.
W odpowiedzi usłyszała tylko stłumione przekleństwo.
- Wynocha stąd! - wrzasnęła, zamierzając się ponownie listewką.
- Będziesz zachwycona. - Uśmiechnął się lubieżnie. - Obiecuję. Cisnęła w niego
filiżanką, ale zdążył się uchylić.
- Kochanie...
Wywijając listewką, zamierzyła się na Creeda spodkiem.
- Tylko nie „kochanie”. Już cię tu nie ma! Uśmiechał się. On naprawdę się do niej
uśmiechał.
Wazon rąbnął w ścianę, mijając głowę dzikusa zaledwie o parę centymetrów, a Addie
natarła na Montanę niczym hrabia Monte Christo, bohater jej ulubionej powieści.
Odparowawszy wyimaginowany atak, zrobiła udany wypad, machając listewką jak szablą.
Creed ostrożnie obszedł połamane łóżko, wycofując się powoli do okna.
- Nie denerwuj się, kochanie - poprosił z tym samym rozpustnym uśmiechem. -
Rozumiem. Musisz jakoś przezwyciężyć nieśmiałość.
Na twarz Addie wystąpiły szkarłatne rumieńce. Ze złości aż zaparło jej dech.
Poszukała natychmiast wzrokiem czegoś, czym mogłaby rzucić, i wypatrzyła ciężki
kałamarz z brązu.
Sięgnęła po niego.
Montana popatrzył na nią z przerażeniem.
- Niech to szlag! - wrzasnął i rzucił się do okna, a wypełniony atramentem kałamarz
pożeglował za nim.
Addie wyjrzała na dwór. Montana leżał na ziemi, unurzany w błocie; Niezmazywalny
Atrament Peytona poplamił mu twarz, ściekał z podbródka.
Creed uśmiechnął się do Addie. Na tle granatowej twarzy jego zęby wydały się
jeszcze bielsze.
- Czy to oznacza, że nie dostanę śniadania? - zapytał z niewinną miną.
Addie cisnęła za nim listewką i zamknęła okno.
Montana zmoczył głowę pod pompą, otrząsnął się jak pies, a dopiero później
przystąpił do mycia rąk. Chociaż był głodny, dopisywał mu humor. Zbliżało się południe, a
on do tej pory nie miał nic w ustach. Śniadanie przepadło, ale niespecjalnie nad tym ubolewał,
bo już dawno nie bawił się równie znakomicie, jak tego ranka.
Śmiejąc się na samo wspomnienie, wytarł ręce. Addie podskoczyła jak na sprężynach,
kiedy ją palnął po tej okrągłej małej pupce. A oczy o mało jej na wierzch nie wyszły.
Wyciągnąwszy grzebień z kieszeni, zaczesał włosy i związał je z tyłu skórzanym
rzemyczkiem. Potem oparł się o pompę, wbijając wzrok w dym lecący z komina.
Była teraz w kuchni - gotowała. A raczej przypalała. Mimo że Addie nie odznaczała
się szczególnym talentem kulinarnym, Montana i tak był bardzo zadowolony, gdyż nie musiał
jeść codziennie fasoli z boczkiem. Poza tym Addie przyrządzała niektóre potrawy całkiem
nieźle. Inne natomiast smakowały jak siodło.
Jul Barnett Pomyślał, że może kiedyś dopisze mu szczęście i znowu dostanie groszek
z szynką.
Ten bowiem posiłek wyjątkowo mu smakował.
Nie dbał szczególnie o jedzenie. Zależało mu głównie na tym, aby wyrzucić ją z
farmy, i odnosił wrażenie, iż jest bliski sukcesu. Celebrując swoje maleńkie zwycięstwo,
zagwizdał melodię „Samotny farmer”. Przed oczyma stanęła mu przerażona twarz
dziewczyny i jej cudowny, kwiatowy zapach. Jak wspaniale smakowały te rozchylone, drżące
usta. Zamilkł. Rozkoszował się wspomnieniami.
Uciekała przed nim tak szybko, jakby paliły ją pięty. A to znaczyło, że plan działał.
Nadszedł czas na ciąg dalszy - skoro rzeczywiście pragnął zostać sam na farmie
musiał się jej pozbyć. Uśmiechnął się i znowu zaczął pogwizdywać. Z ręcznikiem
przerzuconym przez ramię oderwał się od pompy, pomaszerował do kuchni.
Zbliżała się pora obiadu, a panna musiała dotrzymać umowy.
Do butów przywarło mu błoto i stłumiło stuk obcasów na schodkach. Przewidując
reakcję dziewczyny, Montana zostawił je przed domem. Wyprostował się i spróbował zajrzeć
do środka przez okienko w drzwiach. Szybkę pokrywał kurz, więc przetarł ją ręcznikiem,
który zostawił na poręczy. Kwieciste firaneczki zawężały pole widzenia, ale Creed zdołał
dostrzec, że Addie kręci się po kuchni. Sięgnął więc po klamkę i wolno ją nacisnął.
Wspomnienie jej Zagniewanej, przestraszonej twarzy podziałało na niego
rozweselająco potem przed oczami stanął mu obraz kałamarza i zaczął się zastanawiać, czy
rzeczywiście cisnęłaby w niego również patelnią, gdyby zaszła taka konieczność. Zmarszczył
brwi. Takie patelnie muszą być ciężkie... Cichutko otworzył drzwi i objął wzrokiem kuchnię.
Coś bosko pachniało. Pomyślał, że może znów uśmiechnie się do niego szczęście.
Z. przyjemnością zjadłby groszek z szynką lub inną pyszną potrawę. Wszedł do
środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Nie spoglądając nawet w kierunku wejścia, Addie
podniosła pokrywkę garnka i po całej kuchni rozeszła się cudowna woń duszonej wołowiny.
Uwielbiał gulasz. W brzuchu głośno mu zaburczało. A potem od razu sobie
przypomniał, jak ta dziewczyna gotuje, i zaczął się zastanawiać, czy już wsypała do garnka
pół woreczka soli. Montana oparł się o krawędź i skrzyżował ręce na brzuchu, by stłumić
donośne dźwięki, jakie wydawał jego żołądek.
Z pokrywką w jednej ręce i łyżką w drugiej Addie zamieszała w garnku, a potem
sięgnęła po solniczkę. Creed skrzywił się boleśnie. Addie potrząsnęła solniczką przynajmniej
ze trzydzieści razy, zanim odstawiła ją na miejsce.
Montanie zachciało się nagle pić.
Nadal nieświadoma jego obecności, Addie zajrzała do piecyka. Creed wyobraził sobie
natychmiast, że w czeluściach tego czarnego lochu kryje się jakiś potwór.
Odwrócił wzrok od głowy dziewczyny i przeniósł go na okrągłe pośladki.
- Witaj, kochanie - odezwał się niskim, głębokim głosem, jakim zwykle uspokajał
Jericha.
Zatrzasnęła drzwiczki i wyprostowała się jak struna, wytrzeszczając oczy.
Gdy tylko Montana oderwał się od ściany, Addie wyciągnęła przed siebie drewnianą
łyżkę.
- Proszę się trzymać ode mnie z daleka!
- Nadal jestem głodny - wyznał, dotykając dolnej wargi koniuszkiem języka.
- Obiad prawie gotowy - odparła, biorąc do ręki ogromną pokrywkę od garnka, aby w
razie potrzeby posłużyć się nią jak tarczą.
- Nie chodziło mi o jedzenie.
- Na nic więcej proszę nie liczyć.
Odwróciła się, ale znów podniosła pokrywkę o parę centymetrów.
Montana zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny. Zerknąwszy na niego przez ramię,
Addie przełknęła ślinę. Wspaniale - pomyślał, kładąc jej ręce na ramionach.
- Pragnę, żebyś mnie nakarmiła - szepnął. Dała mu mocnego kuksańca i uciekła.
- Proszę się natychmiast uspokoić!
Roztarł obolałe żebra. W brzuchu znowu mu burczało. Addie wymachiwała mu łyżką
przed nosem. Nie wiedział, co zrobić, więc postanowił uśpić czujność swej przyszłej ofiary.
Chciał najpierw coś zjeść, a dopiero potem ruszyć do ataku.
Nie potrafił uwodzić z pustym żołądkiem.
- Skoro zamierza się pan stołować pod moim dachem, musi pan zachować
odpowiednie formy - powiedziała z naciskiem i sięgnęła po tacę, nie wypuszczając jednak
łyżki z zaciśniętej dłoni.
Wolałbym nie stracić oka - pomyślał i ruszył w stronę skrzyni z lodem.
- I proszę odstawić mąkę do spiżarni. Trzecia półka na lewo, nalepka 620 0212.
Zatrzymał się w pół kroku.
- Co takiego?
- Spiżarnia - powtórzyła, wskazując mu drzwi komórki, jakby na tym polegały jego
wątpliwości.
Nie odrywał od niej ogłupiałego wzroku. Westchnęła.
- Niech pan w takim razie postawi masło na stole. Zdjąwszy ze stołu worek z mąką,
oparła go sobie na biodrze, zabrała jeszcze kilka mniejszych torebek oraz pomarańczową
blaszaną puszkę, po czym zniknęła w spiżarni.
Montana poszedł za nią. Zżerała go ciekawość. Addie chodziła od półki do półki,
stawiając pojemniki na ściśle określonych miejscach. Dopiero po dłuższej chwili Creed
zauważył białe nalepki.
Pomyślał, że liczby wskazują zapewne ceny produktów, ale mąka nie mogła przecież
kosztować sześciuset dwudziestu dolarów. Może chodziło o centy?
Dziewczyna ustawiła pomarańczową puszkę na dolnej półce, uniosła rożek fartucha,
po czym starła smużkę z nalepki.
Montana podrapał się za uchem, ale nadal nie potrafił zrozumieć, co oznaczają
tajemnicze numerki. Widać miał głupią minę, bo Addie popatrzyła na niego jak na
nierozgarnięte dziecko.
- Dewey był naprawdę genialny.
- Chyba nie, skoro nie znał się nawet na zapisywaniu liczb. Czym on się właściwie
zajmował?
Zadarła wysoko nos i przybrała wojowniczą pozycję. Ręce na biodrach, podbródek do
przodu, zaciśnięte usta...
- Pan Dewey wymyślił najlepszy system katalogowania książek. Mówię oczywiście o
słynnym systemie dziesiętnym Deweya, absolutnym arcydziele organizacyjnym stworzonym
przez profesora MeMlla Deweya, wielkiego znawcy struktury bibliotek.
Miałam zaszczyt studiować bibliotekoznawstwo pod jego kierunkiem na
Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku - zakończyła kiwając dobitnie głową.
Ojej! Naprawdę? - pomyślał szyderczo, ale nie wypowiedział tych słów na głos.
Miał ochotę zetrzeć ten arogancki uśmieszek z jej twarzy i chyba nawet wiedział, jak
tego dokonać.
Rozejrzał się po kuchni. Bez przerwy chodziły mu po głowie te same głupstwa.
Zatrzymał się przy wejściu, blokując drzwi. Nareszcie złapał dziewczynę w pułapkę.
Wyciągnął ramiona i zrobił krok w jej kierunku...
Widocznie czytała w jego myślach, bo przemknęła tuż obok niego jak wiatr.
Strzelił nerwowo palcami. Diabli nadali! Znowu stracił okazję. Następnym razem
będzie inaczej - pomyślał podchodząc do stołu, na którym Addie stawiała właśnie obiad.
Przyjrzał się uważnie potrawom, w nadziei, że znajdzie coś jadalnego. W sporym
naczyniu, tuż obok biszkoptów, kryła się zapewne ta przesolona wołowina. Za to biszkopty
uwielbiał, a istniała szansa, że ta wiedźma nie zdążyła ich zepsuć. Na stole pojawiła się
miseczka z kremem. Mniam mniam. Taki sam krem podała do pieczonych jabłek. Wprawdzie
udało mu się wtedy zjeść tylko jedno, ale pamiętał, że było pyszne. Ślinka napłynęła mu do
ust. Obiad przede wszystkim. Obiad, a dopiero później atak.
Dziewczyna podeszła do stołu z półmiskiem pachnących, mięciutkich jabłek. Na ich
widok Montana poczuł gwałtowne skurcze żołądka. Tymczasem Addie napełniła dzbanek
wodą z kranu.
Wyjął jej szybko naczynie z rąk.
- Pozwoli pani, że pomogę - rzekł z uśmiechem. - To naprawdę zbyt ciężkie dla dam.
Otworzyła szeroko usta. Udało mu się wreszcie zaskoczyć przeciwnika. Postawiwszy
talerze na stole, szarmancko podsunął jej krzesło.
- Proszę siadać, panno Pinkney.
Celowo użył prawdziwego nazwiska Addie; tylko w ten sposób mógł zdobyć jej
zaufanie.
Nawet nie ruszyła się z miejsca, zupełnie jakby wrosła w ziemię. Czekał.
Naprawdę miał ogromną ochotę na te jabłka. Ponad pieczone jabłka wyżej sobie cenił
jedynie szarlotkę na ciepło...
Kącikiem oka Montana dostrzegł, że dziewczyna drgnęła. Nadal nie zrobiła
wprawdzie nawet kroku, ale przybrała nieco inną pozycję. Miała również zupełnie inną minę -
przyglądała się Creedowi podejrzliwie. Widocznie odkryła podstęp...
Mądra dziewczynka!
- Będę się zachowywał jak dżentelmen - skłamał.
Gdy poszukała wzrokiem jego twarzy, poczuł, że zaczyna boleć go żołądek, ale nie
zwrócił na to specjalnej uwagi. Addie podeszła wolno do krzesła.
- Przyrzekam, że nie zrobię nic głupiego. Nie wyszarpnę na przykład tego krzesła
ani...
Odchyliła lekko głowę, żeby na niego spojrzeć. Czas dłużył się Montanie w
nieskończoność. Nagle zachichotała, a Creed - zupełnie wbrew własnej woli - uśmiechnął się
do dziewczyny.
Oczy Addie błyszczały jak koraliki, które nosiła na długiej, delikatnej szyi.
Montana przypomniał sobie zapach i smak tej cudownej skóry... a zaraz potem swój
plan.
Usiadł szybko jak najbliżej jabłek, a gdy Addie zajęła się rozkładaniem serwetki na
kolanach, umieścił na swoim talerzu trzy najdorodniejsze owoce i polał je sosem. Dziewczyna
westchnęła z oburzeniem, ale on nawet nie mrugnął okiem.
Czując na sobie jej palący wzrok, zaczerpnął warząchwią trochę gulaszu.
- Czy mogę prosić o wodę? - spytał, uśmiechając się do niej po przyjacielsku.
Nadal zła, postawiła głośno dzbanek na stole.
Ugryzł pierwszy kęs jabłka. Zgodnie z jego przewidywaniami okazało się znakomite.
Addie nałożyła sobie na talerz trochę gulaszu, łypiąc spod oka na Montanę.
Czas na ciąg dalszy - pomyślał, przesuwając nogę w kierunku stopy dziewczyny.
W końcu zawędrował aż pod długą spódnicę, ale ona nie zwracała na niego uwagi.
Czekała ją zatem wielka niespodzianka...
I rzeczywiście. Kiedy tylko przesunął nogą po jej łydce, Addie wrzasnęła na całe
gardło i upuściła łyżkę. Odsunąwszy krzesło, zajrzała pod stół.
Montana podkurczył palce u nóg.
- Pan mi coś obiecał! - powiedziała z pretensją. Czekała go niezła zabawa.
Odstawiwszy ciężko szklankę, potarł czoło.
- Przepraszam. Widocznie przez chwilę nie potrafiłem nad sobą zapanować - wyznał
patrząc na Addie zakochanym wzrokiem. - Taka już moja zwierzęca natura - dodał i zjadł
połowę jabłka.
Przyglądała mu się groźnie spod przymrużonych powiek. Nadział na widelec kolejny
kawałek jabłka.
- Skoro jednak owoce wzmacniają delikatność, to może wygnają ze mnie tę bestię -
powiedział z nadzieją, po czym wbił zęby w jabłko i zaczął żuć, uśmiechając się przy tym jak
błazen.
Przysunąwszy krzesło do stołu, dziewczyna położyła z powrotem serwetkę na
kolanach. Przez chwilę nie spuszczała z niego wzroku. Na jej twarzy pojawił się dziwny
grymas.
- Proszę się poczęstować - zaproponowała, podnosząc oburącz półmisek pełen ciastek.
Montana wziął od niej talerz, ale gdy cofnęła ręce, omal go nie upuścił.
Naczynie ważyło chyba z pięć kilogramów. Przecież nie było z żelaza!
Poczęstował się biszkoptem. Nie! To te ciastka zrobiono z jakiegoś metalu!
Biszkopt wypadł mu z dłoni i porysował talerz.
Addie podsunęła Creedowi masło, po czym znowu zaczęła jeść.
Chciał przekroić biszkopt na pół, ale nóż utkwił w ciastku, więc Montana - nawet go
nie wyjmując - skosztował gulaszu, który był oczywiście przesolony, ale jadalny.
Włożył więc do ust pełną łyżkę aromatycznej potrawy, ale natrafił na coś twardego i
natychmiast poczuł, że zaczyna palić go język, a w oczach stają łzy.
- Wody! - sapnął, z trudem chwytając powietrze. Podniosła serwetkę do ust.
- Ojej! Czyżbym zapomniała wyjąć chili? Dodałam trochę tylko dla aromatu... -
Podsunęła mu półmisek. - Proszę nie pić wody, bo to nic nie pomoże. Najlepsze
będzie ciasteczko.
Wydawało mu się, że pożar trawi całe jego ciało i wszystkie zmysły.
Nadgryzł biszkopt, który rozpadł mu się w ustach na proszek. Naprawdę pomógł, choć
przywarł mu do podniebienia już w postaci kleistej pasty chłodzącej.
Montana doszedł do wniosku, że pudełko na kapelusze miałoby zapewne równie
paskudny smak. Palenie powoli ustawało, ale Creed definitywnie stracił apetyt.
Język zupełnie mu zdrętwiał. Kiedy Addie odwróciła na chwilę wzrok, poupychał
ciastka po kieszeniach, zamierzając pozbyć się ich później.
No i jak ją teraz uwodzić takim językiem? Ta dziewczyna znów udaremniła
skutecznie jego zamiary. Ale wiadomo, że nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Na wszystko
przyjdzie czas...
Właśnie wstawał od stołu, kiedy na podjeździe rozległ się tętent kopyt. Montana
spojrzał pytająco na niego. Ona również usłyszała, że ktoś nadjeżdża. Wstali dokładnie w tym
samym momencie. On skierował się do tylnego wyjścia, a Addie do głównych drzwi. W kilka
minut później Creed, już w butach, wyszedł zza domu.
Musiała zadrzeć głowę, żeby spojrzeć w oczy Rebece Latimer. Wysoka, postawna i
wyniosła siedziała na najpiękniejszym koniu, jakiego Montana miał kiedykolwiek okazję
oglądać. Creed podszedł więc nieco bliżej, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Ogier miał ponad
dwa metry wysokości i chyba nie więcej niż cztery lata.
Rebeca dawała sobie nieźle radę ze swoim rumakiem, co bardzo Creedowi
zaimponowało. Addie oczywiście wycofała się natychmiast w stronę schodów. Żadna z kobiet
nie zwróciła na Montanę najmniejszej uwagi. Panie były całkowicie pochłonięte buńczuczną
wymianą spojrzeń.
- Witaj, Adelaide.
- Dzień dobry - odparła dziewczyna z niespokojnym skinieniem głowy.
Nie lubiła panny Latimer, a już ten koń przepełnił czarę goryczy. Addie widziała
wyraźnie, jak ogier rozdyma nozdrza, i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zacznie
ziać ogniem.
Instynktownie zrobiła kilka kroków do tyłu, by znaleźć się jak najdalej od rumaka.
Rebeca ściągnęła zręcznie cugle, a Addie natychmiast jej pozazdrościła.
- Gdzie jest pan Creed? - spytała najstarsza latorośl Latimerów.
- Tutaj, proszę pani.
Creed wyszedł nagle zza domu. Był taki wysoki, szczupły, przystojny...
Temperatura podskoczyła o dobre kilka stopni.
Addie wciągnęła głęboko powietrze. Od Creeda biła pewność siebie i coś jeszcze...
Dziewczyna odniosła wrażenie, że dusza tego mężczyzny jest tak samo zrogowaciała jak jego
szorstkie dłonie. Obejrzała je dokładnie, a nawet miała okazję wyczuć ich dotyk...
Co za straszny upał! Te ręce ściskały przecież jej pośladki, żaden mężczyzna nigdy się
na to nie odważył. Żaden nie lizał ucha... Addie rozluźniła kołnierzyk.
- Chyba pan jeszcze zeszczuplał! - wykrzyknęła Rebeca.
- A pani wypiękniała, panno Latimer. - Montana uśmiechnął się do niej z galanterią.
- Przybyłam, żeby zaproponować panu smaczny posiłek - ciągnęła Rebeca z szerokim
uśmiechem, zerkając pogardliwie na Addie. - Mama zaprasza pana na obiad w piątek. Tatuś
chciałby omówić parę spraw przed zebraniem kółka farmerów.
Odwzajemniając uśmiech, Creed podniósł wzrok na konia.
- Piękne zwierzę - mruknął z podziwem.
Z jakiegoś niezrozumiałego powodu Addie rozbolało serce. Poczuła się zupełnie
niepotrzebna. Oni oboje byli tak pewni siebie, swobodni, wysocy...
Rebeca wyglądała ślicznie. Na koronkową, śnieżnobiałą bluzeczkę włożyła szafirową
baskijkę z dzianiny boucle, a do tego czarną aksamitną amazonkę i długie, lśniące buty z
cielęcej skóry. Jej strój rysował się wspaniale na tle gniadej sierści wierzchowca.
Addie potrząsnęła głową. Rebeca Latimer dosiadała rumaka pasującego kolorem do
włosów. Poza tym w jaki sposób przejechała taki kawał drogi i nawet się nie zakurzyła?
Creed pogładził bok konia swymi zrogowaciałymi palcami, a Addie poczuła dziwną
suchość w ustach.
- On ma na imię Diablo - powiedziała Rebeca, gdy Montana poklepał czule szyję
zwierzęcia. - To najszybszy koń w okolicy - dodała, ześlizgując się zręcznie z siodła. - Proszę
się przejechać - zaproponowała, wręczając mężczyźnie cugle.
Nie zwracając uwagi na Rebece, Addie podniosła dłoń, by zasłonić oczy przed
słońcem.
Rumak frunął naprzód, niczym ogromny ptak, a przy końcu alejki zawrócił i pognał w
stronę domu. Ciało Montany płynęło swobodnie w rytm końskich kroków, a nogi ściskały
boki zwierzęcia, kontrolując każdy jego ruch. Szalony wierzchowiec i długowłosy kowboj
tworzyli wspaniałą całość - gnali z zawrotną szybkością, wolni i swobodni, jakby pili wiatr.
Addie usłyszała westchnienie Rebeki, ale nawet na nią nie spojrzała. Nie mogła
oderwać oczu od Montany i Diabla. Końskie kopyta wyrywały darń z ziemi. Ich echo
pobrzmiewało coraz szybciej i głośniej w uszach dziewczyny, która słyszała jednocześnie
bicie własnego serca. Po raz pierwszy w życiu nie bała się konia, wręcz czuła dla niego
szacunek.
Creed zatrzymał rumaka i powiedział mu coś do ucha cichym, kojącym głosem.
Wystarczyło, by pogładził szyję Diabla, by ten stał się nagle potulny jak baranek.
Rebeca popatrzyła na Creeda z uśmiechem.
- Powiem papie, że będzie pan na obiedzie. Bo przecież pan nie odmówi, prawda?
- spytała prosząco.
Montana zeskoczył lekko z siodła.
- Z przyjemnością przyjadę.
Czując się pominięta, Addie zrobiła krok w stronę domu. Rebeca czytała jednak
najwyraźniej w jej myślach.
- Ty też możesz przyjechać, jeśli chcesz, Adelaide. Dziewczyna poczuła gwałtowne
ukłucie urażonej dumy.
- Przykro mi bardzo, ale mam zbyt dużo pracy. Przekaż jednak mamie podziękowania
i pozdrowienia.
- Dobrze. - Rebeca aż pojaśniała z zadowolenia i już miała dosiąść wierzchowca, gdy
mężczyzna objął ją nagle w talii.
- Pani pozwoli, że pomogę - powiedział. Addie przymknęła powieki i stanęła w progu.
Śmiech Rebeki był jednak tak głośny, że musiała odwrócić się od drzwi.
- Dzięki za przejażdżkę, panno Latimer - powiedział Creed krzyżując ramiona na
piersiach.
Patrzyła na jego szerokie plecy, wyobrażając sobie przez jedną krótką sekundę, że to
jej ciała dotykają te szorstkie dłonie.
- Zawsze do usług. On jest naprawdę cudownym zwierzęciem - dodał.
Z pewnością - pomyślała Addie, patrząc na uśmiechniętego Creeda, i szybko
zamknęła za sobą drzwi.
Addie zamknęła bramkę, podniosła puste wiadra i skierowała się w stronę stodoły.
Przechodząc obok indyków, usłyszała żałosne muczenie.
Boże! Zapomniała wydoić krowy!
Rzuciwszy kubły, pobiegła natychmiast do domu. W korytarzu na stoliku leżała gruba
czerwona książka. Addie chwyciła okulary, opasłe tomisko i pędem wróciła do stodoły.
Szybko otworzyła ciężkie podwoje, aby do wnętrza wpadało jak najwięcej światła.
Po raz pierwszy w życiu miała doić krowy! Chłopcy Latimerów tłumaczyli jej
wprawdzie bardzo dokładnie, jak to się robi, ale wcale nie była pewna, czy dobrze ich
zrozumiała. Mimo wszystko skonstatowała, że skoro dziesięcioletnim brzdącom udało się
opanować tę sztukę, to ona również nie jest bez szans.
Niemniej jednak po lekturze odpowiedniego rozdziału w poradniku poczuła, że
opuszcza ją pewność siebie.
Stojąc obok drzwi czekała, by Mabel i Maud - nadal ich nie rozróżniała - weszły
wreszcie do środka.
A one stały po prostu w miejscu i absolutnie nie zamierzały się ruszyć. Patrzyły przy
tym na nią ogromnymi, smutnymi oczyma, mucząc żałośnie.
- Właźcie! - zakomenderowała dziewczyna.
Krowy jednak machnęły tylko ogonami. Addie włożyła okulary na nos, otworzyła
książkę i zaczęła szybko przewracać strony. Wreszcie natrafiła na potrzebny akapit.
Aby wprowadzić krowy do stodoły - pisał światły autor poradnika - należy się
posłużyć specjalnym poganiaczem do bydła. Jeśli jednak nie mamy takiego pod ręką, musimy
się zadowolić zwykłym kijkiem.
Addie poszukała wzrokiem jakiegokolwiek patyka, ale niczego takiego nie zauważyła.
Zgnębiona, pogrążyła się w lekturze.
Tym narzędziem powinniśmy smagnąć nogi zwierzęcia. Możemy dźgnąć nim również
krowę w zad.
Dziewczyna nie dysponowała żadnymi stosownymi przyborami, więc obeszła krowy
dookoła i popatrzyła na ich zady.
Zwierzęta zaryczały, co zabrzmiało zupełnie jak żałosna skarga.
Najlepsza będzie improwizacja - pomyślała Addie, wkładając książkę pod pachę.
Wyciągnęła palec i dźgnęła nim krowę w zadek.
Jałówka ani drgnęła, a przy kolejnej próbie machnęła tylko ogonem, trafiając Addie w
ramię.
- Auuu! - wrzasnęła dziewczyna. - Ruszcie się wreszcie! Krowy nie reagowały.
Przymykając oczy ze strachu, Addie wzięła spory zamach i dała im po klapsie. Po
chwili Maud i Mabel były już w stodole.
- No i co teraz? - spytała dziewczyna. - Tu jest napisane, że powinniście wrócić na
swoje miejsca.
Krowy natychmiast skierowały się grzecznie do boksów. A ludzie mówią, że to głupie
zwierzęta - przemknęło jej przez myśl.
- Dziękuję paniom - powiedziała głośno, wracając do lektury. Dziesięć minut później
Maud i Mabel spokojnie przeżuwały pokarm. Wedle poradnika Addie musiała teraz umyć im
wymiona, żeby mleko było czyste, a przez to bardziej trwałe. Usiadłszy na stołku, wzięła
czystą, wilgotną szmatkę. Ledwo jednak dotknęła krowy, ta zaczęła wydawać bardzo dziwne
odgłosy.
Addie szybko cofnęła rękę.
Zwierzę odwróciło ośliniony pysk i popatrzyło na Addie wielkimi, brązowymi
oczami.
- Posłuchaj Mabel albo Maud, wszystko jedno - odezwała się dziewczyna. - To nie jest
łatwe. Potrzebuję waszej pomocy.
Krowa zamrugała tylko oczyma i znów popatrzyła w stronę kadzi z jedzeniem. Addie
zaczerpnęła głęboko powietrza i pochyliła się tak nisko, że dotknęła policzkiem owłosionej
skóry zwierzęcia. Potem szybko ujęła wymię w lewą rękę, żeby je umyć.
- Nie było tak strasznie, co? - spytała chwilę później, wrzucając szmatkę do wiadra.
Maud czy też Mabel zajadała spokojnie, nie zwracając na nią uwagi.
Addie znów otworzyła książkę i zaczęła czytać artykuł na temat technik dojenia.
Wystarczająco dokształcona, umieściła skopek pod wymieniem i zatarła ręce.
Najwyższy czas spróbować - pomyślała.
Pochyliwszy się nisko, zaczęła przeciągać palcami po wymieniu, ściskając
jednocześnie między palcem wskazującym i kciukiem. Mleko trysnęło do skopka, a Addie
zachichotała. Znowu odniosła sukces - w cichej stodole słychać było tylko dzwonienie mleka
o blaszane wiadro. Monotonny dźwięk podziałał na nią usypiająco.
Praca na farmie okazała się ciężka i wyczerpująca. Levi Hamilton wcale się pod tym
względem nie pomylił. Addie ciągle miała ręce pełne roboty przy kurczakach, a teraz - i to
dosłownie! - przy krowach. Sama nie byłaby w stanie zużytkować takiej ilości mleka, ale
dowiedziała się od Hettie, że jej ciotka oddawała nadwyżki do sklepu pana Peabody,
pokrywając w ten sposób część rachunków za inne produkty. Addie bardzo przypadł do gustu
ten system, więc postanowiła go wykorzystać.
Zupełnie natomiast nie wiedziała, co zrobić z tymi przeklętymi indykami. Może
mogłaby hodować je na mięso? Tymczasem musiała się nauczyć ich gulgotu. Kurzą gwarę
poznała bowiem całkiem nieźle.
Westchnęła. Odczuwała naprawdę ogromne zmęczenie i, choć niechętnie się do tego
przyznawała, zdawała sobie świetnie sprawę z tego, że sama wszystkiemu nie podoła. Na
szczęście, zgodnie z wyrokiem sądu, Creed musiał się zająć siewem.
Gdyby nie to, Addie najęłaby z pewnością kogoś do pomocy albo też wydzierżawiła
ziemię sąsiadom.
Nie umiała przewidzieć, jak się ułoży ich wspólne życie na farmie. Przypuszczała
jedynie, że Creed w przyszłości z pewnością zamierza wybudować własną stodołę oraz inne
budynki, ale na razie musiała użyczyć mu swoich. W końcu rościła sobie pretensje do połowy
zbiorów.
Była przekonana, że mogłaby się wszystkiego nauczyć, podobnie jak dojenia.
Wiedziała jednak, że już niedługo nadejdzie pora na zimowe zasiewy, a ona jak dotąd
nauczyła się stanowczo zbyt mało o gospodarowaniu.
Mleko przestało lecieć. Jej plany miały pewien poważny mankament. Aby zaorać
pole, niezbędny jest koń!
Koń! Zadrżała na całym ciele. Dotąd nie myślała związku orki z końmi. Albo jakoś
nie powiązała tych problemów w logiczną całość.
Może już nadeszła pora, by wreszcie pokonać strach? Addie przeczuwała, że nie
będzie to łatwe. Zawsze uważała konie za wyjątkowo okropne zwierzęta i miała ku temu
powody, jeszcze zanim zaatakował ją Jericho. Ze stratą ojca - stratowanego przez końskie
kopyta - musiała się jakoś pogodzić, ale kalectwo matki i jej codzienne cierpienia zwiększały
uraz i obawy dziewczyny.
Oczywiście, nic w życiu nie przychodzi łatwo, czego zresztą nauczył ją ojciec.
To on ją nauczył stawiać dzielnie czoło wszelkim przeciwnościom. I jak dotąd Addie
chowała głowę w piasek tylko przed końmi.
Ojciec na pewno by sobie nie życzył, aby jego córka cierpiała całe wieki tylko
dlatego, że on sam zginął pod końskimi kopytami. Pragnąc, by papa był z niej dumny, Addie
musiała pokonać swój strach.
To właśnie on nauczył córkę, aby przyjmowała wszystko, co ofiarowuje jej życie, i
nigdy nie wierzyła w to, iż cokolwiek może stać się dla niej nieosiągalne. Jeśli się bowiem
czegoś bardzo pragnie, wystarczy tylko wyciągnąć rękę. I rzeczywiście, we wszystkich
innych przypadkach Addie traktowała każdą przeszkodę jak wyzwanie. A wyzwania kochała.
Ukończyła college, wygrywając rywalizację z najlepszymi - z Addie włącznie. Potem
znosiła dzielnie upokorzenia w Mason Street Library. Koleżanka pomniejszała jej zasługi - a
przez to i wynagrodzenie - i ustawicznie zatruwała życie. W końcu Addie stamtąd odeszła, ale
nie dlatego, że chciała uciec. Wymieniła po prostu jedno wyzwanie na inne. Tu, na farmie
ciotki, mogły się spełnić jej najskrytsze marzenia. Nie chciała z nich zrezygnować. To nie
było w jej stylu.
Teraz jednak musiała stawić czoło innym trudnościom. A konkretnie - pracy na farmie
i Montanie Creedowi. Nauka o gospodarowaniu wymagała po prostu czasu.
Creed natomiast stanowił nieustanny problem.
Westchnąwszy ciężko, próbowała wymazać z pamięci obraz mężczyzny
przypominającego księcia zamienionego w potwora. Poniosła klęskę. Mleko przestało ciec,
więc Addie ujęła w palce inną dójkę, z której trysnął po chwili biały strumień. Biały jak zęby
potwora.
Creed naprawdę zawrócił jej w głowie. Nie martwiła się zupełnie, dopóki myślała o
nim jak o potworze. Bo wtedy nie odczuwała wyrzutów sumienia. Żaden mężczyzna, który
celuje do kobiety z rewolweru, nie zasługuje na litość. Tak jej się przynajmniej wydawało,
kiedy brała na nim odwet. Ale teraz dręczyło ją ogromne poczucie winy.
Z drugiej strony Creed również nie zachował się jak książę, kiedy nie wpuścił Custusa
z prowiantem... Nie wspominając już nawet o koniu w sypialni. Tak, Creed z pewnością
postępował jeszcze bardziej nikczemnie.
Ale pomógł ci przy kurczakach - odezwał się nagle jakiś wewnętrzny głos.
Rzeczywiście - pomyślała. Pisklaczki są zdrowe i rosną jak na drożdżach. A jak ty mu
się odwdzięczyłaś?
Addie przymknęła oczy. Nie miała powodów do dumy. Karmiła go przecież
przypalonym mięsem, kulkami chili oraz gipsowymi biszkoptami.
Ale wpuściłam go do stodoły - przypomniała sobie nagle, szukając gorączkowo
czegoś, co postawiłoby ją w nieco lepszym świetle. Wtedy jednak naprawdę nie miała innego
wyjścia. Pioruny mogły go przecież zabić.
A co się stało dalej?
Przełknęła ślinę. Prowokowała go tym idiotycznym, jaśniepanowaniem”, dopóki się
nie zdenerwował i nie zamknął jej ust pocałunkiem.
Sama się prosiła o kłopoty, więc dostała za swoje. Ten człowiek nie potrafił trzymać
się od niej z daleka. Westchnęła. Nigdy w życiu nie przyszłoby jej do głowy, że Adelaide
Amanda Pinkney potrafi obudzić żądze w mężczyźnie. Miłość... może, ale nie tak zmysłowe
uczucia. Miłość była przecież czymś wygodnym i ciepłym jak puchowy materac. A całowanie
tego mężczyzny przypominało leżenie w płonącej pościeli.
I właśnie tego się lękasz - oświadczył nagle głos.
Rzeczywiście - przyznało jej rozgadane sumienie. Tak naprawdę to boję się jedynie
tego mężczyzny. On wprowadza zamęt w mój umysł i w ogóle jest trochę podejrzany.
Creed na pewno nie był bez skazy. Miała zatem powody, aby odczuwać przed nim lęk.
Przecież ten człowiek zachwycał się zdjęciami nagich kobiet! Widocznie łatwo ulegał żądzy.
Zaglądał nawet do okien jej sypialni. A ona go pocałowała!
Wcale nie próbowała walczyć. Wszystko dlatego, że zżerała ją ciekawość.
Dobry Boże! Musiała przecież mieszkać na tej samej farmie, co Creed, a w dodatku
jadać posiłki w jego towarzystwie. Oboje zostali skazani na wspólne gospodarstwo. Nie
usiłowała stawić mu oporu, więc ten okropny człowiek na pewno sądził, że bardzo się jej
podobają te zaloty.
Postąpiła jak skończona idiotka. On oczywiście wśliznął się do sypialni, sądząc, że
zostanie przyjęty z otwartymi ramionami. Potem jednak, kiedy zaczęła w niego rzucać
najróżniejszymi przedmiotami, powinien się był domyślić, że coś nie gra. Mężczyźni co
prawda nie grzeszą rozumem. Zapewne po prostu sobie ubrdał, że pokona jej opór.
I niewiele brakowało - syknął głos.
- Zamknij się! - krzyknęła Addie.
Wszystko mu wytłumaczę - zdecydowała po chwili zastanowienia.
Wstała, wyciągając ciężki skopek z mlekiem spod krowy. Zamierzała przeprosić
Montanę za to, że wprowadziła go w błąd. Chciała wziąć całą winę na siebie, choć on też miał
parę grzeszków na sumieniu. Po co na przykład oglądał te przezrocza?
Nie pozostało jej jednak nic innego, jak przymknąć na to oko. Musieli przecież razem
pracować, doprowadzić farmę do rozkwitu. To leżało w ich wspólnym interesie.
Oczywiście - pomyślała, uginając się pod nosidłami - nie ma innego wyjścia. Taka
rozmowa musi się odbyć jak najszybciej. Przy pierwszej sposobności.
Zanim Montana otworzył drzwi, popatrzył na swoje buty. Tym razem nie było na nich
ani śladu błota. Wkroczył więc odważnie w prosto w paszczę kulinarnego lwa.
Kuchnia świeciła pustkami, ale nagle od strony spiżarni doleciał go szczęk naczyń,
toteż udał się natychmiast w tamtą stronę.
- Niech to gęś kopnie! - mruknęła Addie, sięgając po puszkę z najwyższej półki.
Stała na stołku, odwrócona do niego plecami. Najpierw nie mógł oderwać oczu od jej
kształtnego tyłeczka, ale potem przeniósł spojrzenie na talię, a w końcu na zapięcie sukni
sięgające aż po samą szyję dziewczyny.
Znowu coś mruknęła. Zbliżyła wprawdzie rękę do pojemnika, ale nie mogła go
dosięgnąć. Z włosów wyleciała jej szpilka, z koka wysunęło się długie pasmo, potem
następne, aż wreszcie węzeł rozwinął się całkowicie. Montana przeszedł przez całą kuchnię
na palcach, stanął za Addie i objął ją mocno w talii.
Wrzasnęła, a na podłogę potoczyła się cała bateria pojemników. Addie odwróciła
szybko głowę i popatrzyła przez ramię na Montanę.
Creed uśmiechnął się tylko w odpowiedzi i zdjął ze stołka.
Usłyszał przyspieszony oddech dziewczyny, poczuł, jak jej ciało sztywnieje, więc
pomyślał, że za chwilę nastąpi atak. Ale nic takiego się nie stało.
Zdumiony brakiem reakcji, spojrzał jej w twarz.
Miała mocno zamknięte oczy. Czekał. Gdy wreszcie je otworzyła, zauważył, że są
zamglone.
- Proszę zostawić mnie w spokoju! - krzyknęła nagle i zaczęła się wyrywać.
- Nie. - Trzymał ją mocno, zaciskając dłonie wokół talii tak cienkiej, że jego palce
stykały się ze sobą.
Addie poruszała nogami, jakby jechała na rowerze, więc Montana złączył łokcie i
podniósł ją wyżej. Dziewczyna cały czas rzucała przekleństwa na jego „nieszczęsną, czarną
duszę”, a im bardziej się irytowała, tym szybciej przebierała nogami. Creed nie wytrzymał i
wybuchnął śmiechem.
Zaczął ją powoli opuszczać na podłogę. Gdy ich twarze znalazły się na jednej
wysokości, w oczach dziewczyny błysnęła panika.
- Proszę mnie puścić. Ale już! - zażądała kategorycznie.
- Nie mogę, bo potłucze sobie pani ten śliczny, biały tyłeczek. Zamierzyła się na niego
pięścią, ale chybiła i oblała się rumieńcem.
- Postawię panią na ziemi...
- Wspaniale - odparła, krzyżując ramiona na piersiach z taką miną, jakby nie wisiała w
powietrzu.
- To jednak będzie panią drogo kosztować. - Zwilżył językiem wargi. Oczy o mało nie
wyskoczyły jej z głowy. Otworzyła szeroko usta.
- Tylko buziaka. Jednego, słodkiego buziaczka... Zamknęła usta i pochwyciła go w
pasie.
- Pan oszalał. Niech mnie pan wreszcie puści!
- Przecież mówiłem, że proszę o całusa...
Mała wiedźma wbiła mu paznokcie w przeguby. A on uśmiechnął się tylko i opuścił ją
tak, aby ich usta znalazły się na jednej wysokości. Zmarszczyła brwi i zacisnęła wargi, a
kiedy Montana zaczął całować jej szyję, rąbnęła go pięścią w ucho.
- Auuu! - Potrząsnął głową i potarł obolałą małżowinę, by lepiej słyszeć tyradę, jaka
go niewątpliwie czekała.
- Proszę trzymać te lubieżne usta z daleka!
Ześliznąwszy się na ziemię po jego nodze, chwyciła stołek i wystawiła przed siebie
jak tarczę.
Nie przestając rozcierać ucha, Montana przypomniał sobie główny cel. Utkwił wzrok
w ustach dziewczyny i zrobił krok w przód.
- Jestem głodny... Addie. Podniosła taboret.
- Ale ja nie jestem obiadem! Posiłki jadamy tam - dodała, wskazując kuchnię.
- Nie miałem na myśli jedzenia. - Zmrużył oczy.
Była naprawdę przestraszona. Oczyma wyobraźni już widział, jak pakuje walizki.
- Nasza umowa dotyczy wyłącznie posiłków. Obiecałam, że będę pana karmić, bo
uratował pan moje kurczaki.
- Nakarm mnie teraz - szepnął, robiąc kolejny krok w jej stronę.
- Proszę się natychmiast uspokoić! - Machnęła mu stołkiem przed nosem, więc stanął
w miejscu, powstrzymując z trudem wybuch śmiechu.
Popatrzył na nią spod przymrużonych powiek.
- Wczoraj... w stodole... ty też byłaś głodna. - Uśmiechnął się znacząco. -
Pamiętasz?
- Ja... ja... - Twarz jej poczerwieniała, uniosła rękę do czoła i odgarnęła włosy. Na
czoło wystąpiły krople potu.
Maleńkiej zrobiło się gorąco. Wspaniale! Zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Sądzę, że... fałszywie zrozumiał pan to, co się zdarzyło. Poszukał wzrokiem jej ust.
- Proszę wybaczyć. To ja zawiniłam.
Stanął jak wryty. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Ta dziewczyna go przeprosiła.
Wzięła całą odpowiedzialność na siebie.
Westchnęła i potrząsnęła głową.
- Zachowałam się tak, jakbym... - Zamilkła w poszukiwaniu odpowiednich słów -
darzyła pana szczególnym zainteresowaniem. A to nieprawda.
Wyczuł, że usiłuje go sprowokować, toteż milczał jak zaklęty.
- Dużo myślałam - ciągnęła, stawiając stołek i zakładając ręce z tyłu. -
Uprawianie wspólnego gospodarstwa jest bardzo trudne. Próbowałam postępować
właściwie...
Chętnie by ją udusił. Przecież zachowałaby się odpowiednio dopiero wówczas, gdyby
spakowała manatki, zabrała swój biały tyłeczek w troki i od razu wyjechała do Chicago...
Uniosła znacząco dłoń.
- Proszę tylko nie zaczynać... Wiem, że nie miałam racji co do wody... - W
oczekiwaniu na odpowiedź, skrzyżowała ręce na piersiach.
Ani mu się śniło odezwać! Zamierzał się przekonać, do czego ona właściwie zmierza.
Z udawaną nonszalancją oparł się o półki. Czekał.
- Doceniłam pańską pomoc przy kurczętach, więc obiecałam panu gotować. Nie
mogłam również pozwolić na to, żeby został pan na zewnątrz podczas burzy.
Dlatego zaproponowałam panu schronienie w stodole, która stanowi moją wyłączną
własność...
Jej wyłączną własność. Najchętniej skręciłby kark tej mieszczce.
- Zachowałam się okropnie w sprawie studni, toteż muszę to panu jakoś
zrekompensować. Postanowiłam na zawsze udostępnić stodołę panu i... temu zwierzęciu. -
Zatrzymała się na chwilę, uśmiechając zachęcająco.
Montana milczał jak zaklęty.
- Uważam, że powinniśmy jakoś dojść do porozumienia - powiedziała. - Skoro to pan
jest odpowiedzialny za nasze wspólne zbiory...
Zaczerpnął głęboko powietrza. Nasze wspólne zbiory... Co ona sobie właściwie
wyobraża?
- Ma pan prawo korzystać ze wszystkich budynków i urządzeń - dokończyła. -
Oczywiście z wyjątkiem domu - dodała natychmiast. - Jadać może pan u mnie, ale
będzie pan musiał nocować w tym małym pomieszczeniu na tyłach stodoły.
Zostaniemy po prostu wspólnikami, ale nic ponad to. A jeśli mylnie zinterpretował
pan moje zachowanie, to bardzo mi przykro. - Czekała na odpowiedź, zadzierając nos aż do
nieba. Mała panna wygłosiła przemowę.
Zupełnie nie wiedział, co robić. Pewnie należało okazać głęboką wdzięczność, ale na
to nie potrafił się zdobyć. Farma należała do niego, a nie do tej mieszczki.
Mógł się jej jednak pozbyć wyłącznie w jeden sposób. Plan na razie zdawał egzamin,
choć trzeba było wprowadzić do niego pewne zmiany. Niech razie wierzy, że to ona jest
wszystkiemu winna, a jemu nie pozostało nic innego, jak postępować bardziej subtelnie.
- Nie ma pan nic do powiedzenia?
Wolał milczeć. Podziękowania nie przeszłyby mu przez gardło.
- Potrafi pan zapomnieć o ubiegłym wieczorze? - W jej głosie wyraźnie pobrzmiewała
nutka niepokoju. - Chciałabym, żeby traktował mnie pan jak wspólniczkę. Czy to możliwe?
Nigdy w życiu - pomyślał. Zamiast jednak powiedzieć to głośno, zrobił minę
niewiniątka.
- Spróbuję - odparł cicho. Zrozumiał, że musi wzbudzić w niej współczucie. -
Nie będzie mi łatwo, ale zrobię wszystko, by panować nad sobą - obiecał.
A jeśli mu się nie uda, będzie musiała zrozumieć. I wybaczyć!
- To dobrze. Chodźmy jeść - zaproponowała z serdecznym uśmiechem, a Montana
poczuł dziwny ucisk w piersi. Patrzył, jak Addie wychodzi ze spiżarni, ale sam nie był w
stanie się ruszyć. Wmówił sobie jednak, że widocznie przemarzł podczas burzy i atakuje go
jakaś choroba.
- Proszę mnie nauczyć jeździć konno.
Montana uznał, że się przesłyszał, toteż nawet nie podniósł głowy. Naprawiał właśnie
stary powóz znaleziony za stodołą.
- Co pan na to?
Odwrócił głowę. Miała skrzyżowane ramiona na piersiach i uniesiony buńczucznie
podbródek.
- Więc? - spytała wystukując nogą jakiś dziwny rytm.
- Skąd ta nagła zmiana? Myślałem, że pani boi się koni.
- Wcale nie.
Mruknął coś z niedowierzaniem, sprawdzając śruby na osi.
- Po prostu ich nie lubię.
Nadal uderzała obcasem w ziemię.
- No to dlaczego chce pani na nich jeździć?
Położył się na ziemi i usłyszał, że dziewczyna ciężko wzdycha.
- Skoro mam zostać bogatą farmerką...
Nie byłbym taki pewien - pomyślał, wbijając gwóźdź w podwozie.
- ... muszę się nauczyć pracować z końmi - dodała bardzo głośno, próbując
przekrzyczeć hałas.
Uniósł lekko głowę, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Farma nie była odpowiednim
miejscem dla tej mieszczki oraz jej poradników.
- Sądziłem, że uczy się pani z książek. Po co pani moje rady? Proszę sobie wszystko
przeczytać - powiedział z uśmiechem.
- Nie mam żadnego podręcznika do jazdy konnej - przyznała cicho.
- Słucham?
Powtórzyła, aczkolwiek niechętnie.
- Dlaczego? - Bardzo mu się spodobała ta zabawa.
- Naprawdę nie może pan wyjść spod tego powozu?
Tak jest śmieszniej - pomyślał, a potem wyobraził sobie, ile rozrywki mogą mu
dostarczyć lekcje jazdy konnej. Nie wolno było przegapić takiej okazji.
Wciąż leżąc na plecach, chwycił narzędzia i wypchnął je na zewnątrz, a potem sam się
wygramolił na światło dzienne. Przymrużył lekko oczy, zdjął kapelusz z siedzenia, dokładnie
go wytrzepał i włożył na głowę. Wzrok przyzwyczajał mu się powoli do słońca. Zerknął więc
na Addie, która - w białej, wykrochmalonej bluzce - wyglądała znacznie apetycznej niż
pieczony kurczak. Z czarnego koka nie wystawał ani jeden włosek, a spódnica z jakiegoś
lśniącego materiału nadawała się raczej na zebranie parafialne, niż dojazdy konnej.
Otaksowawszy Addie wzrokiem, dostrzegł, że jej maleńki nosek znowu zawędrował
zdecydowanie zbyt wysoko.
Musiał ją jakoś sprowadzić na ziemię.
- Będzie pani jeździć okrakiem, więc jeśli nie chce pani świecić tym swoim białym
tyłeczkiem, to proszę zmienić ubranie.
Wciągnęła ze świstem powietrze, zaczerwieniła się jak burak, zacisnęła dłonie w
pięści i Montana mógł się założyć, że słyszy zgrzytanie jej zębów.
- Dobrze - odparła, zadzierając głowę, po czym odwróciła się na pięcie i poszła do
domu.
Addie nie miała spódnicy z rozcięciem tak jak Rebeca. Mogła jedynie włożyć
spodenki zapinane pod kolanami, w których czasem jeździła na rowerze. Poszperała w kufrze
i wyciągnęła strój bicyklowy obowiązujący w klubie Bicycle Belles.
Zdjąwszy gorset, została w samej koszuli. Podczas jazdy na rowerze nie nosiło się
gorsetu, bo to utrudniało oddychanie. Przed dwoma laty Addie dołączyła do grupy
reformatorek zalecających członkiniom klubu wygodny strój.
Zawiązała pantalony i zapięła perłowe guziczki krótkiego staniczka, dzięki któremu
spod białej klubowej bluzki z wysokim kołnierzem nie prześwitywał nawet centymetr ciała.
Daszek czarnej czapki zdobił srebrny sznur pasujący idealnie do metalowych spinek w
kształcie dzwoneczków łączących francuskie mankiety koszuli.
Na takie spinki trzeba było zasłużyć. Ona zdobyła swoje szlify podczas wyścigu na
pięć kilometrów sponsorowanego przez Harper’s Weekly i damskie kluby bicyklowe.
Uśmiechając się dumnie, włożyła czarne pończochy i przypięła je do podwiązek.
Dzięki jeździe na rowerze kobiety zyskały poczucie wolności. Wreszcie dorównywały
mężczyznom. Nawet niektórzy członkowie męskich klubów bicyklowych doceniali
umiejętności swoich przeciwniczek.
Zapięła kwieciste spodenki, wciągnęła buty i narzuciła krótki czarny żakiet z
epoletami oraz monogramem klubu. Na końcu włożyła rękawiczki, wzięła do ręki czapkę i
stanęła przy oknie. Nie brakowało jej niczego oprócz odwagi.
Na podwórku czekał już na nią Creed z siodłem u stóp, a wokół niego biegał ten
przeklęty koń. Na początku odniosła wrażenie, że pan i jego wierzchowiec po prostu się
bawią, ale w pewnym momencie rumak podbiegł aż pod wędzarnię, zawrócił i ruszył na
Montanę.
On go stratuje - pomyślała Addie i natychmiast zamknęła oczy. Wstrzymując
powietrze, czekała na przeciągły okrzyk bólu.
Usłyszała jednak tylko głośny śmiech. Jericho stanął dęba zaledwie na pół metra przed
Creedem.
Oparła się o ścianę. Musiała zebrać wszystkie siły i pokonać ten idiotyczny strach.
Serce biło jej głośno niczym zepsuty zegarek, z trudem chwytała powietrze. Pomyślała o tym
rumaku pędzącym prosto na swego pana. Może jednak jej obawy nie były tak całkiem
pozbawione podstaw.
Natychmiast potem przypomniała sobie, jak ogromnie dumną minę miał jej ojciec,
gdy wygrała konkurs ortograficzny. Nawet pochwalił się wspólnikowi, że córka potrafi
osiągnąć wszystko, czego zapragnie.
To wystarczyło. Addie wyszła na podwórko z przekonaniem, że jazda konna nie może
okazać się trudniejsza od poskromienia nieposłusznych krów.
Jej wiara nie przetrwała jednak dłużej niż parę sekund.
- Jestem gotowa - oświadczyła niepewnie, stając przed Creedem. Zsunął kapelusz na
tył głowy i najpierw długo na nią patrzył, a potem wybuchnął gromkim śmiechem.
- Co pana tak ubawiło?.
- W tym stroju rzeczywiście nie będzie pani świecić tyłkiem.
- Pan naprawdę znakomicie dobiera słowa - odpaliła, wściekła, że ten potwór ośmiela
się kpić z jej kostiumu.
Creed nadal rechotał, a ona poczuła nagłe ukłucie w okolicach żołądka. Rebeca
Latimer wydawała się śmieszna. Addie zaczęło zbierać się na płacz, ale powstrzymała łzy.
- Skończył pan? - spytała, gdy śmiech zaczaj powoli zamierać. Z wysiłkiem ściągnął
usta i przytaknął.
- To dobrze. - Popatrzyła najpierw na konia, a później na instruktora. Montana
podnosił właśnie z ziemi linę, która skojarzyła się jej natychmiast z pętlą kata. Na szczęście
obraz szubienicy zniknął równie szybko, jak się pojawił.
- Zaczynamy - powiedziała. Mężczyzna wyprostował plecy.
- Najpierw musi się pani nauczyć je chwytać.
- Dlaczego?
- Bo jeśli chce pani jeździć na koniu, to musi go pani przedtem złapać. - Nawet nie
próbował ukryć sarkazmu.
- Wiem! Ale dlaczego pan tego nie może zrobić?
- Zamierza pani brać lekcje? - warknął.
- Tak.
- Więc trzeba zrobić pierwszy krok - urwał, jakby sądził, że Addie zrezygnuje.
Ona jednak absolutnie nie miała takiego zamiaru.
- Proszę mówić. - Ponagliła Montanę machnięciem ręki.
- To się nazywa uździenica. Na niej pani będzie prowadzić tego wałacha.
- Wałacha? Myślałam, że konie płci męskiej nazywamy ogierami.
- Jericho też kiedyś był ogierem - odparł Montana z dziwnym uśmiechem.
Choć unikała tematów związanych z końmi, słyszała o źrebiętach, więc uznała, że to
nowe rozróżnienie też wiąże się z wiekiem...
- Rozumiem. Koń płci męskiej jest najpierw źrebakiem, później ogierem, a na stare
lata zostaje wałachem. Czy tak?
Creed potrząsnął tylko głową. Nie umiał ukryć rozbawienia. Zupełnie nie wiedziała, o
co mu chodzi.
- Poddaje się pani?
Po krótkim namyśle skinęła głową.
Zbliżył się i pochylił tak, jakby zamierzał wyjawić jakąś tajemnicę państwową.
Czekała w napięciu.
Wytłumaczył jej dokładnie, co miał na myśli, nie dobierając nawet słów.
Addie poczerwieniała ze wstydu, a Montana znowu się roześmiał.
Odwróciwszy się na pięcie, zacisnęła ręce w pięści i zamierzała odmaszerować w
bezpieczne zacisze domu, kiedy znów przypomniała sobie o ojcu. Popatrzyła na konia spod
daszka czapki.
- Pewnie dlatego jest taki niemiły. Zaraz... czyżby pan miał podobne problemy?
- spytała, jakby nagle doznała iluminacji.
W miejsce rozbawienia na twarzy mężczyzny pojawiły się krwawe rumieńce.
Rzucił uprząż i podszedł do Addie szybkim krokiem. Uciekła przed nim pod drzewo,
gubiąc po drodze rękawiczki i kapelusz. Creed dopędził ją jednak natychmiast i pochwycił w
talii. Uderzyła plecami w konar i przymknęła oczy ze strachu.
Wyczuła jego zapach. Zapach gniewu.
Zacisnął ręce na jej ramionach, powiódł kciukiem po szyi i musnął wargami linię
włosów nad skronią. Dziewczyna dostała gęsiej skórki. Montana oddychał coraz głośniej,
coraz bardziej przerażająco.
Widocznie znów posunęłam się za daleko - przemknęło jej przez myśl. Creed budził w
niej strach, ale to nie jego, lecz siebie się bała. Przerażały ją własne doznania, reakcje. Czuła,
że ma nad tym mężczyzną jakąś niezrozumiałą władzę, i to ją podniecało.
- Chcesz się przekonać, moja słodka? - syknął. Czyżby naprawdę tego pragnęła?
Zajrzała w jego płonące oczy.
Nie, jeszcze nie czas...
- Prosiłam tylko o lekcje jazdy konnej - szepnęła po dłuższej chwili. - Przepraszam.
Nie powinnam była porównywać pana do konia.
Przecież jesteś o wiele gorszy, ty potworze - dodała w myślach.
Jericho widocznie ją usłyszał, bo popatrzył na nich oboje spod oka i zaczął spokojnie
żuć trawę. Wargi Montany wykrzywi grymas kota, który właśnie połknął kanarka.
- Na pewno? - spytał, unosząc ją w powietrze.
- Oczywiście. Proszę mnie postawić.
- Chętnie dałbym pani lekcje innej jazdy.
- Na czym? - spytała, marszcząc brwi, ale lubieżny uśmiech, jaki wypełzł mu na usta,
mówił wyraźnie, że nie był to najlepszy pomysł. - Nieważne - powiedziała szybko, zanim
zdążył odpowiedzieć. - Proszę mi lepiej podać tę uprząż.
Na twarzy Creeda znowu pojawił się wyraz zamyślenia, a następnie wesołości.
On pewnie myśli, że sobie nie poradzę - pomyślała.
Postawił ją na ziemi, więc podniosła uździenicę i zaczęła ją oglądać.
Montana zasłonił jej słońce.
- Najpierw trzeba ją rozpiąć.
- Sama bym się tego domyśliła. Nie jestem głupia.
- To pani prosiła o lekcje - przypomniał.
- Ale czasem wystarczy odrobina zdrowego rozsądku i można sobie poradzić bez
niczyjej pomocy. Kobiety też mają mózg. I to całkiem spory.
- W porządku. - Oparł się o drzewo, skrzyżował ręce na piersiach i czekał.
Już ona mu pokaże! Z fałszywą pewnością siebie Addie podeszła do wałacha.
Jericho podniósł głowę, zarżał i odskoczył.
Dziewczyna otarła kurz z twarzy. Ten diabelski koń stał tuż obok stodoły i patrzył na
nią niewinnie.
Poszła wolno w tamtym kierunku, wywijając uździenicą. Znowu zaszła wierzchowca
od prawej i usłyszała śmiech Montany. Jericho uciekł!
- Co pan najlepszego zrobił? - Addie oparła ręce na biodrach i łypnęła na niego spod
oka. - Wystraszył go pan!
- Chce pani usłyszeć dobrą radę czy też wystarczy zdrowy rozsądek?
- Jaką radę? - spytała, modląc się w duchu o trochę cierpliwości.
- Należy podchodzić do konia, siodłać go i dosiadać zawsze z lewej strony.
- Dlaczego?
- A gdzie się podział mózg?
- Bardzo zabawne. Jeśli mam się czegokolwiek nauczyć, muszę przecież rozumieć te
zasady. Dlaczego z lewej?
- To ma chyba jakiś związek z rycerzami i rozmiarami ich mieczy.
- Ale ja nie mam miecza.
- A ja tak - powiedział, zaczepiając kciukami o pasek. - Chce pani zobaczyć?
Poczuła, że znowu się rumieni, więc odwróciła sztywno głowę.
- Dziękuję! Nie wzięłam okularów - zawołała przez ramię. Teraz powinien się
zamknąć - pomyślała, zachodząc Jericha od lewej.
- Kochanie! Masz poczucie humoru!
Zatrzymała się, obrzucając Creeda gniewnym spojrzeniem.
- A pan jest chory. Wzruszył ramionami.
Podeszła do konia, mamrocząc coś pod nosem. Zwierzę patrzyło na nią wielkimi,
brązowymi oczami, którym zupełnie nie ufała. Trzymała uździenicę tak, aby zarzucić mu
pętlę na pysk. Już była blisko celu, gdy obrzydliwy czworonóg podrzucił głowę i unicestwił
jej zamiar w zarodku.
- Niech to gęś kopnie!
- Proszę przemawiać do niego słodkim głosem.
- Śliczny konik - wymamrotała. - Pozwól mi włożyć tę pętelkę na nosek.
Diabeł wykrzywił grube, różowe wargi, obnażając długie zęby.
- Jak mnie ugryziesz, ty obrzydliwy draniu... Usłyszała ostrzegawcze chrząknięcie
Montany. Podskoczyła i odwróciła się gwałtownie. Creed stanął tuż za nią i wygrażał jej
palcem. Najwyraźniej wszystko słyszał.
- Miała pani być dla niego miła.
- To nic nie pomoże. On mnie nie cierpi.
- Proszę mi podać rękę.
- Po co?
- Chce się pani nauczyć jeździć? - Tak.
- Niech pani w takim razie przestanie pytać i robi, co mówię. - Wyciągnął spracowaną
dłoń.
W chwili, gdy spotkały się ich ręce, Addie popatrzyła Creedowi prosto w twarz, z
której zniknął tymczasem gniewny wyraz. Poszła za jego wzrokiem. Montana spoglądał na
maleńką rączkę dziewczyny, która przy jego wielkiej, opalonej łapie wydawała się jeszcze
bledsza i mniejsza.
- Proszę go pogłaskać - nakazał lekko schrypniętym głosem, kładąc dłoń Addie na
szyi Jericha.
Zrobiła to, o co prosił, ale nie myślała o koniu. Czuła wyraźnie dotyk szorstkiej skóry
mężczyzny. Emanowało od niego takie ciepło, że nagle oblała się potem.
- Proszę szeptać, co tylko przyjdzie pani do głowy - powiedział cicho Montana.
A co jej przychodziło do głowy? Zupełnie się pogubiła.
- Może mu pani powiedzieć, jakie są pani zamiary. - Puścił jej rękę, ale najwyraźniej
nie zamierzał się odsunąć.
- Koniku, chcę cię przygotować do jazdy. - Jericho łypnął na nią podejrzliwie.
- To nic takiego, obiecuję. - Wolno nasunęła mu uzdę na nos. - Nie sięgam do tej
części, którą się wkłada przez głowę - szepnęła.
- To się nazywa korona. - Montana pochylił się nisko i dotknął brzuchem jej pleców.
Zacisnęła zęby. Przeciągając uchwyt przez metalowe kółko, dostrzegła, jak mocno drżą jej
ręce.
- Trzeba go teraz nagrodzić - odezwał się Montana.
- Jak?
- Dobrym słowem, pieszczotą...
- Śliczny koniś - powiedziała, klepiąc Jericha po szyi.
- Lepiej tak - szepnął, przesuwając delikatnie palce po gorącym ramieniu dziewczyny.
O mało nie zemdlała.
- Trzeba zawsze głaskać. Nie klepać. To o wiele przyjemniejsze - wyjaśnił.
Nie mogła wykrztusić słowa. Miała zbyt sucho w ustach. Chrząknął głośno.
- Proszę pociągnąć za uzdę.
Addie posłuchała, ale diabelski zwierzak nawet się nie ruszył.
- I przemawiać słodkim głosem - przypomniał Montana. Pociągnęła linkę.
- Rusz się, ty wstrętna, uparta bestio - wycedziła przez zęby. Koń prychnął.
- Teraz trzeba na niego zagdakać.
- Kury gdaczą, a nie ludzie.
- Wystarczy ruszyć językiem. O tak! - krzyknął, zwinął dłonie wokół ust i „zagdakał”.
Jericho rzucił się naprzód tak gwałtownie, że o mało nie wyrwał jej ramienia z barku.
Pognała więc za nim, miotając przekleństwa. Koń zatrzymał się dopiero przy drzewie, a
Addie zaczęła się zastanawiać, co właściwie w nią wstąpiło.
- Nieźle - pochwalił instruktor. - Przyszedł czas, żeby go dosiąść.
- Co takiego? - zaskrzeczała.
- To podstawowa umiejętność - wyjaśnił, wznosząc ręce do nieba.
Nie odezwała się ani słowem. Płonęła.
- Już pani mówiłem, że trzeba się wszystkiego nauczyć. A koń nie będzie czekał w
nieskończoność, aż raczy pani na nim posadzić swój biały tyłeczek.
- Czy może już wreszcie przestać mówić o kolorze mojego... siedzenia?
- Dobrze. Koń nie będzie czekał na pani okrągłą pupcię.
- Ma pan niewyparzony język!
- A mnie się wydawało, że mój język bardzo się pani podoba. Odwróciła się z
oburzeniem i zrobiła krok w stronę domu.
- Strach panią obleciał. Zatrzymała się jak wryta.
- Gdzie jest to siodło?
Nie odpowiedział. Nagle zrobiło się zupełnie cicho. Gdy Addie wreszcie zaszczyciła
Montanę spojrzeniem, wskazał jej leżące na ziemi siodło. Poszła więc rozwścieczona w
tamtym kierunku, co jej chyba pomogło, bo inaczej nigdy nie zdołałaby udźwignąć takiego
ciężaru.
- Proszę bardzo - wycedziła przez zęby, rzucając swoją zdobycz u stóp Montany.
- Co teraz?
- Nie brakuje pani wigoru.
- Przejdźmy lepiej do rzeczy. Rozłożył pasiasty koc.
- Proszę mu to położyć na kłębach.
- Na czym?
- Na kłębach.
Zrobiła, co mogła, ale derka ześliznęła się koniowi z grzbiet i upadła na ziemię.
- Delikatnie...
Kiedy jednak zaszła wałacha od tyłu, zwierzę chciało ją kopnąć. Wrzasnęła,
odskoczyła i - straciwszy równowagę - wylądowała w kurzu pod drzewem.
- Ta bestia próbowała mnie zabić!
- Nie wolno stawać za koniem bez uprzedzenia.
- Wspaniale. Następnym razem wyślę gońca!
- Jest pani bardzo dowcipna, moja słodka, ale proszę mnie słuchać, bo inaczej ten pani
ogromny mózg rozpryśnie się po podwórzu. A więc - ciągnął unosząc palec - trzeba
zasygnalizować swoje nadejście. Można po prostu się do konia odezwać i położyć mu rękę na
ciele. Zawsze kopią, jeśli czują się zagrożone. Po drugie należy mówić cicho i spokojnie.
Takie skrzeczenie wyprowadza zwierzę z równowagi.
- Nie skrzeczę - oświadczyła, zadzierając nos. - Wrony skrzeczą.
- Wrony kraczą - poprawił. - Po trzecie: w żadnym wypadku nie wolno wychodzić
przed konia, jeśli się go prowadzi za uzdę. Podobnie niebezpiecznym błędem jest
wskakiwanie na siodło w pobliżu płotu. A już na pewno - dodał unosząc rękę - nie należy się
kłócić z nauczycielem.
- Nienawidzę pana.
- W porządku. Teraz proszę nakryć konia derką. Otrzepawszy spodnie, Addie
chwyciła koc, obeszła Jericho dookoła, położyła mu derkę na grzbiecie i zamarła w
oczekiwaniu.
- Proszę ją przesunąć dziesięć centymetrów do tyłu. Bez słowa sprzeciwu wykonała
polecenie.
- Za daleko.
- Zrobiłam, co pan kazał.
- Trzeba poprawić.
- W jaki sposób? - pisnęła.
- Nieważne. Myślałem, że pani nie skrzeczy.
- Teraz nie skrzeczę, tylko piszczę.
- To strzygi piszczą.
- Skądże znowu! One wyją.
- Proszę osiodłać konia.
- Jak? Nie dam rady!
- Niech pani weźmie wreszcie to cholerne siodło. Posłuchała, a wtedy Montana
podniósł ją na odpowiednią wysokość.
- Teraz trzeba je umieścić na derce.
- Nie mogę, przeszkadzają mi te uchwyty na nogi!
- Strzemiona? Proszę je przerzucić przez siodło.
- Po co pan tak wrzeszczy? Już, teraz mogę zejść.
- Dzięki Bogu!
Postawił ją na ziemi tak energicznie, że uderzyła twardo obcasami o ziemię.
- Ojej! Przygryzłam sobie język - powiedziała z wyrzutem. - A pan nie jest
dżentelmenem.
- Zgoda, nie jestem, ale pani powinna się zająć zaciśnięciem popręgu.
Addie posłusznie przeciągnęła pasek przez metalowe kółko.
- Ciaśniej!
- Będzie go bolało!
- Nic podobnego. Dobrze. Teraz proszę obejść go dookoła.
- Po co?
- Bo ja tak każę.
- W porządku. - Chwyciwszy uzdę, okrążyła Jericha, starając się pamiętać o
wszystkich zaleceniach Creeda. Po kilku kółkach zatrzymała się na chwilę i spojrzała na
niego pytająco.
- Trzeba zapiąć tę klamerkę - powiedział, wskazując sprzączkę wiszącą pod brzuchem
wałacha.
Niewiele myśląc, Addie zacisnęła rzemień równie mocno jak popręg i po raz pierwszy
w życiu usłyszała krzyk konia.
- Chryste Panie! - Montana odepchnął ją od wierzchowca, rozluźnił sprzączkę i zaczął
przemawiać do zwierzęcia kojącym głosem.
Addie zagryzła wargi. Nie zamierzała sprawić koniowi bólu. Nie byłaby w stanie
wyrządzić krzywdy żadnemu żywemu stworzeniu, nawet takiemu, którego by nie cierpiała.
- Dlaczego pani to zrobiła? - spytał Creed, jakby naprawdę posądzał dziewczynę o taki
brak serca.
- Przykro mi. Nie wiedziałam...
- Dobra. Proszę tylko, żeby przestała pani ufać zdrowemu rozsądkowi.
Przytaknęła z poczuciem winy i spojrzała prosto w oczy Jericha.
- To są wodze. Niech pani poluźni uzdę na nosie i zarzuci je koniowi na szyję.
Rozumie pani?
Potrząsnęła głową.
- W takim razie zademonstruję to pani. Jeden jedyny raz. Proszę patrzeć.
Musiał powtórzyć czynność trzy razy, zanim Addie pojęła, jak ją wykonać.
- Można dosiadać konia na dwa sposoby - powiedział.
- Chcę się nauczyć łatwiejszego.
- Oba nie są trudne.
- A jak pan to robi?
- Przekręcam strzemię i podchodzę jak najbliżej do jego szyi.
- W takim razie wolę ten drugi sposób. Zrobił taką minę, jakby liczył coś w myślach.
- Niech pani stanie równo z siodłem, twarzą do konia. Niechętnie wykonała polecenie.
- Lejce do lewej ręki - obserwował ją uważnie. - Proszę go objąć za szyję i chwycić
rożek.
- Rożek? Czyżby miał pan na myśli ten uchwyt?
- Właśnie - odparł z uśmiechem.
- Dlaczego to się tak nazywa?
Addie upuściła lejce i ujęła siodło obiema rękami.
- Nie! - wrzasnął, a w jego głosie wyraźnie narastała irytacja. - Lejce do lewej, rożek
do prawej, noga w strzemię i do góry!
- Kompletnie się pogubiłam.
Chwycił ją za ręce. Lewą położył koniowi na szyi, a prawą na uchwycie siodła.
- Stopa w strzemię! - zakomenderował.
Posłuchała go bez słowa, ale w żaden sposób nie mogła sięgnąć siodła.
- Cholera jasna! - zaklął.
- Co się stało?
- Miałem na myśli lewą nogę! Ale może pani chce jeździć tyłem do przodu?
- Ojej! - Zmieniła położenie ciała.
- Proszę oprzeć kolano o konia i wskoczyć na siodło! Zwlekała, nie spuszczając oczu z
konia.
- Rebece pan pomógł.
- Tak, ale jej nie udzielam lekcji. - Urwał. - Zazdrosna?
- Nie bardzo! - Wybiła się tak mocno, że omal nie wylądowała po drugiej stronie
końskiego grzbietu. Jericho cofnął się o krok i niewiele brakowało, a siodło spadłoby na
ziemię. Addie upuściła wodze i przytrzymała się uchwytu. Jedną nogę utkwiła w strzemieniu,
drugą machała bezradnie w powietrzu.
- Teraz prawa! - krzyknął Montana.
- Zrobione!
- Musi się pani nauczyć panowania nad koniem. Gdzie wodze? Przechyliła się w lewo
i zerknęła na ziemię.
- Tam!
- Widocznie do niczego się nie nadają. - Głos Creeda ociekał sarkazmem. -
Proszę teraz zeskoczyć!
- Dopiero co go dosiadłam.
- Na dół!
- Jak?
- Tak samo jak na górę.
- Rozumiem. - Myślała chwilę, po czym złapała uchwyt w obie ręce, przerzuciła
prawą nogę przez siodło i spadła na ziemię.
- Proszę się natychmiast przestać śmiać! - Wstała i otrzepała siedzenie.
- Stłukła sobie pani ten okrągły tyłeczek?
- To nie pańska sprawa! Mogę spróbować jeszcze raz?
- Niech pani sobie nie przeszkadza. - Uchylił kapelusza.
Tym razem znalazła się na grzbiecie wierzchowca bez najmniejszych problemów.
- I co teraz?
- Plecy proste, głowa do góry! Dobrze. Nogi głęboko w strzemiona, obcasy w dół.
Wodze nad rożkiem... nie, nie, raczej w ten sposób... prawa ręka na udzie...
- Proszę się teraz wychylić.
To było łatwe jak jazda na rowerze. Addie wychyliła się śmiało i omal nie dotknęła
nosem końskiego grzbietu, a Jericho zaczął powoli krążyć wokół swego pana.
- Nie tak! Tylko troszkę do przodu! Addie wyprostowała się jak struna.
- Jak mam go zatrzymać?
- Proszę pociągnąć... nie, zaraz! Delikatnie! Koń stanął w miejscu, a Addie
zachichotała.
- Udało mi się!
- Tak sobie.
- Nie spadłam i zatrzymałam konia.
- Ale podskakiwała pani na siodle jak piłka.
- To on podskakuje, nie ja!
- Musicie złapać wspólny rytm. - Położył ręce na biodrach dziewczyny. - O tak -
szepnął, poruszając jej ciałem to w przód to w tył.
Gdy poczuła jego dłoń na wewnętrznej części uda, omal nie spadła na ziemię.
- Co pan robi? - wrzasnęła.
- Sprawdzam odległość.
- Jak to?
- Uda i górna część łydek muszą zawsze pozostawać w kontakcie z wierzchowcem.
- Dlaczego?
- Bo w ten sposób o wiele łatwiej utrzymać równowagę w siodle. Przeszedł na dragą
stronę konia.
- Ta noga jest dostatecznie blisko! - krzyknęła. Gdyby Montana znowu jej dotknął, na
pewno by umarła.
- Proszę jechać. - Creed klepnął wałacha po zadzie.
Jericho podskakiwał bardziej niż rower na wybojach. To było znacznie gorsze niż
jazda po torach tramwajowych.
- Niech go pani kopnie.
- Jak to?
- Butem.
Zaczęło się jej kręcić w głowie, więc przymknęła oczy i dźgnęła konia w bok.
Jericho stanął jak wryty.
- Dlaczego pani staje? - krzyknął Creed. - Miała go pani kopnąć.
- Kopnęłam.
- No to dlaczego on się zatrzymał?
- Proszę mnie nie pytać. To pański koń.
I nawet macie podobne charaktery - dodała w myślach, patrząc, jak wałach opuszcza
głowę i zaczyna skubać trawę. Creed spojrzał na Addie z niedowierzaniem.
- Nie kłamię! Naprawdę go kopnęłam! O tak! - zademonstrowała. Jericho odrzucił
głowę do tyłu, stulił uszy i ruszył z kopyta.
Galopował tak szybko, że dziewczyna omal nie spadła z siodła. Nadal wbijała mu w
obcasy w boki, ale to nic nie pomagało. Trzymała się kurczowo uchwytu, bo nie miała
pojęcia, gdzie są wodze. Słyszała krzyki Creeda, ale nie rozróżniała słów.
Spod końskich kopyt tryskał żwir. Wierzchowiec nabierał coraz większej szybkości,
ale nagle - gdy znalazł się u wylotu alejki - zatrzymał się jak wryty.
Addie przeleciała mu przez głowę i spadła na ziemię, lądując twarzą w piasku.
Włosy opadły jej na oczy, w ustach czuła smak żwiru. Wypluła piasek i podciągnęła
się na rękach. Creed znalazł się przy niej jednym skokiem.
- Nic ci nie jest, maleńki?
Addie patrzyła ze zdumieniem, jak ten potwór skacze wokół Jericha niczym stroskana
matka. Zerknęła na swoje dłonie, do których przykleiła się ziemia, a następnie przeniosła
wzrok na porysowane buty i podarte pończochy. Jedna z czarnych podwiązek wystawała z
zabrudzonych spodni, biała bluzka była wymięta i brudna. Bolały ją plecy, ręce, pupa, a na
domiar złego zgubiła jedną ze spinek do mankietów.
Popatrzyła na żwirowaną alejkę, ale niestety nigdzie nie zauważyła srebrnego
dzwoneczka. W panice padła na kolana i zaczęła przesiewać maleńkie kamyczki.
- Przeklęta, obrzydliwa bestia - mruknęła ze złością.
W polu widzenia wyrosła jej nagle para brązowych butów.
- Wszystko dobrze?
- Wspaniale! Proszę zabrać nogę!
- Co pani wyczynia?
- Szukam spinki.
- Aha. - Umilkł na chwilę. - Może to ta? Odrzuciła włosy z twarzy i podniosła wzrok.
Srebrny dzwoneczek leżał zaledwie o metr dalej.
- Tak, to ta! - Addie rzuciła się we wskazanym kierunku, ale Jericho był szybszy.
Ozdoba zniknęła między żółtymi końskimi zębami.
- Nie! Ani mi się waż! - krzyknęła dziewczyna przeraźliwie, potrząsając uzdą, by
zmusić konia do wyplucia spinki.
- O co pani chodzi? - spytał Creed.
- On zjadł mój dzwoneczek! - krzyknęła. - Wypluj to, ty podła bestio!
- Chwileczkę. Zaraz się tym zajmę. - Montana powiedział coś cicho do konia i
pogładził go po nosie. Potem podstawił mu dłoń pod pysk, a Jericho wypluł posłusznie
spinkę.
- Dobry konik - pochwalił Creed, wręczając zgubę dziewczynie. Odetchnęła z ulgą,
ale zaraz potem jęknęła. Rozprostowała zesztywniałe ramiona i potarła pośladki.
- Pocałuję. Od razu przestanie boleć - zaofiarował się Montana.
- Niech pan całuje konia w nos.
- To było bardzo głupie z pani strony.
- Co takiego?
- Mogła mu pani zrobić krzywdę. - Wstrzymała oddech z oburzenia. - Pani też
znalazła się w niebezpieczeństwie.
- Przecież sam pan mówił, że mam go kopnąć!
- Ale tylko troszkę, żeby się ruszył.
- Mówił pan zupełnie co innego.
- Nie kazałem pani kopać go bez przerwy.
- Myślałam, że się zatrzyma. - Zerknęła na spinkę, jakby chciała na niej odnaleźć
ślady końskich zębów.
- Znam się na koniach, panno mogę panią zapewnić, że one nigdy się nie zatrzymują,
kiedy się je kopie.
- Ale ten postąpił odwrotnie! Zresztą to wszystko pańska wina.
- Sama pani prosiła o lekcje!
- To zwierzę mnie nie cierpi, a pan nie potrafi niczego wytłumaczyć. Każe mi pan coś
zrobić, ja wykonuję polecenie, ale zaraz się okazuje, że chodziło o coś zupełnie innego.
- Ja nie potrafię niczego wytłumaczyć? - spytał zdziwiony.
- Nie, nie potrafi pan.
- Wiem, co mówię. Jeżeli nie zna pani angielskiego, to wyłącznie pani problem.
Zresztą może sobie pani kupić poradnik.
Otrzepała ręce i ubranie.
- Niezły pomysł. W książkach stawia się sprawy jasno.
- Ja też to potrafię - powiedział gniewnie i zrobił dwa kroki w jej kierunku.
- Akurat!
Pochwycił dziewczynę w objęcia i zaczął rozgniatać wargami jej usta. A ona właśnie
tego pragnęła. Wbiła mu paznokcie w ramiona, a gdy przestał ją na chwilę całować, głośno
jęknęła. Montana pieścił językiem ucho i szyję Addie, ocierał się brzuchem o jej biodra,
muskał delikatnie piersi.
- Czy stawiam sprawę wystarczająco jasno? - zapytał po chwili. Nie zrozumiała.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego nieprzytomnie.
- Co takiego?
Chwycił ją za rękę i położył sobie na rozporku.
- Nie! - krzyknęła przerażona.
Bała się zarówno Creeda, jak i siebie samej. Przy tym mężczyźnie zapominała o
wszystkim.
- Proszę... ja...
Wsunąwszy kolano między uda dziewczyny, całował ją namiętnie i przyciskał tak
mocno, że czuła bijący od niego żar.
Próbowała odepchnąć mężczyznę, ale na darmo. Zareagował dopiero wtedy, gdy
chwyciła go za włosy na torsie.
Oczy mu błyszczały, z trudem chwytał oddech.
- Proszę... - szepnęła i głos się jej załamał.
Skrzywił się i wyzwolił dziewczynę z uścisku. Ledwo dotknęła stopami ziemi, zaczęła
się wycofywać, nie spuszczając z niego wzroku. A Creed stał tylko i patrzył na nią tak
gorącym wzrokiem, że omal nie spłonęła. Przy nim czuła się naga, więc odwróciła się i
uciekła: przed nim, a także przed sobą i własnymi doznaniami.
Addie naciskała mocno na pedały. Koła roweru grzęzły w błocie jak w melasie.
Wózek przyczepiony do siodełka uderzył o kamień, a bańki z mlekiem zabrzęczały
ostrzegawczo. Rower zachwiał się, ale Addie nie miała już siły, żeby wyprowadzić go na
prostą, i zaryła nogami w rudą maź.
- Niech to gęś kopnie - zaklęła pod nosem.
Nowe buty z cielęcej skóry były kompletnie zniszczone. Dziewczyna utknęła w błocie
aż po kostki. Z trudem wydobyła prawą nogę z gliny, która nie oszczędziła również brzegu jej
sukni. Nie pozostawało nic innego, jak tylko się poddać.
Wzdychając ciężko, potoczyła rower grząskim traktem. Słońce świeciło jasno, więc
Addie natychmiast pożałowała, że tak wcześnie wyszła z domu. Gorące promienie z
pewnością osuszyłyby kałuże. Sądziła jednak, że rześkie chłodne powietrze poranka mniej
zaszkodzi mleku. Zerknęła, by spojrzeć na bańki, i zauważyła nadjeżdżający z oddali wóz.
W porządku - pomyślała. Dobry sąsiad z pewnością pomoże zdenerwowanej kobiecie.
Wóz znajdował się coraz bliżej, słyszała nawet pobrzękiwanie uprzęży.
Puściła więc kierownicę, przytrzymując swój wehikuł łydkami i upchnęła kilka
luźnych pasemek wilgotnych od potu włosów pod słomkowym kapeluszem. Poklepawszy
jedwabne hiacynty oraz szkarłatne wstążki opadające na krótkie rondo, przywdziała
powitalny uśmiech i popatrzyła w stronę nadjeżdżających.
Była to piekielna dwójka - potwór i jego ohydny koń. Dziewczyna jęknęła głośno,
przeklinając swój pech.
Creed zatrzymał wóz tuż obok roweru.
- No, no Jericho... Popatrz, kogo tutaj mamy. Poznajesz maleńką pannę z wielkim
mózgiem? - spytał wesoło. - Ale błoto, co? - zwrócił się do Addie.
Najwyraźniej świetnie się bawił.
Koń wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Jego właściciel oparł łokcie na kolanach i mówił dalej.
- Wiesz co? Myślałem, że taka rozsądna osoba powinna wiedzieć, że nie jeździ się
rowerem po glinie.
Z czystej przekory dziewczyna przesunęła się o parę metrów do przodu. Znowu
zadźwięczały dzwoneczki uprzęży.
- Może podwieźć, panno.
Bańki na mleko pobrzękiwały głośno. Addie dyszała z wysiłku. Ramiona, nogi i
siedzenie sprawiały jej dotkliwy ból. Podniosła głowę, gotowa posłać Montanę do wszystkich
diabłów, ale w tej samej chwili pękła jedna z podwiązek, przytrzymujących wózek przy
siodełku.
- Och, nieee!
Rzuciwszy rower na ziemię, podbiegła do baniek. Niestety, spadły z nich pokrywy, a
mleko zaczęło wyciekać prosto w kałużę. Addie klęczała w brązowej mazi, przyciskając do
siebie bańki, a na jej czerwono-zielonej bluzce pojawiły się białe ślady. W chwilę później
męskie ręce ustawiły pojemniki prosto, tak by nic się z nich nie wylewało.
- Już w porządku - odezwał się Creed, tym razem bez szyderstwa w głosie. -
Niech pani oczyści pokrywki.
Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby je wytrzeć.
- Proszę improwizować - zażartował.
Sięgnęła pod suknię i wyciągnęła na zewnątrz koronkowy brzeg halki. Bez skrupułów
wytarła pierwszą pokrywę i rozprostowała plecy. Creed wbił wzrok w jej odsłonięte nogi.
Natychmiast opuściła spódnicę i zaczerwieniła się jak piwonia.
- Przydałoby mi się coś takiego. - Wskazując głową porwaną elastyczną podwiązkę,
zerknął bezczelnie na jej nogi. Addie odniosła wrażenie, że ten potwór widzi coś przez
materiał. Odwróciła się więc na pięcie i odpięła jedną z tasiemek podtrzymujących
pończochy.
- Czerwone? - spytał Creed ze zdziwieniem i zagwizdał. Najchętniej wczołgałaby się
pod wóz.
- Pasują mi do kapelusza - odparła zadzierając głowę. Otaksował ją gorącym
spojrzeniem.
- Sama ją umocuję.
Nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi i zaczął naprawiać prowizoryczną przyczepę.
- Słyszał pan?
- Mhm - mruknął, zaabsorbowany swoim zadaniem.
- Potrafię to zrobić - odezwała się już znacznie głośniej. - Może pan jechać.
Błagam - dodała w myślach. - Niech pan wreszcie stąd zniknie. Umocował podwiązkę
do wózka i sprawdził, czy się trzyma.
- I zostawić panią w biedzie? Nigdy... kochanie.
Addie przyjrzała się uważnie siedzeniu wozu. Była to po prostu wąska drewniana
deska. Od miasta dzieliła ich odległość sześciu kilometrów, która z pewnością wydawałaby
się przynajmniej dziesięciokrotnie dłuższa z tym potworem u boku.
Chciała się właśnie odwrócić i odejść, ale Creed opuścił tymczasem klapę i umieścił
bańki w wozie.
- Proszę postawić rower na ziemi, bo... - Nie przychodziło jej do głowy żadne
uzasadnienie. - Muszę rozwijać mięśnie - dokończyła szybko.
Wziął ją nagle w ramiona.
- Wydaje mi się, że są w porządku - powiedział, dotykając uda dziewczyny.
- Niech mnie pan natychmiast puści!
- Chętnie - mruknął, po czym rzucił ją na siedzenie wozu. Wylądowała na desce ze
śmiesznym stuknięciem.
- Och! - jęknęła, marząc jedynie o tym, by rozetrzeć obolałą pupę. Zwalczyła jednak tę
pokusę i utrzymała ręce na boku ławki.
Creed wskoczył na siedzenie, patrząc na Addie pytająco. Jego gorący wzrok przenikał
nawet przez słomkowy kapelusz. Uniosła lekko głowę, skierowała wzrok przed siebie i
zaczęła się wiercić.
- Boli? Zacisnęła usta.
Ten człowiek czytał jej w myślach.
- Oczywiście że nie! - skłamała. - Nic mi nie jest. Wręcz odwrotnie. Ruszajmy.
Bardzo się boję, że mleko mi skwaśnieje.
- Niewiele go już zostało. - Spojrzał wymownie na mokrą, poplamioną bluzkę,
oklejającą piersi dziewczyny. - Zimno pani?
Zakryła piersi rękami i odwróciła głowę.
- Owszem. Jedźmy!
Usłyszała, jak mamrocze pod nosem coś o jej nadętej minie.
- Jak się panu nie podobam, to proszę mnie zostawić w spokoju. Popatrzył na nią
wymownie.
- I pozwolić, żeby mnie pani obmawiała przed całym miastem? Wykluczone,
kochanie!
Montana zsunął kapelusz na tył głowy i oparł się o wóz, patrząc za nią, która toczyła
rower po drewnianym trotuarze. Nie było jej łatwo. Przystanęła na chwilę, aby odpocząć, nie
zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia przechodniów.
Zachowywała się tak, jakby to diabelskie urządzenie widywano równie często jak
pszczoły w ogrodzie. Oparłszy bicykl o beczki z gwoździami, Addie weszła do środka.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jego plan działał. Ta kobieta miała wyraźnie dość.
Jeszcze tydzień temu na pewno przegapiłby taką wspaniałą sposobność. Ale szybko
się uczył i przy okazji świetnie się bawił.
Przez całą drogę do miasta ocierał udo o jej nogę. Za każdym razem dziewczyna
odsuwała się tak daleko, że wbijała biodro w metalową poręcz. Z pewnością nabiła sobie parę
siniaków.
Kiedy pogonił trochę konia, mało nie poleciała głową naprzód. On oczywiście nie
mógł do czegoś podobnego dopuścić, więc porwał ją w ramiona i mocno przytrzymał, chociaż
wiła się jak piskorz.
Kilkakrotnie - niby to przypadkiem - musnął jej pierś i udając, że nic się nie stało,
słuchał, jak dziewczyna wciąga ze świstem powietrze.
Teraz jednak miał swoje sprawy do załatwienia, więc zeskoczył z wozu i poszedł na
salę zebrań. Pod budynkiem z czerwonej cegły kilku mężczyzn prowadziło ożywioną
dyskusję.
- Daj spokój, Herbercie - mówił właśnie John Latimer. - W takich sprawach nie należy
działać pochopnie.
- Tobie nie zakwalifikowano zboża do trzeciej grupy. A to naprawdę była pszenica
wysokiej klasy. Ten sługus kolei zrujnował mi życie. - Mężczyzna uderzył kapeluszem o
kolano. - Przecież wiesz, kto zgarnie mój zysk. Właśnie on i reszta tej kompanii. Straciłem
cały zbiór. Zupełnie jakbym spalił snopy. W jaki sposób spłacę dzierżawę? Czym nakarmię
Bo i dzieci? - Postawny jasnowłosy farmer przejechał dłonią po stroskanej twarzy.
Montanie stanęła nagle przed oczami zmartwiona twarz ojca, który przez ostatni rok
swego krótkiego życia wyglądał dokładnie tak samo. Odpędził jednak bolesne wspomnienia i
skupił się na teraźniejszości.
- Schultz ma rację - odezwał się Wadę, stając na ganku.
- Musimy coś zrobić. Wracam właśnie z Sacramento. Komisja jest bezradna. Tylko
Doyle i Gordon nie zostali przekupieni przez kolej. Nie przepchniemy tej ustawy aż do
przyszłego roku.
- Potrząsnął głową z obrzydzeniem. - Wszyscy w Kalifornii siedzą u tych drani w
kieszeni.
Montana podszedł bliżej do Latimera.
- Wadę jest radcą prawnym stowarzyszenia farmerów. Próbowaliśmy ustalić taryfy za
przewóz zboża, ale za każdym razem, kiedy jesteśmy bliscy sukcesu, spółka kogoś
przekupuje i przechyla szalę na swoją korzyść.
- Sąd Najwyższy utrzymał w mocy przepisy o transporcie - powiedział Montana,
patrząc na tłum najwyraźniej gotów, by zaatakować kompanię gołymi rękami.
- Jesteś dobrze zorientowany. - Latimer spojrzał ze zdziwieniem na Creeda.
- Skoro zamierzam zostać farmerem, muszę wiedzieć, co w trawie piszczy. To leży w
moim najlepiej pojętym interesie.
- Uśmiechnął się do Johna. - Na przykład nie uprawiałbym zboża, jeśli na bawełnie
mógłbym zarobić więcej.
- Pewnie masz rację. A co zamierzasz zasiać?
- Pszenicę. Ozimą pszenicę. Zamierzam tu kupić nasiona i zaprzęg - Montana zerkał
jednym okiem na przygarbionego mężczyznę, który szedł chodnikiem po przeciwnej stronie
ulicy, mnąc w ręku słomkowy kapelusz - symbol farmerskiej dumy.
- Większość z nas uprawia pszenicę. Jenson dostał właśnie ziarno z Chicago, a Herbert
Schultz, ten tam, po drugiej stronie, chce chyba sprzedać połowę swego zaprzęgu.
- Nie będę korzystać z cudzego nieszczęścia - odparł Montana zdecydowanym tonem.
- Pewnie ocaliłbyś go od klęski. Nikt poza tobą nie potrzebuje koni. Creed popatrzył
za strapionym farmerem.
- W takim razie na co czekamy? Chodźmy, może odmienimy jakoś życie tego
nieszczęśnika.
- Przyjdziecie we wtorek wieczorem na zebranie? - zawołał za nimi Wadę. - Kolej nas
nie powstrzyma! Zrobimy trochę zamieszania.
- Ja będę! - odkrzyknął Latimer. - A ty? - spytał zwracając się do Montany.
- Jasne - odparł tamten. - Kocham awantury.
Przez matową szybę wystawy Peabody’s Mercantile Addie dostrzegła trzech
mężczyzn. Jednego nie znała, a dwoma pozostałymi byli John Latimer i Creed, odsuwający
właśnie charakterystycznym gestem kapelusz na tył głowy. Włosy miał związane rzemykiem
- zawsze się teraz w ten sposób czesał, przez co wyglądał mniej dziko, bardziej układnie, choć
przecież nie zaliczał się wcale do dżentelmenów.
- Podliczyłem już należność za mleko, panienko. Addie podskoczyła nerwowo i
złapała się za serce.
- Już idę.
Wiedziała, że zachowuje się jak skończona idiotka. Zamiast buszować po sklepie,
podglądała dzikusa. Przesunęła kilka wieszaków z ubraniami, czując się tak, jakby została
przyłapana na kradzieży cukierków. Niezdolna zwalczyć w sobie tej pokusy, wyjrzała przez
okno. Creed wymieniał właśnie uścisk dłoni z nieznajomym mężczyzną, który najwyraźniej
czuł do niego sympatię. Addie zauważyła już wcześniej, że potwór jest bardzo lubiany, czego
zupełnie nie mogła zrozumieć.
Pan Peabody odchrząknął głośno. Addie wepchnęła włosy pod kapelusz, przylepiła
uśmiech do twarzy i podeszła do długiego dębowego kontuaru.
Sklep obfitował w najróżniejsze towary. Na wykładanych boazerią ścianach roiło się
od plakatów oraz wywieszek reklamujących wszystko od wód leczniczych począwszy na
paskach elektrycznych skończywszy. W zachodniej części sklepu stały szklane słoje pełne
biżuterii, szpilek do włosów oraz przyborów toaletowych.
Kolorowe butelki - niebieskie, bursztynowe i ciemnobrązowe - zajmowały prawie
każdy centymetr kwadratowy półek. Puszki z tytoniem, kakao i przyprawami poupychano na
metalowym regale ciasno niczym cegły. Ozdobę kontuaru stanowiła wspaniała maszyna do
kawy, a obok niej lśniły ogromne szklane dzbany z blaszanymi pokrywkami. Kryły się w nich
najróżniejsze przysmaki. Na widok czekoladek z likierem i pikli Addie poczuła, jak ślinka
napływa jej do ust.
Seth Peabody - wysoki, chudy mężczyzna o bystrych niebieskich oczach i świecącej
łysinie witał wszystkich klientów jak starych i najlepszych przyjaciół.
Pan Peabody miał długi haczykowaty nos i więcej zębów niż koń Creeda. Okazał się
również niezwykle sympatyczny. Wyznał Addie, że bardzo szanował jej ciotkę, która była
uczciwa, pracowita i zawsze skora do pomocy każdemu w potrzebie.
- Tu jest należność za mleko - powiedział, przekładając zielone kwity. - I proszę
pamiętać, że chętnie kupię również jajka.
- Uśmiechnął się serdecznie. - Przygotowałem już wszystkie zakupy z listy. Funt soli
Mortona, jeden obierak do jabłek, dwie laski cynamonu, puszka papryki, cztery gałki
muszkatołowe oraz jedna szpulka jedwabnych nici. Clarksa czy Coatsa?
- Clarksa - odparła, wodząc wzrokiem po pachnidłach stojących na półce naprzeciwko
kontuaru.
- Atrament - ciągnął pan Peabody, położywszy nici na ladzie - dwa kilogramy bekonu,
wędzona szynka, płyn do mycia twarzy, lekarstwo na niestrawność Rosa... Czy to wszystko?
- Jeszcze lód - przypomniała Addie.
- Ach, tak. Ben dostarczy pani pierwszą partię już w piątek, a potem będzie
przyjeżdżał co czwarty dzień. Dobrze? - Zatknąwszy ołówek za ucho, popatrzył na Addie
znad kartki.
- Oczywiście, dziękuję. - Dziewczyna cofnęła się o krok i zerknęła na szklane słoje. -
Poproszę jeszcze o jakąś dobrą maść do nacierania.
- Jest taki preparat doktora Silasa. Sam go używam, jak nadwerężę sobie mięśnie przy
zmianie wystawy. Mam to pani dostarczyć?
- Zamierzałam zabrać zakupy wózkiem, ale wolałabym, żeby Custus mi je przywiózł.
Błoto jeszcze nie wyschło.
- Mmm... z tym będzie pewien problem. - Seth Peabody wyglądał tak, jakby skurczył
mu się nagle kołnierzyk od koszuli.
- Custus bywa... jakby to powiedzieć... uparty. Dziś rano pokłóciliśmy się trochę i
rzucił robotę.
- Wrócił na stację?
- Nie. Jess Spindle z pewnością przywiązałby go do torów, gdyby się nie bał, że o
twardą głowę tego safanduły może się rozbić pociąg.
- Custus jest jedyny swoim rodzaju - powiedziała ze śmiechem Addie.
- Ma pani miękkie serce. Wypisz wymaluj jak ciotka. Sam pani przywiozę zakupy.
Po południu wpadnie tu właścicielka, więc będzie mogła przypilnować sklepu. -
Zaczął powoli pakować towary do skrzyń.
- Proszę zaczekać. - Addie powstrzymała go gestem ręki. - Custus został bez pracy,
tak?
Przytaknął.
- Gdzie go mogę znaleźć?
- Sądzę, że nie powinna pani...
- My się bardzo lubimy. Poza tym szukam kogoś do pomocy na farmie.
- A pan Creed?
Właśnie z powodu pana Creeda potrzebuję ochrony - pomyślała.
- On nie wystarczy. Więc?
- Custus jest w stajni i zawraca Budowi du... głowę.
- Dzięki - odparła, płacąc rachunek. - Zabierzemy zakupy, kiedy będziemy wracać do
miasta.
- Jak pani sobie życzy. I powodzenia.
Addie zamknęła za sobą drzwi, a jej obcasy zastukały na drewnianym chodniku.
Rozwiązanie było wręcz wspaniałe. Pomiędzy kolejnymi karmieniami kurcząt i
dojeniem krów nie miała czasu odetchnąć. Potrzebowała pomocy. Custus stanowił panaceum
na wszystkie problemy, a może przede wszystkim na ten, jakiego dostarczał Addie Creed i
jego wszędobylskie ręce. Przez te natrętne dłonie przestawała zupełnie nad sobą panować.
Dostała gęsiej skórki i potarła ramiona. Custus miał pełnić rolę przyzwoitki. W jego
obecności nic nie mogło się wydarzyć. Skończą się raz na zawsze kłopoty z Creedem.
Dziś wieczorem wreszcie spokojnie zasnę - pomyślała i poszła szukać swego
przyszłego opiekuna.
Nad głową Montany świecił jasny księżyc i tysiące gwiazd. Było gorąco, parno i
duszno. Wjechał w wyżwirowaną alejkę i skręcił do stodoły.
Kupił zaprzęg za dobrą cenę. Następnego dnia miał odebrać konie. Prowadząc Jericha
w stronę cebra z wodą pomyślał, że zawsze marzył o tym, aby orać na swojej własnej farmie.
Wyszedł na pole i przesiał przez palce wysuszoną ziemię. Jego własną ziemię.
Otrzepując ręce, popatrzył na te akry oczekujące niecierpliwie deszczu.
Dla Creeda uprawianie ziemi równało się właściwie dawaniu życia. Plony
przypominały dziecko poczęte z miłości i otoczone ojcowską troską. Natomiast o sile tego
zboża miała stanowić jego ziemia. Ziemia Montany.
Ale farma. Zaklął i wstał, wkładając ręce do tylnych kieszeni dżinsów.
Musi się wreszcie pozbyć tej kobiety. Niewiele mu zresztą brakowało, by zrealizować
cel.
Przypomniało mu się nagle, że nie przywiązał plandeki do wozu. A wiatr od Pacyfiku
zrywał się czasem zupełnie nieoczekiwanie. Creed nie mógł sobie pozwolić na utratę ziarna.
Wracając do stodoły, zauważył zachęcająco otwarte okno. Zmienił więc kierunek i
zaczął się skradać. Zajrzał do środka, podświadomie oczekując, że ciepłe kobiece ciałko
wystrzeli jak z katapulty i trafi go w pierś. Uśmiechnął się na wspomnienie tego zabawnego
wydarzenia.
Addie jednak spała smacznie, leżąc na brzuchu, z twarzą zwróconą do ściany.
Długie czarne włosy rozsypały się po pościeli. Spod cienkiej koronkowej narzuty
prześwitywał rozkoszny, okrągły tyłeczek. Zaswędziały go palce.
Nadarzała się naprawdę wspaniała okazja, a on nie należał do idiotów. Wyłoniła się
szansa, aby wystraszyć Addie. Nie zamierzał zasypiać gruszek w popiele.
Jakaś resztka przyzwoitości nakazywała mu odwrót, lecz Montana pozostał głuchy na
ten apel.
Skoro pragnął farmy, nie mógł myśleć o konsekwencjach swoich działań. Nie
powinien go obchodzić los tej kobiety. Chciał się po prostu dobrze bawić, nacieszyć jej
reakcją. Uwielbiał tę grę. Ostatnią, jaką miał z nią poprowadzić.
Pochylił się i zdjął buty. A potem - całkowicie zdecydowany, by śmiertelnie
wystraszyć Addie - wgramolił się na parapet.
O Boże!
Ten potwór był w łóżku! Przytrzymując przeguby Addie, przyszpilał ją do materaca.
Nie odzywał się przy tym ani słowem, więc tym bardziej się go bała.
- Proszę mnie puścić! - Próbowała się podnieść, ale nakrył ją całym ciałem i nie
pozwalał się ruszyć. Gdy musnął jej policzek, wtuliła twarz w poduszkę, próbując umknąć
przed jego wargami.
- Chcę cię jeszcze czegoś nauczyć, kochanie - szepnął, gryząc dziewczynę w ucho. -
Jak ujeździć mnie...
- Wynocha! - wrzasnęła, ale znów musiała ukryć głowę w poduszce, aby uciec przed
jego wszędobylskimi ustami.
Nie mogła się ruszyć. Creed miał o wiele więcej siły. Walczyła jak tygrysica, ale
nadaremnie. Przypomniała sobie straszne opowieści o zbezczeszczonych kobietach.
Wiedziała, do czego on zmierza. Ale nie bardzo rozumiała znaczenie słowa gwałt, które
wypowiadano zawsze nieśmiało i szeptem.
Dygotała ze strachu.
I nagle Creed przestał. Już nie przypierał jej do materaca, nie dotykał ustami włosów.
- Pragnę cię, Addie. Tylko twój wyjazd może mnie powstrzymać - powiedział
głębokim głosem, a zabrzmiało to zupełnie jak śmiertelna groźba.
Przełknęła ślinę. Zdawała sobie doskonale sprawę, że ten człowiek nie żartuje.
Pozostała jej tylko modlitwa.
Chwycił ją mocno za ramię, przewrócił na plecy i znów przygwoździł do łóżka.
Oddychał głęboko, na jego twarzy pojawił się wyraz okrucieństwa. Już nie
przypominał człowieka. Zmienił się kamień.
- Jak nie wyjedziesz, to cię zgwałcę! - syknął, utkwiwszy w niej żółte, zimne oczy.
Do oczu Addie napłynęły łzy strachu. Przymknęła mocno powieki, odcinając się w ten
sposób od rzeczywistości. Gorące krople wyciekły jednak na skronie i policzki, a jej ciałem
wstrząsnął szloch. Zaczęła płakać tak rozpaczliwie, że z trudem chwytała powietrze.
Jęknął i puścił gwałtownie jej ręce, a potem potarł czoło, jakby rozbolała go głowa.
- Nie płacz! - jęknął.
- Proszę, nie rób mi krzywdy!
- Nic ci nie grozi. Nie płacz. - Odrzucił włosy z twarzy.
- Tylko nie płacz.
Gdy pociągnęła nosem, na twarzy mężczyzny pojawił się grymas bólu.
- Nie potrafię ci zrobić nic złego. Myślałem, że mogę dalej prowadzić tę grę, ale nic z
tego nie wyszło.
Wsunął dłonie w jej włosy i otarł delikatnie łzy.
- Chciałeś... chciałeś mnie zgwałcić?
- Nie, do diabła! Raczej wystraszyć!
- Ach, tak - szepnęła i znowu wybuchnęła płaczem, tym razem dlatego, że Creed nie
dostrzegł w niej kobiety.
- Nie mogę... - szepnął, kładąc się obok Addie, która ani na chwilę nie przestawała
płakać. - Proszę, kochanie, przestań... - Pogładził jej plecy i przytulił jak skrzywdzone
dziecko. - Wszystko będzie dobrze.
Montana przemawiał do niej kojącym głosem, trzymał w objęciach, więc - zmęczona
płaczem - usnęła.
Poruszyła się niespokojnie. Montana bał się popatrzeć w twarz, żeby nie zobaczyć na
niej łez. Przełknął ślinę. Czuł na szyi gorący oddech dziewczyny.
Lewe ramię zupełnie mu zdrętwiało.
Nagle Addie odsunęła głowę, a Creed doznał wrażenia, że czuje na sobie jej wzrok.
Nadal jednak nie otwierał oczu. Zbyt dobrze pamiętał tę białą skórę i czarne włosy rozsypane
na plecach niczym węgiel na śniegu.
- Spisz? - spytała szeptem.
Modląc się o siły, odemknął powieki. Na widok czerwonych obwódek wokół jej oczu,
zrozumiał, że jest bezradny.
Nie pamiętał, by jakakolwiek kobieta patrzyła na niego z takim uczuciem. Za żadną
cenę nie mógłby odwrócić głowy.
W tych ogromnych, ciemnych, niewinnych oczach kryła się miłość. A to go
przerażało. Próbował nad sobą zapanować, ale gdy dziewczyna nieświadomie musnęła jego
pierś, doznał wrażenia, że łączy ich jakiś niewidzialny sznurek. Położył usta na jej ustach.
Oddała pocałunek. Przesunął dłonie z jej szyi na pośladki. Już od tak dawna tego
pragnął!
- Tylko mnie nie powstrzymuj, kochanie, już za późno - szepnął, pieszcząc językiem
ucho dziewczyny.
W odpowiedzi pociągnęła go za włosy tak, że ich wargi znowu się zetknęły.
Odpiął jeden z guzików koszuli nocnej, a kiedy maleńki, delikatny paluszek pogładził
mu tors, nie wytrzymał. Powiódł niecierpliwie dłońmi po żebrach i piersiach Addie, a potem
zaatakował resztę zapięcia.
Wpadł we własne sidła, bo ta niewinna istotka szybko się uczyła. Momentami odnosił
wrażenie, że naśladuje jego gesty. Gdy wreszcie poczuł na torsie dotyk twardych, gorących
piersi, o mało nie oszalał. Bał się na nią popatrzeć.
W końcu pochylił głowę i wessał głęboko jej sutkę. Jęknęła. Potem uczynił to samo z
drugą i poprowadził ręce dziewczyny tak, aby zataczały delikatne kółka na jego torsie.
- Podnieś się na chwilę - szepnął.
Kiedy zrobiła to, o co prosił, zdjął jej koszulę, rozpiął spodnie i z trudem się z nich
wyswobodził. Chwytając Addie lekko za kostki, rozsunął jej nogi.
Pieszcząc wnętrze rozchylonych ud dziewczyny, muskał palcami uniesione łono.
Kiedy jednak położył tam usta, spotkał się z gwałtownym protestem, więc natychmiast
się wycofał.
Patrzyła na niego ze strachem w oczach.
- Zrobimy to, kochanie.
Tylko mnie teraz nie odpychaj - myślał błagalnie.
Pocałował ją namiętnie, przycisnął do materaca i powiódł delikatnie dłońmi po lekko
uniesionych biodrach.
Wiedział, że Addie nie ma żadnego doświadczenia, a płonął z niecierpliwości.
Pieścił jej łono, a gdy wsunął palce głębiej, dziewczyna zesztywniała i poruszyła
biodrami, jakby na coś czekała. Dotykał jej więc coraz mocniej, śmielej, aż w końcu
krzyknęła z rozkoszy.
- Jeszcze raz - szepnął jej do ucha, ponawiając pieszczotę. Pokręciła głową w
zadziwieniu, jakby nie mogła uwierzyć, że to wszystko prawda. Widział, jak zatraca się
całkowicie w rozkoszy. W tej maleńkiej, niedoświadczonej kobietce, która nie znała
mężczyzny, płonęła dzika namiętność. Na samą myśl o tym, do czego potrafi ją doprowadzić,
czuł się tak, jakby był panem świata.
Spróbował w nią wejść, łagodnie i delikatnie. Dotykając dziewiczej bariery, ani na
chwilę nie przestawał wodzić ustami po żebrach, szyi i ustach Addie.
Gdy dotknęła palcami jego sutek, odchylił głowę, a ona objęła go mocno w talii.
Wreszcie dotarł do celu.
Westchnęła i zesztywniała, ale Montana zamarł bez ruchu.
Obserwował tylko uważnie jej twarz. Nie dostrzegał jednak na niej bólu, jedynie
zmieszanie i zdziwienie. Wycofał się na chwilę, by sięgnąć wargami jej ust.
- Jeszcze raz.
Zrozumiała. Zagłębiał się wolniutko w jej ciało, a ona wychodziła mu naprzeciw.
Z przymkniętymi oczyma wessała głęboko jego sutkę i w tej samej chwili targnęły nią
skurcze. Montana wykonał jeszcze tylko jedno głębokie pchnięcie i rozleciał się na drobne
kawałeczki rozkoszy.
Gdy odzyskał jasność widzenia i z trudem pochwycił oddech, poczuł, że trzęsą mu się
łokcie. To niewinne maleństwo wyssało z niego wszystkie soki. Patrząc na Addie, zrozumiał,
że do tej kobiety przyciąga go coś szalenie delikatnego i ulotnego.
W tamtej chwili istnieli tylko oni oboje i nic ponadto nie wydawało się ważne.
Addie nawet się nie poruszyła, nie powiedziała ani słowa, ale nadal nie wypuszczała z
ust jego sutki. Obejmując maleńkie, ciepłe ciało, Montana poprzysiągł sobie w duchu, że już
nigdy w życiu nie będzie się kochał z wysoką kobietą.
M. warz Addie rozjaśniło wpadające do sypialni słońce. Mruknąwszy coś cicho,
dziewczyna ukryła twarz w poduszce, pachnącej podobnie jak Montana Creed.
Odwróciła się do słońca, otworzyła najpierw jedno, potem drugie oko i zobaczyła
swoją własną gołą pupę.
Wciągnęła głęboko powietrze. Od razu wszystko sobie przypomniała. Na dźwięk
cichego chrapania, zesztywniała i jęknęła. Bolało ją całe ciało. Polizała piekące wargi.
Montana podrapał jej usta i podbródek swoją nieogoloną szczeciną.
Zajrzała pod pościel. Wokół pępka miała siniaki. Przypomniała sobie, w jakich
okolicznościach powstały, i poczerwieniała, otulając się natychmiast prześcieradłem.
Dobry Boże! Co ona najlepszego zrobiła! Przymknęła oczy, ale i tak nie mogła
odpędzić od siebie obrazu tego, co się stało. W głowie miała zamęt, ogarnął ją wstyd i
poczucie winy. Adelaide Amanda Pinkney pozwoliła sobie na intymne zbliżenie z
mężczyzną, który nie był jej mężem.
- Dzień dobry - szepnął Montana.
Addie omal nie wyskoczyła z łóżka, ale Creed natychmiast objął ją ramieniem.
- Nie!
Przeturlała się na brzeg łóżka i nakryła cienkim prześcieradłem. Nie życzyła sobie
żadnych pieszczot, które przypominałyby jej wydarzenia ubiegłej nocy.
Chciała zabić w sobie poczucie winy i obarczyć nią kogo innego.
- Co się dzieje? - Creed zmarszczył niespokojnie brwi.
- To wszystko przez pana!
- Przeze mnie? - Usiadł i popatrzył na dziewczynę tak, jakby nagle wyrosły jej rogi. -
Co się stało, kochanie? Wstydzisz się mnie? Niepotrzebnie. Przecież widziałem każdy
centymetr kwadratowy twego ślicznego ciałka. Co tam! Nawet całowałem...
- Jak pan śmie mi o tym przypominać? - Wyzwoliła się z jego objęć i wygramoliła z
łóżka, naciągając na siebie prześcieradło.
- Proszę się okryć!
- Dlaczego? Ty też mnie dokładnie oglądałaś. Rzuciła mu poduszkę.
- Proszę się okryć! - powtórzyła. - Nie chcę na pana patrzeć. To wszystko przez pana!
Pan się tutaj wdarł, a potem zaczął mnie całować i...
- A tobie się to bardzo podobało - zaryzykował, osłaniając biodra poduszką.
- Wcale nie! Pan mnie przecież uwiódł!
- Trzy razy? - spytał sarkastycznie. Rzuciła w niego szczotką.
- Nie może się pani z tym pogodzić, panno - spytał, chwytając szczotkę.
Widać było, że jest naprawdę zły. - Nie może się pani z tym pogodzić, co? A tak się
pani rozpaliła, że łóżko o mało nie stanęło w płomieniach. - Schylił się, żeby podnieść
spodnie.
Otuliła się szczelniej prześcieradłem.
- Nie dawał mi pan ani chwili spokoju. - Zniżyła głos do szeptu. - To nie moja wina.
- Wspaniale! - powiedział, nie zadając sobie nawet trudu, by zapiąć rozporek. -
W takim razie moja. Przyjmuję za wszystko pełną odpowiedzialność. - Narzucił
koszulę na ramiona. - To ja zmusiłem panią do tych jęków. I ja kazałem pani prosić o jeszcze.
- Ale ja nigdy czegoś takiego nie robiłam!
- W takim razie jestem fantastycznym nauczycielem. Szkoda, że na koniu nadal jeździ
pani znacznie gorzej niż na mężczyźnie.
Zesztywniała z oburzenia i nieświadomie stanęła w rogu pokoju.
- Proszę natychmiast stąd wyjść! Proszę wyjechać!
- Zdaje się, że wczoraj prosiłem panią o to samo. - Ruszył do drzwi.
Pamiętała. Creed śmiertelnie ja przeraził.
Stanął przy drzwiach i popatrzył na nią z pogardą.
- Mówiłem, że daję pani dwie możliwości. A pani wie najlepiej, co wybrała.
Montana wpadł jak burza do stodoły.
- Co masz taką minę, jakby cię osa ugryzła?
- Skąd się tu wziąłeś, na miłość boską? - Montana popatrzył z niedowierzaniem na
Custusa, który siedział na stołeczku i spokojnie doił krowę.
- Panienka mnie najęła.
Montana zaklął jak szewc. Panienka stała się jego utrapieniem. A on, idiota, poszedł z
nią do łóżka. Wydawało mu się przecież, że całkowicie panuje nad sytuacją, ale w
ciemnościach nocy cały jego plan uciekł przez okno. Ta dziewczyna tak słodko pachniała...
Przez nią zmarnował naprawdę wspaniały pomysł. Wymyślając sobie w duchu od
najgorszych, popatrzył na staruszka.
Custus nie zwracał jednak uwagi na Montanę. Przygryzając cygaro, spokojnie doił
krowę. Przez chwilę w stodole rozbrzmiewało tylko dzwonienie mleka o wiadro i zgrzytanie
zębów. A potem McGee zaczął nucić.
Montana zirytował się nie na żarty. Nie rozumiał, co się kryje za zatrudnieniem
starego.
- Po co ona cię najęła?
- Nie widać? Ano, żebym robił to, co robię. - Custus wstał, pochylił się i odstawił
cebrzyk z mlekiem. - Mam doić krowy, karmić kury, narąbać drzewa. A jak skończę, to mogę
pomagać tobie.
Montana zaczął się powoli wszystkiego domyślać.
- Kiedy dała ci robotę?
- Ano wczoraj, w mieście.
Mała panna zatrudniła przyzwoitkę w postaci starego safanduły Custusa.
- Głupia - mruknął.
- Musi, że głupia. - Custus wyciągnął widły ze stogu siana. - A ty się lepiej zajmij
swoimi portkami.
Montana popatrzył na otwarty rozporek i poczuł, że na szyję występuje mu szkarłatny
rumieniec. Natychmiast zapiął spodnie.
- Co tam mruczysz?
- Coś o panience - odparł sarkastycznie Creed. Custus wrzucił trochę siana do żłobu
Jericha.
- Postawię na ciebie dwa dolce.
- O czym ty gadasz?
- Jak tylko ten sędzia zarządził swoje, wszyscy obstawiają, które z was będzie górą.
- Na razie ja prowadzę - mruknął Montana, przypominając sobie ubiegłą noc. -
Ale teraz mam zmartwienie.
- Co cię gryzie?
- Ta baba wbiła sobie do głowy, że zrobi tu fortunę. I nie chce wyjechać.
Wymyślałem najróżniejsze sposoby, ale wczoraj wieczorem zmarnowałem ostatnią
szansę. Ona mnie pokonała. A ziemia jest przecież moja!
Custus patrzył na niego przez chwilę, opierając się o grabie.
- Dlaczego się z nią nie ożenisz? Montana zatrzymał się jak wryty.
- Co mówiłeś?
- Głuchy, czy jak? Ożeń się z nią. I po kłopocie. Co żony, to i męża, no nie?
Proste jak drut... Dlaczego mnie wyzywasz?
- Nie ciebie, tylko siebie - Montana nadal nie wierzył, że ten problem można tak łatwo
rozwiązać.
Custus odszedł z wiadrami, a Creed nie mógł zrozumieć z jakiego właściwie powodu
sam dotąd nie wpadł na taki pomysł.
Addie byłaby przecież wspaniałą żoną. Chociaż fatalnie gotuje - myślał, krzywiąc się
na samo wspomnienie jej obiadów. Ale nigdy się przy niej nie nudził. Jak na mieszczkę
potrafiła się wziąć ostro do roboty. I w łóżku, i na polu. Doszedł do wniosku, że wystarczą mu
pieczone jabłka i upojne noce na puchowym materacu.
Przypomniał sobie ostatni wieczór. W pewnej chwili ta dziewczyna popatrzyła na
niego tak, jakby skradł jej serce. A jemu z pewnością zależało na Addie, choć się przed tym
bronił. Chciał, aby wyjechała, bo się bał, że zacznie do niej żywić jakieś uczucie. A teraz,
gdyby rzeczywiście opuściła farmę, na pewno nie przestawałby się o nią martwić. Przecież ta
zwariowana kobieta kupiłaby książkę o hodowli bydła i zginęła marnie podczas piętnowania
cieląt.
Musiał chronić tę postrzeloną dziewczynę przed jej własnymi pomysłami. Ponadto -
do czego nikomu by się nie przyznał - Addie naprawdę robiła na nim wrażenie, toteż
próbował za wszelką cenę wymazać z pamięci wszystkie myśli o ubiegłej nocy. Choć tak
bardzo lubił na nią patrzeć, dotykać, całować... Ciało Addie - choć miniaturowe - było bliskie
ideału.
Podobała mu się też jej twarz o jasnej karnacji, do której pasował maleńki nosek. A
usta... Ilekroć pomyślał o tych ustach, krew zaczynała szybciej krążyć mu w żyłach. Z oczu
dziewczyny nie potrafił wyczytać zbyt wiele. Kryły się w nich sekrety, które pragnął poznać.
Ta maleńka kobietka naprawdę zalazła mu za skórę, więc Montana pomyślał, że
Addie równie dobrze może stać się częścią jego życia. Już i tak trzymała go mocno w garści.
A dziś rano omal jej nie udusił. Zamiast tego użył paru mocnych słów i miał z tego powodu
ogromne wyrzuty sumienia. Ale nigdy się przy niej nie nudził. Gdyby jego plan się powiódł
Addie wyjechałaby z farmy, na pewno bardzo by za nią tęsknił. Wydawało mu się, że
małżeństwo jest z pewnością lepszym pomysłem.
Doszedł nawet do wniosku, że to właśnie ta sprawa nie dawała jej spokoju.
Przecież ona na pewno oczekiwała oświadczyn, skoro związek został już nawet
skonsumowany!
I dlatego wpadła w histerię. Kobiety zawsze kojarzyły seks z małżeństwem, więc
dlaczego ta mała bibliotekareczka z Chicago miałaby być inna? Z pewnością dręczyły ją
straszne wyrzuty sumienia. Pomyślał, że kiedy poprosi ją o rękę, wszystko się zmieni. Ona
dostanie to, czego chce, a on zdobędzie tę przeklętą farmę.
Addie zerknęła do lustra. Na piersiach miała wyraźnie wypisane słowo: „grzesznica”.
Po raz czwarty wyszorowała dokładnie twarz i zaczęła się zastanawiać, czy jej usta będą
jeszcze kiedykolwiek wyglądały tak samo jak dawniej. Posmarowała je olejkiem, bo były
zapuchnięte i zaczerwienione, a kiedy przechyliła głowę, dostrzegła fioletowoczerwone
siniaki za uchem. Dobry Boże! Te ślady przypominały do złudzenia różowe znaki na brzuchu.
Nawet wysoki kołnierz nie zamaskował siniaków. Zasłoniły je dopiero rozpuszczone
włosy. W tej fryzurze, podpiętej grzebieniami, Addie wyglądała na dwanaście lat.
Ale nie miała dwunastu lat. Była kobietą, a ból między nogami przypominał jej o tym,
co zrobiła. Skromna czarna spódnica, wykrochmalona bluzka i śnieżnobiała bielizna nie
mogły pomóc.
Adelaide Amanda Pinkney już nie mogła być czysta i musiała się z tym pogodzić,
choć było to bardzo trudne.
Opadła na łóżko, przygarbiła się i położyła ręce na kolanach. Słońce odbijało się w
pryzmacie zwisającym z nocnej lampki i rzucało różnokolorowe światło na biały dywan.
Gdzieś w oddali ryczały Mabel i Maud, a wraz z lekkim podmuchami wiatru do pokoju
wpadał zapach ziemi i kurcząt. Drzewa eukaliptusowe pochylały się łagodnie ku ziemi, pola
czekały na ziarno. Wszystko wydawało się zupełnie takie samo jak kiedyś. Tylko Addie się
zmieniła. Ofiarowała swój najcenniejszy skarb prawie obcemu mężczyźnie, którego jednak
kochała. Tak, musiała wreszcie zdać sobie z tego sprawę.
Kochała tego długowłosego ordynusa o dzikich oczach i zniewalającym uśmiechu.
Dzięki jego cudownym rękom zapominała o całym świecie.
Darzyła go również nienawiścią za to, że go pokochała, za to, co zrobił z jej twarzą,
jak również i za to, że rano był taki niemiły. Ale już najbardziej za to, że jej nie kochał.
Nie wspomniał nawet o miłości. Owszem, mówił o pożądaniu, ale to było wszystko.
Bardzo pragnęła mu powiedzieć, że go kocha, mogłaby powtarzać te słowa bez końca,
tak jak czyniła to w myślach, lecz lęk przed wzgardą i duma zamknęły jej usta.
Duma... Może Creed również uniósł się honorem i dlatego zachował się tak
niegrzecznie tego ranka? Niewykluczone, że spodziewał się wyznania. W sercu Addie
zapaliła się iskierka nadziei. Pewnie Montana po prostu potrzebował czasu, żeby zdać sobie
sprawę że swoich uczuć.
Tak, chyba tak właśnie wyglądała prawda. Ten potwór chciał, aby to ona pierwsza
wyznała mu miłość.
Wstała i zaczęła spacerować między łóżkiem i biurkiem. Obcasy zastukotały donośnie
po twardej podłodze, plecy wyprostowały się dumnie, nos powędrował do góry... Addie
podjęła decyzję.
Stanęła przed lustrem, poprawiła włosy, uróżowała policzki. Przypięła srebrny
zegarek, wygładziła fałdy na spódnicy i w jakiś cudowny sposób odnalazła w sobie resztki
odwagi. Wyszła z pokoju zdecydowana, że powie Montanie o swoich uczuciach.
Dochodząc do jadalni, usłyszała pukanie do drzwi. Zatrzymała się jak wryta, okrążyła
stolik i odsunęła firanki. Creed stał w progu kiwając się na obcasach.
Serce zabiło jej mocniej, a temperatura w jadalni natychmiast się podniosła.
Przygładziwszy spódnicę, Addie ruszyła pewnym krokiem do wejścia, choć ze strachu
uginały się pod nią kolana.
Otworzyła i zaprosiła go do środka uprzejmym gestem dłoni. Montana był ubrany na
czarno, nie włożył kapelusza, a mokre, świeżo umyte włosy związał z tyłu głowy.
Wyglądał naprawdę wspaniale. Nawet nie zapomniał się ogolić.
Mięśnie na szyi - w której Addie tyle razy kryła twarz - napięły mu się jak postronki.
Bawił się przez chwilę w milczeniu klamrą u paska, a potem włożył ręce do kieszeni spodni.
Atmosfera stawała się powoli tak ciężka jak gipsowe biszkopty Gdy wreszcie Creed
zaczerpnął głęboko powietrza, dziewczyna wstrzymała oddech.
- Nie chciałem być dla ciebie niemiły dziś rano - powiedział. - Proszę o wybaczenie.
Nigdy przedtem jej nie przepraszał.
- Ja też nie zachowałam się najlepiej. Bardzo mi przykro. Znowu zapadła cisza.
- Musimy porozmawiać - oświadczył nagle Montana. Skinęła głową.
- Mogę usiąść?
- Oczywiście - odparła, wpatrując się w guziki jego koszuli. Odchrząknął. Spojrzała
mu w twarz. Miał bardzo zażenowaną minę. Najwyraźniej czekał, żeby Addie usiadła. Opadła
więc na sofę tak szybko, że aż podskoczyła. Dopiero wtedy Montana zajął miejsce na krześle
i wbił wzrok w podłogę.
Nie wiedziała, jak należy wyznawać miłość. Najchętniej wykrzyczałaby z siebie te
słowa, ale tak chyba nie należało postępować. Oboje zresztą zachowywali się za bardzo
oficjalnie. W końcu otworzyła usta.
- Ja... - odezwali się jednocześnie i natychmiast umilkli. Addie bawiła się przez chwilę
koronką na mankiecie, po czym znowu podniosła wzrok na Montanę, który wyglądał tak,
jakby miał się zaraz znaleźć na szubienicy.
- Ty pierwszy. Klasnął w ręce.
- Pobierzmy się.
Patrzyła na jego pochyloną głowę i na chwilę straciła oddech. Boże! On ją kochał!
Kochał, pragnął, aby została jego żoną. Doznała wrażenia, że nad głową Montany pojawiła
się tęcza.
Zeskoczyła z kanapy, wpadając prosto w jego ramiona.
- Och tak, oczywiście! - krzyknęła. Ten mężczyzna odwzajemniał jej uczucia!
- Im szybciej, tym lepiej - dodał, przytulając dziewczynę.
- Tak - potwierdziła.
Siedziała mu na kolanach, obejmując go jedną ręką za szyję.
- A teraz powiedz mi, dlaczego.
- Dlaczego jak najszybciej? No bo...
- Nie - uśmiechnęła się do niego wdzięcznie. - Pytałam, dlaczego chcesz się ze mną
ożenić.
- Aha... Wiesz przecież, co się między nami wydarzyło.
- I? - Ciągnęła go za język w nadziei, że usłyszy wreszcie upragnione słowa.
- Dlatego, że to nie najgorszy pomysł.
- I dlaczego jeszcze? - nalegała, marszcząc brwi.
- Bo tak się należy! - odparł gniewnie.
Łatwiej zamienić wodę w wino, niż skłonić tego uparciucha do miłosnego wyznania -
przemknęło jej przez myśl.
- Nie łyp tak na mnie. Od kiedy zważasz na formy?
- Po tym, co zaszło, nie możemy postąpić inaczej.
- Masz na myśli uczucia? - podpowiedziała.
- Czułem się świetnie, fakt.
- Ależ ty jesteś uparty! - Oparła ręce na biodrach, przekonana, że Montana specjalnie
się z nią droczy. - Nie możesz tego po prostu powiedzieć?
- Czego? - wrzasnął.
- Że mnie kochasz!
- Nie kocham!
Cały jej świat umarł. Stał się jedną wielką czarną dziurą, w której pragnęła się
schować. Po tym wszystkim, co się stało, on nadal nie żywił do niej miłości.
Dławił ją taki ból, że omal nie zemdlała. Z trudem przełknęła ślinę i podeszła do okna.
Nie będę płakać - obiecywała sobie w myślach. Zaczerpnęła głęboko powietrza.
Dlaczego Montana poprosił ją o rękę, skoro jej nie kochał? Tylko dlatego, że tak
właśnie wypadało postąpić? Co za okropny powód! Doznała wrażenia, że u szyi wisi jej
kamień. Odczuwała mdłości.
- Nie musi pan się ze mną żenić tylko dlatego, że tak się stało, jak się stało.
- Ale chcę.
Obróciła się na pięcie. Nic już z tego nie rozumiała.
- Dlaczego?!
Zaczął niespokojnie przemierzać pokój.
- Bo tak jest lepiej. I nam obojgu będzie łatwiej.
- Ma pan wyrzuty sumienia? - spytała gniewnie.
- Wcale nie! Przymrużyła podejrzliwie oczy.
- Proszę tu chwilę zaczekać - poprosiła, obchodząc powoli stolik. - Skoro rzeczywiście
nie gryzie pana sumienie...
- Oczywiście, że nie!
- To świetnie, bo ja też nie czuję się winna. Pozwoli pan, że dokończę. Sam Pan Bóg
widzi, że nic pana nie obchodzę, więc...
- Addie...
- Czyż może istnieć równie proste rozwiązanie? - Położyła ręce na biodrach. -
Chodzi panu wyłącznie o kucharkę - powiedziała oskarżycielskim tonem, kładąc ręce
na biodrach.
Na szyję Creeda znów wystąpił płomienny rumieniec.
- Gdyby tak było, nie wybrałbym ciebie. Jeszcze nie przyrządziłaś żadnego
przyzwoitego posiłku!
- Ty potworze! - Pochwyciła stereoskop i cisnęła nim w Montanę. Ten zdołał się
jednak uchylić, po czym ruszył stanowczym krokiem w jej kierunku. - Zależy ci na
niewolnicy. Takiej, która by ci gotowała, spała z tobą, sprzątała po tobie cały dom...
- Urwała. Dom... Poprzez ten ożenek Creed zyskałby dom. I farmę.
- Ach ty... Uwiodłeś mnie tylko po to, żeby zdobyć farmę. Dwa szklane przezrocza
uderzyły z trzaskiem o ścianę.
- Skądże znowu - zaprzeczył, kierując się rakiem do drzwi.
- To się stało przez przypadek.
Poczuła się tak, jakby wymierzono jej policzek.
- Wynocha! - wrzasnęła wskazując mu drzwi.
- Już się robi! - odkrzyknął.
- Zaczekaj! - Podała mu stereoskop. - Zabieraj sobie te świńskie obrazki. I już nigdy
tutaj nie przychodź!
Spurpurowiał, odwzajemniając jej gniewne spojrzenie.
- Nienawidzę cię! - krzyknęła Addie i zatrzasnęła drzwi, zanim Creed mógłby dostrzec
jej łzy.
Trzasnęły kuchenne drzwi, a Addie podskoczyła jak oparzona. Po stole potoczyły się
pokrywki.
- Gdzie to postawić? - spytał Custus, który właśnie wtoczył się do środka, zostawiając
za sobą szlak rozsypanych jagód.
- Na zlewie. - Dziewczyna nadal sortowała kamienne słoje do przetworów. Obok na
stole leżała książka kucharska pani Sarah T. Rooer. Poplamiona okładka świadczyła wyraźnie
o tym, że dzieło zyskało uznanie w oczach ciotki Emily.
- Takie późne borówki wróżą lekką zimę - oświadczył Custus z typową pewnością
siebie.
- A kto słyszał o srogich zimach w Kalifornii?
- Znaczy, że mam rację - wybełkotał niewyraźnie, bo już zdążył wpakować sobie do
ust pełną garść owoców.
- Kolację podam dzisiaj trochę później. Ale możesz zjeść trochę chleba
kukurydzianego. A masło jest w skrzyni z lodem.
- Paniny przyjaciel kazał powtórzyć, że pojechał na obiad do Latimerów. Nie trzeba na
niego czekać.
Addie zacisnęła dłoń na widelcu, a Custus poczłapał do stołu i wysunął sobie krzesło.
Zrobił przy tym tyle hałasu, że zagłuszył nawet zgrzytanie zębów swojej pracodawczyni.
- Ten człowiek nie jest moim przyjacielem.
Custus wymamrotał coś pod nosem, ale Addie nie zwróciła na niego uwagi. Wbiła
tylko z furią widelec w brzoskwinię, a oczyma wyobraźni zobaczyła dłonie Montany
ściskające I kibić Rebeki. Ostrym jak brzytwa nożem zaczęła obierać owoc, marząc, że
zdziera skórę z Creeda lub twarzy panny Latimer.
Nigdy dotąd nie uporała się tak szybko z tym zajęciem. Napełniwszy słoiki
brzoskwiniami, wrzuciła do środka cynamon. Teraz przyszła kolej na brandy, ale gdy sięgnęła
po butelkę, ręka zawisła jej w próżni. Odwróciła się szybko i zerknęła na Custusa, który
zdążył tymczasem przyssać się do flaszki.
- Custusie McGee! Oddaj mi natychmiast tę butelkę! Opuścił dłoń, w której trzymał
brandy, i otarł usta. Oczy lśniły mu jak słońce, uśmiechał się szeroko.
Addie chciała zgromić go spojrzeniem, ale zamiast tego zachichotała serdecznie.
- Ty stary bałwanie! Powinieneś się wstydzić! Dlaczego wypijasz moją brandy do
konserwowania kompotów? - Prawie pusta flaszka grzmotnęła o stół. - A tymczasem w
jadalni stoi prawdziwy Napoleon! Naprawdę, bardzo ci się dziwię!
Po raz pierwszy w życiu usłyszała śmiech Custusa. Nawet Mabel i Maud ryczały
ciszej niż ten starzec. Addie jednak trochę poweselała, co podziałało kojąco na jej zranione
serce.
W dwie godziny później na stole stanęła misa z groszkiem i szynką. Addie z
przyjemnością przyrządziła obiad, wiedząc, że Montana nie będzie mógł go skosztować. Gdy
zakręcała wściekle ostatni słój z brzoskwiniami w syropie, Custus wszedł do kuchni, niosąc
mleko i mamrocząc coś pod nosem.
- Co się stało? - spytała.
- Ano tyle się stało, że słońce zaszło, a potem powiał wiatr z zachodu.
Custus wyglądał tak, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata.
- To źle? - spytała zdziwiona.
Skinął głową i poczłapał w stronę piwniczki.
- Węże - wyjaśnił krótko, a potem skrzypnęły za nim zawiasy i rozległ się tupot
ciężkich kroków na schodkach.
Addie nie znała równie przesądnej osoby. Jaki związek mógł łączyć słońce z wężami?
Lepiej nie pytać - postanowiła, zabierając słoje do spiżarni. Z sąsiadującej z komórką
piwniczki dochodził plusk mleka.
- Potrzebujesz lampy? - zawołała.
Z otworu w podłodze wychynęła siwa głowa staruszka.
- A niech Pan Bóg broni! Światło ani chybi zbudzi te cholery! Addie otworzyła
szeroko oczy ze zdziwienia.
- Tam na dole są węże? Prawdziwe węże?
- No pewno. A jak nie, to musi przylizać - odparł Custus z przekonaniem. -
Diabelstwa zawsze upatrują sobie takie chłodne, ciemne miejsca. Nawet jakbym
zadźgał jednego, to on i tak by skonał dopiero po zachodzie słońca - dodał, wychodząc z
piwnicy.
Addie zmarszczyła nos i poczuła, że krew odpływa jej z policzków. Zerknąwszy
niespokojnie na wejście do piwniczki, natychmiast przeniosła wzrok z powrotem na
brzoskwinie. Bzdura! Ten starzec wieszał sobie pewnie na szyi czosnek dla ochrony przed
wampirami.
Zeszła ze schodów. Z trudem przyzwyczaiła oczy do ciemności. Piwnica wyglądała
zupełnie zwyczajnie, żadne węże nie pełzały po podłodze. Gdy jednak postawiła nogę na
przedostatnim schodku, rozległo się skrzypnięcie.
Dziewczyna cofnęła się tak gwałtownie, że o mało nie upadła.
Niech to gęś kopnie! Jak można się tak głupio zachowywać? Cztery skoki na
paluszkach i już stawiała słoje na półkach. Od czasu do czasu nadstawiała ucha, ale w
piwnicy panowała cisza. Nic nie grzechotało. Śmiejąc się z własnej głupoty zauważyła, że
jedna z baniek z mlekiem jest otwarta, więc postanowiła ją zamknąć. Właśnie wtedy trąciła
coś łokciem, a owo cos spadło na podłogę i zagrzechotało.
Addie przeskoczyła w panice poręcz, rozdzierając sukienkę. Z wrzaskiem pobiegła na
górę. Zatrzymała się dopiero na widok Custusa i jasnowłosego obcego mężczyzny.
- Wąż - wydusiła z trudem, osunąwszy się bezwładnie na krzesło, a mężczyźni
natychmiast wybiegli z kuchni.
Kilka minut później nieznajomy wrócił.
- Przepraszam, ale pani ojciec pyta, gdzie pani widziała tego węża.
- Przy bańkach z mlekiem - odparła, a blondyn zniknął, zanim zdążyła mu
wytłumaczyć, że z Custusem nie łączą ją żadne więzy krwi. Właśnie zaczęła się zastanawiać,
kim jest jasnowłosy, gdy usłyszała wrzask. Starzec ryczał na całe gardło, że znalazł węża.
Addie odprężyła się nieco i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie wyjść z
pokoju. Nie była pewna, czy chce oglądać martwego grzechotnika. Na samą myśl zamarła ze
zgrozy. Słońce na szczęście zaszło, więc obrzydliwa gadzina na pewno już dokonała żywota.
W chwilę później mężczyźni przyszli do kuchni. Custus trzymał ręce za plecami.
- Mam paninego węża!
Znowu rozległo się grzechotanie. A więc bestia żyła.
- Zabij go! - krzyknęła, przymykając oczy.
W odpowiedzi usłyszała głośny śmiech przybysza. Po chwili zawtórował mu Custus.
Otworzyła powieki. Starzec trzymał w rękach ogromną dynię. Gdy nią potrząsnął,
zagrzechotała głośno.
Addie poczerwieniała jak burak, a obaj panowie zarykiwali się ze śmiechu.
Skrzyżowała więc ręce na piersiach i czekała, aż wreszcie przestaną.
- To wszystko twoja wina, Custusie - powiedziała w końcu gniewnie. - Bez przerwy
bredzisz coś o wężach, słońcu i innych bzdurach. A ja wcale nie uważam tego za śmieszne.
Gdy obcy prychnął głośno, popatrzyła na niego z pretensją.
- Kim pan właściwie jest?
- Właśnie zamierzałem wytłumaczyć pani ojcu...
- Custus nie jest moim ojcem. Ale to nieważne.
- Przepraszam. Nazywam się Murdoch. Will Murdoch. Szukam przyjaciela. Montany
Creeda. Myślałem, że ta farma należy do niego.
Addie wyprostowała dumnie plecy.
- To nasza wspólna własność.
- Kiedy on się zdążył ożenić? - spytał mężczyzna ze zdziwieniem.
- Wcale się nie ożenił - sprostowała Addie.
- Ach, tak - szepnął Will, a na twarz wystąpiły mu rumieńce. Custus zarechotał i
dopiero wtedy dziewczyna zrozumiała, co Murdoch miał na myśli.
- Proszę nie wysnuwać pochopnych wniosków - powiedziała wyniośle. - Ta farma
należy po prostu do nas obojga. Budynki są moje, a ziemia dostała się Creedowi.
Murdoch myślał nad czymś intensywnie, a potem uśmiechnął się zupełnie tak samo,
jak to robił Montana, kiedy coś szczególnie go bawiło. Z pewnością bardzo się przyjaźnili.
- Pan Creed pojechał z wizytą do znajomych, ale proszę zaczekać.
Murdoch popatrzył wymownie na zastawiony stół.
- Niech się pan umyje pod pompą i dołączy do nas. - Addie postawiła jedzenie na
kuchni, aby je podgrzać.
W godzinę później siedzieli we trójkę przy stole, a w jadalni panowała przyjemna
atmosfera. Murdoch okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Nawet gdy gawędził z
Custusem o gospodarowaniu na farmie, pilnował, żeby Addie się nie nudziła, i wielokrotnie
zasięgał jej opinii na różne tematy. Traktował ją jak partnera, dzięki czemu dziewczyna
natychmiast wyrobiła sobie o nim dobre zdanie.
Z opowieści Willa o siostrach wynikało również, że młody człowiek bardzo kocha
swoją rodzinę.
Potem jednak Custus uznał za stosowne, żeby przypomnieć Addie incydent z wężem.
Kiedy powiedział, że jej wrzask o mało nie pozdzierał tapet ze ścian, dziewczyna
wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Jesteś okropny - mruknęła zagryzając wargi. - Przecież to ty mnie tak nastraszyłeś.
- Dobrze, że Montana tego nie widział - wtrącił Will.
- Dlaczego? - spytała zaciekawiona.
- Bo on ma uraz do węży. Nie skończył jeszcze dziesięciu lat, kiedy jego matkę zabił
grzechotnik. Znalazł ją Montana, bo ojciec akurat wyjechał. Nogę miała spuchniętą i
sczerniałą. A on nie mógł nic zrobić, głaskał tylko biedaczkę po ręku. Podobno przez cały
czas zanosiła się od płaczu. Konała w straszliwych męczarniach.
Addie przymknęła oczy. Nawet dla dorosłego byłoby to z pewnością okropne
przeżycie, a co tu dopiero mówić o małym chłopcu. Ona sama jako dziesięcioletnia
dziewczynka mogła liczyć na opiekę kochających rodziców. Nie musiała pracować w polu.
Chodziła do szkoły, na spacery do parku, w ciepłe dni spokojnie zajadała lody. Oczywiście po
śmierci ojca wszystko to uległo gwałtownej zmianie, ale Addie potrafiła już wtedy jakoś
wypełnić sobie życie.
Montanę otaczała dziwna aura surowości, której nie rozumiała. Kilka razy zachował
się wobec niej jak prawdziwy przyjaciel, lubił się też z nią przekomarzać. Poprzedniej nocy
dawał do zrozumienia, że raczej by umarł, niż wyszedł z jej łóżka. Czasem jednak stawał się
surowy, zimny i nieprzystępny.
Wtedy go nienawidziła. A raczej odczuwała przed nim strach. Bo nienawidziła go za
to, co do niego czuła. A bała się, ponieważ nie rozumiała jego zachowań. Po tym jednak, co
powiedział Willie, przestała się lękać. Być może to przeszłość Montany stanowiła klucz do
jego duszy.
Właśnie zaczęła go sobie wyobrażać jako chłopca z żółto-złotymi oczyma,
czuwającego przy umierającej matce, kiedy jeden z mężczyzn brzęknął widelcem o talerz i
czar prysł. W tej samej chwili poczuła na sobie płonące spojrzenie.
Creed stał przed domem i wpatrywał się w Addie przez szybę.
- Montana - wyszeptała zdziwiona.
Will zerwał się z krzesła. Wypadł z kuchni tak szybko, że Addie i Custus nie zdążyli
się nawet obejrzeć.
Starzec wstał od stołu i również ruszył w stronę wyjścia, a dziewczyna powlokła się
niechętnie za nim. Po porannej rozmowie czuła się upokorzona i zła, bo zakochała się w
mężczyźnie, który pragnął wyłącznie jej farmy. Ciała także, ale tylko na jedną noc. Kiedy
sobie o tym przypomniała, poczuła ostre ukłucie w sercu.
Pochyliła głowę, próbując wymyślić jakiś sposób, aby naprawić największy błąd, jaki
popełniła w życiu. Wyprostowała plecy, pozbierała talerze i stuknęła nimi o zlew.
Niech diabli porwą tego potwora!
Montana wszedł tylnym wejściem. Zanim Addie zaczęła szorować garnek, popatrzyła
na niego przenikliwie. Za Montana wparował do kuchni Willie, a na końcu Custus.
Czuła na sobie ich spojrzenia. Nie mogła udawać, że ich nie widzi. Nie pozostało jej
nic innego, jak tylko odwrócić się i wytrzeć ręce o fartuch.
- Zaproponowałem Willie’emu miejsce do spania oraz jedzenie w zamian za pomoc
przy zasiewie - przemówił Creed. Miał taką minę, jakby oczekiwał sprzeczki.
Ale ona nie chciała się z nim kłócić. Poza tym Will Murdoch wywarł na niej korzystne
wrażenie. Pomocnik był bardzo potrzebny na farmie, a wiadomo, że im więcej plonów, tym
więcej pieniędzy.
- Zgoda - odparła.
- Dziękuję, panno Pinkney - odezwał się Murdoch. - Dziękuję również za wspaniały
obiad - dodał, zdejmując kapelusz z wieszaka.
- Nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz jadłem tak pyszny posiłek.
Montana popatrzył na przyjaciela jak na wariata.
- No, ja też se nieźle podjadłem. Lubię groszek z szynką - westchnął Custus i
wytłumaczył Willie’emu, gdzie sypiają mężczyźni.
Addie usłyszała wyraźnie, że Montana mruczy pod nosem: „nic dziwnego” lub też coś
w tym rodzaju. Zebrała jednak tylko resztę talerzy, milcząc uparcie.
- Hettie o ciebie pytała - oznajmił. Dziewczyna nadal nie odzywała się ani słowem.
- Chciała wiedzieć, czy przyjdziesz na spotkanie kobiet w kościele. Panie pragną
wesprzeć kółko farmerów.
- Aha.
Napełniła blaszany zlew wodą i zanurzyła w nim talerze.
- Zaproponowała, że cię podwiezie, ale powiedziałem, że sam to zrobię.
Addie stłukła talerz.
- Nie życzę sobie, żebyś mi pomagał - syknęła, patrząc na niego lodowato.
- Nie pomagam tobie, tylko Latimerom. Musieliby sporo nadłożyć drogi, żeby po
ciebie przyjechać.
- W porządku. - Rąbnęła garnkiem o zlew.
- Zapłacę ci za utrzymanie Willa i moje posiłki. - Podniósł głos, żeby przekrzyczeć
szczęk naczyń.
- Nie potrzebuję twoich pieniędzy.
Na szyję Montany znowu wypełzł krwawy rumieniec.
- A to dlaczego?
- Bo gdybym je przyjęła, czułabym się jak nierządnica. Przez chwilę wyglądał tak,
jakby otrzymał siarczysty policzek.
Spojrzał jej prosto w twarz, ale Addie nawet nie mrugnęła. W chwilę później trzasnęły
drzwi. Dopiero wtedy dziewczyna zapłakała.
Obcasy Addie zastukały na drewnianych schodach kościoła prezbiteriańskiego.
Pobrzękiwanie uprzęży zasygnalizowało odjazd powozu. Nie odwróciła głowy, co
przyszło jej jednak z niemałym trudem. Podczas podróży Custus i Will zajęli miejsca z tyłu.
Montana objął ją w talii i posadził na miniaturowym siedzeniu, na co dziewczyna była
zupełnie nie przygotowana. Ubiegłej nocy te same ręce dotykały jej nagiego ciała.
Gdy Creed rozmawiał z mężczyznami, dźwięk jego głębokiego głosu przepływał
przez nią jak krew. Gdy otarł się ramieniem o jej pierś, dostała gęsiej skórki, a zapach
mężczyzny przywiódł Addie na myśl coś, o czym tak bardzo pragnęła zapomnieć.
Wchodząc do kościoła przekonywała się w duchu, że nic złego się nie stało, a Creed
nigdy nie istniał.
- Śnił mi się wczoraj Montana - powiedział nagle kobiecy głos. Rebeca, stojąca o parę
metrów dalej, patrzyła na Addie prowokująco.
Dziewczyna wyprostowała plecy i przefrunęła obok panny Latimer z dumnie
podniesioną głową.
- Przykro mi, że miewasz koszmary, kochanie - rzuciła na odchodnym.
Lizzie zachichotała, prowokując tym samym do śmiechu inne kobiety, po czym
przedstawiła przyjaciółkę zebranym. W ciągu kilku minut Addie odprężyła się, bo nowe
znajome okazały się bardzo miłe i od razu przyjęły ją do swego grona.
Kiedy zajmowała miejsce w kościelnej ławce obok Lizzie, poczuła się tak, jakby od
dawna stanowiła część tej społeczności.
Uśmiechnęła się w duchu. Wreszcie znalazła swoje miejsce na świecie.
Większość pań i kupców z miasteczka zdążyła pokrótce opowiedzieć o tym, jak kolej
poprzez ciągłe podnoszenie opłat za przewóz oraz inne szwindle pomniejsza zarobki, a nawet
odbiera oszczędności i niszczy własność mieszkańców stanu.
Oszukańcza spółka weszła również w posiadanie dużych gazet, a wielu szeryfów oraz
sędziów okręgowych siedziało w kieszeni u właścicieli kolei.
Szybko powzięto decyzję. Propozycja, by za dwa tygodnie zorganizować zabawę
podobną do tej z okazji czwartego lipca, wzbudziła aplauz zebranych. Zyski z fety miały
wspomóc inicjatywy ustawodawcze dotyczące transportu.
Żony farmerów zobowiązały się przygotować ucztę - od fasoli po pieczonego wołu.
Annie Perason przyrzekła dostarczyć napoje: kawę, lemoniadę, a nawet - co
wzbudziło jęki oburzenia - piwo. Martha Bickerson natomiast obiecała namówić męża, żeby
zagrał na skrzypcach.
- Może upieczemy drób? - szepnęła Hettie, nachylając się do Addie. - Mam parę
kogutków, a niektóre nioski twojej ciotki są już tak stare, że można je zarżnąć.
Lizzie ci pomoże - dodała szybko, widząc minę dziewczyny - A ja przygotuję
szarlotkę, dobrze, mamo? - zaszczebiotała Rebeca. - Montanie bardzo smakował ten deser.
Mówił, że uwielbia jabłka pod każdą postacią.
- Dobrze - odparła machinalnie Hettie, zapisując propozycje na kartce.
- Becky wmusiła w tego biedaka prawie całe ciasto - szepnęła Lizzie.
Addie zachichotała cicho, myślała chwilę i pochyliła się do młodszej Latimerówny.
- On naprawdę to powiedział?
- Co?
- To o deserach?
- Mhm.
Ich rozmowę przerwała Hettie.
- Panie Latimer i Amanda Pinkney dostarczą dziesięć pieczonych kur, pięć słoików
brzoskwiń w syropie, szarlotkę, dwa bochenki chleba z melasą...
- I trzy placki z jabłkami! - krzyknęła nagle Addie.
Lizzie roześmiała się głośno, a Rebeca spojrzała na swą konkurentkę spod groźnie
przymrużonych powiek. Kości zostały rzucone.
Montana nie słyszał ani słowa z tego, co mówili do niego Will i Custus. Jego oczy
podążały za myślami, a te skupiły się całkowicie na Addie. Dziewczyna weszła do domu i
zdjęła pelerynę. Bez okrycia wydała mu się maleńka jak laleczka z porcelany. Potem
pochyliła się nagle, zabrała lampę i znikła mu z oczu. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego.
Montanę ogarnął smutek.
Stojąc pod ciemnym oknem, zupełnie stracił poczucie czasu. Kiedy wrócił do stodoły,
usłyszał głośne chrapanie Custusa i Willie’ego. Usiadł na łóżku i zdjął ubranie oraz buty.
Wełniana kołdra drażniła mu ciało. Próbował nie zwracać na to uwagi i zapomnieć o miękkiej
pościeli w łóżku Addie, ale nic z tego nie wyszło.
W czasie zebrania bez przerwy widział przed sobą uroczą buzię o jasnej cerze i
dumnie zadartym małym nosku. „Czułabym się jak nierządnica” - powiedziała Addie, co
zrobiło na nim takie wrażenie, jakby otrzymał nagle niespodziewany cios. Po raz pierwszy w
życiu Montana Creed wstydził się swego zachowania. Zgoda, pragnął tej farmy bardziej niż
czegokolwiek na świecie, ale na Addie też bardzo mu zależało. I musiał się z tym pogodzić.
Ona jednak oczekiwała miłości. Nie różniła się pod tym względem od innych kobiet.
Montana natomiast nawet nie wiedział, co to słowo znaczy. Kochał rodziców, ale kiedy ich
stracił, zapomniał o uczuciach. Nieliczne kobiety pojawiające się w jego życiu zaspokajały
tylko apetyt, a potem na szczęście wiedziały, kiedy odejść. Z Addie było natomiast inaczej.
Montana nadal odczuwał głód.
Sam się prosił o kłopoty. Poradził sobie z oświadczynami równie dobrze, jak Addie z
jazdą konną. Gdyby ta kobieta teraz odeszła, Creed już nigdy nie zaznałby ani chwili spokoju.
Potrzebował nowego planu, a przedsięwzięcie wymagało znacznie większej
subtelności. Teraz nie zamierzał przecież zmusić Addie do wyjazdu. Chciał, żeby została z
nim na zawsze.
- Jeksowałaś już te kurczaki, Addie?
- Słucham?!
Była pewna, że się przesłyszała. Lizzie nie mogła czegoś takiego powiedzieć.
- Pytałam, czy je seksowałaś. Addie zaczerwieniła się jak burak.
- Czy ty przypadkiem nie jesteś za młoda na takie rozmowy, kochanie?
Śmiech Lizzie odbił się głośnym echem od ścian kurnika.
- Przepraszam cię, ale nie mogłam się powstrzymać - wykrztusiła z trudem. -
Miałaś naprawdę przerażoną minę. Farmerzy nazywają tak po prostu rozdzielanie
kurcząt według płci.
- Ach, tak. - Addie odetchnęła z ulgą. - W książce nic na ten temat nie wyczytałam.
- W porządku. Ja cię nauczę - powiedziała Lizzie, podnosząc kurczątko. - Chwyć je za
nóżki i trzymaj przez chwilę głową w dół. O, tak. - Zademonstrowała Addie dokładnie, co ma
na myśli, a kurczak uniósł główkę i starał się dziobnąć ją w palce.
- Widzisz, co on robi? Addie przytaknęła.
- W ten sposób rozpoznajemy koguty. One zawsze dziobią.
- Ach, tak. A jak się zachowują kury?
- Po prostu wiszą. - Lizzie przewróciła oczami.
- Żartujesz! Potrząsnęła rudą grzywą.
- A więc nie są emancypantkami - stwierdziła Addie i pomyślała, że gdy Montana ją
obejmował, ona również się nie sprzeciwiała.
- I nie grzeszą rozumem. Musimy je oznaczyć. Masz obrączki? Addie znowu nie
zrozumiała, o czym mowa.
- Takie kółeczka z drutu, które zakłada się kurom na nogi - pouczyła ją cierpliwie
przyjaciółka.
- Widziałam coś takiego w piwnicy! Zaraz wracam!
Kiedy jednak stanęła przed wejściem do piwniczki, nabrała nagle przekonania, że w
środku roi się od węży. Zapaliła więc lampę i zeszła jeszcze wolniej niż Custus, wypatrując
grzechotników.
Słoik z obrączkami stał obok baniek z mlekiem. Chwyciła go szybko i pędem wbiegła
na schody. Nasłuchiwała przez chwilę, ale nie dotarł do niej żaden podejrzany dźwięk, więc -
nieco uspokojona - wróciła do Lizzie.
- O to ci chodziło? - spytała, prezentując przyjaciółce swoje znalezisko.
- Owszem - odparła Lizzie, po czym wyjęła garść obrączek ze słoika i zaczęła je
wkładać kurczętom na nóżki.
Addie przyłączyła się do niej natychmiast.
- Wiesz... - szepnęła Lizzie w parę minut później i zawiesiła głos. - Wszystkie
kurczaki, jakie ja sprawdzałam, to kogutki. Zupełnie niezwykła historia.
- Moje też - odparła cicho Addie.
- Gdzie je kupiłaś?
- Przy Wermore Road. Tam jest taka duża, stara farma...
- Potterów? - dokończyła za nią Lizzie. - Dałaś się nabrać. Oni są jeszcze większymi
oszustami niż właściciele kolei.
- Sądzisz, że sprzedali mi tylko koguty?
- Chyba tak - powiedziała Lizzie ze współczuciem.
- A niech to gęś kopnie! Co ja zrobię z tymi wszystkimi kurczakami? Przecież one nie
znoszą jajek!
- Ale świetnie smakują!
- Nawet trzech mężczyzn nie zje tylu kurczaków.
- Możesz je sprzedać.
- Rzeczywiście. Nie są zupełnie bezwartościowe. - Przeniosła wzrok na słoik z
obrączkami. - Sądzisz, że musimy sprawdzać wszystkie pisklęta? - W jej głosie tliła się
wyraźnie resztka nadziei.
Lizzie pokręciła wolno głową.
- Tak też mi się wydawało. Chodźmy.
Gdy już znalazły się przy furtce, usłyszały odgłosy młotka i stek przekleństw.
- Niech to diabeł porwie! Nie warte nawet funta kłaków!
- W ślad za tą opinią przez podwórze przeleciał młotek.
Addie podniosła wzgardzone narzędzie i podeszła do Custusa, który naprawiał właśnie
zagrodę dla indyków.
- Co się stało?
- To zapyziałe stukajło jest za duże na te gwoździska - mruknął Custus i rąbnął pięścią
w zagrodę. - I kto by to wykombinował, że taka bida się może przytrafić?
Wrota od stodoły same się rozwierają.
Lizzie popatrzyła na Addie pytająco.
- Przestań, Custusie - poprosiła dziewczyna, wiedząc, co się za chwilę stanie.
- Każden jeden głupek wie, że stodołę nawiedła jakowaś strzyga albo insza zaraza.
- Nawiedła? Strzyga? - szepnęła rozpaczliwie Lizzie.
- Jemu chodzi o to, że stodoła została nawiedzona przez duchy - wyjaśniła Addie. -
Custus jest bardzo przesądny. Chcesz mniejszy młotek?
- No, toż przecie mówię.
- Widziałam takie rzeczy w warsztacie. Tam, gdzie wszyscy śpicie.
Zakręciła się na pięcie i weszła do stodoły. Jednak w stosie narzędzi nie znalazła
żadnego młotka. Za belami z sianem dostrzegła paki z najróżniejszymi przyborami.
- Jak można się w ogóle zorientować w takim bałaganie? - westchnęła, grzebiąc w
pudle.
- Nie zamiaruję strawić na te głupoty całego dnia! - wrzasnął Custus z podwórka.
Addie zostawiła porządki na później, chwyciła mały młotek i wybiegła na zewnątrz.
Na początku oślepiło ją słońce, ale gdy odzyskała zdolność widzenia, od razu
dostrzegła Montanę i Willie’ego przechylających się przez zagrodę dla kurcząt.
Serce podskoczyło jej do gardła.
Montana podwinął rękawy koszuli i oparł ramiona na płotku. Addie przypomniała
sobie dotyk tych silnych, muskularnych rąk i przeszedł ją dreszcz. Nawet nie próbowała
oderwać oczu od mężczyzny, gdyż jej wysiłki i tak okazałyby się bezowocne. Kochała Creeda
i nic nie mogła na to poradzić. Zupełnie podświadomie pieściła go więc oczami, a on wraz z
Williem i Lizzie przyglądał się indykom, niczego nie podejrzewając.
- Chodź, zobacz! - zawołała ją przyjaciółka.
Addie zbliżyła się do zebranych, patrząc we wskazanym kierunku. Czuła na sobie
gorące spojrzenie Montany, ale nie mogła pozwolić sobie na to, by je odwzajemnić.
Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Indyczka dziobała spokojnie ziarno, a wielki brązowy indor dreptał wokół. Jego
wspaniale upierzony ogon przypominał kołnierz z epoki elżbietańskiej, a pierś ogromną
banię. Ptak szurnął pazurami po ziemi i wydał donośny gulgot. Samica podniosła na niego
znudzony wzrok i znowu zaczęła jeść.
- Co on robi? - spytała Addie.
- Uwodzi indyczkę - odparł głęboki głos Montany. Addie nawet nie zareagowała.
Indor przechadzał się tam i z powrotem, wydymał pierś, drapał pazurami piasek,
podnosił kolorowy ogon, a potem podszedł do damy swego serca i zamiótł skrzydłami ziemię
w szarmanckim ukłonie. Lizzie roześmiała się głośno i zaraźliwie, a Addie natychmiast jej
zawtórowała. Indor sapał, wachlował się, prężył i gulgotał. Samica jednak całkowicie go
ignorowała.
Nagle Addie poczuła, że ktoś zasłania słońce padające jej na plecy, więc szybko
odwróciła głowę. Uśmiech dziewczyny roztopił się całkowicie w żarze bijącym z oczu
Montany. Lizzie i Willie odeszli kawałek dalej, pogrążeni w rozmowie, a ona została sama z
Creedem.
- Dama najwyraźniej nie ma ochoty na romanse - odezwał się.
- A ja odnoszę wrażenie, że ten pan cierpi na obsesję.
- Może jest samotny - odparował, nie spuszczając z niej oczu. Odwróciła się i oparła
łokcie o płotek, śledząc ptasie zaloty.
- Ona się pewnie boi, że samiec chce ją tylko wykorzystać. Zapadła długa cisza, a
potem buty Montany zaskrzypiały na żwirze.
Pociąg obrabowano w południe. Sznur wagonów posuwał się wolno wzdłuż szpaleru
starych jaworów, a turkot kół po szynach zagłuszył tętent koni. Gdy jeden z jeźdźców
uchwycił się poręczy zardzewiałego wagonu, koń natychmiast uciekł w krzaki. Mężczyzna
wisiał przez chwilę w powietrzu, szukając oparcia dla nóg, a jego ciało podskakiwało w rytm
jazdy. Podciągał się coraz wyżej, aż w końcu zaczepił butem o górną poręcz i pomachał do
swego towarzysza na znak, że wszystko w porządku.
Bydło” umieszczone w wagonie tuż za nim porykiwało żałośnie, zagłuszając tupot
butów. Śmiałek przeskoczył na dach kolejnego wagonu i ugięły się pod nim kolana.
W tej samej chwili pociąg nieco przyspieszył, a mężczyzna o mało nie ześliznął się z
dachu. W ostatniej chwili złapał poręcz, doczołgał się do końca wagonu i zawisnął nad
platformą.
W chwilę później skoczył.
Odczepiwszy w mgnieniu oka część pociągu, szarpnął hamulec, zsunął kapelusz na tył
głowy i patrzył, jak jego przyjaciel strzela do zamka, po czym znika za drzwiami.
Po chwili padł kolejny strzał, a drugi, niższy jeździec wyłonił się z wagonu, trzymając
w rękach drewnianą skrzynię z przestrzelonym zamknięciem i natychmiast zeskoczył na
ziemię, wzniecając wokół siebie tumany kurzu.
- Miałeś rację! - zawołał. - Żadnych strażników i tak na oko chyba z dziesięć tysięcy
dolarów! - zawołał do wysokiego spokojnego, mężczyzny stojącego na platformie. -
Widocznie to za mało, żeby posyłać kuriera - dodał pogardliwie. -
Dla tych sukinsynów z poczty to przecież pestka.
Wysoki zeskoczył z platformy i gwizdnął z podziwu. W chwilę później zza drzew
wyłonił się jego koń.
- Może i tak, ale coś mi mówi, że Harrisonowie i Schultzowie potrafią zrobić
właściwy użytek z tych pieniędzy! - krzyknął, wskakując na siodło.
Następnego ranka Addie stała na podwórzu, rozsypując ziarno dla setki kurcząt, które
były fizycznie niezdolne do znoszenia jaj. Miała wprawdzie nadal nioski swojej ciotki, ale
połowa z nich nadawała się już tylko na rzeź. Pomyślała, że przynajmniej nie zabraknie jej
mięsa. Mogła również sprzedać kogutki i kupić kolejną partię kurcząt. Tym razem już
wyseksowanych. Aż się wzdrygnęła. Używała tego słowa bardzo niechętnie, nawet w
myślach. Skończyła właśnie karmienie i szła do bramy, gdy usłyszała nagle męski, głęboki
głos.
- Niech to diabli porwą! - Montana wyskoczył ze stodoły. W rękach trzymał młotki i
był czerwony jak burak.
- Co się stało? - spytała Addie, zamykając bramkę.
- Szperałaś w narzędziowni! - oznajmił oskarżycielskim tonem, potrząsając młotkiem
jak dzidą.
- Ach, o to chodzi. - Zbyła go pogardliwym machnięciem ręki. - Wczoraj, kiedy
wyjechałeś, pomyślałam, że ci pomogę. Nie musisz dziękować. - Ruszyła w stronę stodoły z
wiadrami karmy w rękach.
- Dziękować?! Powinienem cię raczej... nieważne. - Dopędził ją przy wejściu. -
Niczego nie mogę znaleźć.
Addie oparła ręce na biodrach. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego Montana robi z tego
taki problem.
- Zostawiłam ci przecież katalog.
- Co takiego?
- Katalog - powtórzyła z westchnieniem i podeszła do warsztatu, wskazując mu małe,
drewniane pudełko.
Natychmiast potem zaczęła wyjaśniać Montanie, jak działa system dziesiętny Deweya.
Czuła się zupełnie jak ryba w wodzie, tak samo jak wówczas, gdy odkrywała przed dziećmi
cudowny świat katalogowania.
- Którego narzędzia szukałeś? - spytała na zakończenie wywodu. Jego twarz miała
dziwny wyraz.
- Klucza nasadowego.
- Dobrze. Musisz sprawdzić pod K. Wyciągnij kartę. Widzisz - zademonstrowała mu
fiszkę ze starannym napisem - KLUCZ NASADOWY. Nauki ścisłe należą do kategorii 600,
podkategoria 91 oznacza materiały budowane, a w podzbiorze 0235 mieszczą się narzędzia
ręczne.
Montana wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk.
- Wiem, że na razie masz mętlik w głowie, ale to wcale nie takie trudne. A tutaj... -
Obróciła się, żeby mu wytłumaczyć system naklejek, ale pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła,
była kieszonka koszuli Montany.
Cofnęła się więc instynktownie i oparła siedzeniem o mały drewniany stolik
umieszczony pod ścianą. Montana natychmiast oparł obie dłonie o blat, nie pozwalając się jej
ruszyć.
- Addie - szepnął z pochyloną głową, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.
Spojrzała na jego rozchylone usta i to wystarczyło, by zapomniała o bożym świecie.
Porwał dziewczynę w objęcia i zbliżył wargi do jej ust.
- Zostaw w spokoju moje narzędzia - szepnął namiętnie i puścił ją tak gwałtownie, że
osunęła się bezwładnie na podłogę.
- Ty potworze! - syknęła, mrużąc oczy. Roześmiał się głośno.
- Gorąca z ciebie dziewczynka!
- Nienawidzę cię!
- Nie wierzę - odparł, zerkając na jej piersi.
Spod cienkiej bawełnianej sukienki prześwitywały sterczące sutki. Zasłoniła się
natychmiast ramionami.
- Zimno mi! - wrzasnęła, wybiegając ze stodoły.
W stojącym, upalnym powietrzu nie czuło się najmniejszego powiewu. Krowy leżały
pokotem na ziemi, zbyt ospałe, aby oganiać się od much. Jastrząb porwał z pola szczura i
poszybował w lazurowy firmament.
Błękit nie pasuje do nieba. Woda to co innego. Chłodna i mokra mogła być niebieska.
Lód również. Ale sklepienie, na którym świeci tak gorące słońce, powinno przybrać raczej
czerwoną barwę - pomyślał Montana.
Powiesiwszy kapelusz na pompie, polał głowę wodą, a potem ustąpił miejsca Willowi.
- Wspaniale, cholera! - wykrzyknął Will, wyrażając tym samym opinię Montany. -
Już sam nie wiem, co wolę. Zimną wodę ze studni czy tę boską woń pieczonych
kurcząt.
- Pachną ładnie, ale na pewno są niejadalne - mruknął Creed, podchodząc do
kuchennych drzwi.
- Dałbyś jej wreszcie spokój, chłopie. Addie wcale tak źle nie gotuje. - Will zerknął na
przyjaciela lekko zirytowanym wzrokiem.
- Widocznie akurat dobrze trafiłeś - warknął Montana.
Will odrzucił mokrą czuprynę.
- Dlaczego tak się na wszystkich wściekasz? Co się stało?
- Nic. Tylko ta pogoda doprowadza mnie do szału - powiedział Creed chwytając
kapelusz. - A ona naprawdę fatalnie gotuje. Chryste! Potrafiłaby nawet zmarnować surowe
jabłko.
- Coś, co tak pachnie, nie może być niesmaczne - mruknął za nim Will.
- Niewykluczone, że oszukasz żołądek! - krzyknął Montana, zmierzając już w stronę
domu.
W kuchni było znacznie goręcej niż zwykle. Lizzie Latimer i Addie krzątały się po
kuchni jak mrówki po lesie. Lizzie chwyciła coś ze stołu i podbiegła do Addie stojącej z
widelcem w dłoni nad czterema żeliwnymi rondlami.
Zaraz potem obie pochyliły się nad skwierczącymi kurczętami, wydzielającymi boski
aromat.
Montana obserwował ukradkiem Addie, która wbiła właśnie widelec w kurczę i
przekręciła je na drugą stronę. Czarne włosy zwisały jej do połowy pleców i opadały
drobnymi loczkami na spoconą twarz. Uniosła więc rękę i otarła pot z czoła. Różowa bluzka
przylgnęła do jej różowego ciała, podkreślając zarys piersi i talię cienką jak u porcelanowej
lalki.
Will chrząknął, a Montana najchętniej by go za to zabił, bo przyjaciel zdradził w ten
sposób ich obecność.
- Gdzie jest Custus? - spytała Addie, nie podnosząc wzroku.
- Zaraz przyjdzie - odparł Montana. Nie odezwała się ani słowem.
- Obiad na stole! Chodźcie. My musimy dokończyć pieczenia - powiedziała Lizzie,
posyłając Willie’emu uroczy uśmiech.
Montana usiadł na krześle. Nie miał czasu ani ochoty na takie gierki, jakie uprawiali
ze sobą Will i Lizzie. Chciał coś zjeść, położyć się przy strumieniu i kochać się z Addie
Pinkney. Niekoniecznie w tej kolejności.
Nałożył więc sobie tymczasem na talerz kawałek szynki i kilka pieczonych kartofli,
wiedząc, że na pewno przynajmniej jeden z nich wywoła gwałtowne skurcze żołądka.
Ale nic się nie stało. Szynka była wspaniała, nie tak sucha jak zwykle, a ziemniaki nie
przylegały do podniebienia niczym klej. Zerknął na biszkopty, niezupełnie pewny, czy da
radę je podnieść. Willy jednak schrupał ze smakiem dwa ciastka z rzędu, więc Montana
poszedł za jego przykładem. Custus chętnie się do nich przyłączył i po chwili cała trójka
mężczyzn jadła w milczeniu smakowity posiłek.
- Pyszne - sapnął Willie opierając się o krzesło.
Montana przełknął ostatni kęs biszkopta i w myślach przyznał mu rację. Ostatni taki
obiad jadł u Latimerów.
- Dziękuję - powiedziała Lizzie, uśmiechając się do Willa. - Addie pozwoliła mi
gotować, bo sama musiała piec kurczęta na dzisiejszą fetę.
- Teraz wszystko jasne - odparł Montana.
Addie prychnęła tylko pogardliwie i wyjęła z chłodni mrożoną herbatę oraz kilka
kostek lodu, postawiła wszystko na stole, a sama wróciła do blachy.
- Skończone - oznajmiła w kilka minut później.
- Mama powiedziała dzisiaj rano, że przyrządzamy te kurczęta w najgorętszy dzień
roku. - Lizzie wzięła dzbanek i ponownie napełniła szklanki.
Montana rzucił okiem na Willa, który wciąż wpatrywał się w Lizzie.
- Czas wracać do pracy - oznajmił.
Will wystrzelił z krzesła jak z katapulty, nadal nie spuszczając wzroku z dziewczyny.
Custus nawet nie ruszył się z miejsca. Był najwyraźniej zbyt zajęty dłubaniem w zębach. W
końcu jednak, na znak Montany, i on również podszedł do drzwi.
- Wrócimy wcześnie - powiedział Montana do Addie. - Musimy wyjechać przed piątą.
- Dobrze - mruknęła, próbując przykręcić do stołu jakieś dziwaczne urządzenie.
Czekał wystarczająco długo, aby usłyszeć, jak dziewczyna klnie cicho pod nosem.
- Ja to zrobię - zaproponował i umocował śrubki. Po chwili tajemniczy przedmiot był
już przytwierdzony do blatu.
- Co to jest?
- Obierak do jabłek - odparła i natychmiast zniknęła w spiżarni. W oka mgnieniu
pojawiła się z powrotem, ciągnąc za sobą skrzynię.
Wyprostowała się, nadziała pierwszy z brzegu owoc na długi widelec wystający z
korbki. Potem zabezpieczyła jabłko specjalnym haczykiem i zakręciła korbką.
Obierak działał na zasadzie obrabiarki do drewna. Specjalny nożyk przylegał do
jabłka i zdejmował z niego skórkę podczas obrotu.
- No no... - zdziwił się Montana. Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego.
Pamiętał, że jego matka zawsze obierała jabłka ręcznie.
- Pomóc ci przy tych plackach? - spytała Lizzie.
Placki? Tylko nie placki! - Aż jęknął w duchu. Uwielbiał wszelkie ciasta z jabłkami.
Ktoś taki jak Addie Pinkney nie powinien piec takich wspaniałości. To było gorsze niż
profanacja.
Przypomniał sobie, że ma coś do zrobienia. Zresztą nie chciał na to patrzeć. Ten
placek w jej wykonaniu mógł się okazać równie twardy, jak biszkopty. Bo trudno zepsuć tego
rodzaju wypiek w inny sposób... Przecież to tylko jabłka, cynamon, cukier, trochę soli...
Zamarł i zerknął ukradkiem przez ramię. Lizzie wycierała naczynia, a Addie obierała jabłka.
Montana chwycił niepostrzeżenie solniczkę, zdjął kapelusz z wieszaka i wypadł pędem z
kuchni.
W ten sposób - pomyślał - jabłecznik otrzymał przynajmniej jakąś szansę.
Addie kończyła obsypywać kruszonką ostatni placek. Jeszcze jeden tkwił w piecu, a
pierwszy studził się na parapecie. Udały się znakomicie - pomyślała z satysfakcją i zaczęła
czyścić stół.
- Aż dziw bierze, jaki te kury mają apetyt - powiedziała Lizzie, wnosząc do kuchni
puste wiadro. - Ciekawe, gdzie jest mama. Przecież już po trzeciej.
- Prawie wpół do czwartej - sprostowała Addie, wyjmując blachę. - Ale gorąco!
Wątpię, czy ciasto zdąży wystygnąć. - Potrząsnęła ze zdumieniem głową. Nie chciało
się jej wierzyć, że nareszcie skończyły pracę.
- Jestem wykończona - westchnęła Lizzie, odrywając cienką tkaninę bluzki od
spoconego ciała.
- Mam ochotę na chłodną kąpiel - westchnęła marząco Addie. Na podjeździe
zaturkotały koła powozu.
- Mama! - krzyknęła Lizzie i podbiegła do okna. - A niech to gęś kopnie! To Becky!
Addie popatrzyła na swoje ubranie. Pod pachami i na gorsie sukni widniały plamy od
potu, fartuch lepił się od tłuszczu z kurczaków i mąki. Zdjęła więc go natychmiast, ale nadal
wyglądała tak, jakby rozpływała się z gorąca.
Lizzie chwyciła swoje rzeczy i otarła czoło.
- Strasznie tutaj duszno, ale jednak ci zazdroszczę. Przez najbliższe pół godziny czeka
mnie upał, kurz i jęki Rebeki. - Lizzie podeszła do tylnych drzwi.
- Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że moi rodzice dali życie takiej
osobie. Oboje są przecież wyjątkowo mili. Może lekarz ją upuścił? - spytała konspiracyjnym
szeptem.
Addie roześmiała się głośno i wyprowadziła ją na podwórze.
- Ale chyba jednak nie - ciągnęła Lizzie. - Dzięki takiemu wstrząsowi klepki mogłyby
się jej poprzestawiać na odpowiednie miejsca.
Podeszły do powozu. Addie najchętniej zapadłaby się w mysią dziurę. Czy takie
osoby jak Rebeca Latimer nigdy się nie pocą?
- Witaj, Adelaide. Gdzie Montana? - Becky rozejrzała się po podwórzu.
- Dzień dobry. U mnie wszystko w porządku. Dziękuję - odpowiedziała Addie.
Rebeca spojrzała na nią zimno i odwróciła się do Lizzie. - Jedziemy. Potrzebuję
przynajmniej dwóch godzin, żeby się przygotować na tańce. Mam śliczną niebieską suknię -
dodała, patrząc prowokująco na Addie.
- I będzie ci trzeba dużo siły, żeby się ścisnąć gorsetem, bo inaczej nie dasz rady jej
włożyć - ucięła Lizzie.
- Montana mówił, że wspaniale wyglądam w błękitach - ciągnęła Rebeca nie
zwracając najmniejszej uwagi na siostrę.
Addie miała ochotę powiedzieć, że chętnie nabiłaby jej kilka siniaków - w podobnym
odcieniu - ale w tej samej chwili nadjechał Montana z Willem.
- Już ruszacie? - spytał Willie.
- Chyba tak. Becky bardzo się spieszy.
- Tak się cieszę na tę zabawę. A wy, panowie? - spytała Rebeca, dając siostrze sójkę w
bok.
- Ja nie mogę doczekać się kurcząt - wyznał Willie, obdarzając uśmiechem młodszą
pannę Latimer.
Montana nie patrzył na Rebece. Wbijał wzrok w Addie. Dziewczyna założyła mokre
pasmo włosów za ucho.
- Jeszcze raz bardzo ci dziękuję za pomoc, Lizzie.
- Zawsze do usług - roześmiała się tamta. - Jedziemy, bo inaczej nie zmieścisz się w tę
suknię, siostrzyczko.
Addie z trudem stłumiła chichot, a Rebeca sapnęła z irytacją. Ani na chwilę nie
spuszczała wzroku z Montany.
- Pamiętam o tym tańcu, który mi obiecałeś - szepnęła znacząco. Montana uśmiechnął
się do niej porozumiewawczo.
- W takim razie do zobaczenia wieczorem! - krzyknęła, chwytając lejce, i w chwilę
później odjechała.
- Wezmę wspaniałą zimną kąpiel - powiedział Willie zsiadając z konia.
- Zdążysz na piątą? - spytał Montana w chwili, gdy Addie również zamierzała się
skierować w stronę domu.
- Oczywiście. Przecież wiesz, że nigdy się nie spóźniam. - Zadarła nos. - A o co
chodzi? Boisz się, że przepadnie ci taniec z Rebecą?
Przez chwilę przyglądał się jej badawczo.
- Zazdrosna? - spytał z głupkowatym uśmiechem.
- Szczerze mówiąc, niespecjalnie - odparła zmierzając w stronę domu.
Nagle od strony kuchni dobiegło ich dziwne szuranie, które brzmiało zupełnie tak,
jakby ktoś ciągnął po ziemi puszki. Jericho wlókł za sobą blachę do ciasta.
- Moje placki! - wrzasnęła Addie, biegnąc w kierunku okna. Parapet świecił pustkami,
a pod nim walała się ostatnia pusta rynienka.
- Ten koń z piekła rodem pożarł moje wypieki! - Odwróciła się gwałtownie, opierając
dłonie na biodrach. - Musisz coś zrobić!
Montana zerknął na pustą blachę, po czym przyjrzał się uważnie koniowi.
- Sądzisz, że zachoruje? - spytał niespokojnie.
- Co takiego?
- Może powinienem posłać Custusa po weterynarza? - wymamrotał.
- Placki były wspaniałe! - Na potwierdzenie jej słów Jericho mlasnął językiem.
- Zjadł je celowo! - Addie wycelowała w konia oskarżycielski palec.
- Nie sądzę - odparł poważnie Montana, po czym pochwycił lejce i powiódł
wierzchowca w stronę stodoły. - Zwierzęta posiadają instynkt samozachowawczy.
Addie sapnęła z oburzenia i rzuciła w niego blachą.
- Ja również - dodał, zaśmiał się głośno i zniknął za drzwiami.
Montana zanurzył się z rozkoszą w wannie z zimną wodą. Potrzebował ochłody.
Custus nucił sprośną piosenkę o tańcach na materacu, a od czasu do czasu wtórował
mu Willie. Montana wyobraził sobie, że ilustruje treść przyśpiewki z maleńką, czarnowłosą
kobietą o białej skórze...
Coś się powinno wydarzyć. Nie miał już szans, żeby ją uwieść. Wokół kręciło się zbyt
wielu ludzi. Nie - pomyślał. - To się chyba nie uda. Najlepiej by było, żeby to jej na nim
zależało... A gdyby tak zaczął ją kompletnie ignorować.. Tego wieczoru mógł na przykład
zatańczyć z każdą kobietą, jaka pojawi się na zabawie... z każdą, oprócz Addie. Albo
poświęcić dużo uwagi Rebece... Tak!
Doskonale. Przecież sam widok starszej Latimerówny przyprawiał go o drgawki!
Bardzo ładnie wyglądała, kiedy się złościła. Zadzierała wtedy nos, czarne oczy ciskały
błyskawice...
Montana czuł, że ta dziewczyna znajdzie się niedługo w jego ramionach, czyli właśnie
tam, gdzie było jej miejsce.
Addie z trudem zapięła ostatni guzik i odsunęła się od lustra. Zrobiła kilka szybkich
obrotów, a szeroka jedwabna spódnica wydęła się jak bania. Dziewczyna uśmiechnęła się do
swego odbicia. Ciemnofioletowe wyłogi sukni przybrano żabotami o jaśniejszym odcieniu.
Kliny stanika krzyżowały się na przodzie. W tej sukni miała talię cienką niczym osa. Kolor
jedwabiu podkreślał biel jej skóry i kruczą czerń włosów, dodawał kobiecości.
Otrzymała tę wspaniałą kreację od ciotki Emily na dzień przed rozdaniem dyplomów.
Sercem jesteśmy z tobą - informował dołączony liścik.
Addie jednak płakała całe dwie godziny w swojej sypialni, tuląc do siebie suknię i
marząc tylko o tym, żeby ktoś z jej rodziny zjawił się na tej uroczystości.
Następnego ranka przywdziała nowy strój oraz uroczysty uśmiech i odebrała dyplom z
dumnie podniesioną głową. Nikt nawet się nie domyślał, że maleńka Adelaide Amanda
Pinkney, rocznik 1892, jest samotna, bezradna i przerażona. Nikt nie wiedział, że najlepsza
studentka profesora Deweya marzy o tym, by ktoś bliski był świadkiem jej sukcesów i
uścisnął ją tak mocno, jak tulono jej koleżanki.
Od tej chwili fioletowa suknia zaczęła odgrywać w jej życiu rolę pancerza. Miała
chronić właścicielkę od zranienia.
A tego wieczoru serce Addie krwawiło. Kochała mężczyznę, który nie odwzajemniał
tego uczucia. Nie potrafiła znienawidzić Montany. W szalonym porywie namiętności
ofiarowała mu siebie, a jemu zależało wyłącznie na farmie. Addie chciała natomiast, by on
cenił sobie jej miłość, a nie gospodarstwo czy dom.
Spinając włosy grzebieniem z kości słoniowej, jeszcze raz zerknęła do lustra.
Kobieta, jaką tam ujrzała, na pewno nie przeżywała żadnej tragedii. Miała czarne,
błyszczące oczy i alabastrową skórę. Wyglądała pięknie.
Addie zabrała kosze z jedzeniem i skierowała się do powozu z dumnie podniesioną
głową. Tego wieczoru uśmiech maskował smutek, zdecydowany krok kamuflował drżenie
nóg, a fioletowa suknia znakomicie skrywała krwawiące serce. Tego wieczoru nikt nie mógł
odgadnąć prawdy.
Na tle tanecznych dźwięków skrzypiec rozbrzmiewały śmiechy. Przez okna sali
zebrań wylewało się światło, tworząc kwadratowe, żółte kształty na ciemnych uliczkach. A
stojącym wokół kominka farmerom o ogorzałych twarzach błyszczały łysiny. Zapach
palonego drewna mieszał się z wonią brylantyny, piwa i potu.
Custus stał w grupie mężczyzn i ssał niezapalone cygaro. Jego towarzysze przeklinali
głośno, co natychmiast zwróciło uwagę Addie, która zaczęła się zastanawiać, czy starzec
zdoła dorównać swoim kompanom.
Na początku przysłuchiwała się uważnie rozmowom na temat upraw i zwierząt czy też
rozrywek takich jak domino, łowienie ryb oraz polowanie na gołębie. Przy okazji dowiedziała
się również, że twardą pszenicę należy siać późno, a krowy jedzące zbyt wiele sosnowych
igieł mogą poronić lub nawet zdechnąć.
Przynajmniej pięciu zebranych uważało się za mistrzów domina, Sam Peterson
twierdził natomiast, że to on zastrzelił we wrześniu najwięcej gołębi, czemu z kolei
stanowczo zaprzeczał Eli Whittier.
W tym towarzystwie największy kłamca, jakiego znała, nie miał najmniejszych szans.
- Dorwałem kiedyś pstrąga - mówił Custus. - Ważył bestia dobre dwa kilo.
Kilku mężczyzn prychnęło z niedowierzaniem, a Harlin Perkins, kowal, od razu wdał
się z nim w spór.
- Jeszcze tu nie widziałem takiej wielkiej ryby - mruknął, łypiąc sceptycznie na
starego.
Custus wcale się tym jednak nie zmartwił.
- Skąd wiesz, Mc Gee, że on ważył dwa kilo?
- No... - Custusowi poróżowiały policzki, a wargi okrasił diabelski uśmiech...
- Zapytaj Peabody’ego. Policzył za kilo dziewięćdziesiąt pięć, a na pewno nie
doważył.
Towarzystwo ryknęło śmiechem, a Perkins postawił mu dwa piwa. Addie poszła dalej
z przekonaniem, że jeśli kłamstwo jest grzechem, to żaden z tych mężczyzn nie zasługuje na
skrzydła i harfę.
W drugim kącie sali unosił się zapach werbeny, bzu i wody różanej. Z tego właśnie
miejsca zaczęła obserwować tańce i już w nim pozostała.
Will walcował z Lizzie tuż przed samym nosem Addie. Latimerówna śmiała się
perliście; na policzki wystąpiły jej rumieńce, z zielonych oczu sypały się iskry, a rade włosy
wyglądały jak płomienie. Addie pomyślała, że jej przyjaciółka ma równie piękne ciało, jak i
duszę.
Dostrzegłszy na jej twarzy wyraz uwielbienia, zmarszczyła brwi. Nie chciała, aby
Lizzie spotkał zawód. Will wpatrywał się jednak w swą partnerkę ze szczerym zachwytem>
więc nie było powodu do zmartwienia. Ci dwoje żywili w stosunku do siebie podobne
uczucia.
Zaraz potem dostrzegła Montanę z Rebecą i zesztywniała. Podświadomie wygładziła
suknię, obciągnęła rękawy, położyła ręce na biodrach. A oni niemal fruwali w powietrzu,
wysocy, przystojni, wspaniali, niczym łabędzie wśród stada pospolitych kaczek.
Addie zrobiło się słabo.
Rebeca rozmawiała z Montana podczas tańca. Sięgała mu nosem prawie do ust. Przy
tej dziewczynie Addie czuła się jak karlica. A starsza Latimerówna wyglądała jak lis
skradający się do kurnika...
Gdy orkiestra zagrała walczyka, Addie odwróciła się pospiesznie do Hettie i Annie
Perason. Nie chciała już patrzeć na tańczące pary.
Wtedy ktoś nagle dotknął delikatnie jej ramienia.
- Czy mogę panią prosić? - Wadę Parker uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął do niej
rękę.
Ukryła rozczarowanie.
- Z przyjemnością.
I odpłynęli w tłum, walcując obok Montany i Rebeki. Godzinę i sześć tańców później
Addie stanęła za stołem uginającym się od jedzenia, aby nałożyć kurczaki zgłodniałym
mężczyznom.
- Ciemne czy białe mięso? - spytała Johna Latimera. - A może jednego i drugiego po
troszku?
- Po troszku.
Otrzymawszy mięsistą pierś i udko, odszedł, dziękując jej serdecznie. Addie
wiedziała, że tuż za Latimerem stoi Will z Montana. Próbowała za wszelką cenę uspokoić
wewnętrzne drżenie, ale zupełnie jej się to nie udawało. Creed tańczył ze wszystkimi pannami
oprócz niej, a Rebece prosił na parkiet chyba ze cztery razy. Zachowywał się wręcz
ostentacyjnie.
Will stał przed półmiskiem z kurczakami, ale nie patrzył na jedzenie, tylko na Lizzie,
która - odwzajemniając spojrzenie - nakładała właśnie sałatkę na talerz Montany tak
nieuważnie, że pobrudziła mu rękę oraz mankiet koszuli.
- Bardzo dobrze - mruknęła Addie, odkrawając dwa kawałki piersi.
Dla Montany wybrała niemal całkowicie pozbawioną mięsa szyjkę.
Zaległa cisza. Montana nie ruszył się z miejsca, nie spuszczając wzroku z Addie.
- Jeszcze? - spytała niewinnie, rzucając mu na talerz maleńki kurzy kuperek.
Mogłaby przysiąc, że słyszy, jak potwór zgrzyta zębami ze złości.
- Poproszę o ciemne mięso - warknął przez zaciśnięte zęby.
Z miłym uśmiechem położyła mu na talerzu pomarszczony żołądek.
Creed zacisnął pięści tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Nie ruszał się. Ktoś z tyłu
zakasłał dyskretnie.
Aby przerwać jakoś napięcie, Addie obdarowała Montanę kolejną porcją podrobów.
- Jeszcze - szepnął zmysłowym głosem, jakby wcale nie miał na myśli kolejnej porcji
kurczęcia.
Addie poczerwieniała na twarzy. Krew o mało nie trysnęła jej z policzków, a kiedy
podniosła głowę, w oczach Creeda dostrzegła wyzwanie.
Nadziała na widelec dwa kurze serduszka, ale zanim zdążyła się zorientować,
Montana zgarnął je na talerz i odszedł. Addie pomyślała, że najchętniej przebiłaby widelcem
nieczułe serce tego potwora, lecz zamiast tego poczęstowała kolejnego zgłodniałego
mężczyznę kawałkiem soczystego białego mięsa oraz dwoma udkami.
Kiedy wszyscy już zjedli, stół zaczął się uginać pod ciężarem wielkich ciast
czekoladowych, placków cytrynowych ze złotymi bezami i chrapiących rogalików.
Placek jabłkowy Addie wylądował tuż obok wysokiego tortu przybranego czekoladą.
- Pomóż mi pisać numerki - poprosiła nagle Hettie, wręczając Addie wielkie płachty
papieru oraz ołówek.
- Po co to?
- Urządzamy loterię ciast.
Lizzie poukładała ogromne kwadraty na parkiecie. Karl Bickerman, wciąż ze
skrzypcami w ręku wskoczył na podium.
- Panowie! Nasze wspaniałe kobiety wymyśliły wspaniały sposób, aby zdobyć
pieniądze na fundusz antykolejowy, zwany również DCZWD, czyli Dołożyć Czterem
Wielkim Draniom. Tak więc, jeżeli chcemy skosztować tych niebiańskich wypieków, musimy
otworzyć portfele i jeszcze poskakać. - Mężczyźni jęknęli zgodnym chórem. - Los kosztuje
dolara. Ustawcie się w kolejce, a nasze pracowite żonki zabiorą wam pieniądze.
Mężczyźni wykonali posłusznie, co im kazano. Niektórzy narzekali, ale wszyscy
wyjęli portfele. W kilka minut później dziesięciu wybrańców podskakiwało na kwadratach w
rytm skocznej melodii wygrywanej przez Karla na skrzypcach. Kobiety klaskały w dłonie, a
oni ruszali się jak niedźwiedzie, nawykli raczej do chodzenia po polu niż do takich
wygibasów. Kiedy umilkły skrzypce, każdy z mężczyzn musiał stanąć w swoim kwadracie i
czekać na wyciągnięcie kolejnego losu. Ten, którego kratka zgadzała się z wyciągniętą liczbą,
otrzymywał w nagrodę ciasto.
W kręgu pozostali jeszcze między innymi Will, John, Custus i Montana. Martha
podniosła ciemny rulon o barwie melasy.
- To rolada jabłkowa Rebeki - szepnęła Lizzie.
Mężczyźni znów ruszyli przed siebie, a gdy Karl Bickerman przestał grać i wyciągnął
z kapelusza kolejny numer, Addie zaczęła się modlić.
- Ósemka! - oznajmił skrzypek.
Tym razem Pan Bóg wysłuchał jej próśb, gdyż na tym numerze stał Custus. Lizzie
dała przyjaciółce sójkę w bok i wskazała milcząco Rebece, która wygięła buzię w podkówkę
jak skrzywdzona mała dziewczynka.
Po kolejnych trzech rundach nagrodą miał być placek Addie. Montana nadal nie
wygrał ciasta, ale dziewczyna nie wierzyła, by mogło się to zdarzyć akurat teraz. Wydawało
się jej, że muzyka gra dziesięć razy dłużej niż zwykle - Dwójka! - oznajmił nagle Karl,
sięgnąwszy do kapelusza. Montana podniósł kwadrat. Wygrał. Kiedy Martha wręczyła mu
placek, podszedł niepewnym krokiem do Addie.
- To nie ty piekłaś, prawda? - Na twarzy malowało mu się przeczucie zagrażającej
klęski.
Addie uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi.
Creed jęknął tak rozpaczliwie, że miała ochotę go palnąć.
- Zabiorę to na dwór - mruknął i poszedł do drzwi.
Pobiegła za nim, porywając ze stołu widelec. Postanowiła, że jeśli Montana nie zje
placka, to ona już mu pokaże, gdzie raki zimują. Wypatrzyła go na poręczy ogromnego
zbiornika z wodą.
- Proszę - powiedziała stanowczo, podając mu widelec. Creed wyglądał jak skazaniec
idący na szubienicę.
- Jedz - poleciła, tupiąc niecierpliwie.
Wbił widelec w placek z taką miną, jakby się spodziewał, że ciasto wybuchnie, a
potem włożył sobie ostrożnie do ust kawałek. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
- Wspaniały! - wykrzyknął, po czym zaczął żuć niczym Mabel i Maud.
- No pewnie - odparła Addie, opadając na drewnianą poręcz. Zanim miała odwagę
spojrzeć na Montanę, połowa placka już znikła.
- Pamiętasz groszek z szynką? - spytała w końcu. Skinął tylko głową i jadł, aż mu się
uszy trzęsły.
- To był jedyny posiłek, jakiego nie... doprawiłam.
- Nie doprawiłaś?...
- Jakiego nie zepsułam. Odłożył widelec.
- Rozlane żółtka i wysuszona szynka? Przytaknęła.
- Surowe ziemniaki?
Znowu potwierdziła ruchem głowy.
- Gumiasta wołowina?
- Tak jest. Milczał chwilę.
- A czego dodałaś do biszkoptów?
- Gipsu - odparła, a na jej twarzy pojawił się dziwny grymas. Montana ryknął
śmiechem.
- Addie, Addie - powiedział, kręcąc głową. - Co ja z tobą mam! Oparła łokcie na
kolanach.
- To twoja wina.
- Jak to?
- Po prostu twoja i tyle - wykręciła się, wygładzając spódnicę ukochanej sukni.
Nie zamierzała wnikać w szczegóły.
Siedzieli tak przez chwilę, patrząc sobie w oczy.
- Poprosiłem cię o rękę - powiedział, otwierając na nowo wszystkie rany.
- Bo zależało ci na farmie.
- I nadal mi na niej zależy - odparł cicho.
Addie zesztywniała, a z jej ust dobył się nagle nie artykułowany świst.
Chciała wstać, ale Montana posadził ją z powrotem i odwrócił twarzą do siebie.
- Ale ty mi się bardzo podobasz - powiedział.
- Coś takiego! - Miała ochotę go uderzyć. - Hurra! Ale ze mnie szczęściara!
Podoba ci się to, że nie przestrzegam żadnych zasad moralnych. Podoba ci się również
moja farma, dom i... łóżko.
- Widziała, że Montana jest zły, ale to jej nie powstrzymało.
- Lubisz się wślizgiwać nocą do mojej sypialni, ale ja jestem ci obojętna! - krzyknęła,
celując oskarżycielskim palcem w tors Montany.
- Nie o to mi chodziło... Ja...
- Nawet ze mną nie zatańczyłeś! - Zerwała się z miejsca, ale Creed pochwycił ją w
talii i podniósł.
- Puść mnie natychmiast!
- Nie.
- Idź do diabła!
- Już tam byłem.
- Ja również - syknęła. - A ty mi towarzyszyłeś w tej podróży. Przytulił ją tak, że nie
mogła się wyrwać.
- Jeśli chodzi o mnie, to czułem się jak w niebie - powiedział i musnął wargami jej
usta.
Pociągnęła go za włosy.
- Ty uparta, mała czarownico! - szepnął.
- Puść mnie!
Poddał się. Stanąwszy na ziemi, dziewczyna popatrzyła na niego zimno, poprawiła
suknię i uniosła dumnie podbródek.
- Skoro nie chcesz ze mną tańczyć, nie będziemy się całować. Przygładził nerwowo
palcami włosy.
- Myliłem się, Addie. Oczywiście, że będę z tobą tańczył. Chciałem tylko...
- Za późno. Wracaj do Rebeki. - Z tymi słowami odwróciła się na pięcie, po czym
ruszyła na salę z zadartym nosem i krwawiącym sercem.
.Montana widział już w życiu dwudziestoletnie muły, z którymi było mu się łatwiej
porozumieć niż z Addie. Dał jej czas, aby ochłonęła, ale to się na nic nie zdało. Gdy
zaproponował taniec, potraktowała go jak powietrze i spytała Hettie Latimer, czy może jej
pomóc.
Okazało się, że znów wpadł na kiepski pomysł. Odsunął się i patrzył, jak Addie
majstruje przy maszynce do lodów. Każdy, kto by ją teraz zobaczył, niechybnie doszedłby do
wniosku, że przygotowywanie deserów jest równie ważne jak wybór prezydenta.
Montana miał ochotę znów do niej podejść, ale dziewczyna trzymała w ręku kolec do
lodu, co natychmiast ostudziło jego zapał. Ponadto uważał, że i tak nie uda mu się nic
zdziałać.
Musiał jednak spróbować. Orkiestra złożona z dwóch skrzypków, gitarzysty i muzyka
grającego na banjo rozpoczęła właśnie żywy taniec szkocki. Creed postanowił zdobyć się na
przeprosiny.
Z trudem przebił się przez tłum.
- Tak mi przykro, Addie - powiedział.
Zajęta mocowaniem przykrywki, nie raczyła zaszczycić go spojrzeniem.
- Proszę, zatańcz ze mną.
- Z największą przyjemnością, Montano - zaszczebiotała Rebeca, która wyrosła przy
nich jak spod ziemi.
Gdy Addie wreszcie podniosła wzrok na Creeda, było już za późno. Montana
popatrzył bezradnie na Addie i wzruszył ramionami, jakby chciał jej w ten sposób
zasygnalizować, że nie ma wpływu na bieg wydarzeń. Dziewczyna jednak zadarła tylko nos
do góry i zajęła się lodami.
Gdy taniec wreszcie się skończył i Creed znów podążył w kierunku stołu, zatrzymał
go Will.
- Harlin i Custus urządzają jutro ucztę rybną przy zatoczce, a ja chyba pojadę do
Latimerów. John potrzebuje pomocy przy tej nowej studni i...
- Mógłbyś zobaczyć się z Lizzie - dokończył Montana.
- Czyżbym był ci do czegoś potrzebny? - Will wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Nie, jedź. - Creed klepnął go z rozmachem po plecach i odwrócił się do Addie, która
właśnie nakładała lody ustawionym w kolejce łakomczuchom.
Z przyklejonym uśmiechem pomachał do niej wesoło. Nos dziewczyny powędrował
jednak znowu o parę centymetrów do góry, a w zwężonych czarnych oczach nie płonął żaden
miłosny ognik. Tak, ta dziewczyna oszalała. On jednak specjalnie się tym nie przejmował, bo
czekała ich wspólna podróż do domu. Ten uparciuch musiał się w końcu poddać.
Zafundował sobie drugie piwo i wzniósł cichy toast za to, co miało wkrótce nastąpić.
Dam sobie radę sama, wielkie dzięki - prychnęła Addie, wyrywając ramię z uścisku.
Montana natychmiast zrobił jej miejsce, więc dziewczyna chwyciła krawędź siedzenia
i spróbowała bezskutecznie podciągnąć się do góry.
Creed roześmiał się pod nosem.
- Dziękuję za pomoc - warknęła i dokonała kolejnej próby. Tym razem jednak oczami
wyobraźni ujrzała Montanę tańczącego z Rebecą. To dodało jej sił i wybiła się tak mocno, że
o mało nie zaryła nosem w siedzenie.
Gdy odzyskała równowagę, natychmiast odsunęła się na skraj ławy, dotykając
biodrem metalowego uchwytu.
Montana wskoczył na wóz, rozwinął lejce i zwolnił hamulec. Konie zaczęły
przestępować niespokojnie z nogi na nogę.
- Czekaj! - krzyknęła Addie. - A co z Custusem i Willem?
- Oni nie jadą - odparł, a gdy trzasnął z bata, konie ruszyły z kopyta, a Addie wbiła się
plecami w oparcie siedzenia.
- Jak to nie? - Uchwyciła się poręczy i wytrzeszczyła na niego oczy.
- Custus zostaje w mieście. Jutro jedzie na ryby. Will zabrał się z Latimerami.
Chce pomóc Johnowi przy tej nowej studni. Zostaliśmy sami - dodał z uśmiechem.
- Wspaniale - mruknęła. - Po prostu cudownie - dodała, postanawiając, że już się
więcej nie odezwie. Czuła się jak Czerwony Kapturek w towarzystwie wilka.
Jechali krętą polną drogą, a w całkowitej ciszy słychać było tylko pobrzękiwanie
uprzęży, tętent kopyt, koncerty świerszczy i - niestety - to przeklęte bicie kobiecego serca.
A potem Montana zaczął gwizdać melodię o samotnym mężczyźnie tak głośno, że
konie puściły się w cwał. Creed natychmiast ściągnął lejce i uspokoił zaprzęg.
- Jeśli pragniesz kobiety, Rebeca z pewnością ci pomoże - warknęła Addie.
- Nie chcę jej.
Zapadła cisza. Jakiś diabeł nie dawał jednak dziewczynie spokoju.
- Oczywiście. Ona przecież nie ma farmy.
Montana ściągnął cugle, wóz wpadł w koleinę, a Addie podskoczyła na siedzeniu i o
mało nie ugryzła się w język.
- Rebeca mi się nie podoba.
- Przecież z nią tańczyłeś.
- Bo ty nie chciałaś.
Mówił tak spokojnie i przekonywająco, że miała ochotę krzyczeć. Za wszelką cenę
musiała doprowadzić do kłótni.
- Wyglądałeś jak ten głupi indyk. Milczał jak zaklęty.
- Rebeca szeleściła spódnicą, a ty przebierałeś nogami. Myślałam, że zaczniesz
gulgotać. - Nie reagował. - Wypiąłeś pierś i dreptałeś wokół niej jak w tańcu godowym. -
Montana najwyraźniej nie zamierzał się odezwać. -
Dlaczego nie rozpostarłeś ogona?
- Ściągnął lejce, pociągnął hamulec i zeskoczył z siedzenia. - Co robisz? - spytała
przestraszona.
- Zejdź - poprosił.
- Nie. - Przycisnęła się plecami do siedzenia, skrzyżowała ręce na piersiach i patrzyła
przed siebie, przekonana, że Montana zostawi ją na drodze.
- Ależ z ciebie uparciuch! - westchnął i ściągnął ją na ziemię. Nadaremnie próbowała
mu się wyrwać. Postanowiła, że za żadną cenę nie okaże strachu. Skoro zamierzał odjechać
bez niej, trudno. Wolała węże i skorpiony od tego potwora.
- Zatańcz ze mną. - Umilkła. - Zatańcz ze mną, Addie - powtórzył.
Nie wiedziała, co powiedzieć.
- Ale nie ma muzyki - wyjąkała z trudem, bo nic innego nie przyszło jej do głowy.
Wyciągnął ramiona i zaczął gwizdać walca.
A ona stała na drodze jak mała, zbłąkana dziewczynka.
Umilkł.
- Proszę...
Nigdy nie doświadczyła równie dziwnego uczucia. Zanim zdążyła się obejrzeć, już
była w ramionach Montany i wirowała na polnej drodze w takt wygwizdywanej melodii.
Creed przyciągnął ją do siebie tak mocno, że ich ciała się zetknęły.
Nie tańczył w ten sposób z Rebecą. Addie uśmiechnęła się, przymknęła oczy i
wyobraziła sobie, że jest królewną z bajki o potworze zamienionym w księcia.
Patrzyła na znajome rysy Montany w świetle księżyca. Kochała tę twarz, na której
wreszcie malował się spokój. Przeżywała najbardziej romantyczne, cudowne chwile swojego
życia.
I wirowali tak bez końca wznosząc za sobą tumany kurzu. Addie jednak nie zwracała
na to uwagi, bo w ramionach ukochanego czuła się tak, jakby stąpała po księżycu.
Zacisnęła się głębiej w pościel i nie otwierała oczu, aby nie zniszczyć wspomnień o
minionym wieczorze. Nikt by w to przecież nie uwierzył. Montana Creed i Adelaide Amanda
Pinkney tańczący walca o północy... Zupełnie straciła głowę.
Kochała Montanę już wcześniej, gdyby tak nie było, nigdy nie posunęłaby się tak
daleko wtedy w sypialni. Teraz jednak po prostu go uwielbiała, choć on nie odwzajemniał
tych uczuć.
Powiedział tylko, że mu się podoba. Najpierw poczuła się urażona, ale potem doszła
do wniosku, że w ustach takiego mężczyzny to komplement. Wiedziała, że być może będzie
jej to musiało wystarczyć.
I na razie wystarczało. Dzięki Creedowi urzeczywistniła swoje dziewczęce marzenie o
tańcu przy księżycu. Potem jechali przytuleni do domu. Montana odprowadził ją pod same
drzwi, objął i pocałował na dobranoc. Wiedziała, że zapamięta te chwile do końca życia.
Tymczasem jednak odrzuciła kołdrę i wyjrzała przez okno. Słońce już dawno wstało,
a w pobliskich eukaliptusach gruchały gołębie, którym odpowiadały drozdy.
Wzgórza wydawały się jeszcze bardziej złociste niż przed tygodniem i przetaczały się
jak żółte fale po horyzoncie. Ponad nimi wznosiły się zalesione szczyty, stanowiące swoistą
linię demarkacyjną między ziemią a błękitnym niebem. Nigdzie nie turkotały hałaśliwe
tramwaje, w powietrzu nie unosił się dym, wokół nie walał się ani jeden śmieć. Były tylko
ptaki, obłoki i ostry, świeży zapach drzew eukaliptusowych.
Z rozmarzonym uśmiechem na ustach Addie ubierała się wolniej niż zazwyczaj.
Czuła się młodsza, żywsza, weselsza. Włożyła delikatną bluzkę w kolorze lawendy i -
dla kontrastu - czarną spódnicę. Włosy upięła w węzeł, nogi wsunęła w wygodne, praktyczne
chodaki i wyfrunęła z pokoju.
Aby zrekompensować Montanie wszystkie niejadalne posiłki, postanowiła przyrządzić
wspaniałe śniadanie. Wiadomo, przez żołądek do serca.
Niebawem na stole leżały już jajka, szynka, cebula, pomidory oraz składniki
niezbędne do wypieku biszkoptów. Tym razem zabrakło wśród nich gipsu.
Kiedy jednak chciała rozpalić ogień pod blachą, okazało się, że Custus zapomniał
przynieść drewno. Nucąc walca, wyszła na podwórze.
Montana opierał się o pompę. Miał na sobie rozpiętą koszulę, a z mokrych włosów
ciekła mu woda. I uśmiechał się do niej takim uśmiechem, o jakim zawsze marzyła.
Odwróciła głowę i zaczęła zbierać drewno.
- Chcesz zatańczyć? - szepnął.
- Nie ma muzyki.
Kiedy zagwizdał pierwsze takty walca, serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi.
Wyciągnęła rękę po kolejną szczapę. Melodia umilkła.
- Nie ruszaj się, Addie! - krzyknął Montana. Rozprostowała gwałtownie plecy.
- Stój spokojnie!
Zamarła. I w tej samej chwili usłyszała grzechotanie.
Nie wykonała żadnego gestu. Nawet nie mrugnęła powieką. Niemal przestała
oddychać. Powtarzała tylko w kółko słowa modlitwy.
Przed oczami mignęła jej czerwona tkanina koszuli - Montana pobiegł do stodoły, a
Addie znowu usłyszała grzechotanie. Poczuła ciarki na plecach. Drewniane szczapy ciążyły
teraz jak ołów. Nie wiedziała, jak długo to wytrzyma.
I wtedy padł strzał. Kula przeleciała tuż obok ucha dziewczyny. Grzechotanie ustało.
Montana szarpnął ją za rękę tak mocno, że upuściła drewno.
- Dobrze się czujesz? - spytał ochrypłym szeptem.
- Tak.
Wziął ją w ramiona i mocno przytulił.
- Myślałem, że nie zdążę... Boże... niewiele brakowało. - Upuścił rewolwer i odchylił
jej głowę do tyłu. - Boże - powtórzył i okrył pocałunkami twarz dziewczyny.
- Już wszystko dobrze. - Usłyszała, że w głosie Montany czają się demony przeszłości,
więc to ona zaczęła go uspokajać.
- Nie rozumiesz - szepnął.
- Właśnie, że rozumiem. - Popatrzyła mu prosto w twarz.
- Will mówił mi o twojej matce. Wiem wszystko.
Nie odezwał się ani słowem. Trzymał ją tylko w ramionach, opierając podbródek o
czubek jej głowy. A ona wsłuchiwała się w głośne bicie serca mężczyzny.
- Bardzo mi na tobie zależy... Próbowałem ze sobą walczyć, ale już nic na to nie
poradzę. Proszę, wyjdź za mnie.
- Kocham cię - odparła, patrząc mężczyźnie w oczy. Wyglądał tak, jakby mówienie
sprawiało mu ból.
- Nigdy nie kochałem żadnej kobiety. Nie znam tego uczucia - jąkał, nie spuszczając
Addie z oczu. - Zawsze traciłem to, na czym najbardziej mi zależało. Dlatego tak się bałem. A
na miłości się nie znam. Ale bardzo nie chcę stracić ciebie. Nie chcę, żebyś odeszła. Marzę o
tym, żeby cię tulić, całować, spać z tobą. I pragnę doprowadzić tę farmę do rozkwitu z twoją
pomocą.
To będzie nasze wspólne gospodarstwo. - Zamilkł na chwilę. - Będę dla ciebie dobry -
ciągnął. - Możesz na mnie liczyć. Na pewno cię nie zawiodę, jeśli tylko za mnie wyjdziesz.
Nic innego nie potrafię ci obiecać, ale wiem, że czeka nas udane życie. Zrobię wszystko, żeby
tak się stało. Czy to ci wystarczy?
Zapadła długa cisza.
- I będę z tobą tańczył - dodał z niepewnym, trochę kpiącym uśmiechem.
Jak bardzo go kochała! Zależało jej na Montanie bardziej niż na farmie. Musiała się
jednak przekonać, co jest ważniejsze dla Creeda.
- Zawrzemy umowę?
- Jaką umowę?
- Oddasz mi połowę ziemi, a ja przepiszę na ciebie połowę udziałów w budynkach
gospodarskich i urządzeniach. W ten sposób to naprawdę będzie nasza wspólna farma. -
Wstrzymała oddech. Od tej odpowiedzi uzależniała swoją decyzję.
- Wyjdziesz za mnie, jeśli się zgodzę? - spytał z uśmiechem.
- Jeżeli ty się zgodzisz, to ja też. Roześmiał się serdecznie, z ulgą.
- Może policzymy do trzech i razem powiemy: „tak”?
- Dobrze - odparła.
- To znaczy, że za mnie wyjdziesz?
- Nie. Najpierw policzymy do trzech. - Chciała go jeszcze trochę podręczyć. W końcu
tańczył z Rebecą.
- Raz, dwa, trzy...
Nie powiedzieli ani słowa, tylko wybuchnęli śmiechem.
- Gdzie mamy podpisać? - spytała Addie Leviego Hamiltona.
- Ty tutaj, a Montana trochę niżej. Potem oboje dostaniecie po jednej kopii, a
dodatkową otrzyma Wadę, gdy wróci z Sacramento.
- Cieszę się, że w końcu udało się wam jakoś rozwiązać ten problem. Choć z drugiej
strony złamałem zasady, pracując dla was w niedzielę. Dlaczego tak się wam spieszyło?
- Bałem się, że Addie zmieni zdanie - odparł Montana.
- Podpisz pierwszy - powiedziała dziewczyna, wręczając mu z uśmiechem umowę.
Kręcąc głową, Creed wziął od niej kartkę i umieścił swoje nazwisko we wskazanym
miejscu. Addie zwlekała przez chwilę ze złożeniem podpisu, żeby trochę go pomartwić.
Levi obejrzał dokument.
- W porządku. Scedowaliście na siebie połowę udziałów w posiadanych
nieruchomościach. Do Montany należy połowa budynków, do Addie połowa ziemi.
- Świetnie - mruknął Creed. - A teraz wyjdziesz za mnie?
- spytał patrząc na dziewczynę.
Levi zakrztusił się i usiadł na biurku, z trudem chwytając oddech.
- Tak - odparła dziewczyna, klepiąc adwokata po plecach.
- Idziemy! - krzyknął Montana, chwytając ją za rękę. - Dziękuję, Levi! - zawołał już
od drzwi. - Wyślij te dokumenty na adres farmy, dobrze?
- Nie sądzisz, że należało sprawdzić, czy nic mu się nie stało? - spytała Addie już w
powozie.
- Levi jest zdrowy jak byk, a ja nie zamierzam czekać - odparł pospiesznie Montana i
pognał naprzód w kierunku kościoła.
Gdy dotarli na miejsce, drzwi były jednak zamknięte.
- Niech to piekło pochłonie! - wrzasnął Montana. - Od kiedy kościoły są nieczynne w
niedziele?
- To było bardzo odważne albo bardzo głupie - powiedziała Addie.
- O czym mówisz? - spytał, wskakując na wóz.
- O przeklinaniu na schodach kościoła. W dodatku w świąteczny dzień - powiedziała
sucho.
- Gdzie może być pastor w niedzielne popołudnie?
- W domu albo na obiedzie u któregoś z parafian. - Poprawiła spódnicę. -
Moglibyśmy zaczekać do...
- Nie! - krzyknął, pociągając gwałtownie za lejce.
W kilka minut później dojechali pod dom wielebnego Fromera. Montana zeskoczył na
ziemię i otworzył z haczyka małą, białą furteczkę prowadzącą do ogródka, w którym rosły
aksamitne petunie i wysokie lwie paszcze. Stanąwszy na ostatnim stopniu, zapukał
niecierpliwe do drzwi i zakołysał się na obcasach.
Pewnie klnie jak szewc - pomyślała Addie, uśmiechając się pod nosem.
Niecierpliwość Montany sprawiała jej przyjemność.
Po zabiciu węża, kiedy uzgodnili plany na przyszłość, Montana poganiał ją przy
śniadaniu, a zaraz potem zaciągnął do wozu. Już po chwili siedzieli u Hamiltona i
podpisywali umowę. Levi - sądząc po gwałtownym ataku kaszlu - nie miał pojęcia o
zamiarach Creeda.
Montana znowu załomotał do drzwi. Addie pomyślała, że wielebny zapewne wyszedł
i będą musieli na niego czekać, na co ona również nie miała najmniejszej ochoty.
Wtedy nagle otworzyły się drzwi i stanęła w nich pani Fromer, ocierając dłonie o
fartuch. Addie pomachała do niej nieśmiało. Nie poszła na mszę tego ranka, więc czuła się
winna.
Żona pastora rozmawiała przez chwilę ze swoim gościem, a zaraz potem Creed
wskoczył na wóz z zadowolonym uśmiechem na twarzy.
- Jedziemy do kościoła. Wielebny spotka się tam z nami za pół godziny. Na razie
naprawia cysternę.
W trzy kwadranse później nadal czekali. Addie siedziała na stopniach, a Montana
krążył w kółko jak tygrys w klatce. Wreszcie nadjechał upragniony powóz, a wielebny
Fromer pomógł wysiąść żonie.
- Przykro mi, że to tak długo trwało. Nie umiem uruchomić tej pompy - powiedział,
chowając klucz do kieszeni. - Przywiozłem małżonkę, bo będziemy potrzebowali świadka.
Zdaje się, że zależy wam na czasie.
Addie zaczęła się zastanawiać, czy to możliwe, aby pastor wyczuwał grzesznika na
milę. Wielebny Fromer miał bowiem taką minę, jakby dokładnie wiedział, co zaszło między
Addie i Montana. Poczuła, że się rumieni.
- Żadne z nas nie ma rodziny, więc nie będziemy zapraszać gości. - Montana objął
Addie ramieniem i przyciągnął ją do siebie. - A moja przyszła żona jest bardzo romantyczna.
Jej rodzice obchodziliby dzisiaj rocznicę ślubu, więc pomyślała, że to wymarzony dzień na jej
własne wesele - skłamał ratując honor dziewczyny. - Prawda, kochanie? - dodał natychmiast,
ściskając lekko jej ramię.
Addie poprosiła w myślach Boga o wybaczenie i skinęła głową.
- W takim razie zaczynajmy - powiedział wielebny. Odwrócił się i podszedł do
ołtarza. Wydobył wielką księgę zza ambony, zajął miejsce po lewej stronie organów i kazał
narzeczonym złączyć dłonie.
Gdy wypowiadał słowa sakramentu, przez głowę Addie przelatywało tysiące myśli.
Czy aby na pewno podejmowała właściwą decyzję? Montana mówił wprawdzie, że
mu na niej zależy, ale czy to wystarczy, aby stworzyć prawdziwy dom? Wychować dzieci?
Zaczęła się bać.
Jakimś dziwnym zrządzeniem losu Montana w tej samej chwili ścisnął jej dłoń.
Może potrafił czytać w myślach? W dodatku mrugnął do dziewczyny
porozumiewawczo.
Niczego więcej nie pragnęła. Skoro przez całe życie zamierzał tańczyć z nią przy
księżycu i mrugać, tak jak przed chwilą, nie miała powodu do obaw.
- Czy ty... - Pastor urwał i popatrzył pytająco na Addie.
- Adelaide Amando Pinkney - podpowiedziała.
- Czy ty, Adelaide Amando Pinkney, chcesz pojąć za męża... - Znowu zawiesił głos.
- Montanę Bartholomewa Creeda.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Bartholomew? Tak miał przecież na imię jeden z
apostołów... Wyobrażając sobie Montanę przy Ostatniej Wieczerzy, omal nie dostała
czkawki.
Montana ścisnął rękę dziewczyny, tym razem naprawdę mocno, więc przygryzła
wargę. Zdała sobie sprawę, że wszyscy patrzą na nią wyczekująco.
- Czy ty, Adelaide Amando Pinkney, bierzesz Montanę Bartholomew...
Znowu się uśmiechnęła.
- ...Creeda za małżonka, przyrzekasz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz
to, że go nie opuścisz aż do śmierci?
- Muszę odpowiedzieć pierwsza?
- Addie - syknął ostrzegawczo Montana.
- Dlaczego ja? - spytała z oburzeniem, nadal pamiętając, jak ten łotr tańczył z Rebecą.
- Proszę najpierw spytać jego.
- To by było zupełnie niezgodne z regułą - odparł wielebny, przenosząc wzrok na
Montanę.
- Jak wszystko, co robi moja narzeczona - odparł Creed z lekkim uśmiechem.
- Czy ty, Montano Bartholomew, chcesz pojąć tę oto Amandę Adelaide za żonę i
przyrzekasz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską? Oraz to, że będziesz się nią
opiekował, dopóki śmierć was nie rozłączy?
- Tak - odparł Montana głębokim głosem księcia z najpiękniejszych snów.
- A ty, Adelaide Amando, czy bierzesz tego oto Montanę Bartholomew za męża i
przyrzekasz, że go nie opuścisz aż do śmierci?
- Tak - odparła, ale zabrzmiało to jak skrzek.
- Macie obrączki? - spytał pastor.
Czekała spokojnie, zastanawiając się, co zrobi Montana. Przecież nie miał czasu kupić
obrączek. Zaskoczył ją jednak bardzo, wyciągając z kieszeni spodni maleńki pierścionek. Z
westchnieniem ulgi otworzyła nerwowo zameczek torebki i wyjęła z niej obrączkę ojca.
Montana znowu wziął Addie za rękę, a ona popatrzyła na ich złączone dłonie. Gdy
mieli już na palcach obrączki, wiążące ich na dobre i złe do końca życia, ścisnęło ją
wzruszenie. Przez jedną krótką chwilę odnosiła wrażenie, że cała rodzina zebrała się w
kościele i patrzy na nią z aprobatą. Urok jednak prysł, gdy tylko wielebny ogłosił ich mężem i
żoną.
Montana obdarzył ją uśmiechem, o którym tak długo marzyła, a potem pochylił się
nieco i cmoknął ją w policzek.
Addie oniemiała ze zdumienia. Spodziewała się zupełnie innego pocałunku.
Fromerowie natychmiast im pogratulowali, więc zdobyła się na to, aby przykleić sobie
do ust sztuczny uśmieszek. Bardzo się martwiła. Do Montany należała teraz połowa farmy, a
poza tym byli małżeństwem. Może jednak tylko na tym mu zależało?
Addie poczuła się tak, jakby połknęła dynamit, który mógł lada chwila eksplodować.
Popatrzyła pustym wzrokiem na swego małżonka. Creed wyjął właśnie z kieszeni zwitek
banknotów i chciał wręczyć je wielebnemu, który jednak pokręcił głową.
- Znasz się na takich pompach?
- I owszem - odparł Montana.
- W takim razie, zamiast datku, pomóż mi uruchomić pompę. Montana popatrzył na
niego z niedowierzaniem.
- Poproszę Boga, by ci przebaczył te wszystkie opuszczone nabożeństwa. - Wielebny
przekupywał go bezwstydnie, a jednocześnie stanowczo.
I odniósł sukces. Przez następne dwie godziny Addie siedziała w saloniku pastora,
przypisując swemu świeżo poślubionemu małżonkowi najbardziej niegodziwe intencje.
Zanim zjedli obiad i przejechali przez miasto, zrobiło się ciemno, a dziewczyna popadła w
ponury nastrój.
Kiedy minęli więzienie - ostatni budynek na rogatkach - Montana skierował powóz na
drogę prowadzącą na farmę i przystanął, co Addie zauważyła jednak dopiero po dłuższej
chwili.
- Po co się zatrzymałeś?
- Po to.
Wziął ją w ramiona i zamknął wargi na jej ustach. Całował ją tak, jakby czekał na to
całą wieczność.
- Miałem na to ochotę już w kościele, ale bardzo się bałem nas zdradzić. W końcu tyle
czasu mieszkaliśmy razem... ludzie zaczęliby gadać. I tak będą plotkować, ale do tej pory
uważali nas raczej za wrogów niż kochanków. Sądzę, że mój pośpiech i ten niewinny
pocałunek przemawiają raczej na naszą korzyść.
Kosztowało mnie to jednak trochę silnej woli - wyjaśnił Montana, uśmiechając się
smutno.
Addie natomiast pojaśniała jak horyzont o wschodzie słońca. Zarzuciła mu ręce na
szyję i pocałowała namiętnie. Gdy wreszcie się od siebie oderwali, Montana oparł czoło o jej
piersi, próbując odzyskać panowanie nad sobą.
- Zaczekaj chwilę - wychrypiał.
Zaległa cisza. Oboje wsłuchiwali się w dźwięki nocy.
- Lepiej jednak jedźmy do domu - powiedział. - Miałem wprawdzie inne zamiary, ale
jeszcze wytrzymam.
Podróż dłużyła się niemiłosiernie. Montana podjechał pod stopnie ganku i zeskoczył
na ziemię, a potem, gdy ujął Addie w talii, musnął wargami jej usta i jęknął.
- Najchętniej wziąłbym cię od razu, tutaj, nie czekając na nic. Idź do domu.
Muszę zająć się zaprzęgiem. Zaraz do ciebie przyjdę.
Z trudem poruszając nogami, weszła do domu i skierowała się do sypialni, nie
zapalając nawet świateł.
Zerknąwszy na łóżko, przełknęła ślinę i otworzyła okna na oścież. Usiadłszy na
parapecie, powiodła wzrokiem po pokoju, który należał teraz do nich obojga.
Przez resztę swego małżeńskiego życia miała tu sypiać z Montana.
Na schodach rozległe się ciężkie kroki, a zaraz potem jej małżonek stanął w progu,
popatrzył na nią wyczekująco i zaczął rozpinać koszulę, a Addie sięgnęła do perłowych
guziczków bluzki. Naśladowała każdy gest mężczyzny. Kiedy on rozpiął kołnierzyk, ona
uczyniła to samo. W ślad za nim zrzuciła koszulę i rozpięła pasek.
- To ty powinnaś zaczynać - uśmiechnął się Montana. - Masz więcej ubrania.
Uśmiechnęła się, gdy zaczął ściągać buty.
- Ja potrzebuję haczyka - powiedziała.
- W takim razie zdejmij co innego.
Rozpięła więc kamizelkę osłaniającą gorset i zrzuciła halkę. Została w gorsecie,
pończochach, podwiązkach i majtkach. Zaczęła liczyć. Montana miał jeszcze skarpetki,
kalesony i podkoszulek.
- Teraz te frymuśne majteczki - zażądał, kiedy sięgnęła do podwiązek.
Postanowiła, że nie będzie się spieszyć. Zaczęła bawić się tasiemką.
- Addie - powiedział ostrzegawczo.
Popatrzyła mu prosto w oczy, uśmiechnęła się i pociągnęła za koronkowy sznureczek.
Majteczki jednak nie opadły na podłogę; zatrzymały się na biodrach.
- Pozbądź się ich - zażądał, zrzucając skarpetkę. -1 zdejmij coś jeszcze.
Zrobiła, co kazał, stając przed nim w samym gorsecie sięgającym połowy bioder,
podwiązkach i ciemnych pończochach. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego nie odczuwa
wstydu. Ale wystarczyło jej tylko spojrzeć w oczy Montany, aby zrozumieć swą kobiecą siłę.
Gdy zaczął rozpinać rozporek, okazało się, że nie nosi bielizny.
- Gdzie jest twój haczyk do butów? - spytał, zrzucając spodnie. Nie mogła wykrztusić
ani słowa, więc wskazała tylko na komodę.
Montana odwrócił się do niej plecami. Miał szerokie, muskularne ramiona, wąskie
biodra, umięśnione pośladki.
Gdy znów stanął do niej twarzą, jej wzrok znalazł się akurat na wysokości podbrzusza
mężczyzny. Nie zamknęła jednak oczu, nawet się nie zarumieniła.
Pragnęła na niego patrzeć.
Ukląkł i odpiął jej buty, podwiązki, a na końcu gorset. Poczuła jego wargi na żebrach,
sutkach, piersiach, biodrach. Gdy przesunął usta niżej, jęknęła, zagryzła wargi i ścisnęła w
dłoniach prześcieradło, a w jej oczach zalśniły łzy.
Nie przerywał pieszczoty, dopóki dziewczyną nie targnęły gwałtowne skurcze.
Kiedy wreszcie otworzyła oczy, wszedł w nią tak, jakby pragnął sięgnąć jej duszy, a
potem kochał się z nią długo wolnymi, posuwistymi ruchami.
- Proszę... - szepnęła w końcu. Na jej twarzy malowała się ekstaza.
Popchnął ją lekko na materac i kilkoma gwałtownymi pchnięciami doprowadził ich
oboje do paroksyzmu rozkoszy.
Obudziła się, czując na piersiach ciepły oddech swego męża. Jęknęła cichutko z
zadowolenia, a on zaczął się śmiać.
- Spać mi się chce - szepnęła, gładząc delikatnie włosy na piersi Montany.
- Wiem. Nie dajesz rady? Auu! - wrzasnął, bo Addie go ugryzła.
- Trudno wytrzymać z kimś, kto ani przez chwilę nie może leżeć spokojnie.
- Będzie pani musiała jakoś to wytrzymać, pani Creed. Nazwał ją panią Creed.
Zerknęła na złoty pierścionek na serdecznym palcu.
- Należał do mojej matki - powiedział, idąc za jej wzrokiem.
- Jest piękny. - Na wypukłej części obrączki wyobrażającej girlandę z liści złoto lśniło
prawdziwie pięknym blaskiem, odcinając się od matowego, niemal czarnego tła.
- Twoją obrączkę nosił mój ojciec - szepnęła. Patrzył przez dłuższą chwilę na proste,
złote kółko.
- Dziękuję - powiedział.
Zaległa cisza. Słyszeli tylko szum eukaliptusów.
- Montano...
- Mmm?
- Kto wymyślił dla ciebie imiona?
- Czy rodzice cię nie uczyli, że nie należy się wyśmiewać z cudzych imion?
Zachichotała.
- Bardzo mi przykro, ale wcale nie wyglądasz jak Bartholomew.
- A jak wygląda prawdziwy Bartholomew? Zrobiła bardzo poważną minę.
- Musi przede wszystkim być brunetem.
- Dlaczego?
- Bo wtedy pasuje do niego zdrobnienie Bart.
- Rozumiem. Co jeszcze?
- Ma jasne oczy, jest niski... Jego znak szczególny to brak podbródka.
- A Montana?
- Montana bardzo mi się podoba. To imię naprawdę do ciebie pasuje.
- Wymyśliła je moja matka, pół-Hiszpanka. Byłem bardzo dużym dzieckiem, a
Montana po hiszpańsku znaczy góra.
- A Bartholomew?
- Farmer. - Głos mu się zmienił, zaczęła w nim pobrzmiewać jakaś gorzka nuta. -
Ojciec dzierżawił farmę. Marzył o własnej.
- Co się stało?
- Umarł - powiedział zimno, a dziewczyna bała się pytać o cokolwiek. Wiedziała
zresztą, że nie uzyska już żadnych informacji. Jednak nawet na podstawie tego, co usłyszała,
potrafiła wyciągnąć odpowiednie wnioski. Ta farma musiała dla niego ogromne dużo
znaczyć.
- A co ty sądzisz o moich imionach? - spytała, żeby zmienić nastrój. - Jak na przykład
wygląda typowa Amanda?
- Na pewno blondynka - odparł po dłuższej chwili milczenia. Nie odezwała się.
- Ma duże niebieskie oczy. Addie zacisnęła usta.
- Kręcone włosy - wyliczał - słodki uśmiech i w żądny wypadku - zawiesił głos - nie
może być zbyt niska.
- Ty potworze! - krzyknęła Addie, dając mu kuksańca między żebra.
Zaśmiał się i przewrócił ją na plecy.
- Amanda znaczy miła - powiedziała, zadzierając nos.
- Jesteś miła... - szepnął, dotykając wargami jej ust.
Nagle rozległ się głuchy huk. Montana podniósł gwałtowni głowę, przerywając
pocałunek.
Addie uniosła głowę i spojrzała w kierunku okna, przytulając się lękliwie do swego
małżonka.
I wtedy usłyszeli, jak Custus i Willie wyśpiewują chrapliwi wulgarną piosenkę o
małżeństwie.
- Hej tam! - wrzasnął Custus, kiedy wreszcie skończyli zawodzić. - Skończcie na razie
to, co tam wyrabiacie. Posłuchajta lepię kociej muzyki.
Metal trzasnął o metal.
- Idźcie stąd! - wrzasnął Montana, chowając głowę w poduszkę - Tylko ostatnie głupki
obrączkują się w niedzielę. To ani chyb przynosi pecha.
- Custus czknął głośno. - Przeklęta whis - wymamrotał pod nosem.
- I w dodatku nic nie mówiliście! - wrzasnął Willie.
- Niektóre ludziska to zupełnie rozum postradały. Chcą się trochę wody napić, a do
studni skaczą.
Will zaśmiał się głośno, a Custus zarechotał. Addie mogłaby przysiąc, że aż uderza się
po kolanach z radości. Po chwili rozległ się szept, a potem głośne gdakanie.
- Uważaj, co byś jej łba nie ukręcił.
- Przepraszam - mruknął Willie i znowu dostał czkawki.
- Tfu tfu na psa urok! Jak kura gdacze po weselu, to i małżeństwo się uda...
Addie z trudem powstrzymywała się od śmiechu, a Montana zaklął jak szewc.
- Nie widzieliście na drodze białego psa, no nie? Nie odpowiedzieli.
- Bo na takiego drania to nawet stary Custus nie zna lekarstwa. - Czknął głośno. -
Will, zostawże już te gdakajły.
- Co mam z nimi zrobić?
- W głowie ci się pomieszało czy jak? A zabierzże je do kurnika! - Urwał. -
Dawaj te kuraki!
Montana zerwał się z łóżka. -? Gdzie mój pistolet?
- Przecież nie możesz ich zastrzelić! - krzyknęła przerażona. Stanął goły jak święty
turecki w progu sypialni.
- Nie, ale mogę pogonić im kota - rzucił i zniknął.
- Custus! Wracaj do łóżka! - ostrzegła Addie. Odpowiedziała jej cisza. Po chwili
dotarł do niej szczęk bramki kurnika. Czekała.
Montana wśliznął się do pokoju z pistoletem w ręku i podszedł do okna.
- Chyba sobie poszli - szepnęła. Zaciągnął żaluzje i wystawił lufę na zewnątrz.
Z podwórza nie docierał do sypialni nawet najsłabszy szelest. Addie oparła się
wygodnie o poduszki.
- Dobrze, że się ochajtnęliście. Nic tak nie pomaga na kurzajki jak obrączki.
Trzeba tylko...
Montana nacisnął spust.
- Boże słodki! Ustrzeliłeś mi ostatnie cygaro! Odłożywszy pistolet, Creed wśliznął się
do łóżka. Leżeli przez chwilę, czekając w napięciu.
- Zabieramy tyłek w troki, Willie. I przynieś tu komu szczęście, człowieku, a zaraz
oberwiesz po du... - Nie dokończył, bo dostał ataku czkawki.
- Jesteś szczęśliwa? - spytał Montana, przyciągając do siebie Addie, gdy dręczyciele
odeszli.
- Pewnie. - Zaśmiała się i popatrzyła z uwielbieniem na obrączkę. - Teraz, ilekroć
dotknę mego męża, będę mogła wyleczyć kurzajki!
Nosowy, ostry krzyk jastrzębia przeciął powietrze nad wybiegiem dla kurcząt.
Addie rzuciła swoim podopiecznym kolejną garść ziarna i spojrzała w górę,
przysłaniając oczy od słońca. Niebiesko - czarna jaskółka z rudą główką odważnie atakowała
drapieżnika, dziobiąc go w rozłożysty ogon. Bardzo często widywało się te małe ptaszki
dokuczające jastrzębiom, które odważyły się podlecieć zbyt blisko gniazd umieszczonych pod
okapem stodoły. Dziewczyna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Kiedy Montana po raz
pierwszy zobaczył tę parę, powiedział, że jaskółka jest tak samo nieznośna jak Addie, bo
uparcie ciosa kołki na głowie biednemu, zahukanemu jastrzębiowi.
Addie otrzepała ręce i fartuch, a potem popatrzyła na południowe pole, gdzie jeszcze
kilka dni temu złota pszenica szumiała na wiejącym od południa wietrze niczym sucha trawa.
Teraz pole zostało już skoszone i przypominało płową szczecinę.
Od strony północnego pola dobiegł ją stukot drewnianej maszynerii i dudnienie
żniwiarki ciągniętej przez trzydzieści trzy muły.
Addie patrzyła, jak specjalnie do tego celu wynajęta załoga manewruje kombajnem
firmy Best Company. Montana powiedział, że kończą się już żniwa i ekipa pojedzie do
Latimerów, gdzie będzie pracować przez kolejne kilka tygodni.
Żniwna załoga - w przeważającej większości złożona z członków rodziny Blue -
zajechała na farmę przed dwoma tygodniami. Było na co popatrzeć. Parobcy siedzieli na
dwóch wozach, za którymi jechała kuchnia, czyli specjalne drewniane pudło ustawione na
kołach. Kuchnia wyglądała zupełnie jak wagon kolejowy, tyle że jej okna zasłaniało szare
płótno, a z okrągłego dachu wystawała rura od piecyka. Za kuchnią toczyły się wozy, na
których umieszczono wodę i jedzenie dla pracowników oraz bydła. Na końcu turkotała
żniwiarka, przezwana Blue’s Big Boy.
Addie nigdy nie widziała takiej plątaniny drewna, metalu, krążków i kółek.
Tak naprawdę zdziwiła się jednak dopiero wtedy, gdy Montana zabrał ją na żniwa.
Do Big Boya zaprzęgnięto trzydzieści trzy muły, a poganiał je stary George, siedzący
na specjalnym podwyższeniu niczym marynarz na statku. Mając do dyspozycji jedynie dwie
pary lejców, przeprowadzał zaprzęg przez pole, a kombajn ścinał pokos szerokości dziesięciu
metrów. Następnie wymłócone w Big Boyu ziarno spadało na ogromny wóz, prowadzony
przez Custusa, Willa i Montanę.
Pracę zajmującą niegdyś miesiąc można było teraz wykonać w ciągu dwóch tygodni.
Okazało się, że niegdyś rodzina Blue zatrudniała czterdziestu robotników najemnych,
a wraz z wynalezieniem kombajnu zredukowała tę liczbę do dwóch, trzech parobków. Addie
pomyślała, że dzięki temu życie pani Blue stało się z pewnością łatwiejsze. Nie mogła sobie
wyobrazić gotowania i prania dla takiej liczby ludzi.
Jak na razie opierała swoją trójkę, a i tak miała wrażenie, że ta praca nigdy się nie
kończy. Ubrania - nawet po wypłukaniu pod pompą - trzeszczały od piasku.
Musiała je trzepać. Obsługiwanie czterdziestu mężczyzn wydawało się jej niemożliwe.
Oczywiście, gdyby Montana ją o to poprosił, harowałaby nawet dla setki parobków.
Spędziła z mężem najszczęśliwsze miesiące swego życia, dzięki którym sama czuła się
wyjątkowa’. Tak często widywała na jego twarzy wymarzony niegdyś uśmiech. To on
nauczył jej ciało miłosnej pieśni. Wystarczyło, aby lekko się dotknęli, a już przeskakiwała
między nimi iskra namiętności.
Tak wiele się przy nim nauczyła, nie tylko sekretów ciała. Dowiedziała się, że
mężczyźni widzą wszystko w zupełnie innym świetle i dlatego - choć tak świetnie zgadzała
się z Montana w małżeńskiej sypialni - często wyrażała zupełnie przeciwne opinie na temat
najróżniejszych spraw. Miała też odmienne upodobania.
Montana wstawał wcześnie jak skowronek, głodny i pełen energii do działania, a
Addie jęczała i marudziła, dopóki nie zagroził jej klapsem.
Addie rzucała ubrania, gdzie popadnie, on swoje starannie rozwieszał. Niestety, buty
zostawiał w najdziwniejszych miejscach, tak że można się było o nie przewrócić. Raz nawet
musiała zagrozić mężowi, że ugotuje je na kolację, jeśli nie zabierze ich z progu.
Montana mył zęby sodą oczyszczaną, a ona proszkiem miętowym. Golił się często, ale
kiedy Addie brała nożyczki do ręki, by przystrzyc sobie włosy, drżał ze strachu jak liść, że
obetnie ich za dużo.
Dotrzymał również słowa. Na weselu Widdermanna tańczył tylko z nią, nie poprosił
nawet Rebeki Latimer. Tak samo zachował się na święcie z okazji czwartego lipca.
Wtedy wirował z nią wokół stodoły Johnsona i gwizdał coś do ucha, by znowu
przypomniała sobie polną drogę w świetle księżyca.
Wspomnienia Addie zakłócił nagle turkot ogromnego wozu. Montana zeskoczył z
kozła i uśmiechnął się promiennie.
- Jakie mam szanse na buziaka, pani Creed?
- Pocałuję cię, jeśli Custus przestanie kląć.
- Fatalnie. - Zerknął na swoje brudne ubranie. - W takim razie muszę ci go skraść.
Ruszył ku niej z wyciągniętymi ramionami. Addie wrzasnęła jak opętana, po czym
pobiegła, ile sil w nogach, w stronę drzewa.
- Ani mi się waż! - krzyknęła, obejmując gruby konar.
- Bardzo szybko się ruszasz jak na starą mężatkę z krótkimi nóżkami!
- Nie chcę mieć słomy na ubraniu! A jak na swój wzrost mam bardzo długie nogi -
odparła wyniośle, nie spuszczając Montany z oka. Mógł się na nią przecież rzucić w każdej
chwili.
- Obiecałaś mi miłość, posłuszeństwo i szacunek, pamiętasz?
- Przysięgę najpierw składałeś ty, a ja nigdy nie obiecywałam, że będę całować
takiego brudasa.
Wyprostował się natychmiast.
- Masz rację.
Odwrócił się i odszedł. Addie nie wierzyła własnym oczom.
- Dokąd idziesz? - spytała.
- Wracam do pracy. - Pomachał jej ręką, ruszając w stronę wozu. Stała tak przez
chwilę, nieco urażona, że zrezygnował tak szybko. W końcu jednak wzruszyła ramionami i
skierowała się na werandę.
Zaatakował ją z tyłu, przewrócił się na plecy i pociągnął ją za sobą.
- Ty potworze! - wrzasnęła, z trudem kryjąc uśmiech. - Puść mnie natychmiast!
- To cię będzie drogo kosztować.
Addie popatrzyła mu w oczy. Tak bardzo go kochała, nawet z tą brudną twarzą.
- Oto twój buziak. A teraz pozwól mi wstać. - Zaśmiała się serdecznie.
- Jeszcze. - Oboje wiedzieli, że to słowo działa jak spust. Montana zdjął rękę z jej
pleców, odsunął włosy z twarzy i popatrzył na nią tak, jakby czegoś szukał. Ujął delikatnie jej
twarz i cmoknął lekko w usta.
- Później - szepnął.
Addie westchnęła, a on nagle się roześmiał i posmarował jej twarz błotem i brudem,
za co dziewczyna nazwała go imionami wszystkich możliwych gruboskórnych zwierząt, o
jakich słyszała.
W końcu przestał, ale nadal nie spuszczał wzroku z jej twarzy.
- Teraz wyglądasz jak prawdziwa żona farmera - Usiadł przy niej, nie zwracając
uwagi na kuksańce, a potem wstał i podniósł swoją małżonkę. Popołudniowe słońce świeciło
jej przez ramię. Aby na niego popatrzeć, musiała dobrze wyciągnąć szyję.
- Żniwa skończone, Addie, a my doczekaliśmy się najlepszych plonów. Urządzimy
dzisiaj ucztę? - spytał przymilnie.
- Jaką ucztę?
- Spakuj dla nas obiad, a zabiorę cię w pewne szczególne miejsce. -
Podekscytowany i dumny, zachowywał się jak chłopiec który wygrał garść sztucznych
ogni z okazji czwartego lipca. Wiedząc jedynie tyle, że pragnie z nim dzielić swój sukces,
czuła się lekka jak piórko. Gdy Montana dał jej klapsa i wrócił na pole, pobiegła do domu.
Na kuchennym stole zadźwięczało złoto. Addie stała przy spiżarni patrząc, jak
Montana wypłaca pieniądze rodzinie Blue. Wyjął woreczek monet i układał je teraz w małe
stosiki. Nigdy dotąd nie rozmawiała z mężem o pieniądzach. Montana zawsze płacił złotymi
monetami. Nigdy banknotami. Była bardzo ciekawa, w jaki sposób robił te pieniądze.
Pragnęła go zapytać, czym się zajmował, zanim się spotkali, ale widziała, że mąż wraca
niechętnie do przeszłości. Stanowiło to dla niej tajemnicę i powód do niepokoju.
Ona opowiedziała Montanie o rodzinie, przeżyciach z college’u, a także o
dzieciństwie. Śmieli się nawet razem z Hilary. Czasem u Latimerów wspominali jej ciotkę i
wuja, którego Addie nie znała. Montana uczestniczył w tych rozmowach, choć nigdy
dobrowolnie nie mówił o swojej przeszłości. Zadała mu kiedyś parę pytań, na które zawsze
otrzymywała wymijające odpowiedzi. Choć Montana zdawał sobie sprawę z tego, że Addie
wie, jak zmarła jego matka, świadomie unikał tego tematu.
Bywał zamyślony, a gdy robiło się gorąco, łatwo wpadał w złość. Addie myślała
czasem, że po prostu nie lubi upałów. W końcu podczas ich pierwszej rozmowy o mało jej
głowy nie urwał. Widocznie wysokie temperatury fatalnie na niego wpływały.
Nie chciał też rozmawiać o kolei. Ten temat działał na niego jak czerwona płachta na
byka. Raz przy takiej okazji wylał nawet na siebie gorącą kawę.
Pewnego razu Addie weszła do stodoły i usłyszała, jak Montana gawędzi z Willem o
jakimś wydarzeniu z dzieciństwa. Wspominali coś wtedy o Mussel Slough, ale usłyszała
zaledwie końcowy fragment rozmowy, bo na jej widok mężczyźni natychmiast zamilkli.
Montana uważał, że mówienie o sobie przypomina wyszukiwanie włosa na żabie.
Rodzice Addie nie mieli przed sobą tajemnic. Prowadzili uczciwe, rodzinne życie.
Dziewczynka mogła poruszać ze swoim ojcem wszystkie tematy. Gdyby on żył,
zwierzyłaby mu się na pewno ze swoich problemów małżeńskich. I choć Montana był dla niej
dobry, Addie zdawała sobie sprawę z tego, że dopóki mąż się przed nią nie otworzy, dopóty
nie będzie między nimi miłości.
- No, załatwione - rzekł, obejmując ją w talii. - Spakowałaś już obiad? -
Wyciągnął szyję, żeby obejrzeć koszyk.
- Tak. I to też będzie niespodzianka.
- Spalona wołowina i ołowiane biszkopty?
- Nie. - Pokręciła głową. - Sucha szynka, puree z kartofli i chili - oznajmiła, nie
pozwalając mu jednak zajrzeć do środka.
- Będziemy tu stać cały wieczór czy pojedziemy wreszcie na przejażdżkę?
- Proszę się tak nie denerwować, pani Creed. Jak tylko sprzedam tę pszenicę, będzie
pani żoną bardzo bogatego farmera.
- Pamiętaj, że połowa zbiorów należy do mnie - odparła zadzierając nos.
Przewrócił oczami.
- Bez przerwy ktoś mi przypomina o naszej umowie i skarży się, ile pieniędzy z mego
powodu przegrał. A Custus jest najgorszy.
- Pomógł jej zająć miejsce, po czym sam wskoczył na kozioł.
- Skoro jednak połowa tej pszenicy należy do ciebie, to znaczy, że poślubiłem bogatą
kobietę. - Mrugnął na nią i ruszyli na zachód.
W dwie godziny później, kiedy zjedli już pieczone kurczaki, Addie zaczęła ocierać się
plecami o pień jaworu.
- Coś cię swędzi? - spytał Montana, nie podnosząc głowy z jej kolan.
Przytaknęła, nie przestając masować mu skroni. Zamknął oczy.
- To pewnie ta sieczka - mruknął z uśmiechem.
- Boże! Nie chcę już na nią patrzeć! Mam raz na zawsze dosyć żniw.
- Aż do następnego roku! - zaśmiał się Montana.
- Mhm - odparła od niechcenia, rozkoszując się wspaniałym krajobrazem.
Słońce zaczęło się już chować za wzgórza, Rozciągało się przed nimi pole dzikich
kwiatów, różowych laków, żółtych i fioletowych dzwonków. Addie wciągnęła głęboko słodki
zapach.
Nieopodal płynął potok, na niebie krążyły sępy, a ponad polem kołował rój moskitów.
Nad wodę przybiegły dwa małe łosie. Większy - płowa łania - zatrzymał się
niepewnie. Wyraźnie węsząc niebezpieczeństwo, łania popatrzyła na Addie i Montanę,
podczas gdy jej towarzysz szczypał spokojnie trawę. Nagle łania zamerdała krótkim
ogonkiem i oba czworonogi uciekły tak szybko, że dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy
naprawdę je widziała.
- Piękne zwierzęta - powiedział Montana. Milczała chwilę.
- Kocham Kalifornię! - wyznała Addie z przekonaniem. Creed zaśmiał się głośno.
- Czy ty się tutaj urodziłeś? - spytała cicho, wstrzymując oddech. Znowu przymknął
oczy.
- Nie - odparł w końcu.
- Więc gdzie?
- W Iowa.
Addie uśmiechnęła się. Odpowiadał krótko, ale przynajmniej udzielał jej informacji.
- Zawsze zajmowałeś się farmą?
- Nie.
- To co robiłeś przedtem?
Milczał chwilę.
- Wszystkiego po trochu. - Uniósł głowę, otworzył oczy. Powiódł palcami po jej
ustach, policzku, szyi i w końcu zaczęli się całować. A w chwilę później Addie zapomniała o
kolejnym pytaniu.
Gdy wstał księżyc, skręcali już na znajomą alejkę prowadzącą do farmy. Montana
zeskoczył z wozu, pomógł żonie i odprowadził konie do stajni.
Czekała na niego przy wejściu. Podszedł do wozów ze zbożem, odwiązał jedną z
płacht i nasypał sobie na dłoń garść ziarna. Nie zauważył, że Addie go obserwuje.
A ona była bardzo ciekawa, o czym jej mąż myśli. Z pewnością bardzo poprawił mu
się nastrój. Jeśli ktoś kiedykolwiek kochał gospodarowanie na farmie, był to z pewnością
Montana. Widziała kiedyś, jak przesiewał ziemię przez palce, jakby się chciał przekonać, czy
jest prawdziwa. Może tak samo sprawdzał ziarno? Twierdził, że to najpiękniejsza pszenica,
jaką kiedykolwiek widział, a Bill Blue był podobnego zdania. Komplement szefa żniwiarzy
sprawił Creedowi wyraźną przyjemność, a gdy Addie ujrzała jego rozjaśnioną twarz, serce
podskoczyło jej z radości.
Tak, z pewnością pragnął się upewnić, że nie śni. Z tego samego powodu Addie tak
bardzo lubiła, gdy Montana brał ją w objęcia i sprawdzał, czy przypadkiem nie zniknęła.
Wtedy czuła, że jest kochana. Marzenie stawało się rzeczywistością.
Montana prowadził zaprzęg pięciu mułów po głównej ulicy Stockton. W mieście
panował ogromny ruch. Z przeciwka nadjeżdżał właśnie wielki wóz, z którego dobiegało
gdakanie i ćwierkanie kurcząt. Ilekroć Montana patrzył na kurczęta, tylekroć myślał o Addie.
Zaśmiał się cicho. Jeszcze do tej pory mieli więcej kogutków, niż daliby radę zjeść. Potarł
swój nieogolony policzek. Od czasu do czasu odwracał się i sprawdzał, czy Will i Custus
nadal za nim jadą. Usłyszał soczyste przekleństwo, wypatrzył Willa i wolno skręcił na drogę
do elewatora braci Avery.
Z lokomotywy pociągu towarowego, stojącego na torach za elewatorem, buchała para.
Bydło stukało kopytami wchodząc na drewnianą rampę wagonu, zapach żyta, siana i ostra
woń krów wisiały w gorącym powietrzu babiego lata.
Montana stanął w kolejce do kantoru, gdzie operator dźwigu ważył i klasyfikował
zboże. Ziarno wysokiej klasy, służące do wyrobu najlepszej mąki, było ośmiokrotnie więcej
warte niż kiepskie gatunki przeznaczane na paszę. A dla farmera taka różnica stanowiła o
bogactwie lub plajcie.
Will, Custus i Montana czekali w kolejce ponad godzinę, co nie wprawiło Creeda w
najlepszy nastrój.
W końcu - gdy spichlerzowy, któremu zupełnie nie spieszyło się do pracy, wyszedł z
kantorku - Montana odwiązał plandekę i wskazał na trzy zestawy podwójnych wozów.
- Oto moje zboże.
- Dobra, dobra, najpierw nazwisko. - Operator nagryzmolił coś na tablicy, nie
zaszczyciwszy Creeda nawet jednym spojrzeniem swoich chytrych oczek.
- Creed, z Bleeding Hearts.
- Odwiąż pozostałe plandeki. Chcę mieć wszystkie próbki.
- Po kiego czorta? - wtrącił się Custus. - To by nam się całkiem we łbach musiało
pokręcić, co byśmy mieli na jeden wóz ładować inszą pszenicę, a na drugi inszą.
- Już nas oszukiwano. Jak chcecie sprzedać ziarno, musicie przestrzegać naszych
reguł. - Operator przyjrzał się uważnie trzem mężczyznom. Stał z rozstawionymi nogami i
wyglądał tak, jakby mu zupełnie nie zależało transakcji.
Montana i Will odwiązali plandeki, a operator pobrał próbki pszenicy z każdego
wozu. Potem wszedł do kantoru, żeby wszystko dokładnie sprawdzić. Custus potarł zapałkę o
podeszwę.
- Ten sukinkot ma nas gdzieś.
- Może sobie na to pozwolić. Nikt w tej okolicy nie skupuje pszenicy poza braćmi
Avery.
- Creed! - wrzasnął operator, machając na Montanę. - Podjedź tu bliżej i wyładuj
ziarno. Musimy je zważyć.
Chciał wrócić do kantorku, ale Montana chwycił go za rękaw.
- Co z klasyfikacją?
- Później. - Wyrwał ramię z uścisku i popatrzył mu prosto w oczy. - Coś ci się nie
podoba? To zjeżdżaj. Inni czekają.
- Jak go ciepnę, to od razu inaczej zaśpiewa, tłumok jeden - mruknął Custus.
- Daj mu spokój. - Montana szarpnął lejce i wycofał się do pochylni, gdzie ziarno
spadło na szalę, a potem do elewatora.
Po wyładowaniu całego zboża zaczęli czekać. Montana chodził nerwowo z kąta w kąt,
Custus ćwiczył sierpowe, Will patrzył niespokojnie przed siebie. Skrzypnęły drzwi i operator
wyszedł z kantorku.
- Tu masz czek za zboże. Możesz go zrealizować w banku w Stockton.
- Zaraz. Coś tu chyba nie gra. Powinienem dostać z osiem razy tyle. - Montana patrzył
z niedowierzaniem na otrzymaną zapłatę.
- Pszenica nie mieści się w normie. Zawsze tyle płacimy za słabą jakość. -
Operator odwrócił się plecami do Montany, najwyraźniej uznając rozmowę za
zakończoną.
Montana przycisnął go do ściany.
- To było ziarno najwyższej klasy, łobuzie! - odparł przez zaciśnięte zęby. -
Mam na to świadków.
Mężczyzna poczerwieniał na twarzy, wyśliznął się z uścisku Montany, po czym, ni z
tego, ni z owego kopnął go w brzuch. Creed zwinął się wpół i opadł na kolana, z trudem
chwytając powietrze.
- Trzymaj łapy z daleka, bo podrę czek. Nic więcej od nas nie dostaniesz... -
Napotkawszy krwiożerczy wzrok farmera, spichlerzowy cofnął się o krok.
Dysząc ciężko, Creed zacisnął pięści. Przegrał. Niewiele myśląc rąbnął oszusta w
podbródek i usłyszał, jak grzechoczą mu zęby.
- Juhuuu! - wrzasnął Custus, wymachując rękami w powietrzu. - Pokaż mu, gdzie raki
zimują!
Otrząsnąwszy się jak pies, operator ruszył na Montanę, który złapał go za koszulę i
zaczął bezlitośnie okładać pięściami. Will chwycił przyjaciela za rękę.
- Przestań, bo go zabijesz! - krzyknął.
Z kantoru wyłonił się nagle mężczyzna z dubeltówką.
- Wynocha, bo was powystrzelam!
Will odciągnął Montanę na bok, Custus podniósł ich kapelusze i wszyscy powlekli się
z powrotem do wozów.
- Nic nie możemy zrobić - szepnął Will.
Creed przetarł dłonią czoło. Bolały go bardzo poobcierane kłykcie, ale zupełnie się
tym nie przejmował. Ten łajdak przy elewatorze oszukał go i okradł, a on nie mógł nic na to
poradzić. Myślał tylko o tym, żeby go zabić.
- Wynosimy się stąd - powiedział.
W połowie drogi usłyszał głos człowieka, który odebrał mu pszenicę, zarobek oraz
honor. Łotr stał między dwoma robotnikami i ocierał krew z twarzy.
- Jeszcze cię dostanę, draniu - mruknął Creed, podnosząc pięść do góry. -
Jeszcze cię dostanę!
A potem odwrócił się na pięcie, wskoczył na wóz i odjechał.
Dwie godziny później jechał już do Bleeding Hearts, a Custus i Will wlekli się za nim.
Montana zrealizował czek, wiedząc, że operator może go wycofać, a w takiej sytuacji nie
dostałby nic. Teraz jednak siedział na twardym drewnianym koźle, a na głowę padały mu
promienie gorącego słońca. Ocierając pot z czoła, pomyślał o swoim ojcu, doprowadzonym
do szaleństwa przez kolej, która postanowiła ukraść mu ziemię.
Pamiętał też, jak na twarzy Artemusa malowało się poczucie klęski. Tak wyglądał
również Herbert Schultz, kiedy o mało nie stracił farmy. Montana przegrał jak tamci, choć
nigdy nie sądził, że może paść ofiarą oszustów.
Wiedział, że pszenica była najlepszej jakości, a zyskiem podzielą się bracia Avery
oraz kolej. A on im na to pozwolił. Ależ głupiec z niego!
Ogarnęło go potworne zmęczenie, lecz trzymał się prosto. Nie zamierzał się garbić.
Chciał walczyć. Wiedział, że jeszcze pomści swoją krzywdę.
Addie przewiązała włosy zieloną kokardą. Czarne loki spadały jej na plecy, tak jak
lubił Montana. Niedługo spodziewała się go w domu. Zegarek kieszonkowy wskazywał
szóstą trzydzieści. Zaciągnęła rolety, zerknęła w lustro, uszczypnęła się w policzki, żeby
nabrać rumieńców, i poszła do kuchni, gdzie na blasze skwierczała kolacja.
W pół godziny później stół był już nakryty, kolacja gotowa, a Addie chodziła w kółko
jak tygrys po klatce. Tęskniła za mężem. To było ich pierwsze rozstanie, którego oczywiście
nie dało się uniknąć. Teraz jednak Montana wracał z pewnością do domu, dumny jak paw.
Na podjeździe zastukały kopyta. Addie podbiegła do okna. Wreszcie. Sfrunęła ze
stopni, odwiązując po drodze fartuch.
- Montana! - krzyknęła.
Creed zsiadł z konia i porwał żonę w objęcia.
- Addie! - szepnął i o mało nie połamał jej żeber. Uśmiechnęła się.
- Jak tam mój najbogatszy farmer w dolinie?
Uścisk zelżał, a na twarzy Montany pojawił się dziwny grymas. Zanurzył dłoń w
torbie przytroczonej do siodła i wyjął z niej kopertę.
- Oto pieniądze - powiedział tak gniewnie, że Addie aż się cofnęła. Koperta wydawała
się cienka. Nie mieściło się w niej więcej niż sto dolarów, o wiele mniej, niż się spodziewali.
Odprowadził konia do stodoły, nawet na nią nie patrząc.
Coś się musiało stać. Ale co? I co mogła zrobić? Bała się mówić o pieniądzach, z
drugiej jednak strony nie mogła pominąć tego tematu.
- Gdzie Custus i Will?
- W mieście. - Czyścił konia zgrzebłem znacznie energiczniej niż zwykle.
- A wozy?
- Zostawiłem je w stajni. Zapłaciłem za przechowanie, dałem też pieniądze
Willie’emu i Custusowi. To wszystko, co zostało. - Nawet się na nią nie oglądając, poszedł do
domu.
Addie widziała przez okno, jak podchodzi do barku w salonie, sięga po butelkę z
brandy i przytyka ją do ust. Pił zdecydowanie za długo.
Widocznie oszukał go spichlerzowy. Addie słyszała już o takich przypadkach, ale
nigdy by się nie spodziewała, że podobna historia może przytrafić się Montanie.
To go musiało całkowicie załamać. Był przecież bardzo dumny ze zbiorów. Zaczęła
się zastanawiać, w jaki sposób mu pomóc. Jej ojciec mógł zawsze liczyć na matkę, ilekroć
było mu ile.
Tymczasem Montana zniknął z salonu razem z butelką. Znalazła go w sypialni: leżał
na łóżku, całkowicie ubrany, z butami na kapie, jak wówczas, gdy wylała na niego wodę.
- Co się stało?
- Nie mam nic do powiedzenia - odparł, pociągając kolejny łyk.
- Kiedy ze mną pomówisz?
- Przecież rozmawiamy. - Znowu się napił.
- Proszę, pozwól sobie pomóc. - Addie wyciągnęła rękę, chcąc mu zabrać brandy.
Zerwał się z łóżka z butelką w ręku.
- A co ty możesz zrobić? Powiesz spichlerzowemu, żeby przestał kraść? Nakleisz
nalepki z tymi idiotycznymi numerkami na moje kłopoty? - Pochylił się nad łóżkiem,
przybliżając do niej twarz pełną pogardy. - Albo też wskoczysz na swój rower i uciekniesz od
takiego nieudacznika jak ja? - Rzucił butelką o ścianę.
Butelka się stłukła, a na podłodze powstała spora plama brandy.
Było jej przykro i źle, ale widziała, że Montana również cierpi, więc nie zareagowała.
- Do diabła! Wcale nie musisz uciekać! To ja sobie pójdę. - Wyszedł z pokoju,
trzasnęły tylne drzwi, a w kilka minut później Montana odjechał.
Otaczała ją pustka, przeszywał ból, ale nie płakała. Miała głęboką świadomość swojej
niemocy. Kochała Montanę i nie mogła mu pomóc. Pragnęła go przytulić, gdyż sądziła, że
będzie tego potrzebował. On jednak odszedł. Popatrzyła smutno na leżącą na podłodze
butelkę, roztrzaskaną na kawałki niczym jej marzenia.
- Znowu obrabowano pociąg. Tym razem całkiem niedaleko Bleeding Hearts. - John
Latimer podniósł do ust filiżankę kawy.
- W mieście aż się roi od tych kolejowych łapsów - mruknął Custus.
- Wiem - odparł Latimer. - Podobno napadów dokonują zawsze ci sami dwaj bandyci.
Trafili pięćdziesiąt tysięcy w złocie.
- Rany gościa! - Custus przesunął cygaro w drugi koniec ust i pokręcił głową.
Addie nalała kawę do pozostałych filiżanek i pochyliła się do Creeda. Miał
pokaleczone, pokryte strupami kłykcie. Popatrzyła mu pytająco w oczy, ale nie potrafiła z
nich niczego wyczytać. Na jego twarzy nadal malował się gniew. Od zeszłej nocy nic się nie
zmieniło. Dziewczyna podeszła jednak do blachy i zaczęła udawać, że zajmuje się kuchnią,
gdyż duma nie pozwoliła jej o nic wypytywać.
Montana i Will wrócili na farmę wczesnym rankiem - obaj brudni, nieogoleni i
milczący.
- Jestem - zakomunikował zimno jej małżonek, chwycił jakieś ubranie i poszedł do
stodoły. W godzinę później pojawił się na podwórzu czysty i wyświeżony. Zaraz potem
nadjechał Custus z żywnością, a następnie John Latimer, więc małżonkowie nie mieli czasu,
żeby zamienić na osobności choćby parę słów.
Zresztą ona i tak nie chciała rozmawiać. Skoro mąż zamierzał ją wyłączyć ze swego
życia, nic nie mogło zmienić tej decyzji. To on musiał się nauczyć dzielić z nią myśli, troski,
nawet ból. Trudno się bowiem przebić bez pomocy przez taką barierę.
Creed nie odzywał się zresztą nawet do Custusa i Johna, którzy rozmawiali o
kolejnym spotkaniu farmerów. Wadę wrócił właśnie z Sacramento i przywiózł stamtąd
ciekawe wiadomości. Addie stała przy zlewie i szorowała garnek, ale starała się to robić na
tyle cicho, aby słyszeć, o czym mowa.
- Muszę wracać do siebie - westchnął John. - Bluesowie kończą zachodnie pole.
Chciałem wam tylko powiedzieć o zebraniu.
- Przyjdziemy - odparł Montana, a Addie zaczęła się zastanawiać, czy używając liczby
mnogiej Montana miał na myśli ją.
- Hettie już się cieszy na spotkanie z tobą dziś wieczorem - rzucił Latimer na
odchodnym, udzielając jej tym samym odpowiedzi na pytanie.
Wyszli na podwórko. Widziała, jak John poklepał Creeda po plecach, a Custus zaczął
boksować się z powietrzem, jakby naśladował walkę na pięści. Najchętniej wyszłaby do nich i
sprawdziła, o czym mówią. John i Custus najprawdopodobniej wiedzieli znacznie więcej o
kłopotach Montany. Dzięki tej bolesnej konstatacji Addie pojęła swoją rolę w tym
małżeństwie. Musi pozostać na zewnątrz i czekać, aż mąż ją wpuści do środka.
Sala zebrań pękała w szwach. Przybyli tam chyba wszyscy farmerzy z Almeda
County. Montana wyszedł na chwilę na dwór w towarzystwie Wade’a, Willa i Levie’ego.
Addie siedziała na twardym, skrzypiącym krześle i rozglądała się po pokoju. Wszystkie
miejsca były zajęte. W powietrzu unosił się zapach potu, dymu i nafty. Wyciągnęła
koronkową chusteczkę zza mankietu i powachlowała spoconą twarz, słuchając jednym uchem
prowadzonych rozmów.?
Wrócił Montana i usiadł obok. Gdy Parker i Hamilton zaczęli przeciskać się na
podium, na którym stała orkiestra, w pokoju zaległa pełna napięcia cisza.
Wadę odchrząknął głośno, po czym przemówił.
- Jak wiecie, na ostatnim zebraniu postanowiliśmy zgromadzić pieniądze na kolej
publiczną. To ogromne przedsięwzięcie zyskało poparcie w całym naszym stanie.
Ranczerzy w dolinie borykają się z takimi samymi problemami jak my tutaj. Opłaty
towarowe rosną z dnia na dzień, więc oni zarabiają równie mało na bydle, jak wy na zbożu.
W sali zawrzało, więc Wadę uniósł rękę, aby uspokoić towarzystwo.
- Jeśli chcemy, aby nasze plony były wyceniane prawidłowo, musimy sami
obsługiwać elewatory. Co za tym idzie, nie mamy innego wyjścia, jak stworzyć własny
transport, bo kolej nie będzie przewozić zboża ważonego przez farmerów.
Na razie jednak spichlerzowi robią, co chcą, choć słyszałem, że ten łotr Avery leczy
złamany nos, a ponadto ubyło mu co najmniej pięć zębów. Może chociaż na jakiś czas się
uspokoi.
Rozległ się śmiech i Addie spojrzała na poharataną pięść Montany. Wszystko stało się
jasne.
- Na razie sprawa wygląda nieźle. Stowarzyszenie Farmerów z Modesto będzie
obsługiwało pięć elewatorów. Nasi bracia z Alamedy, Kalifornii i Costra Costa zbierają
fundusze na kolej, która nadal potrzebuje sponsorów. Mam jednak dla was wspaniałą
wiadomość. Społeczny Fundusz Kolejowy otrzymał dziś pięćdziesiąt tysięcy dolarów od
anonimowego ofiarodawcy.
Rozległy się wiwaty, a najgłośniej krzyczał Custus.
- Myślę, że mamy coś do powiedzenia na temat pieniędzy! - odezwał się jakiś głos z
tyłu sali. Zebrani natychmiast umilkli.
Zatupotały ciężkie kroki. Do Wade’a Parkera podeszło pięciu mężczyzn w ciemnych
płaszczach oraz białych koszulach.
Montana wstał natychmiast i stanął z boku. Addie zauważyła od razu, że jej mąż daje
jakieś znaki Willowi i Custusowi. Cała trójka oparła się o parapety, nie spuszczając intruzów
z oka. Hettie zerkała zmartwionym wzrokiem na Johna, który natychmiast przybrał tę samą
postawę, co Custus. Mężczyźni wyglądali tak, jakby przygotowywali się do bitwy. Addie
przymknęła oczy i zaczęła się cicho modlić.
- Skąd wzięliście pieniądze? - Niski, przysadzisty przywódca nieproszonych gości
stanął oko w oko z Wade’em.
- Jak już mówiłem, otrzymaliśmy anonimowe wsparcie. - Wadę wyprostował dumnie
plecy. Miał bardzo zadowoloną minę. - A co was to obchodzi?
- Wraz z szeryfem federalnym, panem Howellem, prowadzimy śledztwo w sprawie
napadu na pociąg - rzekł intruz, po czym skinął na wysokiego, zwyczajnie wyglądającego
mężczyznę, stojącego po jego prawej stronie.
Montana wszedł na lewą stronę podium i ustawił się za Wade’em. John Latimer
natychmiast podążył w jego ślady. W sali panowała tak absolutna cisza, że Addie słyszała
jedynie stukot butów i bicie własnego serca. Poplecznicy Montany wsparli go od lewej, grupa
Latimera ustawiła się po prawej. W ten sposób powstał mur piętnastu mężczyzn, trzykrotnie
liczniejszy niż grupa agentów kolei.
- Dawajcie pieniądze - odezwał się niski.
Wadę uśmiechnął się znacząco i wskazał Hamiltona.
- W tej sprawie proszę się raczej zwrócić do mojego szanownego kolegi.
- Całą sumę zdeponowaliśmy na koncie stowarzyszenia. Prawda, Collins?
- Oczywiście - potwierdził ochoczo bankier. - Pieniądze leżą bezpiecznie w sejfie.
Rozległy się chichoty.
- Dlaczego sądzicie, że to własność kolei? - spytał Wadę, z trudem tłumiąc uśmiech.
Addie odniosła wrażenie, że prawnik świetnie się bawi.
- Doskonale wiecie, że właśnie tyle skradziono wczoraj po północy z pociągu numer
siedem. I to w dodatku zaledwie parę kilometrów od miasta.
- Fatalna historia. - Wadę oparł się niedbale o podest i uśmiechnął szeroko. - Nadal
jednak nie widzę żadnego związku. A ty, Levi?
- Ja również nie. Absolutnie - odparł adwokat. Odpowiedział mu zbiorowy rechot
tłumu.
- W jaki sposób weszliście w posiadanie tych pieniędzy? - spytał szeryf.
- Znalazłem je po prostu rano na moim biurku. Obok leżała kartka z napisem: Na
Fundusz Kolejowy.
- To były dolary w złocie czy w banknotach?
- W złocie. - Wadę nawet nie mrugnął powieką. Wszyscy obecni orientowali się
doskonale w sytuacji, ale nikt z niczym się nie zdradził.
- A więc wszystko jasne. Złoto należy do kolei i musicie je oddać.
- Proszę o dowody - uśmiechnął się Wadę.
- Nie trzeba żadnych dowodów. Sprawa jest zupełnie oczywista.
- Jeśli nas o tym przekonacie, z pewnością zwrócimy wam całą sumę. Prawda, Levi?
- Jasne - potwierdził Hamilton. - W przeciwieństwie do kolei my nie chcemy nikogo
okradać.
- Z pociągu zrabowano pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów
wylądowało na biurku pana Parkera. Chyba każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, dojdzie
do wniosku, że chodzi o to samo złoto! - wykrzyknął agent doprowadzony do szewskiej pasji.
- Zbieg okoliczności! - wykrzyknęli chórem prawnicy.
- Dranie! Wiecie, że monety nie są znakowane! Skąd w takim razie, jeśli nie z
rabunku, pochodzą? - Agent wszedł na podium, a za nim mężczyźni osłaniający adwokatów.
Szeryf chwycił przedstawiciela kolei za ramię, odciągnął go na bok i zaczął mu coś cicho
tłumaczyć.
Custus wypluł niedopalone cygaro.
- A po mojemu to ci wszyscy farmerzy, co ich przez te piętnaście z górą lat robicie w
konia, zbierali ziarnko do ziarnka, od ust sobie odejmowali, aż uskładali pięćdziesiąt patoli.
No nie?
- popatrzył pytająco na Wade’a.
- To bardzo logiczne wytłumaczenie - kiwnął głową Wade, a cała sala wybuchnęła
śmiechem.
- Odbierzemy swoją własność. Już sąd tego dopilnuje! - Zagroził agent. -
Zabieramy się! - powiedział do pozostałych.
I znikli.
- Poradźcie kolei, żeby przewoziła raczej banknoty. Są znakowane! - krzyknął za nim
Wadę.
Tylne drzwi zamknęły się z trzaskiem, w sali zebrań najpierw nastała grobowa cisza, a
potem rozległy się wybuchy radości. Wadę uśmiechnął się lekko, ale natychmiast spoważniał
i uniósł ręce uspokajającym gestem.
- Będziemy musieli walczyć z nimi w sądzie, ale niespecjalnie się tym przejmuję.
Możemy wygrać.
- A co z przekupionymi sędziami? - wrzasnął ktoś z końca.
- Nastroje w Sacramento powoli się zmieniają - odparł Wadę.
- Legislatura stanowa powołała specjalną komisję do kontroli kolei. Zapewniano mnie
również, że możemy oczekiwać wsparcia ze strony sądów. Nie pozwolę tym draniom położyć
łapy na darowiźnie. Levi zdeponował ją przecież na koncie fundacji. Bez nakazu sądowego
nic nie zdziałają.
- Więc mamy łobuzów w garści.
- Jeśli chodzi o pieniądze, to tak, ale przewiduję cały szereg innych problemów. Mogą
robić dokładnie to samo, co w przeszłości - ostrzegł Levi. - Na przykład najmować zbirów,
którzy będą napadać na kobiety, palić farmy. W Tulare County dwie rodziny straciły dach nad
głową, wielu mężczyzn pobito. Sądzę, że oni nie ograniczą się do gróźb. W dodatku ci dranie
wiedzą, że sprawę rozpatrywać będzie sędzia Higgins, który nie siedzi u nich w kieszeni.
Montana wystąpił naprzód.
- Nie pozwolimy się zastraszyć. Będę walczył - oświadczył, a Addie aż się skrzywiła,
gdy jej małżonek zacisnął pokiereszowane pięści.
- Nigdy się nie poddamy! - poparł go Latimer.
Inni mężczyźni również zaczęli wznosić płomienne okrzyki. Addie odniosła wrażenie,
że wszyscy obecni mieliby ochotę przeciwstawić się kolei, niezależnie od tego, jak wiele
miałoby ich to kosztować. Patrząc w płonące oczy Montany, zaczęła odczuwać strach. Tak
bardzo się bała, że jej mąż może ucierpieć w tej walce.
W kilka minut później rozmawiała już z Hettie i Lizzie.
- Sądzisz, że to dobry pomysł? - spytała.
- Nie widzę innego wyjścia - odparła pani Latimer. - Ja poprę Johna, niezależnie od
tego, co postanowi. Podobno Wadę uważa, że ich pokonamy.
- Strasznie się denerwuję - wyznała Addie szeptem.
- Nie ma powodu. - Lizzie otoczyła ją ramieniem. - Will dopilnuje, żeby nic się nie
stało. Zarówno on, jak i Montana dadzą sobie radę z samym diabłem, a nie tylko z koleją.
Lizzie patrzyła na Willa z uwielbieniem. Najwyraźniej uważała, że jeden mężczyzna
może odwrócić koło historii. Addie jednak nie była zaślepiona miłością. Słyszała o
podpalaczach i płatnych zbirach. Nie chciała, by Montana padł ofiarą takich bandytów.
- Byłeś cudowny - szepnęła Lizzie, gdy podszedł do niej Will, a chłopak urósł z dumy
o kilkanaście centymetrów.
Murdoch odwrócił się do Montany.
- Strasznie się zdenerwowałem. Przez chwilę było tak jak w Mussel Slough.
Montana przytaknął, a Addie nie miała pojęcia, o czym oni mówią.
- Myślałem, że zaraz zaczną strzelać - przyznał Will.
- Tylko na to czekałem - odparł zimno Montana.
Addie mróz przeszedł po kościach. Jej mężowi naprawdę zależało na strzelaninie z
tymi bandytami. Boże, co w niego wstąpiło? Stał się jeszcze bardziej nieugięty niż podczas
ich pierwszego spotkania.
- Idziemy! - rzucił krótko, a ona pożegnała się zdawkowo z przyjaciółmi.
Wsiadając na wóz Addie usłyszała, jak Custus wspomina barwnie wydarzenia
minionego dnia.
W drodze do domu milczała, modląc się, by jej złe przeczucia okazały się nietrafne. A
kiedy dojechali na farmę, mężczyźni zamknęli się w kuchni.
Dużo później poczuła, jak Montana wślizguje się do łóżka. Jednak nawet się do niej
nie przytulił. Leżał daleko, po swojej stronie materaca, aż w końcu zaczął spokojnie i
miarowo oddychać. Addie nie mogła zmrużyć oka. Przytuliła się tylko do poduszki i zaczęła
modlić, aby Pan Bóg uchronił Montanę od złego.
O świcie rozległo się walenie do drzwi.
- Która godzina? - spytał Montana, przecierając oczy.
- Chyba koło piątej.
- Ja otworzę. - Położył jej rękę na ramieniu, wstał i szybko wciągnął spodnie.
Zanim jednak zbliżył się do drzwi, zapiął na biodrach pas z bronią.
Na ten widok Addie wyskoczyła z łóżka jak oparzona i szybko naciągnęła szlafrok.
Creed wyjrzał przez okno, zmarszczył brwi i otworzył.
- Montana Creed? - spytał mężczyzna.
- To ja - odparł z bronią gotową do strzału.
Trzasnął odwodzony kurek, a potem znów rozległ się głos.
- Jest pan aresztowany.
Addie wstrzymała oddech i weszła do salonu.
- Za co? - spytał Montana.
- Napady na wagony pocztowe - odparł szeryf, a Addie natychmiast stanęła tuż obok
męża. Na podwórzu stało pięciu mężczyzn, towarzyszył im agent kolejowy.
- Nie życzymy sobie żadnych kłopotów. Mamy już twojego przyjaciela, Creed.
Murdoch siedział na koniu ze związanymi z tyłu rękami, a jakiś mężczyzna mierzył w
niego z rewolweru.
- Nic ci nie jest, Will? - zawołał Montana.
- W porządku.
- O Boże! - krzyknęła Addie, patrząc Montanie prosto w oczy. Creed oddał broń
agentom, a dziewczyna chwyciła go za rękę.
- Wszystko będzie dobrze - szepnął, a mężczyźni odciągnęli go na bok i zawiązali mu
sznur wokół przegubów.
- Pani również pójdzie z nami. Musimy pani zadać parę pytań - oświadczył szeryf,
trącając Montanę rewolwerem w plecy.
- Jej do tego nie mieszajcie - odparł Creed, stając twarzą w twarz z szeryfem, którego
przerastał co najmniej o głowę.
Zachowywał się tak, jakby nie dbał o sznur krępujący mu ręce.
- Wsiadaj na konia, Creed. Nie masz tu nic do gadania. Zabrać go! - krzyknął szeryf.
Addie patrzyła z przerażeniem, jak ludzie szeryfa ciągną jej męża po schodach.
Nagle usłyszała za sobą jakiś ruch i odwróciła głowę. Custus stał w korytarzu z bronią
w ręku.
- Jedziemy. Niech się panienka szykuje.
W kilka minut była gotowa. Custus już na nią czekał, ale Montana, Will i ludzie
szeryfa zniknęli.
- Gdzie oni są? - spytała wskakując na siedzenie.
- Pojechali przodem. Mnie kazali przywieźć panienkę. Zamiaruję złapać tego całego
Parkera, zanim pojedzie do Sacramento. - Custus pociągnął lejce i zaprzęg ruszył, a Addie
zaczęła się modlić, żeby to wszystko okazało się tylko koszmarnym snem.
Koszmar czekał ją jednak dopiero w areszcie Bleeding Hearts. W poczekalni panował
mrok, podłoga lepiła się od brudu i śmierdziała krowim łajnem, a dach wyglądał tak, jakby
miał się zaraz zawalić. Addie wolała nie wyobrażać sobie celi, w której siedział Montana.
Właśnie w tym okropnym pomieszczeniu szeryf opowiedział jej o tragedii w Mussel
Slough. Gdy tylko wymienił tę nazwę, Addie poczuła skurcze żołądka. Przypomniała sobie,
że Will również wspominał o tym i nabrała okropnych podejrzeń.
A gdy poznała prawdę o śmierci ojców Willa i Montany nabrała przekonania, że to oni
napadali na pociągi.
Nie mogła ich za to winić. Sama wszak nienawidziła koni, które zabiły jej ojca i
okaleczyły matkę. Kolej zamordowała ojca Montany, więc on również miał prawo do
nienawiści i zemsty.
Szeryf kończył właśnie opowiadając tę historię, gdy do poczekalni wtargnął Custus z
Hamiltonem. Jak się okazało, Wadę Parker wyjechał już do Sacramento.
Wkrótce zjawili się dwaj agenci kolejowi. Jednym z nich był intruz przemawiający na
zebraniu farmerów. Miał małe, złośliwe oczka, ospowatą cerę i patrzył tak mściwie, że Addie
poczuła, jak jej skóra cierpnie.
Wszyscy zwrócili się do szeryfa, który jako jedyny starał się postępować uczciwie.
- Will Murdoch i pani mąż pasują do opisu bandytów - powiedział. - Dodajmy do tego
motyw związany z tragedią w Mussel Slough i to całkowicie wystarczy, by ich postawić w
stan oskarżenia. - Urwał na chwilę i obrócił się do Addie. - Jak długo jest pani zamężna?
- Pięć miesięcy. Wolno przejrzał papiery.
- Ślub odbył się...
- Czternastego maja.
- Proszę o daty napadów - wtrącił Levi.
Szeryf zerknął w dokumenty. Gdy odczytał daty, Addie doznała wstrząsu. Ostatni
rabunek miał miejsce tej nocy, którą Creed spędził poza domem. Will też nie spał wtedy w
stodole. Innych dat nie potrafiła skojarzyć z nieobecnością męża.
Montana bardzo często gdzieś wyjeżdżał, a ona nie zwracała na to uwagi.
Zrozumiała, dlaczego on nigdy o sobie nie opowiadał. Teraz wiedziała, skąd miał
pieniądze i dlaczego płacił zawsze złotymi monetami. Po tym jednak, czego dowiedziała się
od szeryfa, nie mogła go o nic winić.
- Czy może mi pani powiedzieć, gdzie przebywał wówczas pani małżonek?
Zaczerpnęła głęboko powietrza.
- On nie może być winny, szeryfie. Tę noc, kiedy dokonano ostatniego napadu, spędził
ze mną w sypialni. - Addie popatrzyła na szeryfa, a potem na swego adwokata, który
uśmiechnął się z aprobatą.
- Ta kobieta kłamie! - krzyknął agent.
- A gdzie przebywał w inne wymienione przeze mnie dni? - spytał szeryf nie
spuszczając z niej oczu.
Addie zerknęła na Leviego. Hamilton skinął lekko głową, więc zaczęła przeglądać z
namysłem papiery. Pozostałych napadów dokonano przed ich ślubem.
- Proszę wprowadzić pana Creeda - zażądał szeryf.
W chwilę później stanął przed nią Montana skuty kajdankami. Z jego oczu trudno
było jednak cokolwiek wyczytać, z wyjątkiem może urażonej dumy.
- Rozumiem, że przybyła pani tutaj w kwietniu?
- Tak.
- Osiemnastego kwietnia dokonano jednego z napadów - zawiesił głos w oczekiwaniu
odpowiedzi.
- On był ze mną - odparła nie mrugnąwszy nawet okiem.
- Cóż... Z tego, co mi mówiono, dzieliliście państwo tę posiadłość, ale skąd może pani
wiedzieć, że pan Creed był wówczas na miejscu?
Montana łypał na nią wściekle, ale postanowiła się tym nie przejmować. Musiała go
ocalić.
- Bo z nim spałam, szeryfie. Zauważyłabym, gdyby wyszedł. Creed zacisnął dłonie tak
mocno, że pobielały mu kłykcie, ktoś zakasłał dyskretnie.
Addie odwróciła się do szeryfa z niewinnym uśmiechem.
- Zdejmij więźniowi kajdanki, Ned.
- Przecież jemu to nie może ujść na sucho! Ta kobieta kłamie!
- Moja klientka wie, że musi mówić prawdę. Możecie udowodnić jej kłamstwo? -
spytał Levi.
Agent nie odezwał się ani słowem. Jego twarz przybrała barwę buraka.
- A co z Willem? - spytała Addie, gdy rozkuto Montanę.
- Czyżby on również spędził noc w pani łóżku? - spytał agent z pogardą.
Montana rzucił się na niego z pięściami, ale powstrzymali go ludzie szeryfa.
- Zajmę się Willem - obiecał Levi. Poklepał Addie po plecach.
- Świetnie się pani spisała. Nie ma powodu do obaw.
Jak się jednak w chwilę później okazało, Hamilton nie miał racji. Montana był siny z
wściekłości.
Nie rozumiem, dlaczego tak się złościsz.
Milczał jak zaklęty. Drgał mu tylko mięsień na policzku.
- Nic nie powiesz, prawda? - spytała.
Creed zacisnął mocno dłonie na lejcach. Addie zupełnie nie rozumiała powodów
takiego zachowania. W końcu wyciągnęła go z więzienia.
- Mógłbyś przynajmniej podziękować. Wolno odwrócił głowę.
- Zamknij się - wycedził.
- Pięknie - odparła kąśliwie. Ona również miała powody do irytacji. -
Uratowałam ci życie, a ty każesz mi się zamknąć.
Zaklął tak szpetnie, że zacisnęła usta.
Po dziesięciu minutach wóz wtoczył się na wyżwirowaną alejkę. Montana zeskoczył z
wozu i zanim zdążyła się obejrzeć, postawił ją na ziemi.
- Do domu! - warknął przez zaciśnięte zęby.
- Słucham? - odparła wyniośle.
- Do domu! - syknął wściekle.
- Nie!
Przerzucił ją sobie przez ramię i ruszył szybkim krokiem w stronę budynku.
- Puść mnie!
Wpadł do środka, wbiegł na schody, po czym rzucił ją na łóżko w sypialni.
- Tyran! - wrzasnęła na cały głos.
- Może i jestem tyranem, ale na pewno nie napadam na pociągi - odparł i zatrzasnął za
sobą drzwi.
A więc Montana był niewinny. Ogarnął ją wstyd. Nie wierzyła w człowieka, którego
kochała, w swego własnego męża.
Kędy jednak zaczęła się nad tym zastanawiać, doszła do wniosku, że nie ma powodu,
aby się tak zadręczać. Gdyby Montana bardziej jej ufał, nie zaczęłaby go o nic podejrzewać.
Wyrzuty sumienia przerodziły się w gniew.
Zbiegła na dół i poszła do stodoły. Montana doił jedną z krów, więc Addie stanęła
przy końcu przepierzenia.
- Skłamałam z twojej winy - powiedziała. Nie odezwał się ani słowem.
- No właśnie. - Wycelowała w niego oskarżycielski palec.
- Właśnie dlatego myślałam, że masz coś na sumieniu. Nigdy ze mną nie rozmawiasz.
Skończył dojenie i podniósł się ze stołka.
- A więc skoro nie rozmawiam, to znaczy, że napadam na pociągi - rzekł ironicznie i
odszedł.
Pobiegła za nim.
- Tak - powiedziała, kiedy przystanął na chwilę. - Gdybyś nie robił ze wszystkiego
takiej tajemnicy, nie sądziłabym, że cokolwiek przede mną ukrywasz.
Chwycił wiadra i ruszył w stronę drzwi.
- Nie odchodź, kiedy do ciebie mówię! - wrzasnęła, chwytając go z tyłu za pasek.
Montana nie zwrócił jednak na to najmniejszej uwagi. Szedł spokojnie dalej, a Addie
poleciała do tyłu i przewróciła się na klepisko. Tłumiony śmiech Creeda doprowadził ją do
szału. A więc on sądził, że ich małżeństwo to żart!
W kurzym gnieździe tkwiły dwa jajka. Addie wzięła jedno z nich do ręki i wycelowała
w swego małżonka.
- Niech cię diabli, stój! - wrzasnęła i wzięła solidny zamach. Jajko trafiło Montanę w
tył głowy, a rozbite żółtko zaczęło ściekać mu po włosach. Addie nadal klęczała przy
gnieździe.
- Nie odchodź, kiedy do ciebie mówię - powtórzyła z mocą.
- Nie lubię tego.
Oderwała od niego wzrok na jedną krótką chwilę. Nie zauważyła, że się poruszył. A
potem było już za późno, bo Montana wylał jej na głowę pełen skopek mleka. Wrzasnęła i
odgarnęła z twarzy mokre włosy.
- Będę z tobą rozmawiał wtedy, kiedy zechcę. I ani chwili wcześniej. Żaden
mężczyzna nie ma ochoty na dyskusje, jeśli czuje, że kobieta, którą kocha, straciła do niego
zaufanie.
Kobieta, którą kocha? Czy on naprawdę tak powiedział? Dopadła go w kuchni.
- Kochasz mnie? - pisnęła.
- Oczywiście - odparł takim tonem, jakby powinno to być dla niej oczywiste.
- Nigdy mi tego nie mówiłeś.
- Chryste Panie, Addie! Przecież wzięliśmy ślub - rzekł z gniewnym wyrazem twarzy.
- Twierdziłeś tylko, że ci na mnie zależy. Nie wyznawałeś mi miłości. No właśnie. To
najlepszy dowód. - Oparła ręce na biodrach. - Ty mi nigdy nic nie mówisz.
- Czuję się jak ten jastrząb osaczony przez jaskółkę. - Wzniósł oczy do nieba.
- Po prostu milczysz jak zaklęty. Postaw się tylko na moim miejscu. Nie wiem, skąd
przybyłeś, skąd brałeś pieniądze... Płaciłeś zawsze za wszystko złotymi albo srebrnymi
monetami. Z nieznanych mi powodów nienawidziłeś kolei. A tej nocy, kiedy obrabowano
pociąg, zniknąłeś bez słowa. No i co ty byś sobie pomyślał na moim miejscu?
Milczał chwilę, a na jego twarzy błysnęło zrozumienie.
- Pewnie to samo co ty - przyznał i wziął ją w objęcia. - Ale tak naprawdę byłem
kompletnie pijany. Spadłem z konia i przysnąłem w rowie. W drodze do domu natknąłem się
na Willa.
- Mogłeś mi to powiedzieć.
- Mało ze sobą rozmawialiśmy. Skinęła głową.
- Pracowałem w Kalifornii przy żniwach jako parobek. Ostatnio w pobliżu Tehachapi.
Prosiłem o wypłatę w złocie, bo ojciec nie wierzył w banknoty. Kiedyś został oszukany i nie
zapomniał tego do końca życia. Nienawidziłem kolei za to, co mu zrobiła. Mój ojciec był
uczciwym człowiekiem i bardzo ciężko pracował. A straciliśmy wszystko. Nie należeliśmy do
bogaczy, ale ojciec najwyżej cenił ziemię. Ci ludzie ze spółki mieli przecież posiadłości w
całym stanie i wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić kongresmanów, sędziów i gazety. Nie
musieli sprzedawać naszej ziemi. Nie musieli także zarabiać na naszej pszenicy. - Przytulił ją
mocno.
- Kocham cię, Montano. Nie chcę, żeby coś ci się stało - szepnęła, kładąc mu głowę na
piersi.
- Wszystko będzie dobrze - obiecał i zaczął ją całować, ale się wyrwała.
- Powiedz mi to wreszcie - poprosiła. Uśmiechnął się do niej.
- Przypominasz mi tę upartą jaskółkę, ale bardzo cię kocham. Jedną ręką objęła go za
szyję, drugą wczepiła mu we włosy.
- Fuj! - mruknęła nagle, czując, że ma lepkie dłonie. - Żółtko! Montana zerknął na
mokry gors koszuli.
- Mleko - powiedział.
I oboje wybuchnęli śmiechem.
- Bardzo ci to przeszkadza? - spytał, patrząc na ślady jajka na ręku Addie.
- Nie. - Wskazała plamy od mleka. - A tobie?
- Mnie również nie - odparł i zaniósł ją do sypialni.
Miesiące mijały zbyt szybko. Małżeństwo z Montana stanowiło urzeczywistnienie jej
marzeń, a nawet je przerosło. Wadę Parker wyciągnął Willa Murdocha z więzienia. Napadów
zawsze dokonywali ci sami ludzie, więc po oczyszczeniu Montany nie znaleziono dowodów
przeciwko Willowi. Opinia publiczna zmieniła zdanie na temat kolei, coraz mniej ludzi
uważało ją za złotą nitkę łączącą Wschód z Zachodem. Coraz częściej przyrównywano ją
raczej do ośmiornicy owijającej swe macki wokół tych, którzy nie mogli z nią walczyć.
Montana zaangażował się w pracę na rzecz kolei publicznej, Wadę Parker nękał
uparcie Sacramento, a Levi wniósł sprawę na wokandę sędziego Higginsa. Proces miał się
rozpocząć dopiero za kilka miesięcy, ale krążyły plotki, że kolej zaczyna się bać.
Od czasu do czasu dochodziło do niemiłych incydentów. Napadnięto na przykład na
Wade’a Parkera w czasie jednej z jego licznych podróży na Wschód, ale od tego czasu
zawsze towarzyszył mu Will.
Montana - podobnie jak paru innych farmerów - zaczaj uprawiać jęczmień, który mógł
sprzedać w południowej Kalifornii bez konieczności korzystania z transportu oferowanego
przez kolej. Nabył również kilka sztuk bydła, bo miał na długo dosyć smażonych kurczaków.
Addie kupiła więcej piskląt, ale tym razem seksowanych. Potrafiła już wymawiać to słowo
bez wstydu i czuła się jak prawdziwa farmerka.
Oczywiście nie pod każdym względem. Wylała całe morze łez po zarżnięciu jednego z
indorów i nie skosztowała ani kawałeczka indyczego mięsa. Montana nie podzielał jej
skrupułów, lecz kiedy zaproponowała, aby upiec Jericha, nie uznał tego za dobry żart. Addie
uśmiała się w duchu, zważywszy, że uparty koń pożarł dwanaście bochenków chleba, ciastko
i sałatkę z kartofli przygotowane na przyjęcie.
Teraz jednak było późne sobotnie popołudnie. Na wieczór zaplanowano zebranie
farmerów, więc Montana wrócił wcześniej do domu, wykąpał się i poszedł do stodoły. Addie
wyprowadzała właśnie rower na podwórko.
- Zamierzasz mnie przekonać do tego urządzenia? - spytał, patrząc na rower ze
wstrętem.
Powstrzymując uśmiech, wyprostowała plecy.
- Gdzie zaczniemy lekcję?
Nie odpowiedział. Nadal wpatrywał się nieufnie w bicykl. Wytoczyła rower ze
stodoły.
- No chodźże wreszcie!
Montana powlókł się za nią z miną skazańca.
- Dobrze. Teraz posłuchaj - zaczęła, unosząc palec z miną doświadczonej instruktorki.
- Rowery są bardzo tanie w eksploatacji. Nie musisz ich karmić, poić, szczotkować. Poza tym
nie gryzą i nie wyjadają nikomu placków jabłkowych.
- Nigdy o tym nie zapomnisz, prawda? - westchnął.
- Jak również nie przepadają za ciastem i sałatką kartoflaną. A poza tym - dodała już
poważnie - twój koń mnie nienawidzi.
- Nieprawda. Chce cię tylko lepiej poznać.
- Wyszczerza na mnie te wstrętne, żółte zęby. Z przyjemnością by mnie ugryzł.
- On się do ciebie uśmiecha.
- Wiem. Najpierw się uśmiecha, a potem... Lepiej wróćmy do lekcji. O wiele łatwiej
jest się nauczyć jeździć na rowerze niż na starej szkapie.
Montana potrząsnął tylko głową.
- Naprawdę. Roweru nie trzeba łapać, a siodełko jest lekkie i zamontowane na stałe.
Zdejmujemy je dopiero wówczas, gdy się zniszczy.
- Czyli jak często? - spytał.
- To zależy od eksploatacji. Jeśli jeździ się rowerem po tak wyboistych drogach jak
tutaj, to co roku. Nie wiem tylko, gdzie je kupię... No, ale wracajmy do rzeczy. Obiecałeś, że
się nauczysz.
- Widocznie w chwili słabości. Albo pod przymusem.
- Nie. Chciałeś zrobić wymianę.
- Rzeczywiście. Możemy to powtórzyć?
- Nie teraz. Najpierw nauka - powtórzyła z uporem.
- Dobrze.
Chwycił za kierownicę, wskoczył na siodełko i postawił stopy na pedałach. Nogi
trzymał szeroko rozstawione, żeby nie uderzać kolanami o ramę. Na tym - o wiele za małym -
rowerze Montana wyglądał zupełnie jak krab. Ale po kilku minutach jeździł już dookoła
stodoły niczym doświadczony cyklista.
Mijając Addie zaterkotał dzwoneczkiem.
- Hej, to frajda!
- Przecież ci mówiłam! - krzyknęła, patrząc wesoło na męża. Montana miał znakomite
poczucie równowagi. Na rowerze poczynał sobie tak dobrze, jakby się na nim urodził. W
pewnej chwili - nawet się nie zatrzymując - wyciągnął rękę, pochwycił Addie w talii i
posadził ją na ramie.
I razem okrążali stodołę, a było to równie zabawne jak ich małżeństwo i wspanialsze
niż jakiekolwiek marzenia.
Zerwał się wiatr. Od strony Pacyfiku nadciągała burza. Gałęzie eukaliptusa uderzały o
tylną ścianę domu, a furtka od zagrody dla kurcząt obijała się o sztachety. Dąb jęczał jak
potępieniec, a ptaki uciekły przed deszczem.
W domu Creedów panował jednak spokój, rozbrzmiewały śmiechy i muzyka z
katarynki. Addie i Montana tańczyli wokół pokoju w takt melodii „Po balu”.
Nagle dobiegł ich stukot kopyt i rżenie.
- Ki diabeł? - mruknął Montana i wyjrzał przez okno. Na ganku stał Jericho.
- Co się stało? - spytała Addie.
- Jericho jest na zewnątrz - odparł Montana, chwytając kapelusz i płaszcz. -
Widocznie Custus zapomniał zamknąć stodołę. Zaraz wracam. - Pocałował ją szybko i
wyszedł frontowymi drzwiami.
Koń stał na ganku i szczerzył zęby.
- Dobry konik. Pewnie ci tu zimno.
W kilka minut później znaleźli się w stodole. Montana dał koniowi klapsa na znak, że
ma wracać do boksu, a sam zamknął łomoczące drzwi.
Kiedy znów spojrzał na Jericha, stwierdził ze zdziwieniem, że wałach nie wrócił na
swoje miejsce.
Creed zaczekał, by oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności i podszedł do stołu, gdzie
zwykle stały trzy lampy naftowe. Została tylko jedna. Doszedłszy do wniosku, że to Addie je
gdzieś przestawiła, Montana zapalił zapałkę i przytknął ją do knota. Lampa się jednak nie
zaświeciła. Brakowało w niej nafty, która również zniknęła ze stołu.
Mamrocząc coś pod nosem, Creed wypatrzył wreszcie charakterystyczną puszkę
niedaleko drabiny stojącej przy wejściu na strych. Zrobił więc parę kroków w jej stronę,
wyzywając Custusa od najgorszych. Zajrzał do puszki i stwierdził, że jest pusta.
Czujnie rozejrzał się po stodole. Dwa metry dalej dostrzegł mokrą plamę.
Pociągnął nosem. Śmierdziało naftą. Dwie krople płynu spadły mu na ramiona.
Uniósł głowę i popatrzył na strych. Wyprostował wolno plecy, po czym wspiął się na
drabinę.
Addie sprawdziła czas. Montana wyszedł przed czterdziestoma pięcioma minutami.
Przez ten czas można kilka razy zaprowadzić konia do stodoły. Pomyślała, że jej
uparty mąż znowu przestawia coś w warsztacie. Tyle razy usiłowała zaprowadzić tam
porządek, ale on najwyraźniej nie rozumiał systemu dziesiętnego Deweya.
Gdy minął kolejny kwadrans, Addie miała zdecydowanie dość. Narzuciła płaszcz i po
krótkiej walce z wiatrem przy drzwiach wyszła na podwórze. Liście i drobne gałązki
wirowały pod jej stopami. Wrota od stodoły były zamknięte od wewnątrz;
Montana najwyraźniej przy czymś majstrował.
- Wpuść mnie! - krzyknęła.
Ale nikt jej nie odpowiedział. Zajrzała więc do środka przez boczne okienko i
zobaczyła, że w stodole nie pali się światło. Mocno zaniepokojona pobiegła na tyły, gdzie
wrota zamykano jedynie od zewnątrz. Odsunąwszy skobel, wpadła do środka potknęła się i
runęła jak długa na ziemię. Z trudem podciągnęła się na łokciach, odwróciła się przez ramię i
krzyknęła.
Mężczyzna leżał na plecach. Głowę miał wygiętą pod nienaturalnym kątem. Addie
podczołgała się bliżej i wydała westchnienie ulgi. Rozpoznała w nim agenta, który aresztował
Montanę. Po jego zimnym, nieruchomym spojrzeniu od razu poznała, że mężczyzna nie żyje.
- Montana! - krzyknęła, rozglądając się gorączkowo. Drzwi od stryszku klapnęły i
dziewczyna podniosła oczy.
- Montana!
Odpowiedziało jej tylko wycie wiatru.
Szukała go po całej stodole, aż w końcu znalazła nieopodal wielkiego zwoju drutu.
Bała się na niego spojrzeć.
- Boże! Nie pozwól mu umrzeć! - szepnęła.
Montana leżał twarzą do góry, z dziwnie przekrzywionym biodrem. Uklękła. Miał
zamknięte oczy.
- Montana...
Pogłaskała go po policzku. Otworzył oczy, poruszył ustami, ale jego szepty tłumił
wiatr.
- Boże - jęknęła, niezdolna, by powstrzymać łzy.
- Sprowadź pomoc - wychrypiał i skrzywił się z bólu.
- Zaniosę cię do domu, kochany - szepnęła, podsuwając mu ramię pod plecy.
- Nieeee! - jęknął. - Nie ruszaj mnie.
- Dobrze. Dobrze. - Kiwała głową w panice. Boże! Musi działać. Zanim podniosła się
z klęczek, otuliła Montanę płaszczem.
- Nic mi nie będzie, kochany. Pojadę po kogoś... Ani mi się waż umrzeć - dodała,
odwracając głowę.
Ruszyła pędem w stronę roweru, ale natychmiast się zatrzymała. Przy takim wietrze
nie ujechałaby nawet kilkuset metrów.
Usłyszała rżenie i zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Koń był znacznie szybszy.
Zdjąwszy uprząż ze ściany, podeszła do bestii, która patrzyła na nią jak smok na swoją
ofiarę.
Trudno - pomyślała. - Tylko spokojnie.
Za wszelką cenę musiała sobie przypomnieć rady Montany. Przede wszystkim
należało mówić łagodnym, spokojnym głosem.
- Śliczny koniś - szepnęła, robiąc krok do przodu. Jericho uciekł na drugą stronę
stodoły.
- Niech to gęś kopnie.
Może powinnam się wolniej ruszać - pomyślała. Wyciągnęła przed siebie uzdę.
- Widzisz, Jericho, chcę ci ją tylko włożyć na pyszczek. Koń prychnął i zaczął grzebać
kopytem ziemi.
- Kochane zwierzątko, mądry tuptuś, pozwól mi tylko... - Była już blisko celu, gdy
koń potrząsnął krnąbrnie łbem i odbiegł.
Dzieliło ich dobre sześć metrów.
- Słuchaj no, ty! Dosyć zabawy! Montana potrzebuje naszej pomocy, a ja nie mam
czasu na twoje głupie zabawy. - Do oczu napłynęły jej łzy strachu, złości i bezsilności. - Nie
przeszkodzisz mi - powiedziała twardo, zdecydowana, że go złapie.
Wałach obnażył długie, żółte zębiska.
- Przysięgam, że jeżeli mnie ugryziesz, to ja też cię chapnę. Koń prychnął, ale nie
ponowił próby.
Klęła i modliła się jednocześnie, a gdy wreszcie nałożyła mu uzdę na pysk, Jericho
cofnął się o krok, popatrzył jej prosto w oczy i mlasnął grubymi, różowymi wargami, zupełnie
jak wtedy, gdy pożerał jej wypieki.
Wypieki... placek! - przemknęło jej przez myśl..
Odwróciwszy się na pięcie, rozwarła wrota na oścież, wypadła pędem ze stodoły,
wbiegła po schodkach do kuchni i porwała ze stołu ciasto z jabłkami.
Nie minęła minuta, a już gawędziła z Jerichem.
- Proszę - powiedziała, stawiając jabłecznik na ziemi. Z uzdą w ręku zrobiła krok do
tyłu i czekała. Jericho też się cofnął.
- No, chodź, dostaniesz ciasteczko.
Zwierzak nawet się nie ruszył. Machnął tylko parę razy ogonem.
- Boże! - Zakryła dłonią usta. Co robić?
Zerknęła w kierunku Montany i poczuła taki ucisk w sercu, że o mało nie rozpadła się
na kawałki. Potem znów skierowała wzrok na konia i przypomniała sobie, jak bardzo jest
przekorny.
Wolno i ostrożnie podeszła więc do talerza, jakby zamierzała zabrać ciasto.
Poskutkowało! Koń rzucił się naprzód i zanurzył pysk w placku. Addie upuściła uzdę i
wrzuciła mu na grzbiet ciężkie siodło, po czym natychmiast je zapięła. Tę część lekcji
zapamiętała najlepiej. Kiedy skończyła, Jericho już wylizywał okruchy z talerza. Wzięła uzdę
i uczyniła jeszcze jedną próbę. Okropne stworzenie wywinęło wargi i obnażyło zęby.
- Niech cię! - wrzasnęła i dała mu takiego klapsa, aż zapiekła ją ręka.
Koń potrząsnął głową, po czym wypadł z rozwianą grzywą ze stodoły, znikając w
ciemnościach.
- Nie! - krzyknęła, wybiegając za nim, ale po Jerichu nie było już nawet śladu.
Spojrzała przez łzy na nieruchomą postać Montany. Pokonana, uklękła przy nim na
ziemi, odgarniając mu włosy z twarzy.
- Nie umieraj - szeptała. - Tak cię proszę, nie umieraj...
Coś wilgotnego trąciło ją w plecy, więc odwróciła głowę.
Jericho bardzo dokładnie ją obwąchiwał. Gdy uniosła rękę, aby się obronić przed
ewentualnym ugryzieniem, poczuła na dłoni szorstki, mokry język. Jericho polizał ją zupełnie
tak samo, jak lizał Montanę. Nie spuszczał z niej wzroku. Przestała płakać i podniosła się z
klepiska, wyciągając dłoń. Wałach znów przejechał jej językiem po ręce niczym stare, wierne
psisko.
Kiedy wkładała mu uzdę, stał spokojnie i nawet nie próbował się ruszyć.
- Dziękuję - szepnęła, głaszcząc konia.
Dosiadła go niemal bez kłopotu, tyle że nie dostawała nogami do strzemion,
umocowanych z myślą o długich nogach Montany. Bała się tracić czas, więc chwyciła obiema
rękami rożek siodła i zmusiła Jericha do galopu.
- Ani mi się waż umrzeć! - wrzasnęła do męża na odjezdnym.
- Ma złamane biodro. - Lekarz zamknął torbę i wytarł okulary o płaszcz.
- Ale wyzdrowieje, prawda? - powiedziała z nadzieją, skręcając rąbek spódnicy w
węzeł.
- Nie będę pani okłamywał...
Poczuła, że ciarki przechodzą jej po plecach.
- Doznał urazu kręgosłupa. Agent kolejowy chciał podpalić stodołę, a on go złapał na
gorącym uczynku. Zaczęli walczyć i spadli z wysokości dziewięciu metrów. Pani mąż to
prawdziwy szczęściarz. Mógł skończyć jak tamten. - Doktor włożył okulary i popatrzył Addie
prosto w oczy. - Stracił jednak władzę w nogach.
Opadła na krzesło.
- Na zawsze? - spytała po chwili całkowitej ciszy.
- Sam chciałbym to wiedzieć. Nie wiem. Będę mądrzejszy, kiedy zrosną mu się kości.
- Położył jej rękę na ramieniu. - Bardzo mi przykro.
Skinęła głową, ale oboje wiedzieli, że słowa nic tu nie pomogą. Współczucie doktora
nie mogło uzdrowić Montany.
Gdy lekarz wyszedł, Addie doznała sprzecznych uczuć. Pragnęła schować się gdzieś i
zaczekać, aż mąż odzyska zdrowie, a jednocześnie natychmiast pobiec do sypialni i mocno go
przytulić. Zbierało się jej na płacz, ale nie śmiała uronić ani jednej łzy.
Musiała nad sobą zapanować. Montana potrzebował spokoju. Wciągnęła głęboko
powietrze, uszczypnęła się w policzki i - aby zmusić się do uśmiechu - przywołała
wspomnienie tańca przy księżycu. A potem otworzyła drzwi.
Montana wpatrywał się w szybę. Miał sińce pod oczami, a na jego twarzy malował się
wyraz bólu.
Boże, nie pozwól mu tak cierpieć - pomyślała.
- Witaj, kochanie - rzekła, siadając na brzegu łóżka. Odwrócił głowę.
Pogłaskała go po ręku.
- Czy ci podać?
- Nową parę nóg. - Zaśmiał się smutno.
- Montano, ja...
- Nic nie mów - poprosił, odsuwając rękę. - Tu właściwie ni ma nic do gadania, więc
nawet nie próbuj.
Milczała, szukając w myślach odpowiednich słów.
- Kocham cię - szepnęła, marząc, by on wreszcie odwróci głowę od okna.
- Zostaw mnie samego.
Nie ruszył się, nawet na nią nie spojrzał. Wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi, a
potem oparła się ścianę z uczuciem, że ona też traci władzę w nogach. Z trudem chwytając
powietrze, rozpędziła napływające do oczu łzy, pobiegła do kuchni, chwyciła brzeg stołu i
wybuchnęła płaczem. Jej marzenia legły w gruzach.
- Mówiłem ci przecież, że ręce mam sprawne. Mogę jeść sam! - krzyknął Montana,
wyrywając Addie widelec z ręki.
Takie sceny powtarzały się bez przerwy od dwóch miesięcy.
Wprawdzie biodro już się zrosło, ale nogi nadal pozostawały nieruchome. Montana
nie czuł nic od pasa w dół. Addie wiele by dała za to, żeby mieć równie sparaliżowane serce.
Wtedy może by tak nie cierpiała. Montana wyładowywał na niej gniew, a ona mobilizowała
całą swoją cierpliwość, aby nie traktować tych wybuchów serio.
Bywał ponury, innym razem przeklinał kolej, a czasem dokuczał Addie. Tak jak tego
popołudnia.
- Mam dla ciebie wiadomość - powiedziała, niepewna jego reakcji. Montana zerkał
właśnie na tacę z jedzeniem. Od chwili, gdy wyrwał jej widelec z ręki, nie tknął ani kawałka
pieczeni.
- Jeśli to znowu jakaś zabawna historyjka, zachowaj ją dla siebie. Nie chcę, żebyś
poprawiała mi humor.
- Wątpię, czy to cię rozweseli - odparła, z trudem kryjąc sarkazm. - Szeryf wydał
nakaz aresztowania Willa i Wade’a Parkera. To oni napadali na pociągi.
Zaklął.
- Dużo im to czasu zajęło, ale wreszcie skojarzyli.
- Wiedziałeś? Skinął głową.
- Parker był krewnym jednego z mężczyzn zabitego przez kolej.
- Znam całą historię i dlatego trzymałem język za zębami. A zresztą, żałuję, że nie
przyłączyłem się do Wade’a!
Wstała i podeszła do komody, udając, że przestawia butelki. Zabrzęczały sztućce.
Przynajmniej je - pomyślała.
- Kiedy będzie rozprawa?
- Dopiero wydali nakazy, ale jeszcze ich nie złapali. Słyszałam, że Will i Wadę
ukrywają się gdzieś w górach, a szeryf i agenci kolejowi nie mogą ich znaleźć. -
Odniosła wrażenie, że dostrzega na jego twarzy zalążek uśmiechu. - Custus twierdzi,
że farmerzy oszukani przez kolej udzielają im pomocy. Gazety traktują Wade’a i Willa jak
bohaterów, a szydzą z kolei.
Tym razem Montana uśmiechnął się szeroko, ale po chwili jego twarz znowu
przybrała ponury wyraz.
Oparł ręce na materacu, aby poprawić się na łóżku i taca zakołysała się
niebezpiecznie. Szklanka runęła na talerz, a sos pomieszany z mlekiem oblał Montanę, łóżko i
podłogę.
- Cholera! - wrzasnął, ciskając tacą o ścianę.
Addie patrzyła niego z przerażeniem. Wszystkie talerze potłukły się na drobne
kawałki, a jedzenie przywarło do sufitu i podłogi. Oderwawszy rękę, od ust, ruszyła, aby
posprzątać bałagan.
- Zostaw to i wyjdź - rozkazał lodowatym tonem. Ignorując polecenie, wyzbierała
resztki szkła.
- Zmienię ci pościel.
- Nie zawracaj sobie głowy. Po prostu wyjdź. Odwróciła się na pięcie i wyniosła tacę z
pokoju.
.Montana usłyszał szczęk zamykanych wrót od stodoły, potem skrzypienie żwiru i
kroki na schodach. Nadchodziła Addie.
Te dźwięki przypominały mu nieustannie, że jest przykuty do łóżka i skazany na
widok z okien pokoju. Nie mógł wstać ani tym bardziej pracować, więc wszystkie zajęcia
spadły na Custusa i Addie.
Kiedyś silny jak tur, teraz stał się absolutnie bezradny. Stracił całkowitą kontrolę nad
ruchami. Bez przerwy coś przewracał albo zrzucał na podłogę.
Co gorsza przestał być mężczyzną.
Oparł głowę o poduszkę obleczoną w czystą poszewkę. Addie zmieniała mu pościel
co drugi dzień. Ilekroć wyglądał przez okno, widział, jak wynosi wiadra z upraną bielizną.
Teraz ona stała się silna i za każdym razem, gdy Montana na nią patrzył, doznawał
sprzecznych uczuć. Z jednej strony pragnął ją mocno przytulić, z drugiej marzył o tym, aby
wreszcie sobie poszła. I codziennie zastanawiał się nad tym, jak długo tak jeszcze wytrzyma.
Kochał ją. Kochał ją każdą cząstką swojej kalekiej duszy. Ale już na nią nie
zasługiwał. Nie mógł się z nią kochać ani obdarzyć jej dziećmi. Wspominał, jak tańczyli
kiedyś przy księżycu. Rozkochana twarz Addie stawała mu wtedy przed oczyma tak
wyraźnie, jakby to się działo wczoraj. Teraz nie był w stanie zapewnić żonie nawet tak
prostych przyjemności. Wiedział, że już nigdy z nią nie zatańczy, i stało się to symbolem ich
przyszłości. Równocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że bez tej kobiety nie może istnieć.
Gdy Addie weszła do pokoju z balią parującej wody oraz ręcznikami, patrzył, jak ta
krucha istotka zamyka biodrem drzwi i zbliża się do łóżka, aby go wykąpać.
Nigdy w życiu nie czuł się bardziej poniżony. Nienawidził tych kąpieli, siebie samego
i jej za to, że nadal go kocha.
Ta nienawiść go dusiła, zaczął dyszeć, zacisnął pięści. Zupełnie nieświadoma jego
stanu Addie przysiadła na skraju łóżka. Montana chwycił brzeg balii i zrzucił ją na dywan.
Dziewczyna wrzasnęła i popatrzyła na męża jak na jakieś dziwne zwierzę.
Wychylił się i wbił jej boleśnie paznokcie w ramiona.
- Wyjdź - rzucił przez zaciśnięte zęby.
- Co ja takiego zrobiłam? - szepnęła z przerażeniem. - Czego ty chcesz ode mnie? -
zapłakała.
Ścisnął ją jeszcze mocniej.
- Idź sobie, a najlepiej wyprowadź się stąd na dobre. Zakryła dłonią usta, łzy płynęły
jej po policzkach nieprzerwanym strumieniem. Montana czuł, jak skręcają mu się
wnętrzności, ale już nie mógł niczego zmienić.
- Wynocha! - wrzasnął.
W milczeniu opuściła pokój.
Słyszał, jak płacze. Wraz z każdym następnym szlochem kurczyły mu się mięśnie. A
potem dobiegł do niego szczęk wieszaków. Addie wpadła na chwilę do sypialni, zabrała swą
fioletową kreację i znów zniknęła. Wróciła już w sukni, po czym zaczęła upychać w torbie
kolejne ubrania. Montana pragnął wyskoczyć z tego więzienia, jakim było dla niego łóżko i
błagać ją o przebaczenie. Ale za bardzo ją kochał. Zamiast tego przewrócił się na drugi bok,
co sprawiło mu niemało trudności. Upór i duma dodały mu sił. Odwrócił się od ogromnych,
ciemnych, zaczerwienionych od płaczu oczu żony. W tych oczach nie było już ciepła. Na
szczęście zabrakło w nich również współczucia.
A potem Addie wyszła z pokoju, szeleszcząc falbaną spódnicy. Wiedział, że słyszy ten
dźwięk po raz ostatni. Przymknął oczy, jakby chciał zdławić w ten sposób wszelkie uczucia.
Mignęła mu tylko jej sylwetka na podwórzu i było po wszystkim.
W chwilę później zaturkotały koła powozu. Addie odjechała.
Wraz z żoną opuściła go cała radość życia, ten jedyny dar, jaki otrzymał od losu, a
teraz dobrowolnie się go wyrzekał. W myślach migały mu obrazy z przeszłości. Widział
wyraźnie, jak Addie wypada przez okno w samej koszuli nocnej, jedzie na rowerze, wioząc na
wózku fasolę, dosiada odwrotnie konia...
Uśmiechnął się, ale ten uśmiech natychmiast zamarł mu na twarzy. Z trudem przełknął
twardą gulę, jaką nagle poczuł w gardle.
Pozostały mu wspomnienia o tym, jak ta cudowna dziewczyna zadzierała nosek,
pachniała cytryną, miodem i wanilią, jak czule zaglądała mu w oczy... Gdy tak na niego
patrzyła, Montana niemal czuł, że znowu może chodzić.
Niemal, ale nie całkiem. Teraz to i tak jednak nie miało znaczenia, bo ona wyjechała.
Znów z trudem przełknął twardą gulę, przytulił się do poduszki i zapłakał.
Pociąg zaturkotał na szynach, zwalniając bieg. Pisnęły hamulce, z lokomotywy
buchnęła para i natychmiast zniknęła we mgle unoszącej się nad peronem. Addie wysiadła z
pociągu, otulając się peleryną. Było przynajmniej o dwadzieścia stopni zimniej niż w
Kalifornii. Zmierzając do wyjścia, zatrzymała się na moment. Odwykła już od tłumu i rózg
waru życia. Nie minęła minuta, a już przysłaniała dłonią nos. Nie zapomniała jeszcze o tym,
że to właśnie ten smród zmusił ją do opuszczenia Chicago.
Ująwszy walizkę, wydobyła z kieszeni kartkę, na której widniał pewien ważny adres.
Po krótkim, energicznym marszu znalazła się na ruchliwej ulicy, gdzie turkotały tramwaje,
stukały końskie kopyta, a zewsząd dobiegały wrzaski, gwizdy i pobrzękiwanie dzwonków. To
było prawdziwe więzienie, a rolę strażników pełniły w nim wysokie, czerwone lub szare
budynki ustawione rzędem wzdłuż brukowanej jezdni.
Podbiegł do niej nagle gazeciarz, krzycząc coś na temat „upadku ośmiornicy”.
Addie dała mu miedziaka i zerknęła na pierwszą stronę. Na rysunku widniała
stylizowana ośmiornica zmiażdżona wysokim butem, na którym widniał napis: Kongres.
LEGISLATURA STANOWA APROBUJE UTWORZENIE KOMISJI SPECJALNEJ
DO SPRAW TRANSPORTU - krzyczał wielki czarny nagłówek nad ilustracją.
Addie złożyła gazetę. Czuła dziwny ucisk w piersiach, gdyż najmniejsza wzmianka o
kolei przywodziła jej zawsze na myśl obraz Montany, leżącego na klepisku z zamkniętymi
oczami i twarzą wykrzywioną cierpieniem.
Odetchnąwszy głęboko, wsunęła gazetę pod ramię, podniosła walizkę i poszła na
postój dorożek. Tam stanęła pod słupem i znów uważnie przyjrzała się kartce, gdzie widniał
adres Mason Street 627.
Mason Street. Ulica o tej samej nazwie znajdowała się również w Chicago. Addie
uznała to za dobry omen lub sprzyjający zbieg okoliczności. Ten adres w San Francisco
stanowił zarazem cel jej podróży, jak i ostatnią nadzieję na szczęście.
Nie minął kwadrans, a Addie siedziała już w obitym skórą kabriolecie i jechała w górę
zatłoczonej ulicy. Dorożkarz zatrzymał się naprzeciw wysokiego czteropiętrowego budynku z
różowej cegły. Domu strzegło ogrodzenie z kutego żelaza oraz masywne okiennice. Addie
wręczyła woźnicy zapłatę, pokonała szerokie schody i stanęła przed ogromnymi, podwójnymi
drzwiami. Pociągnąwszy za łańcuszek dzwonka, czekała niespokojnie, aż ktoś jej otworzy,
starając się nie myśleć o burczeniu w żołądku. Gdy po raz piąty wygładzała urojone
zagniecenia na swej ukochanej fioletowej sukni, usłyszała kroki.
W progu stanęła starsza kobieta w białym zakonnym habicie i spojrzała na nią
ciekawie.
- Nazywam się Creed. Byłam umówiona - powiedziała niepewnie Addie.
- Ależ tak, oczywiście. - Staruszka kiwnęła kilkakrotnie głową i uczyniła zapraszający
gest.
Addie po raz ostatni spojrzała na dom, zebrała spódnicę i weszła do środka.
Wiedza ukryta w czterech ścianach tego okazałego budynku miała zdecydować o jej
przyszłości. I losie Montany.
Do stu tysięcy czortów, przestań mi tu wybrzydzać! Jak nie zjesz fasoli, to cię nią ani
chybi wysmaruję. Cierpliwości nie starczy na tego osła! - narzekał Custus.
W chwilę później talerz z jedzeniem minął jego siwą głowę zaledwie o parę
centymetrów.
- Wynoś się! Zostaw mnie! - krzyknął Montana, łypiąc spod oka na starego zrzędę.
Przez ostatni tydzień obaj dawali się sobie solidnie we znaki, a Montana spędził
najczarniejsze dni swego życia. Wydawało mu się, że od wyjazdu Addie minęły wieki.
- Niewdzięczny szczeniak! Leży tu jak trup i tylko by człowiekowi życie uprzykrzał.
Nawet panienkę przegonił tymi wrzaskami. - Stary popatrzył wściekle na Montanę. - Ale
mnie nie wystraszy! Custus nie robi z gęby cholewy. Jak obiecał, że się zaopiekuje, to słowa
dotrzyma. - Podniósł talerz i nałożył świeżą porcję fasoli. - Skonam, a wtłoczę ci to do gardła,
rozumiesz?
- Masz rację. On musi jeść - odezwała się Addie, która właśnie stanęła w drzwiach i
skrzyżowała ramiona na piersiach jak zmartwiona matka.
Na dźwięk jej głosu Montana natychmiast podniósł głowę. Poczuł, że wstępuje w
niego nowe życie. Serce biło mu mocno, niemal uśmiechnął się z ulgą. Siedząc na łóżku, sycił
złaknione oczy widokiem ukochanej żony.
Dzięki Bogu! - myślał. Odkąd Addie wyjechała, każda godzina wlokła się niczym
wieczność. Tak bardzo potrzebował tej kobiety. A ona wróciła. Ugryzł się w język, żeby jej
nie powiedzieć, jak bardzo cierpiał. Mógł jednak tylko na nią patrzeć, a w tej jednej radosnej
chwili targnęła nim burza najróżniejszych uczuć.
Jak bardzo pragnął jej dotknąć, żeby się przekonać, czy istnieje naprawdę!
Nabrzmiewała w nim potrzeba, by do niej podbiec i porwać ją w ramiona. Przez jedną
krótką chwilę wydawało mu się nawet, że to jest możliwe. Ale moment nadziei minął równie
szybko, jak się pojawił, a Montana znowu opadł bezradnie na poduszki.
- Co cię sprowadza? - zapytał celowo nieuprzejmie, co kosztowało go wiele wysiłku,
gdyż serce śpiewało mu z radości.
Oparła się o drzwi, zupełnie niezrażona tym powitaniem.
- Miło cię widzieć - rzekła z uśmiechem.
Milczał, bo nie potrafił wymyślić żadnej kąśliwej riposty. Po kilku sekundach znów
popatrzył na nią spod oka.
- Oto powód naszej podróży - powiedziała Addie, odwracając się do drzwi.
W progu stanął mężczyzna o posturze niedźwiedzia. Miał siwiejące, jasne włosy,
kartoflowaty nos, bardzo białe zęby i zaróżowione od wiatru policzki. Szary garnitur wisiał na
nim jak worek. Uwagę Montany przykuła jednak głównie czarna torba lekarska, jaką
przybysz trzymał w dłoni.
Chory zaklął głośno.
- Ten dżentelmen o niewybrednym słownictwie jest moim mężem, panie doktorze.
Addie popatrzyła porozumiewawczo na doktora, co doprowadziło Montanę do
szewskiej pasji.
- Mówiłem, żebyś wyjechała. - Starał się patrzeć na nią groźnie, choć przychodziło mu
to z olbrzymim trudem. - Nikogo mi nie potrzeba. Pragnę spokoju!
- Zostaw nas samych, Addie - powiedział doktor. Dziewczyna posłusznie wyszła.
- Jak pan śmie zwracać się do mojej żony po imieniu?! - Montana zacisnął mocno
pięści. Z przyjemnością rozkwasiłby temu łapiduchowi kartoflowaty nos.
Doktor przysunął sobie krzesło, postawił walizeczkę na ziemi i usiadł, patrząc
badawczo na Montanę. Choremu wydawało się przez chwilę, że przybysz czyta w jego
myślach jak w otwartej księdze.
- Czy chce pan znowu chodzić? - spytał.
- Nie - odparł sarkastycznie Montana. - Wolę spędzić resztę życia przykuty do tego
cholernego łóżka.
Doktor uśmiechnął się wyrozumiale, jakby nie pierwszy raz w życiu słyszał tego
rodzaju ripostę.
- Przyrzekłem pańskiej żonie, że pana zbadam. Nie mogę jej sprawić zawodu, więc
albo będzie pan ze mną współpracował, albo... - zawiesił głos.
- Co was łączy? - Montana aż zesztywniał z zazdrości.
- Przyjaźń. A ja przez ostatni tydzień nabrałem dla tej kobiety ogromnie dużo
szacunku. Widzi pan, ona wysłała do mnie list - doktor wyjął z kieszeni pomiętą kartkę
papieru i zaczął czytać.
Drogi Doktorze Karlson! Piszę do Pana w sprawie mego męża, który doznał urazu
kręgosłupa wskutek upadku z dość dużej wysokości. On nie potrafi z tym tyć, bo jest
wyjątkowo niezależnym człowiekiem. Słyszałam, że prowadzi Pan klinikę, w której uczy Pan
swoich pacjentów chodzić. Chciałabym, aby mój mąż również się tego nauczył.
- To bardzo dumny człowiek, niełatwo się z nim porozumieć. Ale może ja zapoznam
się z Pana metodą i pomogę mu tak, żeby o tym nie wiedział. W ten sposób może udałoby mi
się jakoś ocalić jego dumę i nasze szczęście. Mieszkamy na farmie w Alameda, zaledwie parę
godzin jazdy od San Francisco. Widać sam Pan Bóg sprawił, że dzieli nas taka niewielka
odległość. Mam nadzieję, że zgodzi się Pan mnie przyjąć.
Niecierpliwie oczekuję na odpowiedź.
Adelaide A. Creed Bleeding Hearts, Kalifornia Doktor Karlson skończył czytać i
schował kopertę do kieszeni.
- Ona nie wie, że wziąłem ze sobą ten list - powiedział, patrząc Montanie prosto w
oczy. - Chciała, żebym pana zbadał i ocenił, czy moja metoda zda w takim przypadku
egzamin. Nie życzyła sobie jednak, żebym rozbudzał w panu płonną nadzieję.
Wstał, założył ręce za plecy i zaczął przechadzać się po pokoju.
- Wie pan - ciągnął po chwili - sądzę, że każdy mężczyzna oddałby wszystko, by mieć
za żonę taką kobietę. Od chwili, gdy zgodziłem się jej pomóc, uczyła się wszystkiego z
większym zacięciem niż chorzy starający się odzyskać władzę w nogach. Pragnęła pańskiego
wyzdrowienia bardziej niż czegokolwiek na świecie. Kiedy jej powiedziałem, że prawdziwy
szczęściarz z pana, zaczęła się śmiać. Stwierdziła tylko, że pana kocha.
Montana wpatrywał się w poplamioną ścianę. Czuł się jak nędzny robak godny
potępienia. Nie śmiał spojrzeć temu człowiekowi prosto w oczy. Bał się rozbudzać w sobie
nadzieję. Wiedział, że nie pogodzi się z kolejną klęską. W żołądku miał węzeł, przymknął
powieki i zobaczył rozświetloną księżycem twarz Addie.
- Co mam robić? - spytał, spoglądając niepewnie na lekarza.
- Najpierw pana zbadam, a później porozmawiamy.
Montana zerwał kołdrę ze swych bezużytecznych nóg. Powędrował spojrzeniem do
muskularnych ud, których nie mógł naprężyć. Nic nie czuł, nie mógł wykonać żadnego ruchu,
nie istniał jako mężczyzna. Wydawało mu się, że jego ciało od pasa w dół należy do zupełnie
kogoś innego. Po długiej chwili milczenia zerknął na barczystego lekarza.
- Do dzieła, panie doktorze - powiedział.
Karlson zamknął za sobą drzwi sypialni i odwrócił się do Addie.
- No i co? - spytała niecierpliwie.
- Istnieje pewna szansa - powiedział lekarz. - Tuż pod raną jest czucie, co mogłoby
świadczyć o tym, że paraliż wystąpił przejściowo i kiedyś ustąpi.
Powiedziałem mu jednak, co ma robić. Twoim zadaniem będzie stymulacja mięśni,
masaż i tak dalej, ale sama niewiele dokonasz. Twój mąż musi współdziałać. Czeka go
prawdziwa walka i wiele cierpień.
Addie skinęła głową. Nie na darmo była świadkiem wysiłków, na jakie musieli się
zdobyć pacjenci Karlsona. Mężczyźni płakali z bólu, usiłując się podnieść, jedna z kobiet
ociekała potem po zaledwie piętnastominutowych ćwiczeniach na drążku...
A pewna mała dziewczynka chichotała z radości, bo znów czuła łaskotki w małym
palcu. Radość dziecka wyzwoliła w chorych nowe pokłady energii. Addie wiele by dała za to,
żeby jej mąż również usłyszał ten radosny śmiech.
Doktor Karlson wprowadził do holu wielki fotel inwalidzki z trzcinowym oparciem.
Addie położyła mu rękę na ramieniu.
- Sama się tym zajmę.
- Jesteś pewna, że dasz sobie radę?
- Będzie ciężko? - spytała szeptem. Przytaknął, a na jego wargi wypłynął lekki
uśmiech.
- Pamiętasz Ezrę Crowleya? Aż się wzdrygnęła.
- Proszę mi tego nie przypominać. Nawet nie miałam pojęcia, że takie słowa w ogóle
istnieją.
Ezra Crowley był bankierem, który spadł ze schodów. Przybył do kliniki, zanim
Addie rozpoczęła kurs, i doktor Karlson wysłał ją do chorego na chrzest bojowy.
Na początku wygadywał straszne rzeczy, ale w dniu wyjazdu Addie na farmę Crowley
jeździł już w wózku po korytarzu i podszczypywał pielęgniarki.
- Zostawiłem twemu mężowi książkę z ćwiczeniami. Leży na nocnym stoliku. Na
razie nawet do niej nie zajrzał. Znam ten typ pacjentów. - Karlson zaczął powoli zbierać
swoje rzeczy.
- Wiem - odparła Addie odprowadzając go do drzwi. - Custus odwiezie pana na stację.
- Wyciągnęła do niego rękę. - Dzięki za wszystko.
Wielkolud uśmiechnął się do niej dobrodusznie.
- Jesteś wyjątkową kobietą. Szkoda, że masz już męża. Zaśmiała się.
- I tak nie mógłby mi pan poświęcić ani chwili czasu. Poza tym Melda Potts już
zagięła na pana parol.
Melda Potts była damską wersją Ezry Crowleya, więc doktor zaśmiał się tylko i
pomachał Addie na do widzenia.
Addie zamknęła za nim drzwi, poszła do holu, chwyciła wózek i wtoczyła go do
sypialni.
- Do jasnej cholery, Addie, zabierz stąd to świństwo!
Addie rozsiadła się wygodniej na wyściełanym krześle. Chciała poczytać, ale nie
mogła się skoncentrować, więc zdjęła okulary i potarła nos. Zbliżał się wieczór, świerszcze
rozpoczynały właśnie swój koncert, a gałęzie eukaliptusów wchodziły przez okno do sypialni,
tak samo jak kiedyś, zanim jej świat rozpadł się na kawałki.
Skończył się właśnie kolejny trudny dzień. Montana jak zwykle ulegał zmiennym
nastrojom. Rano przeglądał wprawdzie książkę doktora, ale podczas masażu zachowywał się
okropnie. Doprowadził ją niemal do łez. Addie przymknęła oczy i poczuła, że zaczyna
morzyć ją sen.
Z drzemki wyrwał ją odgłos tłuczonego szkła. Kiedy wbiegła przerażona do sypialni,
Montana chciał właśnie usiąść prosto, stłuczone kawałki lampy walały się po podłodze, a
dywan zaczynał się palić. Addie chwyciła poduszkę i zgasiła ogień, zanim płomienie zdążyły
się rozprzestrzenić. Potem popatrzyła na Montanę, przygotowana na kolejny wybuch agresji.
Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Montana patrzył przed siebie tępym wzrokiem, mięśnie ramion i szyi napięły mu się
jak postronki. Niezdolny, by kontrolować swoje własne ciało, tracił powoli resztki godności.
Został tylko wstyd.
Jakże mu współczuła! Tak bardzo pragnęła zobaczyć, jak ten wspaniały mężczyzna
znów jeździ konno, tańczy, pedałuje na rowerze... Tylko Pan Bóg jednak wiedział, czy to
kiedykolwiek nastąpi, więc Addie podeszła po prostu bliżej i położyła dłoń na zwiniętej w
pięść ręce męża.
Montana zwrócił na nią udręczony wzrok.
- Boże, Addie - szepnął z przerażeniem i wziął ją w ramiona. Powtarzał cicho jej imię,
przełykając łzy.
- Jestem tylko w połowie mężczyzną - powiedział ochrypłym głosem.
- Nie dla mnie, kochany - mówiła, płacząc. - Nawet jeśli już nigdy nie odzyskasz
władzy w nogach, to i tak będę cię kochała, najdroższy. Tylko śmierć może nas rozłączyć,
ale... - zawiesiła głos i pociągnęła nosem - jeżeli umrzesz, to cię zabiję.
Montana długo trzymał Addie w objęciach, czerpiąc z niej życiodajne siły.
- Nie będę mógł dać ci dziecka.
Wiedziała, że Montana tak naprawdę boi się nie o siebie, tylko o nich. Wzruszyła więc
tylko ramionami, odpędzając od siebie sielski obrazek, na którym chłopcy o kasztanowatych
włosach spędzali pół dnia w stajni, a dziewczynki w tym czasie czytały książki.
- Mam swoje dzieci, kurczaczki, cielaki. Wszystkie zwierzęta otrzymały ode mnie
imiona.
Popatrzył na nią z uśmiechem.
- Wiem - szepnął i znowu spoważniał. - Nie będę mógł się z tobą kochać.
- Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś tulił mnie w objęciach. Wystarczy mi twoja
miłość.
- Kiedy wzięliśmy ślub, coś ci obiecałem - szepnął. - Ale nie dotrzymam
przyrzeczenia, bo już nigdy z tobą nie zatańczę.
Wystarczyło na niego popatrzeć, aby się przekonać, jakie to było dla niego ważne.
Ale Addie potrząsnęła tylko głową.
- Tu nie chodzi o tańce ani o miłość fizyczną. Najważniejsza jest potrzeba
przebywania ze sobą, czułość, serce... Ponad wszystko pragnę wiedzieć, że nie jestem sama,
że mnie kochasz, rozumiesz?
Położyła mu rękę na ramieniu, jakby za chwilę mieli wyjść na parkiet.
- Czy sądzisz, że jest inaczej tylko dlatego, że nogi odmawiają ci posłuszeństwa?
Na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiej ulgi.
- Nie ma muzyki - szepnęła, jak wówczas na drodze. Położyła mu głowę na piersi, a
Montana ścisnął jej dłoń i zaczął gwizdać melodię walca, dopóki oboje nie zapadli w sen.
Otwórz to, dobrze? - Addie podała Montanie słoik z nakrętką zawiniętą w ręcznik.
Otworzył wek i wręczył go żonie.
- Dziękuję.
Wyszła z pokoju z tajemniczym uśmiechem na ustach, szczęśliwa niczym laureatka
pierwszej nagrody konkursu na hodowlę kurczaków.
W godzinę później wróciła do pokoju, niosąc niezbędne przybory kąpielowe. Ponad
godzinę myła Montanę i rozcierała jego nieruchome mięśnie, a potem znów zbiegła na dół z
uśmiechem na ustach.
Niedługo później znowu zajrzała do sypialni, aby zmienić pościel. Zamiast jednak
toczyć Montanę po łóżku, kazała mu unieść się na rękach, dzięki czemu mogła swobodnie
wymienić prześcieradło. Przez cały czas pogwizdywała radośnie.
Montana nie był głupi. Wiedział, co Addie chce osiągnąć. Mógł się jedynie obawiać,
czy te wszystkie wysiłki nie pójdą na marne. Z książki doktora wynikało jasno, że u
pacjentów ze sparaliżowanymi nogami należy rozwijać mięśnie rąk.
Poddał się całkowicie tym manipulacjom. Sam się nawet z siebie śmiał. Addie była
tak dumna ze swego sprytu, że pozwolił jej kontynuować tę kurację. Tylko ona rozświetlała
jego ponure życie, czuł, że mimo wszystko jest jej potrzebny.
Zrodziła się między nimi przyjacielska więź. Czasem Addie czytała mu książki, a
innym razem siadywała po prostu - przy łóżku i trzymała go za rękę. Jedyny punkt zapalny
stanowił wózek inwalidzki.
Fotel na kółkach czekał na niego przy łóżku niczym kat na skazańca. Addie przestała
już namawiać Montanę, żeby spróbował z niego skorzystać. Czasem tylko patrzyła znacząco
na to diabelskie urządzenie, które budziło w nim taki lęk.
Creedowi wydawało się bowiem, że korzystanie z wózka jest równoznaczne z
akceptacją kalectwa. A na to nie był gotów. Gdzieś w głębi duszy wierzył bowiem, że paraliż
ustąpi.
Ilekroć jednak przenosił wzrok na swoje bezwładne nogi, wiara natychmiast go
opuszczała.
Także i teraz, po raz pierwszy od powrotu Addie, Montana pogrążył się w smutku.
Addie mieszała właśnie syrop kukurydziany. W książce kucharskiej ciotki Emily
znalazła przepis na irysy. A wyciąganie tofików znakomicie ćwiczyło mięśnie.
Musiała dać Montanie jakieś zajęcie, żeby znów nie popadł w depresję.
Zdjąwszy patelnię z blachy, wybiegła z kuchni.
W korytarzu prowadzącym do sypialni stanęła jak wryta. Z pokoju dobiegły ją
bowiem stłumione odgłosy uderzeń. Bardzo wolno podeszła do framugi i zajrzała do środka.
Widok, jaki ukazał się jej oczom, przeraził ją jednak do tego stopnia, że o mało nie
upuściła patelni.
Montana siedział na łóżku, miał odkryte nogi, a na jego twarzy malowało się
cierpienie. Najstraszniejsze było jednak to, że okładał się pięściami po nogach, jakby chciał je
biciem zmusić do pracy. Po jego policzkach ściekały łzy. A im boleśniej się uderzał, tym
głośniej płakał.
Addie natychmiast mu zawtórowała.
Odsunęła się więc od drzwi w obawie, że zdradzi swoją obecność. Nie chciała, aby
Montana ją zauważył. Popatrzyła na patelnię i pomysł z cukierkami wydał się jej nagle
zupełnie idiotyczny. Po raz pierwszy w życiu pomyślała, że mąż nie ma już szans na
wyzdrowienie. On jednak nadal potrzebował jej wiary, więc musiała zachować dla siebie
wszelkie rozterki.
Poszła do innego pokoju i zaczęła szlochać. Tak bardzo pragnęła, by w jej sercu znów
pojawiła się nadzieja.
Montanę obudził znajomy ból, taki jaki zwykle odczuwa się po bijatyce. Tym razem
jednak nie rwała go spuchnięta szczęka, ale... nogi. Dokuczliwe pulsowanie skoncentrowało
się w udach. Usiadł na łóżku, wpatrzony w dolne partie swego ciała.
Naprawdę bolały go nogi!
Z trudem pochwycił powietrze, przełknął ślinę. Iskierka nadziei przerodziła się w
buzujący, jasny płomień. Nagle jego ciałem wstrząsnął szloch, którego nie mógł i nie chciał
powstrzymać.
Ulga nie trwała długo. Wraz z porannym słońcem wrócił strach, niwecząc nadzieje.
Rozum podpowiadał mu wyraźnie, że pewnie marzył o tym bólu, więc go w końcu
doznał. Potarł dłońmi uda. Nadal odczuwał to dziwne pulsowanie. Przycisnął jeden z
czarnych siniaków i o mało nie krzyknął. Mimo wszystko nadal targały nim wątpliwości. W
jasnym świetle dnia wątpił, ponieważ był tylko człowiekiem.
Tak bardzo pragnął wierzyć, że będzie mógł chodzić. I równie mocno się bał.
Trzasnęły drzwi od stodoły. Montana usłyszał stukot końskich kopyt, a później śmiech
Addie. Przeniósł więc wzrok na szybę, przez którą zobaczył, jak jego małżonka wyprowadza
Jericha na podwórze.
Addie i Jericho. A więc jednak cuda się zdarzają.
Stała na podwórzu bawiąc się z koniem, tak jak on kiedyś się z nim bawił.
Jericho zniknął mu na chwilę z oczu, a Addie stała w miejscu jak wryta z uśmiechem
na twarzy. Wałach pojawił się nagle i ruszył z kopyta na tę filigranową istotkę, jakby
zamierzał ją zmieść z powierzchni ziemi. Addie jednak nawet nie drgnęła, a w jej oczach nie
było strachu. Jericho zatrzymał się o niecały metr od dziewczyny, a ona roześmiała się
serdecznie. Wtedy koń zarżał i odrzucił głowę, jakby wtórował swojej nowej pani.
A więc jego żona i Jericho zawarli pokój. Od wypadku Addie traktowała swego
dawnego wroga jak najlepszego przyjaciela i zawsze mówiła o nim po imieniu.
Dopiero teraz Montana zrozumiał, jak mylnie ocenił Amandę Pinkney podczas ich
pierwszego spotkania. Teraz już wiedział, dlaczego ta bibliotekarka z Chicago przyjechała do
Kalifornii. Okazało się, że ona również ma swoje.
Podobnie jak Montana, Addie potrzebowała korzeni, jakie daje ziemia.
Zdołała urzeczywistnić swój piękny sen o własnej farmie. Potrafiła zaorać pole,
wydoić krowę, a także skręcić kark kurczakowi. Doskonale powoziła i strzelała.
Raz nawet zabiła węża. Nauczyła się też jeździć konno. Pokonała strach.
Opowiadała mu kiedyś o rodzicach, o śmierci ojca, kalectwie matki... Montana
rozumiał ją świetnie, bo sam się lękał. Żywił nieprzezwyciężony uraz wobec węży i kolei. A
nienawiść w połączeniu ze strachem może zadecydować o całym życiu.
Montana znieruchomiał. Myślał przez chwilę bardzo intensywnie i jęknął głośno, bo
nagle uświadomił sobie wyraźnie, że on nigdy nie przestał się bać. Jego żona, stojąca teraz
obok Jericha, okazała się znacznie silniejsza.
Wszystko stało się dla niego jasne. Walczył przez całe życie o własny kawałek ziemi
ze strachu przed klęską. Bał się, że przegra, tak jak przegrał jego ojciec. Addie uważałaby
natomiast, że Artemus Creed odniósł sukces, bo przecież próbował zbudować dom dla swojej
rodziny. I uczynił w tym kierunku wszystko, co było w jego mocy.
Addie też walczyła o spełnienie swych marzeń. Potrafiła pokonać każdą przeszkodę,
jaka stawała jej na drodze. Zasłużyła sobie na jego szacunek, a potem zdobyła na zawsze jego
serce.
A on? Czym się mógł poszczycić? Siedział całymi dniami w łóżku, bez przerwy się
nad sobą litował i wcale nie próbował wygrać bodaj drobnej potyczki z chorobą. A jego żona
stoczyła wielką bitwę z samą sobą i wyszła z niej zwycięsko. Z miłości do męża pokonała
nawet paniczny lęk przed końmi.
Montana zmagał się natomiast z oszustami, próbował uzyskać prawa dla farmerów,
zbudować nowy szlak kolejowy... Nigdy nie zaatakował strachu, przez który tak łatwo się
poddał.
Tymczasem Addie nigdy nie rezygnowała z realizacji swoich zamierzeń.
Przypominała małą jaskółkę dziobiącą jastrzębia.
Creed przymknął oczy. Ogarnął go wstyd. Tak jak mówił doktor Karlson, Addie
walczyła o jego zdrowie. On zaś poddał się rozpaczy.
Zerknął na wózek inwalidzki i swoje stare, zniszczone buty, porzucone w kącie.
Sądził, że już nigdy ich nie włoży i wcale o to nie walczył. Addie musiała robić to za
niego. Sam ją do tego zmusił.
Okazał się zwykłym głupcem, przeklętym idiotą. Zaczerpnął głęboko powietrza, oparł
się mocno o materac i podciągnął na rękach.
Przez pół godziny próbował przyciągnąć wózek bliżej łóżka. Pot ściekał mu po
twarzy, moczył tors. Szyja i ramiona odmawiały posłuszeństwa. Kiedy jednak Montana opadł
bezwolnie na poduszki, mignęła mu przed oczyma uparta twarzyczka Addie i dokonał
kolejnej próby.
Gdzieś z głębi umysłu albo też głębi serca zaczerpnął nagle siły, by przenieść się z
łóżka na wózek. A potem zdołał podjechać do stolika i zabrać z niego książkę.
W tym samym momencie uświadomił sobie dokładnie, że wcale nie robi tego
wszystkiego dla siebie, tylko dla swojej żony. Postanowił sobie, że któregoś dnia znowu
poprosi ją do tańca, weźmie w ramiona, a może nawet będzie się z nią kochał. Nie kierował
nim strach ani upór, czy też duma, tylko miłość, w której kryło się więcej woli i wiary niż w
jakimkolwiek innym uczuciu. Montana wreszcie odnalazł w sobie siłę, płynącą prosto z serca.
Wschodzące słońce wyjrzało zza wzgórz, nadając szaremu niebu różowy odcień. Tę
porę dnia Addie lubiła najbardziej. Stojąc na progu, oparta o poręcz skierowała wzrok na
ogromny stary dąb. Minął już rok, odkąd Montana stał pod tym drzewem i celował do niej z
rewolweru. Czasem czuła się tak, jakby od tego czasu minęły wieki, innym razem doznawała
wrażenia, że to wszystko wydarzyło się wczoraj.
Ptaki już się obudziły i rozpoczęły poranny koncert, w oddali piał kogut, a Custus
przeklinał Mabel i Maud. Wiedziała, że za chwilę stary zrzęda zjawi się w kuchni z mlekiem,
bo była przecież środa, a w środy Addie robiła masło ze śmietanki.
Przez otwarte okno dotarło do niej ciche skrzypienie kół wózka Montany. A potem
koła pojawiły się na progu.
Wózek był pusty. Montana wypchnął go za drzwi.
- Najwyższy czas, żeby się tego pozbyć, nie sądzisz?
Przypomniała sobie, przez co on przeszedł, jak uparcie walczył. I za każdym razem,
gdy nogi po raz kolejny odmawiały mu posłuszeństwa, mówił, że robi to dla niej. Wierzył, że
się uda. Przysięgał, że to właśnie ona dodaje mu sił, więc zostawała w sypialni, by
obserwować te próby.
Widziała, jak się potyka i pada na podłogę... Patrzyła, jak z twarzy leje mu się pot.
Tak bardzo chciała mu pomóc, ale nigdy tego nie czyniła, dla jego własnego dobra. Mogła
tylko się modlić.
Na jej oczach wstał, widziała, jak bardzo był dumny, gdy zrobił pierwszy krok.
Te wspomnienia zawsze napawały radością serce Addie.
Teraz w jego żółtych oczach błyszczała miłość. Za każdym razem, gdy na nią patrzył,
doznawała dziwnego wzruszenia i przełykała mocno ślinę, żeby się nie rozpłakać.
Wypchnął wózek za próg i poszedł do Addie, kulejąc jeszcze lekko na prawą nogę, a
jego buty wystukiwały nierówny rytm na drewnianym ganku.
Ten odgłos zawsze ją wzruszał.
Objął ją mocno, jakby chciał się przekonać, czy nie zniknie, i oparł podbródek na jej
głowie.
- Co się stało? - spytał, czując, że na ramię skapuje mu gorąca łza.
- Nic. Jestem po prostu sentymentalna - odparła z westchnieniem.
- Będziesz płakać przez następne siedem miesięcy?.
- Prawdopodobnie tak. Jako przyszła matka mam do tego prawo - odparła, zadzierając
lekko nos.
- Czy brzemiennym kobietom wolno tańczyć?
- Jeśli tylko gra muzyka...
Ujął ją za rękę, objął w talii, musnął wargami jej usta i zaczął pogwizdywać. W chwilę
później wirowali na drewnianym ganku i żadne z nich nie przejmowało się tym, że poruszają
się nieco wolniej niż kiedyś, trochę ociężale i niezgrabnie.
Nie mieli powodu do zmartwień, bo i tak spełniły się ich wszystkie najgłębsze
marzenia.
Innym nie dopisało aż takie szczęście. Kolej Publiczną trapiły opóźniające się dotacje
i - jak na ironię - nowe ustawy rządowe. Wadę i Will umykali władzom ponad dwa lata.
Pewnemu reporterowi z San Francisco udało się przeprowadzić z nimi wywiad, który
podziałał na agentów kolejowych jak czerwona płachta na byka. Doprowadzeni do szewskiej
pasji detektywi wzmogli wysiłki i dopadli Willa wychodzącego ze stodoły Latimerów, gdzie
spotykał się z Lizzie. Wadę Parker zginaj podczas strzelaniny parę mil dalej.
Will Murdoch zyskał sobie powszechną sympatię i poparcie. Na jego obronę
zgromadzono tysiące dolarów. To jednak nic mu nie pomogło, gdyż przekupiony przez kolej
sąd skazał go Ma dożywocie.
Potem powiały wichry zmian i kolej straciła wpływy. Powstała Międzystanowa Rada
Handlowa, do głosu doszli I? Armatorzy.
W kilka lat później jeden z nich został gubernatorem Kalifornii i ułaskawił Willa. W
Bleeding Hearts, na terenie posiadłości Creedów, która tymczasem czterokrotnie powiększyła
swoje rozmiary i stała się najbardziej dochodową farmą Addie, urządzono wielką fetę na jego
cześć.
Dom też się rozrósł. Miał teraz trzy piętra, świetliki w dachu i okrągłe okno, o którym
mówiło całe miasto. Z białego pawilonu stojącego w rogu posesji dochodziły zawsze dźwięki
muzyki. To tutaj zbierało się całe miasto z okazji czwartego lipca i innych ważnych okazji,
gdyż Addie i Montana słynęli z udanych przyjęć i gościnności.
Na fetach u Creedów bywał także nowo wybrany senator, Levi Hamilton. Levi stał się
bohaterem całego miasta. W tłumie nie brakowało również Latimerów - Johna, Hettie,
Rebeki, Abla i Amosa, a także Lizzie ze świeżo poślubionym mężem.
Towarzyszyła im dziewięcioletnia Amanda, która poznała swego ojca w dniu, gdy
wyszedł na wolność.
Piątka dzieci Creedów - trzech chłopców i dwie dziewczynki - czuła się świetnie
wśród gości. Najstarszy, Art, wykapany tata, był już najlepszym jeźdźcem w całej okolicy.
Josh miał jasne włosy, czarne oczy, lubił złośliwe żarty i wierzył w przesądy, podobnie jak
jego idol, stary Custus McGee. Robert, najmłodszy, przeskoczył trzy klasy, pożerał książki i
wszystko numerował. Ponaklejał nawet metki na kurczaki swojej starszej siostry Lilian.
Dzieci Creedów potrafiły nieraz narobić sporego zamieszania, ale wszystkie odznaczały się
dobrym sercem i kochały rodziców. Ci z kolei nigdy nie kryli, jak wielką miłością darzą
swoją hałaśliwą gromadkę.
Muzyka umilkła, a Custus McGee odłączył się od grupki łysiejących staruszków.
Przecisnąwszy się przez tłum w zawrotnym tempie ślimaka, zaczął zwoływać
dzieciarnię na doroczny wyścig rowerowy - największe wydarzenie sportowe w Bleeding
Hearts. Uczestnicy - chichocząc i trącając się łokciami - stanęli niecierpliwie na linii startu w
oczekiwaniu na sygnał.
Brakowało tylko jednego dziecka i nikt nie zauważył, że pięcioletnia Emily Creed nie
bierze udziału w wyścigu. Dziewczynka odprowadziła swój mały rowerek w krzaki, nawinęła
na palec kruczoczarne włosy i obserwowała spokojnie przebieg wydarzeń. Padł strzał, wyścig
ruszył i młodzi sportowcy ruszyli do walki.
Emily patrzyła na nich przez chwilę, a potem przeniosła wzrok na pawilon, gdzie jej
rodzice tańczyli walca i przewróciła oczami. Rodzice zawsze tańczyli.
Małej Emily nie interesowały jednak tańce ani wyścig rowerowy. Najmłodsza latorośl
Creedów miała ciekawsze rzeczy do roboty. Podeszła do starego dębu, pochyliła się i
podniosła talerz, a potem pomknęła żwirowaną alejką w stronę stodoły. Długie czarne loki
powiewały za nią jak flaga, złote oczy błyszczały niczym brylanty, buzię okrasił
charakterystyczny uparty uśmieszek. Dziewczynka dobiegła do płotu, przeczołgała się na
pastwisko i ruszyła dalej, nad staw. Już na miejscu wybuchnęła radosnym śmiechem
stanowiącym godną konkurencję dla muzyki rozbrzmiewającej w pawilonie. Wciąż
chichocząc, Emily postawiła na trawie talerz i poczęstowała jabłecznikiem swego najlepszego
przyjaciela - starego konia o grubych, różowych wargach.