Jill Barnett
WYSPA
(Carried away)
Przełożyła Elżbieta Zawadowska-Kittel
s&c
s&c
EXLIBRIS
EXLIBRIS
– 1 –
1
Kormoran trud sobie zadaje,
w torbie z papieru składa jaja.
Służyć to musi bez wątpienia
ukryciu ich w pomroce cienia.
Lecz nie przewidzi głupi ptak,
że może też się zdarzyć tak,
iż misie, co jedzą placuszki,
ukradną torbę na okruszki.
utwór anonimowy
przekł. Jacek Kittel
W ostatni pogodny dzień sierpnia siedem
ogromnych czarnych kormoranów przysiadło na
skałach spokojnej zatoczki wżynającej się w
wybrzeża wyspy Arrant. Właściwie nie byłoby w
tym nic niezwykłego – wszak kormorany to ptaki
morskie, więc jak wszystkie podobne im gatunki
koczują na skałach – ale te postępowały w
identyczny sposób przez całe lato. Każdego ranka
przylatywały w to samo miejsce i zastygały tam
– 2 –
nieruchomo z rozpostartymi skrzydłami, jakby
chciały je wysuszyć. Nie zmieniały pozycji nawet
wówczas, gdy mijała je smakowita ławica śledzi.
Godzinami wypatrywały daleko przed siebie,
jakby na coś czekały.
Tę błazenadę dałoby się łatwo wytłumaczyć w
przypadku wron. Mieszkańcy Nowej Anglii
potrafili przepowiadać przyszłość z liczby
widzianych naraz ptaków:
Jedna to smutek,
Dwie — zaręczyny,
Trzy wrony – ślub,
Cztery — narodziny
Ale to nie były wrony, tylko kormorany, zwane
krukami mórz. Miejscowi uważali je za
największe ptasie szkodniki, gdyż niszczyły
zarówno połowy rybaków, jak i drzewa na wyspie.
Gdyby jakiś mieszkaniec stałego lądu zobaczył je
na skałach, powiedziałby zapewne, że złe do złego
ciągnie, gdyż Arrant miała równie fatalną
reputację, co te nieznośne ptaszyska.
W pogodny dzień, gdy zielononiebieskie
morze było spokojne, wyspa Arrant przypominała
– 3 –
z daleka średniowieczny zamek wzniesiony ma
wysokiej skale. Jednakże wraz ze zmianą pogody
przybierała odmienne kształty i wyglądała jak
tajemnicza niebieska chmura majacząca daleko
na horyzoncie.
Czasem, przy południowym wietrze, ogromne
fale podmywały skaliste brzegi, lecz mimo to
wyspa trwała niepokornie i niezłomnie wbrew
morzu oraz gwałtownym podmuchom, jak
kamienna maska skrywająca swoje tajemnice.
Od postrzępionej linii lądu dzieliło ją zaledwie
siedem mil morskich i ta odległość nie stanowiła
żadnego problemu dla smukłych szkunerów z
Bath w stanie Maine. W pobliżu wyspy rybacy
zastawiali sieci na dorsze i srebrzyste ławice
śledzi, które sprawiały, że po wschodzie księżyca
woda lśniła tak, jakby w jej czarną toń spadła z
nieba cała Droga Mleczna.
Mimo iż tak niedaleko w ogromnych letnich
posiadłościach i ubogich chatach rybackich
tętniło życie, ten niewielki obszar wydawał się
całkowicie odizolowany od otoczenia. I nie działo
się tak za sprawą otaczającego go morza. Wyspa
Arrant należała do innego świata, ukrytego za
mgłą. Tylko przy dobrej pogodzie widać było, że
– 4 –
istnieje naprawdę.
Stanowiła zawsze temat pogawędek. Dzieci
rybaków zbierały się przy ogniskach, plotąc o
zamieszkujących wyspę dzikich Szkotach.
Twierdziły z przekonaniem, iż są to duchy
poległych na wrzosowisku Culloden, które
przebyły Atlantyk, by dotrzeć na ten skalisty,
zimny, i surowy skrawek ziemi przypominający
im ukochaną ojczyznę.
Inni nazywali „szalonymi Szkotami”
MacLachlanów – właścicieli znikającej wyspy.
Toteż dzieci drżały na myśl o pełni księżyca, kiedy
to jeden z nich mógł przybyć na białym koniu z
rozwianą grzywą, by porwać je z ciepłych łóżek. I
dlatego, żeby się przed tym uchronić, wkładały
pod poduszki białe piórka wyrwane z kupra
pisklęcia maskonura.
Gdy porywisty wiatr zrywał gonty z rybackich
chatek, mawiano, że to MacLachlan wyjechał na
konną przejażdżkę. W takie noce wierzby jęczały
żałośnie i zdawać by się mogło, że ktoś płacze.
Matki okrywały dzieci puchowymi pierzynkami i
zapewniały je, że na zewnątrz nikogo nie ma i że
to tylko wiatr buszuje wśród gałęzi.
Lecz dziecięca wyobraźnia nie dawała się
– 5 –
uśpić. Maluchy przytulały się mocno do siebie i
szeptały, że to jednak był płacz – płacz jakiejś
zagubionej duszy, która ujrzała białego konia
miotającego się wściekle wśród gęstej mgły. Tak
więc owego lata nikt nie zauważył dziwnego
zachowania kormoranów. Opowieści o dzikich
Szkotach na białych koniach wystarczyły
całkowicie, by niejednemu spędzić sen z powiek.
– 6 –
2
A może rycerz niespodzianie
wypełnić zechce swe zadanie,
jak opiewają w dawnej pieśni,
smutek zamieni w ton radosny.
A może zdarzy się to komu...
Nigdy nic nie wiadomo.
A. A. Milne
przekł. Jacek Kittel
Dla Amelii Emerson był to jeden z tych
pięknych dni, kiedy niebo wygląda jak niebieska
gliniana misa, w której niedzielnego poranka
kucharka miesza ciasto na pączki. Nawet chmury
pasowały do tego obrazu, gdyż rozciągały się na
nieboskłonie niczym strużki mąki na błękitnym
naczyniu.
Amy wysunęła twarz ku gorącemu
sierpniowemu słońcu i przymknęła powieki.
Oczyma duszy widziała nad sobą pana Boga – w
białym fartuchu, z długimi siwymi włosami
– 7 –
upchniętymi pod czapką kucharską –
przewracającego niebiosa do góry nogami po to
tylko, by obdarować ludzi pięknym dniem.
W czerwcu, gdy William de Pysters zabrał ją
na przejażdżkę łódką po rzece Kennenbunk,
niebo było równie niebieskie. Płynęli cicho po
szklistej wodzie usianej czerwonymi kwiatami
klonu, które słały się przed nimi jak dywan
rozpostarty przed królową. Nie pamiętała równie
cudownego dnia kilka uśmiechów, chwila
rozmowy, słodki pocałunek – i już wychodziła z
łódki wsparta na silnym ramieniu Williama, z
kwiatem za uchem i zaręczynowym
pierścionkiem na palcu.
Aż trudno jej było uwierzyć, że w życiu
zachodzą tak gwałtowne zmiany. Przed trzema
laty straciła rodziców i dlatego spędzała wakacje
w Maine. Jeden z wykonawców testamentu
uważał, że morskie powietrze dobrze jej zrobi, a
inni natychmiast go poparli.
Koteria zjeżdżająca tu na lato pochodziła z
różnych stron z Bostonu, Filadelfii i Nowego
Jorku. Całe karawany bogaczy ciągnęły do Maine,
gdzie jagody były słodkie i dojrzałe, a morska
bryza uprzyjemniała życie. Mogli tam
– 8 –
odpoczywać, żeglować, a przede wszystkim
zawierać nowe znajomości we własnym świecie
błękitnokrwistych milionerów.
Amelia Emerson miała pieniądze, dużo
pieniędzy. Toteż w „Beach’s” – piśmie
rejestrującym wartość i pochodzenie jankeskich
majątków – jej nazwisko widniało na jednej z
czołowych pozycji. Fortuna otwierała przed nią
drzwi, za którymi skrywała się przed światem
elita amerykańska. Cabotowie, Livingstonowie,
Dearbornowie i Winthropowie – bogacze z
dziada pradziada, słali jej zaproszenia na
welinowym papierze, a ona je przyjmowała.
Chodziła na ich przyjęcia nawet wówczas, gdy już
zrozumiała, że tak naprawdę nie jest tam wcale
mile widzianym gościem. Uchodziła przecież za
pariasa – jej rodzina miała czelność dorobić się
majątku, a nie odziedziczyć go po wspaniałych
przodkach, którzy przybyli do Ameryki całe wieki
temu i zajadali kukurydzę ze słoniną w
towarzystwie Indian.
Amelia w dalszym ciągu nie rozumiała,
dlaczego fortuna zdobyta dzięki pracy i
pomysłowości jest mniej ceniona niż pieniądze
od lat lokowane w bankach, obligacjach bądź
– 9 –
ziemi. Różnica pomiędzy starymi i nowymi
pieniędzmi wydawała się jej niepojęta.
Ale Amy w ogóle nie znała się na ludziach.
Silna więź uczuciowa łączyła ją jedynie z
rodzicami, którzy zamknęli córkę w rodzinnej
enklawie, gdzie zaznała wyłącznie miłości.
Wciąż stawał jej przed oczami obraz ojca. Tak
wyraźnie widziała, jak siedzi z zabawnie
skrzyżowanymi nogami na niziutkim białym
krześle z oparciem malowanym w bratki. Był
bardzo wysoki, ale zręczny – odgiąwszy mały
palec prawej dłoni zajadał kanapki z ogórkiem,
trzymając jednocześnie na guzowatym kolanie
miniaturową filiżankę.
To właśnie dzięki niemu zaczęła dostrzegać
piękno w drzewach, kwiatach, śpiewie ptaków i
bezchmurnym letnim niebie. A on doskonale
rozróżniał dobro od zła i wiedział, co jest dla
niego najważniejsze w życiu.
Nie mógł zrozumieć, jak można patrzeć na
kwitnące róże, liście klonu zmieniające barwy czy
też słuchać śpiewu szpaków o poranku, a przy
tym nie wierzyć w Boga. Z takim samym
zdumieniem patrzył czasem na żonę i córkę,
zupełnie jakby wątpił w ich istnienie.
– 10 –
Dzięki matce Amy zyskała poczucie
bezpieczeństwa. Pani Emerson wiedziała
doskonale, kiedy jej dziecko potrzebuje czułości,
rady czy choćby uspokajającego dotknięcia ręki.
Wystarczyło jej zaledwie jedno spojrzenie, by
wiedzieć, że Amy ma gorączkę. Nie musiała wcale
przykładać dziewczynce dłoni do czoła.
Ilekroć Amy uświadamiała sobie nagle, że jest
głodna, w drzwiach jej sypialni – zupełnie jak
spod ziemi – wyrastała matka z misą owoców lub
talerzem ciasteczek. Pani Emerson pojawiała się
również pod byle pretekstem, gdy tylko poczuła,
że córka jest już bardzo zmęczona. W mgnieniu
oka kładła małą do łóżka i mówiła jej dobranoc
głosem tak spokojnym i kojącym, jakby dochodził
wprost z nieba.
Kiedy dziewczynka skończyła siedem lat,
zobaczyła na wystawie lalkę w wyjątkowo
pięknym stroju panny młodej. Aby się jej lepiej
przyjrzeć, musiała stanąć na palcach i przycisnąć
nos do szklą. Matka, z rozbawionym wyrazem
twarzy, pochyliła się tylko i wycierała cierpliwie
szybę zaparowaną oddechem małej kobietki.
Stały przed wystawą dobre pół godziny, płatki
śniegu padały im na mufki i kołnierze, ale pani
– 11 –
Emerson nie okazała zniecierpliwienia. Pozwoliła
córce napatrzeć się do woli.
A pod choinką czekało na dziewczynkę
mnóstwo ubranek dla lalek – aksamitne suknie z
brokatem, maleńkie czepeczki z piórami,
wyszywane torebeczki – wierne kopie kreacji ze
sklepu, uszyte własnoręcznie przez matkę.
Państwo Emersonowie mogli sobie pozwolić
na dokonanie sprawunków gwiazdkowych w
sklepie – już wówczas powodziło im się całkiem
nieźle – ale nie uczynili tego. Matka całymi
godzinami szyła stroje dla lalki Amy i dzięki temu
podarunek stał się dla dziewczynki cenniejszy niż
cały jej majątek ulokowany w bankach na
Manhattanie. Wszystkie perełki, kokardki i
guziczki zostały naznaczone matczyną miłością.
I choć Amy zachowała z dzieciństwa tyle
pięknych wspomnień, państwo Emersonowie nie
ustrzegli się błędu: pokazali córce jedynie swój
własny świat, w którym doświadczała wyłącznie
rodzicielskiej troski. Uczyli ją dobra, miłości i
czułości wartości nie mających nic wspólnego z
pieniędzmi.
Całe jej życie skupiało się wokół rodziny, w
świecie, który w jednej tragicznej chwili przestał
– 12 –
istnieć – umarł wraz z ojcem i matką.
Amy pozostało jedynie liczyć na wsparcie
obcych ludzi wykonawców testamentu jej ojca.
Pan Emerson darzył ich zapewne zaufaniem, ale
byli to tylko prawnicy, którzy nie rozumieli, jak
może się czuć tak nagle osierocona dziewczyna.
Dlatego właśnie, nie mając lepszych pomysłów,
na lato wysyłali ją do Maine.
A ona czuła się zawsze bardzo źle w dużym
towarzystwie. Szczególnie zaś onieśmielali ją
młodzi ludzie ze Wschodu, którzy co roku
uciekali z dusznych miast, by cieszyć się
wolnością na chłodnym wybrzeżu Maine.
Wartość mierzyli jedynie ceną lub stemplem
probierczym. Liczyły się dla nich również
nazwiska starych rodów lub metki z
ekskluzywnych sklepów.
Wydawali się jej doskonali. Odnosiła
wrażenie, że są jak piękne, wspaniale
dopasowane meble w salonie. A ona była plamą
szokującej, wulgarnej czerwieni na tle subtelnego
różu.
Jednak pewnego czerwcowego dnia, podczas
przejażdżki wśród czerwonych kwiatów, zdarzył
się cud. Amy powoli zaczęła odzyskiwać poczucie
– 13 –
pełni życia. Wierzyła, że od tej chwili wspierać ją
będzie potężne nazwisko rodu de Pysters. Trwała
w przekonaniu, iż dzięki Williamowi, potężnemu
Williamowi, nabierze tego samego odcienia
delikatnego różu, co reszta towarzystwa.
Ostatnia sobota sierpnia była tak piękna, jak
ów pamiętny dzień. W takie właśnie dni spełniają
się marzenia, a życie zyskuje nowy sens.
Dlatego niechętnie odwróciła twarz od słońca i
popatrzyła na spokojne zielonobłękitne morze.
Na tle lazurowego nieba majaczyła wysunięta na
północ wyspa, która przez chwilę wyglądała jak
bajkowy zamek – szary, niedostępny i ogromny.
Dziewczyna wyobraziła sobie przez chwilę, że
rycerze na białych komach przemierzają wyspę
wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu potworów, które
mogliby zabić, aby zaskarbić sobie dozgonną
miłość królewny.
Tymczasem
jedynymi
prawdziwymi
potworami zagrażającymi Amy były latające
wokół ważki z wyłupiastymi oczami, nadającymi
im groźny wygląd. Śmignęły jej przed nosem i
poszybowały w stronę krzaków dzikich jeżyn.
Poszła więc za nimi drogą wśród pnących róż,
odganiając pszczoły wirujące jej nad głową.
– 14 –
Nie opodal bluszcz owijał się ciasno wokół
rachitycznego pnia wierzby płaczącej, a szpak
ukryty wśród jej gałęzi zaintonował właśnie
liryczną piosenkę. Kilka błękitnych trznadli
wzbiło się wysoko, a ich modre piórka wtopiły się
w lazurowe tło bezchmurnego nieba.
Nucąc wesołą melodyjkę, Amy przyklękła
wśród bujnych krzaków jeżyn, których owoce
były tak dojrzałe, że wystarczyło tknąć je
delikatnie palcem, by spadły prosto do
nadstawionej chciwie ręki jak perełki zerwane ze
sznura.
Nie leżały jednak długo w jej dłoni, gdyż
dziewczyna natychmiast włożyła sobie do ust
pełną garść soczystych owoców i przeżuwała je z
apetytem, wydymając śmiesznie policzki jak
myszka zajadająca ukradkiem świąteczny
pudding.
Umierała z głodu, gdyż chcąc wyprzedzić
innych amatorów jeżyn, nie zdążyła zjeść
śniadania.
Klęcząc na miękkiej ziemi, zerwała jeszcze
trochę owoców, po czym wrzuciła je do
wiklinowego kosza stojącego obok jej butów i
pończoch. Gdy kosz wypełnił się już niemal do
– 15 –
połowy, dziewczyna podczołgała się dalej, tak że z
krzaków wystawały jedynie jej ubrudzone ziemią
stopy.
Nagle donośne męskie głosy zagłuszyły
piosenkę szpaka i bzyczenie pszczół. Amy
zamarła w swojej kryjówce, niepewna, czy
powinna się odezwać, czy też raczej siedzieć
cicho. Poprzez soczystą zieleń liści widziała
jedynie kilka par nóg odzianych w spodnie.
– Chyba nie jest aż tak źle, Drew. Nawet ja nie
byłbym skłonny do tego rodzaju poświęceń.
Jonathan Winthrop miał charakterystyczny
piskliwy głos, więc Amy rozpoznała go
natychmiast. Jego rozmówcą był natomiast
Andrew Bailey. Obaj należeli do grona przyjaciół
Williama. Amy słuchała w milczeniu, licząc
skrupulatnie męskie nogi. Naliczyła sześć par.
– Ale forsa się przyda – powiedział jeden z
mężczyzn, a reszta roześmiała się głośno.
– Wolałbym się zaszyć na Arrant w
towarzystwie dzikich Szkotów niż wiązać sobie
taki kamień u szyi.
– Fatalnie byś wyglądał w szkockiej
spódniczce. – Znów rozległ się chóralny śmiech.
– A twoja rodzina nie potrzebuje tych milionów.
– 16 –
– Nawet gdyby groziło im bankructwo, nie
pozwoliłbym z siebie zrobić kozła ofiarnego.
– Na miejscu Williama postąpiłbyś dokładnie
tak samo.
Amy zrozumiała, że to o niej mowa, i zamarła.
Zaczerpnąwszy powietrza, słuchała dalej.
– Powiedz lepiej, kiedy ten kozioł, a raczej
baran, idzie na rzeź.
Znowu śmiech.
– Chyba w grudniu.
Amy poczuła, jak przewracają się jej
wnętrzności. Ta krótka chwila wystarczyła, by
poczuła się nagle odarta z wszelkich nadziei i
pusta w środku. A oni znowu kpili i żartowali.
Dziewczyna zarumieniła się ze wstydu.
– Mówią, że można poślubić kobietę dla jej
powabów albo pieniędzy, a mimo wszystko nie
zrezygnować z miłości. Wydawaj pieniądze,
wykorzystuj ciało i postaraj się pokochać takie
życie!
Amy zapłakała cicho ze wstydu i upokorzenia,
słuchając jak z niej drwią. Ci ludzie nie
zatrzymaliby się nigdy, by popatrzeć na
przelatującego ptaka lub zachodzące słońce, nie
pochyliliby się, by powąchać różę. Nie
– 17 –
podobałyby im się uszyte matczyną ręką ubrania
dla lalek. Oni potrzebowali metki z horrendalną
ceną i odpowiednim nazwiskiem właściciela
sklepu.
Ona nie miała nazwiska, tylko pieniądze, za
które mogliby kupić najbardziej ekskluzywny
towar. Czuła się tak, jakby przestała istnieć jako
osoba. Stała się tylko kontem bankowym.
Przymknęła oczy i po raz tysiączny w ciągu
ostatnich trzech lat zaczęła marzyć, że jej rodzice
żyją. Zapragnęła, by podeszła do niej matka i
otarła łzy, których bez jej pomocy nie mogła
powstrzymać.
Gdyby skryła się w jej objęciach, choć na tę
jedną krótką chwilę, znów poczułaby się jak
człowiek z krwi i kości. W oczach ojca natomiast
odnalazłaby zapewnienie, że jest dla niego kimś
wyjątkowym. Chciała znaleźć się gdzieś daleko od
tego okropnego miejsca i wesprzeć na silnym
ramieniu Williama.
Kiedy mężczyźni wreszcie przestali się śmiać,
Amy otworzyła oczy i popatrzyła na otaczające ją
krzaki. W tej samej chwili uświadomiła sobie, iż
nie chciałaby, żeby William – jedyny ważny
człowiek w jej życiu – usłyszał te szyderstwa i
– 18 –
drwiny. Dobrze, że przynajmniej on nie musiał
się wstydzić. A dla niej nie było ratunku. Urodziła
się z niewłaściwym nazwiskiem i dlatego spotkało
ją tak straszne upokorzenie.
Mężczyźni rzucili jeszcze kilka, szyderczych
uwag, po czym ruszyli w stronę posiadłości
Cabotów, gdzie czekało ich przyjęcie w różanym
ogrodzie, skąd wszyscy mieli się udać na coroczną
galę do Bayardów – najważniejsze wydarzenie
każdego lata.
Amy wyczołgała się z zarośli i wyprostowała
powoli plecy, nie zwracając uwagi na
rozgniecione jeżyny we włosach, wymiętą
spódnicę i brud między palcami u nóg. Doszedł ją
nagle głęboki głos mężczyzny wołającego, że
należy mu się medal za odwagę.
Odwróciła się szybko i ujrzała szerokie bary
oraz ciemne, kręcone włosy Williama de Pysters.
Jedynego człowieka, któremu – jak sądziła –
naprawdę na niej zależało.
Poczuła straszny ucisk w gardle. Z trudnością
zaczerpnęła powietrza, by nie wybuchnąć
łkaniem. Patrząc za odchodzącymi, przysłoniła
sobie dłonią usta.
Miała wrażenie, że jej serce umarło. A świat,
– 19 –
ten świat pełen marzeń – przestał nagle istnieć.
Bo to William de Pysters stwierdził, że
zasługuje na medal. Szedł w grupie swych
okrutnych przyjaciół – wysoki i silny jak zawsze.
A ona myślała, że ten mężczyzna zabije dla niej
smoka. Gdy jednak uniosła głowę i przełknęła
ślinę, uświadomiła sobie całą prawdę: William de
Pysters śmiał się najgłośniej ze wszystkich.
– 20 –
3
Życie przypomina pudding:
należy dodać do niego
zarówno soli, jak i cukru,
żeby był naprawdę smaczny.
stare przysłowie angielskie
Obicia były dziurawe. Georgina Bayard
chwyciła haftowaną poduszkę, należącą niegdyś
do Marii Antoniny, i cisnęła ją na kanapę, w
nadziei że zasłoni przetarte miejsca.
W tej samej chwili w przeciwległym kącie
pokoju zaczął bić stary stojący zegar. Dziewczyna
odwróciła się na pięcie i spojrzała na tarczę.
Jeszcze dziewięć godzin. Wzięła ze stołu bułeczkę
z miodem i zaczęła jeść, kierując się w stronę
ogromnego francuskiego okna wychodzącego do
ogrodu.
Przełknęła ostatni kęs i popatrzyła na
horyzont, gdzie niebo spotykało się ze spokojnym
Atlantykiem. Georgina wiedziała jednak, że ocean
– 21 –
jest równie zmienny, jak los jej brata: bywał
nieruchomy i łagodny, jakby nie potrafił ryczeć,
pluć i rozbijać się z hukiem o skały wybrzeża
Maine, wydając przy tym takie odgłosy, że tutejsi
rybacy nazywali go wyjcem.
Straszliwe sztormy następowały zwykle po tak
cudownych dniach jak ten. Dniach wypełnionych
lenistwem,
usypiających
czujność,
uspokajających, utwierdzających ludzi w
złudnym przekonaniu, że wszystko jest w
porządku i nic już się nigdy nie zmieni na gorsze.
Lecz ci, którzy znali wybrzeże i spędzili w Maine
tyle lat co Georgina, wiedzieli, że koniec lata –
podobnie jak inne pory roku – potrafi sprawiać
niespodzianki.
Georgina Bayard zdążyła się już nauczyć, że
życie płata nieoczekiwane figle. Tylko głupcy
wierzyli w przeznaczenie i szczęście. A jej brat
okazał się największym durniem – gonił za swymi
marzeniami wyłącznie po to, by w końcu umrzeć
bez grosza, zostawiając jej w spadku tylko fatalnie
ulokowane pieniądze, firmę pogrążoną w
długach, posiadłość w Bostonie oraz ukochany
letni dom obciążony długiem hipotecznym,
którego nie mogła spłacić.
– 22 –
Zjadła jeszcze trzy słodkie bułeczki. Gryzła je i
przeżuwała nerwowo, nie próbując nawet wyczuć
ich smaku. Z odrazą opadła na krzesło, po czym
wyjrzała przez okno: horyzont przesłaniała
brzydka szara bryła wyspy, nawiedzonej ponoć
przez duchy szalonych Szkotów wygnanych z
ojczyzny.
Szaleni Szkoci – no jasne! Zaśmiała się. Kto
mógłby uwierzyć w podobne bzdury? Nagle
jednak zdała sobie sprawę, że coś ją z tymi
Szkotami łączy. Jej również groziła utrata domu.
Wygięła głowę do tyłu, by rozluźnić napięte
mięśnie karku. Jej babka stosowała tę samą
metodę. Siadywała na tym krześle, z odchyloną
do tyłu głową.
„To ty powinnaś była urodzić się chłopcem –
mawiała staruszka. – Twój brat jest utracjuszem
bez charakteru. Buja w obłokach i przychodzą mu
do głowy coraz bardziej nierealne pomysły. Do
niczego w życiu nie dojdzie, zobaczysz. To słaby
człowiek, ale ty jesteś silna – uparta, twarda i
zimna. Taki był twój dziadek i pradziadek –
prawdziwi Bayardowie. Oni wiedzieli, jak
przetrwać”.
Babka niewątpliwie miała rację. Brat
– 23 –
Georginy, Albert, nie zastanawiał się nigdy nad
konsekwencjami swoich poczynań. Realizował po
prostu obrany cel. Mimo iż dzieliła ich mała
różnica wieku zaledwie rok – rodzice traktowali
go zupełnie inaczej niż Georginę. To on był ich
ukochanym pierworodnym synem.
Miała zaledwie sześć lat, gdy pewnego
niedzielnego popołudnia Bayardowie wybrali się
do parku w towarzystwie zaprzyjaźnionej rodziny
z sąsiedztwa. Odbywał się tam koncert,
rozstawiono kramiki ze słodyczami i
przygotowano przedstawienie kukiełkowe dla
dzieci. Albert wyciągnął ją jednak nad staw, gdzie
gonili żaby, a potem poszli karmić gołębie, które
– jak się zaklinał – jadały orzechy prosto z ręki.
Nagle Georgina uświadomiła sobie, że zgubiła się
w oszalałej ciżbie ludzi spieszących na koncert.
Nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na
przerażoną dziewczynkę.
W końcu rodzice znaleźli ich na ławce obok
stawu z kaczkami. Matka natychmiast podbiegła
utulić płaczącego Alberta. A Georgina, chcąc
powstrzymać drżenie rak, zacisnęła je mocno na
kolanach. Była tak przerażona, że nawet nie
mogła płakać. Rodzice mylnie odczytali tę reakcję
– 24 –
i uznali jej paraliżujący strach za przejaw siły.
Wtedy to po raz pierwszy wymówili jej imię z
aprobatą i dumą. Stwierdzili, że ich córka jest
prawdziwym, niezłomnym Bayardem.
Kilka lat później, w pewien gorący letni dzień,
Albert namówił ją na kąpiel w zbyt głębokiej
zatoce. To ona musiała w końcu walczyć z silnym
prądem i wyciągnąć ich oboje na brzeg. Później,
kiedy jej braciszka owinięto w prześcieradło, jak
również napojono gorącą czekoladą, Georgina
otrzymała pochwałę za zimną krew, po czym
została pozostawiona samej sobie.
Ilekroć Albert płakał w nocy, gdyż bał się
ciemności, matka biegła do sypialni, by go
uspokoić. Lecz Georgina – ta silna latorośl
Bayardów – nie uroniła nawet jednej łzy, choć
wydawało jej się, że w kącie pokoju czyhają na nią
najstraszliwsze potwory.
Z czasem nauczyła się poskramiać wyobraźnię,
marzenia, nadzieje i inne nierozsądne uczucia.
One właśnie były potworami z ciemnościami; nie
istniały naprawdę.
W jej życiu nie liczyło się to, co się dzieje lub
może się wydarzyć. Pamiętała jedynie, że musi
udawać taką osobę, za jaką uważa ją otoczenie,
– 25 –
wskutek czego codziennie wcielała się w kogoś
innego. A tak naprawdę strasznie się bała, że jej
bliscy odkryją swoją pomyłkę, co pociągnie za
sobą nieobliczalne konsekwencje.
Już w dzieciństwie Georgina zrozumiałą że
musi sprostać ich oczekiwaniom. Nauczyła się
kryć lęk za fasadą silnej woli. Przez wszystkie te
lata, kiedy świat walił się jej na głowę – jak
wówczas gdy umierająca matka pożegnała się
tylko z Albertem, lub kiedy się okazało, że ojciec
zapisał mu w testamencie cały majątek Georgina
stawała się coraz silniejsza. Nauczyła się walczyć
o przetrwanie tak samo dzielnie, jak w ów
pamiętny letni dzień, kiedy stawiła czoło
zdradzieckim prądom zatoki.
Teraz również, już od wielu miesięcy, toczyła
zażartą wojnę z losem. A wieczorem miała się
dowiedzieć, czy wygrała ostatnią bitwę. Wstała
gwałtownie z krzesła, jakby siadając na nim
uczyniła coś niewybaczalnego i chciała to
natychmiast wymazać z pamięci. Przez okno
widziała piętnastoosobową grupę mężczyzn
pracujących w ogrodzie: pielili chwasty, usuwali z
kamiennych ławek połamane gałęzie, przycinali
krzewy oraz żywopłoty, nadając im idealnie
– 26 –
symetryczne kształty, oczyszczali wybrukowane
chodniki i marmurowe fontanny z opadłych liści.
Z balkonu na najwyższym piętrze zwisały
lampiony, rozmieszczone przemyślnie w taki
sposób, by oświetlały ogród, pozostawiając w
cieniu obłażące z farby, wypaczone framugi
okien.
Przez ostatnie dwa dni na kamiennym
podjeździe turkotały bezustannie koła wozów
dostawczych wypełnionych skrzyniami, w
których kryły się żywe homary, cieplarniane
owoce, egzotyczne kwiaty, kawior z bieługi oraz
najprzedniejszy szampan. Georgina wydała na
doroczną galę resztki fortuny Bayardów.
Od dawien dawna gala u Bayardów stanowiła
tradycyjne zakończenie sezonu letniego w Maine.
Mężczyźni smarowali włosy brylantyną i
ozdabiali koszule złotymi spinkami. Kobiety
wkładały chińskie jedwabne pantofle do tańca i
suknie od Wortha. A wszystko to, by uczcić ten
jedyny wieczór w roku, gdy z ogrodowej fontanny
tryskał francuski szampan, do owiniętych w
delikatne ciasto homarów serwowano banany w
polewie orzechowej z miodem, a plastry młodych
ziemniaków ozdabiał rosyjski kawior. W taki
– 27 –
wieczór ogrody Bayardów rozbrzmiewały
muzyką, a oświetlającym je lampionom nie
udawało się przyćmić blasku sierpniowego
księżyca.
Wśród zaproszonych gości narastało
niecierpliwe oczekiwanie, gdyż wszyscy wiedzieli,
że właśnie podczas gali – częściej niż przy innych
okazjach – przypieczętowywane są mariaże
bogaczy. Damy marzyły o tym jedynym
powłóczystym spojrzeniu, długim pocałunku,
krótkim pytaniu i platynowym pierścionku z
czterokaratowym
diamentem.
Panowie
wyznawali im miłość na klęczkach, a w
spoconych dłoniach trzymali celuloidowe
pudełka wyłożone aksamitem ochraniającym
ukryte w środku klejnoty. Taki wieczór mógł
zmienić życie co najmniej dziesięciu par.
A w ciągu następnych dwóch tygodni cała elita
z Maine rozjeżdżała się do Nowego Jorku,
Bostonu i Filadelfii, by pojawić się na wybrzeżu
dopiero późną wiosną.
Ale Georgina nie wracała do domu, gdyż
bostońską posiadłość zajął bank. Za trzy miesiące
mogła również stracić dom w Maine. Jeśli John
Cabot nie poprosi jej wieczorem o rękę, cały
– 28 –
majątek przepadnie. Wszyscy się dowiedzą o nie
spłaconej hipotece, bezwartościowych akcjach i
klęsce stoczni. Prawda o lekkomyślnym bracie
wyjdzie na jaw. Georgina nie zdoła już ukryć
upadku Bayardów.
W parę minut później palisandrowy zegar
wybił czwartą, zaraz po nim odezwał się
następny, aż w końcu rozśpiewały się wszystkie,
podając różne godziny, zupełnie jakby
naśladowały chaos panujący w życiu Georginy.
Dziewczyna zerknęła na przeciwległą ścianę,
gdzie wspaniale wyeksponowano kolekcję
Bayardów.
Pierwszy znany Bayard, angielski zegarmistrz,
przybył do Ameryki, gdzie zdobył pieniądze i
sławę, które – jak na ironię oparły się upływowi
czasu skuteczniej niż jego słynne precyzyjne
zegary, znane kiedyś z tego, że nawet w ciągu
roku nie spóźniały się nawet o minutę.
Eleganckie, oryginalne, a nawet tajemnicze
stanowiły integralną część posiadłości Bayardów.
Później Georgina otrzymała je w spadku. Teraz
jednak, gdy jej życie rozpadało się na kawałki,
wszystkie zegary wskazywały inną godzinę. I choć
ustawicznie je nakręcała i regulowała, biły
– 29 –
nieodmiennie o różnych porach.
Ze złością szarpnęła sznur dzwonka.
Zniszczony jedwab nie wytrzymał, rozległ się
głośny trzask i drugi koniec sznura spadł na
podłogę. Leżał teraz postrzępiony na dywanie i
wyglądał jak psu z gardła wyciągnięty. Georgina
zaczerpnęła głęboko powietrza.
– Pani Cartwright! – krzyknęła, nie
wypuszczając sznura z ręki.
Odpowiedziała jej cisza.
– Pani Cartwright!
Do pokoju weszła pospiesznie starsza kobieta,
wycierając ręce w fartuch.
– Słucham, panienko.
– Każ naprawić ten dzwonek i sprawdzić
wszystkie pozostałe. Dziś wieczorem nie mogę
sobie pozwolić na żadne niedociągnięcia.
Staruszka skinęła głową i wzięła zerwany
sznur.
Georgina ruszyła właśnie w stronę drzwi, gdy
zegar z tarczą z masy perłowej, przypominającą
księżyc w pełni, zaczął wybijać szóstą. Która to
godzina? – pomyślała dziewczyna i zerknęła na
zegar.
– Jeszcze jedno. Proszą wyregulować zegary.
– 30 –
Źle chodzą.
– Przecież regulowaliśmy je rano. Nigdy o tym
nie zapominamy, a i tak każdy wskazuje inną
godzinę.
– To są zegary Bayarda – one nigdy się nie
psują. Wszyscy to wiedzą. Proszę je wyregulować,
tak jak pani poleciłam.
Idąc korytarzem, wydawała warkliwe
polecenia pokojówkom, po czym przystanęła na
chwilę, by poprawić kompozycję kwiatów
stojących na francuskiej konsoli o złoconych
brzegach, zabrudzonej atramentowymi plamami
autorstwa Ludwika XIV. Wyjęła z bukietu różę,
następnie lilię, chryzantemę oraz dwa liście
paproci i umieściła je z powrotem w wazonie,
dokładnie tak samo jak przedtem.
– O wiele lepiej – mruknęła, patrząc
krytycznie na swoje dzieło.
W chwilę później dokonywała już inspekcji
apartamentów a było ich w sumie dwadzieścia
osiem. Natychmiast potem pojawiły się w nich
pokojówki, uzbrojone w pierzaste miotełki oraz
szmatki, i zaczęły się ciskać od ściany do ściany
jak przerażone ptaki uwięzione w klatce.
Wypolerowały ciężki srebrny lichtarz, stanowiący
– 31 –
niegdyś własność cesarzy, wyczyściły
wyimaginowane plamy na jednym z piętnastu
kryształowych żyrandoli, wyskrobały zabrudzenia
z francuskiego dywanu w palarni, a także po raz
nie wiedzieć który – natarły woskiem oraz
olejkiem migdałowym mahoniowe słupki w
balustradzie, schody, a nawet drewniane gzymsy.
Wykrzyczawszy ostatni rozkaz, Georgina
stanęła w korytarzu z rękami opartymi na
biodrach i popatrzyła na galerię znajdującą się
trzy kondygnacje wyżej. Jednego była pewna:
musi uratować ten dom. W najcięższych chwilach
– po śmierci Alberta, gdy odkryła, że wszystko
przepadło, a ona została zupełnie sama, walcząc
ze zdradzieckim prądem – pomysł na
rozwiązanie problemów spłynął na nią jak
objawienie, choć nie wierzyła w cuda.
Utożsamiała się ze swoim ukochanym domem
i wszystkim, co się w nim znajdowało. W tym
cemencie i drewnie pulsowały rytmy jej życia; tu
mieszkały pokolenia Bayardów. Dom
przeznaczony był dla tych, którzy przetrwali. A
Georgina – z zimną desperacją – zrobiła, co
mogła, aby go uratować, ponieważ wraz z nim
utraciłaby część siebie.
– 32 –
Nikt jeszcze nie znał stanu jej finansów, a jeśli
John Cabot poprosiłby ją o rękę, zdołałaby ukryć
prawdę przed światem. Jej przyszłość, dom i
nazwisko byłyby bezpieczne.
Po raz piąty tego ranka ułożyła kwiaty w
wazonie, a w głowie – jak bicie zegara – dzwoniły
jej tylko dwa słowa: „Dziś wieczorem, dziś
wieczorem, dziś wieczorem...” Gala musiała
zostać dopięta na ostatni guzik, a to głównie
dlatego, że Georgina toczyła wyjątkowo trudną
walkę z nurtem życia. Mogła więc jedynie
wypłynąć na powierzchnię lub... utonąć.
– 33 –
4
Oto moi bracia z zatoki wzywają,
Oto wicher ich do brzegu pcha,
Oto słony odpływ do morza gna,
Dzikie rumaki wśród fal igrają
Gryzą wędzidło i w pianie parskają
Matthew Arnold:
The Forsaken Mermaid
przekł. Jacek Kittel
ARRANT ISLAND, MAINE
Jeździec galopował po trawiastym wzgórzu,
jakby dosiadł Pegaza. W sierpniowym powietrzu
– jeszcze niedawno ciepłym i stojącym –
wibrował teraz tętent kopyt białego ogiera.
Pędzili błotnistą drogą, mijając skały, na których
w pogodne dni siadywały czarne kormorany z
rozłożonymi skrzydłami, a mewy pokrzykiwały na
fale bijące o brzeg.
Eachann MacLachlan przeleciał jak ptak
– 34 –
skaliste wzniesienie i ruszył w stronę bujnie
porośniętej zielenią doliny, gdzie rumak pokonał
gładko rwący strumień, a potem kolejną wysoką
przeszkodę. Rozpędzeni minęli staw z dzikimi
kaczkami oraz białymi łabędziami sunącymi po
szklistej powierzchni, zmierzając w stronę
małego drewnianego mostu opasującego taflę jak
tęcza.
Gdy tak mknęli – a kopyta końskie wydzierały
darń z ziemi wyglądali jak przedziwne, silne,
wspaniałe zwierzę pijące do upojenia słone
morskie powietrze. Na skraju gęstego sosnowo–
świerkowego lasu zmienili nagle kierunek i
popędzili drogą wśród brzóz, klonów i osik,
których liście zaczęły już zmieniać kolor. A gdy
opadały, szlak przybierał czerwono-
pomarańczową barwę i wyglądał, jakby stanął w
płomieniach.
Zwolnili tempo, gdyż droga zaczęła skręcać w
dół, do morza, gdzie za osłoną skały kryła się
niewielka zatoka. Kiedy jednak znaleźli się już na
białym piasku, ruszyli znów z kopyta,
rozpryskując przybrzeżne fale i pozostawiając za
sobą smugę drobniutkich kropelek, lśniących w
słońcu jak robaczki świętojańskie.
– 35 –
W przeciwległym końcu Zatoki Pipera
cumował właśnie statek. Ale jeździec nie pojechał
w tamtym kierunku. Zawrócił i znów ruszył
kolistym szlakiem, mijając wysoki świerk
wrośnięty w skałę, zasłaniający miejsce, gdzie
droga stawała się płaska i wiodła ku niezgrabnej
kamiennej budowli.
Od strony zatoki wydawało się, że dom został
wbudowany bezpośrednio w zbocze wzgórza.
Wzdłuż tylnego wejścia ciągnęły się granitowe
łuki, dzięki którym zarówno drzwi, jak i okna
wyglądały, jakby zostały wycięte z jednego
ogromnego łososioworóżowego granitu.
Tam właśnie zakończył przejażdżkę Eachann
MacLachlan. Był wysoki, krzepki i barczysty
niczym niedźwiedź, a jego jasne włosy lśniły w
słońcu jak złoto. Przełożył nogę przez siodło ze
zdumiewającą łatwością i równie lekko zeskoczył
na ziemię.
Ogier uniósł głowę i pogrzebał kopytami, jakby
chciał znów wyruszyć w drogę. Ledwo jednak
Eachann mu klasnął dwa razy językiem, a już
rumak podrzucił łeb wyżej, po czym zastygł w
bezruchu z niemym przyzwoleniem. Wokół nich
nastała zupełna cisza. Jedynie z oddali dobiegał
– 36 –
cichy szum morza.
Przez chwilę krótką jak krzyk mewy
MacLachlan stał obok swego ogiera niczym
wmurowany, patrząc na zatokę i przycumowany
na mieliźnie żaglowiec, a potem zniknął w
głębokim cieniu kamiennego łuku.
– 37 –
5
Biegnij za miłością,
a z pewnością ci ucieknie;
uciekaj przed miłością,
a ona pobiegnie za tobą.
stare przysłowie szkockie
Calum MacLachlan nie wszystko by uczynił,
żeby ocalić ciągłość swego rodu. Dlatego też
ukrywał się na północnym krańcu wyspy, w lesie
nad Zatoką Pipera. Rozłożyste, potężne drzewa
dawały mu bezpieczne schronienie, umożliwiając
jednocześnie obserwację nabrzeża.
Pięć kobiet wysiadło z łodzi i zatrzymało się
raptownie, gdy Fergus MacLachlan zawołał na
nie z pokładu.
Calum nie miał żadnych wątpliwości: na
wyspę przypłynęła kolejna partia narzeczonych.
Ten stary uparty osioł chciał, żeby Calum
wreszcie się ożenił.
A on nie miał najmniejszego wpływu na
– 38 –
Fergusa, swego dalekiego kuzyna, który bardzo
mocno dawał mu się we znaki. Fergus robił, co
chciał, twierdząc, iż wiek, doświadczenie i bliskie
pokrewieństwo z dziedzicem, ojcem Caluma,
upoważniają go, by czynił wszystko, co uważa za
najlepsze dla „latorośli najlepszego przyjaciela,
pana na włościach, MacLachlana z rodu
MacLachlanów, niech Go Pan Bóg błogosławi,
choć spłodził takich nicponiów”. W dodatku
Fergus był ojcem chrzestnym zarówno Caluma,
jak i Eachanna, co dodawało mu tylko zapału.
Już od kilku lat Fergus nie ustawał w
wysiłkach, by znaleźć odpowiednią żonę dla
Caluma – najstarszego z rodu MacLachlanów. Z
początku działał wolno i spokojnie, lecz gdy
Calum zlekceważył jego starania, Fergus zaczął
zwabiać na wyspę młode panny, mamiąc je
obietnicą zaślubin z bogatym właścicielem
ziemskim.
Dla Caluma jednakże małżeństwo równało się
śmierci. Wiedział, że kiedyś będzie musiał się na
to zdecydować, ale absolutnie mu się nie
spieszyło.
Poprawiwszy okulary, wysunął głowę zza
drzewa i przyjrzał się kobietom.
– 39 –
Ogarnęła go gwałtowna chęć ucieczki.
Natychmiast skrył się ponownie za
wybrzuszonym pniem, chuchnął na szkła i wytarł
je o koszulę. Spojrzawszy na nie pod słońce,
wyczyścił je ponownie. Gdy wreszcie włożył z
powrotem okulary, wychylił się ostrożnie zza
drzewa.
Pierwsza kobieta była tak stara, że już
zaczynała się garbić. Drugiej nie widział, gdyż
znikła za rudą grzywą trzeciej. Ogniste loki
zasłaniały właściwie wszystko w promieniu
metra. Calum zauważył, że czerwonowłosa co
chwila potrząsa głową. Wyciągnął szyję, ale w
dalszym ciągu widział jedynie trzy z pięciu kobiet.
– Tam jest! – dobiegł go z tyłu głos czwartej.
– Ja. Das ist on – zaszwargotała piąta.
Calum obejrzał się gwałtownie. Tuż za nim
stały wśród sosen, stały dwie brakujące
kandydatki na żonę, a na ich twarzach malował
się głód.
– Zaczekajcie! – krzyknęły chórem trzy
pierwsze.
W chwilę później wszystkie puściły się biegiem
w jego stronę, wzbijając wokół siebie tumany
kurzu i sosnowych igieł, wśród których miotała
– 40 –
się grzywa rozwianych rudych włosów.
Calum odwrócił się na pięcie i jak obłąkany
pognał przed siebie.
– 41 –
6
Gdy żółw wyłazi, kawka, zając,
A panny letnie koszule krochmalą,
Na każdym drzewie wtedy kukułka
Kuka, żonatych przyjaciółka: Kuku...
William Szekspir
przekł. Jacek Kittel
Calum zatrzasnął za sobą drzwi biblioteki i
oparł się o framugę, by złapać oddech. Sosnowe
igły przylgnęły mu do wilgotnej od potu koszuli, a
ze spodni i pasa zwisały kawałki kory, zielsko i
liście. Okulary trzymały się tylko na jednym
uchu. Kiedy tylko nasadził je porządnie na nos,
szkła zaparowały natychmiast pod wpływem
gorąca bijącego ze spoconej twarzy.
– Zabiję Fergusa – mruknął, wycierając
okulary i czyszcząc ubranie. – Uduszę... gołymi
rękami... Zacisnę je na tym grubym,
pomarszczonym karku...
– Znowu przywiózł ci narzeczone?
– 42 –
– Aye – odparł Calum, odwracając się do
brata.
Eachann rozwalił się na skórzanym fotelu w
pobliżu okna; ze względu na wzrost zawsze
przybierał taką pozycję. Nawet Calum – mimo
swych stu osiemdziesięciu centymetrów i
barczystej budowy – wyglądał przy nim jak
mikrus. Eachann przewyższał brata o głowę, miał
jeszcze szersze bary, a ogromnymi dłońmi
objąłby z łatwością pień świerku. Rzucał młotem
dalej niż Calum, a przy tym był tak zwinny, że z
kijem hokejowym w ręku śmigał po lodzie szybko
jak wiatr. No i konie... Na jednym ze swych
cennych białych rumaków prezentował się
naprawdę wspaniale.
Calum nie potrafił tak umiejętnie postępować
ze zwierzętami. Za to biegał tak szybko, że w
wyścigach po plaży wygrywał zawsze z ogierami
Eachanna. Już jako dziecko nie pozwolił się nigdy
prześcignąć. Zwinny i zwrotny, nie miał sobie
równych.
Eachann przechwalał się, że brat umie zrobić
zwrot w ułamku sekundy. I rzeczywiście. Calum
nie omijał przeszkód. Wbiegał do lasu w
miejscach, gdzie pnie brzóz były tak grube, że
– 43 –
każdy inny musiałby minąć je bokiem. A Calum
poruszał się na własnych nogach z taką łatwością,
z jaką Eachann pomykał na koniu.
Wykorzystywał w pełni talent, którym łaskawy
Pan Bóg zechciał go obdarzyć.
Niemniej jednak kandydatki na żonę
sprowadzane przez Fergusa zmuszały go do
nazbyt intensywnego treningu.
– Ile przypłynęło tym razem?
– Pięć. – Calum zdjął ostatnią igłę z ubrania i
wrzucił ją wraz z innymi do pustej popielnicy z
brązu, stojącej obok kominka. Usłyszawszy
prychnięcie, odwrócił głowę.
Brat uśmiechał się do niego tak jak zawsze,
gdy tylko Calum przystępował do sprzątania.
– Lubię porządek – powiedział obronnym
tonem, podchodząc do biurka. Nim jednak
usiadł, strzepnął z krzesła kilka nitek.
– Oczywiście... – zgodził się Eachann i z tym
samym charakterystycznym uśmieszkiem zerknął
na brata. – Może powinieneś wyjąć tę szyszkę z
włosów, bo wyglądasz jak pies z oberwanym
uchem.
Calum poklepał się po głowie, strącając
szyszkę na porządnie ułożone na biurku papiery.
– 44 –
Składał je ponownie, gdy z holu dobiegł ich
charakterystyczny odgłos kopyt.
Obaj podnieśli głowy. Koń Eachanna wszedł
spokojnie do biblioteki, zatrzymał się, spojrzał na
swego właściciela i potrząsnął głową.
Calum z jękiem opadł na krzesło.
– Nie możesz trzymać tego przeklętnika na
zewnątrz?
– On nikomu nie robi krzywdy – odparł
Eachann wzruszając ramionami.
Calum wpatrywał się jak zahipnotyzowany w
ogiera, który właśnie o mało nie strącił ogonem
krzyształowo-srebrnej karafki na whisky.
– Jeszcze nie – mruknął do siebie, zerkając na
brata, który drapał swego ulubieńca po pysku.
– Ten potwór myśli, że jest pieskiem
pokojowym!
Naraz, jednocześnie przy frontowym i tylnym
wejściu, rozległ się hałas.
– Wpuść nas! – krzyknęły kobiety.
Bracia
wymienili
porozumiewawcze
spojrzenie.
– Ja się nimi zajmę. – Eachann wstał z fotela.
– I koniecznie przyprowadź tu Fergusa.
– Aye. Sam na to wpadłem.
– 45 –
Gdy szedł do wyjścia, z butów do konnej jazdy
posypały się zaschnięte grady błota i źdźbła
trawy. Koń zarżał i potrachtał za nim.
Calum wyjął z dolnej szuflady biurka szczotkę
oraz szufelkę, po czym natychmiast przyklęknął,
by posprzątać z dywanu ślady butów i kopyt.
Opróżniwszy śmietniczkę, otrzepał szczotkę, a
następnie przyjrzał się krytycznie dywanowi.
Zadowolony, odwrócił się, spoglądając na
wysokie dębowe półki, wbudowane w ściany na
polecenie jego dziadka.
Oprawne w skórę tomy ustawiono idealnie
według wielkości. Ani śladu kurzu. Żadnych
paprochów. Wszystkie przedmioty z brązu i
kryształu – od karafek po misy na orzechy –
lśniły czystością. Szyby były tak wypucowane, że
o ich obecności świadczyły jedynie framugi i
niewielkie nierówności szkła.
Calum włożył śmietniczkę i zmiotkę z
powrotem do szuflady, po czym usiadł przy
biurku. Trzykrotnie zmieniał ułożenie papierów,
a gdy stwierdził, że jest idealne, zaczerpnął
wreszcie głęboko powietrza, przybierając
wygodniejszą pozycję. Wszystko leżało na swoim
miejscu.
– 46 –
W parę minut później drzwi od biblioteki
otworzyły się na oścież i zostały zatrzaśnięte z
taką siłą, że o mało nie wyleciały z framugi.
Papiery Caluma rozsypały się po biurku.
Eachann wszedł do pokoju swoim
charakterystycznym niedbałym krokiem.
– Sytuacja opanowana – zakomunikował,
jakby postępowanie z kobietami sprawiało mu
nie więcej trudności niż oddychanie.
Calum rozpostarł ramiona jak kormoran
skrzydła, zaciskając dłonie na brzegu biurka i
opierając się piersią o papiery. Gdy podniósł
lekko głowę, okulary ześliznęły mu się na czubek
nosa. Jego młodszy brat wyglądał tak, jakby
dokonał czegoś równie łatwego, jak szalony galop
przez pola i łąki.
Calum wyprostował się, poprawił okulary,
przytulił do siebie papiery, a następnie znów
zaczął je rozkładać na równiutkie kupki, gdy
tymczasem Eachann rozsiadł się na krześle jak
gdyby nigdy nic. Najwidoczniej rozmowa z
kandydatkami na bratową wcale nie sprawiła mu
trudności.
Przerastałaby natomiast siły Caluma, który
panicznie bał się kobiet. Bracia diametralnie się
– 47 –
od siebie różnili, ale Calum wcale się tym nie
martwił. Po prostu czuł się w towarzystwie płci
pięknej jak w innym świecie – świecie, którego
nie rozumiał, całkowicie pozbawionym sensu.
Kobiety były dla niego stanowczo zbyt
skomplikowane. Ich słowa nie pokrywały się z
czynami. Calum nie miał pojęcia, co jest
ważniejsze: to, co mówią, czy to, co robią. Albo
może jeszcze coś, czego wprawdzie nie mówiły,
lecz uważały za oczywiste. Zachowywały się
całkowicie nielogicznie, więc ilekroć były w
pobliżu, Calum denerwował się i zamykał w sobie
jak żółw w skorupie. Tak samo zresztą reagował
na zabiegi Fergusa, który się uparł, żeby go
wyswatać.
Skończywszy
sprzątanie,
zerknął
oskarżycielsko na ubłocone buty brata,
– Przy drzwiach leżą wycieraczki.
– Wiem. Stale się o nie potykam. To diabelski
wynalazek, jeśli chcesz poznać moje zdanie.
Eachann wyjął orzech z misy, rozgniótł go w
dłoni i zajęty wydłubywaniem miąższu pozwolił,
by łupiny upadły na stół. W chwilę później biały
ogier wkroczył dumnym krokiem do pokoju.
Calum poddał się. Poprawił okulary i tak długo
– 48 –
przesuwał sterty papierów na biurku, aż
rozmieścił je idealnie według wielkości i tematu.
– Gdzie są te kobiety? – spytał patrząc na
Eachanna, obsypanego pokruszonymi łupinami
orzechów.
– W kuchni.
– W kuchni? Dlaczego?
– Bo tam jest ich miejsce. – Eachann z
dziecinną łatwością rozgniótł kolejnego orzecha.
– Poza tym powiedziałem im, że uwielbiasz
pączki i placek jagodowy.
– Przecież to ty się nimi zajadasz.
– Masz rację – odparł z uśmiechem Eachann.
– Kazałeś im piec ciasto, chociaż wiesz, że chcę
je stąd przepędzić?
Eachann wzruszył ramionami, podrzucił
kawałek orzecha i złapał go zręcznie w otwarte
usta.
– Byłem głodny. – Spojrzał na Caluma. – Nie
martw się. Są zbyt zajęte pitraszeniem, żeby cię
szukać. Chcą trafić do twego serca przez żołądek.
Poza tym zamknąłem drzwi na klucz.
– A gdzie jest Fergus?
Eachann wskazał kawałkiem skorupy na
otwarte drzwi.
– 49 –
Calum zerknął w tamtym kierunku, ale nikogo
nie zobaczył. Czekał chwilę, wsłuchując się w
irytujący odgłos gniecionych orzechów i skorup
spadających na czysty dywan.
– Fergus! – zawołał w końcu.
Odpowiedziała mu cisza.
– Wejdź!
– Już idę, idę... – Do pokoju wszedł wysoki
starzec z siwymi włosami sięgającymi ramion. –
Myślicie, że was nie słyszę? Ryczycie jak trąby
jerychońskie. Żadnego szacunku dla starszych...
– Łypnął na ogiera i przeniósł wzrok na
Eachanna, który wskazał mu dłonią Caluma.
Fergus oparł kościste dłonie na biodrach,
odwrócił się i popatrzył na popiersie Roberta
Bruce’a stojące na mahoniowym stoliku
niedaleko biurka. – Myślisz, że Fergus ogłuchł i
oślepł?
– Stoję tutaj – odparł sucho Calum.
Fergus znów odwrócił głowę i zerknął na niego
spod oka. Nie odezwał się, ale wysunął
buńczucznie podbródek.
– Mówiłem ci, żebyś nie sprowadzał mi tutaj
żadnych kobiet.
– Aye. No tak, mówiłeś, racja. Mówiłeś.
– 50 –
– Zabierz je stąd.
Fergus stał przed nim nieruchomo, jakby
wrósł w ziemię.
– Powtarzam ci zatem raz jeszcze: nie
sprowadzaj tu żadnych kobiet. Zresztą nie
będziesz miał okazji. Nie wypuszczę cię z wyspy.
– To po co wysyłałeś go na ląd? – wtrącił
Eachann.
– Nigdzie go nie wysyłałem. Miał jechać
David. Myślisz, że nie wiem, co robię?
Eachann wzruszył ramionami, po czym rzucił
koniowi kawałek orzecha.
– Jakbyś wiedział, to już dawno byś się ożenił.
Nic innego, tylko wziąłbyś sobie śliczną żonkę,
synku. Nic innego.
– Boże! – westchnął cicho Eachann. – Znowu
zaczyna. – Usadowił się wygodniej na krześle, a
koń położył mu pysk na ramieniu, łypiąc na
Fergusa spod przymrużonych powiek.
Calum czekał jedynie w milczeniu na dalszy
ciąg przemowy.
– Starzy MacLachlanowie ani chybi
przewracają się w grobie. Ani chybi. Smutne
nastały dla nich czasy. – Fergus zaczerpnął
powietrza i potrząsnął siwą głową. – Twoja babka
– 51 –
i wielki MacLachlan we własnej osobie przelewali
krew za swój ród. A ty nie wziąłeś sobie kobiety,
żeby spłodzić syna. Co za świat!
Calum patrzył na Eachanna, który bezgłośnie
wtórował staremu.
– Twój zacny pradziad jeszcze koszulę w
zębach nosił, jak uciekł do Francji i żył na
wygnaniu. Ale czy on kiedy pomyślał o sobie?
Nigdy! Latami szukał domu dla swego ludu.
Przepłynął morze, dotarł w te dzikie strony i nie
spoczął, póki nie znalazł schronienia. Właśnie
tutaj, na naszej wyspie. – Fergus urwał na chwilę
i rozłożył ramiona jak kaznodzieja przemawiający
do tłumu grzeszników. – Rozejrzyj się! Czyż te
ziemie nie przypominają naszej ojczyzny? A
potem biedak pożeglował z powrotem do Szkocji i
sprowadził tu swój klan. Ta podróż zabiła mu
żonę, twoją prababkę. Ty zaś w sto lat później nie
chcesz złożyć hołdu swym przodkom i poślubić
kobiety, która dałaby ci potomka latorośl rodu
MacLachlanów.
Eachann chrapał cicho, a ogier położył mu
pysk na głowie.
Calum oparł się o biurko i wychylił do przodu.
– Zabierz je stąd natychmiast – powiedział,
– 52 –
wymawiając wyraźnie każde słowo.
– Skoro sam nie wiesz, czego chcesz, pozwól,
że doradzą ci mądrzejsi od ciebie. A tobie
potrzeba żony – odparł Fergus, krzyżując
ramiona na piersi.
– I mam sobie wybrać którąś z tych kobiet?! –
zawołał Calum tak głośno, że Eachann,
nieoczekiwanie wyrwany ze snu, podskoczył
nerwowo na fotelu.
– A czego im brakuje?
– Fergus nie zna się na kobietach, bracie –
odezwał się Eachann. – Nie rozumie, o co ci
chodzi.
– Widzę tyle samo co ty! – krzyknął Fergus,
opierając się o popiersie Roberta Bruce’a.
– Fergusie...
– Aye. – Starzec odwrócił się w stronę, z której
dochodził głos.
– Jedna z nich jest taka stara, że mogłaby być
moją babką.
– Aye. Rzeczywiście. Ząb czasu nikogo nie
oszczędza.
– Skoro już mowa o zębach – wtrącił Eachann
ze śmiechem – to Sally nie ma ani jednego.
– Potrzebna ci żona, Calumie MacLachlan.
– 53 –
Żona i dzieci. Dzieci starszego MacLachlana.
Dziedzica. Twój młodszy brat dochował się
potomstwa. Ma śliczne dzieci.
– Dwoje – dodał Eachann z uśmiechem, który
zamarł mu na ustach, gdy Fergus mruknął coś na
temat kolejnego listu i zaczął gmerać w kieszeni
płaszcza.
– O... jest. – Podał mu elegancką kopertę.
Od razu rozpoznali nadawcę. Eachann
otrzymywał co najmniej dziesięć takich pism w
ciągu roku.
Fergus włożył mu list do ręki i spojrzał nań
znacząco.
– Ty też nie masz żony – powiedział.
– Ale miałem – odparł Eachann wzruszając
ramionami.
– A dzieci powinny chować się tutaj, z
MacLachlanami, a nie w jakiejś szkole, gdzie obcy
zrobią z nich pogan. Powinny mieć matkę.
– Dlaczego? Ja przecież nie znałem swojej. –
Eachann rozgniótł jeszcze jednego orzecha,
wrzucił go sobie do ust, skrzywił się i splunął z
niesmakiem.
Calum potrząsnął głową. Bratu rzeczywiście
przydałaby się kobieta.
– 54 –
– Jak już mówiłem – zaczął znów Eachann,
patrząc im w oczy; nie znałem własnej matki, a
wyszedłem na ludzi. Sami popatrzcie.
– Właśnie widzę, synku, właśnie widzę –
westchnął Fergus.
Eachann powiedział coś do ogiera i pogłaskał
go po pysku.
– Bardziej dbasz o te konie niż o własne dzieci.
Eachann zamarł i umilkł. Buta nagle go
opuściła. Patrzył tylko na zalepioną kopertę
dziwnym, przygasłym wzrokiem.
Tym razem Fergus posunął się za daleko –
pomyślał Calum, przenosząc wzrok z upartego
starca na równie krnąbrnego brata.
Fergus jednak uświadomił sobie najwyraźniej
swój błąd i również zamilkł. W pokoju zapadła
niezręczna cisza; słychać było jedynie łykanie
stojącego na kominku zegara z pracowni
Bayarda.
W końcu Eachann podniósł głowę. Miał
zaciśnięte szczęki.
– Sam zadbam o swoje dzieci – powiedział,
patrząc na Fergusa spod przymrużonych powiek.
– One potrzebują kobiecej ręki i powinny
mieszkać tutaj, z MacLachlanami. Miejsce dzieci
– 55 –
jest przy ojcu. Przy ojcu, powiadam. – Fergus
zawsze powtarzał te fragmenty swej wypowiedzi,
które wydawały mu się najważniejsze.
Eachann zbył go milczeniem.
– A ty – Fergus znów przeniósł wzrok na
Caluma – a ty jesteś dziedzicem rodu
MacLachlanów,
ostatnim
Calumem
MacLachlanem, i nie dochowałeś się potomstwa.
Dzieci Eachanna nie mają kuzynów, choć
przydałaby im się rodzina. Jeśli ty nie zamierzasz
temu zaradzić, ja sam o wszystko zadbam.
– Uważasz, że ta staruszka urodzi mi syna?
– Ona pierwsza nawinęła mi się pod rękę.
Calumowi odebrało mowę ze zdziwienia.
Eachann jednak nie stracił głowy.
– Gdzie ją wynalazłeś? Pod kamieniem w
księżycową noc? – Zerknął na brata. – Może
natknął się na nią, polując na ropuchy? Albo na
nietoperze?
– Mów sobie co chcesz, a ja i tak wiem swoje.
Obaj musicie wziąć sobie żony. Musicie.
– I chcesz, żeby matką następnego dziedzica
została jakaś szwargocząca Niemra? – spytał
Eachann ze śmiechem.
Fergus podrapał się podbródek.
– 56 –
– Ona przyjechała tu za darmo.
– Za darmo? – Calum podniósł raptownie
głowę i spojrzał Fergusowi prosto w oczy.
– Aye.
Calum, oniemiały ze zdumienia, przeliczał w
myślach kobiety sprowadzone na wyspę przez
Fergusa. Kobiety i pieniądze.
– Chcesz powiedzieć, że ty im wszystkim
płaciłeś?
Fergus milczał, co należało zrozumieć jak
potwierdzenie.
– Dawałeś im pieniądze, chociaż mówiłem ci,
że nie chcę żony ani narzeczonej i w ogóle nie
życzę sobie tutaj żadnych kobiet?
– Nie musiałem płacić wszystkim.
– A ile z nich dostało pieniądze?
Fergus nie odezwał się, ale poruszał bezgłośnie
ustami, jakby coś przeliczał.
– Szesnaście.
Eachann wybuchnął śmiechem, a Calum
doskonale wiedział, co go tak rozbawiło. Przez
ostatni rok Fergus przywiózł na wyspę
osiemnaście kobiet.
– Dwie przyjechały za darmo, bracie –
powiedział Eachann, z trudem powstrzymując
– 57 –
kolejny wybuch śmiechu.
– Ci głupcy z lądu myślą że MacLachlanowie
to duchy powiedział Fergus wyniośle. Urwał na
chwilę, jakby czekał na komentarz ze strony
braci. Ponieważ jednak obaj zgodnie milczeli,
wbił wzrok w Caluma i oparł buńczucznie ręce na
biodrach. – Nie wiem, dlaczego tak się na mnie
wydzierasz, Calumie MacLachlan. Sam zapłaciłeś
jednej z nich, żeby się wyniosła.
– Bo bez przerwy pchała mu się do łóżka,
staruszku – wyjaśnił Eachann, spoglądając na
brata. – Właściwie powinieneś był się z nią
ożenić. Nawet Fergus nie mógłby ci wtedy
zarzucić, że nie dbasz o tradycje rodzinne.
Calum nie miał pojęcia, co jego brat ma na
myśli, a jedno spojrzenie na Fergusa wystarczyło,
by się zorientował, że starzec też nie zrozumiał
aluzji.
– Spałbyś z berdyszem u boku, zupełnie jak
nasi przodkowie mruknął Eachann, uśmiechając
się złośliwie.
Kiedy żaden z mężczyzn się nie roześmiał,
młodszy MacLachlan wzruszył tylko ramionami i
rzucił parę uwag na temat braku poczucia
humoru w rodzime.
– 58 –
– Ile im zapłaciłeś? – spytał Calum, patrząc
przenikliwie na Fergusa.
– Nie liczyłem, synku. Nie liczyłem.
Calum zaczął spacerować po pokoju i
przeczesując palcami kruczoczarną czuprynę –
myślał, jak kiedyś musiał przez dwa miesiące
uciekać aż przed trzema kobietami, ponieważ
fatalna pogoda uniemożliwiła im powrót na ląd.
Przeżył wtedy prawdziwe piekło.
– To rude dziewczątko pochodzi z Nowej
Szkocji. Byłoby dla ciebie idealną żoną.
Calum zatrzymał się na chwilę.
– Masz na myśli tę czarownicę z lwią grzywą?
– Widziałeś jej oczy? – dodał Eachann i
wzdrygnął się z przerażeniem.
– Ona jest córką MacGunnagha. To Szkotka z
krwi i kości. Fergus wypiął dumnie pierś i nabrał
powietrza w płuca. – A jej matka była...
– Siostrą ojca – dokończył Eachann, zgniótł
orzech i uśmiechnął się do Fergusa.
Fergus obrzucił go gniewnym spojrzeniem, po
czym – mrucząc coś o strasznym świecie, w
którym młodzi mają za nic rodowe tradycje –
pomaszerował do drzwi i wpadł prosto na
framugę.
– 59 –
Oszołomiony, stał chwilę nieruchomo, jakby
przykleił się do twardego drewna, wyszeptał coś
niezrozumiale i wreszcie zerknął na Eachanna, by
natychmiast przenieść wzrok na popiersie
Roberta Bruce’a.
– Obaj potrzebujecie kobiet, a ja nie spocznę,
póki się nie ożenicie. Nie spocznę. Ktoś musi
dbać o ciągłość rodu MacLachlanów, o krew z
krwi waszej i waszych przodków – rzekł z mocą,
po czym wypadł jak burza z pokoju.
– Jeśli jeszcze raz przywieziesz na tę wyspę
jakieś kobiety, to jedyna krew MacLachlanów,
jaka tu popłynie, będzie należeć do ciebie, –
zawołał za nim Calum.
Usłyszeli trzask i stare celtyckie przekleństwo.
Obaj bracia milczeli dłuższą chwilę, aż w
końcu Calum otworzył szufladę, by wyjąć z niej
torbę z pieniędzmi.
– Zapłać im – powiedział, ciskając ją
Eachannowi. – I każ komuś odwieźć je na ląd.
– Muszę jechać do szkoły. – Eachann wstał,
wpatrując się w kopertę. – Sam je odwiozę. –
Ruszył do drzwi, lecz mijając popiersie Roberta
Bruce’a, zatrzymał się i poklepał je po głowie. –
Nie martw się, Robbie. Nie masz żony, ale Fergus
– 60 –
o ciebie zadba i już niedługo przywiezie ci Wenus
z Milo.
– Nie miałbyś nastroju do żartów, gdyby te
poczwary goniły za tobą.
Eachann tylko się zaśmiał, jak zwykle wtedy,
gdy Calum poruszał ten temat.
– Pozbądź się ich po prostu. Spłać je. I
pospiesz się. Nie chcę, żeby utkwiły tu na dobre,
jak tamte.
Klasnął dwukrotnie językiem i koń stanął
natychmiast u jego boku. Wskoczywszy zwinnie
na siodło, Eachann uśmiechnął się do brata.
– Nie martw się. Wszystko załatwię.
Pochyliwszy się nisko, ruszył wolno w stronę
drzwi.
– Obiecuję ci, że te kobiety opuszczą wyspę.
Oczywiście najpierw muszą upiec placki – dodał,
salutując Calumowi na pożegnanie.
– 61 –
7
Jeśli ktoś cię obraził, a ty nie jesteś pewien,
czy zrobił to naumyślnie,
nie uciekaj się do ostateczności,
tylko wykorzystaj pierwszą dogodną
sposobność i po prostu walnij go cegłą
Mark Twain:
Rady dla młodzieży
Nauczyciel matematyki stracił przytomność na
prawie pięć minut, panie MacLachlan. –
Donośny nosowy głos panny Hebsibah
Harrington przebił się przez drzwi oddzielające
gabinet dyrektorki od małego saloniku.
Siedmioletnia Kirsty MacLachlan wsadziła
swemu bratu, Grahamowi, łokieć pod żebra i
przyłożyła oko do dziurki od klucza.
– Byłem pierwszy – poskarżył się szeptem
Graham.
Odwróciła się gwałtownie, obrzucając go
groźnym spojrzeniem.
– 62 –
– Cicho! Nic nie słyszę.
– Czarownica – mruknął pod nosem chłopiec
Kirsty puściła mimo uszu tę zniewagę. Gdyby
go kopnęła, na pewno by wrzasnął, zdradzając w
ten sposób ich obecność w saloniku. Przywarła
jedynie mocniej do drzwi i przekręciła lekko
głowę, by lepiej widzieć ojca.
Eachann wsparł łokieć na marmurowym
kominku znajdującym się w pretensjonalnym
gabinecie dyrektorki, zagraconym rachitycznymi
stolikami i złoconymi krzesłami na brzydkich
nóżkach, przybierających u podstawy kształt
zwiniętej pięści, jakby chciały ostrzec gości, by
lepiej trzymali się od nich z daleka. Na zimnej
drewnianej posadzce leżały tureckie dywany w
dziwny wzór wyobrażający jasnobłękitne drzewa,
przez co Kirsty zastanawiała się, czy drzewa w
Turcji naprawdę są niebieskie. Wszędzie stały
figurki z porcelany, które odbierały dziewczynce
pewność siebie, bo wyglądały tak, jakby mogły
roztrzaskać się na drobne kawałeczki, gdyby ktoś
podniósł głos.
Jej ojciec nie pasował do tego gabinetu,
podobnie jak Kirsty do Harrington Hall.
Siedmiolatka znała bardzo dobrze pokój, w
– 63 –
którym wielokrotnie wysłuchiwała wykładów na
temat odpowiedniego zachowania młodej damy,
wychowanki tej szacownej placówki.
Kirsty uważała, że miejsce ojca jest raczej na
wyspie – na koniu lub w lesie, a nie wśród
pastelowych figurek z saskiej porcelany.
Pamiętała, że świetnie jeździ konno. Roiła sobie,
że zabrał ją kiedyś na przejażdżkę, ale nie była
pewna, czy to się jej przypadkiem tylko nie śniło.
Oczyma wyobraźni widziała, jak ściąga lejce i
wskazuje lisią czapę wokół księżyca. Powiedział
jej wtedy, że to oznaka zbliżającego się deszczu.
Czasem w środku nocy, gdy inne dzieci
pogrążone były w głębokim śnie, Kirsty owijała
się szczelnie w ciepły koc i siadała po turecku na
łóżku, obserwując niebo. A jeśli się zdarzało, że
księżyc wkładał lisią czapę, zawsze wtedy myślała
o ojcu.
Ale teraz mogła na niego patrzeć. Przysunęła
oko do dziurki od klucza. Ojciec trzymał w ręku
list, patrząc na niego poważnym, strapionym
wzrokiem. Kirsty zastanawiała się, o czym myśli.
O nich? O Grahamie i o niej?
Bo oni dużo o nim myśleli i rozmawiali,
zwłaszcza wówczas gdy mieli wkuwać geografię.
– 64 –
Kirsty nie wykazywała najmniejszego
zainteresowania położeniem Himalajów czy
dopływami Gangesu.
Chciała natomiast wiedzieć, gdzie jest jej
ojciec. Tylko on im został na świecie. Skoro
pewnego ranka okazało się, że nie mają już matki,
równie dobrze mogli stracić i jego.
Odkąd dziewczynka zdała sobie z tego sprawę,
zaczęła bardzo źle sypiać. Często budziła się z
płaczem. Nienawidziła w sobie tej słabości, więc
podkradała innym dzieciom poduszki i koce, by
stłumić odgłosy łkania.
Zastanawiała się, czy ojciec również miewa
koszmary. Czy płakał, gdy umarła mama? Czy
myśli o niej równie często jak ona? Dziewczynka
nie potrafiła sobie wyobrazić łez w jego oczach.
A smutna prawda była taka, że niewiele o nim
wiedziała, choć tak rozpaczliwie pragnęła go
poznać. W tym celu przyciskała oko do dziurki od
klucza i wpatrywała się w ojca jak urzeczona.
Wydawał się jej dziwnie obcy i znajomy
zarazem. Włosy urosły mu bardzo od czasu, gdy
widziała go po raz ostatni, i stały się ciemniejsze
niż jej loki barwy lnu. Przybrały głęboki złoty
odcień słońca znikającego za chmurami.
– 65 –
Sczesywał je z czoła i przez to rysy jego twarzy
stawały się ostre jak zbocza skał na wyspie.
Pewnego razu, gdy na lekcji rysunku chciała
wymodelować twarz ojca w masie z mąki, nie
udało się jej wyrzeźbić jego ostrych rysów. Miała
zbyt pulchne palce; by wyciąć odpowiednie
kształty, musiałaby użyć noża, lecz to było
zabronione. Zirytowała się więc do tego stopnia,
że ulepiła podobiznę pani Harrington na miotle,
wskutek czego spędziła wiele godzin przy tablicy,
wypisując na niej zdanie: „Będę szanować
starszych”.
Incydent ten miał miejsce wiosną. Teraz
kończyło się lato, a twarz ojca nosiła jeszcze
wyraźne ślady opalenizny. Dziewczynka cieszyła
się, że tatuś ma cerę barwy włoskiego orzecha i
nie jest tak blady jak nauczyciel arytmetyki, który
zawsze sprawiał wrażenie chorego – nawet
wtedy, gdy nie tracił przytomności.
A ojciec nie był ani chory, ani słaby. Aby dojść
do tego wniosku, wystarczyło na niego popatrzeć.
Gdy dziewczynka podnosiła głowę, aby mu się
lepiej przyjrzeć, wydawał się jej równie wysoki i
prosty jak sosny na wyspie, prawie tak wysoki jak
Pan Bóg.
– 66 –
Nie zaglądał do szkoły od czasu, gdy wezwano
go na rozmowę po tym, jak Kirsty i Graham
wsadzili koledze głowę do wiadra z brudną wodą.
Chłopiec nazywał się Chester Farriday, a jego
ojciec był gubernatorem, więc zrobiło się straszne
zamieszanie. Ale przecież Chester nie miał racji.
Mówił takie podłe, głupie rzeczy. Twierdził, że
rodzina Kirsty to duchy, które zdejmują
mężczyznom skalpy, a kobiety owijają w kraciaste
szale, po czym wywożą je gdzieś daleko, żeby się z
nimi rozprawić. Kirsty nie wiedziała dokładnie,
co oni właściwie robią z tymi kobietami, ale i tak
nie wierzyła w ani jedno słowo, bo uważała
Chestera Farridaya za kompletnego durnia.
Bo cóż innego mogła o nim sądzić? Przecież
MacLachlanowie nie piekli małych dzieci na
rożnie i nie jadali na kolację gotowanych ropuch
ani nietoperzy. Z drugiej strony Kirsty żałowała,
że nie jest czarownicą, bo najchętniej zamieniłaby
Chestera w ropuchę i dała ją komuś do zjedzenia.
Sama nawet by nie tknęła takiego paskudztwa. Za
żadne skarby świata.
Wszystko przez niego! To przecież Chester
napuścił inne dzieci na Grahama i Kirsty. Koledzy
przygwoździli ich do ziemi i kazali zdjąć buty, bo
– 67 –
chcieli się przekonać, czy rodzeństwo ma kopyta.
Ale Kirsty broniła się dzielnie, dzięki czemu w
końcu udało się jej jakoś wyjść z opresji. Musiała
coś zrobić – Graham nie umiał się bić, a ten głupi
Chester stanął tuż obok wiadra z brudną wodą.
Gdyby nie chciał w nim wylądować, wybrałby
inne miejsce.
– Ja też chcę zobaczyć. – Graham wbił jej
boleśnie paznokieć w łopatkę.
– Zaraz. – Kirsty przekręciła głowę i dojrzała
piegowatą dłoń, w której dyrektorka trzymała
srebrny nóż do otwierania kopert. Na biurku
leżała drewniana linijka – ta sama, z którą palce
Kirsty zaprzyjaźniły się do tego stopnia, że przy
każdym spotkaniu pytały ją serdecznie o zdrowie.
Jeśli wyobraziła sobie takie powitanie lub coś
równie absurdalnego, razy zadawane linijką
piekły mniej boleśnie. Dziewczynce łatwiej było
wtedy nie płakać i udawać, że kara nie wywiera
na niej oczekiwanego wrażenia.
Pani Harrington raz po raz wbijała nóż w
zielony atramentownik. Kirsty zorientowała się
po chwili, że dyrektorka akcentuje w ten sposób
rzeczowniki i zaimki. Gramatyka należała do
ulubionych przedmiotów dziewczynki.
– 68 –
– Pańskie dzieci sprawiają poważne kłopoty
wychowawcze.
Po słowach „pańskie dzieci” nóż do otwierania
kopert wbił się w biurko i zadrgał jak strzała po
trafieniu w środek tarczy.
– Harrington Hall cieszy się znakomitą
reputacją panie MacLachlan. To jedna z
najlepszych szkół z internatem w całej Nowej
Anglii. Absolwenci naszej uczelni stają się
filarami społeczeństwa. Udawało nam się zawsze
wychować nawet najbardziej niesforne jednostki
na prawdziwe damy i dżentelmenów. Jak już
panu mówiłam wpisując pańskie dzieci w poczet
naszych uczniów, zawsze odnosiliśmy
stuprocentowe sukcesy. – Pani Harrington
odchrząknęła i w gabinecie zapanowała tak
absolutna, długa cisza, że Kirsty miała trudności z
utrzymaniem powietrza w płucach. – Aż do tej
pory. – Dyrektorka oparła wychudzone blade
dłonie na biurku i wstała sztywno. – Sytuacja
całkowicie wymknęła się nam spod kontroli.
Bardzo mi przykro, ale musi pan natychmiast
zabrać dzieci z Harrington Hall.
– Udało się! – szepnęła radośnie Kirsty.
– Chcę zobaczyć – odparł chłopiec, odsuwając
– 69 –
ją od klamki.
Ale Kirsty wbiła bratu obcas w stopę, patrząc
na niego groźnie.
– Jeszcze nie – syknęła przez zaciśnięte zęby i
znów przyłożyła oko do dziurki.
Ojciec wyjmował właśnie z kieszeni płaszcza
sakiewkę z pieniędzmi.
– Ile? – zapytał, a ona poczuła dziwny chłód w
okolicy serca, które niemal przestało bić.
– Nie chodzi o pieniądze.
Eachann oderwał się od kominka i trzema
długimi krokami podszedł do biurka.
– Moje dzieci muszą zostać w szkole.
Porozmawiam z nimi leszcze raz.
Nie! Nie! Nie! – Kirsty ścisnęła kryształową
klamkę z taką siłą, te fasety w kształcie brylantów
wbiły się jej boleśnie w dłoń. Pani Harrington –
niech ją Pan Bóg błogosławi za bicie linijką, i
posyłanie do kąta i zostawianie po lekcjach przy
tablicy – potrząsnęła tylko głową i wręczyła mu
kopertę.
Eachann spojrzał na nią pytająco.
– Czek opiewa na sumę pomniejszoną o
poniesione przez nas straty, koszty leczenia i tak
dalej. Zwracamy panu nadpłatę.
– 70 –
Teraz to on położył ręce na biurko, pochylając
się do pani Harrington.
– Nie mam ich dokąd przenieść. Przecież musi
się znaleźć jakieś rozwiązanie. – Szczękę miał
zaciśniętą; jak wtedy gdy bił się z wujkiem
Calumem. Czyżby był zły? – myślała Kirsty. Ich
wybryki nabrały nagle nowego znaczenia, gdyż
ojciec najwyraźniej bardzo się przejął.
– Przykro mi, ale musi pan zabrać Grahama i
Kirsty do domu.
– Nie jestem w stanie opiekować się dwójką
dzieci. – Wbijał wzrok w panią Harrington – tak
jak zwykle czynią to dorośli, gdy coś nie układa
się po ich myśli – a w jego głosie wyraźnie
pobrzmiewała panika.
Kirsty zagryzła dolną wargę. Nigdy dotąd nie
słyszała, by ojciec mówił takim tonem – jakby się
bał – i to na chwilę wytrąciło ją z równowagi, ale
natychmiast się pozbierała, bo przypomniała
sobie, że przecież plan się udał.
Wracali na wyspę. Była gotowa ponieść
wszelkie konsekwencje swych czynów, ponieważ
jedynym sposobem, by zaskarbić sobie względy
ojca, było mieszkać z nim, a nie w tej głupiej
szkole, gdzie wszyscy ich nienawidzili.
– 71 –
– Jest pan ojcem tych dzieci. Będzie musiał
pan sobie jakoś poradzić. – Pani Harrington
wyszła zza biurka i ruszyła w stronę drzwi. –
Czekają w pokoju obok.
Kirsty szybko odsunęła się od klamki i skinęła
na brata.
– Dobra, teraz twoja kolej. – Cofnęła się, a
Graham natychmiast przyłożył oko do dziurki.
Chłopcy to takie niecierpliwe, głupiutkie
stworzenia – pomyślała Kirsty z westchnieniem.
W sekundę później otworzyły się drzwi, a
Graham upadł jak długi prosto pod nogi ojca.
– 72 –
8
Nie powinieneś zwalać odpowiedzialności
za swoje wybryki na brata,
skoro równie dobrze możesz nimi
obciążyć kogo innego.
Mark Twain:
Rady dla młodzieży
Kirsty wpatrywała się w ojca, ale ten wydawał
się jej nie dostrzegać. Zarówno on, jak i pani
Harrington nie odrywali wzroku od Grahama,
który w dalszym ciągu leżał na podłodze i z
sekundy na sekundę czerwienił się coraz bardziej,
aż w końcu jego policzki przybrały płomienny
odcień. Chłopiec odwrócił głowę i lekko
oszołomiony spojrzał na Kirsty.
Przymrużył oczy, wysunąwszy lekko dolną
wargę i podbródek. Dziewczynka wiedziała
dobrze, czym to pachnie. Otworzyła więc tylko
szeroko oczy, po czym niedbale wzruszyła
ramionami.
– 73 –
Nie dał się nabrać, toteż szybko podniosła
niewinny wzrok na ojca i tym razem odniosła
sukces, gdyż Eachann obdarzył ją u wagą na tyle
długo, że mogła aż dwukrotnie zatrzepotać
niewinnie rzęsami.
I wtedy Graham ruszył do ataku. Upadli
boleśnie na dywan, ale Kirsty udało się
wymierzyć bratu mocnego kopniaka i wyrwać z
uścisku. Uszczypnęła go przy tym, a gdy zaczął
wrzeszczeć, usiadła mu na piersi. Niech sobie
będzie większy i silniejszy. Ona i tak nie pozwoli
się pokonać. W końcu to tylko chłopak.
Przenikliwy krzyk pani Harrington
przypominał do złudzenia pohukiwanie sowy.
Kirsty dostrzegła kątem oka, jak dyrektorka
przyciska do piersi dwie porcelanowe figurki,
które omal nie spadły z biurka.
Zanim dziewczynka zdążyła jeszcze raz kopnąć
brata, ojciec podniósł ją do góry jak psiaka, po
czym postawił tak blisko siebie, te czuła bijące od
niego ciepło, a także woń morza i wyprawionej
skóry. Niemal uderzył ją w nozdrza aromat sosen.
Ojciec pachniał domem.
Spojrzała mu w oczy.
Z bruzdą na czole i zmarszczonymi brwiami
– 74 –
wyglądał naprawdę groźnie.
– Nie. Ruszaj się. – Powiedział to z mocą, ale
bez złości, przenosząc wzrok na Grahama.
Kirsty zrobiła dwa maleńkie kroczki i zamarła,
a ojciec rozejrzał się podejrzliwie.
Stojąc nieruchomo jak posąg, obdarzyła tatę
swoim najbardziej uroczym uśmiechem.
Mrugnął i spojrzał na nią dziwnie, jakby w
ogóle jej nie znał. Odwrócił wzrok, potrząsnął
lekko głową i znów zerknął na Grahama, który
nadal leżał na podłodze.
– Wstawaj.
– Boli mnie brzuch. Kirsty dała mi kopniaka.
– Wszystko widziałem. Sam zacząłeś.
– Ale...
Eachann uniósł tylko dłoń, a chłopiec zamilkł.
Kirsty nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Chcąc zmusić brata do milczenia, musiała mu
wbić obcas w stopę lub przynajmniej uszczypnąć.
– Chłopcom nie wolno bić dziewczynek.
– Ale to nie jest dziewczynka – jęknął
Graham. – To moja siostra!
Chłopcy zawsze jęczą – pomyślała Kirsty z
niesmakiem. Dorośli mężczyźni też. Nauczyciel
matematyki zawsze jęczał, kiedy klasa nie
– 75 –
rozumiała wykładu. Jęknął również woźny, gdy
Chester Farriday wyjął głowę z kubła z brudną
wodą, która natychmiast popłynęła na świeżo
wyfroterowaną podłogę. Nawet pastor wydawał
jęki oburzenia, kiedy klasa nie nauczyła się na
pamięć wybranych wersetów z Biblii.
Dziewczynka zaczęła się właśnie zastanawiać,
czy Pan Bóg również jęczy, gdy przypomniała
sobie biblijną historię stworzenia świata. Adam
jękliwie wyznał Panu, że to Ewa dała mu
zakazane jabłko. Na tej podstawie dziewczynka
wyciągnęła
wniosek,
iż
Stwórca
najprawdopodobniej również czasem pojękuje,
gdyż stworzył Adama na obraz i podobieństwo
swoje. Ponadto znanym jej z Biblii postaciom
nader często zdarzało się jęczeć, a Biblia to
przecież Słowo Pańskie.
Kirsty bardzo spokojnie przyglądała się ojcu
wpatrzonemu z kolei w Grahama. Pod wpływem
tego spojrzenia chłopiec przełknął kilkakrotnie
ślinę tak głośno, że dziewczynka niemal usłyszała
gulgot w grdyce. Właściwie żal jej było brata. W
końcu zrobiła mu kawał. Nie mogła jednak
zrezygnować z zemsty na kimś, kto tak często
nazywał ją czarownicą zwłaszcza że był to jej
– 76 –
własny brat.
Westchnęła.
Ojciec popatrzył na nią z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy i przygładził ręką złote włosy.
Odwróciwszy od niej oczy, wbił wzrok w podłogę,
pocierając czoło tak, jak to miała zwyczaj czynić
pani Harrington, kiedy dostawała migreny, czyli
wtedy gdy Kirsty dała się jej we znaki.
– Zostawiam pana, by mógł pan na nowo
nawiązać kontakt z dziećmi. Ich bagaże zostały
już spakowane i postawione na progu. Żegnam
pana.
Leciwa dama uniosła spiczasty podbródek i
odwróciwszy tłumnie głowę, wymaszerowała z
pokoju, wciąż przyciskając do piersi kruche
porcelanowe ptaszki, jakby na wzór krzyżowców
pragnęła ocalić święte relikwie przed poganami.
Kirsty doskonale pamiętała historie o tych
rycerzach, ponieważ nie potrafiła zrozumieć,
dlaczego ci źli – nawet jeśli nie do końca źli –
ludzie ślubowali służbę Bogu.
Eachann popatrzył na zamykające się drzwi i
przez chwilę przenosił wzrok z córki na syna,
wciąż siedzącego na podłodze.
– Wstawaj – powiedział tylko.
– 77 –
Gdy Graham wreszcie się podniósł, Kirsty
zastąpiła mu drogę, żeby nie zrobił ani nie
powiedział niczego głupiego. Wydawało się jej, że
jest mu to winna. W końcu był jej bratem.
– Ojcze?
– Słucham.
Posłała mu jeden ze swych najbardziej
promiennych uśmiechów i zamilkła na chwilę.
– Nie zrzuciłam panu Appleby cegły na głowę.
Eachann milczał, ale wpatrywał się uważnie w
twarz córki, jakby chciał z niej wyczytać
kłamstwo lub prawdę. A ponieważ w tym, co
powiedziała, było i jedno, i drugie, Kirsty od razu
poczuła się bezpieczniej.
– Graham również tego nie zrobił. –
Zasłaniając sobą brata, przycisnęła mu lekko
łokieć do żeber. – Prawda, Grahamie?
Świadom zagrożenia, Graham otworzył
szeroko oczy i przytaknął energicznie. Okazał się
mądrzejszy niż inni chłopcy.
– W takim razie ta cegła spadła z nieba.
– No, niezupełnie.
Trudno było patrzeć ojcu prosto w oczy.
Wydawał się wiedzieć więcej niż inni dorośli, a
już na pewno więcej, niż Kirsty by sobie życzyła.
– 78 –
Ojciec parsknął niewesołym śmiechem.
– Myślę, że choć jeden raz w swoim
zwariowanym życiu Fergus miał rację.
– Co do czego, ojcze.
– Co do moich potrzeb – odparł z
roztargnieniem.
Wreszcie nadarzyła się doskonała okazja, by
zmienić temat.
– A czego ci trzeba?
Milczał tak długo, że cisza zdawała się trwać
wieki. Wbił wzrok w swoje dłonie, przekręcając
bezmyślnie na palcu złoty pierścień. Myślami był
bardzo daleko od nich. Kirsty widziała to
wyraźnie. Patrzył przed siebie takim samym
nieobecnym spojrzeniem jak ludzie, którzy
zgubili drogę i nie wiedzą, którędy mają pójść.
Zastanawiała się, czego takiego było mu trzeba i
czy miało to jakiś związek z nimi.
– Potrzebujesz czegoś, tato? – spytała
ponownie, założywszy skromnie ręce do tyłu, i
zakołysała się na obcasach czerwonych
pantofelków z lakierowanej skóry, zapinanych z
boku na guziczki.
Spojrzał na nią, jakby nie wiedział, skąd się tu
wzięła.
– 79 –
Czyżby naprawdę tak szybko o niej zapomniał?
Serce ha chwilę zamarło jej w piersiach,
przestała się kołysać i zastygła nieruchomo jak
posąg, unosząc lekko podbródek, by ukryć swe
prawdziwe uczucia.
– Nie musicie się tym martwić.
Przeraziła się. – Dobrze się czujesz? – spytał
ojciec. Przytaknęła.
– Jesteś bardzo blada. Na pewno nic ci nie
dolega?
– Nic – oznajmiła doszedłszy do wniosku, że
ojciec jednak trochę się o nią martwi. – Duszno
tutaj.
Eachann rozejrzał się, zaskoczony.
– Czasem w ogóle nie ma czym oddychać,
prawda, Grahamie?
Brat przytaknął i spojrzał na nią pytająco, za
co znów otrzymał sójkę w bok. Widzisz? Graham
też kiepsko wygląda. Ojciec poświęcał jej teraz
całą swoją uwagę. W ogóle nie odrywał od niej
wzroku.
– Nie wietrzą sal, bo nie ma okien, i... –
urwała dając mu znak by pochylił głowę –
...dzieci mdleją, naprawdę – szepnęła, gdy spełnił
tę niemą prośbę. – Mówię ci. Alice Whiting
– 80 –
osunęła się na ziemię w środku lekcji historii.
Łup! – Klasnęła w ręce. – Padła prosto na ten
paskud... na buzię – dokończyła gładko.
Zerknęła na ojca, czekając na jakąkolwiek
reakcję z jego strony, ale on milczał nadal jak
grób.
Zresztą nie tylko Alice zemdlała. Inne
dziewczęta też. Mogę tu naopowiadać tyle
historii...
– Tak – przytaknął w zamyśleniu, jakby
poznał właśnie jakąś tajemnicę. – Domyślam się.
– Nie odrywał od niej wzroku.
Kirsty zrozumiała nagle, że czasem lepiej
byłoby nie skupiać na sobie tyle uwagi.
Chcę przede wszystkim wiedzieć, co się
przydarzyło panu od matematyki.
Oboje milczeli.
Ojciec skrzyżował ręce na piersi.
– Czekam – powiedział, patrząc uporczywie na
Kirsty.
– Cóż... – westchnęła dziewczynka, wbijając
wzrok w czubki butów. Pomyślała, że może w ten
sposób odwróci od siebie podejrzenia. – To
akurat wyjątkowo długa historia.
Eachann otworzył drzwi i pokazał dzieciom, by
– 81 –
wyszły.
– No, proszę, mów. Mamy dużo czasu.
Stanęli w progu ramię w ramię, ale Kirsty
puściła brata przodem i zatrzymała się. Zerknęła
na ojca, by wyczytać coś z jego twarzy. Sama nie
była pewna co. Po prostu coś, co chciała tam
zobaczyć. Nic się jednak nie wydarzyło, więc tylko
wyciągnęła do niego rękę. Serce waliło jej tak
mocno jak dziób dzięcioła o pień i nagle
zapragnęła cofnąć dłoń. Bo przecież ojciec
mógłby ją odtrącić.
Lecz on tylko patrzył na nią jakby się nagle
przestraszył, a to przecież nie miało sensu, bo
ojciec niczego się nie bał. Nawet dzikich
rumaków. Ani burzy. Ani deszczu. Nie dręczyły
go koszmary, nie budził się z płaczem. Mogłaby
dać głowę, że nie uląkłby się nawet krzyżowców.
Czekała całą wieczność, zegar tykał i miała
wrażenie, że im dłużej tak stoi, tym bardziej
drętwieje jej ręka.
W końcu ojciec podał jej swą chropowatą,
zrogowaciałą dłoń, a Kirsty poczuła się tak, jakby
zjadła wspaniały, ogromny deser.
Miał cudownie ciepłą rękę, a dziewczynka była
tak szczęśliwa, jakby ojciec podniósł ją nagle i
– 82 –
mocno przytulił.
Wyszli razem na korytarz, gdzie z portretów
spoglądali na nich kwaśno najlepsi absolwenci
Harrington Hall.
Kirsty stanęła naprzeciw jednego z obrazów.
– Wiesz, kto to jest?
– No, kto?
– Gubernator Farriday. Wygląda, jakby
wysysał sok z kiszonego ogórka.
Eachann przyjrzał się uważnie portretowi.
– Oni wszyscy tak wyglądają ale ten jest
najgorszy – dodała Kirsty, a jej ojciec wybuchnął
gromkim śmiechem.
To był najmilszy ze wszystkich dźwięków na
świecie. Kirsty pociągnęła ojca za sobą a później,
gdy on zaczął prowadzić, musiała mocno
wyciągać nogi, żeby za nim nadążyć.
Ale wcale jej to nie przeszkadzało. Trzymała go
tylko mocno za rękę, wspominając ten cudowny
śmiech.
Gdy dogonili Grahama, czuła się już o wiele
lepiej. I po raz pierwszy od dawna nie czyhał na
nią ten okropny strach, który zwykle towarzyszył
jej jak cień, zawsze gotów doprowadzić ją do
płaczu.
– 83 –
Teraz razem schodzili ze schodów; ojciec w
środku, oni po bokach.
– Czekam na tę długą opowieść, Kirsty.
Zatrzymała się i spojrzała na dwa ostatnie
stopnie, po czym skoczyła w dół ze złączonymi
nogami. Gdyby wylądowała nie rozsunąwszy
stóp, znaczyłoby to, że ojciec uwierzy w jej wersję.
Jeśli się nie uda – kłamstwo z pewnością wyjdzie
na jaw. Spojrzała niespokojnie na skórzane
czerwone buciki, które na szczęście wyglądały
tak, jakby ktoś skleił je mocno na wysokości
kostek.
– To naprawdę nie była nasza wina. Mam
oczywiście na myśli tę cegłę.
Ojciec zerknął na nią podejrzliwie, ale nie
straciła rezonu. Byli już w holu na dole, więc
pociągnęła go do ogromnych drzwi Harrington
Hall, które – w miarę jak się do nich zbliżali
wydawały się coraz większe. Poczuła znajome
ściskanie w żołądku, które towarzyszyło jej
zawsze wtedy, gdy miało się wydarzyć coś
ważnego – na przykład gwiazdka, urodziny lub
spotkanie z ojcem.
Podeszli do zgromadzonych przed drzwiami
kufrów oraz pak opasanych specjalną taśmą
– 84 –
wypełnionych bagażami Kirsty i jej brata.
Dziewczynka poczuła niepohamowaną chęć, by
jak najszybciej wybiec na zewnątrz, bo tam,
zaledwie kilka kroków dalej, czekał dom oraz
wolność.
Ale ojciec patrzył na nią w oczekiwaniu na
opowieść, której jeszcze nie wymyśliła.
Zaczerpnęła jednak głęboko powietrza, schowała
lewą rękę za plecy, skrzyżowała palce, po czym
spojrzała na tę najważniejszą w jej życiu osobę.
– Widzisz, ojcze – zaczęła ciągnąc go za rękę,
by wreszcie wyszedł za próg – wszystkiemu
winien jest... – urwała i nagle poznała olśnienia.
Stali w portyku szacownego przybytku wiedzy
i Kirsty poczuła, że uścisk ojca zelżał. Widocznie
chciał uwolnić rękę, by ukrzyżować ramiona na
piersi, przybierając charakterystyczną wymowną
pozę.
Nie spojrzała na Grahama, bo on już nauczył
się milczeć, ale tak mocno ścisnęła dłoń ojca, by
nie mógł się jej wyrwać, po czym odwzajemniła
jego surowe spojrzenie.
– Wszystkiemu winien jest Chester Farriday –
powiedziała poważnie.
– 85 –
9
Jakże ja pójdę
Gdy przyjaźnie więdną,
A w koronie miłości
Klejnoty bledną?
Gdy serca wierne uschły,
A gorące odpływają
Któż w tym ponurym świecie
Sam chciałby miejsce znaleźć
Thomas Moore
przekł. Jacek Kittel
– Zabierz to, Williamie. – Amy wyciągnęła
rękę z pierścionkiem, który parzył jej palce.
Twarz Williama – i tak już wystarczająca blada
w srebrzystym świetle księżyca padającym na
wypielęgnowane ogrody Bayardów – przybrała
kredowobiały odcień. Spojrzał na nią po raz
pierwszy od wielu godzin.
– O czym ty mówisz?
Nie patrzył na nią właściwie przez cały
– 86 –
wieczór. Zdała sobie z tego sprawę dopiero teraz.
Być może wcześniej pogrążona w
wyimaginowanym świecie pełnym miłości – nie
dostrzegała prawdy. A prawda była taka, że
zakochała się w mężczyźnie, który nie mógł jej
nawet spojrzeć prosto w oczy.
– Zabierz ten pierścionek, proszę.
Stał nieruchomo jak słup soli.
– Wszystko rozumiem. Możesz już przestać
udawać.
– O co ci chodzi? – W jego głosie kryło się
rozbawienie, jeszcze bardziej dla niej obrazliwe
niż podsłuchana rozmowa i te wszystkie drwiny.
Uniosła podbródek, prosząc Boga, by pozwolił
jej zapanować nad drżeniem głosu.
– Możesz ożenić się dla pieniędzy, nie
rezygnując z miłości. Wydawaj pieniądze,
wykorzystuj ciało i postaraj się pokochać takie
życie – dokończyła ciszej.
Poczerwieniał. Wyjąkał coś, zrobił krok w jej
stronę, ale wyciągnęła ręce obronnym gestem.
– Proszę. Nie. Nawet nie próbuj. – Uniosła
dłoń, by nie mógł Jej dotknąć, lecz także i po to,
by zasłonić oczy, gdyż zalśniły w nich łzy.
Nie chciała przy nim płakać. Nie chciała. Ale
– 87 –
słowa, które przed chwilą mu powtórzyła,
sprawiły jej ogromny ból, zbyt wielki, by mogła
się powstrzymać...
Po chwili łkała już tak rozpaczliwie, że
zwróciła na siebie uwagę. Ludzie odwracali głowy
i patrzyli na nich ze zdumieniem, a ona nie była w
stanie nawet się ruszyć. Stała jak wryta, porażona
wstydem, zraniona do głębi, niezdolna zrobić
cokolwiek. Trzymając pierścionek w wyciągniętej
ręce, płakała tylko coraz żałośniej.
Twarz Williama przybrała zupełnie inny
wyraz. Już nie próbował uspokoić Amy. Rozejrzał
się tylko niespokojnie, jakby przebywanie w jej
towarzystwie stało się dla niego upokarzające.
Jego przyjaciele – ludzie, którzy nigdy jej nie
akceptowali podeszli bliżej, jak hieny czyhające
na kolejną ofiarę. Amy drżała tuk bardzo, że
pierścionek zsunął się na wykamieniowaną
dróżkę, z ledwo słyszalnym brzękiem. Ten cichy
dźwięk wydał się jej absurdalny w obliczu tak
strasznego nieszczęścia.
William schylił się, podniósł pierścionek i
wybuchnął głośnym, przesadnym, okrutnym
śmiechem.
– Ona zrywa zaręczyny – oznajmił zebranym,
– 88 –
demonstrując im pierścionek jak trofeum, z
którego należy być dumnym. – Wyobrażacie to
sobie? Ona zrywa zaręczyny. – Zaśmiał się
jeszcze raz, jakby Amy zrobiła coś zabawnego.
Usłyszała, jak parskają, chichoczą i prychają z
oburzenia.
– Słyszeliście? – William wyciągnął ręce. –
Amy Emerson nie chce poślubić mnie... –
Uderzył się w piersi. – Williama de Pysters.
Coraz głośniejsze śmiechy paliły jej policzki
żywym ogniem.
– Chyba ta mała nowobogacka dziedziczka nie
chce się wkupić do elity, mimo że za radą
prawników przyjechała tu specjalnie, by złapać
męża. – Popatrzył na Amy z nie skrywaną
pogardą. Ci sprytni oszuści sądzili, że dzięki
pieniądzom zyska naszą akceptację. – Znów
powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Świetny
dowcip, prawda?
Gdy dotarł do niej sens tych słów i spojrzała w
roześmiane twarze gości, nie potrafiła już dłużej
powstrzymywać łez. Prawnicy kupili jej wstęp do
towarzystwa. Patrzyła na zebranych wokół ludzi,
niezdolna uwierzyć, by naprawdę byli zdolni do
takiej podłości.
– 89 –
Podniósłszy zapłakane oczy na Williama,
dostrzegła na jego twarzy pogardę i wstręt tak
wyraźnie, jakby nie patrzyła na niego przez morze
łez.
– Myślałam... – urwała i zająknęła się –
Myślałam, że mnie kochasz.
Rzuciwszy jej gniewne spojrzenie, roześmiał
się jeszcze głośniej i z większym okrucieństwem.
Odwróciła się i popędziła na oślep przed siebie.
Wstyd przesłonił jej cały świat. Obcasy
pantofelków klaskały na kamiennych płytkach
chodnika jak publiczność zadowolona z
przedstawienia. Z opuszczoną głową przemknęła
obok gości pijących szampana. Zaczepiła
spódnicą o stolik, usłyszała charakterystyczny
trzask pękającej tkaniny, ale nawet nie odwróciła
głowy, tylko szarpnęła do przodu, wyzwalając się
w ten sposób z pułapki.
Ktoś krzyknął, dotarł do niej brzęk rozbitego
szkła, ale nie zatrzymała się. Biegła coraz dalej,
na tyły posiadłości, gdzie kamienny mur oraz
ciemność były jej życzliwsze niż ludzie, od
których przed chwilą uciekła.
Z trudem chwytając powietrze, oparła się o
mur i przycisnęła policzek do wilgotnego
– 90 –
bluszczu. Gdy wreszcie zaczęła normalnie
oddychać, podniosła głowę, by spojrzeć
załzawionym oczami w roziskrzone niebo.
Nad sobą miała księżyc i gwiazdy, te
nieuchwytne, wędrujące ogniki, którym ludzie
tak chętnie powierzali swoje życzenia. Życzenia,
nadzieje, marzenia... Czymże one były? Ułudą?
Jak miłość? Aprobata? Dobroć?
One nie istniały. Albo umarły wraz z jej
rodzicami. Być może ojciec wpoił w nią błędne
przekonanie, iż są to jedyne wartości, w jakie
należy wierzyć? Nie, jakżeby mógł tak bardzo ją
oszukać? Wpatrywała się w niebo, szukając tam
prawdy i czegoś, co dałoby jej wsparcie.
Wokół unosił się słodki zapach róż i
kapryfolium. Z oddali dobiegały ją odgłosy
przyjęcia: rozmowy nieprzyjaznych jej ludzi,
muzyka, przy której tak rzadko tańczyła, oraz
pobrzękiwanie szkła błyszczącego jak spadające
gwiazdy.
A ona nic nie znaczyła. Była tylko echem w
pokoju pełnym głuchych. Wolno osunęła się na
ziemię, jakby powalił ją ciężar doznanego
upokorzenia. Otoczyła kolana ramionami i
wtuliła w nie twarz, próbując powstrzymać
– 91 –
napływające do oczu łzy.
Siedząc tak na wilgotnej ziemi, w blasku
gwiazd, słuchała dolatujących z oddali śmiechów,
strzępów rozmów i tanecznych melodii. Skuliła
się mocniej, jakby chciała ochronić się przed
zimnem, po czym znów zapłakała żałośnie. Nie
pozostało jej nic oprócz łez.
– 92 –
10
Księżyc ma twarz jak zegar na schodach,
Oświetla nocą złodziei w ogrodach.
Robert Louis Stevenson
przekł. Jacek Kittel
Ściskając fałdy spódnicy, Georgina
maszerowała wybrukowaną alejką jak generał
ruszający do ataku na wroga. Ze srebrnych tac
zniknęły kraby oraz homary, w ogrodzie
pozostało jedynie dwóch służących, a fontanna z
szampanem wyschła.
Ta burżujka, Amy Emerson, tarzająca się w
pieniądzach, które należały się przecież jej,
Georginie, właśnie zrobiła z siebie widowisko,
zrywając zaręczyny z Williamem de Pysters.
Georgina nie była świadkiem tej sceny i
właściwie prawie nie znała tej dziewczyny;
zdążyła jednak akurat na czas, by zobaczyć, co z
tego wynikło.
Ta wariatka uciekła, ale przedtem zdążyła
– 93 –
przewrócić stolik i stłuc dwanaście butelek
szampana.
W czasie gali nie należy zrywać zaręczyn, tylko
je zawierać. Co za idioci! Otaczali ją głupcy.
A już najbardziej irytowała ją Phoebe
Dearborn, zastawiająca sidła na Johna Cabota,
obrzydliwie wprost bogatego Johna Cabota, który
stanowił przecież własność Georginy.
– Phoebe Dearborn – mruknęła z
obrzydzeniem. Przecież ta kobieta miała i tak
ogromny majątek. Jej ojciec posiadał udziały w
bankach, stoczniach i kopalniach, a jakby i tego
nie wystarczyło, dziadek Phoebe ze strony matki
był właścicielem połowy Portlandu, części Maine
oraz kawałka New Hampshire.
Mówiono o niej, że jest dwulicowa; w
obecności mężczyzn trzepotała niewinnie rzęsami
i gaworzyła jak niemowlę, a jej śmiech
przypominał czkawkę dzikiego osła.
I w przeciwieństwie do Georginy mogła się
doskonale obejść bez, pieniędzy Cabota. Cóż z
tego, że korzenie jej rodu sięgały średniowiecza,
skoro przodkowie Georginy równie skutecznie
gromili najeźdźców?
A w dodatku to przecież ona, Georgina złowiła
– 94 –
Johna, a już na pewno dziś wieczorem wyjmie go
z sieci.
Przyspieszyła kroku. Minęła wysoki mur
porośnięty bluszczem i wóz, w którym miała
nadzieję znaleźć pozostałe skrzynki z
szampanem. Gdy jednak skręciła w stronę
pomieszczeń kuchennych, wpadła prosto w
ramiona mężczyzny. Z pewnością runęłaby do
tyłu, gdyby nie pochwyciła jej para silnych rąk.
Dziewczyna uniosła głowę, spojrzała na
mężczyznę i zamarła.
W świetle księżyca jasne włosy przybysza
mieniły się złotawym blaskiem. Nieznajomy
sięgał głową okapu okna kuchennego, a jego
szerokie bary przesłaniały fronton budynku.
Największe wrażenie zrobiła jednak na niej
zmysłowa twarz o niezwykle ostrych rysach. Na
jej widok Georgina poczuła się słaba i bezbronna,
jakby stanęła naprzeciw czegoś, z czym nie
potrafi sobie poradzić. Taką właśnie twarz
widywała w swych młodzieńczych marzeniach, o
których już dawno musiała zapomnieć.
Mężczyzna miał na sobie jasnożółtą koszulę,
sznurowaną na piersiach rzemykiem.
Najwyraźniej nie uznawał guzików. Na wierzch
– 95 –
narzucił brązowy surdut ze skóry popękanej od
wilgoci i wiatru. Ciemne, poplamione spodnie
leżały na nim jak ulał, a wysokie buty – choć
zrobione z dobrej skóry – sprawiały wrażenie
zniszczonych, gdyż przylepiło się do nich błoto i
trawa.
Georgina zapragnęła nagle, by przybysz nosił
białą muszkę
I okazał się bogatszy niż wszyscy Cabotowie,
Dearbornowie, czy Winthropowie razem wzięci.
A on w dalszym ciągu zaciskał dłonie na jej
obnażonych ramionach. Na ten wieczór bowiem
Georgina wybrała suknię z dekoltem – bardzo
eleganckim, ale na tyle śmiałym, by sprowokował
Johna do wyznań i propozycji małżeństwa.
Czuła wyraźnie, że nieznajomy ma odciski na
rękach, i przypomniała sobie wóz stojący na
tyłach domu. Te dłonie często trzymały lejce –
widocznie mężczyzna zarabiał na życie jako
dostawca.
– Spieszysz się, kochanie?
Boże... Co za głos... głęboki, przeszywający na
wskroś, głos i najbardziej szalonych dziewczęcych
marzeń.
– 96 –
Gdyby John przemówił do niej takim głosem,
Georgina byłaby gotowa zapomnieć, że jest niski i
łysy. A w noc poślubną przymknęłaby oczy i
wsłuchiwałaby się w jego zmysłowy szept.
Naraz pomyślała, że stojąc i gapiąc się tak na
dostawcę, musi wyglądać równie głupio jak
Phoebe Dearborn.
– Stoisz mi na drodze – powiedziała,
obrzucając
nieznajomego
gniewnym
spojrzeniem.
– Aye. – Zaśmiał się, co powinno ją zirytować,
ale zamiast tego poczuła, że z trudem chwyta
powietrze. Za dużo szampana – pomyślała i nagle
przypomniała sobie, że w ogóle nic nie piła.
– Nazywam się Georgina Bayard.
Otaksował ją obraźliwie od stóp do głowy.
– Georgina – powiedział, jakby smakował jej
imię.
– Panna Bayard – poprawiła.
Uśmiechnął się złośliwie.
– Idź i wyładuj towar – nakazała. Chciała go
wyminąć, ale zastąpił jej drogę, krzyżując dłonie
na piersiach. – Nie mam czasu na zabawy! –
– 97 –
krzyknęła z wściekłością. – Jazda! No już!
Nie ruszył się z miejsca.
– Powiedziałam: jazda, ty tumanie. – Wbiła
mu łokieć w bok, natrafiając na twardy mięsień,
co mocno ją zadziwiło.
Nieznajomy zaśmiał się cicho, ale ona nie dała
za wygraną. Uśmiechnęła się tylko słodko,
zatrzepotała powiekami jak Phoebe, po czym
wbiła mu obcas w cholewkę buta.
Zaklął i odsunął się.
Zebrawszy spódnicę, minęła go szybko, łapiąc
się na tym, że czeka na jego reakcję. Ale dobiegły
ją tylko odgłosy przyjęcia, więc poszła dalej,
marząc jedynie, by ta niesamowita twarz znikła z
jej pamięci. W chwilę później wparowała do
kuchni.
Drzwi otworzyły się z hukiem, a ona stanęła na
progu z rękami na biodrach. Służący gadali w
najlepsze, gdy tymczasem przyjęcie waliło się w
gruzy. Georgina klasnęła dwa razy i w kuchni
natychmiast zaległa cisza,
– Horace – zaczęła spokojnie – czy ty jesteś
lokajem, czy może damą do towarzystwa?
Służący pokraśniał jak burak.
– Co z szampanem?
– 98 –
– Mrozi się, panno Bayard.
– Więc idź i przynieś go natychmiast –
rozkazała. – Emily, Uzupełnij tace homarami i
krabami. Ty, Muriel, pokrój chleb i przynieś go
zaraz na stół. Nie ma również masła – ciągnęła
lodowato – sera i kawioru. – Rozejrzała się po
kuchni. – A gdzie się podziała wołowina, która
kosztowała mnie majątek?
Kucharki rzuciły się natychmiast do pieca.
Georgina pociągnęła nosem.
– Odnoszę wrażenie, że spaliłyście kraby w
cieście. Wykorzystując chwilę ciszy, ponownie
klasnęła w ręce. Ruszać się. No już! W kuchni
zapanował nagle tumult i zamieszanie. Kucharki
to otwierały, to zamykały żeliwne drzwiczki od
pieca, na ladach brzęczały srebrne patery, a
służący rozbiegli się jak przerażone pisklęta. Już
po chwili wytaczali się na zewnątrz, dźwigając
tace Uginające się pod ciężarem ogromnych
płatów polędwicy, najróżniejszych ryb oraz
lśniących kryształowych karafek ze schłodzonym
winem. Georgina wyszła zadowolona z kuchni, po
czym ruszyła ścieżką w kierunku ogrodu i Johna
Cabota, którego z pewnością należało uwolnić od
westchnień i trzepoczących rzęs Phoebe.
– 99 –
Zatrzymała się za rogiem. Właściwie wiedziała,
kogo tam zobaczy. A on stał oparty o mur, z lewą
ręką na parapecie. W drugiej trzymał bochenek
chleba – świeżo upieczonego chrupiącego i na
pewno przeznaczonego dla gości.
Zaczerpnęła głęboko powietrza.
– Widzę, że nadal ciężko pracujesz.
Zasalutował nadgryzioną pajdą.
– Sądziłam, że wydałam ci polecenie –
powiedziała wyniośle.
– Tak, rzeczywiście. – Znów wbił zęby w
resztki bochna
Uśmiechnął się do niej. Najwyraźniej nie
robiły na nim wrażenia ani jej słowa, ani wyniosły
ton.
Zrobiła krok w przód.
– Potrafisz rozkazywać, Georgie – rzekł.
– Słucham?
Spojrzał w stronę kuchni.
– Wystarczy, żebyś klasnęła, a oni już
zaczynają kicać na dwóch łapkach jak tresowane
zajączki.
– Jak mnie nazwałeś? – Georgie. Zatrzęsła się
ze złości, ale on był wyraźnie ubawiony i
zadowolony z siebie. Georgina była jednak na tyle
– 100 –
mądra, by wiedzieć, że jeśli powie jeszcze jedno
słowo na temat tego obrzydliwego zdrobnienia,
on zacznie go z pewnością używać jeszcze
częściej.
– Sądzę, że nie powinny cię interesować moje
rozmowy ze służbą.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz. –
Ugryzł ostatni kęs chleba, wytarł ręce w koszulę i
wyprostował się jak struna. – Zapewne należysz
do kobiet, które doskonale dają sobie ze
wszystkim radę.
– Sam Pan Bóg wie, że mam duże
doświadczenie – mruknęła.
– Kłopoty w raju? – Rozejrzał się. – Sądziłem,
że jesteś wolna od trosk.
Uniosła tylko podbródek i nie powiedziała ani
słowa, choćby w głębi serca chętnie powierzyłaby
mu swoją tajemnicę.
– Przypuszczam, że dzieci również czują przed
tobą respekt.
– To nie twoja sprawa i właściwie nie
powinnam ci nic o sobie mówić, ale przyjmij do
wiadomości, że nie jestem zamężna.
– Sprawiłaś więc zawód swoim rodzicom –
powiedział z dziwnym wyrazem twarzy.
– 101 –
– On nie żyją – odpaliła. – I mam tylko
dwadzieścia dwa lata – dodała szybko, bo poczuła
się nagle jak stara panna.
Uśmiechnął się lekko, po czym – nie
odrywając od niej oczu – potrząsnął głową, jakby
wydała mu się zabawna. – Jesteś więc
wystarczająco dorosła, by dyrygować służbą i
wydawać przyjęcia, ale nie dałabyś sobie rady z
dziećmi. Czy tak?
– Co to znaczy: wystarczająco dorosła?
Wzruszył ramionami.
– Wiek ma znaczenie tylko w przypadku wina.
Poza tym nim twierdziłam, że nie potrafiłabym
wychować dzieci. – Nigdy nie zajmowała się
dziećmi, ale za nic w świecie nie chciała się do
tego przyznać. Irytowała ją nie tyle nonszalancka
poza mężczyzny, ile jegofl ironiczny uśmieszek.
– Dałabym sobie radę ze wszystkim.
Potarł w zamyśleniu podbródek.
– A więc umiesz postępować z dziećmi,
Georgie?
– Jak widać.
Zaśmiał się tak ciepło i serdecznie, że
najchętniej by mu zawtórowała. Nim zdążyła się
cofnąć, zbliżył się do niej na odległość ręki. Mimo
– 102 –
potężnej budowy poruszał się lekko i zręcznie.
– Co za szkoda, że nie masz męża, Georgie.
Zrobił taki gest, jakby zamierzał jej dotknąć,
więc odsunęła się szybko.
– Jeszcze nie mam. A poza tym nie jestem
Georgie.
– Jeszcze? – Zerknął na nią z rozbawieniem. –
Czyżbyś zamierzała go znaleźć w ciągu najbliższej
godziny.
– Tak. Trafiłeś w dziesiątkę. – Zebrała fałdy
spódnicy. – A teraz, jeśli łaskawie mnie
przepuścisz, zobaczę, czy jestem stanie odmienić
swój stan cywilny, który tak cię interesuje i bawi.
– A więc chcesz wyjść za mąż?
Uniosła tylko dumnie podbródek.
Patrzył na nią tak, że zapragnęła nagle czegoś,
o czym nie powinna nawet myśleć.
– Odsuń się.
Znowu nawet nie drgnął.
– A może stęskniłeś się za moim obcasem? –
Uniosła nogę.
Długo wpatrywał się w jej stopę obutą w
jedwabny pantofelek, rozłożył ręce w geście
poddania i ustąpił jej z drogi, kłaniając się
przesadnie.
– 103 –
Odeszła szybko, z dumnie podniesionym
podbródkiem, czując nagły przypływ gorąca.
– Wbij sobie do tej twardej głowy, że możesz
po niej oberwać Od mojego przyszłego męża –
rzuciła przez ramię.
Zadowolona z siebie, ze zwycięskim
uśmiechem poszła dalej. Serce biło jej jednak
zdecydowanie za mocno. Georgie! – zawołał za
nią swoim głębokim głosem. – Jeśli chcesz
wiedzieć, to nie tylko głowę mam twardą.
– 104 –
11
Nigdy nie zawieraj małżeństwa
dla pieniędzy.
Pożyczki są znacznie tańsze.
Stare przysłowie szkockie
Georgina siedziała w rogu sypialni, wyjmując z
palców kolce róż.
– Auu! – Wyciągnęła ostry cierń i popatrzyła
na niego ze zdziwieniem. Nawet się nie złamał.
Nie przypuszczała, że kolce mogą być takie
twarde. Jęknęła i poczuła, że się rumieni. Wciąż
odczuwała zażenowanie, głównie dlatego, że
świetnie zrozumiała jego ripostę. Wychowując się
razem ze starszym bratem, musiała się czegoś
dowiedzieć o stosunkach męsko-damskich, gdyż
w przeciwnym wypadku nie rozumiałaby
zupełnie, o czym Albert tak często rozmawia i
żartuje z przyjaciółmi.
Posmarowała pokaleczone dłonie maścią z
orzechów i uczyniła kolejny wysiłek, by przywołać
– 105 –
w pamięci obraz Johna Cabota, a nie tego
wysokiego, niewiarygodnie przystojnego
blondyna.
Kiedy to nie przyniosło jednak pożądanych
efektów, pomyślała o majątku Cabotów.
Wyobraziła sobie stosy błyszczących monet, kilka
tysięcy złotych sztabek, akcje, księgi hipoteczne,
obligacje, klejnoty w niebieskich aksamitnych
pudełkach z monogramem a szczególnie brylanty,
które stanowiły świetną inwestycję i wyglądały
tak pięknie, gdy oprawione w platynę zdobiły
palce, przeguby, szyję i uszy. Uśmiechnęła się.
Chciwość naprawdę pobudza fantazję! Kiedy
jednak otworzyła oczy, zobaczyła tylko starzejącą
się tapetę w kwiatki. Nawet dywan – tkany w
Antwerpii na specjalne zamówienie babki Bayard
– stracił dawną świetność na tle zniszczonych
kotar i wyświechtanych poduszek.
Usiłowała sobie wyobrazić odnowioną
sypialnię, umeblowaną hinduskimi antykami, z
jedwabnymi draperiami w oknach i obrazami w
ramach z osiemnastokaratowego złota. Parę
godzin temu słyszała, jak Phoebe opowiadała o
wystawionym na sprzedaż wystroju sypialni z
Wersalu.
– 106 –
Mogłaby uprzedzić Phoebe! Tak, zaczęłaby od
odnowienia wszystkich dwudziestu ośmiu pokoi.
Jako pani Cabot byłaby osobą wystarczająco
bogatą i wpływową by przekupić każdego
importera, zamówić wszystko, czego pragnęła, i w
dalszym ciągu w najmniejszym bodaj stopniu nie
uszczuplić rodzinnej fortuny.
Przymknąwszy powieki, spróbowała wyobrazić
sobie odnowione apartamenty, majątek Cabotów
i minę Phoebe. Niestety, stanął jej znów przed
oczami obraz mężczyzny o lśniących złotych
włosach i złośliwym uśmiechu, który wywoływał
rumieńce na jej policzkach. Chwyciła mazidło i
posmarowała nim rozpłomienioną twarz,
wdzięczna niebiosom za to, że w tej części
ogrodu, gdzie go spotkała, było ciemno! W
przeciwnym bowiem wypadku nieznajomy
zobaczyłby przecież, jak wpadła na krzaki dzikich
róż. A takiego upokorzenia z pewnością by nie
przeżyła.
Gdyby pozostała jej odrobina zdrowego
rozsądku, nie zwróciłaby uwagi na klasyczne rysy,
postawność i nieprawdopodobnie zmysłowy głos
mężczyzny. Kazałaby go po prostu wyrzucić.
Teraz jednak nie chciała analizować powodów,
– 107 –
dla których tego nic zrobiła.
– Auu! – Wyciągając ostatni ostry kolec,
wstrzymała oddech z bólu. Podmuchała na palec,
wstała szybko i odstawiła maść na toaletkę.
Pochyliła się, by zerknąć do lustra. Nie musiała
szczypać się w policzki – i tak miała rumieńce.
Upiąwszy więc włosy w węzeł z tyłu głowy, wyszła
z pokoju.
Zaraz potem znalazła się w opustoszałej części
ogrodu, gdzie jedna jedyna ścieżka prowadziła w
stronę altany, czyli do celu.
Stary, zardzewiały wiatrowskaz na dachu
skierowany był na zachód, czyli w złym kierunku,
co wydało się jej zupełnie absurdalne.
Całe życie Georginy wypełniło się nagle
absurdami i sprzecznościami. Każdy z zegarów
wskazywał inną godzinę, niemądre dziewczęta
zrywały zaręczyny, służący nie wypełniali
obowiązków, posłańcy przemawiali głosem
wywołującym gęsią skórkę i zadawali jej
nieprzyzwoicie osobiste pytania, na które sami
udzielali odpowiedzi. Teraz się okazało, że nawet
wiatrowskaz zwariował.
Przyspieszyła kroku, zaczęła prawie biec, ale
cały czas towarzyszył jej obraz muskularnego
– 108 –
mężczyzny.
Dlaczego ci wszyscy bogaci arystokraci nie są
tak dobrze zbudowani? Georgina pomyślała, że
pieniądze nie idą w parze z urodą i znalezienie
przystojnego kandydata na męża wśród
milionerów okazałoby się równie niemożliwe, jak
wyszukanie igły w stogu siana.
John Cabot był od niej niższy o dobre dziesięć
centymetrów i zaczynał już łysieć. Miał jednak
pieniądze, ogromne pieniądze.
Odwróciła się, by spojrzeć na dom – w
migającym świetle latarni, na tle
rozgwieżdżonego nieba, zdawał się żyć własnym
życiem.
Stała tak zaledwie chwilę, po czym znów
ruszyła naprzód, zdecydowana przeprowadzić do
końca swe zamiary. Już dawno temu uznała, że
miliony Cabotów warte są małżeństwa, choćby
nie przypominało ono w niczym romantycznych
historii opisywanych w książkach. I tak zresztą
nie wierzyła w te bzdury.
Przecież nie była idiotką.
Wiedziała, co powinna zrobić. Kilka słodkich
słówek, powłóczyste spojrzenie, pocałunek – i
obejmie w posiadanie przepastne, wyszywane
– 109 –
złotem kieszenie Johna Cabota.
Wraz z jego łysiną.
Zagryzła wargi. Wszystko świetnie się ułoży.
Przyzwyczaiła się już do myśli, że do końca
swoich dni będzie musiała spoglądać z góry na
swego męża, jak również nie zauważać jego
przerzedzonych włosów na lśniącej czaszce.
No i co z tego, że jest niski, gruby i niezbyt
inteligentny? Dla swego domu, nazwiska i
reputacji gotowa była skazać się na niego do
końca życia.
A w księżycową noc poślubną, gdy gwiazdy
zaświecą na niebie – trochę nawet zbyt jasno –
zajrzy Johnowi w oczy i pożegna się na zawsze z
niewinnością oraz pragnieniami, które w dalszym
ciągu drzemały gdzieś na dnie jej serca.
Tak właśnie się stanie. Wszystko już
zaplanowała. Leżąc w małżeńskim łożu, zamknie
oczy i pomyśli o remoncie.
Dlatego szła coraz szybciej, krok za krokiem,
by wreszcie osiągnąć cel.
W świetle lampionu oświetlającego altanę
mignęła jej sylwetka Johna. Zrobiła jeszcze jeden
krok, po czym zatrzymała się i zerknęła na
sukienkę. Szafirowy jedwab uwydatniał błękit
– 110 –
oczu i granatową czerń połyskliwych włosów.
Uszczypnęła się w policzki i rozchyliła dekolt. Nie
wolno składać wszystkiego w ręce losu. Sama
zostanie kowalem. Z przyklejonym uśmiechem
uniosła głowę, po czym zacisnęła dłonie w pięści,
nabierając głęboko powietrza. W chwilę później
ktoś zatkał jej dłonią usta i pociągnął do tyłu.
– 111 –
12
Najsłodsze są kradzione cukierki.
Colley Cibtur
Zegar wybił godzinę, ale Calum nie liczył jego
uderzeń. Zdjął okulary i roztarł obolały nos. Jak
człowiek wyrwany z głębokiego snu zdał sobie
sprawę, że znów pochłonęła go praca.
Wyciągnąwszy się na krześle, rozprostował z
jękiem zesztywniałe mięśnie.
Czasem – szczególnie w sytuacji takiej jak
teraz, gdy wiedział! że statek ze Szkocji zawinie
do portu w ciągu najbliższych dwóch tygodni –
pogrążał się całkowicie w pracy. Tym bardziej że
mógł się go spodziewać już nazajutrz.
Westchnął ze zmęczenia, przetarł czerwone
oczy, przejechał palcami po ciemnej czuprynie i
oparł głowę na rękach. Był całkowicie
odpowiedzialny za ten statek. Włożył okulary.
Rozejrzawszy się doszedł do wniosku, że
zapadła już głęboka noc. Zegar nad kominkiem
– 112 –
wskazywał drugą. Pracował siedem godzin bez
przerwy. Zatopiony w pracy, tracił zwykle
poczucie czasu.
Lecz czas należał do tych nielicznych rzeczy,
których nil próbował kontrolować. Dla człowieka
żyjącego według określonego schematu,
ceniącego porządek i konsekwencję, czas był
najlepszym sprzymierzeńcem. Pomagał w
wyborze metod, dzięki którym Calum mógł
sprostać ogromowi obowiązków, poprawić
efektywność działań, znaleźć nowe sposoby
podniesienia wydajności.
Calum po mistrzowsku opracowywał systemy.
Jego ubrania leżały zawsze w określonym
szeregu: spodnie, koszula, pasek, skarpetki, buty.
W ten sposób mógł się ubierać, oszczędzając czas.
Miał ogromne łóżko, ale spał tylko na jednej
połowie, a pośrodku układał poduszki, żeby nie
pognieść pościeli z drugiego boku. Słał więc tylko
używaną część łóżka, co zapewniało mu chwilę
czasu potrzebnego na golenie. A zarost miał tak
bujny, że musiał się golić dwa razy dziennie, rano
i wieczorem. Rozumiał, że jest trochę przeczulony
na punkcie dyscypliny, ale zupełnie mu to nie
przeszkadzało, gdyż właśnie owo zamiłowanie, z
– 113 –
którego nieustannie szydził jego brat, pomagało
Calumowi w koncentracji. Dobra organizacja
pozwalała mu skupić się całkowicie na właśnie
wykonywanym zadaniu, przedłużyć dobę do
trzydziestu godzin i zdobyć tym samym więcej
czasu – czyli umożliwić dobre wykorzystanie dnia
i nocy. W ten właśnie sposób nauczył się żyć, i
realizował swą teorię tak efektywnie, że
dyscyplina stała się tak integralną częścią jego
osobowości, jak więzy krwi łączące go z
Eachannem.
Zaczerpnąwszy głęboko powietrza wstał, po
czym znów się przeciągnął. Brat nie wrócił jeszcze
do domu.
Calum podszedł do okna i spojrzał na zatokę,
ale zobaczył jedynie opary tak gęste, że świat
zdawał się kończyć tuż za szybą. Każdego roku we
wrześniu wyspa znikała za nieprzeniknioną
mgielną ścianą. Eachann twierdził, że tego lata
mgły pojawią się wcześniej. I jak widać, nie
pomylił się. Calum odwrócił się od okna,
przekonany, że brat zdecydował zostać na
wybrzeżu. Przemaszerował przez pokój i zapalił
wygasłe polana na kominku, po czym wymiótł
niewidzialny popiół z paleniska. Prostując się,
– 114 –
zdążył przetrzeć ozdoby kominka, lichtarz oraz
podpórki do książek, wykonane z brązu, w
kształcie lwich głów. Wstępnie przejechał
szmatką po skórzanych oprawach, upewniwszy
się najpierw, że złocone grzbiety rozmieszczone
są dokładni według wysokości. Odwróciwszy się,
wyjrzał przez okno, czując nagły przypływ
niepokoju. Eachann wiedział, że pogoda może się
zmienić. Zrezygnował nawet z ciasta, byle tylko
odwieźć bezpiecznie kobiety na wybrzeże i zajrzeć
do szkoły, nim wyspę spowije mgła. Tak
przynajmniej mówił wychodząc.
W przeciwieństwie do innych mieszkańców
wyspy brat Caluma posiadł niezwykłą
umiejętność przepowiadania pogody. Pozostali
traktowali ją na ogół jak dzikiego zwierza, z
którym przyszło im żyć pod jednym dachem, czyli
jak zjawisko całkowicie nieprzewidywalne.
Kapryśna aura wciąż sprawiała niespodzianki.
Rybacy, zarabiający połowami na życie,
rozprawiali głośno o jej zmiennych nastrojach, a
wyspiarze byli całkowicie od niej zależni.
Calum sądził, że Eachann posiadł wrodzony
dar, specyficzny instynkt pozwalający mu
dostrzegać zjawiska niezauważalne dla innych.
– 115 –
Równie łatwo nawiązywał kontakt ze
zwierzętami. Wystarczyło, by spojrzał w wilgotne
oczy oszalałego ze strachu konia, a zwierzę
natychmiast wracało do równowagi. W podobny
sposób przepędził kiedyś wilka. Orły siadywały
Eachannowi na ramieniu jak jaskółki na gałęzi, a
daniele jadały mu z ręki.
Rozległ się nagle straszny huk i tupot kroków
na kamiennych schodach. Calum obejrzał się w
chwili, gdy otwarły się drzwi.
Eachann stał w progu, trzymając w objęciach
śpiące dzieci, Jasnowłosa, kędzierzawa główka
Kirsty spoczywała na jego lewym ramieniu; ruda
łepetyna Grahama na prawym.
– Musisz mi pomóc – powiedział Eachann.
Calum chciał wziąć dziewczynkę, ale mała
obejmowała ojca tak mocno, że musiał ją
najpierw od niego oderwać. Łypnął na brata
pytająco.
– Później ci wszystko wytłumaczę. Pomóż mi
je położyć.
– W twojej części domu?
– Oczywiście, że nie, do diabła!
Eachann wyszedł z pokoju i skierował się w
stronę schodów prowadzących do apartamentów
– 116 –
Caluma. Ich nawyki i sposób życia różniły się od
siebie tak zasadniczo, jak szkockie wyżyny od
Sahary. Dlatego też – by nie doprowadzać do
konfliktów – podjęli salomonową decyzję i
podzielili dom na dwie części.
Równiutko, przez środek. Połowa dla Caluma
z jego zamiłowaniem do porządku, czystości i
dyscypliny, połowa dla Eachanna, który sprzątał
swoje królestwo rzadziej niż stajnie.
– Musimy je zanieść do jednego z twoich
pokoi.
Weszli do schludnej małej sypialni w lewym
skrzydle domu i położyli dzieci w czystej pościeli.
Calum wygładził kołdrę dziewczynki, myśląc, że
mała bardzo wyrosła, odkąd widział ją po raz
ostatni, po czym zagiął idealnie równo brzeg
narzuty i wsadził ją pod materac. Kirsty
otworzyła zaspane oczy.
– Wujek Calum – szepnęła, a na jej ustach
pojawił się uśmiech. – Jesteśmy w domu.
Zastanawiał się, co Eachann zrobi z dziećmi.
Po śmierci żony, mimo iż Fergus i Calum starali
się mu pomóc, zupełnie nie dawał sobie z nimi
rady, a w końcu zabrał je na wybrzeże. Twierdził,
że muszą się uczyć, a nie wałęsać samopas po
– 117 –
wyspie.
Nim Calum zdążył zebrać myśli, Eachann
zeskakiwał już ze schodów po dwa stopnie naraz.
– Chodź ze mną! – krzyknął do brata z dołu.
– Po co! – zawołał Calum, ale Eachann
wybiegł szybko na zewnątrz i nawet go nie
słyszał.
Calum wyszedł za nim na schody, ale musiał
natychmiast przystanąć, gdyż mgła była tak gęsta,
że nie wiedział, w którym kierunku ma iść.
– Dokąd się wybierasz! – zawołał.
– Zaraz zobaczysz. – Nie widział brata, słyszał
tylko jego głos.
Poszedł więc na oślep za tym głosem, myśląc,
że dzieci Eachanna, a szczególnie Kirsty, wdały
się w ojca, który zawsze był niespokojnym
duchem.
Podczas gdy Calum nieustannie przestrzegał
zasad i starał się postępować logicznie, w zgodzie
ze zdrowym rozsądkiem, Eachann tworzył sobie
własne prawa. Rzadko potrafili wypracować w
polne metody działania. Z upływem czasu
nauczyli się wzajemnego szacunku i każdy z nich
żył własnym życiem. Nie ingerowali w swoje
sprawy, choć Calum marzył nieraz, żeby brat stał
– 118 –
się nieco bardziej podobny do niego.
W kilka chwil później dwie pary męskich
butów wydały głuchy odgłos na deskach
pomostu. W rzednącym obłoku mgły Calum
dostrzegł Eachanna wskakującego na łódź.
Trwało to jednak zaledwie sekundę i znów białe
opary przesłoniły mu całkowicie pole widzenia.
– Chodź tu. Musisz mi pomóc.
– Gdzie ty jesteś? Nic nie widzę.
– Tu. – Parę metrów dalej błysnęło światło
lampy.
– To znaczy gdzie?
Calum przytrzymał się burty i wygramolił na
pokład. Na rufie, przy zbiorniku na makrele.
– Makrele? Od kiedy on zaczął łowić? –
mruknął do siebie Calum, z trudem się
posuwając.
W końcu dołączył do brata, który stał na rufie
w zupełnym milczeniu, ale z takim uśmiechem,
jaki wypływał mu na usta, ilekroć był bardzo z
siebie zadowolony – takim jak wówczas, gdy
wygrał zawody w rzucaniu pniakiem lub gdy
przewrócił do góry nogami porządnie zasłane
łóżko Caluma.
– Przywiozłem ci prezent, braciszku. –
– 119 –
Prezent? – Calum był absolutnie przekonany, że
brat znów sili się na dowcipy. – Znalazłem
rozwiązanie wszystkich problemów. Coś, co jak
sądzę – jest nam jednak potrzebne.
Eachann pochylił się i uniósł pokrywę
zbiornika. Dobiegł ich dźwięk przypominający
skrzek mewy uwięzionej w stogu siana.
– Sam zobacz. – Eachann wręczył bratu
latarnię. Calum uniósł lampę nad zbiornikiem i
zajrzał do środka. Zobaczył coś, co wyglądało
niczym jakiś potwór w kształcie kuli: zwinięty w
kłąb jedwab, białą skórę, cztery ręce i nogi
miotające się na wszystkie strony.
Calum zaklął głośno i przeniósł wzrok na
brata.
– Kobiety? Przywiozłeś kobiety?
– Aye. – Eachann oparł się o burtę. – Ale nie
takie sobie zwyczajne kobiety. – Wskazał je
głową. – Chcę ci przedstawić nasze przyszłe żony.
– 120 –
13
Nocnemu wędrowcowi, co sam pośród mgły
W bagnie po szyją pochłonięty tkwi,
Doświadczenie jak brzask, co rozjaśnia
świat,
Odkrywa ścieżkę, którą w bagno wpadł.
Ambrose Bierce
przekł. Jacek Kittel
Brunetka miotała się jak oszalała. W chwili
gdy Eachann uchylił wieko, zdołała właśnie
wyrwać z ust knebel.
– Ty kretynie! – krzyknęła, a jej zwinięta w
pięść dłoń wystrzeliła w powietrze.
Calum na wszelki wypadek uskoczył przed
ciosem, choć dziewczyna mierzyła wyraźnie w
rozpromienioną twarz Eachanna.
– Daj spokój, Georgie. – Eachann z łatwością
pochwycił jej rękę. – Przecież mówiłaś, że chcesz
wyjść za mąż.
– Ale nie za ciebie, tumanie. – Spróbowała go
– 121 –
kopnąć.
Przyciągnął ją do siebie i przerzucił przez
ramię jak worek.
Wrzasnęła przeraźliwie.
Calum skrzywił się. Dziewczyna hałasowała
jeszcze gorzej niż przeklęte dzikie gęsi
mieszkające nad stawem. Eachann
przytrzymywał ramieniem jej wierzgające nogi,
więc uszczypnęła go w plecy i chwyciła za koszulę.
Wtedy wymierzył jej mocnego klipsa w pośladek.
Na chwilę zaległa cisza, a gdy na usta Eachanna
wypłynął triumfalny uśmiech, dziewczyna
pociągnęła go mocno za włosy, krzycząc z
oburzenia.
Calum bał się jej bardziej niż samego diabła.
Nagle przypomniał sobie o istnieniu drugiej
kobiety i odwrócił się tak niespokojnie, jakby się
spodziewał ataku z jej strony.
Ale ona leżała zupełnie nieruchomo, z siecią
zaplątaną wokół nóg i związanymi na brzuchu
rękami. Twarzy nie widział, gdyż przysłaniała ją
burza złotych włosów. Poprawił okulary.
Ani drgnęła.
– Umarła? – spytał szeptem Calum,
przysuwając bliżej latarnię.
– 122 –
Eachann nie odpowiedział, ponieważ był zbyt
zajęty kneblowaniem brunetki, która deptała mu
po nogach, nie rezygnując z walki. Cudem udało
mu się uniknąć jej ciosów.
– Ona się nie rusza.
Brunetka spojrzała na niego wściekle.
– Bo dostała choroby morskiej, idioto!
Eachann wreszcie wepchnął jej knebel do ust i
wykręcił ręce do tyłu. Calum patrzył na nich
wzrokiem postronnego obserwatora, który nie
bardzo się kwapi do bijatyki. Miał jednak ochotę
palnąć Eachanna, który cały czas zarykiwał się ze
śmiechu. A przecież to wcale nie było zabawne.
Raczej nierozsądne i głupie. Wróżyło same
kłopoty.
Blondynka jęknęła. Znów odwrócił się na
pięcie.
– Ta należy do ciebie – wyjaśnił Eachann.
– Jak jasna cholera! – Calum znów się
odwrócił, ale brat zniknął już we mgle. –
Eachann! – wrzasnął. – Wracaj, do diabła!
– Wybacz, ale muszę pilnować Georgie! –
odkrzyknął Eachann i zawył głośno, jakby
otrzymał niespodziewany cios.
– Nie chcę żony! – Calum wygrażał pięścią
– 123 –
unoszącej się wokół mgle.
Kobieta jęknęła, więc zrobił krok w stronę
zbiornika. Patrzył na nią jak pies, który przyparł
kota do muru, ale w każdej chwili obawia się
niespodziewanego ataku.
Ale ona ani drgnęła. Leżała nieruchomo,
zwinięta w żałosną kulkę. Wyglądała tak, jakby
nie była w stanie krzyczeć ani nawet się poruszyć.
Przez chwilę wpatrywał się w nią bezmyślnie,
by w końcu dojść do wniosku, że zachowuje się
jak idiota. Wszak ta dziewczyna była od niego
mniejsza co najmniej o połowę. Odczekał jeszcze
chwilę, po czym pochylił się nad zbiornikiem,
kierując na nią światło latarni i swój badawczy
wzrok.
– Jestem taka chora – szepnęła. – Proszę...
Po raz pierwszy od wielu lat miał ochotę
przyłożyć Eachannowi za jego głupotę. Jego brat
zachował się jak rozbójnik wykradający bydło, jak
łowca niewolników, jak... chory na umyśle.
Zdawał sobie jednak doskonale sprawę z jego
uporu i buntowniczej natury. Eachann
najprawdopodobniej miał nadzieję, że jego
przodkowie uwierzyliby w opowieści o szalonych
Szkotach zamieszkujących wyspę.
– 124 –
Zerknął na kobietę. Była wyraźnie
wycieńczona, zmarznięta i chora. Zaklął, pochylił
się i wziął ją na ręce. Zwiotczała w jego
ramionach, a jej nogi i ręce opadły jak płatki
więdnącego kwiatu. Bladość dziewny przywodziła
na myśl siną mgłę, tak delikatną i lekką, że
wystarczyłby jeden podmuch wiatru, by
rozpłynęła się w nicość. W jej twarzy zauważył
jednak coś znajomego. Popatrzył więc nią
uważnie, by zrozumieć, co go tak zafrapowało, i
natychmiast odkrył prawdę. Ona była zupełnie
bezbronna. Potrzebowała opieki, zupełnie jak
Kirsty. Kirsty jednak trzymała Eachanna
kurczowo za szyję i chciała się tulić wyłącznie do
niego. A ta nieszczęsna istota oparła Calumowi
głowę na piersi, jak ranne zwierze przywierające
do drzewa w poszukiwaniu kryjówki i
schronienia. Nie wiedział, co ma z nią zrobić,
więc przycisnął ją tylko mocniej, wyprostował się
i skierował w stronę pomostu.
Boże... – Przyłożyła dłoń do głowy zwisającej z
jego ramienia.
– Proszę się nie ruszać.
Zastygł jak wryty. Mijał czas, a ona milczała.
Wsłuchiwał się tylko w jej oddech. Fale uderzały z
– 125 –
pluskiem o filary pomostu, w powietrzu unosił się
wilgotny zapach sosen i nadmorskiej mgły.
Głowa dziewczyny znalazła się bliżej jego szyi,
więc wyczuł lekką woń delikatnych perfum,
zmieszaną z ostrym zapachem morza. A mgła
gęstniała, wilgotniała, przenikała na wskroś ich
ciała, skraplała się na czole i wargach Caluma, na
włosach dziewczyny...
– Nie możemy tutaj zostać, panienko.
Oparła tylko głowę na jego ramieniu, jakby nie
była w stanie jej utrzymać.
– Muszę cię zanieść gdzieś, gdzie będzie ciepło
i sucho.
Nie otworzyła oczu.
– Wolno – szepnęła. – Proszę iść wolno.
Niezmiernie ostrożnie wyszedł na pomost.
Cały czas starał się trzymać dziewczynę w tej
samej pozycji, więc nie wykonywał żadnych
gwałtownych czy szybkich ruchów.
– Nie jestem w stanie z tobą walczyć –
szepnęła, a Calum doznał przez chwilę wrażenia,
że słyszy jej głos jedynie w wyobraźni. Ciało
dziewczyny znów zwiotczało, jakby na znak
poddania. Trafnie odczytał wyraz jej oczu. Krył
się w nich strach. Czysty, nie skrywany strach.
– 126 –
Ona naprawdę się bała, że spotka ją krzywda i
wiedziała, że nie jest w stanie się bronić.
Poczuł nagle chęć, by się nią opiekować.
Uderzyło go to jak grom z jasnego nieba.
Trzymał się z dala od kobiet, z wyjątkiem tych,
którym to on sam stawiał warunki. Cnotki
przywożone na wyspę przez Fergusu chciały go
usidlić, więc bał się ich jak diabeł święconej
wody.
Ale ta kobieta wcale na niego nie polowała.
Ona się go bała, A on nie mógł tego zrozumieć.
Nigdy nie budził strachu w kobietach i nie
rozumiał, jak to w ogóle jest możliwe.
Szedł dalej. Sumienie i coś jeszcze, coś
osobistego, jakaś więź, równie silna jak braterska,
dawały wyraźnie o sobie znać.
Opiekować się kobietą? Nie. Już dawno
poprzysiągł sobie, że niczego nie zamierza
zmieniać. Nie chciał żony ani w ogóle żadnej
kobiety. Pragnął uniknąć jakiegokolwiek zamętu
w życiu. Zamierzał postępować zgodnie z
własnym, nie cudzym harmonogramem.
Podniosła na niego wzrok.
– Musimy wejść do domu.
Nie odpowiedziała, ale zesztywniała nagle w
– 127 –
jego ramionach i aż rozszerzyła oczy ze strachu.
Przycisnął ją mocniej, usprawiedliwiając się tym,
że przez chwilę nie poświęcał jej wystarczająco
dużo uwagi. Niemal czul, że go obserwuje.
Oddychała szybko i gwałtownie, a on pomyślał, że
tak samo dyszą kobiety w porywie namiętności.
Ogromnej namiętności.
Szedł dalej w narastającej ciszy, która zaczyna
mu działać na nerwy bardziej niż hałas. Nabrał
więc powietrza w płuca, szukając rozpaczliwie w
myślach jakichś słów, którymi mógłby przerwać
milczenie.
– Jak ci na imię, panienko?
Nie odpowiedziała, czemu się zresztą nie
dziwił, tylko nadal wpatrywała się w niego
uważnie. Czuł na sobie to spojrzenie tak
wyraźnie, jakby dotknęła jego policzka.
– Nie zrobię ci krzywdy – powiedział po chwili
gburowato, wbijając wzrok w przestrzeń.
Zerknął na nią i zrozumiał, że mu nie wierzy,
choć wciąż się nie odzywała. Daję ci na to moje
słowo honoru, jak prawdziwy MacLachlan z rodu
MacLachlanów..
W jej oczach pojawiła się ciekawość, ale nadal
czaił się w nich również lęk. Przedzierając się
– 128 –
przez mgłę, słyszał tylko szum kurza, chrzęst
kamieni pod stopami, urywany oddech
dziewczyny nadzwyczaj osobliwe dudnienie,
które okazało się niczym innym, tylko biciem jego
własnego serca.
– Kto to jest MacLachlan z rodu
MacLachlanów? – Jej głos brzmiał inaczej niż
wtedy, gdy jeszcze cierpiała. Mówiła spokojnie,
cicho, ale z werwą. Zupełnie inaczej niż ta
wiedźmą, którą Eachann przewiesił sobie przez
ramię.
– To ja. MacLachlan z rodu MacLachlanów,
ostatni dziedzic klanu MacLachlanów.
– A więc jesteś Szkotem z pochodzenia?
– Nie, jestem prawdziwym Szkotem.
– Znikająca wyspa – szepnęła, jakby
pomyślała, że spoczywa w ramionach ducha.
– Chyba nie wierzysz w te bzdury. Nasza
wyspa wcale nie znika. Tak się tylko wydaje, gdy
zapada mgła.
– Nie... nie – odrzekła, ale nie wydawała się
przekonana. – Nie mówisz ze szkockim
akcentem. – Zabrzmiało to prawie tak samo,
jakby powiedziała: „Nie jesteś duchem”.
– Urodziłem się tutaj, na wyspie, tak jak mój
– 129 –
ojciec i jego ojciec.
Skręcił w lewo przy starym świerku, gdzie
mgła się przerzedzała. Pod stopami chrzęścił mu
żwir leżący na ścieżce, która prowadziła wprost
do zamku.
Czuł, że dziewczyna drży. Dom jest na wprost.
Znajomy, ciemny, wysoki na dwie kondygnacje
kształt zamigotał mu właśnie przed oczami.
Calum zwolnił kroku.
– Skoro uważasz się za Szkota, to dlaczego nie
mieszkasz Szkocji?
Roześmiał się gorzko, otwierając drzwi.
– Mówi się, że Szkot nigdy nie jest u siebie,
jeśli nie mieszka za granicą. – Widział wyraźnie
po jej minie, że nic nie rozumie. – Szkocja już od
dawna przestała być ojczyzną Szkotów.
– Dlaczego tak mówisz?
– Bo to prawda. Ci, którzy tam mieszkają to
albo Sassenachowie... w waszym języku „Anglicy”
– wyjaśnił szybko – albo ludzie, których bardziej
interesuje cena wełny niż godność i cierpienie.
Nie istnieje dla nich tradycja, poczucie
obowiązku... Uważają się za Szkotów, ale tak
naprawdę wcale nimi nie są. – Wniósł ją do
środka i z trzaskiem zamknął za sobą drzwi.
– 130 –
Nawet nie drgnęła, ale nadal wpatrywała się w
niego z taką miną, jakby się dziwiła, że jej nie
zjadł.
– Zadajesz dużo pytań, panienko, jak na
kogoś, kto nie chciał powiedzieć, jak ma na imię.
– Czekał chwilę, ale nadal milczała; odwróciła
tylko oczy i powiodła wzrokiem po pokoju. – Tu
mieszkał mój ojciec, dziad i pradziad. – W jego
głosie pobrzmiewała wyraźnie burkliwa nuta,
choć wcale nie był zły. Właściwie nie wiedział, co
czuje, ale z pewnością nie miało to nic wspólnego
z gniewem. Rozejrzał się po domu, który napawał
go dumą. Jego dziadek był ogromnym
mężczyzną, tak samo jak Eachann, więc
zaprojektował siedzibę proporcjonalnie do swego
wzrostu, w surowym celtyckim stylu zamków
zamieszkiwanych przez wodzów.
Niemniej jednak przy wznoszeniu tej potężnej
budowli użyto surowców dostępnych na wyspie.
Łupki na podłogę i kamienne bloki na ściany
wykuto z różowego granitu. Świerki, sosny oraz
klony z tutejszych lasów posłużyły jako materiał
na deski, a ogromne kominki, w których
zmieściłby się cały klan MacLachlanów, powstały
z ogromnych głazów wypolerowanych przed fale.
– 131 –
Dla nowych pokoleń MacLachlanów był to
zamek w nowej ojczyźnie, wzniesiony przez
jednego z ostatnich szkockich wojowników –
człowieka zmuszonego opuścić rodzinne strony i
wszystko, co szkockie, wszystko, co od tylu
pokoleń należało do klanu MacLachlanów.
Przodkowie
Caluma
zamieszkujący
czterechsetletnie zamczyska zaśmialiby się i
powiedzieli, że ten dom jest zupełnie nowy, Ale
dla Caluma to miejsce miało specjalne znaczenie:
tu, po tych schodach, stąpał jego wielki pradziad.
Poczuł na sobie spojrzenie kobiety, ale się nie
odezwał. Atmosfera, która zawisła nagle w
powietrzu, wprawiła go w dziwny nastrój, więc
odwrócił się tylko i poszedł dalej szerokim
korytarzem o ścianach obitych boazerią.
Ze wschodniego skrzydła, królestwa
Eachanna, dobiegł ostry kobiecy krzyk. Calum
stanął jak wryty.
Coś się rozbiło. Szkło. Rozległ się straszny huk,
a Calum odniósł wrażenie, że słyszy skowyt brata.
Kobieta w jego ramionach wstrzymała na chwilę
oddech.
Zerknął na nią i zobaczył, jak zaciska usta.
– On nie zrobi nic złego twojej przyjaciółce.
– 132 –
– To nie jest moja przyjaciółka – odparła
trochę za szybko, jak kogoś, kto nie zastanawia
się nad tym, co mówi. Ale w jej głosie nie było
złości ani nienawiści, raczej całkowita obojętność.
Odwróciła się. Jesteśmy... Ja... – Umilkła. – My
się prawie nie znamy – skończyła, ponaglona jego
spojrzeniem.
– Żadna z was nie ma powodu do obaw. – Z
punktu widzenia Caluma to raczej Eachann
powinien umierać ze strachu przed tą dziką
kocicą. I to mu się właściwie należało. Powinien
się raz na zawsze nauczyć, że nie może ulegać
kaprysom, znów rozległ się trzask, a Calumowi
przemknęło przez myśl, że jego zwariowany
braciszek napotkał wreszcie zwierzę, które nie
miało najmniejszego zamiaru jeść mu z ręki.
Przeciwnie, z tego, co widział, wysnuł wniosek, że
Eachann może nawet stracić palce.
Zaniósł swego nieoczekiwanego gościa do
biblioteki, gdzie było czysto, ciepło i przytulnie.
Usadziwszy jasnowłosą w dużym fotelu przed
kominkiem, okrył ją kocem, którego przedtem
nie omieszkał starannie wytrzepać. Gdy upychał
go troskliwie pod puszystymi poduszkami fotela,
nieznajoma spojrzała na niego przytomnym
– 133 –
wzrokiem.
– O co chodzi? – spytał,
Zamrugała oczami.
– O nic.
– Nie chcesz się okryć?
– Jest mi zimno.
– Mam jeszcze coś na rozgrzewkę, panienko. –
Nalał whisky do dwóch szklaneczek i jedną z nich
wręczył dziewczynie. - Wypij. Nic poruszyła się. –
No, pij. Od razu zrobi ci się cieplej.
Wzięła posłusznie szklankę, ale nie upiła z niej
ani łyczka. W zamyśleniu patrzyła w ogień.
Długie włosy przylegały do wciąż bezbarwnych
policzków blondynki jak wilgotne żółte wstążki.
Ciepło bijące od kominka wysuszyło kropelki
wody, które osiadły na jej czole i policzkach
Z ucha dziewczyny zwisał mały kolczyk z perłą.
Gdy zaczerpnęła powietrza, klejnot błysnął w
blasku ognia jak łza gotowa wypłynąć spod
powieki. Jasnowłosa wyglądała jak spłoszony
delikatny ptaszek, który wypadł z gniazda.
Przeszło mu przez myśl, że pewnie ma ona
rodzinę.
Boże...! Przetarł dłonią spoconą twarz. Jeszcze
mu tego brakowało! Oczyma wyobraźni zobaczył
– 134 –
rozwścieczonego ojca dokonującego inwazji na
wyspę w obronie honoru swej pociechy. A będzie
jeszcze gorzej, jeśli zawitają tu jej bracia, żeby go
zatłuc na śmierć.
A on zabije Eachanna. Tym razem mu nie
daruje. Jeśli wyspę zawitają bracia blondynki,
niech Eachann wyjdzie im spotkanie.
– Panienko? Odwróciła głowę. – Twoja
rodzina pewnie się martwi. Spojrzała na niego
niepewnie i nie odpowiedziała. – Lepiej się
czujesz?
– Tak – szepnęła.
Pociągnął sążnisty łyk whisky, a gdy znów
spojrzał na dziewczynę zauważył, że ma
zaróżowione policzki. Jej włosy też wracały
powoli do życia – prawie już wyschły i zaczęły
układać się w loki.
Lśniły w blasku ognia, jak poranna zorza. A on
siedział i patrzył na nią tak, jakby oglądał wschód
słońca – w niemym zadziwieniu, koncentrując się
na najdrobniejszych szczegółach. Teraz
zafascynowała go pulsująca żyłka na jej delikatnej
bladej szyi. Był bardzo ciekaw, czy okazałaby się
gładka, gdyby jej dotknął i jaki miałaby smak.
– I jak pachnie – powiedział głośno do
– 135 –
szklanki z whisky.
Odwróciła się gwałtownie.
– Co takiego?
– Nic – odparł, przeklinając swój długi język.
Powiedział to o wiele ostrzej, niż zamierzał, a ona
drgnęła lekko i znów odwróciła głowę.
Pociągnął kolejny łyk whisky, podszedł do
kominka i wsadził przebacz w palenisko. Snop
iskier wystrzelił w górę, a kilka nich spadło mu na
rękaw. Natychmiast zgasił je dłonią, po czym
zerknął na rozsypany wokół popiół.
Wyprostował się i niemal odruchowo podszedł
do biurka, chwilę później zamiatał już podłogę
wokół paleniska. Gdy wreszcie sprzątnął,
wypatrzył na dywanie mokre szczątki liści. Nie
wytarł butów. Co, u diabła, w niego wstąpiło?
Przecież nigdy o tym nie zapominał. Zbierając
liście na szufelkę, zmarszczył czoło, gdyż nadal
nie rozumiał, dlaczego myśli w tak osobliwy
sposób o dziewczynie, która przecież nic dla
niego nie znaczy.
– Co robisz? – spytała.
Zerknął na nią przez ramię. Zamiatam liście.
– Dlaczego? Bo zabrudziłem dywan.
– Ach, tak. – W tych dwóch słowach kryły się
– 136 –
tysiące pytań, znowu powiodła wzrokiem po
pokoju. – Nie zatrudniasz żadnych służących?
– Już dawno śpią.
– Aha.
Oparł łokieć na ugiętym kolanie.
– Dlaczego pytasz?
– Bo tu jest bardzo czysto. Sądziłam, że o
porządek dba pokojówka. Kobieta. Ktoś... –
urwała.
– Na wyspie nie ma żadnych kobiet. – W
chwili gdy to podział, przypomniał sobie o Kirsty,
ale zamilkł i powrócił do sprzątania. Patrzyła na
niego tak, jakby nagle wyrosły mu dwie głowy i to
z rogami.
– A co teraz robisz?
Spojrzał na swoje ręce. Nie wykonywał żadnej
dziwnej czynności.
– Czyszczę szufelkę.
– Czyścisz szufelkę? – Powtórzyła, zamrugała
oczami i zachichotała.
– Z czego się śmiejesz?
– Ty naprawdę czyścisz tę szufelkę.
– Aye.
Znowu się roześmiała, co powinno go
zirytować podobnie jak kpiny Eachanna. Ale on
– 137 –
poczuł tylko, że opuszcza go napięcie.
Przynajmniej nie patrzyła na niego jak na
ludożercę.
Wskazał głową jej szklankę.
– Pij, panienko. Zmarszczyła brwi i powąchała
bursztynowy napój. – To nie trucizna.
– Ale tak pachnie – mruknęła.
Zarżał radośnie, więc spojrzała na niego
zaskoczona, a po chwili na jej twarz wypłynął cień
uśmiechu. W pokoju było gorąco. Za gorąco.
Przestał czyścić śmietniczkę i zamarł. Pragnął, by
nadal się do niego uśmiechała, bo... Nie wiedział
dlaczego. Po prostu tego pragnął.
Odwrócił się i podszedł kilkoma krokami do
biurka. Włożywszy na miejsce szczotkę i zmiotkę,
zatrzasnął szufladę o wiele głośniej, niż
zamierzał.
Potem przestał zwracać uwagę na dziewczynę,
żeby zrównoważyć uśmiech, jakim ją obdarzył.
Wyrównał stos papierów na biurku. Były
wprawdzie ułożono niezwykle starannie, ale i tak
przyklepał wszystkie kupki, żeby żadna kartka nie
wystawała nawet o milimetr. Uderzyła go
panująca w pokoju cisza, więc zerknął szybko na
swą podopieczną.
– 138 –
Sączyła whisky, patrząc w ogień, który rzucał
światło na jej profil. Słychać było trzask polan na
kominku i jego własny, głęboki, niemal strudzony
oddech.
W powietrzu znów zawisło napięcie. Calum
poprawił okulary na nosie i starał się zapomnieć,
że ona zerka na niego ciekawie, z głową na
wygiętym oparciu fotela, jak łabędź wtulający
łepek pod skrzydło.
Chciał zapomnieć o jej delikatnej białej szyi i
zaróżowionych od ognia policzkach. Nie myśl o
niej – nakazał sobie w duchu. I nie myślał.
Patrzył tylko na jej długie kręcone włosy,
nabierające w świetle ognia czerwonozłotego
blasku.
Zdał sobie nagle sprawę, że nie może o niej nie
myśleć. Czuł w sobie jej obecność, jakby zawsze w
nim tkwiła, choć do ta pory nie miał o tym
pojęcia.
Gdy zegar wybił głośno godzinę, oboje
poruszyli się niespokojnie. Jednocześnie zerknęli
na tarczę, a gdy zdali sobie z tego sprawę, znów
odwrócili głowy i zamilkli.
Przeczesawszy palcami włosy, Calum przysiadł
na brzegu przy kominku i wpatrzył się w ogień.
– 139 –
Odnosił wrażenie, że ta maleńka blondynka
pozbawiła go sił.
Spotkawszy wzrokiem tarczę zegara, zdał sobie
sprawę z upływu czasu. Na tym właśnie polegał
problem. Był po prostu zmęczony. Trudy
minionego dnia przypomniały wyraźnie o sobie
sininiaki po razach, które zadawała mu każda
upływająca godzina.
Nic dziwnego, że jego umysł płatał figle, a
pokój wydawał się inny za każdym razem, gdy ta
dzieweczka kierowała nań wzrok. Wszystko z
powodu wyczerpania.
Wyobrażał sobie doskonale, jak ona się musi
czuć. Patrzyła na niego tym samym czujnym
wzrokiem, ale nagle zamrugała powiekami i
stłumiła ziewnięcie.
Okrążył biurko i podszedł do niej, wyciągając
rękę.
– Jest późno.
Widocznie nie zauważyła, jak się zbliża, bo z
przerażenia prawie nie wyskoczyła ze skóry.
– Co takiego?
– Spójrz na zegar.
Posłusznie zerknęła na tarczę.
– Musimy iść na górę.
– 140 –
– Dlaczego? – Znowu te oczy. Przerażone,
czujne.
– Bo pora położyć się do łóżka.
– 141 –
Nie powinieneś nigdy
przywłaszczać sobie niczego,
nad czym nie potrafisz zapanować.
Mark Twain
Georgina nie spojrzała nawet na wazon, który
przeleciał MacTumanowi nad głową i rąbnął o
ścianę. Rozglądała się za czymś innym, czym
mogłaby rzucić.
Najbliżej była poduszka.
Nie zaboli – pomyślała z żalem.
– Kiepsko, Georgie. Następnym razem otwórz
oczy.
Wbiła rozpłomieniony wzrok w misę z
jabłkami i znów zerknęła w jego kierunku. Ruszył
ku niej z uśmiechem na ustach, jakby działo się
coś zabawnego. A przecież zrujnował jej życie!
Rzuciła w niego jabłkiem.
– Wszystko zepsułeś!
Odskoczył.
– O wiele lepiej. Ale za każdym razem
chybiasz o dobre pół metra.
Kolejne jabłko plasnęło o ścianę. Potrząsnął
głową.
– 142 –
– Nic cię to nie obchodzi, prawda? – Wyjęła z
misy następny owoc i zamachnęła się. –
Zniszczyłeś mi życie.
Złapał jabłko.
– Tym razem było o wiele bliżej – pochwalił. –
Śmignęło mi tuż koło ucha. Myślę, że po prostu
powinnaś się bardziej skupić
Miała ochotę rzucić się na niego z pięściami,
wyć, krzycząc i wrzeszczeć, dopóki by nie
zrozumiał, co właściwie narobił. Alei stała tylko i
patrzyła na niego bezsilnie, chwytając
spazmatycznie powietrze, świadoma, że jest
bliska załamania.
– Powiedz, w jaki sposób je zniszczyłem.
Westchnęła głęboko, nim spojrzała mu w oczy.
– W altanie czekał na mnie pewien mężczyzna.
– Chciałaś zostać sam na sam z mężczyzną,
Georgie? – spytał udając zgorszenie.
– Nam również nikt nie towarzyszył.
– Aye. – Uśmiechnął się leniwie.
– W spotkaniu w altanie nie ma nic
niestosownego.
– W nocy? W opustoszałej części ogrodu? –
Patrzył na nią.
– Ale ten mężczyzna zamierzał prosić mnie o
– 143 –
rękę.
Wzruszył ramionami.
– Nie widzę problemu. Zresztą to najlepsze
rozwiązanie. Rozparł się na krześle. – Ja się z
tobą ożenię.
Przestań, bo zemdleję z wrażenia.
Roześmiał się głośno.
– Chcę wyjść za Johna Cabota.
Znów ryknął śmiechem, więc cisnęła w niego
jabłkiem, ale ten szubrawiec pochwycił je w locie
z dziecinną łatwością.
– Rozumiem. – Skinął głową i z
zainteresowaniem obejrzał jabłko pod światło. –
Jesteś w nim zakochana.
– Tak! – skłamała.
Wolno opuścił wzrok, a potem popatrzył na
nią tak, jakby jej wierzył. Uniosła lekko
podbródek.
– Kocham go do szaleństwa. Po prostu do
szaleństwa. Myślę o nim dniami i nocami. On jest
moim życiem. Moją przyszłością, on... –
Zatoczyła dłonią zgrabny łuk. – John Cabot
spełnia wszystkie nadzieje, jakie wiązałam z
małżeństwem.
Podrzucił jabłko jak piłkę i wytarł je o koszulę.
– 144 –
Ugryzł kawałek, przez chwilę przeżuwał
szkaradnie, po czym połknął wreszcie większy
kęs. Jadł sobie po prostu jabłko, jakby czekał, że
rzuci w niego następnym, chybiając o milę.
– Chcesz wiedzieć, co tym myślę, Georgie?
– Nie, ale daję głowę, że mi powiesz.
Uśmiechnął się.
– Może jednak nie.
Wzięła do ręki jabłko, starając się przybrać
równie nonszalancką pozę.
– Myślę, że i bez dekoltu podobasz się
mężczyznom.
Zrozumiała, co ma na myśli, jak również – co
udało mu się dostrzec w ciemnościach ogrodu.
Zapragnęła nagle zapaść się pod ziemię.
– Oczywiście muszę przyznać, że to był
wyjątkowo piękny widok. – Uśmiechnął się do
niej ciepło. – Zresztą w dalszym ciągu mi się
podoba, ale ja wiedziałem, że cię pragnę, jeszcze
zanim opuściłaś suknię prawie do pasa.
Nie pozwolę się wyprowadzić z równowagi.
Nie pozwolę myślała, z trudem opanowując chęć
podciągnięcia sukienki pod szyję, która była
równie czerwona, jak jej płonąca ze wstydu twarz.
Sekundy wlokły się jak minuty. Zyskując na
– 145 –
czasie, wpatrywała się w jabłko.
– A więc takie jest twoje zdanie – powiedziała
w końcu.
Skrzyżował ręce na piersiach, jakby zachęcał ją
do kolejnego ataku.
– Aye. Właśnie takie.
– Dobrze. – Podrzuciła jabłko w powietrze,
jakby ważąc jego ciężar. Przez chwilę wpatrywała
się w głowę mężczyzny, a w końcu obdarzyła go
promiennym uśmiechem. – Myślę, że wceluję
nim dokładnie tam, gdzie się spodziewasz. – Nie
trafiłabyś mnie w głowę, nawet gdybym siedział
nieruchomo jak kamień. – Znów skrzyżował
ramiona.
W chwilę później jabłko uderzyło go między
nogi.
Zgiął się wpół i zaklął siarczyście.
Rzuciła się do wyjścia.
Gdy jednak chwyciła za klamkę, drzwi
otworzyły się gwałtowinie, a Georgina poleciała
na ścianę.
W progu stała Amy Emerson, owinięta w
czerwoną narzutę, ze lśniącym pistoletem w ręku.
Spojrzała ze zdziwieniem na Georginę, po czym
wbiła wzrok w Eachanna, który nadal zwijał się z
– 146 –
bólu.
– Trzymaj! – Wyplątawszy drugą dłoń z
narzuty, wręczyla Georginie gruby zwój sznura od
zasłon. – Zwiąż go.
Eachann wyprostował się i spojrzał na nie
zwężonymi oczyma, Już nie wydawał się
rozbawiony.
– Gdzie jest Calum? – Twój brat? – Amy
machnęła pistoletem, jakby usłyszała najgłupsze
pytanie pod słońcem. – Nie martw się. Było
niewiele krwi.
– Krwi? – spytał groźnie, postępując krok w
jej stronę. Trzymając pistolet obiema rękami,
Amy wycelowała mu prosto w pierś. – Nie ruszaj
się.
Zamarł, przenosząc twarde spojrzenie z jej
twarzy na lśniącą lufę.
– To naprawdę niegroźne skaleczenie.
– Skaleczenie? Skąd wzięłaś nóż?
– Nie miałam noża. – Spojrzała na Georginę.
– Czy ja mówiłam coś na temat noża?
Georgina potrząsnęła głową. Amy popatrzyła
na Eachanna.
– Nie wspominałam o nożu.
– Chcesz mnie wprawić w zakłopotanie.
– 147 –
Mówiłaś o skaleczeniu.
– Ach... no tak, ale miałam na myśli szklankę
po whisky, nie...
– Mój brat skaleczył się szklanką? – Eachann
spojrzał na nią bezradnie.
– Nie była duża. A ranka nie jest większa niż...
– Amy rozszerzyła lekko palce i zerknęła na
Georginę. – Ile to może być?
– Centymetr – odparła Georgina.
– Od czegoś takiego się nie umiera.
– Właśnie. Twój brat na pewno nie umrze.
Wyzdrowieje. – Amy urwała i pogrążyła się w
zadumie. – Tylko ten guz na czole... Ale nie
martw się, kiedy go wiązałam, odzyskiwał już
przytomność. I na pewno nie dostał pomieszania
zmysłów, bo miał taką minę, jakby chciał
posprzątać rozbite szkło.
Eachann jęknął i potrząsnął głową.
– Siadaj! – Amy zamierzyła się na niego
pistoletem.
Poniósł dłoń.
– Chryste Panie, przestań, bo wypali!
– Jeśli nie chcesz, żebym machała bronią to po
prostu siedź spokojnie – odparła.
Podszedł do najbliższego krzesła tak szybko, że
– 148 –
Georgina omal się nie roześmiała. A w dodatku
cały czas krzywił się z bólu. Na krześle walała się
gigantyczna kupa papierów, wymiętych, kilka
brudnych talerzy oraz cała sterta łupin od
orzechów. Eachann pochylił się lekko i jednym
ruchem ręki zrzucił wszystko i na podłogę.
Odwrócił się, patrząc na kobiety z pochmurną
miną. Siadał wolno, z dziwnym grymasem bólu
na twarzy, wpatrując się mściwie w Georginę.
– Co mu jest? – szepnęła Amy, wciąż celując w
niego pistoletem.
– Nic – odparła pogodnie Georgina, odwijając
sznur. – Po prostu za dużo myślał.
Zaklął pod nosem. Georgina nie uśmiechnęła
się, zeszła tylko z linii strzału, w jego oczach
wyczytała wyraźnie nadzieję na to, że któraś z
nich popełni w końcu błąd.
– Wyciągnij ręce. Wolno odwrócił głowę i
podniósł na nią wzrok. Jego spojrzenie wróżyło
krwawą zemstę. Udając, że tego nie dostrzega,
związała mu dłonie.
– Teraz te twoje wielkie giry. Nie ruszył się.
Pochyliła się, zaciągnęła węzeł tak mocno, że aż
westchnął, po czym okręciła sznur wokół kostek.
Nie wstając z klęczek, posłała mu słodki uśmiech
– 149 –
i zacisnęła pętlę.
– Pożałujesz tego, Georgie – mruknął przez
zaciśnięte zęby.
– O, nie sądzę. – Poklepała go po policzku i
sięgnęła po jabłko. Odchyliwszy się do tyłu,
podniosła je tak, że znalazło się na wysokości
twarzy mężczyzny. Oczy zwęziły mu się jak
szparki, ale gdy otworzył usta, by przemówić,
Georgina wpakowała mu owoc między zęby.
– Czyżbyś chciał coś powiedzieć? Jestem
pewna, że nic ważnego.
Kark mężczyzny przybrał odcień buraka.
Popatrzyła mu prosto w pełne wściekłości oczy.
– Czyżby się pan na mnie gniewał, panie
MacLachlan? Mamusia nie nauczyła pana, że nie
należy ruszać rzeczy, które do pana nie należą?
Wstała, zatarła ręce i przeniosła wzrok na Amy.
– Gotowa? Amy skinęła głową i powiodła
wzrokiem po pokoju. – Weź drugi koc. Może ci
się przydać. Georgina przemaszerowała przez
pokój, rozgniatając walające się po podłodze
jabłka i inne śmieci, których przedtem nie
dostrzegła. Wszędzie panował nieopisany
bałagan. Zdjąwszy z drewnianego wieszaka
wełnianą chustę, narzuciła ją sobie na ramiona i
– 150 –
odwróciła się. Idziemy – powiedziała Amy,
wywijając pistoletem.
Zanim zamknęły za sobą drzwi, Georgina
rzuciła Eachannowi okrutnie triumfalne
spojrzenie, mówiące wyraźnie, że tym razem ona
jcst górą.
– Chodź za mną – szepnęła Amy, podnosząc z
podłogi koszyk przykryty szmatką.
W kilka minut już były na zewnątrz. Amy nie
zeszła jednak ze schodów; przystanęła i
rozejrzawszy się, zadrżała, przygryzając dolną
wargę.
– Dokąd teraz? – spytała, patrząc na Georginę.
Lecz ta widziała jedynie mgłę – białą jak
mleko, jeszcze gęściejszą niż przedtem.
– Jest znacznie gorzej niż było. Jeżeli nie
będziemy uważać, możemy spaść ze skały.
– Calum zostawił lampę na łodzi.
– W takim razie chodźmy. – Georgina
pociągnęła Amy za sobą.
Ale Amy stanęła jak wryta z uniesioną głową.
– Słyszałaś to?
– Co? – Georgina rozejrzała się, ale zobaczyła
tylko mgłę i ciemne kontury ogromnego domu.
– Wydawało mi się, że coś pisnęło – może
– 151 –
zawiasy?
Zerknęły na frontowe drzwi.
– Chyba są zamknięte. – Georgina odwróciła
się do Amy. A słyszałaś jakieś zwierzę, może
wiewiórkę albo ptaka. We mgle głos się niesie
daleko, szczególnie w nocy. – Chwyciła Amy za
ramię. – Chodź tędy.
Zeszły dwa stopnie w dół. Z tyłu rozległ się tak
głośny trzask, że Amy upuściła ze strachu pistolet
i obiema rękami wczepiła się w ramię Georginy.
– Co to było? – szepnęła, rozluźniając nieco
uścisk.
Georgina strząsnęła z ramienia jej dłoń i
weszła na schody stopień wyżej, następując
wieczorowym pantofelkiem na coś, co trzasnęło
pod ciężarem jej ciała. Na kamiennym podeście
była rozbita filiżanka z chińskiej porcelany.
Georgina spojrzała w górę, ale nie zobaczyła nic
oprócz mgły i innych, ponurych zarysów
ogromnego gmaszyska. Podniósłszy pistolet, Amy
zerkała przez ramię na schody.
– Skąd to się tu wzięło?
– Nie wiem. Nic nie widzę. Lepiej już
chodźmy. Szybko.
Odwróciły się, gdy z zasnutego mgłą nieba
– 152 –
spadł porcelanowy talerzyk, roztrzaskując się na
kawałki dokładnie w tym miejscu, w którym
przed chwilą stały.
Amy aż wstrzymała oddech z przerażenia.
– Widziałaś? – szepnęła. – Nie przejmuj się
tym. Teraz najważniejsza jest lampa. Chodź!
Ruszyły biegiem naprzód, znikając
natychmiast w gęstej mgle. W uszach
pobrzmiewał im tylko chrzęst żwiru, ich własny
oddech oraz szum morza rozbijającego się o
skały, toteż nie usłyszały pisku zamykanego na
górze okna.
– 153 –
14
Zawsze szczerze przyznawaj się do winy.
Uśpisz w ten sposób czujność
swoich zwierzchników
i w przyszłości będziesz mógł zrobić
więcej głupstw.
Mark Twain
Calum szarpnął dłońmi ku górze, a więzy ze
sznura natychmiast pękły. Wtedy uwolnił nogi i
zaczął szukać okularów. Leżały obok
roztrzaskanej szklanki po whisky. Włożywszy je
starannie na nos, wyskoczył na korytarz.
Przyciskając chusteczkę do maleńkiej ranki na
czole, pobiegł w stronę wschodniego skrzydła.
Kątem oka dostrzegł jakiś gwałtowny ruch i
zatrzymał się, by spojrzeć w górę schodów.
Maleńka kędzierzawa główka wychylała się zza
grubego słupa balustrady.
– Dlaczego nie śpisz?
– Ktoś ukradł chusty MacLachlanów.
– 154 –
Widziałam. Czy to byli złodzieje? – spytała
podnieconym szeptem.
– Wracaj do łóżka, dziecinko.
– Dlaczego nie śpimy w swoich pokojach?
– Bo nie są jeszcze przygotowane. No, jazda do
łóżka.
– Gdzie tata?
– Jest zajęty. Idź spać.
– Czym zajęty?
– To nie twoje zmartwienie.
Oparła ręce na biodrach, uniosła podbródek i
spojrzała na niego z góry. Ja też nazywam się
MacLachlan.
Fakt – pomyślał. Uparta Szkotka.
– I zapominasz, kto jest twoim wodzem,
maleńka? Chyba nię byłabyś na tyle głupia, żeby
nie słuchać wodza?
Przeżuwała w myślach te słowa, wpatrując się
w niego przez chwilę, jakby kładła na szali
konsekwencje swojej decyzji. Odwróciwszy się
wolno, ruszyła po schodach na górę jak ktoś, kto
wlecze za sobą kamień. W połowie drogi
przystanęła i spojrzała na wuja zbyt poważnie jak
na dziewczynkę w jej wieku.
– Masz rację. Powinnam wracać do łóżka. – Z
– 155 –
teatralnym westchnieniem, które o mało nie
rozsadziło jej piersi, poszła wolno w górę, a już po
chwili zniknęła za zakrętem. Gdy tylko usłyszał,
że zamykają się za nią drzwi, pobiegł do sypialni
brata i wpadł jak burza do środka.
Eachann siedział na ogromnym krześle wśród
nie sprzątanych; od miesiąca śmieci. Ręce miał
przywiązane do stóp, a w ustach jabłko.
Calum nie wypowiedział na głos myśli, która
przyszła mu do głowy, gdy tylko zobaczył brata z
jabłkiem w zębach, uwięzionego w pokoju na
pierwszy rzut oka przypominającym chlew. Nie
mógł jednak nie przyznać w duchu, że Pan Bóg
wykazał się wspaniałym poczuciem humoru.
Gdy wyjął mu jabłko z ust, Eachann mruknął
coś i poruszył zdrętwiałą szczęką, a on tymczasem
rozwiązywał mu ręce i stopy.
– Jesteś ranny? – spytał wyswobadzając go ze
sznura zawiązanego na co najmniej trzydzieści
supłów.
– Nie. – Eachann popatrzył na czoło brata.
– A ty?
– To nic. – Calum rozwiązał jeden z supłów i
spojrzał ni pozostałe. – Chciała być pewna, że się
nie wymkniesz, prawda?
– 156 –
– A jak ty sobie poradziłeś? – Blondynka
zawiązała tylko jeden supeł. I kokardkę.
– Zerknąwszy na Eachanna, pokręcił tylko
głową.
Eachann wstał, rozcierając zdrętwiałe
przeguby, po czyni łypnął w stronę drzwi.
– Słyszałeś to?
Calum odwrócił się gwałtownie.
– Co? – Wydawało mi się, że coś stuknęło.
– Nic nie słyszę – odparł Calum nasłuchując
uważnie.
Eachann uniósł ostrzegawczo dłoń – Cicho.
Obaj stali nieruchomo przy drzwiach. Dźwięk
jednak się nie powtórzył.
– Pewnie mi się wydawało. Miałem wrażenie,
że przed chwilą trzasnęły frontowe drzwi. Chyba
nie byłyby na tyle głupie, żeby wrócić.
Eachann podszedł do przeciwległej ściany,
zdjął z niej strzelbę rzucił ją bratu.
– Trzymaj to, a ja przyniosę lampy.
– Strzelba? – Calum przenosił wzrok z broni
na Eachanna. – Oszalałeś? Przecież nie będę
strzelał do przerażonych kobiet, nawet jeśli jedna
z nich walnęła mnie w głowę szklanką.
Eachann przestał na chwilę gmerać w szafie.
– 157 –
– Nie możemy wyjść bez broni. Twoja
narzeczona zabrała ze sobą pistolet.
– Ona nie będzie do nas strzelać. A poza tym
nie jest moją narzeczoną. Nie zamierzam się w
ogóle z nikim żenić, co zresztą omówimy sobie
później.
– Nie ma tu niczego do ustalania. Twoja
narzeczona...
– Ona nie jest moją narzeczoną. Ta kobieta,
która związała cię wstążeczką, ma przy sobie
naładowany pistolet, co powinno być dla nas
wystarczającym powodem do tego, by również się
uzbroić. Ale chciałbym przy tym zauważyć, że ona
jest przerażona i błądzi gdzieś we mgle – plątal
się Eachann.
Calum pomyślał, że chyba wie, o co chodzi
bratu.
– Lap! – Eachann rzucił mu lampę. – Weź to i
chodźmy.
Szedł do drzwi zdecydowanym krokiem.
– Musimy je znaleźć, nim spadną ze skał, bo
nie będziemy mieli żon.
– Ja nie zamierzam się z nikim żenić!
Eachann? Eachannie!
Calum mówił już tylko do ściany. Trzasnęły
– 158 –
frontowe drzwi. Potrząsnął głową i w chwilę
później również wyszedł na zewnątrz,
przeczuwając nadchodzącą klęskę.
– 159 –
15
Na płocie siadły dwa stare kruki,
Czas poświęcając dla nauki.
O powodach oraz skutkach
Toczyła się ich dysputka.
O chwastach, kwiatach i roślinach.
Prawach natury i przyczynach.
Jeden mamrotał, drugi chrząkał,
Bo myślał więcej, niż wyjąkał.
Vachey
przekł. Jacek Kittel
– Sądzisz, że tu jest bezpiecznie? – Amy
rozejrzała się po jaskini, a Georgina ustawiła
tymczasem latarnię na pobliskiej półce skalnej.
– Na pewno bezpieczniej niż w towarzystwie
tego przygłupa i jego brata.
Im dłużej jednak Amy się rozglądała, tym
większy oblatywał ją strach. Tak czy inaczej,
lepiej chyba było zostać w tej wilgotnej i ciemnej
norze niż znów szukać drogi we mgle.
– 160 –
– Pewnie masz rację.
Powiodła wzrokiem po niskim kamiennym
stropie jaskinia którego szczelinami sączyła się
mgła. Tuż za plecami słyszała nieustanne kapanie
wody, wpadającej do małej sadzawki pod
skałami.
Kącikiem oka dojrzała nagle jakiś cień.
Poczuła silny ucisk w gardle, z przerażenia nie
mogła złapać oddechu. Szybko odwróciła głowę.
Na szczęście cienie okazały się tylko niegroźnymi
czarnymi krabami, szukającymi schronienia
wśród mokrych skał. Wypuściła powietrze, ale
dłuższą chwilę dygotała jeszcze jak osika.
Z oddali dochodził do niej szum
rozgniewanego morza. Gęsta mgła nadal
przesłaniała widoczność. Wydawało się, że
mroczny, pusty świat kończy się u wejścia do
jaskini.
Spojrzała na Georginę, która zachowywała
zupełny spokój, jakby nic się nie stało, choć jej
suknia była w podobnie opłakanym stanie jak
ubranie Amy, a włosy – jeszcze niedawno
upinane w wieczorowy kok – zwisały w
splątanych strąkach, sięgając talii. Gdy pierwszy
raz ujrzała Georginę Bayard, zauważyła, jak
– 161 –
bardzo się ona wyróżnia na tle innych. Nie
dlatego, że była wysoka, ani dlatego, że wyglądała
tak, jakby jedyna na świecie posiadła tajemnicę
niedostępną dla innych. Z jakiegoś
niewytłumaczalnego powodu od pierwszej chwili
widać było, że jest to osoba zupełnie wyjątkowa.
Mówiła stanowczym, dźwięcznym głosem. Ludzie
słuchali jej z uwagą, bo ton, mina i poza tej
dziewczyny świadczyły o ogromnej pewności
siebie. Ale też Georgina naprawdę robiła
wrażenie. Miała najdoskonalszą figurę, jaką Amy
zdarzyło się kiedykolwiek widzieć, kruczoczarne
lśniące włosy i jasną cerę. Jej usta były tak
czerwone, jakby je malowała, policzki wystające,
oczy zaś miały niespotykaną jasnobłękitną barwę.
Gdy patrzyła na swego rozmówcę, wydawało się,
że zamierza przejrzeć na wylot jego najskrytsze
tajemnice.
Za jej sposobem mówienia i przenikliwym
spojrzeniem kryły się jednak otwartość i
szczerość, które Amy uważała za dziwnie
niestosowne w świecie masek, fałszywych
uśmiechów i snobistycznej obojętności.
Wystarczyło tylko popatrzeć na Georginę, by
dostrzec, jak bardzo jest silna. Wszyscy, którzy ją
– 162 –
znali, nie wątpili, że jeśli Georgina Bayard czegoś
zapragnie, z pewnością znajdzie sposób, by to
zdobyć.
Ale tu, w tej jaskini, Georgina wpatrywała się
tylko w ciemną wodę. Musiała wyczuć jednak na
sobie wzrok Amy, gdyż zaraz podniosła głowę.
– Ciekawa jestem, co się dzieje w domu.
Pewnie już nas szukają.
– Chyba żartujesz – odparła ze śmiechem.
– Nie.
– Najpierw musieliby odkryć naszą
nieobecność.
– Nie mogliby nie zauważyć zniknięcia
gospodyni. – Amy wiedziała, że o nią nikt się nie
będzie martwił. A już na pewno nie William.
– Kto wie? – Georgina wzruszyła ramionami.
– Może rzeczywiście dostrzegli, że mnie nie ma,
kiedy skończyło się jedzenie. Ale jeśli nawet, to
na pewno się nie przejęli. – Zaśmiała się krótko.
– Wychłeptali tyle szampana, że wszystko
stało im się obojętne.
Jej spojrzenie było równie komiczne jak słowa.
– Ale musieli się przecież zorientować, że
zniknęłaś. Na pewno kogoś powiadomią.
– Jeśli rzeczywiście coś zauważyli, w jaki niby
– 163 –
sposób mieliby nas znaleźć? Jest tyle wysp w
okolicy... – Georgina wrzuciła do wody odłamek
skały. Na ciemnej tafli pojawiły się kręgi, ale
zniknęły równie szybko, jak nadzieja Amy na
rychłe ocalenie. Dziewczyna zrozumiała, że
oszukiwała samą siebie. Georgina miała rację –
tych ludzi absolutnie nic nie obchodziło.
– Będziemy tu tkwić, dopóki nie wymyślimy
jakiegoś sposobu ucieczki. – Georgina zamilkła
na chwilę i zmarszczyła czoło, pogrążona w
myślach. Odwróciwszy się, zerknęła na wejście do
jaskini. – Nie pamiętam takiej mgły. Przecież
mamy dopiero sierpień.
Amy milczała zamyślona. Ojciec zawsze jej
powtarzał, że nic się nie dzieje bez przyczyny. Nie
rozumiała jednak, z jakiego powodu znalazła się
w tak kłopotliwym położeniu. Zwykle gdy robiła
coś, co nie było jej własnym pomysłem, czuła się
jak pionek na szachownicy losu. Teraz też
doznawała podobnego wrażenia.
– Wyglądasz, jakbyś za chwilę miała zemdleć.
Powiedz, że tak mi się tylko wydaje – poprosiła
Georgina, łypiąc na nią z irytacją. – Jeszcze by
nam tego brakowało.
– Nie zemdleję. – Amy zerknęła na swoje ręce.
– 164 –
Georgina patrzyła na nią tak, jakby potrafiła
czytać w jej myślach.
– Nie jesteśmy tu bez powodu! – wybuchnęła
Amy, czując na sobie przenikliwy wzrok.
– Oczywiście, że nie. Wszystko przez tę mgłę.
– Miałam na myśli to, że istnieje jakaś
przyczyna, dla której znalazłyśmy się na tej
wyspie.
– Masz rację – odparła Georgina z
obrzydzeniem. – Jesteśmy tutaj, bo porwał nas
ten arogancki dureń, któremu w dodatku wydaje
się, że błyszczy dowcipem. – Znowu wrzuciła
kamień do wody tak silnie, że odbił się od
powierzchni jak mewa figlująca w morzu.
Amy jednak nie miała ochoty na zabawę. Cała
ta historii wydała się jej niesamowita,
przerażająca, a nade wszystko boleśnie nie
prawdziwa.
– Nie, nie rozumiesz. Ja to czuję. Nic się nie
dzieje bez przyczyny.
– Wierzysz w przeznaczenie? – Georgina
zaśmiała się głucho, podrzucając garść kamieni,
które w świetle lampy wyglądały jak maleńkie
robaczki świętojańskie. – Ja uważam, że ludzie
sami są kowalami własnego losu – dodała,
– 165 –
odwracając od niej wzrok.
A ojciec uczył Amy, że ludzie mówią prawdę
tylko wtedy, gdy patrzą rozmówcy prosto w oczy.
Szkoda, że nie pamiętała o tej prawdzie, gdy
poznała Williama.
Przez chwilę milczała, zastanawiając się, jak
ma właściwie wyrazić swoje uczucia. Niektórzy
ludzie wierzą w istnienie siły wyższej... – Szukała
w myślach przykładu. – Istnieje powód, dla
którego księżyc wchodzi w nocy.
– Pewnie dlatego, że gdyby wschodził w dzień,
nazywalibyśmy go słońcem.
– Jesteś taka cyniczna.
– Dziękuję. – Georgina uśmiechnęła się
sardonicznie.
– Przecież gwiazdy też nie świecą ot tak sobie.
– Świecą, bo cóż innego mogłyby robić? Bez
nich noc byłaby ciemna.
– Kiedyś wierzyłam, że spełniają życzenia –
szepnęła Amy wstydliwie.
– I to był twój pierwszy błąd. – W głosie
Georginy zabrzmiało rozbawienie. Wyraźny
dowód na to, że uważała Amy za idiotkę.
– Pewnie masz rację.
– Oczywiście – odparła Georgina z dużą
– 166 –
pewnością siebie.
Amy poczuła się nagle mniejsza i słabsza.
Straciła bowiem wiarę w cokolwiek.
– Wiem jedno – rzekła Georgina. –
Chciałabym, żeby zaistniała jakaś przyczyna, dla
której ta mgła wreszcie opadnie. Musimy się stąd
wydostać. Powinnam naprawdę jak najszybciej
wrócić do domu.
– A ja nie mam po co wracać – pomyślała
Amy. Czekało na nią tylko kilku obcych
prawników, nieustannie głowiących się nad tym,
kogo i jak przekupić, by wreszcie się jej pozbyć.
Wcale nie musiała spieszyć się do domu. Nic
jej tam nie ciągnęło. Była bogata, to prawda. Ale
pieniądze nie stanowiły dla niej żadnej wartości..
Jej domy natomiast przypominały skorupy, w
których było wszystko, co można kupić. Nie
mogła w nich jednak znaleźć tego jednego, na
czym naprawdę jej zależało kochającej,
szczęśliwej rodziny.
Przełknęła głośno ślinę, tłumiąc w ten sposób
napływające do oczu łzy, i znów rozejrzała się po
jaskini. Było tu ciemno i wilgotno, a pachniało
tak, jakby morze uwięzło wśród tych skał na
samym początku świata. W powietrzu unosiła się
– 167 –
wilgotna, słona woń oceanu. Gdzieś w oddali fale
uderzały o skały, a dźwięk ten zdawał się tak
całkowicie oderwany od świata jak ona sama.
Była ciekawa, czy Georgina Bayard czuła się
kiedykolwiek równie zagubiona. Najpewniej nie.
Ona nigdy by sobie nie pozwoliła na strach przed
samotnością. Amy odwróciła się i patrzyła na nią
– częściowo z ciekawości, a częściowo po to, by
nauczyć się od niej tej siły.
Georgina utkwiła wzrok w skałę, podrzucając
bezmyślnie kamienie.
– Jak myślisz, dlaczego on to zrobił?
– Kto? Co? – Georgina odwróciła się
gwałtownie.
– Dlaczego on nas porwał? Dlaczego taki
człowiek jak Eachann MacLachlan potraktował
nas tak, jakby był przekonany, że uczynimy
wszystko, czego od nas zażąda?
– Bo jest skończonym arogantem.
Słowo „arogant” kojarzyło się Amy z
przyjaciółmi Georginy – Williamem i jego
znajomymi. To właśnie oni byli zimni i butni,
Amy poczuła na sobie spojrzenie Georginy i
podniosła wzrok.
– Co miałaś na myśli, mówiąc „taki człowiek
– 168 –
jak Eachann MacLachlan”?
– To, że jest bardzo przystojny.
– Tak sądzisz? – Georgina przyjrzała się jej z
uwagą.
– A ty nie?
– Nie zauważyłam.
Amy nie dała wiary jej słowom. Georgina była
najprawdopodobniej zbyt dumna, by przyznać, że
Eachann jest naprawdę wyjątkowo atrakcyjny.
Pod spojrzeniem jego zielonych oczu topniało
serce. Amy zawsze obawiała się takich mężczyzn.
Nie umiała z nimi rozmawiać, bo ich niesamowite
twarze zbyt mocno przykuwały jej uwagę.
Drugi brat, Calum, był zupełnie inny, choć
równie przystojny. Nawet bardziej się jej podobał
ten typ urody i poważny sposób bycia. Ani razu
nie odniosła wrażenia, że stała się obiektem jego
drwin.
Przez parę minut nawet go lubiła. Bo pomyśleć
tylko: mężczyzna owija cię kocem i czyści
szufelkę. Potem jednak wszystko zniszczył, bo
chciał ją zabrać do swojej sypialni. Pewnie w
głębi serca obaj byli brutalami, co bardzo ją
zasmuciło. Przecież nikt nie krzywdzi drugiego
człowieka bez powodu oznajmiła. Ludziom zależy
– 169 –
wyłącznie na tym, czego pragną. Nie baczą na zło,
jakie dotyka innych. Już dawno się tego
nauczyłam. – Na twarzy Georginy pojawiło się
dziwne zadumanie, lecz gdy dostrzegła spojrzenie
Amy, natychmiast zacięła usta, jakby chciała
przestrzec przed zadawaniem jakichkolwiek
pytań. Odwróciła wzrok, wytarła dłonie o mokrą
spódnicę, by zająć czymś ręce.
Amy zaczęła się zastanawiać, kto lub co
nauczyło Georginę takiego stosunku do świata. A
może wszyscy ludzie rodzili się po prostu
egoistami?
– Co tam masz? – spytała Georgina, wskazując
głową koszyk.
Amy odchyliła rożek serwetki i wyjęła pączek.
– Jedzenie – powiedziała, pokazując go
towarzyszce niedoli.
Georgina zerwała płócienne nakrycie z
koszyka i zajrzała do mika. O Boże! Ciasto!
Nadgryzłszy pączek, Amy zerknęła na
dziewczynę, która miała taki wyraz oczu, jakby
placki zostały zrobione ze złota. Wyjęła drugie
ciasto, powąchała je i jęknęła jak ktoś, kto nie jadł
od urodzenia.
– Skąd wzięłaś te wspaniałości? Przełykając
– 170 –
spory kęs słodkiego ciastka.
Amy wzruszyła ramionami. Koszyk był w
kuchni. Natknęłam się na niego przypadkiem,
kiedy szukałam ciebie.
Tymczasem Georgina postawiła sobie koszyk
na kolanach i pochyliła głowę tak nisko, że
zaczepiła włosami o wiklinową gałązkę. Wcale jej
to jednak nie przeszkadzało. Odgarnęła tylko
poplątane pukle i nadal szperała w koszyku. W
chwilę później wyjęła nóż i widelec. Patrzyła
przez chwilę na sztućce, po czym wrzuciła nóż z
powrotem do koszyka. Zanim Amy zdołała
przełknąć kolejny kęs pączka, Georgina
wydziobywała już widelcem śliwki z placka.
– Mmm – mruknęła. – Uwielbiam placek ze
śliwkami.
Wzięła do ust następny kawałek i zaczęła żuć
go w skupieniu, z przymkniętymi oczami.
Spałaszowawszy pączek, Amy sięgnęła po
następny. Georgina otworzyła oczy i spojrzała na
Amy.
– Co to jest? Chleb? – spytała, przełknąwszy
śliwkę.
– Pączki – odparła Amy z pełnymi ustami.
Georgina skinęła głową i jadły dalej w zupełnej
– 171 –
ciszy. Amy kończyła piąte ciastko, gdy Georgina
przestała opychać się plackiem i popatrzyła na
nią uważnie.
– Co się stało? – Wiedziała, że zjadła pięć
pączków – zawsze dużo jadła, gdy była
zdenerwowana – ale Georgina wrąbała przecież
cały kawałek ciasta ze śliwkami.
– Nic. – Georgina dziobnęła placek widelcem.
Amy upuściła na wpół dojedzony pączek na
kolana i zamilkła.
– O co ci chodzi? – Wydawało mi się, że się
nad czymś zastanawiałaś. – Nie myślałam o
niczym ważnym – odparła Georgina, wzruszając
ramionami.
– Ale o czym?
Milczała chwilę, po czym wbiła w Amy
przenikliwe spojrzenie.
– Dlaczego mnie uratowałaś?
– Dlaczego? – Amy zmarszczyła brwi. – Nie
rozumiem. A jak inaczej mogłabym postąpić? –
Uciekać, gdzie pieprz rośnie. – I zostawić cię
tam? – Miała ochotę się roześmiać, ale
zrozumiała, że Georgina mówi śmiertelnie
poważnie. – Nie mogłabym zrobić czegoś
podobnego. Przecież porwano nas razem.
– 172 –
– Nigdy nie byłam dla ciebie miła. Ba, nawet
uprzejma. Zupełnie cię nie rozumiem.
– Tu nie ma nic do rozumienia. Jeśli widzisz
kogoś, kto im przykład wchodzi bezmyślnie pod
powóz, krzyczysz, żeby go ostrzec, albo wręcz
wyciągasz nieszczęśnika spod kół. Georgina
połknęła jeszcze kawałek placka, po czym
spojrzała na Amy z ironicznym uśmiechem.
– Gdyby chodziło o Phoebe Dearborn, z
pewnością bym jej pomogła.
– No widzisz. Zrobiłabyś dokładnie to samo co
ja.
– Nie całkiem to miałam na myśli.
– Nie rozumiem.
– Chodziło mi o to, że wyciągnęłabym
pomocną dłoń... – Amy nie odrywała od niej
wzroku – i trochę ją popchnęła.
– Co takiego? Wepchnęłabyś przyjaciółkę pod
koła powozu?
Amy umilkła na chwilę, ale natychmiast
wybuchnęła śmiechem.
– Nie, no skąd. Po prostu sobie żartujesz.
Georgina wbiła widelec w kruszonkę.
–Nienawidzę Phoebe.
– Nawet jeśli tak jest, nie mogłabyś jej zrobić
– 173 –
krzywdy.
– Pewnie nie – przyznała Georgina – ale
pokusa byłaby ogromna.
– Wiem, że gdyby to tobie udało się wymknąć,
z pewnością byś mnie nie zostawiła.
– Tak? – Georgina dotknęła podbródka
widelcem i myślała chwilę. – Nie jestem pewna.
– Próbujesz być zimna i twarda, bo uważasz,
że nie masz innego wyjścia.
Georgina zaśmiała się sarkastycznie.
– Wcale mnie nie znasz. – Odstawiwszy
blachę po placku na kamień, wrzuciła do środka
widelec. – Zrobiłabym wszystko, aby tylko
przetrwać – powiedziała lodowato, mrużąc oczy.
– Pochyliła się, opłukała ręce w wodzie, po czym
wytarła je ze furią o pelerynę.
Amy zerknęła na nadgryziony pączek.
– Nie mogłabym być szczęśliwa, gdybym dla
osiągnięcia własnych celów musiała kogoś
skrzywdzić.
– Jakże to szlachetne i oryginalne!
Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami. W
towarzystwie Amy rzeczywiście czuła się inna.
Przy niej była jak zwykłe krzesło stojące obok
hebanowego fotela w stylu chickendale.
– 174 –
– Twierdzisz, że nie mogłabyś nikogo
skrzywdzić.
– Z premedytacją? Nigdy.
– W takim razie wytłumacz mi coś – poprosiła
Georgina, patrząc na nią badawczo.
– Dlaczego walnęłaś brata tego idioty szklanką
w głowę?
– Nie chciałam – odparła cicho Amy, wbijając
wzrok w podołek. Ale byłam śmiertelnie
przerażona. Powiedział, że zabiera mnie do łóżka.
Nie mogłam mu przecież na to pozwolić.
Musiałam coś zrobić.
– Rozumiem. – Georgina skinęła poważnie
głową. – Stanęłaś przed wyborem: albo ty, albo
on. – Zamilkła na chwiłę. – I wzięłaś tego debila
na muszkę, bo znów musiałaś dokonać wyboru.
Ale... – urwała.
– Ale co? – Dlaczego tak poniżyłaś Williama
de Pysters w obecności tylu ludzi?
– Wcale go nie poniżyłam. Oddałam mu
pierścionek, bo mnie okłamał. – Po chwili
dodała: – On mnie nie kochał.
– A sądziłaś, że kocha? – Georgina potrząsnęła
głową. Miłość wcale nie idzie w parze z
małżeństwem. Wierz mi. Po od komu miłość?
– 175 –
Przecież to tylko bezużyteczne uczucie, gra
wyobraźni. Liczy się majątek, nazwisko,
pochodzenie... Nawet uroda nie jest tak bardzo
istotna. Choć z drugiej strony na pewno łatwiej
zdobyć mężczyznę, jeśli się go trochę zachęci.
Śmiały dekolt, długi, namiętny pocałunek, jakiś
kobiecy gest... Może mu na przykład położyć
palec na ustach lub rękę na piersi... I to właśnie
rzuca ich na kolana, ale tylko wtedy, jeśli masz
jeszcze odpowiednie nazwisko albo ogromne
pieniądze. Na uczucia, im przykład miłość, w
którą zresztą i tak nie wierzę, nie ma miejsca w
małżeństwie.
– Moi rodzice bardzo się kochali –
powiedziała Amy, unosła dumnie podbródek.
– Naprawdę? Zabawne.
Amy zerknęła na swoje ręce.
– To było wspaniałe – dodała cicho. – Możesz
sobie wierzyć w co chcesz, ale narażasz się tylko
im rozczarowania. Miłość obchodzi mnie tyle co
zeszłoroczny śnieg! Wyjdę za Johna Cabota, a
kochać będę wyłącznie jego pieniądze!
– A co z nim? Jeśli masz zamiar zostać jego
żoną, to chyba musisz go darzyć jakimś
uczuciem.
– 176 –
– Nie – odparła z rozgniewaną miną. – Czy ty
go znasz? Wiesz, o kim mowa?
– Tak. – Amy zamilkła.
John Cabot przypominał jej kreta, który
czasem wysuwał łepek z kopczyka w ogrodzie.
– On ma pewno ma jakieś zalety.
Georgina popatrzyła na nią tak, jakby Amy
palnęła jakieś głupstwo.
– Poczucie humoru?
Georgina potrząsnęła głową.
– Życzliwość?
– Życzliwi ludzie na ogół nie są bogaci.
– Mojemu ojcu udało się to pogodzić.
Georgina wzruszyła ramionami, jakby jej nie
wierzyła i nie była w stanie w coś podobnego
uwierzyć.
– Nie mogłabym być taka jak ty. Taka zimna i
twarda.
– Jeśli chcesz przetrwać, będziesz musiała się
tego nauczyć, jedyny sposób, byś mogła samą
siebie ochronić. – Znowu uniosła wzrok. –
William nie byłby w stanie cię skrzywdzić, gdybyś
nie myślała o serduszkach, kwiatkach i innych
głupstwach. On miał nazwisko, a ty pieniądze.
Te słowa boleśnie zraniły Amy. Przecież była
– 177 –
żywą istotą, nie milionem dolarów na koncie.
Czyż ludzie nic już nie znaczyli?
– Popełniłaś głupstwo.
– Jeśli marzenie, by mąż kochał cię za to, jaka
jesteś, szanował i potrzebował w każdej chwili
swego życia, jest rzeczywiście to takie
bezsensowne, możesz nazwać mnie idiotką. –
Amy musiała odwrócić wzrok. – William bawił
się świetnie w tak bolesnej chwili, a przedtem
stroił sobie ze mnie okrutne żarty. A kobieta
powinna się domagać przynajmniej szacunku. –
Uniosła podbródek, wiedząc, że Kleorgina jest
jeszcze bardziej dumna niż ona sama. – Nie
wierzę, że polubiłabyś człowieka, który ośmieliłby
się z ciebie kpić.
– Gdyby był bogaty, to tak – odparła Georgina
po chwili namysłu.
– Na pewno nie.
– Ależ tak. – Urwała na moment. – A potem
do końca życia wyrównywałabym rachunki. Już
ja bym potrafiła uprzykrzyć mu życie. – Oczy
rozbłysły jej na chwilę ognikami wyobraźni i
znów zastygsły, gdy wróciła do rzeczywistości.
– Pomyśl, co by się z tobą stało? Przecież
musiałabyś czuć się okropnie, szczególnie w
– 178 –
związku małżeńskim.
– Z bogaczem? Nie sądzę.
– Ale co byś właściwie robiła?
– Wydawałabym jego pieniądze – odparła
Georgina z podejrzaną nonszalancją. Uśmiechała
się jednak tak, jakby naprawdę na niczym oprócz
bogactwa jej nie zależało.
Wzrok Amy wyrażał zarówno smutek, jak i
przerażenie. Sama była silną energiczną i bystrą
kobietą na pozór pewną obranej przez siebie
drogi, walczącą o swoje racje. Gdy jednak
porównywała się z Georginą, dochodziła do
wniosku, że nie jest wcale tal odporna, jak się jej
wydawało.
Popatrzyła z zadumana wejście do jaskini.
Przed jej oczyma pojawił się jednak inny obraz,
przywołany siłą wyobraźni. Ujrzała dwóch
stojących obok siebie mężczyzn. W miejscach,
gdzie powinny się znajdować ich twarze, ukazały
się słowa: „Los” i „Traf. Wokół nich unosiła się
mgła, a za nimi płynął statek z nazwą „Ucieczka”
wyrytą na rufie.
Los był wysoki, barczysty, mocno zbudowany.
Traf tylko nieznacznie ustępował mu wzrostem,
miał czarne włosy, okulary na nosie, a w ręku
– 179 –
szczoteczkę i szmatkę od kurzu.
Obaj podeszli do jaskini krokiem tak wolnym,
jakim zwykło poruszają się ludzie we śnie. A ona
nie mogła się ruszyć, choć coś w niej krzyczało, by
uciekała jak najszybciej.
Ruszyła się natomiast Georgina Bayard.
Minąwszy Amy, wymierzyła Losowi silny cios w
kwadratową szczękę. Traf popatrzył z
przerażeniem na jej uniesioną groźnie pięść, po
czym rozpłyną się we mgle.
Amy zamrugała i odwróciwszy głowę, zerknęła
na siedzą tuż obok Georginę, która wlepiła wzrok
w wodę. Nagle zmarszczyła brwi.
– Myślę, że się podnosi. Patrz. Woda przybrała
tak bardzo, że od skalnej półki dzieliły ją zaledwie
trzy centymetry.
– Masz rację. Co robimy? – Wychodzimy.
Amy wstała i oczyściła spódnicę, co wydało się
jej zupełnie zbędnym wysiłkiem, jako że ubranie
wisiało na niej w brudnych strzępach.
Potrząsnęła głową spojrzała w górę... zamarła, a
w sekundę później dała towarzyszce ostrego
kuksańca.
– Auu! – Georginą odskoczyła jak oparzona,
patrząc na nią spode łba. – Dlaczego to zrobiłaś?
– 180 –
Gdy tylko jednak poszła za wzrokiem Amy,
zrozumiała wszystko i z wrażenia zaparło jej dech
w piersiach. Przy wejściu do jaskini, w migającym
świetle trzymanej nad głową latarni, stała
dziewczynka o jasnych, kręconych włosach,
ubrana w długą koszulę nocną z koronką.
Wyglądała jak anioł, który nagle wyłonił się
przed nimi z oparów mgły.
Amy zamrugała oczami, sądząc, że to zjawa,
ale dziewczynka okazała się aż nazbyt prawdziwa.
Twarzyczkę natomiast rzeczywiście miała
anielską. Patrzyła na Amy i Georginę tak, jakby
zobaczyła samego Belzebuba otoczonego
rogatymi pobratymcami. A potem wolno uniosła
drżącą dłoń i wzięła je na muszkę.
– 181 –
16
Kobiety naprawdą są głupie.
Przecież Pan Bóg chciał,
by pasowały do mężczyzn
George Hill
– Ta kobieta świetnie do ciebie pasuje.
– Ale ja nie potrzebuję kobiety.
Przebijali się przez gęsty las w pobliżu jaskini.
Calum przystanął na chwilę, by usunąć z drogi
gałąź, a potem długo wyjmował igły sosnowe z
włosów. Doprowadziwszy do porządku koszulę,
zerknął na muskularny kark Eachanna.
– Nawet takiej, która doznała krzywdy? –
Eachann odwrócił się, by poklepać Caluma po
ramieniu. – Co z tobą, braciszku? A ja myślałem,
że chcesz samotnie zbawić świat.
Calum miał już nerwy w strzępach i powiedział
bratu dosadnie, co powinien zrobić. Ten jednak
zupełnie się tym nie przejął. Zawsze miał taką
arogancką minę. Uparciuch. Spryciarz. Piekielny
– 182 –
cwaniak. Dlatego właśnie stale popadał w
tarapaty i pociął za sobą Caluma. Choćby teraz.
– Trzeba ci dokładnie takiej kobiety.
– Skąd ty możesz wiedzieć, czego mi trzeba?
– A kto ma wiedzieć, jeśli nie ja?
– Mówisz zupełnie jak Fergus.
Eachann stał po środku lasu, rozglądając się
czujnie jak pies myśliwski wietrzący zwierzynę.
Calum zrobił krok do przodu i zapadł się w błoto.
Zezując przed siebie, dotknął ręką włosów i
zdjął z nich kawałek żywicy lepkiej jak melasa.
Spojrzał na swoje dłonie i spróbował wytrzeć je
chusteczką, ale cienki materiał natychmiast się
do nich przykleił. Machnął kilka razy rękami, lecz
chustka nadal zwisała smutno z jego dłoni jak
biała flaga.
Eachann obszedł całą polanę w poszukiwaniu
bodaj śladu
– Tu również ich nie ma – powiedział kręcąc
głową. Dlaczego wciąż kręcimy się w kółko?
Instynkt nas do nich nie zaprowadzi. Musimy
bardzo systematycznie przeczesać cały teren,
przeszukać każdy skrawek ziemi. Na pewno
natrafimy na ślady stóp.
Eachann okręcił się na pięcie i zaczął iść w
– 183 –
stronę zatoki, jakby nie słyszał.
– Nigdy ich w ten sposób nie znajdziemy! –
wrzasnął Calum. Mogą być wszędzie! – dodał,
usiłując wyrwać buty z błota. – Niech to wszyscy
diabli! – Zerknął na plecy Eachanna. – Nie
mogłeś siedzieć spokojnie w domu? To twój
najgłupszy kawał, jaki pamiętam.
– Jestem gotów się założyć o połowę swojej
stajni, że gdybyś był tam, gdzie ja byłem, i słyszał
to, co ja słyszałem, pospieszyłbyś jej na ratunek
jeszcze szybciej.
Calum upchnął chusteczkę w kieszeń i ruszył
za nim.
– Należy ci się kara. Przyjmuję zakład. I
zabieram konie.
– Nie.
– Owszem, tak.
Stajnia stanowiła niepodzielne królestwo
Eachanna i ku ogromnemu zdziwieniu Caluma
była nadspodziewanie czysta. Wymagała jednak
odpowiedniej
organizacji:
starannego
rozplanowania i układania wszystkiego na
właściwych miejscach. Na przykład obrok
należało powsypywać do worków wedle daty
zakupu. Uzdy powinny wisieć na specjalnych
– 184 –
gwoździkach, najlepiej zgodnie z częstotliwością
używania.
– Jeśli wsadzisz choćby paluch do mojej
stajni, podbiję ci oko. Nawet konie w boksach
poustawiałbyś od razu w porządku
alfabetycznym. Potem zrobiłbyś plan karmienia,
treningu i krycia, i na koniec narysowałbyś
mapkę i oznaczył na niej miejsca, w których
przechowujesz osprzęt. Eachann miał rację.
Calum właśnie obmyślał projekt tej mapki, ale za
żadne skarby świata nikomu by się do tego nie
przyznał. Przynajmniej jednak snuł marzenia o
przejęciu stajni. Uczyniłby to głównie w obronie
własnej. Ostatnio nastąpił tam na wystające
zdradziecko zza rogu grabie.
– No, już nie krzyw się tak, braciszku. Nigdy
się przecież nie złościsz. Straciłeś poczucie
humoru?
– Chcę wieść spokojne, zorganizowane życie.
– I nudzić się jak mops.
– Lubię to. A ty też miałbyś dosyć, gdyby ktoś
bez przerwy podtykał ci pod nos jakąś kobietę.
Eachann znów ruszył naprzód, ale Calum
dosłyszał jeszcze, jak mruczy, że chciałby znów
dostać w swoje ręce tę śliczną czarną diablicę.
– 185 –
Miał ochotę go palnąć. Marzył tylko o tym,
żeby się wreszcie pozbyć wszystkich kobiet na
świecie. I to zaraz.
– Musisz jednak przyznać, że przywiozłem ci
ładną narzeczoną. Fergus nigdy takiej nie znalazł.
Jest naprawdę śliczna, chociaż za często płacze.
– Nie płakała – odparł Calum obronnym
tonem. Co w niego wstąpiło? Przystanął i zły na
samego siebie zmarszczył czoło. Ale na nią nie
mógłby się rozgniewać. Gdy tylko o tym
pomyślał, przypominał sobie ten bezbronny
uśmiech. Ta dziewczyna naprawdę potrzebowała
pomocy.
– Zatrzymaj się, do diabła! – wrzasnął,
straciwszy brata z oczu. – Nie mogę cię znaleźć w
tej mgle.
– Jestem tutaj! – odkrzyknął Eachann.
– W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć, że
posunąłeś się do porwania – mruczał Calum, idąc
za głosem brata.
– Mam to we krwi. Wiesz równie dobrze jak ja,
że niejeden MacLachlan zdobył żonę dokładnie w
ten sam sposób.
– Ale to było dwieście lat temu. W Szkocji.
– Zrobiłem to dla ciebie – powiedział
– 186 –
Eachann, wzruszając ramionami.
– Dla mojego dobra? – Musiał się roześmiać.
– Rozumiem. I teraz te dwie kobiety błądzą po
wyspie tylko dlatego, że chciałeś oddać mi
przysługę?
Eachann nie odpowiedział, co znaczyło, że w
głębi duszy rozumie swój błąd i tylko upór nie
pozwala mu przyznać się do tego głośno.
Calum pochylił latarnię, wpatrując się uważnie
w każdą piędź ziemi, ale nie odkrył żadnych
śladów stóp – jedynie odciski pazurów mewy
oraz gładkie kamienie wyrzucone tu przez morze.
Pomyślał, że poszukiwania chyba nie mają sensu.
– Może powinniśmy się rozdzielić.
– Dobrze. Idź w przeciwnym kierunku niż ja.
Calum odwrócił się posłusznie i stanął jak
wryty. Przed nim był0 tylko morze. Okręcił się na
pięcie i wpadł na Eachanna.
– To ty idź do diabła. Żarty sobie stroisz, a
tylko patrzeć, jak rodziny zjawią się na wyspie i
włożą nam pętle na szyje... albo jeszcze gdzie
indziej.
– Aye!
– A na nagrobku będzie napis: „Tu leżą bracia
MacLachlan. Pięknie wisieli”. Nie przejmujesz się
– 187 –
tym?
– One nie mają nikogo bliskiego.
– Skąd wiesz?
– Georgie się wygadała. – Uśmiechnął się
tajemniczo, jakby tylko on rozumiał, dlaczego to
jest takie zabawne. – Nie martw się.
Rozmawiałem o twojej narzeczonej z taką jedną
miłą pokojówką.
Calum długo się nad czymś zastanawiał.
– Jeśli zdążyłeś zasięgnąć tego typu
informacji, to znaczy, że wszystko zaplanowałeś.
– Nie. Niczego nie planowałem. Będąc na
wybrzeżu, znalazłem się nagle w trudnej sytuacji.
Nie musiałem długo myśleć, by dojść do wniosku,
że będę potrzebował kobiety.
– Dlaczego po prostu nie zapłaciłeś Justine za
parę uroczych godzin?
– Nie chodziło mi o ciało. – Eachann odwrócił
się i przeszedł na zachodni kraniec zatoki. – Poza
tym nie chciałem przywozić nikogo dla ciebie,
dopóki nie zobaczyłem tej blondynki, ale
doszedłem do wniosku, że świetnie się nadaje na
twoją żonę.
– Biorąc pod uwagę sytuację, W jakiej się
znalazła, powiedziałbym, że wykazała więcej
– 188 –
odwagi, niżby się można było się spodziewać.
– Tak uważasz? Wydawało mi się, że nie jest
zbyt waleczna, Co innego Georgie. Ona na pewno
ma w sobie trochę szkockiej krwi. Nie tak, jak ta
twoja myszka.
– Uważam, że nie powinieneś tak mówić o
mojej... do diabła... nie jest moja. Nie zamierzam
się żenić.
– Dobrze. Odwiozę ją na wybrzeże. Wspaniale.
I oddam prosto w łapy tego, kto jej tak dopiekł.
Calum zatrzymał się jak wryty.
– Ktoś wyrządził jej krzywdę?
– Aye. – Eachann nie zwolnił nawet kroku.. –
Ten dupek publicznie ją upokorzył.
– W jaki sposób?
– Poznałem obie na przyjęciu.
– Co ty, u diabła, robiłeś na przyjęciu?
– Przypadkiem znalazłem się w pobliżu.
Calum wiedział, że to kolejne kłamstwo.
– I zobaczyłem twoją narzeczoną... – dodał
szybko Eachann, widząc jego minę.
– Ona nie jest moją narzeczona – przerwał
Calum.
– ...która właśnie zrywała zaręczyny. Jej
niedoszły mąż nic był tym chyba specjalnie
– 189 –
zachwycony. Zaczął wrzeszczeć, że dziewczyna
nie zasługuje na to, by nosić jego arystokratyczne
nazwisko. A gdy poniżył ją na oczach wszystkich,
uciekła i schowała się w ogrodzie. Więc dlatego
była tak załamana. Doznała ogromnej krzywdy.
Szedł za Eachannem na plażę, myśląc, że brat
pogorszył tylko sprawę. Piekielny, impulsywny
głupiec. Powinien był jej pozwolić spokojnie się
wypłakać.
– Widziałem, jak zalewa się łzami. Wyglądała
tak żałośnie, że od razu pomyślałem o tobie.
Chciałem cię wziąć na litość... I urwał. – Przestań
tak na mnie łypać i przyznaj, że twoim jedynym
marzeniem jest ocalić wszystkie nieszczęśliwe
duszyczki na tym świecie. „Wziąć na litość...”
Eachann nie był wcale taki głupi, a Calum nie
dbał o jego kpiny. Jak większość braci, bez
przerwy sobie dokuczali. Calum nieustannie
wytykał Eachannowi niechlujstwo, ten zaś szydził
bezlitośnie z pedanterii Caluma, a ostatnio z jego
pracy.
Ale Calum wierzył w to, co robił. Praca dawała
mu satysfakcję: odnalazł w niej cel życia, którego
nie miał, dopóki nie odkrył czegoś, co okazało się
warte zachodu.
– 190 –
Słyszał o czystkach w Szkocji. Większość jego
rodaków, którzy wyemigrowali do Ameryki,
doświadczyła tego na własnej skórze. Bezlitośnie
zostali wyrzuceni z ziemi, którą ich rodziny
zajmowały od wieków.
Nowi panowie na rdzennie szkockich
włościach zmuszali dawnych właścicieli do
emigracji. Widać, hodowla owiec przynosiła
większe zyski niż wspieranie klanów. Więcej
Szkotów mieszkało obecnie w Stanach niż we
własnej ojczyźnie.
Calum nie dostrzegał jednak całego
dramatyzmu sytuacji, dopóki nie zobaczył
imigrantów na własne oczy. Obiecano im
wspaniały start, lecz – jak się okazało – w
większości przypadków nie dotrzymano słowa.
Szkoci błąkali się po ulicach z pustymi rękami;
nie znali nawet angielskiego. Większość
posługiwała się wyłącznie celtyckim.
Im jeszcze Calum dowiedział się o ich
istnieniu, wielu znalazło śmierć w podróży do
północnych prowincji Kanady.
Do diabła! Dzięki niesprawiedliwości zdobyłeś
zajęcie. Ilekroć zaczynali się kłócić, Eachann
zawsze zmieniał temat. Calun wiedział, że brat
– 191 –
wcale tak bardzo nie lekceważy jego pracy, jak by
to mogło się wydawać.
Gdy byli młodsi, Eachann włączył się zresztą w
jego działalność. Calum zajmował się rodzinami
przybywającymi do Stanów statkach; na jednym z
nich przypłynęła Sibeal – późniejsza żona
Eachanna.
Po jej stracie Eachann zmienił się nie do
poznania. Robił coraz więcej głupstw – jak
wówczas gdy zabrał dzieci na wybrzeże, jak
wtedy, gdy przywiózł te kobiety na wyspę.
Kiedyś rzadko wpadał w gniew. Działał tylko
zbyt szybko, nieprzemyślany sposób. Po śmierci
Sibeal stał się egoistą, zobojętniał na wszystko
oprócz swoich koni. Te zwierzęta stanowiły dla
niego ucieczką. Zaniedbał natomiast dzieci.
Na początku Calum sądził, że gdy czas uleczy
rany, wszystko wróci do normy. Ale Eachann nie
szukał kontaktu z dziećmi. Pozwalał im robić, co
chciały. Kiedy jednak stały się nieznośne, wiózł je
na wybrzeże do internatu.
Przez pierwszy miesiąc ich pobytu w szkole
Eachann trzymał się z dala od domu. Często
miewał humory, przestał pomagać Calumowi.
Jeździł tylko konno, jakby to stanowiło jedyny cel
– 192 –
jego życia. Dopiero teraz wrócił do rzeczywistości.
Stał właśnie na wprost brata i badał teren.
– Te przeklęte stworzenia mogły zginąć –
mruczał.
Po raz pierwszy od długiego czasu w głosie
Eachanna zabrzmiała nie ironia czy kpina, lecz
szczery niepokój.
Calum myślał o tym przez dłuższą chwile.
Mógł oczywiście zostawić brata samemu sobie,
jak wówczas gdy Eachann stracił żonę. Mógł
również nakłonić go do rozmowy.
Położył mu dłoń na ramieniu i wyczuł, jak
bardzo napięły się jego mięśnie.
– Dlaczego właściwie to zrobiłeś? – spytał
cicho i poważnie.
Eachann spojrzał nań gniewnie, lecz
dostrzegłszy wyraz troski na jego twarzy,
złagodniał natychmiast. Zaczerpnąwszy
powietrza, rozejrzał się, jakby szukał
odpowiednich słów.
– Dlaczego? – spytał, podnosząc na niego
wzrok. – Chciał znać prawdę?
– Aye – przytaknął Calum. – Powiedz mi
szczerze: dlaczego!
Eachann patrzył na niego pustym wzrokiem,
– 193 –
takim samym jak. wówczas, gdy umarł ich ojciec,
takim jak wtedy, gdy odkryli, iż Sibeal nie żyje.
Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i utkwił
oczy w ziemi W powietrzu wisiało napięcie, tak
silne, że wydawało się żywe, potężne i ciężkie.
Gdy Eachann znów popatrzył na brata, w jego
oczach nie było cynizmu czy pogardy. Kryło się w
nich coś, co przypominali prymitywny, zwierzęcy
strach. Obaj stali tak we mgle, wpatrywali się w
siebie.
– Z powodu Kirsty i Grahama. – W głosie
Eachamm dźwięczał ból.
Calum nie chciał tego komentować.
– Nie rozumiem – powiedział tylko.
Lecz zanim zdążył odetchnąć czy też znów
wyciągnąć rękę do brata, rozległ się odgłos
wystrzału.
– 194 –
17
Stare przysłowie mówi, że Opatrzność chroni
dzieci, a także idiotów. A ja przekonałem sią o
tym na własnej skórze.
Mark Twain
Pistolet wypalił z błyskiem i hukiem.
Niespodziewany i silny odrzut zmiótł
dziewczynkę ze skały prosto do morza. Zanim
jednak przebrzmiało echo wystrzału, Georgina
już była wodzie. Zanurkowała i oparłszy dłonie o
podwodną półkę skalną pod wejściem do jaskini,
opłynęła ją dookoła. Po drugiej stronie skał woda
była zimna, gęsta i czarna, zanurzając się coraz
głębiej, Gergina dostrzegła kątem oka coś
białego. Wyciągnęła dłonie, zeszła jeszcze niżej i
jak szalona przeszukiwała na oślep morskie
odmęty.
Nagle jej dłoń natrafiła na kawałek materiału
– koszulę dziewczynki. Pochwyciła ją więc
natychmiast i nie wypuszczając płótna z garści,
– 195 –
zaczęła płynąć szybko z powrotem na
powierzchnię. Prowadziły ją brzystozłote odblaski
lampy zawieszonej w jaskini. Brakowało jej
powietrza, zaczynała się dusić. Jeszcze jeden
wysiłek... następny... Ból w płucach przerażał ją
czas stanął miejscu. Jednym szarpnięciem
uwolniła się z peleryny, która natychmiast poszła
na dno. Obejmując dziecko ramieniem,
pracowała mocno nogami.
Gdy wypłynęła wreszcie na powierzchnię,
odetchnęła głęboko, zimne, wilgotne powietrze
ochłodziło jej usta, gardło i płuca, wśliznąwszy
dłonie pod bezwładne ramiona dziewczynki,
uniosła ją ponad powierzchnię wody.
Czekała w nadziei, że dziecko złapie oddech.
Ale nic takiego się nie stało.
Dziewczynka miała nadal zamknięte oczy,
poszarzałą twarz i nie ruszała się.
– Oddychaj! No! – Georgina trąciła ją w
podbródek. – Oddychaj! – wrzasnęła. –
Powiedziałam: oddychaj!!!
Dziewczynka zachłysnęła się i wykasłując
wodę, zaatakowała piąstkami Georginę.
– Przestań, bo obie się utopimy! Spokój! –
krzyknęła, przytrzymując ją mocniej.
– 196 –
Mała nabrała powietrza w płuca.
– Puść mnie! – wrzasnęła i kopnęła Georginę
w żołądek.
– Opanuj się – syknęła Georgina.
W końcu dziewczynka uspokoiła się i
popatrzyła na nią przerażonymi oczyma.
– Nie zrobię ci krzywdy. Ale jeżeli nie
przestaniesz się miotać pójdziemy na dno,
rozumiesz? – powiedziała Georgina.
Dziecko przypatrywało się jej przez chwilę.
– Rozumiesz? – powtórzyła.
Dziewczynka przytaknęła.
Georgina rozejrzała się; nad nimi wisiała mgła,
po lewej w oddali widniały skały. Zimny prąd się
wzmagał; słyszała, jak morze uderza o kamienisty
brzeg. Coraz bardziej oddalały się im jaskini.
Georgina otoczyła ramieniem chudą pierś
dziewczynki i zaczęła płynąć. Miała do dyspozycji
tylko jedną rękę i czuła się, jakby brnęła przez
błoto.
Ostre kłucie w boku zmusiło ją do
odpoczynku. Utrzymywała się na wodzie w
pozycji pionowej, patrzyła pustym wzrokiem na
morze i spowijającą je mgłę.
Wszystkie wysiłki poszły na marne. I była taka
– 197 –
zmęczona. A musiała przecież za wszelką cenę
utrzymać dziewczynkę na powierzchni.
Siebie samą również. Miała ochotę się
roześmiać. Utrzymać się na powierzchni
– Ostatnio niczym innym się nie zajmowałam
– mruknęła pod nosem. Poczuła na sobie
zdziwione spojrzenie małej. Nikt oprócz
bankierów nie byłby w stanie zrozumieć tego, co
przed chwilą powiedziała.
Znów podjęła walkę z morzem, ale z sekundy
na sekundę traciła siły, a oddychanie zaczęło
sprawiać jej ból. Czuła się tak, jakby jakieś silne
ręce odciągały ją od brzegu, zerknęła w lewo,
później w prawo i znów za siebie. Z jaskini sączył
się strumyk żółtego światła. Przez chwilę nie
odrywała od niego wzroku, wiedząc, że zniknie
wraz z przypływem. A w jaskini była przecież
Amy. Georgina nabrała powietrza płuca.
– Amy! – krzyknęła.
Odpowiedziała jej cisza.
– Amy!
Na darmo.
– Amy! Wydawało się jej, że słyszy jakiś głos.
Ale może to było tylko morze...
– Amy! – wrzasnęła najgłośniej, jak mogła.
– 198 –
Znowu ten sam głos. Ale to nie była Amy! Głos
należał do mężczyzny.
– Ojciec! – krzyknęła dziewczynka i znów
zaczęła się jej wyrywać.
– Kirsty?
Może! – pomyślała Georgina, słysząc to
głębokie, znajome brzmienie. Spraw, żeby to nie
był on!
– Kirsty!
– Tutaj, ojcze! Jesteśmy tutaj!
Zaklął głośno, zupełnie tak samo jak wtedy,
kiedy go kopnęła, czyżby ten kretyn był ojcem
małej? I słyszała plusk i instynktownie zwróciła
się w tamtą stronę. To idiotyczny błąd!
Uciec! Uciec jak najdalej! Zanim jednak
zdążyła odetchnąć, poczuła, jak otaczają ją silne
męskie ramiona. Płynął niewiarygodnie szybko,
jakby wstąpiły w niego nadludzkie moce. Nie
odezwał się ani słowem, lecz ilekroć chciała się
zanurzyć, zacieśniał uścisk. Już na brzegu wspiął
się wolno na skałę i rzucił je na piasek, a sam padł
na kolana tuż obok. W dalszym ciągu trzymała w
ramionach dziewczynkę, która przywarła do jej
piersi i dziwnie ucichła.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Słychać było
– 199 –
tylko przyśpieszone oddechy.
Georgina chciała wstać, ale dureń przycisnął ją
kolanami Poczuła na sobie jego przenikliwe
spojrzenie.
– Amy jest nadal w jaskini. Z trudem
poznawała własny głos. Cichy i słaby. Nie odezwał
się. Odchrząknęła. – Zbliża się przypływ.
– Calum! – krzyknął. Tuż nad nimi
zamajaczyła sylwetka mężczyzny. – Ta druga jest
jeszcze w jaskini.
– W której? Gdzie? – W głosie Caluma
wyraźnie pobrzmiewała panika.
Georgina wskazała mu drżącą ręką znikające
światełko.
– W tej na południu. Pospiesz się. Woda
przybiera!
Calum natychmiast rozpłynął się we mgle;
słychać było tyłki tupot ciężkich kroków na
piasku. Przeszedł ją nagły dreszcz. Wciąż tuliła do
siebie dziewczynkę nad nimi pochylał się
Eachann MacLachlan, a woda z jego włosów
ściekała Georginie na szyję i ramiona.
Kap. Kap. Padające krople zdawały się odliczać
czas. Na ostatniej świat zawali się jej na głowę.
Georgina z trudem uniosła podbródek, by
– 200 –
spojrzeć mu w oczy. Znów wstrząsnął nią dreszcz.
Miała wrażenie, że za chwilę rozpadnie się na
kawałki.
Ale on wcale na nią nie patrzył.
– Coś ty zrobiła, do diabła? – syknął, wbijając
wzrok w córkę.
Dziewczynka leżała nieruchomo jak kłoda.
– Kirsty?
– Ja? – spytała ochryple.
– Aye.
Odwróciła wzrok, mamrocząc coś o szalach w
szkocką kratę, złodziejach, pistoletach, ocalaniu i
ratowaniu relikwii. Bredziła jak w malignie, ale
przynajmniej odwróciła uwagę ojca od Georginy.
Idealna okazja. Dziewczyna spróbowała ostrożnie
się spod nich wyśliznęła. Niestety, nogi
odmawiały jej posłuszeństwa. Jeszcze trochę
wysiłku...
Przygwoździł ją do ziemi jednym ruchem dłoni
– tak ogromnej, iż mieściło się w niej całe
przedramię Georginy. Poczuła ucisk w gardle.
– Nie ruszaj się. – Znów przeniósł spojrzenie
na córkę. – Chcę usłyszeć prawdę, a nie twoje
opowiastki, Kirsty.
Mała zaszczekała zębami. Wstrząsnął nią silny
– 201 –
dreszcz. Wszyscy byli przemoczeni, a nadal leżeli
na wilgotnym piasku, spowici mgłą. Ale Eachann
zdawał się o tym nie pamiętać.
Wiedziona nagłym impulsem, Georgina
przycisnęła małą jeszcze mocniej do piersi.
– Na miłość boską! Daruj sobie teraz to
kazanie!
Spojrzał na nią ostro.
Zabierz ją do domu, bo zamarznie na śmierć.
Dziecko uniosło głowę i popatrzyło na
Georginę. Jego ciałem wstrząsały dreszcze.
Eachann zdjął rękę z ramienia złośnicy. Przez
chwilę mierzył ją wzrokiem, po czym przeniósł
spojrzenie na córkę, zaklął.
Chwycił coś, co leżało na piasku, i szczelnie je
otulił.
Był to jego płaszcz.
Nim Georgina zdążyła mrugnąć powieką,
pochwycił je w ramiona i ruszył przed siebie
drogą we mgle.
– 202 –
18
Szanuj lepszych od siebie, o ile tacy w ogóle
istnieją.
Mark Twain
Kirsty zerkała zezem na czarnowłosą kobietę
siedzącą obok niej na wełnianym kocu.
Opatulone po uszy, zostały oblie zamknięte w
łazience, gdzie w narożnym piecu buzował ogień.
Kobieta patrzyła na swoje ręce. Zacisnęła je w
pięści, jakby była zła. Gdyby Kirsty ją lubiła,
musiałaby przyznać, że nieznajoma jest bardzo
ładna, nawet piękna.
Gdy jednak ta podniosła wzrok, Kirsty
obrzuciła ją gniewnym spojrzeniem.
Doszła do wniosku, że czarne loki kobiety to
kłębowisko żmij które z pewnością zaatakują
każdego, kto podejdzie zbyt blisko. Brunetka
miała białą twarz, zupełnie jak duch. Duchy
zawsze miały białe twarze. Nic dziwnego –
przecież nie żyły i nie płynęła w nich krew.
– 203 –
Kirsty patrzyła na nią tak jak na swoich
kolegów, kiedy ci dawali jej do zrozumienia, że
nie zasługuje na to, by się z nim bawić.
– Nie lubię cię – powiedziała prostując plecy.
– To dobrze, bo ja też specjalnie za tobą nie
przepadam.
Kobieta odgarnęła włosy z twarzy. Były tak
długie, że niemal sięgały podłogi. Nie zwracając
uwagi na Kirsty, prześliznęła spojrzeniem po
łazience. Przez chwilę gapiła się na wannę i
zbiornik z wodą po czym wyraźnie poszukała
czegoś wzrokiem.
– Nie ma okien – mruknęła pod nosem.
Kirsty przyglądała się jej podejrzliwie. Skoro
szukała okien, to pewnie albo chce jeszcze coś
ukraść, albo po prostu uciec.
– Ojciec zamknął drzwi na klucz. Nie
wyjdziesz.
– Dzięki za tę istotną informację. Sama nigdy
bym na to nie wpadła. Nie jestem na tyle
błyskotliwa.
– Co to znaczy: błyskotliwy?
– To znaczy taki, jaki nie jest twój ojciec.
Kirsty bardzo nie lubiła, gdy dorośli robili
niezrozumiałe dla niej aluzje, ale nie dała niczego
– 204 –
po sobie poznać. Owinęła się tylko szczelniej
kołdrą i wbiła wzrok w nieznajomą licząc na to, że
wprawi ją w ten sposób w zakłopotanie. Kobieta
jednak popatrzyła na nią tak, jakby chciała
odczytać jej wszystkie myśli. Dziewczynka zaczęła
więc sobie wyobrażać strasznie okropne rzeczy:
węże, pająki i linijkę pani Harrington.
Ale czarnowłosa już nie zwracała na nią uwagi.
Mamrotała tyko coś pod nosem o porwaniu.
Kirsty uniosła podbródek.
– Ojciec nie pozwoliłby ci mnie porwać.
– Ja miałabym cię porywać? A to paradne! –
Nieznajoma wybuchnęła śmiechem.
– Mój ojciec jest najdzielniejszym i
najsilniejszym człowiekiem na świecie.
Kobieta przestała się śmiać. Przez chwilę
milczała. Wpatrywała się w Kirsty, jakby bardzo
chciała coś powiedzieć. Ale nic nie mówiła.
Wyglądała tylko tak, jakby miała kłopoty z
koncentracją, podobnie jak Kirsty na lekcjach
matematyki.
Zazgrzytał zamek i obie jednocześnie
odwróciły się do drzwi, Eachann MacLachlan
wypełnił framugę równie szczelnie, jak obrazy w
Harrington swe ogromne ramy.
– 205 –
– No, no – powiedziała kobieta drwiąco. – A
oto i Samson.
Kirsty nie była pewna, czy nieznajoma
przypadkiem z niej nie kpi, ale ona tylko łypała
na jej ojca, jakby chciała w ten sposób wyrazić
chęć zemsty. Dokładnie tak samo patrzył na nią
Chester Farriday, gdy wyjmował głowę z kubła na
brudną wodę. Ojciec miał przewieszone przez
ramię suche ubranie, a na jego twarzy nie było
ani śladu złości. Całą swą uwagę, o którą Kirsty
umiała tak bardzo zabiegać, skupił na
nieznajomej.
– Ta kobieta jest złodziejką – przypomniała
mu Kirsty.
– Ona uratowała ci życie, głuptasie.
– Umiem pływać. – Naprawdę umiała.
Wyglądał tak, jakby chciał się z nią pokłócić,
ale nic nie odpowiedział. Zamiast tego rzucił jej
suchą koszulę nocną. Zmieniając ubranie,
patrzyła na niego uważnie. Zamknął drzwi,
podszedł bliżej i stanął nad kobietą z włosami jak
czarne węże. Aby na niego popatrzeć, musiała
wyciągnąć szyję – taki był wysoki.
– Mówiłem ci, żebyś zdjęła te mokre łachy,
Georgie.
– 206 –
Kobieta owinęła się kołdrą i zacisnęła szczęki.
– Nie.
Długo patrzyli sobie w oczy. Kirsty przenosiła
wzrok z ojca na kobietę, a w łazience zapanował
nastrój jak przed burzą, gdy było jeszcze zupełnie
spokojnie, choć ptaki zrywały się już do odlotu.
Nie podobał się jej sposób, w jaki ojciec
patrzył na tę całą Georgie. Nie wiedziała dlaczego.
Chciała tylko, żeby przestał, bo dziwnie się czuła.
Jakby bolało ją serce, albo jakby coś się w nim
kurczyło. Podobnych doznań doświadczała
zawsze wtedy, gdy zamierzała zrobić coś
naprawdę głupiego, na przykład się rozpłakać.
– A więc postanowiłaś siedzieć dalej w tym
mokrym ubrania i zamarznąć na śmierć. –
Uśmiechał się dziwnie, zupełnie jak Graham, gdy
znał jakąś tajemnicę, której nie chciał jej
zdradzić.
– Czuję się doskonale.
Oderwał wzrok od kobiety i spojrzał na Kirsty.
– Idź do łóżka. I nie waż się wychodzić z
pokoju.
Kirsty nawet się nie poruszyła. Zauważyła
tylko, że ojciec znów odwraca od niej wzrok.
Pochyliwszy się nagle, objął kobietę w talii, po
– 207 –
czym powiedział coś, czego Kirsty nie usłyszała,
choć wytężała mocno słuch.
Nie zauważyli, że zrobiła kilka kroków w ich
stronę i w końcu stanęła tak blisko, że woda z
podartej sukni kobiety zaczęła kapać na jej bose
stopy.
Blade jak u ducha policzki brunetki
poróżowiały.
– Na twoim miejscu nie robiłabym tego –
powiedziała gniewnie.
– Grozisz mi, Georgie?
Kirsty pociągnęła ojca za rękaw.
– Czego by nie robiła?
Odwrócili się do niej jak na komendę.
– Mówiłem ci, żebyś poszła spać.
– Nie jestem zmęczona.
Ojciec puścił na chwilę kobietę i przeczesał
palcami czuprynę. Popatrzył na Kirsty, a potem
znów na czarnowłosą.
– Wyskakuj z tych mokrych ciuchów i
natychmiast się przebierz. – Wręczył jej ubranie.
Na wierzchu było coś zielonego, błyszczącego i
znajomego.
– Nie! To sukienka mamy! – Kirsty wyrwała
brunetce suknię i przycisnęła ją do siebie
– 208 –
rozpaczliwie.
Ojciec popatrzył na nią tak, jakby go kopnęła.
– To sukienka mamy! – Uświadomiła sobie ze
zgrozą, że natychmiast się rozpłacze. Łzy uwięzły
jej w gardle jak błoto przylepione do podeszwy
buta.
– Przecież to tylko sukienka – powiedział.
Kirsty milczała, wpatrzona w tkaninę
upstrzoną ciemnymi plamkami jej łez. No, to było
genialne, panie MacTuman – mruknęła
nieznajoma.
– Skąd mogłem wiedzieć, że tak zareaguje?
– No oczywiście, że nie mogłeś. To by
wymagało zdolności myślenia.
Ojciec zaklął pod nosem i zerknął na Kirsty,
marszcząc krzaczaste brwi.
– Ty płaczesz?
Patrzyła na niego wilgotnymi oczyma, które
nie widziały nic prócz tych idiotycznych plamek.
– Płaczesz – stwierdził, jakby sprawiła mu
zawód.
Odwróciła się na pięcie i wybiegła na korytarz,
tuląc do siebie sukienkę. Zatrzymała się dopiero
w ciemnej sypialni, zatrzasnęła drzwi i
spróbowała złapać oddech. Graham nadal spał.
– 209 –
Nie miała co do tego wątpliwości, bo się nie
ruszał. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się już do
ciemności, dostrzegła, że chłopiec oddycha. Brat
nigdy nie płakał za mamą czy ojcem. Nigdy nie
miewał koszmarów i szedł grzecznie spać, gdy
tylko mu kazano. Przycisnąwszy plecy do drzwi,
rozejrzała się po ciemnym pokoju. Było tu tak
cicho jak przed burzą. Nie było się czego bać. W
wysokich szafach z przeszklonymi drzwiami nie
chowały się żadne potwory. Pod łóżkiem nie
czaiły aligatory ani węże, które mogłyby odgryźć
jej palce.
A jednak się bała. Na wszelki wypadek, nie
zwlekając, podreptała szybciutko do łóżka.
Położyła głowę na wyziębionej przez chłodne
powietrze poduszce. Nie okryła się
prześcieradłem czy kołdrą. Zamiast tego
narzuciła na siebie śliczną zieloną sukienkę
mamy.
Gdy wytężała pamięć, widziała jej ciemnorude
włosy, słyszała wesoły śmiech. Leżała sobie
cichutko i nagle poczuła zapach matki. Był słaby i
daleki, jak zawsze, gdy usiłowała przywołać w
wyobraźni jej twarz.
Był słaby i daleki, ale istniał – podobnie jak
– 210 –
wszystkie wspomniema szczęśliwych dni. Czyżby
miała je utracić? Otoczona delikatnym aromatem
lawendy, zmęczona płaczem – usnęła.
– 211 –
19
– Czy wiesz, kto cię dzierży?
– Śmierć – odrzekłam.
Ale oto zadźwięczała srebrem odpowiedź:
– Nie Śmierć, lecz Miłość.
Elisabeth Barrett Browning
przekł. Jacek Kittel
Amy wiedziała, że umrze.
Od chwili gdy pojawiła się ta dziewczynka z
pistoletem, wszystko działo się bardzo szybko.
Broń wypaliła i Amy wpadła do wody. Gdy
wypłynęła na powierzchnię, Georginy i małej nie
było już w pobliżu. Jeśli się zgubisz, czekaj w
jednym miejscu, a na pewno ktoś cię znajdzie –
powtarzali rodzice, kiedy Amy była jeszcze
dzieckiem. Ale ona nigdy dotąd nie czuła się tak
zagubiona, została więc na miejscu, patrząc, jak
jaskinia wypełnia się wodą. Znalazł ją jedynie
przypływ. Na ścianie za latarnią wypatrzyła
samotną rozgwiazdę. Nawet ryby już dawno
– 212 –
uciekły. Woda błyszczała jak lustro, w którym
odbijał się kalejdoskop jej życia.
Zastanawiała się, czy utonięcie to bolesna
śmierć. Czy ludzie naprawdę zawsze idą na dno?
Czy zobaczy postać w czarnym płaszczu? Nie
bardzo wyobrażała sobie śmierć z kosą w dłoni.
Czy lepiej jest umierać samotnie, czy w
towarzystwie? Gdyby Georgina nie skoczyła do
wody za dziewczynką Amy nie zostałaby sama.
Być może jej towarzyszka niedoli utonęła, ale
Georgina Bayard, którą tak niedawno poznała,
nie pozwoliłaby się pokonać oceanowi. Amy
wydawało się nawet w pewnej chwili, że słyszy jej
nawoływanie.
Popatrzyła na morze i zaczęła się zastanawiać,
czy będzie miała kiedykolwiek tyle odwagi co
Georgina. Żałowała, że nie jest lepszą pływaczką.
Zaczerpnęła powietrza i uczyniła kolejną próbę,
by wydostać się z jaskini. Ciężka, nasiąknięta
wodą spódnica i ostre kłucie w boku stanowiły
jednak przeszkodę nie do pokonania. Wszystkie
dotychczasowe wysiłki spaliły na panewce.
Pożałowała nagle, że zjadła aż tyle pączków.
Czuła, że tkwią jej w żołądku, jak gruda błota.
Ciastka powodowały kolkę, która dawała się ostro
– 213 –
we znaki za każdym razem, gdy Amy próbowała
przepłynąć choćby metr.
Przytrzymawszy się ostrej i śliskiej krawędzi,
wyjrzała na zewnątrz. Ale woda stała już tak
wysoko, że dziewczyna dostrzegła jedynie chmurę
mgły, wzbijającą się w powietrze jak dym.
Lampa znajdowała się nadal w zasięgu jej ręki
i wciąż dawała słabe światło. Amy wiedziała
jednak, że wystarczy, by woda podniosła się
jeszcze o centymetr, a płomień natychmiast
zgaśnie.
Oparłszy z trudnością łokieć o skałę,
próbowała zebrać myśli. Serce waliło jej mocno,
oddychała pospiesznie i płytko. Po prostu bardzo
się bała.
Trzymając się kurczowo skalnego występu,
usiłowała przesunąć się bliżej wyjścia. Ze strachu
przygryzła wargi. Wiedziała, co by się z nią stało,
gdyby rozluźniła uchwyt.
Calum MacLachlan znalazł się w jaskini w
sekundę później, pruł fale równomiernymi,
spokojnymi ruchami, a gdy zobaczył światło,
zwolnił tempo i zwrócił głowę w tamtym
kierunku.
Na nosie nie miał już okularów, a z włosami
– 214 –
przylepionymi do głowy wyglądał dziwnie.
Amy popatrzyła mu prosto w twarz i doznała
sprzecznych uczuć: strachu i wdzięczności.
Dziwny był z niego mężczyzna. Najpierw
wrzeszczał do brata, że jej nie potrzebuje, a
potem chciał zabrać ją do łóżka. Wtedy się go
bała. Teraz również ogarnął ją lęk.
Gdy podpłynął bliżej, spojrzał na nią z
ogromną ulgą, bardzo ją zadziwiło. Nim zdążyła
się odezwać, ujął jej podbródek delikatnie niczym
najczulszy kochanek, jakiego mogłaby sobie tylko
wymarzyć.
– Żyjesz.
Nie wiedziała, czy w tym jednym słowie
naprawdę zawarło takie bogactwo uczuć, czy też
jej się tylko tak wydawało. Wiele czasu minęło od
chwili, gdy po raz ostatni doznała trosk i i
czułości ze strony mężczyzny, toteż zupełnie nie
wiedziała, jak ma zareagować. Natychmiast
pomyślała o ojcu – jedynym, który kochał ją
zupełnie bezinteresownie, dla niej samej. Było to
bardzo radosne wspomnienie – poczuła, jak łzy
napływają jej do oczu. Calum uznał je mylnie za
przejaw strachu.
– Wiem, że uderzyłaś mnie szklanką, bo się
– 215 –
bałaś. Niepotrzebnie. panienko. Nic ci nie zrobię.
Masz na to moje słowo.
Nie mogła oderwać od niego oczu.
– Prędzej wbiłbym sobie nóż w serce.
Były to ostatnie słowa, jakich spodziewała się
od niego usłyszeć.
Rozsądek podpowiadał jej przecież, że
powinna trząść się ze strachu.
Wziął ją w ramiona i przyciągnął do piersi.
Poczuła bijące od tgo ciepło. To sprawiło, że od
razu poczuła się bezpieczniej.
– Zaufasz mi?
Przyjrzała mu się uważniej i odkryła, że w jego
twarzy nie ma nic czego mogłaby się obawiać.
Malowała się na niej jedynie ciekawość.
Czekał na odpowiedź. Skinęła głową i w tej
samej chwili woda zalała płomień lampy. Nagle
zrobiło się zupełnie ciemno. Amy gwałtownie
wciągnęła powietrze.
– Mam cię. Teraz chcę się odwrócić. Obejmij
mnie za szyję. Musisz tylko mocno się trzymać.
Rozumiesz?
– Tak. – Posłusznie otoczyła go ramionami.
Dotknął delikatnie jej palców, poklepał je
uspokajająco i wypłynął na zewnątrz. Zachłysnęła
– 216 –
się zimnym, mglistym powietrzem, a potem
zupełnie wyczerpana – położyła mu głowę na
plecach. A on płynął dalej – i w taki oto sposób
ocalił jej życie.
– 217 –
20
O wiele łatwiej zaakceptować rady, które nie
kolidujesz naszymi planami.
przysłowie
Georgina nadal była zamknięta w łazience.
Chodziła z kąta w kąt jak dzikie zwierzę w klatce,
instynktownie pozostając w ruchu, żeby działać
natychmiast, gdy nadarzy się ku temu okazja. Tak
więc i ona postanowiła czatować na pierwszą
sposobność ucieczki.
Na razie mogła jednak tylko dreptać
bezsensownie w Miki i myśleć. A myślała o
Johnie, o domu i wszystkich swoich plm nach.
Czuła, że ma węzeł zamiast żołądka.
Wystarczył jeden kretyński pomysł tego
durnia, żeby stanM w obliczu klęski. Wszystko,
co pragnęła ocalić, znalazło sic poz| jej zasięgiem.
Miotając się z kąta w kąt, uderzała pięścią w orwfl
tą dłoń. Zdawała sobie sprawę, że musi
natychmiast wrócić A domu. Po prostu musi.
– 218 –
Gdyby udało się jej szybko pojawić z
powrotem na gali skleciłaby naprędce jakieś
usprawiedliwienie.
Ale właściwie jakie? Znów obeszła łazienkę,
obmyślając sa sowne kłamstwo. Stanęła przed
lustrem, przybierając – jak sądziln –
odpowiednią pozę.
Niedobrze.
Wyprostowała plecy i uniosła lekko
podbródek.
Lepiej.
– Ach, John, kochanie – rozpoczęła słodko,
zataczając elcgflfl cki łuk dłonią. – Nie uwierzysz,
co mi się przydarzyło! Zastygła na chwilę przed
lustrem i przygarbiła się. Cóż wl». ściwie mogła
powiedzieć?
< u powiedzieć? Co powiedzieć? Sam Pan Bóg
widzi, że musi I Wymyślić jakąś przekonującą
bajeczkę. Już sobie wyobraiałajaką
HM,,, zrobiłby John na wieść o tym, co
naprawdę się jej przytra
fi..
– 219 –
Widzisz, kochanie, ten ogromny Szkot
uprowadził mnie na Hfapc> Straciłaby reputację,
a był to jedyny atut, jaki jej pozostał. John Hfthot
na pewno by się z nianie ożenił, gdyby wiedział,
że została Hurwana. Uznałby to z pewnością za
zbyt wielki skandal.
F Musiała uciec i sklecić jakąś wiarygodną
historyjkę. Mogłaby Bu wmówić, że pobiegła
szukać Amy Emerson. Tak, chyba dałby H| na to
nabrać.
i I )wie kobiety. W porządku. Nie mogło
wydarzyć się nic nie
^mownego. Najlepiej by było wzbudzić jego
współczucie. Może
•edy zapomniałby o urażonej ambicji. W
końcu Georgina nie ^wyszła na spotkanie. Ale
gdyby uwierzył, że dokonała przy •kiiz|i jakiegoś
bohaterskiego czynu, na pewno by jej wybaczył.
Bl(,vczyźni cenili odwagę. ( Uzupełniwszy swoją
opowiastkę elementami heroicznymi, BtHli-szia
do piecyka w rogu łazienki, by ogrzać dłonie i
stopy, po II z v i u się rozejrzała. [ Pomieszczenie
było zadziwiająco duże i wygodne. Zaskoczyły l|
również krany. Georgina sądziła, że na takich
wyspach napo– Ku ć można jedynie jednoizbowe
– 220 –
chaty rybackie, w których nie
Ki n nic prócz kurzu i zdechłych ryb. lii
natomiast, tuż obok piecyka, znajdował się duży
miedziany
•toiornik na wodę, a wystające z niego rury
prowadziły do umy– Witlki w sosnowej obudowie
i porcelanowej wanny. W drewnianej szafie na
bieliznę leżały grube ręczniki kąpielowe,
poukładane tak starannie, że żaden nie wystawał
nawet milimetr spod drugiego. Na podstawie
dotychczasowych obserwacji, na które nie miała
reNztą zbyt wiele czasu, Georgina wyrobiła sobie
fatalną opinię ivm domu. Uznała go po prostu za
jeden wielki śmietnik. Ale lnzi
•trudzić. A wolała działać niż myśleć. Chciała
uciec i wrócić na pi zy iccie, póki jeszcze nie było
za późno. Zerknąwszy na zaryglowane drzwi,
poszukała wzrokiem czegoś, czym zdołałaby
wyważyć zamek.
Rozglądając się po łazience, dojrzała w lustrze
swe odbioil Nie rozpłakała się tylko dlatego, że
nie miała takiego zwyczaju, ]
– 221 –
Wyjęła natomiast z włosów szpilkę i przez pół
godziny gmeJ rała nią przy zamku. Zniechęcona,
wpięła ją znowu we włosy
Było jej zimno. Gorąca kąpiel bez wątpienia by
temu zaradziluJ ale przy jej pechu MacTuman na
pewno wkroczyłby do łazienki w chwili, gdy
znalazłaby się w wannie. Popatrzyła z nadzieją ul
rury. Gdyby tak udało się którąś wyjąć i walnąć
nią tego durnll po głowie. Niestety. Jej wysiłki
spełzły na niczym.
Wyczerpana i wściekła opadła na podłogę.
Oparłszy polu zck na dłoni, miotała przekleństwa
na wielką, arogancką i... piękni głowę Eachanna.
Wyraziwszy życzenie, by jego prawnuki
urodziły się z rogmitU odczuła znużenie i
zainteresowała się swoimi siniakami.
Na lewej nodze miała ich siedem.
Rozprostowując z jękiem obolałe kości, wstała,
jak gdyby mu się nie stało.
Podeszła do umywalki, odkręciła kurek i
podstawiła dłoń pcI kran. Zaspokoiwszy
pragnienie, otarła usta, zakręciła wodę i znifl
ruchomiała.
W chwilę później wybuchnęła mściwym
śmiechem.
– 222 –
Miłość zaczyna się wtedy, gdy dobro drugiej
osoby staje się dla ciebie ważniejsze niż własne.
anonimowe
[ Ijrdzieś tam wysoko w niebiosach z
pewnością istnieje złota uicga, w której można
wyczytać, dlaczego ludzie zakochują się w Nobie
bez jakiegokolwiek racjonalnego powodu. Amy
była i lym głęboko przekonana, ponieważ ledwie
tylko znalazła się |l brzegu, nie myślała już
zupełnie o złamanym sercu.
Poczuła na sobie spojrzenie mężczyzny i
podniosła oczy.
Na pewno jest ci ciepło? Jeszcze tylko
kawałeczek...
Tak, wszystko w porządku. – Naprawdę było
jej dobrze.
lum włożył okulary, owinął ją w suchy płaszcz i
porwał
ramiona, zanim zdążyła się poruszyć. Jakie to
było roman
;zne!
Popatrzył na nią niespokojnie.
Co się stało? Nic – odparła wiedząc, że nie
może wyznać, co czuje. Po pi ostu odwróciła
– 223 –
wzrok.
Kiedy znów na niego spojrzała, przyglądał się
jej tak uporczyi le jakby nie mógł oderwać od niej
oczu. Chciała dotknąć jego policzka, by
złagodniał. Był taki poważny, skupiony, napięty.
Wicie dałaby za to, by usłyszeć jego śmiech.
(idy niósł ją do domu, oboje milczeli. Cisza
okazała się Miticznie gorsza niż niejasne uczucia,
jakie w stosunku do niego ty wiła. Ta cisza wisiała
nad nimi jak mgła – trzeba było przez nią pi zi-
brnąć, w nadziei że i tak wkrótce się rozstąpi.
Wiedziała od razu, że przestał na nią patrzeć.
W przedziwny iposób wyczuwała na sobie jego
spojrzenie, jakby to było do
tknięcie. Przyglądała mu się otwarcie, starając
się zrozum m, jakim naprawdę jest człowiekiem.
Przekrzywiła lekko głowę.
– Szkła ci zaparowały. – Aye, panienko. Ale
nic na to nie poradzę. Mam zajęte i\< ( Poczuła,
że się rumieni. Wniósł ją na wzgórze bez słowa
skali i nawet nie dostał zadyszki. Zdjęła mu
– 224 –
okulary. Zwolnił kroku tak bardzo, że właściwis
dreptał w miejscu. Wytarła szkła rąbkiem mokrej
spódnicy. Ostrożnie włożyln mu je z powrotem na
nos i umocowała za uszami.
– W porządku – powiedziała rzeczowo i
uśmiechnęła się Popatrzył na nią równie
przenikliwie, jak parę minut prze( li a m Prawie
wbiegł na schody, wszedł do środka i zamknął
n<>m drzwi. Stali w ogromnym holu, a obite
drewnem ściany wyd;twu« ły się niemal tak
wysokie, jak sosny. Mruknął coś niezrozumiale.
– Co się stało? Obrzucił ją przeciągłym
spojrzeniem. – Nadal nie znam twego imienia,
panienko. Dotychczas miała powody, by nic mu
nie mówić. Teraz jednali przestała się go bać.
– Jeszcze na to nie zasłużyłem? – spytał cicho.
– Uratowałeś mnie. Dziękuję. – Uśmiechnęła się.
Nadal czekał. – Mam na imię Amy. Stał
nieruchomo, jakby potrzebował czasu, by
zarejestrował to, co przed chwilą usłyszał, a
potem odchrząknął i przycisnął \>\ do siebie
nieco mocniej.
Skrzywiła się. Zamarł.
– Sprawiłem ci ból? – Kłuje mnie w boku.
Myślę, że po prostu zmarzłam. – W takim razie,
– 225 –
moja droga panienko Amy, muszę cię posM* dzić
przy kominku – powiedział niskim, melodyjnym
głosem. Zaniósł ją do tego samego pokoju, z
którego uciekła.
– No, wreszcie! – Eachann MacLachlan
pojawił się na profl jak duch. – Gdzie są klucze do
magazynu? Calum zmarszczył brwi.
– Tam, gdzie zawsze. Trzymam je w górnej
szufladzie biurkŁ
Biurko jest zamknięte,
i alum posadził Amy na krześle.
Jesteś sam?
Kirsty poszła spać, a Georgie zamknąłem w
łazience, żeby
narobiła mi kłopotu. Ona potrzebuje suchego
ubrania.
Amy również. – Calum otworzył szufladę i
przeniósł wzrok
tlzicwczynę.
Kto?
Amy. To jest Amy.
Aha. – Eachann wziął klucz i już miał zamiar
wyjść, ale It zy mał się w progu. – Wystarczy tych
– 226 –
ubrań? { alum otworzył rejestr oprawiony w
zieloną skórę i powiódł li rm wzdłuż rzędu cyfr.
Mamy jeszcze cały zapas. A ten następny
statek to już Stulili w tym roku. Możemy
uzupełnić garderobę.
Świetnie.
I achami?
Aye?
Ubrania dla kobiet są przy samych drzwiach,
w kufrach
iiimerowanych według zawartości i według
rozmiaru gardero
urwał i nabrał powietrza.
...a nad nimi wisi kartka z opisem –
powiedzieli obaj bracia
nocześnie.
( alum zamknął usta i spojrzał na Amy. Twarz
poróżowiała mu
ko. Brat wprawił go w zakłopotanie.
Dziewczyna popatrzyła
mężczyznę, który ją porwał i poczuła nagły
przypływ gniewu,
luichann rzucił bratu porozumiewawcze
spojrzenie.
Czy garderoba jest poukładana w porządku
– 227 –
alfabetycznym? znaczy: najpierw bluzki, później
peleryny i na samym dnie lenie? – Oparł się
niedbale o drzwi i czekał na odpowiedź. I
><>kładnie w tej samej chwili Amy poczuła, że
coś mokrego imllo jej na głowę. Klepnęła się
dłonią po włosach i zmarszczyła
•wi. Nic nie znalazła. Natychmiast potem coś
pacnęło na stanik I sukni. Popatrzyła w dół, ale
znowu nic nie dostrzegła, hzeciągnęła jeszcze raz
dłonią po włosach i sukni, gdyż zyszło jej do
głowy straszne podejrzenie, iż być może oblazły
karaluchy. Spojrzała pytająco na obu mężczyzn.
( alum wyciągnął przed siebie rękę. Patrzył,
jak na jego dłoń wdają krople wody. I achami
wbił zdumiony wzrok w sufit.
– A niech to wszyscy diabli! Skręcę jej ten
arystokraty* | kark! – krzyknął i rzucił się do
drzwi. Calum i Amy przez dłuższą chwilę nie
odrywali oczu od sul z którego lała się woda.
Jedni całują namiętnie drudzy z
przyzwyczajenia a trzeci niechętnie — nigdy bez
– 228 –
polecenia.
utwór anonimowy
przekt. Jacek Kittel
weorgina czekała tylko na to, żeby MacTuman
otworzył
Mvi. Ledwo wparował do łazienki, smagnęła
go po twarzy
(okrym ręcznikiem i wybiegła. (
(idy pędziła na oślep przez korytarz, woda
podążała dokładnie
1 Alud za nią, maskując mokre ślady. Georgina
minęła troje drzwi,
Mcciła, pobiegła innym korytarzem, znów
zmieniła kierunek,
ipmlła do holu i otworzyła pierwszy z brzegu
pokój.
Pomieszczenie było ogromne, słabo oświetlone
blaskiem polan
Irzijcych się w kominku – tak wielkim, że
mogłyby się w nim
nii-ścić dwie dorosłe osoby. Niestety, Georgina
nie mogła się
1 nim schronić. Zostało jej zaledwie parę
minut.
Wiedziała, że MacTuman sprawdzi najpierw
– 229 –
pokoje, które
ni.iln, a to dawało jej trochę czasu. Rozejrzała
się.
Na wprost ogromnego rzeźbionego łóżka
znajdowały się dwie mv drzwi. Podbiegła do tych
dalej od wejścia. Za nimi odkryła pkiizną
garderobę w kształcie kiszki, gdzie na metalowym
pręcie ulały męskie ubrania. Po podłodze walały
się buty, a obok Mulo siodło, dwa baty i parę
innych przedmiotów, których nie yłii w stanie
rozpoznać.
z.unknąwszy za sobą drzwi, weszła w głąb
szafy. Czuła się jak 1 lunclu. O mało nie upadła,
gdy nadziała się bosą stopą na Kri igę. Zmełła
więc w ustach przekleństwo i chwyciła się ubrań,
y zuchować równowagę.
N icstety, grzmotnęła przy tym barkiem o
ścianę.
Boże! A jeśli ją usłyszał?
Posuwała się szybko i zwinnie, a serce o mało
nie wyskoiwlrt jej z piersi. Jedwab damskich
sukien musnął ją po twarzy |.m skrzydło motyla.
– 230 –
Przecisnęła się między dwoma kuframi w • dziei,
że znajdzie przejście do drugiego pokoju lub
magaz.ynil Niestety, natrafiła jedynie na ścianę.
Ruszyła po omacku w drogę powrotną i w tej
samej di will usłyszała trzask zamykanych drzwi.
Serce zamarło jej w piofi siach.
Ukryć się! Szybko!
Kufry? Nie, to zbyt oczywiste. W panice
chwyciła za SOIKIIM drewniany drąg na
wieszaki.
W chwilę później stała już na nim, opierając
ręce o sufit.
Drzwi otworzyły się. MacTuman wsadził głowę
do środka. I
Poczuła się jak kretynka. Dlaczego nie rąbnęła
go po głowi* Po podłodze walała się cała masa
rzeczy, które doskonale się tli tego celu nadawały.
Niestety, było już za późno. Skupiła się więc na
tym, by zachować ciszę. WstrzymawiM oddech,
wpatrywała się w Eachanna, śledząc każdy jego
ruch, 1
Najpierw zajrzał do kufrów – dokładnie tak,
jak się spoilzlJ wała. Potem odwrócił się i ruszył z
powrotem do drzwi. Zacafl się modlić, by nie
kapnęła na niego woda z mokrej spódnicy. NJ
– 231 –
szczęście nic takiego się nie stało.
Drzwi się zamknęły. Wreszcie mogła
odetchnąć. Uczyniła Ifl jednak bardzo ostrożnie,
bo przecież MacLachlan był wcia> • drzwiami.
Usłyszała, jak chodzi po sypialni.
Przycupnąwszy na drewnld nym drągu jak kura
na grzędzie, łowiła chciwie każdy dźwięk ’
Trzasnęły drzwi. Wyszedł.
Oparła się o ścianę i zeszła ostrożnie na
podłogę. Barda wolno wysunęła głowę z
garderoby, po czym nadstawiła mim. Cisza.
Wyjrzała śmiało ze swej kryjówki i podeszła do
drzwi, sadzaj, że jeśli uda się jej dotrzeć na dół –
będzie wreszcie wolna.
Zacisnąwszy dłoń na klamce z brązu,
przekręciła jądelikatnUj
Mógł czekać na korytarzu.
Klamka zacięła się. Ze zmarszczonymi
brwiami przekręcili! • w drugą stronę. Nic.
Spróbowała jeszcze raz. Bez skutku. W końcu
czując, M ogarnia ją przerażenie, spojrzała na
dziurkę od klucza.
– Może tego szukasz, Georgie?
– 232 –
znczerpnęła głęboko powietrza, przygarbiła się
i opuściła rękę. If.Hiiim jednak zdecydowała się
odwrócić, poprawiła włosy, r hichann
MacLachlan opierał się o słup podtrzymujący
ogrom– M’ i– Tuż obok stały’ ociekające wodą
buty. Patrzył na niąz tym hkiMiii aroganckim,
ironicznym uśmieszkiem, którego tak nie kipiała.
W ręku trzymał klucz, a na twarzy miał czerwoną
pręgę
• mierzenia ręcznikiem. Na chwilę obudziły się
w niej ludzkie •Ucia i pomyślała, że z pewnością
sprawiła mu wielki ból. N.iiychmiast jednak
wróciła jej zdolność rozumowania. On nie
•izcbował jej współczucia. Należały mu się raczej
dobre baty k lu, CO jej zrobił. Popatrzyła na niego
wyniośle. Stali tak na krost siebie, nie odzywając
się ani słowem. W końcu Eachann oderwał się od
słupa i ruszył wolno w jej
Narobiłaś sobie niepotrzebnych kłopotów.
<– Ja? Aye. – Stał zaledwie trzydzieści
centymetrów od niej. Ja? – zaskrzeczała. Masz
szczęście, że nie brak mi cierpliwości.
I )ostała szału. Zwinięta w pięść dłoń sama
wystrzeliła w po-
Mize. Pochwycił ją z taką łatwością, jakby to
– 233 –
było jabłko, i zytrzymał w żelaznym uścisku.
Spojrzał na niąz wrogim błyskiem w oku i chwycił
jąza szyję. Am na chwilę nie odrywała od niego
oczu. Zdawał się nie
yi zuwać, jak bardzo jest wściekła. K i cw
buzowała jej w żyłach. Wiedziała, że za chwilę
przesta
sie kontrolować. Spróbowała go kopnąć. (ofnął
się natychmiast, gdy tylko uniosła kolano.
Przestań ze mną walczyć. I tak nie wygrasz.
Nie poddam się. Ja również nie mam takiego
zamiaru. – Jego słowa brzmiały
wyzwanie, ale patrzył na nią tak, że nie
odważyła się odezwać.
Niepokoiły ją własne odczucia. To, co się z nią
działo, nie lo już nic wspólnego ze złością czy
irytacją, choć dostarczało nie intensywnych
emocji.
Powiódł wzrokiem po jej wargach, zacieśnił
uścisk na szyi, potem pochylił głowę. Nie. Musnął
oddechem jej usta i już się nie ruszył. Nie
mrugnął
– 234 –
nawet okiem. Im dłużej na nią patrzył, tym
większe mml* trudności z oddychaniem. Przez
chwilę współczuła głęboko kim likom, lisom i
innej łownej zwierzynie.
– Nie chcesz. – W tym stwierdzeniu kryło
sięzarazem pytafia Z trudem dobyła z siebie głos.
– Nie – odparła na tyle spokojnie, by nie
zdradzić, jak bardfl się boi. Czekała. Była
przekonana, że i tak ją pocałuje. Nalez;il •
mężczyzn, którzy zawsze biorą to, czego pragną.
A potem nagle zdała sobie sprawę, że porywa ją w
rammin i niesie do łóżka. Pokój zakołysał się jej
przed oczami. Ogarnęli ją tak ogromna panika, że
nie zdołała się powstrzymać m okrzyku.
Upadła ciężko na materac, wpatrując się w
niego z niemyil przerażeniem.
Stał nad nią jak Lucyfer. Wiedziała, że może z
nią zrobi wszystko, na co mu przyjdzie ochota.
On również był świadcfl swej siły – widziała to
wyraźnie w jego oczach.
– Idź spać, Georgie. – Nakrył ją kołdrą.
Czekała na jego następny ruch. Nie wierzyła, że
zostawi \i samą. Właśnie... przecież nie była
sama! Usiadła na łóżku.
– Co z Amy? – Calum ją uratował. – Gdzie ona
– 235 –
jest? – Z nim. Tak jak ty ze mną. Włożył buty,
podszedł do drzwi i przekręcił klucz. W pro||t|
odwrócił się jeszcze, zacisnąwszy dłoń na
framudze.
– Nie rób głupstw. I tak się stąd nie
wydostaniesz.
Lubią, gdy mężczyźni zachowują się jak
mężczyźni. Lubię, gdy są silni i dziecinni.
Francoise Sagan
fN ie miał racji. (icorgina zawiązała ostatni
węzeł na sznurze własnej roboty, i i.irdzo się jej
przydały koszule Eachanna. Wstała i podeszła do
okna. Spojrzawszy na kamienistą ziemię wokół
domu, jeszcze raz VI rżała się linie. Nic była
pewna, czy jest wystarczająco długa. Musiała to
sprawdzić, więc pociągnęła mocno za skrzydło
i. zk icgo, nasiąkniętego wilgocią okna. < )kno
zaskrzypiało. Niespokojnie odwróciła głowę. Nikt
nie mógł tego usłyszeć. < «ly wreszcie uporała się
z oknem, wyrzuciła na zewnątrz linę. | jr | koniec
niemal sięgnął ziemi. Zaśmiała się mściwie. Idź
spać, tak? Nic z tego, panie MacTuman. Mrucząc
z zadowolenia, usiadła u wezgłowia ogromnego
łoża, mistępnie umocowała sznur za pomocą
siedmiu solidnych pod
– 236 –
wójnych węzłów. Wstała, otrzepała ręce z
kurzu i pobiegła znowu do okna, by raz ostatni
ocenić wysokość dzielącą ją od ziemi. Może
jeszcze kawałek? W chwilę później stała w
garderobie i oglądała ubrania Eamma.
Wykorzystała już wszystkie koszule, więc musiała
zna
tó coś innego. Natrafiła na bryczesy z cielęcej
skóry. Świetnie 1 nadawały do tego celu.
Świtało. Mgła opadała. Georgina była gotowa
do dro| W płaszcz, który zabrała z szafy, zawinęła
kilka ubrań.
Zawiązując jego rękawy, pomyślała o Kirsty.
Była przekonam że suknia, którą miała na sobie, i
ubranie dla Amy nalezuli niegdyś do matki
dziewczynki. Niestety, cóż innego mo^l.iiiy
wziąć? Poza tym w szafie zostało jeszcze wiele
innych kobiety li strojów. Wyrzuciła zawiniątko
przez okno i usiadła na parapet 1
Wysoko. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza,
chwyciła nitu m linę, odwróciła się i wydostała na
zewnątrz. Opuszczała się na ziemię bardzo powoli
– 237 –
i ostrożnie. Dwa nul otarła się o mur, kalecząc
boleśnie ręce.
Gdy znalazła się już w połowie drogi, lina
zakołysal.i ••») niebezpiecznie. Musiała
pochwycić ją między uda, by nie obi ino się o
chropowatą ścianę budynku.
W sekundę później usłyszała ostry gwizd.
Zamarła.
– Masz wspaniałe nogi, Georgie. – Eachann
stał tuż pod tiid opierając się o mur. A ona wisiała
dalej, ściskając udami jego powiązane kosz.nld
Czuła, że mdleją jej ręce.
– No, rusz jeszcze tyłeczkiem. Bardzo mi się to
podoba. Ręce ześliznęły się jej z liny, więc
wierzgnęła rozpaczliwi! i znów pochwyciła ją
między uda.
– Kiedy będę wkładał którąś z tych koszul,
zawsze pomyAld o tobie – obiecał Eachann ze
śmiechem. Zaczerwieniła się jak burak i uczyniła
kolejny rozpaczliwy wysiłek, by nie spaść. Czas
mijał. Oboje milczeli. Przeciągnął się i ziewnął
przesadnie.
– Już się nie spieszysz, Georgie? To dobrze, bo
ja też ninm dużo czasu. Znów skrzyżował ręce na
piersi, jakby wiedział, że nie mml się wysilać, bo i
– 238 –
tak dostanie to, czego chce. Ból rąk stawał się nie
do wytrzymania. Jęknęła, ale nie puścił liny.
– Zeskocz,’ Georgie. Daję słowo, że cię złapię –
powiedzml otwierając ramiona. Spojrzała na
okno. Zacisnęła zęby i podciągnęła się o pni
centymetrów, zdecydowana zawrócić. Niestety,
omdlałe z wysiłku ręce odmawiały jej
posłuszeństwa.
Ależ z ciebie uparciuch! Wiedziała, że nie da
rady, lecz wolałaby chyba uciąć sobie nogę ii
przyznać się do tego Eachannowi. Westchnął.
Cóż, w takim razie nie pozostawiłaś mi wyboru. –
Chwycił
ysn sznur. – Myślę, że się zerwie, ale muszę to
sprawdzić.
Przestań! Na pewno nie wytrzyma!
Ostrzegałem cię. Nie posłuchałaś. – Szarpnął
liną tak moc
>, że Georgina ześliznęła się przynajmniej pół
metra,
hsnęła.
( hwycił ją za łydki.
– 239 –
Wymierzyła mu kopniaka, ale chybiła, puściła
linę, uderzyła
p«l w tors Eachanna i oboje spadli na ziemię.
I ,cżała rozciągnięta na nim jak długa. Była tak
przerażona
zszokowana, że nawet nie miała siły krzyczeć.
A on ryczał ze śmiechu.
Gdzieś zawsze jest rantm
Henry Wadsworth LonglcIUnH
v>alumowi natomiast nie było wesoło. Już
prawie świtała a on wciąż stał w bibliotece przy
oknie, przez które wyhil właśnie pół wiadra wody.
Postawił opróżniony kubeł na podło dze i poszedł
po następny. Amy, zwinięta w kłębek, spała na
krześle. Zasnęła przed półgodziną, gdy sufit
przestał przecifl kać.
Już po raz dziesiąty przerwał pracę, by na nią
popatrzeć. Nic wiedział, dlaczego to robi. Po
prostu czuł, że musi. W kominku trzasnęło
polano. Opamiętał się i odwrócił wzrofl co wcale
nie było łatwe.
Chwycił jeszcze dwa kubły – kolejne z wielu
porozstawiany i h jak popadło po pokoju – i wylał
z nich wodę. Zamknął okno, przetarł
– 240 –
zaczerwienione oczy, włożył ręce do kieszeni i
wyjtznl na zewnątrz, by udowodnić sobie, że
potrafi patrzeć jeszcze im coś innego prócz Amy.
To była naprawdę piekielna noc. Dzięki Bogu,
że dobiegała końca. Grafitowa kurtyna mgły
jaśniała powoli w promieni;u h wschodzącego
słońca.
Mgła odcinała wyspy od świata. Ludzie z
wybrzeża sądzili, >e ich mieszkańcy są uwięzieni
jak w pułapce. Oni sami moyli przecież
podróżować swobodnie z miasta do miasta i
uważali I nie wiedzieć czemu – że są wolni.
Lecz w Calumie płynęła krew szkockich
przodków. Lubił samotność. Właśnie na wyspie
napawał się wolnością, bo m
Wliisnym terytorium i cieszył się, że jest
całkowicie odizolowany
u.I wiata. lii był jego azyl. A jednak zupełnie
niespodziewanie poczuł się nieswojo w
roittmnym domu. Miał takie wrażenie, jakby się
obudził w cudzej pórzc. Próbując dojść do ładu z
własnymi doznaniami, złapał się lin tym, że znów
– 241 –
patrzy na Amy, śpiącą jak suseł na krześle.
, Nu ogół dostrzegał kobiety jedynie wówczas,
gdy robiły coś, m go irytowało. Zaczął się nawet
ich bać, choć sam nie wiedział, Hldy do tego
doszło.
[ Ale Amy go nie denerwowała. Nie wzbudzała
w nim również
•tu. Ona go fascynowała. Przy niej zapominał
nawet, że nie |i ..pada za kobietami. Drzwi
otworzyły się z trzaskiem i walnęły o ścianę.
Calum ll> i .ywił się z niesmakiem. Ulubione
wejście jego brata. l achann wparował jak burza
do pokoju, ze złośnicą przewie
•Pona przez ramię jak worek kartofli. T
Słychać ją było chyba aż w Bostonie. i
Natychmiast wróciło Calumowi wrogie
nastawienie do kobiet, pderwał się od okna i
zamknął drzwi.
I .ichann przyszpilił rozwścieczoną kobietę do
krzesła.
Puść mnie, matole!
Jak widzisz, twoja przyjaciółka jest cała i
zdrowa.
Sckutnica uniosła podbródek. To tylko moja
znajoma, a nie... – urwała, popatrzyła na Amy |
– 242 –
gwałtownie odwróciła głowę. i alum poczuł na
sobie jej płonący wzrok. Coś ty jej zrobił?
Arknął nieśmiało na Amy.
Nic.
Odnoszę przeciwne wrażenie. – Znów
spróbowała wstać.
• •< mnie!
Nie. – Eachann nawet nie drgnął.
Chciałeś ją skrzywdzić.
Nigdy w życiu nie zrobiłem nic złego kobiecie.
Kłamiesz! Powiedziała mi, jakie miałeś
zamiary.
Przecież mój brat ocalił jej życie, Georgie.
Ha!
Calum kompletnie stracił głowę. Ta słodka
panienka nadal minia jak zabita. I nic dziwnego.
Usiłował sobie przypomnieć,
czym mógł sobie zasłużyć na taki idiotyczny
zarzut. PrzeeioA próbował uspokoić dziewczynę,
nie chciał jej straszyć.
Nadal czuł na sobie oskarżycielski wzrok
Georgie, co odebiulii mu zdolność myślenia.
– 243 –
Dreptał więc bezmyślnie w miejscu, pM trząc na
mokry dywan.
Rzeczywiście, na początku Amy z pewnością
się go bal Właśnie dlatego oberwał od niej po
głowie szklanką. Uw.iznl jednak, że ten lęk minął.
– Co ona ci powiedziała? – spytał, poprawiając
okulary n« nosie. – Mówiła, że chciałeś ją
zhańbić. – Co takiego? – Calum oniemiał z
wrażenia. Gorączkowi usiłował sobie
przypomnieć, co takiego powiedział. – Calum? –
Eachann ryknął śmiechem. – Amy na pewno by
mnie nie okłamała. – A Calum nie zgwałciłby
kobiety. – Wydawało mi się – szepnął Calum – że
Amy jest zmęczona więc powiedziałem, że
najwyższy czas iść do łóżka. Złośnica uniosła
podbródek.
– Widzisz? – Chciałem tylko, żeby poszła spać.
– Calum przejechał teka, po włosach. – Sama. –
Nie wierzę ci. – Zerknęła na Amy. – Ona nawet
się nie rusafl Co ty jej zrobiłeś? – Nic. To
biedactwo jest po prostu wyczerpane. Pozwól jaj
wstać, Eachann. Nie uwierzy mi, dopóki się na
własne oczy ma przekona, że wszystko jest w
porządku. Eachann odsunął się od krzesła.
Złośnica poderwała sięnatyci miast i przyklękła
– 244 –
obok Amy.
– Zbudź się! Amy nie poruszyła się. – Amy. –
Wzięła ją za rękę. – Wstawaj! Dziewczyna
otworzyła oczy i spojrzała na nich nieprzytom
nie.
– Dobrze się czujesz? – Mhm. – Skrzywiła się.
– Jestem tylko strasznie zmęczona i obolała. –
Calum nigdy by jej nie skrzywdził. Przecież ci to
mówiłem – A ja mam ci wierzyć? Przykro mi, ale
dziwnym trafem mc budzisz mojego zaufania.
t ulum przenosił wzrok z Eachanna na
Georginę i czuł, że kręci
•li się w głowie. Mój brat uratował jej życie. I
zniszczył moje. Sądzisz, że jeśli nie wyjdziesz za
Toma Kabotyna, to zruj• yesz sobie życie? On się
nazywa John Cabot. • Calum nigdy w życiu nie
był świadkiem podobnej sceny. I (icorgie oparła
ręce na biodrach. Porywasz nas, więzisz, a ja
mam wierzyć, że nie zrobisz Mli krzywdy?
• Trudno było odmówić jej racji. I liachann
stał dokładnie na wprost niej. Widocznie
musiałem tak postąpić. ICo za uparciuch! Calum
nie zamierzał dłużej uczestniczyć lici rozmowie.
– 245 –
Niech się pozabijają. Podszedł do krzesła i wziął
hy na ręce.
Nie zrobię krzywdy ani tobie, ani Amy, ale
sądzę, że ona Ułwinna iść do łóżka. – Spojrzał
wymownie na Georgie. – Sama. O Boże! –
szepnęła nagle Georgina. Zerknął na nią, ale
nawet tego nie zauważyła. I luichannzmełł w
ustach przekleństwo. < alum podążył za
przerażonym wzrokiem Georginy.
Jeśli upadniesz, podnieś coś z zieim skoro już
się tam znalazłeś.
przysłowie imyu Uk|
vreorgina owinęła ranę bandażem. Kula trafiła
Amy tuż pJ żebrami i wyżłobiła w jej ciele długą,
głęboką szczelinę.
– Nie wiedziałem... – Calum był tak blady, że
Georginio I zrobiło się go żal. – Nie krwawiła.
Zawiązała bandaż.
– Możesz ją teraz położyć. Obchodził się z
Amy bardzo delikatnie, jakby była z porcelan) i
mogła się potłuc. Nie udawał troski. Naprawdę
się o nią bal,
– Zimna woda najprawdopodobniej
powstrzymała krwawienie powiedziała Georginą,
– 246 –
żeby choć trochę go uspokoić. – A polni
przyniosłeś ją tutaj i posadziłeś przy ogniu, który
zrobił swoje. Na jego twarzy jednak wciąż
malowały się wyrzuty sumienni
– Nic nie mówiła. Tylko, że coś ją kłuje w
boku. – Nie zdawała sobie z tego sprawy. Jednak
powiedziała ci, 1 upadła, gdy pistolet wypalił. –
Aye. Ale bardziej martwiła się o ciebie i Kirsty.
Oto właśnie cała Amy. Ta sama, która nie
zostawiłaby (ted giny na pastwę MacTumana. Ta,
która dzieliła się z nią ciasleii i swoimi myślami.
Ta mała głupiutka Amy, która wicizyli w
przeznaczenie, czarodziejską moc gwiazd, w
miłość i przyjnfl
Georginą nie mogła pojąć, że ludzie mogą się
tak bardzo a siebie różnić. Zerknęła na
dziewczynę. Naprawdę sprawiała wi« żenię
kruchej. Nie obudziła się, gdy Georginą
przemywała i b;ui dażowała jej ranę. Wciąż była
bardzo blada.
Georginą odgarnęła jej włosy z czoła i
poprawiła kołdrę, i
– 247 –
Ja to zrobię – powiedział Calum, podchodząc
do łóżka. Pod114I dokładnie kołdrę pod materac,
a potem starannie zagiął róg. Bardzo z nią źle? –
spytał Eachann, stając nagle w drzwiach. < alum
popatrzył na brata z dziwnym wyrazem twarzy.
To powierzchowna rana. Amy miała szczęście.
Wyprostował się nagle. A co z dziećmi? Nie
rozumiem. Jak to co? Pomyśl. To są tylko dzieci.
Chcesz, żeby Kirsty wiedziała,
1 Nic stało. Nie, raczej nie. Poproszę Fergusa,
żeby zabrał je do Eagle
kim na parę dni. A gdzie to jest? – spytała
Georgina. Po drugiej stronie wyspy – odparł
Calum.
I l.achann wyraźnie odetchnął z ulgą. Zostaną
tam, dopóki ona nie poczuje się lepiej. I Calum
wbił w niego wzrok. One nie powinny się o
niczym dowiedzieć. Kiedy mgła Ipmlnie, musisz
odwieźć kobiety na wybrzeże.
Nic nie muszę. (’ulum zamilkł, ale w pokoju
zapanowała nerwowa atmosfera. W końcu
Eachann ruszył do wyjścia.
Zawołam Fergusa. – Już miał zamknąć za sobą
drzwi, gdy Wrócił się nagle i zerknął na brata. –
Nie chcę znów za nimi iwłić. Zamknij pokój na
– 248 –
klucz.
(icorgina spojrzała na niego zimno. Myślisz, że
mogłabym ją tak zostawić? lak – odparł bez
wahania i zniknął.
< icorgina milczała chwilę. Naprawdę chcesz,
żebyśmy wróciły do domu? Tak – odparł Calum –
ale dopóki pogoda się nie poprawi,
lir nic mogę w tej sprawie zrobić.
< icorgina odetchnęła z ulgą. Wierzyła mu. Był
uczciwy. Dzięki Bogu. Za dzień, dwa na pewno się
przejaśni. Nie liczyłbym na to. Zdarzało się i tak,
że mgła utrzymywała
lc (utaj przez cały miesiąc. Miesiąc? Nie mogę
ot tak po prostu zniknąć na parę fgodni. Nie mam
wpływu na pogodę. Musimy czekać. – Wyszedł,
Huknąwszy drzwi na klucz.
Miesiąc? Wykluczone. Nie znajdzie żadnego
usprawiedliwić nia dla tak długiej nieobecności.
Jak to się mogło stać? Jak?
Ktoś zadął w róg tak przeraźliwie, że
zabrzmiało to zupełni jak ryk rannego łosia.
Georgina podeszła do okna i otworzyla IM na
oścież. Na dole stał Eachann i grał na rogu
jakiegoś dziwm HU zwierzęcia. Nagle otworzyły
– 249 –
się drzwi frontowe, a Calum sunitl tuż za bratem.
Eachann odwrócił się. Calum rozłożył go na
łopatki. Georgina aż otworzyła usta ze zdziwienia.
Czegoś takiofl zupełnie nie przewidziała.
Wystarczyło popatrzeć na zdumioną twarz
Eachanna, by I domyślić, że on również nie
spodziewał się tego ataku. Zapragnęła wyrazić
głośno swój aplauz.
– Dlaczego to zrobiłeś, do diabła? – spytał
Eachann, rozcidB jąc szczękę. – Bo jesteś tak
cholernie głupi! Eachann zaklął i zerwał się na
równe nogi, zadziwianiu! szybko jak na tak
potężnie zbudowanego mężczyznę.
– Nie zamierzam się z tobą bić – oznajmił,
wyciągając pr » siebie ręce. , – Wspaniale. –
Calum walnął go z drugiej strony, jesstfl mocniej
niż za pierwszym razem. – To za Amy. – Do
jasnej cholery! Przecież jej nie postrzeliłem! – Ale
ją porwałeś! Tym razem Eachann leżał na ziemi
nieco dłużej. Otarł kM z warg i zerknął na swoją
dłoń.
– Wstawaj, bo chcę ci znów przyłożyć.
Georgina wychyliła się z okna. – Zaczekaj! Proszę
cię! Obaj spojrzeli w górę. – Teraz ja, dobrze?
Eachann popatrzył na nią mściwie i wstał. Nie na
– 250 –
długo jednak. Calum rąbnął go po raz trzeci. Auu!
Georgina aż się skuliła. Mogła się założyć, że tefl
Eachann naprawdę porządnie oberwał. I miała
rację. Nawet nie usiłował się podnieść.
– Nie przejmuj się! – zawołała do Caluma. –
Świetnie ci idzfl Zamknęła okno z trzaskiem i
usiadła przy Amy.
Opatrzność chce wiedzieć, na czym ci zależy,
bo musi dopilnować, żebyś na pewno tego nie
dostał.
Mark Twain
rzez zamknięte drzwi nic nie było słychać.
Kirsty miała
pretensję do swego pradziadka. Gdyby w
Harrington Hall Imunntowano równie solidne
drzwi, w ogóle by nie wiedziała, bo MC dzieje w
szkole.
[ M usiała też szpiegować ojca, żeby
zrozumieć, o co mu chodzi,
n iii nic było nawet dziurki od klucza. ( 7y ktoś
w ogóle słyszał o drzwiach bez dziurki od klucza?
Zwinęła dłoń w trąbkę, przyłożyła ją do ucha i
zaczęła nadsłu
llnwać. Wydawało sięjej, że dociera do niej
głos wujka Caluma. O! Kogo ja tu widzę? Moja
– 251 –
mała kruszynka! Fergus! – Skoczyła jak
oparzona.
Podniósł ją nad głowę. Złapałem złego
karzełka, który przyszedł kraść sny. Karzełki nie
kradną snów. Nie? Nie. – Zbliżyła twarz do jego
twarzy i rozcapierzyła palce,
karzełki zakradają się do łóżek i kładą śpiącym
kurzajki na
•My Zaśmiał się serdecznie. Ty też chcesz mi
sprezentować kurzajkę? Skrzyżowała ramiona.
Nie jestem karzełkiem. Zaraz się przekonamy.
1’rzysunął jątak blisko do siebie, że niemal
zetknęli się nosami. We włosach błyszczały mu
kropelki rosy, nos miał bulwiasty,
oczy jasnozielone, brwi jak kosmate gąsienice.
A rumiane polic ki przypominały Kirsty
kandyzowane wisienki, które rodzu» posyłali jej
koleżankom ze szkoły w nagrodę za dobre stopu
albo dlatego, że za nimi tęsknili.
– Rzeczywiście. Nie jesteś karzełkiem. –
Przecież ci mówiłam, że nie jestem. – To w takim
razie potworkiem. – Nie! Jestem Kirsty! –
Nieprawda. Moja Kirsty była maleńka. – Jestem
Kirsty! Przekomarzał się z nią jeszcze chwilę. W
– 252 –
końcu pochylił się, potarł brodę z namysłem i
przynu uzy| oczy.
Fergus nie chciał nosić okularów. Twierdził, że
widzi wystj czająco dobrze bez tych okienek, w
których wygląda jak stan głupiec, „Gdyby Pan
Bóg chciał, żebym je nosił – powtansfl uparcie –
toby mi je włożył na nos przy urodzeniu”. Nawet
mama Kirsty nie udało się go do tego namówić.
Zaśmiała się.
– Urosłam o całe osiem centymetrów. – Aye.
Widzę. – I jestem w domu, Fergus. Nareszcie
wróciłam do domu. I Przestał żartować i omal jej
nie udusił w niedźwiedzim IM I sku.
-Aye – potwierdził gderliwie. – Wróciłaś.
Naprawdę wróciłułj – Wziął ją na barana i zniósł
do holu. Skakała mu na ramionach, udając, że
jest rycerzem pędzącyi<| na rumaku. Poklepała
Fergusa po głowie.
– Dokąd jedziemy? – Muszę porozmawiać z
Grahamem. – Dlaczego? – Bo mam dla was
niespodziankę. – Niespodziankę? – Aye. ~ Jaką?
– Jak ci powiem, to już nie będzie niespodzianka,
prawda’ – Proszę cię! Chcę wiedzieć pierwsza! –
Zabieram was do Eagle Point. – Na drugą stronę
wyspy? – Aye.
– 253 –
Poco?
Ojej! Nie chcesz ze mną jechać, kociaczku? Nie
chcesz, bym ci opowiadał bajki o wielkich
Szkotach i uczył, jak się wi pstrągi gołymi
rękami? – Otworzył drzwi. – Pochyl główkę, n
lenka.
Wniósł ją do sypialni. Graham siedział już na
łóżku. Wciągał trpetki i buty. Fergus! – Zerwał się
z miejsca, potknął o sznurowadło i roznął jak
długi na podłodze. Mądry chłopiec najpierw
zawiązuje buty, a dopiero potem
nich biega – zaśmiał się Fergus. Ale Graham
wcale nie jest mądry – wyjaśniła Kirsty. Jestem!
Jestem mądry! Wiem, ile jest pięć razy pięć,
wiem, że
Juki żyją tylko rok, a kraby czerwienieją
dopiero w gotowaniu! Fergus przyjrzał się
Grahamowi. Naprawdę aż tyle się mieści w tej
małej główce? Aż tyle? Kirsty pociągnęła Fergusa
za ucho. Postaw mnie na podłodze! Staruszek się
pochylił, a Kirsty zeskoczyła ze skrzyżowanymi
mi szczęście – rękami i nogami. Już mu braknie
– 254 –
miejsca! Nie będzie mógł się niczego
twego nauczyć. Czarownica! Dzidziuś. Zmora.
Skunks. – Kirsty nie przejmowała się jego
wyzwiskami,
siedziała przecież coś, o czym on nie miał
pojęcia. – Niczego IM< zrozumie – powiedziała.
– Musisz go zostawić. A dokąd jedziesz? – spytał
Graham, chwytając Fergusa za ke.
11 niosła dumnie podbródek. Do Eagle Point.
Fergus nauczy mnie łowić pstrągi. Ja też chcę! To
pakuj się, synku. Pakuj walizkę.
(iraham pobiegł po rzeczy, a Fergus żartował z
nim tak samo |nk z Kirsty. K irsty nie chciała
wyjeżdżać. Dopiero poprzedniego wieczoru
(Krociła do domu. Dlaczego musiała od razu
gdzieś jechać? I’odeszła leniwie do łóżka i
wyciągnęła spod niego walizkę, ueiła jąna
materac i otworzyła.
Zielona sukienka mamy wciąż leżała pod
poduszką, zwinlM w kulkę.
Znowu zebrało się jej na płacz. Odwróciła się
tyłem do Fergufl i zaczerpnęła głęboko powietrza.
Zastanawiała się, czy ojciec I• vi na nią zły, kiedy
nie pozwoliła tej kobiecie włożyć sukienki.
– 255 –
Popatrzyła w dół i pomyślała, że chciałaby się
zmienić. Nu płakać przy każdej okazji, nie czuć
się tak zagubiona. Wiele bi dała za to, by stać się
podobna do dziewczynek ze szkoły, kióił miały
oboje rodziców. Mamy i tatusiowie przyjeżdżali
do nil h w odwiedziny, przywozili im prezenty,
mówili, że za nimi tęskiu%
A jej ojciec bywał w szkole jedynie wówczas,
kiedy ofl spsocili. Nie warto być grzecznym.
Mama i tak nie wróci, a oj< m nie będzie chciał z
nią mieszkać.
– Pakuj się, kociaczku. Jak się nie pospieszysz,
Graham będą pierwszy. Kirsty błyskawicznie
spakowała rzeczy i zieloną sukienkd Wrzucała do
walizki co popadło. Wyprzedziła Grahama, co
zresztą wcale nie było trudne. Kicdł tylko brat
odwracał głowę, wyjmowała mu z walizki parę
rzeczy i chowała je z powrotem do szuflady. A on
był taki głupi, >« niczego nie zauważył.
Niedługo potem, gdy już siedziała na twardej
ławie powozu, zmierzając na drugą stronę wyspy,
odwróciła się i popatrzyła ni swój dom. Ledwo go
widziała w tej okropnej mgle. Wyglądał pik wielki
cień – ciemny, pusty i zimny.
Ale i tak nie odrywała od niego wzroku, dopóki
– 256 –
nie rozpłytiqJ się jak sen. Prowadziła sama ze
sobą grę, która polegała na tym, by nie przestać
patrzeć na wybrany obiekt, bo wtedy rnoz»
zniknąć naprawdę.
W końcu oderwała wzrok od domu i zapatrzyła
się na koński» ogony. Przygryzła dolną wargę.
Ilekroć czuła łzy pod powiekami, szczypała się w
rękę. Miała dziwną pustkę w żołądku. Nie moghl
zrozumieć, czym tak rozgniewała ojca, że znowu
ją odesłał.
Wpatrywał się, wpatrywał, wpatrywał I
zadziwiał, zadziwiał, zadziwiał.
Robert Browning
przekł. Jacek Kittel
alum otworzył drzwi najciszej, jak potrafił.
Amy wciąż
In zamknięte oczy. Leżała w takiej samej
pozycji w jakiej ją lawił. Nie ruszała się. Zaczął się
zastanawiać, czy płytka rana zc się okazać groźna
dla kobiety, a szczególnie tak słabej
cnej jak Amy. (icorgie podniosła na niego
wzrok.
Wciąż śpi? – spytał K iwnęła głową. Podszedł
do łóżka i przez chwilę stał przy nim w milczeniu,
– 257 –
i z;ic to na Amy, to na Georgie. Co za dziwne imię
– pomyślał. Ale musiał przyznać, że to piękna
kobieta, taka, za którą z.yscy się oglądają. On
jednak nie zwracał uwagi na urodę, ko na
maniery. Na początku zwyczajnie się jej bał.
Należała do tego rodzaju lzi, od których pragnął
trzymać się z daleka. Potem jednak iziilo się, że
Georgie traktuje tak okropnie tylko Eachanna.
Dla luma była grzeczna, co bardzo go zadziwiło,
z.resztą nie mógł jej o nic winić. Nie przyjechała
tu przecież zlusnej woli. A Eachannowi należało
się solidne lanie, nie tylko e lewych sierpowych.
1’omijając inne okoliczności, Georgie wzbudziła
jego uznanie, v z^proponowała, że posiedzi przy
Amy. ( alum włożył ręce do kieszeni. Czuł się jak
wielki, niezgrabny
ń. Zupełnie nie wiedział, o czym z nią
rozmawiać. Spojrzała na niego pytająco i
roześmiała się.
– Obiecuję, że cię nie ugryzę. Zachichotał.
Kiedy oboje przestali się śmiać, w pokoju zapudi
ponownie niezręczna cisza.
– 258 –
– Dlaczego masz na imię Georgie? – Nie
podoba ci się? Zaklął w duchu. Wpadł po same
uszy. Poczuł, że się rumieni Parsknęła śmiechem.
– Przepraszam. Nie powinnam z ciebie kpić.
Naprawdę nazJI wam się Georgma. Georgina
Bayard. A to głupie zdrobnień)! wymyślił nie kto
inny, tylko twój brat. – Bayard? – myślał chwilę.
– Tak jak te zegary? – Właśnie. – Wstydzę się za
Eachanna. Naprawdę bardzo mi przykro, – Mnie
też jest przykro. – Wyjrzała przez okno. – Naw«
bardziej, niż sądzisz. – Na jej twarzy pojawił się
dziwny, ponuB wyraz. – Od śmierci żony nie
może przyjść do siebie. Przez chwilę milczała,
jakby rozważając w myślach jego im wa.
– Kiedy ona umarła? – Trzy lata temu.
Uwielbiała żeglować. Do tej pory nie wicinjl co się
właściwie wydarzyło. Eachann znalazł łódź
rozbitą o skuw W dwa dni później morze
wyrzuciło jej ciało. Potrząsnęła głową i odwróciła
wzrok.
– To straszne – szepnęła. – Była wtedy sama. I
tak szczęście w nieszczęściu... Cza zabierała ze
sobą dzieci. – Dzieci? – Aye. Kirsty już poznałaś.
– Owszem. – Zerknęła na Amy. – Miałam tę
przyjemnośi – Graham jest o rok starszy.
– 259 –
Milczała. Calum szukał właściwych słów, by
wytłumaczyć tej kobiccld że Eachann nie zawsze
postępował tak gwałtownie.
– On czasem nie bierze pod uwagę
konsekwencji swoich czynów. Ale nie jest złym
człowiekiem. Po prostu trochę m pogubił.
Milczała, zachowując stoicki spokój. Widział, jak
bardzo jest zmęczona. Wątpił, czy położyła •
choćby na chwilę. Był pewien, że nic nie jadła.
zostanę z Amy. Idź do kuchni. David da ci coś
do przegry
li< m,i
Nie boisz się, że ucieknę?
Nie – odparł głośno i wyraźnie. I < loorgina
skinęła lekko głową.
KtotojestDavid?
Nasz kuzyn. Zajmuje się wszystkim po trochu,
z gotowa
ni włącznie.
Kto mieszka na wyspie?
Kirsty i Graham, nasi kuzyni – Fergus, David,
Will. Poza
– 260 –
jeszcze tylko Eachann i ja.
To wszystko?
Tak.
A kobiety?
()d śmierci Sibeal nie mieszkała tu żadna
kobieta. Z wyjąt
i Kirsty.
(icorgina wstała i potarła dłonią kark.
< hyba siedziałam zbyt długo w jednym
miejscu.
Idź. Musisz koniecznie coś przekąsić. Kuchnia
jest na dole,
rtigiej strony domu.
|nów zerknęła na Amy.
Nadal się nie rusza.
( nlum potwierdził skinieniem głowy. Całą
uwagę skupił już
IM Amy. Zarejestrował niemal bezwiednie, że
drzwi do sypialni
lii. z.imknęły. Usiadł ostrożnie na łóżku,
opierając łokieć na •tnie. Amy leżała spokojnie,
zupełnie nieświadoma, co się z nim dzieje. A
( alum czuł, że ma węzeł zamiast żołądka. Ta
dziewczyna wyzwali w nim uczucia, o które nigdy
by się nie podejrzewał.
– 261 –
Miał niezachwiane przeświadczenie, że jego
życie już nigdy Hit będzie takie jak przedtem.
Doznawał wrażenia, że przeżywa )M(< I .
koszmar, śni lub wchodzi w cudzą skórę, i nie
mógł nic na jo poradzić.
Spojrzał na bladą twarz Amy i przypomniał
sobie, że przed *\ludkiem widział rumieńce na jej
policzkach. Włosy miała Bft i kręcone. Georgina
zapewne je wyszczotkowała, gdyż II z.ały teraz jak
promienie słońca.
Wpatrywał się w jej twarz w kształcie serca,
wąski, lekko Milaily nosek, dość wydatny
podbródek, mocno zarysowane
•i MU policzkowe i bladoniebieskie żyłki na
powiekach.
Wyciągnął rękę, by dotknąć jej policzka, który
okaz.il I nadspodziewanie ciepły. Powiódł po nim
delikatnie opuszka palców, uświadamiając sobie,
że Amy nie jest wytworem m wyobraźni, tylko
żywą ludzką istotą.
Mijał czas. Nie miał pojęcia, która jest
godzina, i wcale na nie obchodziło. Chciał tak
trwać przy niej bez końca, gdyz li się, że jeśli
– 262 –
odejdzie, śpiąca królewna może w ogóle siij I
obudzić.
Zdawał sobie sprawę, że to tylko kretyńskie
wymysły; romantyczne jak powieści i sztuki,
które tak mu się kiedy. I podobały. Uważał, że są
głupie i oderwane od rzeczywistości,
Ale teraz nie panował nad własnymi myślami.
Amy za w li nęła nim całkowicie.
Sądził, że jest odporny na kobiety. Żadna z
nich nie poru ,zv go do głębi. Żadna nie rozpaliła
w nim ognia. Żadna nie zaintl sowała go do tego
stopnia, by chciał się o niej czegoś dowiedzn czy
ją zrozumieć.
Amy była jednak zupełnie inna niż imigrantki,
którym udziol pomocy. Na nią patrzył sercem, nie
tylko oczami.
A to go śmiertelnie przerażało.
Ujął ją za rękę. Przy Amy zapomniał zupełnie o
swej niecM do kobiet. Nie rozumiał tylko
dlaczego. Powiódł palcem po jej dłoni w miejscu,
gdzie przebiega Im życia, a potem porównał ją z
własną.
Maleńka delikatna rączka dziewczyny,
zakończona paznoki i mi w kształcie
półksiężyców, leżała teraz przy jego spracowufl
– 263 –
smagłej dłoni o grubych palcach.
Westchnął i poprawił jej kołdrę. Na twarzy
dziewczyny – jak na ironię – malował się spo W
nim szalała burza uczuć.
Nie chciał nazywać ich po imieniu, choć
wydawało mu sn; wie, co go opętało. A było to
coś, do czego – jak kiedyś sądifl w ogóle nie był
zdolny.
Przy niej jednak doznawał uczucia starego jak
świat. I nie tw to miłość. Nie, nie miłość.
Zawładnęła nim potężna namiętnoj
Przegrywaj z miną zwycięzcy.
anonimowe
I f oorgina bez problemów znalazła kuchnię.
Nos nie sprawił
I zawodu nawet na wyspie, z której nie udało
się uciec.
[ I’i linęła obite boazerią drzwi i zeszła po
dwóch schodkach do MI ”innego pomieszczenia z
wielkim oknem, zajmującym prawie Hą ścianę. I
Spojrzała w prawo i zamarła. [ l’t zy solidnym
sosnowym stole siedział Eachann MacLachlan.
•Iwajiic się na krześle, z nogami na blacie,
przykładał sobie do fcunzy coś, co wyglądało jak
– 264 –
ręcznik, toteż Georgina widziała fclko jego
wystającą szczękę. Jak się masz, Georgie? –
spytał, nie odwracając głowy,
len człowiek posiadł niezwykłą umiejętność
odgadywania pHialnego miejsca jej pobytu, co
wprawiało Georginę w silne m IH rwowanie.
Straciłam apetyt – mruknęła. < idetchnęła
głęboko i stanęła po przeciwnej stronie stołu,
Łwytając za sosnowe oparcie krzesła. Siadaj i jedz
– powiedział.
Na stole stały dwa nakrycia. Jedno przed
Eachannem, drugie Mlz obok. Georgina puściła
krzesło, sięgnęła po talerz oraz sztućce I |uż miała
je przenieść na drugi koniec stołu, gdy Eachann
ihwycił ją za rękę. Krzesło, na którym się kiwał,
opadło z trzaikirm na podłogę.
Siadaj tutaj! – Ręcznikt łumił nieco jego
rozgniewany
koi
Gdy oderwał prowizoryczny kompres od
opuchniętej twanM omal się nie wzdrygnęła.
Wyglądał jak sam diabeł, a może nawet jeszcze
– 265 –
gorzej.
Lewa powieka, czerwonofioletowa, spuchła
mu do tego stopnia że nie mógł jej odemknąć. Na
obrzmiałych ustach widniała krzq >n| ca
brunatna krew. Siniak na podbródku rósł niemal
w oczach.
– Siadaj. Posłuchała. – David! – zawołał.
Otworzyły się drzwi i do środka wkroczył
mężczyzna z dużyfl wiadrem w ręku. Dorównywał
wzrostem Eachannowi, ale l>y| chudy jak
szczapa. Włosy barwy miedzi sięgały mu do
ramionj
Gdy podszedł bliżej, Georgina dostrzegła, że
jest bardzo pfl gowaty. Na wystającym
podbródku miał guz wielkości |ii|kfl a gdy się
uśmiechnął, dziewczyna dojrzała mocne białe
zęby. j
Postawił wiadro na podłodze.
– Te kamienie pochodzą ze źródła. Chyba są
zimniejszc ni poprzednie. Eachann rozłożył
ręcznik i wyrzucił ze środka parę kamieni po
czym wyjął kilka z nowego zapasu. Zerknął na
Davida, kttUł nie odrywał wzroku od Georginy.
– Dziękuję. A to jest Georgie. – Georgina
Bayard – sprostowała grzecznie, choć miała odm
– 266 –
tę nabić mu jeszcze parę guzów. – Tak jak te
zegary? – spytał David. Przytaknęła. – Zegary? –
Eachann przyłożył ręcznik do opuchniętego oku,
a drugim wpatrywał się przenikliwie w Davida i
Georginę. – Aye – potwierdził David. –
Musiałbyś umieć czytać, żeby wiedzieć, o co tu
chodzi i warknęła. David roześmiał się, mrugnął
do niej porozumiewawczo, M czym podszedł do
pieca.
– Chyba rzeczywiście mówiłaś coś na ten
temat. – Eachtifl łypał na nią zdrowym okiem,
wyłącznie po to, żeby ją zdencrwtJ wać, toteż
postanowiła nie zwracać na niego uwagi. David
postawił na stole talerz z parującymi bułeczkami,
spin dek z masłem i półmisek, na którym pyszniła
się szynka, jajku kiełbasa, bekon oraz ziemniaki.
Dołożył jeszcze salaterkę z jafl dami, dzbanek
mleka i sos jabłkowy.
r
’I roi giną uświadomiła sobie, że nadal tuli
talerz do piersi. yliko odstawiła go na stół.
Itizeknął głośno. tldząc, starała się ignorować
– 267 –
Eachanna. Nakładała sobie właśnie drugą porcję
szynki, gdy MacTuman gni|l po kiełbasę.
Szkoda, że straciłaś apetyt. (thizuciwszy go
zimnym spojrzeniem, zaatakowała z furią tę.
Wbijając zaciekle nóż w mięso, posłała
Eachannowi Miki uśmiech. • ogryzł kawałek
kiełbasy i przeżuwał ją spokojnie, wykrzy
•ąc wargi. zuległa niezręczna cisza. Słychać
było jedynie, jak David, ^pasany białym
fartuchem, miętosi kulę apetycznego ciasta.
Zupełnie nie wyglądał jak kucharz, ale gotował
znakomicie. lak ci się podoba Georgie? –
Eachann pierwszy przerwał liczenie. David
podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się
szeroko. Iłardzo sympatyczna. Tak uważasz? –
Przyjrzał się jej z udanym zdziwieniem,
by zobaczył ją nagle w nowym świetle. – Ale
straszny z niej
mnich. Rzeczywiście. Uparłam się, żeby od
ciebie uciec – mruknęła. Raczej, żeby wyjść za
mąż.
I’opatrzyła mu prosto w oczy, nadgryzając
jajko. lak, wyobraź sobie, że Georgie koniecznie
chce poślubić
nlm.i Kanibala, zakrztusiła się. 1’oklepał ją
– 268 –
troskliwie po plecach i nalał do kubka trochę Ilu
)avid patrzył na nich z dziwnym wyrazem
twarzy. Johna Cabota – syknęła przez zaciśnięte
zęby. – On się
nzywa John Cabot. Rzeczywiście. Nie mogę
zapamiętać tego nazwiska. A ja chciałabym
zapomnieć twoje.
Zasalutował jej widelcem. I )avid podrzucił
ciasto i zakrył je ręcznikiem. Zerknął na Geor
v. i ia Eachanna, lecz zanim wyszedł tylnymi
drzwiami, kilkakrotpokręcił głową. Słyszała
stukot jego butów na schodach. Zignorowała
MacTumana i wyjrzała przez okno. Nad wzgó
rzem zawisła mgła. Zaczęła się zastanawiać,
czy kiedykolwiek opadnie. Mgła przypominała
kotarę odgradzającą ich od śwutłi Jej świata.
Świata, do którego pragnęła wrócić.
– Martwisz się, że nie wrócisz do domu,
Georgie? Ten człowiek czytał w jej myślach. –
Wrócę. – To mi się właśnie w tobie podoba. –
Zaśmiał się serek – Jesteś bardziej uparta ode
mnie. – Ty bijesz na głowę nawet muła. Czasem
– 269 –
mam wątphu i nil i, czy w ogóle istniejesz. –
Chodź ze mną na górę, to zobaczysz. –
Nienawidzę cię. Zaśmiał się. – Trudno mi
uwierzyć, że jesteś ojcem. Przestał się śmiać. –
Dlaczego tak się uparłeś, żeby zniszczyć innym
życie? Ni możesz po prostu chować dzieci?
Rozzłościł się. I to ją ucieszyło.
– Nic nie wiem o dzieciach – powiedział
ponuro. – Nie wiesz, czy nie chcesz wiedzieć? –
Nie muszę. Dlatego cię porwałem. Ręka z
widelcem zastygła jej nad talerzem. – Co takiego?
– Powiedziałem, że dlatego cię porwałem.
Chciałem, żeby* n nimi zaopiekowała. – Porwałeś
mnie, bo potrzebowałeś niańki – powtórzyła z iild
dowierzaniem. Przypomniała sobie strzępki ich
rozmowy w ogrodzie, km uwagi na temat
postępowania z dziećmi. Ten matoł ją sprawi
lzsil| Wolno wstała z krzesła i położyła ręce na
stole.
– Zniszczyłeś mi życie, zamiast zatrudnić
opiekunkę? Milczał. – Boże... Jesteś kompletnym
idiotą! W życiu nie słyszą™ o równie głupim i
samolubnym postępku! – Nie masz racji – odparł
leniwie, co doprowadziło ją do szulu Chciał
najwyraźniej zasugerować, że jest zbyt głupia, by
– 270 –
• zrozumieć. – Mówiłaś, że chcesz wyjść za mąż, a
ja potrzebow»’ łem matki dla swoich dzieci.
Proste, prawda? – Ale nie zamierzałam poślubić
ciebie, tylko Johna Cab<>n| On jest bogaty, ty
głupcze!
Mam wystarczająco dużo pieniędzy, by
zapewnić ci utrzyie. I nie musisz wkładać
sukienki z dekoltem do pępka, żeby ecić mnie do
małżeństwa. Mówiłem ci już, że jestem gotów
z tobą ożenić. Możesz iść do diabła! Rzucił
ręcznik na stół i wstał.
– A ty możesz zaraz wylądować na tym stole z
nóżkami do ryl Wcale się go nie bała. Więc taki
jest twój sposób postępowania? Jeśli nie możesz
liić tego, czego chcesz, po prostu to zabierasz?
Chyba nawet mc domyślasz, jak głęboko tobą
pogardzam. N le odezwał się. W sekundę później
już trzymał ją w ramio: h i dotykał ustami jej ust.
Mknęła boleśnie, odepchnęła go, zaklęła i otarła
wargi. Ten tli ośmielił się ją upokorzyć! I’.iirzyli
na siebie gniewnie. Zrobił krok w jej stronę.
Chwyciła pierwszy przedmiot, jaki nawinął się jej
pod rękę. Cofnij się! hitrzył to na nią, to na
– 271 –
nadstawiony widelec. Jeśli tylko mnie dotkniesz
albo choćby się zbliżysz, to piekło da ci się rajem
w porównaniu ze mną i tym widelcem. (ofhęła
się, a potem uciekła co sił w nogach, linchann
wyrzucił kamienie na stół. Przez chwilę owijał je
ręcznik, który następnie przyłożył sobie do
twarzy, łypiąc uro na cały świat. I >avid
zatrzasną! drzwi od piwnicy tak głośno, że
Eachann aż odwrócił. Czy mnie słuch nie myli? –
spytał David, patrząc na niego niedowierzaniem.
O co ci chodzi? Groziłeś jej. Sprawia mi kłopoty.
To raczej ty nie wiesz, co robisz.
– Dlaczego tak sądzisz? 1’rzyłożyłeś sobie
kompres w złym miejscu. Zerknął na niego
zdrowym okiem. Powinieneś się nim owinąć
między nogami.
Ciekaw jestem, co za idiota wymyślił pom,
Jonathi
vlbudziły ją kroki. Kilkakrotnie zamrugała
powiekami l» widziała wszystko jak przez mgłę.
Najpierw rozpoznała Caluma. Chodził od
kredensu do oki i z powrotem. Nie patrzył na nią,
bo wzrok miał wbity w dywa Ręce trzymał w
kieszeni.
– 272 –
Pomyślała, że przypomina jej metronom.
Zatrzymał się przy oknie, zdjął okulary, po
czym przeturt I rąbkiem firanki. Podniósł do
światła, obejrzał i – niezadowoli MI z efektu –
wyczyścił je ponownie.
Umocowawszy szkła na nosie, włożył ręce z
powrotem i kieszeni i wyjrzał na dwór.
Od wewnątrz szyby były całkowicie
zaparowane. Skąpy wul z nich kropelki wilgoci.
Calum wyciągnął rękę, pochwyci! udu z nich na
palec i obejrzał pod światło.
Nie wiedzieć z jakiego powodu Amy
zapragnęła nagle, I jeszcze dłużej tracił w ten
sposób czas. Jak na zamówienie Cali narysował
kilka pionowych kresek na szybie. Przeciął je
pol»| liniami poziomymi. W powstałych w ten
sposób kwadratach im malował znaczki, których
nie mogła zobaczyć z tak dużej o< głości.
Chciała go dotknąć. Wyglądał tak, jakby było
mu to potrzeb! A ona rozumiała dobrze, co to
znaczy, gdy ktoś czuje się fatalni we własnej
skórze. Calum zaś sprawiał dokładnie takie
wrażcnil Jakby kompletnie się pogubił.
– 273 –
Kłuła ostrożnie i cicho jak myszka podeszła do
okna. Calum i oką opierał się o framugę, a drugą
pisał coś zawzięcie na
niknęła delikatnie jego ramienia. O mało nie
podskoczył. btiHiuit tak głośno, że i ona
śmiertelnie się przeraziła.
A my? – Położył jej ręce na ramionach. W <
liwilę później tulił ją do siebie tak mocno, że
opierała mu dłońmi o tors.
•lu– potrafiła nic wyczytać z jego twarzy. Miał
ciemne, zamyj oczy. | (niknęła jego szorstkiego
podbródka, pokrytego krótkim, gęJ| zarostem.
Pui hlaniał ją spojrzeniem, przenosząc wzrok z jej
oczu, na 1 »by w końcu zatrzymać się na ustach.
w ciemnych oczach Caluma dostrzegła tęsknotę.
On jednak Vi nic zdawał sobie z tego sprawy.
1’mliiiosła ku niemu twarz. Dotknął ustami jej ust
tak delikatnie, jakby się bał. Hic całował tak
mocno jak William. Było to jedynie lekkie, wnc
muśnięcie warg. H’«liim przerwał pocałunek i
spojrzał na nią zmieszany, niemal
•lewem. l’nlozyła sobie palce na ustach.
1’ocałowałeś mnie. k Aye – szepnął schrypniętym
głosem, jakby przyznawał się Wstydem do
– 274 –
jakiegoś występku.
lesteś zły? ^ Nie. Ale nie powinienem był tego
robić, moja kochana ictiko Amy. Lubiła, jak
mówił do niej w ten sposób.
Dlaczego? Przecież chciałam. Nic
odpowiedział. ()ch! – Odwróciła głowę i
popatrzyła na swe bose stopy. i> .prawiło ci to
przyjemności. Kaczej zbyt wielką przyjemność. I
IŃiniechnęła się i zwróciła ku niemu twarz.
Dobrze. W takim razie zróbmy to jeszcze raz.
A U on wyglądał tak, jakby wolał zapaść się pod
ziemię. UAwiadomiła sobie, że zachowywała się
podobnie w stosunku Williama. Widocznie
rzeczywiście była nietaktowna, jak twier
dzili jego okrutni przyjaciele. Czuła na sobie
spojrzenie Całun* Odwróciła się.
– Przepraszam... Ja... ja wciąż robię tego typu
błędy. (ild załamał się jej nagle, a łzy napłynęły do
oczu. Zaklął pod nosem i przejechał ręką po
włosach.
– Amy. Nie ruszyła się z miejsca. Zdjął okulary
i schował je do kieszeni. Położył jej ret o i
– 275 –
ramionach i odwrócił do siebie. Znów ją
pocałował, tym ram mocniej.
– Otwórz usta. Zamrugała oczami. – Co? –
Otwórz usta. – Po co? – Żebym mógł cię
pocałować. – Przecież właśnie to zrobiłeś. –
Wiem. – I miałam zamkniętą buzię. – Wiem. –
Więc dlaczego teraz każesz mi otworzyć usta? –
Bo chcę tam włożyć język. Popatrzyła na niego ze
zdziwieniem i wybuchnęła śmiechpflj – To
strasznie zabawne, naprawdę. – Zaczęła
chichotać. A m był taki poważny, że śmiała się
coraz głośniej. – Wiesz, chyl nigdy nie słyszałam
czegoś równie śmiesznego. To przcołł strasznie
głupie. – Potrząsnęła głową. – Chciałeś mi włożyć
języl do buzi. – Znów zachichotała radośnie i
poklepała go po polu zku, – Cieszę się, że
potrafisz mnie rozśmieszyć. I nie bądź inki
poważny. Naprawdę ci się udało. – . Ale, Amy...
Otworzyły się drzwi i do środka weszła Georgina.
– Wstałaś! Amy przytaknęła. Przez chwilę
żałowała, że Calum zdjął rm z jej ramion.
– Jak tam twój bok? – Boli. Dlaczego? –
Trudno, żeby cię nie bolała rana postrzałowa. –
Rana postrzałowa? – Zamrugała oczami i
położyła rękę M żebrach. Nie czuła już ostrego
– 276 –
pieczenia jak ubiegłej ntn-y
r
lypominało to raczej ból, jaki powoduje
naciągnięcie mięśnia li uderzenie. < icorgina
patrzyła na nią, jakby nie mogła uwierzyć
własnym
•ni, Amy zerknęła na Caluma. Twarz mu
spąsowiała. Przez chwilę wil się okularami. i
icorgina oparła ręce na biodrach i spojrzała na
Caluma jak na
. N ie powiedziałeś jej. I Nie miałem czasu.
Jak to? Przecież to chyba nie jest takie trudne.
Ona się budzi, lv wypowiadasz trzy słowa: „Amy,
zostałaś postrzelona”. Nie powiadał, więc
zwróciła się do Amy:
• Jesteś przecież obandażowana. Amy
wyraźnie się zawstydziła. Nic nie czułaś? k
Czułam, ale nie w boku. – Ledwo zdążyła to
powiedzieć, IIIz usłyszała, jak Calum
powstrzymuje jęk. Zapanowało wymowne
milczenie. W końcu Georgina potrząsnęła głową i
wzięła Amy pod rękę.
Powinnaś leżeć. Nic mi nie jest. Naprawdę.
– 277 –
Chcę sprawdzić, czy rana nie krwawi, a potem
dam ci coś
zjedzenia.
W takim razie zostawię was same. – Calum
podszedł do w i tak szybko, jakby gonił go sam
diabeł, k iedy jednak je otworzył, odwrócił głowę i
popatrzył na Amy
il.-iwnym wyrazem twarzy. l ismiechnęła się i
pomachała mu ręką na pożegnanie. ’ Itul w
progu, jakby chciał jej powiedzieć coś bardzo
ważnego. < ’zekała, ale chwilę później Calum
odwrócił się i wyszedł.
Wszystko, co jest, jak rzeka płynie. Księżyc
przybiera, księżyca ubywa, Mgła w chmurą zbiera
i deszczem sp Przyszłość też minie, Jutro dziś
będzie.
Henry Wadsworth l.o
przekl. .hu
Mgł a utrzymywała się przez dwa tygodnie.
Przez ten czas Georgina Bayard wymyśliła i
przećwici przed lustrem ponad sto bajeczek,
które mogłaby opowmlzi Johnowi Cabotowi, by w
końcu uznać, że wszystkie są zI grubymi nićmi
szyte.
– 278 –
Eachann MacLachlan wyleczył twarz, ale nie
uzdrowi) dul i stał się jeszcze bardziej dokuczliwy
niż kiedykolwiek z\i Emerson dowiedziała się, że
ludzie naprawdę używają języki podczas
pocałunku. Calum MacLachlan opracowywał
antlj różnych metod uwodzenia.
A mgła opadła zupełnie znienacka – jak za
dotknie i’ czarodziejskiej różdżki.
Wraz z bezchmurnym niebem i morską bryzą
na Arrant pi | była wiadomość, że statek „The
New Hebrides” zawinął do p<> w Bath. Przez
cały ranek Calum ładował na żaglowiec daiy |
szkockich imigrantów. Eachann poszedł do
stajni, Amy zamku się w pokoju, a Georgina
siedziała w wannie.
Gdy wreszcie z niej wyszła i osuszyła się
ręcznikiem, | potrafiła zdecydować, w co powinna
się ubrać.
Miała zresztą niewielki wybór, co dodatkowo
komplikow ło sytuację. Obie suknie nadawały się
raczej dla dójki nil • damy.
Spódnica i bluzka miały brzydki brudno
brązowy kol A suknia... Boże! Kto by dobrowolnie
włożył coś takid Georgina wyglądała w niej
wyjątkowo fatalnie. Nawet jej •
– 279 –
Itiiy barwę. Wszystko przez ten idiotyczny
żółtozielony od
|’n li ! ich wahaniach włożyła w końcu
spódnicę i bluzkę. mezotkowała włosy. Nabrały
połysku, a ich krucza czerń Ło m mała kolor
najnowszego modelu powozu, jakim chciała
•fc-imt’ na wesele. Hdy wreszcie stanęła przed
drzwiami sypialni, usłyszała płacz mz Zapukała i
nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. Bf
leżała na łóżku, z twarzą wtuloną w ramiona.
Łkała tak Łtzliwie, jakby serce miało jej za chwilę
pęknąć. I Na miłość boską Amy! Będziesz miała
plamy na twarzy Hfwony nos!
• Nic mnie to nie obchodzi – zawyła Amy w
materac. I Ale mnie obchodzi. Wstawaj! ni y
obróciła się na plecy i dramatycznym gestem
przysłoniła Bu °czy.
Nie mam po co wstawać.
| A <<’” milion dolarów to niewystarczający
powód? Georgina J nad nią w milczeniu. Po
dłuższej chwili Amy odsłoniła oczy.
P I .ndnie wyglądasz. < korgina poklepała
– 280 –
zwinięte w kok włosy. I O ile w ogóle można
ładnie wyglądać w stroju barwy paszy
hydla. – Sięgnęła do kieszeni brzydkiej
spódnicy i wyjęła M«| chustkę. – Wytrzyj oczy.
Wracamy do domu. Dzięki Bogu!
• wulzę powodu do płaczu. l,i lak.
I lobry Boże! Ma tyle pieniędzy na koncie i nie
chce po nie
i. i, I lem giną pofrunęłaby do domu jak na
skrzydłach, choćby po IM pi ycisnąć do serca
książeczkę czekową. Zerknęła na Amy, | ni >|
>adła w posępny nastrój już w chwili, gdy
wyjrzała przez
iu i zobaczyła słońce. Przestań się nad sobą
litować. Nie chcę wyjeżdżać. I )laczego? Bo nie
mam dokąd. Ile masz domów?
w i ichnęła, jakby przytłoczył ją ogromny
ciężar. Siedem.
Georgina przewróciła oczami.
– Wydaje mi się, że przynajmniej w jednym z
nich bcdzn M się czuła lepiej niż tutaj. Amy
uparcie milczała. Widocznie nie. Georgina
– 281 –
spróbowała innej metody.
– A co z twoimi prawnikami? Pewnie szaleją z
niepokoili’ – Tak, ale nie dlatego, że cokolwiek
ich obchodzę. NąjcIiciiilJ by się mnie pozbyli. –
Patrzyła na Georginę z uporem. – Nie olfl wracać.
Moje domy są zimne i puste. I nie życzę sobie,
żeby otfl ludzie nadal kierowali moim życiem. –
Słuchaj, Amy. Wszystko będzie dobrze. Mam
gcmuM pomysł. Po ślubie z Johnem postaram się
przedstawić ci kto ożeni się z tobą nie dla
pieniędzy. – Nie chcę wychodzić za milionera. –
Zastanów się. Jeśli poślubisz bogatszego od
siebie, przyii(B mniej nie będziesz musiała się
martwić, że wyszłaś za lowfl posagów. Amy
patrzyła przed siebie tępym wzrokiem.
– Słuchasz mnie? – spytała w końcu Georgina.
– Tak sobie właśnie myślałam... Jeśli ktoś nie
wie, że jcafl bogata, to nie zaproponuje mi
małżeństwa dla pieniędzy, pniwdm Georgina
poczuła, że robi jej się słabo.
– Ale dlaczego miałabyś wychodzić za
biedaka? – Nie powiedziałam, że za biedaka. Po
prostu nie chcę, hi pieniądze nas rozdzieliły.
Georgina roześmiała się ironicznie.
– Nie mogę dysponować dowolnie własnym
– 282 –
majątkiem 1 rzekła Amy – ale gdyby nie
prawnicy, na pewno bym ci go oddnlM – Wiem,
że byś tak zrobiła – przyznała Georgina powaziM
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. –
Niestety, nie wolno mi – Amy westchnęła.
Nabrała głi,’l><>k| powietrza i spojrzała
Georginie w oczy. – Podjęłam pewną doej zję.
Jeśli mam już kogoś poślubić, niech to będzie
Calum. Teraz Georginie zaczęło zbierać się na
płacz. Opadła bezwłH nie na łóżko obok Amy.
– Tego się właśnie obawiałam. Uważam, że
popełnihiltyl niewybaczalny błąd. – A co on do
ciebie czuje? – Nie wiem. – Amy popatrzyła na
Georginę bezradnie. – fM lubi mnie całować. –
Gdyby z pocałunków wynikały zobowiązania na
całe żyfl
IV loby starych panien na świecie. – Georgina
myślała chwilę,
iprawdę tego chcesz?
my skinęła głową,
lesicś pewna?
( ;ilkowicie.
W takim razie musisz go skłonić do
– 283 –
oświadczyn. Powinien
•leć, że to jego pomysł.– Georgina objęła
kolana ramionami, llmlając się wygodniej.
Wiedziała, że ta rozmowa zajmie jej i In, I zasu. –
Pozwól, że opowiem ci coś o mężczyznach. Amy
nachyliła się do niej, gotowa chłonąć każde
słowo. Miała |*kupionąminę, że Georgina
pozbyła się złudzeń. Amy napra| chciała poślubić
Caluma MacLachlana.
Przede wszystkim trzeba ich zrozumieć,
^iny jęknęła tak, jakby ktoś wyłamywał jej
palce.
Nic martw się. – Georgina uniosła
uspokajająco dłoń. – Oni
mc są tacy skomplikowani.
Wydaje mi się, że są.
Nic. Zaraz dam ci wspaniały przykład. –
Georgina uśmie
flu się lekko. – Hu mężczyzn ugania się za
brzydkimi kobie
Żaden. Niestety, masz rację. Oni cenią wyżej
urodę niż rozum. I )laczego? Ib całkiem proste. –
Zrobiła elegancki gest dłonią. – Oni
• i o wiele lepiej, niż myślą.
Szczęśliwe buzie i sielanka, Szczęśliwe harce
– 284 –
na polankach Oto proszą, jak w dawnych wiekiuw
Dziecko wzrastało na człowieka
Robert Louis SlnniM przekt Jactk JH
v^iepłe sierpniowe słońce wywierało taki sam
wpływ n| Kirsty i Grahama, jak pełnia na
wilkołaki. Dzieci krzyczał wrzeszczały
wniebogłosy i biegały jak szalone po mokrej irfl
wie, w której szukały ważek i trzmieli.
Minąwszy w dzikim pędzie stary mur
porośnięty winem, pn i biegły przez mostek i
zaczęły się wdrapywać na trawiaste wzmM rze,
gdzie krzaczki jagód nabierały już
jaskrawoczerwonej barwł
Na skraju lasu ukryły się w krzakach bzu, pod
konarem dziklfl jabłoni.
– Teraz siedź cicho, bo znów cię uszczypnę –
zagroziła KIIKB i objąwszy kolana ramionami,
wytężyła słuch. – Myślisz, że się zgubił? – szepnął
Graham. – Ciii. – Kirsty uszczypnęła się lekko w
policzek, przypomw nająć bratu, co mu grozi,
jeśli nie zamilknie. Oczy rozszerzyły mu się z
przerażenia. Zakrył dłonią um i patrzył na nią jak
pies, który właśnie coś przeskrobał. W mgliste,
chłodne dni zostawali w domu. Fergus sadzał \m
przy buzującym kominku, a potem opowiadał o
– 285 –
Szkocji, o gorał oraz wszystkich tych miejscach,
gdzie się wychowali i walcujł ich przodkowie.
Dowiadywali się od niego tylu ciekawych
rzeczy, o wiele barda zajmujących niż to, czego
uczyli się w szkole. Powiedział im • przykład, że
siódme dziecko siódmego dziecka ma zawsze JM
jasnowidzenia, a także i to, że sam diabeł
prowadził kiedyś szljfl w Szkocji i uczył wodzów
sztuki walki.
niego usłyszeli o Piktach i innych plemionach
celtycktórych członkowie zawsze malowali przed
bitwą twa
ii.i niebiesko i odkryli, że MacCodrumowie
wywodzą się od ’< Byli się, jak szukać duchów
wodnych. Trzeba było bardzo mie zaglądać do
rzek i strumieni, pamiętając, że duchy
uerają często kształt pięknego konia.
Dowiedzieli się rówł, ze można odstraszyć
czarownice, chochliki i inne stwory za nocą
gałązki jarzębiny. (i
Poważała, że zastraszyła brata całkiem
skutecznie, bo już elnic nie wiedział, kiedy
– 286 –
zamierza go uszczypnąć, a kiedy nie. ^ergus
wspiął się z trudem na wzgórze. Kirsty i Graham
awarii do siebie tak mocno jak stronice książki. .
nsiy widziała duże stopy Fergusa. Gdy go kiedyś
zapytała, pzego ma takie ogromne stopy,
powiedział, że musi jakoś
uszyć wiedźmy odgryzające języki małym
dziewczynkom, zadąją zbyt wiele pytań, zy I rżała
zza. gałęzi. Że swymi siwymi włosami i szerokimi
mm Kergus przypominał jej wielkoluda z książki
z ilustracja-
No, wyłaźcie, drapichrusty. Nie widzę was, ale
wiem, że tam Ńcie. Wyłaźcie. A len małpolud
Graham oczywiście natychmiast się poruszył,
Kirsty dała mu kuksańca i położyła palec na
ustach, marszfi przy tym groźnie brwi. ( iiłopcy są
tacy głupi! Fergus blefował. Nie wiedział, gdzie
ich szukać. Tak czy
zej, postanowiła, że następnym razem sama
znajdzie sobie l^wkę. Żadnych chłopaków.
Auu! – Kirsty aż otworzyła buzię ze
zdziwienia. – Uszczycś mnie! k rz.yżował
ramiona, tak jak to mieli w zwyczaju Fergus i ich
lec, po czym popatrzył na nią bezczelnie.
– Aye. Nie wolno ci mnie szczypać. Ale właśnie
– 287 –
to zrobiłem. I )wie mocne, opalone ręce rozchyliły
krzaki. Wyłaźcie. Dosyć tych kłótni.
Graham wyczołgał się pierwszy. Kirsty nadal
nie mogl.i Ml zumieć, jak to się stało, że ją
uszczypnął. Co w niego wstąpm Jeśli nie potrafi
zastraszyć nawet brata, to kto jej zostanie?
Może chłopcom nagle powyrastały rozumy?
Mocno w 1 wątpiła. Ci, których znała,
postępowali na ogół tak, jakby n brakowało piątej
klepki.
Wstała, wyszła z krzaków i otrzepała się.
– Tu cię mam! No, a teraz chodźmy. Fergus
poklepał ją po głowie jak starego psa, odwrócił I i
zaczęli schodzić ze wzgórza. Graham biegł
przodem, bo chciał „stoczyć się ze wzgórza 1
kamień”. Kirsty nie miała ochoty na takie
głupstwa. Zamiast tego dogoniła Fergusa.
– Wyjeżdżamy? Ojciec wreszcie po nas posłał?
Poznała odpowiedź, gdy zobaczyła, że Fergus
odwraca WZ M – Nie, kwiatuszku. – Dlaczego nie
możemy wrócić do domu? – Mówiłem ci. Twój
ojciec musi najpierw załatwić pilfl interes.
– 288 –
Zwolniła kroku. Zatrzymał się, wyciągając do niej
kościstą dłoń.
– Chodź, dziecinko. Podeszła bliżej i podała
mu rękę. – Dokąd idziemy? – Złapać pstrąga. – A
jak to się robi? – Pokażę ci, kwiatuszku. – Gdzie
są te pstrągi? – Niedaleko mostu. Lubią się
chować wśród skał. Musimy I jakoś wywabić. –
Fergus? – Aye? – Dlaczego pstrągi mają tęczę na
skórze? Zatrzymał się raptownie i oparł ręce na
biodrach. – Chcesz znowu zagadać mnie na
śmierć? – Nie. Tylko tak się zastanawiałam... –
urwała, nie spuszcz^JB wzroku z przelatującej
obok biedronki. – Dlaczego one m.i|* kropki? I
dlaczego niektórzy nazywają je bożymi
krówkmnlf Przecież one nie dają mleka. Fergus
roześmiał się tylko i wepchnął dzieci do
strumieniu,
Pokazał, jak splatać palce i trzymać je tuż pod
powierzchnią «lv kazał im stać bardzo, bardzo
cichutko, co oczywiście okazało za trudne dla
Grahama. Przekonał ich, że jeśli się posiadło
rozum oraz cierpliwość wdz.iwego Szkota, to
– 289 –
pstrągi same wpadają w ręce i można je li na
obiad. Ale nawet Fergus, który opowiedział im
tyle wspaniałych iniyjek, umiał mówić po
celtycku i łowić pstrągi bez wędki,
potrafił odpowiedzieć na wszystkie pytania
Kirsty. I dlatego nigdy się nie dowiedziała – choć
właśnie na tym hardziej jej zależało – dlaczego
mamusie umierają i dlaczego u* nie chce
mieszkać ze swymi dziećmi.
Czas płynie za wolntl Dla tych, co czekiun Zbyt
szybko zbliża Do niebezpieczeństwie Dłuży sią w
smutku, Ucieka w radości. Ale jeśli kochasz,
Udaje wieczność.
utwór auoiiiiiuifll przekl. Jacth AvJ
iVmy stała na pokładzie żaglowca, spoglądając
na wykuiiml jące się przed nią wzgórza Portlandu
– szare garby świata, M którego nie chciała
wracać. Morze było niebieskie i spokojna w
drodze na wybrzeże minęli pięć czy sześć wysp, a
podrł minęła jej nadspodziewanie szybko. Nim
zdążyła się obejrzifl dotarli do portu.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Wydawało się jej, z• dopiero co wypłynęli z
wyspy. Georgina przerwała wędrówkę po
– 290 –
pokładzie i stanęła obol Amy.
– No, wreszcie! – Odgarnęła włosy z twarzy. –
Myślałam, h\ już nigdy nie wrócimy do domu. –
Stukając nerwowo o bum popatrzyła na Amy. –
Na pewno sobie poradzisz? – Tak. Przez chwilę
milczały. Obie – pogrążone w myślach – patrzyły
na tętniący życiem port i nabrzeże.
– Życzę ci szczęścia – powiedziała w końcu
Amy. – Ma nadzieję, że John Cabot naprawdę
urzeczywistni twoje marzenlł – Z pewnością. Nie
zmieniłaś zdania? Amy potrząsnęła głową. –
Wiem, czego chcę. – W takim razie mam
nadzieję, że to zdobędziesz. Nie zapl mnij tylko o
moich radach. Amy uśmiechnęła się.
– Nie musisz się martwić. Nieprędko
zapomnę.
< irorgina wyciągnęła rękę i pożegnały się. | I
Inicia byli zajęci przybijaniem do portu, więc
musiały czekać,
•y czuła się jak odrętwiała. Nie byłaby w stanie
zachowywać • Ink jak Georgina, która właśnie
robiła awanturę Eachannowi m to, że okropnie
wszystko przedłuża. I Slunowili przedziwną parę.
– 291 –
Georgina uniosła podbródek tak BfRoko jak ktoś,
komu obcy jest zupełnie strach. Podparłszy się Ki
boki, stukała nerwowo butem o pokład.
Im więcej mówiła Georgina, tym wolniej
pracował Eachann. I W końcu jednak uciekł
przed nią na drugą stronę, z dziecinną Hfością
zeskoczył na brzeg i ruszył przed siebie.
• Nie zostawiaj mnie! – wrzasnęła Georgina. –
Zaczekaj! Amy skrzywiła się. Georgina naprawdę
była odważna. Albo ^•klowna. Albo jedno i
drugie. I (>i I wracał się przesadnie wolno, a
potem popatrzył na dziew– Bmc Z jego
kamiennej twarzy trudno było cokolwiek wyczy
’ M-orgina wyciągnęła dłoń królewskim
gestem. Musisz mi pomóc.
I. ilku poławiaczy krabów zastygło w
przycumowanych do idkach, a grupa pracujących
w porcie robotników prze– Hh rozmowę i
odwróciła się w stronę żaglowca. I F.Hchann nie
odezwał się ani słowem, ale wrócił i wlepił wzrok
I N rękę.
Ali nosfera się zagęściła. Eachann przenosił
kamienne spojrzeli z, ręki dziewczyny na jej
twarz. W końcu ujął wyciągniętą tli””
’ Amy czuła, co się święci, Georgina natomiast
– 292 –
niczego nie
•Mtrjrzewała: była zbyt zajęta zadzieraniem
nosa. W okamgmeniu Eachann zarzucił ją sobie
na ramię jak worek •Hilulli. < leorgina wrzasnęła
jak opętana, ale Eachann, nie zwracając Wiitfi na
jej protesty, zaniósł ją spokojnie na przystań,
czym fibudził aplauz rybaków.
zusalutował im w podziękowaniu i postawił
Georginę na zien iik, jakby zrzucał z pleców ciężki
ładunek.
Mam wrażenie, że patrzę na dwa muły. Amy
odwróciła się na dźwięk głosu Caluma. Sial przy
niej w koszuli z podwiniętymi rękawami, bez
płasz
|a, z rozwianym włosem. Miał opalone,
muskularne, silne ręce
^
stworzone do żeglowania. Wydawało się
niemożliwe, że Ml samymi dłońmi dotykał tak
delikatnie jej policzka.
Spojrzała mu prosto w twarz, na której jak
zwykle WRIIIIM ślady zarostu, i zauważyła, że
jego usta przybrały kształt ottlffl stanowczej linii.
– 293 –
Poprawił okulary, co znaczyło, że się
denerwuje. To dało m nadzieję. Może jednak mu
zależało?
Nie odrywał od niej wzroku.
– Chcesz, żebym zawiózł cię do domu? Jeśli
zajdź potrzeba, mogę wszystko wytłumaczyć... –
Nie ma komu. – Czuła na sobie jego spojrzenie,
ale nil patrzyła mu w oczy. Bała się, że zacznie
płakać. Włożył ręce do kieszeni.
– Muszę się spotkać z paroma osobami, a
potem natychmia wyruszyć do Bath. Kiedy
jeszcze chorowała, opowiedział jej o statkach ze
Slfl cji, a szczególnie o tym, którego właśnie się
spodziewał. Mdwl że musi przypilnować, aby jego
pasażerowie dostali ubumlJ schronienie i
żywność. Calum dawał ludziom szansę rozpoczgi
\ą godnego życia w nowej ojczyźnie.
Gdyby nie zakochała się w nim wcześniej, na
pewno tak by • stało w chwili, gdy zrozumiała, że
ten człowiek troszczy I
o innych, a nie tylko o siebie. Calum
MacLachlan odznaczał i wyjątkową
szlachetnością i uczciwością co różniło go od
wszył kich ludzi, których znała. Przypominał jej
ojca. Ktoś zawołał: „Calum”, więc oboje odwrócili
– 294 –
głowy. Cimpla wysokich mężczyzn, ubranych w
łachmany, wyraźnie zmiemtl w ich kierunku.
Amy spojrzała na Caluma.
– MacDonaldowie – powiedział. – To właśnie
z nimi byłeś umówiony? – Aye. Wyprostowała
plecy i podała mu rękę. – Czas się pożegnać,
prawda? Wlepiał wzrok w jej usta, A więc
Georgina miała rację, Calumowi nie zależało tui «
intelekcie.
– Dzięki za wszystko. – Zarumieniła się na
wspomnienie mk pocałunków. – Za uratowanie
mi życia i opiekę – dodała posplw sznie, by
uniknąć nieporozumień.
ikiiuil głowąi ujął jej dłonie, ii sicś pewna, że
nie chcesz, żebym cię odwiózł?
I.ik Pójdę z tobą do bramy. Krnkoczył z łodzi,
pochwycił ją w talii, podniósł jak piórko
Kto w ił na ziemi. Btly stanęli przy wyjściu,
zamilkli. Calum miał taką minę, » chciał coś
powiedzieć, ale w końcu nie wyrzekł ani słowa,
podniosła na niego oczy.
• I )o widzenia. I I )o widzenia, moja kochana
– 295 –
panienko Amy. ^myinknęła powieki. Serce waliło
jej tak mocno, że ledwo Kału mężczyzn
niecierpliwie przywołujących Caluma.
• Muszę iść – powiedział ponuro. A”iy
przytaknęła i długo odprowadzała go
spojrzeniem.
Nie przyznawaj sią do pora *[
iMinnlłll^l
vreorgina maszerowała ulicami Portlandu z
dumnie podlfl sioną głową. Nie miała grosza przy
duszy, nie mogła nnufl wynająć powozu, ale była
gotowa iść na piechotę, byle tylko jl najszybciej
znaleźć się w domu.
Miała już za sobą spory kawałek drogi, gdy
usłyszał;
ki kół i stukanie kopyt. Przyspieszyła kroku,
ale wóz natychnimutl dogonił.
Gdy się zatrzymała, konie, którymi powoził
Eachann MnotJ chlan, natychmiast zaryły
kopytami w ziemię. A ten dureń się uśmiechał.
– Myślałem, że John Kabaczek mieszka na
wzgófB w starym domu z kolumnami i
czerwonym dywanem na scM dach. Georgina
znowu ruszyła, skupiając całą swoją energię na
lviii by ani na chwilę nie zwolnić kroku. . – John
– 296 –
Cabot rzeczywiście mieszka na wzgórzu, ale ja idę
a domu.
– Ciekawe. Sądziłem, że pobiegniesz w tę pędy
w jego di progi. Zatrzymała się.
– W tym stroju? – Przewróciła oczami. – Nie
sądzę. – Mnie się podobasz, – Nawet sobie nie
wyobrażasz, jak się cieszę. Chyba zemdl*)| ze
szczęścia. – Nie mdlej. Idź dalej. Lubię twój
sposób chodzenia.
Milczała. lak wdzięcznie... szybko, żwawo...
Podskakuje ci wtedy
witko, co masz najładniejsze, zutrzymała się i
odwróciła. (Iptrłszy rękę na koźle, wyszczerzył
zęby w uśmiechu.
• Przesuń się. – Chwyciła za kozioł. – Skoro
nie masz nic Bfcgo do roboty, możesz równie
dobrze odwieźć mnie do ni
I rtlwo pochwycił lejce, a już ruszyli tak
gwałtownie, że Geor” » uderzyła plecami o
oparcie siedzenia, ale nie powiedziała ani
•i |m liann gwizdał wesoło. A ona siedziała
obok tego matoła i bez przerwy ocierała się p\ o
jego muskularne nogi. Co gorsza, gdy powóz
– 297 –
podskaki
nn wybojach, stykali się biodrami. [Oczywiście
MacTuman nie starał się ominąć żadnej dziury
czy
•Henia. Obserwowała drogę i przed zakrętami
chwytała za Ifcz, żeby tylko nie wylądować mu na
kolanach. I Iważała, że zachowuje się zupełnie
naturalnie. Już za kilka tu ii miała znaleźć się w
domu i pożegnać z MacTumanem na Sizc. Na
wieki wieków amen. (nly wyjechali za rogatki,
patrzyła z przyjemnością na znajo-
Wlerzby i okoliczne posiadłości – coraz
większe i piękniejsze, miarę jak oddalali się od
miasta. Iłyszała wyraźnie szum morza, który
wydał się jej zupełnie
V niż na wyspie. Spokojniejszy. Pewnie
dlatego, że zbliżała się domu. z rękami złożonymi
na kolanach czekała niecierpliwie, by
izcie zobaczyć znajome „B” na bramie i mały
zegar Bayar
wbudowany w kolumnę ogrodzenia. I edwo
mogła uwierzyć, że wraca do domu. Zeskoczyła z
kozła, gdy tylko powóz zaczął zwalniać. Na
bramie wisiał łańcuch z potężną kłódką. A na
kartce z wy
– 298 –
vmi rogami widniał napis:
WŁASNOŚĆ BANKU
Informacja o licytacji w Merchant Banks,
Boston, Massachusetts.
WSTĘP WZBRONIONY
Podeszła do bramy na sztywnych nogach i
chwyciła za im If lowe pręty tak mocno, aż
pobielały jej kłykcie.
Czuła, że żołądek podchodzi jej do gardła,
oddychała cicm Szarpała gwałtownie za bramę,
jakby chciała w ten sposóh z,m cić z siebie balast
przerażenia.
Kropelki potu z czoła skapywały jej na usta.
Nie mogła ptiitf metalowych prętów, nie
panowała nad rękami. Oparła głflfl
o kraty i poczuła jego dłonie na ramionach. –
Georgie? – Zostaw mnie w spokoju! – Strząsnęła
z pleców jej i odwróciła się szybko. W nadziei że
jakimś cudem dostani!I do środka, obiegła cały
dom, waląc pięściami w ogrodzenie. I Ale nawet
tylne i boczne wejścia zostały zamknięte na łafl
– 299 –
chy i kłódki. A za domem był ogród zasłany
liśćmi. Georginit I mogła oderwać od niego oczu.
Czuła się jaki więzień odgrodisł od świata, za
którym tak bardzo tęskni.
Zacisnąwszy dłonie w pięści, podeszła do
powozu.
– Co się, u diabła, stało? Przejęli dom? Jak to
mozliw Przecież nie było cię tutaj bardzo krótko!
– Mój brat stracił wszystko, zanim umarł.
Wiedziałam, że fl mam dużo czasu. Musiałam jak
najszybciej znaleźć bogatfl męża. Miał taką minę,
jakby jej współczuł.
– Nawet się nie waż! – powiedziała przez zęby.
– O co ci chodzi? – Nie życzę sobie, żebyś mnie
pocieszał albo mi współcM Spróbuj tylko, a
przyłożę ci jeszcze mocniej niż Calum. Wyli zy
mam wszystko: twoją bezczelność, arogancję,
nawet brutalnołl Ale nie zniosę twojej litości,
rozumiesz? Szybko i poważnie skinął głową.
– To dobrze. Chodź ze mną. – Chwyciła go za
rękę i poi u> nęła za sobą wzdłuż muru. – Może
wreszcie twoje muskuly m coś się przydadzą.
Zatrzymała się za domem.
– Spleć dłonie w siodełko. – Chcesz tam
wejść? Nie widziałaś napisu? Wstęp wzbronią ny.
– 300 –
Lepiej... Odwróciła się wolno i łypnęła na niego
groźnie. • – I kto to mówi? Kidnaper? Miał na
tyle rozumu w głowie, by zrobić strapioną minę.
lak, zamierzam wejść do własnego domu i
przebrać się we
H!H IIC ubranie. Posłuchaj, Georgie...
Zamknij się i rób, co mówię.
Slnnęła na jego splecionych dłoniach i w
chwilę później siehii. i już na murze. Unirn
zeskoczyła do ogrodu, MacLachlan wspiął się za
nią.
(O ty sobie wyobrażasz? – spytała, patrząc na
niego z nie-
Idetn. Idę z tobą. Nie ma mowy.
Zeskoczył z zadziwiającą łatwością, czym
doprowadził ją do
•li. Wyciągnął ramiona. No, hop! Skoczyła, a
on ochronił ją przed upadkiem własną piersią
^rz.ylrzymał w objęciach dłużej, niż to było
konieczne, i Mepchnąwszy go od siebie pięściami,
pobiegła kamienistą e*ką w kierunku domu.
Właśnie ją doganiał, gdy znalazła się przed
– 301 –
tylnym wejściem, wyciła za klamkę, ale drzwi ani
drgnęły – były zamknięte na
ck. Miotała się od wejścia do wejścia, od okna
do okna. Bez
llkll.
Wybiję szybę– zaofiarował się Eachann, który
nie odstępocj na krok. Może się nam uda obyć
bez tego. Muszę jeszcze sprawdzić
iiiluym miejscu. – Przeszła na północną stronę
budynku, gdzie
mc krzaki rododendronów i akacji splątały się
z pnączem poraiicym ścianę. Wpełzła na
czworakach w krzaki. Kolczaste gałązki smagały i
warz, ale nie zwracała na to uwagi. Tym bardziej
że co chwila Mzała przekleństwa Eachanna.
Pchnęła małe piwniczne okienko – otworzyło się
natychmiast
głośnym trzaskiem.
W chwilę później byli już w ciemnej piwnicy.
Po omacku lazła lampę. Jasny płomień oświetlił
twarz Eachanna, który chmiast zapalił mały
olejny kaganek, stojący niedaleko bla
nego zlewu. Można by pomyśleć, że tu
mieszkasz.
– 302 –
Wzruszył ramionami, a ona wspięła się po
małych drewnll nych schodkach i stanęła pod
drzwiami. Modliła się, żeby nie były zamknięte.
Pomyślała, że szczęście jej dopisuje, ale gdy
weszła do domu, radykalnie zmieniła zdanie.
Wszędzie bowiem panował nicopi sany bałagan,
jakby ktoś włamał się do środka i splądrował
wnętrze.
Meble były poprzewracane i odarte z obić, z
kredensu zniknJ ła zastawa i stare rodzinne
srebra.
Po podłodze walały się kawałki rozbitej
porcelany. Wbiegli
Otworzyła drzwi do sypialni i zamarła z
wrażenia. Pokój nxM dował się w opłakanym
stanie. Georgina przypomniała sobie, H gdy była
tutaj po raz ostatni, martwiła się pożółkłymi
tapetami A teraz właśnie te nieszczęsne tapety
prezentowały się zupeM dobrze w porównaniu z
resztą pomieszczenia.
Toaletki poprzewracano, a zawartość szuflad
wysypano |i podłogę. Gdy podchodziła do łóżka,
pod butami chrzęściły <«!< łamki luster, szkła i
– 303 –
porcelany. Usiadła na materacu, próbuM
zrozumieć przyczyny takiego stanu rzeczy. Kto to
zrobił? 1 dli czego?
Eachann stanął w drzwiach.
– Chodźmy stąd – powiedział wreszcie po
chwili milczenia,] – Nie! – odparła głośniej, niż
zamierzała. – Nie mofl Jeszcze nie. – Podniosła
się raptownie. – Przyszłam tu w pewmi|
konkretnej sprawie. A jeszcze jej nie załatwiłam.
– Ruszył w stronę garderoby, gdzie walały się jej
zniszczone i ponncM ubrania. Godzinę
przeszukiwała szuflady, szafki oraz komody, by
wy brać coś, co nadawałoby się do włożenia.
Kolejną godzinę M dziła w garderobie. Raz
wychyliła z niej nos i zauważyła, iii Eachann leży
na łóżku. Ze skrzyżowanymi nogami i rękami pi
głową wyglądał, jakby spał.
Ale nie dała się oszukać. Szybko spakowała
parę rzeca) Zachodząc w głowę, kto splądrował
jej dom, ubrała siew jedwiih< ną spódnicę i nie
całkiem pasujący do niej żakiet. To mulił
wystarczyć.
Pod łóżkiem znalazła stary kapelusz w
ciemnobłękitnym ol
– 304 –
III, takim jak suknia. Ostatnią nadzieją był
John. Musiała mu
ysiko wytłumaczyć, w nadziei że zapomni o jej
zniknięciu
nkructwie, które zapewne przestało już być
tajemnicą.
zupakowawszy dwie walizki, wyciągnęła je z
garderoby, a pom podeszła do łóżka i trąciła
Eachanna palcem. Nawet się nie »zvl. oddychał
równo i spokojnie.
(Mcszła o krok, podniosła jedną z walizek i
rzuciła mu ją na pi h. Niech cię diabli! – Zerwał
się jak oparzony i odepchnął od ’bic walizkę. –
Dlaczego to zrobiłaś? < Iłągnęła już przez pokój
drugą walizę.
• Nie marudź. Chodźmy. Wsiał, wziął od niej
walizkę, a drugą zdjął z łóżka z irytującą ością.
Wkrótce potem siedzieli już w powozie. Georgina
przytrzymy– HI.I kapelusz ręką, bo ktoś ukradł
wszystkie szpilki. Twoja dynia już czeka,
Kopciuszku – powiedział MacTun i skłonił się
przesadnie. Przestań natychmiast i jedź do
miasta – warknęła, siadając koźle. Aha –
– 305 –
mruknął porozumiewawczo. – Zamierzasz
odwiedzić lina Karata. Pokręciła tylko głową.
Niech się bawi.
– I co zrobisz? Wymyślisz jakieś zręczne
kłamstewko? Pewnie tak. Mam tylko nadzieję, że
nie zdjął poduszek ze llodów, bo chyba będę
musiała uklęknąć. Szarpnął mocno cugle. Ty? Na
kolanach przed mężczyzną? – Wybuchnął cyniczi
śmiechem. – Chciałbym to zobaczyć! Wjechali na
wybój, więc znowu musiała przytrzymać kape-
Sądzisz, że to śmieszne?
()wszem. Nawet bardzo.
Hyla dumną kobietą i wcale nie wydawało jej
się to zabawne, ypiostowała więc tylko plecy i
przestała zwracać na niego ii^e. Od czasu do
czasu wyczuwała na sobie jego badawczy
zitik, ale nie odzywała się. Widziała, jak
wjeżdża prosto na kamień, i omal nie wyleciała
NI ci lżenia. Popatrzyła na niego zimno. Mógłbyś
uważać. Naprawdę nie można z tobą wytrzymać.
– Wybacz, Georgie. Trudno mi się skupić, bo
cały cz;is i wyobrażam, że to przede mną klęczysz.
– 306 –
– Możesz sobie wyobrażać, co tylko chcesz.
Roześmiał się głośno. – Nigdy bym cię o nic nie
błagała. – Czy to wyzwanie? – Nie. Szczera
prawda. – Nie sądzisz, że potrafiłbym cię zmusić
do pokory? – Nawet jestem pewna, że nie. –
Chcesz się założyć? – Jesteś taki arogancki, że
właściwie powinnam dać ci • kę, ale... –
Machnęła lekceważąco ręką. – O nic się z (ob,
założę, bo kiedy już wreszcie zostawisz mnie pod
domem ( tów, nie będę musiała cię oglądać. –
Splotła dłonie i poili i głowę. A on ryczał ze
śmiechu.
– Przestań wyć i skręć w prawo.
Przybywam z miasta Bostonu, krainy dorsza i
chleba, gdzie Cabots gada z Lowellem, a Lowell
gada do nieba.
Samuel C. Bushnell
przekl. Jacek Kittel
\ Icorgina stanęła na schodach prowadzących
do posiadłości >iow i zastukała trzykrotnie
kołatką z brązu. Było to ogromne inzysko, ale i
tak niewielkie w porównaniu z innymi rezyden–
II tej rodziny. Okna wychodziły na zatokę, schody
wyłożono vin marmurem, a portyk
podtrzymywały wysokie białe kolum
– 307 –
, lllyszczące stalowe poręcze przyozdobiono
skomplikowanymi Hywami z mitologii greckiej.
Wiedziała od Johna, że w domu znajduje się
dwadzieścia pięć km l zamierzała się cieszyć
każdym z osobna, gdy wreszcie tu
ii< szka. Teraz musiała tylko odegrać
wspaniałe przedstawie, n len dom i – co
ważniejsze – jej rodzinna posiadłość zostaną
zjiwsze jej własnością. ’.lila wyprostowana jak
struna, powtarzając wciąż w myślach tjU
przemowę. Widzisz, John, trudno sobie
wyobrazić bardziej idiotyczny PH okoliczności...
11 słyszała znajome, irytujące pogwizdywanie
Eachanna i obej
’.I się.
MacTuman rozwalił się na koźle, nie
spuszczając z niej wzroku. Kazałam ci odjechać –
syknęła, przechyliwszy się przez
1 Z, Ipojrzał na nią, przyłożył dłoń do ucha i
potrząsnął głową na k, że jej nie słyszy. z.ttnim
zdążyła się ruszyć czy choćby krzyknąć, drzwi
otwo
yly się jak zaczarowane.
– 308 –
Przytrzymując kapelusz, odwróciła się
gwałtownie.
– Panna Bayard – powitał ją lokaj Cabotów. –
Samuelu. – Skinęła mu głową i wyprostowała
spodni. \ Chciałabym się zobaczyć z panem
Cabotem. – Przykro mi, ale pana nie ma w domu.
Wpadła w panikę. – Ale nie wrócił jeszcze do
Bostonu, prawda? – Nie, panienko. Pan Cabot
pojechał do Filadelfii. Znacznie lepiej. Może nie
słyszał jeszcze o bankructwu– Kiedy się go
spodziewasz? – Trudno mi powiedzieć. – A może
nie chcesz udzielić mi tej informacji? – Łypm,In
niego spod oka. – Naprawdę nie wiem. Ani on,
ani pani Cabot nic na ten to| nie wspominali. –
Ach, rozumiem. Wyjechał z matką. – Zaśmiała się
i pohn ła rękę na sercu, które biło jej
zdecydowanie za szybko, Dlaczego dopiero teraz
mi to mówisz? – Matka pana Cabota jest w
Bostonie. Miałem na myśli h pana Cabota, panią
Phoebe Cabot. Zdaje się, że jej r<«lzi państwo
Dearborn, pochodzą z Filadefii. W chwilę później
na tym wspaniałym podeście o żelazn) poręczach
z greckim motywem wydarzyło się coś bardzo dl
nego: Georgina Bayard po raz pierwszy życiu
– 309 –
zemdlała.
Wypijmy za ciebie, wypijmy za mnie. Wypijmy
za dziewczyną o pięknym kolanie. A teraz za
faceta z ręką na jej biodrze; Nie zaszedł daleko,
ale zaczaj dobrze.
utwór anonimowy
przekl Jacek Kittel
dy Georgina odzyskała przytomność, ktoś
rozpinał jej
c. Czuła dotyk czyjejś ciepłej ręki na szyi i
podmuchy tal rza na policzkach. Otworzyła oczy i
zamrugała. MI lninn wachlował ją kapeluszem.
Przymknęła powieki, bo h> |’l światło, a do tego
nie mogła pogodzić się z faktem, że ta biała twarz
przypadła w udziale takiemu matołowi. )i»Nz.ła
do siebie i popatrzyła w dół. Żakiet gdzieś się
zapali, zarówno bluzka, jak i koszula były
rozpięte, a sznurówki
•tu rozwiązane. utworzyła usta ze zdziwienia i
rozejrzała się pospiesznie, jdowała się pod
domem Cabotów. Na wpół rozebrana, leżała tylu
zaprzęgu. Miy .kawicznie zakryła się koszulą i
odtrąciła jego rękę. Zabierz ten kretyński
kapelusz! I iważasz, że jest kretyński?
– 310 –
Rzeczywiście, piórko mogłoby
? ładniejsze.
Wyrwała mu kapelusz i zasłoniła nim piersi.
lesiem w połowie rozebrana, ty głupcze! Nic
przeszkadzało ci to specjalnie tej nocy, kiedy
wybierałaś
nn spotkanie z Johnem Kawalarzem.
( In iuła za wszelką cenę zapiąć ubranie, ale
nie pozwalał jej ii> poluzowany gorset. Włożyła
rękę pod koszulę i z trudem ifllazła koniec
sznurówki.
Masz! Ciągnij! i Iwijał sobie sznurówkę wokół
dłoni, jakby chciał wyciągnąć
rybę z wody. Ich twarze znalazły się zaledwie o
parę centy i od siebie.
Łypnęła na niego spode łba.
– Powiedziałam: ciągnij! – Dobra, Georgie. –
Wyszczerzył zęby w uśmiechu. () 1 chodzi?
Szarpnął ją tak mocno, że przywarła do niego
płasko, j placek. Poczuła jego rękę na obnażonym
udzie.
– Jeszcze jeden ruch, a zacznę wrzeszczeć, że
– 311 –
chcesz m zgwałcić! – I zrujnujesz sobie
reputację? Akurat tu, przed tym dninfl Nie
wierzę, Georgie. – Głęboko się mylisz. Nie można
zrujnować czegoś, co j\m istnieje. – Nabrała
powietrza w płuca i otworzyła usta. – Rlfl –
wrzasnęła. Ciąg dalszy okrzyku utonął w jego
ustach. Natarł na nu\ { gwałtownie, że upadli na
tylne siedzenie wozu. Usiłowała z.rm go z siebie,
ale okazał się za ciężki. W dalszym ciągu próbo*
krzyczeć, choć nadal rozgniatał jej wargi
pocałunkiem.
Zakrył jej usta dłonią.
– Cicho bądź, Georgie. Przecież wiesz, że nic ci
nie zioh|| Ugryzła go w rękę. – O, cholera! –
Podniósł się, rzucając jej gniewne spojrul –
Trzymaj się ode mnie z daleka. – Wyrwała mu
sznuitll i zacisnęła ją tak mocno, że omal nie
zemdlała. Poluzownw( gorset, zapięła wreszcie
ubranie. – Słyszysz? Z daleka! Wszy»( przez
ciebie. – Słuchaj... – Odejdź! – Chciała zeskoczyć
na ziemię, ale zatarasował drogę, więc wbiła mu
łokieć pod żebra. – Wracaj na tę .« wyspę, do
dzieci, a ode mnie się odczep! Rozumiesz?
Milczał. Patrzył tylko na nią przeciągle, a jego
twarz | wyrażała żadnych uczuć. Przez chwilę
– 312 –
tylko wydawało sic jej jest zły. Ale przecież nie
miał prawa się wściekać. To nie i> życie legło w
gruzach.
Przeczołgała się obok Eachanna, zeskoczyła na
ziemię i m trzymując kapelusz, ruszyła przed
siebie. Godzinę później była już w połowie drogi
do domu. Hachi nie poszedł za nią, choć sądziła,
że tak uczyni. Przez cały czas nie minął jej nawet
jeden powóz czy chd
|ilzicc na koniu. Letnicy wrócili już do swych
miejskich rezy
•iii M w II < lzą, na pewno wiedzą o jej
bankructwie. Potknęła się int ula pochwycić pień
drzewa, by odzyskać równowagę. Przez )Hvile
patrzyła przed siebie. Nie miała pojęcia, co robić,
iznhaczyła z daleka swoją posiadłość – mury
ogrodzenia i spiii’. i \ dach. Dostrzegła korony
drzew, a także pnącza zasłaniąjąfcdrapaną farbę i
przegniłe framugi okien,
•pędzała tu wszystkie swoje wakacje. Ten dom
stanowił jej azyl, więc może dlatego walczyła tak
nieustępliwie, by go i , mać. Oderwała się od pnia
– 313 –
i poszła dalej, pym razem dostała się do środka
bez najmniejszych trudności, bicia się na drzewo,
zeskoczyła do ogrodu i od razu odnalazła
•lliczne okienko. Przez chwilę spacerowała po
domu. Pousta| ln meble, a z niektórych zdjęła
pokrowce. Kliikreciła zegary i patrzyła długo, jak
odmierzają czas, który |iil dla niej jakiekolwiek
znaczenie. I li i czas liczyłby się wówczas, gdyby
miała dokąd pójść. A jej Izustało nic – nawet nie
zabrała walizek z wozu Eachanna. Cldy niebo
pociemniało, a słońce zniknęło za horyzontem,
bzla na górę. Zdjęła buty, żakiet i wśliznęła się do
łóżka.
zi iieia natychmiast, i to tak mocno, że nić nie
słyszała
w 11 skrzypnięcia frontowych drzwi i szybkich
kroków na scho
4 li Nic słyszała, że ktoś wszedł do sypialni.
Gdy wreszcie • •i – via oczy, stał nad nią policjant
z pistoletem i pałką u boku, W chwilę później
została aresztowana za wtargnięcie na teren ”.itny
i włóczęgostwo.
Prawdziwych przyjaciół poznaje sią w bit^M
dreorgina wysłała listy do wszystkich
– 314 –
znajomych. Ni ki mi wykupił jej z więzienia.
Nawet ci, którzy jeszcze nie wrócili I swych
miejskich rezydencji. Nawet ci, którzy tańczyli w
I balowej Bayardów i opijali się szampanem, nie
chcieli wplm |1 za nią kaucji.
Opuścili ją wszyscy: przyjaciele z dzieciństwa,
a także słufl cy. To właśnie oni splądrowali jej
dom i zabrali kosztownolil Twierdzili, że należy
im się jakieś wynagrodzenie.
Siedziała na zakurzonej pryczy, okryta
zapchlonym koflfl przeżartym przez mole. Ręce
drżały jej tak mocno, jak wówflfl gdy zgubiła się
w parku. Znów czuła się jak samotna, przerażał i
zagubiona mała dziewczynka. Oparła łokcie na
kolanach, I>I z* tarła zaczerwienione oczy i po
raz pierwszy w życiu pomyślull że chyba nie uda
się jej przetrwać.
Skrzypnęły drzwi, usłyszała pobrzękiwanie
kluczy.
– Zgadza się, to jest Georgie. Eachann?
Doznała takiej ulgi, że aż opadła z sił. Radość nie
trwała jedna długo. Chwyciła za kraty.
– Wyciągnij mnie stąd! Spojrzał na strażnika.
– Co mam robić? – Zapłacić kaucję w wysokości
dziesięciu dolarów i poripi«fl|
– 315 –
jtylmlczcnie, w którym przejmuje pan
całkowitą odpowiedziali oskarżoną. Podpisz,
Eachann. i lliiiżnik patrzył to na nią, to na
Eachanna. Nic wolno jej wrócić do domu, bo
stanowi on własność
piku Wszystkie rzeczy również. I ni li.uin
przyglądał się jej z namysłem. JeŃli zmusi mnie,
żebym padła przed nim na kolana, to go
K l’ojedziesz ze mną na wyspę? – Nie
wspomniał ani słowem ludzie. Tak.
I tohrowolnie?
liik. Podpisz tylko ten papier i zabierz mnie
stąd. pięć minut później wyszła z więzienia pod
kuratelą Eachan. 111 achlana – człowieka, który
ją porwał.
Staruszek śmiał się i śpiewał w M Gdy płynęli
w tym sobocie. Wiatr ich smagał całą noc,
Rozbijając bryzgów krocie. Niebo jak morze
dokoła, Gwiazdy to rybki srebrne. „Zarzucaj sieć,
gdzie wola – Nie zadrżą stwory podniebne!” Tak
gwiazd krzyczy zgraja Do nocnego rybaka
Luliluliląju,
– 316 –
i up. ni h|
przekl. .Anvt I
v^alum popłynął żaglowcem do Bath, więc
Eachann zapfl rybakom, którzy wybierali się tej
nocy na połów, za przewllj nie na wyspę. Na
początku Georgina milczała, siedziała skulę] na
ławce i nie spuszczała wzroku z Eachanna.
Właściwie nie musiała na niego patrzeć, by
wiedzieć, że nil w życiu nie spotkała równie
przystojnego mężczyzny, (idy 1 stał na rufie,
wysoki, barczysty i potężny, wyglądał jak prnw J
wy władca morza. Wiatr rozwiewał mu włosy,
odsłaniaj:)c iri skie, jak wykute w kamieniu rysy.
Nie, on nie był ani łysy, ani niski.
Nie był również bogaty.
Ale lubiła na niego patrzeć. Oparłszy policzek
na dłoni, rioni do wniosku, że mogłaby mu się tak
przyglądać przez resztę >yi Pod warunkiem, że
zachowałby całkowite milczenie. Na przyjęciu
wyobrażała go sobie w krawacie. Teraz jedl
doszła do wniosku, że w najelegantszym nawet
ubraniu n prezentowałby się tak wspaniale jak
teraz na łodzi.
Eachann MacLachlan był równie dziki i
nieokiełznany J wyspa, na której mieszkał.
– 317 –
Podobnie jak ona trwał niezłomnie l swoim
miejscu.
Wynajęty przez niego rybak okazał się
strasznym gmlul Ponadto lubował się w
zabawnych powiedzonkach. Uzmil, Georgina jest
żoną Eachanna, a ten nie wyprowadzał go z bM
Gdy wypływali z portu, opowiadał im o swoich
przygodach morzu i połowach, z których
przywoził „tyle ryb co kot napl.ikiil
lesleś z Bostonu? – spytał Georginę.
’izviaknęła. Ano tak myślałem. Tylko ślepy by nie
zauważył. I ni liann roześmiał się głośno.
Wiecie, że ojcowie pielgrzymi wcale nie
przypłynęli do inouih? – Rybak rozciągnął
splataną sieć. – Najpierw przycuiwuli do wyspy
Monhegan. I tam nałowili sobie dorsza. Pew
• i.uika żona rybaka wygląda przez okno i
widzi, jak „May »ci” zabiera jakiś ładunek na
pokład. Odwraca się do męża •ta: Jak myślisz, co
to jest?” Mąż wyjrzał przez okno. „Na •O ojcowie
pielgrzymi. Wreszcie przypłynęli”. Nu wet
Georgina musiała się roześmiać, choć historyjka
– 318 –
była k głupawa. Wszystkie kobiety, które znała i
uważała do niernn za przyjaciółki, szczyciły się
swym pochodzeniem. Ich ludkowie mieli jakoby
przybić do wybrzeży Nowej Anglii na |kn
„Mayflower”. Przcstali się śmiać, gdy jeden z
synów rybaka dostrzegł ławicę iłz1 W chwilę
później wrzucali już sieci do wody. » (icorgie?
Chodź tutaj! niknęła na Eachanna, podniosła się i
stanęła przy nim na n Widziałaś kiedyś ławicę
śledzi? Wątpię. – Zaśmiała się serdecznie. To
popatrz.
Illiulc księżycowe światło posrebrzyło wodę.
Nagle coś w niej IMjło i zalśniło tak, jakby pod
powierzchnią morza uwięzło stado robaczków
świętojańskich. Fale zamigotały tysiącem
in-ick.
istniała się, bo nigdy czegoś podobnego nie
oglądała. Czuła obie wzrok Eachanna. c patrzył
na ryby, tylko na nią. Wiele by za to dała, żeby
’Imlz.icć, co on myśli i co widzi, gdy tak pożera
ją wzrokiem. Ulyi hmiast też zaczęła się
zastanawiać nad swoim losem. Bo lynym dla niej
wyjściem było poślubić MacTumana.
N i«– rozumiała, dlaczego to właśnie on
okazał się jedynym iwiekiem na świecie, który w
– 319 –
ogóle dostrzegał jej istnienie. mv leż
najprawdopodobniej by jej pomogła, ale nikt nie
wiejjał, gdzie jej szukać. Georgina była bardzo
ciekawa, czy ma
•Mtkn Amy Emerson posłuchała jej rady i
usiłuje rzucić urok na ••luma MacLachlana.
Rybacy opuścili sieci i zajęli się połowem.
Georginie nie podobało się ani spojrzenie
Eachanna, ani Ul cie, jakie w niej budził ten
mężczyzna. Najchętniej by znowu niego
naskoczyła, ale brakło jej sił. Poza tym przecież
\vi, z nim całą swoją.przyszłość.
Gdy rybacy wyrzucili śledzie na pokład,
poczuła się na d jakby straciła coś bardzo
cennego. Ryby miotały się po pokl
– ich piękne srebrzyste ciała podskakiwały w
bezskutccz próbach ucieczki. Chciały wrócić do
domu, do morza. – Każ je wrzucić z powrotem do
wody – powiedziała, patrząc na Eachanna. – , To
nie ma sensu. Wpadną w sieci innych rybaków.
– Na pewno? Dlaczego jesteś taki pewien?
Równie do mogą wypłynąć na pełne morze. – A
tam pożrą je foki. Miał rację, ale to wcale nie
– 320 –
poprawiło jej humoru. Czułti jak śledź
podskakujący rozpaczliwie na pokładzie. Kiedy
nikt nie patrzył, wyrzuciła kilka rybek za burtę. I i
wiedziała, że postępuje głupio, od razu odzyskała
dobry nast
Ten, kto nie zaznał biedy, nie docenia uroków
bogactwa.
przysłowie szkockie
^iiinim dotarli na wyspę, Georgina pogodziła
się z losem.
fjej innego nie pozostało. Straciła dom. Nie
była w stanie i ni ować na swoje utrzymanie.
Mogła jedynie wyjść za mąż I ni lianna. A on
rozpalał właśnie ogień na kominku, podczas gdy
ona liniała się po pokoju. Nie było tu tak
porządnie i czysto jak
( ul
a. pufrza.snęła głową. Ale nora! I Jednak
można w niej mieszkać – powiedział, odwracając
się
”i-iu.i
1’izypuszczam, że nie mam innego wyboru.
Nie rozumiem. Slraciłam dom i majątek. Muszę
przyjąć twoją propozy-
– 321 –
Nn odezwał się ani słowem. Wyprostował się
tylko i oparł
•iininek. Myślę – mówiła dalej, że jakoś nam
śię uda wspólnie ułożyć t ii. o ile oczywiście
zachowasz rozsądek... Możemy się umóto...
rodzaj ugody, z której obie strony czerpią pewne
(•ysci.
popatrzył na nią przeciągle. I >obrze – odparł,
kiwając głową z namysłem. Zgadzasz się? Nie
widzę przeciwwskazań.
– To dobrze. – Odetchnęła z ulgą. – Dam ci
pokój i wyżywienie. Oprócz tego zapłacę... –
Zapłacisz mi? – Muszę ci podziękować za ten
pomysł. To ty mi uświnić łaś, że wcale nie
potrzebuję żony, tylko opiekunki do dzl
Oczywiście miałaś rację. – Przejechał ręką po
włosach i rozeifll się histerycznie, jakby zobaczył
diabła. – Przyznam, że czum ii teraz o wiele
lepiej. Nie pasujemy do siebie. Nie bylil>y|B
szczęśliwym małżeństwem. Westchnął i spojrzał
jej prosto w oczy.
– A więc dojdźmy wreszcie do porozumienia.
– 322 –
Niech uofl zastanowię... – Stukając palcem w
podbródek, mruczał cofl siebie i robił przedziwne
miny. – Już mam. Oto moja propoz.y4 Zapłacę ci
dwadzieścia pięć dolarów miesięcznie. – Czyżbyś
naprawdę był taki głupi? – Dobra. – Uśmiechnął
się i mrugnął do niej porozum u-« u« czo. –
Musiałem spróbować. Odetchnęła. Poprawiła
spódnicę i uniosła dumnie głowę, ] Znała się na
żartach. Ale ten był po prostu niedorzccM
Georgina Bayard opiekunką do dzieci?
Roześmiała się.
– Nie słyszałam niczego równie głupiego. –
Masz rację. Nie potrafię postępować z
Bayardami. Wciąż się śmiała. – Podwajam ofertę.
Pięćdziesiąt dolarów miesięcznie i wafl niedziele.
Śmiech zamarł jej na ustach. Czyżby on
naprawdę oszaM Wpatrzyła się uważnie w jego
twarz, pewna, że jak zwył próbuje ją
sprowokować.
– Oczywiście spodziewam się, że mnie
poprosisz, bym I pierwszej wypłaty odliczył
kaucję. Wiem, że wy, Bayanlowfl jesteście dumni.
Na pewno nie chcesz mi niczego zawdzięczm
Spoglądał na nią tak, jakby jej dał najpiękniejszy
prezent Wyl ciągnął rękę. Popatrzyła na nią jak
– 323 –
na martwego śledzia.
– No, Georgie. Przestań się targować. Nie
mogę ci wl(H zaoferować, więc w żaden sposób
nie wyłudzisz ode mnie pitffl dzy. I tak uważam,
że jestem bardzo hojny. Wyłudzisz? Wbiła wzrok
w jego dłoń, żałując, że nie ma pM sobie siekiery.
Bardzo długo odzyskiwała panowanie nad sobą.
A więc chcesz mi płacić pięćdziesiąt dolarów
miesięcznie upiekę nad dziećmi. iye. – Klepnął ją
po plecach. – Uważam, że zawarliśmy
• izoi zędny układ. A ju zostałam twoją
niewolnicą. • I lodźmy teraz do łóżka. To znaczy
do łóżek – poprawił się Irzcsadnym pośpiechem.
– W osobnych sypialniach. Nie jliilhym, żebyś się
przestraszyła tak jak Amy. Nie będziesz się Hiliilii
martwić o swoją cnotę, bo zatrudniam cię u siebie
jako m .1 Rozumiesz... mieszkasz u mnie
służbowo. Mllzlx>WO...
Niemal ściągnął ją z krzesła i poprowadził
schodami na górę. ły.ymał się przed jednym z
pokoi na piętrze i otworzył drzwi. | zmi ważyła
dywanu na podłodze, wnętrze cuchnęło
– 324 –
stęchlizną. > Jutro pojadę na drugą stronę wyspy
i każę Fergusowi wwieźć dzieci. Im wcześniej,
tym lepiej. 1’i’ilmosła na niego oczy. Na nic
innego nie starczyło jej siły.
•I nuałajak z ołowiu, sztywne ręce, zaciśnięte
szczęki. Ledwo I,« hala. Będziesz musiała
naprawdę uważać na te moje diabełki, i lałbym,
żebyś szczególnie zadbała o ich edukację. Jestem
•Hen, że wy, Bayardowie, otrzymaliście
naprawdę staranne i .. latcenie. I to mi bardzo
odpowiada, bo aż do wiosny nie ta mógł
zatrudnić dla nich nauczyciela. «Idwrócił się i
odszedł, pogwizdując wesoło. •
Jeśli naprawdę ci na czymś zależy, musisz
postawić wszystko na jedną hurm by to osiągnąć.
prawo Georginy I^ H
C^ o ty tu robisz, do diabła? Amy wysunęła
głowę ze zbiornika na makrele i spo|iz« prosto w
rozgniewaną twarz Caluma MacLachlana.
– Co robię? – powtórzyła. – Chyba zaraz
zwymiotuj I Podniosła rękę do czoła i zachwiała
się. Zaklął. Skrzywiła się i przymrużyła oczy.
– Przestań się tak kołysać, dobrze? Już i bez
tego kręci ml • w głowie. – Aleja stoję zupełnie
– 325 –
spokojnie. – Pochylił się i wyciłigmtl 1 ze
zbiornika tak szybko, że poczuła, jak żołądek
podchodzi jej m gardła. – Boże! Nie ruszaj się! –
Zaczerpnęła głęboki haust chłodiim powietrza.
Chyba ogłuchł, bo podprowadził ją na drugą
stronę luli i przechylił przez nadburcie.
– Oddychaj głęboko, moja śliczna. A jeśli
będziesz musnOi opróżnij żołądek. – Przecież nic
nie jadłam – jęknęła. Mruknął coś, co zabrzmiało
jak „idiota”, i znów wziąl ji| ifl ręce.
– Obchodzisz się ze mną tak niedelikatnie, że
czuję się jcszoi gorzej niż w tym zbiorniku. –
Dobrze, że nie wyrzuciłem cię za burtę. – Nie
zrobiłbyś tego.
I epiej nie sprawdzaj,
ziihnił ją do małej kajuty pod pokładem i
posadził na ławie budowanej w ścianę.
Otworzywszy kredens, wyjął z niego kilka 3)zv
Najwyraźniej znalazł od razu to, czego szukał, a
potem
hil i przed nią, trzymając pod pachą puszkę z
krakersami.
Proszę, kochanie. Spróbuj coś zjeść.
– 326 –
pknęła i opadła bezwładnie na łóżko,
przysłaniając dłonią
9 zoładek mam w gardle, a ty chcesz, żebym
jadła? Ho to ci pomoże. Proszę, spróbuj chociaż
jednego suchara... llniosła głowę i popatrzyła na
białe suchary na jego wyciąg
•I ręce. Wzięła jednego i dokładnie obejrzała.
< licesz go zjeść czy zapamiętać, jak wygląda? f
leszcze nie wiem. I (iryź po kawałeczku i żuj
powoli. Sól pomaga na żołądek. z ml) i la, jak
kazał. Przy pierwszym kęsie myślała, że natych|
MI zwymiotuje. Ale nic się nie stało, więc zjadła
jeszcze bek . W chwilę później poczuła się lepiej.
A leraz powiedz, dlaczego zostałaś na statku.
Nie chciałam wracać.
• Ale Eachann nie powinien był zabierać cię na
wyspę. Ilałem, że zechcesz pojechać do domu, do
swoich. Nie mam nikogo bliskiego. – Podniosła
na niego oczy. H «W. ciebie.
Icsleś bardzo nierozsądna, kochanie.
Nie dbam o to.
Aistanów się...
< ieorgina mówi, że rozum jest nieważny. Jej
zdaniem tylko
••Li się liczy, bo mężczyźni widzą lepiej, niż
– 327 –
myślą.
’m hichotał, a potem roześmiał się głośno.
Ta teoria rzeczywiście pasuje jak ulał do
Eachanna. – Śmiał
teraz na cały głos. – Nie mogę tu zostać, moja
kochana
ttenko Amy. Muszę pracować. Nie mam czasu,
żeby się tobą
lakować.
Sama się sobą zajmę. Popatrzył na nią z
niedowierzaniem. lak jak wtedy, w jaskini, i teraz,
kiedy zrobiło ci się niedo
1’omogę ci.
– Pomożesz mi – powtórzył bezbarwnym
głosem.
JILL UARNETT
– Naprawdę. Powiedz mi tylko, co robić. – Nie
teraz, kochanie. Powinienem iść na pokład. Will i
sobie rady z łodzią. Wkrótce będziemy w Bath.
Muszę sic I nić, że ci ludzie ze statku dostali
jedzenie, ubranie i mają • niony transport do
domu. – Mogę pójść z tobą? Chciałabym
wiedzieć, jak się to wi ko zaczęło i czym się
właściwie zajmujesz. Czuję się taka.
– 328 –
bezużyteczna. Jeśli mogłabym się na coś
przydać... Nic dokładnie, co chcę powiedzieć, ale
potrzebuję jakiegoś ZM Stał długo w milczeniu,
jakby się nad czymś zasłani pociągnął za uchwyt
w ścianie i rozłożył blat biurka z szu ukrytą pod
spodem. Pogrzebał w niej chwilę i wyjął opruv w
skórę zeszyt. Domyśliła się od razu, że to
pamiętnik.
– Proszę – powiedział. – Możesz to przeczytać,
jak poczujesz się lepiej. Te zapiski mówią więcej,
niż mogiln opowiedzieć. Przerwał i popatrzył na
nią uważnie.
– Jak się teraz czujesz? – Lepiej. Suchary
naprawdę mi pomogły. Wskazał głową nieduży
blaszany pojemnik w kącie pok – Tam jest woda.
– Na razie mam dość wody. Właściwie to
odczuwał nadmiar. Zaśmiał się, wyciągając rękę
w kierunku drzwi prowadzi do małego
pomieszczenia.
– Być może będziesz chciała tam zajrzeć.
Zaczerwieniła się jak burak. – Dziękuję. Już na
progu odwrócił się do niej. – Dlaczego nie
zapytałaś, czy możesz ze mną zostać? – A
zgodziłbyś się? – Nie. – No właśnie. Potrząsnął
tylko głową i wyszedł z kajuty. Otworzyła
– 329 –
pamiętnik i przewertowała pobieżnie stronic
pierwszej przypięto wycinki z prasy.
Z bólem obserwujemy nieszczęsnych
szkockich imigra całkowicie pozbawionych
środków do życia. Wydawszy os grosze na
podroż, ludzie ci skazani są na żebranie. Ich sy\
I brak znajomości angielskiego. Na stu
Szkotów przebyŁnrz i ostatnio w mieście lub jego
okolicach zaledwie kilku ttuli porozumieć się z
otoczeniem. Przez pewien czas możemy Mtnir
tych biedaków, ale co sią z nimi stanie, gdy
przyjdzie m ’ Majązamarznąć na śmierć lub
umrzeć z głodu na ulicach?
Liny zrobiło się słabo. A więc tuż obok działy
się tak okropne
•y? Każdy kolejny artykuł był bardziej
przerażający od po• JiiK-go. Dalej Calum
opisywał wszystko z własnego punktu iiz’ m i
Przelewał na papier swoje doznania, uczucia i
myśli. I1ś widziałem pogrzeb. Cichą ulicą szedł
kondukt złożony tnie ze szkockich imigrantów.
Na wychudłych, kościstych wach dźwigali trumną
– 330 –
niewiele większą od kołyski. Była to inka małego
chłopca, sklecona z przegniłych desek, najl(>
l>odobniej pozostawionych w porcie. Na końcu
szły dzieci; iudały, że dawniej, w szczęśliwych
czasach, ten ośmioletni •l(t hasał wraz z nimi po
zielonych łąkach Szkocji. mu i< h twarzach
malował się nie tylko żal i smutek, ale również
mlomość beznadziejnej przyszłości. Te postarzałe
przedwcześmu:. ie mogły skruszyć najbardziej
zatwardziałe serca. \jfrtmka chłopca szła za
trumnąwpodartym ubraniu i bukietem Juku w
ręku, a oczy miała tak puste jak obietnice tych,
którzy
fctipili w niej wiarę w świetlaną przyszłość. |
zVt»
Jeślim wodzem klanu, MacLachłanem z
MacLachłanow. Nie
•i już własnej ziemi w swojej ojczyźnie, gdyż
moich przodków łowiono majątku. Nie mam też
klanu. Ale płynie we mnie k
! luhuję na swój honor, że położę temu kres.
Moi rodacy nie umierać na ulicach. Nie pozwolę
na to. Jeśli przez całe swoje )kir życie nie będę się
zajmował niczym innym, najprawdopo
ntij dopnę celu.
– 331 –
(idy kończyła lekturę, łzy spływały jej po
policzkach. Płakała mimo jak niegdyś Calum.
Przeczytała wszystkie artykuły
i zapiski. Zrozumiała, czym on się naprawdę
zajmuje. Zapitym ludziom nie tylko ubranie,
żywność i mieszkanie; p wszystkim nie pozwalał,
by utracili poczucie godności.
Zamknęła dziennik i wbiła wzrok w sufit. A
potem, gdy mknęła powieki, przed oczami stanęły
jej obrazy z pamit; Caluma. I nawiedzały ją, póki
nie zasnęła, ze łzami wciąi wającymi spod rzęs.
Z obczyzny tęskni pierś do swej ziemicy, Gdzie
ją tam krewna dusza oczekuje. Ale niech błądzą
tutaj samotnicy Z wzrokiem ku ziemi, która z
nimi czuje.
George Byron
przekl. Jan Kasprowicz
ledy tylko się obudziła, zobaczyła Caluma,
który stał pod Im i nerwowo przeczesywał
palcami włosy. Nie miał na le płaszcza, jedynie
koszulę z podwiniętymi rękawami oraz
– 332 –
fcznną kamizelkę. NptKlnie włożył do butów, a
jedną nogę oparł na schodkach tym lzących na
pokład. Zmierzwiwszy włosy, potarł podbródek
»|rzał na nią jak misjonarz zamierzający
nawrócić wszystkich lzkańców Afryki.
Nic śpisz. – Wyprostował się i opuścił rękę.
Wciąż zaspana, usiadła na łóżku i zdała sobie
sprawę, że Iow icc stoi w miejscu.
Przypłynęliśmy do Bath.
Aye.
puściła nogi na podłogę i wyprostowała
spódnicę. I Haczego nic nie mówisz?
Zastanawiam się, co z tobą zrobić. Mógłbyś
pozwolić mi zostać.
• Albo odesłać cię do Portland. * I co potem?
Zresztą nie masz prawa mną dyrygować. Nie IPŃ
ani moim ojcem, ani mężem. w inla i uniosła
podbródek, zupełnie tak samo jak Georgina, I i
ichann próbował ją do czegoś zmusić, hilrzył na
nią długo. Nic nie mówił. Myślał. Nie sądziłem, że
potrafisz być taka uparta. A ja nie
przypuszczałam, że okażesz się tyranem.
– Tyranem? Ja?
– 333 –
– Tak. – Przytaknęła stanowczo. – Widocznie
to u was KHIM ne. Mówisz takim samym tonem
jak Eachann. – O Boże! Naprawdę? – Oderwał
się od ściany i podszctlli niej. Zanim jednak
położył jej ręce na ramionach, patrzył im I długo i
przenikliwie. Nie odwróciła wzroku.
– Uważam, że niedobrze się stało. – Co masz
na myśli? – To, że tu jesteś. – W takim razie
powiedz mi, gdzie powinnam być. – W domu,
gdzie żyłabyś własnym życiem. Tak jak przodfl
zanim mój brat narobił ci kłopotów. Roześmiała
się nieszczerze.
– Dobry dowcip! – Potrząsnęła głową. –
Zanim pojawiH Eachann, moje życie legło w
gruzach. – Za wcześnie na to. – Czuję się, jakbym
miała sto lat. – Ale dopiero co skończyłaś
dwadzieścia. – Nie, proszę, posłuchaj mnie. Być
może wydaję ci się mlitJ ale wiele przeszłam. Nie
udało mi się znaleźć dla siebie miaM Rozumuję
inaczej niż większość ludzi. A moje życie potooł
się zupełnie inaczej, niż się spodziewałam. –
Większość z nas doznaje zawodów. – Ja już
całłkiem się pogubiłam. Nawet nie wiem, doknd i
udać. Mój dom przestał być domem, odkąd
straciłam rodziodfl – Jak to się stało? – Ojciec
– 334 –
prowadził różne interesy. Pojechał z matką do I
luli morę. Właśnie się do nich wybierałam, gdy
przyszła wiadomi* że w hotelu, w którym się
zatrzymali, wybuchł pożar. Zaskoia ich we śnie,
nie zdołali się wydostać z pierwszego piętra.. CM
załamał się jej nagle. Wziął ją w ramiona i
pogłaskał po plecach. Już od tak dawna nikt jej
nie pocieszał, że oparła głowę mi |
– Zachowuję się głupio, wiem. – Żal nie ma
nic wspólnego z głupotą. – Oni nie mogli wyjść...
– Tak mi przykro, kochana. – Pogłaskał ją po
głowie. A i| z inną rodziną? – Oboje wcześnie
stracili rodziców, prawie ich nie pamicnl
tpittrzyła mu prosto w twarz. – Jak widzisz,
zostałam sama. I v i wój brat mnie porwał, moje
życie było niczym. – Położyła ! na sercu. – A tu
czułam tylko pustkę.
(’z.as leczy rany. Trzeba cierpliwie czekać.
Niestety, to
lzo trudne, szczególnie dla młodych. Nie
jestem młoda. Zycie przed tobą! – Roześmiał się.
Ale muszę w nim znaleźć coś godnego uwagi.
Czytałam
– 335 –
i pamiętnik. Ile miałeś lat, kiedy zacząłeś
pomagać imigran-
I dziewiętnaście. To było dziesięć lat temu. A
ja już skończyłam dwadzieścia. Jestem
mężczyzną,
’iii.uszczyła czoło i odsunęła się. Nie widzę
związku. Uważasz, że nie potrafię się o nikogo
iszezyć, dlatego że urodziłam się kobietą?
•i zeczesał palcami włosy. Nie o to mi chodziło.
Więc o co? Sądzisz, że kobiety nie są stworzone
do >Nzyeh celów? Nie czują powołania, by
poświęcić się dla ych? A ja mam siedzieć tutaj, pić
herbatę, jeść suchary i nie nenć na nic uwagi?
Jeśli rzeczywiście tak myślisz, głęboko mylisz.
I’ iiizył na nią niepewnie. 1’rzewróciłaś mój
świat do góry nogami. (’hcę, żebyś zrozumiał, co
czuję. To dla mnie bardzo ważne.
I (>pnrła mu dłonie na piersiach. – Ty jesteś
dla mnie bardzo
I Popatrzył na jej ręce, jakby nie wiedział, co
ma robić; w końcu pikiyl je swymi ogromnymi
dłońmi i stali tak przez chwilę.
( hcę pomóc. Być może, jeśli uda mi się
zmienić na lepsze mvk bodaj jednej osoby, moje
własne nie będzie tak marne rpiiNle. Nie
– 336 –
rozumiesz?
I )oskonale rozumiem, moja kochana
panienko Amy. Więc się zgadzasz? I’okręcił
głową, jakby chciał zaprzeczyć. Aye – powiedział,
i iNiniechnęła się. Tym lepiej, bo i tak bym nie
wyjechała. Knzcśmiał się i odwrócił ją w stronę
schodów.
– Teraz idź na pokład, bo muszę zostać sam.
Jeśli się poapM szysz, zobaczysz statek. A warto!
Popatrzyła na niego przez ramię.
– Przyjdziesz? – Niedługo. Wyszła na pokład i
rozejrzała się. W oddali różowiały wrzosowe
wzgórza. Wysokie sosny uvi| rzyły wyszczerbioną
linię na horyzoncie. Rzeka wyglądali m cienka
srebrna wstęga, wijąca się wokół zielonych pól,
paHtvfl i domków. Koniec wstęgi zanurzał się w
zatoce.
Wiał silny wiatr. Mewy kołowały po
bezchmurnym, błckiinyn niebie i – jak
heroldowie – oznajmiały o zbliżającym się pi
zyph) wie. Amy przeszła na drugą stronę łodzi.
Statek pruł wysok ie I na pełnych żaglach
– 337 –
zmierzając w górę rzeki.
Na maszcie powiewała flaga amerykańska,
przy bal ust mdi gromadzili się ludzie. Marynarze
rozbiegli się po górnym pokl dzie. Wśród
pasażerów panowała dziwna, niesamowita atmoł
ra. Wszyscy milczeli. Nikt nie wołał. Nie machał
ręka.. ^ wskazywał lądu.
Usłyszała nagle hałas i odwróciła się.
Calum wszedł na pokład. Każdy, kto by w tej
chwili na n« popatrzył, domyśliłby się łatwo, kim
on naprawdę jest. Bo II i w niczym nie
przypominał człowieka, którego zoba< z y| w
tamtą mglistą noc – człowieka, który uratował jej
życie.
Wyglądał jak prawdziwy wódz, MacLachlan z
MacLu Mn nów. Miał na sobie tradycyjny
kraciasty kilt, czarną marynarki) i srebrnymi
guzikami oraz buty z nie wyprawionej skóry. Pm
ramię przerzucił czerwony szal, na głowę włożył
beret z pióM Biła od niego duma.
Ten widok zaparł jej dech w piersiach. A on –
jakby byl li n świadom – odwrócił się, spojrzał na
nią przeciągle i ruszyl 11 pomost, gdzie dołączyli
do niego MacDonaldowie ubrani w z,|< lone
stroje.
– 338 –
Nagle rozległy się skoczne dźwięki kobzy.
Nawet niM zamilkły, szanując powagę tej
wzniosłej chwili.
Powiodła wzrokiem za Calumem. Nie mogłaby
się odwrdw nawet gdyby bardzo chciała. Kobziarz
i jego świta doszli ii końca pomostu, a muzyka
stawała się coraz głośniejsza i głosnn sza, aż w
końcu raptownie umilkła. Echo powtórzyło zaloki
końcowe nuty.
rmzerowie zaczęli wiwatować, berety wyleciały
wysoko W uiize. Wrzawa trwała długo. Wydawało
się, że nigdy się Itończy. Gdy wreszcie
zapanowała cisza, Amy uświadomiła
•. że płacze. (\\)i[c na sobie wzrok Caluma,
odwzajemniła spojrzenie wichała mu ręką. Znów
– tym razem z pokładu – rozległy się t, Id kobzy.
Szkoci zeszli gęsiego na pomost, niosąc na I h
worki z całym swoim dobytkiem. mv słyszała
kiedyś, że melodie grane na kobzie zapadają ikow
serce. I tak by się pewnie stało, ale w jej sercu nie
było wejsca, gdyż niepodzielnie zajmował je
człowiek ubrany kocka spódniczkę i szal – ten
– 339 –
wysoki, szlachetny mężczyzna > .uh czarnych jak
skrzydło kruka.
Kwitnąca w kaskadach wdztĄm Celia biega po
linie. To westchnienie pełne l(;ku. To nadzieje
przy dziewczynti W dół opada lub jak pus.< k
Skoczy zgrabnie albo stanit. Co też bardziej nas
porusza Tancereczka czyjej taniec?
utwór iimmllM przekl. .z(Ji^A^H
C^alum spotkał Amy w starej stodole
przerobionej rui Imra gdzie wyznaczono miejsce
zbiórki. Nie zawołał jej jednak 1 też nie zaczął
przebijać się przez tłum, by podejść bliżej. 1’nirJ
tylko na nią tak, jak to czynił przez wiele, wiele
dni i wiele, zlij wiele nocy.
Po raz pierwszy widział ją przy pracy. Jeszcze
przed chv> ubierała małego chłopca w ciepłe
okrycia, a teraz – zwijaj%8| jak w ukropie –
nakładała głodnym jedzenie na talerze.
A później patrzył, jak obiera ziemniaki, zmywa
talerze, qH koce i pomaga młodej matce w
karmieniu dwuletnich bliznli Słuchał, jak próbuje
mówić po celtycku, czym wzbudzu • wszechną
wesołość, na co odpowiada ze śmiechem, że ten
Kzy jest dla niej za trudny.
– 340 –
Wiedział, że to nieprawda, ale dostrzegł
również to, a> I |i udało się zauważyć: ci ludzie,
którzy prawie nie znali angicUkM go, śmiali się
razem z nią a im bardziej błaznowała, tym chfM z
nią rozmawiali.
Patrzył na nią jak późną nocą wciąż rozdaje
ludziom kmii Nauczyła się już, że wielu z nich
albo wstydzi się prosić o iokfl| wiek, albo też boi
się odezwać, bo nie zna angielskiego.
Uśmiech nie schodził jej z twarzy. Kipiała
energią tak wifUl że Calum zmęczył się samym
tylko obserwowaniem jej M pracy. Nie znał
podobnej osoby. Fakt, że nie poświęca) <>U|
kobietom zbyt wiele czasu. Na szczęście w jej
przypadku Hm sobie trochę trudu.
mowa! ją, co było u niego rzadkością gdyż na
ogół podil krytycznie do ludzi. Być może
rzeczywiście Eachann miał wicrdząc, że zbyt
wiele od nich wymaga. Mówił, że Calum
• eptuje nikogo, kto nie jest równie
skrupulatny jak on sam. ny nie była jednak ani
drobiazgowa, ani pedantyczna, a jed– Upełnie
– 341 –
mu to nie przeszkadzało. Gdy tak na nią patrzył, I
Htiinała mu pięknego motyla przeskakującego z
kwiatka na linz stała jakieś sześć metrów od
niego, otoczona wianusz
obiet. Widział, jak marszczy czoło, usilnie
próbując zrozuh łamaną angielszczyznę.
pierwszego dnia zauważył, że zawsze w takiej
sytuacji
u; znaleźć kogoś do pomocy lub słucha dopóty,
dopóki się lomyśli, o co chodzi.
iwci nie miała czasu się uczesać. Wilgotne od
potu kędziorki . lv jej twarz, a zmierzwione loki
spadały na plecy. Na im. ionej sukni widniały
plamy, gdyż jakieś dziecko wylało
liii zupę.
lik długo zamierzasz czekać? – Angus
MacDonald klepnął Bn ramieniu. ł Na co? A
”MUS wskazał mu głową Amy.
• Na tę śliczną panienkę. Jak długo będziesz
jeszcze tak stał 11, pj i w nią zakochane gały?
Zakochane gały? – Calum omal się nie zakrztusił.
>• Aye. Spójrz na siebie. Robbie i Dugald
obstawiają ile to #izc potrwa. Robbie mówi, że
węszysz za nią jak pies myśli
,i – i
– 342 –
z.ukochany? Angus pokręcił głową.
Wiem, co cię boli. Posłuchaj rady starego
człowieka. Prze| ń się dręczyć i zabierz tę śliczną
panienkę do wielebnego [tinio. To będzie
najlepsze lekarstwo na twoją chorobę,
z.ukochany... pies myśliwski... ślub...
Wydało mu się nagle, że okna w baraku się
zmniejszyły, jtzcjrzał się, ale niczego nie widział.
Zupełnie jakby oślepł, fpizesał palcami włosy i
zerknął w stronę rozgadanych kobiet,
Amy już tam nie było. (Idczuł gwałtowną
potrzebę, by ją zobaczyć. Musiał na nią Utrzeć.
Rozumiał, co się z nim dzieje. Czuł, że nie będzie
w stanie wykrztusić z siebie słowa, ale pragnął
choć u zerknąć.
Omiótł wzrokiem barak i zaczął się przebijać
przez tlun nigdzie nie mignął mu bodaj cień jej
uśmiechu czy blask A włosów.
Zdecydowanym krokiem ruszył do wyjścia.
Słyszał, >.o go Robbie MacDonald, ale nawet się
nie zatrzymał. Gdy i drzwi, ktoś zajęczał mu nad
uchem. To Robbie udawał psa, wyje do księżyca,
– 343 –
lecz Calum postanowił, że policzy sic później.
Najpierw musiał znaleźć Amy.
Szedł nabrzeżem, rozpytując wszystkich, czyjej
nie wn a potem skręcił za budynek, gdzie pole ze
świeżo skoszoM stało się placem zabaw dla dzieci
zmęczonych długą podnl
I tam właśnie ją znalazł, a przynajmniej
wypatrzył czaj głowy, podskakujący w tłumie
małych dziewczynek. Zbhz nie mając pojęcia, co
ona właściwie robi.
Z odległości trzech metrów widział ją już
wyraźnie SI przez sznurek, wyśpiewując
dziecinną rymowankę – wi«
o żyrafach w szafach i pawianach na ścianach.
MacDonaldowie mieli rację. Węszył za nią jak
pies. V ręce do kieszeni i stał tam, nie spuszczając
wzroku z Amv jednocześnie ulgę i strach.
Calum nigdy nie potrzebował kobiety. Uważał,
że nie jest rzony do małżeństwa. Przyzwyczaił się
tak bardzo do sann życia, że nie wyobrażał sobie,
by cokolwiek mogło się zmicn
I wcale nie pragnął zmiany. Postępując
zgodnie z pi odnajdywał poczucie
bezpieczeństwa. Wydawało mu sic, < szczęśliwy.
Gdy w świecie Caluma działo się coś
– 344 –
niezgodnego z oczekiwaniami, walczył dopóty,
dopóki znów nie przy dawnego porządku, choć
przecież i tak nie mógł w ten . usunąć prawdziwej
przyczyny niepowodzeń. Tą przyczynił I
samotność, a Calum w głębi serca wcale nie
chciał być sam,
Ale kiedy słyszał śmiech Amy, widział, jak
skacze wyśpu-w nonsensowny wierszyk,
zapominał o całym dótychczasowyi n ftj
Bo z Amy nic nie przebiegało według
ustalonego planu. działały schematy. I to
stanowiło dla niego nowość, bo Uz ni przedtem
nie był zakochany.
I już ramionami tańczyli objęci Na piasku przy
blasku księżyca, Księżyca, Księżyca, Na piasku
przy blasku księżyca.
Edward Lear
przeki. Jacek Kiitel
i l>arąku dochodziły dźwięki skrzypiec, kobzy
oraz głośne lichy. Świętowano. Następnego dnia
Szkoci wybierali się luluzą drogę – do swoich
nowych domów na kontynencie lub mi
położonych częstokroć nawet w pobliżu granicy
kanadyj
– 345 –
i” |
I’.ulowali się, weselili, śpiewali, popijając piwo
i jabłecznik.
•Mili przy tym toasty na cześć swych
dobroczyńców i przy• t, którzy pomogli im w
chwili, gdy stracili już wszelką ”Kleje na lepsze
życie. A my patrzyła, jak tańczą dżiga, i słuchała
wesołej muzyki. dv dotąd nie była tak szczęśliwa,
jak w tym mijającym udniu. A wydawać by się
mogło, że to dziwne. Bywała prze| ni setkach bali
lub przyjęć i różnorakich spotkaniach towa–
Ikich, organizowanych na przykład z okazji
urodzin rumaka
•tej krwi. Zapraszano ją na premiery,
wernisaże, a także imje, wyłącznie dlatego, że
ktoś czuł niepohamowaną potrzebę, potlać
gościom truskawki i szampana. Miała okazję
poznać owitą księżniczkę i tańczyć z księciem
austriackim. Jego wywie rozpaczliwie
potrzebował pieniędzy. A le n igdy nie czuła się
tak wspaniale, tak bardzo naturalnie jak
lyin baraku i w tym towarzystwie. (Mchyliła
głowę do tyłu, wystukując rytm skocznej melodii,
umknąwszy powieki, zaczęła nucić ją pod nosem.
Poczuła y jcś dotknięcie, otworzyła oczy i
– 346 –
spojrzała prosto w roześmianą niz Caluma.
Natychmiast potem była już w kręgu tancerzy i
śmiała %\ą I serdecznie, że z trudnością
zachowywała rytm.
Nie zajęli jednak miejsca w szeregu.
Tanecznym cwałem 1| padli na zewnątrz, a tam
Calum znów zawirował nia i zakręcił raz jeszcze;
o mało nie straciła równowagi.
– Calum! – Musiała chwycić go za koszulę, by
nie upiiŃu – Nie martw się, moja kochana
panienko. Trzymam cię. 1 Rzeczywiście, ściskał ją
mocno w talii, a ona drżała lekko, zwykle wtedy,
gdy jej dotykał. Zaśmiała się, odetchnęła głęboko
i przyłożyła rękę do ’.»>ri
– Wykończyłeś mnie, Calumie MacLachlan! –
Jesteś niezniszczalna. Wystarczy popatrzeć, jak
się uwl a już ogarnia człowieka zmęczenie. –
Doskonale się czuję. Uwielbiam tu być. Wreszcie
odfl złam swoje miejsce. Oparł się o wierzbę i
odłamał jedną z gałązek.
– Świat wygląda zupełnie inaczej, gdy choć raz
spój rzy \m niego oczami tych ludzi – Są
– 347 –
wspaniali. Patrzył na nią tak, jakby bardzo chciał
coś powiedzieć Wrzucił gałązkę do wody, stanął
na samym brzegu, a pd włożył ręce do kieszeni,
wpatrując się w rzekę. Podeszła bliżej i usiadła na
wilgotnej trawie porastającej tiri Woda lśniła w
blasku księżyca, owiewał ich wietrzyk, g(|
w dali pobrzmiewała muzyka i śmiech.
Rzuciwszy jej przeciągłe spojrzenie, usiadł,
obejmując dita kolana.
– Nie pamiętam takiej nocy – powiedziała,
wodząc oczu 111| niebie. – Spójrz, ile gwiazd!
Mrugają do nas z nieba. – Zawsze bliżej morza
jest ich więcej. – Ciekawe dlaczego. – Nie wiem –
odparł. – Zastanawiałeś się kiedyś, czym
naprawdę są te gwiazdy’ – Nie. – Nigdy, nawet
jako dziecko, nie patrzyłeś w niebo i wyobrażałeś
sobie, że mają tajemną moc? – Nie. Zaśmiała się.
– Bo pewnie byłeś za bardzo zajęty sprzątaniem.
Nie odpowiedział, ale nadal nie spuszczał z niej
wzroku
W takim razie spróbuj teraz.
< Vego?
Spróbuj zgadnąć, czym są te gwiazdy.
– 348 –
< iwiazdy to gwiazdy.
Proszę!
I )obrze. – Milczał chwilę. – Zawsze mi się
wydawało, że to b li same planety jak księżyc i
słońce, tyle że mniejsze i bardziej Halonc od
Ziemi.
• A ja myślę, że to robaczki świętojańskie,
które zawędrowały ilnl.ko.
H|>o|rzał na nią dziwnie. Roześmiała się.
No, teraz twoja kolej. Wymyśl coś.
(.ypnął spod oka na niebo.
Ruchome światełka dla statków, które lecą na
księżyc.
I >obrze! – Znowu się roześmiała. – Albo rysy
na niebie.
• Myślę, moja kochana panienko, że i tak nie
nadążę za tym, wymyśli twój mały móżdżek.
Mały móżdżek?
1’izopraszam. Ogromny mózg.
Nie powinieneś zwracać uwagi na mój intelekt,
tylko na
ule
I )latego że, jak mawia Georgina, lepiej widzę,
niż myślę?
lak. Och! Popatrz tam! Spadająca gwiazda!
– 349 –
Jeszcze jedna!
Ifie! Urwała. – Ciekawa j estem, co to znaczy.
Dwie spadające tymzdy naraz! Bo to przecież
musi coś znaczyć – dodała, RKonosząc na niego
wzrok.
Możliwe. – Nie patrzył na gwiazdy, tylko na
nią.
Ale co?
Pewnie tyle, że powinienem zrobić to. –
Pochylił się i poca
wnl ją delikatnie, czule, jakby to była
najważniejsza chwila
n h życiu.
i >l>|eła go za szyję i uniósłszy dłonie, zaplotła
sobie jego włosy
okol palców. Przyciągnął ją do siebie bliżej, a
potem potoczyli | po trawie. Zaczął całować ją
coraz namiętniej, wsunął jej język do ust (fknął,
gdy oddała mu pocałunek. < .iłowali się tak w
nieskończoność. Dostała zawrotu głowy l>\ la
szczęśliwa, że Calum przytula ją tak mocno.
Przesunął usta na jej ucho. Jesteś taka słodka,
moja kochana, taka słodka.
– 350 –
– Całuj mnie, proszę, nie przestawaj ani na
chwilę. Wpijając się w wargami w jej usta,
przycisnął ją mocmp| m trawy. Powiódł dłońmi
po jej plecach, żebrach i musnął dcliknlfl piersi.
Przeszedł ją dreszcz. Czuła się tak, jakby
fruwała. Odwzjl mniła namiętnie jego pocałunek,
a on jęknął tylko w odpowunH W chwilę później
oparł czoło o ramię, próbując uspokoi
oddech. W końcu nabrał głęboko powietrza i
popatrzył w niebo Pogładziła palcem napięte
żyłki na jego szyi.
– Więc co oznaczają te gwiazdy. Gdy ujął jej
twarz w dłonie, obdarzył ją spojrzenie m u
tęsknym, że nie wiedziała, czy to tylko złudzenie,
czy napi.iwa czyta w jego oczach.
– Wiem, co one znaczą, kochanie. – Co?
Uśmiechnął się do niej. – Jeśli jesteś nad rzeką w
jesienną noc i zobaczysz
Nie płoń, dziewczę hoże, Kiedy wstaniesz
rano. Zna weselne łoże Twa matka tak samo.
szkocki toast weselny
przeki Jacek Kittel
Starali się wmieszać w tłum tańczących
– 351 –
zupełnie niepostrze– H ( alum wyjął okulary z
kieszeni, włożył je na nos, wziął n\ za rękę, po
czym ruszył tanecznym krokiem przed siebie.
Tańczący powoli, jedni po drugich, rozstępowali
się na boki, m kotku obstąpili ich dokoła,
klaszcząc w ręce i śmiejąc się
hi ilu
(o oni robią? – spytała szeptem Amy,
podnosząc wzrok na
•na Kozcjrzał się niespokojnie. Zostali jedyną
tańczącą parą. Nie wiem. Po prostu tańczmy.
Amy odchyliła głowę do tyłu. ( zy oni wiedzą że
zamierzamy się pobrać? Nie, kochanie. Musiałem
ci się najpierw oświadczyć. Więc dlaczego tak na
nas patrzą? Nic wiem.
zuwirował nią w tańcu, a gdy skończyła się
muzyka, stanęli >. i« hu w samym środku
rozbawionego tłumu. \ii|’iis MacDonald
przyniósł ogromny dzban whisky i zaczął balować
zebranych. Wkrótce potem pojawiło się więcej
dzba
•lw i mężczyźni wznieśli szklanki do toastu.
Saoghal fana, sona dhuitl
I Amy podniosła wzrok na Caluma. Co to
znaczy? To jest toast weselny. Życzą nam
– 352 –
długiego życia w szczęściu
I radości.
– A więc wiedzą– stwierdziła ledwo
słyszalnym szepli \f\ Powiedziałeś im, zanim
zdążyłeś poprosić mnie o rękę. – Nie, kochanie.
Przysięgam. – Lang may yer han recki – krzyknął
Angus i męiofl wychylili kolejny toast. – Calum?
– Co z tobą, panienko? – spytał buńczucznie
Robbic MmiJ nald. – Dlaczego się gniewasz?
Powinnaś być szczęśliw;i ud czoną. – Mrugnął do
Amy i otoczył ją ramieniem, a (’• spojrzał na
niego groźnie. – Gniewam się, bo nie mam
pojęcia, skąd wiesz, że < tf l zaproponował mi
małżeństwo, a ja się zgodziłam. – Nie jestem tego
pewien, ale Szkotom nie brakuje A w głowie.
Potrafią dodać dwa do dwóch. – Wyszliśmy na
spacer przy księżycu, ale to nie zn;iczy,l
zamierzamy wziąć ślub. – Nie, panienko. Ale
widzę zielone plamy na twojej if l Z pewnością od
trawy. I myślę sobie, że albo będą chrzcii I ślub.
Wszyscy zebrani zaczęli wiwatować, a Amy
spłonęła sz.kafl nym rumieńcem.
– 353 –
Można w minutą poślubić więcej pieniędzy niż
zarobić przez całe życie.
anonimowe
[Niisiępnego ranka nabrzeże zaroiło się od
kobiet trajkocząm po angielsku i celtycku.
Wszystkie zmierzały na statek, na rym spała Amy.
Calum nocował w baraku wraz z innymi
Iczyznami. < >
IlAci uśmiechniętych twarzy. Jej nowe
przyjaciółki gotowe były
•ynić wszystko, by żadna zła wróżba nie rzuciła
cienia na ten ^Łniały, pogodny, weselny dzień. I’i
zcile wszystkim kazały jej wstać z łóżka „tyłem
naprzód”, umnly długo tłumaczyć Amy, o co im
chodzi, bo zupełnie nie umiała, czego właściwie
od niej oczekują. Potem przyszła Ir I na zegarek.
Trzykrotnie cofnęła wskazówki, nim włożyła IV,
do których kobiety wsunęły kilka miedziaków, by
uchronić w len sposób przed ubóstwem. Ten
problem jej nie dotyczył. Polem umyła starannie
twarz poranną rosą zebraną
krzaczków borówek, co miało zapewnić jej
urodę aż do późnej rości. Następnie moczyła
długo stopy w wodzie, do której starsze
– 354 –
lety wrzuciły swe ślubne obrączki,
zapewniając, iż jest to yny sposób na udane
małżeństwo. Wreszcie przyszła kolej na suknię –
szytą nocami, z prze– Itnej tkaniny wybielanej w
promieniach górskiego słońca, yozdobioną
aksamitnymi wstążkami godnymi przyszłej pani
•Lachlan.
Wpięła jeszcze – na szczęście – niebieskie
kokardy wi– fj włożyła stare atłasowe pantofle,
które należały do prababal >k i MacKinson, a od
wdowy MacDrummond pożyczyła pięknj
ronkowy kołnierz.
Gdy wszystko już było gotowe, stanęła na
pomoście, kazały jej czekać.
O drugiej po południu rozległ się strzał, ale jej
nie wolim się ruszyć. Strzały powtórzyły się
jeszcze dwukrotnie, a p Amy zeszła wreszcie do
portu, gdzie spotkała się z Calu ubranym w tartan
i kilt. Jej przyszły małżonek prezentów wcale
godnie, jak na człowieka z przekrwionymi, królu
oczyma.
Położywszy dłoń na ramieniu panny młodej,
poprowml do portu, gdzie w cieniu wierzby
– 355 –
płaczącej stał wielebny M
– Miałeś ciężką noc? – spytała, podniósłszy na
niego • – Whisky – szepnął. Biorąc pod uwagę
fakt, iż wszystkie dziewczęta maiza I ślubu i nie
mogą się go doczekać, ceremonia przebiegła sta
czo za szybko. Tańce za to udały się znakomicie,
jedzenie pyszne, a jabłecznik i whisky lały się
strumieniami do szli czek. A gdy wzeszedł
księżyc, dziewczęta pobiegły do I
prowizorycznych łóżek, by schować pod poduszki
okruch’ selnego tortu, w nadziei że dzięki temu
zobaczą we śnie •. przyszłych mężów. Mairi
MacConnell pochwyciła jedwahn ńczochę Amy ze
złotą monetą w środku, więc poszła spać m
o lepszym życiu. Calum zaniósł Amy na statek
otoczony kordonem piji Szkotów, którzy wlali w
siebie taką ilość whisky, że nic mifl zaśpiewać
czysto żadnej melodii. By odstraszyć czarownu. I
ich małżeńskiego łoża, przeniósł Amy przez próg
kabiny, a pi )\m odesłał śpiewaków do domu.
Młoda żona siedziała na brzegu koi z rękoma
splecionymi i kolanach. Nie wiedziała, czy
bardziej się boi, czy cieszy nu to( 1 za chwilę
miało się stać.
Calum zszedł na dół i oparł się o metalową
– 356 –
poręcz.
– Nie zdawałem sobie sprawy, że małżeństwo
aż tak iniJ zmęczy. Uniosła podbródek.
– To nie małżeństwo dało ci się we znaki, tylko
ta wczorąJB i dzisiejsza hulanka.
Kichnął, zdjął okulary, odłożył je na półkę, a
potem potarł
lir, kochanie. Pewnie masz rację. Za dużo
whisky, za mało – ll.iicgo jestem zbyt
wyczerpany, żeby być dzisiaj prawdzimężem.
(ej konstatacji ziewnął i przeciągnął się
leniwie. t wyczerpany? Amy siedziała na swojej
pryczy oniemiała, się tak, jakby Calum ją
spoliczkował. Nawet nie mogła ć mu w oczy.
Usiłowała sobie wmówić, że Calum nie
jej zrobić przykrości. W końcu mieli przed
sobą całe życie, to nic nie pomogło. To była jej
noc poślubna. Ta jedna
; już się nie powtórzy, ulała i zaczęła odpinać
suknię, choć trudno jej było dosięgguzików na
plecach. Postanowiła jednak, że w żadnym
•miku nie poprosi Caluma o pomoc. M;isz
kłopoty? W< lagnęła głęboko powietrze. lak, ale
– 357 –
nie zamierzam cię fatygować. – Wyginała się na
yalkie strony, próbując pochwycić uparty guzik,
ale nadarem
11 ul yszała jego śmiech, więc odwróciła się w
tamtą stronę, i nliiin stał na wprost niej, nagi jak
go Pan Bóg stworzył,
•mionami skrzyżowanymi na piersiach i
złośliwym uśmie »m nu ustach. Ach, ty! – Rzuciła
w niego poduszką i natychmiast zaczęła |*knć.
Wylądowała jednak na swoim własnym łóżku,
przygnie– I I ciężarem Caluma. lesteś zbyt
łatwowierna, maleńka. Potknęła jego ust. I łałam
się, że już mnie nie pocałujesz. Nic będzie z tym
biedy, kochanie.
Ilirda. Słowo to dotarło głęboko do jej
sumienia. Spojrzała na łn i zaczęła się
zastanawiać, czy aby nie powinna mu teraz
-Wiedzieć o swoim majątku. \l< nie było czasu
na namysły, wyznawanie tajemnic i zwie– IU się
z sekretów, bo Calum zaczął całować ją tak, jakby
od u zależało całe jego życie. A gdy skończył, Amy
nie myślała
o pieniądzach. Nozbierał ją powoli, błądząc
dłońmi po jej twarzy, szyi, liuch i nogach, a
potem całował ją po całym ciele. Znalazła
– 358 –
się w świecie zupełnie nowych doświadczeń. I
wraz z kali jego pocałunkiem coraz bardziej
rozkoszowała się tym SWUM Krew pulsowała jej
w żyłach, zalała ją fala gorąca.
Zupełnie instynktownie dotknęła włosów na
torsu– ( ,\\\m Westchnął głęboko, gdy natrafiła
palcami na sutki i wcmfl pierś tak głęboko do ust,
że poczuła dziwne mrowienie w nJ dziej
intymnym miejscu swego ciała.
Zmusił ją, by usiadła, ukląkł i zdjął jej atłasowe
pantufl Ucałował jej kolana, zsunął jedną z
jedwabnych pończi u li I drował ustami w górę, aż
dotknął nimi tego najbardziej sekid go
zakamarka kobiecości.
Kiedy ją tam całował, omal nie straciła
przytomności. (H ciła jego głowę i przycisnęła ją
mocno do siebie – lak lutra potrzebne jej były te
doznania, ten dreszcz i pożar krwi.
W chwilę później krzyknęła i opadła
bezwładnie nu tfl doświadczając najbardziej
zdumiewającego wrażenia w M życiu. Całe jej
ciało pulsowało, oddychała z trudem, a CH
patrzył na nią z taką miną, jakby właśnie zbawił
– 359 –
świat.
Zdjął z niej resztę ubrania, poskładał je
starannie, po M przyklęknął przy pryczy,
wsuwając nogę między jej uda. (’alH jej stopy
łydki, kolana.
Wyszeptała jego imię, w którym zawarła całą
swoją mfl Przejechał palcem po jej ciele, a potem
wsunął go do Ńrfl i znów wysunął na zewnątrz.
Powtarzał tę pieszczotę wiclofl nie, a jej ciałem
wstrząsały dreszcze.
Uniósł się nad nią i położył tak, by rozsunąć jej
uda.
– Wszystko w porządku, kochanie?
Przytaknęła, więc wszedł w nią bardzo płytko i
dcliluM Przymknęła powieki
– Amy? Otworzyła oczy. Dotknął jej palcem
tak, że znów poczuł i I gdzieś w środku narasta w
niej to przedziwne wspaniałe diMB nie. Wśliznął
się głębiej, co tym razem było jej o wielo InlM
znieść.
Pocałował ją mocno, wypełniając językiem
całe usta. I’
– Amy... spokojnie. – Boli mnie... Sprawiasz
mi straszny ból.
– 360 –
Ifknąj i oparł głowę na ramieniu. Kochanie,
daj mi chwilę...
rżała więc nieruchomo, spięta i sztywna, w
obawie że Calum w zuda jej ból. I izedł jeszcze
głębiej.
Muszę, kochanie... Muszę... Wciąż cię boli?
mojrzała na niego załzawionymi oczyma. f Nie
tak jak przedtem.
• Nie chciałem ci zrobić krzywdy. Gdybym
mógł, przyjąłbym D ból na siebie, ale to mi się nie
uda. i’izytul mnie. Tylko mnie przytul. rcraz i
zawsze.
znów jej dotknął i wypełnił sobą tak szczelnie,
że poczuła ochotę, by poruszać się wraz z nim,
coraz szybciej i szyb
iki Iczcgo podobnego do tej pory nie zaznała.
[Whil się w nią głęboko i mocno, a jego
pieszczoty stawały się 1z bardziej natarczywe.
Oddychali oboje tak ciężko, jakby za Ń gonili.
Gdyby się jeszcze pospieszyli, pofrunęliby do
nieba,
Fdo gwiazd.
|)i fi.-11 wy pączek – źródło kobiecej rozkoszy.
Wykrzyknęła jego imię. Musiała. Czuła potrzebę,
– 361 –
by je wy
pyczeć.
Wykonał kilka raptownych pchnięć, a jej się
zdało, że jest udających gwiazd. Wybuchnęła.
Wbiła mu paznokcie
» plecy, wykrzykując co chwila jego imię. I )
lugo jeszcze poruszał się w tym samym szybkim
rytmie, aż Itońcu jęknął, a ona poczuła wilgoć
zalewającą jej wnętrze. I czdi długo, nie
odzywając się ani słowem.
Jesteś taka słodka. Smakujesz jak
najwspanialsze ciastko. I’opatrzyła mu w twarz i
ujrzała swego męża. To on pokazał |) świat, o
którego istnieniu nawet nie wiedziała.
• ’siniechnęła się marząco, a Calum przesunął
palcami po jej fMUach. Kocham cię, Amy. Boże,
jak ja ciebie kocham. I znów ją pocałował, niemal
zbyt czule po tym, czego przed i lwi la, wspólnie
doświadczyli.
Wiedziała już, że podoba jej się to, co ludzie
zwq nulu i małżeństwem. Miała Caluma.
W dalszym ciągu tkwił w niej głęboko i znów
– 362 –
sic,-|i szył. Tym razem udało się jej pochwycić
odpowiedni H a on patrzył, jak wzbiera w niej
napięcie, jak w końcu I żywa ekstazę, i sam
jednym silnym pchnięciem – <> 11 szczyt
Długo później oparł się na łokciu i spojrzał na
ni;i z i Patrzył tak, jakby w ogóle nie zamierzał
odwracać od niej W ku.
Gdy pogłaskała go po policzku, ucałował
wewnętrzni! • jej dłoni i położył ją sobie na
ramieniu.
– Nie jestem za ciężki? Roześmiała się. –
Chyba trochę za późno pytasz. Uśmiechnął się,
lecz ten uśmiech zamarł mu natychnum ustach.
– Nie sprawiam ci bólu? – Nie. Lubię cię czuć
na sobie. – A ja ciebie pod sobą. Zarumieniła się,
a on wybuchnął śmiechem. – Powiedz mi,
kochanie, jak to się dzieje, że rumieni tym
wszystkim, co robiliśmy, i to w dodatku dwa
razy? – Kobiety nie potrafią tego kontrolować. –
Może mężczyźni potrafią. Będę musiał to
sprawdzić Pogłaskał palcem jej pierś. – Chcę
jeszcze – powiedziała. – Muszę najpierw trochę
odpocząć. – Chciał się podnieść, 1 go zatrzymała.
– Nie opuszczaj mnie. – Nigdy cię nie opuszczę.
Wsunęła mu głowę pod ramię i przerzuciła nogę
– 363 –
przez udii I Gdy ręka Caluma zawędrowała już
pod jej pośladki, mzIm się hałas. Coś trzasnęło,
ktoś bluznął stekiem celtyckich przekl< im*, a
potem usłyszeli śpiew.
– Niech diabli porwą MacDonaldów. – Calum
jęknął i H|HM głowę o poduszkę. – Co oni robią?
– Śpiewają nam serenady. Jak za dawnych
czasów.
II nuilżeńskie stopki grają hurmem liul.ic na
mieście pol na pol. I Kicwczęta grają stopkami w
górą, . ktopcy stopkami w dół.
rlpicwali ten refren bez końca, śmiejąc się przy
tym jak wariaci. V\ końcu umilkli. Widocznie
przenieśli się gdzie indziej.
• Stopkami w górę? – zachichotała Amy. iw.
Szkoci zawsze mieli poczucie humoru. Polem
pochwycił ją za biodra i posadził na sobie. < o ty
wyprawiasz?
• ( hcę cię nauczyć tej gry. i Ju już ją znam. f
Aye. – Pocałował ją w czubek nosa. – Ale jeszcze
w nianie k stopkami w dół.
Pewien wschodni monarcha nakazał m,;,h, by
– 364 –
wymyślili zdanie prawdziwe i odpowiednie w
każdej sytuacji. A oto efekt ich pracy: „I to
również minii
Abmhmu i
fjreorgina opadła bezwładnie na krzesło
stojące w al kszym pokoju Eachanna. Wydawało
się jej, że być może B| kiedyś salon, w którym
słuchano koncertów lub miihm obrazy.
Rozejrzała się. Żaden artysta nie byłby w stanu
<>< na płótnie tego bałaganu, który przekroczył
granice najwięli nawet wyobraźni.
Uniosła dłoń do czoła.
– To już koniec... Dzieci Eachanna wróciły do
domu przed tygodniem i I to najdłuższe siedem
dni w jej życiu. Chciała być dln dobra. Próbowała
być miła. Nie dały jej jednak najmniej*) szans.
Biły się, kłóciły i bez przerwy robiły jej głupie
kawały
Chowały się przed nią, a gdy do nich mówiła,
iuinv że ogłuchły. Wsypywały jej piasek do
kieszeni ubrań, | ściły klamkę w pokoju. Nie
mogła sobie wyobrazić, by |. kolwiek inne dzieci
siały wokół siebie tak ogromne spi szenia.
To nie były istoty ludzkie. Z pewnością nie.
Ale w końcu dlaczego się tak dziwiła?
– 365 –
Ich ojciec również nie należał do ludzkiego
gatunku. Jed
David przypominał trochę człowieka, ale on
wyjechał ni i kraby z Fergusem. Rozsiadła się
wygodniej w fotelu, wzbijając tumany k\
Kichnęła, rozcierając pulsujące skronie.
( oś ukłuło ją w siedzenie. Uniosła biodro i
zdjęła z poduszki bitek skorupki orzecha. 1’anno
Georgino! – krzyczał Graham biegnąc
korytarzem.
•O (ieorgino! Nie ma Boga – mruknęła, gdy
drzwi otworzyły się tak nhownie, że uderzyły o
ścianę. Nie możesz chodzić normalnie? – spytała,
odjąwszy rękę od tłu
Spieszyłem się.
ly zawsze się spieszysz.
Muszę. Kirsty mogłaby mnie przegonić.
I )obry Boże, pomóż! – Odetchnęła głęboko. –
Czego chcesz,
m ko?
Widziałem dziś szron na drzewach.
Aha. – Przytaknęła, jakby wiedziała o co mu
– 366 –
chodzi. – Szron.
Mhm. – Skinął głową jak mędrzec i zamilkł.
Całą jego
Hgc pochłaniało przeszukiwanie kieszeni, z
których wyciągał
mzmaitsze skarby: kamienie, kawałki sznurka,
muszelki i coś,
wyglądało jak zdechły karaluch.
Powiedziałeś jej? – Kirsty zatrzymała się w
progu. Z jasny– I włosami, zielonymi oczyma i
natarczywym spojrzeniem przyninała do
złudzenia swego ojca. Tak.
Kirsty odwróciła się do niej, z rękami na
biodrach.
No i co?
Z czym?
Możemy iść?
Dokąd?
Myślałam, że jej powiedziałeś – stwierdziła,
patrząc z wy-
Utem na Grahama
Ho powiedziałem. – Wyciągnął z kieszeni
dżdżownicę.
(ieorgina zadrżała.
Wykrztuś wreszcie, o co ci chodzi, Kirsty.
– 367 –
Graham miał to zrobić. Teraz jego kolej. –
Skrzyżowała ręce
piersiach zupełnie jak jej ojciec.
W porządku. – Georgina podniosła się z fotela.
– W takim
je odpowiedź brzmi: nie.
K irsty opuściła ręce.
Jak możesz mówić „nie”, skoro nawet nie
wiesz, o co
•ieliśmy cię prosić.
– Zupełnie zwyczajnie. Jedno słowo. Jedna
sylaba. Trzy III N – I – E. Kirsty przyglądała się
jej długo. Gardziła nią i wcali zamierzała tego
ukrywać. Odkąd wróciła do domu z FergiU
patrzyła na nią zawsze tak, jakby rzucała jej
wyzwanie.
Była przy tym niesłychanie bystra i miała
dzikie pomy.h Georgina – jeśli nie czuła się tak
zmęczona jak teraz – właAi i lubiła spędzać czas
w jej towarzystwie. Wbiła wzrok w dli czynkę,
jakby czekała na reakcję. W końcu to ona
podejmoM decyzje, ale dałaby wiele za to, by
wiedzieć, co tej małej chi po głowie.
– 368 –
W głębi domu trzasnęły drzwi, a szyby o mało
nie powyll wały z okien.
– To ojciec! – Kirsty podskoczyła jak na
sprężynie, wymll Grahama i wypadła na korytarz.
– Ach, tak! Wraca tatuś marnotrawny –
mruknęła Geoi gil W chwilę później Eachann – z
dwójką dzieci u boku sti w progu i rozejrzał się po
pokoju.
– Nie widziałaś mojego bata? – Nie. – Musi tu
gdzieś być. – W szafie leżało chyba z pięć. – Ale
one do niczego się nie nadają. Potrzebuję tego
now bata. Ma specjalny skórzany uchwyt.
Przewróciła oczyma. W końcu bat był tylko batem
i b| pozostawał.
– Nie płacisz mi za szukanie batów.
Wyprostował się i zgromił ją spojrzeniem. –
Jestem nianią, a nie niewolnikiem. – I dlatego
nie sprzątasz pokoju? – Kirsty popatrzyła na ni
arogancko, zupełnie tak samo jak ojciec. Zanim
Georgina zdążyła jej odpowiedzieć, usłyszała
dziwii stukot w korytarzu. Co to jest? Do pokoju
wkroczył ogromny biały rumak. Georgina
wrzasnęła, cofnęła się i potknęła o stos pism
pośwli
conych hodowli koni.
– 369 –
– Co się stało? – Eachann popatrzył na nią jak
na wariatka – W domu jest koń! – Tak, to Jack.
Inek jest ulubiencem taty – poinformowała ją
Kirsty, gdy In zasem Graham przywiązywał coś
ogierowi do pyska.
Ale on wszedł do pokoju.
Nie martw się. Jack to koń domowy. K<>i’i
domowy!
konie powinny przebywać w stajni.
łuck nie lubi stajni,
limliann urwał i przyjrzał się jej dokładniej.
Wyraz twarzy
nul mu się nagle, jakby wreszcie się opamiętał.
Zrobił krok
honc Georginy. Ale nie pomógł jej wstać.
Minął jej wyciąg
ii mzpaczliwie ku niemu rękę.
I u się schowałeś! – Pochylił się i wyciągnął
bat spod stosu
ni potem podszedł z powrotem do konia. –
Dzięki, Georgie.
(Niilutował jej batem.
Panna Georgina nie chce pójść z nami nad
– 370 –
zatokę, ojcze
łyla Kirsty.
Nie chce? – Znów wbił w nią badawcze
spojrzenie.
. „-go?
Nigdy nie twierdziłam, że nie chcę.
lak to? Przecież powiedziała pani: N – 1 – E.
Zabierz je nad zatokę. Jak już mówiłem, za to
ci płacę.
nzyl łokieć na siodle. – Przyjemny spacer plażą
wzmocni ci
lilie nóg. Nie będziesz miała takich kłopotów
ze wstawaniem.
yprowadził konia z pokoju, zostawiając
Georginę na podło
. z żądzą mordu w oczach.
Lśnią sadzawki pośród A vm Srebrne rybki jak
we śniv,( Ach, jakże tam każde dzlu i Zamieszkać
koniecznie i h< «
Robert Lour, >• przekl z.z..*
IVirsty, Graham i panna Georgina schodzili ze
wzgfl w stronę zatoki. Kirsty i Graham biegli
przodem – ścigaltfl kto pierwszy wpadnie na
plażę.
– 371 –
– Pierwszy! Pierwszy! – wrzeszczał Graham
jak głupi t dziwnego, nie należał do
najmądrzejszych, a w dodatku byl cfl pcem.
Kirsty udawała, że nic ją to nie obchodzi.
– Bawmy się... Widzę mewę! – A ja kraba! –
Graham ukląkł w piasku. – A ja trawę! – Panna
Georgina stała w kępie wydmiu In .’v»> pod
wysoką sosną. Kirsty odwróciła się i zobaczyła, że
Graham trzyma w \\l infl błyszczącego.
– Co to jest? – Nic. – Schował rękę za plecy, co
natychmiast wzbudzil<> i* podejrzenia. – Pokaż!
– Nie! – Rzucił się do ucieczki. Kirsty
natychmiast ruszyła w pogoń. – Co to jest?
Graham minął jąw szalonym pędzie, trzymając w
ręku butelkę. Kirsty chciała mu ją odebrać, ale
natychmiast odsl przekomarzając się z nią
złośliwie, jak to mieli w zwye«| wszyscy chłopcy.
IMz miała pochwycić go za nogi, ale uskoczył i
wpadł prosto l lannę Georgie. <) co się bijecie? ()
nic – skłamał. (i srebrną butelkę! – krzyknęła
Kirsty. ()na jest moja! Wcale nie! I )aj mi ją. –
Panna Georgie wyciągnęła rękę.
– 372 –
t Iniham oddał jej butelkę, a ona popatrzyła na
nią pod słońce,
i liyba jest nic niewarta, ale skoro się o nią
bijecie, to żadne IN jej nie dostanie. –
Zamachnęła się i wrzuciła butelkę do ’M. – To
was powinno oduczyć kłótni, (patrzyli niepewnie
po sobie.
To była tylko głupia, stara butelka – szepnęła
Kirsty. ) te starsza niż panna Georgie. A teraz już
jej nie ma. mliam skinął głową. Nie chciał oddać
Kirsty butelki wyłącz
i zystej przekory. Mawmy się dalej –
zaproponowała dziewczynka.
Pobiegli plażą, ocłilapując się wodą. Kirsty
znalazła rozgwiazii (Iraham kraba. Potem Kirsty
goniła mewy, które przysiadły i dwilę na piasku.
Pannie Georgie jakoś nie udawało się zauważyć
niczego cievcgo, chociaż bardzo się starała. K
irsty spojrzała na nią z daleka. Stała teraz przy
sośnie i pazia na morze tak, jakby sądziła, że
znajdzie w nim odpowiedź
cś ważne pytanie. K nsty odwróciła wzrok.
Zobacz, Graham! Czapla! – Wskazała na duży
kamień fchrośniety zielskiem, przy którym stała
półtorametrowa czapla. l W chwilę później ptak
– 373 –
odleciał, skrzecząc głośno. Patrzyła za
•Im. póki nie stał się jedynie czarną strzałką
na niebie. [ (idy zerknęła za siebie, zobaczyła, że
panna Georgie zdjęła iknipctki oraz buty i stanęła
w wodzie, podkasując suknię aż do •ohiii. Śmiała
się. [ Kirsty wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Nie
wyobrażała
>»lmi, że panna Georgie potrafi się śmiać. Do
tej pory, ilekroć na 11 i ’\a, widziała tylko ładną
kobietę z lśniącymi włosami nl< >iu nocy,
alabastrową cerą i jasnoniebieskimi oczyma.
Wie– Ululn, że panna Georgie stara się być miła
dla niej i Grahama.
Ale Graham nie zwracał na to uwagi, bo
chłopcy niczego nie
dostrzegają, a Kirsty wcale nie chciała jej
lubić. A nie chcitłl lubić, bo się bała, że ta ładna
pani może zabrać ojca.
Zastanawiała się, dlaczego panna Georgie jest
nieszeze-.in Przecież miała taką śliczną twarz,
włosy, oczy... Jednak • potem uświadomiła sobie,
że przecież ona sama, Kirsty, te bywa smutna,
– 374 –
choć wcale nie należy do brzydkich. Może M
Georgie straciła mamę, a tata nie chciał z nią
mieszkać? M«>zc była samotna i przestraszona?
Kolejna fala zalała nogi panny Georginy, na co
ta rozr.un sięjeszcze głośniej. Kirsty odwróciła
wzrok, bo dziwnie sie < zi widząc, że panna
Georgie jest prawdziwym, żywym człowiek \i
takim samym jak ona czy Graham.
Pragnęła o niej myśleć tak, jak o pani
Harrington czy < h«J rze Farridayu. Ich było
bardzo łatwo nie lubić.
Usłyszała rżenie konia i zerknęła za siebie.
Ojciec przygald wał na Jacku nad zatokę.
Pomachała mu, ale nie zareagow; 11 l< i opadła
jej bezwładnie. Kirsty zrobiło się bardzo głupio,
że ink stoi i macha.
Ale ojciec nawet na nianie patrzył. Poszła za
jego wzroku Nie spuszczał oczu z panny Georgie.
Kirsty obserwowała ją przez dłuższą chwilę.
Panna (leor spacerowała po wodzie i nie zwracała
najmniejszej uwagi u nią, ani na Grahama.
– Patrz! Homar! – Graham stał na skale,
zastawiając pułiip którą znaleźli w starej łodzi po
drugiej stronie wyspy, • Fergus łowił kraby i
nauczył chłopca, jak to robić. – Pali z ty szczypce!
– 375 –
– krzyknął, wkładając kij do pułapki. – On na \«fi
potrafi szczypać jeszcze mocniej niż ty! Kirsty
zerknęła na kraba, a potem znowu na
wzniesienie, i ojca już tam nie było. Przeniosła
więc wzrok na plażę, na pni Georgie, która szła po
piasku, przysłaniając dłonią oczy.
Zamilkła na dłuższą chwilę.
– Jeśli chcesz to sprawdzić, mam wspaniały
pomysł. – Jasne – zgodził się Graham. Chłopców
tak łatwo na wszystko namówić.
Gdy gwiazdy wzejdą na nieboskłonie i wiatr
zawieje jesienny, pędzi galopem człowiek na
koniu noc całą przez mgłą i ciemność. Ognie
pogasły, świat spoczął w snach. I któż odgadnie,
co go tak gna?
Robert Louis Stevenson
przekł. Jacek Kittel
tlicorgina przychodziła tu co noc, pod ten
świerk, który w;il się wyrastać prosto ze skały.
Tego wieczoru było zimno, Mele zimniej niż
poprzednio. Graham powiedział jej, że lz.iul
szron na drzewach,
idyby jak co roku wyjechała do Bostonu, nie
zauważyłaby rwszego szronu ani nie
spostrzegłaby, że noce stają się chłodne. Hly jej
– 376 –
czas pochłonęłoby wznoszenie toastów na cześć
zy wych przyjaciół i prawdziwych wrogów.
Śmiałaby się i tańła – najprawdopodobniej z
Johnem Cabotem, który sięgał jej rui zaledwie do
ramienia. Co gorsza, w jego czaszce odbijały
|f Ńwiatła lamp gazowych. < )parła się o pień,
patrząc, jak wschodzi pomarańczowy księHi’
ognista, lśniąca kula na tle purpurowego nieba.
Świecił tak I lino , że niemal raził ją w oczy. I iście
zaczęły opadać już kilka dni temu, a teraz w
księżycolty «’i poświacie nabrały wspaniałego
złocistego koloru. 1’ieknie było na tej samotnej
wyspie, szczególnie nocą. Oderwała plę od
drzewa i ruszyła naprzód, a liście szeleściły jej
pod stopami.
Poszła na wzgórze, na łąkę, gdzie jedna z
dróżek prowadziła I |in cło do mostka nad
stawem, a tam – z głowami wtulonymi pod
IŁrzydła – spały dwa łabędzie.
Na samym skraju stawu rosły wierzby, a także
krzaki bzu. W in 11 ustał, a od spokojnego morza
powiewała tylko lekka bryza. Beorgina spojrzała
w niebo na gwiazdy i pomyślała o Amy. Wie| f
tlałaby za to, by wiedzieć, gdzie ona jest i co robi.
– 377 –
Nie miała pojęcia, jak będzie wyglądało jej
własne żyt u I • się z nią stanie? Dokąd pójdzie?
Pragnęła wierzyć, że istnieje dla niej jakaś
lepsza przy.zliw ale gdzieś w głębi duszy czuła, że
to już koniec. Straciln l i nad przebiegiem
wydarzeń.
Ni stąd, ni zowąd, jak za dotknięciem
czarodziejskiej rdłf l wszystko wokół zastygło w
bezruchu, jakby usnęło. W, się jej, że gwiazdy
zamierają, a księżyc przestaje świecie
I wtedy na wzgórzu stanął jeździec na koniu,
zupełnie ja ktoś przyzwał go na ratunek.
Przeskoczył przez kamienny mur i
pogalopował w dcl I chann MacLachlan wyglądał
jak legendarny rycerz z kuWoą snów. Ten widok
zapierał dech w piersiach.
Z trudem chwyciła powietrze, gdy ściągnął
lejce, kiorjfl konia w stronę mostu, przy którym
stała. Pędził prosto na mit, 1 próbowała jednak
uciekać, gdyż myślała, że być może mbl celowo,
by ją przestraszyć.
Zatrzymał się tuż przy niej, jakby nie zdziwiła
go wenlo I obecność. Spojrzała mu prosto w oczy
– 378 –
i otworzyła usta, by cos dzieć, ale po raz pierwszy
w życiu zabrakło jej słów. Przerzuciwszy nogę
przez siodło, zręcznie zeskoczył na f mię. Zrobił
kilka kroków w jej stronę.
Zaświtała w niej nadzieja, że Eachann weźmie
ją w nuiiUM i pocałuje. A co więcej, przez tę
jedną krótką szaloną chwl bardzo tego pragnęła.
– Zamarzniesz tu na śmierć w takiej sukni.
Potrząsnęła głową. – Lubię chłód. Przynosi mi
ulgę. – Czyżby w domu zrobiło się dla ciebie za
gorąco? – zalM wał z uśmiechem, który
natychmiast obudził w niej czujnotó, j – Nie,
skąd – skłamała. Zaśmiał się, oparł nogę o
kamień i popatrzył na staw. – Wkrótce zamarznie
– powiedział. – Tego roku be<.lzieifl| mieli
wczesną zimę. Milczała, bo nie bardzo wiedziała,
co właściwie IIIOKIBII odrzec. Nigdy nie
interesowała się pogodą, o ile aura nie kumpli
kowala jej planów. Stała po prostu blisko
Eachanna, zastanawia jąc się, o czym on
właściwie myśli. Co mu chodzi po głowic, HI! tak
na nią patrzy? Co czuje na widok swoich dzieci?
– 379 –
Powiedz mi coś. ( o? ( o ty właściwie robisz
cały dzień? ( o robię?
lak. Pracuję.
hzytaknęła czekając, że rozwinie temat.
Ponieważ jednak Wyraźniej nie miał takiego
zamiaru, sama postanowiła konty »>wać.
To znaczy co?
Hoduję konie. Takie jak Jack. – Wyprostował
się, mlasnął b razy językiem, a koń natychmiast
do niego podszedł. Eaii II i pogłaskał go po pysku
i przeniósł wzrok na Georginę. – Itnlził w tym
roku cztery źrebaki.
Aż cztery?
Aye.
Skinęła głową. Rozumiem. A kto się nimi
opiekuje?
-Ja. Czasem pomaga mi Fergus i trochę Will. A
dlaczego Wciągnęła głęboko powietrze. Ktoś
powinien go walnąć po \z\e i wytłumaczyć, jaką
krzywdę wyrządza własnym dzieciom.
Myślę, że nawet gdybym ci wytłumaczyła, i tak
nic byś nie fu miał. Spoglądając na nią dziwnie,
wzruszył ramionami. Wyprosto
się, chwycił lejce, a potem jednym zwinnym,
wdzięcznym icm dosiadł Jacka. Robi się późno i
– 380 –
zimno. – Wyciągnął rękę. – Wskakuj, ubiorę cię
do domu. Wbiła wzrok w jego dłoń. Stań mi na
bucie, podciągnę cię. Wahała się przez chwilę, aż
w końcu zrobiła, co kazał. ml chwilę później
siedziała już za nim na koniu.
Obejmij mnie w pasie. Splotła palce na jego
mocno umięśnionym brzuchu. Zerknął na nią
przez ramię.
Trzymaj się, Georgie! I pomknęli przed siebie
jak wiatr.
Szeptu cień tylko slym Ale tak im błyszczą m
Że ich spisekpośnul 11 Już mnie nie zaskocn
Henry Wadswoiili i
I przekl Jtit H I
VJeorgina zawiązała niebieską wstążkę przy
ko)niciz] swojej jedynej koszuli nocnej i
odwróciła się sztywno l’l i uda bolały ją tak, jakby
ktoś ją pobił. Siedziała zaledwu-|i minut na tej
bestii, a teraz ledwo się ruszała. Wolała nie myl
o następnym dniu. – Zabiorę cię do domu –
przedrzeźniała gniewnie, kuśtykaim pokoju. – Ja
mu dam! – mruknęła i uderzyła pięścią o
wnętrz.c dd W głębi serca jednak wiedziała, co
chciałaby mu dać. I w( to nie był kuksaniec.
– 381 –
Przygarbiła się i ogarnął ją smutek. Choć
wmawiała sobie Eachann jest kompletnym
matołem, nie mogła go ignoroN Fascynował ją
tak, jak żaden inny mężczyzna. Od pierw*!
spotkania w ogrodzie ucieleśniał wszystkie jej
panieńskie mm nia. Wcale nie chciała doznawać
takich uczuć, a jednak potrafiła się przed nimi
obronić.
Był świetnym przeciwnikiem. Nie ustępował
ani na krok, właśnie się jej podobało, bo należała
do kobiet, które chwjl całą rękę, gdy tylko
wyciągnie się do nich palec.
Żałowała, że nie jest niemoralna. Gdyby nie
miała skrupuł mogłaby wejść do jego sypialni,
uwieść go i rzucić, a pfl rozpocząć nowe życie.
Jakiekolwiek by ono było.
Rozejrzała się. Jeśli ten pokój obrazował jej
przyszłość, tm na od razu dać za wygraną. Zrobiła
kilka głębokich wdoi I i wydechów. Świeże
powietrze leczyło skutecznie wszelkie Ą gliwości.
()|wirłszy się o framugę, wyjrzała na zewnątrz.
Księżyc wciąż
– 382 –
wysoko na niebie, gwiazd nie przysłaniała ani
jedna zabłakai Iniiiirka. Przygryzła wargę i
pomyślała sobie życzenie, {•trzasnęła okno i
poczuła, jak rumieniec wypływa jej na Iczki, co
było równie głupie jak te zabobony, bo przecież
nikt Ilir obserwował.
Podeszła do łóżka, odrzuciła kapę, zgasiła
lampę, weszła pod
ildn.– i zaczęła się wiercić. gładziła poduszkę,
zatęskniła za jaśkiem, po czym nakryła pod
brodę. ?dy przymknęła powieki, przed oczami
stanęła jej czyjaś na, arogancka, roześmiana
twarz. Westchnęła, przyciskając usta do
poduszki. chwilę później wrzasnęła tak głośno, że
umarły by się
ł.
W oczach mych uwił gniazdh. Do snu mknie
miądzy piersi m«»Ml Moj pocałunek mu
napojem, Lecz mnie poróżnił z mym sziokojM
Ach, swawolniku!
NlolHUltfl
przekl. Macki SlimH – vi
Gdy Eachann wpadł do pokoju, Georgina
skakała w kdfl na jednej nodze, krzycząc i
– 383 –
pomstując na czym świat stoi, Im 1 palca drugiej
stopy przyczepił się jej homar.
– Zabierz to, zabierz! Zabierz natychmiast! –
Uspokój się! Stań w miejscu, bo nie mogę nic
zrobićl – Nie wrzeszcz na mnie, to wszystko twoja
wina! < >|»it|| na łóżko, zwijając się w kłębek. –
Auu! Odczep go, proszę! Eachann ukląkł i
spróbował oderwać homara od stopy (ioM giny.
– Silny skurczybyk – mruknął. Wrzasnęła. –
Przepraszam, wyrwało mi się. Wierzgnęła kilka
razy, ale uparty skorupiak trzymał NHJ ||
przyklejony. MacTuman pochwycił ją mocno w
talii i przydusił do 1
– Zejdź ze mnie! – Leż spokojnie, do diabła!
Złapał ją za nogę i odczepił homara. – Widzisz?
Zakołysała się na materacu. – To było podłe. – A
jak inaczej miałem go zdjąć?. – Mówiłam o
twoich dzieciach. – Ach, tak. Rzeczywiście są
nieznośne. – Niby skąd ty możesz o tym
wiedzieć? Prawie ich M
« iilu|csz! – Pochwyciła się za kostkę i
obejrzała sobie nogę. Na
|nii< .uh miała ślady od szczypiec. – One mnie
– 384 –
nienawidzą.
Nieprawda.
Tak. Twoje dzieci mnie nie znoszą.
Przestań, Nie płacz już. – Poklepał ją
delikatnie po plecach.
Nie płaczę. – Odwróciła się i ukryła głowę na
jego ramieniu.
I )obrze... oczywiście, że nie płaczesz. – Wziął
ją w ramiona
wali tak przez chwilę.
I )oz.nała uszczerbku na ciele, ale jeszcze
większego na hono
( i’ml ją za podbródek. Podobasz mi się,
Georgie – wydusił ochrypłym szeptem. |
Zamrugała oczami, próbując uwierzyć, że się nie
przesłyszała. Naprawdę? – szepnęła.
Aye. Chciałem to zrobić dzisiaj przy moście. –
Dotknął
inami jej ust w delikatnym, zmysłowym
pocałunku. Pieszcząc
ykiem wnętrze jej ust, przytulał ją coraz
mocniej.
Oddała mu pocałunek, zawierając w nim długo
skrywaną
mętność.
– 385 –
Dotknął jej piersi.
Zamarła, przerażona tym, co się dzieje, i
przerwała pocałunek.
Nie – powiedziała kręcąc głową.
Patrzył na nią przez chwilę. Odniosła
wrażenie, że sprawdza,
#zy naprawdę go odtrąca.
Proszę, nie teraz.
Skinął głową z dziwnym wyrazem twarzy.
Zaległa niezręczna
#inz,a.
Muszę się położyć – wyjaśniła. Nie przyszło jej
do głowy
Emilie inne wyjaśnienie. – Powinnam
naprawdę dobrze wypocząć,
tfiby mieć siłę do twoich dzieci.
I’odszedł do drzwi.
Dobra z ciebie dziewczyna, Georgie.
Uzcczywiście starała się być dobra.
Kiedy jednak w dwa dni później obudziła się z
twarzą poma
jewtiną na niebiesko, wstąpił w nią diabeł.
Jeśli niechcący podłożysz koledze pin lepiej,
żebyś powstrzymał się od śmieć
– 386 –
MO)
vreorgina wyszła na łajce i skręciła na dróżkę
prow;i do stajni Eachanna. Zimny północno-
wschodni wiatr rozwłl jej włosy i przyklejał
suknię do nóg.
Odgarnąwszy czarne loki z błękitnej twarzy,
pognała nnpi zM nie zwalniając nawet kroku.
Pchnęła mocno drzwi stajni i wenl do środka, a za
nią wtargnął wiatr, rozwiewając słomę po i iiyit
pomieszczeniu.
Fergus i Will byli zajęci pracą w boksach.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i stanęła w progu
jak posąg, zwi|n|d dłonie w pięści. Obaj odwrócili
się dokładnie w tym samym momencie. Will
przełknął ślinę, a oczy zrobiły mu się okrągłe jak
tnlrun Ale Fergus wrósł w ziemię, jakby zapuścił
korzenie.
– Diablątka – mruknął, łypiąc na Georginę.
Usta Willa zaczęły układać się powoli do
uśmiechu. Georgina uniosła ostrzegawczo palec.
– Jeden śmiech, jedna kpina, a zabiję was obu.
Gdzie |( it Eachann? – Na polu z końmi.
Odblokowała zasuwę i wypadła jak burza na
zewnątrz, Kilka źrebiąt galopowało wesoło wokół
płotu, a starsze konM zbiły się w stado, jak
– 387 –
zawsze, gdy zmieniała się pogoda. Zn nmtl
mignęła jej jasna czupryna Eachanna. Zawołała
go, lecz wiatr zagłuszył jej krzyk. Roz.ejiz«ł| się w
poszukiwaniu furtki, ale niczego takiego nie znal
|)izclazła przez sztachety i ruszyła jak taran w
jego kiegU iden ze stojących nie opodal koni
przyjrzał się jej uważnie, i cucił łeb i przewrócił
oczami. . Inąc pod nosem, brnęła dalej przez
pole. Stopy zapadały jej
grząski grunt. Potknęła się dwa razy i by
utrzymać równo
musiała wyrzucić ramiona na boki. jedno ze
źrebiąt zrozumiało ten gest jako zaproszenie do
zabawy, Munęło nagle dęba, podbiegło bliżej i
trąciło ją nosem w plecy,
[erpliwość, której zawsze jej brakowało, teraz
wyczerpała się owicie. Odgoniła od siebie konia.
Jak na jeden dzień miała ić zabawy. idy znalazła
się już w pobliżu stada, szary ogier zastrzygł |
uszami i ugryzł innego, większego rumaka, a
potem zaszedł
drugiej strony. Może rzeczywiście była
– 388 –
śpiochem i z tego md u miała teraz niebieską
twarz, ale nie należała do idiotek. odziała, na co
się zanosi. znnim zdążyła zebrać myśli, Eachann
przerzucił ją przez płot
worek owsa. Zostań tam – nakazał, a sam
zrobił kilka kroków w stronę
1,1
Szary koń cofnął się o krok i spuścił głowę.
Kachann nie pozwolił się zastraszyć. Szedł dalej,
a wiatr niósł byn szepty i czułe pomruki. Konie
uspokoiły się natychmiast. Gdy Eachann stanął
obok
prurcgo zabijaki, ogier położył mu łeb na
piersi, czule jak wierny i • I irugi machnął tylko
ogonem i zaczął spokojnie przeżuwać ffBWC.
I achann pogłaskał poszkodowanego po pysku,
wrócił do płotu i N i ><> | rżał na Georginę z
miną człowieka, który dokładnie wie, co zn i
hwilę usłyszy.
Mam dość! Słuchaj, Georgie... Przestań!
Spójrz tylko – wskazała na swoją twarz. Dlaczego
pomalowały cię na niebiesko? Bo chciały, żebym
wyglądała jak Pikt. Kto to, do diabła, jest
Wet?
Tak nazywały się dawne plemiona szkockie.
– 389 –
Piktowie zawiz c malowali twarze na niebiesko,
gdy wybierali się na wojnę. z mrużył oczy. – Czym
cię pomalowali?
– Nie wiem. Ale to nie chce zejść. Odwrócił
wzrok, pocierając kark. Zerknął na nią ukfldM a
w kącikach oczu pojawiły mu się drobniutkie
zmarszczk i \nM próbował powstrzymać
serdeczny śmiech.
– Nie radzę. – Wbiła mu palec w tors. –
Powiem ci to mim co usłyszeli ode mnie Will i
Fergus. Żadnych kpin, bo zahijfl Uniósł ręce w
geście poddania.
– To nie jest śmieszne, Eachann. Zdołał się
opanować i popatrzył na nią poważnie. –
Chodźmy do stajni, może uda nam się to jakoś
zmyi Była już w środku wcześniej, ale weszła za
nim do zagracw go pomieszczenia, gdzie po
podłodze walały się lejce, w<,
– Uważaj, jak chodzisz. – Zdjął z półki miskę i
wskazał I miejsce na ławie obok dwóch siodeł. –
Siedź tutaj. – Wysz.c
– Zamknij oczy, Georgie. Zaczął myć jej twarz.
– 390 –
– Nie jest tak źle – powiedział po chwili. – Pasuje
do kolia twoich oczu. Wstała, cisnęła w niego
wędzidłem i jak burza wypadła » stajni. Gonił ją
śmiech Eachanna.
„ Gdy panien sześć miotełek sześć Weźmie i
przez lat trzysta Badzie sprzątało tu – rzekł Mors
– Czy sprzątną to do czysta?” „ Wątpią w to” –
Stolarz rzekł i łza Z ócz mu spłynęła czysta.
Lewis Carroll
przekl. Maciej Słomczyński
1 Jzieci Eachanna postąpiły niezwykle
rozsądnie. Przez kilka |»tci>nych dni nie
wychodziły ze swoich pokoi. Odrabiały
|C
Nninniej jednak Georgina wypowiedziała
wojnę królestwu linina, zupełnie jak pomalowany
na niebiesko Pikt. Miała
If.oliitiiie dość.
I Jpiorny błękit schodził jej powoli z twarzy.
Była zresztą zajęta izmlko zerkała do lustra, co
stanowiło niezwykle pomyślny Hl g okoliczności
dla Eachanna MacLachlana i jego dzieci.
i Atakowała mściwie wszystkie pokoje po
kolei. W jednym Hhlotlu tyle łupin po orzechach,
– 391 –
że mogła nimi wypełnić cale Wśtkit Eachanna, co
zresztą skwapliwie uczyniła. Przez całe
I |iti|ioludnie zbierała stare pisma i gazety.
Ten człowiek nie miał Hwyczaju niczego
wyrzucać.
W kącie jednego z pokoi stała drewniana
skrzynka wypełniona I itn hi zegi orzechami,
śrubami, gwoździami, haczykami, wiesza– I
Mim, drutem i metalowymi sprzączkami.
Znajdowały się tam
I•tfwnież kawałki skóry, dwie łyżeczki – jedna
złamana – młotek, ftlęć podków, fragment osłony
kominka, mieszadła do paszy, trzy kilimki oraz
fajka. I (idy Eachann zobaczył, jak taszczy
skrzynię na dół, natychmiast ją zatrzymał. Co
zamierzasz z tym zrobić? Wyprostowała się.
Wyrzucić.
– Co? Przecież to moje. – Ale po co trzymać w
domu takie rupiecie? Połowi,* z lytj rzeczy widzę
po raz pierwszy w życiu. Na co ci one? – To moja
skrzynka z różnościami. – Słucham? –
Przechowuję je na wypadek, gdy coś się zepsuje
– 392 –
albo zmil Mam tu tyle rzeczy, że któraś z nich na
pewno się przyda Spojrzała na skrzynię i
pokręciła głową.
– Więc zabierz to gdzieś. Mruknął coś,
podniósł skrzynię tak ostrożnie, jakby •
wypełniona złotem, i poszedł sobie. Do czwartku
uporała się ze wszystkimi pokojami poz11 ||
sypialnią którąprzemeblowywała przez cały
wieczór. Przc-mm zniszczony fotel do okna, a
sofę ustawiła bliżej kominka
Stoliki rozmieszczono jak popadło, a żadne z
krzeseł nit ĘM na wprost drugiego. Trudno było
znaleźć jakiś kącik, – jili udałoby się spokojnie
porozmawiać.
W pokoju panował tak straszliwy bałagan, że
Georginn o^H lazła w nim pianino, o którego
istnieniu nie miała bladego \«<\i cia.
Gdy Eachann stanął na progu, Georgina
siedziała przy ’ ku, podziwiając swoje dzieło.
Odwróciła głowę i popnlrfl z przerażeniem, jak
MacLachlan rzuca płaszcz, rękawiczki ..nu czapkę
na podłogę i wypróżnia kieszenie do kryształowi^
niM w której poprzednio leżały skarpetki.
Odwrócił się, zrobił dwa kroki do przodu i
wpadł na I
– 393 –
– Skąd to się, u diabła, wzięło? – Rozejrzał się
po pokoju Co ty zrobiłaś? – Tylko trochę
posprzątałam. Wciąż nie przestawał się
rozglądać. – A skąd się wzięło to pianino? – Nie
wiem. Znalazłam je w kącie. I od tej pory
wszystko zmieniło się na gorsze. Ppopołudnia
Eachann zajrzał do kuchni, pomyślał chwile i –
u.-y szedł do niej do pokoju.
– Zapomniałem ci powiedzieć, że posłałem
Davida i brzeże. Dopiero co usiadła, bo dostała
straszliwej migreny.
– To dobrze – odparła, rozcierając skronie. –
Nie ma kolacji.
< zckała, żeby dokończył. Ponieważ jednak
nadal milczał,
orzyła oczy i popatrzyła na niego pytająco.
Musisz coś upitrasić. Ja? Nie umiem gotować. To
co będziemy jedli?
Wstała, przeszła przez pokój i zatrzymała się.
Może powinieneś był o tym pomyśleć, zanim
odesłałeś vida. – Sięgnęła do misy na stoliku. –
Proszę, zjedz jabłko, nie trzeba specjalnie
przyrządzać. ustępnego wieczoru postanowiła
– 394 –
przyrządzić kolację dla
i. Znalazła książkę kucharską, a gdy
przystąpiła do pracy, >mniały się jej wszystkie
ostre reprymendy, jakich udzielała ~ym,
pokojówkom czy kucharce. Nawet nie miała
pojęcia, one ciężko pracują. Aż do tej chwili,
liiichann powiadomił ją, że nie będzie na kolacji,
bo klacz lada Iwila miała się oźrebić, więc
Georgina zasiadła do stołu w toin zystwie dzieci.
A one już od pięciu minut kłóciły się o to, kto
najpierw dostał to (ieorgina co najmniej godzinę
przebierała groszek, a teraz łniluim wkładał go
sobie do nosa. Graham! Przestań natychmiast!
Czy ojciec w ogóle nie
jczył was żadnych manier? I lilopiec wzruszył
tylko ramionami. K n sty westchnęła lekko i
popatrzyła na Georginę.
On właśnie puścił baka.
< icorginie widelec wypadł z ręki. Miło, że o
tym mówisz, Myślałam, że chce pani wiedzieć –
odparła Kirsty niespo-
Upiie.
Rzuciła serwetkę na stół.
Dlaczego? Dlaczego miałoby mnie to
interesować? Tak iui|ii,iwdę powiedziałaś to
– 395 –
wyłącznie z jednego powodu. Z tego muncgo, dla
którego robisz i mówisz wszystkie inne rzeczy.
(’hcesz mnie po prostu obrazić. – Wstała. – Idź
natychmiast do l» ’IM > ju. A ty, Grahamie,
powędrujesz na górę razem z siostrą, jeśli nul
ychmiast nie przestaniesz się bawić tym
groszkiem.
Kirsty siedziała jak skamieniała. Kazałam ci
iść do pokoju. Nie chcę. Daję ci minutę, a
potem...
Zrozumiała, że Kirsty czeka, by się dowiedzieć,
co jej y n#i nieposłuszeństwo, więc postanowiła
wymyślić odpowiednio rową karę.
– Jeśli natychmiast nie pójdziesz do swego
pokoju, (irnl będzie miał pierwszeństwo we
wszystkim przez cały IIHNI tydzień. W sekundę
później Kirsty wlokła się po schodach na gótś
Dzieci pragną ograniczeń, gdyż dzięki nim
zyskują poczucie bezpieczeństwa.
autor nieznany
i leorgina czekała na Eachanna w zacienionym
– 396 –
kącie. Najpierw miotał się po pokoju jak
zaszczuty zwierz, a potem
•Mlizymał przed kominkiem. W końcu usiadł,
odchylił głowę do l\ I u i rozmasował sobie
skronie. | Odniosła wrażenie, że jest
zdenerwowany, a przecież to, co nimierzała mu
powiedzieć, mogło tylko pogorszyć sytuację. z1
rsztą codziennie dochodziło między nimi do
spięć. Źle na siebie ptiałali. Eachann. – Wstała.
Spojrzał na nią niespokojnie. Chcę z tobą
porozmawiać. O czym? Twoje dzieci zachowują
się po prostu skandalicznie. Musisz
n >szrobić. Na przykład co? Nie wiem. To ty
jesteś ojcem.
Przeczesał palcami włosy. Nie znam się na
dzieciach. Jak możesz na nie wpłynąć, skoro
unikasz ich towarzystwa? Panicznie się ich boję,
Georgie.
Rozumiała, że to wyznanie nie przyszło mu
łatwo. A jakim człowiekiem był twój ojciec?
Wzruszył ramionami. Nie pamiętam go. A ja nie
potrafię być ojcem. Nie umiem obić rzeczy, o
których nie mam pojęcia.
– 397 –
1
– Dlaczego? Czy zawsze wiedziałeś, jak być
bratem? Albo J| hodować konie? Potrafisz
opiekować się źrebakami, a uciekał od własnych
dzieci? – Wiem, że jej rozpuściłem. W ten sposób
okazywałem 1 troskę. – Czy ktoś cię uczył, jak być
mężem? – Nie – odparł aż nazbyt cicho. – Może
po prostu bałem ul być ojcem. Po śmierci żony
nie zostało mi nic, co mnplhyii komukolwiek
ofiarować. – Odetchnął głęboko i popatrzył – To
egoizm, zgoda. Ale, niestety, tak właśnie było. –
Musisz poznać swoje dzieci. Gdybyś im poświęcił
MIM więcej uwagi, zachowywałyby się zupełnie
inaczej. Zapatrzył się w sufit z takim wyrazem
twarzy, jakby HzU|| czegoś, co stracił.
– Sibeal potrafiła z nimi postępować. Nie
musiałem jej |>< >m« gać. Zresztą ona chciała
robić wszystko sama. Nawet, gdy |t trochę
podrosły. – Spojrzał na Georginę. – To były
bardz.ic| |t dzieci niż moje. – Ale Sibeal odeszła,
a one mają tylko ciebie. Wiem, że cl i nich zależy.
Powiedział mi o tym sposób, w jaki na nie pali
zy»| Kiedy wyciągałeś nas wtedy z wody,
wyglądałeś zupełnie irtl upiór. Ale jeśli je
kochasz, powinieneś stać się częścią ich z\< li
– 398 –
Musisz zacząć od nich czegoś wymagać. Na
pewno uda 11 ul znaleźć jakiś sposób, by okazać
im uczucie. Długo nie odpowiadał. Wreszcie
potrząsnął głową i sp
– Wiesz, czasem, gdy Kirsty wpatruje się we
mnie jak w r*j stwo, mam ochotę uciec. Bo ja nie
jestem żadnym bóstwei n, tyla zwykłym,
ułomnym człowiekiem, który nie jest nawet
dohryfl ojcem dla własnych dzieci. – I nigdy nim
nie będziesz, jeśli nie nawiążesz z nimi blizuu go
kontaktu. A Kirsty to przerażona mała
dziewczynka. Strai ii matkę. Ty interesujesz się
nią tylko wtedy, gdy coś przeskmlm Musisz
spędzać z nimi więcej czasu. Dowiedzieć się, kim
nnpf| wdęsą. Milczał chwilę, a potem roześmiał
się cynicznie.
– Chyba wiem, kim one są. Małymi
diablątkami, które nm\[M ludziom twarze na
niebiesko i wkładają im homary do łóżek
Dziwne obrazy straszą mnie I wiele
niespodzianek, Nim oczy me w krainie snu
Obmyje nowy ranek.
Robert Louis Stevenson
przekl Jacek Kittel
1 ego dnia Calum i Amy wrócili na wyspę, by
– 399 –
ogłosić
•izystkim radosną nowinę. Georgina położyła
się do łóżka nadzieją, że od tej chwili jej życie
również zmieni się na |>’.zC
N icmniej jednak Amy i Calum byli
nowożeńcami. Pierwszego Kina Georgina
widywała Amy zawsze w towarzystwie Caluma.
Życzyła przyjaciółce jak najlepiej, ale widok
młodej pary fnzilzierałjej serce. Tak bardzo się
kochali. Dotykali się, całowali. Nic rozstawali się
ani na chwilę.
Im dłużej na nich patrzyła, tym bardziej
doskwierała jej Hiimoiność.
( żuła się coraz gorzej. Eachann zachowywał
się sztucznie i’ ni towarzystwie. Był tak samo
napięty jak ona, gdy rozmawiała z < alumem i
Amy.
Spędzał więcej czasu z dziećmi, a nawet
rozmawiał z nimi n wszystkich głupich kawałach,
jakie jej zrobiły. Musiały ją pi wprosić i obiecać,
że to się już nigdy nie powtórzy.
Zabierał Grahama do stajni, nauczył go jeździć
konno i opiekować się stadem.
Ale Kirsty zostawała z Georgina. Stosunki
między nimi układały się coraz lepiej – głównie
– 400 –
dlatego, że ilekroć Kirsty coś ibroiła, Georgina
wyciągała z tego konsekwencje.
I )ni mijały, robiło się coraz zimniej, wcześnie
zapadał zmrok. W.zyscy spędzali coraz więcej
czasu w domu.
Tamtego wieczoru siedzieli przy kominku.
Eachann • Grahama grać w szachy. Ilekroć
jednak odwrócił wzrok, chtaj chował mu pionki.
Gdy Eachann zorientował się w końcu w
sytuacji, popal rzył | niego groźnie.
– Oddaj mi je – powiedział. Graham
powyjmował wszystko z kieszeni. Były w nich pfe
ki, sznurek, kamienie, ślimak, dwa zasuszone
robaki, muui lepkie miętówki, maleńkie skrawki
papieru, klucze i guziki
– Widać, że to twój syn – zażartowała
Georgina. Calum ryknął śmiechem. – Co w tym
zabawnego? – spytał Graham, wyjmując guU w
kształcie widełek. – Masz bardzo dużo rzeczy w
kieszeniach, synu. – Wiem – odparł chłopiec
śmiertelnie poważnie. – To są I różności. Mogą
się kiedyś przydać.
– 401 –
Eachann zaśmiał się głośno i potargał synowi
włosy.
Calum pocałował Amy, a gdy Georgina
odwróciła wal napotkała poważne spojrzenie
Eachanna. Odniosła wrażenie, patrzy na nią tak,
jakby chciał odczytać jej ukryte myśli.
Odwróciła się w obawie, iż mu się to uda i
odkryje, że ona • chce, by przestał na nią patrzeć,
i nie życzy sobie, by m traktował ją jak służącą
opiekunkę do dzieci.
Czuła się dziwnie nie na miejscu; tak bardzo
pnigtu go dotknąć, marzyła, by ją przytulił. I to ją
śmiertelnie przfl żało.
Ale nie pozwoliła niczego po sobie poznać i
zachowała stott spokój, mimo iż targała nią burza
uczuć. Burza rozszalała się również na wyspie.
Wył wiatr, grznim padał grad.
Georgina poszła do kuchni, zjadła trochę
placka ziemniul nego, a resztki niosła właśnie na
górę, gdy usłyszała pM Zatrzymała się w
korytarzu i zaczęła nasłuchiwać. Płacz doi I dził z
pokoju Kirsty.
Chwilę stała przed drzwiami, a potem wolno
przekręciki kin kę i weszła do środka. W pokoju
panował mrok, więc nąjpil musiała przyzwyczaić
– 402 –
oczy do ciemności, zanim na pud zbliżyła się do
łóżka dziewczynki.
Ale łóżko byłe puste. Znów usłyszała łkanie i
odwróć il.i | Szloch dochodził z szafy.
Wiatr uderzał w szyby, wyjąc przeraźliwe.
Płacz stawał się
tiaz głośniejszy. < Hworzyła garderobę i
zajrzała do środka. Kirsty siedziała w kąciku,
zwinięta w kłębek. Wstrząsało nią
fitzpaczliwe łkanie. Kozległ się tak przeraźliwy
grzmot, że Georgina nieomal
podskoczyła ze strachu. Dziewczynka jęknęła
żałośnie. < icorgina usiadła na podłodze tuż obok.
K i rsty popatrzyła na nią z przerażeniem.
Odejdź! – zawyła, jakby odpędzała jakiegoś
złego ducha. J< 1> sobie. (icorgina nie odezwała
się. Zamknęła drzwi od szafy, podciąg
llęłii kolana pod brodę i czekała. I )
z.iewczynka nadal szlochała rozpaczliwie. Znów
zagrzmiało. Georgina odstawiła talerzyk na
podłogę
( przytuliła Kirsty, która drżała ze strachu. Ja
– 403 –
też czasem boję się burzy – powiedziała. Ja nie –
mruknęła mała.
A teraz? Boję się wielu rzeczy. A ja nie.
Prześladują mnie koszmary.
Dziecko milczało.
Boję się, że nie jestem mądra. 1 nie dorównuję
inteligencją twemu ojcu... Cisza.
Boję się, bo nie mam rodziny. Ani przyjaciół.
Ani majątku. Kirsty podniosła głowę i spojrzała
jej w oczy.
Boję się, że znajdę homara w łóżku i nie
domyję twarzy. Boję się, że gdy kichnę, wyleci mi
mózg. Boję się, że zjem sama > .11 v ten placek.
Dziewczynka zachichotała. Chcesz trochę?
Mała zaczęła zajadać. Skłamałam. Boję się
burzy – wyznała po chwili. Dlatego się tutaj
schowałaś?
Przytaknęła. A ja chowałam się pod kołdrą.
Ilekroć grzmiało, naciągałam |i| sobie na głowę.
– I już się pani nie boi? – Staram się myśleć o
czymś przyjemnym i wtedy zapominali oburzy. –
Ale są rzeczy, które nadal panią przerażają,
– 404 –
panno Goorglfl – Tak. Kirsty uspokoiła się i
przestała płakać. Nie myślała już o butni Całą jej
uwagę pochłonął placek ziemniaczany.
– Myślałam, że dorośli niczego się nie boją –
powicilz.inM z pełną buzią. – Każdy się czegoś
boi– odparła Georgina i przytuliła n i<« nlfl
dziewczynkę. A ja jestem wręcz przerażona, bo
chyba zakochał;im N w twoim ojcu.
Dziewczyna pyta się: dlaczego
mam nie zobaczyć ucha mego?
Jeżeli tylko się przyłożę,
na pewno mi to pomoże!
To mi sią uda, ja to czują
nigdy nie wiesz, nim nie spróbujesz.
utwór anonimowy
przekl. Jacek Kittel
(Następnego ranka Georgina znalazła zegar.
Staruszek stał w kiicie po drugiej stronie domu.
Właśnie przyglądała mu się Uważnie, gdy Calum
wszedł do środka.
To zegar Bayardów.
Tak, poznałam.
Masz jeszcze takie zegary?
Zostały sprzedane wraz z całą moją
– 405 –
posiadłością.
(’;>lum zdjął zegar z kominka i wręczył go
Georginie.
Jest twój.
Nie.
On nie jest nam potrzebny. A tobie się przyda,
l’opatrzyła na zegar i poczuła, że za chwilę się
rozpłacze.
Proszę – powiedział Calum. – Weź go.
Dziękuję. – Chciała wyjść z pokoju, ale
przystanęła na progu i popatrzyła na Caluma z
wahaniem.
Nalegam – powiedział, zanim zdążyła
otworzyć usta.
I l.śmiechnęła się tylko i zaniosła zegar do
sypialni.
To był jej cały majątek. Postawiła go na
toaletce, nakręciła I <(tworzyła maleńkie
drzwiczki. Pstryknięciem palca uruchomiła
wahadło. Po wewnętrznej stronie drzwiczek
dojrzała sygnaturę Mnyardów.
Przesunęła palcem po rzeźbieniu, odetchnęła
głęboko i zamknęła drzwiczki. Patrząc w
księżycową tarczę zegara, myślała o czasach
odmie
– 406 –
rżanych jego wskazówkami. Stanęło jej przed
oczami cali dzieciństwo, rodzina.
Zaczęła się zastanawiać, czy jej słynny przodek
był szcze śl i wl Czy dbał o swoje dzieci? Czy
kochał równie mocno córki • i synów?
Przez wiele lat myślała, że rodzice nie
troszczyli sie <> mi| • nie zasłużyła na ich
uczucie. Sądziła, że czegoś jej brakuje Ale
poprzedniej nocy podczas rozmowy z Kirsty
dowictlzM się o sobie czegoś bardzo ważnego.
Ona zasługiwała na miłość – to jej rodzice nie
potni li II |< kochać.
Siedząc w ciemnej szafie, oddała cząstkę
swego serca obei dziecku. Przecież w Kirsty nie
płynęła krew Bayardów. A G< giną mimo
wszystko coś do niej czuła. Wiedziała, że ii m
dziewczynka potrzebuje jej tak samo jak ojca.
Dzięki temu odzyskała poczucie wolności.
Zrozumiułu, niezależnie do tego, jak by się
starała, rodzice i tak nie obdłii liby jej uczuciem, a
ewentualne małżeństwo z LowcIK-m j Cabotem
też niczego by nie zmieniło. Ale to jej rodzice ITI
– 407 –
problem, a nie ona.
W żadnym wypadku nie zdobyłaby uznania w
ich oczut li
I wcale nie musiała być bogatą kobietą z
odpowiednim nai skiem czy mieszkać we
wspaniałej rezydencji, by naprą zostać kimś.
Bo może bycie kimś polegało na tym, by
przytulać do iii małą dziewczynkę, ilekroć rozpęta
się burza. Zrozumiała, że ta odzyskana wolność
dała jej szczęście, o k rego istnieniu nie miała
pojęcia.
Uśmiechnęła się, odwróciła i zamarła w
bezruchu.
Na drzwiach jej sypialni wisiała lśniąca zielona
suknio własność matki Kirsty.
Georgina podeszła bliżej i powiodła palcami
po śliskiej Ikl nie. Suknia nie została kupiona w
Paryżu, nie była równi szczególnie piękna. Dla
Georginy znaczyła jednak więcej ni J Ul utracony
majątek. Przymknęła oczy, przygryzła wargi, po i
. kilkakrotnie zaczerpnęła głęboko powietrza. Ale
to i tak nli | pomogło. Nie udało się jej
powstrzymać łez.
Na świecie wszystkiego jest tak wiele, że
– 408 –
cieszyć się trzeba, przyjaciele!
Robert Louis Stevenson
przekl. Jacek Kittel
•Yirsty wykonała kilka ostatnich skoków w
stronę stajni. Za hnzilym razem, gdy udawało się
jej wylądować ze skrzyżowanymi IM>( .mii,
wypowiadała na głos jakieś życzenie. Ta zabawa
pomagała [jej zapomnieć o strachu, a bała się tak
bardzo, że wielokrotnie
Bzula potrzebę, by ukryć się w szafie.
(idy wreszcie otworzyła drzwi stajni i wśliznęła
się do środka,
pomyślała, że pachnie tu dokładnie tak, jak
pachnieć powinno:
liinini, sianem i brudem.
Było wprawdzie ciemniej, niż sobie
wyobrażała, ale postano
wiła o tym nie myśleć. Ten rodzaj mroku nie
napawał jej przera
żeniem. Znajdowała się przecież w miejscu,
gdzie ojciec spędzał
i ii l< < 11 iżo czasu – o wiele za długo
przebywał w towarzystwie koni
zamiast z nią.
Minęła boksy, w których stały konie, gdy nie
– 409 –
hasały po łące
w pobliżu stawu. Na wprost zobaczyła
uchylone drzwi i wstrzymała
oddech, gdyż pomyślała, że za nimi może być
ojciec.
Nie miała pojęcia, jak by zareagował, gdyby ją
tu zobaczył.
Nigdy jej tu nie przyprowadzał –
najprawdopodobniej nie życzył
lobie, by przychodziła do stajni.
1’ewnie myślał, że mu będzie przeszkadzać. A
przecież wcale nie
Ifllała takiego zamiaru. Nawet obiecała sobie,
że nie będzie zadawać
|byt wielu pytań. Dorośli tego nie lubili.
Najprawdopodobmej
dlatego, że nie potrafili na nie odpowiedzieć.
Zwolniła kroku i podeszła bliżej do drzwi.
Nikogo za nimi nie l>\ In Tylko siodła, uprząż,
cugle i inne podobne rzeczy.
Panował tu straszny bałagan. Kirsty mogła się
założył, że wujek Calum chętnie by tu posprzątał.
– 410 –
Cieszyła się, że mic szka on w tym samym domu.
Lubiła też bardzo ciocię Amy, która nigdy nie
traktowała jej jak dziecko. Zawsze uważnie
słuchała, co Kirsty ma do powiedzenia, jakby to
naprawdę było ważne.
Usłyszała rżenie konia w jednym z ostatnich
boksów i zrobił kilka kroków w tamtą stronę.
Rumak podniósł łeb, jakby zapm« szał ją do
zabawy.
Wspięła się na ściankę sąsiedniego boksu.
– Dzień dobry, koniu! Piękna klacz popatrzyła
na nią łagodnie. Miała szary IH> i ogon, ale poza
tym była cała biała. Kirsty wiedziała jednak, m
nie można jej nazwać białym koniem. Białe
wyglądały inaczej 4 tak jak Jack. Kirsty podbiegła
do Jacka.
Białe konie wróżyły szczęście. Przypomniała
sobie czarodziej skie zaklęcie, wyrecytowała je z
pamięci, przymknęła oczy i wyi powiedziała na
głos życzenie.
– Kirsty! Otworzyła oczy i gwizdnęła
przeciągle. Ale tempo! Pogłaskała Jacka i
zeskoczyła na ziemię ze skrzyżowanymi nogami.
– Witaj, ojcze! – Co tu robisz? – Nic. Chciałam
zobaczyć, jak wygląda stajnia. – Dlaczego? – Tak
– 411 –
sobie – odparła wzruszając ramionami. – Czy
Georgie wie, gdzie jesteś? Przytaknęła, ale nie
zdradziła mu pewnego wielkiego sekretu To
właśnie Georgie jej poradziła, by tu przyszła, gdyż
o|< u < spędzał zbyt wiele czasu z Grahamem.
Rzucił linę do kąta.
– Co robiłeś? – Rozdzielałem dwa walczące
ogiery. – Tak? Dlaczego konie ze sobą walczą? –
Z tego samego powodu co ludzie. Przeważnie o
władzę Wyjął coś z pudełka. – Co to jest? – Nowa
uzda. Chcę ją włożyć Jackowi i wybrać się na
prz*« jażdżkę.
– Ach, tak. – Widocznie zadawała zbyt wiele
pytań, bo ojciec z.IHSW chciał się uwolnić od
głupiej małej dziewczynki, która nie i >< >i rafi
poskromić języka. Wyciągnął rękę.
Pojedziesz ze mną?
Na Jacku?
Przytaknął.
– Tylko my dwoje? Aye.
– Co za pytanie! Chwyciła go za rękę i
podskoczyła do góry z radości. W chwilę później
galopowali już po łące w stronę zatoki. ()piirła
– 412 –
głowę o pierś ojca. Jak myślisz, usłyszałabym, jak
rośnie drzewo, gdybym przyłożyła ucho do pnia?
Sądzę, że drzewa rosną zbyt wolno i cicho, żeby
można było i«> usłyszeć. Robiło się coraz
ciemniej i zimniej. Noc zapadała bardzo we
zcśnie o tej porze roku. Dlaczego świerszcze
śpiewają?
Popatrzył na nią ze zdumieniem.
Co?
Pytałam, dlaczego świerszcze śpiewają.
Bo chcą znaleźć sobie parę.
Ach, tak. – Zamilkła, myśląc o czymś
intensywnie. – Panna 11 (-orgie jest bardzo
samotna. Naprawdę? Kirsty przytaknęła.
Powiedziała mi o tym, gdy siedziałyśmy w szafie.
Może ona i«v powinna zacząć śpiewać. Przyjrzał
się jej uważniej. Na twarzy dziewczynki malował
się
minutek. Ty też jesteś samotny? Tak, czasem
tak się czuję. Tęsknisz za mamą? Aye, bardzo. Ja
też. Spójrz! – Wskazał jej ręką księżyc. Włożył
lisią czapę. To znaczy, że będzie deszcz.
Naprawdę to pamiętasz? Myślałem, że byłaś o
wiele za
– 413 –
mała, żeby cokolwiek zapamiętać. Zabierałem
cię na przejazdzk i kiedy jeszcze niewiele od ziemi
odrosłaś.
– Pamiętam. Zawrócili w stronę dużego
świerku niedaleko domu. – Skoro ty jesteś
samotny i panna Georgie też, to mofl powinieneś
się z nią ożenić? – A chciałabyś? – Ona jest
bardzo ładna. – Aye. Masz rację. – I lubi się
chować do szafy w czasie burzy. – To bardzo
ważne. – A w dodatku uratowała mi życie. Nie
powinniśmy o lyifł zapomnieć. – Zdecydowanie
nie. – Poza tym Grahamowi i mnie przydałoby się
trochę dyn y pliny. Nie wytrzymał i roześmiał się
na cały głos. Śmiał się tak sonli cznie, że nie mógł
przestać. Kirsty poczuła, jak zalewa ją fala cicplw
Cieszyła się bardzo, że udało się jej rozbawić ojca.
Zeskoczył z konia i wziął ją na ręce.
– Wiesz, co myślę? Potrząsnęła głową. –
Myślę, że tobie nie jest potrzebna dyscyplina. –
Nie? – Nie. Myślę, że potrzebujesz czegoś innego.
– Przytulił ją ink mocno, jak inni tatusiowie tulą
swoje dzieci. Tak jak tego cli przez całe swoje
życie.
– 414 –
Wytrwali zawsze otrzymują od losu to, czego
pragną. O ile – oczywiście – wcześniej nie
rozstaną sią z tym światem.
Mark Twain
W pewną mroźną noc Georgina wyglądała
przez okno ojej sypialni. Wiał silny wiatr, a
gwiazdy błyszczały na niebie jak szafiry.
Popatrzyła na jednąz nich, gdy ktoś otworzył
tlizwi. ,
Stał w progu, wypełniając sobą całą framugę.
– Mogę wejść? Nie była w stanie się ruszyć.
Straciła już nadzieję, że cokolwiek się zmieni.
Widocaaie pisane jej było pragnąć czegoś, czego
nic może mieć.
Usiadł na łóżku. Oparłszy łokcie na lekko
rozsuniętych kolanach, wbił wzrok w podłogę.
– Przepraszam cię, Georgie. Za co? Za
wszystko, co się stało. Za porwanie, uwięzienie i
tę głupią umowę, jaką z tobą zawarłem. Głupią
umowę? Aye. Byłem zły, bo chciałaś wyjść za mąż
za kogoś innego. Za Toma Kapustę –
podpowiedziała.
Roześmieli się oboje i na chwilę napięcie
opadło. Aye. – Wstał i wyciągnął do niej ręce
błagalnym gestem. – Proszę cię o wybaczenie.
– 415 –
Zrobiła krok w jego stronę, potem następny i
położyła mu .Ilonie na rękach. Nie masz za co
przepraszać. Za żadne skarby nie chciałabym
wrrtcić tam, skąd przyszłam.
– Chcę cię pocałować. Mogę? – szepnął,
zbliżając usta do jej ust. Uśmiechnęła się.
– Przestań wreszcie pytać. Jeśli chcesz czegoś,
to po prostu bierz. Pocałował ją tak, jakby stała
się treścią jego życia, a gdl wreszcie się odsunął,
musnął palcem jej wargi.
– Myślę, że się w tobie zakochałem już tamtej
nocy w ogrij dzie. Objęła go mocno i uśmiechnęła
się.
– Ja w tobie też. Pocałował ją z uczuciem, jakie
zrodziło się między nimi oj pierwszej chwili. Ta
namiętność istniała już od dawna, tylko że oboje
usiłownli z nią walczyć. Teraz tak dobrze było się
jej poddać. Bez żadnyi h wątpliwości, żalu.
Szczerze, z gorącym sercem.
Przesunął usta na jej szyję.
– Boże... jak wspaniale smakujesz – szepnął. –
Lepiej niż pączki? – Aye. – Zaśmiał się ochryple.
– 416 –
– Lepiej. Może nawet lepiq m placek z jagodami.
Przycisnął ją do siebie tak mocno, że zetknęli się
biodrami. Zanurzył rękę w dekolt jej sukni i
zaczął pieścić jej pion Czuła, że robi jej się słabo.
Wczepiwszy palce w jego włosy, całowała go coraz
namiętniej.
Rzucił ją na łóżko i zaczął rozpinać suknię,
mrucząc coś nu temat przeklętych guzików.
– Podrzyj ją-powiedziała. Przedarł suknię na
pół, a w chwilę później jej gorset wykuło wał na
lampie zawieszonej pod sufitem, a jedwabne
majteczki spoczęły na krześle.
Szarpnęła go za koszulę.
– Podrzyj ją. Zajrzała mu w oczy. – No,
podrzyj. Chwyciła koszulę za poły. Guziki
potoczyły się po podlodzr Popatrzyła na jego
pasek i straciła pewność siebie.
– Co się dzieje, Georgie? Strach cię obleciał?
To jej wystarczyło. W sekundę pozbyła się paska,
a potM pociągnęła go za spodnie tak mocno, na
ile starczyło jej sił.
Spodnie pękły z trzaskiem. Pchnęła go na
– 417 –
łóżko, przyklękła i zdjęła mu buty. Jeden trafił w
ścianę, drugi grzmotnął o umywalkę. Zaśmiał się
i rzucił ją na materac. Teraz ja.
Nakrył ją sobą i pocałował tak głęboko, tak
namiętnie, że straciła poczucie rzeczywistości
tylko napór jego ciała.
Wsunął jej kolano między uda, ocierając się o
to najwrażliwsze miejsce jej ciała. Uniosła kolana
i wypchnęła w górę biodra.
Chyba wiedział, czego pragnęła, bo
kontynuował pieszczoty, szepcząc jej do ucha, jak
wspaniale się czuje. A potem czekał tak długo, że
o mało nie umarł.
Wziął do ust jej pierś, pieszcząc sutkę, a potem
zrobił to samo z drugą. Lizał jej żebra, talię,
brzuch, biodra, przeciągnął językiem po
wewnętrznej stronie uda.
Doprowadzał ją do szaleństwa. Ukląkł nad nią
i przesunął wzrokiem po jej ustach, piersiach, aż
w końcu popatrzył niżej, pogładził ją jednym
palcem po łonie, a potem wsunął go delikatnie do
środka.
Wstrzymała oddech i przymknęła powieki.
Otwórz oczy.
Posłuchała natychmiast.
– 418 –
Wsunął palec głębiej, nie odrywając wzroku od
jej twarzy.
Patrz na mnie. Pieścił ją coraz śmielej, a ona
czuła, jak wzbierająca w niej rozkosz rozlewa się
po całym ciele.
Wypchnęła do góry biodra, gdy tylko włożył w
nią drugi palec. Krzyknęła, a on patrzył na nią
tak, jakby była jedyną istotą ważną w jego życiu.
Chciała usiąść, ale potrząsnął głową i
przycisnął ją do materaca. Pocałował wnętrze jej
uda, położył je sobie na ramieniu i to samo
uczynił z drugim. Zrozumiała, co zamierza i
wpadła w panikę.
– Nie, Eachann! – Tak. Jęknęła tak głośno, że
aż przygryzła usta. – Tak, kochanie. Pozwól,
żebym cię kochał w ten sposób. Całował ją
namiętnie i za każdym razem pozwalał jej przeżyć
rozkosz do samego końca.
A gdy wreszcie w nią wszedł, zrozumiała,
dlaczego seks doprowadza ludzi do szaleństwa.
Pojęła, że miłość może stać się przyczyną
wojny, a jej siłą jest tak wielka, że maleńki ludzki
– 419 –
rozum nie ma szans, by z nią walczyć.
Nie wiedziała, że kobieta i mężczyzna potrafią
rzucać na siebie tak potężne czary. Nigdy też nie
sądziła, że będzie zdolna do podobnych uniesień.
– Kocham cię – szepnął, a potem powtórzył to
wyznani każdym ruchem swego ciała. Kochał się
z nią namiętnie, ale czule. Cały czas też mówił do
niej, jak cudownie się czuje. W końcu poddał się
żądzy i wypełniając ją gorącą, życiodajni siłą,
wyszeptał ochryple jej imię. Nie miała pojęcia, jak
długo tak leżeli – mokrzy i wyczerpani, jakby dali
sobie wszystko, nie pozostawiając nic. Kilka
minut później – choć wydawało się jej, że minęły
wieki
– poczuła silny skurcz w łydce. – Boże –
jęknęła – moja noga! – Co? – Nachylił się nad
nią. – Co się stało, u diabła? – Kurcz, kurcz! –
Nie potrafiła powiedzieć nic więcej. – Gdzie? –
Noga! Rozmasował zdrętwiały mięsień, co bolało
ją tak, że miała ochotę krzyczeć. W chwilę później
już się śmiali i tarzali po łóżku.
– Wszystko przez ciebie – żartowała. – Coś ty
wyprawiał z moimi nogami? – Nie narzekałaś,
Georgie. Prosiłaś o jeszcze. – Wcale nie! – Aye.
Prosiłaś. Jeszcze... jeszcze, Eachann – powiedział
– 420 –
falsetem, przedrzeźniając jej rozanieloną minę. A
ona milczała. Pozwoliła mu się bawić do woli.
Przestał się śmiać, widząc, że nie reaguje.
Uśmiechnęła się tylko i pogłaskała go czule po
piersi, a potem sięgnęła ręką niżej.
Wstrzymał oddech. Odkryła natychmiast, że
ma nad nim władzę i że zupełnie bezsensownie z
nim walczyła. Bała się, że przy nim traci kontrolę
nad sobą i może oddać się namiętności, nad którą
nie będzie już w stanie zapanować.
Po raz pierwszy w życiu odkryła, że miłość
akceptuje człowieka takim , jakim on naprawdę
jest. Przez następną godzinę mściła się na nim
tak, że to w końcu zaczął prosić o więcej. A
jeszcze godzinę później wsłuchiwała się w jego
oddech i głęboki sen. Nigdy nie lubiła
przegrywać, a teraz napawała się zwycięstwem I
mówią, że kobiety to słaba płeć – mruknęła.
Można w minutą poślubić więcej pieniędzy niż
zarobić przez całe życie.
anonimowe.
– 421 –
kilka dni później Georgina i Eachann wzięli
śluh w drewnianej kapliczce na wybrzeżu, nie
opodal Rockland. Gdyby ktokolwiek z dawnych
znajomych zobaczył Georginę Bayard przy
ołtarzu, na pewno by jej nie rozpoznał. Miała na
sobie jasnozieloną suknię. Nic szczególnie
cennego. A w orszaku weselnym szła tylko
nieliczna rodzina pana młodego. Kirsty i Graham
stanęli po obu stronach ojca i poprowadzili go
krótką nawą do miejsca, gdzie czekała
narzeczona.
Po skończonej ceremonii wyszli z kościoła,
stąpając po zwy kłej podłodze z desek, a nie po
białym, puszystym kobiercu. Nie było
pierścionków z brylantami oprawionych w
platynę, zabrakło też kawioru i szampana.
Zamiast pompy i przepychu otaczała ich miłość i
szczęście.
W godzinę później Georgina stała na pokładzie
statku zmierzajacego na wyspę, do domu.
– Pragnęłaś brylantów, Georgie? – spytał
Eachann, obejmując ją w talii. Zaprzeczyła
stanowczym ruchem głowy.
– Pragnę tylko ciebie. Ucałował ją czule,
nadbiegły dzieci i zaczęły tańczyć wo n nich.
– 422 –
Calum i Amy roześmiali się, po czym natychmiast
wymie nili czułe pocałunki.
Georgina spojrzała na swego męża.
– Ponieważ nie mogłam wyjść za mąż dla
majątku, uczyniłam to z miłości.
– Ale ojciec ma dużo pieniędzy –
zaprotestowała Kirsty. – Tak, kochanie. Z
pewnością. Całe mnóstwo pensów – przyknęła
Georgina i roześmiała się. Nie pensów, tylko
dolarów – sprostował Graham. Eachann
pochwycił jej spojrzenie, uśmiechnął się i
wyciągnął z kieszeni kopertę. Otworzyła ją i
wrosła w ziemię ze zdziwienia. W środku tkwił
akt własności domu Bayardów. Odkupiłeś moją
posiadłość? – wyjąkała.
Aye.
Och, z pewnością wydałeś na to wszystkie
oszczędności. Jesteś bardzo kochany, ale
sprzedamy ją. Czasem trzeba zachować choć
resztki rozsądku.
Patrzył na nią z takim rozbawieniem, że
zamilkła. Zdejmij obrączkę, Georgie. Dlaczego?
Zrób tylko to, o co proszę. Obejrzyj ją dokładnie.
– 423 –
lPo wewnętrznej stronie wygrawerowano”od E
dla G” i jakieś
cyfry. Dwa, trzy, siedem, jeden, cztery? To nie
jest data. Więc co? Numer konta bankowego.
Konta? Jakie to słodkie! Ile masz na nim
pieniędzy? Nie wiem. – Podrapał się po głowie. –
Calum, ile jest
w banku? Razem? Na obu rachunkach? Czy
tylko na twoim? Na moim.C alum myślał chwilę.
Ponad dwa miliony dolarów.
Georgina Bayard MacLachlan popatrzyła na
Eachanna w zupełnej ciszy, po czym – drugi raz
w życiu – osunęła się zemdlona na ziemię.
– 424 –