PHILIP PULLMAN
DOBRY CZŁOWIEK
JEZUS
I ŁOTR
CHRYSTUS
(THE GOOD MAN JESUS AND THE SCOUNDREL CHRIST)
Przełożył: Ludwik Stawowy
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2010
Tytuł oryginału
THE GOOD MAN JESUS AND THE SCOUNDREL CHRIST
Copyright © Philip Pullman, 2010
All rights reserved
Projekt okładki
© Keenan
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Barbara Pigłowska-Stawowa
Korekta
Agata Stachoń
Łamanie
Ewa Wójcik
ISBN 978-83-7648-388-7
Warszawa 2010
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o. 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
Edica S.A.
61-362 Poznań, ul. Forteczna 3/5
Spis treści
NARODZINY JEZUSA I PRZYBYCIE PASTERZY
JEZUS GORSZY UCZONYCH W PIŚMIE
CHRYSTUS URATOWANY PRZEZ NIEZNAJOMEGO
NIEZNAJOMY MÓWI O PRAWDZIE I HISTORII
NIEZNAJOMY PRZEOBRAŻONY, NADCHODZI PRZEŁOM
JEZUS DYSKUTUJE Z UCZONYM W PRAWIE. MIŁOSIERNY
DZIEWCZĘTA ROZSĄDNE I NIEROZSĄDNE
NIEZNAJOMY MÓWI O ABRAHAMIE I IZAAKU
JEZUS SIĘ ZŁOŚCI NA FARYZEUSZY
JEZUS I WYMIENIAJĄCY PIENIĄDZE
KAPŁANI SIĘ ZASTANAWIAJĄ, CO ZROBIĆ Z JEZUSEM
MARIA I JÓZEF
Jest to opowieść o Jezusie i jego bracie Chrystusie, o ich narodzinach, ich
życiu i o śmierci jednego z nich. Śmierć drugiego do tej opowieści nie
należy.
Jak wszyscy wiedzą, ich matka miała na imię Maria. Była ona córką
Joachima i Anny, bogatego małżeństwa, które długo nie mogło się
doczekać dziecka, choć się o nie gorąco modliło. Ludzie mówili, że to
hańba, iż Joachim nie spłodził potomka, i Joachim się tego bardzo wstydził.
Annę przepełniał smutek. Pewnego dnia ujrzała na drzewie laurowym
gniazdo wróbli i na myśl o tym, że nawet ptaki mogą wydać na świat
młode, a ona nie, zalała się łzami.
W końcu jednak, być może dzięki swym żarliwym modlitwom, poczęła i
po stosownym czasie urodziła dziewczynkę. Joachim i Anna ślubowali, że
złożą ją w ofierze Panu Bogu, więc zanieśli ją do świątyni i oddali
arcykapłanowi Zachariaszowi. Ten ją pocałował, pobłogosławił i wziął pod
opiekę.
Zachariasz troszczył się o dziewczynkę niczym gołębica, a ona tańczyła
dla Pana i wszyscy ją kochali za wdzięk i naturalność.
Rosła jednak jak każde dziecko i gdy dobiegła dwunastu lat, kapłani
zdali sobie sprawę, że niedługo zacznie co miesiąc krwawić, a dla świętego
miejsca oznaczałoby to profanację. Byli za nią odpowiedzialni, więc nie
mogli jej po prostu wyrzucić. Co mieli zatem zrobić?
Zachariasz się pomodlił i anioł mu powiedział. Powinni znaleźć Marii
męża, człowieka znacznie od niej starszego, poważnego i doświadczonego.
Najlepiej wdowca. Udzielił Zachariaszowi dokładnych wskazówek i
obiecał, że jeśli wybór będzie trafny, zdarzy się cud.
Zachariasz zwołał więc tylu wdowców, ilu tylko udało mu się znaleźć.
Każdy miał przynieść kij. Stawiło się kilkunastu, niektórzy młodzi, inni w
średnim wieku, jeszcze inni starzy. Był wśród nich cieśla imieniem Józef.
Zgodnie z anielskimi wskazówkami Zachariasz zebrał kije, pomodlił się
nad nimi i je oddał. Ostatni odebrał swój kij Józef. Kiedy tylko wziął go do
ręki, kij pokrył się kwiatami.
— To ty! — rzekł Zachariasz. — Pan każe, byś się ożenił z Marią.
— Ale ja jestem stary! — zaprotestował Józef. — Mam synów starszych
od niej. Wystawiłbym się na pośmiewisko.
— Rób, co Pan każe, albo się narazisz na jego gniew. Przypomnij sobie,
co się stało z Korachem.
Korach był to lewita, który się zbuntował przeciwko Mojżeszowi. Za
karę otworzyła się pod nim ziemia i pochłonęła go z całą rodziną.
Przestraszony Józef zgodził się pojąć dziewczynę za żonę i zabrał ją do
domu.
— Masz tu zostać, a ja idę, gdzie czeka na mnie zajęcie — powiedział.
— Wrócę we właściwym czasie. Pan będzie nad tobą czuwał.
W domu Józefa Maria pracowała tak ciężko i zachowywała się tak
skromnie, że nikt nie miał jej nic do zarzucenia. Przędła, piekła chleb,
ciągnęła wodę ze studni. Gdy dorosła i stała się młodą kobietą, wielu
zdumiewało się tym dziwnym małżeństwem i nieobecnością Józefa.
Niektórzy, przeważnie młodzi, próbowali z nią rozmawiać i uśmiechali się
mile, lecz ona mówiła mało i patrzyła w ziemię. Nietrudno było zauważyć,
jak jest skromna i grzeczna.
Czas płynął.
NARODZINY JANA
Teraz i arcykapłan Zachariasz był stary, posunięta w latach była też
Elżbieta, jego żona. Jak kiedyś Joachim i Anna, długo nie mieli dzieci, choć
bardzo ich pragnęli.
Pewnego dnia Zachariasz ujrzał anioła, który mu powiedział:
— Twoja żona urodzi dziecko. Masz mu dać imię Jan.
— Jakże to możliwe? Jestem stary, a moja żona bezpłodna — odrzekł
zdumiony Zachariasz.
— Tak będzie — powiedział anioł. — A ty zaniemówisz, bo mi nie
uwierzyłeś.
I tak się stało. Choć Zachariasz nie mógł już mówić, nie posiadał się z
radości, gdy Elżbieta niebawem poczęła, bo jej bezpłodność przynosiła im
wstyd.
Kiedy przyszła pora, Elżbieta urodziła syna. Gdy nadszedł dzień
obrzezania, zapytano Zachariasza, jakie chłopiec będzie nosił imię, a ten
napisał na tabliczce „Jan".
Jego krewni się dziwili, ponieważ nikt w rodzinie tak się nie nazywał,
lecz jak tylko Zachariasz skończyć pisać, odzyskał mowę, i ten cud
potwierdził wybór imienia. Chłopiec został Janem.
POCZĘCIE JEZUSA
W owym czasie Maria miała około szesnastu lat, a Józef jeszcze nigdy jej
nie dotknął.
Pewnej nocy usłyszała zza okna swej sypialni szept.
— Mario, czy wiesz, jaka jesteś piękna? Nie ma piękniejszej kobiety na
świecie. Pan musiał sobie ciebie specjalnie upodobać, skoro ci dał taki
słodki wygląd, takie oczy, takie usta...
— Ktoś ty? — spytała zakłopotana.
— Jestem aniołem — odpowiedział głos. — Wpuść mnie, a wyjawię ci
tajemnicę, która jest przeznaczona tylko dla ciebie.
Żeby jej nie przestraszyć, anioł przybrał postać młodego mężczyzny,
podobnego do tych, którzy ją zagadywali przy studni. Otworzyła okno i go
wpuściła.
— Co to za tajemnica? — spytała.
— Będziesz brzemienna.
— Ale mój mąż jest daleko stąd — powiedziała zdumiona.
— Och, Pan chce, żeby to się stało natychmiast. Wysłał mnie specjalnie,
bym to sprawił. Jesteś błogosławiona między niewiastami, Mario! Dziękuj
za to Panu.
Tak jak to przepowiedział, tej samej nocy poczęła.
Gdy Józef powrócił, skończywszy pracę, która go oderwała od domu, i
dowiedział się, że jego żona oczekuje dziecka, wpadł w rozpacz. Zakrył
twarz połą płaszcza, rzucił się na ziemię, zalał łzami i posypał sobie głowę
popiołem.
— Panie, przebacz mi! — krzyczał. — Wziąłem to dziecko ze świątyni
jako dziewicę, i co widzę? Powinienem był jej zapewnić bezpieczeństwo,
lecz zostawiłem ją samą jak Adam Ewę, i proszę — też przyszedł do niej
wąż!
Przywołał ją i powiedział:
— Cóżeś zrobiła, Mario, moja biedna dziewczyno? Ty, pełna cnót i zalet,
sprzeniewierzyłaś się swej niewinności! Kto to był?
Maria zapłakała gorzkimi łzami.
— Nie zrobiłam nic złego, przysięgam! — odparła. — Nigdy mnie nie
tknął żaden mężczyzna! To anioł do mnie przyszedł, bo Bóg chce, żebym
urodziła dziecko.
Józef się poczuł zakłopotany. Skoro taka jest wola Boga, on musi się
zaopiekować Marią i dzieckiem, lecz to będzie źle widziane.
Nic jednak już nie powiedział.
NARODZINY JEZUSA I PRZYBYCIE PASTERZY
Niedługo potem cesarz rzymski wydał rozporządzenie nakazujące, by
wszyscy się udali do rodzinnych miast, gdyż odbędzie się wielki spis
ludności. Józef mieszkał w Nazarecie w Galilei, lecz jego ród pochodził z
Betlejem w Judei, leżącego o kilka dni drogi na południe. Co im powiem o
Marii? — zastanawiał się. Mogę zgłosić synów, ale co pocznę z nią? Mam
ją nazwać żoną? Będzie mi wstyd. Córką? Ludzie wiedzą, że nie jest moją
córką, w dodatku widać, że oczekuje dziecka. Co robić?
W końcu ruszył w drogę. Maria jechała za nim na ośle. Dziecko mogło
się urodzić lada dzień, lecz Józef wciąż nie wiedział, co powie o żonie. Gdy
już prawie dotarli do Betlejem, odwrócił się, żeby zobaczyć, jak Maria się
czuje, i na jej twarzy ujrzał smutek. Może to z bólu — pomyślał. Niebawem
znów się obejrzał i tym razem zobaczył, że się śmieje.
— Co się stało? — zapytał. — Przed chwilą wyglądałaś na zasmuconą,
teraz się śmiejesz.
— Widziałam dwóch mężczyzn — odparła. — Jeden płakał, drugi się
śmiał.
Jak to możliwe? — zdziwił się, bo nigdzie nie było żywego ducha. Nic
jednak nie powiedział.
Niebawem znaleźli się w mieście. Wszystkie gospody były pełne, a
Maria płakała i drżała, bo czuła, że dziecko się zaraz urodzi.
— Nie ma miejsca — usłyszeli w ostatniej, do której przyszli — ale
możecie spać w stajni, zwierzęta was ogrzeją.
Józef przygotował posłanie na słomie, ułożył na nim Marię i pobiegł po
akuszerkę. Kiedy wrócił, okazało się, że dziecko już przyszło na świat.
— Będzie jeszcze jedno — powiedziała akuszerka. — To bliźniaki.
I rzeczywiście wkrótce urodziło się drugie. Byli to chłopcy, pierwszy
silny i zdrowy, drugi mały i słaby. Maria owinęła silnego w kawałek materii
i położyła w żłobie, a słabego nakarmiła jako pierwszego, bo było jej go
żal.
Na wzgórzach pod miastem pilnowali swych stad pasterze. Gdy pojawił
im się świetlisty anioł, ogarnął ich strach.
— Nie lękajcie się — rzekł. — Tej nocy w mieście urodziło się dziecko,
które zostanie Mesjaszem. Poznacie je po tym, że jest owinięte w kawałek
materii i leży w żłobie.
Pasterze byli pobożnymi Żydami i wiedzieli, co znaczy Mesjasz.
Prorocy przepowiedzieli, że Mesjasz, Pomazaniec, przyjdzie i wybawi
Izraelitów z opresji. Na przestrzeni wieków Żydzi mieli licznych
ciemiężycieli, ostatnio byli nimi Rzymianie, którzy od kilku lat okupowali
Palestynę. Wiele ludzi oczekiwało, że Mesjasz poprowadzi naród żydowski
do walki i uwolni go spod władzy Rzymu.
Pasterze wyruszyli więc do miasta, żeby go odnaleźć. Usłyszawszy płacz
niemowlęcia, trafili do stajni, gdzie ujrzeli starego mężczyznę i kobietę,
przy której on czuwał. Kobieta tuliła noworodka. Za nimi leżało w żłobie
inne dziecko, owinięte kawałkiem materii, i właśnie ono płakało. Był to
drugi chłopiec, ów słaby, już nakarmiony. Maria położyła go w żłobie i
zajęła się pierwszym.
— Przyszliśmy zobaczyć Mesjasza — oznajmili pasterze i wyjaśnili, że
pojawił im się anioł, który powiedział, gdzie znajdą niemowlę.
— To? — spytał Józef.
— Nie inaczej. Kto by się spodziewał niemowlęcia w żłobie? To musi
być on, zesłany przez Boga.
Marii ich słowa nie zdziwiły. Czyż nie podobnie mówił anioł, który
przyszedł do jej sypialni? Była dumna i szczęśliwa, że jej małemu
bezradnemu synkowi przypadł w udziale taki zaszczyt. Drugi tego nie
potrzebował; był silny, cichy i spokojny, jak Józef. Jeden dla Józefa, jeden
dla mnie — pomyślała, lecz zachowała tę myśl dla siebie.
ASTROLOGOWIE
W owym czasie do Jerozolimy przybyli astrologowie ze wschodu.
Twierdzili, że szukają króla Żydów, który się właśnie narodził. Dowiedzieli
się o tym, obserwując planety, i opracowali szczegółowy horoskop dziecka,
z ascendentem, tranzytami i progresjami.
Oczywiście najpierw zapytali o dziecko w pałacu. Wzbudziło to
podejrzenia króla Heroda, więc ich wezwał do siebie i zażądał wyjaśnień.
— Z naszych obliczeń wynika, że niedaleko urodziło się dziecko, które
zostanie królem Żydów. Myśleliśmy, że przyniesiono je do pałacu, dlatego
tu przyszliśmy. Mamy dary...
— A to ciekawe — odparł Herod. — I gdzież ten przyszły król się
urodził?
— W Betlejem.
— Zbliżcie się — ściszył głos. — Jako ludzie znający świat z pewnością
rozumiecie, że racja stanu wymaga, bym się wypowiadał bardzo ostrożnie.
Są za granicą siły — i wy, i ja niewiele o nich wiemy — które bez wahania
zabiją owo dziecko, jeśli tylko je znajdą, więc teraz najważniejsza rzecz to
je ochronić. Idźcie do Betlejem, popytajcie, i jak tylko zdobędziecie jakieś
informacje, przyjdźcie do mnie, a ja mu zapewnię opiekę i bezpieczeństwo.
Poszli zatem astrologowie kilka mil na południe, do Betlejem, żeby
odszukać dziecko. Patrzyli na swoje mapy nieba, wertowali księgi, robili
skomplikowane obliczenia i wreszcie, odwiedziwszy niemal każdy dom w
mieście, znaleźli rodzinę, której szukali.
— Więc to dziecko ma rządzić Żydami! A może tamto?
Maria z dumą podniosła do góry słabego synka, drugi spał spokojnie w
pobliżu. Astrologowie oddali cześć dziecku w ramionach matki, otworzyli
sakwy i ofiarowali mu dary: złoto, kadzidło i mirrę.
— Mówicie, że przychodzicie od Heroda? — spytał Józef.
— Tak. On chce, żebyśmy wrócili i powiedzieli mu, gdzie jesteście, by
mógł zapewnić dziecku bezpieczeństwo.
— Na waszym miejscu wróciłbym od razu do domu. Król jest znany ze
zmiennych nastrojów. Kto wie, czy nie przyjdzie mu do głowy was ukarać.
Nie martwcie się, w odpowiednim czasie pojedziemy do niego z dzieckiem.
Astrologowie pomyśleli, że to dobra rada, i poszli swoją drogą, Józef zaś
szybko spakował dobytek i jeszcze tej samej nocy wyruszył z Marią i
dziećmi do Egiptu.
Bał się, że może ich spotkać coś złego, bo Herod był nieobliczalny.
ŚMIERĆ ZACHARIASZA
Józef dobrze zrobił. Gdy Herod zrozumiał, że astrologowie nie wrócą,
wpadł we wściekłość i rozkazał natychmiast zabić w Betlejem i okolicy
wszystkie dzieci mające mniej niż dwa lata.
Jednym z nich był Jan, syn Zachariasza i Elżbiety. Gdy tylko usłyszeli
oni o rozkazie Heroda, Elżbieta poszła z chłopcem w góry szukać
schronienia. Ponieważ jednak była stara, nie mogła iść daleko. Zrozpaczona
krzyknęła:
— O, góro Boga, ukryj matkę i jej dziecko!
W jednej chwili w górze otworzyła się jaskinia, gdzie mogli się schronić.
Byli teraz bezpieczni, lecz Zachariasz miał kłopoty. Herod wiedział, że
niedawno został ojcem, więc po niego posłał.
— Gdzie się podziało twoje dziecko? Gdzieś je ukrył? — zapytał.
— Jestem zapracowanym kapłanem, Wasza Królewska Mość — odparł
Zachariasz. — Każdą chwilę zabierają mi sprawy świątyni. Zajmowanie się
dziećmi to zadanie kobiet. Nie wiem, gdzie może być mój syn.
— Powiedz prawdę! Ostrzegam — jak zechcę, mogę przelać twoją
krew!
— Jeśli to zrobisz, będę męczennikiem za sprawę Boga — odrzekł
Zachariasz, i tak się stało, gdyż w tej samej chwili zginął.
DZIECIŃSTWO JEZUSA
Tymczasem Józef i Maria zastanawiali się, jak nazwać dzieci. Pierworodny
miał być Jezusem, ale jakie powinni dać imię drugiemu, którego Maria w
skrytości ducha szczególnie sobie ulubiła? W końcu wybrali jakieś
pospolite, lecz zważywszy na to, co powiedzieli pasterze, Maria zawsze
nazywała chłopca Chrystusem, co po grecku znaczy Mesjasz. Jezus był
dzieckiem silnym i wesołym, Chrystus zaś często chorował i Maria się o
niego martwiła, okrywała go najcieplejszym kocem, a gdy płakał, dawała
mu do ssania palec, który wcześniej zanurzała w miodzie.
Wkrótce po ich przybyciu do Egiptu Józef się dowiedział, że król Herod
umarł. Mogli teraz bezpiecznie wrócić do Palestyny, więc wyruszyli w
drogę powrotną do domu Józefa w Nazarecie w Galilei. Tam chłopcy
dorastali.
Z czasem dzieci przybywało, braci i sióstr. Maria kochała wszystkie,
lecz niejednakowo. Uważała, że mały Chrystus wymaga szczególnej troski.
Kiedy Jezus z innymi dziećmi hałaśliwie się bawił, płatał figle, kradł
owoce, wykrzykiwał brzydkie słowa, wdawał się w bójki, rzucał
kamieniami, smarował ściany błotem, łapał wróble, Chrystus trzymał się
matczynej spódnicy, godzinami czytał i się modlił.
Pewnego dnia Maria poszła do domu sąsiada, który był farbiarzem,
Jezus i Chrystus poszli razem z nią. Gdy Maria rozmawiała z sąsiadem,
Chrystus stał przy jej boku, Jezus zaś wszedł do warsztatu, zajrzał do
wszystkich kotłów z farbami o różnych kolorach, w każdym zanurzył palec
i wytarł ręce w płaty tkanin, których stos czekał na ufarbowanie. Potem
pomyślał, że gdy farbiarz to zauważy, wpadnie w złość, więc zwinął je w
kłąb, wrzucił do kotła z czarną farbą i wrócił do izby, gdzie Maria
rozmawiała z farbiarzem.
— Mamo, Jezus zrobił coś złego — powiedział Chrystus, gdy go
zobaczył.
Jezus trzymał ręce za plecami.
— Pokaż ręce — powiedziała Maria.
Były czarno-czerwono-żółto-fioletowo-niebieskie.
— Co zrobiłeś? — spytała.
Zaniepokojony farbiarz wbiegł do warsztatu. Z kotła z czarną farbą
wystawał kłąb tkanin poplamionych różnymi kolorami.
— Och! Spójrzcie, co ten smarkacz narobił! — wykrzyknął. — Tyle
materiału, to mnie będzie kosztowało majątek!
— Jezusie, ty niedobre dziecko! — powiedziała Maria. — Zniszczyłeś
cudzą własność. Będziemy musieli za to zapłacić. Skąd weźmiemy
pieniądze?
— Myślałem, że pomagam — odpowiedział Jezus.
— Mogę to naprawić, mamo — odezwał się Chrystus i chwycił róg
tkaniny. — Jakiego miała być koloru? — zapytał.
— Czerwonego — odparł farbiarz.
Chłopiec wyciągnął ją z kotła i była czerwona. Potem robił to samo z
innymi, pytając farbiarza, w jakim powinny być kolorze, i takie były: każdy
płat pięknie ufarbowany zgodnie z zamówieniem klienta.
Farbiarz nie mógł wyjść ze zdumienia, a Maria objęła Chrystusa i
całowała go raz po raz, uradowana dobrym sercem chłopca.
Kiedy indziej Jezus, bawiąc się koło brodu na strumieniu, ulepił z błota
kilka wróbli i ustawił je w rzędzie. Zauważył to pewien bogobojny Żyd i
poszedł do Józefa.
— Twój syn złamał obowiązek święcenia szabatu — oznajmił. — Czy
wiesz, co on robi koło brodu? Dzieci trzeba pilnować!
Józef pobiegł nad strumień. Chrystus, który słyszał, co wykrzykiwał
przybysz, poszedł za Józefem. Poszli też inni, którzy to słyszeli. Gdy dotarli
na miejsce, Jezus właśnie lepił dwunastego wróbla.
— Przestań natychmiast, Jezusie. Wiesz przecież, że jest szabat —
powiedział Józef.
Inni zamierzali Jezusa ukarać, ale Chrystus zaklaskał i ku ich zdumieniu
wróble ożyły i odfrunęły.
— Nie chciałem, żeby mój brat popadł w tarapaty — wyjaśnił Chrystus.
— On jest naprawdę dobrym chłopcem.
Wszyscy dorośli patrzyli nań z podziwem. Był skromny i rozważny, ani
trochę niepodobny do brata. Dzieci w mieście wolały jednak Jezusa.
WYJAZD DO JEROZOLIMY
Kiedy bliźniacy skończyli dwanaście lat, Józef i Maria zabrali ich do
Jerozolimy na Paschę. Podróżowali w towarzystwie innych rodzin, więc
pilnować dzieci mogło wielu dorosłych. Gdy po święcie zbierali się do
powrotu, Maria zapytała Chrystusa, który był przy niej:
— Gdzie jest Jezus? Nigdzie go nie widzę.
— Myślę, że z rodziną Zacheusza — odpowiedział Chrystus. — Bawił
się z Szymonem i Juda. Powiedział, że będzie wracał do domu z nimi.
Ruszyli więc w drogę i Maria i Józef już o nim nie myśleli, sądząc, że
jest z tamtymi, bezpieczny. Gdy jednak nadszedł wieczór, Maria posłała
Chrystusa, żeby zawołał Jezusa na posiłek. Chrystus wrócił bardzo
zaniepokojony.
— Nie ma go! Powiedział, że idzie się z nimi bawić, ale oni go w ogóle
nie widzieli!
Maria i Józef szukali syna wśród krewnych i znajomych, pytali każdą
grupę podróżnych, lecz nikt nie wiedział, gdzie on jest. Ci mówili, że
ostatni raz widzieli go bawiącego się koło świątyni, tamci, że słyszeli, jak
powiedział, że idzie na targowisko, owi, że na pewno jest z Tomaszem,
Saulem albo Jakubem, Maria musiała więc pogodzić się z myślą, że został
w Jerozolimie. Ruszyli przeto z powrotem. Chrystus jechał na ośle,
ponieważ Maria się bała, że mógłby się za bardzo zmęczyć.
Trzy dni przeszukiwali miasto, lecz Jezusa nie znaleźli. W końcu
Chrystus powiedział:
— Mamo, a może powinniśmy iść do świątyni i się za niego pomodlić?
Wszędzie indziej już szukali, uznali zatem, że spróbują i tam. Kiedy
weszli na teren świątyni, usłyszeli zgiełk.
— To pewnie on — rzekł Józef.
Miał rację. Kapłani przyłapali Jezusa, gdy wypisywał gliną na ścianie
swoje imię, i teraz się zastanawiali, jak go ukarać.
— To tylko glina! — krzyczał, pocierając brudne dłonie. — Po deszczu
odpadnie! Nawet by mi do głowy nie przyszło, żeby niszczyć świątynię.
Pisałem swoje imię, bo miałem nadzieję, że Bóg je zobaczy i mnie
zapamięta.
— Bluźnierca! — odparł jeden z kapłanów.
Byłby uderzył Jezusa, lecz w tym momencie odezwał się Chrystus.
— Mój brat nie jest bluźniercą. Pisał swoje imię gliną, żeby wyrazić
słowa Hioba: „Pamiętaj, że ulepiłeś mnie z gliny. I chcesz zamienić mnie w
proch?".
— Być może — powiedział inny kapłan — ale doskonale wie, że źle
postąpił. Spójrzcie, próbował umyć ręce, żeby nie było dowodu.
— Rzeczywiście tak zrobił — rzekł Chrystus — lecz po to, by wypełnić
słowa Jeremiasza: „Choćbyś umył się ługiem i zużył dużo mydła, nadal
będziesz splamiony winą".
— Ale żeby uciekać od rodziny! — powiedziała Maria do Jezusa. —
Byliśmy przerażeni. Spodziewaliśmy się najgorszego. Jesteś samolubny, nie
potrafisz myśleć o innych. Rodzina nic dla ciebie nie znaczy!
Jezus zwiesił głowę
— Nie, mamo — odezwał się Chrystus. — Jestem pewien, że miał dobre
intencje. A zresztą to też zostało przepowiedziane. Jezus tak postąpił, żeby
się spełniły słowa psalmu: „Znoszę zarzuty i wstyd twarz mi okrywa.
Stałem się obcym dla rodziny, nieznajomym dla synów mej matki".
Kapłani i nauczyciele świątynni nie mogli się nadziwić wiedzy małego
Chrystusa. Pochwalili go za erudycję i bystrość, a ponieważ bronił brata tak
dobrze, puścili Jezusa, nie ukarawszy go.
W drodze do Nazaretu Józef powiedział do Jezusa na osobności:
— Co ci przyszło do głowy, żeby tak zatrwożyć matkę? Wiesz przecież,
jaka jest wrażliwa. Była chora z niepokoju o ciebie.
— A ty, ojcze, też się niepokoiłeś?
— Niepokoiłem się o nią i o ciebie.
— O mnie niepotrzebnie. Byłem bezpieczny.
Józef nic na to nie powiedział.
JAN
Lata mijały, z chłopców wyrośli mężczyźni. Jezus nauczył się ciesielstwa,
Chrystus cały czas spędzał w synagodze, gdzie czytał święte teksty i
dyskutował o nich z nauczycielami. Jezus nie zwracał uwagi na Chrystusa,
ten natomiast był zawsze wobec brata wyrozumiały i żywo się interesował
jego pracą.
— Cieśle są potrzebni — mówił z przekonaniem. — To piękny zawód.
Jezus świetnie sobie radzi. Z pewnością wkrótce będzie się mógł ożenić.
Zasługuje na dobrą żonę i własny dom.
W owym czasie Jan, syn Zachariasza i Elżbiety, zaczął na ziemiach nad
Jordanem głosić kazania, które wywierały na ludziach duże wrażenie.
Nauczał o potrzebie skruchy i obiecywał wybaczenie grzechów. Było wtedy
w Galilei i w okolicznych rejonach wielu wędrownych kaznodziejów,
niektórzy uczciwi, niektórzy szarlatani, a niektórzy po prostu obłąkani. Jan
wyróżniał się naturalnością i otwartością. Nie dbał o strój, jadł mało,
wcześniej przebywał przez jakiś czas na pustyni. Wielu przychodziło doń
posłuchać i żeby ich ochrzcił.
Słuchali jego kazań saduceusze i faryzeusze, członkowie dwóch
rywalizujących ugrupowań żydowskich nauczycieli, które nie zgadzały się
z sobą w wielu kwestiach doktrynalnych. Oba były ważne, wpływowe.
Jan z nich szydził.
— Plemię żmijowe! Uciekacie przed nadchodzącym gniewem, co?
Lepiej byście zaczęli czynić coś dobrego, pożytecznego. Już siekiera leży u
korzeni drzew. Pilnujcie się, bo zetnie każde drzewo, które nie wydaje
dobrego owocu, i zostanie ono w ogień wrzucone.
— Co więc mamy robić, żeby to było dobre? — pytali.
— Jeśli macie dwa płaszcze, jeden oddajcie temu, kto nie ma żadnego.
Jeśli macie więcej jedzenia, niż potrzebujecie, podzielcie się z głodnym.
Do chrztu przyszło nawet kilku poborców. Ludzie ich nienawidzili, bo
nie znosili płacenia rzymskim okupantom, lecz Jan ich przyjął.
— Co mamy czynić, nauczycielu? — pytali.
— Nie pobierajcie więcej, niż powinniście.
Przyszli też żołnierze.
— Ochrzcisz nas? Powiedz, co mamy czynić, żeby to było dobre?
— Poprzestawajcie na żołdzie. Nie wymuszajcie pieniędzy groźbami ani
fałszywymi oskarżeniami.
Jan zasłynął w okolicy z ostrości wypowiedzi, a także z ceremonii
chrztu. Niedawno powiedział coś, co było szeroko dyskutowane:
— Ja was chrzczę wodą, lecz idzie ktoś dużo mocniejszy ode mnie,
któremu nie jestem godzien rozwiązać sandałów. On będzie was chrzcić
Duchem Świętym i ogniem. Oddzieli pszenicę od plew; już ma w ręku
szuflę; ziarno zbierze do spichlerza, lecz plewy spali w ogniu, który nigdy
nie gaśnie.
CHRZEST JEZUSA
Wieść o Janowym nauczaniu dotarła do Nazaretu i Jezus nabrał ochoty,
żeby iść i posłuchać. Poszedł ku Jordanowi, bo mówiono, że Jan tam głosi
kazania. Chrystus też poszedł, lecz osobno. Na brzegu rzeki dołączyli do
tłumu oczekujących na zanurzenie i patrzyli, jak ludzie idą jeden po drugim
do Jana, który stał po pas w wodzie. Za cały strój miał gruby płaszcz z
wielbłądziej sierści.
Kiedy przyszła kolej na Jezusa, Jan podniósł rękę w geście odmowy.
— To ty powinieneś mnie ochrzcić — rzekł.
Chrystus, który czekał na brzegu, usłyszał te słowa i się zdziwił.
— Nie — odparł Jezus. — Przyszedłem do ciebie. Zrób to, jak należy.
Jan zanurzył go więc i podniósł z wody.
W tej samej chwili Chrystus ujrzał gołębicę, która nad nimi przefrunęła i
usiadła na drzewie. To mógł być znak. Czego? — zastanowił się i wyobraził
sobie, że słyszy głos z nieba, który do niego mówi.
KUSZENIE JEZUSA NA PUSTYNI
Po chrzcie Jezus i Chrystus wysłuchali kazania Jana, które bardzo ich
poruszyło. Na Jezusie jego osobowość i słowa wywarły tak wielkie
wrażenie, że postanowił porzucić zawód cieśli i wzorem Jana udać się na
pustynię, w nadziei że też usłyszy słowa Boga. Wyruszył samotnie,
wędrował z miejsca na miejsce, jadł mało i spał na ziemi.
Tymczasem Chrystus wrócił do Nazaretu i opowiedział Marii o chrzcie.
Opowiedział też o gołębicy.
— Przefrunęła mi nad głową, matko. Pomyślałem, że słyszę głos z
nieba. Głos Boga, który mówił do mnie, jestem pewien.
— Oczywiście, synku! To był twój specjalny chrzest.
— Myślisz, że powinienem iść i powiedzieć o tym Jezusowi?
— Jeśli chcesz. Jeśli sądzisz, że cię wysłucha.
Poszedł więc i po czterdziestu dniach, od kiedy Jezus udał się na
pustynię, znalazł go klęczącego na dnie wyschniętej rzeki i pogrążonego w
modlitwie. Patrzył i czekał, zastanawiając się, co powiedzieć, a gdy Jezus
skończył i położył się w cieniu skały, zbliżył się do niego i zapytał:
— Jezusie, czy słyszałeś już słowo Boga?
— Dlaczego chcesz to wiedzieć?
— Ponieważ w czasie twojego chrztu coś się wydarzyło. Widziałem, jak
otworzyło się nad tobą niebo, wyfrunęła gołębica, zawisła ci nad głową i
dał się słyszeć głos: „To jest mój syn umiłowany".
Jezus milczał.
— Nie wierzysz mi? — spytał Chrystus.
— Naturalnie, że nie.
— Ale to oczywiste, że Bóg cię wybrał do czegoś specjalnego.
Przypomnij sobie, co powiedział Chrzciciel.
— Mylił się.
— Nie, jestem pewien. Cieszysz się popularnością, ludzie cię lubią,
słuchają twoich słów. Jesteś dobrym człowiekiem. Gwałtownym,
impulsywnym, ale to dobre cechy — tak, dobre, jeśli się nie łamie tradycji i
ma autorytet. Chrzciciel by się ze mną zgodził.
— Odejdź.
— Wiem, po tylu dniach na pustyni czujesz się zmęczony i głodny. Jeśli
jesteś synem Boga, jak powiedział głos, który słyszałem, mógłbyś kazać
tym kamieniom, żeby się zamieniły w chleb, a one musiałyby cię
posłuchać. Mógłbyś się wtedy najeść do syta.
— Tak sądzisz? Znam Pismo, łotrze. „Nie samym chlebem człowiek
żyje, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Boga". Zapomniałeś o
tym? A może myślisz, że ja zapomniałem?
— Oczywiście nie przypuszczam, że nie pamiętasz, czego się uczyłeś.
Nie byłeś gorszym uczniem niż inni. Ale zastanów się, ile mógłbyś zrobić
dobrego, gdybyś potrafił nakarmić głodnych! Jeśliby prosili o jedzenie,
mógłbyś dać im kamień, a on by się zamienił w chleb! Pomyśl o tych,
którzy głodują, pomyśl, jak cierpią, pomyśl, jak gorzka jest bieda, co
znaczą słabe plony! A ty potrzebujesz jedzenia tak samo jak biedacy. Jeśli
masz wykonać pracę, którą Bóg ci najwyraźniej wyznaczył, nie zrobisz
tego głodny.
— To dlaczego nie przyniosłeś bochenka chleba? Bardziej by mi się
przydał niż kazanie.
— Jest pożywienie dla ciała i jest dla ducha — zaczął Chrystus, lecz
Jezus rzucił w niego kamieniem, więc przerwał i się cofnął. — Nie złość się
na mnie, Jezusie — mówił po chwili dalej — tylko mnie wysłuchaj. Wiem,
że chcesz być dobry, wiem, że chcesz pomagać. Musisz jednak pamiętać o
możliwych skutkach — o swoim wpływie na zwykłych, prostych,
nieuczonych ludzi. Można ich nakłonić do dobrego, ale potrzebują znaków
i cudów. Piękne słowa przekonują umysł, cuda przemawiają wprost do
serca, a potem do duszy. Nie lekceważ środków, które Bóg przypisał naszej
naturze. Jeśli prosty człowiek zobaczy kamień zamieniony w chleb albo
będzie świadkiem uzdrowienia chorego, wywrze to na nim takie wrażenie,
że może zacząć żyć inaczej. Od tej pory będzie wierzył w każde twoje
słowo, pójdzie za tobą na kraniec ziemi.
— Uważasz, że słowo Boga można przekazywać za pomocą sztuczek
magicznych?
— Ostro powiedziane. Bóg zawsze używał cudów, żeby przekonać ludzi.
Przypomnij sobie Mojżesza prowadzącego swój lud przez Morze
Czerwone. Eliasza, który przywrócił do życia syna wdowy. Biedaczkę, od
której lichwiarz żądał pieniędzy, i Elizeusza, który kazał jej nalewać oliwę z
jednego naczynia do wielu pustych, tak że mogła ją sprzedać i spłacić dług.
Pokazując ludziom cuda, stawia się ich w obliczu nieskończonej potęgi
bożej dobroci, a oni w swych prostych sercach naocznych świadków
natychmiast to rozumieją i w to wierzą.
— Mów dalej — powiedział Jezus. — Więc będziesz jednym z
cudotwórców?
— Nie ja sam, lecz my obaj, razem!
— Nigdy.
— Ale pomyśl, jakie by to zrobiło wrażenie, gdyby na przykład ktoś
wszedł na szczyt świątyni i zaczął iść w powietrzu, pełen wiary, że Bóg
uczyni to, co mówi psalm, i pośle aniołów, żeby go złapali. „Dał rozkaz
swym aniołom, żeby cię strzegli, dokądkolwiek pójdziesz, a oni będą cię
nosili na rękach, żebyś nie uraził stopy o kamień". Wyobraź sobie...
— Tylko tyle się nauczyłeś z Pisma? Jak zrobić sensacyjne widowisko
dla naiwnych? Lepiej o tym zapomnij i skup się na tym, co jest naprawdę
ważne. Przypomnij sobie słowa „Nie wystawiaj na próbę Pana, Boga
swego".
— Cóż więc jest naprawdę ważne?
— To, że Bóg nas kocha jak ojciec i że wkrótce nadejdzie jego
Królestwo.
Chrystus podszedł trochę bliżej.
— Ale tego właśnie możemy dowieść cudami — powiedział. —
Królestwo to dla nas próba, jestem pewien. Musimy się przyczynić do jego
nadejścia. Naturalnie Bóg mógłby to sprawić natychmiast, jednym
kiwnięciem palca, lecz pomyśl tylko, o ile lepiej by było, żeby
przygotowali mu drogę ludzie tacy jak Chrzciciel, jak ty. Pomyśl, jaki byłby
pożytek z istniejącej już grupy wiernych, struktury, organizacji. Dla mnie to
jest oczywiste, Jezusie! Widzę, jak w owym Królestwie wiernych jednoczy
się cały świat. Pomyśl tylko! Grupy rodzin modlą się wspólnie, w każdej
wiosce, w każdym mieście jest kapłan, związkiem lokalnych grup regionu
kieruje mądry członek starszyzny, przywódcy regionalni podlegają władzy
jednego najwyższego zwierzchnika, jakby namiestnika Boga na ziemi! Są
rady składające się z uczonych, które omawiają i zatwierdzają szczegóły
liturgii, praktyk religijnych, a przede wszystkim zawiłości wiary: ogłaszają,
w co należy wierzyć, a czego się wystrzegać. Widzę, jak władcy państw, jak
sam cezar, liczą się z tymi gremiami i oddają hołd Królestwu Boga na
ziemi. Widzę, jak powstające w jego centrum prawa i proklamacje docierają
do najodleglejszych krańców świata. Widzę, że ludzie dobrzy są
nagradzani, a niegodziwi karani. Widzę, jak do najdalszych, najbardziej
zacofanych krain wyruszają misjonarze niosący słowo boże; jak do wielkiej
rodziny Boga dołączają wszyscy mężczyźni, wszystkie kobiety i dzieci,
owszem, poganie na równi z Żydami. Widzę, jak rozpraszają się
wątpliwości, znikają różnice. Widzę wszędzie pełne uwielbienia jasne
twarze wiernych. Widzę majestat i przepych wielkich świątyń, gmachów,
pałaców wzniesionych na chwałę Boga. I widzę, jak owo imponujące dzieło
trwa przez pokolenia, przez tysiąclecia! Czyż nie jest to wizja, którą można
się zachwycić, Jezusie? Dla której warto poświęcić każdą kroplę naszej
krwi? Przyłączysz się do mnie? Weźmiesz udział w tej najwspanialszej
pracy i przyczynisz się do powstania Królestwa Boga na ziemi? Jezus
spojrzał na brata.
— Ty zjawo, cieniu człowieka! — powiedział. — Każda kropla naszej
krwi? W tobie jej nie ma, więc o czym mówisz? Za tę swoją wizję oddałbyś
moją krew. To, co opisałeś, wygląda jak dzieło Szatana. Bóg stworzy swoje
Królestwo na swój sposób i kiedy sam zechce. Myślisz, że twoja potężna
organizacja uznałaby Królestwo, gdyby nastało? Głupcze! Królestwo Boga
przyszłoby do owych gmachów, pałaców jak ubogi podróżny z brudnymi
stopami. Strażnicy by go natychmiast spostrzegli, poprosili o dokumenty,
pobili i wyrzucili na ulicę. Idź swoją drogą — by powiedzieli — nie masz
tu czego szukać.
— Przykro mi, że tak uważasz — powiedział Chrystus. — Chciałbym,
żebyś pozwolił się przekonać, że jest inaczej. Twoja pasja, wzorowe
poczucie moralności, czystość bardzo by się przydały. Wiem, że na
początku popełnimy błędy. Przyjdziesz pomóc je naprawić? Nie ma nikogo,
kto by nam doradził lepiej. Czy nie warto pójść na kompromis, wejść do
środka i coś ulepszyć, niż zostać na zewnątrz i tylko krytykować?
— Pewnego dnia ktoś powie to tobie i brzuch ci się skurczy z bólu i
wstydu. Idź już. Czcij Boga — tylko o tym powinieneś myśleć.
Chrystus zostawił Jezusa na pustyni i poszedł do Nazaretu.
JÓZEF WITA SYNA
W owym czasie Józef był już bardzo stary. Gdy ujrzał wchodzącego
Chrystusa, wziął go za jego brata i z wysiłkiem stanął na nogi, żeby go
uścisnąć.
— Jezus! — wykrzyknął. — Mój kochany chłopiec! Gdzie się
podziewałeś? Tak za tobą tęskniłem! Nie powinieneś był iść, nic mi nie
powiedziawszy.
— To nie Jezus, ojcze — powiedział Chrystus. — To ja, twój syn
Chrystus.
Józef się cofnął.
— A gdzie jest Jezus? — zapytał. — Brak mi go. Szkoda, że go tu nie
ma. Dlaczego odszedł?
— Jest na pustyni i robi, co chce.
Józef się zasmucił, bo pomyślał, że już Jezusa nie zobaczy. Na pustyni
czyhały różne niebezpieczeństwa i wszystko się mogło zdarzyć.
Trochę później do Józefa dotarła plotka, że widziano Jezusa
wracającego, kazał więc przygotować na jego powitanie wielką ucztę.
Chrystus był wtedy w synagodze. Gdy o tym usłyszał, pobiegł do domu i
zganił ojca.
— Dlaczego szykujesz ucztę dla Jezusa? Ja jestem zawsze w domu,
zawsze robię, co każesz, ale nigdy nie wydałeś dla mnie uczty. Jezus
odszedł bez uprzedzenia, zostawił cię z niedokończoną pracą, myśli tylko o
sobie.
— Tak, zawsze jesteś w domu i wszystko, co mam, jest twoje. Jednak
kiedy ktoś wraca z daleka, uczta na jego cześć to rzecz stosowna.
Gdy Jezus był już niedaleko, Józef wyszedł mu naprzeciw. Objął go i
serdecznie ucałował. Zachowanie starca wzruszyło Jezusa.
— Zgrzeszyłem wobec ciebie, ojcze — powiedział. — Złe zrobiłem,
odszedłszy z domu bez słowa. Nie zasługuję na to, żeby się zwać twoim
synem.
— Kochany synu! Myślałem, że umarłeś, lecz oto jesteś, żywy!
Józef ucałował go jeszcze raz, założył mu na ramiona czysty płaszcz i
zaprowadził na ucztę. Chrystus przywitał Jezusa serdecznie, lecz ten patrzył
na niego, jakby wiedział, co brat powiedział ojcu. Nikt inny tego nie słyszał
i nikt nie widział spojrzeń, jakie wymienili.
JEZUS ROZPOCZYNA POSŁUGĘ
Niedługo potem nadeszła wiadomość, że Jan Chrzciciel został aresztowany
na rozkaz króla Heroda Antypasa, syna Heroda, który nakazał rzeź dzieci w
Betlejem. Król odebrał swemu bratu Filipowi żonę i ją poślubił, łamiąc
Prawo Mojżeszowe, co Jan odważnie skrytykował. Król wpadł w złość i
kazał go aresztować.
Dla Jezusa było to jak sygnał. Natychmiast zaczął głosić kazania i
nauczać w Kafarnaum i pobliskich miastach nad jeziorem Genezaret. Jak
Jan, przypominał ludziom o żalu za grzechy i mówił, że Królestwo Boga
jest bardzo blisko i wkrótce nadejdzie. Wielu było pod wrażeniem jego
słów, lecz niektórzy uważali, że jest nierozważny, gdyż władze rzymskie
nie mogły być zadowolone z tak podburzających wypowiedzi, nie mogły
się one też podobać przywódcom Żydów.
Wkrótce do Jezusa zaczęli dołączać uczniowie. Gdy pewnego dnia szedł
brzegiem jeziora, napotkał dwóch braci, Piotra i Andrzeja, którzy byli
rybakami i właśnie zarzucali sieć, i zaczął z nimi rozmawiać.
— Chodźcie ze mną — powiedział — i zamiast łowić ryby pomóżcie mi
łowić mężczyzn i kobiety.
Widząc, że ci z nim poszli, dwaj inni rybacy, Jakub i Jan synowie
Zebedeusza, opuścili ojca i również przyłączyli się do Jezusa.
Niebawem Jezus zasłynął w okolicy nie tylko dzięki swym
wypowiedziom, lecz również niezwykłym wydarzeniom, które — jak
powiadano — miały miejsce, gdziekolwiek się pojawił. Pewnego dnia
poszedł na przykład do domu Piotra i zastał tam jego gorączkującą
teściową. Porozmawiał z nią i zaraz się poczuła dobrze i podała jedzenie.
Mówiono, że to cud.
Kiedy indziej, gdy był w dzień szabatu w synagodze w Kafarnaum, jakiś
człowiek zaczął krzyczeć:
— Dlaczegoś tu przyszedł, Jezusie z Nazaretu? Czemu to robisz? Daj
nam spokój! Przyszedłeś nas zgubić? Wiem, ktoś ty! Nazywasz siebie
Świętym Bożym. A jesteś nim? Jesteś?
Człowiek ów był niegroźnym maniakiem, jednym z tych biedaków,
którzy krzyczą, choć sami nie wiedzą dlaczego, słyszą głosy ludzi, których
nie ma, i do nich mówią.
Jezus spojrzał nań i powiedział:
— Uspokój się, on już poszedł.
Mężczyzna ucichł i stał speszony, jakby się właśnie obudził i spostrzegł,
że go otacza tłum. Potem już nie krzyczał, a ludzie mówili, że dlatego, że
Jezus wypędził z niego diabła. Opowieści o tych wydarzeniach zaczęły się
rozchodzić. Powiadano, iż Jezus może wyleczyć z każdej choroby i że na
dźwięk jego głosu złe duchy uciekają.
Gdy wrócił do Nazaretu, w dzień szabatu udał się swoim zwyczajem do
synagogi i powstał, aby czytać. Podano mu księgę proroka Izajasza.
— Czy to nie jest syn cieśli Józefa? — szepnął ktoś.
— Słyszałem, że głosi kazania i czyni cuda w okolicy Kafarnaum —
szepnął ktoś inny.
— Jeśli jest z Nazaretu, to dlaczego czyni cuda w Kafarnaum? —
szepnął następny. — Lepiej by został tutaj i zrobił coś dobrego dla
rodzinnego miasta.
Jezus czytał:
— Duch Pana spłynął na mnie, ponieważ mnie namaścił i wysłał, żebym
ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom ogłaszał wolność, a niewidomym
przejrzenie; żebym uciśnionych uwalniał; żebym ogłaszał rok łaski Pana.
Oddał księgę. Wszyscy byli w niego wpatrzeni, bo czekali, co powie.
— Chcecie proroka — rzekł. — Więcej, cudotwórcy. Słyszałem wasze
szepty. Chcecie, żebym robił tu rzeczy, jakie, jak powiadają, robiłem w
Kafarnaum. No cóż, też dotarły do mnie te plotki. Trzeba wam więcej
rozsądku. Niektórzy z was wiedzą, kim jestem: Jezusem, synem cieśli
Józefa, a tu jest moje miasto rodzinne. Kiedyż to prorok był mile widziany
w swym rodzinnym mieście? Jeśli uważacie, że zasługujecie na cuda, bo
jesteście, kim jesteście, rozważcie, co powiem: Gdy w Izraelu panował głód
i przez trzy lata nie spadła kropla deszczu, komu na rozkaz Boga pomógł
prorok Eliasz? Wdowie z Izraela? Nie, wdowie z Sarepty Sydońskiej.
Cudzoziemce. A czy w czasach Elizeusza byli w Izraelu trędowaci? Było
ich wielu. A kogo on uleczył? Syryjczyka Naamana. Sądzicie, że wystarczy
to, kim jesteście? Lepiej zacznijcie myśleć o tym, co robicie.
Chrystus uważnie słuchał brata i obserwował ludzi. Nie zdziwiło go, że
się unieśli wielkim gniewem. Wiedział, że jego słowa ich wzburzą.
Ostrzegłby Jezusa, gdyby się ich spodziewał. Potem już było za późno.
— Za kogo się ten człowiek ma? — spytał jeden.
— Jak śmiał przyjść tu i mówić do nas w ten sposób! — krzyknął drugi.
— To skandal! — odezwał się trzeci. — Nie powinniśmy byli go
słuchać, jak tu, w synagodze, szkalował własny naród.
Nim Jezus zdążył się odezwać, wstali, porwali go z miejsca, zaciągnęli
na wzgórze górujące nad miastem i byliby go strącili ze szczytu, lecz w
zamieszaniu i szamotaninie — gdyż było tam też kilku jego przyjaciół i
uczniów, którzy zaczęli się bić z miejscowymi — Jezusowi udało się
oddalić bez szwanku.
Chrystus widział to wszystko i doszedł do wniosku, że skoro
gdziekolwiek Jezus się pojawił, tam były emocje, entuzjazm, a także
niebezpieczeństwo, niebawem z pewnością zainteresują się nim władze.
NIEZNAJOMY
Niedługo potem przyszedł do Chrystusa nieznajomy człowiek i rozmawiał z
nim na osobności.
— Ciekawisz mnie — powiedział. — Wszyscy interesują się twoim
bratem, ale ja uważam, że powinienem rozmawiać z tobą.
— Kim jesteś? — spytał Chrystus. — I gdzie się o mnie dowiedziałeś?
W przeciwieństwie do Jezusa nigdy nie zabierałem głosu publicznie.
— Słyszałem opowieść o twoich narodzinach. Pasterze mieli objawienie,
dzięki któremu do ciebie trafili, a magowie ze wschodu przynieśli ci dary.
Tak było?
— Właśnie tak.
— Wczoraj rozmawiałem z twoją matką. Powiedziała mi, co się
wydarzyło, kiedy Jan ochrzcił Jezusa. Usłyszałeś głos przemawiający z
chmury.
— Matka nie powinna o tym mówić — odparł Chrystus skromnie.
— A przed kilku laty, gdy twój brat napytał sobie biedy, wprawiłeś w
zakłopotanie kapłanów w świątyni jerozolimskiej. Ludzie to pamiętają.
— Kim jesteś? I czego chcesz?
— Chcę, żebyś został należycie wynagrodzony. Chcę, żeby świat poznał
twoje imię, a także imię Jezusa, lecz by twoje błyszczało większym
blaskiem. On jest człowiekiem, tylko człowiekiem, ty zaś słowem Boga.
— Słowo Boga? Nie znam tego wyrażenia. Co ono znaczy? I pytam raz
jeszcze: Ktoś ty?
— Jest czas i to, co istnieje poza czasem. Jest ciemność i jasność. Jest
świat i ciało i jest Bóg. Dzieli je niezmierzona przepaść, której człowiek nie
może przekroczyć, lecz słowo Boga może przyjść od Boga do świata i
ciała, od jasności do ciemności, od tego, co jest poza czasem, do czasu.
Muszę już iść, a ty musisz patrzyć i czekać, lecz jeszcze do ciebie wrócę.
I poszedł. Nie wyjawił swego imienia, lecz był tak dobrze
poinformowany i mówił tak jasno, że Chrystus uznał, iż musi być ważnym
nauczycielem, z pewnością kapłanem, być może z samej Jerozolimy.
Wspomniał przecież o wydarzeniu w świątyni, a jakżeby inaczej o nim
wiedział?
JEZUS I WINO
Po tym, jak Jezus został wyrzucony z synagogi w Nazarecie, wszędzie szły
za nim tłumy. Niektórzy powiadali, że jego słowa świadczą o tym, że
zwariował. Członkowie rodziny próbowali z nim rozmawiać i go
temperować, bo nie wiedzieli, czego się po nim można spodziewać.
On jednak mało się rodziną przejmował. Pewnego razu, na weselu w
wiosce koło Kany, powiedziała doń matka:
— Jezusie, zabrakło im wina.
— Czy to moja lub twoja sprawa? — zdziwił się. — Czy tak jak mój
brat chcesz, żebym uczynił cud?
Maria nie wiedziała, jak mu odpowiedzieć, rzekła więc do sług:
— Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie.
Jezus wziął kierującego sługami na stronę i coś mu powiedział, i
niebawem znaleźli więcej wina. Niektórzy mówili, że Jezus stworzył je z
wody za pomocą magii, inni — że wcześniej ukrył je sługa, zamierzając je
sprzedać, a Jezus go zawstydził i nakłonił do uczciwości. Jeszcze inni
zapamiętali tylko, że Jezus szorstko rozmawiał z matką.
Innym razem, gdy Jezus rozmawiał z grupą obcych, ktoś do niego
podszedł i powiedział:
— Twoja matka, brat i siostry są na zewnątrz i o ciebie pytają.
— Moja matka, brat i siostry stoją tutaj, przede mną. Nie mam rodziny
oprócz tych, którzy spełniają wolę Boga, a ktokolwiek spełnia wolę Boga,
ten jest mi matką, bratem i siostrą.
Na wieść o tym jego rodzina bardzo się zmartwiła, gdyż rosło przez to
zgorszenie, jakie zaczynało budzić jego imię, i ludzie mieli nowy temat do
plotek.
Jezus wiedział, co o nim mówią, i starał się temu zapobiec. Pewnego
razu przyszedł do niego człowiek o skórze pokrytej czyrakami i otwartymi
ranami i rzekł:
— Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić.
Rytuał oczyszczania trędowatego (jak powszechnie zwano cierpiących
na choroby skóry) był długi i kosztowny. Człowiek ów mógł po prostu
próbować uniknąć wydatków, lecz Jezus zobaczył w jego oczach ufność,
więc objął go i pocałował, a tamten natychmiast poczuł się lepiej. Stojący
nieopodal Chrystus, jedyny świadek tego zdarzenia, przyjął czyn Jezusa ze
zdziwieniem.
— Idź teraz do kapłana, jak nakazał Mojżesz — powiedział Chrystus do
trędowatego. — Niech poświadczy, że jesteś czysty. Lecz nie mów o tym
nikomu więcej, słyszysz?
Tamten jednak nie posłuchał i mówił o swoim uleczeniu każdemu, kogo
napotkał. To oczywiście jeszcze zwiększyło popularność Jezusa —
gdziekolwiek się pojawił, przychodzili doń ludzie, żeby słuchać jego kazań
i żeby ich uzdrawiał.
JEZUS GORSZY UCZONYCH W PIŚMIE
Miejscowi uczeni w Piśmie — nauczyciele i znawcy Prawa — których
niepokoił rozgłos, jakim się cieszył, doszli do wniosku, że powinni coś z
tym zrobić, zaczęli więc przychodzić wszędzie, gdzie nauczał. Pewnego
razu w domu był tłum i zjawili się jacyś ludzie, którzy nieśli
sparaliżowanego przyjaciela, w nadziei, że Jezus go uzdrowi. Nie mogąc
wejść drzwiami, wnieśli go na dach, zdrapali tynk, usunęli belki i opuścili
chorego na rogoży przed Jezusa.
Jezus widział, że ów człowiek i jego przyjaciele przyszli kierowani
prawdziwą nadzieją i wiarą i że podniecony tłum czeka w napięciu.
Świadom skutku, jaki to wywoła, powiedział do paralityka:
— Przyjacielu, twoje grzechy są odpuszczone.
Uczeni w Piśmie — przeważnie wiejscy znawcy Prawa, ludzie o niezbyt
wielkiej wiedzy i takimż doświadczeniu — zaczęli szeptać między sobą:
— To bluźnierstwo! Tylko Bóg może odpuścić grzechy. Ten człowiek
szuka kłopotów!
Jezus widział, że szepczą, i wiedział, co rzekną, więc rzucił im
wyzwanie:
— Czemu nie mówicie głośno? Jak myślicie, co jest łatwiej powiedzieć:
„Twoje grzechy są odpuszczone" czy „Podnieś swoją rogoże i idź"?
Uczeni w Piśmie wpadli we własną pułapkę.
— Oczywiście „Twoje grzechy są odpuszczone" — odparli.
— Bardzo dobrze. — Jezus zwrócił się ku paralitykowi: — A teraz
podnieś swoją rogoże i idź.
Atmosfera stworzona przez Jezusa tak wzmocniła i pobudziła tego
człowieka, że okazało się, iż może się ruszać. Zrobił, co powiedział Jezus:
wstał, podniósł rogoże i poszedł do przyjaciół, którzy czekali przed domem.
Patrzący na to nie wierzyli własnym oczom. Uczeni w Piśmie byli
skonfundowani.
Niedługo potem zgorszyło ich coś innego. Pewnego dnia Jezus
przechodził koło komory celnej i przystanął, żeby porozmawiać z
celnikiem, który miał na imię Mateusz.
— Pójdź za mną — powiedział, podobnie jak to czynił, kiedy spotkał
rybaków Piotra i Andrzeja, a także Jakuba i Jana, synów Zebedeusza.
Mateusz natychmiast zostawił pieniądze, abakus i rejestry i poszedł za
Jezusem. Dla uczczenia swego nowego powołania wydał dla Jezusa i
innych uczniów obiad, na który zaprosił też celników. Wywołało to
zgorszenie: uczeni w Piśmie nie mogli uwierzyć, że żydowski nauczyciel,
człowiek, który przemawiał w synagodze, będzie jadł razem z celnikami.
— Dlaczego on to robi? — pytali kilku uczniów. — Musimy czasem z
tymi ludźmi rozmawiać, ale żeby razem siedzieć i jeść!
Jezus odpowiedział na to oskarżenie bez trudu:
— Zdrowi nie potrzebują lekarza. I nie trzeba wymagać skruchy od
sprawiedliwych. Przyszedłem rozmawiać z grzesznikami.
Chrystus
oczywiście
obserwował
to
wszystko
z
wielkim
zainteresowaniem. Posłuszny poleceniu nieznajomego, aby patrzył i czekał,
dbał o to, by nie zwracać na siebie uwagi, lecz został w Nazarecie i żył
spokojnie. Przyszło mu to łatwo, bo choć był podobny do brata, miał twarz
z rodzaju tych, które ludzie rzadko pamiętają, a sposób bycia skromny.
Starał się jednak słuchać docierających do rodziny wieści o
poczynaniach Jezusa. W owym czasie w Galilei zaczynało się polityczne
zamieszanie. Różne ugrupowania, na przykład zeloci, nawoływały do
czynnego oporu przeciw Rzymianom i Chrystus się obawiał, że jego brat
może zwrócić na siebie uwagę władz i stać się obiektem ataku.
Codziennie czekał na ponowne spotkanie z nieznajomym, w nadziei, że
dowie się więcej o zadaniu, które miał wykonać jako słowo Boga.
JEZUS NAUCZA NA GÓRZE
Pewnego dnia czekał na Jezusa wielki tłum ludzi przybyłych z daleka: nie
tylko z Galilei, lecz także z Dekapolu za Jordanem, z Jerozolimy i z Judei.
Żeby im ułatwić wysłuchanie kazania, Jezus poszedł w góry, niezbyt
daleko; jego uczniowie i tłum poszli za nim. Szedł z nimi Chrystus, lecz nie
zwracał niczyjej uwagi, bo nie wiedzieli, kim jest, gdyż wszyscy byli spoza
tego rejonu. Miał ze sobą tabliczkę i rylec, żeby zapisywać to, co powie
Jezus.
Jezus zaczął mówić, gdy dotarł na wzniesienie.
— Co głoszę? Głoszę Królestwo Boga. Ono nadchodzi, przyjaciele, jest
w drodze. Dziś zamierzam wam powiedzieć, kto zostanie do Królestwa
przyjęty, a kto nie, więc słuchajcie uważnie. Jedni będą przeklęci, drudzy
błogosławieni — na tym polega różnica. Nie lekceważcie tego, co mówię.
Wiele od tego zależy.
Słuchajcie więc: błogosławieni będą ci, którzy są ubodzy. Niemający
niczego odziedziczą Królestwo Boga.
Błogosławieni będą ci, którzy są głodni. W Królestwie nasycą się
dobrym jedzeniem i nigdy więcej nie będą głodować.
Błogosławieni będą ci, którzy się smucą. Ci, co teraz płaczą, będą
błogosławieni, bo gdy nadejdzie Królestwo, zostaną pocieszeni i będą się
śmiać z radości.
Błogosławieni będą ci, którzy są pogardzani i nienawidzeni. Ci, co są
prześladowani, o których są rozsiewane kłamstwa, którzy są spotwarzani,
obmawiani, wypędzani — będą błogosławieni. Pomyślcie o prorokach, o
tym, jak ich źle traktowano, i cieszcie się, jeśli ludzie traktują was tak samo,
gdyż kiedy nadejdzie Królestwo, będziecie się radować, wierzcie mi.
Błogosławieni będą ci, którzy są litościwi, życzliwi, łagodni. Oni
posiądą ziemię.
Błogosławieni będą ci, którzy są czystego serca i nie myślą źle o innych.
Błogosławieni będą ci, którzy jednają nieprzyjaciół, zażegnują zajadłe
spory. Oni są dziećmi Boga.
Miejcie się jednak na baczności i zapamiętajcie moje słowa: są tacy,
którzy będą przeklęci, którzy nigdy nie odziedziczą Królestwa Boga.
Chcecie wiedzieć, kto to? Proszę bardzo:
Ci, którzy są bogaci, będą przeklęci. Oni mieli już całe swoje
pocieszenie.
Ci, których brzuchy są teraz pełne, będą przeklęci. Głód będzie im
wiecznie skręcał kiszki.
Ci, którzy patrzą na biedę i głód bez poczucia troski i odchodzą ze
śmiechem na ustach, będą przeklęci; będą mieli wiele powodów do smutku;
będą bezustannie płakać.
Ci, którzy się cieszą dobrą opinią, których chwalą silni, którzy są głośno
publicznie obsypywani pochlebstwami i przed którymi płaszczą się inni —
będą przeklęci. Nie będzie dla nich miejsca w Królestwie.
Ludzie przyjmowali te słowa wiwatami i tłoczyli się wokół Jezusa, żeby
go lepiej słyszeć.
CHRYSTUS URATOWANY PRZEZ NIEZNAJOMEGO
Ktoś na skraju tłumu zauważył, że Chrystus zapisuje słowa Jezusa.
— Szpieg! — krzyknął. — Oto szpieg wysłany przez Rzymian!
Zrzućmy go z góry!
Nim Chrystus zdążył pomyśleć o obronie, usłyszał za plecami inny głos:
— Mylisz się, przyjacielu. To jeden z nas. Zapisuje słowa nauczyciela,
żeby móc je zabrać i powiedzieć dobrą nowinę innym.
Oskarżyciel dał się przekonać. Odwrócił się w stronę Jezusa i w jednej
chwili o Chrystusie zapomniał, ten zaś zobaczył, że człowiek, który stanął
w jego obronie, to tamten nieznajomy, kapłan, którego imienia nie udało
mu się dowiedzieć.
— Chodź ze mną na chwilę na stronę — powiedział nieznajomy.
Odłączyli się od tłumu i usiedli w cieniu tamaryszku.
— Czy dobrze robię? — spytał Chrystus. — Chciałem mieć pewność, że
nie uronię ani słowa, na wypadek gdyby miał być później jakiś sąd.
— To świetny pomysł — powiedział nieznajomy. — Ludzie mogą
czasem opacznie pojmować słowa wielkiego mówcy. Jego wypowiedzi
powinny być redagowane, ich znaczenie wyjaśniane, zawiłości
rozwikływane — by ułatwić zrozumienie. Chciałbym, żebyś robił to dalej.
Zapisuj, co mówi brat, a ja będę te zapiski od czasu do czasu zabierał,
żebyśmy mogli przystąpić do interpretacji.
— Ten człowiek myślał, że jestem rzymskim szpiegiem... Wydaje mi się,
że słowa Jezusa mogą być uznane za buntownicze. Nie zdziwiłbym się,
gdyby Rzymianie naprawdę się tym zainteresowali. A ty jak sądzisz?
— Bardzo trafna uwaga. Musimy o tym pamiętać. Kwestie polityczne są
delikatne, drażliwe. Ich bezpieczne negocjowanie wymaga bystrości i
zimnej krwi. Jestem pewien, że możemy na tobie polegać.
Mężczyzna przyjaźnie ścisnął mu ramię, wstał i odszedł.
Chrystus zadałby jeszcze wiele pytań, lecz nim zdążył powiedzieć
słowo, tamten zniknął w tłumie. Nieznajomy mówił o sprawach
politycznych w taki sposób, że Chrystus zaczął się zastanawiać, czy
słusznie się domyślał, że to po prostu kapłan.
A może on jest członkiem Sanhedrynu?
Była to rada, która rozstrzygała wszelkie kwestie doktrynalne i prawne
dotyczące Żydów, a także zajmowała się stosunkami między Żydami i
Rzymianami.
Jej członkowie byli oczywiście ludźmi wielkiej mądrości.
DALSZY CIĄG NAUCZANIA JEZUSA NA GÓRZE
Chrystus wziął tabliczkę i rylec i przeniósł się na miejsce, z którego mógł
słyszeć brata. Prawdopodobnie ktoś zapytał Jezusa o Prawo i czy nadal
będzie ono ważne, gdy nadejdzie Królestwo Boga, bo mówił:
— Niech nikt nie myśli, że namawiam was do wyrzeczenia się Prawa i
proroctw. Przyszedłem tu nie po to, żeby je unieważnić, lecz by je
wypełnić. Powiadam wam: dopóki nie przeminie niebo i ziemia, nie zmieni
się ani jedno słowo, ani jedna litera Prawa. Jeśli złamiecie któryś z jego
przepisów, choćby najmniej ważny, strzeżcie się.
— Ale grzech grzechowi nierówny, prawda? — krzyknął ktoś. — Chyba
drobny grzech nie jest tak zły jak wielki?
— Wiecie, że jest przykazanie przeciw zabijaniu. Gdzie byście
ustanowili granicę? Czy powiecie, że zabójstwo jest złe, ale pobicie kogoś
być może trochę mniej złe, a złoszczenie się na niego to zgoła nic złego?
Powiadam wam, że jeśli się gniewacie na brata czy siostrę — przez co
rozumiem każdego — nawet jeśli tylko żywicie do kogoś urazę, nie ważcie
się iść z darem do świątyni, dopóki się z tym człowiekiem nie pojednacie.
Od tego zacznijcie. Nie będę mówił o małych grzechach i dużych
grzechach. W Królestwie Boga nie będzie z nich oczyszczenia. To samo
dotyczy cudzołóstwa. Znacie przykazanie przeciw cudzołóstwu. Ono mówi:
nie czyń tego. Nie mówi: nie wolno cudzołożyć, ale myśleć o tym wolno.
Nie wolno. Kiedy tylko spoglądasz na kobietę, mając lubieżne myśli, w
sercu z nią cudzołożysz. Nie czyń tego. A jeśli twoje oczy wciąż tak patrzą,
wyłup je. Myślicie, że cudzołóstwo jest złe, lecz rozwód nie? Mylicie się.
Jeśli oddalisz żonę z innego powodu niż nierząd, przez ciebie popełni ona
grzech cudzołóstwa, gdy ponownie wyjdzie za mąż. A jeśli poślubisz
oddaloną, sam popełnisz cudzołóstwo. Małżeństwo to poważna sprawa.
Piekło też. A tam właśnie pójdziecie, jeśli sądzicie, że wystarczy nie
popełniać dużych grzechów, by małe uszły wam na sucho.
— Powiedziałeś, mistrzu, że przemoc jest zakazana, ale jeśli ktoś nas
atakuje, chyba możemy się bronić?
— Oko za oko, ząb za ząb? O tym myślicie? Nie czyńcie tego. Jeśli ktoś
cię uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i lewy. Jeśli ktoś chce ci zabrać
ubranie, daj mu też płaszcz. Jeśli cię zmusza, byś przeszedł tysiąc kroków,
przejdź dwa tysiące. Wiecie dlaczego? Bo trzeba kochać nieprzyjaciela, oto
powód. Tak, dobrzeście usłyszeli: kochajcie nieprzyjaciół i módlcie się za
nich. Pomyślcie o waszym Ojcu w niebie i czyńcie tak jak on. On sprawia,
że słońce wschodzi nad złymi i nad dobrymi, on zsyła deszcz na
sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Bo cóż z tego, że kochasz tylko tych,
którzy kochają ciebie? Tak czynią nawet celnicy. I jeśli dbasz tylko o braci i
siostry, to nie robisz więcej niż poganie. Bądźcie doskonali.
Chrystus wszystko skrzętnie zapisywał, pamiętając, by na każdej
tabliczce umieścić zdanie „To są słowa Jezusa", żeby nikt nie pomyślał, że
jego.
Ktoś zapytał o rozdawanie jałmużny.
— Dobre pytanie — rzekł Jezus. — Co należy zrobić, gdy się da
jałmużnę? Milczeć. Znacie ludzi, którzy ze swej szczodrości robią wielkie
przedstawienie. Nie czyńcie tak. Niech nikt nie wie, że dajecie, ile dajecie i
na co. Niech nawet twoja lewa ręka nie wie, co czyni prawa. Twój Ojciec w
niebie będzie wiedział, bez obaw. A skoro już mówię o milczeniu, to jest
jeszcze jedna rzecz, która wymaga dyskrecji: modlitwa. Nie bądźcie jak
owi obłudnicy, którzy się modlą głośno, ostentacyjnie, żeby każdy sąsiad
wiedział, jacy są pobożni. Idźcie do izby, zamknijcie drzwi i módlcie się
cicho, dyskretnie. Wasz Ojciec w niebie usłyszy. Słyszeliście, jak się modlą
poganie? Paplają i paplają, jakby sam dźwięk ich głosu był Bogu za
muzykę. Nie czyńcie jak oni. Nie potrzeba mówić Bogu, o co prosicie —
on to już wie. Oto jak się powinniście modlić: Ojcze w niebie, święte jest
imię Twoje. Twe Królestwo nadchodzi i Twoja wola spełni się na ziemi, jak
jest spełniona w niebie. Daj nam dzisiaj chleba, którego potrzebujemy. I
przebacz nam długi, jak my przebaczymy naszym dłużnikom. I nie pozwól,
by zło kusiło nas ponad wytrzymałość. Bo Twoje jest Królestwo i moc, i
chwała na wieki wieków. Amen.
— Mistrzu — krzyknął ktoś — jeśli, jak mówisz, nadchodzi Królestwo,
to jak powinniśmy żyć? Czy mamy jak zawsze pracować, budować domy,
wychowywać dzieci, płacić podatki, czy może, skoro już wiemy o
Królestwie, wszystko się zmieniło?
— Masz rację, przyjacielu, wszystko się zmieniło. Nie musicie się
martwić o to, co będziecie jedli czy pili, gdzie będziecie spali, w co się
ubierzecie. Popatrzcie na ptaki: czy sieją albo zbierają? Czy gromadzą
pszenicę w stodole? Nic takiego nie robią, a jednak ich Ojciec w niebie
karmi je codziennie. Nie sądzicie, że jesteście warci więcej niż ptaki? I
pomyślcie, co daje zmartwienie. Czy ktokolwiek przedłużył sobie życie
choćby o godzinę, martwiąc się o nie? Pomyślcie też o odzieniu. Spójrzcie,
jakie piękne są lilie na polu. Nawet Salomon w całym swym przepychu nie
wyglądał tak wspaniale jak dzikie kwiaty. A skoro Bóg tak przyodziewa
polną roślinę, to czy nie myślicie, że tym bardziej zatroszczy się o was? Wy
ludzie małej wiary! Już mówiłem: nie zachowujcie się jak poganie. To oni
tak się trapią. Więc przestańcie się martwić o jutro, bo jutro samo o siebie
zadba. Wystarczą kłopoty dnia dzisiejszego.
— Co powinniśmy robić, widząc czyniącego zło? — krzyknął ktoś. —
Czy powinniśmy próbować go sprowadzić na dobrą drogę?
— A kimże jesteś, żeby osądzać innych? — odparł Jezus. —
Dostrzegasz drzazgę w oku sąsiada, a nie zauważasz belki w swoim.
Najpierw usuń belkę z własnego oka, wtedy będziesz mógł się zająć
wyjmowaniem drzazgi z oka sąsiada. Musicie widzieć jasno, gdy patrzycie
na to, co robicie. Musicie myśleć i postępować właściwie. Nie dawajcie
mięsa z ofiar psom — równie dobrze moglibyście dać naszyjnik z pereł
świni. Pomyślcie, co to znaczy.
— Mistrzu, skąd mamy wiedzieć, że wszystko będzie dobrze? — spytał
jakiś człowiek.
— Proście, a będzie wam dane. Szukajcie, a znajdziecie. Pukajcie, a
drzwi się otworzą. Nie wierzycie? Pomyślcie: czy jest taki człowiek,
mężczyzna czy kobieta, który poproszony przez swe dziecko o chleb, da mu
kamień? Oczywiście nie. Więc jeśli wy, co do jednego grzesznicy, wiecie,
jak nakarmić dziecko, to o ileż lepiej wasz Ojciec w niebie będzie wiedział,
jak dawać tym, którzy proszą. Niedługo kończę, lecz jest jeszcze kilka
rzeczy, o których musicie pamiętać. Są prorocy prawdziwi i są fałszywi, a
rozróżnić ich można po tym, jakie przynoszą owoce. Czy zbieracie
winogrona z ciernistego krzaka? Czy szukacie fig wśród ostów?
Oczywiście nie, bo złe drzewo nie może wydać dobrych owoców, a dobre
drzewo nie daje złych. Poznacie prawdziwych proroków i fałszywych
proroków po owocach, jakie przynoszą. A drzewo dające złe owoce będzie
w końcu ścięte i wrzucone w ogień. I pamiętajcie: idźcie drogą trudną, nie
łatwą. Droga, która wiedzie do życia, jest trudna i prowadzi przez wąską
bramę; droga do zguby jest łatwa, a brama szeroka. Wielu wybiera drogę
łatwą, nieliczni trudną. Waszym zadaniem jest znaleźć drogę trudną i nią
podążyć. Jeśli słuchacie moich słów i się do nich zastosujecie, będziecie jak
człowiek, który buduje dom na skale. Pada deszcz, wylewają rzeki, wiatry
wyją i biją w dom, lecz on się nie przewraca, bo ma za fundament skałę.
Jeśli jednak słuchacie moich słów i się do nich nie zastosujecie, będziecie
jak głupiec, który buduje dom na piasku. A co się dzieje, gdy przychodzi
powódź i gdy w ten dom biją wiatry? On się przewraca — i to z wielkim
hukiem. Na koniec powiem jeszcze tylko to: czyńcie innym, co
chcielibyście, żeby oni wam czynili. To jest Prawo i to są Prorocy, to jest
wszystko, co musicie wiedzieć.
Chrystus patrzył na rozchodzący się tłum i słuchał, co mówią ludzie.
— On nie jest jak uczeni w Piśmie.
— Mówi, jakby wiedział różne rzeczy.
— Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tak mówił!
— To nie jest ględzenie zwykłych kaznodziejów. Ten człowiek wie, o
czym mówi.
Chrystus myślał o wszystkim, co tego dnia usłyszał. Przepisując słowa
Jezusa z tabliczki na zwój, zastanawiał się nad tym głęboko, lecz nic
nikomu nie powiedział.
ŚMIERĆ JANA
Przez cały ten czas Jan Chrzciciel był zamknięty w więzieniu. Król Herod
Antypas chciał jego śmierci, ale wiedział, że Jan cieszy się popularnością, i
bał się reakcji ludzi. Żona króla, Herodiada — za związek z nią Jan go
skrytykował — miała córkę Salome. Gdy na dworze świętowano urodziny
króla, Salome przed nim zatańczyła i tak się wszystkim spodobała, że
Herod obiecał jej dać, co tylko zechce. Za namową matki Salome
powiedziała, że chce głowy Jana Chrzciciela na tacy.
W głębi duszy Herod był przerażony, ale złożył obietnicę przy gościach i
nie mógł się z niej wycofać, natychmiast rozkazał więc katowi, by poszedł i
uciął Janowi głowę.
I tak się stało.
Zgodnie ze swoim żądaniem Salome dostała głowę na tacy i dała ją
Herodiadzie.
Ciało Jana zabrali z więzienia jego uczniowie, by je pochować.
NAKARMIENIE TŁUMU
Wiedząc, jak bardzo Jezus szanował Jana, niektórzy z owych uczniów
przyszli do Galilei i powiedzieli mu, co się stało. Jezus chciał być sam,
wsiadł więc do łodzi i popłynął. Nikt nie wiedział dokąd, lecz Chrystus
powiedział temu i owemu i wkrótce wieść się rozeszła. Gdy Jezus dobił do
brzegu, w miejscu, które spodziewał się zastać puste, czekała na niego
wielka gromada ludzi.
Zrobiło mu się ich żal, zaczął więc mówić, i kilku, którzy byli chorzy,
poczuło, że jego obecność podniosła ich na duchu, i oznajmiło, że
wyzdrowieli.
Był prawie wieczór i uczniowie Jezusa powiedzieli:
— Tutaj jest pustkowie, a oni muszą jeść. Niech pójdą i znajdą jakąś
wieś, gdzie będą mogli kupić jedzenie. Nie mogą tu zostać na całą noc.
— Nigdzie nie muszą chodzić — odparł Jezus.
— Co macie do jedzenia?
— Pięć bochenków chleba i dwie ryby, mistrzu. Nic więcej.
— Dajcie mi je — powiedział.
Wziął bochenki i ryby, pobłogosławił i rzekł do tłumu:
— Widzicie, jak dzielę to jedzenie? Zróbcie tak samo. Wystarczy dla
wszystkich.
I rzeczywiście, okazało się, że jeden miał trochę jęczmiennych placków,
drugi kilka jabłek, trzeci parę suszonych ryb, czwarty garść rodzynków —
że jest dużo jedzenia do podziału. Nikt nie pozostał głodny.
Chrystus, który wszystko obserwował i opisywał, zanotował to jako
kolejny cud.
INFORMATOR I KANANEJKA
Chrystus nie mógł jednak chodzić za Jezusem wszędzie. To by zwracało
uwagę, a już wiedział, że powinien pozostać w cieniu. W związku z tym
poprosił jednego z uczniów, żeby mu opowiadał — oczywiście dyskretnie
— co się działo, gdy jego nie było.
— Jezusowi nie trzeba o tym mówić — dodał — ale zapisuję jego mądre
słowa i zadziwiające czyny i bardzo by mi pomogło, gdybym mógł się
oprzeć na dokładnej relacji.
— Dla kogo to robisz? — spytał uczeń. — Chyba nie dla Rzymian ani
faryzeuszy czy saduceuszy?
— Nie, nie. Z myślą o Królestwie Boga. Każde królestwo ma swojego
kronikarza, inaczej skąd byśmy wiedzieli o wielkich czynach Dawida bądź
Salomona? Taką spełniam rolę: zwykłego kronikarza. Pomożesz mi?
Uczeń się zgodził i wkrótce mógł o czymś opowiedzieć.
Zdarzyło się to, gdy Jezus podróżował z dala od Galilei, po
nadbrzeżnym rejonie między Tyrem a Sydonem. Jego sława już tu
najwidoczniej dotarła, bo przybiegła doń kobieta stamtąd, Kananejka,
krzycząc:
— Zmiłuj się nade mną, synu Dawida!
Zwróciła się do niego w ten sposób, mimo że była poganką. Nie zrobiło
to jednak na Jezusie wielkiego wrażenia. Nie zwracał na nią uwagi, choć jej
krzyki zaczęły irytować uczniów, którzy z nim byli.
— Odpraw ją, mistrzu! — prosili.
Wtedy spojrzał na nią i rzekł:
— Nie przyszedłem, żeby mówić do pogan. Jestem tu dla domu Izraela,
nie dla ciebie.
— Ale ja proszę, mistrzu! — odparła. — Moją córkę dręczy zły duch, a
ja nie mam się do kogo zwrócić. Pomóż mi, panie! — krzyknęła i padła na
kolana.
— Czy mam rzucić psom jedzenie przeznaczone dla dzieci? — spytał
Jezus.
Kobieta okazała się bystra.
— Nawet psy mogą jeść okruchy, które spadną ze stołu pana —
odrzekła.
Ta odpowiedź mu się spodobała.
— Twoja wiara uratowała ci córkę, kobieto. Idź do domu, ona jest
zdrowa.
Uczeń o tym opowiedział i Chrystus to zapisał.
KOBIETA Z OLEJKIEM
Niedługo potem Jezus spotkał inną kobietę i uczeń też o tym doniósł.
Zdarzyło się to w Magdali, na obiedzie w domu faryzeusza Szymona.
Dowiedziawszy się, że jest tam Jezus, pewna miejscowa kobieta przyniosła
mu w podarunku olejek w alabastrowym dzbanku. Gospodarz ją wpuścił, a
ona uklękła przed Jezusem i się rozpłakała. Myła mu stopy łzami, osuszała
włosami i namaszczała kosztownym olejkiem.
— Gdyby ten twój mistrz był naprawdę prorokiem, wiedziałby, co to za
kobieta — ona jest znaną grzesznicą — powiedział gospodarz do ucznia,
który był informatorem Chrystusa.
Jezus to usłyszał.
— Podejdź, Szymonie — rzekł. — Chcę ci zadać pytanie.
— Proszę bardzo — odparł faryzeusz.
— Przypuśćmy, że jakiemuś człowiekowi są winni pieniądze dwaj inni,
jeden pięćset denarów, drugi pięćdziesiąt. I przypuśćmy, że nie mogą mu
ich oddać, a on im przebacza i darowuje długi. Który z nich będzie bardziej
wdzięczny?
— Myślę, że ten, który był winien pięćset — odpowiedział Szymon.
— Właśnie. A teraz spójrz na tę kobietę. Widzisz, co robi? Kiedy
przyszedłem do twojego domu, nie zaproponowałeś mi wody do umycia
stóp, a ona je myje własnymi łzami. Nie przywitałeś mnie pocałunkiem, a
ona nie przestaje całować mi stóp, od kiedy weszła. Nie dałeś mi olejku, a
ona nie szczędzi swego, choć jest drogi. Nie bez powodu: popełniła wielkie
grzechy, lecz zostały jej przebaczone, dlatego kocha tak mocno. Ty nie
popełniłeś licznych grzechów, więc świadomość, że są przebaczone,
niewiele dla ciebie znaczy. Dlatego kochasz mnie dużo mniej.
Słowa te zadziwiły współbiesiadników, a uczeń je zapamiętał i wiernie
powtórzył Chrystusowi, który wszystko zapisał. Kobieta została jedną z
najwierniejszych zwolenniczek Jezusa.
NIEZNAJOMY MÓWI O PRAWDZIE I HISTORII
Chrystus nigdy nie wiedział, kiedy nieznajomy się pojawi. Teraz przyszedł
późną nocą. Zza okna rozległ się jego cichy głos:
— Chrystusie, chodź i opowiedz mi, co się działo.
Chrystus zebrał zwoje i na palcach wyszedł z domu. Nieznajomy skinął
na niego i poprowadził go za miasto, na tonący w ciemnościach stok
wzgórza, gdzie mogli swobodnie rozmawiać.
Chrystus mówił o wszystkim, co Jezus robił od czasu kazania na górze, a
nieznajomy słuchał w milczeniu.
— Doskonale — powiedział, gdy Chrystus skończył. — Świetnie to
robisz. Skąd wiedziałeś o wydarzeniach w Tyrze i Sydonie? Chyba cię tam
nie było.
— Poprosiłem jednego z jego uczniów, żeby mnie informował. Jezus
oczywiście nic o tym nie wie. Chyba tak można?
— Ty naprawdę masz talent.
— Dziękuję, panie. Gdybym znał powód twych dociekań, mógłbym to
robić lepiej, w sposób bardziej przemyślany. Jesteś z Sanhedrynu?
— Tak myślisz? A co twoim zdaniem robi Sanhedryn?
— Rozstrzyga najważniejsze kwestie prawne i doktrynalne. Zajmuje się
też podatkami i sprawami administracyjnymi, i... i tak dalej. Naturalnie nie
uważam, że jest po prostu urzędem, choć urzędy też są ludziom niezbędne...
— A co powiedziałeś uczniowi, który jest twoim informatorem?
— Powiedziałem, że piszę kronikę Królestwa Boga i że on, ten uczeń,
będzie mi pomagał w wielkim zadaniu.
— Bardzo dobre wyjaśnienie. Mogłoby też od biedy posłużyć za
odpowiedź na twoje pytanie. Pomagając mi, pomagasz pisać tę kronikę.
Lecz jest coś jeszcze, o czym nie wszyscy powinni wiedzieć: pisząc o tym,
co minęło, przyczyniamy się do kształtowania tego, co przyjdzie.
Nadchodzą ciemne dni, burzliwe czasy; jeśli droga do Królestwa ma zostać
otwarta, my, którzy wiemy, musimy być gotowi uczynić z historii
służebnicę przyszłych pokoleń, a nie ich władczynię. Co być powinno lepiej
służy Królestwu niż co było. Z pewnością to rozumiesz.
— Rozumiem — powiedział Chrystus. — Jeśli przeczytasz zwoje,
panie...
— Przeczytam je bardzo uważnie, z poczuciem wdzięczności za twoją
bezinteresowność i odwagę. — Nieznajomy schował zwoje pod płaszcz i
wstał. — Jest czas i są rzeczy ponad czasem. Historia należy do czasu,
prawda leży ponad nim. Pisząc o rzeczach, jakimi powinny były być,
wprowadzasz prawdę do historii. Jesteś słowem Boga.
— Kiedy znów przyjdziesz? — spytał Chrystus.
— Przyjdę, gdy będę potrzebny. Wtedy porozmawiamy o twoim bracie.
— Po chwili nieznajomy zniknął w ciemnościach.
Chrystus długo jeszcze siedział, marznąc na wietrze, i myślał o tym, co
powiedział tamten. Słowa „my, którzy wiemy" należały do najbardziej
ekscytujących, jakie kiedykolwiek słyszał. Zaczął się zastanawiać, czy
słusznie sądził, że nieznajomy jest z Sanhedrynu. On co prawda nie
zaprzeczył, ale miał wiadomości i poglądy, jakich nie miał żaden znawca
Prawa czy rabbi, których Chrystus kiedykolwiek słyszał.
Co więcej, myśląc o tym, Chrystus zdał sobie sprawę, że nieznajomy nie
przypomina nikogo, z kim miał do tej pory do czynienia. Jego słowa tak
wyraźnie się różniły od tego, co czytał w Torze czy słyszał w synagodze, że
zaczął się zastanawiać, czy jest on w ogóle Żydem. Nieznajomy doskonale
mówił po aramejsku, lecz biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, można
było dojść do wniosku, że jest poganinem, kto wie czy nie greckim
filozofem z Aten bądź Aleksandrii.
Chrystus wrócił do domu i położył się do łóżka, ciesząc się nieśmiało z
własnej zdolności przewidywania. Bo czyż nie rozmawiał z Jezusem na
pustyni o potrzebie włączenia pogan do wielkiej organizacji, która
urzeczywistni Królestwo Boga?
„KIM WEDŁUG WAS JESTEM?"
W owym czasie zaczęły docierać do króla Heroda wieści o człowieku,
który wędruje po kraju, uzdrawia chorych i głosi przepowiednie. Niektórzy
mówili, że Jan Chrzciciel zmartwychwstał. Heroda to irytowało, choć
doskonale wiedział, że Jan nie żyje, bo przecież sam kazał go uśmiercić i
podarował Salome jego głowę na tacy. Potem zaczęły krążyć inne plotki: że
nowym kaznodzieją jest Eliasz, który po stuleciach wrócił do Izraela; że to
ten lub ów prorok, przybyły, żeby napominać Żydów i przepowiadać
katastrofę.
Zaniepokojony Herod ogłosił, że chętnie się z owym kaznodzieją spotka.
Choć do spotkania nie doszło, Chrystus zanotował to jako dowód, że jego
brat staje się coraz bardziej znany.
Z tego, co mówił informator, wynikało jednak jasno, że rosnąca sława
nie sprawiała Jezusowi radości. Pewnego razu uzdrowił w rejonie Dekapolu
głuchego, który się jąkał, i zabronił jego przyjaciołom o tym mówić, lecz ci
powiedzieli, komu się tylko dało. Kiedy indziej, w Betsaidzie, przywrócił
wzrok ślepcowi i kazał mu iść prosto do domu, ale wieść o tym też się
rozniosła. W Cezarei Filipowej szedł z uczniami, a oni rozmawiali o tym,
że ma tylu zwolenników.
— Ludzie mówią, że kim jestem? — spytał.
— Niektórzy, że Eliaszem — odparł jeden.
— Że zmartwychwstałym Janem Chrzcicielem — rzekł drugi.
— Wymieniają różne imiona — powiedział trzeci — przeważnie
proroków. Na przykład Jeremiasza.
— A według was kim jestem?
— Mesjaszem — powiedział Piotr.
— Tak myślicie? Hm, lepiej trzymajcie język za zębami. Nie chcę o tym
słyszeć, rozumiecie?
Chrystus nie wiedział, jak ma to zapisać dla Greka. Był w rozterce.
Najpierw zanotował słowa informatora, potem je wymazał i próbował
zredagować notatkę zgodnie z tym, co nieznajomy mówił o prawdzie i
historii, lecz to go wprawiło w jeszcze większe zakłopotanie, jakby nagle
rozum przestał mu być posłuszny.
Wreszcie jednak się zdecydował i zapisał to, co mu powiedział
informator, aż do słów Piotra. Potem przyszła mu do głowy pewna myśl i
dopisał coś jeszcze. Wiedząc, jak bardzo Jezus ceni Piotra, napisał, że go
pochwalił za to, iż dostrzegł coś, co mógł wyjawić tylko jego Ojciec w
niebie, a następnie, posłużywszy się kalamburem opartym na imieniu
Piotra, dodał, że jest on skałą, na której on, Jezus, zbuduje swój Kościół, i
że będzie on miał tak mocną podstawę, że go nie pokonają bramy piekieł.
Na koniec Chrystus napisał, że Jezus obiecał dać Piotrowi klucze do nieba.
Skończył i zadrżał. Czy to nie bezczelność kazać Jezusowi wypowiadać
przedstawione mu na pustyni własne myśli o potrzebie stworzenia
organizacji, która urzeczywistni Królestwo na ziemi? Przecież Jezus ten
pomysł wyszydził. W tym momencie Chrystus przypomniał sobie, co
powiedział nieznajomy: że pisząc w ten sposób, wprowadza prawdę do
historii, stawiają ponad czasem, czyniąc z niej służebnicę przyszłych
pokoleń, a nie ich władczynię.
Poczuł się podniesiony na duchu.
FARYZEUSZE I SADUCEUSZE
Jezus kontynuował swą misję — przemawiał, głosił kazania, ilustrował
nauki przypowieściami — a Chrystus większość notował, pozwalając,
gdzie tylko się dało, by jego rylcem kierowała ponadczasowa prawda.
Pewnych wypowiedzi, które wywoływały wielkie poruszenie wśród
uczniów i tłumów przychodzących do Jezusa, gdziekolwiek się pojawił, nie
mógł jednak ani pominąć, ani przeinaczyć, ponieważ wszyscy je znali i
wielu o nich rozmawiało, więc by to zauważono.
Dużo wypowiedzi dotyczyło dzieci i rodziny; niektóre dotknęły
Chrystusa do żywego. Pewnego razu, w drodze do Kafarnaum, uczniowie
się kłócili. Jezus słyszał podniesione głosy, lecz szedł osobno, więc nie
wiedział, o co chodziło.
Gdy weszli do domu, w którym mieli się zatrzymać, zapytał:
— O co się kłóciliście po drodze?
Umilkli, bo się poczuli zakłopotani. W końcu któryś powiedział:
— Dyskutowaliśmy o tym, który z nas jest najważniejszy, mistrzu.
— Coś takiego! Podejdźcie bliżej.
Gdy stanęli przed nim, Jezus podniósł do góry małe dziecko, które było
w domu.
— Kto chce być pierwszy, musi być ostatni spośród wszystkich i
wszystkim służyć. Jeśli się nie zmienicie i nie będziecie jak małe dzieci,
nigdy nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego. Kto się stanie pokorny jak
to dziecko, w niebie będzie najważniejszy. A kto przyjmuje takie dziecko w
imię moje, mnie przyjmuje.
Kiedy indziej Jezus się zatrzymał i usiadł, a ludzie zaczęli przynosić
małe dzieci, by je pobłogosławił.
— Nie teraz! — napominali ich uczniowie.
— Odejdźcie! Mistrz odpoczywa.
Jezus się rozzłościł.
— Nie mówcie tak do tych dobrych ludzi — rzekł.
— Niech przyniosą dzieci. Bo dla kogo jest Królestwo Boga, jeśli nie dla
nich?
Uczniowie stanęli z boku, a ludzie przynosili dzieci i Jezus je
błogosławił, brał w ramiona i całował.
Zwracając się do uczniów i rodziców, powiedział:
— Jeśli chodzi o Królestwo, to wszyscy powinniście być jak małe
dzieci, bo inaczej nigdy do niego nie wejdziecie. Uważajcie więc. Dla tego,
kto utrudnia któremuś z tych dzieci spotkanie ze mną, lepiej by było, gdyby
został wrzucony w głębinę morską z kamieniem młyńskim u szyi.
Chrystus notował słowa Jezusa, podziwiając ich siłę i obrazowość, lecz
ubolewając nad kryjącą się w nich myślą, bo jeśli naprawdę tylko dzieci by
wpuszczono do Królestwa, to cóż byłyby warte takie cechy dorosłych, jak
odpowiedzialność, przezorność i mądrość? Przecież Królestwo też by ich
potrzebowało.
Innym razem kilku faryzeuszy próbowało wystawić Jezusa na próbę,
zadając mu pytanie na temat rozwodu. Jezus mówił o tym w kazaniu na
górze, a oni uważali, że w jego wypowiedzi była sprzeczność.
— Czy rozwód jest zgodny z Prawem? — spytali.
— Nie czytaliście Pisma? — odparł Jezus. — Nie pamiętacie, że Pan
Bóg uczynił Adama i Ewę mężczyzną i kobietą i ogłosił, że mężczyzna
powinien opuścić ojca i matkę i połączyć się z żoną i że oboje powinni stać
się jednym ciałem? Zapomnieliście o tym? Nikt nie powinien rozłączać
tego, co Bóg złączył.
— Tak? Czemu więc Mojżesz mówił o liście rozwodowym? Nie
mówiłby, gdyby Bóg zabronił rozwodu.
— Teraz Bóg to toleruje, ale czy ustanowił rozwód w Edenie? Czy był
on wtedy potrzebny? Nie. Mężczyzna i kobieta zostali stworzeni, aby żyć
razem w doskonałej harmonii. Rozwód stał się konieczny dopiero po
pojawieniu się grzechu. A kiedy nadejdzie Królestwo i mężczyźni i kobiety
znów będą żyli w doskonałej harmonii, rozwód nie będzie potrzebny.
Próbowali zaskoczyć Jezusa również saduceusze. Nie wierzyli w
zmartwychwstanie i życie pozagrobowe i sądzili, że uda im się go
pognębić, jeśli zadadzą pytanie na ten temat.
— Gdy mężczyzna umiera bezpotomnie, zgodnie ze zwyczajem jego
brat powinien poślubić wdowę i spłodzić zań dzieci, czyż nie tak? —
zapytał jeden.
— To prawda — odparł Jezus.
— Przypuśćmy zatem, że jest siedmiu braci. Pierwszy się żeni i umiera
bezpotomnie, więc wdowa poślubia drugiego. Sytuacja się powtarza: mąż
umiera bezpotomnie, ona wychodzi za kolejnego, i tak aż do siódmego
brata. Wreszcie umiera i ona. Kiedy umarli zmartwychwstaną, czyją więc
będzie żoną? Poślubiła przecież wszystkich braci.
— Błądzicie — rzekł Jezus. — Nie znacie Pisma i nie znacie potęgi
Boga. Kiedy umarli zmartwychwstaną, nie będą poślubieni ani nie będą
zawierać małżeństw. Będą żyli jak aniołowie. I zapomnieliście, co
powiedział Bóg Mojżeszowi, gdy mówił z płonącego krzaka. Oto jego
słowa: „Jestem Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba". Czy
użyłby czasu teraźniejszego, gdyby nie żyli? On nie jest Bogiem umarłych,
tylko Bogiem żywych.
Saduceusze zamilkli jak niepyszni.
JEZUS I RODZINA
Choć Jezus bronił małżeństwa i dzieci, niewiele mówił w obronie rodziny
czy spokojnego, szczęśliwego życia. Pewnego razu powiedział ludziom,
którzy chcieli z nim pójść:
— Jeśli nie nienawidzicie ojca i matki, braci i sióstr, żony i dzieci, nigdy
nie zostaniecie moimi uczniami.
Chrystus przypomniał sobie wtedy, co zrobił Jezus, kiedy się dowiedział,
że przyszli do niego matka, bracia i siostry: nie przyjął ich i oznajmił, że nie
ma rodziny oprócz tych, którzy spełniają wolę Boga. Słowa brata o
nienawiści do rodziny zmartwiły Chrystusa; byłby ich nie zapisał, lecz
słyszało je zbyt wiele ludzi.
Kiedy indziej Jezus opowiedział historię, która jeszcze bardziej
poruszyła Chrystusa.
— Pewien człowiek miał dwóch synów, jeden był spokojny i grzeczny,
drugi rozhukany i nieposłuszny. I ów nieposłuszny rzekł kiedyś: „Ojcze,
skoro i tak zamierzasz podzielić majątek między nas, daj mi moją część od
razu". Ojciec tak zrobił i ten syn wyjechał do innego kraju i trwonił
pieniądze na pijaństwo, hazard i rozpustę, aż nie zostało mu nic.
Później w kraju, gdzie mieszkał, nastał głód, a on popadł w wielką biedę
i się wynajął na świniopasa. Był taki głodny, że z radością jadłby plewy,
którymi karmiono świnie. Zrozpaczony, pomyślał o domu i powiedział sam
do siebie: „Tam ojciec zatrudnia robotników i każdy ma tyle chleba, ile
potrzebuje, a nawet więcej, a ja tu przymieram głodem. Wrócę, wyznam
winę i poproszę o przebaczenie i żeby mnie ojciec przyjął jako robotnika".
Ruszył więc w drogę do domu, a gdy ojciec usłyszał, że wraca, serce
wypełniła mu litość i pospieszył za miasto, żeby go powitać. Objął syna i
ucałował, a ten rzekł: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciwko niebu i przeciwko
tobie, nie zasługuję na to, by mnie zwano twoim synem. Pozwól mi tylko
zostać u ciebie robotnikiem".
Ojciec powiedział jednak sługom: „Przynieście mojemu synowi
najlepszą szatę i sandały, szybko! I przygotujcie ucztę — wszystko co
najlepsze — bo syn mój kochany był martwy, ale oto znów żyje i się
odnalazł!".
Gdy drugi syn, ów spokojny i grzeczny, usłyszał zgiełk przygotowań i
zobaczył, co się dzieje, rzekł do ojca: „Czemu szykujesz dla niego ucztę? Ja
zawsze jestem w domu, nigdy nie byłem ci nieposłuszny, jednak nie
wydałeś dla mnie uczty. Mój brat odszedł, nie myśląc o reszcie rodziny,
roztrwonił wszystkie pieniądze, nikt go nie obchodzi".
„Zawsze byłeś w domu, synu — odparł ojciec. — Wszystko, co mam,
jest twoje. Gdy jednak ktoś wraca z daleka, rzeczą słuszną i właściwą jest
przygotować uroczystą ucztę. Twój brat był martwy, lecz znów żyje;
zaginął, lecz się odnalazł".
Kiedy Chrystus usłyszał tę historię, poczuł się jak obnażony na oczach
tłumu. Nie zdawał sobie sprawy, że brat go zauważył, lecz nie mogło być
inaczej, skoro go tak dotkliwie upokorzył.
TRUDNE HISTORIE
Niedługo potem Jezus opowiedział historię, która też się wydała
Chrystusowi krzywdząca. I nie był on jedynym słuchaczem, który tak ją
odebrał, a wielu nie mogło jej w ogóle zrozumieć i potem o niej
dyskutowali. Ktoś zapytał Jezusa, jakie będzie Królestwo, a on powiedział:
— Jak gospodarz, który wczesnym rankiem poszedł nająć robotników do
winnicy. Umówił się z nimi na zwyczajową dniówkę i przystąpili do pracy.
Gdy kilka godzin później szedł przez targowisko i zobaczył kilku innych
stojących bezczynnie, rzekł do nich: „Chcecie pracować? Idźcie do mojej
winnicy, a ja wam uczciwie zapłacę". Poszli, a on ruszył dalej. W południe
też tamtędy przechodził, i po południu znowu, i jak tylko ujrzał
bezczynnych mężczyzn, mówił im to samo.
Kiedy koło piątej szedł przez targowisko jeszcze raz i znów zobaczył
kilku, zapytał: „Czemu stoicie bezczynnie cały dzień?".
„Nikt nas nie wynajął" — odparli. Więc ich wynajął, na takich samych
warunkach jak tamtych.
Gdy nadszedł wieczór, rzekł do nadzorcy: „Niech przyjdą po zapłatę,
najpierw ostatni, a potem kolejno aż do pierwszego".
Kiedy przyszli ci, których zatrudnił o piątej, zapłacił każdemu za cały
dzień, tak samo zapłacił też pozostałym. Ci, których najął rankiem, sarkali,
a jeden rzekł: „Oni pracowali tylko godzinę, a dajesz im tyle co nam, choć
pracowaliśmy w spiekocie i cały dzień".
„Przyjacielu — odparł gospodarz — zgodziłeś się na dniówkę za dzień
pracy i tyle dostałeś. Bierz swój zarobek i idź. Czy nie mam prawa robić ze
swoją własnością, co zechcę? Postanowiłem być dobry. Czy powinno cię to
złościć?".
Jeszcze trudniejsza do zrozumienia była inna historia opowiedziana
przez Jezusa, ale Chrystus ją zapisał, bo miał nadzieję, że potrafi ją
wytłumaczyć nieznajomy.
— Pewien bogaty gospodarz miał nadzorcę, który się zajmował jego
interesami, lecz doszły go słuchy, że ów człowiek źle się z tego wywiązuje.
Wezwał go więc i powiedział: „Słyszałem o tobie rzeczy, które mi się nie
podobają. Zamierzam cię zwolnić, lecz najpierw chcę dokładnie wiedzieć,
ile kto jest mi winien".
„Co robić? — zastanawiał się nadzorca. — Do pracy w polu nie mam
siły, a błagać się wstydzę... ". I obmyślił plan, dzięki któremu po stracie
pracy mieli się o niego zatroszczyć inni.
Wzywał po kolei wszystkich dłużników gospodarza. Pierwszego zapytał:
„Ile jesteś winien mojemu pracodawcy?". Ten odpowiedział: „Sto dzbanów
oliwy". „Siadaj więc tu zaraz, weź swoje rozliczenie i napisz pięćdziesiąt".
„Ile jesteś winien?" — spytał następnego. „Sto korców pszenicy". „Masz
tu rozliczenie i przerób sto na osiemdziesiąt".
Tak samo postąpił z resztą dłużników. I co powiedział jego pan, gdy się
o tym dowiedział? Nigdy się nie domyślicie. Oto pochwalił nieuczciwego
nadzorcę za spryt.
Chrystus pomyślał, że Jezus chce chyba owymi historiami oznajmić
rzecz straszną: iż miłość Boga jest arbitralna i niezasłużona, niemal jak
wygrana na loterii. Z tego radykalnego przekonania musiało również
wypływać przyjazne nastawienie Jezusa do celników i prostytutek oraz
innych niemiłych postaci. Wyglądało na to, że wszystkim, co jest
powszechnie uznawane za cnotę, naprawdę gardzi.
Pewnego razu opowiedział o faryzeuszu i celniku, którzy poszli razem
do świątyni, żeby się pomodlić. Faryzeusz wzniósł oczy do nieba i rzekł:
„Boże, dziękuje ci za to, że nie jestem jak inni, jak złodziej, fałszerz czy
oszust, ani jak ten tu celnik. Poszczę dwa razy na tydzień, rozdaję dziesiątą
część zarobku". Celnik nie odważył się patrzeć w górę; spuścił oczy, bił się
w piersi i mówił: „Błagam cię, Boże, miej litość dla mnie grzesznika". I to
on, a nie ten drugi, wejdzie do Królestwa — powiedział Jezus.
To się musiało podobać. Prostych ludzi cieszyły opowieści o
mężczyznach i kobietach jak oni, którzy odnieśli niezasłużony sukces.
Chrystus się jednak martwił i niecierpliwie czekał na spotkanie z
nieznajomym, żeby mu to wyjaśnił.
NIEZNAJOMY PRZEOBRAŻONY, NADCHODZI PRZEŁOM
Nie czekał długo. Pewnego wieczoru szedł brzegiem jeziora Genezaret,
myśląc, że nikogo nie ma w pobliżu, i nagle spostrzegł obok siebie
nieznajomego.
Zaskoczony powiedział:
— Nie zauważyłem cię, panie! Wybacz, że cię nie przywitałem.
Myślami byłem gdzie indziej. Czy długo idziesz przy mnie?
— Zawsze jestem blisko ciebie — odrzekł nieznajomy.
Wyrównali krok i poszli dalej razem.
— Kiedyśmy się ostatnio widzieli — odezwał się Chrystus — obiecałeś,
że przy następnej okazji porozmawiamy o moim bracie.
— Rozmawiajmy. Jaka go czeka przyszłość, jak sądzisz?
— Przyszłość... nie wiem, panie. On często wywołuje niechęć. Boję się,
że jeśli nie będzie ostrożny, może go czekać los Jana Chrzciciela albo
rozjątrzy Rzymian jak zeloci.
— A czy jest ostrożny?
— Nie. Powiedziałbym, że jest lekkomyślny. Jego zdaniem Królestwo
Boga jest bardzo blisko i ostrożność, rozwaga nie mają sensu.
— Jego zdaniem, powiadasz? Więc uważasz, że nie ma racji? Że to tylko
jego przypuszczenie, być może mylne?
— Niezupełnie. Sądzę, że co innego akcentujemy. Ja oczywiście wierzę,
że Królestwo nadejdzie, lecz on myśli, że przyjdzie bez ostrzeżenia, bo Bóg
jest popędliwy i apodyktyczny. W tym tkwi sedno sprawy — rzekł Chrystus
i opowiedział nieznajomemu przypowieści, które go zaniepokoiły.
Wysłuchawszy go, nieznajomy spytał:
— A ty? Co ty myślisz o Bogu?
— Myślę, że jest sprawiedliwy. Cnoty muszą mieć jakiś wpływ na to,
czy spotka nas nagroda czy kara, bo inaczej po cóż mielibyśmy być
szlachetni? To, co mówi Prawo, co mówią Prorocy, nie miałoby wtedy
sensu, byłoby nielogiczne.
— Wyobrażam sobie, jak cię to dręczy.
Przez jakiś czas szli, milcząc.
— Oprócz tego — odezwał się Chrystus — jest jeszcze sprawa pogan.
Przerwał, ciekaw reakcji towarzysza. Jeśli, jak przypuszczał, był
Grekiem, powinno go to zainteresować.
— Mów dalej — powiedział tylko tamten.
— Otóż Jezus głosi kazania jedynie Żydom. Pogan nazwał psami.
Zapisałem to w zwoju, który ci ostatnio dałem.
— Pamiętam. Ale ty się z tym nie zgadzasz?
Chrystus zdawał sobie sprawę, że jeśli ten człowiek przyszedł, żeby go
prowokować do ostrych słów, to mógł to robić właśnie w ten sposób, za
pomocą takich pytań.
— W tym wypadku też myślę, panie — powiedział, ważąc słowa — że
to kwestia rozłożenia akcentów. Wiem, że Żydzi są ukochanym narodem
Boga — tak mówi Pismo. Jednak Bóg stworzył też pogan i są wśród nich
ludzie dobrzy i źli. Jakąkolwiek postać przyjmie Królestwo, z pewnością
będzie nową dyspensą i nie powinniśmy się dziwić, pamiętając o
nieskończonym miłosierdziu i sprawiedliwości Boga, jeśli się okaże, iż jego
miłość obejmuje również pogan... To wszystko jednak wciąż pozostaje
tajemnicą i mogę się mylić. Chciałbym, panie, żebyś mi wyjawił prawdę.
Jak powiedziałeś, ona leży poza czasem, lecz brak mi wiedzy i patrzę jak
przez mgłę.
— Chodź ze mną — rzekł nieznajomy i poprowadził Chrystusa na stok
wzgórza, do miejsca jasno oświetlonego przez zachodzące słońce. Od jego
białej szaty bił oślepiający blask.
— Pytałem o twego brata, bo wyraźnie widać, że świat czeka przełom i z
tego powodu obaj będziecie w przyszłości pamiętani jak teraz Mojżesz i
Eliasz. My, ty i ja, musimy sprawić, by w relacjach z tych dni stosowną
wagę miała cudowność zachodzących wydarzeń, na przykład głosu, który
doszedł cię z chmury w czasie jego chrztu.
— Pamiętam, że usłyszałeś o tym od mojej matki... Ale czy wiedziałeś,
że powiedziałem Jezusowi, że głos mówił o nim?
— Właśnie dlatego, drogi Chrystusie, jesteś idealnym kronikarzem tych
wydarzeń, i dlatego twoje imię będzie się cieszyć taką samą sławą jak jego.
Wiesz, jak przedstawić opowieść, żeby jasno i zrozumiale ukazać jej
prawdziwy sens. A kiedy przystąpisz do układania historii tego, co się teraz
dzieje na świecie, do opisu wydarzeń dodasz ich ukryte, duchowe
znaczenia. Gdy spojrzysz na opowieść tak, jak Bóg patrzy na czas, potrafisz
pokazać Jezusa przekonująco zapowiadającego uczniom przyszłe
wydarzenia, o których, z punktu widzenia historii, nie wiedział.
— Od kiedy mi powiedziałeś o różnicy między prawdą a historią,
zawsze się staram, żeby pierwsza objaśniała drugą.
— I on jest historią, a ty prawdą, lecz ty jako prawda wiesz więcej niż
historia, więc będziesz musiał być mądrzejszy od niego. Będziesz musiał
wychodzić poza czas i widzieć konieczność istnienia rzeczy, które ci
wewnątrz czasu uważają za przykre czy wstrętne. Będziesz musiał patrzeć,
drogi Chrystusie, oczami Boga i aniołów. Ujrzysz cienie i ciemności, bez
których światło nie miałoby blasku. Będziesz potrzebował odwagi i
stanowczości, będziesz potrzebował swych wszystkich sił. Czy jesteś na to
gotów?
— Tak, panie, jestem.
— Zatem niedługo znów się spotkamy. A teraz zamknij oczy i śpij.
Chrystusa ogarnęło nieprzeparte zmęczenie, więc się położył na ziemi i
zasnął. Gdy się obudził, było ciemno, a on czuł, że miał najdziwniejszy sen
w życiu. Ten sen wyjaśnił mu jednak tajemnicę: teraz wiedział, że
nieznajomy nie był ani zwykłym nauczycielem, ani członkiem Sanhedrynu,
ani greckim filozofem — że w ogóle nie był istotą ludzką. Mógł być tylko
aniołem.
W pamięci zachował jego obraz, białą szatę, od której bił oślepiający
blask, i postanowił, że płynącą zeń prawdę wprowadzi do historii brata.
JEZUS DYSKUTUJE Z UCZONYM W PRAWIE.
MIŁOSIERNY SAMARYTANIN
Chrystus na ogół trzymał się od Jezusa z daleka, gdyż mógł polegać na
słowach informatora. Miał do swego szpiega zaufanie, bo od czasu do czasu
sprawdzał jego relacje, pytając innych, co Jezus powiedział tu czy zrobił
ówdzie, i zawsze się okazywało, że były one absolutnie dokładne.
Gdy wiedział, że Jezus ma zamiar głosić kazanie w jakimś mieście,
niekiedy tam szedł, by je usłyszeć na własne uszy, lecz zawsze starał się nie
zwracać na siebie uwagi i stał gdzieś z tyłu. Pewnego razu był świadkiem,
jak Jezusowi zadawał pytania uczony w Prawie. Znawcy Prawa lubili
wypróbowywać swe umiejętności na Jezusie, a on radził sobie z
większością z nich, Chrystus jednak uważał, że wielekroć robił to
nieuczciwie. Kiedy, jak to często bywało, opowiedział przypowieść,
wprowadzał do dyskusji elementy spoza Prawa. Przekonywanie ludzi za
pomocą manipulowania ich uczuciami bardzo ułatwiało zdobycie przewagi
w dyskusji, lecz pytanie dotyczące Prawa pozostawało bez odpowiedzi.
Tym razem uczony w Prawie zapytał:
— Nauczycielu, co muszę robić, żeby otrzymać życie wieczne?
Chrystus słuchał uważnie odpowiedzi Jezusa.
— Znasz Prawo, tak? Więc powiedz, co ono mówi.
— Musisz kochać Pana Boga całym sercem, całą duszą, ze wszystkich
sił i całym umysłem. I musisz kochać bliźniego jak siebie samego.
— Właśnie, o to chodzi. Znasz Prawo. Rób tak, a będziesz żył.
Tamten jednak, jak na uczonego w Prawie przystało, chciał się wykazać
dociekliwością.
— Uhm... A kto to jest bliźni?
Jezus opowiedział więc historię.
— Pewien człowiek, Żyd jak i wy, szedł kiedyś z Jerozolimy do Jerycha.
W połowie wędrówki napadli nań rabusie, odarli go z odzienia, ograbili,
pobili i półżywego zostawili na skraju drogi.
Choć niebezpieczna, jest to droga często uczęszczana, więc wkrótce
nadszedł kapłan. Rzucił okiem na zakrwawionego mężczyznę, odwrócił
wzrok i nie zatrzymawszy się, poszedł dalej. Potem nadszedł lewita. On
także wolał się w nic nie mieszać i tylko przyspieszył kroku.
Następny był Samarytanin. Zobaczył rannego, zatrzymał się, polał mu
rany winem, żeby je odkazić, i oliwą dla uśmierzenia bólu. Potem wsadził
go na swego osła i zawiózł do gospody. Właścicielowi gospody dał
pieniądze, żeby się zaopiekował rannym, i rzekł: „Jeśli będziesz musiał
wydać więcej, zapisz to na mój rachunek. Zapłacę, jak będę tędy szedł
następnym razem".
Na twoje pytanie odpowiem pytaniem: Który z tych trzech ludzi —
kapłan, lewita czy Samarytanin — był dla obrabowanego bliźnim?
Uczony w Prawie mógł odpowiedzieć tylko w jeden sposób:
— Ten, który mu pomógł.
— I to jest wszystko, co musisz wiedzieć. Idź i czyń tak samo.
Gdy Chrystus to zapisywał, czuł, że choć posłużenie się nią jest
nieuczciwe, ludzie będą pamiętać tę opowieść znacznie dłużej niż ścisłą
definicję bliźniego.
MARIA I MARTA
Któregoś dnia Jezusa i kilku jego uczniów zaprosiły na posiłek dwie siostry,
jedna miała na imię Maria, druga Marta. Informator Chrystusa opowiedział
mu, co się tego wieczoru zdarzyło. Jezus mówił, Maria siedziała wśród
słuchających, Marta zaś przygotowywała jedzenie.
W pewnej chwili Marta przyszła i zganiła Marię:
— Pozwoliłaś, by chleb się spalił! Spójrz! Prosiłam, żebyś uważała, a ty
o wszystkim zapomniałaś! Nie potrafię robić trzech albo czterech rzeczy
jednocześnie.
— Chleb jest mniej ważny od tego — odparła Maria. — Słucham słów
mistrza. On będzie tu tylko przez jeden wieczór. Chleb możemy jeść
zawsze.
— Co o tym myślisz, mistrzu? — spytała Marta. — Czy nie powinna mi
pomóc, skoro o to prosiłam? Dziś jest nas tu wiele. Nie zdołam wszystkiego
zrobić sama.
— Mario — powiedział Jezus — możesz wysłuchać moich słów później,
bo są inni, którzy je zapamiętają, ale jeśli spaliłaś chleb, nikt go nie może
zjeść. Idź i pomóż siostrze.
Chrystus wiedział, że będzie to kolejne z powiedzeń Jezusa lepszych
jako prawda niż jako historia.
CHRYSTUS I PROSTYTUTKA
W owych nielicznych razach, gdy Chrystus znajdował się blisko Jezusa,
robił, co mógł, żeby się z nim nie zetknąć, ale niekiedy ktoś go pytał, kim
jest, co robi, czy jest jednym z uczniów. Radził sobie z takimi pytaniami
bez trudu, przyjmując postawę łagodnej uprzejmości i życzliwości i starając
się nie rzucać w oczy. Prawdę mówiąc, właściwie nie przyciągał uwagi,
jednak jak każdy mężczyzna, czasem łaknął towarzystwa.
Kiedyś w mieście, gdzie Jezus wcześniej nigdy nie był, a jego uczniów
prawie nie znano, Chrystus wdał się w rozmowę z pewną kobietą. Była to
jedna z prostytutek, które Jezus przyjął, ale która nie poszła z innymi na
obiad. Gdy ujrzała Chrystusa samego, zapytała:
— Czy chciałbyś przyjść do mnie?
Wiedział, jaka to kobieta i że nikt ich nie zobaczy, i się zgodził. Poszedł
za nią do jej domu, wszedł do środka i czekał, a ona sprawdzała w drugiej
izbie, czy dzieci śpią.
Zapaliła lampę i na niego spojrzała, i w jej oczach pojawiło się
zdumienie.
— Wybacz, mistrzu! — powiedziała. — Na ulicy było ciemno i nie
widziałam twojej twarzy.
— Nie jestem Jezusem, tylko jego bratem — odparł Chrystus.
— Wyglądasz jak on. Czy masz do mnie sprawę?
Milczał, ale ona zrozumiała i zaprosiła go do łóżka. Sprawa została
szybko załatwiona i Chrystus poczuł potrzebę wyjaśnienia, dlaczego
pozwolił się zaprosić.
— Mój brat twierdzi, że grzesznicy łatwiej uzyskają przebaczenie niż
sprawiedliwi. Nie grzeszyłem dużo, może nie dość, żeby dostąpić Bożego
przebaczenia.
— Przyszedłeś do mnie nie dlatego, że cię skusiłam, tylko z pobożności?
Gdyby tacy byli wszyscy mężczyźni, niewiele bym zarobiła.
— Oczywiście miałem na to ochotę, inaczej nie mógłbym iść z tobą do
łóżka.
— Powiesz o tym bratu?
— Rzadko z nim rozmawiam. Nigdy mnie nie słuchał.
— To gorzkie słowa.
— Nie jestem rozgoryczony. Kocham brata. Stoi przed nim wielkie
zadanie i chciałbym być mu bardziej pomocny. Jeśli sprawiam wrażenie
przygnębionego, to może dlatego, że wiem, jak wiele mi brakuje do tego,
żeby być jak on.
— Chcesz być taki jak on?
— Niczego bardziej nie pragnę. On wszystko robi z pasją, ja kalkuluję.
Ja widzę dalej, potrafię przewidzieć skutki tego, nad czym on się w ogóle
nie zastanawia, ale on wszystko robi całym sobą, a ja zawsze się przed
czymś powstrzymuję — przez ostrożność, rozwagę albo dlatego, że zamiast
uczestniczyć, wolę obserwować i rejestrować.
— Jeśli się wyzbędziesz ostrożności, możesz się dać ponieść pasji jak
on.
— Nie. Jedni przestrzegają wszelkich zasad i są niezłomnie uczciwi, bo
się boją, że burza namiętności by ich zmiotła, inni trzymają się zasad z
obawy, że namiętność nie istnieje i że gdyby sobie dali więcej swobody,
zostaliby tam, gdzie są, głupi i śmieszni, a to byłoby dla nich najtrudniejsze
do zniesienia. Życie według żelaznych zasad pozwala im udawać przed
samymi sobą, że obronić się przed wielkimi namiętnościami można tylko
olbrzymim wysiłkiem. Wiem, że jestem jednym z nich. Nic na to nie
poradzę.
— Dobrze, że chociaż wiesz.
— Gdyby chciał o tym mówić mój brat, usłyszelibyśmy niedającą się
zapomnieć opowieść. Mnie stać tylko na opis.
— Opis to też coś.
— Owszem, coś, ale niewiele.
— Więc zazdrościsz bratu?
— Podziwiam go, kocham, pragnę jego aprobaty. Ale rodzina mało dla
niego znaczy, często to mówi. Gdybym zniknął, on by tego nie zauważył;
gdybym umarł, wcale by się nie przejął. Wciąż o nim myślę, on o mnie
nigdy. Kocham go i ta miłość sprawia mi cierpienie. Czasem czuję się przy
nim jak zjawa; jakby tylko on był realny, a ja urojony. Ale zazdrościć? Czy
mu zazdroszczę miłości i podziwu, którymi chętnie obdarza go tak wielu?
Nie. Naprawdę uważam, że na to wszystko zasługuje. Chcę mu służyć...
nie, wierzę, że mu służę, w sposób, o którym się nigdy nie dowie.
— Czy tak samo było za czasów waszej młodości?
— On popadał w kłopoty, ja go z nich wyciągałem. Wstawiałem się za
nim, sprytnymi sztuczkami albo celnymi powiedzeniami odwracałem
uwagę dorosłych. Nigdy mi nie okazał wdzięczności, uważał za rzecz
oczywistą, że go wybawię z opresji. Ja się tym nie przejmowałem. Byłem
szczęśliwy, mogąc mu służyć. Jestem szczęśliwy, mogąc mu służyć.
— Gdybyś był bardziej do niego podobny, nie mógłbyś mu służyć tak
dobrze.
— Mógłbym lepiej służyć innym.
Wówczas kobieta zapytała:
— Panie, czy jestem grzesznicą?
— Tak. Ale mój brat by powiedział, że twoje grzechy są odpuszczone.
— A ty też tak uważasz?
— Myślę, że to prawda.
— Czy zrobisz więc coś dla mnie, panie? — spytała, rozchyliła szatę i
pokazała mu pierś pokrytą rakowatymi wrzodami. — Jeśli wierzysz, że
moje grzechy są odpuszczone, ulecz mnie, proszę.
Chrystus odwrócił głowę, a potem spojrzał na kobietę i powiedział:
— Twoje grzechy są odpuszczone.
— Czy ja też muszę w to wierzyć?
— Tak. Muszę ja i musisz ty.
— Powiedz mi to jeszcze raz.
— Twoje grzechy są odpuszczone. Naprawdę.
— Skąd mam to wiedzieć?
— Musisz uwierzyć.
— A jak uwierzę, zostanę uleczona?
— Tak.
— Uwierzę, jeśli ty uwierzysz, panie.
— Ja wierzę.
— Powiedz jeszcze raz.
— Już powiedziałem... No, dobrze: twoje grzechy są odpuszczone.
— Mimo to nie jestem uleczona — powiedziała i zasłoniła pierś.
— A ja nie jestem swoim bratem — rzekł Chrystus. — Czy ci tego nie
mówiłem? Dlaczego prosiłaś, żebym cię uleczył, skoro wiedziałaś, że nie
jestem Jezusem? Czy twierdziłem, że potrafię cię uleczyć? Powiedziałem:
twoje grzechy są odpuszczone. Jeśli gdy to usłyszałaś, zabrakło ci wiary,
sama sobie jesteś winna.
Kobieta odwróciła się twarzą do ściany i zakryła sobie głowę.
Chrystus opuścił jej dom.
Było mu wstyd.
Poszedł za miasto, wspiął się na wzgórze i wśród skał zaczął się modlić
o przebaczenie własnych grzechów.
Trochę płakał.
Bał się, że może przyjść anioł, i przez całą noc pozostawał w ukryciu.
DZIEWCZĘTA ROZSĄDNE I NIEROZSĄDNE
Zbliżał się czas Paschy i ludzie słuchający Jezusa znów czuli potrzebę
zadawania pytań o Królestwo. Kiedy nadejdzie? Skąd się o tym dowiedzą?
Jak się mają przygotować?
— Będzie jak w opowieści — rzekł. — Zaczynało się wesele i dziesięć
dziewcząt wzięło lampy i wyszło panu młodemu na spotkanie, żeby go
powitać. Pięć wzięło tylko lampy, bez oliwy na zapas, pozostałe, trochę
mądrzejsze, zabrały butelki z oliwą.
Pan młody się spóźniał, czas mijał, dziewczęta ogarnęła senność i
zamknęły oczy.
O północy rozległ się krzyk: „Idzie! Pan młody już tu jest!".
Dziewczęta się obudziły i sprawdziły lampy. I co się okazało?
Nierozsądne zauważyły, że oliwa się kończy.
„Dajcie nam trochę oliwy — powiedziały do pozostałych. — Widzicie,
lampy nam gasną".
Dwie spośród przewidujących podzieliły się oliwą z dwiema
nierozsądnymi i wszystkie cztery zostały wpuszczone na przyjęcie. Dwie
rozsądne odmówiły i pan młody ich nie wpuścił, podobnie jak dwóch
innych nierozsądnych.
Piąta dziewczyna rozsądna powiedziała: „Panie, każda z nas przyszła
świętować na twoim weselu. Jeśli nie wpuścisz wszystkich, zostanę tu z
siostrami, nawet gdy się wypali ostatnia kropla oliwy".
I przez wzgląd na nią pan młody otworzył drzwi i wpuścił wszystkie.
Powiedzcie teraz, gdzie było Królestwo Niebieskie. W domu pana
młodego? Tak myślicie? Nie, ono było na zewnątrz, w ciemnościach, z
dziewczyną rozsądną i jej siostrami, nawet gdy się wypaliła ostatnia kropla
oliwy.
Chrystus zapisał każde słowo, ale postanowił, że później tę opowieść
poprawi.
NIEZNAJOMY MÓWI O ABRAHAMIE I IZAAKU
Kiedy anioł znów się zjawił, Chrystus był w Jerychu, dokąd się udał za
Jezusem i jego uczniami, którzy szli do Jerozolimy, na Paschę. Jezus
zatrzymał się w domu jednego z uczniów, Chrystus w pobliskiej gospodzie.
O północy Chrystus wyszedł do wygódki. Już miał wracać, gdy poczuł na
ramieniu czyjąś rękę. Od razu wiedział, kto to.
— Wiele rzeczy się teraz dzieje — rzekł nieznajomy. — Musimy
porozmawiać o czymś ważnym. Chodźmy do twojej izby.
Gdy weszli, Chrystus zapalił lampę i zebrał zapisane zwoje.
— Co robisz, panie, ze zwojami? — spytał.
— Zabieram je w bardzo bezpieczne miejsce.
— Czy jeszcze je zobaczę? Powinienem poprawić zapisy zgodnie z tym,
czego się nauczyłem o prawdzie i historii.
— Nie martw się, będzie po temu okazja. A teraz mów o bracie. W
jakim jest nastroju, zbliżając się do Jerozolimy?
— Sprawia wrażenie spokojnego i pewnego siebie, panie. Nie sądzę,
żeby się coś zmieniło.
— Czy mówi, czego się tam spodziewa?
— Tylko że bardzo szybko nadejdzie Królestwo. Może wtedy, kiedy on
będzie w świątyni.
— A uczniowie? Twój informator? Czy nadal jest blisko Jezusa?
— Uważam, że nigdy nie był bliżej. Nie jest najbliższy ani ulubiony —
Jezus największym zaufaniem darzy Piotra, Jakuba i Jana — ale ma
bezpieczne miejsce wśród uczniów średniej rangi. Jego relacje są
wyczerpujące i godne zaufania, sprawdziłem to.
— Trzeba pomyśleć o jakiejś nagrodzie dla niego, ale teraz chcę z tobą
porozmawiać o czymś trudnym.
— Słucham, panie.
— Obaj wiemy, że aby Królestwo się rozwijało, niezbędna jest grupa
mężczyzn, a także kobiet, zarówno Żydów, jak i pogan, wiernych
wyznawców pod przewodnictwem ludzi mających autorytet i mądrych. Ów
Kościół — możemy to nazwać Kościołem — będzie potrzebował ludzi o
nadzwyczajnych zdolnościach organizacyjnych i wielkiej bystrości umysłu,
którzy obmyślą i będą rozwijać strukturę grupy oraz sformułują spajającą ją
doktrynę. Są tacy ludzie, czekają w gotowości. Kościół nie będzie
pozbawiony organizacji i doktryny.
Przypomnij sobie jednak, drogi Chrystusie, historię Abrahama i Izaaka.
Bóg wystawia swój lud na ciężkie próby. Ilu byłoby dziś gotowych postąpić
jak Abraham, poświęcić syna, bo Pan tak kazał? Ilu byłoby takich jak Izaak,
gotowych dać sobie związać ręce, położyć się na ołtarzu i spokojnie czekać
na nóż, w przekonaniu, że to jest słuszne?
— Ja byłbym gotów — natychmiast powiedział Chrystus. — Gdyby Bóg
tak chciał, zrobiłbym to. Gdyby to było dla dobra Królestwa, tak, też.
Gdyby dla dobra mojego brata — tak, tak.
Mówił z entuzjazmem, ponieważ wiedział, że dałoby mu to szansę
odpokutowania za nieuleczenie kobiety chorej na raka. To w nim było za
mało wiary, nie w niej. Rozmawiał z nią ostro i nadal czuł wstyd.
— Jesteś oddany bratu — rzekł nieznajomy.
— Tak. Cokolwiek robię, wszystko jest dla niego, choć o tym nie wie.
Kształtuję historię, żeby sławić jego imię.
— Nie zapominaj, co ci powiedziałem, gdy rozmawialiśmy pierwszy
raz: że twoje imię będzie świecić równie wielkim blaskiem jak jego.
— Nie myślę o tym.
— Wiem, ale świadomość, że myślą inni i nie szczędzą wysiłków, by tak
się stało, może dodawać otuchy.
— Inni? Czy jest ktoś oprócz ciebie, panie?
— Cała rzesza. I to się ziści, bądź pewien. Pozwól, że zanim pójdę,
zapytam jeszcze raz: Czy rozumiesz, że może być konieczna śmierć
jednego człowieka, by mogło żyć wielu?
— Nie, nie rozumiem, ale się z tym godzę. Jeśli to jest wola Boga,
akceptuję ją, choć nie sposób jej pojąć. Opowieść nie mówi, czy Abraham i
Izaak rozumieli, co mieli zrobić, ale zrobili to bez wahania.
— Zapamiętaj swoje słowa — powiedział anioł. — Spotkamy się w
Jerozolimie.
Nim odszedł ze zwojami, pocałował Chrystusa w czoło.
JEZUS WJEŻDŻA DO JEROZOLIMY
Następnego dnia Jezus i uczniowie przygotowywali się do wyjazdu do
Jerozolimy. Na wieść o tym wiele ludzi przyszło, żeby go zobaczyć w
drodze do miasta i powitać — tak już był sławny. Od pewnego czasu
słyszeli o nim oczywiście kapłani i uczeni w Piśmie, i nie wiedzieli, jak
mają zareagować. To było trudne: Czy powinni go poprzeć i liczyć na
wzrost własnej popularności, kosztem niepewności co do jego dalszych
czynów, czy może potępić, ryzykując oburzenie zwolenników, których miał
tak wielu?
Postanowili go pilnie obserwować i gdzie się tylko da, wystawiać na
próbę.
Gdy Jezus z uczniami przybył do Betfage w pobliżu miejsca zwanego
Górą Oliwną, kazał im się zatrzymać na odpoczynek. Dwóch wysłał, żeby
mu poszukali zwierzęcia do jazdy, bo był zmęczony.
Udało im się znaleźć jedynie źrebię osła, a gdy jego właściciel usłyszał,
komu jest potrzebne, odmówił przyjęcia zapłaty.
Uczniowie nakryli osiołka swoimi płaszczami i Jezus wjechał na nim do
Jerozolimy. Ulice były pełne ludzi. Jedni przyszli z ciekawości, żeby go
zobaczyć, inni pragnęli go powitać. Chrystus stał w tłumie i obserwował.
Zauważył, że kilka osób ucięło gałęzie palmowe i nimi machało; w myślach
już układał opis tej sceny. Jezus był spokojny, wrzawa nie robiła na nim
wrażenia. Słyszał wykrzykiwane pytania, lecz na nie nie odpowiadał.
— Czy będziesz tu nauczał, mistrzu?
— Czy będziesz uzdrawiał?
— Co zamierzasz robić, panie?
— Czy pójdziesz do świątyni?
— Czy przybyłeś, żeby przemówić do kapłanów?
— Czy będziesz walczył z Rzymianami?
— Uleczysz mi syna, mistrzu?
Uczniowie utorowali mu drogę do domu, w którym miał się zatrzymać, i
niebawem tłum się rozproszył.
KAPŁANI PODDAJĄ JEZUSA PRÓBIE
Kapłani byli jednak zdecydowani wystawić go na próbę i wkrótce
nadarzyła się do tego okazja. Robili to trzykrotnie i za każdym razem Jezus
ich zbijał z tropu.
Pierwszy raz zadali mu pytanie:
— Nauczasz, uzdrawiasz, wypędzasz złe duchy — kto cię do tego
upoważnił? Kto ci pozwolił chodzić tu i tam i wzbudzać takie poruszenie?
— Powiem wam — odrzekł — jeśli odpowiecie na moje pytanie: Czy
Janowa moc chrzczenia pochodziła z nieba, czy z ziemi?
Nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Stanęli z boku i zaczęli dyskutować:
Jeśli powiemy, że z nieba, on spyta, czemu w takim razie w nią nie
wierzyliśmy. Jeśli zaś powiemy, że była człowiecza, rozgniewamy tłum, dla
którego Jan to wielki prorok.
— Trudno nam się zdecydować — odparli w końcu. — Nie potrafimy
odpowiedzieć.
— Będziecie więc musieli obejść się bez mojej odpowiedzi.
Następna próba dotyczyła odwiecznego problemu — podatków.
— Jesteś uczciwym człowiekiem, nauczycielu — powiedzieli —
wszyscy to widzimy. Nikt nie wątpi w twą szczerość i bezstronność; nikogo
nie wyróżniasz, nikomu nie starasz się przypodobać. Mamy więc pewność,
że szczerze nam odpowiesz na takie oto pytanie: Czy płacenie podatków
jest zgodne z Prawem?
Mieli na myśli Prawo Mojżeszowe i spodziewali się, że zmuszą go do
powiedzenia czegoś, czym się narazi Rzymianom.
On jednak rzekł:
— Pokażcie mi jedną z monet, którymi płacicie podatki.
Ktoś podał mu monetę, a on spojrzał na nią i powiedział:
— Jest na niej wizerunek. Czyj? I czyje pod nim imię?
— Oczywiście cezara — odparli.
— Macie zatem odpowiedź. Jeśli cezara, to mu ją oddajcie. Bogu dajcie
rzeczy boskie.
Gdy próbowali zastawić pułapkę po raz trzeci, chodziło o przestępstwo,
za które groziła kara śmierci. Tak się złożyło, że uczeni w Piśmie i
faryzeusze zajmowali się sprawą kobiety przyłapanej na cudzołóstwie.
Pomyśleli, że zdołają zmusić Jezusa, by się domagał jej ukamienowania, co
było karą zgodną z ich Prawem, i mieli nadzieję, że napyta sobie tym biedy.
Znaleźli go w pobliżu świątyni, przyprowadzili kobietę, postawili przed
nim i powiedzieli:
— Nauczycielu, ona popełniła cudzołóstwo — złapano ją na gorącym
uczynku! Mojżesz każe nam taką kobietę ukamienować. Co ty na to?
Mamy to zrobić?
Jezus siedział na kamieniu, pochylony, i pisał coś palcem na ziemi. Nie
zwracał na nich uwagi.
— Co powinniśmy zrobić, nauczycielu? — spytali jeszcze raz. — Mamy
ją ukamienować, jak mówi Mojżesz?
On wciąż milczał i pisał.
— Nie wiemy, co zrobić! — ciągnęli. — Ty nam możesz powiedzieć. Na
pewno potrafisz znaleźć rozwiązanie. Czy powinna zostać ukamienowana?
Jak myślisz?
Jezus podniósł głowę i otrzepał dłonie.
— Jeśli jest wśród was taki, który nigdy nie popełnił grzechu, niech
rzuci pierwszy kamień — rzekł.
I znów się pochylił i dalej pisał.
Uczeni w Piśmie i faryzeusze odeszli jeden po drugim, szemrząc. Gdy
Jezus został sam z kobietą, powiedział:
— Dokąd poszli? I w końcu żaden cię nie potępił?
— Żaden, panie — odparła.
— W takim razie ty też lepiej idź. Ja cię nie potępię. Nie grzesz jednak
więcej.
Chrystus usłyszał o tym od ucznia, który był jego informatorem, i zaraz
pospieszył na tamto miejsce, żeby zobaczyć, co Jezus napisał na ziemi.
Wiatr zdmuchnął słowa i nic nie było widać, lecz niedaleko ktoś namazał
błotem na murze świątyni JEZUS KRÓL. Napis zasechł w słońcu i
Chrystus go szybko zdrapał, żeby czasem brat nie miał kłopotów.
JEZUS SIĘ ZŁOŚCI NA FARYZEUSZY
Niedługo potem coś wywołało w Jezusie gniew na faryzeuszy. Już
wcześniej obserwował, jak się zachowują, jak się odnoszą do prostych
ludzi, jak się wywyższają. Zapytany, czy ludzie powinni postępować jak
faryzeusze, odrzekł:
— Nauczają w imię Mojżesza, prawda? A wy znacie Prawo
Mojżeszowe. Słuchajcie więc, co mówią uczeni w Piśmie i faryzeusze, i
jeśli to się zgadza z Prawem Mojżeszowym, bądźcie posłuszni. Czyńcie
jednak, co mówią, nie co czynią, ponieważ wszyscy są hipokrytami.
Jakże oni się chełpią! Uwielbiają zajmować honorowe miejsca na
przyjęciach i w synagodze, uwielbiają słowa uszanowania kierowane do
nich na targowisku. Pysznią się poprawnością ubioru, starając się każdym
szczegółem zwrócić uwagę na swą pobożność. Sprzyjają przesądom i
lekceważą prawdziwą wiarę, płaszczą się przed znanymi ludźmi i chwalą
przyjaźnią z wpływowymi osobistościami. Czyż nie mówiłem wam wiele
razy, jakim złem jest myślenie, że im wyżej człowiek wśród ludzi, tym
bliżej ma do Boga?
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze. Bez końca rozważacie
najdrobniejsze szczegóły Prawa, lecz nie zwracacie uwagi na sprawy tak
ważne, jak sprawiedliwość, litość i wiara, godzicie się, by poszły w
zapomnienie. Odcedzacie z wina komary, lecz nie zauważacie stojącego w
nim wielbłąda.
Biada
wam
wszystkim,
obłudnicy.
Głosicie
skromność
i
wstrzemięźliwość, lecz pławicie się w luksusie; jesteście jak człowiek,
który proponuje gościom wino w złotym kielichu wypolerowanym tylko z
wierzchu, gdy wnętrze jest pełne brudu i osadu.
Biada wam wszystkim razem i każdemu z osobna. Jesteście jak
pobielony grobowiec, imponująca lśniąca budowla bez skazy — lecz co jest
w środku? Kości i łachmany, i wszelkie plugastwo.
Wy żmije, wy plemię wężowe! Prześladujecie niewinnych, zaszczuwacie
na śmierć najmądrzejszych i najbardziej prawych. I wy uważacie, że uda
wam się uniknąć piekła?
O, Jerozolimo, jakże nieszczęśliwym jesteś miastem. Przychodzą do
ciebie prorocy, a ty ich kamienujesz. Chciałbym zebrać wszystkie twoje
dzieci, jak kura gromadzi pod skrzydłami pisklęta! Czy mi jednak
pozwolisz? Nie, to niemożliwe. Spójrz, jak zasmucasz tych, którzy cię
kochają!
Wieść o tych gniewnych słowach szybko się rozeszła.
Chrystus z trudem nadążał z czytaniem relacji o przemowach brata.
Coraz częściej widział nabazgrane na murach, wydrapane w korze drzew
słowa JEZUS KRÓL.
JEZUS I WYMIENIAJĄCY PIENIĄDZE
Następne wydarzenie nie dotyczyło tylko słów. Wiele z tego, co się działo
w świątyni, miało związek z kupowaniem i sprzedawaniem, na przykład
chcący złożyć ofiarę mogli kupić gołębie, bydlęta i owce. Ponieważ jednak
do świątyni przybywali ludzie z wielu miejsc, zarówno bliskich, jak i
odległych, niektórzy nie mieli lokalnej waluty i dlatego byli tam też
wymieniający pieniądze — znający kurs wymiany i gotowi sprzedać kwoty
potrzebne do kupienia zwierząt na ofiarę. Pewnego dnia Jezus poszedł do
świątyni i pod wpływem rosnącego w nim gniewu na uczonych w Piśmie i
kapłanów stracił cierpliwość i nie mogąc znieść całej owej jarmarcznej
krzątaniny, poprzewracał stoły wymieniających pieniądze i handlarzy.
Porozrzucał je dookoła, wziął bat i wypędził zwierzęta, krzycząc:
— To powinien być dom modlitwy, a co tu widać? Jaskinię rabusiów!
Zabierajcie swoje pieniądze i swoje handlowanie gdzie indziej, zostawcie to
miejsce Bogu i jego ludowi!
Przybiegła straż świątynna i próbowała przywrócić porządek, ale tłum
był zbyt podekscytowany, żeby jej słuchać. Niektórzy pospiesznie zbierali z
podłogi toczące się w różne strony monety, których nie zdążyli podnieść
właściciele. W zamieszaniu strażnicy nie zauważyli Jezusa i nie udało im
się go aresztować.
KAPŁANI SIĘ ZASTANAWIAJĄ, CO ZROBIĆ Z JEZUSEM
Kapłani i personel świątynny naturalnie wiedzieli o tym wszystkim. Zebrali
się w domu arcykapłana Kajfasza, żeby uradzić, jak mają postąpić.
— Będziemy go musieli w jakiś sposób unieszkodliwić — powiedział
jeden.
— Aresztować? Zabić? Wygnać?
— Ale on jest taki popularny. Jeśli wystąpimy przeciwko niemu, lud
tego nie poprze.
— Lud jest zmienny. Można nim kierować.
— Czyżby? Nie bardzo nam się to udaje. Wszyscy są za Jezusem.
— To się może w jednej chwili zmienić, wystarczy stosowna
prowokacja...
— Wciąż nie wiem, co on zrobił złego.
— Co złego? Wywołał zamieszki w świątyni. Wprawił ludzi w
niezdrowe podniecenie. Nawet jeśli ty tego nie wiesz, na pewno wiedzą
Rzymianie.
— Nie rozumiem, czego on chce. Może się uspokoi, jak mu
zaproponujemy wysokie stanowisko?
— Głosi nadejście Królestwa Boga. Nie sądzę, żeby się go udało
przekupić pensją i spokojnym urzędem.
— Jest człowiekiem wielkiej prawości — mówcie, co chcecie, to
musicie przyznać.
— Widzieliście hasło, które oni wszędzie mażą — „Jezus Król"?
— Gdybyśmy zdołali przekonać Rzymian, że to zagraża porządkowi...
— Nie myślicie, że jest zelotą? Może to mu dostarcza motywacji?
— Na pewno o nim wiedzą. Musimy działać, zanim oni przystąpią do
działania.
— W czasie święta nic nie możemy zrobić.
— Potrzebny nam jest szpieg w jego obozie. Gdybyśmy wiedzieli, co
zamierza...
— To niemożliwe. Jego zwolennicy są fanatykami, nigdy by go nie
zdradzili.
— Trzeba temu położyć kres. Musimy szybko coś zrobić. Za długo miał
inicjatywę w swoich rękach.
Kajfasz im nie przerywał, wszystkiego słuchał i czuł niepokój.
CHRYSTUS I JEGO INFORMATOR
Chrystus zatrzymał się w gospodzie na skraju miasta. Tego wieczoru jadł
kolację ze swym informatorem, który mu opowiadał o zajściu w świątyni.
Już wcześniej słyszał pogłoski o tym, co się wydarzyło, i niecierpliwie
czekał na ich potwierdzenie, więc teraz jadł i pisał na tabliczce.
— Jezus jest chyba coraz bardziej rozgniewany — powiedział. — Nie
wiesz dlaczego? Czy rozmawiał o tym z którymś z was?
— Nie, ale Piotr jest pewien, że Jezusowi grozi niebezpieczeństwo, i
martwi się, że jego mistrza aresztują przed nadejściem Królestwa. Co by się
stało, gdyby Jezus się znalazł w więzieniu? Czy wszystkie bramy i
wszystkie kraty by się otworzyły? Najprawdopodobniej. Ale Piotr się
niepokoi, to pewne.
— Jezus też?
— Tego nie powiedział, ale wszyscy się denerwują. Nie wiemy, co
zrobią Rzymianie. I te tłumy — teraz są wszyscy za Jezusem, lecz
atmosfera jest napięta, to widać. Są za bardzo podnieceni. Chcą Królestwa
natychmiast, a jeśli...
Zawahał się.
— Jeśli co? — spytał Chrystus. — Jeśli Królestwo nie przyjdzie? To
chciałeś powiedzieć?
— Oczywiście, że nie. W Królestwo nikt nie wątpi. Ale coś takiego jak
dziś rano w świątyni... Czasem bym chciał, żebyśmy byli z powrotem w
Galilei.
— Jak to przyjmują inni uczniowie?
— Denerwują się, jak mówiłem. Gdyby mistrz tak się teraz nie złościł,
wszyscy byśmy byli spokojniejsi. Zachowuje się, jakby się rwał do walki.
— Przecież powiedział, że jeśli ktoś nas uderzy, powinniśmy nadstawić
drugi policzek.
— Powiedział również, że przyszedł nie po to, żeby przynieść pokój,
tylko miecz.
— Kiedy tak powiedział?
— W Kafarnaum, niedługo po tym, jak się do nas przyłączył Mateusz.
Jezus mówił, co mamy robić, gdy idziemy nauczać. Rzekł: „Nie myślcie, że
przyszedłem, żeby przynieść na ziemię pokój. Nie przyszedłem, żeby
przynieść pokój, tylko miecz. Przyszedłem skłócić syna z ojcem, córkę z
matką, synową z teściową; nieprzyjaciółmi będą wam członkowie rodziny".
Chrystus zapisał to tak, jak mówił apostoł.
— To brzmi jak coś w rodzaju deklaracji. Czy powiedział coś jeszcze?
— Powiedział: „Kto znajdzie życie, straci je, a kto straci życie z mojego
powodu, znajdzie je". Teraz niektórzy z nas znów myślą o tych słowach.
NIEZNAJOMY MÓWI CHRYSTUSOWI O JEGO ROLI
Informator się pożegnał i pospieszył do towarzyszy. Chrystus poszedł do
izby, przepisał jego słowa na zwój, a potem ukląkł, bo chciał się pomodlić o
siłę, żeby mógł wytrzymać czekającą go próbę.
Ledwie zaczął się modlić, rozległo się pukanie do drzwi. Chrystus
wiedział, że to anioł. Wstał i go wpuścił.
Anioł przywitał go pocałunkiem.
— Jestem gotów, panie — rzekł Chrystus. — Czy to już tej nocy?
— Zdążymy jeszcze porozmawiać. Usiądź i napij się wina.
Chrystus nalał sobie trochę wina i nalał też aniołowi, bo wiedział, że z
Abrahamem i Sarą aniołowie jedli i pili.
— Panie, ponieważ już niedługo mnie tu nie będzie, odpowiedz, proszę,
na pytanie, które ci nieraz zadawałem: Kim jesteś i skąd przychodzisz?
— Myślałem, że już sobie ufamy.
— Złożyłem swoje życie w twoje ręce. W zamian proszę o tak niewiele.
— Brak ci wiary, nie po raz pierwszy.
— Jeśli o tym wiesz, panie, to wiesz także, jak bardzo tego żałowałem.
Oddałbym wszystko, żeby móc cofnąć czas. Czyż jednak nie zrobiłem z
wiarą tego, o co mnie prosiłeś? Czy nie sporządziłem zgodnego z prawdą
zapisu czynów i słów brata? A czy teraz się nie zgodziłem spełnić roli, o
której mi powiedziałeś poprzednim razem? Jestem gotów spełnić rolę
Izaaka. Jestem gotów oddać życie za Królestwo i odpokutować za czas, gdy
moja wiara była potrzebna, lecz zawiodła. Błagam cię, panie, powiedz mi
więcej, inaczej opuszczę życie w mroku.
— Mówiłem, że zadanie będzie trudne. Rola Izaaka jest łatwa, trudna
jest rola Abrahama. Nie umrzesz. Wydasz Jezusa władzom, i to on umrze.
Chrystus osłupiał.
— Mam wydać brata? Choć go tak kocham? Nigdy tego nie zrobię!
Panie, to jest za trudne! Nie proś mnie o to, błagam!
Oszołomiony, wstał, załamał ręce i zaczął się bić w głowę, a potem
przypadł aniołowi do kolan.
— Pozwól mi umrzeć zamiast niego! — zapłakał. — Jesteśmy podobni,
nikt się nie zorientuje, a on będzie mógł kontynuować swoje dzieło! Co
robię oprócz tego, że prowadzę zapiski? To potrafi każdy! Mój informator
to uczciwy człowiek, on mógłby pisać, i jest we właściwym miejscu, żeby
dalej ciągnąć tę historię — nie potrzebujesz mnie żywego! Zawsze się
starałem służyć bratu. Czy teraz, kiedy mogę mu oddać największą
przysługę, umierając zamiast niego, chcesz mi to uniemożliwić, każesz mi
go zdradzić? Nie zmuszaj mnie do tego! Nie mogę tego zrobić, nie mogę,
niech mnie to ominie!
Anioł pogłaskał Chrystusa po głowie.
— Usiądź — powiedział. — Wyjawię ci trochę tego, co zostało ukryte.
Chrystus otarł łzy i starał się uspokoić.
— Wiesz już, że wszystko, co mówię, jest prawdą. Wiele z tego
powiedziałeś własnymi słowami Jezusowi. Powiedziałeś, że ludzie
potrzebują cudów i znaków; że aby uwierzyli, konieczne są dramatyczne
wydarzenia. On nie słuchał, bo uważał, że Królestwo nadejdzie tak szybko,
iż nie ma ich po co przekonywać. Nalegałeś, żeby zaakceptował istnienie
czegoś, co zgodziliśmy się nazywać Kościołem. On to wykpił. Mylił się
jednak, a rację miałeś ty. Bez cudów, bez Kościoła, bez Pisma jego słowa i
czyny będą jak woda wylewana na piasek. Ona go na moment zwilża, a
potem piasek schnie na słońcu i po chwili nic z niej nie zostaje. Nawet
historia, którą zacząłeś spisywać, tak skrupulatnie i z taką dbałością o
prawdę, nawet ona się rozproszy niczym zwiędłe liście i pójdzie w
zapomnienie. Dla następnego pokolenia imię Jezus nic nie będzie znaczyć,
podobnie jak imię Chrystus. Ilu uzdrowicieli, egzorcystów, kaznodziejów
chodzi po drogach Palestyny? Dziesiątki. Wszyscy zostaną zapomniani i
Jezus też. Chyba że...
— Ale Królestwo! — odezwał się Chrystus. — Królestwo przyjdzie!
— Nie — rzekł anioł. — Nie będzie Królestwa na tym świecie. Co do
tego też miałeś rację.
— Nigdy nie przeczyłem, że nadejdzie!
— Ależ tak. Opisywałeś Kościół, jakby Królestwo bez niego było
niemożliwe. I się nie myliłeś.
— Nie, nie! Powiedziałem, że jeśli Bóg zechce, może stworzyć
Królestwo jednym ruchem ręki.
— Ale Bóg nie chce. On pragnie, żeby Kościół był obrazem Królestwa.
Doskonałość tu nie pasuje, możemy mieć tylko wyobrażenie doskonałości.
Jezus w swej niewinności prosi ludzi o zbyt wiele. My wiemy, że ludzie nie
są doskonali, jak tego by chciał; musimy się do nich dostosować, do takich,
jacy są. Prawdziwe Królestwo oślepiłoby ludzi jak słońce, lecz obraz
Królestwa jest im jednak potrzebny. Tym właśnie będzie Kościół. Drogi
Chrystusie — ciągnął nieznajomy, pochyliwszy się ku niemu — człowiecze
życie jest trudne. Bywają subtelności, kompromisy, tajemnice, które w
niewinnych oczach wyglądają jak zdrada. Niech ten ciężar biorą na swe
barki kościelni mędrcy, bo reszta wiernych ma już co dźwigać. Trzeba
kształcić dzieci, pielęgnować chorych, karmić głodnych. Wierni będą robić
to wszystko — bez obaw, bezinteresownie, bezustannie — i więcej, bo są
również inne potrzeby. Ludzie pragną piękna, muzyki, sztuki; ów głód jest
szczególnym dobrodziejstwem, gdyż rzeczy, którymi się syci, nie są
spożywane, lecz trwają i wciąż karmią łaknących. Kościół, jaki opisujesz,
będzie to inspirował i w pełni zapewniał. Jest też szlachetna pasja do
wiedzy i dociekań, zamiłowanie do filozofii, do zagłębiania się w istotę i
tajemnicę samej boskości. Pod kierunkiem i opieką Kościoła wszystkie te
ludzkie potrzeby, od najpowszedniejszych, materialnych, do najrzadszych,
duchowych, będą wciąż zaspokajane i wszelkie umowy zostaną
dotrzymane. Kościół nie będzie Królestwem, ponieważ Królestwo nie jest z
tego świata, lecz zapowiedzią Królestwa i jedynym sposobem, by do niego
trafić. Lecz tylko i wyłącznie, jeśli skupi się wokół wiekuistej istoty, która
jest człowiekiem i więcej niż człowiekiem, człowiekiem będącym także
Bogiem i słowem Boga, człowiekiem, który umrze i ożyje. Bez tego
Kościół, pusty strąk, zwiędnie i przepadnie jak każdy ludzki twór, który
żyje chwilę, a potem ginie i znika bez śladu.
— Co ty mówisz? Ożyje? Co to znaczy?
— Jeśli on nie ożyje, nic nie będzie prawdą. Jeśli nie wstanie z grobu,
wiara jeszcze nienarodzonych niezliczonych milionów umrze w zarodku i
na pewno nie zmartwychwstanie. Powiedziałem ci, że prawda to nie
historia, że przychodzi spoza czasu, że jest jak światło w ciemności. To o tę
prawdę chodzi. Jest to prawda, która wszystko uczyni prawdą. Światło,
które rozjaśni świat.
— Ale czy to się stanie?
— Co za upór! Jaka zatwardziałość! Tak, stanie się, jeśli w to uwierzysz.
— Wiesz, jak słaba jest moja wiara. Nie potrafiłem nawet... Wiesz,
czego nie potrafiłem zrobić.
— Rozmawiamy o prawdzie, nie o historii — przypomniał mu anioł. —
Możesz żyć historią, lecz musisz pisać prawdę.
— Chcę, żeby zmartwychwstał. To jest w historii.
— Więc uwierz.
— A jeśli nie mogę?
— W takim razie pomyśl o zagubionym, zmarzniętym i głodnym
sierocie. O chorym mężczyźnie, którego dręczy ból i strach. O umierającej
kobiecie, którą przeraża nadchodząca ciemność. Będą ręce, które im
przyniosą ulgę, nakarmią ich i ogrzeją. Będą słowa dobroci i otuchy. Będą
miękkie łóżka i słodkie hymny, pocieszenie i radość. A owe dobre ręce i
łagodne głosy będą tak ochocze, bo będą wiedziały, że pewien człowiek
umarł i wstał z grobu i że ta prawda wystarcza, aby pokonać całe zło tego
świata.
— Choćby nawet to się nigdy nie zdarzyło.
Anioł milczał.
Chrystus czekał na reakcję, ale nie nastąpiła, rzekł więc:
— Teraz rozumiem. Lepiej, żeby umarł jeden człowiek, niż żeby to
wszystko dobre nigdy się nie zdarzyło. To masz na myśli. Zastanawiam się,
czy gdybym wiedział, że to się do tego sprowadza, chciałbym cię w ogóle
słuchać. I nie dziwi mnie, że wyjaśniłeś to dopiero teraz. Schwytałeś mnie
w sieć. Jestem oplatany jak gladiator, nie mogę się wyrwać.
Anioł wciąż milczał.
— Dlaczego ja? — ciągnął Chrystus. — Czemu to ja muszę go
zdradzić? Przecież nietrudno go znaleźć. Przecież nie jest tak, że nikt w
Jerozolimie nie wie, jak on wygląda. Przecież nie brakuje chciwych drani,
którzy by go wydali za garść monet. Dlaczego muszę to zrobić ja?
— Czy pamiętasz, co powiedział Abraham, gdy mu kazano złożyć w
ofierze syna? — spytał anioł.
— Nic — odparł Chrystus po chwili milczenia.
— A co się stało, kiedy podniósł nóż?
— Anioł mu powiedział, żeby nie robił chłopcu krzywdy. A potem
Abraham ujrzał barana, który się zaplątał w zarośla.
— Nie spiesz się, mój drogi Chrystusie. — Anioł wstał i ruszył do
wyjścia. — Rozważ wszystko. Gdy będziesz gotów, przyjdź do domu
arcykapłana Kajfasza.
CHRYSTUS NAD SADZAWKĄ BETESDA
Chrystus zamierzał zostać w izbie i pomyśleć o baranie w zaroślach. Czy
anioł chciał powiedzieć, że w ostatniej chwili zdarzy się coś, co uratuje
brata? O co jeszcze mogło mu chodzić?
W izbie było jednak ciasno i duszno, a Chrystus potrzebował świeżego
powietrza, otulił się więc płaszczem i wyszedł na ulicę. Ruszył w kierunku
świątyni, potem zawrócił i poszedł do Bramy Damasceńskiej, a w końcu
skręcił — nawet nie wiedział, czy w lewo, czy w prawo — i znalazł się nad
sadzawką Betesda. Było to miejsce, gdzie w nadziei na ozdrowienie
przychodzili wszelkiego rodzaju kalecy. Sadzawkę otaczała kolumnada,
pod którą niektórzy spali w nocy, choć mieli tam przychodzić tylko za dnia.
Chrystus wszedł cicho między kolumny i usiadł na schodach
prowadzących do sadzawki. Księżyc był prawie w pełni, lecz niebo
pokrywały chmury, więc oprócz bladych kamieni i ciemnej wody widział
niewiele. Siedział tam może minutę, gdy nagle usłyszał za plecami
szuranie. Odwrócił się przestraszony i spostrzegł, że ktoś się do niego
zbliża. Był to mężczyzna ze sparaliżowanymi nogami, który z trudem wlókł
się po kamiennym chodniku.
Chrystus wstał, gotów odejść, ale tamten powiedział:
— Poczekaj na mnie, panie.
Chrystus usiadł. Chciał być sam, lecz przypomniał sobie, co anioł mówił
o dobrych uczynkach Kościoła, który obaj pragnęli ujrzeć. Jakżebym mógł
się odwrócić od tego biedaka? — pomyślał. A może on w jakiś
niewytłumaczalny sposób okaże się baranem, który zostanie ofiarowany
zamiast Jezusa?
— Co mogę dla ciebie zrobić? — zapytał cichym głosem.
— Tylko zostań i porozmawiaj ze mną przez kilka chwil, panie. Niczego
więcej nie chcę — odparł kaleka.
Ciężko dysząc, położył się obok Chrystusa.
— Jak długo czekasz na ozdrowienie?
— Dwanaście lat, panie.
— Czy ktoś cię sprowadzi do wody? Może ci pomóc?
— Teraz nie ma po co, panie. Tu jest tak, że od czasu do czasu
przychodzi anioł i mąci wodę, i zdrowieje ten, kto potem pierwszy znajdzie
się w sadzawce. Jak pewnie zauważyłeś, ja się ruszam powoli.
— Co jesz? Kto się tobą opiekuje? Masz przyjaciół albo rodzinę?
— Jest kilka osób, które czasem tu przychodzą i dają nam coś do
jedzenia.
— Dlaczego to robią? Kim są?
— Nie wiem, kim są. A robią to... Nie wiem, czemu to robią. Może są po
prostu dobrzy.
— Nie bądź głupi — rozległ się w ciemnościach inny głos. — Nie ma
ludzi dobrych. Dobroć jest nienaturalna. Robią to, żeby inni lepiej o nich
myśleli. Inaczej by tego nie robili.
— Nic nie wiesz — odezwał się spod kolumnady trzeci głos. — Są
łatwiejsze sposoby zdobywania dobrej opinii niż czynienie dobra. Robią to
ze strachu.
— A czego się boją? — spytał drugi głos.
— Piekła, ślepy głupcze. Myślą, że dobrem mogą się od niego wykupić.
— Wszystko jedno, czemu to robią — powiedział kulawy — byleby
robili. A niektórzy ludzie są jednak po prostu dobrzy.
— Niektórzy ludzie są po prostu miękcy, jak ty, robaku — rzekł trzeci.
— Dlaczego przez dwanaście lat nikt ci nie pomógł zejść do wody, co? Bo
jesteś brudny, oto przyczyna. Śmierdzisz, jak zresztą my wszyscy. Rzucą ci
kawałek chleba, ale cię nie dotkną. Tacy są dobrzy. Wiesz, co by było
prawdziwym miłosierdziem? Nie kawałek chleba. Im chleba nie brakuje.
Mogą go kupić, kiedy tylko chcą. Prawdziwe miłosierdzie to ładna, młoda
dziwka, która by tu przyszła i umiliła nam czas za darmo. Potrafisz sobie
wyobrazić w moich ramionach dziewczynę o słodkiej twarzy i jedwabistej
skórze, całą w ropie cieknącej mi z wrzodów i śmierdzącej jak kupa gnoju?
Jeśli potrafisz, to tak wygląda prawdziwa dobroć. Ja za nic nie potrafię.
Choćbym żył tysiąc lat, takiej dobroci nie zobaczę.
— Bo to by nie była dobroć — powiedział ślepiec — tylko
niegodziwość i cudzołóstwo, a ona by została ukarana. Ty też.
— Mamy starą Sarę — odezwał się kulawy. — Przyszła tu w zeszłym
tygodniu. Robi to darmo.
— Bo jest pijaczką i wariatką — powiedział trędowaty. —
Wystarczająco szaloną, żeby to zrobić z tobą. Ze mną nawet ona by nie
chciała.
— Tobie by się nie oddała nawet martwa dziwka — wtrącił się ślepiec.
— Prędzej by wstała z grobu i uciekła.
— Powiedzcie mi więc, co to jest dobroć — rzekł trędowaty.
— Chcesz wiedzieć? Powiem ci. Byłoby dobrocią wziąć ostry nóż, iść
nocą do miasta i podciąć gardła wszystkim bogaczom, ich żonom, ich
dzieciom, ich sługom i wszystkiemu, co żyje w ich domach. To byłby akt
najwyższej dobroci.
— Nie możesz tego nazywać dobrem — powiedział kulawy. — Bogaci
czy nie, to by było morderstwo. A ono jest zakazane. Wiesz o tym.
— Jesteś ciemny, nie znasz Pisma. Jak król Sennacheryb obiegł
Jerozolimę, w nocy przyszedł Anioł Pański i zgładził mu sto osiemdziesiąt
pięć tysięcy żołnierzy, gdy spali. To był dobry uczynek. Zgładzenie
ciemięzcy jest rzeczą sprawiedliwą, nie grzechem — zawsze tak było. A
czyż my, biedacy, nie jesteśmy ciemiężeni przez bogaczy? Gdybym był
bogaty, miałbym ludzi, którzy by mi usługiwali, miałbym żonę, która by ze
mną spała, miałbym dzieci, które by mi przynosiły zaszczyt, miałbym
harfistów i śpiewaków, którzy by mi cieszyli uszy słodką muzyką, miałbym
sługo w, którzy by się zajmowali moimi pieniędzmi, polami i bydłem,
miałbym wszystko, co ułatwia życie ślepemu człowiekowi. Pomimo mej
ślepoty odwiedzałby mnie arcykapłan, sławiono by mnie w synagogach,
szanowano w całej Judei.
— A dałbyś jałmużnę biednemu kalece znad sadzawki Betesda? —
zapytał kulawy.
— Nie. Dlaczego nie? Bo będąc ślepcem, nie mógłbym cię widzieć, a
gdyby ktoś chciał mi o tobie powiedzieć, nie słuchałbym. Mnie bogatego
byś nie obchodził.
— Cóż, w takim razie zasługiwałbyś na to, żeby ci podciąć gardło —
rzekł trędowaty.
— To przecież mówię.
— Jest pewien święty człowiek, uzdrowiciel — odezwał się Chrystus. —
Ma na imię Jezus. Gdyby przyszedł...
— Strata czasu — powiedział trędowaty. — Codziennie się tu pojawia
kilkunastu żebraków udających kaleki, którzy się wynajmują różnym
świętym. Za parę drachm przysięgną, że są od lat kulawi albo ślepi, a potem
odegrają cudowne ozdrowienie. Święty? Uzdrowiciel? Nie rozśmieszaj
mnie.
— Ale ten człowiek jest inny.
— Pamiętam go — powiedział ślepiec. — Jezus, tak. Przyszedł tu w
szabat, jak ten głupi. Powinien wiedzieć, że w szabat kapłani mu nie
pozwolą nikogo uzdrowić.
— Ale uzdrowił — rzekł kulawy. — Starego Hirama. Przypomnijcie
sobie. Kazał mu zabrać posłanie i iść.
— I co z tego — odezwał się ślepiec. — Hiram poszedł pod bramę
świątyni, położył się i dalej żebrał. Wiem to od starej Sary. Powiedział, że
byłoby bez sensu pozbawić się źródła utrzymania. Umiał tylko żebrać.
Bredzicie o dobroci, ale jeśli się wyśle na ulicę człowieka bez zawodu, bez
domu, bez pieniędzy, to co w tym dobrego? Ten Jezus za dużo od ludzi
wymaga.
— Ale on naprawdę był dobry — powiedział kulawy. — Nieważne, co
mówisz. To się czuło, to się widziało w jego oczach.
— Ja tego nie widziałem — zaprzeczył ślepiec.
— A czym jest według ciebie dobroć? — spytał Chrystus kulawego.
— Odrobiną ludzkiej przyjaźni, panie. Biedak nie bardzo ma się z czego
cieszyć w życiu, a kaleka jeszcze mniej. Dotknięcie życzliwej ręki jest dla
mnie bezcenne. Obejmij mnie, panie, na moment i pocałuj. To będzie
właśnie dobroć. Zachowam ją w sercu.
Mężczyzna śmierdział. Otaczała go chmura smrodu kału, uryny,
narosłego przez lata brudu i wymiocin. Chrystus nachylił się, chcąc go
objąć, ale musiał się odwrócić, bo chwyciły go torsje. Po chwili spróbował
jeszcze raz, tamten niezdarnie starał się odwzajemnić uścisk i smród stał się
nie do zniesienia. Chrystus bardzo szybko pocałował mężczyznę, odepchnął
go i wstał — w ciemnościach kolumnady rozległ się śmiech.
Wybiegł na ulicę, głęboko oddychając zimnym powietrzem. Mijał już
wielką wieżę na rogu kompleksu świątynnego, gdy się zorientował, że w
czasie ich niezdarnego uścisku kulawy mężczyzna ukradł mu sakiewkę.
Usiadł drżący w załamaniu muru i zapłakał — nad sobą, nad utraconymi
pieniędzmi, nad trzema mężczyznami znad sadzawki Betesda, nad bratem
Jezusem, nad prostytutką chorą na raka, nad wszystkimi biedakami na
świecie, nad matką i ojcem, i za swym dzieciństwem, gdy tak łatwo było
być dobrym.
Kiedy ochłonął, poszedł do domu Kajfasza na spotkanie z aniołem, lecz
wciąż był rozdygotany.
KAJFASZ
Gdy się tam znalazł, anioł czekał na dziedzińcu i zaraz obu zaprowadzono
przed oblicze arcykapłana, który właśnie skończył modły. Wcześniej
odprawił wszystkich doradców, mówiąc, że chce przemyśleć ich słowa,
anioła zaś przywitał jak kogoś zaufanego.
— To ten człowiek — powiedział anioł i wskazał Chrystusa.
— Bardzo dobrze, że przyszedłeś. Macie ochotę się czymś pokrzepić?
Obaj podziękowali.
— Może to nawet lepiej. Sprawa jest przykra. Nie chcę znać twego
imienia. Twój przyjaciel ci powie, czego oczekujemy. Strażnicy, którzy
aresztują Jezusa, nie są tutejsi i nie wiedzą, jak wygląda, więc ktoś go musi
wskazać. Jesteś gotów to zrobić?
— Tak — odparł Chrystus — ale dlaczego sprowadziliście strażników z
zewnątrz?
— Powiem szczerze: panuje niezgoda, nie tylko w naszej radzie, lecz
także w ogóle wśród ludzi, i strażnicy nie są od tego wolni. Ci, którzy
Jezusa widzieli i słyszeli, są wzburzeni, chwiejni. Niektórzy go kochają,
inni potępiają. Musiałem mieć oddział pewny, któremu nie grozi skłócenie.
Sytuacja jest bardzo delikatna.
— A czy ty go widziałeś i słyszałeś? — spytał Chrystus.
— Niestety, nie miałem okazji. Oczywiście znam jego słowa i czyny.
Gdyby czasy były spokojniejsze, z wielką przyjemnością bym się z nim
spotkał i podyskutował na interesujące nas tematy. Muszę jednak
postępować bardzo rozważnie i przede wszystkim dbać o spójność ogółu
wiernych. Są frakcje, które chciałyby się całkiem oderwać i przyłączyć do
zelotów; są tacy, którzy najbardziej pragną, żebym zmobilizował
wszystkich Żydów do otwartego buntu przeciw Rzymianom; jeszcze inni
nakłaniają mnie do utrzymywania dobrych stosunków z namiestnikiem, bo
uważają, że najważniejsza jest ochrona pokoju i życia naszego ludu.
Zgadzam się, jeśli mogę, nie tracąc więzi z tymi, których muszę
rozczarować, bo przede wszystkim, jak już powiedziałem, staram się
utrzymać kruchą jedność. To jest trudne, lecz skoro Pan złożył ów ciężar na
moje barki, muszę go nieść, najlepiej jak potrafię.
— Co Rzymianie zrobią z Jezusem?
— Ja... — Kajfasz rozłożył ręce. — Zrobią, co zrobią. Tak czy owak,
niedługo sami by go aresztowali. I to jest nasz kolejny problem. Jeśli my,
władze religijne, nie zajmiemy się tym człowiekiem, Rzymianie pomyślą,
że go popieramy, a to narazi wszystkich Żydów na niebezpieczeństwo.
Muszę dbać o mój lud. Namiestnicy to niestety ludzie brutalni. Gdybym
mógł Jezusa uratować, gdybym mógł w jakiś cudowny sposób w jednej
chwili przenieść go do Babilonu czy do Aten, natychmiast bym to zrobił,
lecz w tych okolicznościach...
Chrystus skłonił głowę. Widział, że Kajfasz to dobry, uczciwy człowiek i
że jest w bardzo trudnej sytuacji.
Kajfasz się odwrócił i sięgnął po woreczek z pieniędzmi.
— Pozwól, że ci zapłacę za twój trud — rzekł.
Chrystus przypomniał sobie, że jego sakiewka została ukradziona i że
musi zapłacić za izbę w gospodzie, a jednocześnie wstyd mu było wziąć te
pieniądze. Wiedział, że anioł spostrzegł jego niepewność, więc się
odwrócił, żeby się wytłumaczyć.
— Moją sakiewkę...
Anioł podniósł rękę w geście zrozumienia.
— Niczego nie musisz wyjaśniać — powiedział.
— Weź pieniądze. To jest uczciwa propozycja.
Chrystus wziął je więc i znów dostał mdłości.
Kajfasz ich pożegnał i wezwał dowódcę straży.
JEZUS W OGRODZIE GETSEMANI
Przez cały wieczór Jezus siedział i rozmawiał z uczniami, lecz o północy
rzekł:
— Idę. Piotrze, Jakubie i Janie, chodźcie ze mną. Reszta może zostać i
spać.
Wyszli i ruszyli w stronę najbliższej bramy w murach miejskich. Piotr
powiedział:
— Bądź ostrożny tej nocy, mistrzu, Krążą pogłoski, że wzmacniają straż
świątynną. Wszyscy też mówią, że namiestnik tylko szuka pretekstu, żeby
uderzyć.
— Dlaczego miałby to zrobić?
— Chodzi o takie rzeczy — powiedział Jan i wskazał słowa JEZUS
KRÓL wypisane błotem na pobliskim murze.
— Ty to napisałeś?
— Oczywiście, że nie.
— Więc ciebie to nie dotyczy. Nie myśl o tym.
Jan wiedział, że to sprawa ich wszystkich, ale milczał. Został, żeby
zdrapać napis, a potem dogonił pozostałych.
Jezus przeciął dolinę i wszedł do ogrodu na zboczu Góry Oliwnej.
— Czekajcie tutaj — powiedział. — Czuwajcie. Jak ktoś będzie
nadchodził, dajcie mi znać.
Usiedli pod oliwką i otulili się płaszczami, bo noc była zimna. Jezus
oddalił się trochę i ukląkł.
— Nie słuchasz — szeptał. — Mówię do Ciebie całe życie i słyszę tylko
ciszę. Gdzie jesteś? Czy tam, wśród gwiazd? Może zajęty tworzeniem
innego świata? Tak? Tworzysz inny świat, bo tego masz dość? Odszedłeś,
prawda? Porzuciłeś nas.
Robisz ze mnie kłamcę, wiesz o tym. Nie chcę kłamać. Staram się
mówić prawdę. Ale mówię im, że jesteś kochającym ojcem, który nad nimi
czuwa, a tak nie jest. Dla mnie jesteś ślepy i głuchy. Nie widzisz czy nie
chcesz widzieć?
Cisza. Ciebie to nie obchodzi.
Jeśli słuchasz, to wiesz, co rozumiem przez prawdę. Nie jestem jednym z
tych dzielących włos na czworo skrupulatnych filozofów z ich
zwodniczymi greckimi bredniami o czystym świecie form duchowych,
gdzie wszystko jest doskonałe i który jest jedynym miejscem, gdzie
naprawdę istnieje prawda — w odróżnieniu od świata materialnego,
zepsutego, wulgarnego, pełnego nieprawdy i niedoskonałości... Słyszałeś
ich? Głupie pytanie. Oszczerstwa też Cię nie interesują.
Bo to oszczerstwo. Stworzyłeś ten świat i on jest cudny, cudny w
każdym szczególe. Gdy myślę o rzeczach, które kocham, szczęście, a może
smutek, nie wiem, zapiera mi dech, a każda z owych rzeczy to coś z tego
świata. Jeśli oni czują zapach ryby smażonej wieczorem nad jeziorem albo
chłodny powiew w gorący dzień; jeśli widzą młode zwierzątko, które biega,
przewraca się, wstaje; jeśli całują miękkie, chętne wargi — jeśli czują,
dostrzegają te rzeczy, a jednak twierdzą, że są one jedynie prymitywnymi,
niedoskonałymi kopiami czegoś znacznie lepszego z innego świata, to
rzucają na Ciebie oszczerstwo, Panie, oszczerstwo w całym tego słowa
znaczeniu. Ale wszak słowa nic nie znaczą, są jedynie żetonami w
wymyślnej grze. Prawdą jest to, prawdą jest tamto, a co to w ogóle prawda
— filozofują owe bezkrwiste zjawy.
Psalm mówi: „Głupiec myśli: Boga nie ma". Cóż, rozumiem tego
głupca. Traktowałeś go jak mnie, prawda? Jeśli to czyni ze mnie głupca,
jestem jednym ze stworzonych przez Ciebie. Kocham tego głupca, choćbyś
Ty go nie kochał. Biedak szeptał do Ciebie co noc i nic nie słyszał w
odpowiedzi, a przecież odpowiedziałeś nawet nieszczęsnemu Hiobowi.
Głupiec i ja moglibyśmy równie dobrze mówić do pustego dzbana, lecz i
pusty dzban szumi jak wiatr, jeśli się go przyłoży do ucha. To już jest jakaś
odpowiedź.
A może właśnie to chcesz mi powiedzieć? Że kiedy słyszę wiatr, to
słyszę Twój głos? Że kiedy patrzę na gwiazdy albo na korę drzew, albo na
piasek na skraju wody, widzę Twoje pismo? To wszystko bez wątpienia
cudne rzeczy, ale dlaczego sprawiłeś, że tak trudno je odczytać? Kto może
nam je wytłumaczyć? Ukrywasz się w tajemnicach i zagadkach. Mam
uwierzyć, że Pan Bóg zachowuje się jak owi filozofowie i mówi tak, żeby
zbić z tropu, zamącić w głowach? Nie, nie wierzę. Dlaczego traktujesz swój
lud w taki sposób? Ten Bóg, który stworzył wodę czystą, smaczną i świeżą,
nie wymieszałby jej z błotem i nie dał później swym dzieciom do picia.
Jaka więc jest odpowiedź? Owe rzeczy są pełne Twych słów, a my po
prostu musimy nie ustawać w wysiłkach, dopóki ich nie odczytamy? A
może są puste i bez znaczenia?
Naturalnie brak odpowiedzi. Słuchajcie ciszy. Nie szumu wiatru,
brzęczenia owadów w trawie, chrapania Piotra śpiącego tam pod oliwkami,
szczekania psa gdzieś za moimi plecami w gospodarstwie wśród wzgórz,
pohukiwania sowy w dolinie. Ciebie nie ma w dźwiękach, prawda? To
może trochę pomóc. Kocham te robaczki. Tamten pies jest wierny, czujny,
broniłby gospodarstwa z narażeniem życia. Sowa — piękna i troszczy się o
pisklęta. Piotra, choć krzykacz, przepełnia dobroć. Gdybym myślał, że
jesteś w tych dźwiękach, kochałbym Cię całym sercem, choćbyś innych nie
wydawał. Ale ty jesteś w ciszy. Milczysz.
Boże, czy jest jakaś różnica między tym a powiedzeniem, że nie ma Cię
wcale? Już widzę, jak za kilka lat jakiś rozfilozofowany kapłan-
przemądrzalec mydli oczy swym biednym uczniom na przykład taką
brednią: „Wielka nieobecność Boga jest oczywiście oznaką jego
obecności". Ludzie będą słuchali jego słów i myśleli, jaki on inteligentny,
skoro mówi takie rzeczy, i będą próbowali mu uwierzyć. I pójdą do domu
zakłopotani i jałowi, bo to w ogóle nie ma sensu. Ów kapłan będzie gorszy
niż głupiec z psalmu, bo ten przynajmniej jest uczciwy. Kiedy się do Ciebie
modli i nie dostaje odpowiedzi, dochodzi do wniosku, że wielka
nieobecność Boga oznacza, że go nie ma.
Co mam mówić ludziom jutro, pojutrze i następnego dnia, i jeszcze
następnego? Wciąż to samo, w co nie potrafię uwierzyć? Od tego będę miał
ciężkie serce, chory brzuch, popiół w ustach, w gardle żółć. I przyjdzie
dzień, kiedy powiem trędowatemu, że jego grzechy są odpuszczone i rany
znikną, i usłyszę: „Ale one ciągle są, wcale nie mniejsze. Gdzie jest to
obiecane uleczenie?".
A Królestwo...
Czy zwodziłem siebie i innych? Co robiłem, gdy mówiłem, że przyjdzie,
że żyją już ludzie, którzy ujrzą nadejście Królestwa Boga? No i czekamy,
czekamy, czekamy... Czy mój brat miał rację, mówiąc o wielkiej
organizacji, o Kościele potrzebnym do stworzenia Królestwa na ziemi? Nie
miał racji, mylił się. Wszystko się we mnie przeciw temu buntowało i wciąż
się buntuje.
Bo widzę, co by się stało, gdyby to się ziściło. Diabeł by zacierał ręce z
radości. Czy to w domu, czy w wiosce, w Jerozolimie czy w Rzymie, kiedy
tylko dochodzą do władzy ludzie, którzy uważają, że spełniają wolę Boga,
wstępuje w nich diabeł. Zaraz robią spis kar za wszelkiego rodzaju
niewinne czyny, w imię Boga skazują ludzi na chłostę albo ukamienowanie
za ubieranie się w to, jedzenie tamtego, wiarę w owo. Uprzywilejowani
zbudują wielkie pałace i świątynie, żeby mieć czym się pysznić, a na
biednych nałożą podatki, żeby mieć czym za te luksusy płacić. Utajnią
święte pisma, pod pretekstem, że są w nich prawdy zbyt święte dla
zwykłych ludzi, więc tylko kapłanom będzie je wolno interpretować. Tych,
którzy zechcą uczynić słowo Boga jasnym, zrozumiałym dla wszystkich,
będą torturować i zabijać. Z każdym dniem będą się coraz bardziej bali, bo
im większa będzie ich władza, tym mniejsze zaufanie do innych. Dlatego
będą szpiedzy i zdrajcy, denuncjatorzy i tajne trybunały. Nieszczęsnych
wykrytych heretyków będą skazywali na okropną publiczną śmierć, żeby
strachem zmusić resztę do posłuszeństwa.
Żeby ludzie nie myśleli tylko o swojej niedoli i żeby wzbudzić w nich
gniew przeciw komuś, kierujący Kościołem oznajmią czasem, że ten czy
ów naród, ten czy ów lud jest zły i należy go zniszczyć. Zbiorą wielkie
armie i wyruszą, żeby zabijać, palić, grabić i gwałcić. Na dymiących
ruinach niegdyś kwitnącej krainy zatkną swe sztandary i ogłoszą, że
Królestwo Boga jest teraz jeszcze większe i wspanialsze.
Kapłan pragnący pofolgować swym ukrywanym skłonnościom —
chciwości, chuci, okrucieństwu — poczuje się jak wilk w stadzie owiec,
którego pasterz jest skrępowany, zakneblowany i ma zawiązane oczy.
Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, by kwestionować stosowność tego,
co taki świątobliwy człowiek robi prywatnie. Jego małe ofiary będą błagać
niebo o zmiłowanie, moczyć mu łzami ręce, a on wytrze je w swą szatę,
złoży pobożnie i wzniesie oczy w górę. I ludzie powiedzą, że to pięknie
mieć takiego świętego męża za kapłana, że on się tak dobrze opiekuje
dziećmi...
A gdzie Ty będziesz? Czy spojrzysz w dół i porazisz te bluźniące żmije
piorunem? Zwalisz władców z tronów i obrócisz ich pałace w gruzy?
Pytam i czekam na odpowiedź, choć jej nie dostanę.
Gdybym wiedział, że słuchasz, Panie, modliłbym się przede wszystkim o
to, żeby każdy Kościół ustanowiony w Twoim imieniu zawsze był ubogi,
słaby i skromny. Żeby nie miał innej władzy oprócz płynącej z miłości.
Żeby nigdy nikogo nie wykluczał. Żeby niczego nie posiadał i nie stanowił
praw. Żeby nie potępiał, lecz tylko przebaczał. Żeby nie był jak pałac o
ścianach z marmuru i błyszczących posadzkach, ze strażą u bram, lecz jak
głęboko ukorzenione drzewo, które chroni wszelkie zwierzęta, wiosną daje
kwiaty, gdy praży słońce — cień, jesienią owoce, a czasem daje dobre
drewno cieśli, lecz rozrzuca tysiące nasion, by mogły wyrosnąć nowe
drzewa. Czy drzewo mówi do wróbla „Wynoś się, tu nie twoje miejsce"?
Czy mówi do głodnego „Owoce są nie dla ciebie"? Czy sprawdza lojalność
zwierząt, nim użyczy im cienia?
Tylko to mogę teraz robić — szeptać w ciemność. Jak długo jeszcze
będę miał na to ochotę?
Nie ma Cię tam. Nigdy mnie nie słyszałeś. Już lepiej bym mówił do
drzewa, psa, sowy, pasikonika. One zawsze będą. Jestem z głupcem z
psalmu. Myślałeś, że sobie poradzimy bez Ciebie; nie — Ciebie to nie
obchodziło, po prostu wstałeś i wyszedłeś. A my to robimy, radzimy sobie.
Jestem częścią świata, kocham w nim każde ziarenko piasku, każde źdźbło
trawy, każdą kroplę krwi. Mogłoby nie być niczego więcej, bo one radują
serce i koją duszę, wiemy też, że cieszą ciało. Ciało i dusza... czy się czymś
różnią? Gdzie się kończy jedno, a zaczyna drugie? A może to jedno i to
samo?
Od czasu do czasu sobie Ciebie przypomnimy jak kiedyś kochanego
dziadka, który niestety umarł, i będziemy o Tobie opowiadać. I będziemy
karmić owce, zbierać plony i tłoczyć sok z winogron, siedzieć w chłodny
wieczór pod drzewem i pozdrawiać nieznajomych, opiekować się dziećmi,
pielęgnować chorych i pocieszać umierających, a gdy nadejdzie nasz czas,
położymy się i bez męki, bez strachu wrócimy do ziemi.
A cisza niech rozmawia sama z sobą...
Jezus skończył. Nie miał nic więcej do powiedzenia.
ARESZTOWANIE JEZUSA
Jan usiadł, potarł oczy, kopnięciem zbudził Piotra i wskazał na dolinę, po
czym wstał i pobiegł do Jezusa, który wciąż klęczał samotnie opodal.
— Przepraszam, mistrzu — powiedział. — Wybacz, nie chcę ci
przeszkadzać, ale ścieżką od strony miasta nadchodzą ludzie z
pochodniami.
Jezus ujął Janową dłoń i podniósł się z klęczek.
— Mógłbyś uciec, mistrzu. 'Piotr ma miecz. Możemy ich zatrzymać,
powiedzieć, że cię nie widzieliśmy.
— Nie — odparł Jezus. — Nie chcę walki.
Zszedł do reszty uczniów i kazał Piotrowi schować miecz.
Strażnicy pięli się w górę w świetle pochodni.
— Obejmę go i będziecie wiedzieli, że to on — powiedział Chrystus do
dowódcy.
Gdy się zbliżyli do Jezusa i pozostałej trójki, Chrystus podszedł i go
pocałował.
— Ty? — zdziwił się Jezus.
Chrystus chciał odpowiedzieć, ale strażnicy go odepchnęli, a po chwili
otoczyła go gromada gapiów, którzy usłyszawszy pogłoskę, że coś ma się
wydarzyć, przyszli popatrzeć.
Ujrzawszy aresztowanego Jezusa, pomyśleli, że zawiódł ich zaufanie, że
jest tylko jeszcze jednym oszustem religijnym i że wszystko, co mówił, to
nieprawda. Zaczęli krzyczeć i z niego szydzić, i gdyby ich nie
powstrzymała straż, może by go nawet zaatakowali i od razu zlinczowali.
Piotr próbował wyciągnąć miecz, ale Jezus to zauważył i pokręcił głową.
— Jesteśmy z tobą, mistrzu! Nie opuścimy cię! Gdziekolwiek cię
zabiorą, też tam pójdę! — rzekł Piotr i podążył za strażnikami.
Ci ruszyli z Jezusem ścieżką w dół, weszli do miasta i zaprowadzili go
do domu arcykapłana. Piotr, który musiał zostać na dziedzińcu, dołączył do
sług i strażników grzejących się przy ogniu, bo noc była zimna.
JEZUS PRZED RADĄ
Kajfasz zebrał na nadzwyczajną naradę wyższych kapłanów, starszyznę i
uczonych w Piśmie. Była to rzecz niezwykła, bo żydowskie prawo
zakazywało odbywania posiedzeń w nocy, lecz okoliczności wymagały
pośpiechu: jeżeli kapłani chcieli się rozprawić z Jezusem, musieli to zrobić,
nim zacznie się święto.
Wprowadzono Jezusa i zaczęło się przesłuchanie. Kapłani pokonani
wcześniej przez niego w dyskusji pragnęli wydania go Rzymianom i
wezwali świadków, mając nadzieję, że mu udowodnią winę. Nie
przygotowali ich jednak dość dobrze i kilku przeczyło sobie wzajemnie.
Któryś na przykład powiedział:
— Słyszałem, jak mówił, że może zniszczyć świątynię i w trzy dni
zbudować nową.
— Nie! — rzekł inny. — To nie był on, tylko jeden z uczniów.
— Ale Jezus temu nie zaprzeczył!
— To był on. Słyszałem na własne uszy.
Nie wszyscy byli przekonani, że jest to wystarczający powód, aby go
skazać. W końcu odezwał się Kajfasz:
— Co ty sam masz do powiedzenia, Jezusie? Jak odpowiesz na te
oskarżenia?
Jezus milczał.
— A co z oskarżeniem o bluźnierstwo? O to, że twierdziłeś, iż jesteś
synem Boga, Mesjaszem?
— Ty to powiedziałeś — rzekł Jezus.
— To mówią twoi uczniowie. Nie czujesz się odpowiedzialny?
— Prosiłem, żeby tego nie robili. A nawet gdybym tak powiedział,
dobrze wiesz, że to by nie było bluźnierstwo.
Jezus miał rację i Kajfasz i kapłani o tym wiedzieli. Ściśle biorąc, za
bluźnierstwo uważano przeklinanie imienia Boga, a Jezus nigdy tego nie
robił.
— A że jesteś królem Żydów? Widać to wszędzie na murach. Co
powiesz o tym?
Jezus milczał.
— Milczenie to nie odpowiedź — rzekł Kajfasz.
Jezus się uśmiechnął.
— Jezusie, bardzo się staramy być dla ciebie sprawiedliwi — ciągnął
arcykapłan. — Wydaje się, że specjalnie chciałeś wywołać konflikt, nie
tylko z nami, lecz także z Rzymianami. A czasy są trudne. Musimy chronić
nasz lud. Czy tego nie widzisz? Nie rozumiesz, na jakie niebezpieczeństwo
wszystkich narażasz?
Jezus nadal milczał.
Kajfasz zwrócił się do kapłanów i uczonych w Piśmie:
— Niestety, właściwie nie mamy wyboru. Rano musimy przekazać tego
człowieka namiestnikowi. Oczywiście będziemy się modlić, żeby był
litościwy.
PIOTR
Gdy to się działo w domu arcykapłana, wokół ognia na dziedzińcu grzał się
tłum. Podnieceni ludzie z niepokojem rozmawiali o aresztowaniu Jezusa i
zastanawiali się, co będzie dalej. Stał wśród nich Piotr. W pewnej chwili
spojrzała na niego służąca i powiedziała:
— Byłeś z tym Jezusem, prawda? Widziałam cię z nim wczoraj.
— Nie — odrzekł Piotr — nie mam z nim nic wspólnego.
Trochę później ktoś inny powiedział do swych towarzyszy:
— Ten człowiek to jeden z uczniów Jezusa. Był z nim w świątyni, kiedy
on poprzewracał stoły wymieniających pieniądze.
— To nic ja — rzekł Piotr. — Mylisz się.
Tuż przed świtem ktoś trzeci usłyszał jakąś uwagę Piotra i powiedział:
— Jesteś jednym z nich, tak? Poznaję po twoim akcencie. Jesteś
Galilejczykiem jak on.
— Nie wiem, o czym mówisz — odparł Piotr.
Wtedy zapiał kogut.
Wcześniej było tak, jakby świat wstrzymywał oddech, jakby w
ciemnościach czas się zatrzymał. Wkrótce jednak miał nadejść świt, a z nim
rozpacz.
Piotr to czuł.
Odszedł stamtąd i gorzko zapłakał.
JEZUS I PIŁAT
Chrystus wydał brata żołnierzom i poszedł się modlić. Miał nadzieję, że
pojawi się anioł, bo czuł, że musi porozmawiać o tym, co zrobił i co się
może zdarzyć, i bardzo chciał wyjaśnić sprawę pieniędzy.
Pomodlił się, lecz usnąć nie mógł, więc gdy tylko wzeszło słońce, udał
się do domu arcykapłana, gdzie usłyszał o Galilejczyku, który zaprzeczył,
jakoby był uczniem Jezusa, i zapłakał, gdy zapiał kogut. Choć strapiony i
zdenerwowany, wszystko to zapisał i wmieszał się w tłum, który czekał na
ogłoszenie wyroku.
Niebawem rozeszła się pogłoska, że Jezusa zabierają do rzymskiego
namiestnika. Wkrótce potem otworzyły się drzwi domu arcykapłana i
drużyna straży świątynnej wyprowadziła Jezusa z rękami związanymi na
plecach. Strażnicy musieli go bronić przed ludźmi, którzy zaledwie kilka
dni wcześniej na jego widok wiwatowali. Teraz krzyczeli, pluli i wygrażali
pięściami.
Chrystus poszedł za nimi do pałacu namiestnika. W owym czasie
namiestnikiem był Poncjusz Piłat, człowiek bezwzględny, skłonny do
wymierzania okrutnych kar. Na wyrok czekał też inny więzień, terrorysta
polityczny i morderca imieniem Barabasz. Było prawie pewne, że zostanie
ukrzyżowany.
Chrystusowi przypomniał się baran zaplątany w krzaki.
Gdy strażnicy dotarli do pałacu, wciągnęli Jezusa do środka i rzucili
Piłatowi do stóp. Kajfasz oskarżał, Piłat słuchał.
— Na murach zobaczysz, panie, słowa „Jezus Król". On za to
odpowiada. On wywołał zamieszanie w świątyni, on podburzył tłum, a
wiemy, jak groźne są niepokoje społeczne, zatem...
— Słyszałeś? — Piłat zwrócił się do Jezusa. — Widziałem te bazgroły.
Więc to ty, tak? Uważasz się za króla Żydów?
— Ty to mówisz — rzekł Jezus.
— Czy przed tobą też był taki zuchwały? — spytał Piłat Kajfasza.
— Bezustannie, panie.
Piłat kazał strażnikom podnieść Jezusa.
— Pytam cię ponownie i tym razem oczekuję grzecznej odpowiedzi.
Czy uważasz się za króla Żydów?
Jezus milczał.
Piłat powalił go na ziemię.
— Słyszałeś, o co jesteś oskarżony? Myślisz, że ci to ujdzie płazem?
Uważasz nas za głupców, którzy pozwolą krążyć po kraju agitatorom
powodującym zamieszanie i nakłaniającym ludzi do rozruchów?
Odpowiadamy za utrzymanie spokoju. Nie dopuszczę do żadnych
politycznych awantur, z jakiejkolwiek strony. Zduszę je w zarodku, możesz
być tego pewien. Co ty na to? Chcesz coś powiedzieć, królu Jezusie?
Jezus wciąż milczał, więc Piłat kazał strażnikom go pobić. Z zewnątrz
było słychać okrzyki tłumu. Kapłani i Rzymianie bali się, że wybuchną
zamieszki.
— Co oni krzyczą? — spytał Piłat. — Chcą, żeby go uwolnić?
Był wtedy zwyczaj, że w czasie Paschy uwalniano więźnia wybranego
przez lud, więc żeby mieć pewność, że Jezus nie ujdzie z życiem, kilku
kapłanów wmieszało się w tłum i namawiało do opowiadania się za
Barabaszem.
— Nie jego, panie — powiedział jeden z urzędników. — Chcą, żebyś
uwolnił Barabasza.
— Tego mordercę? Dlaczego?
— Jest popularny, panie. Jeśli go uwolnisz, bardzo się ucieszą.
Piłat wyszedł na balkon i przemówił do tłumu.
— Chcecie Barabasza? — spytał.
— Tak! Barabasza! — odkrzyknęli.
— Bardzo dobrze, niech idzie wolno. A teraz opuśćcie dziedziniec i
zajmijcie się swoimi sprawami.
Wrócił do sali i powiedział:
— To oznacza, że mamy wolny krzyż. Słyszysz, Jezusie?
— Panie — odezwał się Kajfasz — a może zechciałbyś rozważyć
możliwość na przykład wygnania...
— Zabrać go i ukrzyżować — rzekł Piłat. — Na krzyżu umieścić napis
mówiący o tym, za kogo się uważa: „Król Żydów". To nauczy rozumu
buntowników i awanturników.
— Panie, a nie mógłby to być napis „On mówi, że jest królem Żydów"?
Na wszelki wypadek...
— Ma być, jak powiedziałem. Nie przeciągaj struny, Kajfaszu.
— Oczywiście, panie. Dziękuję, panie.
— Więc zabrać go. Wpierw wychłostać, a potem przybić do krzyża.
UKRZYŻOWANIE
Chrystus stał w tłumie i kiedy Piłat zapytał, czy ma uwolnić Barabasza,
chciał krzyknąć „Nie!", lecz się nie odważył i przeżył to jak kolejny cios w
serce. Rozglądał się w poszukiwaniu anioła, lecz nigdzie go nie zauważył.
Widząc poruszenie u bram pałacu namiestnika, ruszył tam wraz z innymi,
którzy chcieli zobaczyć, jak rzymscy strażnicy zabierają Jezusa na miejsce
straceń.
W tłumie nie widział żadnego z uczniów, lecz spostrzegł kilka kobiet,
które rozpoznał. Jedną z nich była żona Zebedeusza, matka Jakuba i Jana,
drugą kobieta z Magdali, którą Jezus szczególnie lubił, a trzecią jego
własna matka, co go bardzo zdziwiło. Starał się nie rzucać jej w oczy, bo w
tamtej chwili niczego nie pragnął mniej, niż żeby go zobaczyła. Z pewnego
oddalenia obserwował, jak szły wraz z tłumem przez miasto do miejsca
zwanego Golgotą, gdzie zwykle krzyżowano złoczyńców.
Wisieli już tam na krzyżach dwaj mężczyźni skazani za kradzież.
Żołnierze rzymscy mieli wprawę: Jezus szybko zawisnął obok. Chrystus
stał w tłumie, dopóki ten nie zaczął rzednąć, co nastąpiło dość szybko, bo
kiedy skazańca już przybito do krzyża, niewiele było do oglądania, aż do
chwili gdy żołnierze łamali mu nogi, żeby przyspieszyć śmierć, która
jednak mogła nadejść dopiero po wielu godzinach.
Wszyscy uczniowie zniknęli. Chrystus ruszył na poszukiwanie tego,
który był jego informatorem, żeby się dowiedzieć, co zamierzają teraz
robić, ale się okazało, że opuścił on dom, w którym się zatrzymał, a
właściciel nie miał pojęcia, dokąd się udał. Nigdzie nie było ani śladu
anioła, nieznajomego, a Chrystus nie mógł o niego pytać, gdyż nadal nie
znał jego imienia.
Od czasu do czasu wracał niechętnie na miejsce straceń, lecz nic się tam
nie zmieniało. Trzy kobiety siedziały niedaleko krzyży. Bardzo się starał,
żeby go nie zauważyły.
Późnym popołudniem rozeszła się wieść, że żołnierze rzymscy
postanowili przyspieszyć śmierć trzech skazańców.
Kiedy przybity i wystraszony znów szybko wrócił pod krzyże, ciżba
była tak gęsta, że nic nie widział, słyszał jednak uderzenia, gdy łamali nogi
ostatniemu mężczyźnie, pełne zadowolenia westchnienie tłumu i cienki,
przerywany krzyk ofiary.
Kilka kobiet zaczęło zawodzić.
Odchodził bardzo ostrożnie, stawiał stopy najlżej, jak potrafił, starając
się nie zostawiać śladów.
POGRZEB
Wśród członków Sanhedrynu był człowiek z miasta Arymatea noszący imię
Józef. Choć należał do rady, nie był jednym z tych, którzy skazali Jezusa;
przeciwnie, podziwiał go i bardzo się interesował nadchodzącym
Królestwem. Wiedząc, że Pascha jest blisko, poszedł do Piłata i poprosił o
ciało.
— Dlaczego? Po co ten pośpiech?
— Chcielibyśmy pochować Jezusa według obyczaju, przed szabatem,
panie.
— Że też wam się chce. Ten człowiek był tylko podżegaczem. Mam
nadzieję, że zapamiętacie nauczkę. Bierzcie go, jak wam tak zależy.
Józef i Nikodem, również członek Sanhedrynu i sympatyk Jezusa, przy
pomocy opłakujących go kobiet zdjęli ciało z krzyża. Kazali je zanieść do
pobliskiego ogrodu, gdzie Józef miał przygotowany dla siebie grobowiec w
formie groty, o wejściu zamykanym kamieniem, który się toczył w
wyżłobieniu. Zawinęli ciało w lniane płótno, położywszy korzenie dla
ochrony przed rozkładem, i zdążyli zamknąć grób przed szabatem.
Uczniów wciąż nie było.
NIEZNAJOMY W OGRODZIE
Następny dzień Chrystus spędził samotnie w wynajętej izbie. Na zmianę
modlił się, płakał i próbował opisywać, co się stało. Bał się niezliczonych
rzeczy. Nie mógł jeść ani pić, nie mógł spać. Coraz bardziej mu
przeszkadzały pieniądze od Kajfasza, aż w końcu, żeby ze wstydu nie
zwariować, zapłacił, ile był winien gospodarzowi, a resztę dał pierwszemu
napotkanemu żebrakowi. Nie poczuł się jednak lepiej.
Kiedy nadszedł wieczór, poszedł do ogrodu, w którym Józef pochował
Jezusa, i usiadł w cieniu niedaleko grobu. Po chwili uświadomił sobie, że
obok siedzi nieznajomy, i usłyszał jego głos:
— Byłem zajęty gdzie indziej.
— Tak, przemierzając tam i z powrotem, w górę i w dół wnętrze ziemi
— odparł Chrystus gorzko.
— Wiem, że ci ciężko, ale nie jestem Szatanem. Pierwsza część naszego
zadania została prawie ukończona.
— A gdzie był baran zaplątany w gąszczu? Pozwoliłeś mi uwierzyć, że
stanie się coś, co zapobiegnie najgorszemu. Stało się tylko najgorsze.
— Sam sobie pozwoliłeś wierzyć, a przez twą wiarę spełniła się wielka
ofiara. Dzięki temu, co zrobiłeś, nadejdzie wszelkie dobro.
— Więc on zmartwychwstanie?
— Na pewno.
— Kiedy?
— Zawsze.
Chrystus z irytacją pokręcił głową.
— Zawsze? Co to znaczy?
— To znaczy, że ten cud nigdy nie będzie zapomniany, jego dobroć
nigdy się nie wyczerpie, jego prawda będzie trwała przez wszystkie
pokolenia.
— Ach, znowu prawda. Czy to będzie owa prawda odmienna od
historii?
— Prawda, która opromienia historię, jak sam to pięknie nazwałeś.
Prawda, która ożywia historię niczym ogrodnik podlewający kwiaty.
Prawda, która rozjaśnia historię jak latarnia rozpraszająca cień.
— Nie przypuszczam, żeby Jezus uznał taką prawdę.
— Właśnie dlatego trzeba, żebyś ty ją ucieleśniał. Jesteś brakującym
elementem, Chrystusie. Bez ciebie jego śmierć będzie tylko jedną z tysięcy
publicznych egzekucji. Z tobą — otwiera się droga dla światła prawdy, by
zadało cios ciemnościom historii; by na wyschłą ziemię spadł
błogosławiony deszcz. Jezus i Chrystus razem będą cudem. Iloma świętymi
rzeczami to zaowocuje!
Rozmawiali bardzo cicho, w ogrodzie też panowała cisza. Nagle
Chrystus usłyszał łoskot, jakby kamień toczył się po kamieniu.
— Co się dzieje? — zapytał.
— Kolejna część cudu. Spokojnie, drogi Chrystusie, wszystko będzie
dobrze. Jezus chciał sytuacji, jakiej żaden człowiek długo by nie
wytrzymał. Ludzie są zdolni do wielkich rzeczy, ale tylko zmuszeni przez
niezwykłe okoliczności. Nie potrafią stale żyć pod presją czasu, a
okoliczności na ogół nie są niezwykłe. W codziennym życiu ludzi kusi
wygoda i spokój, są trochę leniwi, trochę chciwi, trochę tchórzliwi, trochę
lubieżni, trochę próżni, trochę popędliwi, trochę zazdrośni. Niewiele są
warci, lecz musimy sobie radzić z takimi, jacy są. A są też naiwni, więc
lubią tajemnice i uwielbiają cuda. Ale o tym dobrze wiesz, jakiś czas temu
sam to powiedziałeś Jezusowi. Jak zwykle miałeś rację, a on jak zwykle nie
słuchał.
Koło grobu kręciło się kilka postaci. Nocne niebo zasnuwały chmury,
lecz księżyc, choć ukryty, dawał tyle światła, że było widać, jak od grobu
oddalają się trzy albo cztery osoby niosące coś ciężkiego.
— Co oni robią? — spytał Chrystus.
— Dzieło Boga.
— Niosą ciało Jezusa!
— Cokolwiek widzisz, to jest konieczne.
— Chcesz odegrać jego zmartwychwstanie?
— On zmartwychwstanie.
— Jak? Za pomocą sztuczki? To niegodne. Och, że też dałem się tak
nabrać! O, ja przeklęty! Bracie mój! Co ja zrobiłem!
Rzucił się na ziemię i zapłakał. Nieznajomy położył dłonie na jego
głowie.
— Płacz — powiedział — a wkrótce przyjdzie pocieszenie.
Chrystus się nie ruszał. Nieznajomy mówił dalej,
— Muszę ci teraz powiedzieć o Duchu Świętym. On napełni uczniów, a
w przyszłości coraz więcej wiernych, przekonaniem, że Jezus żyje. Jezus
nie może być z ludźmi zawsze, lecz Duch Święty może i będzie. Jezus
musiał umrzeć, żeby Duch mógł zejść na ten świat, i on z twoją pomocą
zejdzie. W nadchodzących dniach ujrzysz przeobrażającą moc Ducha.
Uczniowie, ludzie słabi i niepewni, staną się niczym lwy. Czego żyjący
Jezus nie potrafił zrobić, umarły i zmartwychwstały sprawi mocą Ducha
Świętego, przemieni nie tylko uczniów, lecz także każdego, kto usłyszy i
uwierzy.
— Dlaczego więc mnie potrzebujesz? Jeśli Duch jest taki wszechmocny,
w czymże ja mogę pomóc?
— Duch jest ukryty, niewidzialny. Ludzie potrzebują znaku jawnego,
widzialnego, wtedy uwierzą. Kiedy niedawno mówiłem o prawdzie,
odniosłeś się do tego, drogi Chrystusie, lekceważąco, a nie powinieneś. To
będzie prawda wstrząsająca przez stulecia umysłami i sercami, prawda
Boga, która pochodzi spoza czasu. Żeby jednak mogła zajaśnieć w świecie
czasu, potrzebne jest otwarte okno, i tym oknem jesteś ty.
Chrystus zebrał siły i wstał.
— Rozumiem. Odegram swoją rolę — rzekł. — Ale zrobię to wbrew
własnemu sumieniu, z ciężkim sercem.
— Oczywiście, to naturalne, jednak jest to rola wielka. Gdy będzie
spisywana kronika tego czasu i życia Jezusa, twoja relacja będzie miała
ogromną wartość. Od ciebie zależy, jak te wydarzenia zostaną zapamiętane,
aż do końca świata. Ty...
— Przestań. Wystarczy. Nie chcę już dzisiaj tego słuchać. Czuję się
zmęczony i nieszczęśliwy. Wrócę tu rano po szabacie i zrobię, co muszę.
MARIA Z MAGDALI PRZY GROBIE
Po ukrzyżowaniu Piotr, Jan, Jakub i inni uczniowie zgromadzili się w domu
niedaleko ogrodu Józefa. Siedzieli oniemiali, otumanieni. Egzekucja Jezusa
spadła na nich jak grom z jasnego nieba, wszystkiego się spodziewali, lecz
tego nie. Czuli się, jakby ziemia im się usunęła spod stóp.
Kobiety zebrane pod krzyżem, które pomogły Józefowi zdjąć ciało,
płakały i się modliły, dopóki im starczyło sił. Maria matka Jezusa
odprowadziła go do grobu i niedługo potem wróciła do Nazaretu. Kobieta z
Magdali, która też miała na imię Maria, zamierzała zostać w Jerozolimie
jeszcze przez jakiś czas.
Bardzo wczesnym rankiem po szabacie poszła do ogrodu, gdzie się
znajdował grób. Na wszelki wypadek wzięła ze sobą trochę korzeni.
Jeszcze było ciemno. Po pogrzebie widziała, jak Józef i Nikodem zamknęli
grób kamieniem, więc teraz ją zdziwiło, że był odtoczony. Pomyślała, że
może przyszła do niewłaściwego grobu, i ze strachem zajrzała do środka.
Zobaczyła płótno, ciała nie było.
Pobiegła do domu, gdzie przebywali uczniowie, i oznajmiła Piotrowi i
Janowi:
— Grób mistrza jest pusty! Właśnie stamtąd wracam. Kamień ktoś
odtoczył, a ciało zniknęło!
Opowiedziała dokładnie, co widziała, ponieważ jednak świadectwo
kobiety miało niewielką wartość, Piotr i Jan pospieszyli do ogrodu, żeby to
zobaczyć na własne oczy. Jan biegł szybciej i był przy grobie pierwszy.
Zajrzał i zauważył puste płótno. Piotr go odepchnął i wszedł do środka —
wszystko się zgadzało z opisem Marii: płótno, którym była owinięta głowa
Jezusa, leżało osobno.
— Czyżby go zabrali Rzymianie? — spytał Jan.
— Dlaczego mieliby to zrobić? Przecież Piłat wydał ciało — odparł
Piotr.
— Cóż innego mogło się zdarzyć?
— Może nie był martwy, kiedy go zdjęli, tylko nieprzytomny. A potem
się ocknął...
— Ale jak by odsunął kamień? Miał połamane nogi, nie mógł chodzić.
Nie potrafili tego wyjaśnić. Wyszli z grobu i wrócili do pozostałych.
Maria Magdalena siedziała przed domem i płakała. Przez łzy ujrzała tuż
obok mężczyznę i pomyślała, że to ogrodnik.
— Czemu płaczesz? — zapytał.
— Zabrali ciało mojego mistrza. Jeśli wiesz, panie, dokąd, powiedz mi,
błagam, a ja sprowadzę je z powrotem i zajmę się nim, jak trzeba.
— Mario — rzekł wtedy mężczyzna.
Zaskoczona, przyjrzała mu się dokładniej.
Jeszcze nie było całkiem jasno i bolały ją oczy, lecz nie miała
wątpliwości, że to Jezus, żywy.
— Mistrzu! — krzyknęła i chciała go objąć.
Chrystus się cofnął i powiedział:
— Nie, nie dotykaj mnie teraz. Nie zostanę tu długo. Idź do uczniów i
powiedz, co widziałaś. Powiedz, że niedługo się wzniosę do swego ojca,
Boga. Do mojego i twojego Boga.
Maria pobiegła i opowiedziała uczniom, co zobaczyła i co usłyszała.
— To on! — powiedziała. — Jezus. Naprawdę! Był żywy i do mnie
mówił!
Nie dowierzali jej, ale Piotr i Jan byli bardziej skłonni dać jej wiarę niż
reszta.
— Powiedziała, gdzie leżały płótna, i poszliśmy, i widzieliśmy, że tak
było. Jeśli mówi, że on żyje, to to może być wyjaśnienie. To by wyjaśniało
wszystko!
Przeżyli ten dzień w zadziwieniu, pobudzeni nieśmiałą nadzieją.
Wciąż wracali do ogrodu, lecz nic już tam nie zobaczyli.
DROGA DO EMAUS
Tego dnia, lecz później, kilku uczniów poszło do wsi Emaus, odległej od
Jerozolimy mniej więcej o dwie godziny marszu, żeby opowiedzieć nowinę
swym mieszkającym tam przyjaciołom. Informator Chrystusa wyruszył
wcześniej w drogę powrotną do Galilei, więc go z nimi nie było. Idąc,
zaczęli rozmawiać z mężczyzną, który podążał w tym samym kierunku. To
był Chrystus.
— Wyglądacie na wzburzonych — rzekł wędrowiec. — O czym z takim
zapałem dyskutowaliście?
— Nie słyszałeś, co się wydarzyło w Jerozolimie? — spytał go uczeń
imieniem Kleofas.
— Nie. Co takiego?
— Pewnie jesteś jedynym człowiekiem w całej Judei, który o tym nie
wie. Należymy do przyjaciół wielkiego proroka i nauczyciela Jezusa z
Nazaretu. Jezus rozgniewał kapłanów ze świątyni, więc go wydali
Rzymianom, a ci go ukrzyżowali. Trzy dni temu został pochowany. A dziś
rano się dowiedzieliśmy, że go widziano żywego!
Mówili tylko o tym. Wciąż byli tak podnieceni i oszołomieni, że nie
przyjrzeli się dokładnie Chrystusowi. Gdy dotarli do wsi, zapadła noc, więc
mu zaproponowali wspólny nocleg i posiłek.
Przyjął zaproszenie i wszedł do domu ich przyjaciela, gdzie został
życzliwie przyjęty. Kiedy usiedli do stołu, uczeń Kleofas, który siedział
naprzeciwko Chrystusa, nagle przestał mówić, wziął do ręki lampę i zbliżył
mu ją do twarzy.
— Mistrz? — spytał.
W migoczącym świetle błyszczały zdumione oczy pozostałych.
Rzeczywiście, ten człowiek wyglądał jak Jezus. Nie tak samo, ale śmierć
zmienia, więc musiał być trochę inny, lecz podobieństwo było uderzające.
Siedzieli oniemiali, tylko jeden, Tomasz, powiedział:
— Jeśli jesteś naprawdę Jezusem, pokaż nam ślady na rękach i nogach.
Oczywiście Chrystus nie miał na rękach śladów, co mogli zobaczyć, gdy
sięgał po chleb, jednak zanim zdążył cokolwiek rzec, odezwał się inny
uczeń:
— Jeśli mistrz wstał z martwych, to przecież wszystkie jego rany zostały
uleczone! Widzieliśmy, jak szedł, więc wiemy, że połamane nogi się zrosły.
Znów jest doskonały, dlatego pozostałe ślady też zniknęły. Czy można w to
wątpić?
— Ale jego nogi nie były połamane! — krzyknął jeszcze inny. — Tak
mówiła jedna z kobiet! Umarł, kiedy żołnierz wbił mu w bok włócznię!
— Nigdy o tym nie słyszałem — powiedział kolejny. — Za to słyszałem,
że połamali mu nogi pierwszemu, przed tamtymi dwoma. Zawsze im łamią
nogi...
Byli zakłopotani i pełni wątpliwości. Chrystus rzekł:
— Błogosławieni są ci, co nie widzą dowodu, a jednak wierzą. Jestem
słowem Boga. Istniałem przed czasem. Byłem z Bogiem na początku i
niedługo do niego wrócę, lecz zszedłem w czas i życie, żebyście mogli
ujrzeć światło i prawdę i o nich świadczyć. Zostawię wam znak. Oto on: jak
chleb trzeba połamać, żeby go można było zjeść, a wino nalać, żeby pić, tak
ja musiałem umrzeć w jednym życiu, żeby zmartwychwstać w innym.
Pamiętajcie o mnie zawsze, gdy będziecie jeść i pić. Teraz muszę wrócić do
Ojca, który jest w niebie.
Wszyscy chcieli go dotknąć, ale się cofnął, pobłogosławił ich i wyszedł.
Później Chrystus starał się trzymać na uboczu. Patrzył z daleka, jak
uczniowie, pełni energii czerpanej z nadziei i podniecenia, przeobrażali się
zgodnie z obietnicą nieznajomego: jakby w nich wstąpił Duch Święty.
Wędrowali i nauczali, nawracali na nową wiarę — w zmartwychwstałego
Jezusa. Udało im się nawet kilka cudownych uleczeń, a w każdym razie
zdarzyły się rzeczy, które można było uznać za cuda. Byli pełni pasji i
zapału.
Obserwował, jak z biegiem czasu jego historia się po trochu zmieniała.
Zaczęło się od imienia. Najpierw był po prostu Jezusem, potem Jezusem
Mesjaszem albo Jezusem Chrystusem, wreszcie tylko Chrystusem. Chrystus
był słowem Boga, światłem świata. Chrystus został ukrzyżowany. Chrystus
zmartwychwstał. Jego śmierć miała być w jakiś sposób wielkim
odkupieniem albo wielkim zadośćuczynieniem. Choć trudno to było
wytłumaczyć, ludzie z radością wierzyli.
Następowały też inne zmiany. Relacja ze zmartwychwstania została
znacznie ulepszona, gdy zaczęto opowiadać, że kiedy Tomasz chciał
zobaczyć rany, Jezus (albo Chrystus) je pokazał i pozwolił mu ich dotknąć,
by rozwiać jego wątpliwości. To było wyraziste, zapadało w pamięć, lecz
jeśli o tym mówiono, nie można było jednocześnie twierdzić, że Rzymianie
połamali mu nogi, co robili prawie wszystkim ofiarom ukrzyżowania, gdyż
skoro w jego ciele pozostały okaleczenia jednego rodzaju, musiałyby
pozostać również inne, a człowiek z połamanymi nogami nie mógłby stać w
ogrodzie ani iść do Emaus. Tak więc bez względu na to, jak było naprawdę,
zaczęto opowiadać, że umarł od pchnięcia rzymską włócznią, a kości miał
nienaruszone. Opowieści zaczęły się splatać.
Sam Chrystus oczywiście właściwie niczym się nie wyróżniał, więc nikt
go już nie mylił z Jezusem — tak łatwo zapomniano, że było ich dwóch.
Czuł, że w miarę jak rośnie waga i majestat Chrystusa wydumanego, jego
własne ja stopniowo się kurczy. Niebawem opowieść o Chrystusie zaczęła
się rozciągać w czasie — w przód, ku końcowi świata, i do tyłu, nawet
przed narodziny w stajni: Chrystus był synem Marii, czemu nie można było
zaprzeczyć, lecz także synem Boga, istotą wieczną i wszechmocną,
doskonałym Bogiem i doskonałym człowiekiem, zrodzonym przed
wszystkimi światami, zasiadającym po prawej ręce swego Ojca w niebie.
WYPLATACZ SIECI
I wtedy nieznajomy odwiedził go po raz ostatni. Chrystus mieszkał pod
innym imieniem w nadmorskim mieście, gdzie Jezus nigdy nie był. Ożenił
się i pracował jako wyplatacz sieci.
Jak to często bywało wcześniej, nieznajomy przyszedł wieczorem. Kiedy
zapukał do drzwi, Chrystus i jego żona właśnie zasiadali do posiłku.
— Idź i zobacz, Marto, kto to — powiedział Chrystus.
Marta otworzyła drzwi i nieznajomy wszedł do izby. Dźwigał ciężką
torbę.
— Więc to ty — rzekł Chrystus. — Jakie kłopoty przynosisz mi tym
razem?
— Co za powitanie! To twoje dzieło, zwoje, które mi dałeś. Kazałem je
starannie przepisać i przyszła pora, żebyś zaczął porządkować tę historię.
Czy to jest twoja żona?
— Marto, oto człowiek, o którym ci opowiadałem — powiedział
Chrystus. — Nigdy mi nie wyjawił imienia.
— Usiądź i zjedz z nami, panie — zaprosiła go do stołu Marta.
— Z przyjemnością — rzekł nieznajomy. — Ten wymyślony przez
ciebie drobny rytuał — zwrócił się do Chrystusa, który łamał chleb —
odniósł wielki sukces. Kto by pomyślał, że zapraszanie Żydów do jedzenia
ciała i picia krwi stanie się takie popularne?
Chrystus odsunął chleb.
— Nie kazałem im tego robić — powiedział.
— Ale to właśnie robią wyznawcy Jezusa, zarówno Żydzi, jak i poganie.
Twoje nauki były zbyt wyrafinowane, przyjacielu. Ludzie są skłonni
doszukiwać się najbardziej drastycznego sensu, choćby autor nigdy go nie
miał na myśli.
— Już mi kiedyś wyjaśniłeś, że masz o ludziach złe zdanie.
— Bo widzę, jacy są. Ty też zwykle realistycznie oceniałeś ludzkie
możliwości i ograniczenia. Czyżbyś z upływem czasu upodabniał się do
brata?
— On ich znał dobrze i nie miał złudzeń, lecz ich kochał.
— To prawda — odparł nieznajomy i sięgnął po chleb — i ta miłość jest
najcenniejszą rzeczą, jaką sobie można wyobrazić. Dlatego tak ją musimy
chronić. Drogocenną miłość i naukę Jezusa Chrystusa poniesie w
przyszłość Kościół, i to on musi ich strzec dzień i noc, żeby były czyste,
nieskażone niezrozumieniem. Szkoda by było, gdyby na przykład ludzie
zaczęli odczytywać któreś z jego wypowiedzi jako wezwanie do działań
politycznych; wiemy przecież, że wcale tak nie jest. Dlatego trzeba
podkreślać duchowy charakter jego posłannictwa. Musimy sprawić, drogi
Chrystusie, by nasze stanowisko było trudne do podważenia, a tak się
właśnie dzieje, kiedy mówimy o duchu. Do dyskusji o duchowości jesteśmy
dobrze przygotowani.
— Nie mam już chęci do takich dyskusji — powiedział Chrystus. —
Lepiej zabierz zwoje i niech tę historię opowie kto inny.
— Ona będzie opowiadana wiele razy. My się o to postaramy. W
przyszłości oddzielimy wersje przydatne od nieprzydatnych. Już zresztą o
tym rozmawialiśmy.
— Tak, i mam tego dość. Twoje słowa są gładkie, ale myśli szorstkie. Ty
sam stałeś się szorstki, przez swój sukces. Wcześniej byłeś w rozmowach
ze mną subtelniejszy. Teraz widzę, co to za historia, którąśmy — ty, ja i mój
brat — odgrywali. Jakkolwiek się skończy, będzie tragedią. Jego wizja
nigdy się nie ziści, a ta, co się ziści, nie jest jego.
— Mówisz o mojej wizji i jego wizji, ale gdyby to była twoja wizja,
miałaby wszystkie zalety prawdy, a także...
— Wiem, co uważasz za prawdę — przerwał mu Chrystus.
— Oczywiście, że wiesz — odpowiedział nieznajomy i ułamał sobie
trochę chleba — lecz co jest lepsze: dążyć do absolutnej czystości i całkiem
przegrać czy pójść na kompromis i trochę wygrać?
Chrystusowi zrobiło się na chwilę niedobrze, nie wiedział dlaczego.
Marta wzięła go za rękę.
Siedział i patrzył, jak nieznajomy je jego chleb i dolewa sobie wina, i
mimo wszystko nie potrafił przestać myśleć o historii Jezusa i jak by ją
można poprawić. Na przykład mógłby się w niej pojawić jakiś cudowny
znak — gwiazda, anioł — oznajmiający narodziny. Dzieciństwo można by
usiać uroczymi bajeczkami o chłopięcych psotach ubarwionymi magią,
które jednak mogłyby być tłumaczone jako zapowiedź większych cudów.
Możliwe były też poprawki o poważniejszych konsekwencjach. Gdyby
Jezus wiedział wcześniej o swej egzekucji, oznajmił uczniom, że ma
nastąpić, i ochoczo się jej poddał, nadałoby to ukrzyżowaniu znacznie
donioślejsze znaczenie, otwierające głębię tajemnicy, którą w przyszłości
badaliby, analizowali i wyjaśniali uczeni mężowie. I jeszcze raz narodziny:
jeśliby dziecko urodzone w stajni nie było zwykłym małym człowiekiem,
lecz wcieleniem samego Boga, o ileż bardziej poruszałaby taka historia, jak
by zapadała w pamięć! I o ileż głębszy sens miałaby wieńcząca ją śmierć!
Przeróżne drobiazgi mogły dodać wiarygodności. Z bólem, ale i z
przyjemnością pomyślał, że kilka sam już wcześniej wymyślił.
— Zostawiam to w twoich rękach — rzekł nieznajomy, otrzepał okruchy
z dłoni i wstał od stołu. — Więcej do ciebie nie przyjdę.
Ruszył ku drzwiom.
Kiedy wyszedł, Marta powiedziała:
— Nie zapytałeś go o imię.
— Nie chcę znać jego imienia. Jakże się dałem zwieść! Jak mogłem
sądzić, że to anioł? Ma wygląd dobrze sobie radzącego handlarza
suszonych owoców albo dywanów. Chcę o nim zapomnieć. Cierpię, Marto.
Wszystko, co mówił, to prawda, lecz kiedy o tym myślę, robi mi się
niedobrze. Ten ogół wiernych, Kościół, jak on to nazywa, będzie czynił
wszelkie możliwe dobro, taką mam nadzieję, tak sądzę, tak muszę sądzić, a
jednak się boję, że w swej gorliwości i zadufaniu zrobi rzeczy straszne... Za
jego przyzwoleniem Jezus wciąż będzie zafałszowywany, zakłamywany,
kompromitowany, zdradzany. Ogół wiernych? To ogół wiernych znalazł
tuzin powodów, żeby go wydać Rzymianom. A oto ja, z rękami
czerwonymi ze wstydu i od krwi, mokrymi od łez, pragnący zacząć
opowieść o Jezusie, ale niejako zwykłą relację z wydarzeń: ja się chcę tym
bawić, chcę jej nadać lepszą formę, chcę zgrabnie powiązać szczegóły, żeby
tworzyły wzorce i ukazywały analogie, a jeśli ich w rzeczywistości nie
było, chcę je w opowieści umieścić — wyłącznie po to, żeby była lepsza.
Nieznajomy nazwałby to wprowadzaniem prawdy do historii. Jezus
nazwałby to kłamstwem. On chciał doskonałości, wymagał od ludzi za
dużo... I to jest właśnie tragedia: bez tej historii nie byłoby Kościoła, a bez
Kościoła Jezus zostałby zapomniany... Och, Marto, nie wiem, co
powinienem zrobić.
— Powinieneś zjeść kolację.
Kiedy jednak spojrzeli na stół, okazało się, że chleba nie ma i dzban jest
pusty.