Jillian Hunter Klify

background image

przełożyła

Lidia Rafa

background image

Wyspy Scilly, Kornwalia, Anglia

Służba zamkowa ostrzegała go, że zapłaci za lekceważenie

dziewczyny. Jeszcze tej samej nocy, kiedy przejął majątek,

otoczyli go, by przepowiadać klęskę. Przekonywali, że dziew­

czyna obdarzona jest magiczną mocą, którą z pewnością

przeciwko niemu wykorzysta, by się zemścić.

- A cóż to za moc? - zapytał z rozbawieniem.

- Potrafi po burzy sprowadzić na niebo tęczę - zdradziła

z nieukrywaną dumą zamkowa gospodyni.

Woźnica pokiwał głową.

- Dzięki niej na naszej nieurodzajnej ziemi kwitną kwiaty.

- Na Boga - westchnął Anthony, skrywając uśmiech. - To

rzeczywiście groźne moce. Czy bezpiecznie jest opuszczać

pokoje?

- Dziewczyna jest pod opieką czarodziejki Morgan le Fay,

siostry króla Artura - dodała wszystkowiedząca pokojówka.

- Ale chyba nie tego saksońskiego króla Artura? - zapytał

lekko już poirytowany Anthony, prowadząc służbę do biblio­

teki. - Nawet nie wiadomo, czy on faktycznie żył. A gdyby

żył. z pewnością wtrąciłby was do lochu za podobne łgarstwa.

- Tego samego - szepnęła pokojówka, chowając się za

plecami woźnicy. - Stara Annie Jenkins miała wizję, że pan

i panna Halliwell bierzecie ślub.

9

background image

JILLIAN HUNTER

KLIFY

-

Ślub? - mruknął pod nosem Anthony, dając znak ręką,

by ta dziwaczna gromadka czym prędzej się oddaliła. - To

dopiero przerażający pomysł.

Zaczął podejrzewać, że chcąc pozbyć się sławnej panny

Halliwell, będzie musiał porządnie ją nastraszyć i zniechęcić

do siebie. Lekceważenie, jakie okazywał jej przez cały tydzień,

nie przyniosło żadnych rezultatów. Co więcej, dudnienie, które

dokładnie w tej chwili wstrząsnęło murami zamku, mogło

wprawdzie wywołać potężne fale przybojowe, niestety, mogła

to też być ona.

Natarczywa młoda kobieta postawiła żądanie, którego nie

zamierzał spełnić. Od tygodnia domagała się audiencji.

Anthony Hartstone, trzeci książę Pentargonu, siedział bez

ruchu w wygodnym fotelu. Obok na stoliku stała nietknięta

brandy. Ogień płonący w kominku oświetlił cyniczny uśmiech

na jego kanciastej twarzy, kiedy z korytarza dobiegły go

podniesione głosy. No tak, wybiła pierwsza. Dręczycielka jak

zwykle przybyła punktualnie.

Zwariowana dziewczyna, ale i odważna, skoro ośmiela się

drażnić lwa w jego własnym legowisku. Sądząc po hałasie,

w końcu jednak przyprowadziła posiłki. Oczywiście zupełnie

niepotrzebnie. Strata czasu. Anthony nie mógł jej pomóc,

nawet gdyby chciał.

Jego usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, kiedy usłyszał

krzyki mężczyzny.

- Po moim trupie! Nie wolno przeszkadzać jego lordowskiej

mości!

Vincent, służący i kamerdyner, który niegdyś parał się

rzeźnictwem, najwyraźniej zaczynał tracić cierpliwość, co nie

wróżyło sukcesu sprawcom całego zamieszania. W innych

okolicznościach Anthony chętnie obejrzałby spektakl z udziałem

Tytana z Kornwalti i niesławnej panny Halliwell. Vincent nie

podniósłby na damę nawet palca. Wystarczyłby delikatny

uścisk jego potężnej dłoni, by zaczęła błagać o litość.

10

Zza okien dobiegały odgłosy piorunów, zwiastując nadejście

burzy. Spienione fale wściekle rozbijały się o klify. W pokoju

z wolna zapadał mrok.

Anthony właśnie odłożył list kondolencyjny, który przed

chwilą otrzymał, kiedy nagle za jego plecami otworzyły się

drzwi.

- Milordzie! - Vincent aż trząsł się ze zdenerwowania. -

Moja cierpliwość ma swoje granice.

- Cóż, okazuje się, że łatwo wyprowadzić cię z równowagi.

Policzki Vincenta, ukryte pod krzaczastymi bokobrodami,

wyraźnie się zaczerwieniły.

- Ta kobieta nie chce przyjąć odmowy do wiadomości.

- Chyba że ją osobiście odprowadzisz na plażę. Oczywiście

w niczym nie uchybiając dobrym manierom.

- Milordzie, ona mnie szturchnęła.

Wyraźnie rozbawiony Anthony pochylił się do przodu.

- Co zrobiła?

- Szturchnęła mnie parasolką. W... zadek. - Oburzony Vin-

cent oparł się o drzwi, próbując zatarasować wejście swoim

ogromnym ciałem. - Przygotować się do obrony! - zdążył

jeszcze krzyknąć, zanim do pokoju wdarła się chmura niebies-

koszarego muślinu. - To oblężenie!

Oblężenie.

Anthony zerwał się na równe nogi, wykrzywiając twarz na

widok intruzów, Troje śmiałków wtargnęło do biblioteki,

bezczeszcząc jego męskie sanktuarium i brutalnie wyrywając

go z żałobnej zadumy nad losem niedawno zmarłego brata.

Właściwie to do sali wdarła się niewiasta w intrygującym

czepeczku zacieniającym twarz. Towarzyszący jej dwaj męż­

czyźni byli wyraźnie onieśmieleni i spoglądali na gospodarza

przepraszająco. Przynajmniej oni mieli na tyle rozumu, by się

go bać.

Młoda kobieta była albo tak bezczelna, albo nie miała żadnej

towarzyskiej ogłady.

11

background image

JILLIAN HUNTER

- Milordzie, prosimy o wybaczenie - odezwał się korpulent­

ny starszy mężczyzna ze starannie podstrzyżoną siwą brodą.

Młodszy, wysoki brunet, miał około trzydziestu lat. Mrugając

nerwowo zza okularów w złotych oprawkach, próbował wydusić

z siebie przeprosiny.

- Nie powinniśmy byli tak nalegać. Może lepiej przyjdziemy

kiedy indziej... - wyjąkał.

- Milcz. Elliotcie! - Młoda kobieta stuknęła parasolką

w podłogę dla podkreślenia wagi swoich słów. - Onieśmiela

cię, choć nie wyrzekł jeszcze nawet słowa. Przecież wiemy,

że jego lordowska mość to najłagodniejszy człowiek na świecie.

Wiemy, że nas ciepło przyjmie.

- Wyjść. - Anthony wskazał drzwi. Na jego szczupłej twarzy

nie było śladu ani łagodności, ani tym bardziej ciepła. - Nie

mam czasu na takie bzdury. - Wpatrywał się w schowaną pod

czepkiem twarz. - Żegnam panią, panno Hollywell.

- Nazywam się Halliwell, lordzie Pendragon. Morwenna

Halliwell.

Uśmiechnął się chłodno.

- Pentargon.

- Och! -Jej usta wykrzywiły się w nieszczerym uśmiechu. -

Przepraszam.

- Sir Dunstan Halliwell. - Starszy mężczyzna wyciągnął

na powitanie rękę z taką pokorą, że Anthony nie był w stanie

się oprzeć. - To prawdziwy zaszczyt poznać waszą lordowska

mość.

- Elliott Winleigh - odezwał się młodszy o palcach po­

plamionych inkaustem, odrywając wzrok od wiszących na

ścianach akwarel. - Do pańskich usług, milordzie - dodał,

pochylając się w ukłonie.

Anthony skinął głową.

- Może innym razem, bo dziś, a właściwie przez cały

tydzień jestem bardzo zajęty. Interesy.

- Właśnie dlatego przychodzimy. W interesach - wtrąciła

12

KLIFY

zrozpaczona panna Halliwell, po czym niedbałym ruchem

dłoni zsunęła czepek na kark, odsłaniając twarz z naturalnością

bardziej rozbrajającą niż frontalny atak.

Na ten widok Anthony jeszcze bardziej się skrzywił. Nim

zdążył się otrząsnąć, jego myśli zakotłowały się i runęły

niczym lawina kamieni toczących się po skalnym zboczu.

Dziewczyna była wyjątkowo piękna, co do tego nie miał już

żadnych wątpliwości.

Jej zielone oczy patrzyły na niego niewinnie, przywołując

jakieś odległe wspomnienia. Orzechowozłote włosy były zbyt

ciężkie, by utrzymać się w nisko upiętym koku. Rysy twarzy

miała tak delikatne, jak gdyby wyrzeźbiono je w bryle lodu.

Anthony zastanawiał się, czy nie roztopiłaby się, gdyby na nią

chuchnął. Najbardziej zaniepokoił go jednak fakt, że dziewczyna

wydawała mu się dziwnie znajoma.

- Czy my się znamy? - zapytał z zakłopotaniem.

Spojrzała na niego jak na wariata.

- Przed chwilą się przedstawiłam. Od tygodnia co rano

prosiłam o spotkanie, ale Jack Morderca nie pozwolił mi nawet

zbliżać się do drzwi.

- Morwenno! - Stryj dyskretnie chrząknął. - Jego lordowska

mość jest bardzo zajęty. Do rzeczy, kochanie.

- Nie będzie żadnej rzeczy - odezwał się chłodno Anthony. -

Szkoda tracić czas. Wiem, o co wam chodzi. To niemożliwe.

Morwenna spojrzała na niego przenikliwie. W jej oczach

płonęły tak silne emocje, że aż zrobiło mu się gorąco.

- Może znał pan mojego ojca, sir Rolanda Halliwella -

zaczęła. - Był uczonym i antykwariuszem. Jako człowiek

wielkiego umysłu z pewnością ma pan w swej bibliotece

książki jego autorstwa. „W krainie małych ludzi".

- „Ekskalibur w Anglii" - dodał Elliott.

Morwenna w przypływie entuzjazmu położyła parasolkę na

sekretarzy ku.

- Milordzie, nie dalej jak na dwa tygodnie przed swoją

13

background image

JILLIAN HUNTER

tragiczną śmiercią ukochany brat pana czytał jedną z książek

papy-

Anthony zaklął pod nosem, patrząc, jak jego listy błys­

kawicznie nasiąkają atramentem wyciekającym z kałamarza,

który przewróciła parasolką.

- Przykro nam z powodu pańskiego brata, milordzie -

szepnęła, wpatrując się w wolno rozlewającą się po blacie

granatową plamę. Elliott rzucił się z chusteczką, by zetrzeć

atrament.

Anthony odwrócił się i szarpnął za dzwonek, by wezwać

służącą.

- Nie mogę pomóc, panno Halliwell. Rozumiem powody,

dla których pani tu przybyła. Niestety, kontrakt na sprzedaż

wyspy jest już gotowy. Pracowała nad nim cała armia pra­

wników.

- Postępuje pan zbyt pochopnie - powiedziała. - Odkąd

zjawił się pan na wyspie, prawie nie opuszcza pan murów

zamku. Pański brat kochał Abandon.

Jego niebieskoszare oczy groźnie pociemniały.

- Gdyby nie zaszył się na tej zapomnianej przez cały świat

kupie granitu, by badać te śmieszne zjawiska, na przykład

syreny, prawdopodobnie żyłby do dziś.

- Był tu szczęśliwy - odezwała się zaskoczona. - Nie znałam

go osobiście, ale wiem, że mieszkańcy wyspy bardzo go kochali.

Jestem przekonana, że nie sprzedałby nawet jednego kamyka.

Anthony zacisnął dłoń na oparciu fotela i spojrzał na twarz

dziewczyny z tą bezwzględną surowością, która sprawiała, że

większość mężczyzn zapominała języka w gębie.

- Mój brat odszedł. Im szybciej pozbędę się tej wyspy, tym

lepiej.

- Jak może być pan tak bezduszny, kiedy w grę wchodzi

życie tylu rodzin?

- Nie zamierzam się tłumaczyć ze swoich decyzji - stwier­

dził ostro.

14

KLIFY

- Myślę, że powinien pan - mruknęła pod nosem.

Groźną ciszę przerwało brzęczenie porcelany, które w tym

momencie rozległo się za drzwiami. Nawet burza za oknem

ustała na chwilę, jak gdyby oczekując na wynik potyczki, której

ta odważna dziewczyna nie mogła wygrać.

- Herbata dla gości, milordzie. - Śliczna komwalijska gos­

podyni, Tillie Treffry, z uśmiechem odsunęła łokciem karafkę

brandy i postawiła na stole tacę. - Ciasteczka prosto z pieca

i świeżutka śmietanka.

Kiedy posłała pannic Halliwell ukradkowe spojrzenie, An­

thony od razu domyślił się, że kobiety są w spisku.

- Nie prosiłem o herbatę, pani Treffry - rzucił oschle. -

Wezwałem panią, by uprzątnęła pani mój sekretarzyk. Goście

już wychodzą.

- Wychodzą? Milordzie, jakże oni w taką pogodę dopłyną

na drugi koniec wyspy?

- Tak samo, jak przypłynęli tutaj - powiedział Anthony,

patrząc prosto w twarz sir Dunstana. - Proszę zrozumieć, w tej

chwili przeprowadzam na wyspie jeszcze drobne prace, które

są warunkiem sprzedaży.

Sir Dunstan, dając znaki bratanicy, ruszył w kierunku drzwi.

- Chodźmy, Morwenno. Powinniśmy byli wcześniej napisać

list do jego lordowskiej mości i wyjaśnić nasz problem.

Morwenna nawet nie drgnęła.

- Lordzie Pentargon, sprzedając Abandon w obce ręce,

skazuje pan mieszkańców wyspy na zagładę.

Jej pełne emocji oczy przypominały plamę oleju na ciemno­

zielonej powierzchni kornwalijskiego morza.

- Ależ markiz Camelbourne nie jest potworem. Nikogo nie

pozbawi dachu nad głową ani nie ześle na wygnanie do Kanady.

- Lord Kamienne Serce - powiedziała. - Tak pana nazywają.

Nie wierzyłam ostrzeżeniom. Aż do teraz uważałam, że oceniają

pana niesprawiedliwie.

Roześmiał się.

15

background image

JILLIAN HUNTER

- Postępu nie da się powstrzymać parasolką.

- Możliwe. - Patrzyła na niego, mrużąc oczy. - Ale z pew­

nością można zadać nią kilka ciosów.

- Wiem coś o tym - mruknął Vincent, podsłuchujący całą

rozmowę pod drzwiami.

Nagle Anthony w zupełnie szaleńczym odruchu zapragnął

wziąć pannę Halliwell w ramiona, rzucić ją na łoże i... cóż,

w tym momencie powstrzymał wyobraźnię. W końcu był

dżentelmenem, choć to dziewczę zdołało obudzić barbarzyńskie

instynkty drzemiące w jego męskiej duszy.

Rzucił jej spojrzenie, które miało zmiażdżyć jej butę.

- Zawarłem już umowę, panno Halliwell.

- Chyba z diabłem - odparowała.

- Wystarczy, Morwenno. - Stryj mocno chwycił ją pod

ramię i pociągnął w stronę drzwi.

- Nie wyjdę stąd, dopóki nie zostanę wysłuchana - zagroziła,

wciąż wpatrując się w twarz Anthony'ego, jak gdyby nie

zdawała sobie sprawy z nietaktu.

- W takim razie ja wyjdę - stwierdził.

Kiedy ich mijał, w sali zapadła cisza. Zastanawiał się, czy

zauważyła jego chwiejny krok. Dlaczego w ogóle go to ob­

chodziło? Jej skóra pachniała liliami. Zapach był tak ulotny,

że ledwo go rozpoznał, kiedy odwrócił się i jeszcze raz na nią

spojrzał.

Ich oczy się spotkały. Przez moment myślał, że zdzieli go

po głowie parasolką. Mocne ciało Vincenta z pewnością znało

siłę wspomnianych przez nią ciosów.

Tymczasem to nieśmiałemu Elliottowi udało się zatrzymać

wychodzącego. Anthony nigdy w życiu nie słyszał czegoś tak

niedorzecznego.

- Jeśli można... chciałbym naszkicować pański portret,

milordzie.

Anthony oniemiał.

- Słucham?

16

KLIFY

Elliott zaczerwienił się. W dłoni wciąż trzymał jeden z po­

plamionych atramentem listów, czekając, aż pokojówka uprząt­

nie sekretarzyk.

- Ilustruję książkę, która zostanie wydana na początku

przyszłego roku. Chciałbym naszkicować pana w stroju z epoki.

Rzecz dotyczy legend arturiańskich i ich związku z Kornwalią.

Papa panny Halliwell zmarł przedwcześnie i nie zdążył dokoń­

czyć pracy. Byłbym za... zaszczycony, gdyby zechciał pan być

moim modelem.

- Szkicować? Mnie? Pochlebia mi pan, panie Winleigh -

powiedział z drwiną, a właściwie ze zdumieniem. Jako dziecko

Anthony ciężko chorował. Nigdy nie uważał się za przystojnego

mężczyznę, mimo że pociągał wiele kobiet. - Niestety, jestem

bardzo zajęty. A poza tym nie wyobrażam sobie siebie w roli

bohatera.

- Jestem pewien, że będzie pan doskonałym sir Gawainem,

milordzie - nalegał Elliott. - Ma pan posturę rycerza, a twarz...

Pańska twarz przywodzi na myśl wojownika, jest w niej taka

głębia charakteru.

- Och, Elliotcie - szepnęła z rozdrażnieniem dziewczyna. -

Przesadzasz z tymi swoimi artystycznymi obsesjami. Jak mo­

żesz? To raczej typ Mordreda niż Gawaina. Sir Gawain był

blondynem.

Anthony omal się nie roześmiał. Znał opowieści arturiańskie

na tyle dobrze, by wiedzieć, że z wszystkich postaci to Mordred,

siostrzeniec legendarnego króla Artura, był najczarniejszym

charakterem, zdrajcą, który zadał władcy śmiertelny cios.

- Panie Winleigh, bardzo pan uprzejmy - mruknął, zamykając

drzwi tuż przed nosami trójki zdumionych gości. - Zbyt uprzejmy.

Lizie wczy na jęknęła głucho za jego plecami. Wyczuł jej

konsternację i oburzenie pomieszane z niedowierzaniem. Roze­

śmiał się. Chichotał, wspinając się po schodach na wieżę, skąd

17

background image

JILLIAN HUNTER

wraz z Vincentem przez kilka minut przyglądali się, jak

natrętni goście, niczego nie załatwiwszy, odchodzą.

- Vincencie, dlaczego miałbym się przejmować tym, co

myśli ta panna?

- Nie powinien pan, milordzie. Ani trochę.

- Zrobiłem to, co było konieczne. A decyzję podjąłem

miesiąc temu.

- W rzeczy samej, milordzie.

- Sam powiedz. Vincencie, stoimy tu w strugach deszczu.

Ta głupia dziewczyna ośmiela się odwoływać do mojego

sumienia, a przecież moje motywy są uczciwe. Nie sprzedaję

tej przeklętej wyspy dla zysku.

- Oczywiście, że nie, milordzie.

Anthony zmarszczył czoło. Jego młodszy brat Ethan zmarł

kilka miesięcy temu, zostawiając mu Abandon, maleńką wysep­

kę u wybrzeży Kornwalii. Pewnego ranka, prawdopodobnie

podczas tych absurdalnych poszukiwań syren, Ethan spadł

z klifu i się utopił. Zdaniem Anthony'ego, Ethan, który podczas

wojny odniósł wiele ciężkich obrażeń, w ogóle nie powinien

był sprowadzać się w to przeklęte miejsce. Im szybciej po­

zbędzie się wyspy, tym lepiej.

Szczerze mówiąc, Anthony był zaskoczony ofertą. Kiedy

dowiedział się, że wyspą interesuje się jego stary znajomy,

wpływowy markiz Camelbourne, poważany mąż stanu i przy­

jaciel księcia Alberta, nie posiadał sie z radości. Od dwóch lat

Anthony szukał politycznego sprzymierzeńca, który poparłby

jego pomysł zreformowania ustawy dotyczącej niewolniczej

pracy dzieci.

Zawarli umowę. Camelbourne odkupi Abandon w zamian

za polityczne wsparcie. Niewinne dzieci nie będą zmuszane

do morderczej pracy w nieludzkich warunkach.

- Czy nikt jej nie nauczył, że czasami trzeba poświęcić coś

dla większej sprawy? - rozmyślał na głos Anthony. - Czy ta

dziewczyna nie pojmuje, że człowiek czasami nie ma wyboru?

18

KLIFY

Tym razem Vincent nie odpowiedział. Był zbyt zajęty

obserwowaniem łodzi, która właśnie wypływała na pełne

morze. Służba zgromadzona na zamkowej grobli z równym

zainteresowaniem przyglądała się, jak dziewczyna w czepku

kręci się nerwowo w kołyszącej się łodzi. Choć była dość

daleko, Anthony widział jej profil.

Vincent spojrzał przez lornetę.

- Służba uważa, że wysyłamy ich na pewną śmierć.

- Sztorm już się uspokaja - zauważył Anthony. Odetchnął

z ulgą, widząc, że ciężkie chmury wiszące nad zamkiem powoli

się rozpływają. - Właściwie mogli przeczekać ten deszcz

w salonie.

- Tak, rzeczywiście mogliśmy im to zaproponować, mi­

lordzie.

Anthony spojrzał na niego.

- Tyle że Jack Morderca i Mordred, Król Rębaczy, nie

byliby najlepszymi gospodarzami.

- Mimo to, milordzie, nie chcielibyśmy, żeby nam się potopili.

- Nie - mruknął Anthony. - Nie chcielibyśmy.

Deszcz zamienił się w drobny kapuśniaczek, ale morze

wciąż było wzburzone. Zielone fale były tak przejrzyste, że

widać było dno. Anthony patrzył na oddalającą się łódź i nagle

poczuł niepokój o dziewczynę. Może i była utrapieniem, ale

przecież nie życzył jej źle.

1 wtedy dziewczyna spojrzała w jego stronę. Patrzyła na

niego, a wiatr nagle przyniósł zapach lilii. Przed oczyma

Anthony'ego pojawiły się zupełnie wyraźne i znajome obrazy,

przenosząc go w przeszłość niczym zaklęcie.

W głowie słyszał dziecięce głosy, podniecone i niecierp­

liwe.

- Ethan, podaj miecz! Zabawimy się w króla Artura. Kto

ostatni w lesie, ten będzie giermkiem.

19

background image

JILLIAN HUNTER

Wtedy dobiegł go głos Ethana.

- Hej, głupki, zaczekajcie na Anthony'ego. Przecież on nie

może tak szybko biegać.

- Ethan, czy my musimy go wszędzie ze sobą zabierać?

Przez niego zawsze się tak wleczemy.

- Musimy. To mój brat - powiedział Ethan, po czym dodał

z lekką irytacją. - No, dalej, Anthony, wstawaj. Wysil się

trochę i przejdź przez mur. Podsadzę cię.

- Idź sam, dobrze? - Anthony wtulił twarz w trawę. - Nie

mam ochoty się z wami bawić. I tak nigdy nie było żadnego

króla Artura. To wszystko bujda dla głupków.

Ethan spojrzał na niego surowo.

- Pomogę ci wejść na górę, ale z muru musisz sam zeskoczyć.

- Idź do diabła!

- Ethan! Ethan! - zawołali chłopcy, którzy dobiegli już do

skraju lasu. - Wasza guwernantka idzie! Schowajcie się, bo

was złapie!

Ethan zaczekał, aż koledzy znikną w lesie, po czym

zwinnie wdrapał się na mur. Zarumieniony z dumy, ze­

skoczył po drugiej stronie, ruszył biegiem przed siebie, ale

ledwo zrobił trzy kroki, potknął się na łopacie i runął jak

długi.

Anthony, słysząc śmiech chłopców, którzy już zdążyli scho­

wać się w leśnych gąszczach, zacisnął zęby. Nowa guwernantka,

kobieta niezwykle stanowcza, zbliżała się, by schwytać krnąbr­

nych podopiecznych.

W piersiach bolało go od wysiłku, z jakim próbował po­

wstrzymać łzy. Miał dziewięć łat, był najstarszym synem,

słabeuszem cierpiącym na zanik mięśni. Ze względu na uciąż­

liwą przypadłość ojciec zabronił mu uprawiać sporty. Większość

ludzi uważała, że książę podjął taką decyzję w trosce o jego

zdrowie. Anthony znał jednak prawdę. Ojciec po prostu wstydził

się niezdarnego syna i dlatego próbował trzymać go z dala od

ludzkich oczu.

20

KLIFY

Guwernantka znalazła go leżącego z twarzą w trawie. Udawał,

że nie zwraca na nią uwagi. Położyła mu rękę na ramieniu, co

za upokorzenie!

- Nic ci nie jest, młody lordzie.

Dziwne, ale teraz, w wyobraźni, zdanie to miało formę

twierdzenia, nie pytania.

Umarłby ze wstydu, gdyby wtedy, na oczach chłopców,

pomogła mu wstać. Podniósł się, patrząc na nią z wyrzutem.

Spojrzała w stronę lasu.

- Nie idziesz bawić się z kolegami?

- To nie są moi koledzy, a poza tym nie mam ochoty bawić

się w króla Artura. To głupia zabawa. Nikogo takiego nie było.

Guwernantka podniosła z ziemi patyk.

- Twój miecz, dzielny rycerzu.

Nie widział jej włosów, bo ukrywała je pod wielkim czep­

kiem, a jej oczy... były zielone, a może twarz tej drugiej

dziewczyny wypełniła mu luki w pamięci?

- Żadna guwernantka nie wytrzyma u nas zbyt długo -

zwierzył jej się w zaufaniu. - Mama jest uzależniona od

laudanum, a tato ma bardzo wybuchowy temperament.

- Twój tato wyjeżdża w interesach do Chin - mówiła niskim,

hipnotyzującym głosem. - Długo go nie będzie, milordzie. Pod

jego nieobecność urośniesz i zmężniejesz tak, że nie pozna cię

po powrocie.

Nie odłożyła patyka. Anthony miał ochotę ją uderzyć albo

uciec, ale nie mógł się poruszyć.

- Nigdy nie będę silny. A ty... ty jesteś głupia.

- Będziesz ćwiczył szermierkę i zostaniesz najdzielniejszym

rycerzem na dworze króla Artura. Twoim obowiązkiem stanie

się obrona słabych i niewinnych istot. Młody lordzie, zawsze

postępuj uczciwie.

- Nikt oprócz Ethana nie chce się ze mną bawić.

- Będziesz ćwiczył pod okiem mistrza szermierki. Dziś rano

po niego posłano.

21

background image

JILLIAN HUNTER

Albo z niego żartowała, albo była szalona, Anthony cofnął

się niepewnie o krok.

- Pasuję cię na rycerza, młody lordzie - powiedziała. -

Uklęknij.

- Ja? Mam przed tobą klękać? Jesteś tylko służącą. - A jed­

nak kiedy zrobił jeszcze jeden krok w tył, jego biodro nagle

znieruchomiało. Osunął się na kolano, mrugając z niedowie­

rzaniem. Gdy dotknęła patykiem jego ramienia, poczuł nagły

przypływ siły. A może była to jedynie gra wyobraźni? Marzył

o magicznej różdżce, której dotknięcie postawiłoby go na nogi,

uzdrowiło, by mógł bawić się z chłopcami.

Poderwał się z kolan, uświadamiając sobie z goryczą, że nic

się nie zmieniło. Jego ruchy były nadal nieskoordynowane,

wciąż kulał. Nie usłyszał, co mówiła, bo dławiło go roz­

czarowanie.

- To głupie - szepnął.

Dopiero teraz Anthony uświadomił sobie, że guwernantka

pachniała liliami. W tamtych czasach zupełnie nie zwrócił na

to uwagi, nie interesowało go to. Chciał wykrzyczeć, że nie

miała racji, że nigdy nie będzie silny ani nie weźmie udziału

w żadnej bitwie.

Trzy tygodnie później guwernantka odeszła z ich domu

w Devon, ale nie było czasu, żeby zastanawiać się nad jej

tajemniczym zniknięciem. Tego samego dnia pojawił się bo­

wiem mistrz szermierki. Tydzień później zatrudniono nowego

stajennego, pół-Cygana z Walii, który jako były dżokej udzielał

chłopcom lekcji jazdy konnej.

Z czasem uzależniona od laudanum matka poważnie zapadła

na zdrowiu. Anthony zmężniał, jednak zmiany zachodziły

w nim tak wolno, że właściwie on sam niczego nie zauważył.

Któregoś dnia wdał się w bójkę z jednym z chłopców, który

podbił Ethanowi oko. Od tej chwili życie Anthony'ego uległo

zmianie.

- Omal go nie zabiłeś! - krzyknął Ethan, kiedy chłopcy

22

KLIFY

w milczeniu otoczyli leżącego. Anthony masował obolałą

pięść. Nadal lekko utykał, wiedział, że to się już nigdy nie

/mieni, ale jego sylwetka nabrała męskości. Miał szerokie

ramiona i umięśnioną klatkę piersiową, a rysy twarzy dowodziły

dojrzałości. Był wyższy od kolegów, żaden z nich nie potrafił

tak dobrze jeździć konno. Dorównywał mu jedynie stajenny

Leon, poł-Cygan, który pogratulował mu po walce.

Przez te wszystkie lata Anthony nie miał żadnych wiado­

mości o guwernantce. Po śmierci rodziców odziedziczył cały

majątek. Ethan pojechał walczyć do Indii i jak na ironię

powrócił do Anglii jako kaleka z kulą tkwiącą w kręgo­

słupie.

Anthony nigdy nie wspominał odważnej kobiety. Pomyślał

o niej dopiero dziś, kiedy spotkał dziewczynę, która przypo­

mniała mu o królu Arturze. Powrócił ulotny zapach lilii.

Nieposkromiony duch dziewczyny zdawał się krzyczeć: Nigdy

nie zaakceptuję świata takiego jak ten!

Urok został zdjęty. Anthony odetchnął.

- Cóż takiego sprawiło, że mój brat był na tej ponurej

wyspie taki szczęśliwy?

Vincent. słuchający tylko jednym uchem, zerknął przez

lornetę.

- Niektórzy odnajdują spokój w prostocie. Dobry Boże,

dziewczyna trzyma wiosło. Dziwne.

- A co w tym dziwnego? - zapytał Anthony. - Tu, na

wyspach Scilly, kobiety często same wiosłują.

- Nie o tym mówię, milordzie... - Vincent opuścił lornetę

i spojrzał na Anthony'ego z konsternacją. - Zdaje się, że

sztorm jakimś dziwnym zrządzeniem omija ich łódź.

- Co takiego?! - Anthony z niedowierzaniem wziął od

Vincenta lornetkę. - Daj popatrzeć - powiedział, mrużąc oczy.

Z daleka rzeczywiście wyglądało to tak, jakby fale wokół

23

background image

JILLIAN HUNTER

łodzi uspokoiły się, podczas gdy za nimi wściekle szalało

spienione morze.

- To tylko złudzenie, gra świateł na wodzie - odezwał się

w końcu. - Zobacz, deszcz ustał. Wiatr cichnie.

- A to, w górze, to też tylko złudzenie? - Vincent wskazał

dłonią idealną tęczę, która właśnie pojawiła się na niebie

dokładnie nad łodzią Morwenny.

W dole na grobli rozległy się oklaski i zdumione okrzyki

służby.

Anthony pokiwał głową.

- Można by pomyśleć, że w życiu nie widzieli tęczy.

- Milordzie, przy tej dziewczynie pojawiają się też inne

niezwykłe zjawiska.

- Jak na przykład oblężenie zamku?

- Ostatnio na wyspie zakwitły bardzo rzadkie gatunki lilii,

tak cenione przez botaników i kwiaciarzy na kontynencie.

- Vincent, i ty wierzysz w te brednie?

- Ani trochę, milordzie.
Obaj mężczyźni stali przez chwilę w milczeniu, obserwując

zniknięcie tęczy. Łódź panny Halliwell również znikła za

klifami.

- Dość już zmarnowałem dziś czasu - odezwał się An­

thony. - Camelbourne zamierza przejąć wyspę przed końcem

miesiąca, a ja ledwo zacząłem pakować rzeczy Ethana.

- Milordzie, służba obawia się, że markiz wypowie im

posady.

Anthony zmarszczył brwi.

- Cóż, mogę spróbować znaleźć im coś na kontynencie.

- Ale przecież nie dla całej wyspy - dokończył za niego

Vincent, kiedy Anthony ruszył w kierunku drzwi. - To po to

dziś przyjechała.

- Wybacz, Vincencie. Czyżbyś próbował dodać coś do

opisu niesamowitej panny Halliwell? Może powstała z morskiej

piany, kiedy nie patrzyłem?

24

KLIFY

Postawny kamerdyner był zakłopotany.

- Niczego takiego nie zauważyłem, choć istotnie, milordzie,

zapomniałem zwrócić pańską uwagę na tego kruka, który od

jej powrotu krąży nad klifami.

- Kruk?

- Pojawia się, żeby ostrzec mieszkańców wyspy o zbliża­

jącym się niebezpieczeństwie - wyjaśnił Vincent. - Ptak przy­

prowadził matkę do dziecka uwięzionego na skałach podczas

przypływu. Ostrzegł rybaków na łodzi przed śmiertelnie niebez­

piecznym wirem.

- Zbieg okoliczności.

- Tubylcy wierzą, że to duch króla Artura przybiera postać

kruka i przybywa tu, by uratować Abandon przed złym losem.

Anthony roześmiał się.

- Zły los oczywiście przybywa pod moją postacią.

Vincent pogładził bokobrody.

- Miejscowi powiadają, że cała rodzina panny Halliwell jest

obdarzona tajemniczą mocą.

- Kruki - powiedział Anthony. - Tęcze, rzadkie gatunki

lilii. Niech pokojówka przyniesie do biblioteki dzbanek mocnej

kawy. Im szybciej opuścimy wyspę, tym lepiej. Ma na ciebie

zbyt duży wpływ.

background image

imo wczesnej pory granitowy domek na farmie tonął

w blasku świec, niczym bezpieczna i przytulna przystań w czasie

sztormów, które tak często nawiedzały Abandon. Morwenna

w otoczeniu gromadki kotów usadowiła się wygodnie na sofie.

Tydzień po jej powrocie, jak na zawołanie, na progu domostwa

pojawiły się zwierzęta.

Morwenna nie widziała w tym fakcie niczego nadzwyczaj­

nego. W życiu trzech sióstr Halliwell wydarzyło się już tyle

niewytłumaczalnych zjawisk, że w końcu dziewczęta przywykły

do tych dziwactw. Matka, która zmarła trzynaście lat temu,

była znaną na całej wyspie uzdrowicielką, a ojciec Morwenny...

cóż, wystarczało rozejrzeć się po domu, by stwierdzić, że i on

był nie lada ekscentrykiem.

Pokojówka nie nadążała z odkurzaniem przedziwnej kolekcji

zabytkowych przedmiotów, jakie przez całe życie gromadził.

Przy drzwiach leżały mówiące kamienie, które, o ile Morwenna

pamiętała, nigdy nie odezwały się nawet słowem. Maleńka

główka malajskiego szamana, wisząca w kuchni nad zlewem,

napędzała tylko strachu. Choć Morwenna szczególnie przy­

wiązała się do wysadzanej kryształami bransolety, która rze­

komo należała do Morgan le Fay, nie potrafiła rozstać się

z żadnym ze skarbów papy. Upłynęło już czternaście miesięcy,

26

KLIFY

ale Morwenna nadal nie mogła się pogodzić z jego odejściem.

Wciąż za nim tęskniła.

Od niepamiętnych czasów Halliwellowie odstawali od reszty

społeczeństwa. Spędziwszy rok w Londynie, Morwenna i stryj

Dunstan postanowili wrócić do Komwalii. Oboje udawali, że

do domu przygnały ich obowiązki. Twierdzili, że muszą dokoń­

czyć książkę papy, ale prawda była taka, że życie w Londynie

zupełnie im nie odpowiadało. Brakowało im przyjaciół i pie­

niędzy.

Dziś po raz pierwszy od powrotu Morwenna zastanawiała

się, czy nie popełniła błędu. Położyła na podnóżku odziane

w pończochy stopy i w zamyśleniu zapatrzyła się na spowity

mgłą brzeg morza.

Wyspa żywiła sto sześćdziesiąt osób, których los uzależniony

był od połowu ryb i hodowli kwiatów. Jeśli markiz przejmie

władzę, będzie to koniec dla tego raju. Już zapowiedział, że

zamierza wykorzystać spory kawał terenu pod budowę pałacyku

myśliwskiego. Przysłani przez niego robotnicy zdążyli rozdeptać

Betki drogocennych cebulek.

Lord Pentargon mógłby temu zapobiec jednym pstryknięciem

palców. Niestety, postanowił, że tego nie uczyni.

- W tym potworze nie ma odrobiny szlachetności. Żadnej

cechy, której można by się spodziewać po rycerzu - mówiła,

poruszając palcami u stóp. - Elliotcie, zupełnie nie rozumiem,

jak mogłeś zaproponować, że będziesz go szkicował. Jesteś

zdrajcą.

Młody artysta uśmiechnął się słabo, pochylony nad szkicow-

nikiem. Siedział przy oknie, próbując wykorzystać resztki

dziennego światła. Jego zwinne palce poruszały się, nawet

kiedy mówił.

- Jego twarz, Morwenno. Wspaniała. Jak wykuta w granicie.

- Zupełnie jak jego serce.

- Mógłbym przysiąc, że widziałem tłumioną pasję w jego

oczach.

27

M

background image

JILLIAN HUNTER

- Zupełnie takich jak lodowato zimna woda pod powierzch­

nią zamarzniętego jeziora - wycedziła.

- I te niezwykłe emocje - mówił dalej Elliott, potrząsając

z podziwem głową.

- Chciwość? - zastanawiała się Morwenna. - Niecierpli­

wość? Och... - Delikatnie zdjęła z kolan drzemiącego kota

i wstała z sofy. - A co ty tam rysujesz?

Uśmiechnął się, nie podnosząc głowy.

Morwenna znała Elliotta od ośmiu lat. Pamiętała ten dzień,

kiedy jeszcze jako chłopak na posyłki od kapelusznika zaczepił

sir Rolanda na ulicy w Londynie i błagał, by ten pozwolił mu

ilustrować jego książkę o królu Arturze.

Początkowo ojciec śmiał się z tego pomysłu, ale Elliott

nalegał. Ciągle podrzucał im pod drzwi jakieś rysunki,

chodził za ojcem krok w krok. W końcu papa dał się

przekonać i uwierzył w jego talent. Podobało mu się, że

Elliott tak poważnie podchodzi do swojej twórczości. Był tak

przejęty pracą nad książką, że prawie zapomniał o swojej

młodziutkiej żonie, którą poślubił niecały rok wcześniej.

Czasami Morwenna współczuła biednej kobiecie. Jeszcze

niedawno Elliott był tak zakochany w żonie, że bez przerwy

szkicował jej portrety, a teraz prawie nie wspominał jej

imienia.

W tamtych czasach zleceniodawca wycofał uzgodnione już

zamówienie na fresk w pałacu Westminster. Wkrótce potem

ojciec zmarł, a Elliott pogrążył się w depresji. Nalegał, by

pozwoliła mu jechać ze sobą na Abandon i dokończyć książkę.

Morwennę martwiły jego nastroje.

- Twój ojciec okazał mi tyle serca. Chciałbym się od­

wdzięczyć za jego dobroć - mówił.

Spojrzała mu przez ramię i aż westchnęła. Pracował nad

rysunkiem przedstawiającym pannę w średniowiecznym stroju,

pochyloną nad rannym wojownikiem. Szkic sam w sobie był

uroczy, już przywykła do tego, że Elliott wykorzystywał ją

28

KLIFY

jako modelkę. Przeraził ją fakt, że owym rycerzem był Pen-

largon.

Zdumiała się, bo widok samej siebie w namiętnym uścisku

Pentargona sprawił jej dziwną przyjemność. Przez krótką

chwilę odczuwała niezwykle silne emocje, łączące dziew­

czynę i rannego rycerza, które Elliott uchwycił po mistrzow­

sku. Wydawało jej się, że płonie, na szczęście zdołała się

uspokoić.

Owszem, Pentargon był przystojny, i to w ten niebezpieczny

dla kobiet sposób. Ciekawe, skąd Elliottowi przyszło do głowy,

by nadać jego twarzy wyraz lojalności i wdzięczności.

- Elliott, to najgorszy rysunek, jaki w życiu widziałam.

Okropny. Jak mogłeś narysować coś takiego?

Wzruszył ramionami.

- On mi się podoba. Zamierzam wykorzystać go przy

rysowaniu sir Gawaina.

- Czyś ty oszalał? - wybuchnęła z oburzeniem. - Nie dość,

że dziś rano tak się mu podlizywałeś, to jeszcze rysujesz

Pentargona w roli bohatera. Przecież on chce sprzedać Abandon

temu arystokracie, który urządzi tu...

- Sama też mogłaś zachować się bardziej taktownie i zdobyć

się na drobne pochlebstwa - wtrącił stryj, siedzący w kącie na

fotelu. - Tyle razy ci powtarzałem, że większość dżentelmenów

nic przepada za kobietami, które są całkowicie szczere.

- Elliott - powiedziała, ignorując uwagę stryja. -Zabraniam

ci wykorzystać ten rysunek w książce papy.

- Sir Roland dał mi w tej sprawie wolną rękę, Morwenno -

odparł grzecznie.

- Ale na pewno nie miał na myśli takiego wariactwa.

- Złościsz się na Pentargona, nie na Elliotta - wytknął jej

stryj.

- Ach, poddaję się - rzuciła, opadając na sofę. Kiedy wypięła

garść szpilek podtrzymujących kok, jej ciemnozłote włosy

opadły kaskadą na ramiona. Koty natychmiast zaczęły bawić

29

background image

JILLIAN HUNTER

się ich podwiniętymi końcówkami, ale Morwenna zaraz im

tego zabroniła.

- Panienko, nie może się panienka poddawać - odezwał się

w progu zmartwiony głos. - Panienka jest naszym talizmanem.

Do pokoju weszła Emily Jenkins, gospodyni sir Dunstana,

niosąc tacę z herbatą i ciasteczkami.

Tak jak wszyscy mieszkańcy wyspy, prababka Emily, Annie

Jenkins, wierzyła, że Morwenna wróciła, by uratować wyspę.

Nikt nie rozumiał, że przyjechała dokończyć książkę ojca. Nie

mogła jednak siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak jej

przyjaciół z dzieciństwa pozbawia się dachu nad głową.

Morwenna i jej dwie siostry mieszkały z rodzicami na

Abandonie do czasu, kiedy papa wpadł na pomysł, by ruszyć

w świat w poszukiwaniu tajemnic i dziwów. Najpierw była to

Szkocja i Walia, potem Daleki Wschód. Dziewczęta wiele się

nauczyły podczas podróży, w końcu jednak ich matka, Mildred,

uznała, że pora wracać do Anglii.

Oczywiście w tamtych czasach to do Mildred zwracali się

mieszkańcy wyspy, kiedy zbliżało się jakieś zagrożenie. Z lis­

tów, jakie Morwenna otrzymywała od sióstr, które mieszkały

ze starszymi ciotkami, wynikało, że wszystkie trzy odziedziczyły

po matce skłonność do podejmowania się spraw skazanych na

niepowodzenie.

- Zawiodłam - powiedziała, kręcąc głową. - Ten człowiek

już podjął decyzję.

- Przecież jego brat był takim łagodnym człowiekiem -

wyszeptała Emily. - A jak kochał wyspę...

Morwenna westchnęła.

- Zdaje się, że on i Pentargon w niczym nie są do siebie

podobni. Nie wiem, co robić.

- Wszyscy na panienkę liczymy - powiedziała cicho Emi­

ly. - Czarownik zaproponował pomoc, ale żąda zbyt wysokiej

ceny, więc wierzymy w panienkę. Wielu z nas żyje tylko dzięki

panienki mamie.

30

KLIFY

Morwenna, próbując zebrać myśli, patrzyła w ogień. Pasco

Illugan, samozwańczy czarownik, był najstraszniejszym czło-

wiekiem, jakiego znała... no, może drugim po Pentargonie. Od

powrotu na wyspę Morwenna stanowiła dla niego osobiste

zagrożenie. Sprzedawał środki poronne i złe uroki. Ludzie

powiadali, że pojawił się na wyspie nazajutrz po śmierci jej

matki, niczym muchomor, który wyrasta, gdy tylko słońce

zajdzie za chmurami.

- Aż strach myśleć, co będzie, gdy ludzie pójdą do czarow-

nika. To zły człowiek, nie wiadomo, jaki los nas przy nim

czeka. Jeśli wyspa ma zostać uratowana, będzie panienka

musiała pokonać ich obu. Jego i lorda Kamienne Serce.

N iecałe trzy godziny później Morwenna stanęła do walki

ze złem. Czarownik mieszkał w mrocznym zakątku wyspy, na

przylądku Skulla, gdzie nigdy nie kwitły lilie, a statki rozbijały

się o skały ukryte pod powierzchnią wody.

W jego ogrodzie rosły rośliny, które zwykle przynoszą

nieszczęście: cykuta, lulek, kulczyba. Na parapecie okiennym

siedział posępny jednooki kruk i przyglądał się nadchodzącej

Morwennie. Przystanęła, zastanawiając się, dlaczego spośród

wszystkich mieszkańców właśnie ona została wyznaczona do

uratowania wyspy. Uważała, że brak jej odwagi i nadziei na

zwycięstwo w walce z wszechmocnym Pentargonem.

Była zdesperowana.

- No, chodź! - szepnęła przez ramię do białego kota, który

do tej pory szedł jej śladem, a teraz nagle przystanął przed

bramą i nie chciał zrobić ani kroku dalej. Morwenna widziała,

jak niespokojnie się rozgląda i z niezadowoleniem wypręża

grzbiet. W dali, wśród cisów, czekał jej kucyk.

- Przynajmniej ty dotrzymaj mi towarzystwa - zachęcała

kota.

- Potrzebne ci towarzystwo, Morwenno? Drogie dziecko,

31

background image

JILLIAN HUNTER

wystarczy poprosić. Połączymy nasze siły i wspólnie zawład­

niemy całym światem.

Wykrzywiła twarz w grymasie, słysząc przymilny głos.

Powoli odwróciła głowę. Pasco Illugan uśmiechał się tak

złowrogo, że aż przeszły ją dreszcze. Jego przedwcześnie

posiwiałe włosy układały się jak skrzydła. Nosił krótką pur­

purową pelerynę, na której czerwoną jedwabną nicią wyhaf­

towano mistyczne symbole. Na szyi miał wisiorek z kamieniem

księżycowym, a na palcu taki sam pierścień. Widać było, że

bardzo przejmował się swoją rolą czarownika.

- Czym zasłużyłem na taki zaszczyt, młoda czarodziejko? -

zapytał, podnosząc do ust jej dłoń.

Wyrwała rękę, kiedy jego usta musnęły jej skórę. Morwenna

nie znosiła atmosfery ciemności, jaką się otaczał. Czuła, że

w ogrodzie czai się zło.

- Czy to nie oczywiste? Jestem zdesperowana.

Pogładził kępkę siwych włosów opadających mu na policzek.

- Nie rzuciłaś uroku na tę bestię, Pentargona? - zapytał,

wiodąc ją ścieżką w głąb ogrodu, ku kamiennej ławce.

Usiadła obok niego, najdalej jak to możliwe.

- A więc już wiesz?

- Moja droga, ja wiem wszystko, a więc oczywiście i to,

dlaczego tu do mnie przyszłaś. Potrzebujesz mojej nadprzyro­

dzonej mądrości.

- To także twoja wyspa, Pasco. Masz równie wiele do

stracenia jak inni.

Spojrzał w stronę swojego granitowego domu.

- Tak sądzisz?

- Chyba nie myślisz, że markiz pozwoli, żeby jakiś nawie­

dzony czarownik koczował na jego terytorium.

Pasco zmarszczył wysokie czoło.

- Myślałem, że może zostanę jego osobistym doradcą. Ja...

- Nie bądź idiotą - przerwała mu. - Człowiek z taką pozycją

nie będzie się zadawał z jakimś trzeciorzędnym magiem.

32

KLIFY

- Niczego nie wskórasz, obrażając mnie, Morgan. - Mrugnął

nerwowo. - Chciałem powiedzieć Morwenno. Odkąd zobaczy­

łem cię na tym rysunku jako czarodziejkę, nie mogę przestać

myśleć o tobie w ten sposób.

Morwenna westchnęła. Elliott unieśmiertelnił ją poprzez

swoje ilustracje. Niestety, wątpliwa sława legendarnej cza­

rodziejki nie pomogła jej w zdobyciu szacunku społeczeń­

stwa.

- Co ja mam robić, Pasco? Ten Pentargon to najzimniejszy

człowiek, jakiego w życiu spotkałam.

- Wróć do niego.

- Nie! Był wobec nas wyjątkowo niegrzeczny. A zresztą

i tak by mnie nie przyjął.

Jego jasne oczy błysnęły, kiedy wyjął z kieszeni aksamitną

sakiewkę.

- Spal to w jego obecności, a jego umysł otworzy się na

wszystkie twoje sugestie.

Spojrzała na sakiewkę z obrzydzeniem.

- Co to takiego? A może nie powinnam pytać?

- To tajemnica. Wiedz tylko, że te zioła sprawią, że będzie

należał do ciebie.

- Do mnie? - zapytała z przerażeniem. - Ależ ja nie chcę

Pentargona! Chcę, żeby się wyniósł z wyspy, to wszystko.

Zirytowany zacisnął usta.

- Uroków nie sprzedaje się w takich zestawach. A teraz

pomówmy o cenie.

- Jakiej cenie?

- Spędzisz ze mną noc świętojańską. U mnie w domu.

Poderwała się na równe nogi.

- Pasco, jesteś obrzydliwy. Myślisz, że sprzedam ciało za

chwastów, które i tak pewnie nie działają?

Stanął tuż za nią.

- Czy ja mówię, że chcę twojego ciała?

Zrobiła krok w tył i kątem oka dostrzegła na ścieżce biały

33

background image

JILLIAN HUNTER

kształt. Kot w końcu zdecydował się przyjść za nią i teraz

obwąchiwał ogrodowe mokradła.

- Nie pij! - krzyknęła. - Woda może być zatruta.

Pasco uśmiechnął się szeroko.

- Jak to miło, że przyniosłaś mi prezent, Morwcnno. Właśnie

mi się wyczerpał zapas kocich oczu.

Chwyciła czarną sakiewkę i rzuciła mu w twarz.

- Nie powinnam była tu przychodzić! Jesteś odrażający!

- Pamiętaj, że jesteśmy sobie potrzebni - powiedział, nic

przestając się uśmiechać. - Nawet tęcza nie może istnieć bez

burzy.

Następnego dnia Anthony z ociąganiem zajął się osobistymi

rzeczami Ethana. Po godzinie miał już dosyć. Wychodząc

z. biblioteki, kątem oka dostrzegł książkę leżącą na biurku brata.

Na grzbiecie widniał tytuł wybity złotą czcionką: „Oto magia".

Stronice z papieru welinowego były tak cienkie, że z początku

bał się je przewracać. Książka napisana była ręcznie, eleganckim

gotykiem. Staranne pismo i ilustracje zapierały dech w piersiach.

Aż dziwne, że nie podpisał się ani autor, ani rysownik. Nie

było też daty wydania.

Na pierwszej stronie umieszczono prostą dedykację:

Witaj w Avalonie, Ethanie. Wszystkiego dobrego. Obyś na

tych stronicach, pośród starych opowieści, odnalazł magię,
której szukasz.

Twój przyjaciel

Roland Halliwell

- Oto magia - mruknął ponuro Anthony. - Nie wystarczyło

jej, żeby uratować cię przed śmiercią. Ech, Ethanie, nie miałeś

zdrowia, żeby wspinać się po klifach. Byłoby lepiej, gdybyś

w ogóle tu nie przyjeżdżał.

Zamknął księgę, kiedy do pokoju wszedł Vincent, bez

35

background image

JILLIAN HUNTER

wątpienia zastanawiając się, czy jego pan przypadkiem nie

zwariował.

- Postaw skrzynie w holu. Dziś już nie mam do tego siły

ani serca. Niech pani Treffry i lokaje zdecydują, co jeszcze

spakować.

Pocierając twarz, otworzył księgę. Ilustracja przedstawiała

piękną kobietę w średniowiecznych szatach siedzącą na koniu.

Niewinna zmysłowość na jej twarzy poruszyła wyobraźnię

Anthony'ego. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że wpatruje

się w dziewczynę, która z całą pewnością właśnie w tym

momencie życzy mu wszystkiego najgorszego.

Pod rysunkiem znajdował się napis: „Dziewica spotyka

rycerza".

- Morwenna Halliwell - powiedział cicho. - Ależ oczywiś­

cie. -Ciekaw tego, jak artysta pokazał ją na innych ilustracjach.

Anthony zabrał się do lektury. Okazało się, że cieniutkie

stronice posklejały się i ich przewracanie groziło zniszczeniem

księgi.

- Morskie powietrze. - Podniósł głowę. - O co chodzi.

Vincencie? Myślałem, że już poszedłeś.

- Milordzie, nie chodzi o skrzynie. Ja w innej sprawie.

Mamy problem z robotnikami pracującymi na wrzosowisku.

Z tymi, których najął pan, by przygotowali teren pod pałacyk

myśliwski.

Anthony odłożył książkę na stół.

- Jaki tu może być problem? Przecież przyjechali dopiero

w ubiegłym tygodniu.

~ Tak. sir. Właściwie to opóźnienie. Miejscowy czarownik

ulokował się na grani i rzuca na nich przekleństwa.

- A kim, na miłość boską, jest ten czarownik?

Vincent wzruszył ramionami.

- Pani Treffry mówi, że to potężny mag. Zrobił widowisko.

Ze szczelin skalnych unosi się dym, a na ramieniu maga siedzi

jednooki kruk. Jest i koziołek.

36

KLIFY

-

A górnicy, jako najbardziej przesądni ludzie na ziemi,

uwierzyli w to śmieszne przedstawienie - parsknął Anthony. -

Zdaje się, że będę musiał osobiście stawić mu czoło.

- Raczej nie, milordzie.

- A to czemu?

- Cóż, nie mam zwyczaju podsłuchiwać, ale dziś rano,

mając na względzie pańskie dobro, sir, pozwoliłem sobie na

drobne szpiegostwo. Otóż dowiedziałem się, że wczoraj po

południu widziano, jak panna Halliwell składa czarownikowi

wizytę.

- Doprawdy? - W oczach Anthony'ego pojawił się błysk.

- Obawiam się, że czeka pana trudniejsza walka, niż się

pan spodziewał. Wygląda na to, że zawarli przeciwko panu

pakt. milordzie.

Anthony nie rzucał słów na wiatr. Nie lubił marnować

czasu, zwłaszcza gdy wiedział, że zostało mu go bardzo

niewiele. Camelbourne zamierzał przejąć wyspę za niecały

miesiąc, za dwa tygodnie miała zjawić się armia prawników, by

jeszcze raz przedyskutować warunki i podpisać ostateczny

kontrakt.

Jednym z warunków było zachowanie absolutnej tajemnicy.

Camelbourne nie miał nic przeciwko temu, żeby ludzie dowie­

dzieli się, że kupił wyspę, ale nie zgodził się, by podawać

warunki umowy do publicznej wiadomości.

- Pentargon, jeśli moi koledzy dowiedzą się, że udzielam

ci politycznego poparcia, do końca życia będą mi to wypominać.

„Zawarłem już umowę, panno Halliwell".

„Chyba z diabłem".

Rozbawiony absurdalnością oskarżenia, Anthony śmiał się,

jadąc konno w stronę klifów. Camelbourne może i był samolub-

nym politykiem, ale na pewno daleko mu do diabła. Cóż, nie

podzielał pasji, z jaką Anthony walczył o reformę ustawy

37

background image

JILLIAN HUNTER

o zatrudnianiu nieletnich, ale przecież nikt tej pasji nie podzielał.

Anthony wiedział, że jego troska wynika z tego, że zawsze

wspominał własne dzieciństwo jako bolesne. Jeszcze trzy lata

temu, przed tragiczną śmiercią ukochanej żony, Camelbourne

był całkiem miłym facetem. Anthony wierzył, że pod maską

cynizmu zostało jeszcze ziarenko dobroci.

Kogóż nie poruszy wiadomość o trzynastoletnich kominia­

rzach, którzy z powodu ustawicznego wdychania sadzy umierali

na raka? Kto pozostałby obojętny, słysząc o kobietach rodzących

w kopalniach podczas pracy, o nieletnich dziewczętach, które

półnagie i skute łańcuchami harują pod ziemią, gwałcone i bite

przez pracodawców?

Panna Halliwell może sobie lamentować nad stratą kilku

rzadkich kwiatów. Anthony ryzykował coś znacznie ważniej­

szego, życie niewinnych dzieci, które potrzebowały obrońcy.

Nie był człowiekiem okrutnym, ale nie da się zwieść prośbom

młodej kobiety, bez względu na to. jak była piękna.

Najął i przywiózł na wyspę grupę sezonowych robotników,

górników z kopalni cyny, by przygotowali teren pod budowę

pałacyku myśliwskiego. Niestety, na obszarze wybranym przez

markiza znajdował się krąg megalitowych głazów, które według

miejscowej ludności miały moc uzdrawiania.

Kiedy Anthony przybył na miejsce, zastał jedynie nadzorcę

i dwóch górników. Pozostali robotnicy poszukali schronienia „Pod

Siedmioma Gwiazdami", w jedynej tawernie na Abandonie.

Anthony zsiadł z konia, omijając stos porzuconych łopat

i kilofów. Nadzorca, przysadzisty jasnowłosy mężczyzna, ruszył

przez błota, by go powitać.

- Milordzie, mamy problem.

- Zauważyłem - mruknął ponuro Anthony.

- To przez niego. Przez te jego sztuczki.

Na grani stał dumnie wyprostowany Pasco Illugan, miotając

38

KLIFY

jakieś niezrozumiałe celtyckie przekleństwa. Jego siwe włosy

przeczyły prawu przyciągania ziemskiego, stercząc niczym

kolce jeża. Miał na sobie jedwabną purpurową pelerynę,

po kruku nie było już śladu, ale chudy koziołek obwąchiwał

kępki traw.

Ze szczelin pod jego stopami wydobywały się opary

siarki i dym.

- Ale występ - westchnął Anthony.

- Milordzie, może i udałoby mi się przekonać ludzi, żeby

dalej rozbijali kamienie, ale pokazał się biały królik i przeskoczył

nad kilofem Harry'ego. Dla górników to bardzo zły znak. A po

króliku - mówił dalej Carew - czarownik nasłał na nas ograbki.

- A co to takiego? - zapytał Anthony.

- Ograbki? To takie złośliwe stworki o szczególnym upo­

dobaniu do bitki.

Anthony położył mu rękę na ramieniu.

- A więc, Carew, chcesz powiedzieć, że chłopcy przestali

pracować, bo zobaczyli królika i jakieś latające stworzenia,

które, o ile dobrze rozumiem, nawet was nie zaatakowały?

Carew zaczerwienił się.

- Tak naprawdę, to przerwała nam kobieta.

Anthony nie musiał pytać o jej imię. Nieomal wyczuwał jej

wrogą obecność we mgle nad wrzosowiskiem.

- Kobieta wam przerwała, tak? A w jaki sposób? - dopy­

tywał się. - Przystawiła wam do głowy parasolkę?

- Nie było takiej potrzeby, milordzie.

- A może jej towarzysze mierzyli do was z pistoletu? -

zgadywał zimno.

- Towarzysz. - Carew zniżył głos do niewyraźnego szeptu. -

To był artysta. Miał przy sobie ołówki, nie pistolet. Przy­

prowadził tu tę kobietę, żeby narysować jej portret. Chłopcy

patrzyli na nią jak zaczarowani. No cóż, niegrzecznie byłoby

zachlapać jej śliczną suknię błotem. Milordzie, wyglądała jak

średniowieczna księżniczka.

39

background image

JILLIAN HUNTER

-

Czy ja wam płacę, żebyście byli grzeczni?

- Ale oni pracowali nad tym rysunkiem... to do książki,

milordzie. Nie chcieliśmy przeszkadzać artyście. Ech, cóż to

był za widok!

Anthony odwrócił się na pięcie.

- Niedługo zobaczycie inny widok. Niech tylko markiz się

dowie, że nie dotrzymałem obietnicy. A wszystko przez was,

przez jakieś króliki, ograbki i kobietę w ślicznej sukience. Nic

z tego, Carew. Rozumiesz? Jeszcze dziś z tym skończę.

ała wyspa wiedziała, że książę jest niezadowolony. Póź­

nym popołudniem przed dom Morwenny zajechała kolaska

należąca do jego brata. Zakłopotany woźnica poinformował

Morwennę, że została wezwana do zamku w sprawie prywatnej.

Niestety, na Abandonie nic nie pozostawało sprawą prywatną

dłużej niż kilka minut. Plotki błyskawicznie obiegły całą wyspę.

Ludzie zebrali się na drodze przy klifach, by popatrzeć, jak

ich bohaterka jedzie na spotkanie z mrocznym przeznaczeniem.

Nikt już nie wierzył, że ta „prywatna" rozmowa z Pentargonem

będzie miała pomyślne zakończenie.

Wszyscy zgodzili się co do tego, że Morwenna wyglądała

prześlicznie. Włożyła oszałamiającą, błękitną jedwabnu suknię

Z haftowanym gorsetem, która wspaniale podkreślała jej smukłą

figurę.

Prawda była taka, że Morwenna nie zdążyła się przebrać

w odpowiedni strój, kiedy nadeszło aroganckie wezwanie.

Elliott upierał się. żeby tego dnia wykorzystać ostatnie chwile,

kiedy ogród spowija światło dzienne, a ona nie potrafiła mu

odmówić. Rysunki miały przecież ozdobić ostatnią książkę

papy, dzieło jego życia.

Elliott tak bardzo angażował się w swoją pracę, że czasami

przerażał tym Morwennę. Oczywiście, ich przyjaźni nie był

nawet w połowie tak oddany. Tchórz! Zniknął w tajemniczych

40

KLIFY

okolicznościach. właśnie wtedy kiedy Morwenna wyruszała do

zamku. Stryja też nie było w domu, bo od rana zajmował się

badaniem jaskiń, pozostawiając sprawy w jej rękach.

Gromadka mieszkańców wyspy, którzy spowolnili kolaskę,

rzucając pod koła lilie, wcale nie zmniejszyła jej zdener-

wowania. Morwenna nagle poczuła się jak żywy nieboszczyk

w drodze na własny pogrzeb. Czegóż on mógł od niej chcieć?

Po tej stronie wyspy zaczynał się już przypływ, kiedy na

horyzoncie ukazał się zamek, równie nieprzystępny jak jego

pan. Fale atakowały koła toczącej się kolaski. Za godzinę woda

zaleje zamkowe fundamenty. Ogarnął ją strach na myśl, że

będzie odcięta od wyspy.

Oczywiście, to głupie, że się bała. Przecież w zamku jest

służba, która obroni ją przed Pentargonem. Och, już sama ta

myśl była niedorzeczna! Był tylko człowiekiem, księciem, nie

jakimś potworem, aczkolwiek aroganckim i skłonnym do

tyranii, gotowym jednym pociągnięciem pióra zdecydować

o losie jej ludzi.

Kolaska, zwalniając, wjechała na dziedziniec.

Morwenna miała złe przeczucia. Nikt nie wyszedł jej na

powitanie. Czy to wyobraźnia, czy nad jej głową rzeczywiście

zaczęły się gromadzić czarne chmury? Gdzie się podziało jasne

niebo? Dlaczego nie wzięła do towarzystwa, a tak naprawdę

to dla ochrony, Emily?

Czy Pentargon pożre ją żywcem? Może obraziła go swoim

zachowaniem? A może jednak zmienił zdanie i zechce wy­

słuchać tego, co ma mu do powiedzenia?

Ta myśl nieco ją uspokoiła. Sięgnęła po leżące na siedzeniu

portfołio ojca, kiedy Goonie, niestary jeszcze woźnica, ze­

skoczył z ławki, by pomóc jej przy wysiadaniu.

- Powodzenia, moja droga - szepnął, podając jej rękę.

Serce Morwenny mocniej zabiło. Czy będzie potrzebować

powodzenia? Czyżby wszechmocny Pentargon był na nią tak

wściekły, że aż wszyscy o tym wiedzieli?

41

c

background image

JILLIAN HUNTER

Obawy potwierdziła pani Treffry, która przywitała ją w pro­

gu. Drzwi wypaczone przez morski wiatr zaskrzypiały nie­

przyjemnie.

- On już wie - powiedziała teatralnym szeptem. - Przygotuj

się do obrony.

- Wie? O czym? - zapytała przerażona Morwenna. - Co ja

takiego zrobiłam, że mam się teraz bronić?

- O pakcie z czarownikiem. - Głos pani Treffry drżał. -

Och, moja kochana, zdobyłaś się na takie poświęcenie. Nie

martw się, Morwenno, dobro zawsze w końcu zwycięża. Wszys-

cy wierzymy w twoją moc.

- Moc? - Morwenna omal nie upuściła portfolia ojca. Za

oknami w wyłożonym mahoniem holu niebo było już prawie

czame. Na szczycie klatki schodowej zdobionej kutymi w że­

lazie balustradami mignęła jakaś sylwetka, Morwenna zniżyła

głos. - Co masz na myśli?

- Moc, jak.i odziedziczyłaś po matce. - Pani Treffry zbladła,

słysząc odgłos kroków dobiegający ze skrzypiących schodów. -

Och, niebiosa, to on...

Morwenna zerknęła w stronę drzwi, zastanawiając się, czy

nie uciec, kiedy za plecami usłyszała ciemny, aksamitny głos

poplecznika szatana.

- Cieszę się, że tak szybko odpowiedziała pani na moje

wezwanie, panno Halliwell. Ma pani szczęście, ominie panią

jeszcze jedna niebezpieczna burza.

Odwróciła się powoli i spojrzała w twarz niezaprzeczalnie

przystojnego wroga, myśląc, że wcale nie ominie jej niebez­

pieczeństwo. Przecież właśnie patrzyła mu prosto w oczy.

óż to, panno Halliwell, kot odgryzł pani język? Jest pani

zdecydowanie mniej rozmowna niż ostatnim razem.

Niepokój to zbyt mało powiedziane, by opisać to, co czuła

Morwenna. Ogarnął ją paniczny strach. Pakt z czarownikiem,

42

KLIFY

a więc to taką plotkę rozpuścił ten wstrętny Pasco Illugan. Jak

to zwykle z plotkami bywa, tak i w tej było ziarenko prawdy,

które sprawiało, że nie dało się jej zaprzeczyć.

Zresztą wcale nie zamierzała się przed Pentargonem tłuma­

czyć. Wprawdzie był właścicielem ziemi, po której chodziła,

ale jej życie osobiste nie powinno go interesować.

W holu pojawił się Vincent, by zabrać jej wytarty płaszcz

i szare skórkowe rękawiczki. Jedno z kociąt wygryzło dziurę

w lewym kciuku. Policzki Morwenny spłonęły rumieńcem,

kiedy zauważyła zdumione spojrzenie Pentargona.

- Milordzie, w jakiej sprawie mnie pan wezwał? - zapytała

z obojętnością, jak się domyślił, udawaną.

Uśmiech rozbawienia pogłębił lekkie zmarszczki na jego

policzkach. To niesprawiedliwe, że ten mężczyzna jest tak

przystojny, pomyślała. W jego obecności czuła się niechlujna

i nieokrzesana.

Kiedy wziął ją pod ramię, jej ciało przeszyły dreszcze.

- Chodźmy do biblioteki, panno Halliwell. Tam będziemy

mogli spokojnie porozmawiać.

Próbowała się opierać, rzucając błagalne spojrzenie w kie­

runku służących, którzy kręcili się po korytarzu i holu. Nie

zostawiajcie mnie z nim samej. Pomóżcie, prosiła w milczeniu.

Pani Treffry zareagowała na jej nieme błagania. Wpadła

znienacka między nich i odwróciła się w stronę karcianego

stolika.

- Proszę pozwolić, że opuszczę lampy.

- Nie trzeba - powiedział Pentargon. -Jedynie mole wydają

się nie odróżniać dnia od nocy.

Mówiąc to, na oczach przerażonych kobiet, wsunął dłoń pod

abażur, odcinając insektowi drogę ucieczki. Natychmiast cofnął

rękę, bo gospodyni narobiła straszliwego krzyku.

- Nie, milordzie! Och, nie!
- Niech go pan nie zabija! - zawołała Morwenna, rzucając

się w stronę lampy niczym wojownik.

43

c

background image

JILLIAN HUNTER

W osłupieniu przyglądał się szarym skrzydełkom trzepoczą-

cym w szklany abażur.

- To mole, panno Halliwell. Zjadają ubrania.

- To nie są zwyczajne mole, milordzie - wyjaśniła gos­

podyni. - To baśniowe stworki, mali ludzie.

Spojrzał na nią poważnie.

- Znów jakieś ograbki?

Morwenna oblała się rumieńcem, wyczuwając jego kpinę.

- Nie ograbki, bo one są złe. To piskowie, czyli mali ludzie.

- Na miłość boską - westchnął.

- Milordzie, jeśli pan zabije piska, któregoś dnia straci pan

wzrok - stwierdziła ze znajomością rzeczy pani Treffry.

- Tracisz czas - powiedziała cicho Morwenna. - Jego lor-

dowska mość nie wierzy w takie bzdury.

- Ma pani rację - potwierdził Pentargon, opierając się

ramieniem o gzyms kamiennego kominka. - Nie wierzę. Pani

Treffry, proszę przynieść sherry i szafranowe ciasteczka dla

naszego... - spojrzał na Morwennę - ...gościa. Czy mam ro­

zumieć, że przyjechała pani bez eskorty?

- Tak jak pan rozkazał - odparła.

Parsknął.

- Zakładałem, że nie będzie pani sama. A gdzie stryj?

Znów się zarumieniła. W jego obecności czuła się jak

dwunastolatka.

- Szuka groty Artura. Zbliża .się noc świętojańska, szansę

na jej znalezienie rosną. Zna pan legendę...

Przerwał jej w pół zdania, zauważywszy, że pod drzwiami

kręci się podejrzanie dużo osób ze służby.

- Panno Halli well, przejdźmy na górę, do słonecznego

salonu. Będziemy mogli w spokoju napić się sherry. Nie życzę

sobie, żeby służba wiedziała o tej sprawie.

- Na górę? - Przycisnęła portfolio do piersi. - Sami?

- Prawie sami. Zostawimy otwarte drzwi. Pani Treffry

stanie na straży.

44

KLIFY

Morwenna ruszyła za nim, z trwogą przyglądając się jego

wysokiej sylwetce. Elliott miał jednak rację. Pentargon, przynaj­

mniej z wyglądu, pasował do roli rycerza króla Artura.

- Pasco Illugan przerwał roboty, które zleciłem na Wzgórzu

Czarownika.

Zacisnęła palce na balustradzie.

- Nie mam z tym nic wspólnego.

Przez chwilę odnosiła wrażenie, że zastanawiał się nad jej

odpowiedzią.

- Te schody to tortura - odezwał się w końcu. - Mogę

sobie wyobrazić, z jakim trudem wspinał się po nich mój

schorowany brat.

- Kilka razy widziałam go wspinającego się po grani -

powiedziała cicho Morwenna.

- Nie mam pojęcia, dlaczego czuł się tu taki szczęśliwy. -

Anthony potrząsał głową. - Mógł mieszkać w Dartmoor, żyć

w luksusie. Miał do dyspozycji całą rezydencję, bo ja większą

część roku spędzam w Londynie - dodał, kiedy przechodzili

przez długą galerię.

Morwenna odetchnęła z ulgą, widząc zbliżającą się panią

Treffry.

- Ale wyspa należała do niego.

- Żył tu jak odludek.

- I zginął jak bohater - powiedziała Morwenna, zdumiona

faktem, że tego nie dostrzegał.

- Co takiego? - Odwrócił się i spojrzał jej w twarz. Mor­

wenna wyczuła jego napięcie. - Co pani powiedziała?

Onieśmielała ją jego siła i błysk w oczach. Był zdenerwowany

i to ona go sprowokowała. Skąd jej przyszło do głowy, że

dziewczyna tak niedoświadczona jak ona mogłaby uważać się

za równa komuś takiemu?

- Z pewnością wie pan, jak zginął pański brat?

- Spadł z tych błogosławionych skał. Nie wiem, z czego tu

robić legendę.

45

background image

JILLIAN HUNTER

Omal nie zaczęła mu współczuć, temu człowiekowi o kamien­

nym sercu.

- Dawał znaki latarnią, próbując ostrzec załogę okrętu przed

przylądkiem Skulla. Uratował dwunastu ludzi. Mieszkańcy

wyspy będą mu zawsze wdzięczni.

- Bohater. - Wyjrzał przez okno na morze, szare i wściekłe,

nu wiejący wiatr. - Biedny głupiec.

- Może śmierć była dła niego nie karą, ale nagrodą - dodała,

nie wiedząc, co powiedzieć.

Rzucił jej tak badawcze spojrzenie, że aż przeszły ją dreszcze.

- Może dla takich romantyków jak pani, panno Halliwell.

Reszta z nas, zwyczajnych śmiertelników, ceni te ulotne chwile

ludzkiej egzystencji, co sprowadza nas na ziemię. Zamierzam

pozbyć się tej przeklętej wyspy, a pani przeszkadza mi w re­

alizacji planów.

Teraz i ona się zdenerwowała. Co miała do stracenia?

- Ta wyspa nie jest przeklęta. Czy wie pan, że czarodziej

Merlin po śmierci Artura wywołał trzęsienie ziemi, w wyniku

czego powstały wyspy Scilly?

- Merlin? - roześmiał się. - Nikt taki nie istniał.

- Merlin, którego znamy, został stworzony przez Geoffreya

z Monmouth, ale z całą pewnością w walijskich legendach

można odnaleźć dowody na jego istnienie.

- Z całą pewnością?

- Istnieją podstawy, by wierzyć, że Abandon jest miejscem

wiecznego spoczynku króla Artura.

- Oczywiście o ile ktoś w ogóle wierzy w istnienie króla

Artura - stwierdził z irytującym uśmiechem.

Jego arogancja denerwowała ją do tego stopnia, że Morwenna

omal nie wybuchła.

- Według mitologii celtyckiej Avalon jest bramą do miejsca

spoczynku zmarłych, a dostać się tam można wyłącznie drogą

wodną.

- Do czego pani zmierza, panno Halliwell?

46

KLIFY

Miała ochotę chwycić go za szerokie ramiona i nim po­

trząsnąć.

- Nie widzi pan związku?

Wzruszył ramionami.

- Jakiego związku?

- Avalon. Abandon. Och, niech pan pójdzie ze mną. Coś

panu pokażę.

Udał zaskoczonego, kiedy wzięła go za rękę i wyszła z salonu,

ciągnąc go za sobą.

- Tu? W moim zamku? Chwileczkę, a co z pani reputacją?

- Chyba nie muszę się niczego obawiać z pańskiej strony,

nieprawdaż? - rzuciła odważnie.

- Z pewnością.

- To dobrze. - Jej złotobrązowe włosy wydostały się spod

wstążki. - Pani Treffry, dziękujemy za poczęstunek. Niech

pani zostawi tacę w salonie. Zamierzam pokazać jego lordow-

skiej mości północną wieżę.

Pani Treffry, która właśnie wchodziła do salonu z tacą,

rozpromieniła się.

- Północna wieża. Och, to bardzo dobrze, panienko. Napa­

liłam w kominku, kiedy dziewczęta tam sprzątały, możliwe,

że ogień wciąż się pali. Będę czekać, aż mnie panienka zawoła.

Morwenna uśmiechnęła się przebiegle.

- Tak. Daj mi trochę czasu. Pokażę jego lordowskiej mości

magię Abandonu.

background image

agia.

Gdyby ta dziewczyna wiedziała, jak bardzo jej pożądał,

nie wiodłaby go z takim entuzjazmem do jakiejś zapom­

nianej wieży. Nie zdawała sobie sprawy, jak zagrożona

była jej niewinność. Miała szczęście, że potrafił z żelazną

konsekwencją zapanować nad swoimi impulsami. Bawiła

go ta dziwna mieszanina kapryśności i zapału, żałował.

że nie może spełnić jej żądań choćby po to, by zdobyć

jej podziw. Sam nie rozumiał, dlaczego pozwala jej się

prowadzić jak dziecko. W końcu przecież i tak będzie go

nienawidziła.

Zdawała się nie uświadamiać sobie, jak oszałamiająco wy­

gląda w tym stroju i zniszczonych bucikach. Palce miała kruche

jak ptaszek. Jej dłoń drżała, kiedy ciągnęła go tak za sobą

schodami w górę, Bóg raczy wiedzieć w jakim celu. Bała się

go, choć oczywiście w sensie fizycznym nic jej nie groziło.

Może rozumiała, że zniszczy jej marzenia.

Wąska klatka schodowa załamywała się pod niemożliwie

ostrym kątem. Nagle pomyślał o ucieczce. Chciał skończyć

z tymi pozorami zgody, przecież i lak nie zmieni zdania. Nawet

gdyby wyspa przypominała Pola Elizejskie, będzie należeć do

markiza

48

KLIFY

- Mój brat z jego przypadłościami nie był w stanie wspinać

się tak wysoko - mruknął.

- Robił więcej, niż pan sobie może wyobrazić, milordzie -

powiedziała z lekko przyspieszonym oddechem. - Cóż, istnieją

dużo gorsze przypadłości niż fizyczna niesprawność.

Potrafił rozpoznać aluzję.

- Większość młodych kobiet tak nie uważa. Mój brat przy­

jechał tu, by wyleczyć złamane serce, a stracił życie przez

głupie bohaterstwo i alkohol.

- A może więcej odnalazł, niż stracił?

Zatrzymali się przed drzwiami i spojrzeli po sobie.

- Dobry Boże - powiedział w końcu. - Ależ pani naiwna,

żeby rozmawiać ze mną w ten sposób.

Pobladła.

- Zastanawiam się, jakie to uczucie mieć władzę nad ludzkim

życiem i losem.

Pomyślał o dzieciach, które zamierzał uratować dzięki tej

„władzy". Oczywiście nie zamierzał się przed dziewczyną

z tego tłumaczyć.

- Cóż, to całkiem miłe.

Przełknęła głośno ślinę.

- A więc pan się przyznaje?

- Pani zapytała, więc odpowiedziałem. Może mnie pani

uważać za człowieka bez serca, ale na pewno nie bez honoru. -

Pchnął drzwi do wieży. - Proszę pokazać tę magię. Robi się

późno, powinna pani wracać. Mam nadzieję, że nie będzie mi

pani więcej przeszkadzać w interesach.

Weszła za nim do sali wyłożonej kamiennymi płytkami.

W środku panował półmrok, przez zakratowane okna do środka

sączyła się resztka dziennego światła. W powietrzu czuć było

zbliżającą się burzę. Mimo wysokości wibracje morza, ude­

rza jacego ciężkimi falami w klif, na którym stały mury zamku,

były wyraźne.

- Nie wiem. o czym pan mówi.

49

M

background image

JILLIAN HUNTER

Ależ była uwodzicielska! Jego wzrok wędrował od pulsującej

szyi do przykrytej gorsetem wypukłości piersi.

- Zaprzeczy pani, że złożyła wizytę miejscowemu czarow­

nikowi?

Milczała.

- Odwiedziłam go, ale nie doszliśmy do porozumienia.

Zażądał zbyt wysokiej ceny.

- Zażyczył sobie, by oddała mu pani swoje pierwsze dziecko

w zamian za pomoc w pozbyciu się mnie z wyspy?

- Niezupełnie, milordzie.

Zarumieniła się pod jego badawczym spojrzeniem,

- Rozumiem. Słusznie pani postąpiła, odmawiając. Pani

dziewictwo jest z pewnością cenniejsze niż to.

- Nie powiedziałam, że taka była jego cena.

- Nie musiała pani - uśmiechnął się. - Jest pani tak niewinna,

że nie sposób tego nie zauważyć. Niech pani zachowa cnotę

dla mężczyzny, którego pani poślubi.

Odsunęła się od niego, oburzona.

- Zrobię to i bez pańskich rad.

- I proszę się więcej nie wtrącać w nie swoje sprawy. Płacę

tym ludziom fortunę za ich pracę. Markiz wybuduje tu pałacyk

myśliwski, bez względu na to, czy zniszczy pani swoją reputację,

na próżno próbując mnie powstrzymać.

- Co za nieuprzejmość. Rzeczywiście jest pan potworem.

- Niech pani uważa, panno Halliwell. Obraża pani potwora

w jego własnej wieży. Lepiej nie posuwać się zbyt daleko, bo

może pani obudzić bestię.

- Czy pan wie, że markiz zamierza przybliżyć Abandon do

Kornwalii i w tym celu uruchomi połączenie wycieczkowym

parostatkiem? - zapytała drżącym głosem.

Zdumiewała go. Co za nieustraszona dziewczyna, nie po­

zwoliła, by jego brutalne uwagi wytrąciły ją z równowagi.

- Moja droga, to już jego sprawa. W przeciwieństwie do

niektórych, ja pilnuję tylko swoich interesów.

50

KLIFY

Nie ustępowała.

- Parostatek wypłoszy sardynki. Jak zatem przeżyją miesz­

kańcy wyspy, kiedy nie będzie co jeść i czego sprzedawać, bo

i kwiaty zostaną zniszczone?

- Sardynki?

- Tak, ryby - odparła, unosząc głos. - Pojawiają się w sier­

pniu i znikają w listopadzie. Ludzie żyją z zysków z połowu

przez cały rok.

- Wątpię, żeby lord Camelbourne skazał mieszkańców na

głód - powiedział bez przekonania. Tak naprawdę nigdy nie

brał tego problemu pod uwagę.

- Nie dzięki pańskiej trosce - wtrąciła.

- Zdaje się, że przedstawiłem pani swoje argumenty, panno

Halliwell.

- A ja nie widzę powodu, by przedstawiać moje - dokoń­

czyła z ponurym westchnieniem.

- Zwłaszcza bezdusznemu łajdakowi.

- Pan to powiedział, milordzie. - Podeszła do krzesła, by

zabrać portfolio. - Nie widzę też powodu, by tu dłużej zostawać

i cokolwiek panu pokazywać.

Spojrzał w okno, odwracając się do niej szerokimi plecami.

Walczył z tą cząstką siebie, która tak bardzo pragnęła ją

zadowolić.

- Istotnie, nie ma takiego powodu. Jak wspomniałem, oboje

tracimy tylko czas.

tyłu dobiegły odgłosy jej kroków. Po chwili drzwi

wieży trzasnęły z takim hukiem, że dziewczyna musiała

chyba zmobilizować w tym celu wszystkie siły. Uśmiechając

się na myśl o jej gwałtownym temperamencie, odwrócił się.

W drzwiach stała zdumiona Morwenna, jej portfolio leżało na

podłodze.

- To wcale nie było zabawne, milordzie - powiedziała

51

z

background image

JILLIAN HUNTER

z przerażeniem. - Omal nie złamał mi pan ręki. Będę mieć

teraz okropne sińce.

- O czym pani mówi? - przerwał jej ze zdziwie­

niem. - Myśli pani, że to ja zatrzasnąłem drzwi? Z takiej
odległości?

- Zamknęły mi się przed nosem - wyjaśniła Morwenna. -

Tyle wiem.

Podszedł do niej.

- W takim razie to musiał być wiatr.

- Zawiało w odpowiednim momencie - zauważyła pode­

jrzliwie, przyglądając się, jak bezskutecznie próbuje otworzyć

ciężkie drzwi. - Zatrzaśnięte.

Oparł stopę o ścianę i z całej siły pociągnął za klamkę.

- Właśnie widzę. Do kaduka, to nie był wiatr. Te drzwi są

zaklinowane.

- Proszę, niech je pan otworzy. Nie zamierzam tkwić tu

godzinami, wysłuchując, jak mnie pan obraża.

Zdjął płaszcz t rzucił go na krzesło, posyłając jej ponure

spojrzenie.

- Zdaje się, że pani Treffry wpadła na wyjątkowo sprytny

pomysł, by uwięzić złego lorda do czasu, aż panna zdoła go

zmusić do zmiany planów.

Morwenna splotła ręce na piersiach.

- Pani Treffry nie było w pobliżu, kiedy te drzwi się

zamknęły.

- Ależ, panno Halliwell, pewnie jeszcze każe mi pani

uwierzyć, że to piskowie... a może raczej te... jak im tam...

ograbki przeciw nam spiskowały?

Przez chwilę obserwowała z ciekawością jego ramiona, po

czym zaczęła się rozglądać po sali. Niebo za okienną kratą

było już zupełnie czarne.

- Powinniśmy wezwać pomoc - mruknęła. - Robi się ciem­

no i zimno.

Anthony przyklęknął, by dokładnie obejrzeć klamkę.

52

KLIFY

-

Na mój znak niech pani szarpnie za klamkę. Moim

zdaniem, te drzwi się po prostu wypaczyły od morskiego

powietrza.

- Dobrze, milordzie.

- Trzy... cztc.ry. - Spojrzał na nią z irytacją. - Panno

Halliwell, niech pani nie pcha, tylko ciągnie do siebie -

powiedział, odsuwając z twarzy rąbek jej sukni. - Jeszcze raz.

- Milordzie, jeśli to magia, to nic nie poradzimy.

- Magia? Co za bzdury. Niechże pani ciągnie za klamkę.

Chyba wiem, w czym problem.

Chwyciła klamkę obiema rękami i szarpnęła z całej siły.

W tym momencie z haftowanego stanika wypadło zawiniątko.

Anthony, potrząsając głową, podniósł je z podłogi.

- Nic z tego. Proszę, wypadło pani. Będziemy musieli

zawołać pomoc.

Morwenna z przerażeniem spojrzała na sakiewkę z czarnego

aksamitu,

- Niech pan to wyrzuci, milordzie. Natychmiast. Przysięgam,

nie mam pojęcia, skąd to się tu wzięło. Przecież... nawet nie

miałam na sobie tej sukni.

- Co to takiego, panno Halliwell? - Rozbawiła go jej poważ­

na mina. - Eliksir miłości?

- Całkiem możliwe - odparła ponuro. - To od Pasco II-

lugana.

- Oko traszki i tym podobne głupstwa? - parsknął i ignorując

jej ostrzegawcze westchnienie, wydobył z sakiewki woskową

figurkę mężczyzny. Choć dość prymitywna, nie było wąt­

pliwości, że przedstawiała Anthony'ego. Dumnie wyprostowana

postać miała arystokratyczne rysy i czarny strój, identyczny

z tym, jaki nosił Anthony. Dostrzegł nawet perłowe guziczki

przy kamizelce.

Z trudem powstrzymał uśmiech.

- Gdybym wierzył w te rzeczy, byłbym na panią wściekły,

Co my tu jeszcze mamy? Suche liście?

53

background image

JILLIAN HUNTER

- Nie mam pojęcia. Nie sprawdzałam. Rzuciłam mu to

w twarz.

- Ach, tak.

Morwenna z rosnącym przerażeniem patrzyła, jak podszedł

do kominka i z obojętną miną rzucił w ogień figurkę razem

z sakiewką.

- Nie! - krzyknęła, podbiegając do paleniska. - Nie!

Wystraszony Anthony zamrugał, kiedy w kominku buchnął

ogień, w jednej chwili pochłaniając woskową postać. Zanim

dotarło do niej, co robi, Morwenna upadła na kolana i bez

namysłu wyjęła figurkę z płomieni.

- Szlachetny uczynek - powiedział, kiedy położyła nad­

topioną kukiełkę na kamiennej posadzce. - Ale zupełnie zby­

teczny. Nie boję się...

Tym razem w kominku coś zasyczało i pod ich stopy posypał

się deszcz iskier i popiołu. Anthony chwycił Morwennę za

ramiona i nim zdążyła wydobyć z ognia sakiewkę, odciągnął

dziewczynę w bezpieczne miejsce. Przez chwilę oboje wpat­

rywali się w płomienie tańczące wokół aksamitnego woreczka,

W powietrzu unosił się słodkawy, a jednocześnie gryzący dym

palonych ziół.

- Dobry Boże - westchnął Anthony. - Co pani tam miała?

Proch strzelniczy?

- To sakiewka Pasco - odparła, potrząsając głową. - Mó­

wiłam, żeby jej pan nie dotykał. Bóg jeden wie, jakie zło pan

uwolnił.

Spoglądając na nią, zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma ją

w ramionach. Była tak krucha i delikatna, że mógłby ją

podnieść jedną ręką.

- Czy pani naprawdę wierzy, że rośliny mogą wpływać na

nasze zachowanie?

- Tak - przyznała się. - Wierzę, choć osobiście nigdy nie

korzystałam z uroków od Pasco.

- Nie przypuszczam, żeby miała pani taką potrzebę.

54

KLIFY

-

Co pan ma na myśli, milordzie?

- Kiedy patrzę w pani oczy, gotów jestem uwierzyć w czary,

panno Halliwell.

- Mógłby...

Dotknął jej brody i delikatnie odchylił w tył jej głowę. Nie

protestowała. Szczerze mówiąc, nie dał jej czasu ani okazji do

ucieczki. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że jeszcze żadna

kobieta nie wydawała mu się tak pociągająca. Nie był w stanie

się jej oprzeć. Anthony wiedział, co to złamane serce, doświad­

czył tego dwukrotnie, dlatego nie chciał, by i ona zaznała tego

bólu. Westchnął, kiedy poczuł, jak słabnie w jego objęciach.

Przez głowę przebiegła mu jedna myśl. Oto zadecydowała się

jego przyszłość. Przypieczętował ją tym jednym impulsywnym

aktem.

orwenna nawet nie próbowała myśleć. Odkąd przyszła

na świat, wychowana w szacunku dla intuicji, kierowała się

instynktem. Rodzice zawsze dawali jej zbyt dużo wolności,

dlatego w Londynie nie odniosła sukcesu towarzyskiego, a teraz,

kiedy powinna myśleć o zamążpójściu, całowała mężczyznę,

który postanowił ją zniszczyć.

Niestety, nie potrafiła oprzeć się jego zmysłowym ustom.

Uwodził ją po mistrzowsku. Jego pocałunek wywołał burzę

zmysłów, poruszył jej duszę. W niczym nie przypominał

wstydliwych całusów, jakie kradli chłopcy z wyspy. Pentargon

był dojrzałym mężczyzną, doświadczonym w sprawach, o ist­

nieniu których nawet nie wiedziała. Jego palące wargi delikat­

nie muskały jej usta. Stała przed nim ufna i pobudzona,

a kiedy przestał ją całować, zdawało jej się, że lada moment

upadnie.

- Panno Halliwell - odezwał się niskim głosem. - Na przy­

szłość niech pani nie dopuszcza do podobnych sytuacji.

Dotknęła swoich ledwo zbudzonych ust, a jemu przyszło do

55

M

background image

JILLIAN HUNTER

głowy, że sam powinien był się zastosować do swojej przemąd­

rzałej rady. Jaki sens miało uwodzenie bezbronnej dziewczyny,

która kpiła z jego władzy? Czyżby niszcząc ją, próbował jej
udowodnić swoją siłę?

Zdaje się, że określenie „bezbronna" nie było w tym przypad­

ku najlepsze.

Przyglądając się jej twarzy, czuł swój przyspieszony puls.

Nie wiedział, co się z nim dzieje, miał wrażenie, jakby przed

chwilą spadł z klifu. Pragnął zanurzyć pałce w burzy złoto-
brązowych włosów, chciał położyć ją na podłodze.

- Przepraszam - powiedział ponuro.

- Za co?
- Za co? Panno Halłiwell, nie powinna pani pozwalać, by

mężczyzna tak panią całował.

- Nie musi pan przepraszać, milordzie.
- Wprost przeciwnie. Gdybym się w porę nie opanował,

mogłoby dojść... - Cóż, nie było potrzeby wdawać się w szcze­
góły.

- Ale to nie pańska wina, że rzuciła na nas urok - powie­

działa cicho.

- Rzuciła?

- Morgan, czarodziejka. W końcu to jej wyspa, miejsce

z innego świata. Od czasu do czasu należy się spodziewać
aktów magii. Podejrzewam, że to ona zamknęła drzwi.

- Panno Halliwell, czy pani wie, co to pożądanie? - zapytał

z rozbawieniem.

- Ależ tak. Oczywiście nie z własnego doświadczenia.

- Proszę mi wierzyć, czasami bywa silniejsze niż magiczne

eliksiry. A winą za to, co tu się stało, obarczałbym raczej

ludzką słabość. Nikt z nas nie wie, kiedy jej ulegnie.

Pokręciła głową, jak gdyby znała jakąś wielką tajemnicę.

- Annie Jenkins przewidziała, że to się stanie. Powiedziała.

te skoro zwykłymi sposobami nie można pana nakłonić do

56

KLIFY

uratowania Abandonu przed katastrofą, należy odwołać się do

sił nadprzyrodzonych.

Anthony musiał przyznać, że reakcja panny Halłiwell na

pocałunek była dość niezwykła i daleka od zwyczajowego
wymierzenia policzka czy zalania się łzami.

- Może jeszcze raz spróbujemy otworzyć drzwi? - zapro­

ponował uprzejmie, odsuwając się od niej.

- Pan mi nie wierzy. - Podeszła do okna. - Proszę spojrzeć,

właśnie to chciałam panu pokazać.

Szarpnął za klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły. Nikt nie

odpowiadał na wołanie o pomoc. Nagle przyszło mu na

myśl, że jeśli nie zostaną uratowani przed zapadnięciem

nocy, jeśli on i Morwenna spędzą tu razem noc, być może

będzie zmuszony ją poślubić. Zaczął łomotać w drzwi. Na

próżno.

- Nikt nie usłyszy - mruknęła Morwenna. - A poza tym

oni się pana boją.

- Nie rozumiem dlaczego - powiedział, odwracając się do

niej. - Przecież nie pożeram niemowląt ani nie nabijam tubyl­
ców na pal.

- Nie. - Morwenna wetknęła swój mały nosek między

żelazne okienne kraty. - Poprzysiągł pan jedynie zabrać im

jedzenie ze stołów, zniszczyć ich domy i święte miejsca,

pozbawić honoru i niezależności.

Uniósł brwi. Jej język też nie był bezbronny.
- Jeśli zobaczy pani kogoś na dole, na plaży, niech pani

woła o pomoc. Zdaje się, że potrzebujemy ratunku.

- Widzi pan ten łańcuch skalny za zamkiem? - zapytała

łagodnie.

Stanął za jej plecami.

- Tak, ale...

- Dawno temu Morgan le Fay zamieniła smoka w kamień.

Czasami spod powierzchni wody wynurza się jego grzbiet, by

pochwycić w pułapkę statki, które ośmieliły się podpłynąć zbyt

57

background image

JILLIAN HUNTER

blisko śpiącego króla. Kiedy spokój Artura jest zagrożony,

smok budzi się i odstrasza intruzów uderzeniami ogonem.

Wygląda to zupełnie jak sztorm.

- Morskie katastrofy? Ta czarodziejka nie jest zbyt miła.

- Och, lepiej nie krzywdzić tych, którzy są pod jej ochroną.

Jej zemsta bywa okrutna. Przez lata legendę wypaczyły fałszywe

opowieści o jej złym charakterze. Dawniej opisywano ją jako

uzdrowicielkę i wspaniałą czarodziejkę.

- Pani Treffry wspominała, że wraz ze stryjem poszukuje

pani groty Artura.

Kiwnęła głową.

- Nie znajdziemy jej bez błogosławieństwa Morgan.

W obecności króla będą przebywać jedynie ludzie o czystym

sercu.

- A pani serce nie jest czyste?

Próbowała go ignorować.

- Legenda głosi, że słynna kraina Lyonesse leży gdzieś

pomiędzy krańcem lądu a wyspami Scilly. Niektórzy uczeni

uważają, że to tu rozegrała się ostatnia bitwa Artura. Czasami

od morza słychać bicie setek dzwonów z zatopionych wież

kościelnych.

- Słyszała pani te dzwony? - Wyraźnie miał ochotę wybuch­

nąć śmiechem.

- Nie - odparła, sztywniejąc. - Jeszcze nie.

- Coś pani powiem, panno Halliwell. Z dobroci mojego

kamiennego serca gwarantuję pani prawo do kontynuowania

poszukiwań związanych z książką pani ojca. Nawet kiedy już

wyspa zmieni właściciela.

Spojrzała mu w twarz, jej usta wykrzywiły się w lekkim

uśmiechu.

- Pan wciąż nie rozumie, milordzie.

- Czego nie rozumiem? - zapytał, uwodzicielsko się uśmie­

chając.

58

KLIFY

- Wyspa nie zmieni właściciela. Czarodziejka przywiodła

tu pana nie bez powodu. Annie Jenkins powiada, że od dawna

nie było u nas wojownika.

inęło kolejne pół godziny.

Kiedy Anthony zupełnie poważnie zaczął się obawiać, czy

on i Morwenna nie zostaną posądzeni o niemoralne zachowanie,

na ratunek przyszedł sir Dunstan. Jakimś cudem baron zdołał

otworzyć drzwi i od progu zaczął uniżenie przepraszać An-

thony'ego, jak gdyby Morwenna nie pierwszy raz uwięziła

mężczyznę w wieży. Nie przestając się kłaniać, wyprowadził

Morwennę z sali.

Anthony stał przy drzwiach. Echo niosło ich głosy w górę

kamiennej klatki schodowej, kiedy pośpiesznie opuszczali

zamek.

- Dziecko drogie - beształ dziewczynę sir Dunstan. - Co

też ci strzeliło do głowy, żeby tu samej przychodzić? Czy przez

ten rok w Londynie nie nauczyłaś się niczego na temat stosow­

nego zachowania?

- Tylko tego, że często bywa złudą. Stryju, przecież posłałam

wiadomość z prośbą, żebyś się tu ze mną spotkał.

- Pokonałem morze jak na skrzydłach, kiedy się dowiedzia­

łem, dokąd się wybrałaś.

- A tak nawiasem mówiąc, gdzie byłeś? Och, stryju Dun-

stanie, czy może znalazłeś grotę Artura?

- Możliwe, moje dziecko, możliwe.

Głosy stawały się ledwo słyszalne, Anthony musiał nadstawić

ucha, żeby zrozumieć, o czym mówią.

- Kiedy opisałem znalezisko Elliottowi, stwierdził, że kiedyś

narysował identyczną grotę z wyobraźni. Wiesz, że on ma

niesamowity zmysł do tych rzeczy.

- Chciałabym jutro obejrzeć to miejsce - powiedziała.

59

M

background image

JILLIAN HUNTER

Chwila ciszy.

- Jak myślisz, Morwenno, czy udało ci się go przekonać?

Anthony nie czekał na jej odpowiedź. Wrócił do sali. To,

co myślała, było bez znaczenia.

Sztorm wyraźnie się oddalił, przez okienne kraty wpadała

blada poświata. Ogień w kominku wygasł, ale nad paleniskiem

wciąż unosiły się kłęby gryzącego dymu. Podszedł bliżej

i z rozbawieniem zauważył, że na posadzce ciągłe leży jego

woskowa podobizna.

- Dzięki Bogu. że się nie stopiłem - mruknął, pochylając

się nad paleniskiem.

Nagle zastygł w bezruchu.

Przed kominkiem leżała nie jedna, ale dwie woskowe figurki.

On i kobieta w niebieskiej sukni. Gorące powietrze połączyło

ich ciała w uścisku. Mężczyzna oplatał kobietę ramionami, jak

gdyby chciał ją przed czymś obronić.

Wyprostował się. Figurki były jeszcze ciepłe. Oczywiście

wszystko, co dzieje się na tej wyspie, można logicznie wy­

tłumaczyć. To panna Halliwell podrzuciła tu tę lalkę, żeby

z niego zakpić. Wszystko ma swoje wytłumaczenie.

Coś skrobało w okno.

Kiedy się odwrócił, zauważył wielkiego czarnego kruka,

szukającego odpoczynku na parapecie. Błyszczące ciemne

oczy wpatrywały się w Anthony'ego zza krat. Po chwili już

go nie było.

Anthony podbiegł do okna, by zobaczyć, jak ptak wzbija się

w powietrze. Patrzył, jak czarne skrzydła niosą go pod niebo...

w stronę pojawiającej się nad chmurami tęczy.

- Wszystko ma swoje logiczne uzasadnienie.
- Milordzie?

Obejrzał się. W drzwiach stał zmieszany Vincent.
- Prosił pan, żebym powiadomił, kiedy przybędą ludzie

lorda Camelbourne'a. Milordzie, czekają w pomieszczeniu dla

60

KLIFY

służby, posilają się. W życiu nie widziałem paskudniejszej

gromady.

Anthony kiwnął głową.

- A zatem niech jak najszybciej biorą się do roboty. Ufam,

że zrozumieli, iż nie życzę sobie żadnej przemocy.

- Wyraźnie to podkreśliłem, milordzie. Sądząc jednak po

ich wyglądzie, nie jestem pewny, czy przyjęli to do wia­

domości.

background image

1 ej nocy zasypiał z jej figlarną twarzyczką przed oczyma.

Już nie pamiętał, kiedy pocałunek wywołał u niego taką falę

emocji. Z pewnością nie w ciągu ostatnich lat. Ale przecież

zawsze najlepiej smakuje zakazany owoc. Choć bawiło go

zrażanie jej do siebie, nie mógł przecież zrujnować reputacji

ulubienicy całej wyspy.

Brakło mu siły, by wrzucić woskowe figurki do ognia. Jeszcze

nie teraz. Wzbudzały w nim jakieś niezrozumiałe dla niego

samego obawy, poruszyły go, wywołując coś w rodzaju erotycz­

nego niepokoju. Uświadomił sobie, że źródłem tej reakcji jesi nie

żadna magia, ale jego fascynacja zadziorną dziewczyną. Wie­

dział też, że lepiej, jeśli będzie się trzymał od niej z daleka.

Właściwie dziewczyna, przynajmniej w oczach prawa feudal­

nego, podlegała jego zwierzchnictwu. Zawsze mógł z tego

skorzystać, choć wydawała się mieć serce tam, gdzie wszyscy.

To nie jej wina, że rodzice nie wytłumaczyli, gdzie jest jej

miejsce w hierarchii społecznej. Oddawał jej przysługę, pod­

kreślając swoją wyższość.

Ranek minął spokojnie. Żadna piękna dziewczyna nie wtarg­

nęła siłą do zamku, żaden czarownik nie groził, że zbudzi

zmarłych. Jedynym nieprzyjemnym akcentem było zachowanie

pani Treffry, która trzasnęła drzwiami do biblioteki, kiedy

KLIFY

zagłębiał się w rachunkach Ethana. Oczywiście wszystko było

tak skomplikowane i pomieszane, jak przypuszczał.

Powinien był się spodziewać, że spokój nie będzie trwał

wiecznie. Wczesnym popołudniem zjawił się człowiek z in­

formacją, że między robotnikami pracującymi na wrzosowisku

doszło do bójki.

Anthony porzucił nadzieję, że zdoła dokończyć porząd­

kowanie dokumentów, i natychmiast ruszył w drogę.

Po przybyciu na miejsce okazało się, że problem został już

rozwiązany, a Carew nad wszystkim panuje. Niestety, prace

zupełnie nie posuwały się do przodu.

- Gdzie są wszyscy. Danielu? - zapytał, zsiadając z konia.

- Odesłałem ich, żeby się uspokoili, milordzie.

- A więc jednak była bójka?
- Była. Między naszymi ludźmi a tą ekipą, która się tu

wczoraj pojawiła.

- Ciekawe, o co poszło, przecież oni dopiero co przyjechali -

zastanawiał się na głos Anthony.

- O kwiaty, milordzie.

- Co takiego?

- Słyszał pan, co powiedział - wtrąciła się Morwenna,

podjeżdżając do nich na kucyku. - Poszło o kwiaty.

Widząc ją, Anthony zmarszczył brwi.

- Nie widziałem pani na drodze.

- Poruszam się mniej uczęszczanymi szlakami.

- Co pani tu robi? - zapytał.

- Ot, wybrałam się na niewinną przejażdżkę po wrzosowisku.

- Ha!

- Słucham?
- Wątpię, by ta przejażdżka była taka niewinna, panno

Halli well.

- Niczego nie zrobiłam - powiedziała z oburzeniem.

Anthony spojrzał na nią z uwagą. Za każdym razem, kiedy ją

potykał, działo się z nim coś dziwnego.

63

T

background image

JILLIAN HUNTER

-

Carew, co to za bzdury o kwiatach? - zapytał zniecierp-

łiwiony.

- To lilie - wyjaśnił Carew, z szacunkiem ustępując z drogi

Morwennie. - Urosły w nocy, dokładnie w miejscu, z którego
wczoraj usunęliśmy jeden z tych głazów.

Anthony znów spojrzał na Morwennę. Zauważył, że na jej

twarzy na moment pojawił się uśmiech.

- Więc je wyrwijcie.
Carew zaczął szybciej oddychać. Anthony był gotów przysiąc,

że nadzorca denerwował się obecnością Morwenny, a nic

swojego pana.

- Już to zrobiłem, mi lord/ ic.
- To, na miłość boską, w czym problem? - Anthony pod­

niósł głos.

- Może lepiej wezwijmy zwierzchnika - zaproponowała

Morwenna.

Carew spojrzał znacząco na Anthony'ego.
- To właśnie jest zwierzchnik, panienko.

Morwenna przyglądała się Anthony'emu.

- Czy może pan aresztować kwiaty, milordzie?

Pochylił się w siodle, uśmiechając się nieprzyjaźnie.

- Wolałbym aresztować osobę, która je tu wsadziła.

- A czy to jest sprzeczne z prawem? - zapytała niewinnie.

Wziął głęboki oddech, po czym skierował swoją złość na

nadzorcę.

- Dlaczego nie zaczęliście kopać?

- Cóż, zaczęlibyśmy, milordzie - mamrotał Carew. - Ludzie

poszli wyrzucić te wykopane kwiatki do morza, ale zanim
wrócili, wyrosły nowe.

Anthony zacisnął zęby.

- W ciągu kilku chwil? Carew, ktoś zrobił wam kawał.
- To samo powiedziałem - odezwał się ściszonym głosem.

Za drugim razem zostawiłem na straży trzech ludzi.

Anthony powoli spojrzał na Morwennę.

64

KLIFY

- Panno Halliwell, pozwolę sobie na bezpośredniość. Czy

to pani posadziła tu te kwiaty?

Morwenna z zainteresowaniem przyglądała się swoim butom.

- Nie.

- Pasco?

Zerknęła na niego.
- On prędzej posadziłby muchomory i oset.

Anthony westchnął ciężko.

- Jednak, Carew, kwiaty to chyba nie jest powód, żeby

dorośli mężczyźni się między sobą bili.

- Nie, milordzie - zawahał się Carew. - Wie pan, że do­

póki nie skończymy, ludzie będą spać na wrzosowisku w sza­
­asach?

- Tak, tak - rzucił niecierpliwie Anthony. - O ile to w ogóle

nastąpi. Co chcesz przez to powiedzieć?

- Eee... no, jeden z robotników obudził się o północy, za

potrzebą. Twierdzi, że słyszał jakieś dziwne odgłosy.

- Wiatr - powiedział Anthony. - Sam słyszałem.
- To nie był wiatr, milordzie, tylko tętent końskich kopyt

i szczęk broni - wyjaśnił Carew.

Morwenna pokiwała głową.
- Może mnie pan i o to obwiniać.
- Wiatr - powtórzył Anthony, cedząc słowo przez zęby.

Niestety, nie dosłyszał odpowiedzi nadzorcy, bo akurat w tym

momencie Morwenna postanowiła opuścić miejsce przestępstwa
i ruszyła na swoim kucyku w stronę ścieżki prowadzącej nad

morze.

- I tak, milordzie - kończył zdanie Carew. - Widzi pan,

jaki mam problem.

Anthony odwrócił wzrok od oddalającej się panny Halliwell

i spojrzał na nadzorcę.

- Nie widzę. Co więcej, mam wrażenie, że nie chcesz

zarobić tej okrągłej sumy, o której mówiliśmy. Czy ty w ogóle
masz nad tymi ludźmi jakąś władzę, skoro oni ciągle się biją?

65

background image

JILLIAN HUNTER

Carew wskazał głową w stronę ścieżki.
- To wszystko przez nią, milordzie. Taka jest prawda.

- Przez pannę Halliwell? - zapytał Anthony. Wcale nie był

zdziwiony. - O nią się bili?

- Ten drugi nadzorca, od Camelbourne'a, to on zaczął.

Twarda z niego sztuka, milordzie. Chciał pokazać panience,
co o niej myśli. Powiedziałem, że pan by na to nie pozwolił.

- To prawda.

- Nie spodobała mu się moja uwaga, więc wyraził się

obraźliwie o mojej kuzynce. Wie pan, od słowa do słowa, jak

to wśród chłopów, doszło do bitki,

- Postąpiłeś słusznie, Carew, ale na miłość boską, niech się

wreszcie zabiorą do roboty. I nigdy więcej mi nie mów, że

pracę przerwano z powodu kwiatów.

- Tak jest, sir.

nthony powinien był pozostawić sprawę własnemu bie­

gowi, jednak instynkt podpowiedział mu, że problemy się

jeszcze nie skończyły. Ich źródło nie zostało zniszczone.

A poza tym szukał pretekstu, żeby ją jeszcze raz zobaczyć.

Odnalazł ją bez trudu. Oglądała niewielką grotę u stóp

klifu, tam gdzie plaża przechodzi w przylądek Skulla. Ujrzał

ją z daleka. Zostawił swojego konia obok jej kucyka. Przez

chwilę po prostu stał i patrzył, jak odgania mewy od kra­

bów. Był pewny, że go zauważyła, ale udawała, że nie

widzi. Zareagowała dopiero, kiedy podszedł bardzo blisko.

- Tak, tak, wiem. - Podniosła ręce w geście poddania. -

Przyszedł pan zbesztać mnie za złe zachowanie moich kwiatów.

Cóż, to nie ja je tam posadziłam. Przysięgam, choć muszę

przyznać, że się czegoś podobnego spodziewałam.

Zauważył, że zdjęła buty, które leżały teraz na piasku.

- Czy to znaczy, że te pani kwiaty mają zwyczaj prze-

66

KLIFY

szkadzać w prowadzeniu ważnych robót? - zapytał, opierając

stopę na kamieniu.

Zsunęła z głowy czepek i puściła go luźno na plecy. Jej

nosek był niemodnie zaróżowiony od słońca i morskiego

wiatru.

- Sądzę, że moje kwiaty jeszcze nigdy nie protestowały

w tak wspaniały sposób. To sprawka motyli.

- Motyli? - powtórzył. - Dowodzi pani armią motyli, tak?

Była zupełnie odporna na jego kpiny.

- Nie ja. Moja siostra Mallory. A może Meredyth... tak,

raczej Merry. Widzi pan, tamten wstrętny człowiek uparł się,

że otworzy starą kopalnię, w której zginęło kilkoro pracujących

tam dzieci. Podobno duchy tych nieszczęśników zamieszkują

szyby. Tego dnia, kiedy pańscy ludzie mieli rozpocząć budowę,

pojawiła się, jak pan to ujął, cała armia motyli. Znikąd. I nie

chciały odlecieć.

Nie odezwał się ani słowem. Patrzył w głąb znajdującej się

za nimi groty, a spienione fale obmywały mu buty.

- Wiem, że uważa to pan za bzdury - powiedziała. - Ludzie

pańskiego pokroju nie zawracają sobie głowy losem dzieci

z ubogich rodzin, zwłaszcza tymi, które nie żyją, ale Merry

postanowiła zapobiec kolejnej tragedii. Ta kopalnia nie po­

chłonie już ani jednego niewinnego życia.

Odwrócił głowę i spojrzał na Morwennę z tajemniczą miną.

- Tak więc pani siostra nasłała tu motyle.

- Nie jestem pewna, jak do tego doszło. Żadna z nas nie

wie, kiedy coś takiego się wydarzy. - Strzepnęła piasek z su­

kienki. - Zdaje się, że pojawiają się w równie tajemniczych

okolicznościach, jak lilie i tęcza.

Wbił w nią wzrok.

- Czy te niezwykłe zjawiska towarzyszą wam przez całe

życie?

Morwenna podniosła z piasku kraba i wpuściła go do wody.

- Obawiam się, że tak. Zdaje się, że w naszej rodzinie to

67

A

background image

JILLIAN HUNTER

dziedziczne... ciotki, wujowie, kuzyni... to trwa od wieków.

A moje siostry, cóż, Mallory urodziła się w święto Beltane,

Meredyth w Samhain, a ja w noc świętojańska.. Podczas

sztormu, choć to nie był sezon burzowy.

- Domyślam się, że w chwili pani urodzin, w środku nocy,

na niebie pojawiła się tęcza.

- Och, nie - odparła ze złośliwym uśmieszkiem, schylając

się po buty. - Jedynie deszcz meteorytów. Niech pan uważa,

idzie przypływ.

Wdrapali się po skałach na ścieżkę dokładnie w chwili, kiedy

ogromna fala wdarła się na plażę. Ogier Anthony'ego czekał

posłusznie tam. gdzie zostawił go jego pan, kucyk Morwenny

oddalił się i obwąchiwał kupki kamieni.

- Pomijając zjawiska nadprzyrodzone, obawiam się, że nie

osiągnęła pani celu, panno Halliwell. Głazy zostaną jutro

usunięte, żeby nie zasłaniały lordowi Camelbourne'owi widoku

morza.

Potrząsnęła głową.

- Wtedy stanie się coś strasznego. Annie Jenkins uważa, że

Morgan nie bez powodu umieściła je akurat w tym miejscu.

Czy markiz wie o ich magicznych właściwościach?

- Szczerze wątpię.

- Rozumiem. Może ktoś powinien go uświadomić.

- Panno Halliwell, w pani oczach dostrzegam dziwny błysk.

Ostrzegam, Camelbourne połyka takie młode panienki bez

gryzienia.

- To obrzydliwe.

Uśmiechnął się.

- Proszę wybaczyć dosadność. Z nim nie pójdzie pani tak

łatwo jak ze mną.

Wiatr igrał z jej włosami. Na jej twarzy pojawił się uśmiech.

- Czyżby z panem łatwo mi poszło?
- Dwukrotnie mi się pani przeciwstawiła, a mimo to wciąż

żyje. Cały Londyn aż huczy - odparł z czarnym humorem.

68

KLIFY

- Dziękuję, milordzie.

- Raczej nie był to komplement - wyjaśnił Anthony. - Na

pewno nie. Prawdę mówiąc, zatruwanie innym życia, graso­

wanie po zamkach i grotach bez eskorty nie dodaje atrakcyjności

towarzyskiej. Pani pozwoli, że ją odprowadzę do domu. Na­

legam, żeby została tam pani do rana. Nie chciałbym, żeby

cos się pani stało, podczas gdy moi ludzie będą pracować na

wrzosowisku.

Rzuciła mu ponure spojrzenie.

- Panu radzę zrobić to samo.

- Co takiego? - zapytał zdumiony.

- Dobre duchy Bucca Guidden nie pochwalają uporu,

z jakim usuwa pan głazy. Na pańskim miejscu ukryłabym się

w zamku.

Chwycił ją za ramię.

- Panno Halliwell, dam sobie radę, mimo tych pani figurek,

którymi próbuje mnie pani straszyć.

- Figurek? - Patrzyła na niego, a w jej oczach odbijało się

morze. - Czy mówi pan o tej woskowej lalce?

- Mówię o lalkach. 1 niech pani nie mydli mi oczu. Nie

jestem Danielem Carew, który wierzy w te pani historie

o złośliwych ograbkach wyskakujących spod ziemi.

- Lalki?

Anthony z rozbawieniem wyjął z kieszeni kamizelki lnianą

chusteczkę, w której trzymał na wpół stopione figurki.

- Może je pani zatrzymać na pamiątkę tego zwariowa­

nego popołudnia w wieży w towarzystwie potwora. Niech

będą dla pani ostrzeżeniem na przyszłość. Wątpię, żeby

inny mężczyzna w podobnej sytuacji tolerował podobne

wybryki.

Morwenna z uwagą obejrzała figurki, ale nie wzięła ich

do ręki.

- Bardzo dziwne - odezwała się w końcu. - Ciekawe, co

to może znaczyć.

69

background image

JILLIAN HUNTER

-

To znaczy, ze dziewczyna pozostawiona bez opieki próbuje

sztuczek, by wpłynąć na zmianę mojej decyzji. Pani oszustwo

się nie udało.

- Nigdy nie widziałam tej kobiecej lalki.

- W porządku. A zatem podrzucił ją ktoś ze służby, żeby

mnie nastraszyć. - Było to bardzo mało prawdopodobne, bo

Anthony odwrócił się tylko na moment. Z tego co wiedział,

w wieży znajdują się różne sekretne przejścia, więc całą

sytuację prawdopodobnie ukartowano.

- Nosi pan figurki na sercu? - zapytała zaskoczona.

- Panno Halliwell, nie ma pani nic więcej do powiedzenia?

Ta kobieta to z całą pewnością pani.

- Owszem, włosy są całkiem podobne.

- Moim zdaniem, to są pani włosy. - Wyciągnął rękę,

podając jej figurki. - Chce pani je zatrzymać?

- A pan?

Westchnął.

- Ukryję je przez kilka dni w bezpiecznym miejscu, Bóg

jeden wie dlaczego.

Odetchnęła z ulgą, kiedy owinął lalki w chusteczkę.

- Wyglądają na szczęśliwe, nie sądzi pan?

- Szaleją z radości - rzucił chłodno.

- Nie mam pojęcia, skąd się wzięłam - powiedziała. - To

znaczy, skąd się tam wzięła moja podobizna.

Nie wiedział, co powiedzieć, więc jeszcze raz ujął ją pod

ramię.

- Odprowadzę panią do domu. Czy pani wie, że dziś rano

na wrzosowisku moi ludzie przez panią się pobili?

- Doprawdy? - zapytała wyraźnie zadowolona.

Zmarszczył czoło.

- Owszem. Zwrócę uwagę pani stryja na te pani samotne

eskapady.

Roześmiała się, a jej śmiech przypominał dźwięk krysz­

tałowych dzwoneczków.

70

KLIFY

- Tak, powinien pan to zrobić. Prawdopodobnie akurat w tej

chwili sam się zapomniał w swoich poszukiwaniach.

odążali w górę ścieżki. On na swoim wspaniałym wierz­

chowcu, ona tuż za nim, na grubiutkim kucyku. Widok

Pentargona na masywnym koniu niespodziewanie wprawił

jej serce w drżenie. Cóż to za piękny mężczyzna, o praw­

dziwie rycerskich manierach, surowy niczym pradawny wo­

jownik! Oczywiście, jeśli zapomnieć o tym jego wstrętnym

pomyśle, by sprzedać wyspę. Choć był tak zimny, Morwenna

nigdy nie spotkała bardziej intrygującego mężczyzny. Była

przekonana, że wczorajszy pocałunek całkowicie zmienił jej

życie.

Po pierwsze, przez całą noc nad jej łóżkiem tańczyły pro­

mienie księżyca tak jasne, że ani ona, ani jej koty nawet na

chwilę nie zmrużyły oka. Po drugie, słyszała, jak mówiące

kamienie o czymś szeptały, kiedy je mijała. Mogła tylko

zgadywać, o czym mówiły.

„Morwenna jest we władzy Pentargona. Pozwoliła mu się

pocałować..."

Zastanawiała się, jak by się czuła, należąc do mężczyzny

takiego jak Pentargon. Jak głębokie są jego emocje? Czy w jego

kamiennym sercu w ogóle jest miejsce na uczucia? Ciekawe,

dlaczego chwilami zdawał się mocniej stawać na prawej nodze.

Większość ludzi oczywiście niczego by nie zauważyła, ale

wprawne oko artysty i rzeźbiarza ciała, jakim był Elliott,

dostrzegło ten szczegół.

Czyżby Pentargon odniósł rany w pojedynku? Jeździł konno

z ogromną wprawą, miał prostą strzelistą sylwetkę. Morwenna

wyobrażała go sobie jako zaborczego, ale troskliwego męża.

Pewnie żadna kobieta nie miałaby nic przeciwko wykonywaniu

jego rozkazów.

Nie wiedziała, skąd u niego wzięła się jej woskowa podobiz-

71

p

background image

JILLIAN HUNTER

na. Czy w ogóle pochodziła z tego świata? A jeśli ktoś rzucił

na nią urok? Może to Pasco mścił się za to, że ośmieliła sic

go obrazić? W zamyśleniu nie zauważyła, że Pentargon skręcił

w złą ścieżkę wzdłuż klifu.

Ufnie jechała za nim, podziwiając jego szerokie ramiona

i smukłe plecy. Kiedy nagle nad ich głowami pojawił się wielki

czarny kruk, była bardziej zaskoczona niż Anthony.

Kruk krążył przez chwilę nad Pentargonem. po czym zni­

żył lot, jak gdyby szykował się do ataku. Czarne skrzydła

lśniły złowieszczo, a gardłowe krakanie odbijało się echem

o skały.

- Co to jest. na miłość boską? - krzyknął Pentargon, gwał­

townie zatrzymując konia.

Zwierzę, wyczuwając, że jego pan ma całkowitą kontrolę,

nie wpadło w panikę, ale posłusznie przystanęło. Ptak za­

trzepotał skrzydłami i odleciał, znikając za klifem.

Tymczasem kucyk Morwenny, łagodny konik, który zwykle

ciągnął wóz, wystraszył się czarnej zjawy i przypadł do skalne)

ściany, próbując się ukryć. Morwenna z krzykiem spadła na

kamienną ścieżkę.

Zanim zdążyła wyplątać suknię z krzaków, Pentargon już

się nad nią pochylał.

- Panno Halliwell, nic się pani nie stało?

Pozwoliła sobie na chwilę błogiej rozkoszy w jego ramio­

nach. Owionął ją zapach świeżo wykrochmalonego ubrania

i męskiego mydła. Pod sztywną koszulą wyczuła przyspie­

szone bicie jego serca. Teraz już nie miała wątpliwości, że je

posiadał.

- Panno Halliwell, niech pani na mnie spojrzy. Jest pani

ranna?

- Nie, nie sądzę. - Westchnęła, kiedy postawił ją na ziemi. -

Widział pan to, milordzie?

- Tak, przeklęte ptaszysko omal nie wysłało nas na pewną

śmierć. Mogliśmy spaść z klifu. - Spojrzał z niechęcią w dół.

72

KLIFY

- Och, myli się pan! - wykrzyknęła. - Ptak uratował nam

życie. Ta ścieżka się urywa. Pewnie sztorm zniszczył tabliczkę

z ostrzeżeniem. Wszyscy na wyspie wiedza, że nie należy tędy

chodzić. Byłam zajęta... cóż, nieważne czym... w każdym razie

zamyśliłam się i nie zwróciłam uwagi.

Anthony przyglądał jej się z posępną miną.

- Pojawienie się kruka to nie przypadek - dodała. - Nie

rozumie pan?

- Niezupełnie - mruknął. - No chyba że to jeden z tych

szkodników szkolonych przez Pasco. To by tłumaczyło, dla­

czego ptaszysko przyglądało mi się zza krat.

Morwenna otworzyła ze zdumieniem usta.

- Pan już widział tego kruka?

- Paskudnik rozsiadł się na parapecie zaraz po tym, jak

opuściła pani wczoraj zamek. Dziwny zbieg okoliczności,

nieprawdaż?

- Niemożliwe.

- Możliwe, przecież pani mówię.

Spojrzała na niego, mrużąc oczy.

- Nie wierzę.

- Panno Halliwell, to nie jest żadna ważna sprawa, żeby

człowiek musiał kłamać.

- Och, myli się pan.

- Co takiego?

Przyglądała mu się podejrzliwie.

- Tylko nieliczni wybrańcy dostąpili tego honoru, by kruk

ratował im życie. Czy pan wie, kto właśnie nas ocalił?

- Nie przypominam sobie, by ten błogosławiony ptak się

przedstawił.

Wyplątała z włosów gałązkę.

- To sam król Artur, a przynajmniej tak głosi legenda.

- Nie wiem, co powiedzieć.

- Sądząc po ironicznym wyrazie pańskiej twarzy, może to

i lepiej.

73

background image

JILLIAN HUNTER

Roześmiał się.

Morwenna założyła ręce na piersi i zmarszczyła brwi.

- Szydzi pan z naszej największej legendy.

Kręcił głową, nie przestając się śmiać.

- Nie, przysięgam, że nie. Vincent próbował mi to już

wyjaśnić, ale... ale...

- Hmmm.

- Panno Halliwell. proszę o wybaczenie.

Czuła, że drgają jej kąciki ust.

- Nie zdziwiłabym się, gdyby kruk usiadł panu na ramieniu

i puknął pana w tę arogancką głowę.

Próbował zrobić skruszoną minę.

- Cóż, bez wątpienia zasłużyłem na taki los. Czy mi pani

wybaczy?

Wpatrywał się w Morwennę tak długo, aż i ona zaczęła się

śmiać.

- Tylko jeśli pan wybaczy moim kwiatom.

- Już wybaczyłem. - Nie mógł oderwać od niej oczu. - Czy

będziemy przyjaciółmi?

Uśmiechnęła się.

- Mam nadzieję.

Morwenna nie mogła dosiąść kucyka po tym, co biedak

przeżył. Musiała udawać niezadowolenie, kiedy Pentargon

zmusił ją, by razem z nim jechała na jego wierzchowcu. Błyski

w jego oczach wskazywały jednak, że nie była najlepszą aktorką.

- Przecież mogę iść pieszo - oponowała.

- Nie wątpię.

Przycisnęła policzek do jego wspaniale umięśnionych pleców.

Był w doskonałej formie fizycznej.

- Powiadają, że kruk ratuje tylko tych, których los wyznaczył

do wyższych celów.

Anthony aż się zakrztusił.

- Lordzie Pentargon, nie może pan dłużej wątpić w istnienie

sił nadprzyrodzonych.

74

KLIFY

-

Ależ oczywiście, że mogę.

- Silniejsi od pana stawali przeciwko czarodziejce.

- Mówi pani o rycerzach z baśni. - Na jego ustach pojawił

się chłodny uśmiech. - Oni nie są prawdziwi, ale ja jestem.

W milczeniu spoglądała mu przez ramię. Patrzyła na zamek,

wyrastający nad skałami. Zawsze uważała fortecę za klejnot

zwieńczający koronę Abandonu, leżącego nieco poza kręgiem

wysp Scilly.

Jako własność Kościoła, wyspa wchodziła niegdyś w skład

Księstwa Kornwalii. W czasie wojny domowej trafiła w prywat-

ne ręce i stała się schronieniem wielu rodzin sympatyzujących

z rojalistami.

Odkąd Morwenna sięgała pamięcią, Abandon zawsze spo-

wijały gęste mgły. Legendy łączyły wyspę z megalityczną

Brytanią. Syreny zamieszkujące u brzegów zwodziły żeglarzy,

przynosząc im zgubę, chroniły chore dzieci i sieroty.

Na wrzosowiskach olbrzymy grały w kręgle, tocząc głazy,

a czarodziejka Morgan le Fay sprowadziła tu śmiertelnie

rannego w pojedynku króla Artura, by go leczyć. Ukryła go

razem z rycerzami w grocie, z której wyjdą i staną do boju

w obronie Brytanii, gdy nadejdzie pora.

Uśmiechnęła się lekko.

- Pożałuje pan swojej arogancji, milordzie.

- Och, tak?

- I to wcześniej, niż pan przypuszcza.

nthony wątpił, by kiedykolwiek miał żałować swojej

arogancji. Dobrze się czuł, zachowując dystans wobec świata,

Podejrzewał jednak, że przyjdzie mu pożałować tego, że

widywał się z dziewczyną bez obecności przyzwoitki. Spotkania

z nią sprawiały mu ogromną przyjemność, choć zawsze towa-

rzyszyło mu jakieś niepokojące przeczucie, że oto igrał z własną

kleską.

A

75

background image

JILLIAN HUNTER

Nigdy nie był przesądny. Doświadczenie podpowiadało

mu. że prędzej czy później zapłaci za te spotkania, prawda

jednak była taka, że uwielbiał tę mieszaninę jej wrogości

i inteligencji.

- Stryj pani powinien mieć na panią oko - powiedział.

Wyczuł, że się od niego odsunęła. Było mu tak dobrze,

kiedy jej drobne ciało tuliło się do niego. Zastanawiał się

nawet, czy nie wybrać okrężnej drogi, by mieć ją przy sobie

jak najdłużej.

- A w tym czasie ktoś inny będzie musiał mieć oko na

stryja - odparła. - Zupełnie nie dba o własne bezpieczeństwo.

Anthony uśmiechnął się do siebie. Wierzchowiec skręcił

w wykładaną kamieniami drogę wiodącą na farmę. Obok nich

truchtał kucyk. Wzdłuż ścieżki rosły krzaki dzikiej róży i kępki

przewiercieni. W powietrzu unosiła się niezwykła woń ziół

pomieszana z morską bryzą.

- Może powinna pani wrócić ze stryjem do Londynu choć

na jeden sezon?

- Żeby znaleźć męża, czy to chciał pan powiedzieć? - Była

nieco zmieszana. - Już próbowaliśmy, niestety, bez rezultatu.

Większość mężczyzn, jakich poznałam, dawała mi do zro­

zumienia, że jestem zbyt otwarta jak na ich gust.

- Pani... otwarta?

- Tak. Trudno w to uwierzyć, prawda?

Uśmiechnął się.

- Zupełnie nie potrafię tego wyjaśnić.

- Stryj zawsze mi powtarza, że kobieta nie powinna mówić

tego, co myśli. Czy pan też tak uważa?

- Nie, kiedy jej umysł jest tak fascynujący jak pani.

Rozpromieniła się.

- Czy to komplement?

- W zasadzie tak - odparł, chrząkąjąc.

- Dobry Boże, zrobię się zarozumiała - uśmiechała się

z kpiną. - Jak pan.

76

KLIFY

- Jak ja? A może myli pani zarozumiałość z pewnością

siebie.

Dojechali do wysypanej kamieniami ścieżki. Słońce prze­

świetlało jasne kępy janowca i wrzosów. W oddali dostrzegli

poruszający się ciemny kształt, który po chwili przybrał postać

mężczyzny pędzącego konno w ich kierunku.

- To Elliott - powiedziała zaskoczona Morwenna, podcią­

gając się nieco wyżej, by lepiej widzieć. - Musiało się coś

stać. Mam nadzieję, że stryj Dunstan nie utknął znów między

skałami. Mówiłam mu, żeby trzymał się z daleka od przylądka

Skulla.

Zanim Anthony zdołał ją powstrzymać, Morwenna zesko­

czyła z konia i unosząc spódnicę, rzuciła się biegiem przez

wrzosowisko. Jechał tuż za nią. Widok rozczochranego i zdener­

wowanego, z rozwianym włosem Elliotta potwierdził jej pode­

jrzenia. Musiał zdarzyć się jakiś wypadek.

- Co się stało? - zapytała, kiedy Elliott zatrzymał się przed

nimi. - Czy to stryj?

Elliott spojrzał na Pentargona.

- Nie, dzięki Bogu nic mu nie jest. Ale niewiele brakowało.

To dom.

- Dom? - Potknęła się o kamień, a ponieważ miała roz­

wiązane buty, omal nie straciła równowagi. Na szczęście

zdążyła się oprzeć o wierzchowca Pentargona. - Masz na

rękach sadzę. Pożar... och nie, tylko nie Emily. Nie koty.

Elliott przetarł czarnymi palcami spoconą twarz.

- Zdewastowali nasz dom. Zdaje się, że kotom nic się stało.

Emily wpadła w histerię, ale nie jest ranna. Podejrzewam, że

wracając z poczty, przeszkodziła napastnikom. Twój stryj

drzemał i niczego nie słyszał, co zakrawa na cud, zważywszy

na to, jak potworne są zniszczenia.

Anthony zsiadł z konia, gotów wziąć sprawę w swoje ręce.

- Co dokładnie się stało? Wspomniał pan o napastnikach.

Czy podłożyli ogień?

77

background image

JILLIAN HUNTER

Elliott posłał mu spojrzenie, które można by uznać za

oskarżycielskie.

- Nie było pożaru, lordzie Pentargon. Ktoś się włamał

i zniszczył co się dało. Spalili w kominku dokumenty i papiery

sir Rolanda, a także część moich rysunków. Ratowałem, co

było można, ale kiedy uświadomiłem sobie, że nie wiem, gdzie

podziewa się Morwenna, cóż... naturalnie postanowiłem się

upewnić, czy jest bezpieczna.

- Elliott, zabierz mnie do domu - powiedziała. - Muszę

przeliczyć koty i oszacować straty.

- Niech Elliott poprowadzi kucyka - zdecydował An-

thony, sadzając ją na swoim wierzchowcu. - Ja panią od­

wiozę.

nthony od razu domyślił się, że nie był to zwyczajny akt

wandalizmu. Stał w milczeniu w progu domu, próbując ukryć

zdumienie nad wielkością zniszczeń. Koronkowe firany i obicie

sofy pocięto nożyczkami, które sterczały wbite w poduszkę.

Tapety zbryzgano mokrym piaskiem. Książki w pozłacanych

okładkach leżały porozrzucane na podłodze, w kominku tlił

się stos papierów i rysunków.

Morwenna, otoczona przez pół tuzina żałośnie miauczących

kotów, nie wyglądała na wystraszoną. Była zdumiona tym, co

zobaczyła.

- Och, Elliott, zniszczyli twoje rysunki przedstawiające

papę jako króla Artura. Tak mi przykro.

Podsunął jej fotel.

- To nic. Znajdziemy kogoś innego do pozowania albo

spróbuję narysować z pamięci. Te rysunki i tak nie były

najlepsze.

Usiadła ciężko przy kominku i zaczęła grzebać w popiele.

- Och, tylko spójrzcie, cała historia zamku Tintagel, holen­

derska wersja Tristana. I gdzie ja teraz znajdę inne tłumaczenie?

78

KLIFY

Anthony wyjął spod biurka spłoszone kocię.

- Zastanawiam się, czy przypadkiem nie jest za to od­

powiedzialna ta sama osoba, która zostawiła w zamku pani

woskową podobiznę. Jeśli tak, to żarty stały się niesmaczne.

Spojrzała na niego.

- Na pewno nie zrobił tego nikt z mieszkańców wyspy.

Nawet Pasco nie byłby zdolny do takiej potworności. Mu­

sieli to być pańscy ludzie. A za nich pan jest odpowie­

dzialny.

Jego twarz pociemniała, kiedy kładł kota na krześle. Wszędzie

pełno było papierów, podłoga zasypana była nadpalonymi

stronami z islandzkich sag, średniowiecznych kronik, między

nimi leżał szkic przedstawiający Merlina uciszającego z klifu

wzburzone morze.

- Wątpię, żeby ludzie, których zatrudniłem, dopuścili się

czegoś podobnego.

- Skąd ta pewność?

Nie przywykł do tego, by kwestionowano jego uwagi. Patrzył

na nią ze zdziwieniem.

- Wiedzą, że każdy, kto naruszy moje rozkazy, zostanie

ukarany. Carew już dla mnie pracował. Przekonał się, że dobrze

płacę, ale surowo karzę.

Poderwała się na równe nogi.

- A więc kto? Nic podobnego nie zdarzało się na wyspie,

dopóki pan się tu nie zjawił. A zresztą, nieważne. Nie ma sensu

prosić pana o pomoc. Sama sobie poradzę.

- Z niczym nie będzie sobie pani sama radzić, panno

Halliwell. Może z wyjątkiem własnego nastroju. Przesłucham

moich ludzi.

- Jego lordowska mość ma rację, Morwenno - powiedział

sir Dunstan, wchodząc do pokoju. - Nie możemy rzucać oskar­

żeń, nie mając dowodów. Rybacy najęli na lato kilku obcych.

- Ktoś zupełnie nam obcy nie miałby powodu, żeby robić

coś takiego - odparła, patrząc w oczy Anthony'ego.

79

A

background image

JILLIAN HUNTER

- Gdzie gospodyni? - zapytał cicho.

- Leży z okładem z octu na czole - wyjaśnił Elliott, przy­

glądając się nadpalonemu rysunkowi, który Morwenna wydo­

była z kominka. - Cały mój wysiłek poszedł na marne -

mruknął. - Lata studiów, pracy. Wszystko na nic. Nigdy tego

nie odzyskam.

Morwenna rzuciła Anthony'cmu ponure spojrzenie i uklękła

obok Elliotta.

- Narysujesz wszystko od nowa, Masz talent.

- Obawiam się, że mój talent jest za mały. Owszem,

miałem kilka dobrych momentów, ale to już jest za mną. -

Obejrzał się, uśmiechając się z przymusem do Morwenny. -

Posłuchaj, Morwenno. To ciebie i twojego stryja należałoby

pocieszać. Ten, kto to zrobił, z całą pewnością chciał was

nastraszyć.

- Odnoszę takie samo wrażenie. - Morwenna wstała i spo­

jrzała Anthony'emu w twarz, ale on już odwrócił się do drzwi,

w których stała zapłakana gospodyni wezwana przez sir Dun-

stana.

- Pani Jenkins - odezwał się. - Wiem, że jest pani zde­

nerwowana. - Mówił tak cichym i łagodnym głosem, że

Morwenna aż wstrzymała oddech. - Chciałbym zadać pani

kilka pytań, a potem będzie pani mogła wrócić do siebie.

Czy widziała pani sprawców? Czy mogłaby ich pani roz­

poznać?

Pokręciła smutno głową.

- Kiedy weszłam do kuchni, zauważyłam postać odzianą

na czarno, milordzie. Czarny płaszcz, czarny kaptur. Rozmawiał

z kimś, kto, zdaje się, był w salonie. Nie widziałam dokładnie.

Ten drugi tylko mi mignął przed oczami. Krzyknęłam, a wtedy

on się odwrócił i rzucił we mnie krzesłem. Chyba potem znów

krzyczałam, nic więcej nie pamiętam.

Sir Dunstan poklepał ją po ramieniu.

- Oj, krzyczałaś, krzyczałaś. Milordzie, biedna pani Jenkins

80

KLIFY

narobiła takiego hałasu, że aż mnie wyrwała ze snu. Znalazłem

ją zemdloną na podłodze. W pierwszej chwili myślałem, że

ktoś na nią napadł.

- Brakuje szarego kotka, tego ze spuchniętą łapką! - zawo­

łała nagle Morwenna. - Jeśli zrobili mu jakąś krzywdę...

Znikła razem z gospodynią, nim Anthony zdążył odezwać

się choćby jednym słowem. Zwrócił się więc do sir Dun-

stana.

- Nie wierzę, żeby zrobili to moi ludzie, ale osobiście zajmę

się tą sprawą. Ma pan moje słowo.

Sir Dunstan kiwnął na Anthony'ego głową, by ten wyszedł

z nim na korytarz. Elliott zaczął już sprzątać bałagan w salonie.

- Chciałbym panu coś pokazać, milordzie - powiedział sir

Dunstan, zniżając głos. - Nie wiem, co o tym sądzić. Może

pan zechce wyrazić swoją opinię.

Zaprowadził Anthony'ego do sypialni Morwenny. Pokój był

zagracony, ale na swój sposób uroczy. Podczas kiedy większość

dziewcząt kolekcjonowała flakoniki perfum i wachlarze, ona

ozdobiła swój pokój tak dziwacznymi przedmiotami jak abo-

rygeńskie maski, gładkie kamienie czy muszle. Na toaletce

znajdował się stos starych ksiąg i saksońskie mapy. Wtedy

Anthony zauważył łóżku.

- Na miłość boską, a cóż to...

Na samym środku łóżka, przykrytego spłowiała kapą, usypano

wielką kupę błota. Wokół niego ułożono krąg z białych lilii.

Ich zapach był tak intensywny, że Anthony poczuł niemiłe

skurcze żołądka.

Dramatyzmu dodawał niewielki kamienny krzyż, wbity

krzywo w sam środek błotnego kurhanu. Choć Anthony nie

rozumiał jego symboliki, wyczuwał złą energię, jaką emanował.

- Co to znaczy? - zapytał spiętym głosem.

- To krzyż z pogańskiego grobu z wrzosowiska, gdzie kopią

pańscy ludzie, milordzie - wyjaśnił ponuro sir Dunstan. -

Został wyrwany z ziemi dziś rano. Bóg jeden wie, jakiej duszy

81

background image

JILLIAN HUNTER

zakłócono wieczny spokój. Lilie należą do Morwenny... a raczej

do jej matki. To Mildred sprowadziła je na wyspę. Symbolika

jest dla mnie oczywista. Ktoś grozi mojej bratanicy.

Anthony spojrzał w okno, zza którego dobiegał dziewczęcy

głos. Morwenna przebiegła obok domu, próbując zagonić kota

do stodoły. Mimo woli uśmiechnął się, zastanawiając się, jakim

cudem nagle znalazł się w jej sypialni. Czuł, że musi chronić

dziewczynę, której życie być może znalazło się w niebez­

pieczeństwie.

Możliwe, że ludzie CameIbourne'a postanowili ją nastraszyć.

Markiz czy nie, to jego rozkazy musieli wypełniać. Wmawiał

sobie, że to jedyny powód, dla którego zaangażował się w tę

sprawę. Boże, nie dopuść, by jego uczucia wobec tej dziewczyny

jeszcze bardziej się skomplikowały.

Nie był w stanie wyobrazić sobie tego romansu. On, książę,

i ta postrzelona panna! Kto przy zdrowych zmysłach chciałby

mieć za żonę kobietę, która biega w niezasznurowanych bu­

cikach i wykłóca się z gospodarzem w jego własnym zamku?

Publiczny skandal zatrułby mu życie. To śmieszne, że miałby

adorować tego małego elfa. Na samą myśl o tym usta An­

thony'ego wygięły się w uśmiechu.

1 wtedy znów zobaczył ją przez okno. Od razu zrozumiał,

że sam siebie okłamuje. Coś go do niej ciągnęło. Przecież

gdyby było inaczej, nie stałby tu, w jej sypialni.

Kątem oka w lustrze zauważył, że sir Dunstan mu się

przygląda.

- Jak pan myśli, kto mógł to zrobić?

Sir Dunstan szybko odwrócił wzrok i zapatrzył się na

podłogę. Było oczywiste, że uważał, iż Anthony pośrednio jest

w to wmieszany.

- Nie mam pojęcia. Był taki jeden niesforny chłopiec, który

starał się o rękę Morwenny, ale to było dawno temu. Jeszcze

przed naszym wyjazdem do Londynu. Teraz się ustatkował.

- A Pasco Illugan?

82

KLIFY

- Podejrzewam, że jest zdolny do wszystkiego. Zawsze

jednak mi się zdawało, że ma słabość do Morwenny. Być może

ta słabość przerodziła się w obsesję.

Anthony patrzył na kamienny krzyż.

- Dziwny sposób okazywania uczuć.

- Jeśli to robota Pasco... - Sir Dunstan tak nie uważał. -

Aż boję się myśleć, co by było, gdyby sprawcy zastali tu

Morwennę.

Anthony zacisnął usta.

- Dopóki nie dowiemy się kto to, lepiej nie ryzykować.

Zapraszam was wszystkich do zamku. Będziecie pod moją

opieką. Proszę zabrać Elliotta i gospodynię. W wieży jest dość

miejsca, a i odległość dzieląca ją od moich komnat wystarczy,

by zapobiec plotkom.

- W pańskim zamku? - Sir Dunstan był tak zachwycony

propozycją, że Anthony musiał się uśmiechnąć. - Och, moja

bratanica i ja będziemy dla pana kłopotem, milordzie.

- Nie większym, niż jesteście do tej pory - odparł po­

godnie. - Ufam, że pańska bratanica nie poczuje się dotknięta

moją propozycją ani nie dopatrzy się w niej niczego nie­

stosownego.

- Do diabła z niestosownością - powiedział sir Dunstan. -

Życie tej dziewczyny jest dla mnie cenniejsze niż reputacja.

Morwenna zrobi to, co jej każę.

Anthony podniósł z podłogi kryształowy wisiorek.

- Łańcuszek się urwał.

- Dobrze, że nie zauważyła, bo pękłoby jej serce. Należał

do jej matki. Morwenna miała siedem lat, kiedy ją straciła.

- Z powodu choroby?

Dunstan zawahał się, kiedy Anthony wręczył mu wisiorek.

- Nie jestem pewien. Nikt tego nie wie.

- Jak to?

- Którejś nocy po prostu znikła we mgle. Czy ugrzęzła na

bagnach, czy padła ofiarą przestępstwa, nigdy się tego nie

83

background image

JILLIAN HUNTER

dowiedzieliśmy. Roland szukał jej przez rok. Myślę, że to

dlatego wrócił tu, żeby umrzeć. Miał nadzieję, że ją odnajdzie.

Anthony podszedł do drzwi.

- Każę przygotować pokoje.

- Morwenna będzie panu wdzięczna, milordzie.

W drodze powrotnej Anthony rozmyślał nad ostatnimi sło­

wami sir Dunstana. O ile znał Morwennę, jej reakcja będzie

dokładnie odwrotna. Ale przecież nie poznał jej aż tak dobrze...

a przynajmniej nie tak, jak by tego chciał.

ie marnował czasu na okazywanie wściekłości. Przemknął

po wrzosowisku, zwalniając dopiero, gdy dotarł do hałdy darni

i granitu na skraju placu budowy.

Jeźdźca obserwował mężczyzna o posiniaczonej twarzy, na

której wyraźnie malowała się bezczelność.

- Gdzie Carew? - zapytał Anthony, zsiadając z konia.

- Nie ma go. - Kornwalijczyk splunął przez ramię. - Na­

zywam się John Hawkey. Teraz ja tu jestem nadzorcą.

- Nie ma go? - Anthony rozejrzał się z niedowierzaniem. -

Był tu jeszcze godzinę temu.

- Odesłałem go, milordzie. On nie ma nerwów do tej roboty.

- A kto, u diabła, dał ci prawo wydawania rozkazów moim

ludziom? - zapytał z oburzeniem Anthony. - Przecież ty pra­

cujesz dla mnie.

Mężczyzna oparł się na kilofie. Był niski, przysadzisty,

zalatywał alkoholem i potem. Anthony nic zatrudniłby go

nawet do wywozu śmieci.

- Właściwie, milordzie, to ja pracuję dla markiza. Jego

lordowska wysokość zaczął się niecierpliwić. Chce mieć ten

pałacyk, zanim przejmie wyspę, więc mnie tu przysłał, żebym

wszystkiego dopilnował.

Anthony z trudem panował nad wściekłością.

- Camelbourne przysłał cię, żebyś wszystkiego dopilnował.

84

KLIFY

Czy zakres twoich obowiązków obejmuje również napadanie

na gospodynię i niszczenie domów młodych dziewcząt?

Hawkey nawet nie mrugnął okiem.

- Możliwe. Jeśli będą mi przeszkadzać w pracy. Lord

Camelbourne dał mi wolną rękę, milordzie.

- Czy ty albo twoi ludzie splądrowaliście dziś dom na farmie?

Twarz Hawkeya spochmurniała.

- Mogę się rozliczyć z każdej minuty, jaką spędziłem na

tej wyspie. Tak samo moi ludzie. Niech się pan rozpyta, jak

mi pan nie wierzy.

- Zamierzam to zrobić.

Nieopodal wrzosowiska zgromadził się tłum mieszkańców

wyspy. Anthony widział na ich twarzach wzburzenie, ale ono

w niczym nie przypominało jego gniewu.

- Posłuchaj, Johnie Hawkeyu. Jeśli komuś z mieszkańców

tej wyspy coś się stanie, bez względu na rozkazy Camelbourne'a,

trafisz do więzienia w Bodmin tak szybko, że nawet nie zdążysz

się pożegnać z pracą. Dopóki nie podpiszemy umowy, wyspa

należy do mnie. a jej mieszkańcy są pod moją opieką. Zro­

zumiałeś?

W oczach mężczyzny zapłonął gniew, który musiał jednak

ustąpić przed władzą.

- Zrozumiałem.
- To dobrze. Nie zmuszaj mnie, żebym wyjaśniał to w bar­

dziej brutalny sposób.

Odjeżdżając. Anthony czuł na plecach palące spojrzenie

czarnych oczu nadzorcy. Ludzie - farmerzy, rybacy, nauczyciel­

ka i jej mali podopieczni - przyglądali mu się z niepokojem, jak

gdyby był jednym z tych najeźdźców, którzy według legend

w zamierzchłej przeszłości podbili wyspę.

Nagle zawrócił i ruszył kłusem z przeciwnym kierunku.

Przypomniał sobie, że nie poruszył jeszcze jednego kamienia.

Dotarcie do granitowego domu przy klifie, gdzie mieszkał

Pasco Illugan, zajęło mu godzinę.

85

N

background image

JILLIAN HUNTER

Szedł przez ogród, miażdżąc butami cykutę. Przystanął,

słysząc piskliwy męski śmiech.

- I tak olbrzym Thunderbore przemierzał ziemię, niszcząc

wszystkie stworzenia, jakie napotkał na swojej drodze. Witam
w moich skromnych progach, lordzie Pentargon.

Anthony spojrzał na niego z niedowierzaniem. Nawet nie

próbował ukryć wściekłości.

- Dziś zniszczono dom panny Halliwell. Czy to twoja

sprawka?

Pasco uśmiechnął się do niego.

- Niestety, nie wszystko zło, jakie nawiedza Abandon, to

moje dzieło. Nie, tym razem to nie ja.

- Czy potrafisz udowodnić, że w tym czasie robiłeś coś

innego?

Uśmiech zniknął z twarzy Pasco.

- Byłem na Black Carn, rzucałem uroki. Siły, jakie we­

zwałem, nie opowiedzą o tym w sądzie.

Anthony sięgnął do kieszeni płaszcza.

- Czy ty albo te twoje siły podrzuciliście mi to w wieży?

Pasco spojrzał na złączone woskowe figurki i otworzył

szeroko oczy.

- Morwenna zrobiła pańską podobiznę. Nie wiedziałem, że

aż tak ją pan pociąga. Proszę wybaczyć, milordzie, ale uwie­
rzyłem jej, kiedy powiedziała, że pana nienawidzi. Z całą
pewnością nie o taki urok prosiła.

- Prosiła o urok? Przeciw mnie?
- To poufna informacja. - Pasco ściszył głos. - Nigdy nie

wyjawiam tajemnic moich klientów. Właściwie to już za dużo
powiedziałem.

- Ktoś usypał jej na łóżku błotny kurhan. Domyślasz się

dlaczego?

- Kurhan? Ależ to cudownie makabryczne.

- Jej stryj uważa, że to ty - dokończył chłodno Anthony.
- Doprawdy? Cóż, widzę, że moja sława rośnie.

86

KLIFY

-

Jesteś małym obleśnym robakiem, Pasco.

Pasco udawał dotkniętego.
- Czy to znaczy, że nie zechce mi pan uczynić tego zaszczytu

i nie zje pan ze mną rosołu z krabów, milordzie?

- Jeden fałszywy ruch i znajdziesz się na dnie morza, Pasco.

Będę miał cię na oku.

Pasco zachichotał.

- Mam nie zasłaniać okien? Wie pan, czasami lubię tańczyć

nago.

Anthony, trzymając w dłoni woskowe lalki, odwrócił się.

Zanim zrobił pierwszy krok, spod jego stóp wytrysnął deszcz

iskier, a bramę spowiła chmura siarkowego dymu. Pasco,

klaszcząc w dłonie, aż pisnął z zadowolenia.

Anthony, nie zwracając na niego uwagi, podszedł do swojego

wierzchowca.

- Tanie sztuczki, Pasco. Widziałem lepsze u aktorów na

targu.

- Pewny siebie łajdak - mruknął pod nosem Pasco, czekając,

aż opadnie dym. - Była moja, zanim się tu pojawiłeś. Nie
oddam jej.

orwenna zalała się łzami, kiedy zobaczyła swoją sypial­

nię. Nie tylko dlatego, że na łóżku znalazła błotny kurhan. Na
ten widok rozbolał ją brzuch.

Ogarnęła ją wściekłość. Przede wszystkim jej słodki bury

kotek miał stłuczone żebra. Niewątpliwie kopnął go jeden
z napastników. Ci sami źli ludzie zniszczyli jedwabną kapę

mamy. Morwenna miała po niej tak niewiele pamiątek,
a plam po czerwonym błocie z wrzosowiska za nic nie da się
wywabić.

Najgorsze jednak było to, że Pentargon zajął się ich sprawą

z tą swoją arogancją, która wprawdzie ją denerwowała, ale

jednocześnie dodawała otuchy. Elliott był z natury zbyt emo-

87

M

background image

JILLIAN HUNTER

cjonalny, by poradzić sobie z kryzysem. Wciąż nie mógł dojść

do siebie po stracie kontraktu na wymalowanie królewskiej

przebieralni. Stryj zaś był zbyt stary, żeby zadawać się z robot­

nikami z wrzosowiska.

Morwenna była przekonana, że zrobili to ludzie Pentar-

gona. Nigdy wcześniej na wyspie nie było żadnych incyden­

tów, z wyjątkiem tej zabawy z okazji Beltane, kiedy to

chłopcy wrzucili im do ogrodu ognistą kulę. Był to jednak

zwykły pijacki wybryk, jakich należało się od czasu do czasu

spodziewać. Ostatnio podejrzewała, że Pasco zapłacił kilku

osieroconym chłopcom, żeby podrzucili jej pod drzwi mar­

twe ropuchy, co było raczej dziwaczną forma adorowania

kobiety.

Coś tak okropnego przydarzyło jej się pierwszy raz. Jak teraz

odzyska spalone stronice z rękopisu papy? Przecież książka

miała się ukazać już za kilka miesięcy.

Nagle poczuła na ramieniu dłoń stryja. Siedziała przed

toaletką, próbując złożyć razem nadpalone szczątki księgi

z walijską poezją.

- Lord Pentargon zaofiarował nam schronienie w swoim

zamku do czasu, aż złapią złoczyńców. Przyjąłem jego pomoc,

nie czekając, aż widząc twój upór, zmieni zdanie. Spakuj tylko

to co najważniejsze, kochanie.

Podniosła głowę. Jej twarz była blada jak ściana.

- Przyjąłeś... och, stryju Dunstanie, co za upokorzenie. To

straszne mieszkać pod jednym dachem z wrogiem.

- Posłuchaj, Morwenno...

Poderwała się na równe nogi.

- Czy ty wiesz, co on chciał mi zrobić wtedy w wieży?

Sir Dunstan otworzył usta, ale słowa uwięzły mu w gardle.

Morwenna rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.

- Nie, nie to, ale niewiele brakowało, a musiałabym czuć

zażenowanie.

- Książę czy nie, dopilnuję, by traktował cię z należnym

88

KLIFY

szacunkiem. Twój ojciec na łożu śmierci prosił, żebym się tobą

opiekował.

Westchnęła.

- Dziękuję, stryju Dunstanie.

- Niestety, najwyraźniej przyszło nam wybrać mniejsze zło.

Wolę poświęcić twoje dobre imię niż życie.

- Nigdzie nie pojadę, stryju Dunstanie.

- Owszem, Morwenno, pojedziesz. Pakuj się.

- Jedyne, co spakuję, to moje koty. Annie Jenkins zaraz

zrobi gorący okład temu buremu biedactwu.

- Okład? Kotu? - Podrapał się po łysinie. - Jesteś tak

podobna do matki, że czasami aż mnie to przeraża.

Zerknęła na kamienny krzyż.

- Wiem. Czasami sama siebie przerażam.

background image

nthony stał przy oknie i wypatrywał kolaski, którą miała

przyjechać Morwenna. Bawiła go jego własna niecierpliwość.

Jak to się stało, że tak bardzo pragnął spotkać się z tą dziew­

czyną? Przecież ona odwoływała się do magicznych zaklęć,

by się go pozbyć!

Odpowiedziała na jego pocałunek. Jej ciało idealnie przyle­

gało do jego ciała, jak gdyby byli dla siebie stworzeni. Oczywiś­

cie coś podobnego nigdy więcej się nie powtórzy. Jedynym

wyjątkiem będzie powitalna kolacja, jakq zaplanował na ten

wieczór. Po tym grzecznościowym spotkaniu oddali się do

swojego apartamentu.

- Jadą, milordzie! - zawołał z podnieceniem stojący na

blankach Vincent. Anthony wystawił go tam na czaty i kazał

się powiadomić, gdy tylko na horyzoncie ukaże się kolaska.

- Dziękuję. - Anthony odsunął się od okna. Nie chciał, by

ktokolwiek go zobaczył. - Nie ma potrzeby trąbić o tym

całemu światu.

Zszedł na dół i labiryntem nieoświetlonych korytarzy i tajem­

nych przejść dotarł do holu. Nie chciał, by pomyślała, że nie

może się na nią doczekać, ale byłoby niegrzecznie, gdyby nie

wyszedł jej na spotkanie na dziedziniec. Omal nie zderzył się

w drzwiach z panią Treffry.

90

KLIFY

- Już są, milordzie. Czy mam przynieść do salonu sherry

i ciasteczka?

- Nie. Tak. Dobry Boże, co za zamieszanie. Można by

pomyśleć, że sama królowa zaszczyca nas swoją obecnością. -

Cały zamek przystrojono świeżymi kwiatami, podłogę wypo­

lerowano na błysk, a w powietrzu nie unosił się nawet naj­

mniejszy pyłek.

Anthony zerknął na swoje odbicie w dużym stojącym w holu

lustrze. Dokładnie ogolony, włosy gładko zaczesane do tyłu,

elegancki czarny surdut, podkreślający jego wyprostowaną

sylwetkę, ale czy musiał być tak zadowolony z siebie? I ta

protekcjonalna mina...

Obawiał się, że wystraszy dziewczynę tym swoim aroganckim

uśmieszkiem. Z drugiej strony, może to i lepiej... A jednak

mógłby spróbować nie onieśmielać jej tak już od progu.

Nie, nie mógłby. Nie, kiedy na sam jej widok krew zaczynała

mu szybciej krążyć. Nie, kiedy już setki razy rozebrał ją,

uwiódł i kochał się z nią w myślach. Ach, jakże upojne były

te wyimaginowane zbliżenia dla obojga. Anthony może nie

był najprzystojniejszym kawalerem w Londynie, ale z pewnością

wiedział, jak zadowolić kobietę. Na jego twarzy znów pojawił

się arogancki uśmiech.

- Proszę, milordzie. - Z zamyślenia wyrwała go pani Treffry,

wręczając mu bukiet lilii. Ich zapach był bardzo mocny. - Dla

panny Halliwell.

Zmarszczył brwi.

- Myśli pani, że...

- O, tak, milordzie. Piękny gest pojednania. Udowodni jej

pan, jak panu przykro.

Westchnął. Jedynym powodem, z jakiego było mu teraz

przykro, było to, że romans z panną Halliwell będzie musiał

pozostać jedynie fantazją. Drugi raz nie zamierzał jej dotykać.

Jeszcze skończy przed ołtarzaem... Niech Bóg broni poślubić

tę dziewczynę!

91

A

background image

JILLIAN HUNTER

Czuł się idiotycznie, wychodząc z bukietem na powitanie

kolaski, która właśnie zatrzymała się na dokładnie zamiecionym

podjeździe. Sir Dunstan spojrzał na niego ponuro. Panna

Halliwell, a raczej jej dolna połowa, oddawała się jakiemuś

tajemniczemu zajęciu, wystawiając w stronę gospodarza sporych

rozmiarów pupę. Anthony oniemiał na ten widok. Wydawało

mu się, że dziewczyna jest nieco szczuplejsza.

Ciszę przerwały dziwne piski. Anthony spojrzał w niebo,

zastanawiając się, czy przypadkiem zamku nie atakuje stado

mew. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że dźwięki dobiegają

ze środka kolaski, a zaskakująco szerokie siedzenie należy nie

do panny Halliwell. ale jej gospodyni, Emily Jenkins.

Morwenna nie przyjechała. Jego usta wykrzywiły się w nie­

znacznym uśmiechu. Czyżby nie rozumiała, że przełknął własiną

dumę, by ją chronić? Nie wie, że ofiarując jej schronienie,

zrezygnował z podkreślającego jego władzę dystansu? Czy ta

dziewczyna uważa go za człowieka, który wpuszcza byle kogo

do własnego zamka?

Stał w milczeniu, obserwując, jak sir Dunstan wysiada

z kolaski.

- Co to ma znaczyć? - zapytał lekko poirytowany. - A gdzie

pańska bratanica?

- Nie zgodziła się przyjechać, milordzie - wyjaśnił zaże­

nowany mężczyzna.

- Rozumiem.

- Prosiła, żeby podziękować panu za troskę, i przysłała koty

i gospodynię.

- Rozumiem i to. - W oczach Anthony'ego pojawiło się

rozbawienie. - A czy pan zostanie?

- Oczywiście, że nie, milordzie. - Sir Dunstan wbił wzrok

w ziemię. - Pewnie chce pan, żebym zabrał koty z powrotem?

- Koty mogą zostać - odparł z westchnieniem.

92

KLIFY

W czesnym rankiem Anthony udał się do domku na farmie.

Zatrzymał się przed bramą, kiedy zauważył w ogrodzie Mor-

wennę, pozującą Elliottowi. Nie zdradzając swojej obecności,

obserwował ich przez kilka minut.

Ellioit zdawał się nie reagować na urok Morwenny albo

potrafił się dobrze ukrywać pod maską zawodowej obojętności.

Anthony nie był do tego zdolny. Z dnia na dzień czuł, że

dziewczyna coraz bardziej go pociąga.

Ciepła bryza zdawała się pieścić jej skórę. Błękitna suknia

przylegająca do jej ciała podkreślała gibkość figury. Z daleka

wyglądała jak niewinna bogini, oszałamiająco piękna i nie­

osiągalna dla zwykłego śmiertelnika. Dziewczyna najwyraźniej

nie była świadoma swojej urody. Oniemiały z zachwytu An­

thony podziwiał to przecudne zjawisko, które nagle ni stąd, ni

zowąd ziewnęło przeciągle, zupełnie nie po kobiecemu.

- Morwenno! - Niezadowolony Elliott odłożył ołówek. -

Co się z tobą dzieje?

Uśmiechnęła się smutno, zdejmując z czoła srebrną tiarę.

- Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Dziwnie się czuję.

Raz jest mi gorąco, za chwilę znów zimno...

Podniosła wzrok i dostrzegła czekającego przed bramą

Anthony'ego. Ich oczy się spotkały. Anthony poczuł dreszcze,

z wrażenia aż znieruchomiał. Dziewczyna położyła dłoń na

sercu, ze strachu czy z innego powodu... nie miał pojęcia.

Wiedział tylko, że powinna się go bać. Był tak rozgniewany,

że miał ochotę nią potrząsnąć. Niestety, nie był pewien, czy

może sobie na tyle zaufać, by jej dotknąć.

Pchnął bramę i wjechał do ogrodu. Był to prawdziwy raj na

ziemi, gdzie zmysły upajały lilie, łubin i róże w pełnym

rozkwicie.

- Lordzie Pentargon. - Zmieszany Elliott spojrzał na Mor-

wennę. Być może dopiero teraz zrozumiał, dlaczego jej uśmiech

zamienił się nagle w grymas, - Proszę nie mówić, że przyjechał

pan pozować do rysunku. Morwenno, znajdź miecz twojego

93

background image

JILLIAN HUNTER

ojca i hełm dla jego lordowskiej mości. Czy mamy jeszcze tę

zbroję?

Anthony patrzył na Morwenne.

- Niech się pani nie kłopocze, panno Halliwell. Nie przy­

jechałem pozować.

Elliott. nie chcąc tracić najlepszego światła, sam pobiegł do

domu poszukać kostiumu. Anthony westchnął, marszcząc brwi.

- Pani wie, dlaczego tu jestem, panno Halliwell - odezwał

się posępnie.

Domyślił się, że odwróciła się do niego plecami, żeby ukryć

uśmiech. Najwyraźniej jego surowość nie przynosiła efektu.

- Pani koty opanowały zamek - powiedział chłodno, okrą­

żając Morwenne. - Żaden nie zrobi kroku, żeby nie ciągnąć

za sobą całej gromady. Dziś rano znalazłem jednego z pani

podopiecznych w łóżku.

Naturalnie, marzył, by na miejscu niesfornego kota w końcu

znalazła się ich pani. Na szczęście, sprawy nie posunęły się

aż tak daleko.

- Ugryzł mnie w palec - dodał.

Roześmiała się, zerkając na niego ukradkiem.

- Dziękuję, że się pan nimi zaopiekował.

- Wolałbym zaopiekować się panią. - Otworzyła szeroko

oczy. Słowa wyrwały mu się z ust, zanim zdążył się po­

wstrzymać. - To znaczy... cóż, nie mogę zapewnić, że nie

jestem po części odpowiedzialny za to, co się tu wczoraj stało.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Pańscy ludzie przyznali...

- Do niczego się nie przyznali. Nowy nadzorca jest wyjąt­

kowo bezczelny. Twierdzi, że jest niewinny, ale nie zdziwił

się, kiedy oskarżyłem go o popełnienie przestępstwa. Podobnie

rzecz ma się z Pasco.

- Pasco? - Zmarszczyła nos. - Och, cóż, możliwe, że to on.

Mógł się mścić, bo nie zgodziłam się na jego cenę.

Uniósł brwi.

94

KLIFY

- Cenę za pozbycie się mnie z wyspy?

Uśmiechnęła się tęsknie.

- Obawiam się, że tak, choć teraz wydaje mi się to głupotą.

Odwrócił wzrok, nie rozumiejąc, co się stało. Przyjechał tu,

żeby ją zbesztać, a nie kolejny raz poddawać się jej urokowi,

Z niejakim wysiłkiem przybrał groźną minę.

- Głupotą było odrzucenie mojej propozycji - powiedział

surowo. - Powinna pani przenieść się do zamku do czasu, aż

sprawcy zostaną ujęci.

- A jeśli nigdy nie uda się ich złapać?

Zacisnął zęby.

- Najważniejsze, żeby pani była bezpieczna.

Oparła się o różaną pergolę. Anthony przyglądał się jej

z zachwytem. Zafascynowała go jej jedwabna suknia, pod którą

zadziwiająco wyraźnie rysowały się piersi. Czuł się urażony

faktern, że to Elliott, a nie on, dostąpił zaszczytu oglądania

tego widoku przez cały ranek.

- Może to zabrzmi niemądrze, milordzie - powiedziała -

ale jestem przekonana, że tu, na Abandonie, nie grozi mi nic

złego.

Tak bardzo marzył, by ją pocałować, że aż go to zabolało,

Chciał ją położyć i wziąć na łożu z kwiatów. Skąd u niego to

pragnienie? To szaleństwo, tu, prawie na progu jej domu! Nagle

powietrze wypełnił zapach lilii. Morwenna przywiodła go na

rabatę obsadzoną pachnącymi kwiatami i patrzyła, jak upaja

się ich zapachem i przeklina samego siebie za to, że jej pożąda.

- Dobrze się pan czuje, milordzie? - zapytała nieco wy-

straszona.

Uświadomił sobie, że dziewczyna dostrzegła zamęt, jaki

panował w jego myślach.

- Tak, oczywiście... Owszem, to, co pani przed chwilą

powiedziała, jest niemądre. Zdenerwowałem się. Mój brat

zginął na tej przeklętej wyspie. Niech pani nie każe mi wierzyć,

że nigdy nie dzieje się tu nic złego.

95

background image

JILLIAN HUNTER

- Nie musi pan wierzyć we wszystko, o co proszę. Niech

pan tylko powie markizowi, że zmienił pan zdanie.

- Ale ja go nie zmieniłem.

Wyrzuciła zerwany przed chwilą kwiat i odwróciła się na

pięcie.

- A zatem proszę odejść.

- Zaraz, jak tylko skończę. - Szedł za nią, omijając po­

rzucony kwiatek. - Rozumiem, że to, co robię, nie przysparza

mi sympatii wśród mieszkańców wyspy.

- Nie myli się pan, milordzie.

- Nie dbam o to, co myślą o mnie ludzie.

- To też jest oczywiste.
- To znaczy, większość ludzi.

Zagryzła wargi.
- Szczęśliwi ci, należący do wąskiego grona wybrańców,

na których panu zależy.

Uśmiechnął się.

- Jestem lojalnym przyjacielem.
- Tych wybrańców.
- Mam nadzieję, że ich grono się powiększyło - powiedział

niskim głosem. - O jedną osobę.

Zaniepokoiła się. Jej krew zaczęła boleśnie szybko krążyć.

Stała między ścianą łubinu a pułapką jego ciała. Czy wyobrażała

sobie jego dotyk? Może jej kobiecy instynkt ostrzegał ją: Nie

poddawaj się, bo na zawsze utracisz duszę. On ci ją zabierze...

Jego głos był pewny i mocny, a w oczach płonęła siła. która

tak bardzo przemawiała do jakiejś odległej cząstki jej duszy.

- Panno Halliwell, jeszcze raz powtarzam, że nie kazałem

moim ludziom pani straszyć, ale prace muszą zostać doprowa­

dzone do końca. Dla własnego spokoju proponuję pani bez­

pieczne schronienie w zamku. Młodej kobiecie potrzebny jest

ktoś, kto ją ochroni. Nawet tu, na wyspie.

- Cóż, mój stryj... - powiedziała, odwracając się.

Anthony zmrużył oczy.

96

KLIFY

- Nie jest już pierwszej młodości.

Obrzucił ją władczym spojrzeniem, dając jej do zrozumienia.

że on, w przeciwieństwie do jej styja. był mężczyzną w pełni

sił, w razie konieczności zdolnym obronić i całą wyspę.

Dlaczego udawał, że robi jej grzeczność? Czyżby próbował

zagłuszyć poczucie winy? A może chciał jej coś udowodnić?

A jeśli szukał jedynie rozrywki na czas pobytu na wyspie?

- Moja noga nigdy więcej nie postanie w pańskim zamku,

milordzie.

Przeszył ją wzrokiem.

- Dlaczego? Ach, chodzi o ten pocałunek. Zapewniam

panią, że to się nie powtórzy, chyba że na pani wyraźne życzenie.

- Jak pan śmie mówić takie rzeczy! - zawołała oburzona.

W jego oczach błysnęło rozbawienie.
- Czekam na pani decyzję.

- Będzie pan długo czekał.

- Może warto, ale oczywiście zależy to od pani.

W tym momencie do ogrodu wrócił Elliott. uginając się pod

ciężarem zbroi i rycerskiego oręża, które z hukiem rzucił pod

stopy Anthony'ego. Morwenna parsknęła śmiechem, widząc

jego zdumioną minę.

- Pańska zbroja, milordzie - wysapał Elliott.

Anthony na chwilę zaniemówił, a potem zaczął się śmiać.

- O nie.

- Nie? - Rozczarowany Elliott pokręcił głową.

Morwenna podniosła zmatowiałą tarczę.

- Lord Pentargon nie chce być niczyim bohaterem. Ani

w życiu, ani w sztuce. I nie zamierza brać udziału w potyczkach,

które nie przyniosą mu zysku. - Patrzyła prosto w twarz

Anthony'ego - Mam rację, milordzie?

- Nie wiem. - Gniew, jaki go tu przywiódł, przerodził się

w subtelniejsze i bardziej niebezpieczne uczucie. - To zależy.

Czy rozważy pani moją propozycję?

- Nigdy. - Stała w ukwieconym ogrodzie, trzymając w dłoni

97

background image

JILLIAN HUNTER

tarczę niczym wojownicza królowa. W jej błyszczących zie­

lonych oczach malowało się zdecydowanie. - Nie zamieszkam

w pańskim zamku, dopóki nie zmieni pan zdania.

Lekko się ukłonił i dosiadł swojego wierzchowca. Odjeż­

dżając, usłyszał jeszcze słowa Elliotta:

- Do diabła, Morwenno, mogłaś go namówić do pozowania.

Dla dobra książki. Wszyscy wiedzą, że ten nieszczęśnik cię

pożąda.

sercem w gardle patrzyła na oddalającego się An-

thony'ego. Część jej duszy pragnęła pobiec za nim, ale równo­

cześnie czuła do niego odrazę za to, jak traktował ludzi

i miejsce, które kochała. Jakim cudem ktoś taki mógł ją aż tak

pociągać? A jednak. Wciąż drżała na wspomnienie jego szaro-

niebieskich oczu przeszywających ją aroganckim spojrzeniem.

Morwenna dostrzegła w nich głęboko ukryte pragnienie. „Po­

winna pani przenieść się do zamku", tak powiedział, co mogło

oznaczać: powinna pani przenieść się do mojego łoża.

- Trzeba było z nim jechać - odezwał się z rozbawieniem

Elliott.

Nie zdawała sobie sprawy z tego, że konflikt uczuć targający

jej duszę był aż tak widoczny.

- Chyba po to, żeby zepchnąć go z klifu.

- Byłabyś bezpieczna. - Elliott wbił wzrok w tarczę, którą

zasłaniała piersi. - Morwenno, przecież go lubisz.

- Zapewniam cię, że się mylisz. I nie potrzebuję jego

ochrony.

- Tylko pomyśl, jaki jest przystojny i jak wspaniale zbu­

dowany.

- Sam sobie o tym myśl, skoro tak go podziwiasz.

Uśmiechnął się łagodnie.

- Rycerz, który nie potrzebuje zbroi, żeby cię bronić.

- Przed czym?

98

KLIFY

- To chyba jasne. Ktoś pragnie twojej śmierci.

Przeraziły ją słowa Elliotta.

- Co masz na myśli?

Zmarszczył czoło.

- Ten kamienny krzyż na twoim łóżku, Morwenno, czyżbyś

nie rozumiała jego znaczenia? Boże, myślałem, że to oczywiste.

Nie masz ojca. Powinnaś się bać.

- Boję się, ale mój strach mnie nie powstrzyma. Ten, kto

zostawił krzyż, z pewnością chce, żebym się bała. Na szczęście

mam ciebie i stryja Dunstana, prawda?

Elliott pokiwał głową i spojrzał ponuro w niebo.

- Kolejny dzień zmarnowany. No cóż, chyba zajmę się

poszukiwaniem groty. Tym razem wypłynę łodzią i nie wrócę,

dopóki czegoś nie znajdę.

- Elliott, uważam, że nie powinieneś wypływać. Nie dziś.

Uśmiechnął się do niej smutno.

- Och, zdaje się, że żadne z nas nigdy nie korzysta z dobrych

rad.

nthony rzucił rękawice na stół w bibliotece, świadom

tego, że każdy jego ruch jest obserwowany przez cztery koty.

Domyślał się, że zwierzaki lubią to pomieszczenie ze względu

na panujący tu spokój i ciepło, promieniujące od gotyckiego

kominka. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że koty mogłyby

lubić jego towarzystwo.

Już miał się rozsiąść w swoim fotelu, kiedy zauważył na

siedzeniu książkę Ethana. Ogień płonący w kominku i ciężkie

czerwone zasłony sprawiały, że w bibliotece panowała przytulna

atmosfera. Anthony spostrzegł na ścianie swój ogromny cień.

Był to cień człowieka samotnego.

Otwórz mnie.

Przeczytaj mnie.

Zmarszczył czoło i potarł brodę. Na dziś już wystarczy

99

z

A

background image

JILLIAN HUNTER

bajek. Nie będzie żadnego ratowania dziewic ani pertraktowania

z szalonymi czarownikami. Marzył o butelce brandy, która

sprowadziłaby na niego błogosławione otępienie.

Otwórz mnie.

Przeczytaj mnie.

Poznaj swoje przeznaczenie, młody lordzie.

Dobry Boże, był taki zmęczony i samotny i... podener­

wowany. Tęsknił za przyjaciółmi, za domem. Jak Ełhan mógł

tu żyć bez żony czy kochanki? Po co on znów dziś pojechał

do domu Morwenny, skoro zrobiła z niego głupca, przysyłając

te przeklęte koty, z których jeden właśnie nieśmiało sadowił

się obok niego w fotelu? Nagle przyszło mu do głowy, że

Elliott i Morwenna są kochankami. Czyżby dziewczyna tylko

udawała niewinną? Nie miało to jednak żadnego znaczenia.

Przecież jej życie osobiste to nie jego sprawa.

Otwórz mnie.

Przeczytaj mnie...

Chrząknął, rzucając książkę na podłogę i sięgnął po karafkę

brandy, kiedy nagle morze groźnym rykiem przerwało ciszę.

Nad Abandon nadciągała kolejna burza. Anthony miał nadzieję,

że kiedy sztorm rozszaleje się na dobre, on będzie już słodko

pijany.

orwenna waliła w drzwi zamkowe tak długo, aż rozbolały

ją kostki. W głowie wciąż słyszała własną przysięgę, po­

wtarzającą się jak refren. „Nigdy, nigdy, nigdy. Moja noga

nigdy więcej nie postanie w pańskim zamku..."

I oto niecałe osiem godzin po tym, jak odmówiła Pentar-

gonowi, stała przed wejściem do jego jaskini, zdana na jego

łaskę i niełaskę, błagając o pomoc.

Do kogo miała się zwrócić? Jego spokój i siła były jak

obietnica bezpieczeństwa, niczym latarnia morska w czasie

sztormu, który przetaczał się właśnie nad wyspą. Potrzebowała

jego pewności siebie, jego przewodnictwa, choć czuła, że to

nie ma sensu. Spodziewała się, że ją wyśmieje. Była dla niego

niegrzeczna, dlaczego miałby jej pomagać?

Elliott wyruszył na poszukiwanie i do tej pory nie wrócił

do domu. Po ich rozmowie w ogrodzie wziął łódź i popłynął

na przylądek Skulla, by obejrzeć grotę, wypatrzoną przez sir

Dunstana. Morwenna wiedziała, że podczas sztormu to miejsce

zamienia się w śmiertelną pułapkę.

Kiedy nie wrócił na kolację, zaniepokojona Morwenna

z pomocą kilu mieszkańców wyspy wszczęła poszukiwania.

Odwiedzili tawernę, sklepy, wstąpili na plebanię i do domów,

w których Elliott mógł szukać schronienia.

101

M

background image

JILLIAN HUNTER

Wtedy jeden z rybaków przyniósł porażającą wiadomość.

Ktoś widział przewróconą łódź Elliotta w niedostępnej

zatoczce zwanej Paszczą Smoka. Z tego, co można było

zobaczyć z klifu, Elliott nie dał się uwięzić między skałami.

Nikt jednak nie podjął się wspinaczki podczas deszczu. Dopóki

morze się nie uspokoi, nie można było ryzykować i podpływać

do wywróconej lodzi, by sprawdzić, czy przypadkiem Elliott,

żywy lub martwy, nie tkwi pod spodem.

Oby tylko żył.

Morwenna, przekrzykując szum deszczu, z całych sił łomotała

w drzwi. Nie dopuszczała do siebie tej najgorszej myśli.

Pentargon.
Był pierwszym człowiekiem, do którego postanowiła zwrócić

się po pomoc, a jednocześnie ostatnim, którego powinna o to

prosić. Będzie triumfował, ale jej to nie obchodziło. Dlaczego

nie otwiera drzwi? Gdzie podziała się służba? Smagany wiatrem

i deszczem zamek był pogrążony w ciemności. Dokąd oni

mogli pójść? Zacisnęła dzwoniące z zimna zęby. Przemokła

do suchej nitki, wiec strugi deszczu lejącego się z nieba już

jej nie przeszkadzały.

- Lordzie Pentargon! - Uderzyła pięścią w dębowe drzwi.

Zachrypła już od krzyków. - Anthony, błagam, otwórz drzwi!

o tej pory powinien już być pijany. Zamierzał się upić

kosztownym koniakiem Etbana. Rozsiadł się wygodnie w fotelu

i zapatrzył na dogasający ogień w kominku. Oddałby wszystko,

co posiadał, byle tylko jego brat mógł tu z nim choć przez

chwilę posiedzieć. Nie rozmawiali ze sobą od lat, a teraz było

już za późno.

Oddałby wszystko, by ona tu była, by do niego przyszła.

Tak bardzo tego pragnął. Marzył o tym. Schował twarz w dło­

niach i sam się z siebie śmiał. Jak mógł pożądać tak niepopraw-

102

KLIFY

nej i frustrującej kobiety? Jak mógł wykorzystywać jej brak

doświadczenia, wiedząc, że za miesiąc opuści to miejsce?

Deszcz wciąż dzwonił o szyby. Tym razem sztorm wydawał

się wyjątkowo gwałtowny. Po czymś takim nawet Morwenna

nie byłaby zdolna przywołać tej swojej ukochanej tęczy. Fałe

wściekle rozbijały się o skały, a on w alkoholowym upojeniu

wyobrażał sobie, że słyszy jej głos.

Nagle w drzwiach pojawiła się wysoka postać.

- Vincencie, dałem wam wszystkim wolny wieczór. Czy

w pomieszczeniach dla służby jest może jakieś przyjęcie?

Urodziny Gunthera?

- Tak, milordzie, ale przed drzwiami czeka ta młoda kobieta.

Anthony powoli wstał.

- Ta kobieta?

Vincent zerknął na opróżnioną do połowy butelkę.
- Powinien pan szybko do niej zejść.
- Czy coś się stało?

- Obawiam się, że tak, milordzie.

wyobraźni widział ją stojącą w ciemności i przez głowę

przebiegły mu setki scenariuszy. Tak bardzo chciał wziąć ją za
rękę, zaprowadzić na górę i kochać się z nią w dramatycznym

momencie kulminacji sztormu. Ależ ma wyczucie czasu! Samo­
tnie stawiła czoło rozwścieczonej przyrodzie, by się z nim

spotkać. Natychmiast wytrzeźwiał, uprzytomniwszy sobie, że jej

impulsywne zachowanie może okazać się bardzo niebezpieczne.

- Panno Halliwell, czy mogę pani pomóc?

Wzięła głęboki oddech.

- Tak, milordzie. Wygrał pan. Jestem tu i potrzebuję pańskiej

pomocy.

Uśmiechnął się lekko, widząc, jak stoi przed nim, milcząco

nieszczęśliwa, przemoczona, przygotowana na jego zemstę.

103

D

w

background image

JILLIAN HUNTER

Jakże łatwo byłoby rzucić jej teraz w twarz jej własne

słowa. „Moja noga nigdy więcej nie postanie w zamku".

Powstrzymał się. Kiedy tak na nią patrzył, czuł troskę, nie

zadowolenie.

- Dalej - powiedziała z westchnieniem. - Nadeszła chwila

pańskiego triumfu. Widziałam ten uśmiech.

Wbił w nią wzrok. Stała w strugach błotnistego deszczu,

a jej twarz była blada jak wosk.

- Morwenno, ma pani tylko częściowo rację. Uśmiechnąłem

się, bo pani tu jest, nie z powodu, jaki pani podejrzewa. Wezmę

pani płaszcz.

Zamknęła oczy i wbrew sobie poczuła miłe odprężenie,

kiedy zdjął z niej przemoknięte ubranie. Cześć drogi pokonała

na swoim kucyku, jednak kiedy ścieżkę zalała woda, zostawiła

zwierzę w najbliższej chacie i ruszyła biegiem, co sił w nogach.

Była wyczerpana i tak świadoma jego siły, że na jego widok

ugięły się pod nią kolana.

- A zatem skąd ten uśmiech?
- Wiedziała pani, że może zwrócić się do mnie o pomoc

i że ja na pewno nie odmówię, a to znaczy, że ma pani do

mnie zaufanie. Czasami tak głęboką więź tworzy się przez całe

życie.

- Czy będę musiała zapłacić? - zapytała cicho, pamiętając,

co mówił o Pasco i w ogóle o mężczyznach.

- Możliwe. - Wyciągnął rękę i ujął jej delikatną, szczupłą

dłoń. - Być może kiedy nadejdzie odpowiednia pora, z chęcią

pani zapłaci. Może nawet nie spodziewa się pani takiej ceny.

iedy dotarli do biblioteki, gdzie miał nadzieje trochę

ukoić jej zdenerwowanie, ogień w kominku trzaskał tak wesoło,

że Anthony aż przystanął ze zdziwieniem. Przez chwilę w za­

myśleniu wpatrywał się w tańczące płomienie. Kiedy wychodził,

104

KLIFY

ogień dogasał. Gotów był przysiąc, że po zamku nie kręcił się

nikt ze służby, bo wszyscy bawili się na dole na przyjęciu. Kto

więc napalił w kominku?

- Morwenno, niech pani usiądzie i powie, z czym przychodzi.

Aż pani posiniała z zimna. Może kieliszek brandy?

Zerknął na stolik, na którym stała kryształowa karafka,

a obok niej dwa kieliszki. Dwa. Do diabła... ach, jest przecież

Vincent. To on przygotował pokój dla jej wygody. Anthony

napełnił kieliszek.

- Zdejmiemy mokre buty i pończochy.

- Chodzi o Elliotta - odezwała się drżącym głosem. - Wy­

płynął szukać groty Artura i zniknął. Sztorm rozpętał się tak

niespodziewanie, martwię się o niego.

Uklęknął przed nią, marszcząc czoło.
- A gdzie łódź?

- Utknęła między skałami nieopodal przylądka Skulla. -

Zaczął rozwiązywać jej buciki. - Och, dobry Boże, naniosłam

błota. Pan się wybrudzi.

- Obawiam się, że nim skończy się ta noc, ucierpię dużo

bardziej.

Pochyliła się do przodu, by mu pomóc.

- Błagam, milordzie, czuję się niezręcznie, kiedy usługuje

mi pan jak służący.

Ale buciki były już rozwiązane. Oparła się na krześle

i znieruchomiała, kiedy jego silne dłonie zaczęły zsuwać z jej

nóg pończochy.

- Elfie, ty drżysz z zimna. - Długo nie zabierał dłoni z jej

kolana. - Zaraz wezwę gospodynię, zaprowadzi panią do

łóżka.

- Do łóżka? - zapytała ze zdumieniem. - Nie pójdę do

łóżka, dopóki Elliolt... W ogóle nie będę tu leżeć w łóżku.

- Nie wypuszczę pani z zamku w środku nocy. Drogi toną

w błocie. Czy to jasne?

105

K

background image

JILLIAN HUNTER

-

Ale Elliott...

- Jeśli coś mu się stało, nie pomoże mu pani, ryzykując

własne życie.

- Twardy z pana człowiek, milordzie.

- Fortuna nie sprzyja miękkim, nieprawdaż?
- Przybyłam prosić pana o pomoc w odnalezieniu Elliotta -

powiedziała z rozpaczą.

- Zrobię to, gdy tylko upewnię się, że jest pani bezpieczna.

Spojrzała na jego poważną twarz.

- Nie czuję się bezpieczna - wyszeptała.

Jego place zacisnęły się nieznacznie wokół jej kostki, wpra­

wiając jej ciało w przyjemne drżenie. Przez chwilę nie mogła

złapać oddechu. Patrzyła w jego ciemniejące oczy. Przeszywał

ją wzrokiem głębiej niż jakikolwiek inny mężczyzna.

- Proszę mi podać surdut - odezwał się niskim, nieco

zachrypniętym głosem. - Honor nakazuje mi dołączyć do

ekipy szukającej pani przyjaciela.

Zdjęła czarny surdut z oparcia fotela, a kiedy mu go podawała,

usłyszała dobiegający z korytarza głos stryja. Ledwo zdążyła

się odwrócić, gdy do biblioteki wpadł jak burza Dunstan, a tuż

za nim Vincent.

- Milordzie, proszę wybaczyć to najście, ale moja bra­

tanica... Och, tu jesteś Morwenno. Odchodziłem od zmysłów

z niepokoju.

- Jego lordowska wysokość zamierza dołączyć do ekipy

poszukiwawczej - zerknęła ukradkiem na Anthony'ego. - Mi­

lordzie, radziłabym włożyć coś cieplejszego. Najlepiej płaszcz

przeciwdeszczowy.

Na jego twarzy na sekundę pojawiło się rozbawienie.

- Dziękuję, panno Halliwell.
Wyszedł, kłaniając się uprzejmie sir Dunstanowi. Starszy

mężczyzna odwrócił się, żeby za nim iść, ale wcześniej zdążył

jeszcze zerknąć w stronę stolika i wskazać głową dwa kieliszki.

106

KLIFY

- Porozmawiamy o tym później, moja panno - odezwał się

do Morwenny.

Westchnęła.

- Nie ma o czym rozmawiać.

Spojrzał na nią. Włosy miała w nieładzie, bose stopy,

pończochy na podłodze, a w oczach blask.

- Obawiam się, że jest.

background image

nthony zwołał swoich robotników i kilku rybaków, którzy

utworzyli druga ekipę poszukiwawczą. Przy tak silnym sztormie

ciało Elliotta mogło być już dawno w morzu lub tkwiło

uwięzione gdzieś między skałami. Ratownicy, przewiązani

w pasie sznurami i wyposażeni w latarnie, opuścili się z klifu

na przylądku Skulla. Na czarnej, spienionej wodzie kołysała

się przewrócona łódź Elliotta, raz po raz uderzając burtą

o skałę, Anthony z pomocą trzech młodych rybaków przyciągnął

łódź na brzeg. Niestety, Elliotta nie było.

Ratownicy podziękowali Anthony emu za wysiłek i pospiesz­

nie się oddalili. Owszem, szanowali go jako przedstawiciela

władzy, ale nikt nawet nie udawał, że ma do niego zaufanie.

Wracając ścieżką wzdłuż klifu, zauważył Pasco stojącego

samotnie w deszczu i mroku. Anthony przystanął, by mu się

przyjrzeć, po czym ruszył przed siebie. Był zbyt mokry i zmę­

czony, by dyskutować z tym niebezpiecznym głupcem.

- Nie znaleźliście go?! - zawołał, przekrzykując wyjący

wiatr, Pasco.

Anthony zastygł w bezruchu.

- Wiesz coś o tym?
- Dziękuję za uznanie, ale niestety, nie ponoszę winy ~

zachichotał Pasco, rozpościerając ramiona na wietrze.

108

KLIFY

Anthony zawahał się. Z obawą myślał o powrocie do zamku.

Morwenna na pewno na niego czekała, a on miał być posłańcem

przynoszącym złe wiadomości. Jak jej powiedzieć, że ta jej

ukochana wyspa pochłonęła kolejne życie? Znienawidzi go

jeszcze bardziej.

- Lordzie Pentargon, niech pan na to spojrzy! - krzyknął

podniecony Pasco. Anthony wbiegł do niego na górę i ledwo

się opanował, by nie zepchnąć go z klifu. - Znalazłem to pod

żywopłotem, milordzie. Co pan o tym sądzi?

Anthony spojrzał na długi biały fartuch i fular. Materiał

nasiąknięty był krwią i błotem. Wczoraj rano w ogrodzie Elliott

miał na sobie identyczne ubranie.

- Oddaj to. Pasco - rzucił szorstko. - Gdzie to znalazłeś?

- Och, niczego więcej tam nie ma. - Pasco był mocno

poruszony. - Widzi pan tę krew? Możliwe, że doszło do walki

na śmierć i życie.

odzinę później Anthony stał z Morwenna i jej stryjem

w pogrążonym w mroku korytarzu.

- To może oznaczać wszystko - tłumaczył. - Mógł upaść

na skałach i skaleczyć się w rękę, a potem obandażować ją

fularem.

Morwenna pokiwała głową.

- Tak, to ma sens. Gdyby Elliott się skaleczył, nie prze­

jmowałby się tym, że zniszczy sobie ubranie.

- Cóż, a jednak go nie znaleźli - wtrącił sir Dunstan, kładąc

rękę na jej ramieniu,

- Znajdą, On żyje. - Podniosła głowę. Jej oczy pociemniały

ze wzruszenia. - Czuję, że znalazł grotę i rysuje w przypływie

natchnienia. Wybierał się na dwa dni, wziął ze sobą jedzenie

i lampę. Nie zna pan Elliotta, milordzie. Kiedy zacznie rysować,

traci poczucie czasu.

Sir Dunstan westchnął ciężko.

109

A

G

background image

JILLIAN HUNTER

- To zaczyna przybierać rozmiary obsesji. Elliott oszalał.

Ech, ci artyści! Czasami trafiają się wśród nich prawdziwi

dziwacy. Nawet mu do głowy nie przyjdzie, że tak się o niego

martwimy.

- Teraz wiem, że go znajdziemy - powiedziała Morwenna. -

Wierzę w to całym sercem. Czuję, że jest bezpieczny. Tak, na

pewno odnalazł grotę i boi się z niej wyjść.

Anthony odwrócił wzrok.

~ Możliwe, panno Halliwell. Dowiemy się tego na pewno

w ciągu tygodnia. A teraz proponuję udać się na spoczynek.

Wasze pokoje czekają.

Sir Dunstan jeszcze raz zerknął na zakrwawiony fular, po

czym spojrzał w oczy Anthony'ego.

- Doceniamy pańską gościnność, milordzie.

I opiekę. Choć sir Dunstan nie wypowiedział tych słów na

głos, Anthony wiedział, że miał je na myśli.

Anthony otworzył oczy tuż przed świtaniem. Obudziły go

ciche dźwięki muzyki dobiegające ze wschodniej wieży. Gotów

zrobić zakłócającemu spokój w zamku awanturę, ruszył po

cichu schodami na górę. Wiatr hulający w chłodnym korytarzu

zagasił większość świec w wiszących na ścianach mosiężnych

świecznikach. Anthony zdziwił się, że w ogóle ktoś zapalał tu

światło.

Przez uchylone drzwi dostrzegł zgrabną kobiecą postać

pochylającą się nad podłogą. Tym razem nie miał wątpliwości.

Pani Treffry była zdecydowanie pulchniejsza. Morwenna

miała dużo bardziej ponętne kształty. Wszedł do pokoju i uklęk­

nął obok niej na podłodze,

- Czego szukamy, panno Halliwell? Ukrytych skarbów,

a może kolejnych woskowych lalek?

Drgnęła spłoszona i spojrzała na niego. Tuż obok niej

w świeczniku płonęła cienka świeca.

110

KLIFY

-

O Boże! To pan.

- Elfie, czegóż szukasz o tak nieludzkiej porze?

- Nor- mruknęła. Orzechowozłote włosy opadły jej na

twarz. - Kiedy tu pana przyprowadziłam, zauważyłam, że

pełno w nich kurzu, ale o nich zapomniałam, bo wtedy

pan...

-

Co ja?

Machnęła niedbale dłonią.
- Pan i ja... och, dobry Boże... rozmawialiśmy o tym w ogro­

dzie. Musi pan pamiętać.

- Z pewnością.

- O czymś takim się nie zapomina, prawda? - szepnęła.

- Istotnie. Prawdę mówiąc, całe popołudnie się nad tym

zastanawiałem.

- Czy doszedł pan do jakichś wniosków? - zapytała.

- Owszem, ale na razie zachowam je dla siebie.

- Ach, tak, rozumiem.

- Czyżby?

Przełknęła ślinę.

- Nie mogę spać. Ciągle myślę o Elliotcie.

- Jeszcze nie zakończyliśmy poszukiwań.

Spojrzała mu w oczy.

- Ale pan wierzy, że zginął, prawda?

- Ta wyspa zabrała mi brata - powiedział zduszonym gło-

sem. - A jednak nie należy porzucać nadziei. Jutro znów

przyłączę się do poszukiwań.

Odwróciła wzrok. Miała na sobie grubą ciężką koszulę

nocną, najwyraźniej pożyczoną od służącej. Robiła w niej

wrażenie osoby niewiarygodnie kruchej. Choć efekt powinien

być odwrotny, w tym stroju dziewczyna wydawała się szalenie

pociągająca.

- Nory? - Wyprostował się, zawiedziony, bo stracił wątek. -

Coś w stylu mysich norek?

- Nie. To norki pisków. Małych ludzi. Podejrzewam, że

111

background image

JILLIAN HUNTER

w zamku zgromadziła się zła energia, bo coś blokowało wejścia

do ich norek,

Anihony chrząknął.
- Ach, więc to zła energia, a juz myślałem, że ja.

Spojrzała na niego poważnie.

- To jedna z możliwości.

- Morwenno, niech pani wraca do swojej sypialni. Pani

muzyka wyrwała mnie ze snu.

- Muzyka?
- Tak, to harfa, prawda? - rozejrzał się po mrocznym

pokoju. - Gdzie ją pani ukryła?

Dziewczyna otworzyła ze zdumieniem oczy.

- Słyszał pan... muzykę?

- Nie mam problemów ze słuchem,
- A wiec to ona. Czarodziejka. Tylko że nikt nie słyszał

jeszcze harfy. - Odsunęła się od niego i przyglądała mu się

podejrzliwie. - Pan znów ze mnie kpi? Czy ktoś ze służby

opowiedział panu tę legendę?

Patrzył na nią, siedzącą beztrosko na piętach. Długie włosy

spływały jej na piersi. Jego krew zaczęła szybciej krążyć, kiedy

wyobraził sobie, jak wsuwa dłoń pod jej grubą koszulę i dotyka

gładkiej skóry. Nawet się nie domyślała, jak mało obchodziły

go w tym momencie legendy. Teraz interesowały go bardziej

przyziemne sprawy.

- O zamku Camelot wiem tylko to, co wmuszono we mnie

w szkole - przyznał się.

- Nie chodzi o Camelot. Poza tym, co napisał średniowieczny

autor romansów Chretien de Troyes, mój ojciec nie znalazł

żadnych dowodów potwierdzających jego istnienie. Mówię

o czymś dużo późniejszym.

Przysunął się do niej jeszcze bliżej, tak że Morwenna prawie

opierała się już o ścianę.

- Wie pani, co najlepiej zapamiętałem z legendy o królu

Arturze?

112

KLIFY

- Czuję, że nie powinnam poznawać odpowiedzi na to

pytanie.

Uśmiechnął się tak uwodzicielsko, że jej serce zaczęło

łomotać jak oszalałe.

- O ile sobie dobrze przypominam, ci rycerze i ich damy

wiedli burzliwy żywot. Kochali przygody, brutalną walkę

i oddawali się cielesnym pokusom.

- To ludzkie cechy, milordzie.
- Czuję, że i ja mam sporo tych ludzkich cech - wyszeptał

z nutką kpiny.

Zacisnęła usta, próbując opanować uśmiech.
- Mam nadzieję, że zapamiętał pan też, że wszyscy ci mężni

rycerze zapłacili za swoje grzechy.

- Czasami opieranie się pokusie jest wystarczającą karą za

grzechy.

Starała się nie patrzeć na niego, choć on nie odrywał od

niej wzroku. Przyglądał jej się z bezwstydnym rozbawie­

niem. Nigdy nie spotkała przystojniejszego mężczyzny. Fas­

cynowała ją jego mroczna witalność i pociągała imponująca

fizyczność. Jego mocne, pięknie umięśnione ciało odziane

w białą płócienną koszulę i eleganckie czarne spodnie. Pach­

niał oszałamiająco, mieszaniną brandy, męskości i kroch­

malonego ubrania. Nienawidziła się za to, że tak go po­

dziwiała.

Odwróciła się do ściany.

- Och, wszystko jasne.

Był tuż za nią. Zadrżała, kiedy dotknął jej ramieniem. Nie

potrafiła mu się oprzeć. Jego niski głos przyprawiał ją o dre­

szcze.

- Morwenno, czy dokonała pani jakiegoś ponurego odkrycia?

- Znalazłam to skrzydełko - wyjaśniła smutno.

Spojrzał na płowy strzępek w jej dłoni. Nie miał serca

tłumaczyć jej, że to skrzydło zwyczajnej ćmy.

Podniosła wzrok. Ich oczy spotkały się na moment.

113

background image

JILLIAN HUNTER

- O co chodzi? Czy coś się stało?

- Zaraz się stanie, jeśli natychmiast nie opuści pani tego

pokoju - odparł cicho.

Wyprostowała się z gracją, omijając świecę. Anthony także

wstał. Jego dłonie dotknęły troczków pod jej szyją. Kiedy

nocna koszula rozsunęła się, pocałował jej piersi. Przegrał

wojnę z samym sobą, stracił kontrolę. Jej ciało było takie

miękkie. Delikatne różowe sutki stwardniały pod naciskiem

jego języka. Dziewczyna była tak czysta, że miała władzę nad

tęczą, a on chciał z nią....

- Boże, Morwenno - wyszeptał łamiącym się głosem. -

Przynajmniej udawaj, że mi się opierasz. Nie ułatwiaj mi tego.

Nie była w stanie się poruszyć, pokój wirował wokół

niej. Nagle zrobiło jej się słabo i gorąco z nadmiaru emocji.

Kiedy ją całował, jego usta zachłannie kosztowały jej ust,

a robił to tak, że miała wrażenie, iż lada chwila osunie

się na podłogę. Wiedziała, że nie zdoła nawet dojść do

drzwi.

Oparł ją o ścianę. Jego silne ciało przylgnęło do niej

tak blisko, że nie mogła złapać tchu. Jego dłonie pieści­

ły przez ciężki materiał jej pośladki. Westchnął gwał­

townie na samą myśl o niej, nagiej i bezbronnej, w jego

sypialni.

Nic nie mówiła, tylko cicho wzdychała. Wiedział, że ma

nad nią władzę, że może ją uwieść, zdobyć, kochać się z nią.

Niestety, wieki temu, jako chłopiec złożył przysięgę, a teraz

jako mężczyzna, przeklinał tamto wspomnienie. Nie chciał

myśleć o honorze i zasadach. Chciał jej. Jego dłoń wędrowała

po jej miękkim brzuchu.

Uratowała ją muzyka. Początkowo bardzo cicha, z oddali

dobiegała ta sama, zapadająca w pamięć melodia wygrywana

na harfie. Dźwięki stopniowo narastały, przybliżały się, aż

w końcu cały pokój zaczął wibrować.

Oderwał się od niej.

114

KLIFY

~

Słyszała pani?

- Co takiego?- zapytała, otwierając oczy.

Naciągnął jej na ramiona rozpiętą nocną koszulę i zawiązał

troczki. Jego twarz znów była mroczna.

- Och, nic. To tylko morze. Niech pani wraca do łóżka.

- Milordzie, czy znów słyszał pan muzykę? - zapytała

łagodnie, bardziej z ciekawością niż strachem.

- To morze. Niech pani posłucha.

Szum fal i cisza, którą mącił dobiegający z korytarza odgłos

kroków. Kroki przybliżały się, a kiedy były już blisko, drzwi

nagle się otwarły i do pokoju wszedł biały kot Morwenny.

Zwierzak skierował się prosto w stronę Anthony'ego i zaczął

ocierać się o jego nogę.

- Uff - odetchnęła z ulgą Morwenna, kładąc rękę na sercu. -

Myślałam, że to...

W ostatniej chwili zauważyła ostrzegawcze sygnały, jakie

wysyłał jej Anthony, bo oto drzwi rozchyliły się szerzej i stanął
w nich stryj.

- Morwenno - odezwał się rozgniewany sir Dunstan. - Nie

zastałem cię w twoim pokoju, więc przyszedłem za kotem aż

tutaj. Co to ma znaczyć?

Anthony wyprostował się, nieświadomie próbując ochronić

dziewczynę. Właściwie powinien był się od niej odsunąć, ale

stryj wyglądał na tak zdenerwowanego, że jeszcze gotów był

ją ukarać, Anthony nie poruszył się, spodziewając się, że

Dunstan podniesie rękę, by uderzyć ją za grzech, któremu nie

była winna.

- Szukałam norek pisków - powiedziała bardziej trzeźwo,

niż Anthony się spodziewał.

- Dobry Boże, Morwenno - zniecierpliwił się Dunstan. -

O tej porze?

- Uznałam, że to pilne, zwłaszcza po tym, co przydarzyło

się Elliottowi.

- A pan, milordzie? - zapytał, - Pan też szukał pisków?

115

background image

JILLIAN HUNTER

Anthony poczuł się zupełnie niedorzecznie.

- Zdawało mi się, że słyszę muzykę. Ktoś grał na harfie,

ale... to tylko morze.

- To była ona. - Morwenna wyjrzała zza jego potężnych

pleców. - Uwierzysz?

- Wróć do swojego pokoju, Morwenno - polecił Dunstan. -

Chciałbym zamienić słowo z jego lordowską mością.

Zawahała się, w końcu jednak wzruszyła ramionami, pod­

niosła kota łaszącego się Anthony'emu do nóg i wyszła z pokoju.

Atmosfera stała się gęsta.

Sir Dunstan pokręcił z niezadowoleniem głową.

- Nie mam pretensji o to, że moja bratanica szuka nad ranem

norek pisków. Niepokoi mnie fakt, że zastałem ją tu z męż­

czyzną.

- Rozumiem.

- Milordzie, czy mam powody do niepokoju?

- Sir, czy ja wyglądam na człowieka zdolnego zniszczyć

dziewczynie reputację?

- Nie mam pojęcia, jak ktoś taki wygląda, milordzie. Ze­

psucie przybiera różne formy, niektóre bywają bardzo pocią­

gające. Morwenna nie przywykła do wyszukanych zalotów ani

do tak doświadczonych zalotników. Wśród londyńskiego to­

warzystwa poniosła sromotną kieskę.

Anthony strzepnął skrzydło ćmy z koszuli.

- Trudno mi w to uwierzyć.

- Czy ma pan wobec mojej bratanicy zamiary, o jakich

powinienem wiedzieć?

- Zapewniam, że jestem człowiekiem honoru. - Anthony

patrzył mu prosto w oczy. - Czy przyjmie pan moje zaproszenie

i zostanie w zamku?

- Myśli pan, że grozi nam niebezpieczeństwo?

Anthony wiedział, że pytanie ma podwójne znaczenie. Czy

Morwennie grozi niebezpieczeństwo z jego strony? Pokręcił

głową.

116

KLIFY

- Tak długo, jak pozostaniecie w moim zamku, oboje

jesteście bezpieczni.

Było to pierwsze przyrzeczenie, jakie złożył, i miał nadzieję

go dotrzymać.

iedy kilka minut później Anthony wrócił do swojej

sypialni, książka Ethana leżała na nocnym stoliku przy łóżku,

a obok niej płonęła nowa świeca. Vincent poszedł spać godzinę

temu, Anthony podejrzewał, że znów igra z nim ten tajemniczy

zamkowy wichrzyciel.

Usiadł na łóżku i sięgnął po książkę.

- Wiadomość zza grobu, braciszku? - mruknął pod nosem. -

Jak mogłeś wierzyć w te bzdury?

Otworzył na stronie tytułowej i aż przeszły go dreszcze.

Śmiała męska ręka nakreśliła dedykację:

Dla Anthony'ego.
Młody lordzie, zawsze postępuj uczciwie. Broń słabych

i niewinnych.

Ktoś, kto dobrze Ci życzy.

Oczywiście istniało logiczne uzasadnienie. Choć tego nie

pamiętał, Anthony musiał opowiedzieć Ethanowi o dziwnej

przygodzie z guwernantką wiele lat temu. Ethan zapewne

poprosił sir Rolanda, by podpisał jeszcze jeden egzemplarz

z zamiarem ofiarowania go bratu. Ktoś ze służby pewnie

znalazł książkę i ją tu położył, w nadziei, że dedykacja poruszy

jego sumienie.

Wrzucił książkę pod łóżko, zdmuchnął świecę i oparł się

na poduszce. Nie był w nastroju do oglądania portretów

młodych panien przypominających mu Morwennę, bo i tak nie

będzie myślał o niczym innym. Tak niewiele brakowało,

a popełniłby ten nieodwracalny uczynek.

117

K

background image

JILLIAN HUNTER

Jeśli tak dalej pójdzie, będzie musiał porozmawiać ze służbą

na temat tych ordynarnych prób przekonania go, by nie sprze­

dawał wyspy. Skoro nie udało się to cudownie zmysłowej

Morwennie Hałliwell, żadna ziemska siła go do tego nie nakłoni.

z t o r m nie ustawał przez cały następny dzień. Dopiero pod

wieczór fale się uspokoiły. Nazajutrz po zniknięciu Elliotta na

plaży znaleziono jego szkicownik. Ostatni rysunek przedstawiał

wejście do olbrzymiej groty. Nawet najbardziej doświadczeni

rybacy nie spotkali się na Abandonie z podobną budową

geologiczną.

Morwenna i jej stryj, zamartwiając się losem zaginionego

przyjaciela, nie opuszczali swoich apartamentów w wieży.

Anthony wraz z grupą rybaków przeczesywał okolicę w po­

szukiwaniu jakichkolwiek śladów bytności Elliotta. Niestety,

wrócił z niczym, milczący i zniechęcony.

Rankiem trzeciego dnia sir Dunstan odnalazł Anthony'ego

w bibliotece, gdzie na półkach z książkami rezydował cały

tabun kotów Morwenny. Siedzący przy biurku Anthony podniósł

głowę znad szkicu reformy ustawy o zatrudnianiu nieletnich,

który zamierzał przedstawić markizowi.

- Jest pan zajęty, milordzie - zaczął sir Dunstan. - Prze­

praszam, że przerywam, ale chodzi o Morwennę. Podejrzewam,

że udała się na poszukiwanie Elliotta. Znikła jedna z zamkowych

łodzi, W innych okolicznościach bym się nie martwił, bo

dziewczyna wiosłuje jak młoda amazonka, ale po tym, co stało

się z naszym domem, no i ten fular Elliotta... Krew, milordzie.

Jest w tym coś niepokojącego.

Anthony sięgnął po surdut. Jego twarz spochmurniała.

- Nie ukrywam, że podzielam pańską troskę. Prawdę mó­

wiąc, sam zamierzałem wypłynąć za godzinę. Czy pańska

bratanica zawsze tak lekce sobie waży własne bezpieczeństwo

i konwenanse?

118

KLIFY

Sir Dunstan kiwnął głową.

- Jej ojciec całe życie z córkami podróżował, nigdy nie

zwracał uwagi na ich towarzyskie obycie. Kiedyś nawet do

opieki nad dziewczynkami zatrudnił łowcę głów. Powiem

panu, że mi ulżyło, kiedy postanowił ograniczyć teren po­

szukiwań do Wysp Brytyjskich.

- Rozumiem pana.

Dunstan odprowadził go do drzwi.

- Milordzie, czy myśli pan, że powinienem powiadomić

żonę Elliotta? Mieszka w St. Ives.

Anthony nie odpowiedział. Zżerał go irracjonalny niepokój

o Morwennę. Pragnął czym prędzej ją odnaleźć i położyć kres

tym jej niebezpiecznym wyprawom.

- Proszę poczekać jeszcze kilka dni. Złe wiadomości po­

winien pan przekazać osobiście.

W iosłując w kierunku przylądka Skulla, zauważył, że prąd

morski jest w tej okolicy wyjątkowo podstępny i zaskakująco

silny jak na tak spokojny dzień. Sir Dunstan wybrał się do

domu, by sprawdzić, czy Morwenna przypadkiem nie zaszła

tam po książki lub czy nie odwiedza licznych znajomych.

Instynkt podpowiadał jednak Anthony'emu, że dziewczyna

wyruszyła na poszukiwanie Elliotta. Nie wiedzieć czemu, nie

mógł przestać wyobrażać jej sobie, uwięzionej w grocie,

zdradzonej przez ukochaną wyspę.

Po pewnym czasie zaczął wątpić. Rybacy twierdzili, że ją

widzieli. Podobno miała się dobrze i machała do nich z ło­

dzi. Anthony zastanawiał się, czy przypadkiem nie ściga jej

wkoło wyspy. Być może do tej pory zdążyła już wrócić do

zamku.

Po tej stronie wyspy nawet w najpiękniejszy dzień panował

półmrok. Nagle zauważył, że prąd porwał jego łódź. Choć

wiosłował z całych sił, nie był w stanie nawrócić ani pokonać

119

s

background image

JILLIAN HUNTER

niewidocznego uścisku wody. W tej sytuacji jedyne co mu

pozostało, to poddać się i pozwolić ponieść się wodzie. Kiedy

już zdoła się uwolnić, powiosłuje prosto do brzegu. Nie sądził,

żeby w tak spokojny dzień groziło mu jakieś niebezpieczeństwo.

Choć z drugiej strony, właśnie taki los mógł spotkać Elliotta

Winleigha.

Prąd zniósł go na drugą stronę zatoczki, nie na pełne morze,

ale miedzy skały sterczące nad wodą niczym kły. Oczami

wyobraźni widział już, jak jego łódź zderza się ze skałą. Nagle

dostrzegł, że płynie prosto w stronę wejścia do ogromnej groty,

które dawało się zauważyć dopiero, kiedy znalazło się tuż przed

nim. Przy czarnym jak noc wejściu Anthony zobaczył kobietę

w jasnej sukni. Morwenna, pomyślał z wściekłością, a jedno­

cześnie ulgą. Kobieta odwróciła się do niego, ukazując twarz.

Była starsza od Morwenny, ale wciąż piękna Już miał ją

zawołać, kiedy nagle znikła. Najprawdopodobniej weszła do

środka.

Dobijając do brzegu, uświadomił sobie, że być może trafił

na tę jedyną, legendarną grotę. Tymczasem morska woda zalała

już wejście do połowy. Czy możliwe, żeby Morwenna i ta

kobieta nadal znajdowały się w środku? Może znalazły Elliotta,

który nie chciał stamtąd wyjść?

Ruszył z powrotem, brodząc w wodzie sięgającej mu już

do piersi. Nigdzie nie było śladu ani tej kobiety, ani Elliotta.

Pewnie uciekła plażą, kiedy zakotwiczał łódź. Nie było też

Morwenny.

W głębi groty błyszczało dziwne światło. Anthony pomyślał,

że to jakiś fluorescencyjny morski osad na ścianach, choć efekt

był bardziej niż niesamowity. Coś pchało go do środka, Anthony

nagle zapragnął zbadać tajemnice ukrytych w grocie szczelin.

Ciekawe, dokąd zaniosłyby go fale, gdyby się nie wyrwał.

Nawet tu, wewnątrz, prąd był bardzo silny.

Postanowił jednak wracać do łodzi. Podciągnął się na skalną

półkę, a następnie wdrapał się po ścianie do wyjścia. Chłopięca

120

KLIFY

żądza przygody może zaczekać. Najpierw musi odnaleźć Mor-

wennę i jasno jej wytłumaczyć, że dopóki Abandon jest w jego

rękach, nie pozwoli, by dziewczyna ryzykowała własne życie.

nalazł ją na plaży, na drugim końcu wyspy. Poderwała

się na widok jego łodzi i ruszyła biegiem w jego stronę. Jej

sukienka była ciężka od soli i wilgoci. Wywołała uśmiech na

jego twarzy, kiedy z gracją i wprawą przeskakiwała nad

skałami, by uchronić jego łódź przed falami.

Niecierpliwie wypatrywała znaków na jego twarzy. Jej

policzki, pieszczone słońcem i wiatrem, zaróżowiły się, czepek

został gdzieś na plaży.

- Znalazł pan Elliotta? - zapytała z nadzieją.

Zapomniał, że miał być na nią zły.

- Niestety, szukałem, ale nie trafiłem na żaden ślad.

- Och! - Odwróciła się strapiona. - Dziękuję za pański

wysiłek.

- Ale być może znalazłem grotę.

- Grotę? - Chwyciła go za rękę, nie bacząc na to, że omal

nie wepchnęła go z powrotem do łodzi. - A trafi pan tam

jeszcze raz?

Milczał przez chwilę.

- Tak naprawdę, to ona mnie znalazła. Owszem, myślę, że

trafię, choć nie dziś. Nie podczas przypływu.

- Jutro?

- Cóż... możliwe. - Patrzył na nią z pochmurną miną. -

A pani co tu robi tak zupełnie sama?

- Szukam Elliotla. Uczeń Pasco powiedział, że tamtej nocy,

kiedy Elliott zniknął, widział coś dziwnego z klifu.

Wciąż trzymała go za rękę. Jej palce był ciepłe i delikatne,

ale jednocześnie silne. Anthony wyobraził sobie, że jej dłoń

dotyka jego nagiego ciała, ale szybko otrząsnął się z rozkosznego

zamyśienia.

121

z

background image

JILLIAN HUNTER

- Nie powinna była pani rozmawiać z uczniem Pasco.

Trzeba było zwrócić się do mnie.

Wiatr wzmagał się. Kosmyki jej włosów tańczyły wokół

jego nadgarstka, poruszane morską bryzą.

- Pomyślałam, że każe mi pan zostać w zamku.
- Tak. - Miała najpiękniejsze usta, jakie w życiu widział. -

Tak bym zrobił.

- Ale i ja coś zobaczyłam. - Puściła jego rękę i przesunęła

się, by nie stać we wzbierającej wodzie. - O, tam, za tymi

skałami. Tam coś jest, coś białego.

Odwrócił się i spojrzał we wskazanym przez nią kierunku.

Istotnie, na wodzie kołysał się jakiś jasny przedmiot.

- Nie ma pani przy sobie okularów?
- Nie. - Niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. -

Czekałam na rybaków, może oni mi pomogą.

Zmarszczył czoło.

- Podpłynę tam.

- Nie da pan rady. Mnie też się nie udało. Tam są niebez­

pieczne wiry.

- Panno Halliwełl, zapewniam, źe jestem od pani trochę

silniejszy.

Jej usta wygięły się w tak figlarnym uśmiechu, że miał

ochotę ją schrupać.

- Wierzę panu, ale zapewniam, że woda jest silniejsza od

nas obojga.

Zdjął płaszcz.
- Proszę tu zostać.
- Chcę pójść z panem.

- Zostań tu, elfie.
Zepchnął łódkę z powrotem do wody, pochylił się nad

wiosłami i zaczął płynąć w kierunku skalnych wysepek. Prąd

był wyraźnie wyczuwalny, jednak to nic w porównaniu z wo­

dami wokół przylądka Skulla. Teraz poradzi sobie bez problemu.

122

KLIFY

Czul, że panuje nad sytuacją, dopóki się nie odwrócił i nie

zauważył płynącej tuż za nim Morwenny.

- Do wszystkich diabłów! - ryknął wściekle. - Nie słyszała

pani, co powiedziałem?

Wzruszyła ramionami, udając, że nic jej to nie obchodzi.

i marszcząc z wysiłku nos, próbowała go dogonić.

- Bałam się, że coś się panu stanie i będzie pan potrzebował

mojej pomocy! - zawołała, przekrzykując szum morza.

- Co się może stać... - Zacisnął zęby i pochylił się do

przodu. Ominął prąd, wiosłując tuż przy skałach. Morwenna

zrobiła to samo i chwilę później uderzyła w kadłub jego

łodzi.

- Udało się - powiedziała, uśmiechając się triumfalnie.

Rzucił jej piorunujące spojrzenie.

- Nie lubię, kiedy lekceważy się moje polecenia.

Uśmiech powoli znikał z jej twarzy.

- Ale chyba nie chciałby się pan tu utopić?

- Czy ja wyglądam na kogoś, komu grozi utonięcie? -

zapytał z wściekłością.

Morwenna nie mogła oderwać oczu od jego pięknej szyi

i wspaniale umięśnionej klatki piersiowej, rysującej się pod

mokrą koszulą.

- Nieee - przyznała z ociąganiem.

- A czy słyszała pani, co powiedziałem na plaży?

Odgarnęła z oczu kosmyk włosów.

- Że znalazł pan grotę Artura. Słyszałam każde słowo,

milordzie.

Był tak zdenerwowany, że miał ochotę nią potrząsnąć.

- Z wyjątkiem zdania „Proszę tu zostać". Tego pani nie

słyszała?

-

Zdawało mi się, że powiedział pan „Powinna pani zostać",

co oznacza, że miałam wybór.

- Kiedy wydaję polecenia, nie ma żadnego wyboru. Rozumie

mnie pani?

123

background image

JILLIAN HUNTER

- Nie wiem.

- Jak mam wyrazić się jeszcze jaśniej? - zapytał podnie­

sionym głosem.

- Myślę, że nie powinien pan krzyczeć.

- Czy mam wydać polecenie w inny sposób?

- Słucham?

- Czy lubi pani zagadki, panno Halliwell?

- Nie w łodzi.

Przez chwilę kołysali się na falach, nagle łódka Mor-

wenny zaczęła się oddalać. W obawie, by nie zniosło

jej na otwarte morze, Anthony, nie namyślając się zbyt

długo, chwycił Morwennę za ramiona i wciągnął do swojej

łodzi.

- Och, dobry Boże! - krzyknęła.

Postawił ją na dnie i spojrzał surowo w jej zdumione oczy.

- Zrozumiała pani?

- To zwykłe barbarzyństwo - powiedziała, nie mogąc złapać

oddechu. - Piractwo. Zachowywał się pan jak wiking.

- Czy wyraziłem się jasno, panno Halliwell?

- Tak, milordzie. Jest pan barbarzyńcą - odparła, wyżymając

dół przemoczonej spódnicy i halki. -To przemoc wobec mojej

osoby.

- To nie była żadna przemoc. - Na skałach za nimi przysiadła

mewa. - To zwykła frustracja, spowodowana przez kobiecy

upór - dodał.

- Cóż - westchnęła ciężko. - Wobec tego nie chciałabym,

aby kiedyś zastosował pan wobec mnie przemoc. To wszystko,

co mogę powiedzieć.

Uśmiechnął się ponuro.

- To racja, nie chciałaby pani tego. A teraz proszę posłuchać.

Na tej wyspie utonęły dwie bliskie nam osoby.

- Dwie? - zapytała z niepokojem. - Na razie nie wiemy,

czy Elliott nie żyje. Niech pan tak nie mówi.

Było mu przykro, że ją zdenerwował, ałe powinna wiedzieć,

124

KLIFY

ze prędzej czy później poniesie konsekwencje takiego za­

chowania.

- Panno Haliiwell, zaczyna się odpływ. Spróbuję wspiąć się

na skały i zajść od drugiej strony. Może uda mi się dowiedzieć,

co utkwiło w tej szczelinie.

Westchnęła.

- To bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie, A jeśli pan

spadnie?

- Jeśli będziemy czekać na rybaków, woda zabierze ze sobą

to coś i zniesie do morza.

- Czy myśli pan...

Nie dokończyła zdania. Nie potrafiła się zdobyć na to, by

zapytać, czy uważa, że między skałami utkwiło ciało Elliotta.

Choć wszyscy byli przekonani, że Elliott nie żyje, Morwenna

nie potrafiła wypowiedzieć tego na głos.

- Milordzie, niech się pan nie przewróci! - zawołała za nim,

kiedy wysiadł z łodzi.

Tak go zaskoczyła, że omal nie potknął się na kamieniach.

- Postaram się - odparł oschle.

Skały były ostre, z trudem znajdował miejsce, by po­

stawić stopę. Niełatwo będzie przejść na drugą stronę. An­

thony postanowił zdjąć buty i skarpety, w których mógłby

się poślizgnąć. Podtrzymując się jedną ręką za sterczące

granitowe wypustki, powoli i ostrożnie przesuwał się do

przodu.

Morwenna wkrótce straciła go z oczu.

- Jest pan tam, milordzie?
- Nie, panno Haliiwell. Wyjechałem do północnego Devonu.

A jak pani myśli, gdzie mogę być?

- No cóż - powiedziała. - Nie widzę pana.

- Ja też pani nie widzę, ałe za to wyraźnie panią słyszę.

Przeszkadza rni pani, nie mogę się skoncentrować.

- Och! - Opadła na ławeczkę. - Już nie będę się odzywać,

o to panu chodzi?

125

background image

JILLIAN HUNTER

Cisza. Morwenna chwyciła za wiosła, próbując tak wyma­

newrować łodzią, by dostrzec choć jego cień.

- Cholera - warknął. W tym samym momencie rozłegł się

chlupot.

Morwenna pobladła.

- Dobry Boże. Jest pan w wodzie?

- But mi spadł.

- Och, nie!

- Och, tak!

- A który to był? - zapytała. - Och, och, och, nie...

- Co się stało?! - krzyknął zaalarmowany Anthony, omal

przy tym nie spadając ze skały. - Morwenno, niech pani

odpowie. Czy coś się stało?

- Moja łódź odpływa.

- To wszystko? - warknął zniecierpliwiony.

- To wszystko? Zdenerwował się pan utratą głupiego buta.

Łódź jest chyba ważniejsza niż jakieś buty.

Znów cisza. I jeszcze jedno chłupnięcie, tym razem głoś­

niejsze. Morwenna podskoczyła w miejscu. Załamała ręce na

piersi, widząc, że niebo nagle zasnuło się fioletem. Mijały

minuty, a on nie dawał żadnego znaku. Zbyt dużo minut, jak

na jej nerwy. Morze zaczynało się burzyć. Czuła, że woda pod

dnem łodzi staje się coraz bardziej niespokojna.

- Lordzie Pentargon? - szepnęła. Czuła, że dłużej nie wy­

trzyma tej niepewności. - Wiem, że będzie pan na mnie

krzyczał, ale muszę wiedzieć, czy nic panu nie jest.

Już miała ruszyć w ślad za nim, kiedy wyłonił się zza

skał i wskoczył do łodzi. Był cały przemoczony, ociekające

wodą włosy przykleiły mu się do czoła. Przedramię miał

całe we krwi.

Pochyliła się nad nim z troską.

- Co się panu stało?

- Skaleczyłem się, kiedy sięgałem po ten biały przedmiot.

To tylko kawałek starego podartego żagla. - Uśmiechnął się

126

KLIFY

do niej ponuro, próbując zatamować krwotok skarpetą. - Te
skały są ostre jak noże.

- Jak smocze zęby - powiedziała bez namysłu. - Nie wy-

gląda to dobrze. Zaraz opatrzę panu ranę rękawem.

- Nie! Niech pani nie niszczy sukienki...

-.- Bzdura! - rozerwała materiał wzdłuż szwów, nim zdołał

ją powstrzymać. Przez chwilę zauroczony wpatrywał się w jej

nagie ramię. Jej skóra była brązowa, a mięśnie twarde od

wiosłowania.

- No i po sukience.

- Niech się pan nie rusza - mruknęła, obwiązując mu ramię

muślinem. - Gotowe. Powinno wystarczyć. Boli pana?

- Nie - skłamał.

- Pomogę panu wiosłować.

- Nie ma mowy.

A jednak mu pomogła. Pozwolił jej na to wyłącznie po to,

by móc cieszyć się widokiem jej silnego, młodego ciała pra­

cującego z nim w harmonii. Niespodziewana intymność tej

chwili sprawiła, że zupełnie zapomniał o straconym bucie,

zniszczonej koszuli i spodniach oraz bolącym ramieniu.

Kiedy dobili do brzegu, padła na piasku na kolana.

- To było straszne. Przez chwilę myślałam, że porwał

pana prąd.

Przyglądał się jej drobnej postaci. Słońce schowało się za

ciężkimi chmurami, jego płaszcz, porwany ze skały przez

fale, kołysał się na wodzie. Nagle ogarnęły go jakieś złe

przeczucia.

- Panno Halliwell, wygląda pani tak, jakby ktoś panią

zhańbił.

Spojrzała na swoją sukienkę.

- Rzeczywiście, to prawda.

Wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać.

-

Myślę, że powinienem wrócić z panią do domu i wyjaśnić

wszystko pani stryjowi.

127

background image

JILLIAN HUNTER

Ich oczy się spotkały.

- Ale przecież nic się nie stało.

- Czyżby?
- Cóż...

- Chyba na razie.

Wtedy czas się zatrzymał. Spojrzała na niego i ogarnęło

ją drżenie. Te zmysłowe usta, ciężkie powieki, płonące

oczy. Mokra koszula i spodnie przylgnęły do kształtnego

ciała, ukazując płaski brzuch i wąskie biodra. Choć stała

w lodowatej morskiej pianie, zrobiło jej się gorąco, kiedy

chwycił jej dłoń. Zastanawiała się, co czułaby, tuląc się

do jego silnego, męskiego ciała, ale ta fantazja szybko się

rozwiała.

Stała się rzeczywistością.

Nad ich głowami krzyczały mewy. Pociągnął ją w dół, na

piasek. Wzdychając, całował ją, aż zaparło jej dech w piersiach.

Rozchyliła usta, pozwalając, by jego język wsunął się do

środka. Nawet nie zauważyła, że fale obmywają jej ramię.

Kiedy wsunął rękę pod sukienkę, jęknęła cicho, a kiedy ukrył

twarz między jej piersiami, zdawało jej się, że ziemia usuwa

się jej spod pleców.

- Anthony, nie możemy - wyszeptała, walcząc z tą częś­

cią siebie, która pragnęła, by nie przestawał. - Nie powin­

niśmy.

Zasypał pocałunkami jej piersi. Czuła, że w jej brzuchu

płonie ogień rozkoszy.

- Marzyłem o tym od tego dnia w wieży - wyznał cicho.

- Fale zaraz nas zaleją - ostrzegła, dziwiąc się, że w tym

upojnym zamroczeniu znalazła siłę, by protestować. Jak wy­

tłumaczyć ten instynkt, który nakazywał, by mu się całkowicie

poddała?

- Morwenno, chcę cię wziąć tu, na piasku - szeptał, całując

jej szyję. - Chcę wsunąć twarz między twoje uda i robić rzeczy,

o jakich nawet nie wypada mówić.

128

KLIFY

Z jej gardła wyrwał się jeszcze jeden jęk.

- Na miłość boską, nie mów o nich.

- Śniłaś mi się - powiedział szelmowsko słodkim głosem.

- Czy to był miły sen? - zapytała szeptem.

Uśmiechnął się.

- W tym śnie przywiązałem cię do łóżka i lizałem całe

twoje ciało.

- Sny to jedno, milordzie, ale... - Przywiązana do łóżka

jako więzień jego namiętności. Och, Boże. Zadrżała, bo jej

wyobraźnia mknęła w nieznanym kierunku. -To... to haniebne.

- Och, wiem. A ty, moja mała dziewico, byłaś zachwycona

tymi perwersyjnymi rzeczami, które z tobą robiłem.

- Ma pan na mnie zgubny wpływ - wyszeptała.

- Tak jak i ty na mnie - odparł, przymykając oczy. Walczył

z własną namiętnością, w końcu powoli zaczął odzyskiwać

panowanie nad sobą. Była słodka i soczysta niczym dojrzały

owoc. gotowy do zerwania. Drżała, przytłoczona tym, co

zaszło. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale wiedział, że jeszcze

nigdy żadna kobieta nie wzbudziła w nim podobnej pasji. Był

tak podniecony, że zastanawiał się. czy ten stan kiedykolwiek
minie, a jednak nie mógł zbrukać jej czystości.

Jego silne ramiona objęły ją w pasie i postawiły na nogach.

Z rozpaczą patrzył, jak strzepuje piasek z sukienki.

- Morwenno, przyjmij moją radę - powiedział cicho. -

Nigdy więcej nie zostawaj ze mną sam na sam. Ukryj się przede

mną. dopóki stąd nie wyjadę. Uciekaj, kiedy mnie zobaczysz,

bo następnym razem z pewnością odbiorę ci cnotę. Broń się

przede mną, zanim będzie za późno.

-

Już jest za późno - wyszeptała. Jej dłonie, rozplątujące

mokre włosy, zastygły w bezruchu.

- Nie, moja droga, ty nie rozumiesz - odparł, tęsknie wzdy­

chając. - Jesteś tak wzruszająco niewinna. To, co tu między

nami zaszło, będzie naszą tajemnicą. Nikt nie może się o tym

dowiedzieć. Ja dotrzymam słowa.

129

background image

JILLIAN HUNTER

Opuściła ręce i przełknęła ślinę.

- To pan nie rozumie.

Podniósł głowę i spojrzał w kierunku, w którym patrzyła.

Na klifie stała grupka ludzi, obserwujących każdy ich ruch.

Sir Dunstan, wielebny Miles Trecombe, nawet Vincent. Oprócz

nich było też kilkoro mieszkańców wyspy.

- Świadkowie - powiedział, z trudem łapiąc oddech.

- Myśli pan, że nas widzieli? - zapytała w popłochu.

Roześmiał się ironicznie.

- Chyba nie zdołamy ich przekonać, że szukaliśmy małż.

Odwróciła się w nadziei, że może uda jej się uciec przed

wściekłą publicznością. Szybko chwycił ją za ramiona i za­

trzymał. Ci, którzy ich obserwowali, mogli uznać ten gest za

arogancki lub władczy.

- Proszę mnie puścić, milordzie - rzuciła z oburzeniem. -

Mój stryj tu idzie. Wygląda, jakby chciał nas pozabijać.

- Tak, widzę i właśnie dlatego cię trzymam.

Otworzyła szeroko oczy.

- Mam być tarczą ochronną?

Znów się roześmiał. W jego oczach pojawił się niebezpieczny

błysk, iskierka buntu, jakiej nigdy wcześniej u niego nie

widziała. Nie miała pojęcia, co chciał zrobić.

- Nie... niech pan nie robi niczego, czego potem będzie pan

żałował.

Spojrzał na nią z rozbawieniem.

- Kochanie, już za późno.

- Puść mnie - zażądała, ignorując jego fatalizm.

- I na to już za późno.

Rzeczywiście tak było.

Sir Dunstan sunął po piachu niczym rozjuszony buldog. Był

tak naładowany wściekłością, że aż dziw, że w ogóle mógł się

poruszać. Tuż za nim kroczył pastor i Vincent, który najwyraź­

niej zamierzał dotrzeć do swojego pana, zanim stryj Morwenny

go zaatakuje. Morwenna stała śmiertelnie przerażona, a jedno-

130

KLIFY

cześnie zafascynowana niespodziewanym obrotem, jaki na­

stępował w jej życiu.

- I na to... - mruknął Anthony, kiedy sir Dunstan zamachnął

się i wymierzył mu cios w twarz. - Na to też za późno. Cholera,

to boli.

Anthony, z zaczerwienionym policzkiem, całym ciałem

zasłaniał Morwennę, nie dbając o to, czy sir Dunstan zechce

zadać jeszcze jeden cios.

- Mam się nim zająć, milordzie? - zapytał Vincent, pod-

ciągając rękawy.

Sir Dunstan patrzył z pogardą na Anthony'ego.

- A ja panu zaufałem. Dał pan słowo, że ją ochroni.

Morwenna wyrwała się z uścisku, ale Anthony zręcznie

złapał ją za nadgarstki i zdecydowanym ruchem przyciągnął

do siebie.

- Żadne z nas przed tym nie ucieknie - powiedział, uśmie-

chająe się sardonicznie. - Zostań Morwenno, razem zwycię­

żymy łub przegramy.

Zakłopotany pastor przyglądał się zajściu bez cienia współ­

czucia.

- Powinien mu pan oddać, milordzie - podpowiedział Yin­

cent. - Ma pan czerwony policzek.

Anthony westchnął.

- Nie wypada bić się z rodziną.

- Z rodziną? - Morwenna pierwsza zrozumiała, co miał na

myśli. Wyrwała się z jego uścisku i spojrzała mu z niedowie-

rzaniem w twarz. - O czym pan mówi?

Uśmiechnął się do niej i ku własnemu zdumieniu uświadomił

sobie, że to, co jeszcze do niedawna napawało go strachem,

teraz okazało się bardzo przyjemne.

- Morwenna zgodziła się zostać moją żoną.

Sir Dunstan mrugnął nerwowo. Wiadomość wyraźnie go

zaskoczyła

- Ale... ale co pan zrobił z jej sukienką?

131

background image

JILLIAN HUNTER

Pastor uścisnął dłoń Anthony'ego.
- Moje gratulacje, lordzie Pentargon. Będę zaszczycony,

mogąc odprawić ceremonię, chyba że woli pan, by uroczystość

odbyła się w stolicy.

Anthony z rozbawieniem spojrzał na Morwennę.

- Wszystko zależy od tego, co postanowi moja ukochana.

Zdezorientowana Morwenna rozglądała się po plaży. Grupka

rybaków i przyjaciele, z którymi znała się od dziecka, podeszli
bliżej, by nieśmiało złożyć gratulacje, jednak w ich oczach
widziała niedowierzanie. Zdawali się pytać wzrokiem, czy to
ona nawróciła wroga, czy też on ją. Sama nie wiedziała.

Przyszłość wyspy stała pod znakiem zapytania, ale przecież tu

chodziło o jej życie. Przejął nad nim kontrolę, nie pytając jej

nawet o zdanie.

Nie było żadnego „Morwenno. czy zostaniesz moją żoną?"

ani „Uważam, że powinniśmy się pobrać" czy choćby „Wyjdź

za mnie, Morwenno. Nie chcę, żeby twój stryj mnie zamor­

dował".

Ani słowa. Tylko „Morwenna zgodziła się zostać moją żoną".

Czuła, że ta sytuacja ją przerasta. Zazdrościła mu zimnej

krwi i arogancji, a jednak nie mogła zaprzeczyć, że i na niej
spoczywała wina. Mogła nie reagować. A teraz oboje będą

musieli zapłacić. Koło fortuny obróciło się na gorsze. Czy
rzeczywiście było tak źle? Gdzieś w głębi serca odczuwała

jednak radość i dumę, że ją wybrał. Jej kobieca dusza pragnęła

się mu poddać.

- Och - westchnęła, nie mogąc zdobyć się na inteligent­

niejszą odpowiedź. - Co masz na myśli?

Uśmiechał się znacząco. To. o czym myślał w tym momencie,

absolutnie nie nadawało się do wiadomości publicznej. A już

z pewnością nie powinien rozmawiać o tym z jej stryjem

i pastorem.

Myślał o tym, że za jakieś dwa tygodnie Morwenna będzie

należała tylko do niego. Zadomowi się w jego łóżku, i to

132

KLIFY

w całkowitej zgodzie z prawem i moralnością. Jej ubranie
będzie odsłaniać więcej niż ta sukienka z naderwanym rękawem.

To cudowne nagie ciało będzie lylko jego, tylko on będzie go

dotykał. Nikt i nic nie powstrzyma go przed dostarczeniem
swojej żonie tych perwersyjnych przyjemności, o jakich marzył.

Jego żona. Dobry Boże, co oni najlepszego zrobili? Przecież

powinien wracać do stolicy, zamiast stać tu u jej boku i naj­

spokojniej w świecie wiązać się na całe życie z elfem.

Uśmiechnął się do niej promiennie.

- Kochanie, proponuję skromny ślub na wyspie. Jeśli jednak

twoje małe serduszko pragnie czegoś bardziej wystawnego,

jestem pewien, że to da się załatwić.

Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem, uświadomiwszy sobie,

że łajdak nie dał jej żadnego wyboru.

- Moje małe serduszko pragnie długiego narzeczeństwa. Co

pan powie na pięćdziesiąt lat. milordzie?

Anthony objął ją w pasie i ścisnął, odbierając możliwość

ucieczki.

- Zbyt długo byłbym pozbawiony twojego uroczego towa­

rzystwa.

- Rozłąka sprawia, że serce staje się bardziej czułe. -

Próbowała odepchnąć jego ramię, ale napotkała opór stalowych
mięśni. - Nie zna pan tego powiedzenia?

Uśmiechał się diabelsko.
- Rozłąka z ukochaną osobą jest gorsza niż śmierć. Nie

wierzę w długie narzeczeństwo.

- Ani ja ~ powiedział sir Dunstan, uśmiechając się ponuro.

Spochmurniał jeszcze bardziej, kiedy spojrzał na jej sukienkę,
a potem na ramię Anthony

r

ego, jak gdyby dopiero teraz

zauważył związek. - Szkoda, że nie wybraliście odpowiedniej­
szego momentu, by ogłosić tę nowinę. Przeraziłem się, gdy

tak długo nie wracaliście do zamku. Jeden z rybaków zaalar­

mował nas, kiedy zauważył na morzu pustą łódź Morwenny.
Myślałem, że stało się jakieś nieszczęście.

133

background image

JILLIAN HUNTER

Pastor uśmiechnął się.

- Nie przypuszczaliśmy, ze szykuje się ślub.

- Nikt nie przypuszczał - mruknął Anthony, spoglądając

z zadowoleniem na twarz Morwenny.

Nie uśmiechnęła się do niego. Zapadło niezręcznie milczenie,

jak gdyby nagle wszyscy zaczęli podejrzewać, ze miedzy

przyszłymi małżonkami powstało jakieś napięcie. Nikt jednak

nie odważył się zabrać głosu. W końcu Pentargon był panem

wyspy. Wciąż istniała nadzieja, że jego tęczowa żona nakłoni

go do pozostania na Abandonie.

- Morwenno. - Potrząsnął nią delikatnie, zdając sobie

sprawę z tego, że jego oświadczyny wprawiły ją w osłupienie.

Czy myślała, że to sobie zaplanował? Czy przerażała ją

perspektywa małżeństwa? Może chodziło o jego wiek? Miał

w życiu do czynienia z tyloma kobietami, że dokładnie

wiedział, jakiej żony pragnie. Takiej jak ona. Pragnął właśnie

jej. W tym momencie to musiało wystarczyć za ich oboje. To

bez znaczenia, że zadecydował o tym tylko dlatego, że zmusiła

go sytuacja. Był dojrzałym mężczyzną, odpowiadał za własne

czyny. Lepiej się z nią ożenić, niż zostawić ją tu i do końca

życia tego żałować.

- Zrobimy wszystko, żeby nam się ułożyło - szepnął tak,

by nikt inny tego nie usłyszał.

- Ale jak? - zapytała. Jak na kobietę, która właśnie się

zaręczyła, nie była zbyt szczęśliwa.

- Zawierano już bardziej niebezpieczne małżeństwa.

- Kiedy? W czasach Henryka VIII?

Parsknął z rozbawieniem.

- Postępujemy właściwie - powiedział.

Zerknęła na stryja, który nie spuszczał z nich oka.

- Obawiam się, że nie mamy wyboru. Tak, masz rację.

Zrobimy wszystko, żeby nam się ułożyło.

134

KLIFY

rzez wzgląd na zniknięcie Elliotta Anthony nie chciał

obnosić się ze swoim narzeczeństwem. Owszem, wstydził się

tego, w jaki sposób doszło do zaręczyn. Vincent zachował

zimną krew i zaproponował wydanie skromnego przyjęcia, by

uczcić to szczęśliwe wydarzenie. Pani Treffry, promieniejąc

ze szczęścia, zgodziła się przygotować kolację, ale Anthony

nie miał złudzeń. Wiedział, że gospodyni jest dla niego miła,

bo liczy na to, że przyszła żona przekona go do zmiany zdania

na temat sprzedaży wyspy.

Otóż do tego nie dojdzie! Anthony dotrzyma prawnego

i moralnego zobowiązania, a Morwenna, jako jego żona,

będzie musiała się z tym pogodzić. Z czasem może nawet

mu wybaczy. A jeśli nie, to i tak będzie musiała być mu

posłuszna.

Odkąd powrócili do zamku, nawet raz na niego nie spo­

jrzała. Kiedy pocałował ją, powiadamiając służbę o zaręczy­

nach, czuł, że jej opór słabnie pod jego dotykiem. Podobał jej

się, co dobrze wróżyło. To z pewnością wiele ułatwi i zbliży

go do niej.

Wiedział, że przyjaciele w stolicy go wyśmieją. Będą pytać,

jakim cudem pozwolił się usidlić dziewczynie bez majątku

i pochodzenia. Kiedy poznają Morwennę, wszystko zrozumieją.

Ich wesołość zamieni się w zazdrość.

Przebrał się do kolacji, choć Morwenna nie przysłała żadnej

wiadomości, czy zejdzie na dół, by mu towarzyszyć. Prawdę

mówiąc, kiedy wypuścił ją z uścisku, znikła jak obłok dymu.

Stracił z oczu jej drobną postać.

- Vincencie, czy ja jestem potworem? - zapytał, kiedy

kamerdyner przyniósł mu czarny surdut.

- Nie dla mnie, milordzie.

- Moja przyszła żona mnie unika.

- Denerwuje się, jak każda panna młoda, milordzie.

- Denerwuje się - burknął pod nosem Anthony. - Czy

panna Halliwell nie wydaje ci się nieco zwariowana?

135

p

background image

JILLIAN HUNTER

-

Nie, milordzie. - Vincent przetarł szczotką surdut An-

thony'ego. - Lady Pentargon jest naprawdę czarująca, milor­

dzie. I biegle posługuje się parasolką.

- Na razie nie jest żadną lady. Wciąż może zmienić zdanie.

Podobnie i ja. Kim była ta młoda kobieta, którą poznałem

w zeszłym roku podczas polowania u Finleya?

- Jej nazwisko wyleciało mi z głowy, milordzie.

- Z tego, co zdążyłem zauważyć, tobie nie wylatują z głowy

niczyje nazwiska,

- Była raczej niepozorna.

Anthony uśmiechnął się.

- Oczywiście, w porównaniu z Morwenną.

- Czy to wszystko, milordzie?

- Nie. - Anthony odwrócił się od lustra. - Potrzebne mi

pozwolenie. Mam kuzyna w biurze arcybiskupa Canterbury,

pomoże przyspieszyć procedurę.

- Wyjadę z samego rana.

- Nie. Czuję, że będziesz mi tu potrzebny. Poślij Gunthera.

Powiedz mu, żeby w drodze powrotnej skontaktował się z moim

jubilerem i zamówił naszyjnik i obrączkę dla mojej żony. Coś

prostego, ale eleganckiego.

Kiedy Vincent wyszedł, Anthony zgasił świece i rozejrzał

się po zadymionym pokoju. Jego wzrok zatrzymał się na łóżku.

Na poduszce leżała ciężka książka. Pewnie pokojówka położyła

ją tu podczas sprzątania.

Przez chwilę miał ochotę jeszcze raz ją przejrzeć. Morwenną

była gdzieś w zamku, przecież nie mogła unikać go w nie­

skończoność. Będą musieli się pogodzić. A w tym łóżku już

wkrótce nigdy więcej nie będzie czytał. Od tej pory jedynym

jego zajęciem będzie czułe uwodzenie żony. Zanim opuszczą

wyspę, niejedno się tu wydarzy. Ale na pewno nikt nie będzie

czytał.

136

KLIFY

odczas kolacji jego przyszła żona, nieprzywykła do

mocnych trunków, jakie pijali Anthony i Ethan, lekko się

wstawiła. Kolację zjadła w milczeniu, ale gdy Anthony

zaproponował toast na jej cześć, ni stąd, ni zowąd zaczęła

chichotać.

Jego ukochana śmiertelnie się go bala, pomyślał, ukrywając

uśmiech. Była zbyt młoda, by rozumieć, jakie rozkosze ją przy

nim czekały, a jednocześnie nie miała w sobie nic z dziecka.

Była dojrzałą kobietą, W jasnozielonej jedwabnej sukience

wyglądała niezwykle pociągająco. Tak, zawstydzi londyńską

socjetę. Anthony czuł, że jego przyjaciele pękną z zazdrości.

Już on dopilnuje, żeby żona nie pozostawała sam na sam

z żadnym z tych łotrów.

- Jesteś niespokojna. Morwenno- odezwał się łagodnie,

obracając w palcach wysoki kieliszek. -Czym się niepokoisz?

Przestała się śmiać i spojrzała na niego nad zabytkowym

świecznikiem stojącym na stole. Goście szybko ich opuścili.

Pastor wrócił do siebie układać kazanie, a sir Dunstan wyszedł

zażyć tabletki na niestrawność.

- Niepokoi mnie... - Czubkiem języka zwilżyła wargi. Dla­

czego wypiła ryle brandy? Czyżby chciała zagłuszyć cudowne

wspomnienie jego pocałunku? W głowie jej wirowało, a jego

delikatność i niecierpliwość zupełnie ją rozbrajały. Chciała

uciec, zanim nie będzie w stanie się przed nim bronić. Czuła,

że coraz bardziej ją pociąga.

- Tak? - próbował jej pomóc. Pochylił się ku niej, by

podziwiać jej urodę w delikatnym blasku świec. Teraz już nie

musiał kryć swojego pożądania. - Kochanie, bądź szczera.

- Niepokoi mnie... - Popatrzyła mu w oczy. Jej spojrzenie

było niewinne i płoche. - Boję się. bo wychodzę za mąż za

diabła.

Oparł się wygodniej na krześle, a jego usta wygięły się

w uśmiechu.

- Nie wiem, czy powinienem być urażony, czy rozbawiony.

137

p

background image

JILLIAN HUNTER

Diabeł, no cóż... takie zło wiąże się z ogromną odpowiedzial­

nością, ale i daje pewne przywileje. Mówisz poważnie?

Jej głowa stawała się coraz cięższa. Czuła, że oczy zachodzą

jej mgłą, wiec mrugnęła nerwowo. Te świece sterczące nad

stołem... wyglądał zupełnie tak, jak gdyby ze skroni wyrastały

mu rogi. Tak, to diabeł, piękny i męski. To, co do niego czuła,

musiało być dziełem sił nieczystych. Zadrżała na myśl o tym,

że jako jej mąż, Anthony będzie wykorzystywał te siły.

- Anthony, ty masz grzeszną moc - powiedziała po chwili

zadumy. - Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że słyszałeś magiczną

harfę i trafiłeś do groty Artura? Dlaczego kruk pojawił się

dwukrotnie w ciągu tygodnia, kiedy w tej okolicy nie widziano

go od wieków?

Wzruszył szerokimi ramionami,

- Nie wiem, jak to wytłumaczyć.

Morwenna przyglądała się jego palcom, bębniącym od nie­

chcenia w blat stołu. Nie rozumiała dlaczego, ale ten widok

ją podniecał. W jej głowie pojawiły się obrazy. Jego silne ręce

zrywające z niej sukienkę, dotykające jej piersi i innych

bardziej intymnych miejsc. Westchnęła, przymykając oczy, jej

ciało zaczęło drżeć. Jakie to straszne, a jednocześnie cudowne,

wyobrażać sobie to wszystko, co on z nią zrobi.

- Kochanie, czy ty aby nie zasypiasz? - wyszeptał jej do

ucha. - Może potrzebujesz... stymulacji?

Jej ciało już nie drżało, Morwenna trzęsła się, jak gdyby na

końcu każdego jej nerwu płonął ogień. Nie usłyszała, kiedy

wstał z krzesła. Nagle pochylił się nad nią, a jego usta odnalazły

wyjątkowo czułe miejsce za lewym uchem. Pocałował jej

gładką skórę, wzbudzając w niej burzę zmysłów.

- Gwarantuję, że w moim łóżku nie będziesz się nudzić.

Wyprostowała się na krześle na sekundę przed powrotem

sir Dunstana, Starszy pan spojrzał najpierw na swoją piękną

bratanicę, potem na lorda, który przyglądał jej się w milczeniu.

Atmosfera miedzy młodymi była gęsta jak mgła, jednak sir

138

KLIFY

Dunstan o nic nie pytał. Było oczywiste, że szalenie się

pociągają. Ich małżeńskie łoże będzie świadkiem ogromnej

namiętności, ale i wielu problemów.

Nawet Dunstan nie potrafił przewidzieć biegu zdarzeń. Jako

człowiek wysoce moralny wiedział, że nie pozwoli, by ktokol­

wiek wykorzystał i zhańbił Morwennę. Pentargon zapłaci za

błąd, jaki popełnił. Owszem, zachował się odpowiedzialnie,

jak prawdziwy dżentelmen. Niech Bóg broni, by w odwecie

zniszczył dziewczynę, wykorzystując swoją władzę!

- Lepiej się czujesz, stryju Dunstanie?

Głos Morwenny wyrwał go z zamyślenia. Na jej twarzy

malował się niepokój, ale i magiczna siła. Jeszcze nie miała

okazji się o niej przekonać, jednak Dunstan wiedział, że

bratanica dorównuje mocą swojemu przyszłemu mężowi. Nie

wejdzie w to małżeństwo bez broni. Ta myśl była mu wielką

pociechą. Pentargon, jeśli był tak inteligentny, na jakiego

wyglądał, znajdzie w niej godną partnerkę.

Tych dwoje nie siebie miało się obawiać. Dunstan spojrzał

w okno. Niebo nad morzem było czarne jak aksamit. Będą

musieli stawić czoło proste potężniejszemu wrogowi. Sam nie

wiedział, skąd wzięła się u niego ta ponura myśl. Pewnie przez

tę sprawę z Elliottem. Z każdym dniem śmierć młodego artysty

stawała się coraz bardziej prawdopodobna.

- Dziękuję, już mi lepiej - skłamał.

Morwenna spojrzała na Pentargona.

- Chcę do ślubu mieszkać w domku na farmie. Tak będzie

lepiej, a poza tym muszę popracować nad rękopisem papy. Tu

zbyt wiele mnie rozprasza.

Dunstan zastygł, spodziewając się, że książę odmówi, ale

Pentargon tylko kiwnął głową.

- Spodziewałem się tego - powiedział. - Vincent zamieszka

z wami jako służący i opiekun.

Jej twarz spochmurniała.

- Vincent...

139

background image

JILLIAN HUNTER

- Król Rębaczy, - Oczy Pentargona błysnęły rozbawieniem

na wspomnienie dnia, w którym ją poznał. - Możecie wyjechać

rankiem. Jeśli pogoda dopisze, kolaska zawiezie was do domu.

Wstała od stołu.

- A czy mam też prosić o pozwolenie, by udać się na

spoczynek?

Stryj omal nie zakrztusił się pigułką.

- Morwenno, dziecko, lwój brak manier mnie przeraża.

Rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- Po co komu maniery, kiedy ma do czynienia z... wilkiem.

Pentargon roześmiał się i machnął dłonią na pożegnanie.

- Idź już spać. Niech sen złagodzi złość. Rankiem wszystko

będzie wyglądać lepiej.

Pokręciła głową.

- Albo gorzej. Chyba że po przebudzeniu okaże się, że to

był tylko zły sen.

Zauważył przebłysk czarnego humoru.

- Ranisz mnie. ukochana.

- Nie kuś, milordzie - odparła ze słodyczą.

Zrozpaczony Dunstan ukrył twarz w dłoniach.

- Kotku, czy chcesz zabrać do łóżka świecę? - zapytał

Pentargon, wstając.

- Wolałabym wbić ci ją w głowę.

- Może wobec tego weźmiesz lampę, moja przyszła żono?

Uśmiechnęła się z ociąganiem, przyznając mu zwycięstwo.

- Nie, dziękuję, trafię po ciemku.

Odwróciła się dumnie wyprostowana i ruszyła w stronę

drzwi, a za nią trzy koty, które przez całą kolację drzemały

pod stołem. Anthony z rozbawieniem przyglądał się procesji.

Zanim wyszła, spojrzała na niego z niepokojem.

- Pamiętaj, zrobimy wszystko, żeby nam się ułożyło -

powiedział łagodnie.

- Już ja się o to postaram - mruknęła, otwierając drzwi.

- Nie spadnij ze schodów, najdroższa - zawołał za nią.

140

KLIFY

- Czyż można upaść jeszcze niżej, milordzie - usłyszał

z korytarza.

Wszystko jasne. Anthony westchnął i spojrzał w zatroskane

oczy sir Dunstana.

- Proszę o wybaczenie, milordzie. Dziewczyna nie jesl sobą.

- Ależ jest - odparł Anthony. - ł właśnie to mi się w niej

najbardziej podoba. - Zapatrzył się w płonący w kominku

ogień. - Bardzo mi się podoba.

- Czy pański kamerdyner to człowiek godny zaufania,

milordzie?

Pytanie zaskoczyło Anthony'ego. Usiadł na krześle.

- Oczywiście. Gotów jest oddać życie za moją narzeczoną

i pana.

- Naturalnie, nie wątpię - powiedział Dunstan. - Chodzi

o to, że... no cóż, pomyślałem, że pora jechać do St. Ives

i przekazać żonie Elliotta złą wiadomość. Nie chciałbym

zostawiać Morwenny samej aż do dnia ślubu.

„Nie chcę jej też zostawiać z tobą".

Niewypowiedziane zdanie zawisło w powietrzu.

Anthony uśmiechnął się.

- Będzie z nią Vincent i pani Treffry. Sam też będę miał

ją na oku. - Jak jastrząb. Będę wiedział o każdym jej kroku,

dodał w myśli.

- To dobrze, milordzie.

- Spodziewam sie, że zanim pan wróci, pozwolenie już

dotrze - dodał Anthony.

Dunstan uniósł brwi.

- Ślub. w środku lata? Ktoś przesądny mógłby uznać, że

kusi pan los.

- Albo los kusi mnie. - Na cynicznie uśmiechniętej twarzy

Anthonyego pojawiły się zmarszczki. - Mimo to nie będziemy

czekać ze ślubem.

141

background image

JILLIAN HUNTER

ale, na zmianę delikatne i gwałtowne, przez całą noc

rozbijały się o skały wokół zamku. Na drugim końcu wyspy,

w mrocznej pieczarze strzeżonej przez smoczy ogon, budziły

się starożytne moce. Zgodnie z legendą, raz do roku, w noc

świętojańską król Artur i jego rycerze wyruszali na wielkie

łowy. Tylko wybrańcy mieli okazję ujrzeć polowanie tajem­

niczych duchów. Nieliczni świadkowie tego niezwykłego wy­

darzenia zgodnie twierdzili, że ich życie już nigdy potem nie

było takie jak dawniej.

Morwenna leżała w łóżku, nasłuchując szumu morza, jednak

jej myśli zajęte były czymś innym. Nie słyszała ostrzeżeń, jakie

szeptały fale. Jej umysł zaprzątał mężczyzna, który całkowicie

posiadł jej serce.

„Uważaj,

Nim upłynie miesiąc, jeszcze jedno życie dobiegnie końca".

odejmując kamizelkę, Anthony zauważył leżącą na łóżku

książkę. Była otwarta, choć dokładnie pamiętał, że zostawił ją

zamkniętą.

Kiedy poirytowany podszedł, by zrzucić ją na podłogę, jego

uwagę przykuła ilustracja, przedstawiająca dwie postacie w śred­

niowiecznych strojach, klęczące przed ołtarzem,

„Rycerz bierze dziewicę za żonę".

Przyjrzał się pięknemu rysunkowi, ze zdumieniem rozpo­

znając profil Morwenny i swój własny. Postacie spoglądały na

siebie z taką miłością i oddaniem, że Anthony prawie czuł

pożądanie, jakie w rycerzu wzbudzała jego młoda żona.

Zbieg okoliczności? Sztuczka? Nikt nie był w stanie w ciągu

kilku godzin wykonać tak precyzyjnego rysunku i umieścić go

w książce. A mimo to...

Sięgnął do biurka Ethana i w jednej z szuflad znalazł

nożyk do otwierania listów. Ostrożnie spróbował rozciąć skle­

jone strony. Kiedy ten sposób zawiódł, zbiegł na dół do

142

KLIFY

kuchni i zażądał, by pani Treffry czym prędzej zagotowała

czajnik wody.

Gospodyni postawiła na podłodze miseczkę z mlekiem dla

kotów i spojrzała na niego z niepokojem, jak gdyby obawiała

się, że postradał zmysły.

- Zaraz przygotuję... py...py...pyszną herbatę i przyniosę do

biblioteki, milordzie - wyjąkała.

- Kobieto, ja nie chcę żadnej herbaty! - wykrzyknął. Wi­

dząc jej panikę, uświadomił sobie, że przedstawiał dość

alarmujący widok. Ze spodni wystawała mu rozpięta koszula.

W tym momencie w drzwiach pojawił się zamkowy stajenny

Barnabas. Zaalarmowany głosami przybiegł do kuchni z wid­

łami w dłoni. Za jego plecami .stały rozespane kuchenne

pomocnice.

- Nie chce pan herbaty? - Pani Treffry potknęła się i wpadła

na piec. - Może kawy, milordzie? Albo czekolady? Ciepłej

wody do mycia?

- Potrzebna mi para, kobieto. Rozumiesz? Para!

Barnabas odłożył widły i wszedł do kuchni.

- Jego lordowskiej mości chodzi o parę, Tillie - powiedział,

odsuwając gospodynię od pieca. - To do parostatku, prawda,

milordzie? - zapytał, spoglądając znacząco na Anthony'ego. -

Może zaczeka pan z tym do rana?

- Urządzimy wodowanie w ogrodowym stawie - zapropo­

nowała służąca.

- Urządzimy chrzest, otworzymy butelkę szampana - dodała

druga.

Anthony spojrzał na nich i dopiero po chwili dotarło do

niego, że służba uznała go za wariata albo pijanego. A może

jedno i drugie.

- Nie będę wodował żadnego statku, idioci. Potrzebna mi

para, żeby otworzyć sklejone strony książki... - Anthony wy­

machiwał palcem pod nosem gospodyni. -Tej przeklętej książ­

ki, którą ktoś, prawdopodobnie pani, ciągle gdzieś przekłada

143

F

background image

JILLIAN HUNTER

i nosi po całym zamku, próbując wpłynąć na moją decyzję.

Ostrzegam, to na nic. Słyszy pani?

- Wszyscy słyszą, milordzie. Stąd aż do Penzance - po­

wiedziała stojąca w drzwiach Morwenna. - O co ta awantura?

Pani Treffry przygryzła wargę, bliska płaczu.

- O parę... o książkę.

- O książkę Ethana - warknął Anthony. - Tę, którą poda­

rował mu twój ojciec. Ilustracje ciągle się zmieniają. Rozumiesz,

o co mi chodzi?

Morwenna spojrzała z wyrzutem na gospodynię.

- Czy podawała pani jego lordowskiej mości mocne trunki

po kolacji?

- Nie jestem pijany. - Anthony chwycił ją za ramię. -

Posłuchaj, chodź ze mną. Zostawiłem tę przeklętą książkę przy

schodach. Chodź i sama zobacz.

Zdezorientowana Morwenna zerknęła przez ramię na gos­

podynię i stajennego.

- Lepiej zrobić to, czego chce - szepnęła zrezygnowana,

po czym westchnęła, kiedy Anthony pociągnął w stronę

drzwi.

Książki nie było. Wściekły Anthony rozglądał się z niedo­

wierzaniem wokół siebie, a zgromadzona pod schodami służba

obserwowała go w milczeniu.

- Była tu, mówię ci, Morwenno. Zostawiłem ją z twoją białą

kotką.

Pokręciła głową.

- Ta biała kotka nie należy do mnie, milordzie. Ona do

nikogo nie należy, wyłącznie do siebie.

- Przysięgam, że była tu biała kotka.

- Boże, miej nas w swej opiece - mruknął pod nosem

Goonie. - Najpierw widzi jakieś parostatki, a teraz koty.

Ciekawe, co następne?

Anthony krążył wokół grupki. Był tak zdenerwowany, że

dziewczyny kuchenne ze strachu aż do siebie przylgnęły.

144

KLIFY

- Jutro przetrząśnięcie każdy kąt w tym zamku. Książka

musi się znaleźć.

Służba rozpierzchła się, nie czekając na polecenie, Anthony

został na korytarzu sam z Morwenna.

- Co też było w tej książce takiego, że wyprowadziło pana

z równowagi, milordzie? - zapytała z troską.

Patrząc na jej twarz, przypomniał sobie ilustrację przed­

stawiającą średniowieczną pannę młodą. Czy Morwenna kie­

dykolwiek spojrzy na niego z takim oddaniem? Kiedy z jej

oczu zniknie ta nieufność?

- Rysunki przedstawiają wydarzenia z mojego życia - po­

wiedział powoli. - A przecież to niemożliwe. Czy to dzieła

Elliotta?

- Nie, książkę ilustrował przyjaciel mojej matki.

- Widziałaś tę książkę, prawda? Pamiętasz ją? Czy nie

miałaś wrażenia, że rysunki są trochę dziwne?

Morwenna uśmiechnęła się.

- Wszystko, co dotyczyło mojej matki, było dziwne. A przy­

najmniej tak się uważa. - Ziewnęła dyskretnie, zasłaniając

dłonią usta. - Cóż, poszukamy zguby rano i razem obejrzymy

ilustracje, dobrze? Jestem taka zmęczona, że nie pamiętam

nawet, jak się nazywam. Tyle się dziś wydarzyło. Przepraszam,

za niemiłe zachowanie podczas kolacji. Chyba byłam w szoku.

- A więc nie jesteś nieszczęśliwa z powodu zaręczyn?

- A pan?

- Ja zapytałem pierwszy.

Morwenna ściszyła głos do szeptu.

- Dobrze. Przyznam się. Nie jestem nieszczęśliwa.

- Czy to taka tajemnica, że nie możesz mówić głośno? -

zapytał z rozbawieniem, pochylając się nad nią.

Z wrażenia zaparło jej dech w piersiach.

- Tak, jeśłi zamierza się pan śmiać.

- Och, Morwenno, wcale się z ciebie nie śmieję. Mówiąc

szczerze, jestem zakochany.

145

background image

JILLIAN HUNTER

- We mnie? - Położyła dłoń na sercu. - Czy mówi to pan

po to, żeby mi poprawić samopoczucie w związku ze ślubem?

- A czy to ci poprawia samopoczucie?

- Tylko jeśli nie mówi pan tego po to, żeby mi poprawić

samopoczucie.

Roześmiał się.

- No proszę, wiedziałam. - Morwenna też się uśmiechała. -

A jednak pan ze mnie kpi.

Kiedy zaczęła wchodzić po schodach na górę, miał ochotę

iść za nią, ale w tym momencie na półpiętrze pojawił się jej stryj.

- Morwenno, nie było cię w pokoju. Czego tym razem

szukasz?

Anthony uśmiechnął się, widząc jej irytację. Nagle kątem

oka dostrzegł jakiś ruch.

Biały kot

Zwierzak przemknął mu miedzy nogami, omal go nie prze­

wracając, po czym zniknął w mrocznym korytarzu prowadzą­

cym do pomieszczeń zajmowanych przez służbę. Anthony

pomyślał, że gdyby poszedł jego śladem, a może nawet udałoby

mu się go złapać, rozwiązałby niejedną tajemnicę. Jednak nie

daj Bóg, żeby ktoś podpatrzył jak ściga kota i pyta o książkę!

I tak wszyscy uważają, że zwariował. Nie ma potrzeby utwier­

dzać ich w tym przekonaniu.

Jutro znajdą książkę i wtedy Morwenna wszystko zrozumie.

Zamiast wracać do sypialni, Anthony postanowił zajść do

biblioteki na kieliszek sherry i przy okazji napisać list z prośbą

o pozwolenie na zawarcie małżeństwa.

Markiz pojawi się na wyspie za mniej więcej dwa tygodnie.

Jeśli Anthony'emu dopisze szczęście, zdobędzie do tego czasu

pozwolenie, co zaoszczędzi mu wielu upokorzeń. Nie będzie

musiał się tłumaczyć, jak to się stało, że dał się złapać Morwen-

nie w pułapkę. Camelbourne był postacią tragiczną. Z rozpaczy

po stracie żony zaczął traktować kobiety jak pudełka czekoladek.

Bez skrupułów je wyrzucał, gdy tylko zaspokoiły jego żądze.

146

KLIFY

- Po co się żenić? - pytałby Camelbourne. - Dziewczyna

nie ma pieniędzy. Z twoim doświadczeniem bez wysiłku

zaciągniesz ją do łóżka. Zrób z niej na jakiś czas kochankę.

Ale Anthony wiedział, czego chce. Czekał na to wystar­

czająco długo i teraz nikt, nawet polityczny sprzymierzeniec,

nie powstrzyma go przed poślubieniem Morwenny. Małżeństwo

oznaczało dzieci, trwały związek, poświecenie, wspólną starość,

poznawanie swoich tajemnic i oczywiście szalony seks, który

uniesie ich prosto do nieba.

Uśmiechając się do własnych myśli, dotarł przed drzwi

biblioteki. Pozostawili tam okropny bałagan, kiedy z Vincentem

pakowali do pudeł osobiste rzeczy Ethana.

Otworzył drzwi.
Wszystkie rzeczy znajdowały się dokładnie w tym samym

miejscu, w jakim zastał je pierwszego dnia po przyjeździe do

zamku. Książki, listy, nawet pióro i kałamarz leżały tam, gdzie

zostawił je Ethan.

Zasłony były rozsunięte, a przez otwarte okna wpadała

morska bryza. W fotelu drzemał biały kot.

- Boże! - jęknął Anthony, stojąc jak skamieniały

w drzwiach. - O Boże!

background image

ankiem przypomniał sobie, że przecież powinno istnieć

jakie- racjonalne wyjaśnienie tajemnic. Pani Treffry nie była

taka niewinna, na jaką wyglądała. Na pewno to ona, chcąc mu

dokuczyć, poprzekładała rzeczy Ethana. Z książką było tak

samo. Anthony wciąż jej nie odnalazł. Gdzieś w zakamarkach

zamku musiało być ukrytych z dziesięć egzemplarzy. Z tego

co wiedział, w piwnicach znajdowała się drukarnia, którą

obsługiwała służba. A niech z nim grają. I lak to on będzie

zwycięzcą.

Kot... no cóż. kot był tylko kotem. Nieprzewidywalnym

i zwodniczym stworzeniem. Wyglądało na to, że zwierzęta

przejęły w zamku rządy. Nawet Morwenna rzuciła pod ich

adresem kilka barwnych epitetów, kiedy próbowała je wszystkie

zebrać przed powrotem do domku na farmie. Anthony i Vincent

przez trzy godziny ganiali za nimi po korytarzach, blankach

i pokojach.

- Milordzie - wysapał Vincent, kiedy mijali się w galerii -

jestem wyczerpany.

Anthony roześmiał się, wydobywając kociaka zza stojaka

na parasole.

- A ja chciałem, żebyś jechał ze mną na wrzosowisko.

Hawkey obiecał, że na dziś wszystko będzie uprzątnięte.

148

KLIFY

Vincent nie odpowiedział. Na jego surowej twarzy pojawiło

się ostrzeżenie. Anthony wyprostował się i zauważył idącą

w ich kierunku Morwennę z torbą w ręce.

- Obawiam się, że pana słyszała, milordzie - zauważył

smutno Vincent.

-

No i co z tego? - Anthony miał ochotę wykrzyczeć swoją

frustrację. Oto stał z piszczącym kotem pod pachą, przygoto­

wując się do ślubu z kobietą, która spodziewała się otrzymać

całą wyspę w prezencie ślubnym. Gdzie się podziała jego

władza, nie wspominając już o godności? Jakim cudem ta

filigranowa panna zdołała wstrząsnąć jego światem?

- Nie patrz tak na mnie, Vincencie. Dobrze wiesz, że tak

musi być.

- Tak jest, milordzie - Lokaj odwrócił się. - Właśnie dlatego

tak patrzę.

łowa Anthony'ego rozbrzmiewały w jej głowie niczym

echo, kiedy błąkała się po zamku. Narzeczona Pentargona. jego

żona, matka jego dzieci. Już wkrótce te słowa się ziszczą,

Poślubi tego mężczyznę, choć nie zdołała zmiękczyć jego

serca. Zdradziło ją jej własne zachowanie, dlatego teraz będzie

należeć do lorda Pentargona.

Sama nie zauważyła, kiedy znalazła się w bibliotece. Wdy-

chała męski zapach cygar, skóry i brandy, złamany subtelną

wonią pszczelego wosku. Dotykając obicia fotela, w którym

tak lubił przesiadywać, wyobraziła sobie jego surową twarz.

Sprawiło jej to wielką przyjemność.

Wzięła do ręki czarne skórzane rękawiczki, leżące na jego

biurku i dotknęła nimi policzka. Przypomniała sobie pod-

niecający dotyk jego dłoni. Już wkrótce będzie miał prawo

robić z nią. co tylko zechce. Będzie zasypiała i budziła się

w jego ramionach.

On też będzie do niej należał. Do jej myśli niespodziewanie

149

R

s

background image

JILLIAN HUNTER

wkradł się niepokój. Będzie należał do niej, a jednak ona nigdy

nie odda mu całego swojego serca. Nie odda go mężczyźnie,

który nad ludzkie życie wyżej ceni interesy.

Jeśli Anthony pozwoli, by jej dom zrównano z ziemią, a na

jego miejscu powstał teren łowiecki dla bogaczy, jakaś część

niej będzie na zawsze nim pogardzać. Reszta jej duszy należy

już do niego. Wygrał ją mężczyzna, którego prawie nie znała.

Morwenna gubiła się w sprzecznościach. Czy to możliwe, by

ta jego uprzejmość była jedynie podstępem?

Dobry czy okrutny, Morwenna będzie do niego należeć.

Oczywiście marzyła o zamążpójściu. śniła o mężu, rycerzu

w lśniącej zbroi, który pojawiał się znikąd. W Londynie nie

czekał na nią żaden bohater. Otaczali ją znudzeni młodzieńcy,

którzy kpili z jej prowincjonalnej niewinności i intelektu.

Chłopcy z wyspy ją uwielbiali, jeden czy dwaj odważniejsi

nawet się o nią starali, jednak wszyscy szanowali niepisaną

zasadę, że Morwenna Halliwell jest od nich o klasę lepsza.

Pentargon zdobył ją, ustanawiając własne prawa i zasady.

Teraz ona będzie mu posłuszna.

Podniosła głowę. W drzwiach stał Anthony. Znów ogarnęło

ją to słodkie zmieszanie. Na jego widok jej serce zaczęło

szybciej bić.

- Jestem gotowa do wyjazdu - powiedziała ze ściśniętym

gardłem.

Podszedł do niej i wziął torbę, którą ściskała w dłoni. Jego

usta musnęły jej skroń. Pocałunek mężczyzny pełnego namięt­

ności, który wie, czego chce.

- To nie ucieczka, ale rozstanie - powiedział cicho. - Poślę

po ciebie, kiedy nadejdzie pozwolenie. Oczywiście, o ile tak

długo wytrzymasz beze mnie.

Słyszała jego urywany oddech. Gdyby nie oparła się o fotel,

ugięłyby się pod nią kolana. Bliskość jego ciała wprawiała ją

w drżenie.

- Wytrzymam.

150

KLIFY

- Doprawdy? - zapytał z rozbawieniem. -Tak, założę się, że

wytrzymasz, choćby z czystego uporu. Kiedy jednak otrzymam

pozwolenie, to będzie bez znaczenia. Zostaniesz moją żoną.

zuła buty i usiadła na klepisku w rybackiej chacie.

Zmęczona atmosferą panującą w zamku Pentargona, miała

nadzieję, że tu, między przyjaciółmi, poczuje się jak w domu.

Niestety, przemiana w księżnę już się rozpoczęła. Zawstydziła

się tym, że zwróciła uwagę na przetarte zasłony, odór suszących

się ryb, skrzynie na kwiaty udające krzesła i zaczęła porów­

nywać je z dyskretną elegancją wyrafinowanego świata, do

którego wkrótce będzie należeć.

Wokół niej rozsiadła się rodzina Lanreathów: Matthew, jego

żona Rosę, trójka dzieci i siostra Matthew, Jane, z czarnowłosym

niemowlęciem przy piersi. Jane nie nosiła obrączki i nikomu

nie chciała zdradzić imienia ojca dziecka, ale i tak cała wyspa

wiedziała. Widziano ją wymykającą się z zamku tuż przed

śmiercią Ethana.

Sól tej ziemi, ciężko pracujący, dumni, niezależni. Ci ludzie

gotowi byli oddać życie za Morwennę, a ona w sercu czuła,

że ich zdradziła.

- Słyszeliśmy straszną nowinę, Morwenno- powiedziała

Rose, podsuwając jej miskę rosołu z baraniny i łyżkę z kości.

Kościana łyżka. Na stole u Pentargona leżały piękne rzeź-

bione srebrne sztućce. Pogardzała sobą, że tak jej zaimpono-

wał. Chcąc zagłuszyć poczucie winy, postanowiła, że zubo-

ży przyszłego męża, rozdając jego majątek ludziom, których

kochała. Będzie po kolei wykradać cenne srebra, świecz­

niki...

- To nieprawda, Morwenno? - zapytała Rose, tym razem

w jej głosie dał się wyczuć strach i niepokój. - Nie zamierzasz

poślubić tego człowieka?

- To prawda - odezwała się Jane, piękna czarnowłosa szwa-

151

z

background image

JILLIAN HUNTER

gierka Rosę. - Czyż nie trzymam w ramionach dowodu nie­

odpartego uroku Hartstone'ów? Spójrz na biedną Morwennę,

straciliśmy ją dla tego mężczyzny.

Morwenna wstrząsnęła się.

- Nie mów takich rzeczy! My po prostu nie mieliśmy wyboru.

Matthew podniósł głowę znad talerza.

- Jeśli zechcesz, w tajemnicy wywieziemy cię z wyspy. Nie

musisz się tak poświęcać, żeby nas ratować.

Odwróciła się w stronę okna, by uniknąć jego wzroku. Jak

miała im wytłumaczyć, że nawet wychodząc za Anthony'ego,

nie uratuje przyjaciół? Co ma zrobić, żeby zrozumieli jej

zdradę, skoro ona sama jej nie rozumie? Nigdy nie zdoła im

wytłumaczyć, co czuje do tego człowieka.

- Wywożenie jej to nie najlepszy pomysł - odezwała się

cicho Rosę, wskazując głową okno.

Morwenna odsunęła zasłonę. Za oknem, na końcu drogi

ukazał się mężczyzna na białym koniu. Był to Pentargon,

ubrany na czarno. Jego oslry profil wyraźnie zaznaczał się na

tle ciemnego nieba. Morwenna miała ochotę wybiec mu na

spotkanie.

- Czeka na nią. Nie spuszcza jej z oka. Morwenno, myślę,

że on cię kocha - dodała ze zdumieniem Rosę.

- Więc ciągle jeszcze jest nadzieja - powiedział z uśmiechem

Matthew. - Jane, twój chłopak dorośnie na Abandonie, tak jak

chciałaś. Może nawet zamieszkasz we własnym domu, kiedy

jego lordowska mość dowie się, że ma bratanka. Nie będzie

tak źle, co Morwenno?

Morwenna przełknęła ślinę, kiedy Anthony, zauważywszy

ją stojącą przy oknie, podniósł rękę w ironicznym salucie.

Uśmiechnęła się, nim zdążyła opanować rozkoszny dreszcz,

jaki przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa.

- Nie, nie będzie tak źle - odparła ze ściśniętym sercem.

10

iespełna tydzień później, na dzień przed letnim przesile­

niem, wzięli ślub w normańskim kościele pod wezwaniem

świętego Gerainta. Anthony ubrał się u najlepszego krawca

z Bond Street. Miał na sobie elegancki niebieski frak, muchę,

białą koszulę, kamizelkę i doskonale skrojone czarne spodnie

o prostych nogawkach. Szykowną całość dopełniały białe

rękawiczki.

W oczach Morwenny jeszcze nigdy nie był tak przystojny

i pociągający. Vincent ogolił go tak starannie, że jego twarz

wyglądała jak wykuta w kamieniu. Marszczył brwi w sposób

tak onieśmielający, że Morwenna miała ochotę odwrócić się

i uciec. Kiedy jednak ją dostrzegł, jego kanciaste rysy złagod­

niały, a na twarzy pojawił się uśmiech, który kojarzył jej się

z aroganckim zadowoleniem i... ulgą?

Czy naprawdę bał się, że mu ucieknie? Czy ona mogła sobie

wyobrazić taką słabość? Czy będzie się nią opiekował? Na­

dzieja, że jednak zdobędzie jego serce, pchała ją ku niemu.

- Wyglądasz cudownie - powiedział z dumą.

Stała przed ołtarzem z czasów Jakuba I. Miała na sobie

koronkową suknię z rękawami ozdobionymi perłowymi guzicz­

kami, w kolorze kości słoniowej, należącą niegdyś do jej matki,

która doskonale leżała na filigranowej Morwennie. Ślubny

153

N

background image

JILLIAN HUNTER

bukiet różowych lilii wypełnił kościół odurzającym zapa­

chem. Anthony przypomniał sobie, że Morwenna tak samo

pachniała tego dnia, kiedy ją poznał. Już wtedy myślał

o ślubie.

Od początku wiedział, że była dla niego stworzona.

Anthony zatrzymał się przed ołtarzem.

- Oddaję cię temu mężczyźnie z trwogą, ale i nadzieją -

powiedział stryj. - Robię to, bo muszę. Sami zgotowaliście

sobie taki los.

Anthony objął ją w pasie.

- Nie jestem pewien, czy to błogosławieństwo, czy prze­

kleństwo - wyszeptał.

Jej serce łomotało jak oszalałe. Zastanawiała się nad tym,

co ich czeka, nad dniami i nocami wspólnych rozkoszy, nad

dzieleniem się myślami. Dotknął jej w tak intymny sposób,

jak tylko może dotykać mąż.

- Ani ja, milordzie.

Ceremonia miała charakter ściśle prywatny. Uczestniczyła

w niej tylko służba zamkowa i rodzina pastora. Przyjaciele

Morwenny nie pojawili się, jak gdyby opłakiwali stratę wyjąt­

kowej i ukochanej córki wyspy. Jej serce przepełnił żal, że ich

zawiodła, choć przecież nie miała innego wyjścia.

Kiedy składali przysięgę, zaczęło padać. Pod koniec cere­

monii zza chmur wyjrzało słońce. Gdy podpisywali dokumenty,

nad morzem pojawiła się tęcza.

rzed kościołem czekała kolaska. Sir Dunstan bez entu­

zjazmu odprowadził ich do bramy.

- Stryju Dunstanie, jesteś pewny, że nie chcesz wrócić do

zamku na ciasto i szampana? - zapytała Morwenna. Anthony

uśmiechnął się, widząc jej niepokój.

- Nie, nie. - Dunstan dotknął palcem brzegu czarnego

jedwabnego kapelusza. - Zbyt długo odkładałem wizytę w St.

154

KLIFY

Ives u żony Elłiotta. Miałem nadzieję, że Elliott się tu jednak

pojawi. Myślę, że chciałby narysować twój ślub.

- Może nas jeszcze zaskoczy - powiedziała cicho. - Może

jako prezent ślubny podaruje mi rysunek przedstawiający grotę

Artura?

Dunstan odwrócił wzrok. Wyraźnie był innego zdania. Wszy­

scy oprócz Morwenny porzucili już nadzieję na odnalezienie

Elliotta żywego.

- Być może.

Anthony znów objął ją w pasie, ten gest wydał jej się pełen

cierpliwości i troski. Ich oczy się spotkały, kiedy zajmowali

miejsca w kolasce. Odwróciła wzrok, próbując uciec przed

jego ironicznym uśmiechem. Nie mogła jednak uciec przed

jego głębokim głosem. Wprawiał ją w drżenie. Zagryzła wargi,

wiedząc, że jej los spoczywa w jego rękach.

-

Lady Pentargon, przyznam się, że z niecierpliwością

czekam na dzisiejszą noc.

- Och. - Cóż innego mogła powiedzieć? Serce podeszło jej

do gardła. Kiedy kolaska ruszyła, pomachała na pożegnanie

stryjowi.

- Morwenno. - Anthony dotknął jej brody i zaczął ją

całować. Jego druga dłoń wędrowała po jej piersiach. Mimo

zasłaniającej je sukienki, jego palce obudziły w niej słodki

ogień. Jej ciało płonęło. - Czy zechcesz przyjść do mojego

łoża?

Wzięła głęboki wdech, dopiero wtedy odważyła się na

niego spojrzeć. Pieścił jej pierś, jego kciuk muskał tward­

niejące sutki. Czuła, że krew zaczyna się burzyć w jej

żyłach.

- Nie w kolasce, Anthony - powiedziała, wzdychając.

- Mam postawić dach? - prowokował.

- Ani się waż! Wszyscy na nas patrzą.

- Wszyscy?- uśmiechnął się, spoglądając przez jej ramię

na drogę. - Nie ma tu nikogo z wyjątkiem woźnicy i ludzi

155

p

background image

JILLIAN HUNTER

pracujących na Wzgórzu Czarownika, ale oni są zbyt zajęci,

żeby podglądać, co ich pracodawca robi ze swoją młodą żoną.

Odwróciła się, kiedy nagle coś mroczniejszego niż pożądanie

wstrząsnęło jej ciałem.

- Wiem, że ktoś na nas patrzył. Wyraźnie to czułam,

Anthony jeszcze raz się rozejrzał.

- Może to kot. Założę się, że niedługo będą to nasze dzieci.

tał ukryty w szczelinie grani i obserwował, jak młoda para

opuszcza kościół. Tęcza była doskonałym zwieńczeniem uro­

czystości. Panna młoda wyglądała przepięknie, cała promieniała,

pan młody znacznie przewyższał ją wzrostem. Na twarzy miał

ten arogancki uśmiech, typowy dla arystokratów, którym wydaje

się, że cały świat do nich należy.

Oto oczarowany mąż bierze ją pod ramię i prowadzi. Młoda

żona poddaje się jego władzy i idzie posłusznie. Po dzisiejszej

nocy nie będzie już dziewicą. Jej krew splami książęcą pościel.

Krew.

Spojrzał pod stopy, na zająca, którego przed chwilą upolował.

Krew ściekała z gardła, kapała na kamienie. Panna młoda

zasługuje na bardziej wyrafinowaną śmierć, pomyślał, zacis­

kając dłoń na rączce kilofa. Będzie umierać powoli. Zasłużyła

na taką karę.

hoć Anthony starał się ją uspokoić. Morwenna bardzo

przeżywała uroczystość zaślubin. Szampan okazał się pomocny.

Ciasto nie przeszło jej przez gardło. Kiedy zobaczyła służbę,

czekającą w holu, by jej pogratulować, nie wytrzymała i zaczęła

się śmiać. Był to jednak nerwowy śmiech, ot, kolejny absurd

życia stał się jej udziałem.

Kiedy znikła matka Morwenny, pani Treffry trzymała ją

w ramionach. Gdy miała siedem lat, Goonie wyratował ją

156

KLIFY

z pułapki jeżynowego krzaka i całą podrapaną zaniósł na

rękach do domu. Davy i Travis, lokaje, jeszcze w ubiegłym

miesiącu pomagali jej łatać dach w domku na farmie. Jak

mogłaby udawać, że wydaje tym ludziom rozkazy? Byli jej

rodziną, najdroższymi przyjaciółmi. Czuła się jak oszustka,

nazywając się ich panią. Zrobi wszystko, by ich ochronić, kiedy

wyspa przejdzie w inne ręce.

- Chodź. Morwenno. Na górze jest szampan i ogień w ko­

minku.

Głos męża. Patrzyła na Anthony'ego z szacunkiem i rosnącą

niecierpliwością. To on będzie wydawał rozkazy, a wszyscy,

w tym i ona, będą je wykonywać.

Wziął ją za rękę. Morwenna ledwo się pohamowała, żeby

nie powiedzieć, że ogień nie będzie im potrzebny. Ona sama

płonęła, gdy jej dotykał. Ale szampan z pewnością się przyda.

s

c

background image

amknął drzwi do sypialni i wziaj ją w ramiona.

- Nic nie zjadłaś - powiedział łagodnie. - Czy moja żona

zamierza zagłodzić się na moich oczach?

- Piłam szampana - odparła słabo.

Patrzył jej w oczy, próbując się nie uśmiechać.

- Żeby się wzmocnić przed spotkaniem z potworem?

Pocałował ją, zanim zdołała wykrztusić jakąś sensowną

odpowiedź. Jego dłonie szybko odnalazły haftki z tyłu sukni

ślubnej. Nagle zatonęła w erotycznej mocy jego ust. Topniała

pod naporem męskiego ciała, przyciskającego ją do drzwi.

Anthony rozbierał ją, nie pytając o zdanie.

Ten prawie obcy człowiek był jej mężem. Jego sprawne

palce zdążyły już rozwiązać troczki gorsetu. Widok jej nagich

piersi sprawił mu ogromną przyjemność. Zamknęła oczy,

ogarnięta paniką, a równocześnie z radosnym niepokojem

oczekiwała na to, co się wydarzy.

- Morwenno, czy ty mnie choć trochę kochasz?

Dotykał jej piersi, delikatnie muskając różowe czubeczki.

Nawet w najskrytszych marzeniach nie wyobrażała sobie tak

słodkiego bólu. Zaskoczył ją swoim pytaniem.

- Czy mnie kochasz? - powtórzył, chwytając ją za ramiona.

Jeszcze nigdy żadna odpowiedź nie była dla niego tak ważna.

158

KLIFY

Jego cichy, głęboki głos zupełnie ją zauroczył. Jej serce

zamarło, kiedy otworzyła oczy i ujrzała na jego przystojnej

twarzy nadzieję.

- Należę do ciebie - wyszeptała. - Powietrze, którym od­

dycham, jest twoje, czy to nie wystarczy?

Jego usta wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu.

- Większości mężczyzn może wystarczy, aJe ja chcę więcej.

Morwenno, chcę od ciebie wszystkiego. Twojego zaufania,

oddania.

- Czy ty mnie kochasz?

Patrzył na nią palącym wzrokiem.

- Wiem, że jeszcze nigdy nie czułem tego do żadnej

kobiety. Tak, do diabła, kocham cię. Czyż to nie jest oczy-

wiste?

- A czy jeszcze raz zastanowisz się nad sprzedażą wyspy? -

wyszeptała.

Jego twarz spochmumiała.

- Och, Morwenno, proś o wszystko inne.

- Ale dlaczego? Dlaczego?
- Powiem ci, jak tylko dokonam transakcji. Zrozumiesz,

Do tego czasu zobowiązałem się zachować wszystko w ta-

jemnicy.

- Transakcja? - W jej głosie słychać było cierpienie. - Czy

ten markiz to diabeł? Dlaczego ma nad tobą taką władzę? To

jakiś szantaż, milordzie?

Przyciągnął ją do siebie. Guziki jego kamizelki ocierały się

o jej piersi.

- Nie ma żadnej władzy, ponad tą, którą sam mu dałem,

Gdybym chciał mu ją odebrać, mógłbym to zrobić.

- Jak ja teraz spojrzę w oczy tym wszystkim ludziom...

Zawiodłam ich. - Morwenna była bliska łez.

Jej słowa zabolały. W jego oczach pojawiły się gniewne

błyski.

- Wolałbym, żeby moja żona nie traktowała naszego mał-

159

z

background image

JILLIAN HUNTER

żeńskiego łoża jak ołtarza ofiarnego. To mnie masz zadowolić.

Zaufaj mi, Morwenno.

- Nie wiem na jakiej podstawie.

Zapadła niezręczna cisza. Morwenna zrozumiała, że go

zraniła, ale wmówiła sobie, że na to zasłużył. Był twardym

człowiekiem. Prawda była taka

t

że oto stała przed nim półnaga.

Miał ją w ramionach nie dzięki manipulacjom, ale dlatego, że

ona tego chciała. Mimo wszystko wierzyła w niego, gdyby

było inaczej, nigdy nie wypowiedziałaby przysięgi ślubnej.

Chciała żyć właśnie z tym mężczyzną.

Zauważył, że jej twarz złagodniała. Pragnął jej tak bardzo,

że postanowił to wykorzystać.

- Morwenno, chcę, żebyś była ze mną z własnej woli.

Powiedz, że mnie pragniesz, a wszystko się między nami ułoży.

Pochylił głowę, by pocałować ciemniejące aureole wokół

jej sutków. Zarzuciła mu ręce na szyję, poddając się jego

pieszczotom. Powoli osunął się na kolana i objął ją w pasie.

Nawet nie zauważyła, kiedy rozwiązał halki, które opadły jej

do stóp. obok ślubnej sukni. Zdejmując jej majteczki, aż jęknął

z zachwytu, kiedy wreszcie jego oczom ukazało się jej idealnie

proporcjonalne ciało.

Morwenna westchnęła i odruchowo zasłoniła dłonią pod­

brzusze. Ten świadczący o skromności odruch okazał się

bezużyteczny. Anthony zaśmiał się cicho, objął ją za pośladki

i przysunął do niej twarz.

- Anthony!

- Hmmm?

Jego ciepły oddech łaskotał ją po brzuchu. Chciała się

wywinąć, ale on tylko wzmocnił uścisk. Zamarła, kiedy jego

twarz zniknęła między jej udami. Jęknęła, gdy jego język

penetrował najintymniejsze miejsca jej ciała, szybko jednak

zamilkła, zawstydzona. Wstyd zamienił się w najgrzeszniejszą

rozkosz, jaką znała. Była tak podniecona, że miękkie kręcone

włoski na jej łonie stały się wilgotne.

160

KLIFY

- Czy

przyjdziesz do mojego łoża z własnej woli? - Oderwał

od niej twarz i patrzył na nią pożądliwie. Pod jego spojrzeniem

nawet kamień by stopniał.

Ich oczy się spodcały.

Kiedy musnął jej zaróżowioną kobiecość, Morwenna zupełnie

się zatraciła.

Wyprężyła się, zupełnie się przed nim otwierając. Jęcząc,

oparła głowę o drzwi. Jego język wspomagany teraz przez

palce doprowadzał ją do utraty zmysłów. Czuła, że rośnie

w niej napięcie, a w brzuchu zaciska się węzeł rozkoszy. Ugięły

się pod nią kolana, opadła razem z nim na dywan.

- Boże, Morwenno. - Jego usta i dłonie były wszędzie,

przeszukiwały każdy zakamarek jej ciała. Zupełnie ją rozbroił,

pozbawiając jakiejkolwiek możliwości obrony.

Jego głos dobiegał jakby z oddali. Nie była w stanie panować

nad własnym ciałem. Nie panowała nad nim.

- Nie sądzę... - rozpiął elegancki frak marynarkę, kamizelkę

i koszulę - ...byśmy zdołali dotrzeć do łóżka, żono.

Roześmiała się, kuląc się na dywanie. Wypiła za dużo szampa-

na... nie, wypiła za mało. Czy ludzie robią to na podłodze? Taka

ceneria w niczym nie przypominała jej dziewczęcych marzeń

o ślubie z bajki, sama nie rozumiała dlaczego, a jednak go całowała

i było to słodsze, niż mogła sobie wyobrazić. Dotrzyma przysięgi,

jaką złożyła temu mężczyźnie, choćby miał jej złamać serce.

Zachwyciły go jej nieporadne pocałunki. Roześmiał się

chrapliwie, a ona domyśliła się, że ten śmiech zwycięstwa to

zapowiedź kłopotów. Oplatając jej talię kosmykiem długich

włosów, delikatnie podniósł ją na kolana. Całował namiętnie

i głęboko. Chciał przygwoździć ją do dywanu, rozsunąć jej

uda i kochać ją do nieprzytomności.

- Moja żona - głos mu drżał, kiedy zręcznym ruchem zdjął

z siebie resztkę ubrania. Jego dłoń nie przestawała pieścić jej

twarzy. - Nigdy nikogo nie pragnąłem tak jak ciebie. Chcesz

poduszkę?

161

background image

JILLIAN HUNTER

Zamknęła oczy.

- Anthony...
- Nie. - Wstał, podnosząc ją z dywanu. - Nie na podłodze.

To twój pierwszy raz, nie chcę, żeby tak się to odbyło.

- Dzięki Bogu.
- Może za drugim razem. Albo trzecim.

Wziął ją w ramiona i przytulił do nagiego torsu. Była lekka

jak piórko. Jego męska siła zapierała jej dech w piersiach.

Kiedy położył ją na łóżku, zauważyła, że był zupełnie nagi.

Onieśmielona odwróciła wzrok. Był pięknym mężczyzną,

wspaniale umięśnionym i w pełni pobudzonym.

Wsunął się między jej uda i poruszał w najbardziej nieprzy­

zwoity sposób. Nie mogła powstrzymać rozkosznych dreszczy,

kiedy jego nabrzmiała włócznia ocierała się o jej łono. Sprawiał,

że chciała rozchylić nogi jeszcze szerzej, żeby wszedł w nią

aż do końca.

Całował jej ciało od stóp do głów. Jego zręczne palce igrały

z nią, delikatnie masując jej sutki. Drżała z podniecenia pod

jego czułym dotykiem. Był jej mężem. Pozwoliła, by robił

z nią rzeczy, o jakich jej się nawet nie śniło. W jego półprzy-

mkniętych oczach dostrzegła zadowolenie, wiedziała, że jej

uległość sprawiała mu przyjemność. Była wobec niego cał­

kowicie bezbronna.

Pokój zdawał się kurczyć, kiedy się nad nią pochylił i wsunął

w nią swoją twardą męskość. Podniósł jej nogi i założył je

sobie na ramiona, a wtedy świeca stojąca na nocnym stoliku

buchnęła radosnym płomieniem.

- Moja żona - powiedział, patrząc na nią. - Zdobędę twoją

miłość, choćbyś nie wiem jak długo się opierała.

Odebrał jej dziewictwo jednym mocnym pchnięciem. Widok

jej targanej niezwykłymi uczuciami twarzy jeszcze bardziej go

podniecił. Czuł, jak drżała, tracąc niewinność, i zrozumiał, jak

wiele dla niego znaczyła. Od teraz naprawdę należała do niego,

będzie ją chronił i kochał.

162

KLIFY

Krzyknęła zaskoczona, kiedy zaczął się w niej poruszać.

- Co ty robisz?

- A jak myślisz? - zapytał łagodnie, uśmiechając się do

niej - Próbuję się do ciebie dopasować.

Leżała nieruchomo, patrząc na niego z zawstydzeniem.

- To się chyba nie uda.

- Uda się. - Poruszył na bok biodrami i aż westchnął

z rozkoszy, dając dowód, że nie rzuca słów na wiatr.

- Ledwo mogę złapać oddech.

- A zatem nie jestem wystarczająco głęboko, bo wtedy

w ogóle nie mogłabyś oddychać.

Mimo bólu i zawstydzenia czuła, że ogarnia ją fala roz­

koszy. Był taki duży, wciąż nie mogła uwierzyć, że się w niej

zmieścił. Zaczęła się delikatnie kręcić, ale on przytrzymał ją.

i krzywiąc się z niezadowoleniem. Jęknęła tylko, oddając się

mu w niewolę.

- Nie pozwoliłem ci się poruszać - wyszeptał, przeszywając

ją wzrokiem.

- Ależ ja się nie mogę ruszyć - zaprotestowała.

Pochylił głowę i całując ją, nagle się z niej wysunął, tylko

po to, by pchnąć jeszcze raz, dużo głębiej.

- Morwenno. pozwól mi dać ci rozkosz - wyszeptał, całując

jej szyję. - Zaufaj mi przynajmniej tej nocy.

- Postaram się, milordzie - odparła, tłumiąc jęk.

Przycisnął ją biodrami, a ona wyprężyła się ku niemu,

napinając ciało. Poruszał się teraz rytmicznie i szybko, jego

przystojna twarz wykrzywiła się w grymasie rozkoszy. Objęła

go w pasie i przylgnęła do niego całym ciałem, wczuwając się

w jego rytm.

- Lepiej? - zapytał, znając odpowiedź.

- Jeszcze - odparła lubieżnym głosem, który nie mógł

należeć do niej. - Mocniej. Och, jeszcze, Anthony, jeszcze.

- Wszystko, czego życzy sobie moja żona.

Jej palce zaciskały się na jego silnych biodrach.

163

background image

JILLIAN HUNTER

- Pragnę cię, wejdź we mnie. Głębiej. - Nie mogła uwierzyć,

że to mówi. - Teraz.

- Z rozkoszą. - Mięśnie jego ramion napięły się z wysiłku,

kiedy przycisnął ją mocno.

Łóżko uderzyło w nocny stolik, z którego na podłogę spadła

karafka z brandy. Morwenna podniosła głowę.

- Anthony, zbudzisz służbę.

- Myślisz, że mnie to obchodzi?

Poruszał się w niej z takim wigorem, że aż łóżko przesuwało

się po podłodze.

- Najwyraźniej nie.

Kochał ją z taką intensywnością, że aż serce zamarło jej

w piersiach. Wygięła się w łuk, przekonana, że zaraz skona

z rozkoszy. Chwycił jej nadgarstki i podniósł je nad jej głowę,

wpijając się w jej usta w namiętnym pocałunku. Zamknęła

oczy, a z jej gardła wyrwał się cichy jęk. Mąż zdawał się

czerpać rozkosz z dawania jej przyjemności i dominowania

nad nią. Pulsowanie w jej brzuchu stawało się nie do zniesienia,

nasilało się do tego stopnia, że wydawało jej się, że zaraz

eksploduje.

Objął jej twarz.
- Patrz na mnie, kiedy osiągniesz rozkosz. Pamiętaj, jesteś

moja, kocham cię.

Jak gdyby mogła o tym zapomnieć! Otworzyła oczy i spo­

jrzała w jego mroczną twarz. Jego usta wykrzywiły się w eks­

tazie, kiedy jej ciałem wstrząsnął orgazm.

- Jesteś taka piękna - powiedział. Nagle poczuł niesamowitą

bliskość, jak gdyby ich dusze połączyły się na zawsze.

N ie poruszał się tak długo, że Morwenna zaczęła się

zastanawiać, czy przypadkiem nie zasnął. Ku własnemu za­

skoczeniu jego widok wzbudził w niej czułość i wzruszenie,

wciąż nie mogła przestać myśleć o burzy, która jeszcze przed

164

KLIFY

chwilą przetoczyła się przez ich sypialnię. Nigdy dotąd nie

czuła takiej bliskości. Delikatnie dotknęła jego ramienia, po-

dziwiając to piękne męskie ciało. Powoli odwrócił się na bok

i przyciągnął ją do siebie.

Próbowała się wyrwać, ale on trzymał ją mocno i nie

zamierzał wypuścić z ramion.

- Dokąd się wybierasz?

- Chciałam ci przynieść zimny okład. Zdaje się, że potrzebne

ci wytchnienie.

- Ty mi jesteś potrzebna. - Otworzył oczy i spojrzał na nią

z leniwym uśmiechem. Z zadowoleniem zauważył, że nie ma

na sobie niczego, oprócz obrączki.

- Jakie będzie nasze małżeństwo, milordzie? - zapytała po

chwili ciszy.

Parsknął z rozbawieniem.

- Bardzo intensywne, jeśli można sądzić po pierwszej nocy.

Przytuliła się do niego.

- A wierność?

- Jak możesz wątpić, Morwenno. - Wyraźnie zdenerwował

się tym pytaniem. - Jestem człowiekiem, który zawsze do­

trzymuje słowa. Angażuję się całym sobą.

Kątem oka studiowała jego imponująco umięśniony tors.

Z pewnością mogła potwierdzić jego prawdomówność.

- Anthony, jeśli zawsze jesteś taki gorliwy, uważam, że

w przyszłości powinniśmy być ostrożniejsi.

Zmarszczył ciemne brwi.

- Ostrożniejsi?

- Tak, przykręcimy łóżko do podłogi i przed udaniem się

na spoczynek będziemy gasić świece.

Spojrzał na stolik nocny i po chwili się uśmiechnął.

- Nawet nie zauważyłem. Byłem zbyt pochłonięty miłością.

Jego uśmiech był szalenie zmysłowy. Poczuła mrowienie na

całej skórze.

- Anthony, jest coś, o czym musisz wiedzieć. - Odsunęła

165

background image

JILLIAN HUNTER

się od niego na bezpieczna odległość. - Właściwie powinnam

była powiedzieć ci o tym przed naszym ślubem.

- Wyznania w noc poślubną. Jestem bardzo ciekaw, oczywiś­

cie, o ile nie dotyczą innych mężczyzn.

- Dotyczą, i to całego miasta,

- Co takiego? - zdziwił się. Był tak zaskoczony, że aż

podniósł głowę z poduszki.

- Chodzi też o kobiety.

- Coraz bardziej jestem ciekawy.

- Mówię w imieniu całej społeczności. - Wzięła głęboki

wdech. - Nie wiem, co stryj naopowiadał ci o moim beznadziej­

nym debiucie towarzyskim w Londynie. Podejrzewam, że opisał

mnie pochlebnie, żeby cię nie zniechęcić do oświadczyn.

Anthony nie odpowiedział od razu. Wydało mu się, iż

niegrzecznie byłoby wyznać, ze Dunstan ostrzegł go przed

nieporadnością Morwenny, wspominając coś o owieczce za­

gubionej między wilkami.

- Już dokładnie nie pamiętam, co mówił - skłamał. - Ale

rzeczywiście, brzmiało to zachęcająco.

Morwenna pokręciła głową.

- A więc kochany staruszek zełgał, żeby zrobić na tobie

wrażenie. Szczerze powiedziawszy, to była wielka klapa.

- Klapa?

- Tak. - Westchnęła na wspomnienie o swoim upokorze­

niu. - Klęska. Miałam ogromne nadzieje, które bardzo szybko

się rozwiały. Rozumiesz, o czym mówię?

Pochylił się i przyciągnął ją z powrotem do siebie.

- Nie mam zielonego pojęcia. Morwenno, o czym ty mówisz?

- Nie wiem, jak być żoną księcia, Anthony. Nie potrafię

oczarować... powiedzmy... hiszpańskiego ambasadora. Na pew­

no ktoś taki będzie bywał u nas na kolacji.

- Nie znam go, więc raczej nie masz powodu do zmartwień. -

Przytulił ją, śmiejąc się cicho. - A poza rym mnie oczarowałaś

bez większych problemów.

166

KLIFY

- Naprawdę?

- Zupełnie.

Poczuła przyjemny skurcz żołądka, kiedy ich czoła się

dotknęły.

- Jak myślisz, będziemy zadowoleni?

Co za pytanie! Jedyne, czego pragnął, to odpocząć kilka

minut i znów się z nią kochać.

- Jeszcze nigdy nie byłem taki zadowolony. - Ku własnemu

zaskoczeniu, uświadomił sobie, że była to szczera prawda. Nie

pamiętał, czy kiedykolwiek czuł się szczęśliwszy i bardziej

wierzył w przyszłość. - A ty, czy ty jesteś zadowolona z męża,

jakiego zesłał ci los?

Przez chwilę w milczeniu przyglądała się jego twarzy,

uwodzicielskim szaroniebieskim oczom, wyraźnym kościom

policzkowym i dołeczkowi w brodzie.

- Tak, Anthony. Jestem zadowolona ze wszystkiego, oprócz

tej sprawy, która nas dzieli.

- Mam nadzieję, że w swoim czasie wszystko zrozumiesz -

powiedział. - Trudno będzie ci nienawidzić ojca swoich dzieci.

- Dzieci?

Zacisnął ręce wokół jej szczupłej tali.

- Sądząc po dzisiejszej nocy, będziemy mieć dużą rodzinę.

- Trudno to sobie wyobrazić - mruknęła.

- Zanim cię poznałem, też tak uważałem, ale teraz, Mor­

wenno, niemożliwe wydaje się nie tylko możliwe, ale wręcz

prawdopodobne.

Usiadła, a wzburzone włosy rozsypały się jej na ramiona.

- Cóż, mogłeś sobie wybrać lepszą żonę z towarzystwa.

Wielu mężczyzn byłoby wściekłych, gdyby zostali w ten

sposób zmuszeni do małżeństwa.

- Nie po tym, co właśnie zrobiliśmy - westchnął z zado-

woleniem. - Większość mężczyzn dałaby się za to zabić.

- Naprawdę?

- Wierz mi.

167

background image

JILLIAN HUNTER

Pomyślał, ze Morwenna nie miała pojęcia o tym, że wzbudza

pożądanie. Żyjąc na wyspie, w izolacji, zatopiona w wyima­

ginowanym świecie legend ojca, nie zdawała sobie sprawy ze

swojej wartości.

- Jestem dojrzałym mężczyzną, Morwenno. Byłem głupi,

uwodząc cię tam, na plaży, na oczach tylu ludzi, ale nie mogę

narzekać na konsekwencje. Mówiąc szczerze... - urwał, od­

wracając głowę w stronę okna. - Słyszałaś?

Zmarszczyła czoło.

- Co takiego?

- To chyba dzwony.

Spojrzała z niedowierzaniem w okno.

- Słyszałeś dzwony? Te dzwony? Dzwony Lyonesse? Dobry

Boże, to znaczy, że Artur lada chwila się zbudzi.

- Do diabła z Arturem - uśmiechnął się szatańsko. - Ja się

już dawno zbudziłem.

- Ale... te dzwony... to może być ostrzeżenie albo...

Przyciągnął ją do siebie i zamknął jej usta pocałunkiem.

Jego dłonie wędrowały po jej miękkich pośladkach, pałce

wsuwały się między uda. Morwennę ogarnęła zmysłowa go­

rączka.

- Mogą znaczyć... och. Boże, Anthony, to naprawdę nie­

przyzwoite. Te dzwony mogą cię wzywać.

- Będę to miał na uwadze, Morwenno. - Już nie słyszał

tych przeklętych dzwonów, co więcej, zastanawiał się, czy one

w ogóle się odezwały. Prawdę mówiąc, nie pamiętał, o czym

rozmawiali dwie sekundy temu.

Ona też zapomniała.

12

łode kobiety, z którymi Morwenna dorastała, zgroma­

dziły się w salonie w domku na farmie, by zobaczyć się z nią

w pierwszy dzień po ślubie. Jak duch powracający w rodzinne

strony, tęskniła za widokiem domu. Chciała jeszcze raz zobaczyć

to, co za sobą zostawiła. Obudziwszy się w łóżku Anthony'ego,

doznała tak silnego wzruszenia, że zapragnęła czym prędzej

wybiec z zamku, nie czekając, aż mąż się obudzi. „Pamiętaj,

jesteś moja".

Już stała w drzwiach, ale jeszcze raz spojrzała na jego nagie

ciało. Wspaniale umięśnione nogi swobodnie spoczywały na

łóżku. W świetle poranka jego symetryczne rysy twarzy nabrały

większej ostrości. Nawet we śnie roztaczał aurę władczej męsko­

ści i ukrytej siły, a jednak ostatniej nocy to ona go oczarowała.

- Ty też jesteś mój - wyszeptała, obejmując się. - Od­

powiedź brzmi „tak". Kocham cię.

Pospiesznie się ubrała i bosa wybiegła z sypialni. Wcale by

się nie zdziwiła, gdyby czekał na nią na dole, w holu. Jak

gdyby posłużył się magią.

Otwierając zamkowe wrota, miała przed oczami jego piękną

twarz, wciąż czuła dotyk jego dłoni, skóra pamiętała jego

pocałunki. Jej włosy ciągle pachniały jego zapachem. Była nim

całkowicie urzeczona.

169

M

background image

JILLIAN HUNTER

Rozmarzona wybiegła na zewnątrz, na słońce, jak gdyby

morska bryza miała oczyścić jej duszę.

Stanęła w drzwiach domku na farmie. Ten raj jeszcze

niedawno był jej rodzinnym domem, a mimo to dziś czuła się

tu obco. jak eksponat w muzeum. Wszyscy przyglądali jej się,

komentowali każdy szczegół.

- Morwenno, bałyśmy się, że już nigdy nie wyjdziesz

z zamku.

- Myślałyście, że mnie zamurował w wieży? - zapytała

z oburzeniem.

- Pasco Dlugan powiedział, że Pentargon jest czarownikiem,

że rzucił na ciebie urok i teraz nas zdradzisz.

- Czarownik! - Morwennę przeszły dreszcze. - Co za bzdu­

ra. Jest prawdziwym mężczyzną.

- Widzisz, już go bronisz. Jesteś w jego mocy, Morwenno.

- Nieprawda - odparła, opadając ciężko na starą sofę. -

Przecież tu do was przyszłam.

- A ta jego rzecz, czy to magiczna różdżka? - zapytała

szeptem jedna z dziewcząt. - Machał nią w powietrzu?

- Przestańcie! Uspokójcie się - zawołała Morwenna, za­

gryzając wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem, wyobraziwszy

sobie Anthony'ego w tak komiczny sposób.

Otoczyły ją jak stado głupich gęsi, a nie dziewczyny, które

uważała za swoje przyjaciółki.

- Udało ci się nakłonić go do zmiany decyzji? Nie sprzeda

wyspy?

- Idiotki. Przecież jestem jego żoną dopiero od wczoraj.

W dzień świętego Jana powietrze było aż gęste od magii.

To wiele tłumaczyło.

Siedząca przy niej Jane była jedyną kobietą, która ją rozu­

miała, jako że sama dała się oczarować poprzedniemu właś­

cicielowi zamku.

- Pastor i jego żona wydają dziś wieczorem przyjęcie na

waszą cześć. Czy ty i twój mąż przyjedziecie?

170

KLIFY

- Nie wiem. - Morwenna westchnęła, przypomniawszy

sobie, czym zajmowali się poprzedniego wieczoru.

- A na zabawę na wrzosowisku? - zapytała Vivian Wes-

cott. - Pasco zbiera w tawernie zakłady, że mąż zabroni ci

przyjść. Powiada, że księżna nie może tańczyć jak prosta

dziewczyna.

W oczach Morwenny pojawiły się błyski.

- Oczywiście, że przyjdę. Czy kiedykolwiek opuściłam

tańce? Nawet gdy mieszkałam w Londynie, przyjechałam na

zabawę sobótkową. To się nie zmieni. Dziś jest...

Urwała, bo do domu wbiegła zapłakana kilkuletnia dziew­

czynka.

- Zaaabraaał mi psaaa! - zawodziła przez łzy. - Będzie go

szkolił, żeby krzywdził ludzi. Nienawidzę go!

Morwenna wstała i przepychając się przez tłum, podeszła

do dziewczynki.

- Kto ci zabrał psa, Saro?

- To znowu Pasco - odparła ponuro Vivian. - Straszył, że

będzie kradł nasze zwierzęta.

- I nikt go nie powstrzymał? - zapytała z niedowierzaniem

Morwenna.

- W zeszłym roku Darren Sennen pobił Pasco prawie na

śmierć - wyjaśniła Jane. - Zaraz potem żona Darrena poro­

niła w piątym miesiącu. Teraz nikt się nie odważy zadzierać

z Pasco.

- To nie Pasco sprawił, że poroniła - powiedziała z prze­

konaniem Morwenna. - Straciła dziecko, bo chorowała na

odrę.

- Pasco twierdzi, że to on zesłał chorobę, żeby ich ukarać.

Tej nocy, kiedy dziecko zmarło, Darren znalazł na progu domu

lalkę z czerwonymi kropkami.

-

Morwenna chwyciła słomkowy kapelusz i stare ubłocone

trzewiki, leżące przy kominku.

- Dokąd idziesz? - zawołała za nią Jane.

171

background image

JILLIAN HUNTER

- Po męża - szepnęła jedna z dziewcząt. - Na wrzosowisku

odbędzie się pojedynek czarowników.

- To tam jest Pasco? - Morwenna włożyła buty. Myślała,

że wróci do domu po rękopisy ojca i w końcu zabierze się do

pracy, którą porzuciła, kiedy poznała Anthony'ego. Teraz

zanosiło się na to, że książka będzie musiała jeszcze trochę

poczekać, aż Morwenna rozwiąże kolejny problem. Kradzież

psa należącego do dziecka była grzechem, którego nie mogła

zignorować.

- Uważaj - powiedziała starsza siostra Sary, kiedy Mor­

wenna była już przy drzwiach. - Pasco ma wielki nóż.

- Wczoraj, podczas twojego ślubu, sporządzał jakiś eliksir

na Wzgórzu Czarownika. - zawołała za nią jedna z przyjació­

łek. - Szkoda, że wiatr nie zepchnął go do morza. Zapowiedział,

że dziś wieczorem zrobi coś paskudnego, żeby pokazać, jak

pogardza lordem Pentargonem.

Jane rozsunęła firanki i patrzyła, jak Morwenna wyprowadza

ze stajni kucyka.

- O ile żona Pentargona wcześniej mu nie pokaże swojej

pogardy. Morwenno, bądź ostrożna- szepnęła, zasłaniając

dłonią usta. - Pasco zaprzedał duszę diabłu. Zawsze miał na

twoim punkcie obsesję.

Był a tak wściekła, że nie mogła wydobyć słowa, kiedy

znalazła go kucającego między zachlapanymi woskiem ka­

mieniami na płaskim głazie obok wrzosowiska. Szczeniak

miotał się zamknięty w drewnianej klatce. Morwenna ot­

worzyła drzwiczki i uwolniła zwierzę, zanim Pasco w ogóle

ją zauważył.

Psiak nie mógł jednak uciec. Morwennie tak drżały pałce,

że nie była w stanie rozplatać sznurków, którymi Pasco związał

mu pysk. Kiedy się pochyliła, spłoszony szczeniak podrapał

ją po rękach i szyi. W końcu rozwiązała pęta.

172

KLIFY

- Uciekaj! - Morwenna tupnęła, a psiak rzucił się do uciecz­

ki. Zbiegając ze wzgórza, radośnie poszczekiwał, ciesząc się

z odzyskanej wolności.

Pasco zeskoczył z głazu. Jego sterczące włosy nadawały mu

wygląd wielkiego jeża.

- Ty mała idiotko, potrzebuję tego przeklętego psa!

Szczeniak zbiegł na dół, po czym pędem powrócił do Mor-

wenny. Pasco, złorzecząc, rzucił się na niego. Widząc to,

Morwenna chwyciła kilka kamyków i zaczęła rzucać nimi

w głowę Pasco.

- Tego już za wiele! - wrzasnął, usiłując chwycić psiaka.

Jego twarz poczerwieniała z wysiłku. Biegał jak opętany,

więc Morwenna podstawiła mu nogę. Upadł jak długi. Pasco

miał trzydzieści dwa lata, ale czasami zachowywał się jak

dzieciak.

Odwrócił się na plecy i spojrzał na nią z wściekłością.

Z kącika ust sączyła mu się ślina.

- Pożałujesz tego - syknął.

- Żałuję jedynie, że nie mogę ci zakneblować ust i zamknąć

w klatce.

- Nie wiesz, co mówisz.

- Owszem, wiem.

- W głębi serca zawsze ci się podobałem. Razem mielibyśmy

straszliwą moc. Ty i ja.

Cofnęła się o krok. Wiatr podwiał jej sukienkę powyżej kolan.

- Mogłabym cię teraz zabić, Pasco, tak bardzo cię kocham.

- Nie ruszaj się, Morwenno! - Podniósł się i oparł na łokciu,

na jego trójkątnej twarzy nagle pojawiło się napięcie. - Ani

kroku dalej.

- Dlaczego? - Morwenna odgarnęła włosy z oczu i spojrzała

pod nogi.

Jego lisia twarz wykrzywiła się lubieżnie.

- Bo teraz mogę zaglądać ci pod spódnicę i podziwiać twoje

majteczki. Piękny widok.

173

background image

JILLIAN HUNTER

Podniosła ciężki kamień i rzuciła mu prosto w brzuch. Wyjąc

z bólu, poderwał się na równe nogi. Jego krótka peleryna

rozpostarła się na wietrze jak skrzydła nietoperza.

- Lepiej stąd uciekaj, wiedźmo, bo jak cię złapię, zaciągnę

do jaskini i nauczę pokory.

Odsunęła się od niego.

- Pasco, dzieciak z ciebie - powiedziała wyzywająco. -

Potrafisz łapać tylko te bezbronne istoty.

- Chciałbym widzieć, jaka ty jesteś bezbronna, Morwen-

no. Założę się, że sam na sam ze mną nie byłabyś taka

odważna.

Poprawiła sukienkę.

- Żałosny robak z ciebie, Pasco!- krzyknęła, po czym

odwróciła się i uciekła.

- Dzieciak? Robak? Już ja ci pokażę, co ten dzieciak potrafi.

Ruszył w pogoń za nią i psiakiem. Zbiegł ze wzgórza

i wąską ścieżką pędził w kierunku grupki dziewcząt, które

czekały, by ratować psa. Dziewczyny z przerażeniem patrzyły,

jak biegnie za Morwenną. Byli już na wrzosowisku, gdy nagle

Morwenna się zatrzymała. Wstrząsnął nią widok świętej ziemi

ogołoconej ze starożytnych głazów, które robotnicy wrzucili

do morza.

Pasco złapał ją za ramię, ale mu się wyrwała. Oboje byli

zbyt roztrzęsieni, by kontynuować walkę. Przeżyli szok,

widząc, jakiego gwałtu dopuszczono się na dziewiczym wrzo­

sowisku. W miejscu, gdzie znajdowały się starożytne grobow­

ce, wykopano rowy. Święte głazy zastąpiono ręcznie ciosanymi

belkami. Markiz specjalnie sprowadził drewno ze Skandyna­

wii. Wokół pełno było wiader, młotków, kilofów i worków

z wapnem.

- Oni naprawdę chcą tu wybudować pałacyk myśliwski -

powiedziała ze ściśniętym gardłem. Oto wybiła ostatnia

godzina. Nadchodziła śmierć wszystkiego, co było jej naj­

droższe.

174

KLIFY

Pasco rzucił jej ponure spojrzenie.

- To przez twojego męża. Poślubiłaś oprawcę.

Jej mąż. Stłumiła poczucie winy po tym, jak zostawiła

Anthony'ego samego w ich ślubnym łożu. Na pewno za­

stanawiał się, gdzie się podziała. Żałowała, że go tak porzuciła.

Jak mógł jej tak złamać serce? Ogarnął ją niepokój, kiedy

uświadomiła sobie, że szuka jakiegokolwiek powodu, by go

usprawiedliwić.

- To własność prywatna. - John Hawkey zbliżał się do nich

w zabłoconych butach i skórzanym fartuchu. - Wynoście się

stąd, oboje! Nie wolno ruszać tego drewna.

Pasco uśmiechnął się do niego.
- Wiesz, kim ona jest?

- Wiem tylko, że ty jesteś tym miejscowym idiotą. -

Spojrzał na Morwennę i widząc jej brudną sukienkę i rozwiane

włosy, ukłonił się z pogardą. - A to pewnie urocza lady

Pentargon? Proszę nie mówić, że pana młoda już przestała się

rumienić.

- Ty tumanie, gdyby jej mąż usłyszał, że ją obrażasz, sam

byś się przestał rumienić. Na zawsze - warknął Pasco.

Ale Morwenna ich nie słuchała. Zrozpaczona krążyła wokół

ogromnej rany w ziemi, gdzie niegdyś stał głaz spełniający

życzenia. Ból, jaki jej zadano, był tak potworny, że nawet nie

mogła płakać. Za rok nie pozostanie tu nawet ślad.

Tymczasem Pasco i Hawkey obrzucali się wyzwiskami.

Przy odrobinie szczęścia może się pozabijają, pomyślała

Morwenna.

- Przypuszczam, że nie zaszczycisz nas swoją obecnością

podczas dzisiejszej zabawy? - zawołał za nią Pasco. - Pewnie

ten twój wszechmocny mąż ma inne plany na wieczór?

Zignorowała jego drwiny i odeszła w milczeniu. Czuła na

plecach nieprzyjemnie przeszywający wzrok Hawkeya. Kucyk

czekał na nią tam, gdzie go zostawiła. Oszołomiona tym, co

zobaczyła na wrzosowisku, pozwoliła, by zwierzę samo zaniosło

175

background image

JILLIAN HUNTER

ją do domu. Była tak pogrążona w rozpaczy, ze nie zauważyła

olbrzymiego jachtu przycumowanego u brzegu.

Wiedziała tylko, że miała rację, oskarżając Anthony'ego

o konszachty z diabłem.

Nawet przez myśl jej nie przeszło, że diabeł mógłby czekać

na nią w zamku.

nthony wpadł w popłoch, kiedy rankiem przebudziwszy

się, odkrył, że nie ma przy nim żony. Ubrał się stęskniony
i ruszył szukać jej w przylegających do sypialni pokojach.

Próbował sobie tłumaczyć, że pewnie ukrywa się gdzieś

w zamku, jak te jej koty, onieśmielona po upojnych nocnych

igraszkach. Tak pięknie rozpoczęło się ich małżeństwo. An­

­­ony nie mógł się doczekać, by zacząć nowy dzień ze swoją

tęczową żoną.

Przeszukał wieże i dolne piętro w zamku. Kiedy wyszedł

do ogrodu, zastał tam Vincenta i panią Treffiry, kręcących się

między krzewami i dziwacznie wymachujących rękami, to

znów składających dłonie jak do modlitwy.

- Wielkie nieba - odezwał się Anthony. - Po ogrodzie kreci

się para szaleńców, z których jeden z nich dziwnie przypomina

mojego kamerdynera.

Vincent obejrzał się i położył palec na ustach.

Anthony wziął się pod boki.

- Uciszasz mnie?

- Wypłoszy je pan, milordzie. - Vincent machnął ręką nad

kępką kwiatów. Anthony gotów był przysiąc, że jeszcze wczoraj

na grobie jego brata nie było żadnych kwiatów.

Spojrzał w niebo.

177

A

background image

JILLIAN HUNTER

-

Kogo znów wypłoszę?

- Biedronki, milordzie. Przyjaciółka lady Pentargon, stara

Annie Jenkins, przyniosła je dziś w słoiku. To prezent ślub­

ny. Będą chronić kwiaty. W ich ciałach mieszkają mali

ludzie.

Jakie znów kwiaty? Jeszcze wczoraj Anthony mógłby zadać

takie pytanie, ale teraz niczemu się nie dziwił. Oto jego oczom

ukazał się niezwykły widok. Cała posiadłość tonęła w kwiatach.

Wokół kamiennej fontanny wyrastały kępki kapryfolium, a za­

mek przypominał ogród botaniczny i pachniał jak francuska

perfumeria.

- A gdzie moja ukochana żona? Dziś są jej urodziny, mam

dla niej prezent.

Pani Treffry odpędziła biedronkę, siedzącą jej na nosie.

- Wspominała coś o rękopisie, który został w domku na

farmie, milordzie.

Anthony zmarszczył czoło.

- A kto ją eskortował w drodze przez wyspę? Vincent?

Vincent spojrzał na niego przepraszająco.
- Milordzie, musiała wyjść z zamku, jeszcze zanim wsta­

łem - powiedział ze skruchą. - Aż do tej chwili byłem prze­

konany, że pan i pańska żona... że państwo ciągle śpią.

Anthony jeszcze groźniej zmarszczył czoło.

- Idę na górę się przebrać. Racz osiodłać mojego wierz­

chowca, przynajmniej przywiozę ją bezpiecznie do domu.

- Tak jest, milordzie.

Kilka minut później, schodząc na dół, Anthony postanowił,

że porozmawia z Morwenną o ograniczeniu jej niezależności.

Pewnie wszystko było w porządku, a ona tylko korzystała ze

świeżego porannego powietrza. Anthony jednak wciąż niepokoił

się na wspomnienie brutalnego napadu na domek. Choć nadal

wypytywał i znienacka wizytował wrzosowisko, wciąż nie

znalazł żadnych dowodów na to, by jego robotnicy mieli coś

wspólnego z tamtym aktem wandalizmu.

178

KLIFY

W drzwiach zatrzymał go Vincent, z biedronką na rękawie,

informując, że do zamku zbliża się gość.

- Ktokolwiek to jest, będzie musiał poczekać - powiedział

Anthony. - Wymyśl jakiś powód mojej nieobecności.

- To on, milordzie - szepnął poufale Vincent. - Służba go

wypatrzyła.

- On... chyba nie Camelbourne?

- Obawiam się, że tak.

Za każdym razem, kiedy markiz Camelbourne składał

wizytę, czas zdawał się boleśnie zatrzymywać. Wraz z nim

pojawiało się kilka osób, które wokół niego biegały i speł­

niały wszystkie jego zachcianki. Anthony nie znosił pod­

lizywania się temu nadętemu tyranowi, ale nie mógł sobie

pozwolić na jakiekolwiek uchybienie. W sumie, czasami

nawet go lubił.

- Przybył o tydzień za wcześnie - powiedział z wyrzutem.

- Tak jest, milordzie. - Vincent kiwnął smutno głową.

- A tobie co dolega? - Anthony przyglądał mu się pode­

jrzliwie. - Zginęła ci biedronka?

- Milordzie, pewnie nie będzie pan chciał słuchać.

- Pewnie masz rację.

- Chodzi o to... a zresztą nieważne.

- Vincencie, powiedz wreszcie, o co chodzi, bo zaraz tobą

potrząsnę.

- Po prostu mi żal, że chce pan sprzedać tę cudowną wyspę,

milordzie. To wstyd.

W tym momencie w holu pojawił się markiz wraz ze

Swoim służącym, sekretarzem i dwoma lokajami. Anthony
powitał go z należnym szacunkiem. Podczas gdy Camelbour­

ne opowiadał o polowaniu i budowlach z kamienia, Anthony

co chwilę nerwowo zerkał na zegar. Potem polecił Vincen-

towi oprowadzić markiza po zamku. Kiedy wybiła druga,

uznał, że bez względu na to, czy obrazi markiza, musi

odszukać Morwennę.

179

background image

JILLIAN HUNTER

Wychodząc z biblioteki, natknął się na Camelbourne'a, który

właśnie zakończył zwiedzanie zamku. Rozbawienie na twarzy

markiza nieco go zaskoczyło, ale szybko zrozumiał powód.

Sam Anthony, odwróciwszy się w stronę drzwi, zatrzymał

się jak wryty.

Na środku holu stała Morwenna, jego żona, ukochane dziecko

wyspy, w ubłoconych butach i sukni w nieładzie. Anthony

podbiegł do niej i chwycił ją w ramiona. Był tak przejęty, że

kompletnie zapomniał o Camelbournie.

- Boże, Morwenno, nic ci nie jest? Co się stało? Kto ci to

zrobił?

Camelbourne zdjął z ciemnej ściany zabytkową zdobioną

lancę.

- Pojedynek o służącą. Podoba mi się tu, Anthony. W domu

rzadko trafiają się podobne rozrywki. Chodźmy, dziewczyno,

pokaż tego łotra. Pentargon i ja posiekamy go na kawałki.

Morwenna, blada i roztrzęsiona, omal nie zemdlała. Na

szczęście Anthony ją podtrzymał w silnych ramionach.

- To Pasco.

- Pasco. - Anthony odsunął się od niej, kiwając ponuro

głową. - Już nie żyje.

- Nie. - Chwyciła go za rękę. - Prawdę mówiąc, to ja go

zaatakowałam.

Camelbourne podszedł bliżej.

- Robi się coraz ciekawiej.
- Jak to go zaatakowałaś? - dopytywał się zdumiony An­

thony.

Morwenna powoli odzyskiwała spokój. Doszła do siebie na

tyle, by uświadomić sobie, że obcy mężczyzna, przyglądający

jej się z takim zainteresowaniem, może okazać się jej najgroź­

niejszym wrogiem. Był niezwykle przystojny, choć nieco

bardziej krępy niż Anthony. Czarne włosy dyskretnie przy­

prószone siwizną i arystokratyczna twarz sprawiały, że wyglądał

na kogoś ważnego.

180

KLIFY

- Pasco ukradł psa należącego do pewnej dziewczynki.

Chciał go wyszkolić przeciwko ludziom, musiałam go po­

wstrzymać.

Anthony zamarł.

- W jaki sposób?

- Nie wiem... zdaje się, że go kopałam i rzucałam kamie­

niami. A potem pobiegliśmy na wrzosowisko, było straszne

błoto. Spotkaliśmy tego okropnego Hawkeya.

Camelbourne zagwizdał.

- Wojowniczka. Podoba mi się ta wyspa.

- To nie jest wojowniczka. - Anthony rzucił mu ponure

spojrzenie. - To moja żona.

- Twoja... - Choć raz doświadczony polityk zapomniał

języka w gębie. Jego wyrazista twarz zastygła w niedowierzaniu.

- Morwenno. - Anthony ścisnął jej dłoń jak w imadle. -

Masz podrapaną szyję i ręce, twoja suknia jest w nieładzie i ty

twierdzisz, że Pasco cię nie dotknął?

- Nie miał szansy. - Myślała, że umrze ze wstydu, stojąc

w tak opłakanym stanie przed dwoma eleganckimi i władczymi

mężczyznami.

- Podrapał mnie ten piesek, kiedy próbowałam go uwolnić.

Biedak był śmiertelnie przerażony.

Camelbourne oparł lancę o ścianę.

- Nic dziwnego, że nie odpisujesz na listy - powiedział do

Anthony'ego. - Masz tu tyle rozrywek.

- Więcej, niż możesz sobie wyobrazić - odparł Anthony.

- W rzeczy samej. - Camelbourne uśmiechnął się drwiąco

do Morwenny. - Moja droga, czy zechce pani napić się z na­

mi sherry? Przyznam się, że sam chętnie pozwolę się pani

rozerwać.

Nie odwzajemniła jego uśmiechu.

- Jeśli mam być szczera, wolałabym pić ze świńskiego

koryta niż z panem.

Anthony zamknął oczy.

181

background image

JILLIAN HUNTER

Zza drzwi biblioteki dobiegły stłumione chichoty. Vincent

i pani Treffry kręcili się ostatnio w tym miejscu po ko­

rytarzu.

- Moja żona wcale tak nie myśli - odezwał się Anthony.

Morwenna była oburzona.

- Owszem, myśli.

Zaklął pod nosem.

- Nie myśli.
Spojrzała markizowi prosto w oczy.

- Właśnie tak myślę.
- Przepraszam. -Camelbourne położył rękę na sercu. - Czy

my się znamy? Czy uczyniłem coś złego, by zasłużyć sobie

na takie złośliwości? Moja droga, może zabiłem pani poprzed­

niego męża lub ojca w pojedynku? Jeśli tak, proszę o wyba­

czenie.

- Na razie nikogo mi pan nie zabił- odparła z zimną

krwią. - Ale to pewne jak wschód słońca, że pan to zrobi.

Camelbourne rzucił Anthony'emu nerwowe spojrzenie.

- Czy ona oszalała?

- Nie, ale ostatnio spotkało ją wiele przykrości. - Anthony

długo wpatrywał się w jej twarz, po czym zaciągnął ją w stronę

schodów. - Weź kąpiel - powiedział ze zdenerwowaniem. -

Przebierz się, a ja się nim zajmę.

- Widziałam, co zrobili z wrzosowiskiem. Dlaczego ich nie

powstrzymałeś?

- Proszę zjeść z nami lunch, lady Pentargon - powiedział

chłodno Camelbourne. - Chciałbym lepiej poznać żonę mojego

przyjaciela.

- Anthony! - W jej oczach pojawiły się łzy wściekłości. -

Nie mogę tego znieść.

- Jest pani odważna i czarująca, lady Pentargon - wyszeptał

Anthony. - Jesteś czarodziejką. Jeśli chcesz na niego wpłynąć,

użyj swojego talentu, a nie nerwów. On nie jest złym człowie­

kiem. Samolubnym i zajętym sobą... tak. Możesz w to uwierzyć

182

KLIFY

lub nie, ale kiedyś uważałem go za przyjaciela. Teraz mam

wobec niego dług.

- Powiesz mi dlaczego? - zapytała szeptem. - Chcę zro-

zumieć. Jestem twoją żoną.

- Dziś wieczorem. Obiecuję.

Pokiwała głową, po czym udała się na górę. Zza pleców

Camelbourne'a wybiegły dwa koty, które natychmiast ruszyły

za nią.

- Pentargon, zaprowadź mnie do biblioteki - odezwał się

markiz. - Ta wyspa szalenie mnie intryguje. Chcę się jak najwięcej

dowiedzieć o ziemi, która wkrótce będzie do mnie należeć.

Anthony jeszcze przez chwilę patrzył na schody, nie mogąc

się otrząsnąć z przygnębienia, jakie wywołał widok tak wzbu­

rzonej żony.

- Lloyd, nasze interesy muszą zaczekać godzinę, może

dwie. Obawiam się, że mam coś pilniejszego do załatwienia.

- Może potrzebna ci pomoc? Wiesz, jak lubię pojedynki.

- Nie, Ten jest mój.

Anthony przyparł mężczyznę do ściany i obrzucił go

lodowatym spojrzeniem.

- Posłuchaj uważnie, Pasco.

- Jak mam słuchać? - Pasco wił się z bólu. - Przecież ja

już nie żyję. Nos mi krwawi. Zabił mnie pan.

- Jeszcze nie, ale nie wykluczam takiej możliwości. Ostatni

raz drwiłeś z mojej żony i innych kobiet na tej wyspie. Nie

będzie więcej żadnego łapania zwierząt i wykorzystywania ich

do tych twoich sztuczek.

- Chyba nie spodziewa się pan, że będę zarabiał na życie,

machając różdżką i spełniając dobre uczynki? - powiedział

Pasco, z jękiem siadając na dębowej ławie. - Ludzie płacą za

uroki, milordzie. Jest zapotrzebowanie na wypadki i złe czary.

A mogłem wyszkolić tego kundla, byłby z niego jakiś pożytek.

183

background image

JILLIAN HUNTER

Anthony opuścił rękawy koszuli i z obrzydzeniem rozejrzał się

po zagraconym mieszkaniu Pasco. W rogu salonu w klatce siedział

jednooki kruk. Tuż za nim stała szafa pełna fiolek z eliksirami

i maściami. Na jednej z półek leżał średniowieczny hełm.

- Gdzieś widziałem ten hełm - powiedział Anthony, mar­

szcząc czoło.

- Nie ukradłem go.- Pasco niespodziewanie zaczął się

bronić. - Znalazłem go na plaży - dodał, przykładając do nosa

chustkę.

- Kiedy?

- A skąd ja mam, u diabła, wiedzieć! Dla metafizyka czas

nie ma znaczenia.

- Może jeszcze jedno spotkanie z moją pięścią odświeży ci

pamięć.

Pasco poprawił pelerynę.

- W połowie domów na tej wyspie można znaleźć skarby

z wraków - wyjaśni! stłumionym głosem. - Dwa dni temu...

no, może trzy.

- Gdzie?

- W zatoce. Nie powiem dokładnie gdzie, bo zaraz się tam

wszyscy zlecą, żeby mi podkradać moje znaleziska. Mam

instynkt...

Pisnął, bo Anthony szarpnął go za pelerynę.

- Mów gdzie, ty nawiedzony głupku!

- Przy Paszczy Smoka.

- Należał do Winleigha - warknął Anthony.

- Naprawdę? A ja myślałem, że do króla Artura. - Pasco

odłożył zakrwawioną chustkę. - Teraz należy do mnie... Chyba

nie myśli pan, że go zabiłem?

- A zabiłeś?

- Choć bardzo bym chciał, nie mogę przypisywać sobie

każdej śmierci na wyspie, milordzie.

Anthony ruszył w stronę drzwi. Miał dość tej bezsensownej

rozmowy,

184

KLIFY

-

Nie jesteś na tyle sprytny, by kogoś zabić. Zostaw moją

żonę w spokoju.

- To czarownica - wycedził przez zęby Pasco. - Wiedział

pan o tym?

- Pasco, tobie chyba nie zależy na życiu.

Pasco wstał.

- Ja tylko pana ostrzegam, milordzie. Nie utrzyma jej pan

przy sobie na długo. Morwenna nie będzie do pana wiecznie

należeć.

background image

iedział, że nie powinien przejmować się słowami Pasco,

a jednak jego ostrzeżenie wciąż uparcie rozbrzmiewało w głowie

Anthony'ego. „Morwenna nie będzie do pana wiecznie należeć.

A czy teraz do niego nałeżała?

Interesy z markizem wywietrzały mu z głowy. Przypomniał

sobie o wszystkim dopiero wtedy, gdy wjechał na zamkowy

podjazd. Zsiadając z konia, spojrzał na wieżę i nagle poczuł, jakby

ogromny ciężar spoczął na jego barkach. Zdawało mu się, że

kwiaty, które jeszcze rankiem tak wspaniale kwitły, zaczęły

usychać.

Wchodząc do holu spodziewał się, że zastanie Morwennę

i Camelbourne'a skłóconych, tymczasem żona i gość siedzieli

na bibliotecznej kanapie pochyleni nad jakąś książką.

Przez dłuższą chwilę stał w progu biblioteki, czekając, aż

go zauważą. Morwenna najwyraźniej wzięła sobie do serca

jego rady. Miała na sobie jedwabną różową sukienkę, gęste

włosy upięła w prosty kok, który w cudowny sposób podkreślał

jej klasyczną urodę. Co więcej, oboje z Camelbourne'em śmiali

się radośnie. Anthony'ego ogarnęła tak dotkliwa zazdrość, że

nie mógł się poruszyć. Jeszcze nigdy nie czuł tak intensywnych

emocji, nie wiedział, jak ma zareagować. Postępowanie zgodne

186

KLIFY

z głosem instynktu nie było najlepszym pomysłem, bo jedyne,

na co miał ochołę, to wyrzucić markiza przez okno.

Obdarzony niezwykłym urokiem Camelbourne działał na

kobiety jak magnes. Miał ten naturalny czar, którego Anthony

w głębi duszy zawsze mu zazdrościł, a teraz roztaczał go nad

jego młodą żoną.

Anthony nie był jeszcze gotowy, by dzielić się nią z całym

światem. Ich małżeństwo zbudowane było na zbyt kruchych

fundamentach, by poddawać je takim testom. W jego głowie

kłębiły się najczarniejsze myśli. A jeśli Camelbourne ją uwie­

dzie? Może potrafi spełnić jej najskrytsze pragnienia? Od tylu

lat był wdowcem...

- Widzę, że zdążyliście się zaprzyjaźnić - odezwał się

głosem człowieka cierpiącego najgorsze emocjonalne ka­

tusze.

Camelbourne podniósł głowę znad książki. Zanim się uśmiech­

nął, na jego twarzy pojawił się błysk irytacji.

- Cóż za pasjonująca księga. Anthony, wiesz, że zawsze

fascynowały mnie legendy arturiańskie?

Książka Ethana. Zainteresowanie Anthony'ego tajemniczą

książką odeszło w cień, kiedy spojrzał w oczy Morwenny.

- Znalazłam ją pod twoim fotelem - powiedziała łagodnie.

Wpatrywał się w nią, oszołomiony jej delikatną urodą.

Zapomniał prawie o obecności Camelbourne'a, kiedy nagle

uświadomił sobie, że markiz czeka na jego odpowiedź.

- Legendy arturiańskie... Moja żona - specjalnie podkreślił

to słowo - jest ekspertem w tej dziedzinie.

- O tak. - Camelbourne spojrzał na nią z rozbawieniem.

Anthony postanowił odwołać się do instynktu.

- Ona jest moja. Jest niewinna. Nie będziesz jej miał, Ja ją

pierwszy znalazłem - powiedział.

Camelbourne mógł jej dać to, czego pragnęła, chyba że

Anthony odstąpiłby od umowy. Wtedy jednak pozostałby

jeszcze sąd.

w

background image

JILLIAN HUNTER

- Słyszał pan niewątpliwie o sir Rolandzie Halliwellu? Był

jednym z największych znawców mitologii arturiańskiej.

- Nie tylko o nim słyszałem - odparł Camelbourne. - Znam

każde dzieło, jakie wyszło spod jego pióra.

Morwenna zamknęła książkę na ilustracji przedstawiającej

zaślubiny.

- Z wyjątkiem tego, które próbuję dokończyć.

- Moja droga, to dla mnie prawdziwy zaszczyt - powiedział

Camelbourne. - Jestem gorącym wielbicielem legend o królu

Arturze.

- A zatem musiał się pan natknąć na wzmianki o Abandonie

i dostrzega pan związek wyspy z legendami?- zapytała

z powagą.

- Oczywiście. Lyonesse, Morgan le Fay... nie co dzień

człowiek ma okazję kupić zaczarowaną wyspę.

- Abandon to nie tylko legenda - zauważyła. - To dom dla

dwustu ludzi.

Anthony usiadł w fotelu. W milczeniu przyglądał się żonie,

która z błyskiem w oku szykowała się do jeszcze jednej bitwy

w imieniu króla Artura. Był przekonany, że Morwenna przegra.

Camelbourne był bezwzględnym człowiekiem interesu, Ant­

hony czuł, że cały ten nonsens wokół arturiańskich legend miał

na celu jedynie zaimponowanie Morwennie, bo jemu to nie

imponowało. Mimo to wiedział, że jeśli ktoś mógłby wpłynąć

na markiza i zmusić do zmiany zdania, to tylko jego czarodziejka

w błękitnych pończochach.

- Nie mam zamiaru niszczyć naturalnego piękna wyspy -

zapewnił Camelbourne.

- Ależ już je pan zniszczył - odparła Morwenna. - Kamien­

ny krąg, nasze święte głazy zostały wrzucone do morza.

- A więc sieje wyłowi - stwierdził bez wahania Camelbourne.

Morwenna zerknęła na Anthony'ego, który uniósł lekko brew,

dając jej znak, ze jest bliska zwycięstwa. Bardzo niewiele osób

miało takie szczęście. Camelbourne był znany z uporu.

188

KLIFY

- Głazy to jedna rzecz, milordzie, a dobro mieszkańców

wyspy to druga - mówiła dalej.

- Ich też wrzucamy do morza? - zapytał, udając przerażenie.

Nie uśmiechnęła się.

- To możliwe. Dokąd pójdą pozbawieni dachu nad głową

i pracy?

Wzruszył ramionami.

- Dam im pracę, to chyba naturalne. W pałacyku myśliwskim

będzie potrzebna służba i ogrodnicy.

- To blisko dwieście osób. Zatrudni pan wszystkich?

W tym momencie do biblioteki wszedł sekretarz Camel-

bourne'a, wybawiając go od składania obietnic. Anthony

nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego pojawienie było ukar-

towane. Mężczyzna stał na korytarzu i czekał na odpowiednią

chwilę, by swoją interwencją uratować Camelbourne'a.

- Już siódma, milordzie - powiedział sekretarz. - Jeśli chce

pan zdążyć na jutrzejsze śniadanie z architektami w Penzance,

powinniśmy wypływać.

Markiz wstał i nagle nastrój panujący w bibliotece uległ

zmianie.

Camelbourne znów stał się chłodnym politykiem.

- To była prawdziwa przyjemność poznać panią, lady Pen-

targon. W przyszłości dopilnuję, by moi ludzie zwracali się do

pani po radę, zanim ruszą jakikolwiek kamień...

- Nadzorca nazywa się John Hawkey - wtrąciła szybko. -

To wyjątkowo nieuprzejmy człowiek.

Camelbourne spojrzał na swojego sekretarza.

- Wyślij Daviesa na wrzosowisko. Hawkey jest zwolniony. -

Uśmiechnął się uprzejmie do Morwenny. - Mam nadzieję, że

zaszczycicie mnie swoją obecnością, kiedy ukończę budowę.

Oczywiście pani i Anthony możecie zostać w zamku, jak długo

będziecie mieć ochotę. Sam nie przepadam za zamkami. Spę­

dziłem w nich całe ponure dzieciństwo.

Camelbourne wziął ze stołu swoje rękawiczki. Morwenna

189

background image

JILLIAN HUNTER

wstała, przyciskając do serca książkę. W jej oczach widać

było rozpacz, Anthony nie mógł tego znieść. Gdyby poznał ją

trzy miesiące wcześniej, nigdy by się nie zgodził na coś

takiego. Gdyby żył Ethan... niestety, nie było powrotu. Liczył,

że kiedy wyjaśni jej swoje powody, Morwenna go zrozumie.

Nigdy nie zraniłby jej w ten sposób. Chciał stworzyć z nią

przyszłość.

- Pieniądze prześlę na twoje konto pod koniec miesiąca -

rzucił Camelbourne, obojętny na rozpacz Morwenny.

- Nie będziecie podpisywać wcześniej żadnych dokumen­

tów? - zapytała Anthony'ego.

- Żony nie powinny zaprzątać sobie głów takimi sprawami.

Zawarliśmy wiążącą umowę, prawda Pentargon? - Camelbourne

spojrzał na Anthony'ego. - Ty korzystaj z miesiąca miodowego

u boku pięknej żony, a ja, w ramach naszego układu, zajmę

się przygotowaniem kilku ustaw.

- Dziękuję - powiedział ponuro Anthony.

- Nadal uważam, że to strata czasu - dodał Camelbourne. -

Gdyby te twoje dzieci pracowały, trzymałyby się z dala od

kłopotów.

Twarz Anthony'ego spochmurniała.

- Chodzi o to, żeby te dzieci żyły. Szkoda, że tego nie

rozumiesz - odparł z równą szczerością,

- Anthony, zaledwie trzy lata temu wszedł w życie przepis

ograniczający godziny pracy. Wprowadziliśmy wiele poprawek

do ustawy o biedocie, nie wspominając już o pracach nad

przepisem zabraniającym zatrudniania kobiet i dzieci w kopal­

niach.

- To dopiero początek - powiedział Anthony, nie ustępując,

Camelbourne założył rękawiczki, a na nie kilka drogich

sygnetów.

- Zmiany społeczne muszą potrwać.

- Każdy dzień tego piekła to dla tych dzieci wieczność.

Camelbourne uśmiechnął się protekcjonalnie.

190

KLIFY

- Możliwe, Anthony. Uważam jednak, że nie warto, żebyśmy

się o to kłócili. Szanuję twoje zaangażowanie, choć go nie

podzielam. Żegnaj. Moje gratulacje dla was obojga. Lady

Pentargon, mam nadzieję, że prześle mi pani egzemplarz

książki pani ojca, kiedy już zostanie opublikowana.

Po jego wyjściu Morwenna, nie wypuszczając z objęć książki

Ethana, usiadła na sofie. Była zdenerwowana, zagubiona,

a przede wszystkim zraniona.

- Dzieci, Anthony? Czy masz dzieci, które próbujesz chro­

nić? Czy to jakiś szantaż?

- To nie są moje dzieci, Morwenno - powiedział Anthony. -

Większość z nich to sieroty. Dawno temu, kiedy jako młody

człowiek zostałem uleczony z ciężkiej choroby, która omal nie

uczyniła mnie kaleką, przysiągłem sobie, że zrobię wszystko,

by pomagać innym bezbronnym dzieciom. One nie mają

pieniędzy, żeby same sobie pomóc. W zamian za wyspę

Camelbourne dopomógł we wprowadzeniu dwóch przepisów,

dzięki którym spełnię moją przysięgę. To najbardziej wpływowy

polityk, jakiego znam.

- I nie ma innego sposobu? - zapytała, nie ruszając się. -

Czy w tej sprawie możemy coś zrobić razem?

Usiadł obok niej.

- Nasze wysiłki będą jedynie kroplą w morzu potrzeb. On

ma wpływ na bardzo wielu ludzi. Ty i ja nawet nie spotkaliśmy

w życiu tylu osób.

Kiedy skończył opowiadać jej o ciężkiej doli dzieci zmusza­

nych do nadludzkiej pracy, poczuł, jakby ktoś zdjął mu z pleców

brzemię. Jej oczy były pełne łez. Wiedział, że i ją głęboko

poruszył okrutny los, jaki dotykał najbardziej bezbronnych.

- Myślisz, że on zmieni zdanie? - zapytała nieśmiało.

- Jeśli ty go nie przekonałaś, to nikt nie jest w stanie tego

dokonać. Czy nadal mnie nienawidzisz?

Morwenna nigdy nie spotkała nikogo obdarzonego takim

magnetyzmem.

191

background image

JILLIAN HUNTER

- Jakżebym teraz mogła? A i wcześniej cię nie nienawidzi­

łam. Anthony, jestem z ciebie taka dumna.

Chciał wziąć ją w ramiona i kochać się z nią. Była jego

zoną dopiero jeden dzień, wiec ledwo mógł oderwać od niej

ręce. Kiedy ją przytulił, w drzwiach zjawił się Vincent, by

przypomnieć, że pastor spodziewa się ich za godzinę na kolacji

na ich cześć.

Wstając, Anthony zwierzył się Morwermie, że nie wyobraża

sobie gorszych tortur niż udawanie zainteresowania religią,

podczas gdy tak naprawdę jego myśli pochłaniała wyłącznie

żona, której tak bardzo pożądał.

Pocałowała go w drzwiach i wyjaśniła, że powinna się

przebrać w suknię wizytową i włożyć pelerynę. Pomyślał, że

chciała pobyć sama, i rozumiał to. Wzięła ze sobą książkę

Ethana. Anthony chciał ją zapytać, czy ilustracje nie wydały

jej się nieco dziwne, w końcu jednak uznał, że to nie był

odpowiedni moment

olacja na plebanii była jeszcze gorsza, niż Anthony

przypuszczał. Córka pastora grała na pianinie przez bitą godzinę,

a żona śpiewała pobożne hymny. Jedzenie okazało się okropne.

Podano typową brytyjską strawę: gotowaną wołowinę, jag-

nięcinę, zielony groszek i ciasto z malinami.

Anthony nie jadł. Był zbyt pochłonięty żoną, która nagle

wydała mu się blada i dziwnie zamyślona. Spoglądała tęsknie

w okno i milczała. Zaczął się martwić, że coś może się stać

i Morwenna zniknie w równie tajemniczych okolicznościach

jak jej matka. Przyszło mu do głowy, że sir Roland umarł, bo

serce pękło mu z rozpaczy.

- Przypuszczam, że markiz ma plany dotyczące plebanii -

stwierdził wielebny, kiedy wszyscy usiedli w salonie, by napić

się kawy.

Anthony kiwnął głową, choć tak naprawdę nie wiedział,

192

KLIFY

o czym mowa. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że i pastor

zamartwia się o swoją przyszłość na wyspie.

- Wyjaśniłem mu, jak ważne jest, by życie na wyspie nie

uległo zmianie - powiedział Anthony. Oczywiście nie znaczyło

to, że Camelbourne będzie słuchał i zatrzyma duchownego, ale

pastor odetchnął z ulgą, doceniając trud, jaki zadał sobie

Anthony.

Nagle rozległo się gwałtowne łomotanie w drzwi, po

czym odezwały się rozbawione głosy i śmiech młodych

ludzi. Córka pastora aż podskoczyła, nie mogąc ukryć pod­

niecenia.

- Tatusiu, wszyscy już są. Idziemy na zabawę. Lordzie

Pentargon i ty, Morwenno... to znaczy, milady, proszę o wy­

baczenie. A może wybierzesz się z nami?

Anthony już chciał odpowiedzieć, że miał na wieczór inne

plany, ale kiedy zobaczył zapał w oczach Morwenny, zmienił

zdanie.

- Morwenno, zrobisz, co zechcesz - powiedział cicho. -

O ile to bezpieczne. Czy nocą na wrzosowisku jest bezpiecz-

nie?

- Naprawdę nie masz nic przeciwko temu? - zapytała

z wdzięcznością.

Owszem, miał. Nie chciał tracić jej z oczu i to nie tylko

dlatego, że tak przepadał za jej towarzystwem. Uznał jednak, że

pozwoli jej na tę małą słabostkę.

- Oczywiście, że nie.

- Milordzie, to zupełnie niewinna zabawa - powiedział

pastor. - Może nieco zbyt pogańska, jak na mój gust, ale

ponieważ nie zdarza się to częściej niż raz czy dwa razy do

roku, przymykam na to oko. Służyć tym ludziom, to szanować

ich wierzenia. Zdaję sobie sprawę z tego, że może to moje

ostatnie lato jako duchowego doradcy na tej wyspie. Wszystko

zależy od markiza.

Przez chwilę Anthony próbował wyobrazić sobie Abandon

193

K

background image

JILLIAN HUNTER

jako oazę myśliwych, bez wykształconego w Oksfordzie

pastora, który wędrował ze swoimi psami od domu do domu,

odwiedzając parafian, bez zabaw na wrzosowisku. Był to

ponury obraz. Chwycił dłoń Morwenny, kiedy sięgała po

pelerynę.

- Zaczekaj.

Pastor i jego żona odprowadzili ich wąskim korytarzem do

drzwi, przy których kręciły się psy i córka pastora.

- Nie chcę, żebyś tam szła.
- Dlaczego? - szepnęła Morwenna. - Powiedziałeś, że nie

masz nic przeciwko temu.

- Będę się o ciebie martwił.

- Anthony, jakie to słodkie.

- To wcale nie jest słodkie. Nie wiem dlaczego, ale mam

przeczucie, że ktoś mi cię odbierze.

Roześmiała się.

- Wrócę.

- Obiecujesz?

- Obiecuję.

- Na grób króla Artura, gdziekolwiek się znajduje?

- Och, Anthony, tak, na jego grób.

Udał naburmuszonego.
- A może powinienem najpierw obejrzeć tych twoich przy­

jaciół?

- Ani mi się waż!

- Zaczekaj jeszcze chwilę. - Sięgnął do kieszeni kamizelki

i wyjął z niej małe aksamitne pudełeczko. - Mam dla ciebie

prezent urodzinowy.

- Pamiętałeś - szepnęła wzruszona.

- Oczywiście. Proszę.

Był to złoty łańcuszek ozdobiony perłami z maleńką brylan­

tową różyczką.

- Jakie to piękne - westchnęła, kiedy ich oczy się spotkały.

- Pozwól, że zapnę ci to na szyi, żebyś o mnie pamiętała.

194

KLIFY

Serce zabiło jej gorączkowo, kiedy powiesił łańcuszek na

jej szyi i poprawił pelerynę. Dotykał jej, nie zważając na to,

czy ktoś ich obserwuje. Miał prawo i ją kochał. Ale nawet

Anthony nie mógł zrozumieć jej przywiązania do tej wyspy,

a ona pragnęła pobyć z dala od niego. Chciała przemyśleć

pewne sprawy, odzyskać spokój wewnętrzny.

- Spędzę z przyjaciółmi kilka godzin.

Anthony spojrzał na stojącą przy drzwiach rozbawioną

grupkę młodzieży. Chciał przypomnieć Morwennie, że to ich

miesiąc miodowy, ale nie odezwał się ani słowem. Wiedział,

jak musiała się czuć, przecież mają przed sobą całe życie,

a prawdopodobnie już nigdy nie przydarzy jej się taka magiczna

noc świętojańska, przynajmniej nie na Abandonie.

- No cóż, dobrze - powiedział. - Ale trzymaj się grupy.

Nie chodź nigdzie sama po nocy.

- Oczywiście, Anthony. - Uśmiechnęła się rozbawiona jego

nadmierną troskliwością. - A ty nie licz, że zaraz wrócę.

I jeszcze jedno, pastor oszukuje w karty.

Przyjaciele wyciągnęli ją na zewnątrz i wszyscy natychmiast

'zniknęli we mgle.

- Kiedy? - zawołał za nią jak zatroskany rodzic. - Jak długo

cię nie będzie?

- Młodzi dadzą sobie radę, milordzie - odezwał się za jego

plecami pastor. - Chłopcy z wyspy to nie ułomki, zaopiekują

się dziewczętami. W taką noc jak dziś to nie śmiertelników

należy się obawiać.

Anthony odwrócił się. Nie podobał mu się pomysł, by

chłopcy z wyspy opiekowali się jego żoną.

- Co pastor ma na myśli?

Tęga i miła żona pastora stanęła między nimi.

- Chodzi o wielkie łowy, milordzie. Legenda głosi, że król

Artur i jego rycerze co roku właśnie w noc świętojańską budzą

się i ruszają w pogoń po wrzosowisku.

- A kogo gonią? - Anthony stał w drzwiach, nasłuchując

195

background image

JILLIAN HUNTER

dobiegającego z oddali śmiechu żony. Już jej nie widział.

Dostrzegał jedynie pochodnie, które nieśli chłopcy, i ogarnęła

go bolesna zazdrość.

- Nie wiem - odparł pastor. - Podobno tylko Annie Jenkins

to widziała.

- Ta kobieta ma chyba ze sto lat - dodała z uśmiechem

jego żona, zamykając drzwi. - Zimna mgła, prawda, milordzie?

Proszę do środka, niech pan usiądzie przy kominku.

Pastor zaprowadził ich z powrotem do salonu.

- Słyszałem, że właśnie w taką noc znikła żona sir Rolanda.

Wtedy jeszcze mnie tu nie było, a poprzedni pastor zmarł pięć

lat temu. To on odprawił symboliczny pogrzeb.

Jego żona zmarszczyła czoło.

- Lady Pentargon nigdzie nie zniknie, więc nie mówmy już

o tym. A poza tym to tylko plotka. Miles, ale z ciebie plotkarz.

Przecież tak naprawdę nie wiadomo, co stało się z matką lady

Pentargon.

Pastor chrząknął, przeganiając z korytarza trzy psy, tarasujące

drogę.

- Dobrze, powiem wam coś, co nie jest plotką. John Hawkey

od dziś nie jest już nadzorcą.

- Czyżby? - zadziwił się Anthony. - Tak szybko?

- Człowiek markiza przyszedł na plac budowy i przy

wszystkich wyrzucił go z pracy. - Pastor rozpiął kamizel­

kę. - Moim zdaniem, dobrze się stało. Krzyżyk na drogę dla

łotra. Hawkey z wściekłością cisnął kilof i poprzysiągł

zemstę.

Żona pastora zadrżała.

- I bardzo dobrze. Wreszcie skończą się kradzieże. Podobno

Carew wrócił do pracy.

- Jakie kradzieże?
- A to kura, a to owce. Tu zginęła kołdra, tam lampa.

Pastor poklepał się po brzuchu.

- Moim zdaniem, to sztuczki Pasco. Wbił sobie do tej swojej

196

KLIFY

pustej głowy, że ma magiczną moc, i teraz próbuje to udo­

wodnić. A na dodatek pracują dla niego ci dwaj paskudni

kuzyni.

- A moim zdaniem, to nie była robota Pasco. - Żona pastora

postawiła przy karcianym stoliku krzesło dla Anthony'ego. -

Ale wkrótce się przekonamy, prawda? Kłopoty się skończą

albo i nie.

background image

ie minęła jeszcze północ, a Anthony nie mógł już dłużej

bez niej wytrzymać. Chciał ją odnaleźć. Zignorował propozycję

pastora, by został u nich na noc, nie słuchał jego żony, która

ostrzegała, że mgła jest gęstsza niż zazwyczaj, nie przyjmował

do wiadomości faktu, że John Hawkey został zwolniony.

Dosiadł swojego wierzchowca i ruszył w kierunku wzgórza,

gdzie w oddali płonęły ogniska. Mgła snująca się wokół grani

przybierała najdziwniejsze kształty. Wrzosowisko wyglądało

przepięknie, choć trochę niepokojąco.

Nigdy by nie przypuszczał, że jeszcze w trakcie miodowego

miesiąca będzie poszukiwał panny młodej. Kiedy w końcu ją

odnalazł, przeżył szok, a jednocześnie ogarnęła go radość.

Morwenna, lekko pijana, tańczyła boso w kręgu młodych ludzi.

Ktoś włożył jej na szyję girlandę z lilii, jej długie złotobrązowe

włosy sięgały bioder. Wyglądała jak ofiarna dziewica, tyle że

po ostatniej nocy nie była już dziewicą. Była jego żoną, lady

Pentargon.

Anthony ruszył do przodu, by jej o tym przypomnieć.

W iększość par małżeńskich wróciła już do domów, na

wrzosowisku bawili się ci najbardziej wytrwali i nieostrożni.

198

KLIFY

Nic nie wskazywało, by szaleństwo sobótkowe miało się ku

końcowi. Przycupnięty na kamieniu skrzypek odgrywał skoczne

melodie. Tańce stawały się coraz dziksze, tancerze wirowali

w zapamiętaniu, niektórzy utworzyli węża, który jak szalony

wił się między całującymi się parami. Dziewczęta zmieniały

partnerów, chłopcy kradli całusy, dłonie wędrowały tam, gdzie

nie powinny.

Morwenna wykrzywiła się do Jonathana Illugana, który

pobierał u Pasco lekcje czarnej magii. Chłopak chwycił ją

w pasie i bezczelnie pocałował w usta. To on pomagał Pasco

w rzucaniu najpaskudniejszych uroków.

- Ropucha! - Morwenna z obrzydzeniem wycierała usta. -

Teraz nabawię się brodawek.

Chłopak chrząknął, zachwiał się, po czym runął jak długi

na plecy, kiedy nad głową Morwenny przemknęła czyjaś pięść,

uderzając go prosto w twarz.

- Anthony - wyszeptała zdumiona Morwenna, odwracając

się do niego.

- Spodziewałaś się hiszpańskiego ambasadora? - zapytał

z lekką drwiną.

Jej przyjaciele rozstąpili się przed nim. Nikt nie zamierzał

wchodzić w drogę niebezpiecznemu lordowi, właścicielowi

ziemi, po której stąpali. Co gorsza, książę odebrał im ich

ukochane magiczne dziecko, urodzoną w burzliwą noc świę-

tojańską dziewczynę, która sprowadziła na wyspę tęcze

i lilie.

Nagle ktoś, zbyt pijany, by zauważyć groźną minę Pentar-

gona, lekko pchnął Morwennę w jego ramiona.

- Zatańcz z mężem!

Niewiele brakowało, a Morwenna potknęłaby się o Jonathana

Illugana, który właśnie się ocknął i podpierając się na łokciu,

zastanawiał się, kto wymierzył ten cios. Na szczęście Anthony

chwycił ją w silne ramiona. Jego dłonie zacisnęły się wokół

jej talii niczym sznur, a jednak kiedy się odezwał, głos miał

199

N

background image

JILLIAN HUNTER

czuły. Nie złościł się, nie, był na to zbyt opanowany. Morwenna

wiedziała, ze powinna bardziej obawiać się jego delikatności

niż gniewu.

- Czy jestem ci aż tak niemiły, że wolisz tańczyć z tymi

durniami, niż spędzać wieczór w moim towarzystwie? -

zapytał.

Chciała się wyrwać z jego uścisku, ich oczy się spotkały,

a ona wiedziała, że przegrała ten pojedynek.

- Wiesz, że to nieprawda.

- Dlaczego uciekłaś z domu pastora jak zbiegły skazaniec?

- Zawsze chodzę na sobótkowe tańce.

- Mogłaś tańczyć ze mną. - W jego oczach pojawił się

błysk. - Tęskniłem za tobą, panno młoda.

Gdyby rozkazał jej wracać, na pewno miałaby do niego

pretensje, ale on był na to zbyt przebiegły. Uwodził ją

słowami. Domyśliła się, czego chciał, jej serce od razu

mocniej zabiło. Nie miała już prawa czegokolwiek mu od­

mówić.

- Chciałabym zaczekać na wróżby.

Przyciągnął ją do siebie jeszcze mocniej.

- Znasz już swoją przyszłość. To ja jestem twoim prze­

znaczeniem, Morwenno, od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem.

Morwenna westchnęła. Co roku wszystkie dziewczyny

zbierały się w chacie Annie Jenkins i błagały staruszkę,

by wy wróżyła im przyszłość z płonącej darni. Wszystkie

pytały o to samo: za kogo wyjdę za mąż? Kto będzie

miłością mojego życia? Czyż w ubiegłym roku płomień

nie powiedział, że Morwenna poślubi następnego dziedzica

zamku?

- Chcę się dowiedzieć, czy odnajdę grotę Artura - powie­

działa nagle.

Uśmiechnął się uwodzicielsko.

- Przecież mogę cię tam zabrać.

- Jeśli...?

200

KLIFY

-

Jeśli obiecasz, że już nigdy nie zostawisz mnie samego

z pastorem i jego żoną.

Bez ostrzeżenia pociągnął ją za masywny głaz i zaczął

całować jej twarz, ramiona, wypukłość piersi, aż poddała się

słodkiej mgle pożądania i odchyliła głowę w tył.

- Nigdy więcej mnie nie zostawiaj - powiedział, całując

jej szyję. - Nigdy. Nigdy - Delikatnie gryzł jej piersi. -

Nigdy.

Ogarnęło ją tak cudowne upojenie, że nie opierała się, kiedy

jego dłonie zaczęły wędrować po jej ciele.

- Anthony.

- Pragnę cię - wymruczał, wtulając twarz w jej włosy. -

Tutaj.

- Och - westchnęła, zanurzając się w obłoku rozkoszy. -

Nie tu.

Jej przyjaciele ruszyli do ostatniego tańca, zapominając

o obecności największego wroga. W oddali słychać było

uderzenia piorunów, na pełnym morzu zaczynała się burza.

Klify tonęły w srebrzystozielonej mgle. Podobno w mistyczne

noce, takie jak ta, ludziom czasami objawiają się najbardziej

niezwykłe i tajemnicze zjawiska, których wspomnienie prze­

śladuje ich potem do końca życia.

- Morwenno, dołącz do nas! - zawołał męski głos. Jakiś

rybak dopiero teraz zauważył jej zniknięcie. - Zatańcz z nami

w kręgu!

Nić odpowiedziała, bo nie mogła, uwięziona w ramionach

Anthony'ego, który zasypywał jej piersi gorącymi pocałun­

kami. Czas przestał istnieć. Chwycił ją za rękę i razem zbiegli

ze wzgórza, byle dalej od ognisk i rozbawionych tancerzy.

Rozpiął jej suknię, a ona modliła się w duchu, by nikt ich nie

zobaczył.

- Anthony - Spróbowała podnieść głowę. - Ktoś może

nadejść. Chyba nie zamierzasz... nie pod gołym niebem -

wyjąkała, kiedy zdjął płaszcz i rozłożył go na trawie.

201

background image

JILLIAN HUNTER

- Oczywiście, że zamierzam - odparł z uśmiechem.

- Ktoś może nas zobaczyć.

- Wszyscy normalni ludzie wrócili już do domów. Zostałem

tylko ja, który nie potrafię oprzeć się własnej żonie.

To prawda. Morwenna rozejrzała się po zasnutym mgłą

wrzosowisku. Było puste, gdzieniegdzie z oparów mgły

wystawały gigantyczne głazy, przypominające zastygłych

w bezruchu olbrzymów. Pozostawione bez opieki ogniska

dogasały.

- Wystraszyłeś wszystkie mniejsze istoty - powiedziała

cicho.

- I dobrze - Rozpiął spodnie. - Nie chcę, żeby ktoś słyszał,

jak krzyczysz.

Zadarł jej spódnice w górę i ignorując jej nerwowy

śmiech, zaczął ją całować, aż poddała się nastrojowi. Kiedy

rozchylił jej uda, poczuła na skórze wilgotną trawę. Położył

się na niej, a ona zarzuciła mu ramiona na szyję. Zanim

zamknęła oczy, zobaczyła na niebie spadającą gwiazdę.

Miała tylko jedno życzenie, by zawsze ją kochał. Wiedziała,

że już nigdy nie będzie potrafiła mu się oprzeć. Jej serce

należało do niego. W tym momencie poczuła, że zanurzył

w niej czubek swojej włóczni. Wyprężyła się, a jej ciało

otworzyło się, by go przyjąć. Po wczorajszej nocy była

nadal opuchnięta, westchnęła cicho, rozkoszując się tym, jak

ją wypełnił.

- Błagam - wyszeptała, zagryzając wargi.

Uśmiechnął się do niej, wpatrując się w jej lśniące od

pocałunków piersi.

- O co błagasz?

- Anthony. - Chwyciła jego ramiona. - Przestań mnie tor­

turować.

- Kochanie, jesteś taka ciasna. Nie chcę sprawiać ci bólu.

- Zrób to.

- Jesteś pewna?

202

KLIFY

-

Tak.

Oszołomiona jęknęła, kiedy rozsunął jej szerzej uda i wszedł

w nią jednym mocnym pchnięciem. Mgła rozpostarła się nad

nimi niczym litościwa zasłona. Przestał się kontrolować, po­

ruszał się w niej ogarnięty namiętnością. Stali się jednym

ciałem. Kobieta i mężczyzna opętani sobótkowym szaleństwem.

Po kilku chwilach osiągnęli spełnienie. Kiedy zaczęła drżeć,

Anthony osłonił ją własnym ciałem. Płaszcz powoli nasiąkał

wilgocią traw. Leżeli w milczeniu, tuląc się do siebie pod

rozgwieżdżonym niebem.

Anthony westchnął z zadowoleniem i podniósł Morwennę.

- Było cudownie.

- Zachowaliśmy się zupełnie jak para młokosów - roze­

śmiała się Morwenna, poprawiając spódnice. - Nie wiem, jak

ty to robisz, ale tracę przy tobie zmysły.

- Potraktuję to jako komplement. - Przyciągnął ją do siebie,

by jeszcze raz ją pocałować. - Chciałbym więcej.

- Och, Anthony, wystarczy. Może najpierw wrócimy do

domu?

- Nie wiem... A kiedy wrócimy do domu?

Zerknęła mu przez ramię.

- O ile w ogóle wrócimy. Mgła zrobiła się gęsta jak śmietana.

Wziął ją za rękę i zaprowadził na miejsce, gdzie czekał jego

wierzchowiec. W powietrzu unosił się zapach palonych ziół,

zmieszany z wilgotną morską mgłą i czymś, czego nie potrafiła

rozpoznać. Z jakąś tajemniczą obecnością.

- Spalili w ognisku woskową podobiznę markiza - mruk­

nęła.

Chwycił ją w pasie i przyciągnął do siebie.

- Dobrze, że nie moją.

Uśmiechnęła się do niego.

- Właściwie to miała być była twoja, ale namówiłam ich,

żeby ją zmienili.

- Och, jesteś bardzo troskliwa.

203

background image

JILLIAN HUNTER

- W tej mgle wyczuwam coś dziwnego - wyszeptała. -

Zabierz mnie do domu,

- Oczywiście.

- Mam na myśli dom na farmie. Mój dom. Jest bliżej.

- Morwenno, teraz twoim domem jest zamek.
- Nie na długo. Przed końcem lata będziemy musieli się

wyprowadzić.

Bez większego wysiłku wsadził ją na siodło, muskając dłonią

jej nagą łydkę.

- Dziecino, gdzie twoje pończochy? Oj, trzeba cię utem-

perować - Wskoczył na konia. - Trzymaj się.

- Nie muszę.

- To się nie trzymaj.

Wierzchowiec ostro ruszył. Anthony zrobił to celowo, pomyś­

lała. Zmusił ją, by przytuliła się do jego muskularnych pleców,

inaczej spadłaby z pędzącego konia.

- Anthony, czy zmusiłeś konia, by tak szarpnął?

- Morwenno, kochanie, przypisujesz mi zbyt wielką moc.

- Ależ ty masz zbyt wielką moc.

Roześmiał się, a echo poniosło jego donośny śmiech po okolicy.

- Po wczorajszej nocy wierzę, że oboje możemy się dzielić

mocą. Lady Pentargon, jestem pani oddanym sługą.

Oparła głowę na jego ramieniu, zdumiona własną reakcją

na jego wyznanie.

~ To noc świętojańska, milordzie. Wiesz, gdzie jesteśmy?

- Dojeżdżamy do drogi przy klifie. A gdzie koty spędzają

tę noc? - zapytał dla podtrzymania rozmowy.

- Zamknięte w zamku, żeby Pasco ich nie ukradł.

Jego twarz spochmumiała.

- Jego uczeń ukradł ci dziś całusa.

- 1 sądząc po sile twojego ciosu, zapłacił za to złamaną

szczęką.

- Miał szczęście, że nie życiem - odparł bez odrobiny

współczucia.

204

KLIFY

Wiatr zaczął się wzmagać, a powietrze wypełniło się

wilgocią. Mgła niebawem miała się podnieść, na razie jed­

nak jechali przez krainę cieni, zdani wyłącznie na własne

instynkty.

- Ojciec opowiadał mi, że kiedyś po wyspie wędrował

olbrzym Thunderbore i od czasu do czasu rzucał swoim ogrom­

nym młotem.

- Szkoda, że nie rzucił tu kilku znaków drogowych -

mruknął Anthony.

- Przecież tu są znaki - powiedziała cicho. - Chyba że

usunęli je twoi ludzie.

Chrząknął.

- Te dziwaczne granitowe płyty na wprost nas... tak, An­

thony, te, w które omal nie wjechałeś... to także dzieła olb­

rzymów.

- A więc wiesz, gdzie jesteśmy.

- Na Boga, nie mam pojęcia. Olbrzymy zostawiły na wyspie

masę podobnych znaków.

- Pracowite pszczółki.

Morwenna westchnęła.

- Rodzi się pytanie, czy Artur odnalazł doskonały świat,

którego poszukiwał? Czy on w ogóle istnieje? A może wyprawa

była równocześnie celem i końcem?

- Rodzi się pytanie, dokąd, do diabła, prowadzi ta droga?

Pal licho doskonały świat

Przytuliła się do niego.

- Jeśli ktoś podczas pełni księżyca trzy razy przejdzie nago

przez dziurawy głaz, wyleczy się z kurzajek.

- I z nieśmiałości.

- Morgan właśnie w taką noc przypłynęła tu z Arturem,

teraz wyraźnie to widzę.

- A ja nic nie widzę.

- Kiedyś podczas mgieł ludzie modlili się o wraki statków.

- Teraz to historia. - Zatrzymał konia. - Morwenno, jeśli

205

background image

JILLIAN HUNTER

nie przestaniesz tak się o mnie ocierać, znajdziesz się z po­

wrotem na ziemi. I nie będę patrzył, czy jest mgła, czy nie.

- To dziwne.

- Nie ma w tym nic dziwnego. Po to cię poślubiłem.

Wychyliła się zza niego.

- Nie, nie o tym mówię. Chodziło mi o to, że... wydaje mi

się, że dojeżdżamy do przylądku Skulla.

- Niemożliwe. Przecież to pięć mil od plebanii.

- Tak, ale to jedyna cześć wyspy, jakiej nie znam. Tu

wszystko wydaje mi się obce.

Mgła podniosła się na chwilę.

- Spójrz tam, na górę, Morwenno. Tam jest jakiś człowiek.

- Wygląda mi to na skarłowaciały dąb - wyjaśniła. - Wiatr

wykręca je w przedziwne kształty. Niektóre przypominają

tańczące w kręgu elfy.

- To kucający człowiek.

- Chyba powinieneś nosić okulary - powiedziała łagodnie.

Uniósł brwi.

- Mówię ci, to pasterz. Minutę temu zdawało mi się,

że słyszę beczenie owiec. Zostań tu, zapytam go, gdzie

jesteśmy.

- Uważaj na siebie, Anthony. Może to Pasco składa ofiarę

swojemu panu z piekieł.

- Morwenno, a może to po prostu pasterz. Nie przyszło ci

to do głowy?

edwo zniknął jej z oczu we mgle, Morwenna od razu

poczuła się samotna. Bez niego nagle zrobiło się cicho i pus­

to. W oddali słychać było szum morza, nieco bliżej rozlegało

się miarowe kapanie wody skraplającej się na granitowych

głazach.

Włosy zjeźyły jej się na karku.

Nie była sama.

206

KLIFY

Powoli się odwróciła, oddech zamarł jej w gardle.

Po prawej wśród głazów coś się poruszyło. Coś ją obser-

wowało, śledziło ją ukryte w cieniu.

- Anthony? - wyszeptała, niczym modlitwę.

Wierzchowiec odwrócił się. Morwenna znalazła się tyłem

to wzgórza, na którym zniknął jej mąż. Pochyliła się do przodu,

a niespokojny koń znów się obrócił. Nagle wydało jej się że

dostrzegła jakiś srebrny błysk. Po chwili usłyszała uderzenie

metalu o skałę.

L

background image

iedy Ambony dotarł na wzniesienie, pasterza już nic

było. Rozczarowany odwrócił się, by zawołać Morwennę, ale

okazało się, ze mgła jest tak gęsta, że nie widać ani jej, ani konia.

- Morwenno, gdzie jesteś?

- Niedaleko, prawie tam, gdzie mnie zostawiłeś.

- To znaczy gdzie?

- Tutaj. Kilka kroków od tego miejsca, w którym byłam.

Zdawało mi się, że coś widziałam - dodała zmieszana. - Mgła

igra z naszą wyobraźnią.

- A możesz mi jakoś pomóc cię odnaleźć?

- Mam ci podać dokładną długość i szerokość geogra­

ficzną?

- Może pomachasz swoją małą rączką?

- Dobrze. 1 jak?

- Co jak?

- Macham do ciebie.

- Naprawdę?

- A teraz?

- Co teraz?

- Macham obiema rękami jak wiatrak.

- Nie widzę cie, Morwenno. Teraz ja macham fularem,

widzisz?

208

K

KLIFY

- Chyba tak - odparła słabym głosem. - Nie, to znów mgła.

Mógłbyś jeszcze raz wspiąć się na wzgórze? Może to coś da.

- Mógłbym, gdybym tylko potrafił je znaleźć - mruknął

pod nosem. Miał wrażenie, że cały czas rozmawia sam ze

sobą. - Morwenno, mów do mnie. Nie zsiadaj z konia.

Cisza. Anthony zaklął.

Mgła znów się uniosła, odsłaniając wrzosowisko, które

wyglądało dokładnie tak jak zawsze, a jednak jakoś inaczej.

Nigdzie nie było śladu Morwenny. Zdawało mu się, że gdzieś

z oddali doleciało go rżenie konia, po chwili wszystko znikło

w miękkiej poświacie.

Z niedowierzaniem odwrócił się, kiedy ciszę przerwał sygnał

rogu myśliwskiego. Zanim zdążył się otrząsnąć ze zdumienia,

usłyszał skrzypienie zardzewiałej bramy i tętent końskich

kopyt. Jacyś niewidzialni jeźdźcy przekraczali właśnie most.

- Na miłość boską, a to co... Morwenno, gdzie jesteś? Usuń

się z drogi! Schowaj się!

W dół ze wzgórza pędzili rycerze w lśniących zbrojach. Nie

miał pojęcia, kogo ścigali. Nawet na niego nie spojrzeli, Anthony

wyczuł jednak ich żądzę krwi i podniecenie. Widział determinację

samotnego jeźdźca na siwym rumaku, który odłączył się od grupy,

by okrążyć zwierzynę. Rycerze byli półprzezroczyści, promienio­

wali jednak prawie namacalną energią, pulsującą w powietrzu.

Anthony widział, jak samotny jeździec zsiada z konia i trzy­

mając w dłoni włócznię, ostrożnie wchodzi między drzewa.

Anthony gotów był przysiąc, że jeszcze przed chwilą na

wrzosowisku nie było żadnych drzew. Choć to wszystko nie

miało sensu, ferwor polowania udzielił się i jemu. Przestał się

dziwić i szukać w tej iluzji jakiejkolwiek logiki.

Kiedy z mgły wyłonił się niedźwiedź i ruszył prosto na

rycerza, Anthony nie mógł się powstrzymać.

- Uwaga! Z tyłu! - krzyknął.

Czy myśliwy go usłyszał, tego Anthony nie wiedział. Rycerz

uniósł włócznię i odwrócił się, niestety o kilka sekund za

209

background image

JILLIAN HUNTER

późno. Groźny zwierz rzucił się na niego i wbijając kły w jego

lewe biodro, przyparł go do głazu. Myśliwy upadł z jękiem

agonii. Anthony nie miał pewności, czy ten jęk nie wyrwał się

przypadkiem z jego gardła-

Nagle w boku poczuł przeszywający ból, oddychał tak

ciężko, jakby walczył o życie. Powietrze wypełnił zwierzęcy

odór. Pociemniało mu w oczach. Po chwili otoczyli go zbrojni

rycerze, słyszał ich zatroskane głosy.

To on był tym rannym rycerzem. Przyglądał się samemu

sobie, jak podczas przedstawienia.

Delikatna, ale silna ręka, królewska ręka w rękawicy zdjęła

mu hełm i Anthony ujrzał własną twarz, jak gdyby patrzył

w lustro. Widział grymas bólu, stoicki spokój i zgodę na śmierć.

- Dzielny rycerzu - powiedział król. - Otrzymasz swoją

nagrodę w innym świecie.

W tym momencie wszystko znikło we mgle.

Anthony zrobił krok w tył, odsuwając się od znikającego

lustra czasu. Potknął się, upadł i zaczął staczać się ze wznie­

sienia, zaczepiając po drodze o ostre krzaki i uderzając o ster­

czące kamienie. Kiedy w końcu się zatrzymał i odwrócił na

plecy, ujrzał pochylającą się nad nim Morwennę. Patrzyła na

niego z rozbawieniem.

- Och, Anthony! - rzuciła się na niego z takim impetem,

że aż krzyknął z bólu.

- Do diabła! - mruknął. - Co się stało?

Roześmiała się. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy

z jego cierpienia.

- Stoczyłeś się ze wzgórza. Co to był za widok!

- Ja w ogóle nie byłem na wzgórzu. Nie znalazłem drogi.

- Ależ musiałeś tam być. O Boże, ty krwawisz, Anthony,

a ja się z ciebie śmiałam. Pokaż.

- Nic mi nie jest. - Wstał, tłumiąc jęk. - Dokąd pojechali?

- Kto, milordzie?

- Ci rycerze z polowania. Nie widziałaś ich?

210

KLIFY

Rozejrzała się wokół siebie.

- A ty kogoś widziałeś? - zapytała niepewnie.

- Morwenno, nie pora na żarty. Ten róg myśliwski i jeździec

na siwym rumaku, zaatakował go...

Odsunęła się od niego, blednąc. On mówił poważnie. Do-

strzegła to na jego twarzy.

- Wielkie łowy. A więc to widziałeś. To niesprawiedliwe.

- Był tam niedźwiedź. Ten myśliwy go nie zauważył i... -

Anthony dotknął biodra. Na palcach miał ślady krwi. Nie

pamiętał, by uczestniczył w łowach, nie pamiętał też upadku.

Obrazy zaczęły zacierać się w jego pamięci, po chwili nie był

pewien, czy miał halucynacje.

„Otrzymasz swoją nagrodę w innym świecie". W głowie

rozbrzmiewał mu czyjś niski głos. Kto to mógł być? O jaką

nagrodę chodziło, bo chyba nie o tę ranę na biodrze?

- Anthony, musimy natychmiast wracać do domu. Nie chcę

cię tu zostawiać, by szukać pomocy. - Morwenna zagryzła

dolną wargę, spoglądając w stronę grani. -Możliwe, że przypad­

kiem przeszliśmy przez zaczarowaną bramę.

- Co takiego?

- Zaczarowana brama to takie miejsce, tu, na wrzosowisku.

Można przez nią wejść w inny wymiar czasowy i spotkać duchy.

Kiwnął głową. Odczuwał zbyt silny ból, by się z nią sprzeczać.

Kiedy zrobił kilka kroków w stronę wierzchowca, okazało się,

że jego lewa noga jest bezwładna.

To było jeszcze gorsze od bólu, nagle z przerażeniem

pomyślał, że wróciła jego choroba z dzieciństwa. Modlił się,

by żona niczego nie zauważyła.

arkiz Camelbourne zaklął szpetnie, kiedy jego powóz

zatrzymał się nagle na końcu drogi. Dalej były tylko drzewa.

Okolica nie wydawała się znajoma, a on wcale nie miał ochoty

jej poznawać.

211

M

background image

JILLIAN HUNTER

Zastukał laską w sufit.

- Woźnico, co z tobą? W tej mgle, na jakimś odludziu,

jesteśmy łatwym łupem dla rabusiów. Dlaczego jedziemy

objazdem? To nie jest droga do Penzance.

Nie usłyszawszy odpowiedzi, Camelbourne wysiadł z karety.

Woźnica gdzieś zniknął, prawdopodobnie poszedł zapytać

o drogę. Markiz zerknął na zegarek z dewizką i jeszcze raz

zaklął. Powozu, którym podróżował jego sekretarz, nic było

widać, a....

Camelbourne powoli podniósł głowę. Na skraju drogi stała

intrygująca kobieta w białej pelerynie. Przestraszył się, bo

uzbrojony woźnica gdzieś się oddalił. Sam miał broń, ale pech

chciał, że pistolet został w płaszczu, w powozie.

Rozejrzał się, szukając lokajów.

Nie było po nich nawet śladu.

- Niech się pan nie niepokoi, milordzie. - Kobieta podeszła

bliżej. Camelbourne nigdy nie słyszał tak pięknego głosu.

Czyżby się znali? Stał jak skanieniały, zastanawiając się, czy

to przypadkiem... nie, niemożliwe... to nie mogła być żona

Pentargona.

Kobieta zatrzymała się przed nim.

Nie, to nie była Morwenna, choć podobieństwo było ude­

rzające. Pod kapturem ujrzał twarz o klasycznie pięknych

rysach. Z Morwenny biła niewinność, od tej postaci promie­

niowała mądrość.

- Czego pani chce? - Camelbourne był zafascynowany,

a nie zaniepokojony. Choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę

z niezwykłości sytuacji, ciekawość zajęła miejsce zniecierp­

liwienia. Szaleństwo nocy świętojańskiej, pomyślał.

Wzięła go za rękę i przeprowadziła przez zagajnik. Zatrzymali

się w szczerym polu, Camelbourne dostrzegł w oddali napis

„Kopalnie Barnstaple". To niemożliwe. Okolica przypominała

piekło. Klekoczące taczki, stukot kilofów, na tyczkach kołysały

się latarki. Półnagie dzieci uwijały się jak w ukropie. łch oczy

212

KLIFY

były puste. Jak to możliwe, by gdzieś jeszcze pracowano w tak

prymitywnych, pożałowania godnych warunkach?

Camelbourne zostawił kobietę i podszedł do grupki dzieci

siedzących przed namiotem. Jeden z chłopców, na oko sied­

miolatek, był tak podobny do jego syna, że Camelbourne omal

nie zwrócił się do niego jego imieniem. Obojętny na wszystko

chłopiec zanurzył palce w misce z jakąś papką i jadł łapczywie,

jak gdyby był to jego jedyny posiłek tego dnia.

Nagle w głębi namiotu rozległy się krzyki młodej dziewczyny.

Camelbourne zauważył cień pochylającego się nad nią męż­

czyzny. Ich ciała poruszały się gwałtownie, złączone w brutal­

nym spółkowaniu. Wściekły, krzyknął, by mężczyzna przestał,

i już chciał wejść do namiotu, kiedy kobieta powstrzymała go.

- Nie słyszą pana i nie widzą - wyjaśniła łagodnie.

- Ale jak to... - urwał, uświadomiwszy sobie, że to pytanie

nie ma logicznej odpowiedzi. - Tak nie może być - powiedział,

potrząsając z niedowierzaniem głową. - Przecież istnieją prawa,

które zakazują podobnych praktyk. Dlaczego nikt ich nie

przestrzega? Jak można do tego dopuszczać?

- Istotnie - odezwała się smutno kobieta. - Jak można do

tego dopuszczać, mój wszechmocny lordzie?

Odprowadziła go z powrotem na skraj zagajnika, skąd

dostrzegł czekających na niego lokajów i woźnicę. Mgła

powoli się podnosiła, a odgłosy kopalni cichły w oddali. Szedł

w stronę powozu, świadomy tego, że kobieta już mu nie

towarzyszy.

W połowie drogi odwrócił się i ostatni raz na nią spojrzał.

- Kim jesteś?

- Przyjacielem, milordzie. Tylko przyjacielem.

background image

anim dotarli do pogrążonego w porannej ciszy zamku,

Anthony zdołał sam siebie przekonać, że całe polowanie

było jedynie przywidzeniem. Morwenna wypytywała o naj­

drobniejsze szczegóły, w końcu Anthony stracił cierpliwość

i przestał odpowiadać na pytania, pogrążając się w mil­

czeniu. Nie mógł się pogodzić z tym, że on, człowiek

tak logiczny, powściągliwy i rzeczowy, uległ tym samym

absurdalnym przesądom, które przyczyniły się do śmierci

Ethana.

- Widziałeś sir Bedivere'a? - podpytywała podniecona Mor­

wenna. - Podobno sir Galahad jeździ na siwym koniu. Widziałeś

króla?

- Nie będę dziś więcej o tym rozmawiał. - Ból w biodrze

ustępował, ale Anthony obawiał się, że coraz wyraźniej widać,

że kuleje. Czyżby znów miał być kaleką? Zastanawiał się,

kiedy Morwenna to zauważy i jak się będzie czuła jako żona

człowieka fizycznie niepełnosprawnego.

Dopilnował, by na górę po schodach weszła pierwsza.

W sypialni odczekał, aż się rozbierze, po czym wciągnął ją

do łóżka.

- Anthony, nie włożyłam jeszcze nocnej koszuli.

- Nie kłopocz się. - Jego dłoń pieściła wypukłość jej po-

214

KLIFY

śladków. Seks wydawał się najlepszym antidotum na zjawiska

nadprzyrodzone. Zwykłe ziemskie pieszczoty powinny ukoić

jego niespokojną duszę.

- Myślałam, że jesteś ranny - powiedziała.
- Bo jestem. - Pocałował wgłębienie w jej szyi, rozkoszu­

jąc się subtelnym zapachem jej perfum. - Ulecz mnie - wy­

szeptał.

Sięgnęła między jego nogi i dotknęła członka. Anthony

zmrużył oczy, wzdychając z zadowoleniem.

- Niech Bóg ma mnie w swej opiece, lady Pentargon. Chyba

będę żył.

Nieśmiało zacisnęła palce wokół czubka jego włóczni i za-

czeła delikatnie poruszać dłonią.

- Jak się teraz czujesz?
- Zdecydowanie lepiej. Już prawie jestem zdrowy. - Ob­

jął ją w pasie i pomógł jej usadowić się na jego biodrach.

Kiedy nadział ją na swoją różdżkę, Morwenna westchnęła.

Unosiła się i opadała w rytmie, jaki dyktowały jego ręce, aż

w końcu wpadła w trans. Jęcząc z rozkoszy, Anthony wsu­

nął ręce pod głowę i przyglądał się żonie. Jej drobne piersi

kołysały się rytmicznie. Po kilku minutach chwycił jej po­

śladki i wyprężył się ku górze, doprowadzając ich oboje do

ekstazy.

Chwilę później ułożyła się do snu, wtulona w jego ciało.

We włosach wciąż miała płatki lilii. Anthony przykrył ją

kołdrą.

- Moja pogańska panna młoda - wyszeptał z czułością. -

Rzuciłaś na mnie urok.

- To ty rzuciłeś urok na mnie - powiedziała z westchnieniem

i zamknęła oczy. - Moi przyjaciele mieli rację. Anthony, ty

masz nadprzyrodzoną moc. To nie przypadek, że wyspa trafiła

w twoje ręce. Jutro, zanim zapomnisz, zaczniemy badać groty -

mruknęła sennie.

215

z

background image

JILLIAN HUNTER

-

Morwenno, ledwo dwa dni temu wzięliśmy ślub. Chciałbym

spędzić nasz pierwszy tydzień na rozkoszach łoza małżeńskiego,

a nie wiosłować od brzegu do brzegu, szukając groty Ali Baby.

Roześmiała się.

- Pomyliły cię się legendy. Ojciec byłby wstrząśnięty. -

Otworzyła oczy, przypomniawszy sobie o czymś. - Mam

nadzieję, że moja wcześniejsza teoria była prawdziwa.

- Jaka teoria?

- Podejrzewam, że to, co ci się dziś przydarzyło, miało

związek z podróżą w czasie. Musiałeś przypadkiem wejść do

zaczarowanej bramy i przeniosłeś się w czasie.

- Oczywiście - odparł. - Często mi się coś takiego zdarza.

W zeszłym tygodniu bytem rzymskim gladiatorem. Kto wie,

może jak się jutro obudzisz, będę Joanną d' Arc? Mogę pożyczyć

miecz i Biblię?

- Och, Anthony. Nieładnie tak kpić z własnych talentów.

- Talenty? Morwenno, dzięki tym talentom boli mnie bok.

Dosłownie.

- Oddałabym życie, żeby móc zobaczyć to co ty - wybuch-

nęła młodzieńczym entuzjazmem.

Przeszły go dreszcze.

- Nie mów tak.

- Dlaczego?
- Nie mogę znieść nawet myśli, że coś mogłoby ci się stać.

- Przytul mnie, Anthony - wyszeptała, poruszona jego wy­

znaniem.

Zrobił to, o co prosiła, i kilka minut potem oboje zasnęli.

Ich oddechy mieszały się. W pewnej chwili Morwenna krzyk­

nęła przez sen. Za oknami majaczył blady świt. Anthony zerwał

się i spojrzał na nią.

- Co się stało? - zapytał z troską.
- Śnił mi się Elliott Wołał mnie, Anthony, on potrzebuje

mojej pomocy.

216

KLIFY

- Kochanie, to tylko sen. Nie ma powodu do obaw.

- Uważasz, że on nie żyje, prawda?

- Wszystko na to wskazuje - odparł cicho.

Nie wspomniał o tym, że znalazł u Pasco hełm Elliotta.

Morwenna na pewno chciałaby osobiście porozmawiać o tym

z Pasco, a na to nie mógł się zgodzić. Rano jak zwykle znów

pójdzie z Vincentem przeszukiwać teren wokół domu Pasco

na przylądku Skulla.

Poprawił się na poduszkach i obserwował śpiącą Morwennę.

Odprężyła się, oddychała miarowo i spokojnie.

Ledwo i on zamknął oczy, ogarnął go dojmujący chłód.

Anthony wyczuł czyjąś obecność. Odwrócił głowę. Na nocnym

stoliku stał kielich ze zmatowiałego srebra, na którym wy­

grawerowana była scenka przedstawiająca średniowieczne łowy.

Anthony usiadł ostrożnie, by nie zbudzić żony, i podniósł

kielich do nosa. Zawartość pachniała wyjątkowo zachęcająco,

jak grzane wino z miodem i ziołami.

Przyszło mu na myśl, że takie trunki musieli pijać średnio-

wieczni rycerze wracający do domu po bitwie. Lub łowach.

Kielich stał na kawałku zapisanego pergaminu.

Wino uleczy twe rany. Słodkich snów, młody lordzie.

- Młody lordzie - odczytał na głos. W pamięci odżyły

wspomnienia z dzieciństwa. Nagle na leśnej polanie zobaczył

niezdarnego kalekiego chłopca, tchórzliwego i nie wierzącego
we własne siły. Obok niego stała zielonooka kobieta. Dotknęła

jego ramienia patykiem, a wtedy w jego nieśmiałej duszy

zrodziła się odwaga.

- To ty - odezwał się Anthony, wstając nago z łóżka.

Rozejrzał się po sypialni, ale nie zauważył nikogo, oprócz żony

i trzech kotów drzemiących w koszyku obok ich łóżka. - Jak

to być może? To nie jest możliwe.

217

background image

JILLIAN HUNTER

Nagle poczuł wielką ochotę, by skosztować napoju. Nie

wiedział, czy to nie trucizna i czy przypadkiem rano Morwenna

nie znajdzie na podłodze jego martwego ciała. Wypił, a wtedy

ogarnął go głęboki spokój. Wkrótce zasnął.

rzez kilka godzin śniły mu się przedziwne sny. Większość

nie miała sensu, jak choćby trajkocząca żona pastora. Morwenna

na wrzosowisku wzywała jego pomocy, ale on nie mógł jej

dosięgnąć. Był zdeformowanym kaleką, śmiałaby się z niego

jak niegdyś ojciec i koledzy.

Kulejąc, włóczył się po wrzosowisku, między rzędami gro­

bów, nad jego głową krążył ptak, prowadził go, popędzał...

Obudziło go poranne słońce. Na stoliku nie było żadnego

kielicha ani pergaminu. Nie było też Morwenny. Za oknem

rozległo się trzepotanie skrzydeł. Zanim zdążył wstać z łóżka,

nie było już na co patrzeć. Na tle błękitnego nieba przesuwał

się jakiś cień.

Anthony spojrzał przez okno. W zatoce cumował niewielki

parostatek. Mężczyźni biegali tam i z powrotem, wyładowując

na plażę meble, marmurowe popiersia, kredens, porcelanę.

Poszukiwania Elliotta, albo jego ciała, będą musiały poczekać

co najmniej kilka godzin.

Ubrał się pospiesznie i zszedł na dół. Na szczęście już prawie

zupełnie nie kulał, na biodrze nie było śladu obrażeń. Poczuł

wielką ulgę.

W korytarzu natknął się na panią Treffry.
- Gdzie moja żona?

- Wyszła z panem Vincentem, milordzie.

- Wyszła? - Wyobraził sobie Morwennę i Vincenta polu­

jących na klifie na motyle. - Dokąd?

- Dziecko Lanreathów poważnie zachorowało, milordzie.

Poszła pomóc.

218

KLIFY

- Jest pani pewna, że towarzyszy jej Vincent?

- Najzupełniej, milordzie. Nalegał, że ją odwiezie i na nią

zaczeka.

- To dobrze. Zaraz i ja do nich dołączę.

- A śniadanie, milordzie?

- Dziękuję, nie jestem głodny.

Choć Vincent był dobrym strażnikiem, Anthony'emu nie

podobało się, że Morwenna wychodzi z domu bez niego. I nie

miało znaczenia, że robiła tak przez całe życie. Te jej tęcze

może i były piękne, ale nie chroniły jej przed niebezpieczeń­

stwami, jakie czyhały w świecie.

Magia nie uratowała wyspy.

Głośne pukanie w drzwi oznaczało, że przyniesiono meble

CameIbourne'a. W ciągu kwadransa powściągliwa elegancja

musiała ustąpić miejsca ozdobnym znakom czasu: krzesłom

o dziwnych kształtach, barokowym sofom, kredensowi w stylu
rokoko wielkości klifu.

Kiedy wpadł na chiński stolik, ucieszył się, że nie ma tu

Morwenny. Dobrze, że nie widziała tego gwałtu na dobrym

smaku. A gdyby...

Na stoliku markiza leżała zaginiona książka.

Niewiele myśląc, Anthony sięgnął po nią. Nie wziął jej do

ręki, bo w ostatniej chwili przypomniał sobie, że przecież może

ją dokładniej obejrzeć, kiedy odnajdzie krnąbrną żonę.

„Otwórz mnie".

„Przeczytaj mnie".
Odsunął się od stolika, zastanawiając się, czy przypadkiem nie

postradał zmysłów. To pije jakieś dziwne napoje, to znów wydaje

mu się, że uczestniczy w łowach. Tym razem odniósł zupełnie

irracjonalne wrażenie, że książka wzywała go, by przekazać mu

wiadomość, której z uporem do siebie nie dopuszczał.

Odwrócił się zdecydowany wyjść. Przy drzwiach siedział

biały kot, jak gdyby na coś czekał.

219

P

background image

JILLIAN HUNTER

-

To znowu ty - mruknął poirytowany. - Do diabła, a co

mi tam...

Sięgnął po książkę.

Welinowe stronice przewracały się pod jego palcami jak

gdyby pod wpływem czarów. Włosy zjeżyły mu się ze strachu,

kiedy przyjrzał się ostatniej ilustracji.

Rysunek przedstawiał kobietę zakutą w łańcuchy w morskiej

grocie. Była to Morwenna, woda sięgała jej już do pasa.

Obraz tak nim wstrząsnął, że Anthony nie usłyszał zbliża­

jących się kroków.

- Milordzie, dzięki Bogu, że pana znalazłem. Zauważyłem

jacht i zastanawiałem się...

Anthony odwrócił się, próbując otrząsnąć się z szoku, jaki

wywołała ilustracja. Sir Dunstan przeciskał się między greckimi

wazami tarasującymi wejście.

Anthony zmusił się do uśmiechu.

- Sir Dunstanie, czyżby spotkanie z panią Winleigh miało

gorszy przebieg, niż się pan spodziewał? Tak czy inaczej

będziemy musieli przełożyć tę rozmowę na wieczór.

- Lordzie Pentargon...
- Niech mnie odprowadzi do stajni. Bardzo się spieszę, jadę

szukać pańskiej bratanicy.

Sir Dunstan nie odwzajemnił uśmiechu.

- Przyjechałem najszybciej jak się dało. Niech pan powie,

że nie wyszła z zamku sama.

rzerażony Pasco, w średniowiecznym hełmie na głowie,

wcisnął się między czarne świece ułożone w trójkąt. Tłumaczył

sobie, ze Morwenna zasłużyła na to, co ją spotkało. Chciał,

żeby cierpiała za to, że przez tyle lat go odpychała, ale po tym,

co zrobił, teraz trząsł się ze strachu.

Nie zamierzał karać jej aż tak okrutnie. Nawet duchy

220

KLIFY

z piekła przestały do niego mówić. Rankiem Pasco znalazł

w klatce martwego jednookiego kruka. Uznał lo za zwiastun

tego, co miało nadejść. Przez noc ropuchy mieszkające w jego

ogrodzie tak się rozmnożyły, że Pasco ledwo zdołał wydostać

się domu.

Nagle z rozpaczą uświadomił sobie, że moce ciemności,

którym służył przez całe życie, odwróciły się od niego, a lord

Pentargon z pewnością już się szykuje, żeby rozszarpać go na

strzępy. Dobrze wiedział, że książę go zabije, jeśli Pasco nie

odnajdzie ukrytej groty, która niebawem miała się stać grobow­

cem Morwenny.

P

background image

ysunek wstrząsnął nim do głębi. Wprawdzie nie wierzył

w takie rzeczy, jednak gdy w grę wchodziło życie Morwenny,

Anthony nie zamierzał ryzykować. Co więcej, udzielił mu się

niepokój Dunstana. Nie pytając stryja żony o zdanie, kazał

przygotować dwa wierzchowce i zażądał, by sir Dunstan

wyjaśnił mu wszystko po drodze.

- Domyślam się, że z żoną Elliotta coś poszło nie tak -

odezwał się Anthony, kiedy opuścili teren posiadłości.

- Jego żona nie żyje - odparł Dunstan zachrypłym ze strachu

i zmęczenia głosem. - Kochanka Elliotta twierdzi, że pani

Winleigh miała wypadek na łodzi. Któregoś dnia wypłynęła

w morze i utonęła. Na dodatek była w ciąży.

- Wypadek na łodzi? Jeszcze jeden? - W głowie Antho-

ny'ego kłębiły się czarne myśli. Przeczucia, jakie miał od

dawna, zaczęły przybierać przerażająco realne kształty. - Miał

kochankę, zanim zmarła mu żona?

- On ma kochankę. - Zwolnili, dojechawszy do końca drogi

na grobli. Pod nimi fale gniewnie uderzały w klify. Dunstan

źle wyglądał, w końcu nie był już taki młody, a poza tym

niepokoił się o bratanicę. - EUiott żyje, milordzie. Dlatego tak

się spieszyłem z powrotem, żeby panu o tym powiedzieć.

- Widział się pan z nim w St. Ives?

222

KLIFY

- Nie, ale młoda kobieta, którą zastałem w jego domu, była

tak pijana i wściekła na jego dziwaczne zachowanie, że wy-

starczyło kilka funtów, by go zdradziła. Powiedziała, że Elliotta

interesuje wyłącznie sztuka, i że ona ma dosyć jego i tej jego

chorej obsesji,

- Chora obsesja. - W tych dwóch słowach Anthony wy­

czuwał cały przerażający świat.

- Im dłużej się nad tym zastanawiam - mówił dalej Dun­

stan - tym bardziej jestem pewien, że mój brat na łożu śmierci

ostrzegał mnie przed Elliottem. Roland miał wylew, więc to,

co mówił, praktycznie było niezrozumiałym bełkotem. Myś­

lałem, że chodziło mu o to, żebym opiekował się Morwenną

i Elliottem, bo Eliiott jest przewrażliwiony na punkcie swojej

sztuki.

- O Boże - westchnął Anthony.

- Teraz wydaje mi się, że Roland chciał powiedzieć, że

mam bronić Morwenny przed Elliottem. Jego kochanka wspo­

mniała, że Eliiott i Roland ciągle się kłócili o ilustracje do tej

ostatniej książki. Eliiott odgrażał się, że odda sprawę do sądu.

Ani ja, ani Morwenną nic o tym nie wiedzieliśmy.

- Ale dlaczego Eliiott miałby zaaranżować własną śmierć?

- Nie mam pojęcia. Kochanka uważa, że to część zemsty.

Widzi pan, Eliiott niedawno dowiedział się, że Roland zasu­

gerował Radzie Koronnej, żeby wycofała się kontraktu na

pomalowanie królewskiej gotowalni. To dzieło zapewniłoby

mu artystyczną nieśmiertelność. Roland podejrzewał, jak widzę

słusznie, że sztuka Elliotta odzwierciedla jego szaleństwo.

Anthony potrząsnął głową.
- A mnie te jego rysunki bardzo się podobały.

- Mnie również, dopóki jego kochanka nie pokazała tego,

który miał być dziełem jego życia. Przedstawiał młodą kobietę

przykutą łańcuchem do Koła Fortuny. Milordzie, tą kobieta

była Morwenną. Boję się o nią.

Anthony opanował falę paniki.

223

R

background image

JILLIAN HUNTER

- Mówił pan, że Elliott jest w St. Ives.

- Był w ubiegłym tygodniu. Kochanka podejrzewa, ze

wrócił na Abandon i ukrywa się w jakiejś grocie.

- Znajdę Morwennę. Niech pan wraca do zamku, na wypadek

gdyby się pokazała. I proszę ją tam zatrzymać. - Anthony

mówił spokojnie, jak gdyby chciał sam siebie przekonać, ze

jeszcze nie jest za późno. - Upewnię się, ze jest bezpieczna,

a potem ruszę na poszukiwanie Winleigha. Moi ludzie mi

pomogą. Wszystko inne musi zaczekać, aż Morwenna wróci

bezpiecznie do zamku. Sir Dunstanie, niech się pan o nią nie

martwi. Nie pozwolę, żeby coś jej się stało.

- Tak. Tak, oczywiście, milordzie. Nie wątpię, że dotrzyma

pan słowa.

Anthony odetchnął z ulgą, widząc kolaskę czekającą przy

granitowej chacie. Przed domostwem wokół sadzawki biega­

ły dzieci, goniąc kaczki. Gunther drzemał na plaży. Nad

spokojnym gospodarstwem świeciło słońce. Na skałkach

w glinianych misach suszyły się kraby, przy drzwiach stały

skrzynie na kwiaty, przygotowane do jutrzejszego załadunku

na statek.

Widok był krzepiący, ale Anthony wiedział, że nie odetchnie

spokojnie, dopóki nie zobaczy żony. Zapukał w drzwi. Kiedy

usłyszał dobiegający ze środka śmiech Vincenta, poczuł ulgę.

Drzwi otworzyła młoda kobieta z niemowlęciem na ręku.

- Tak... Och, to pan, milordzie. - Dygnęła grzecznie, ze­

rkając przez ramię na Vincenta, który zawstydzony poderwał

się z dębowej ławy. Dziecko zaczęło płakać.

Anthony rozejrzał się po chacie, nie zwracając uwagi na

szept kobiety.

- Cichutko, Ethanie. Nie bój się. Lord Pentargon to dobry

człowiek, jak twój tatuś. To dobry człowiek.

- Gdzie moja żona? - zapytał Anthony. Nagle ogarnęła go

224

KLIFY

pustka i wielki strach. Czy była w innym pokoju? Nie, jasne...

była w ogrodzie, z dziećmi.

Vincent spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Przecież lady Pentargon jest z panem, milordzie.

- Ze mną? Nie, nie, nie!
- Przysłał pan wiadomość... - Vincent sięgnął po karteczkę,

leżącą na parapecie. - Znam pańskie pismo, milordzie. Naj­

bardziej nieczytelne w całym królestwie.

Anthony rozłożył karteczkę. Rzeczywiście, jego pismo zo­

stało podrobione idealnie.

Morwenno!

Chcę pokazać Ci grotę Artura. To mój prezent ślubny.

Czekam na drodze przy klifie. Magia będzie tylko dla Ciebie.

A.

Tylko artysta mógł podrobić zawijasy, charakterystyczne dla

niecierpliwego pisma Anthony'ego. W tym momencie przy­

pomniał sobie, jak Elliott ochoczo zbierał z podłogi jego listy,

które Morwenna strąciła z sekretarzyka.

- Vincencie, miałeś nie spuszczać z niej oka. Jak możesz

być tak niewiarygodnie lekkomyślny?

Vincent i Jane spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.

- Ależ, milordzie, widziałem pana na klifie - odparł z nie­

dowierzaniem Vincent - Machał pan do nas. Rozpoznałem

pański płaszcz...

Anthony był już przy drzwiach. Jego oczy płonęły z nie­

pokoju.

- Ten, który zgubiłem na plaży? Vincencie, to nie mnie

widziałeś. To był Elliott Winleigh.

Nie musiał dodawać nic więcej. Vincent natychmiast był

przy nim. Widząc zachowanie Anthony'ego, od razu się domyś­

lił, że Morwennie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.

- Co mam robić?

225

background image

JILLIAN HUNTER

-

Idź z sir Dunstanem i Danielem Carew na wrzosowisko.

Skrzyknijcie trzy ekipy i zacznijcie przeszukiwać klify. Na

pewno zabrał ją gdzieś daleko od zabudowań, ale na wszelki

wypadek niech ktoś ma oko na zatokę i wypływające łodzie.

- Moi bracia pomogą - wtrąciła się Jane. - Niech pan to

weźmie ze sobą.

Położyła dziecko w kołysce i odsunęła szufladę, z której

wyjęła dwa piękne włoskie pistolety. Anthony przyglądał im

się ze zdziwieniem, zastanawiając się, dlaczego wydają mu się

znajome. Po chwili uświadomił sobie, że przecież dwa lata

temu sam przywiózł je dla Ethana z Florencji,

- Ethan chciał, żebym trzymała je dla własnego bezpieczeń­

stwa - wyjaśniła cicho. - Mówiłam mu, te nie będą mi po­

trzebne. Czekaliśmy na właściwy moment, żeby powiedzieć

mojej rodzinie o dziecku. Mieliśmy się pobrać.

Ale Ethan zmarł. Anthony spojrzał na leżące w kołysce

dziecko, na swojego bratanka. Niestety, nie była to najlepsza

pora, żeby się poznawać i zacieśniać więzy rodzinne.

- Te pistolety nie są naładowane - powiedział. - Ale przyda

mi się łódka. Możesz mi pomóc?

- Oczywiście. Niech pan idzie ścieżką, aż do klifu. Moi

bracia panu pomogą. Zrobią wszystko, by ratować Morwennę.

orwenna stała przykuta do skalnej ściany. Poziom

wody w grocie podnosił się bardzo szybko. Jakże była naiw­

na, wierząc w pokrętne wyjaśnienia Elliotta, kiedy zapytała,

dlaczego sfałszował pismo Anthony'ego. Dlaczego nie usłu-

chała instynktu? Przecież coś jej podpowiadało, że Elliott

kłamał, patrząc jej prosto w oczy. Twierdził, że chciał

podzielić się z nią tajemnicą groty Artura, nim świat do
reszty ją zniszczy. Dlaczego nie uciekła od niego tam, na

klifie, kiedy jeszcze miała szansę? Vincent wszystko wi-
dział.

Tak się ucieszyła, widząc Elliotta całego i zdrowego, że

w ogóle nie zastanawiała się nad jego pokrętną opowieścią.

- To ta grota? Elliocie, skąd masz pewność? - zapytała,

kiedy chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. - Gdzieś ty był?

Wszyscy myśleli, że zginąłeś. Dlaczego nie dawałeś żadnych

znaków życia? Gdzie znalazłeś płaszcz Anthony'ego? Gdzie

twoje okulary?

Powiedział, że ukrył się, by dokończyć dzieło swojego życia.

Odkrycie groty zainspirowało go do pracy, nie chciał się

rozpraszać. Czyżby nie dostała wiadomości, którą zostawił

w dzień zniknięcia? Napisał jej, że wybiera się na poszukiwanie.

Zapłacił jednemu z uczniów Pasco, by ten osobiście oddał jej

227

M

background image

JILLIAN HUNTER

karteczkę, ale pewnie mały złodziejaszek wziął pieniądze

i zapomniał.

Teraz wiedziała, że to wierutne kłamstwa, zło, od którego

nie ma ucieczki.

- To nie jest grota Artura - powiedziała do siebie, próbując

nie tracić zdrowego rozsądku. Legendarny król nigdy by jej

nie zdradził. Morwenna z pogardą rozglądała się wokół siebie.

Grota Artura jaśniała świętym światłem. Tu otaczał ją wyłącznie

ponury granit. Nie było kryształów rozświetlających mrok ani

rzadkich gatunków róż. Twarz Elliotta oświetlało kilka skra­

dzionych lamp.

- Idiotko, nie ma żadnej groty. - Jego głos był obojętny,

prawie znudzony. - Nie było żadnego Artura, Merlina ani

Camelotu. To wszystko legendy. Twój ojciec zmarnował całe

życie, pisząc naukowe rozprawy na temat jakichś bajek. Na

dodatek zniszczył też moją karierę.

- Nieprawda ...

- Prawda. Doniósł komisji królewskiej, że jestem szalony,

że moje prace to obraza królowej. Nie chciał, żebym ilustrował

jego ostatnią książkę, ale bał się powiedzieć mi to w twarz.

Myślał, że mógłbym cię skrzywdzić. Nie przypuszczał, że

wiem o jego zdradzie.

Pomocy. Pomocy. Niech mi ktoś pomoże, pomyślała roz­

paczliwie.

Zamknęła oczy, żeby nie patrzeć mu w twarz. Jego głos

wywoływał w niej zimne dreszcze. Kiedy spojrzała mu w oczy,

nie było w nich duszy, człowieczeństwa ani nadziei. Woda

sięgała już pasa. Elliott siedział nad nią, na półce skalnej,

i w zamyśleniu szkicował jej portret. Po jego notatniku spa­

cerował krab. Morwenna czuła, że wokół kostek oplatają jej

się wodorosty.

- Elliott, woda zaraz sięgnie mi do ramion - odezwała się

słabym głosem.

- I dobrze. Lada chwila skończy się olej w lampach, a w tej

228

KLIFY

grocie jest ciemno jak... -Podniósł wzrok znad kartki i uśmiech­

nął się złowieszczo. - Jak w grobie.

- Boże, Elliott! Chyba tego nie zrobisz? Proszę, powiedz,

że chciałeś mnie tylko nastraszyć.

- Przestań kręcić głową - warknął poirytowany. - Jeśli

chcesz się uratować, użyj magii. Co, nie działa? A to pech.

W takim razie musisz zaczekać na tego swojego kulawego

rycerza. Tylko jak on cię tu znajdzie w tej zapomnianej i pełnej

wody grocie? Nikt cię nie znajdzie, Morwenno. Dopiero po

śmierci.

Patrzyła na niekończące się fale oceanu. W oddali na tle

szarego nieba majaczył kontur zamku. Widok, który zawsze

podnosił ją na duchu, przywoływał marzenia, teraz stał się

koszmarem. Umrze przekonana, że magia, w którą całe życie

wierzyła, była tylko złudzeniem. Ramiona, wyciągnięte od

jakiegoś czasu nad głową, zaczęły boleć. Sznury, którymi była

spętana, boleśnie ocierały skórę nadgarstków. Rozpuszczone

włosy były całkiem mokre.

„Na Abandonie nigdy nie dzieje się nic złego".

Trzeba było słuchać męża. Powinna była zrobić to, o co ją

od początku prosił, zamiast kierować się własnym uporem.

Serce ścisnęło jej się z bólu, kiedy pomyślała jak bardzo będzie

rozpaczał po stracie obojga, brata i żony. Był dobrym czło­

wiekiem, nie miała racji, podważając słuszność jego decyzji.

Dlaczego uwierzyła w zwodniczą magię?

„Magia. Och, tatusiu, magia nie istnieje".

Zamknęła oczy, ale szybko je otworzyła, bo oto w grocie

rozległo się stłumione bicie dzwonów kościelnych. Morwenna

wzięła głęboki wdech i zerknęła ukradkiem na Elliotta, by

przekonać się, czy i on słyszy tajemnicze dźwięki. Jego szczupła

twarz pozostała obojętna, skoncentrowana na rysowaniu.

Anthony słyszał kiedyś dzwony, podczas gdy do niej ich

odgłos nie docierał. Czy teraz... głos dzwonów też do niego

dotrze? Czy w ogóle wiedział, co się z nią stało? Przypuszczała,

229

background image

JILLIAN HUNTER

ze Vincent wciąż przebywał w domu Jane, nieświadomy

oszustwa, jakiego dopuścił się Elliott, a Anthony pewnie

uważał, że żona wkrótce wróci do domu.

Morwenna wsłuchiwała się w muzykę dzwonów. Tłumaczyła

sobie, ze te odległe dźwięki to magiczna lina ratunkowa, znak,

że wszystko będzie dobrze. Jeśli na chwilę podda się panice,

jeśli uwierzy, że umrze...

Walcząc z własnym przerażeniem, wyobrażała sobie twarz.

Arithony'ego. Pamiętała, jak opowiadał jej o dzieciach wysy­

łanych do kopalni, o tym, jak cierpią, zmuszane do niewolniczej

pracy. Morwenna nigdy nie spotkała człowieka, który tak

bardzo przejmowałby się losem innych. Jeśli robił wrażenie

twardego i nieprzejednanego, to tylko dlatego, że życie zmusiło

go do takiego zachowania. Anthony będzie cudownym ojcem.

Kiedy uświadomiła sobie, że właściwie mogłaby nosić jego

dziecko, musiała zagryźć wargi, żeby się nie rozpłakać.

Dzwony dodawały jej odwagi. Postanowiła skoncentrować

się na ich melodii. Lyonesse istniało naprawdę. Ojciec miał

rację. Ta myśl podnosiła ją na duchu, a jednocześnie zasmucała.

Na jej twarzy musiały pojawić się jakieś dziwne emocje, bo

Elliott odłożył nagle ołówek i zaczął się jej przyglądać.

- Nigdy nie widziałem takiego wyrazu twojej twarzy, Mor-

wenno - odezwał się po chwili. - Bardzo ciekawy, ale to

jeszcze nic w porównaniu z obliczem kobiety, która wydaje

ostatnie tchnienie. Gdybyśmy mieli więcej czasu, pokazałbym

ci portrety mojej żony, które sporządziłem, zanim ją zabiłem.

Są naprawdę fascynujące.

nthony energicznie zepchnął łódź na wodę. Fale wściekle

uderzały o burtę, ale Anthony był zadowolony, bo mógł

skoncentrować energię i myśli na walce z żywiołem. Zanim

wsiadł do łodzi, między jego nogami przesmyknął się węgorz.

W oddali słychać było odgłosy burzy, zbliżał się sztorm. Na

klifach terkotały bryczki. Mieszkańcy wyspy zaczęli już szukać

Morwenny.

Nie znał wyspy tak dobrze jak Morwenna, ale wiedział, że

do większości szczelin skalnych w klifach można się dostać

wyłącznie łodzią w czasie przypływu.

- Lordzie Pentargon! Lordzie Pentargon!

Anthony już sięgał po wiosła, kiedy ujrzał Pasco zbiegającego

na brzeg. W pierwszym odruchu chciał go zignorować. Szkoda

czasu na tego małego łajdaka. Pasco nie dawał za wygraną,

widząc, że Anthony nie zamierza na niego czekać, wbiegł do

wody i zaczął płynąć.

- Nie mam czasu na twoje żarty - wycedził przez zęby

Anthony. kiedy Pasco był już przy burcie.

- Musi mnie pan ze sobą zabrać. - Pasco wgramolił się do

łodzi. Determinacja na jego twarzy dała Anthony'emu do

myślenia.

- Wiesz, gdzie ona jest?

231

A

background image

JILLIAN HUNTER

- Gdzieś na przylądku Skulla. - Pasco przetarł oczy brudnym

rękawem i chwycił za wiosło. Była to łódź rybacka. Na dnie

leżały sieci i nóż z rzeźbionym trzonkiem.

- Pomogłem mu, milordzie. Wcale nie chciałem jej skrzyw­

dzić. - Pasco był przerażony. Zdaje się, że bardziej obawiał

sic o siebie niż o Morwennę, co było całkiem słuszne. Anthony

słuchał jego żałosnej spowiedzi i czuł, że ogarnia go furia. -

Nie wiedziałem, że on jest szalony.

- Pomogłeś mu? Wiesz, dokąd ją zabrał? - Anthony wyrzucał

z siebie urywane pytania. Nie przestawał wiosłować, bo obawiał

się, że gdyby miał w tej chwili wolne ręce, siłą wydusiłby z Pasco

odpowiedź. - Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś, że on żyje?

Pasco unikał jego wzroku.
- Tak. Któregoś ranka, zastawiając sidła, natknąłem się na

niego w zatoce. Namówił mnie, żeby dokuczyć panu i Mor-

wennie. 1 tak, kiedy sprowadzi się tu markiz, nie mam na

wyspie przyszłości. To ja ukradłem panu płaszcz. Przyniosłem

mu rzeczy, o które prosił.

- To znaczy?

- Jedzenie, koc, węgiel do szkicowania. - Jego głos się

załamał. - Kajdanki.

Anthony omal nie stracił nad sobą panowania.

- Kajdanki? Ty bydlaku! Jeśli ją skrzywdził, jeśli...

Pasco zaczął płakać.

Anthony przełknął głośno Ślinę i odwrócił głowę w stronę

klifów.

- Jak myślisz, gdzie ją trzyma?

- Nie jestem pewien. - Pasco wytarł oczy. - Powiedział, że

znalazł grotę pełną skarbów. Obiecał, że mi wszystko wyna­

grodzi.

- Nie znalazł żadnej groty - Anthony nie potrafił wyjaśnić,

skąd miał taką pewność, ale czuł, że w świętej grocie, którą

on znalazł, nie mogłoby przydarzyć się nic złego. - Ile tu może

być grot?

232

KLIFY

- Chyba siedem. Większość jest już pod wodą. Nie chciałby

pan być w środku.

Anthony spojrzał mu z obrzydzeniem w oczy.

- A jeśli nie mógłbyś uciec, bo ktoś przykułby cię do

ściany?! Daleko jeszcze?

- Myślę, że...

Obaj równocześnie spojrzeli w górę, na niebo. Nad klifami

krążył wielki czarny kruk. Wbrew temu, co twierdzili miesz­

kańcy, na wyspie musiało mieszkać co najmniej tuzin tych

samotnych ptaków, wybrzeże było dla nich doskonałym żero­

wiskiem. Anthony odnosił dziwne wrażenie, że był to ten sam

kruk, który niedawno wskazywał drogę jemu i Morwennie.

I tak nie miał zbyt dużego wyboru. Z desperacją wyglądał

jakiegokolwiek znaku, wskazującego, gdzie więziono Mor­

wennę. W swej rozpaczy zaczął nawet wierzyć, że pod postacią

ptaka ukrywa się legendarny król.

- Czy ten kruk krąży nad przylądkiem Skulla? - zapytał.

- Tak, ale wody są tam zbyt niebezpieczne dla łodzi.

Podwodne skały są ostre jak brzytwa. Nie wiem, jak blisko

uda nam się dotrzeć. Woda i tak zalała już groty.

- Możemy podpłynąć?

Pasco spojrzał na niego z przerażeniem.

- Pan pewnie mógłby, bo ja nie mam tyle siły.

- To zacznij jej szukać, Pasco. Będę potrzebował twojej

pomocy.

orwenna opadała z sił. Było jej zimno i nie mogła się

poruszać. Oczy same jej się zamykały, kiedy nagle u wejścia

do groty zauważyła jakiś poruszający się cień. Chwilę później

usłyszała chlupot wody, który nie przypominał miarowego

uderzania fal o granitowe ściany.

Anthony.

Widziała go przez ułamek sekundy, gdy wynurzył się, by

233

M

background image

JILLIAN HUNTER

zaczerpnąć powietrza- Towarzyszyła mu jakaś szczupła postać.

Zniknęli w ciemnozielonym mroku tak nagle, jak się pojawili.

Czyżby była to tylko gra jej wyobraźni? Miała halucynacje?

Ramiona coraz bardziej ją bolały, straciła czucie w dolnych

partiach ciała. Nadzieja podziałała na nią jak elektrowstrząs.

W nagłym przypływie energii Morwenna znalazła siłę, by

poruszyć głową.

- Morwenno - skarcił ją Elliott, marszcząc brwi. - Nie

kręć się.

Znów go zobaczyła. Jej mąż. Rozpoznała jego profil i tors,

gdy przemykał się po skałach. Widząc jego poważną twarz,

Morwenna zadrżała z niepokoju. I ulgi. Jego obecność zdawała

się wypełniać całą grotę. Czyżby Elliott tego nie wyczuwał?

Anthony był już prawie przy półce skalnej. Położył palec na

ustach, dając jej sygnał, żeby go nie wydała. Przełknęła ślinę.

Gardło miała tak ściśnięte, że i tak nie mogłaby wydusić ani

słowa. Jedyne, na co się zdobyła, to westchnienie. Nie odważyła

się spojrzeć na Elliotta,

- Nudzisz się, Morwenno? - zapytał. - Chciałabyś...

Anthony, z nożem w zębach, wynurzył się z wody. niczym

mityczny władca mórz. Wskakując na skalną półkę, strącił do

wody dwie latarnie. W grocie zapanował półmrok. Światła

dziennego docierało tu tak niewiele, że Morwenna prawie nie

widziała, co się dzieje. Anthony był taki potężny. Włosy

ociekały mu wodą, a mokra koszula i czarne spodnie przylgnęły

do jego muskularnego ciała. Rzucił się na Elliotta.

Elliott, choć dał się zaskoczyć, zareagował błyskawicznie.

Rzucił w Anthony'ego butelką terpentyny, trafiając go w twarz,

a jednocześnie sięgnął po średniowieczny miecz, leżący u jego

stóp. Morwenna zauważyła, że Anthony upuścił nóż. Ogarnęła

ją bezradność i rozpacz. Nie wiedziała, jak pomóc mężowi.

Zaczęła machać nogami w wodzie, próbując ochlapać twarz

Elliotta i w ten sposób odwrócić jego uwagę. Włożyła w to

całą swoją energię.

234

KLIFY

-

Uważaj, Anthony! - zawołała. - On jest silniejszy, niż

myślisz.

Z mroku wyłoniła się jeszcze jedna postać. Morwenna

z początku nie wiedziała kto to. Dopiero po chwili rozpoznała

Pasco. Wpadła w panikę. Elliott przechwalał się, jak to sprytnie

namówił Pasco do współpracy. Czyżby Pasco śledził An­

thony'ego aż tutaj, żeby go zabić?

Pasco wspiął się na półkę. Morwenna krzyknęła z przerażenia,

kiedy sięgnął po leżący na skale nóż. W grocie paliła się tylko

jedna latarnia, rzucając na ściany dziwaczne cienie.

- Anthony, za tobą jest Pasco! Ma nóż!

Rzucił się na Elliotta z taką zaciekłością, że zaczęła wątpić,

czy ją usłyszał.

Elliott wypuścił z dłoni miecz, który odbił się od ściany.

W tym momencie Pasco ruszył do ataku, odpychając An­

thony'ego. Morwenna usłyszała rozdzierający jęk. Zrobiło jej

się słabo, nie widziała, że Pasco dźgnął nożem Elliotta. Onie­

miała z przerażenia patrzyła, jak Anthony odsuwa się o krok.

Spodziewała się, że upadnie. Dopiero po chwili uświadomiła

sobie, że nie jest ranny. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to Elliott

słaniał się na nogach. Nagle, zaciskając dłoń na gardle, zatoczył

się i wpadł do wody.

- Boże, Pasco! Coś ty narobił? - wykrzyknął Anthony.

Morwenna nie słuchała tego, co mówił. Liczyło się tylko to,
że żył, że był przy niej.

Upadł na kolana, próbując wyciągnąć Elliotta z wody, ale

prąd zdążył już porwać ciało.

- Miał klucz do kajdanek - powiedział zdesperowany. -

I jak my ją teraz uwolnimy?

- Mam zapasowy - odparł Pasco.

- Przy sobie?

- Tak, tu, w mankiecie. Zaraz ją uwolnię. Niech pan stanie

w wodzie, żeby ją złapać, jeśli zemdleje.

Anthony spojrzał na Morwennę.

235

background image

JILLIAN HUNTER

- O Boże - usłyszała jego szept. - Pasco, błagam, tylko nie

upuść klucza. - W jego głosie wyczuła tyle miłości i troski,

ze straciła nad sobą panowanie. Po policzkach płynęły jej łzy,

drżała, czuła, ze zaraz całkiem osłabnie. Wdzięczność mieszała

się w jej duszy z niepokojem. Wreszcie miała wolne ręce, krew

zaczęła żywiej krążyć w żyłach, sprawiając palący ból. Mor-

wenna osunęła się bezwładnie w mrok, w najsilniejsze ramiona

na świecie.

niew zapłonął w nim na nowo, gdy wziął ją na ręce.

Teraz, kiedy mógł odetchnąć z ulgą, bo była bezpieczna, zaczął

żałować, że Pasco zabił Ełliotta, pozbawiając Anthony^ego

tego przywileju. Ostrożnie położył Morwennę na skalnej półce

i przykrył ją kocem Ełliotta.

- Lepiej ci, kochanie?

- Tak, nie zostawiaj mnie samej.

- Nie. Nigdy. Już po wszystkim... Jesteś ranna?

- Moje ramiona. Moje plecy. - Była zbyt zmęczona, żeby

mówić. - Piecze, nic więcej.

To wystarczy, pomyślał ponuro, wpatrując się z nienawiścią

w kołyszące się na wodzie ciało Ełliotta. Niech tu gnije na

zawsze. Węgorze będą miały ucztę. Niech jego kości bieleją

na słońcu. Przykuł ją do ściany, jak w ofierze, po czym

najspokojniej w świecie rysował jej portret, podczas gdy

poziom wody cały czas się podnosił. Kiedy Anthony ich

znalazł, woda sięgała jej prawie do szyi. Jeszcze kilka minut

i byłoby za późno. Zasłonił wolną dłonią oczy, jak gdyby chciał

wymazać z pamięci przerażające obrazy. Wiedział jednak, że

wspomnienie tej sceny będzie go prześladować do końca życia.

Jak to możliwe, żeby ludzki umysł był tak opętany? Czy

kiedykolwiek zapomni, co czuł, kiedy nie mógł jej znaleźć?

- Słyszałeś dzwony? - zapytała szeptem, walcząc z zamyka­

jącymi się powiekami. - Wiedziałam, że cię tu przywołają.

236

KLIFY

Oparła głowę na jego piersi. Jego serce biło w tym samym

niespokojnym rytmie, jak wtedy gdy ujrzał ją bladą i bez­

bronną.

- Jakie dzwony?

Jej twarz drgnęła w niewidocznym uśmiechu.

- Wiec ich nie słyszałeś. Tym razem to ja miałam szczęście.

Sprawiedliwości stało się zadość.

- Przyprowadził nas kruk - wyjaśnił Pasco drżącym z emocji

głosem. Siedział na skraju półki, nie mając pewności, czy

wypada się wtrącać.

- Kruk? - zapytała ze zdziwieniem.

- Wybacz, Morwenno - powiedział cicho.

- To ty mi wybacz. Z początku myślałam, że przyszedłeś

pomóc Elliottowi.

Anthony odwrócił wzrok. Nie chciał jej denerwować, więc

nie wspomniał, że Pasco rzeczywiście pomagał Elliottowi, na

szczęście w końcu jego sumienie zwyciężyło. Zbyt wiele

przeszła, wybaczenie było dla niej lepszym lekarstwem niż

gniew.

- To Elliott splądrował nasz dom na farmie, żeby zemścić

się na papie - powiedziała, tuląc twarz do piersi męża. -

Nienawidził go nawet po śmierci.

Anthony mocno ją przytulił. Wiedział, że powinni wracać.

Sądząc po suchych ścianach, poziom wody rzadko sięgał półki,

jednak Anthony nie chciał zostawać w grocie przez całą noc.

Morwennie potrzeba było ciepła, posiłku i bezpiecznego schro­

nienia w zamku.

- Może uda mi się znaleźć inny sposób, żeby pomóc dzie­

ciom - odezwał się bez namysłu. - Postaram się przekonać

Camelbourne'a, że będzie szczęśliwszy na jakiejś odludnej

szkockiej wysepce.

- Anthony...

- Słucham? - spojrzał na nią niespokojnie. - Czy coś się

stało? Zimno ci? Jesteś pewna, że nic ci nie zrobił?

237

G

background image

JILLIAN HUNTER

- Nie powinieneś wątpić w swoją decyzję - wyszeptała. -

Musimy ratować te dzieci, Anthony. Nie możemy ich zawieść.

My. Wzruszony Anthony ukrył twarz w jej włosach. Do

oczu napłynęły mu łzy.

- Morwenno, zrobię dla ciebie wszystko, co zechcesz.

- Wszystko?

- Tak.

- Zabierz mnie do groty Artura.
- Dobry Boże - westchnął, zaskoczony jej prośbą. - Mój

dobry Boże.

I zaczął się śmiać. Pasco poszedł w jego ślady. Żyli, a wokół

nich była magia. Postanowili jednak odłożyć tę dyskusję na

później. Rybacy wypatrzyli na wodzie łódź Anthony'ego i chwi­

lę później ekipa ratunkowa z Danielem Carew na czele pojawiła

się w grocie z linami i latarniami.

orwenna, zatopiona w morzu papierów, dokumentów,

rysunków oraz książek, siedziała na podłodze w bibliotece.

Anthony, który biegle władał kilkoma językami, obiecał prze­

tłumaczyć z łaciny co trudniejsze fragmenty dotyczące nie­

znanych szczegółów na temat dworu króla Artura.

Praca nad książką ojca dobiegła już prawie końca. Po długim

namyśle Morwenna postanowiła dołączyć rysunek przedsta­

wiający grotę Artura, wykonany przez Elliotta. Niestety, An-

thony'emu nie udało się drugi raz odnaleźć groty, choć oboje

szukali jej przez cztery dni.

Jutro spróbują jeszcze raz, a potem wyspę przejmie markiz.

Morwenna miała złamane serce. Wiedziała, że nic nie zniszczy

magii otaczającej Abandon. Może to i lepiej, że groty nie

odnaleźli.

- Lady Pentargon, jest pani zbyt zadowolona z siebie -

powiedział Anthony, wchodząc do biblioteki.

Zafascynowana, patrzyła, jak zdejmuje płaszcz i rękawiczki.

Był taki przystojny, jego obecność dawała jej poczucie bez­

pieczeństwa. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, że kiedyś

wydawał jej się arogancki i obojętny. Piękny na zewnątrz, pusty

w środku. Jeszcze nigdy się tak nie pomyliła w ocenie. Anthony

okazał się najsilniejszym i najmniej samolubnym człowiekiem,

239

M

background image

JILLIAN HUNTER

jakiego znała. Ucieleśniał wszystkie zalety, cechujące rycerzy

z dworu króla Artura. Jakieś cudowne moce sprawiły, ze

pojawił się w jej tyciu i Morwenna była za to wdzięczna.

Usiadł naprzeciw niej i zaczął przeglądać leżące na podłodze

książki. Była tam kopia czternastowiecznej „Księgi Talesina",

broszura zatytułowana .Zaginiona sztuka zmieniania postaci"

autorstwa sir Rolanda Halliwella.

- Zmienianie postaci - mruknął. - Dobry Boże, i co jesz­

cze? - odpowiedzią na to pytanie była druga broszura z tej

samej serii. „Wywoływanie burzy. Celtycki talent" - Dlaczego

się uśmiechasz, Morwenno? Skończyłaś książkę?

- Och, chciałabym. Stryj Dunstan przez trzy miesiące pro­

wadził rozmowy z wydawcą książek papy. Obiecali egzemplarze

autorskie, sam książę Albert napisze adnotację, a ja tymczasem

nie mam jeszcze zakończenia.

- Jak to?

- Po prostu - odparła z rozdrażnieniem. - Nie ma groty,

a bez niej obietnica czy przepowiednia, że Artur... - wypros­

towała się, marszcząc czoło. - Masz piasek na butach, wy-

brudzisz mi książki. Gdzie byłeś?

- Zapoznawałem się z moim bratankiem, jego matką i jej

rodziną. Zdaje się, że są teraz i moją rodziną. Martwią się, co

przyniesie przyszłość. - Anthony zapatrzył się na ogień w ko­

minku. - Ja też. Jeśli Camelbourne zechce zaprosić latem

przyjaciół na jacht, trzeba będzie się pożegnać z zyskami

z połowu sardynek.

- Mówisz jak prawdziwy wyspiarz -powiedziała łagodnie. -

Jak twoje biodro? Nie słyszałam, żebyś narzekał. Lepiej się

czujesz czy jesteś taki dzielny?

Wstał, podnosząc ją ze stosu papierzysk.

- Czuję się na tyle dobrze, żeby cię zanieść na górę do łóżka.

- Naprawdę nic ci nie jest?

- Nie. - Wziął ją na ręce i wyszedł z nią na korytarz. - Czy

nie przeszkadza ci, że utykam?

240

KLIFY

- Zauważyłam to, dopiero kiedy powiedziałeś, że w noc

świętojańską zaatakował cię rozwścieczony niedźwiedź.

Uśmiechnął się do niej, widząc iskierki w jej oczach.

- Czyżbyś mi nie wierzyła? Ty, która wciągnęłaś mnie w ten

magiczny świat?

Oparła głowę na jego silnym ramieniu.

- Anthony, trochę trudno uwierzyć w niedźwiedzie biegające

po Abandonie. Może jednak potrzebne ci okulary? A tak

nawiasem mówiąc, wiesz, że twoja książka znów się gdzieś

zapodziała?

Otworzył nogą drzwi do sypialni. Ku ich miłemu zaskoczeniu

okazało się, że w kominku wesoło trzaskał ogień, a łóżko było

rozścielone na noc.

- Nie, nie wiedziałem. A poza tym do tego, co będziemy

teraz robić, niepotrzebne mi okulary.

Spojrzała na niego niewinnie, kiedy ułożył ją na łóżku.

- To znaczy?

Pochylił się nad nią, rozpiął haftki sukni i zsunął ją z jej

ramion.

Półnaga uniosła się z poduszki.

- Anthony. ktoś jest za drzwiami.

Pchnął ją z powrotem na pościel i zdjął spódnice i halki.

- Nie martw się, drzwi są zamknięte.

Próbowała usiąść, ale on już ją całował. Ten człowiek nie

miał wstydu, sprawiał, że zaczęła drzeć z niecierpliwości.

- Zdaje mi się, że koty chcą tu wejść.

- Niepotrzebna mi widownia. Dziękuję bardzo - powiedział,

rozbierając się.

Przytrzymał ją za ramiona, choć wcale nie zamierzała mu

uciekać. Ani teraz, ani nigdy. Całował ją powoli i namiętnie,

aż się rozluźniła i pozwoliła mu robić to, na co miał ochotę.

A on chciał ją wielbić, pragnął, by zapomniała o horrorze,

przez który przeszła.

Ze wzruszającą czułością całował sińce na jej szyi i nadgarst-

241

background image

JILLIAN HUNTER

kach. Pieścił całe jej ciało, aź zaczęła błagać o litość, a chwilę

potem domagać się więcej. Dżentelmen doskonały, sprawianie

przyjemności żonie dawało mu szczęście. Jego palce łagodziły

jej niepokój, delikatny dotyk koił skołatane nerwy i rozpalał

ogień w jej żyłach. Po chwili zapomniała o gehennie, przez którą

przeszła. Jego dłonie miały moc uzdrawiania i dawania rozkoszy.

- Anthony -wyszeptała z westchnieniem. - Umieram z roz­

koszy.

Zasypywał pocałunkami jej piersi i brzuch.

- Mam przestać?

Przygryzła wargi, kiedy podniósł głowę, by się do niej

uśmiechnąć.

- Ani mi się waż.

Ich oczy się spotkały, była w nich miłość, pożądanie i oddanie.

Morwenna drżała pod naciskiem jego ciała. Otworzyła się,

doceniając jego mistrzostwo.

- Moja żona - powiedział zachrypniętym i drżącym z uczu­

cia głosem. - Uwielbiam dawać ci rozkosz, - Zatopił się w jej

ciele i poruszał rytmicznie, aż osiągnęła orgazm. Ukryty w jej

jedwabnej miękkości przestał się kontrolować. Jego ciałem

wstrząsnął dreszcz ekstazy, czuł, że serce mu się zatrzymało.

Kiedy emocje nieco opadły, objął ją i mocno przytulił. Chciał

coś powiedzieć, ale nie mógł znaleźć słów, by wyrazić, ile dla

niego znaczyła.

Wyglądała na wyczerpaną, kiedy chwilę później zaczął

rozmowę. Zastanawiał się nawet, czy nie zrobił jej krzywdy.

Uśmiechnęła się tylko, gdy zapytał, jak się czuje. Przyciągnął

ją do siebie.

- A ty jak się czujesz? - zapytała. - Nie nadwerężyłeś

drugiego biodra?

- Madame, wprawdzie jestem starszy, ale to zupełnie nie

przeszkadza w wypełnianiu mężowskich powinności.

Oparła głowę na jego piersi. Pod skotłowaną kołdrą ich nogi

wciąż były splecione w miłosnym uścisku.

242

KLIFY

-

Muszę przyznać, że to prawda.

- Morwenno, jeśli tak dalej pójdzie, będziemy mieć więcej

dzieci niż kotów.

- Nie miałabym nic przeciwko temu. - Pogładziła jego

płaski brzuch, zachwycona jego doskonałą budową. Na biodrze

wciąż miał sińce, ale nie było śladu rany. Pewnie zażartował

z niej, opowiadając o wielkich łowach. - A ty?

- O niczym innym nie marzę. Możliwe, że już jesteś w ciąży.

- Tak myślisz? - zapytała z nadzieją.

- A jeśli nie, to na pewno będziesz do jutra.

- Jutro - nagle posmutniała. ~ Camelbourne ma się tu jutro

pojawić, prawda?

- Najdalej pojutrze. Ten jego ostatni list był bardzo dziwny -

powiedział, marszcząc czoło. Morwenna przymknęła oczy,

gotowa do snu, a jego głowę znów wypełniły troski. Powinien

zapewnić przyszłość bratankowi, synkowi Ethana. Anthony

czuł, że jego obowiązkiem jest zadbanie o wszystkie rodziny

z wyspy, na wypadek gdyby Camelbourne nie wywiązał się

z obietnicy.

- Wiedziałaś, że Ethan i Jane mają dziecko? - zapytał,

całując czubek jej głowy.

- Wszyscy się domyślali - wymruczała. - Oni bardzo się

kochali. Annie Jenkins mówiła, że Ethan chciał poślubić Jane,

a potem wydarzył się ten straszny wypadek.

- A ona, czy ona go kochała?

- Dlaczego nie miałaby go kochać? Czy tak trudno to

zrozumieć?

- Mój brat uważał, że jego kalectwo odstręcza kobiety.

- To głupie. - Morwenna prawie zasypiała. Nie mogła sobie

wyobrazić, by któryś z Hartstone'ów nie miał powodzenia

u kobiet. Byli obdarzeni nieodpartym urokiem. -Och, Anthony,

tak bardzo chciałam znaleźć grotę Artura. Co zrobiłeś z naszymi

woskowymi podobiznami, które znalazłeś w wieży?

- Kilka dni temu znikły z mojego biurka.

243

background image

JILLIAN HUNTER

- Znikły? Czy to nie dziwne? Były takie słodkie.

Kiedy na nią spojrzał, Morwenna już spała. On jeszcze długo

nie mógł się uspokoić. Przez czas swojego pobytu na wyspie

zaniedbał obowiązki w domu, a teraz doszedł jeszcze jeden

problem. Jak znaleźć pracę dla stu sześćdziesięciu niewy­

kwalifikowanych ludzi?

Ostrożnie wyswobodził się z objęć żony, włożył spodnie

i koszulę, po czym podszedł do stolika stojącego w rogu

sypialni. Nie mógł się skoncentrować. Wokół małej lampy

fruwały dwie ćmy. Anthony już sięgał, żeby je złapać, kiedy

nagle rozległ się krzyk rozbudzonej z kamiennego snu Mor-

wenny.

- Anthony, nie zabijaj ich! To nasi mniejsi bracia.

- Mniejsi bracia?
~

Tak, Anthony. Ćmy mają dusze, tak samo jak ludzie. To

okrutne tak je zabijać. A poza tym to przynosi pecha.

- Wypuszczę je przez okno, dobrze?

- Myślę, że lubią ogród

- Czy te ćmy ci to powiedziały, Morwenno? Naprawdę

wierzysz, że owady potrafią mówić?

- A ty naprawdę wierzysz, że zaatakował cię niedźwiedź?

- Czy mam je wypuścić w jakimś konkretnym miejscu

w ogrodzie? - zapytał z lekką drwiną. - Czy ćmy mają pod

tym względem jakieś upodobania?

- Sądzę, ze to bez znaczenia. Najważniejsze, żeby w pobliżu

nie było jeży. Ani żab.

- O Boże. To wiele ułatwia.

- Chyba nie masz nic przeciwko temu?

- Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko temu?

- Niektórzy mężczyźni mają - odparła słodko.

Westchnął, tłumacząc sobie, że po prostu do pewnych rzeczy

będzie musiał przywyknąć. I tym sposobem, kilka minut po

północy znalazł się w korytarzu z owadami w dłoni.

Był już prawie w ogrodzie, kiedy dostrzegł jakąś postać

244

KLIFY

przyczajoną za rododendronem. W pierwszej chwili pomyślał,

że to Elliott, który jakimś sposobem uniknął śmierci, potem,

że Pasco prowadzi tu jakieś podejrzane poszukiwania związane

z czarną magią. W każdym razie, gdyby zaszła taka konieczność,

Anthony gotów był w obronie Morwenny rozszarpać intruza na

kawałki gołymi rękami.

background image

imkolwiek jesteś, wyjdź z ukrycia. Mam pistolet - Oczy­

wiście Anthony był bez broni, zdążył jedynie chwycić leżący

na ławce rydel. Jak większość szlachetnie urodzonych, nie miał

zwyczaju spacerować w Środku nocy po domu z pistoletem

w ręce. Ani tym bardziej z ćmami, które natychmiast wypuścił.

- Wielkie nieba, milordzie - odezwał się wystraszony głos. -

Niech pan nie strzela. To ja.

- Vincent? Co ty tu, u diabła, robisz o tej porze?

- Wypuszczam ćmy, które zleciały się do kuchni. Pani

Treffry nalegała, żebym zaczekał z tym, aż koty pójdą spać. -

Zmieszany Vincent wyszedł zza krzaka. - To mój ostatni

wieczorny obowiązek.

- Rozumiem. - Anthony ukradkiem odłożył rydel.

- A pan, milordzie? Meczy pana bezsenność?
- Coś w tyra rodzaju.

Vincent pokiwał głową.

- Ach, a ja myślałem, że rozmawia pan z lordem Camel­

boume'em w bibliotece.

- W bibliotece?

- Tak jest, milordzie. To pan nie wie? Przyjechał godzinę

temu. Rozgościł się i chyba słusznie, bo zamek jest teraz jego

własnością.

246

KLIFY

- Jest tu jeszcze?

- O ile mi wiadomo, tak. Kiedy ostatnio sprawdzałem, jego

jacht stał w zatoce. Mam się nim zająć?

- Nie, sam to zrobię.

Anthony zerknął w stronę wieży, w której spała jego żona,

i ruszył z powrotem do pogrążonego w mroku zamku. Obawiał

się tego spotkania, ale odkładanie go nie miało sensu.

Camelboume siedział w rogu i wpatrywał się w okno.

- Lloyd, spodziewałem się ciebie dopiero jutro - powiedział

w progu Anthony.

Markiz odwrócił głowę. W jego twarzy było coś dziwnego,

zmienił się wyraz jego oczu, ale w ciemności Anthony nie

potrafił określić, co to było. Zauważył jednak, że na kolanach

Camelbourne'a drzemał biały kot, najbardziej nieuchwytne

stworzenie, jakie mieszkało w zamku.

- Masz coś przeciwko temu?

Anthony wzruszył ramionami.

- To twoja wyspa.

Camelboume w milczeniu głaskał kota. Jego uwagę przyciąg­

nął jakiś ruch na morzu.

- Nie chciałem przeszkadzać twojej żonie. Czy doszła do

siebie po tym strasznym zajściu?

- Fizycznie chyba tak - wyjaśnił krótko Anthony. Drażniło

go, że markiz okazał się tak niecierpliwy i od razu chciał

przejąć posiadłość. Mógł pozwolić, by tę ostatnią noc spędzili

sami. - Długo nie zapomni tego horroru.

- Oczywiście. - Camelboume napił się whiskey. Biblioteka

wyglądała tak jak wcześniej, tyle że z półek znikły książki,

które Anthony jeszcze raz spakował. - Czy znalazła grotę?

- Nie. - Anthony spojrzał znacząco na zegar. - 1 chyba już

nie znajdzie.

- Dlaczego?

- Dlatego, że... do diabła, Lloyd, możemy pomówić o tym

jutro?

247

K

background image

JILLIAN HUNTER

- Oczywiście, Pentargon. To twój dom, jesteś tu gospo­

darzem.

- Już nie.

- Owszem, jesteś. - Camelbourne usiadł prosto. Na jego

poważnej twarzy odbijało się światło księżyca. - Nie mam

pojęcia, jak czujesz się na tej wyspie. Twoja żona dała mi

wyraźnie do zrozumienia, co o tym wszystkim sądzi, więc

przynajmniej jedno z was będzie zadowolone.

- Zadowolone z czego?

- Zmieniłem zdanie. Nie tak wyobrażałem sobie atmosferę

na Abandonie. Wiesz, że zanim tu wszedłeś, słyszałem jakieś

dzwony? I tak nie potrzebuję tylu zamków.

Anthony patrzył na niego z niedowierzaniem.

- A co z twoją obietnicą? A poprawki do ustaw, które miałeś

wprowadzać?

- Twoje dzieci będą chronione - odparł chłodno Camel­

bourne. - Zamierzam osobiście zająć się tym w przyszłym

roku. Napisałem już mowę, którą wygłoszę w parlamencie.

Nasze prawo jest lekceważone, należy je tak zreformować, aby

można było egzekwować przepisy. Uważam, że to znakomity

program. Może nawet dzięki niemu przejdę do historii.

- Tak, wierzę, że tak będzie.

- Wracaj do łóżka, Pentargon - rzucił z ironią. - Gdybym

ja miał taką piękną żonę, nie włóczyłbym się nocami po zamku

jak grzeszna dusza.

- Nie?

- Nie. Jutro, jeśli Morwenna będzie się dobrze czuła, może

zechce mi pokazać wyspę, zanim odpłynę. Chętnie opowiedział­

bym królowej, że to ja znalazłem grotę Artura. Ta legenda

wciąż cieszy się popularnością na dworze i w kręgach artys­

tycznych. - Camelbourne położył dłoń na grubej książce leżącej

na stole. - Jeśli ta grota choć trochę przypomina ilustrację, to

chciałbym ją zobaczyć na własne oczy.

Znów ta przeklęta książka.

248

KLIFY

-

Jaką ilustrację? - zapytał Anthony.

- Nazwij to próżnością, Pentargon, ale lubię sobie wy­

obrażać, że jeden z tych rysunków przedstawia mnie...

wiesz, jako tego przystojnego starszego rycerza, który zabija

smoka.

- Wszyscy jesteśmy próżni... - Anthony urwał, bo oto biały

kot nagle zeskoczył z kolan Camelboume

ł

a i wybiegł z biblio­

teki. - Ten kot jest trochę dziwny.

- Rzeczywiście, też to zauważyłem - odparł z uśmiechem

Camelbourne.

nthony wszedł na górę. Chciał jak najszybciej przekazać

żonie dobre wiadomości. Już miał wejść do sypialni, kiedy

nagle usłyszał jakąś cichą melodię.

Idąc za dźwiękami muzyki, dotarł do wieży. Przy kominku

siedziała kobieta i grała na srebrnej harfie. Kiedy go ujrzała,

jej wiotkie palce zastygły w bezruchu na strunach. Uśmiechała

się szelmowsko, a jednocześnie w jej oczach dostrzegł wielką

mądrość. Była tak podobna do jego żony, że aż wstrzymał

oddech.

- Koło fortuny obróciło się na twoją korzyść, milordzie.

Pamiętał ten głos z dzieciństwa. Głęboki, ironiczny, cierpliwy.

- A więc to ty, Morgan, a może Mildred. Moja guwernantka,

mój anioł stróż.

- Albo morderczyni, jak głosi legenda - dodała z rozba­

wieniem.

- Dlaczego Morwenna cię nie widzi? - zapytał.

Odstawiła harfę. Na jej twarzy mignął smutek.

- Jeszcze nie teraz. Ona dopiero poznaje swoją moc. Jeszcze

nie nauczyła się panować nad emocjami. Chciałaby być ze

mną, a to niemożliwe.

- A dlaczego ja? - dopytywał się Anthony. - To niespra­

wiedliwe. Jeśli ona jest twoją córką...

249

A

background image

JILLIAN HUNTER

- Zawsze stawiałeś dobro innych nad swoim, milordzie -

odparła z łagodnym uśmiechem.

- Robiłem tylko to, co uważałem za słuszne. To wszystko.

- Ale to więcej niż inni. Realizujesz swoje cele z wielkim

zapałem. Merlin i ja jesteśmy pod wrażeniem. Nie każdy

człowiek potrafi zwalczyć w sobie zło.

Patrzył na nią za zdumieniem.

- Chyba słyszałeś o Merlinie, prawda?

Anthony zamrugał. Tak, to musiał być sen. W rzeczywistości

słodko spał u boku żony. To wszystko nigdy się nie wydarzyło.

- Merlin, czarownik, o ile mnie pamięć nie myli, twój wróg.

- Kolejne łgarstwo. Merlin i ja nie spoczniemy, dopóki na

świecie nie zapanuje prawo i dobroć. - W jej oczach pojawił

się smutek. - Co stulecie zostawiamy na ziemi potomków, by

stali na straży i bronili wartości, jakie wyznawał nasz ukochany

król. Ogromu tego poświecenia nie potrafię nawet opisać.

Zostawiać co sto lat potomków? Anthony uznał, że tak

skomplikowany sen jest oznaką jego wysokiej inteligencji. A ci

potomkowie... ależ wyzwanie! Bronić arturianskich wartości

to nie takie proste.

- Dlatego do pomocy wyznaczamy im ludzi o tak pięknych

i potężnych duszach jak twoja - dodała z przebiegłym uśmie­

chem.

Wyprostował się. Czyżby myślał na głos?

- Czy napój, który zostawiłam, uleczył twoją ranę? - za­

pytała z troską.

- Tak, tak, ale...

- ...nadał lekko utykasz. Mam cię uzdrowić? To sprawiedliwa

nagroda za twoje szlachetne czyny. Czy pragniesz fizycznej

doskonałości?

Roześmiał się.

- Kiedyś tak, ale teraz już nie. Jeśli masz moc spełniania

życzeń, spraw, żeby nasze dzieci nie odziedziczyły po mnie

kalectwa. Ja mam wszystko, czego człowiek może pragnąć

250

KLIFY

do szczęścia. Moja żona uważa, że jestem wystarczająco

atrakcyjny.

- Dlaczego więc nie jesteś w łóżku obok żony? - zapytał

z rozbawieniem głos za jego plecami.

Odwrócił się zaskoczony. W drzwiach stała wystraszona

i zdumiona Morwenna. Nagle uświadomił sobie, że nie ma

żadnego ognia w kominku ani kobiety grającej na srebrnej

harfie. Anthony najwyraźniej mówił sam do siebie. Nie był

pewien, czy ulotny zapach lilii, unoszący się w powietrzu, to

też złudzenie.

- Co się stało, Anthony? - zapytała Morwenna. - Dlaczego

nie spisz? Boli cię biodro? - Weszła do pokoju, drżąc z zimna

w cienkiej jedwabnej koszuli nocnej. - Chłodno tu i wilgotno,

a ty mówiłeś tak poważnie. - Uśmiechnęła się z kpiną. -

Uciąłeś sobie pogawędkę sam ze sobą?

Anthony spojrzał na nią.

- Och, rozumiem. Znów słyszałeś muzykę, tak?

Skierował się do drzwi.

- Ja tylko sprawdzałem, czy nasz zamek jest bezpieczny,

Morwenno.

- Nasz zamek? Najwyżej przez kilka godzin. Prawie słyszę

uderzenia katowskiej siekiery.

Wziął ją pod ramię i poprowadził do sypialni.

- Mam dla ciebie nowinę, która cię uspokoi.

background image

inęło lato. Mieszkańcy wyspy nie pamięta]) tak udanych

połowów sardynek jak tego roku. Ryby wprost błagały, żeby

je złapać do sieci. Wyspa była w pełnym rozkwicie, kwiaty

rosły nawet poza sezonem, a trzej francuscy perfumiarze

podpisali kontrakt z rodziną Jane na dostawę destylatu z rzad­

kiego gatunku lilii, w której zapachu wyczuwali, jak to określili,

„nadzieję i niewinność wianka panny młodej".

Na wrzosowisko powróciły megalitowe głazy.

Pasco Dlugan znów zajął się sprzedażą złych uroków, których

całe zapasy nagromadził w swoim domu na przylądku Skulla.

Nie wolno mu było jednak wykorzystywać do tego zwierząt.

Niektórzy twierdzili, że lord Pentargon powinien raz na zawsze

pozbyć się czarownika z wyspy, ale Anthony miał wobec Pasco

dług wdzięczności za pomoc w uratowaniu Morwenny, a był

przecież człowiekiem honoru.

Morwenna nadal przeszukiwała groty i plaże, a Anthony,

z odległości, czuwał nad jej bezpieczeństwem. Robił wszystko,

byle nie dowiedziała się o jego tajnej misji opiekuna.

Obserwował ją, kiedy odwiedzała przyjaciół, zwłaszcza

Annie Jenkins. Staruszka podupadła ostatnio na zdrowiu i chcia­

ła jeszcze przed śmiercią podzielić się z Morwenna swoimi

tajemnicami. Większość z nich dotyczyła mikstur na bezpłod-

252

KLIFY

ność. Domyślał się, że Morwenna co miesiąc przeżywała

dramat, kiedy nie pojawiały się żadne oznaki upragnionej

ciąży. Uspokoiła się, gdy któregoś dnia Anthony. odnalazł­

szy tajemniczą książkę Ethana, pokazał jej ostatnią ilus­

trację.

- Spójrz, Morwenno- powiedział, wskazując rysunek,

przedstawiający rycerza z damą i pięciorgiem dzieci. Trójka

z nich byli to kilkuletni chłopcy, płci pary niemowląt w białych

koronkowych becikach nie można było określić.

Jak zwykle książka ujawniła tylko jeden rozdział z ich

przyszłego życia. Pozostałe stronice nadal były sklejone. An­

thony zaczął coś podejrzewać. Dziwnym zbiegiem okoliczności,

książka znikła z zamku w tym samym czasie co biały kot.

Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś wrócą.

Perspektywa wychowywania piątki dzieci dała im na jakiś

czas sporo do myślenia.

Pod koniec października Morwenna zwierzyła się Antho-

ny'emu, że jest w ciąży. Niestety, jej szczęście zmąciła śmierć

Annie Jenkins.

Anthony i Morwenna wracali razem ścieżką wzdłuż klifu

z domku staruszki. Morwenna od godziny nie mogła przestać

płakać, ale dla Anthony'ego jej zalana łzami twarz była naj­

piękniejsza na świecie.

- To wszystko było zbyt doskonałe - powiedziała. - Dla­

czego nie mogła pożyć jeszcze kilku łat? Tak chciałam, żeby

zobaczyła nasze dzieci. Och, Anthony, będzie mi jej brakować.

Już za nią tęsknię, nie mogę tego znieść. Do kogo będę się

teraz zwracać po rady?

- Ja będę przy tobie, Morwenno.

- Ale nie wtedy, kiedy będę chciała ponarzekać na kobiece

problemy. - Zsunęła z głowy słomkowy kapelusz i uśmiechnęła

się do niego. - W noc przed śmiercią Annie Jenkins miała

straszne wizje.

- Mam nadzieję, że nie dotyczyły nas.

253

M

background image

JILLIAN HUNTER

-

Nie. Pamiętasz, że według legendy, król Artur obudzi się,

kiedy Brytania stanie do największej bitwy?

- Czy przewidziała wojnę? Za naszych czasów?

- Powiedziała, że nasze wnuki będą walczyć w jego armii. -

Morwenna spojrzała na morze. - Światem wstrząśnie wojna,

którą wywoła prawdziwe monstrum. Zapanuje zło, jakiego

jeszcze ziemia nie widziała. Wizja była tak okrutna, że złamała

serce Annie. Zmarła z rozpaczy nad cierpieniem, jakiego

doświadczy świat.

- Ale twierdzisz... ona twierdzi... że Artur wróci pod postacią

wojownika, żeby walczyć za Brytanię. I wygra.

Pokiwała głową.

- Powiedziała, że królowa za jego odwagę pasuje go na

rycerza.

- A czy wspomniała imię tego wojownika? - zapytał Ant-

hony. - Gdzie się urodzi?

- Nie wiem. Annie była zbyt zamroczona i słaba, by można

zrozumieć jej słowa. Wspominała coś o kościele na wzgórzu.

Nie wiem, co by to mogło znaczyć.

- Może się myliła - westchnął Anthony. - Może to się nie

spełni.

Morwenna uniosła brwi.

- Annie przewidziała, że będziemy na zawsze razem.

- A zatem ta kobieta była prawdziwą mistyczką.

Anthony nie chciał myśleć o przyszłości. Wolał cieszyć się

chwilą, zatrzymać ten moment na zawsze, a jeśli to niemożliwe,

pragnął zatrzymać to. co do siebie czuli. Wiedział, że życie

ich zmieni. Choć światem wstrząsną wojny, oni będą się razem

starzeć jak splątane wiatrem trawy na kornwalijskim wybrzeżu.

Będzie zawsze przy mej, żeby ją chronić.

Wziął ją w ramiona i przytulił.
- Wracajmy do zamku.

- Jeszcze nie. Przejdźmy się kawałek. - Spojrzała na niego

z troską. - Chyba że boli cię noga.

254

KLIFY

Pocałował ją czule.

- Nie, nie boli. To o ciebie się martwię. Ścieżka jest taka

stroma.

- To Abandon, Anthony. Ach, tak między nami, zauważy­

łam, że za mną chodzisz. To takie urocze.

Roześmiał się.

- Skąd wiedziałaś, że cię śledzę? Przecież byłem ostrożny

jak francuski szpieg.

- Och, Anthony. Po prostu wiem.

Anthony rozumiał, że jeśli chce, by ich życie było szczęśliwe,

będzie musiał zaakceptować wiele dziwnych rzeczy, jak choćby

kwiaty kwitnące w dziwnych porach roku, całe połacie lilii

porastających każdy najbardziej niedostępny zakątek wyspy.

Musi przywyknąć do dźwięków harfy słyszanych w środku

nocy. Przyzwyczai się do sześciu kotów sypiających w ich łóżku.

Uśmiechając się, pokręcił głową i ruszył za nią wąską

ścieżką prowadzącą na piaszczystą plażę. Deszcz przestał

padać i na niebie, nad ich głowami, pokazała się tęcza. Anthony

i Morwenna, trzymając się za ręce, poszli w stronę domu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hunter Jillian Klify
Hunter Jillian Klify
Hunter Jillian Zlodziejka
Hunter Jillian Złodziejka
Hunter Jillian Smok
Hunter Jillian Smok
Hunter Jillian Złodziejka 2
Klify
1230 Klify na wybrzezu Baltyku
68 na spotkaniu u head huntera czyli wpadki kandydatow podczas rozmow rekrutacyjnych
Walka z czołgami, walka z czołgami 1, TANK HUNTERS CLUB
Kenyon, Sherrilyn Dark Hunter 04 Night Pleasures rtf
Kenyon, Sherrilyn Dark Hunter 15 Dark Side of the Moon rtf
Kenyon, Sherrilyn Dark Hunter 13 Sins of the Night rtf
Kenyon, Sherrilyn Dark Hunter 02 The Beginning rtf
The Vampire Diaries Hunters Phantom rozdz 6

więcej podobnych podstron