Philip Pullman
Tatuaż z motylem
(The Butterfly Tattoo)
Przełożył Jacek Manicki
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział pierwszy
Chris Marshall poznał dziewczynę, która przez niego miała potem zginąć, w pewien ciepły
wieczór na początku czerwca, na letnim balu wydawanym przez jeden z oksfordzkich
college’ów. Dyplomanci – niebawem już bankierzy, prawnicy, doradcy finansowi – mieli swoją
zieloną noc. Za bilety na tego rodzaju imprezy gotowi byli płacić po sto, a nawet więcej
funtów, oczekując w zamian dobrej zabawy, komitety organizacyjne zaś wychodziły ze skóry,
ż
eby tym oczekiwaniom sprostać: parkiety taneczne pod markizami, bufety z szampanem,
nowo powstałe, będące obecnie na fali zespoły muzyczne i słynne, obrosłe legendą stare kapele,
a także kabarety alternatywne – krótko mówiąc, rozrywka na najwyższym możliwym poziomie.
Tereny tego konkretnego college’u rozciągały się nad jeziorem. W programie był pokaz
ogni sztucznych, występ kabaretu-cyrku pod markizą, do tańca zaś miała przygrywać, z
pływającej platformy, orkiestra w stylu lat dwudziestych; zapowiadało się spektakularne
wydarzenie mające dać dyplomantom przedsmak bogactwa i splendoru, czyli wspaniałości,
które – w tych czasach i w tym kraju – są im pisane.
Chris Marshall nie był dyplomantem. Miał siedemnaście lat, jeszcze jeden rok szkoły
ś
redniej do zaliczenia, a ta fucha stanowiła coś w rodzaju wakacyjnej pracy, choć wakacje
dopiero miały się zacząć. Pracował dorywczo w Oksfordzkim Zapleczu Rozrywki, firmie,
której właścicielem był niejaki Barry Miller. Barry wiedział, że Chris odkłada na markowy
rower, więc zatrudnił go na ten wieczór za dwadzieścia pięć funtów, choć w zasadzie nikogo do
pomocy nie potrzebował. Chris wziąłby tę chałturę nawet za darmo. W domu się dusił. Z matką
i jej nowym kochankiem nie mógł znaleźć wspólnego języka i w ogóle czuł się spychany na
margines. Atmosfera nigdy dotąd nie była tam aż tak zagęszczona.
I w ten sposób, w pewien ciepły czerwcowy wieczór Chris, zamiast dusić się w
zagęszczonej atmosferze rodzinnego domu, instalował w pocie czoła aparaturę oświetleniową
dla kabaretu-cyrku, rozwijając kable, mocując je taśmą izolacyjną do stojaków, biegając po
rusztowaniach i regulując kąty ustawienia reflektorów punktowych, podłączając kable do
pulpitu reżyserskiego, wymieniając przepalone bezpieczniki, naprawiając obrotową tarczę
barwnych filtrów, która się zacięła, i przygotowując fleszownice do wytwarzania rozbłysków
zielonego ognia, podczas gdy Barry Miller tłumaczył coś usilnie dyrektorowi kabaretu.
Barry, dobroduszny, energiczny, szczupły blondyn po trzydziestce, był krótkowidzem i
miał niewinny odruch zaciskania co chwila powiek, a potem otwierania szeroko oczu. W końcu
stremowany, jak to przed występem, dyrektor poszedł za kulisy, a Barry odwrócił się, żeby
sprawdzić, co tymczasem zwojował Chris.
– No jak? – spytał. – Podsypałeś prochu? Ożeż ty! Ileś go tu nawalił. W powietrze chcesz
nas wysadzić?
Chris odsypał łyżeczką nadmiar prochu z fleszownic. Były to talerze z ogniotrwałej gliny.
Po ich dnie, między dwoma zaciskami, biegł drucik topikowy.
Na ten drucik sypało się trochę prochu – zielonego, czerwonego albo białego. Po włączeniu
prądu drucik się przepalał i eksplozja prochu dawała silny rozbłysk.
Chris nie miał jeszcze do czynienia z tym wynalazkiem i nie wiedział, ile prochu trzeba
podsypać.
– Mamy scenariusz? – zapytał.
– Nie. Szef powiedział, że będzie mi dawał znaki głową zza kulis. Ja na to, że możemy mu
zainstalować lampkę sygnalizacyjną. Podrapał się w głowę, bąknął, że się zastanowi, i
widocznie zapomniał. Ta hałastra to żadni profesjonaliści, ja ci to mówię. Jedna wielka
prowizorka. Nie chce im się nawet wypróbować sygnalizacji świetlnej. Cholera, żeby tak
wszystko olewać?!
Kabaret wchodził na scenę pół godziny po północy. Wcześniej pod markizą miał grać
zespół jazzowy, a potem produkował się komik, który miał kiedyś swój program w telewizji,
ale zdjęto mu go z anteny. Chris czegoś tu nie rozumiał.
– Myślałem, że na bal przychodzi się tańczyć – powiedział do Barry’ego. – A tu istne
wesołe miasteczko. Tylko elektrycznych samochodzików jeszcze brakuje.
– To jest myśl, Chris! Obsługiwałem już dziesiątki takich imprez. Ta jest może trochę za
ambitna, ale mnie się podoba. Słuchaj, do wpół do pierwszej nie będziesz mi potrzebny. Wiesz
co, idź się przejść. Wmieszaj się w tłum. Zobacz, jak się bawi przyszłość narodu.
– Nie jestem odpowiednio ubrany – mruknął Chris, ale poszedł za radą Barry’ego.
Snuł się bez celu, zafascynowany gromkimi głosami młodych mężczyzn, gołymi
ramionami młodych kobiet w balowych kreacjach i niezaprzeczalnym pięknem terenów
college’u w letnim zmierzchu, oczarowany migotliwym blaskiem pochodni pozatykanych w
murawę, poświatą rozsiewaną przez zawieszone wśród drzew lampiony i pierwszymi taktami
muzyki napływającej znad wody.
Mieszkał od urodzenia w Oksfordzie, ale nie mógłby z ręką na sercu powiedzieć, że zna to
miasto na wylot. College’e były prywatne i na ich teren wpuszczano tylko zorganizowane
wycieczki, a jemu nie uśmiechało się mieszać z gromadami znudzonych małolatów z Włoch
czy dziwującymi się wszystkiemu dorosłymi Japończykami. Oksford Chrisa był brzydszy,
hałaśliwszy, brudniejszy od tych turystycznych atrakcji. Na ten znany mu Oksford składały się
Jericho Tavern, w której grywały dobre, nowe, niezależne kapele rockowe, stadion piłkarski i
tor żużlowy, na którym Chris bywał do niedawna co tydzień, ale potem mu się znudziło i zajął
się na poważnie kolarstwem.
To właśnie, a nie ta zaczarowana kraina wyższej klasy, był jego Oksford. I teraz Chris
postanowił, że jeśli kiedykolwiek pójdzie na uniwersytet, to na pewno na żaden w swoim
rodzinnym mieście. Przede wszystkim nie lubił, kiedy patrzono na niego z góry, a tutaj czuł na
sobie zaintrygowane spojrzenia – stare dżinsy i T-shirt, widać od razu, że ani gość, ani kelner.
Prawdę mówiąc, to mogli go jeszcze brać za członka zespołu rockowego. Był dosyć
przystojny, dobrze zbudowany i miał długie ciemnoblond włosy. Wyglądał na starszego, niż
był, a jeśli twarz naprawdę zdradza charakter człowieka, to twarz Chrisa zdradzała
niezależność, otwartość i odwagę. I może jeszcze niewinność.
Kiedy się już zupełnie ściemniło i bal trwał w najlepsze, Chris zszedł na brzeg jeziora. W
pewnym oddaleniu, pod wielkimi ciemnymi drzewami, majaczył niewielki hangar na łodzie i
Chris postanowił sprawdzić, czy nie stoi pusty. Odwróciwszy się plecami do obciachowo
odzianej orkiestry na pływającej platformie i jej wybrylantynowanego wokalisty z megafonem,
zanurzył się w zielony mrok pod drzewami.
W powietrzu unosiła się odurzająca kompozycja woni kwiatów z college’owego ogrodu i
dziewczęcych perfum, wyczuwało się w niej również ciepłą nutkę zapachu zgnilizny,
wydzielanego przez nadbrzeżną roślinność. Chris zwalniał stopniowo kroku i w końcu
zatrzymał się przy narożniku hangaru. Nie bardzo wiedział, dlaczego się zatrzymał, wiedział
tylko, że coś go oczarowało.
Stał tak i patrzył ponad wodą na pary kołyszące się na parkiecie z desek w rytm Blue Moon
w wykonaniu orkiestry na pływającej platformie. Z tej odległości nie wyglądały tak nachalnie
wielkopańsko – po prostu małe figurki przystojnych mężczyzn w czerni i bieli oraz pięknych
dziewcząt w kolorowych sukniach, jakby wyjęte ze staroświeckiego snu o elegancji i gracji.
Ciemności sprawiały, że postacie wyglądały jeszcze bardziej nierealnie, przywodziły na
myśl niedobitki ludzkości, ocalałe po śmierci wszechświata, istoty, które zdają sobie sprawę z
grozy sytuacji, ale mimo to tańczą dalej, bo są ludźmi, a najlepszym sposobem dodania sobie
odwagi jest w tej chwili taniec.
Nad wodą płynęły z oddali słowa, a Chris stał zauroczony tą nastrojową starą piosenką,
saksofon zawodził jak potępieniec, pary tańczyły. Wiedział, że zapamięta tę chwilę na całe
ż
ycie.
Kiedy odwracał się od hangaru, żeby wrócić po własnych śladach, usłyszał zbliżające się
szybkie kroki na ścieżce i znieruchomiał. Ktoś nadbiegał. Między krzakami i w zaroślach
zalegały gęste ciemności, ale coś w nich jakby migotało i nagle wyrosła przed nim przerażona
dziewczyna w białej balowej sukni.
Oczy miała rozszerzone strachem, jej delikatne ramiona drżały. Obejrzała się przez ramię i
Chris usłyszał tupot nóg i męski śmiech.
– Ktoś cię goni? – spytał cicho.
Kiwnęła głową. Krótkie ciemne włosy, nagie kształtne ramiona, te przerażone oczy i zarys
szyi w mdłej poświacie padającej od jeziora... zakochał się.
– Schowaj się za hangar – powiedział. – Spławię ich.
Przemknęła obok niego tak blisko, że poczuł zapach jej perfum. Znikła za węgłem.
Chris zajął pozycję pośrodku ścieżki i spokojny, pewny siebie czekał na prześladowców.
Po paru sekundach nadbiegli i na jego widok zatrzymali się jak wryci: trzej młodzi
mężczyźni w wieczorowych marynarkach i czarnych krawatach, jeden z butelką szampana w
ręku, drugi z cygarem, wszyscy trzej podpici.
– Patrz, Piers – powiedział jeden. – Zmieniła się w chłopaka.
– Mnie tam wszystko jedno – wybełkotał drugi i chciał ruszyć na Chrisa, ale trzeci go
przytrzymał. Był jasnowłosy, przystojny i Chris domyślił się, że to Piers.
– Coś ty, cholera, za jeden? – zapytał.
– Nieodpowiednio ubrany – zauważył ten z cygarem.
– Do jeziora z nim! – krzyknął ten z butelką. – Ja to załatwię.
– Jestem oświetleniowcem – powiedział spokojnie Chris. – Sprawdzam reflektory.
– Tu nie ma żadnych reflektorów.
– To się zaraz okaże.
Podpita trójka popatrzyła po sobie niepewnie.
– Tak czy inaczej... – zaczął i urwał ten z cygarem. – Tak czy inaczej, jeśli jesteś z ekipy
technicznej, to powinieneś schodzić ludziom z oczu. Nie po to płaci się sto funtów, żeby
oglądać szwendających się po terenie roboli.
– Gdzie Jenny? – spytał znienacka ten przystojny. – Przebiegała tędy jakaś dziewczyna?
– Nie.
– Łże jak pies – warknął ten z szampanem. – Na pewno przebiegała. Musiał ją widzieć.
– Nie ty mi będziesz mówił, co musiałem widzieć, a czego nie – powiedział Chris.
– Ja tu pracuję. Nie mam czasu z wami gadać. – Gotów był się z nimi bić, gdyby zaszła
taka potrzeba. Chyba to wyczuli, bo zaczęli się cofać.
– Widzieliście gnojka, jaki czupurny? – powiedział ten imieniem Piers, ten przystojny.
– Oj, zamknij się, Piers, bo przykro słuchać. Ty, oświetleniowiec, szukamy dziewczyny w
białej sukni...
Jeden z kolegów pociągnął go za rękaw i szepnął coś na ucho.
– Ona nie za dobrze się czuje – podjął. – Za dużo wypiła. Może sobie coś zrobić.
Na pewno jej nie widziałeś?
– Na pewno. Ale słyszałem.
– Mówiłeś...
– Mówiłem, że jej nie widziałem – wpadł mu w słowo Chris. – Ale słyszałem, jak ktoś tędy
przed chwilą przebiegał. Tą ścieżką, tam pobiegł. – Wskazał kierunek wzdłuż brzegu jeziora. –
Jeśli to była ona, to nie odniosłem wrażenia, że jest pijana... raczej przestraszona.
– Tak, bo widzisz, ona jest trochę nie tego... – Piers popukał się w czoło.
Jeden z jego kolegów parsknął stłumionym śmiechem.
Chris stał jak wrośnięty w ziemię. Trzej młodzi mężczyźni wyminęli go i poszli dalej
ś
cieżką.
– Cham zbuntowany. Trzeba go było wrzucić do jeziora.
– Założę się, że tu nie ma żadnych reflektorów...
– Powinni albo schodzić ludziom z oczu, albo ubierać się jak służba.
– Głupia dziwka. Jeśli nam ucieknie i... Resztę konwersacji pochłonęły zarośla i ciemność.
Chris, nabrawszy pewności, że już nie wrócą, obszedł hangar od frontu. Był to mały, zbity z
desek barak na najwyżej dwie płaskodenne łodzie, z wąskim drewnianym pomostem, który
obiegał go od wewnątrz. Chris zajrzał do środka. Było tam bardzo ciemno, ale pod tylną ścianą
bielała w mroku jej suknia. Chyba dziewczyna siedziała na pomoście.
– Już w porządku, poszli sobie – rzucił cicho.
Nie odpowiedziała. Pomyślał, że nie dosłyszała, i ruszył w jej kierunku. Przypomniał sobie,
jak nazwał ją jeden z młodych mężczyzn.
– Jenny? Tak masz na imię?
Bez odpowiedzi. Zatrzymał się w połowie bocznego odcinka pomostu i wytężył wzrok.
Czyżby straciła przytomność? Tamci mówili, że nie czuje się za dobrze, że za dużo wypiła.
Widział ją tylko przez parę sekund, ale nie wyglądała mu na wypitą, a kiedy obok niego
przebiegała, poczuł zapach perfum, nie alkoholu. Ale może jest chora?
Ogarnął go niepokój.
– Jenny? Nic ci nie jest?
Kiedy skręcał na odcinek pomostu biegnący wzdłuż tylnej ściany hangaru, bielejąca postać
drgnęła i z cichym szelestem sukni zaczęła pochylać się powoli ku przodowi. To był horror.
Nie miała głowy. Omal nie krzyknął z przerażenia, w porę się jednak zorientował, że to nie ona,
ż
e to tylko jej suknia. Właścicielki w niej nie było. Nie było jej też w hangarze.
Stał roztrzęsiony, czekając, aż uspokoi się walące jak młotem serce, potem podniósł suknię
i przycisnął sztywny materiał do twarzy, wciągając w nozdrza zapamiętany zapach. Po chwili
odłożył ostrożnie suknię i rozejrzał się.
Niepokój go nie opuszczał. No dobrze, nie zginęła makabryczną śmiercią, ale co się z nią
stało? Piers sugerował, że jest stuknięta. Może zdjęła suknię, ześlizgnęła się do wody i utopiła?
W żadnej z łodzi na pewno jej nie było. Drewniane dna prześwitywały spod cienkiej
warstwy wody, która się na nich zebrała. W wodzie też jej nie widział, chyba że leżała pod
łodziami, oplatana w wodorosty – wtedy by jej nie zauważył.
Co robić? Wszcząć alarm?
Tak, oczywiście, i to natychmiast.
Zanim jednak zdążył przedsięwziąć jakiekolwiek kroki, dostrzegł coś, co wcześniej uszło
jego uwagi – drzwi w tylnej ścianie hangaru. A więc niekoniecznie musiała się utopić.
Krok, drugi i już otwierał te drzwi. Zawiasy były naoliwione; ani on, ani trzej prześladowcy
nie usłyszeliby, jak dziewczyna je otwiera i wyślizguje się na zewnątrz. Stał niezdecydowany
przed hangarem pośród plątaniny zarośli i czuł się idiotycznie, jak podglądający ślepiec. Jeśli
nie utopiła się w mrocznym jeziorze, to kryła się teraz w tych ciemnych krzakach... bez sukni.
Ale czemu ją zdjęła? Bo widać ją było w ciemnościach i szeleściła. To by się zgadzało.
Nie wiedział, co robić. Wszczynając alarm, mógłby ją postawić w krępującej sytuacji.
– Dzięki – dobiegł z ciemności szept.
Aż podskoczył, waląc łokciem w kant drzwi. Dał się słyszeć odcieleśniony chichot.
– Gdzie jesteś? – spytał.
– Nieważne. Poszli?
– Tak. Chyba. Ale mogą się tu gdzieś kręcić. Odprowadzić cię?
– Nie trzeba. Nie wracam tam.
– Nie...?
Głos miała niski, łagodny, a akcent z północy. Był to najbardziej ekspresyjny głos, jaki
kiedykolwiek słyszał.
– Czego od ciebie chcieli? – spytał ciemności.
– A jak myślisz?
– Chyba nie... Zaraz, gdzie ty jesteś? Nie potrafię tak rozmawiać.
– Nieźle ci idzie. Ale teraz będziesz musiał odejść.
– Mogę ci w czymś pomóc?
– Już pomogłeś.
– Ale oni mogą wrócić!
Cisza.
– Jenny?
Cisza.
– Jenny, mam na imię Chris. Gdzie mieszkasz?
Bez odpowiedzi. Cisza, jakby jej tu nigdy nie było.
W oddali orkiestra grała kolejny kawałek, gdzieś w zielonych głębiach college’owych
terenów śpiewał słowik, ale Jenny nie było ani widać, ani słychać. Czyżby wyśnił sobie jej
głos? Nie, bo przecież nie wyśniłby sobie tego akcentu z Yorkshire, za to wyśnił odpowiedź.
Ona była realna. Z krwi i kości. I dochodziło – podniósł do oczu zegarek – dwadzieścia po
dwunastej.
– Muszę wracać do pracy – rzucił w przestrzeń. A potem, na wpół świadomie, ale z
poczuciem, że nie darowałby sobie, gdyby nie wypowiedział tych słów, dodał: – Jenny, jesteś
piękna. Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy. A jeśli nie, to obiecuję, że nigdy cię nie
zapomnę.
Przedarł się po omacku przez gęste zarośla do ścieżki i obejrzał. Nie zobaczył nic, prócz
bezkształtnych cieni, plam srebra, plam czerni. Mogła być wszędzie i nigdzie; na tyle blisko, by
mógł ją pocałować, i tak daleko, że nie dosłyszała tego, co powiedział.
Tancerze na swoim kwadratowym spłachetku światła klaskali. Orkiestra zaczęła grać
następny kawałek, wokalista podniósł mikrofon do ust i po nieruchomej wodzie popłynęły
słowa o księżycu, kłopotach i miłości.
Rozdział drugi
Rodzice Chrisa byli przez rok w separacji, a miesiąc przed balem dla dyplomantów
college’u ostatecznie się rozwiedli. Chris przeżył to bardziej, niżby się spodziewał, wydawało
mu się, że bardziej niż koledzy postawieni przez rodziców w tej samej sytuacji; jeszcze gorsze
od poczucia zdrady były spokój i rzeczowość, z jakimi matka i ojciec teraz o tym rozmawiali,
zupełnie jakby dla żadnego z nich rodzina nigdy nie znaczyła zbyt wiele.
Chris został z matką w ich dużym, wygodnym domu w północnym Oksfordzie, ojciec
przeprowadził się do swojej kochanki Diane, byłej sekretarki z pracowni architektonicznej,
którą prowadził, mieszkającej w małym domku po drugiej stronie miasta. Chris był tam kilka
razy. Za pierwszym Diane była w domu i chociaż znał ją z firmy ojca, jakoś niezręcznie było
mu z nią rozmawiać, i widział, że ona też jest skrępowana. Była ładna, dużo młodsza od ojca i
Chris nie potrafił spojrzeć jej w oczy, mając świadomość, że z jego ojcem śpi, że uprawia z nim
seks. Spojrzeć w oczy ojcu też nie potrafił. Za drugim razem Diane nie było. „Co u Diane?”,
spytał. „O, w porządku, dziękuję”, i gawędzili dalej jak dorośli, tak jakby nic się nie zdarzyło.
Ale przez jakiś czas rozmowy nie były łatwe. Łatwe były dawniej, kiedy stanowili jeszcze
rodzinę, wtedy rozmawianie nie było celem samym w sobie; było czymś naturalnym.
Co do matki to z początku była nie do życia. Zawsze miała tendencje do dramatyzowania,
do przesady i pozerstwa, ale na pewno nie było jej lekko, kiedy pomyślała, co robi jego ojciec.
Zamykała się na długie godziny w sypialni i gorzko płakała, wychodziła stamtąd sztucznie
wesoła i piła więcej wina niż dawniej. A przyjaciółki odwiedzały ją częściej i dłużej
przesiadywały.
Chris musiał się zmienić. Niemal z dnia na dzień musiał się przeistoczyć z kogoś, kto jest
za młody, by pić, palić, a nawet przeklinać, w kogoś w rodzaju współczującego brata, który w
skupieniu słucha i udziela mądrych rad; kogoś, kto bez skrępowania potrafi dyskutować o
seksie i kochankach obojga płci. Zupełnie jakby oczekiwano od niego, żeby nie zależało mu ani
na ojcu, ani na kochającej się, zgodnej rodzinie – żeby w końcu z tego wyrósł.
Wkrótce matka zaczęła się spotykać z niejakim Mikiem Fairfaxem, wykładowcą
uniwersyteckim i radcą miejskim, zagorzałym liberałem, obrońcą środowiska naturalnego,
człowiekiem zatroskanym problemami Trzeciego Świata. Spiknęła się z jego znajomymi,
zaczęła chodzić na zebrania i nosić plakietki. Któregoś dnia Mike Fairfax został na noc i spał z
nią. Nazajutrz zachowywali się tak, jakby nic się nie stało, ale po części widać było, że jest
zakłopotany. Ojciec Chrisa miał wiele wad, ale zakłopotanym nigdy się go nie widywało.
Krótko mówiąc, Chris nie czuł się w domu dobrze i kiedy zaczęły się letnie wakacje, starał
się jak najwięcej czasu spędzać poza nim. Pracował nadal dorywczo w Oksfordzkim Zapleczu
Rozrywki Barry’ego Millera, ale przede wszystkim szukał Jenny.
Nie było dnia, żeby o niej nie myślał. Śniła mu się co noc; kochał się z nią w wyobraźni,
zasypiał i budził się z jej imieniem na ustach. Była z nim bez przerwy, a on nie miał pojęcia, jak
ją odnaleźć, uparcie jednak szukał. A w wolnych chwilach pracował zarobkowo.
Oksfordzkie Zaplecze Rozrywki miało dwa adresy. Pod jednym, niedaleko Cowley Street,
znajdował się magazyn, gdzie przechowywano i naprawiano większość sprzętu, pod drugim
sklep położony bliżej centrum miasta, gdzie można było kupić bądź wypożyczyć mniejsze
rekwizyty i gdzie składało się zamówienia na wypożyczenie większych pozycji, takich jak
sceny, kurtyny albo baterie reflektorów. Chris był jednym z czworga zatrudnionych: Sandra
pracowała w sklepie, Dave i Tony w magazynie. Do obowiązków tych ostatnich należało
również dostarczanie oraz odbiór furgonetką wypożyczonych materiałów. Chris pomagał w
jednym i drugim miejscu – w magazynie wymieniał przepalone żarówki, ładował furgonetkę,
sprawdzał stan zwracanego sprzętu, w sklepie sprzedawał sztuczną krew, przybory do
charakteryzacji, peruki albo wypożyczał rekwizyty, takie jak rzymskie hełmy i pistolety
maszynowe.
Nie była to praca dorywcza w ścisłym tego słowa rozumieniu. Barry Miller chętnie
zatrudniłby Chrisa na stałe i Chris nie miałby nic przeciwko; podobało mu się tutaj, rozsądek
podpowiadał jednak, że praca u Barry’ego Millera nie zapewni mu żadnych perspektyw, więc
traktował ją tylko jako tymczasową ucieczkę od realnego świata, co bynajmniej nie znaczyło,
ż
e nie wywiązywał się sumiennie ze swoich obowiązków. Mimo wszystko dzięki niej spotkał
Jenny.
I dzięki niej znowu ją spotkał. Cały poranek pierwszej środy letnich wakacji spędził w
magazynie. Teraz miał godzinę przerwy na lunch, a po południu będzie pracował pod okiem
Sandry w sklepie. Jechał na rowerze Cowley Road, mijając kolektury bukmacherskie,
azjatyckie sklepiki, kioski z gazetami, siedziby związków zawodowych, i nagle dostrzegł kątem
oka Jenny wychodzącą z supermarketu.
O mało nie spadł z roweru. Przeszła kilka kroków drugą stroną ulicy i skręciła w pierwszą
boczną uliczkę, ale jego zmysły, nastrojone teraz na wypatrywanie szczupłych dziewcząt z
krótkimi ciemnymi włosami, zdążyły ją zarejestrować, i był pewien, że to ona.
Przepuścił nadjeżdżające z przeciwka samochody i skręcił w prawo, w biegnącą pod górę
uliczkę wzniesionych tarasowato budynków z murowanym kościółkiem na rogu, w której
znikła mu z oczu. Domniemana Jenny przechodziła właśnie przez furtkę; smukła postać z siatką
na zakupy, w zielonym T-shircie i czarnych szortach.
Chris zmienił przełożenie, nacisnął pedały i dojechał tam w momencie, kiedy wsuwała
klucz do zamka.
– Jenny!
Obejrzała się. Bezapelacyjnie! To była Jenny, i tak samo piękna w blasku dnia jak wtedy w
nocy.
– My się znamy? – spytała.
– Jestem Chris. Tamten wieczór... na balu. Pamiętasz? Przy hangarze na łodzie.
– A... ach tak. Rzeczywiście!
I uśmiechnęła się, a Chrisowi serce omal nie wyskoczyło z piersi. Była realna, stała tu
przed nim.
– Mieszkasz tutaj?
– Tak. Przejściowo. Na dziko.
– Aha, rozumiem – bąknął Chris, chociaż nie rozumiał.
Otworzyła drzwi.
– Wejdziesz?
– Co? – Nie ochłonął jeszcze. – A tak. Dzięki. Goła drewniana podłoga z desek, plakaty
poprzypinane pluskiewkami do ścian, swąd przypalonego tosta – zupełne przeciwieństwo
podbarwionego księżycową poświatą, nadjeziornego romantyzmu. Chrisowi zrobiło się
niewyraźnie.
Wszedł za nią do małej, wąskiej kuchni. Przy stole siedzieli dwaj młodzi mężczyźni i pili
kawę. Nie przypominali w niczym Piersa ani jego przyjaciół; włosy zwisały im sfilcowanymi
strąkami imitującymi dredy – imitującymi, bo obaj byli biali – i mieli na sobie brudne,
poplamione tłuszczem dżinsy. Jeden był rozebrany do pasa, drugi tatuował go igłą maczaną w
kałamarzu z atramentem.
– To jest Chris – powiedziała Jenny. – A to Derek i Ollie. Chcesz kawy?
– Eee... owszem, dzięki.
Derek i Ollie sprawiali dosyć sympatyczne wrażenie. Derek – ten tatuowany – wytarł sobie
ramię brudną chusteczką i przesunął się, robiąc mu miejsce.
– Możesz mi potrzymać lusterko? – zwrócił się do Chrisa, wręczając mu lusterko w
plastikowej oprawce; chciał sprawdzić, jak wychodzi tatuaż. A miała chyba z tego wyjść róża,
ale krwi i atramentu było tyle, że Chris głowy by nie dał.
– Przy tatuowaniu ostrożności nigdy za wiele – wyjaśnił Derek. – Znałem gościa, który
miał wytatuowane na czole litery MOT. Chodzi o to, że Tom mu było na imię i wytatuował je
sobie własnoręcznie w lusterku. Dobra, Ol, jedziemy z tym koksem.
– Pewnie nie było mu do śmiechu, kiedy się zorientował – powiedział Chris, obserwując
Jenny zapalającą gaz pod czajnikiem.
– Mowa! Takie coś może człowiekowi popsuć humor na cały poranek, nie? – przyznał
Derek. – Dostał małpy. Nie widziałem jeszcze, żeby komuś tak nerwy puściły. Ale stało się.
Los go naznaczył. Z początku udawał, że nie słyszy, kiedy ludzie wołali na niego Mot, ale w
końcu zbastował, bo inaczej nie miałby do kogo gęby otworzyć. Przykra sprawa.
– Wszyscy tu mieszkacie? – spytał Chris.
– Tak. Przejściowo – odparł Derek.
Wyglądał na rozmowniejszego niż jego kolega. Być może Olliemu na włączenie się do
konwersacji nie pozwalała koncentracja. Jenny płukała w zlewie kubki.
– Kto jest właścicielem tego domu?
– A diabli wiedzą.
– I nie płacicie czynszu? Jak tu trafiliście?
– Włamaliśmy się. Dom od miesięcy stał pusty. Tak, czynszu nie płacimy, ale sprzątamy
tutaj, dokonujemy drobnych napraw i w ogóle dbamy o posesję. Pewnie nas stąd w końcu
wykopią, ale takie już jest życie, c’est la vie. Jesteśmy dobroczynnymi pasożytami. śyjemy w
symbiozie z naszym gospodarzem. Korzyść jest obopólna. Czysta ekologia.
– Tak, rozumiem – bąknął Chris. Miał chyba przed sobą autentycznych hipisów.
Spojrzał znowu na tatuaż. – To boli?
– Da się wytrzymać. Jest na to sposób; izoluje się ból w umyśle. Otacza się go szczelnym
płotem. Są ludzie, którzy przeprowadzają operacje na samych sobie. – No wiesz, koncentrujesz
się jak diabli, bierzesz valium i do dzieła. Czytałem gdzieś o facecie, który przez parę miesięcy
studiował, jak się operuje wątrobę: przekopał się przez podręczniki chirurgii, skompletował
cały sprzęt, wysterylizował skalpele i do roboty. Długie nacięcie w poprzek brzucha, podwiązać
wszystkie naczynia krwionośne, szło jak po maśle. Odsunął na bok żołądek, żeby nie
przeszkadzał, wkłada rękę...
– Przymknij się, Del – mruknął Ollie – bo pawia zaraz puszczę. I nie wierć się.
– I co było tej wątrobie? – spytał Chris.
– Nic, dopóki nie zaczął – powiedział Derek i roześmiał się.
Chris ani na chwilę nie tracił z pola widzenia Jenny: wiedział, w którą stronę patrzy, co
robi. Woda się zagotowała i Jenny zaparzyła kawę.
– Może wyjdziemy do ogródka? – zaproponowała. Wstał bez zwłoki.
Mały ogródek na tyłach domu był zadbany, kwiaty na klombach wypielone i podlane,
trawnik przystrzyżony. Jenny usiadła na stopniu drewnianej szopy. Usiadł obok niej i postawił
kubek z kawą na ziemi.
– I co się działo wtedy wieczorem po moim odejściu? – spytał.
– Też się stamtąd wyniosłam. Przeskoczyłam przez ogrodzenie.
– Jak to... bez sukienki? Chyba że wróciłaś po nią do hangaru? I gdzie w ogóle się kryłaś?
Nic nie widziałem.
– Miałam na sobie ciemną koszulę i dżinsy. W nich przekradłam się na teren. Bo nie
figurowałam na liście gości. Weszłam na gapę.
Opowiedziała mu, jak to zrobiła. Kilka dni wcześniej weszła na teren college’u jako
turystka, z balową suknią w torbie, którą schowała w zaroślach nieopodal hangaru na łodzie. W
dzień balu przelazła po zmroku w ciemnym ubraniu przez mur, odnalazła torbę, przebrała się w
hangarze i wmieszała między gości.
– Przelazłaś przez ten mur bez niczyjej pomocy? – Chris był pod wrażeniem. – Poszłaś
sama?
– Z Derekiem ani z Olliem nie mogłam się tam raczej pokazać, nie uważasz? Za bardzo się
wyróżniają z tłumu. Zresztą lubię działać w pojedynkę. Poszłam tam, gdzie grała muzyka.
Faceci prosili mnie do tańca, było mnóstwo jedzenia i szampana... Kiedy mnie pytali, z kim
przyszłam, udawałam, że zgubiłam swojego chłopaka. Pech chciał, że nadziałam się na Piersa.
Nie wyjaśniła, skąd znała Piersa, a Chris nie pytał. Wychodziło jednak na to, że Piers
zorientował się z miejsca, że dostała się na bal na gapę, i postanowił wyegzekwować od niej
zapłatę w naturze.
– Od razu mi się nie spodobał – powiedział Chris. – Nie spodobali mi się wszyscy, jak
tylko ich usłyszałem.
– Byłeś niesamowity – stwierdziła. – Myślałam, że cię pobiją, ale ty fantastycznie się z
nimi rozprawiłeś.
Zarumienił się. Nie wiedział, co powiedzieć.
– E tam! – mruknął w końcu.
– Człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy, że tacy ludzi jeszcze istnieją – podjęła. – Ale oni
istnieją. Bogaci i zepsuci... naprawdę wierzyć się nie chce; myślą, że wszystko im wolno. Ten
Piers to jakiś lord. Ludzie padają mu do nóg, kiedy się o tym dowiadują. Gdyby mnie dopadł,
nie miałabym żadnych szans. A potem nikt by mi nie uwierzył.
Chris żałował teraz, że nie ukatrupił Piersa i jego przydupasów tam i wtedy.
– Co robisz? Studiujesz?
– Boże, skąd ci to przyszło do głowy?! Jestem pasożytem. Jak ci dwaj, tam – pokazała
ruchem głowy na dom, w którym Ollie tatuował aktualnie Dereka.
– Nie przesadzaj...
– Naprawdę. Popracuję od czasu do czasu jako kelnerka. I to wszystko. Szczerze.
– I... i mieszkasz tu z...
Popatrzyła na niego kpiąco, wiedziała, o co mu chodzi.
– Tak, z Derekiem i Olliem – powiedziała.
– Czy... jakby tu... czy chodzisz z Derekiem?
– Czemu pytasz?
– Bo chciałem się z tobą umówić.
– Nie widzę przeszkód.
– Umówisz się ze mną?
– Tak. Nie ma sprawy. Kiedy?
– Może w piątek?
– Dobrze.
– Bywasz w Jericho Tavern?
– Nie. To chyba po drugiej stronie miasta, prawda? Ja znam tylko tę stronę.
– Grają tam niezłe kapele.
Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Sączył kawę, patrzył spod oka na jej opalone na
brąz ramię, na smukłą dłoń, którą wybierała kamyczki ze ścieżki obok swojej stopy, i znowu
opuszczała go odwaga.
– Na mnie już pora – powiedział w końcu. – Muszę wracać do pracy. Do zobaczenia w
piątek. Wpadnę tu po ciebie o...
– Nie, lepiej nie. Spotkajmy się na mieście. Pod tym kościołem na skrzyżowaniu w
centrum... jak ono się nazywa?
– Carfax.
– O właśnie. O ósmej.
– Dobrze. To do piątku. Dzięki za kawę.
– Pa, pa, Chris.
Poszło jak po maśle.
Reszta tygodnia upłynęła mu jak we śnie. W piątek był już tak podniecony, że nawet matka
sama żyjąca w mgiełce zauroczenia Mikiem Fairfaxem, coś zauważyła.
– Na miłość boską, przyprowadź tę dziewczynę do domu – powiedziała.
– Jaką dziewczynę?
– No tę, z którą masz randkę. Nie stroiłbyś się tak dla Carla i Jacko. Matki nie oszukasz.
Miał nadzieję, że to nieprawda. Nie powiedział nikomu o Jenny, nawet Barry’emu
Millerowi, jedynemu człowiekowi, któremu byłby jeszcze skłonny się zwierzyć.
Był piękny, ciepły wieczór i nie poszli do Jericho Tavern, lecz do University Park, usiedli
tam nad rzeką i gawędzili.
Powiedziała mu, że uciekła z domu w Yorkshire (nie powiedziała dlaczego) i pojechała
najpierw do Londynu, gdzie nikogo nie znała. Nocowała na dworcach i w parkach, dopóki nie
spotkała dziewczyny imieniem Tansy, takiej jak ona uciekinierki, tyle że z dobrego domu.
Zaprzyjaźniły się. Przyjechała z Tansy do Oksfordu i przez nią poznała Piersa.
– To było na jakiejś zabawie, nie pamiętam już gdzie... w którymś z college’ów.
Z początku mi się podobał. To był dla mnie inny świat. Pierwszy raz coś takiego
widziałam; wcześniej do głowy by mi nie przyszło, że ludzie naprawdę mogą tak żyć.
Szampan, forsy jak lodu... nigdy bym nie uwierzyła. A Piers był do tego lordem. Pęczniałam z
dumy, że chodzę z lordem. Ale potem przekonałam się, jacy oni są naprawdę.
Jenny nie miała pojęcia, że Tansy zaopatruje Piersa w narkotyki. Kiedy Tansy aresztowano,
Jenny znowu znalazła się na ulicy i tułała po noclegowniach dla bezdomnych. Wolała to niż
łóżko Piersa.
Po jakimś czasie poznała Dereka i Olliego i wprowadziła się do nich. Podkreśliła, że są jej
przyjaciółmi, nie kochankami; naprawdę.
Chris wiedział, że nie mówi mu całej prawdy. śe jej historia musi być bardziej złożona, a
ona sama wcale nie jest taka naiwna, na jaką próbuje pozować. Ale nie powiedział jej tego w
oczy; od prawdy ważniejsze było, że w ogóle mu o sobie mówiła.
Nigdy jeszcze nie spotkał takiej dziewczyny. Niewinna twarz, zaniepokojona bezbronność,
którą widział w jej oczach tamtej nocy nad jeziorem, drobna budowa ciała, szczupłe ramiona,
smukłe dłonie, wszystko to wyzwalało w nim instynkt opiekuńczy. Przy niej miał świadomość
swojej postury, muskulatury, a także swojej nieporadności.
A jednocześnie tembr jej głosu i sposób wysławiania zdawały się przeczyć niewinności.
Robiła na nim wrażenie uświadomionej, ale nie do końca, znającej życie, ale niecynicznej,
zgryźliwej, ale mimo to sympatycznej. Krótko mówiąc, była o wiele bardziej dojrzała, niżby się
mogło wydawać. Lecz przy całym swoim doświadczeniu życiowym miała ogromne luki w
wiedzy ogólnej. Zupełnie jakby nigdy nie chodziła do szkoły, jakby od urodzenia błąkała się
samopas i nie dała schwytać.
– Nie myślałaś o studiach? – spytał. – Program tych dwóch klas, których brakuje ci do
zaliczenia szkoły średniej, mogłabyś przerobić na zaocznych kursach i drogę na uniwersytet
miałabyś otwartą.
– Tak? A na co mi uniwersytet?
– Bo jesteś inteligentna. A mając dyplom, mogłabyś znaleźć sobie naprawdę dobrą pracę.
Poza tym poszerzanie horyzontów daje satysfakcję. Mogłabyś zostać członkiem parlamentu i
uchwalać prawa ustawiające do szeregu ludzi takich jak Piers.
– Piers to nie problem. I mogę ci wymienić sto powodów, dla których nie chciałabym
zasiadać w parlamencie. Ludzie tacy jak ty mają to do siebie, że nie potrafią wybaczyć ludziom
takim jak ja, że nie są tacy jak oni.
– Tacy jak ja?
– Ludzie z ładnych domów, na ciepłych posadkach, z dyplomami w kieszeni i tak dalej. To
nie mój świat, Chris, ja jestem inna. I rzecz nie w pochodzeniu społecznym, jeśli tak sobie
pomyślałeś.
– Nie pomyślałem!
– Ale myślałeś, że ja tak myślę.
– Słucham?
– Rozszyfruj to sobie.
Rozszyfrował i powiedział:
– Nie, wcale tak nie myślałem. Nie rozumiem, dlaczego to nie miałby być twój świat.
Skoro potrafisz układać takie słowne szarady, to jesteś w nim już bardziej ode mnie. Ten świat
do nikogo nie należy. A jeśli jesteś zdolna, to szkoda by było...
Nic nie odpowiedziała i poczuł się skarcony. Po chwili podjęli rozmowę, ale już na
luźniejsze tematy, śmiejąc się i przekomarzając. Kiedy zaczęło się ściemniać, wstali i ruszyli
wąską alejką pod baldachimem ciemnych drzew ku bramie parku, żeby zdążyć przed jej
zamknięciem.
Wyszli na ulicę St Giles, bardzo szeroką, z wysokimi, majestatycznymi domami i
wzniesionymi z kamienia budynkami college’u po obu stronach.
Pod drzewami, przed wielkimi klasycystycznymi gmachami Ashmolean Musem parkowała
mała, zapyziała furgonetka z kebabami. Chris kupił dwa pikantne kebaby, rozsiedli się na
schodach muzeum i jedli je salmonelli na pohybel; miłość jest odporna na zatrucia pokarmowe.
Co Jenny myślała o nim, Chris nie potrafił ocenić, podejrzewał, że po prostu go lubi, natomiast
on był zakochany, zauroczony, pijany miłością. Wszystko wokół wydawało mu się idealne,
tajemnicze, cudowne: od pięknego aromatu frezji, którymi pachniała, poprzez białą wstążkę,
którą miała przewiązane włosy, do brązowej skóry jej drobnych, bosych stóp. Jego zmysły
opływały miłością; oddałby za nią życie.
Co zaś do Jenny... to nie powiedziała mu, dlaczego uciekła z domu, bo się wstydziła. Nad
całym jej poprzednim życiem zalegał cień wstydu i poczucia winy, a przecież nie było dnia,
ż
eby nie wracała pamięcią do przeszłości i nie próbowała doszukiwać się w niej jaśniejszych
stron. Niestety bezowocnie.
Od urodzenia mieszkała z rodzicami w małym miasteczku w Yorkshire. Ojciec był
magazynierem, matka kucharką w szkole. Kiedy Jenny miała sześć lat, firmę ojca, jak wiele
innych na początku lat osiemdziesiątych, zlikwidowano, i nie mógł znaleźć innej pracy.
Niedługo potem lokalne władze oświatowe zmieniły system żywienia w szkołach. Zamiast
zatrudniać własne kucharki, ogłosiły przetarg na tę usługę, zapraszając do niego zewnętrzne
firmy prywatne. Wiele kobiet, wśród nich matka Jenny, straciło pracę, i chociaż części z nich
udało się zatrudnić u prywatnego cateringowca, który zdobył kontrakt, to większość nie miała
tego szczęścia. Matka Jenny była wśród tych ostatnich.
W domu przez długi czas źle się działo. Po roku matka Jenny znalazła jednak pracę, tym
razem w szpitalu jako salowa, lecz ojciec nadal pozostawał na bezrobociu. Całymi dniami
przesiadywał w domu, palił i gapił się w telewizor.
Ponieważ matka wychodziła do pracy wcześnie rano, to ojciec budził Jenny i robił jej
ś
niadanie, i to właśnie wtedy zaczął ją molestować.
Z początku było to niewinne z pozoru dotykanie, a właściwie niby to przypadkowe
muskanie jej nagich ramion i nóżek. Ale to się zmieniło. Muskanie przeszło z czasem w
głaskanie, a głaskanie w ściskanie, i Jenny, która miała już wtedy osiem lat, krew uderzała do
głowy, kiedy do tego dochodziło, a potem czuła się brudna i bardzo nieszczęśliwa.
Później zrobiło się jeszcze gorzej: cuchnące tytoniem pocałunki, ręce w jej majteczkach. I
nie tylko. Matka, gdyby miała świadomość, co się święci, może by ją obroniła, ale chodziła
wciąż zmęczona i rozdrażniona, a zresztą Jenny nie wiedziała, jak jej to powiedzieć.
Powiedziałaby swojej wychowawczyni w szkole, lecz rotacja kadry nauczycielskiej była tak
duża, że Jenny nie miała czasu poznać żadnej z nauczycielek na tyle, żeby jej zaufać.
W piątym roku tej gehenny, zdesperowana, zabrała wieczorem nóż z kuchni i schowała go
pod poduszką. Nie bardzo wiedziała, co z nim zrobi, chociaż gotowa była nawet zabić ojca.
Kiedy przyszedł do niej nazajutrz, dźgnęła go tym nożem w rękę. Rana nie była groźna, ale
krwi co niemiara. Na widok tej krwi zrobiło jej się słabo, on też się przestraszył; kiedy jednak
ochłonął, uderzył ją. Od tamtej pory scenariusz się zmienił. W dalszym ciągu ją obmacywał, ale
teraz doszło do tego bicie – okrutne, bolesne razy w miejsca, gdzie się nie uwidocznią. Jenny
nie miała już wtedy nadziei, że ktoś jej pomoże. Zrozumiała też, że biorąc sprawy we własne
ręce, może coś zmienić, ale niekoniecznie na korzyść. To była pouczająca lekcja.
Jakiś rok później ojciec znalazł w końcu pracę. Wychodził z domu wcześnie rano i nie miał
już tylu okazji do zostawania z córką sam na sam. Przypadki molestowania stały się rzadsze,
ale dla Jenny, która zdecydowała, że po ukończeniu szesnastego roku życia odejdzie z domu,
nie miało to już większego znaczenia. Zwlekała do tego czasu, bo chciała być zgodnie z
prawem zwolniona od obowiązku zamieszkiwania z rodzicami i chodzenia do szkoły.
I tak w dzień swoich szesnastych urodzin wstała wcześnie, kiedy reszta domowników
smacznie jeszcze spała, zjadła w małej kuchni swoje ostatnie śniadanie, potem umyła miskę i
łyżkę, zarzuciła na ramiona plecak i wyszła.
Zostawiła na stole karteczkę: „Cześć, mamo, odezwę się”. Pomaszerowała prosto na
dworzec autobusowy, wsiadła do autobusu jadącego na południe i opuściła swoje rodzinne
miasteczko na zawsze.
Nic, co się od tamtej pory wydarzyło, nie zatarło wstydu, strachu ani nienawiści.
Spała z wieloma chłopcami, między innymi z Piersem, i chociaż niektórzy z nich byli
nawet zabawni, niektórzy sympatyczni, a niektórzy atrakcyjni, to ich oczyma patrzył na nią
ojciec, a kiedy zamykała swoje, to po to, żeby się przed nim schować. Może któregoś dnia
opowie komuś, co przeżyła; może opowie Chrisowi. Ale jeszcze nie teraz, nie w najbliższej
przyszłości.
Rozdział trzeci
W poniedziałek Barry Miller poprosił Chrisa, żeby mu pomógł w pewnej ekstra-robocie.
Chris myślał, że chodzi o kolejny bal, ale okazało się, że to coś bardziej przyziemnego.
– Kupiłem sobie domek letniskowy – powiedział Barry, kiedy załadowawszy do furgonetki
rower Chrisa, jechali przez Oksford. – No, może bardziej posiadłość.
Nad kanałem. Chcę go okablować i urządzić, a potem wykorzystywać jako warsztat czy
coś w tym stylu. Może wstawię łóżko, żeby było przytulniej.
Najpierw pojechali do Barry’ego, do Kidlington, prawie trzy mile na północ od miasta,
ż
eby zabrać z domu parę drobiazgów. Barry mieszkał w zgrabnym małym domku na
nowoczesnym osiedlu. Byli tam około czwartej i żona Barry’ego, Sue, zaproponowała, że
zaparzy im herbatę.
Powiedziała Chrisowi, że pracuje jako sekretarka w szkole. Ich dziesięcioletni synek Sean
grał przed domem w piłkę i Barry zatrzymał się, podbił piłkę kilka razy nogą, a potem strzelił,
trafiając z hukiem w drzwi od garażu, które spełniały funkcję bramki. Sue przewróciła oczami.
Była ładną, cichą blondynką i roztaczała wokół siebie dziwną aurę czarującego rozsądku, na
który kładł się cień niepokoju, tak jakby ktoś z jej bliskich – może syn – czuł się już lepiej, ale
niedawno poważnie chorował i jeszcze całkiem nie wydobrzał. Chris od razu poczuł do niej
sympatię. Zastanawiało go tylko, dlaczego Barry w furgonetce, kiedy tu jechali, prosił go, żeby
nie wspominał Sue o tym domku letniskowym; ale ona miała widocznie zaufanie do męża i nie
dociekała, jaką pracę mają do wykonania.
– Od dawna mieszkasz w Oksfordzie, Chris? – spytała, kiedy Barry pokazywał Seanowi,
jak omija się z piłką obrońcę.
– Od urodzenia. A państwo przenieśli się tu z Londynu?
– Tak. Trzy lata temu. Zamierzaliśmy wyjechać do Australii, ale moi rodzice się starzeją,
wiesz, jak to jest... Zresztą Barry nie narzeka. Skończyłeś już szkołę?
Wyglądasz na starszego niż...
– Zostały mi jeszcze dwa lata. A potem uniwersytet. Sue, czy nie uważasz, że jeśli ktoś jest
zdolny, to powinien iść na uniwersytet i rozwijać swój talent?
– Jeśli tylko ma taką możliwość, to oczywiście – odparła. – Sama robię teraz dyplom na
uniwersytecie otwartym. To coś cudownego, najbardziej podniecająca przygoda, jaką w życiu
przeżyłam. Tylu rzeczy się dowiaduję... jestem na literaturze angielskiej. Barry mówi, że muszę
być naprawdę zdolna, ale ja mu powtarzam, że jest ode mnie zdolniejszy i też powinien się
zapisać na studia. On jednak twierdzi, że nie ma na to czasu.
– Jest zabiegany – powiedział Chris. – Firma ma mnóstwo zleceń.
– Owszem – pokiwała głową, patrząc na zadbany trawnik i ich szczęśliwego syna.
– Prosperuje. Myślę, że dobrze zrobiliśmy, przyjeżdżając tutaj.
Chris z zachwytem obserwował, jak Barry i Sue na każdym kroku okazują sobie
przywiązanie. Przekomarzali się i śmiali z siebie nawzajem, a jednocześnie sprawiała im
przyjemność fizyczna bliskość. Kiedy Barry wszedł, objął ją od razu, a ona mocno do niego
przywarła. Barry kochał także syna i była to miłość odwzajemniona. Pijąc herbatę, Chris
zaobserwował przez okno taką sytuację: Barry dryblował, a Sean próbował odebrać mu piłkę i
ku zaskoczeniu obydwóch udało mu się to. Ale Barry zręcznie ją odzyskał i natychmiast strzelił
z półobrotu na bramkę. Był to mistrzowski strzał. Piłka z ogłuszającym hukiem uderzyła w
drzwi garażu. Lecz oddając go, Barry stracił równowagę i klapnął na tyłek. I właśnie reakcja
Seana na ten upadek zwróciła uwagę Chrisa: śmiech chłopca i rumieniec na buzi wyrażały
jednocześnie podziw dla strzału ojca, rozbawienie komicznym upadkiem i niepokój, czy aby
czegoś sobie nie zrobił. Chris dostrzegł w tej reakcji wielką miłość, przykład, jak powinna
wyglądać rodzina. Z takiej miny syna można było być dumnym.
W drodze do chaty nad kanałem Barry opowiadał Chrisowi o Seanie:
– Dla mnie on jest królem świata. Odziedziczył po matce wiele dobrych cech.
Bystrość i pojętność, ale niestety również dobre serce, wiesz, o co mi chodzi? Nie, nie jest
mięczakiem... to nie tak. Lecz jest bardzo ufny z natury... i życzliwie nastawiony do całego
ś
wiata, muchy by nie skrzywdził. Martwię się o niego czasami.
– Dlaczego? Wyglądał mi na szczęśliwego.
– Nie wiadomo, co go w życiu czeka. Znałem paru typków spod ciemnej gwiazdy...
widziałem, do czego są zdolni. Sam niejedno mam na sumieniu. Jak się dobrze zastanowić, to
człowiek nigdy nie powinien czuć się bezpieczny.
Chris nie bardzo rozumiał, co Barry ma na myśli. Zjechali z autostrady i mijając motel,
popędzili w kierunku wioski Wolvercote. Zaraz za przerzuconym nad kanałem mostem skręcili
w prawo, w wyboistą drogę gruntową biegnącą pod drzewami.
– Nie byłem w tym zakątku od lat – powiedział Chris. – Zupełnie o nim zapomniałem.
– I bardzo dobrze – mruknął Barry. – Im mniej osób o nim wie, tym lepiej.
– Czemu? Nielegalne kasyno gry chcesz tu otworzyć czy co?
Barry nic nie powiedział. Przejechali w milczeniu jakieś pół mili wzdłuż kanału i skręcili
na polankę przed skupiskiem zrujnowanych zabudowań gospodarczych.
– Nie – odezwał się Barry. – To ma być moja kryjówka. Ustronne miejsce, w którym będę
mógł się od czasu do czasu zaszyć.
– A co? – spytał Chris, wysiadając za nim z furgonetki. – Ktoś ci depcze po piętach?
Znaczy, wiesz, jeśli nie chcesz, to mi nie mów, ale...
Barry rozejrzał się. W żółtej koszulce polo i jasnych bawełnianych spodniach wyglądał
młodo, prężnie, zawadiacko – jak aktor grający bohatera w thrillerze.
– Słuchaj, Chris – powiedział. – Zwierzę ci się z czegoś, dobrze? Z ciebie jest inteligentny
facet. Dave’owi ani Tony’emu nie mogę powiedzieć; oni mają pstro w głowach. Ale komuś
muszę. Sprawa ma się tak: parę lat temu zadarłem zjedna rodziną, rozumiesz. Trzej bracia.
Carson się nazywali. To było szemrane towarzystwo, typy spod ciemnej gwiazdy. Gorzej niż
szemrane. Mieli powiązania z terrorystami. Wiesz, z tymi irlandzkimi bojówkarzami...
Trzymali ze sobą sztamę na wzór mafii. Kodeks honorowy i takie tam. Tak czy owak
przyczyniłem się do wsadzenia dwóch z nich za kratki... Nic dodać, nic ująć. I muszę być teraz
ostrożny. Sue ani Seana raczej nie tkną; to by nie było w ich stylu. Ale wiesz, wypadki chodzą
po ludziach. Dlatego kupiłem tę minkę. Nie powiesz jej?
– Słówkiem nie wspomnę.
– Tak będzie lepiej. Tylko by się zdenerwowała. A więc wystarczy chatkę okablować. śeby
się nadawała do zamieszkania. śadnych tam ekstrawagancji; ze dwie oprawy oświetleniowe,
parę gniazdek, przenośne grzejniki. Jakiś dzień solidnej pracy: Jak już powiedziałem, Dave z
Tonym to plotkarze, jutro wszyscy by o tym miejscu wiedzieli... Porządne chłopaki, dobrzy
pracownicy, ale...
Trzymaj.
Podał Chrisowi zwój grubego kabla elektrycznego, który wyjął z furgonetki, sam zarzucił
sobie na ramię torbę z narzędziami, wziął pod pachę pudło z osprzętem i ruszył przodem w
stronę solidnie wyglądającego, tonącego w pokrzywach budyneczku. Wzniesiony był z
betonowych prefabrykatów, dach miał pokryły blachą falistą i na tle panującej tu wszędzie
atmosfery rujnacji robił naprawdę niezłe wrażenie. Barry przekręcił klucz w zamku i wszedł.
Cementowa posadzka nie była spękana; nie czuło się wilgoci. Działała nawet jarzeniówka
przytwierdzona byle jak do belek podtrzymujących strop.
– Nieźle, co? Mury zdrowe, bez dwóch zdań. Ocieplę toto, uszczelnię watą szklaną dach,
wyłożę boazerią ściany i mucha nie siada. Woda doprowadzona, patrz... – Wskazał ruchem
głowy na metalowy zlew w kącie. – Przyszło mi teraz do głowy, że i kabinę natryskową można
by zainstalować. Znasz się na hydraulice? Instalacja kibelka też nie powinna nastręczyć
większych problemów, nie? To by dopiero było.
Tak, natrysk, kibelek, kuchenka... chałupka zyskałaby trochę na wartości, nie?
Mam pomysł. Domki letniskowe. Dobrze je zaprojektować, i bingo. Działki w Europie są
teraz tanie jak barszcz. Trzeba tylko szybko działać. Tak, to jest myśl...
Chrisowi podobała się przedsiębiorczość Barry’ego. Przed chwilą napomykał z
przygnębieniem o mafijnej zemście, teraz zbijał w wyobraźni fortunę na budowaniu domków
letniskowych w Europie.
Chociaż w jego projektach sporo było życzeniowego myślenia, to kiedy dochodziło do
konkretów, potrafił zdobyć się na rzeczowość. Wyrysował schemat okablowania, z którego
odczytaniem Chris nie miał żadnych kłopotów, a wszystkie potrzebne kable, osprzęt
elektryczny i narzędzia leżały już na cementowej posadzce.
– To prywatne lokum i prawdę mówiąc, nie powinienem wpuszczać tego w koszta firmy.
Ale wpuszczę ze względu na podatek. Płacę sumiennie swoje podatki. Są goście, którzy nie
płacą, ale to stąpanie po kruchym lodzie. Mogą upłynąć lata, lecz prędzej czy później cię
dorwą. No, Chris. Poradzisz sobie?
Chris kiwnął głową.
– Mam tylko jedno pytanie w związku z tym schematem... Nie chcesz mieć kontaktu przy
samych drzwiach? Głównego wyłącznika światła?
– No tak, wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Chcę tu zainstalować detektor
podczerwieni, żeby światło w domu zapalało się automatycznie, kiedy ktoś się będzie zbliżał. O
tu, przy drzwiach od zewnątrz, z regulowanym wyłącznikiem czasowym. Kiedy będziesz
blisko, światło zapali się automatycznie, powiedzmy na minutę, żebyś zdążył otworzyć drzwi i
podejść do kontaktu przy liczniku prądu.
Po minucie wyłącznik czasowy odetnie prąd, ale jeśli wcześniej pstrykniesz główny,
nadrzędny kontakt, to światło pozostanie zapalone.
– I minuta wystarczy? A jak, dajmy na to, upuścisz klucze?
– Możesz nastawić taki czas zwłoki, jaki ci odpowiada... w przedziale od dziesięciu sekund
do dziesięciu minut.
Chrisowi wydało się to trochę przekombinowane. Gdyby detektor podczerwieni uległ
uszkodzeniu, trzeba by było szukać głównego kontaktu po omacku. Ale sama zasada była
zrozumiała.
– Gdzie ten detektor podczerwieni? – spytał, spoglądając na stojące na podłodze pudło z
osprzętem.
– To specjalne ustrojstwo. Musiałem je zamawiać. Jeszcze nie przysłali.
Potraktuj je jak normalny kontakt; doprowadź tam na razie kabel, tak jak masz na
schemacie, i zabezpiecz taśmą izolacyjną. Detektor zainstalujemy, jak mi go przyślą. Dobrze?
W razie czego trafisz tutaj sam, skoro już wiesz, gdzie to jest?
Masz tu klucz. Ja mam drugi. Ale nie sądzę, żeby ci to zajęło dłużej niż jeden dzień. Tyle
wystarczy?
– Chyba tak – mruknął Chris, szacując w myślach, że uwinie się z tą robotą w pół dnia. –
Bez problemu.
– To ja teraz wyładuję twój rower i zmykam. Możesz zacząć dzisiaj, możesz jutro... twoja
sprawa. Czekam na ciebie... Co dzisiaj mamy? Poniedziałek? To czekam w środę rano na
meldunek, że robota wykonana. Jakby co, to dzwoń.
Chris schował klucz do kieszeni i odprowadził wzrokiem furgonetkę kolebiącą się na
wyboistym trakcie pod drzewami. Wkrótce zapanowała cisza mącona jedynie przez śpiew
ptaków i monotonny szum odległej autostrady, tak stłumiony przez listowie, że ledwo
słyszalny. Małe skupisko zrujnowanych zabudowań tonęło w zieleni; bluszcz piął się po
ś
cianach, pokrzywy pieniły w progach, ścieżki zarastała wybujała trawa. Chris poświęcił parę
minut na obchód budynków (kurnik, coś jakby obora i jakaś rozwalona buda o bliżej
nieokreślonym przeznaczeniu), potem postanowił poszukać niewidocznego kanału. Wiedział,
ż
e musi tu gdzieś być, nie dalej niż o rzut kamieniem. Rozbuchana zieleń – dżungla listowia,
gałązek, gałęzi, trawy, chwastów – utrudniała orientację. W końcu jednak wypatrzył wąski
rozstęp w zaroślach i przecisnąwszy się tamtędy, stanął na flisackiej ścieżce.
Kanał był cichy, wąski i brązowy. Po powierzchni ślizgała się niebieska ważka.
Kawałek na prawo wystawał z wody na wpół zatopiony mały jacht kabinowy, toczony z
wolna przez zgniliznę; część jego molekuł bez wątpienia kwitła już triumfalnie w porastających
brzegi trzcinach. Chris obserwował kiedyś ten kanał z mostu w Wolvercote. Dziennie
przepływało nim nie więcej niż pół tuzina łódek z opalającymi się wczasowiczami. Teraz w
zasięgu wzroku nie było żywej duszy, nikogo prócz tej ważki i zobojętniałej brązowej szkapy
skubiącej trawę na łące po drugiej stronie kanału.
Chris wrócił po własnych śladach do budynku... czy, jak go określił Barry, domku
letniskowego. Widział go już oczyma wyobraźni po odszykowaniu: obłożony cedrem, z
czystymi szybami w oknach, na patio stolik pod parasolem, ze skrzynek na parapetach spływają
kaskadami kolorowe kwiaty; Barry, Sue i Sean – powiedzmy w kostiumach kąpielowych –
wokół grilla. Wypisz, wymaluj ilustracja z prospektu biura podróży.
Rzeczywistość nijak się miała do tej sielankowej scenki. Wnętrze budynku stanowiło na
razie białą plamę. Równie dobrze mogła się tu mieścić pracownia artysty, jak i tymczasowa
klasa w przepełnionej szkole albo sala tortur jakiejś bananowej środkowoamerykańskiej
republiki. Chris zaczął sortować narzędzia i kable i jak zawsze, kiedy był sam, szybko popuścił
wodze wyobraźni. Wkrótce mieszkał tu już nie Barry, lecz on i Jenny. Jej drobna, ironiczna
obecność wypełniła polankę niczym duch.
Przedstawiona przez Barry’ego charakterystyka braci Carson była w zasadzie prawdziwa.
Tyle że nie mieli oni nic wspólnego z terroryzmem. Sam Barry też nie zawsze nosił nazwisko
Miller.
Mieszkał kiedyś w południowym Londynie, nazywał się Barry Springer i był elektrykiem.
Swego czasu zadał się przypadkowo z braćmi Frankiem i Billym Carsonami, którzy uważali się
za hersztów gangu, takich jak osławieni bliźniacy Kray. I podobnie jak światek braci Kray, tak i
ich światek sytuował się na obrzeżach showbiznesu. Barry kochał niebezpieczeństwo i
splendor; szczególnie lubił obracać się w towarzystwie popularnych ludzi, takich jak gracze w
snookera czy aktorzy telewizyjni, stawiać im drinki w klubach, być przez nich rozpoznawanym
jako ktoś z gangu Carsonów.
W rzeczywistości bracia Carson byli niekompetentnymi bandytami. Dokonali kilkunastu
napadów na sklepy jubilerskie i nie dali się złapać, ale też się nie wzbogacili. W końcu
postanowili obrabować opancerzoną furgonetkę firmy Securicor, przewożącą utarg ze sklepów
do banku, i z tymi pieniędzmi wejść na poważnie w biznes narkotykowy.
Ale Barry Springer brzydził się narkotykami. Kradzieżą też się trochę brzydził, lecz
pieniądze z tego procederu były przynajmniej czyste. Postanowił sobie, że skok na furgonetkę
Securicoru będzie jego ostatnią robotą, że zainkasuje swoją działkę, zmieni klimat i rozkręci
gdzieś jakiś mały interes.
Skok się nie powiódł. Bracia Carson wzięli ze sobą broń, czego nigdy wcześniej nie robili,
a ochroniarze Securicoru okazali się o wiele czujniejsi, niż to zakładał plan napadu. Billy
Carson spanikował i strzelił do jednego; ochroniarz padł na miejscu trupem, a gang czmychnął
tylko z ułamkiem tych pieniędzy, na jakie się nastawiał.
Przez kilka następnych dni Carsonowie wprost szaleli, zupełnie jakby przeczuwali, że są
skończeni. Strzelili do kasjera towarzystwa budowlanego, raniąc go i uciekając z czterema
tysiącami funtów. Postrzelili śmiertelnie zastępcę naczelnika poczty i zrabowali trzysta, a
potem, przez czysty przypadek, trafili największy w swojej karierze łup. Krążyli bez żadnego
określonego celu samochodem po mieście i w pewnej chwili zobaczyli inną pancerną
furgonetkę, tym razem odbierającą pieniądze z banku.
Gdyby wcześniej nie pili, nie rwali włosów z głów i gdyby nie zdawali sobie sprawy, że i
tak nie mają już nic do stracenia, nigdy by się na to nie poważyli.
Teraz jednak Frank Carson bez namysłu zjechał do krawężnika, wyskoczyli z wozu i
dziewięćdziesiąt sekund później, zostawiwszy na chodniku dwa trapy, pędzili już ulicami
południowego Londynu ze stu czterdziestoma tysiącami funtów na tylnym siedzeniu.
Ukryli samochód i pieniądze w wynajętym garażu za rzędem sklepów w Deptford.
Billy pognał do domu spakować się, a Frank do biura podróży po bilety lotnicze do
Hiszpanii. Do domu nie dane mu już było wrócić. Wysiadał na swoim przystanku z autobusu z
poczuciem, że coś jest nie w porządku; a kiedy skręciwszy za róg, zobaczył policyjnych
snajperów przed swoją kamienicą, blokadę i megafony, zrozumiał natychmiast, że Billy’ego
albo wyprowadzą w kajdankach, albo zastrzelą.
Zawrócił na pięcie ku głównej ulicy i pojechał autobusem do wynajmowanego garażu.
Przyczai się gdzieś z pieniędzmi na jakiś czas, a potem kupi sobie nowy paszport, bo stary
został wraz z Billym w mieszkaniu.
Ale pieniędzy nie było. Jedyną, poza braćmi, osobą, która wiedziała o garażu, był Barry
Springer, który od czasu pierwszego napadu na furgonetkę Securicoru, kiedy to Billy położył
trapem ochroniarza, nie chodził już z nimi na żadną robotę, i Frank od razu to sobie skojarzył.
Frank był trochę mniej w gorącej wodzie kąpany niż Billy, lecz nie za bardzo – nie na tyle,
ż
eby nie wskoczyć do samochodu i nie popędzić na złamanie karku, z pianą na ustach, do domu
Barry’ego Springera.
Spóźnił się jednak. Springera już tam nie było, nie było też jego żony ani małego synka.
Jakież było zdumienie Franka, kiedy staranowawszy ramieniem drzwi frontowe, wpadł jak
burza do środka i stanął oko w oko z uzbrojonymi policjantami, którzy się tam na niego
zasadzili. Został natychmiast obezwładniony i aresztowany.
Billy już wtedy nie żył. Zginął w strzelaninie, jaka się wywiązała, raniąc przedtem dwóch
policjantów; jeden z nich zmarł potem w szpitalu. Frank był sądzony za morderstwo i został
skazany na dożywocie. Koronnym świadkiem oskarżenia był Barry Springer. Ponieważ zgodził
się zeznawać, nie postawiono mu zarzutów i puszczono wolno. Zmienił nazwisko na Miller i
wyjechał z rodziną z Londynu; policja pomogła mu zatrzeć za sobą ślad.
Ale Frank i Billy Carsonowie mieli młodszego brata. Miał Edward na imię i zupełnie inny
charakter. Oni byli impulsywni, on wyrachowany; oni głupi, on inteligentny. Nie uczestniczył
w ich przestępczym procederze, ale bynajmniej nie dlatego, że nie pozwalały mu na to skrupuły
natury moralnej. Uważał po prostu, że przestępczość nie jest najefektywniejszym sposobem
zdobywania tego, co można również zdobyć, a co ważniejsze, zachować, wykorzystując do
tego szare komórki.
Wyuczył się na biegłego księgowego i pod tą przykrywką opracował metody prania
brudnych pieniędzy. Był już bogatym człowiekiem.
Z pogardą odnosił się do krótkowzrocznej brutalności starszych braci, ale za jedno był im
dozgonnie wdzięczny: wspólnymi siłami i z oddaniem wychowywali go po śmierci rodziców, i
za to darzył obu jedyną w swoim życiu miłością.
Edward był dziwnym, okrutnym człowiekiem o filozoficznej naturze, zagorzałym
czytelnikiem, facetem nieprzejednanym i zimnym. Kiedy więc Billy zginął, a Frank trafił za
kratki na co najmniej dwadzieścia pięć lat, lodowaty intelekt Edwarda zwrócił się przeciwko
Barry’emu Springerowi. Springer wydał Billy’ego.
Springer, stojąc w boksie dla świadków, z miną niewiniątka przysięgał, że nie ma pojęcia,
gdzie podziały się pieniądze, a to oznaczało jeszcze surowszy wyrok dla Franka, bo sąd nie
uwierzył w jego zapewnienia, że to Springer musiał je podprowadzić.
Jedyną namiętnością, która może wykiełkować z wiecznej zmarzliny natury Edwarda
Carsona, jest zemsta. Springer był wszystkiemu winien; Springer zapłaci. Carson postanowił
uzewnętrznić swój talent i zrobić użytek ze zgromadzonego bogactwa.
Zaczął szukać Barry’ego Springera.
Rozdział czwarty
Chris zaczął we wtorek rano i pięć godzin później robota była skończona.
Wymienił starą instalację elektryczną na nową, w której skład wchodziły: główny obwód
pętlowy, dwustronnie zasilany, z czterema podwójnymi gniazdkami, obwód jednostronnie
zasilany do kuchenki oraz obwód oświetleniowy z dwoma rozetkami sufitowymi. Ponadto
Chris wpadł na pomysł, żeby oprócz detektora podczerwieni zainstalować nad drzwiami od
zewnątrz lampę, którą będzie można również zapalać i gasić od wewnątrz, i poprowadził
stosowne okablowanie.
Następnie sprawdził, czy wszystko działa, czy żaden kabel nie wystaje zza drewnianych
listew osłonowych, do których przytwierdzone zostaną później płyty gipsowe, zamiótł
zaścielające podłogę trociny, kawałki kabla i izolacji i o trzeciej po południu wszystko było
gotowe.
Zamknął dom na klucz i ruszył pieszo traktem, prowadząc rower. Za dużo tu było
wykrotów jak na dobry miejski rower; na tej drodze przydałby się rower górski ale Chris
uważał górale za niezgrabne i zbyt ciężkie. W Oksfordzie rower górski nie był nikomu
potrzebny i każdy, kto takim jeździł, był z definicji pozerem.
Dla Chrisa ideą kolarstwa była szybkość oraz wyzwania Tour de France; oszczędzał swój
jednoślad na szosy.
Wsiadł na rower dopiero w Wolvercote, pochylił się i naciskając mocno pedały, po
piętnastu minutach był już pod domem Jenny przy Cowley Road. Nikogo jednak tam nie zastał.
Prawdę mówiąc, nie umawiał się z Jenny, ale mimo wszystko był zawiedziony.
Krążył przez kilka minut tam i z powrotem, w końcu popedałował w kierunku Rose Hill.
Była to dzielnica wąskich uliczek i bliźniaczych domów po południowej stronie miasta,
gdzie od sześciu miesięcy mieszkał ze swoją kochanką Diane jego ojciec.
Chris nie bardzo wiedział, po co tam jedzie, chyba po prostu nie chciało mu się wracać do
własnego domu.
Zdumiała go tabliczka z napisem „Na sprzedaż” przed domem, ale kiedy Diane otworzyła
mu drzwi, z miejsca o tym zapomniał. Diane była ładną, pulchną blondynką, dwudziestotrzy-
może dwudziestoczteroletnią. Chris znał ją od czasu, kiedy przed dwoma laty zaczynała pracę
w firmie ojca.
– Chris! Cześć. Eee... wejdź. Twój tato jest w ogródku.
Był zły, że tak łatwo się rumieni. A winna temu była uroda Diane, jej krótka spódniczka,
nagie nogi i ciepłe, pachnące kwiatami popołudniowe powietrze, no i ten jej uśmiech, zupełnie
jakby darzyła go sympatią.
Przeciął wąski living room i wyszedł przez tarasowe drzwi do zalanego słońcem ogródka
na tyłach.
– Cześć, tato – powiedział.
Ojciec, w szortach, T-shircie i panamie na łysiejącej głowie, podniósł wzrok znad
papierów, które właśnie przeglądał.
– Witaj, chłopcze – ucieszył się. – Jacy diabli ci tym razem przynieśli, co?
Było to jego standardowe powitanie. Chris wiedział, ż ojciec bardzo go lubi.
– Jak interesy?
– Kwitną, synu. Dlatego siedzę tu na słoneczku i zamiast się opalać, pracuję. Co u mamy?
– W porządku. Mike Fairfax mieszka teraz u... Chciał powiedzieć u nas, ale nie byłaby to
prawda.
Mike Fairfax nie tyle u nich mieszkał, co sypiał z jego matką. Ojciec ożywił się.
– Naprawdę? Fairfax, ten filozof?
– Tak. Mama oszalała na punkcie polityki. Nosi plakietki, chodzi na zebrania i w ogóle.
Chris siedział na schodku i wyciągał rękę do czarno-białego kotka, który się tam bawił.
Zwierzak spojrzał podejrzliwie na jego dłoń i czmychnął pod osłonę krzewu lawendy.
– Znam tego typka – powiedział ojciec. – Fairfaxa, znaczy się. Nie podpowiadaj, to
laburzysta, tak? Na liberała mi nie wygląda. Musi być laburzysta. Zgadłem?
– Nawet gdybym zaprzeczył, powiedziałbyś, że nie mam racji.
– To widać na milę. Zalatuje od niego społeczną wrażliwością. Ja jej nigdy nie miałem.
Twoja mama była wstrząśnięta, kiedy to odkryła. Pamiętam, jak zaraz po naszym ślubie ruszyła
wielka kampania ratowania tygrysa. Powiedziałem, że ratowanie tego cholernego tygrysa to
bardzo dobry pomysł... jak już zostanie uratowany, wykorzysta się go do eksperymentów
medycznych, a będzie ich można przeprowadzić na nim więcej niż na marnym szczurze.
Obraziła się na mnie.
Zasadnicza kobieta z tej twojej matki. Dobrali się z poczciwym Fairfaxem jak w korcu
maku. Dziękuję, Diane, Bóg zapłać.
Z domu wyszła Diane, niosąc tacę z herbatą i ciasteczkami domowego wypieku.
Ojciec wziął jedno.
– Tyjesz – zauważył Chris.
– Tak? Co ty powiesz? Diane, czy ja według ciebie tyję?
– Owszem – odparła. – Zmieniasz się w spasionego starego grubasa.
Zsunęła mu kapelusz na czoło i wróciła do domu.
– Widzisz, jak ona mnie traktuje? – wymamrotał wniebowzięty ojciec z pełnymi ustami.
– Diane sama je piecze? – spytał Chris.
– Tak. Nie smakują ci?
– Bardzo dobre, naprawdę. Pracujesz teraz w domu, tato?
– Kiedy tylko się da. Po co mam chodzić do biura, skoro to samo mogę robić, siedząc tutaj.
Zresztą niewiele teraz zleceń. Aktualnie projektuję dobudówkę dla jednego bogatego starucha z
Charlbury. Namówiłem go do przebudowy całego domu.
Ś
pi na forsie i umyślił sobie, że przerobi go na styl klasycystyczny; taki, w jakim gustują
teraz wszystkie japiszony... frontony, kolumny i tak dalej. Mogę mu bez trudu sprokurować
taką podróbkę, ale nie cierpię tego robić, wierz mi. Wpadło mi do głowy, żeby nawet garaż mu
przykryć czymś w rodzaju kopuły florentyńskiej, ale pewnie by się połapał, że jaja sobie z
niego robię.
– Nie powinieneś się tym zajmować, jeśli nie masz przekonania. To prostytucja.
– Opłacam z tego czynsz. Nie ma niczego niemoralnego w opłacaniu czynszu.
– Tak, ale... powinieneś robić to, co podpowiada ci talent, a nie co dyktuje jakiś nadziany
gość.
– Tak też czynię. Mam talent do podróbek. Poza tym on płaci i ma prawo wymagać. Mam
nadzieję, że to cudo się nie zawali i nie będzie przeciekało.
Ś
ciągnął brwi, poszperał w kieszeni spodni i wyciągnął wygniecioną tubkę pastylek na
trawienie.
– Piekielne ciasteczka – wymamrotał, ssąc z zapamiętaniem pastylkę. – Zawsze mam po
nich zgagę. Diane to cudowna dziewczyna, wiesz. Wybitnie uzdolniona.
– Uzdolniona?
– W dziedzinie architektury.
– Naprawdę?
Chris miał nadzieję, że nie zabrzmiało to sceptycznie. Nie chciał tego.
– Naprawdę – ciągnął ojciec. – Marnuje się jako sekretarka. Wybiera się na studia. A ty?
Co porabiasz?
Chris opowiedział mu o Barrym Millerze i pracy. Po namyśle wspomniał również o
kryjówce, uznając, że nie popełni wielkiej niedyskrecji, jeśli tylko nie zdradzi lokalizacji.
– Gangsterzy depczą mu po piętach? – prychnął ojciec. – Kit ci wstawia.
Gniazdko miłości sobie wije, mówię ci.
– On nie jest taki.
– Założę się. śeby sprowadzać tam dziewczynki. To dlatego nie kazał mówić żonie. Nam
tu, po Oksfordzie, żadni gangsterzy nie grasują.
– Mówię ci, że on nie jest taki – upierał się Chris. Sama myśl, że Barry mógłby oszukiwać
Sue i Seana, rozbijać tę przykładną rodzinę, była straszna.
– Młody jesteś, życia nie znasz – westchnął ojciec. – Aha, już wiem, o co cię chciałem
poprosić. Wyjeżdżamy z Diane na weekend. Nie będzie nas od piątku do niedzieli. Mógłbyś w
tym czasie wpadać tu do kocura?
– Jasne. Nie ma sprawy.
– Ten mały skurczybyk sra gdzie popadnie, żre na potęgę, a do tego gryzie. Nie miałbym ci
wcale za złe, gdybyś zwrócił mu wolność, ale Diane by się zdenerwowała, a więc lepiej tego
nie rób. Karm go tylko i pój. Poprosiłbym sąsiadów, ale się wczoraj poprztykaliśmy; to
zwyczajna szumowina. Dobrze, że długo tu już nie pomieszkamy.
– Aha, właśnie! Widziałem przed domem tabliczkę „Na sprzedaż”. Dokąd się
przeprowadzacie?
– Pod Long Hanborough. Kupiliśmy tam dom, taką starą zapuszczoną ruderę. Już byśmy w
niej mieszkali, żeby nie ten wychodek na zewnątrz. Mike Lovell doprowadza teraz posesję do
stanu używalności. Pamiętasz go? Poszerzał nam kuchnię. Jak tylko skończy, wprowadzamy
się tam, a to tutaj niech czeka na kupca. Zaraz, mógłbyś tu pomieszkać przez weekend. Niech
mama i Fairfax nacieszą się choć przez te parę dni wolną chatą. Jak chcesz, możesz tu
sprowadzić kumpli. Urządźcie imprezę, pograjcie na nerwach sąsiadom.
– Wspaniale! Tak zrobię.
Chris już wiedział, jak spędzi ten weekend. Pożegnał się z ojcem, umówił się z nim, że po
klucz wpadnie w piątek wieczorem, i wszedł przez tarasowe drzwi do domu. Rozejrzał się za
Diane, żeby z nią też się pożegnać. Schodziła akurat po schodach. Spojrzała mu ponad
ramieniem i zamknęła drzwi do living roomu. Zostali w korytarzu sami.
– Chris – zaczęła przyciszonym głosem. – Czy z twoją mamą... wszystko w porządku?
– On też o to pytał – odparł Chris. – Tak, ma się dobrze, naprawdę.
– Bo to taka miła kobieta. Przykro by mi było, gdyby rozpaczała czy coś w tym rodzaju.
Nie zniosłabym tego.
– Nie ukrywam, że z początku tak było. Ale chyba już jej przeszło. Ma teraz przyjaciela, a
więc bez obawy, samobójstwa raczej nie popełni.
Diane spojrzała na niego badawczo i zacisnęła wargi. Wyglądała jeszcze młodziej od
Jenny. Stała tak blisko, że czuł zapach mydła, którego używała.
– Nie zniosłabym, gdyby wszyscy myśleli, no wiesz, ja tylko...
– Nikt tak nie myśli – powiedział wymijająco Chris. – Tato mówi, że wybierasz się na
architekturę.
– Tak. On mi podsunął tę myśl. Interesująca propozycja.
Stali przez chwilę skrępowani, niemal rówieśnicy, osobowościami i sposobem bycia
bardziej bliscy sobie niż każde z osobna tamtemu mężczyźnie w ogródku, ojcu, kochankowi.
Potem Diane zachichotała i otworzyła Chrisowi drzwi.
Rozdział piąty
Matka, o dziwo, nie wpadła w histerię, kiedy Chris oznajmił, że weekend spędzi u ojca. Nie
wiedział, jak zareaguje; od kiedy zeszła się z Mikiem Fairfaxem, stała się nieprzewidywalna,
albo on, Chris, mniej przewidujący. Obawiał się, że zrobi scenę, zarzuci mu dezercję, branie
strony ojca i tak dalej. A ona, coś niebywałego, sprawiała wrażenie zadowolonej.
– Co u niego? – spytała, kiedy wieczorem siedzieli we trójkę przy kolacji.
– Pytał wciąż, co u ciebie. W porządku. Tyje.
– To dobrze – orzekła.
– Dobrze?
– Bo skoro nie przejmuje się sylwetką, to nie skończy jak tamten mężczyzna w Szwajcarii.
– Jaki mężczyzna w Szwajcarii? – zainteresował się Mike Fairfax.
– Byliśmy tam dwa lata temu na wakacjach – wyjaśnił Chris. – W tym samym hotelu
mieszkał facet w średnim wieku z bardzo młodą dziewczyną. Była o połowę od niego młodsza,
a on strasznie chciał jej zaimponować swoją formą. Gdziekolwiek się poszło, on tam biegał,
pływał albo robił pompki, a ona snuła się za nim ze śmiertelnie znudzoną miną. W lesie były
specjalnie oznakowane ścieżki zdrowia z rozstawionym drewnianym sprzętem – podbiegło się
kawałek, potem skoki przez ławeczkę, parę przysiadów, znowu kawałek biegiem i tak dalej. W
każdym razie on imponował jej pewnego ranka na takiej ścieżce, dostał ataku serca, i
wykitował.
Mike wydał jakiś nieartykułowany pomruk i sięgnął po winogrono. On też biegał co rano i
dlatego Chris przytoczył tę historię. Mike był dobrym człowiekiem, Chris nie miał co do tego
wątpliwości – wrażliwym, oddanym, energicznym, sympatycznym i przyzwoitym. Starał się
zaprzyjaźnić z Chrisem, uznawał jego status lokatora z dłuższym stażem i traktował go jako
rozsądnego, inteligentnego dorosłego. Fakt, że człowiek wykazujący wszystkie te pozytywne
cechy może być tak irytujący, stanowił dla Chrisa jedną z największych tajemnic świata. Ale
mniejsza z tym. Najważniejsza była Jenny i to, że spotkają się jutro wieczorem.
Barry Miller wypożyczył trochę sprzętu oświetleniowego pewnej trupie teatralnej
wystawiającej Romea i Julię w ogrodach jednego z college’ów i Chris zaproponował Jenny
obejrzenie tego spektaklu. Zgodziła się. Kupił bilety, wykąpał się, ogolił i włożył swoje
najlepsze sportowe ubranie. Czekając na Jenny przy portierni college’u, gdzie się umówili,
dygotał cały ze zdenerwowania.
Nie bardzo wiedział dlaczego, podejrzewał, że to przez ten formalny charakter randki,
pierwszej takiej w jego życiu. Kiedy jednak zobaczył ją, jak nadchodzi średniowieczną uliczką,
ś
wieża, słodka, poważna, serce wezbrało mu dumą i miłością, a ręce same się do niej
wyciągnęły. Podała mu swoje i stali tak przez chwilę, uśmiechając się do siebie, a jemu
przemknęło przez myśl: pierwszy raz się dotknęliśmy.
Scenę stanowił drewniany podest pod drzewami. Otaczały go z trzech stron również
drewniane schodkowe trybuny. Siedzieli w najwyższym rzędzie i śledzili rozwój wypadków na
małym prostokącie światła pośród gęstniejących ciemności. Chris niewiele rozumiał z fabuły.
Cała jego uwaga skupiona była na Jenny, na jej dłoni, którą trzymał, na łagodnej krzywiźnie
nagiej szyi, na świeżym zapachu perfum, przywodzącym na myśl frezje, tym samym, którym
pachniała jej balowa suknia w hangarze dla łodzi.
Podczas przerwy powiedziała:
– Nigdy jeszcze nie byłam na sztuce Szekspira. Tę przerabialiśmy w szkole, ale mnie wtedy
nie wciągnęło. To była jakaś zbitka z West Side Story i kazano nam proponować własne
współczesne wersje z punkami w głównych rolach, i takie tam.
Nie wiedziałam, że to może tak wyglądać.
– Nie podoba ci się.
– Wprost przeciwnie. Coś wspaniałego.
Pod koniec popłakała się. Otarła później oczy grzbietem dłoni i pociągnęła nosem.
Jej reakcja poruszyła Chrisa bardziej niż sama sztuka.
Szli w milczeniu przez oświetlony lampami ogród, trzymając się za ręce, a w powietrzu
zdawało się wisieć jakieś oczekiwanie, ciężkie niczym dojrzałe owoce na drzewach wokół.
Kiedy znaleźli się na wąskiej, brukowanej kocimi łbami uliczce z murem ogrodu po jednej
i starymi, wzniesionymi z kamienia budynkami college’u po drugiej stronie, Jenny powiedziała:
– Ciekawa jestem...
– No?
– Ciekawa jestem, czy chodziło ci już po głowie, żeby mnie pocałować.
Puścił rower i objął ją. Spodziewał się poczuć ciepło i miękkość, ale nie aż do tego stopnia,
i nie w połączeniu z gibką, jędrną siłą, która zdawała się falować w jego ramionach jak
płomień.
Kiedy się od siebie odsunęli, był tak oszołomiony, że nie potrafił określić, ile czasu
upłynęło. Stali w pewnym oddaleniu od zabytkowej latarni, zamontowanej na murze college’u,
i skryta w półcieniu twarz Jenny wydawała się zdecydowana i tajemnicza jak aztecka rzeźba.
– Nie rozumiem ciebie – powiedziała.
– Dlaczego? Co masz na myśli?
– To, że najwyraźniej chcesz, ale się powstrzymujesz. Nie ma się czego bać.
– Nie. To trudno wyjaśnić. Myślę, że...
– Nie wyjaśniaj. Nie musisz.
– Powiedziałaś, że nie rozumiesz, więc...
– Ale nie powiedziałam, że koniecznie chcę zrozumieć. Dziwny jesteś, mnie to jednak nie
przeszkadza; nie chcę tego zmieniać. Podobasz mi się taki, jaki jesteś.
– Naprawdę?
– Przecież mówiłam.
– Kocham cię, Jenny. Powiedział to. Samo mu się jakoś wyrwało. I ani się obejrzał, a ona
znów go całowała wstrząsana bezgłośnym szlochem. Usta miała otwarte i wilgotne wilgoć była
dla niego jak miodowa rosa, jak uderzając do głowy nektar, który z zachwytem spijał.
– Słuchaj – szepnął, kiedy się od siebie oderwali. Mój ojciec ma dom w Rose Hill,
wyjeżdża na weekend i prosi mnie, żebym posiedział tam z kotem.
– Tak, i...
– Pomieszkałabyś tam ze mną?
– Kiedy?
– Od piątku do soboty.
– Dobrze.
Odprowadził ją. W kuchni zajmowanego na dziko domu zjedli na spółkę z dziewczyną
imieniem Marie jedną pizzę i wypili jedno piwo, bo tylko na tyle było ich stać.
Jenny nie chciała mu pokazać swojego pokoju, ale obiecała, że przyjdzie na Rose Hill.
Wspominając potem w łóżku wypadki tego wieczoru, był przekonany, że obiecała. Przeżywał
na nowo pocałunki i analizował jej słowa. Był pewny, że dobrze to rozegrał.
Kiedy w piątek siedział w wąskim living roomie w Rose Hill, ta pewność powoli go
opuszczała. Kotek, z racji którego tu przyszedł, spał zwinięty w kłębek na sofie, a ciepły blask
zachodzącego słońca omywał wiktoriański, obłożony kafelkami kominek, półki z książkami
obok, stosiki starannie ułożonych czasopism o architekturze i książek o sztuce, wystrzępiony,
ale wciąż piękny perski kobierzec. Chris siedział w ciszy, czując wokół siebie pusty dom,
przygotowując się na przybycie Jenny. Diane zostawiła mu w kuchni zimną tarte i sałatkę.
Muzyka też była; ojciec nie mógłby żyć bez swoich kaset i kompaktów: Wagner, Mahler,
Bruckner, Strauss.
Mieli cały dom dla siebie... Chris zaczynał się denerwować. Chyba źle to rozegrał. Nie
powiedziała, że przyjdzie. Nie przyjdzie, ani myśli przyjść.
Roześmiała się, kiedy powiedział, że ją kocha, a on wyrzucił to z pamięci. Nie jadł z nią
pizzy ani nie pił piwa w zajmowanym na dziko domu; śniło mu się to wszystko. Ona jest teraz z
Derekiem i Olliem i śmieją się z niego. Zapadał wieczór, do ogródka zakradała się noc, a on
siedział w wysprzątanym małym living roomie i wyobrażał sobie najrozmaitsze rodzaje
upokorzeń.
Kiedy było już zupełnie ciemno, wstał powoli i rozprostował zdrętwiałe członki.
Kotek zerknął na niego, miauknął i znowu zasnął. Chris zapalił stojącą lampę, spojrzał na
swoje odbicie w tarasowym oknie i poczuł się jak samotny więzień.
Może zapomniała numeru domu i chodzi teraz tam i z powrotem, niezdecydowana, do
których drzwi zapukać? Wyszedł do małego frontowego ogródka. Ani żywego ducha.
Na prawo i na lewo, jak okiem sięgnąć, ciąg identycznych murowanych domów po obu
stronach ulicy. W przesłoniętych firankami oknach paliło się światło, blask ulicznych latarni
padał na dachy zaparkowanych samochodów, podświetlał bladozielone podbrzusza drzew
wzdłuż krawężników, i nikogo w zasięgu wzroku.
Zza rogu dobiegał szum przejeżdżających główną arterią samochodów, z otwartego okna
domu po drugiej stronie ulicy płynęła muzyka, a z ogródka na jego tyłach dochodziły śmiechy.
Zapach lewkonii mieszał się w powietrzu z wonią dymu i grillowanego mięsa.
Chris wyszedł na środek jezdni, przemaszerował do końca uliczki, zawrócił i mijając dom
ojca, doszedł do drugiego końca. W uliczkę nie skręcił w tym czasie ani jeden samochód, ani
jedna gwiazda nie spadła z nieba, zza rogu nie wyłoniła się żadna dziewczyna.
Chrisowi piersi rozsadzał fizyczny ból. Chciało mu się krzyczeć z tęsknoty za Jenny.
Wiedział z dokładnością do jednego jarda, jak daleko stąd stoi jej dom.
Czuł niewidzialny sznur łączący ich dwoje, napięty jak struna między ich sercami.
Wyobraził sobie jej dom: na górze pali się światło, jej pokój, którego nie chciała mu
pokazać; pokój przesycony zapachem Jenny, ubranie przerzucone przez oparcie krzesła, buty,
małe radyjko szepczące jej do ucha w nocy, patrzące na nią lusterko, blask nocnej lampki
padający na jej jedwabistą, oliwkową skórę...
Pójdzie tam. Stanie pod domem. Jak zobaczy światło w jej oknie, będzie przynajmniej
wiedział, gdzie ona jest; to mu wystarczy – przywróci spokój ducha.
Bzdura. Przecież nawet nie wie, które okno w tym małym domu jest jej. Może wlepiałby
rozkochany wzrok w okno Dereka albo Olliego. Mogłoby się też zdarzyć, że on poszedłby tam,
a ona tymczasem inną trasą przyszła na Rose Hill i rozminęliby się po drodze. Zastałaby dom
pusty i zawróciła. Nie! Musi uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Wrócił wolnym krokiem pod dom; jeszcze jeden rzut oka za siebie i wszedł do środka. Na
stole w kuchni postawił dwa talerzyki, dwie szklanki, położył dwa noże i widelce. Jak żałośnie
to teraz wyglądało. Zabrał talerz przygotowany dla niej, ale zaraz uświadomił sobie, że nie jest
głodny, i sprzątnął ze stołu wszystko.
Kotek w living roomie obudził się i szukał czegoś do zabawy. Chris wziął go na ręce. Był
mały i lekki jak puszek, ale pełen życia i energii. Zadrapał mu pazurkami dłoń, zeskoczył na
podłogę, czmychnął pod ścianę i zaczął się tam tarzać, walcząc z wyimaginowanym
zagrożeniem.
– Nikogo ci do szczęścia nie brakuje, co, Stworku? – powiedział do niego Chris.
– Masz wszystko, czego ci potrzeba. Wszystko poukładane... Przynoszą ci jedzenie, bawią
się z tobą, sprzątają po tobie, a ty nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy.
Nic cię nie obchodzi. Ty szczęśliwy mały skubańcu. Gdybym opowiedział ci o Jenny,
nawet byś się nie roześmiał. Nie wiedziałbyś, o czym mówię. Zobaczyłem ją na tamtym balu w
długiej sukni pod drzewami... Zgłupiałem, nie wiem, co robić...
Kociak nie zwracał na niego uwagi. Zmęczony szarpaniem pazurkami perskiego kobierca
położył się i znowu zasnął. Chris pogłaskał go delikatnie i poszedł do łóżka.
Rozdział szósty
Obudził się wcześnie w obcym łóżku i leżał przez jakiś czas w ciepłym żółtym świetle
przefiltrowanym przez zasłony, udając, że stracił pamięć i nie wie, kim jest. Ale nic z tego; nie
potrafił o Jenny zapomnieć ani ignorować upokorzenia, które odczuwał.
O ósmej wstał z ciężkim sercem, włożył szorty i T-shirt i zszedł na dół nalać Stworkowi
mleka i zrobić sobie śniadanie. Wyszedł z miską płatków śniadaniowych do ogródka i zjadł je,
siedząc na schodku.
Nastawiał właśnie wodę na herbatę, kiedy rozbrzęczał się dzwonek u drzwi. Serce o mało
nie wyskoczyło mu z piersi, ale to był tylko listonosz z paczką, która nie mieściła się do
skrzynki na listy. Wrócił do kuchni i parząc herbatę, zastanawiał się, co będzie robił przez cały
dzień. I wtedy znowu ktoś zadzwonił do drzwi.
Tym razem była to Jenny.
Stała na schodku na wpół skrępowana, na wpół wyzywająca.
– Nie mogłam wczoraj przyjść – powiedziała. – Zadzwoniłabym, ale...
– Zaparzyłem właśnie herbatę – wybąkał Chris.
Odsunął się, żeby ją przepuścić. Mijając go, zawahała się, a potem cmoknęła w policzek, i
to wystarczyło – serce znowu mu stopniało.
Byli oboje skrępowani. Chris nalał herbaty do kubków i usiedli z nimi na schodku,
obserwując Stworka uganiającego się za motylem.
– Myślałem, że już nie przyjdziesz – odezwał się Chris.
– Obiecałam. Powinieneś wierzyć ludziom, kiedy coś obiecują.
– Wierzę. Wierzę we wszystko.
Upiła łyczek herbaty, trzymając kubek oburącz. Słońce podświetlało włoski na jej skórze –
puszysty meszek na delikatnym różowo-oliwkowym podłożu. Wyczuła jego spojrzenie i
odwróciła się doń z uśmiechem.
– Czyj to dom? – spytała.
– Mojego taty. Mieszka tutaj ze swoją przyjaciółką. Pojechali na weekend do Paryża.
– Czym się twój tato zajmuje?
– Jest architektem. A ona... ta przyjaciółka, Diane... jego sekretarką. To znaczy byłą
sekretarką. Tato uważa, że ma talent, i posyła ją na studia architektoniczne.
– Może rzeczywiście jest utalentowana.
– Hmm... Może i jest.
– Była awantura? Kiedy twoi rodzice się rozstawali?
– Nie, do żadnej sceny nie doszło. Wszystko odbyło się w cywilizowany sposób.
No wiesz: jesteśmy zbyt dojrzali, żeby zachowywać się po prostacku i rzucać w siebie
czym popadnie, pokażmy klasę... Ale tak na prawdę, to mama była zdruzgotana. Przesiadywała
całe dnie w swojej sypialni i piła. Ja musiałem robić zakupy, gotować i takie tam. Potem
poznała jednego faceta... mieszka teraz z nami... i jej przeszło.
Znowu zaczęła mnie traktować jak dziecko, chociaż przez cały ten czas się nią
opiekowałem.
– Mówisz tak, jakbyś nie za bardzo ją lubił.
– Naprawdę? Nie, ona jest w porządku. Tylko on działa mi na nerwy.
– Kto? Twój tato?
– Nie! Ten jej facet. Jest jakiś taki rozlazły, fajtłapowaty, no wiesz. Chce, żeby wszyscy go
lubili, i za bardzo się stara. Tato jest zupełnie inny. Jemu wszystko zdaje się zwisać i
powiewać. W każdym razie na takiego pozuje, bo wiem, że tak naprawdę, to interesuje się
sztuką, architekturą, muzyką i w ogóle. Ale nie powiedziałabyś tego, patrząc na niego. Jest
gruby, łysy i sprawia wrażenie ostatniego lesera, ma jednak mnóstwo wiadomości i naprawdę
nie jest mu wszystko jedno. Nie robi tylko niczego na pokaz.
– Kochasz go?
– Tak, kocham.
– A ta jego przyjaciółka?
– Diane? Jest bardzo młoda; blondynka, i to ładna, hmm, może i ma talent do architektury,
ale nie to w pierszym momencie przychodzi ci do głowy na jej widok. Kiedy widzi się ją z tatą,
to jakoś nie chce się wierzyć, poświęcają wiele czasu na dyskusje o architekturze.
– Masz jakichś braci albo siostry?
– Nie. A ty?
– Też nie. Dzięki Bogu. – Jenny odstawiła kubek na schodek i spojrzała na Chrisa. –
Chodźmy do środka – zaproponowała.
Serce mocniej mu zabiło. Wstał i wszedł za nią przez tarasowe drzwi do małego living
roomu. Kiedy się do niego odwracała, chwycił ją za nadgarstek i poczuł pod palcami jej nagie
ciało. Chwilę potem obejmowali się już i całowali namiętnie, miażdżąc sobie nawzajem wargi.
Oderwali się od siebie po minucie, zdyszani, z ogniem w oczach. Wzięli się bez słowa za
ręce i wstąpili na schody.
Usiedli w pokoju, w którym nocował Chris, na niezasłanym łóżku.
– Wstań na chwilkę – mruknął i jednym ruchem ściągnął z łóżka pościel. Położyli się. Była
tak szczupła i lekka, że łóżko ledwie się pod nią ugięło. Czuł zapach jej włosów – słodki, jakby
dopiero co je myła. Spojrzała na niego, ale zaraz odwróciła wzrok i zsunęła się niżej, tak że jej
głowa spoczęła teraz na poduszce obok jego łokcia. W trakcie tego manewru spódnica
podjechała w górę, odsłaniając uda. Nawet nie próbowała jej obciągnąć.
Pochylił się, żeby pocałować Jenny. Przesunęła trochę rękę, by mu to ułatwić, i znowu
spotkały się ich usta – z początku były to tylko muśnięcia, powstrzymywali się. Kiedy sunął
ustami niżej, ku podbródkowi, jej dolna warga wywinęła się i złożył pocałunek w śliskiej,
jedwabistej wilgoci wewnętrznej strony, dotykając jej delikatnie językiem jak małą rybkę.
Po chwili ich języki się spotkały, poczuł rozkoszne mrowienie warg i chwilę potem
pożerali, spijali, zlizywali, połykali, bez żadnych zahamowań badając nawzajem wnętrza
swoich ust.
Jego ręka spoczywała wciąż na ramieniu Jenny. Przesunął nieco dłoń, muskając jej pierś:
najdelikatniejszą rzecz pod słońcem, chmurkę, myśl. Przez bawełniany T-shirt wyczuł pod
palcami sutek, taki niewinny w swej małej twardości. Pogładził go opuszkami palców. Jak
węszący nosek małego zwierzątka, pomyślał z uśmiechem.
Ona też wodziła dłońmi po jego ciele: po żebrach, po udach, po obnażonym brzuchu.
Pocałowali się znowu, i jeszcze raz, mocniej. Przywarł do niej całym ciałem i wyczuł, że
ona też do niego lgnie.
Wyzwoliła się nagle z jego objęć i usiadła. Jednym szybkim ruchem ściągnęła przez głowę
T-shirt, potem wstała i zsunęła spódniczkę i majteczki. Dech mu zaparło z zachwytu na widok
małych, jędrnych piersi z różowymi sutkami, delikatnej krągłości jedwabistego brzucha,
perłowego połysku uda i pośladka, i niesfornej kępki czarnych włosów.
I wtem jego wzrok padł na coś, co do tej pory pozostawało w ukryciu, na małego motylka
wytatuowanego nad sutkiem lewej piersi.
– To chyba... nie Ollie...
– Boże, skąd! – żachnęła się. – Jemu nie dałabym się dotknąć. To profesjonalnie
wytatuowany motyl.
– Podoba mi się – stwierdził Chris.
Wszystko – ona, jej ciało, zarumieniona, podniecona, ufna twarz – było tak samo urokliwe,
jak tamten wieczór na balu... jak ten niezwykły moment, kiedy wyłoniła się niespodziewanie z
ciemności nad jeziorem, szukając jego pomocy.
Rozwiały się wszelkie pozostałości skrępowania i wątpliwości i po para sekundach on też
był nagi. Przywarli do siebie, przytulili się, wodząc dłońmi, jedno po plecach drugiego.
Oderwała się od niego i usiadła, dysząc ciężko.
– Zaczekaj. – Pochyliła się i pogrzebała w brezentowej torbie, którą rzuciła na podłogę przy
łóżku.
– Ja mam... – zaczął.
– W porządku.
Wyprostowała się, ściskając coś w zaciśniętej garści. Ukląkł naprzeciwko niej i mając teraz
obie ręce wolne, zaczął pieścić jej biodra i miękkie pośladki.
Zasypał pocałunkami jej policzki, szyję, ramiona; przycisnęła sobie jego głowę do piersi, a
on całował je i całował, pijany miłością dopóki nie padła z powrotem na wznak, pociągając go
za sobą.
– Chwileczkę – szepnęła, przekręcając się na bok. Otworzyła dłoń i rozdarła paczuszkę,
którą w niej trzymała. To był kondom.
– Ja też kupiłem... – wykrztusił.
– Wszystko w porządku, ciii...
Uklękła i bez pośpiechu, z namaszczeniem, nałożyła mu go. Nie pierwszy raz to robi,
pomyślał i serce ścisnęło mu się na moment. W odróżnieniu od niego nie była w tym
nowicjuszką. Położyła się znowu, a on zaczął gładzić jej piersi, uda, biodra, gęstwę sprężystych
włosków, a na koniec, koniuszkami palców brzeg czegoś, co przypominało drugie wargi,
tajemne wargi, wilgotne i rozwarte jak te, które przed chwilą całował.
– Chris... – ni to szepnęła, ni westchnęła.
Czuł na szyi jej oddech, jej usta przy swoim uchu. Szybkim, wprawnym ruchem wsunęła
się pod niego, a on wśliznął się w nią gładko jak nurkujący pływak w wodę. I już nie wiedział,
czyje ciało jest jej, a czyje jego, czy to poranek, czy noc, w jedno zlały się jej sekretna wiedza i
jego niewinność.
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział siódmy
Z punktu widzenia Jenny to ich pierwsze zbliżenie było nieporadne, za krótkie i w ogóle
trochę żałosne, ale na naukę przyjdzie jeszcze czas, a poza tym wzruszyła ją czułość, jaką jej
okazywał. Została z nim i spędzili jeszcze noc z soboty na niedzielę, i może wszystko
potoczyłoby się dobrze, gdyby we wczesny niedzielny poranek, kiedy niczego nieświadoma
spała w jego ramionach, nie wydarzyło się coś, co spadło między nich niczym topór kata.
Oksfordzka policja dostawała od jakiegoś czasu sygnały o niepokojącym ożywieniu w
handlu narkotykami na ulicach miasta. W związku z tym zarządzono poranny nalot na
wytypowane środowiska. Była wśród nich grapa dzikich lokatorów, zamieszkująca pustostan
przy Cowley Road. W tym akurat przypadku policja się myliła. Co prawda Derek i Ollie
popalali od czasu do czasu marychę, ale nigdy nią nie handlowali; a sama Jenny zraziła się do
narkotyków po epizodzie z Tansy. Niczego to jednak nie zmieniało. Gdyby była u siebie,
zgarnięto by ją wraz z Derekiem, Olliem i setką innych delikwentów.
Wychodząc w niedzielę wieczorem z domu na Rose Hill, nic jeszcze o nalocie nie
wiedziała. Lecz skręciwszy w swoją uliczkę, od razu się zorientowała, co jest grane. Zabite
dyktą drzwi i okna na parterze pustostanu mówiły same za siebie.
Nie było sensu iść na policję i prosić o zwrot swoich rzeczy – ubrań i tych paru
drobiazgów, których się dorobiła. Nie chciała zostać wplątana w sprawki Dereka i Olliego.
Lubiła ich, ale do policji zaufania nie miała. Na pewno dowiedziałaby się tam, że w jej pokoju
również znaleziono narkotyki; miała to jak w banku.
Trochę pieniędzy i najbardziej potrzebnych części garderoby miała w plecaku.
Naturalną rzeczą byłoby zadzwonić do Chrisa i powiedzieć, co się stało, lecz był jeden
prosty, absurdalny powód, dla którego nie mogła tego zrobić: znali się już jakiś czas, a ona do
tej pory nie wiedziała, jak on się nazywa ani gdzie mieszka, o numerze telefonu nie
wspominając.
Mogła go szukać w Oksfordzkim Zapleczu Rozrywki, ale o firmie, w której pracował,
wiedziała tylko tyle, że ma swoją siedzibę gdzieś we wschodnim Oksfordzie; nie znała jej
nazwy, nie wiedziała, czym Chris się tam właściwie zajmuje. Mogła jeszcze cofnąć się do
domu w Rose Hill i poprosić ojca Chrisa, który pewnie wrócił już z Paryża, o adres albo numer
telefonu jego syna. Ale nie potrafiła się na to zdobyć. Mniejsza z tym, jak opisywał go Chris.
Ojciec jest ojcem i krępowała się go nagabywać, choćby przez wzgląd na to, co robiła w jego
domu. Nie było dnia – co tam dnia... godziny – żeby nie pomyślała o własnym ojcu.
I tak nie skontaktowała się z Chrisem. Pocieszając się myślą, że jakoś go w końcu odszuka,
przenocowała na podłodze w mieszkanku wynajmowanym przez koleżankę, z którą pracowała
kiedyś w tej samej kawiarni.
W poniedziałek po południu Chris wsiadł po pracy na rower i popedałował do Jenny na
Cowley Street. Dzień był upalny, kupił więc po drodze dwa lody na patyku – jeden dla siebie,
drugi dla niej. Na widok zabitych dyktą drzwi serce mu zamarło.
Ogłupiały długo stał okrakiem nad rowerem i dopiero grzejące w plecy słońce
przypomniało mu o lodach. Rozpakował jednego, żeby się nie zmarnował, i liżąc go, stał dalej,
gapiąc się tępo na arkusze dykty w oknach.
Z parkującego kawałek dalej samochodu wysiadł policjant w koszuli z krótkim rękawem.
Chris nawet tego nie zauważył. Oprzytomniał dopiero, kiedy mężczyzna podszedł do niego i
spytał:
– Szukasz tu kogoś? – Wyrazu jego twarzy nie dało się odczytać, bo był w czapce z
daszkiem i przeciwsłonecznych okularach.
Chris zamarł z lodem w ustach. Rozpuszczająca się masa spływała mu po patyku na palce.
– Tak – wykrztusił, przełykając. – A co się stało?
– Ty do kogo?
Dopiero teraz Chris uświadomił sobie, że Jenny i reszta mieszkali tu bezprawnie, na dziko.
Podając jej imię, mógłby jej przysporzyć kłopotów.
– Do kolegi – mruknął.
– Nazwisko tego kolegi?
– A co? Znaczy, co się dzieje? Co się tu stało?
– Ten kolega tu mieszkał?
– Tak, ale...
– Jego nazwisko? Lód ześlizgnął się ostatecznie z patyka i spadł na trotuar, rozpryskując
się; kilka kropelek wylądowało na wyglansowanym bucie policjanta.
– Zaraz, o co chodzi? – spytał z niepokojem Chris. – Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć,
co się stało? Nic im nie jest? Jakiś wypadek czy co?
Policjant mierzył go przez chwilę wzrokiem. Potem zdjął okulary i powiedział:
– Słuchaj, synu, próbuję z tobą po dobroci. Czy to był bliski kolega, ten facet?
Chris myślał gorączkowo. Musiało się tu wydarzyć coś niedobrego – ale chyba nie chodziło
o Jenny, bo policjant użyłby rodzaju żeńskiego.
– Nie, zwyczajny znajomy. Ma na imię Derek.
– No więc ten twój znajomy został wczoraj aresztowany pod zarzutem handlu narkotykami.
Po nie tutaj przyjechałeś?
– Co? Narkotyki? – Chris zrobił wielkie oczy. – Ja? Skądże znowu!
– Dobra, dobra – mruknął policjant, wyjmując notes. – Nazwisko i adres.
– Po co?
– Na wypadek gdyby kolega potrzebował twojej pomocy. Na wypadek gdybyśmy się
chcieli z tobą skontaktować.
Jak większość młodych ludzi w jego wieku Chris niewiele miał dotąd do czynienia z
policją ale bał się jej i nie darzył zaufaniem. Kiedy niedawno późnym wieczorem wracał na
rowerze z kolegą Carlem do domu, zupełnie bez powodu zatrzymało ich i spisało dwóch
policjantów z radiowozu. Pamiętał, jaki czuł się wtedy przestraszony i bezradny, chociaż
niczego złego nie zrobił. Tak samo czuł się teraz. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby podać
fałszywe dane; prawda mogłaby jeszcze wyjść na jaw i dopiero miałby kłopoty. Tak więc zły i
rozżalony powiedział, jak się nazywa i gdzie mieszka. Policjant zanotował to.
– A co z resztą tych, co tu mieszkali? – spytał Chris.
– Z resztą? Jaką resztą?
– No, ze znajomymi Dereka.
– A co to za jedni?
– Chce pan, żebym wymienił ich nazwiska, tak? śebyście ich też mogli zgarnąć?
Policjant patrzył na niego beznamiętnie.
– Jeśli są zamieszani w sprawę, a ty coś o nich wiesz i nie chcesz się tą wiedzą podzielić z
policją, to automatycznie sam stajesz się zamieszany, koleś.
– Podałem panu przed chwilą swoje nazwisko i nie brzmi ono koleś.
– Fakt – przyznał policjant. – Na twoje szczęście wiem, że mówisz prawdę, Chris.
Znam się na tym, krętacza wyczuję na milę. Ci, którzy tu zamieszkiwali, czynili to
bezprawnie. Byli dzikimi lokatorami. Dostali nakaz opuszczenia posesji, nie zastosowali się do
niego, a więc tak czy owak zostaliby aresztowani za bezprawne przebywanie na terenie
prywatnym. Chcesz pomóc kolegom?
Znaczenie tego pytania było jasne: Nic ci nie powiem, ale im dłużej rozmawiamy, tym
więcej ja się od ciebie dowiaduję. Chris zarumienił się z gniewu. O Jenny nie mógł spytać
wprost, bo w ten sposób by ją wydał.
– Gdzie oni teraz są? – spytał.
– Na posterunku policji w St Aldate.
Chris odwrócił rower. Wrzucił papierową torebkę z lodem dla Jenny do najbliższego kosza
na śmieci i odjechał z zamętem w głowie.
Znalazłszy się w domu, zaczekał, aż matka wyjdzie do ogrodu, i upewniwszy się, że go nie
podsłucha, zadzwonił na posterunek policji.
– Halo. Szukam pewnej osoby... zaginęła... Poproszono go o podanie nazwiska i adresu.
Tym razem był na to przygotowany i podał zmyślone.
– Kim jest ta osoba?
– Ma na imię Jenny. Eee... głupia sprawa. Przepraszam, ale nazwiska nie znam.
– Gdzie mieszka?
Zawahał się.
– Gdzieś we wschodnim Oksfordzie. W okolicach Cowley Road. Dokładnego adresu nie
znam. Ma około siedemnastu lat, szczupła, krótkie ciemne włosy. Aha, i jest biała... ma akcent
z Yorkshire.
– Kiedy ostatni raz pan ją widział?
– Jakieś... dwadzieścia cztery godziny temu.
– Co pana z nią łączy? Znaczy, pracuje pan z nią? Jest pana znajomą?
– Jest znajomą.
– Dziewczyną?
– Tak.
– Nie zna pan jej adresu, nie zna nazwiska... Co, może nie przyszła na randkę?
Chrisowi zrobiło się strasznie głupio.
– Tak, coś w tym rodzaju.
– Powiedział pan, że pochodzi z Yorkshire? Może wróciła do domu?
– Niewykluczone.
– To może tam by pan spróbował. Nie za wiele potrafi nam pan o niej powiedzieć,
nieprawdaż?
– Prawdaż, ale... wydaje mi się, że mogła zostać aresztowana, i dlatego dzwonię.
– Kiedy?
– Wczoraj.
– Co? Tutaj, w Oksfordzie?
– Tak. Ale pewności nie mam.
– Proszę zaczekać.
W słuchawce zaległa cisza. Po chwili znowu rozległ się głos.
– Nikt pasujący do pańskiego opisu nie przebywa w naszym areszcie, tyle mogę panu
zdradzić. Czy mógłby mi pan powiedzieć...
Chris nie słuchał dalej. Przerwał połączenie.
Rozdział ósmy
Tego wieczoru Mike Fairfax miał jakieś zebranie, a więc Chris z matką jedli kolację sami.
Zamiast przy dużym stole w kuchni, jak to robili, kiedy Mike był w domu, jedli pizzę z kolan,
przed telewizorem. Chris rad był, że nie siedzą naprzeciwko siebie, bo to wymuszałoby jakąś
konwersację, a on w głowie miał tylko jedno i nie chciał o tym rozmawiać.
Matka, ładna czterdziestolatka o ciemnych włosach i oliwkowej cerze Arabki, którą nie
była, uczyła w prywatnej szkole plastyki i co jakiś czas wynajdywała sobie nowe hobby – a to
garncarstwo, a to tkactwo, a to jakieś inne rzemiosło – które zarzucała, opanowawszy wszystkie
jego tajniki. Nie dawała jej spokoju obawa, że jest mniej interesująca, utalentowana i
charyzmatyczna od ojca Chrisa, i chyba miała rację. Podejrzewała, że Chris woli od niej ojca, i
tu też się nie myliła. Krótko mówiąc, była kobietą nieszczęśliwą i tylko dzięki Mike’owi
Fairfaxowi nie zgorzkniała do reszty. Teraz zakochana w nim po uszy promieniała wprost
dobrym humorem, co nawet Chris dostrzegał.
Gdy tego wieczoru siedzieli w living roomie, uświadomiła sobie nagle, że zaniedbuje syna i
nawet nie zaplanowali na ten rok żadnych wakacji. Tyle się ostatnio działo, że zwyczajnie o
tym zapomniano.
– Coś takiego! – wykrzyknęła. – Nie mamy żadnych planów.
– Względem czego?
– Wakacji. Powinnam była pomyśleć... Zupełnie wyleciało mi z głowy. O ja głupia!
– Nic się nie stało. I tak nie mam ochoty nigdzie wyjeżdżać.
– Oj, przestań, nie wygaduj głupstw. Zawsze gdzieś jeździmy.
– Owszem, z tatą jeździliśmy.
– Tak, sytuacja się zmieniła. Ale mimo to z wakacji nie powinniśmy rezygnować.
– Wszystko się zmieniło. Poza tym Barry Miller chce mnie zatrudnić na pełny etat. Tak
powiedział.
– Co, na stałe? Przecież to miała być tylko wakacyjna praca. Nie pozwala ci odejść czy co?
– Sam nie chcę nigdzie jechać. A zresztą...
Nie wiedział, jak to ująć. Ale matka domyśliła się, o co mu chodzi, i spytała:
– Co, a zresztą?
– Kto miałby jechać?
– Jak to kto?
– No, tylko my, ja i ty? Czy Mike’a też bierzesz pod uwagę?
– A czemu nie?
– Nie widzę przeciwwskazań. Chcę tylko wiedzieć, czy on też by z nami pojechał.
– Nie wiem, Chris. Nie pytałam. W tej chwili przyszło mi to do głowy.
Przypomniało mi się, że nie zaplanowaliśmy wakacji, i uświadomiłam sobie, że może
chciałbyś wyjechać gdzieś za granicę.
Chris wzruszył ramionami.
– No, normalnie... sam nie wiem, mamo. Po prostu nie nastawiałem się.
– No, ale chciałbyś?
– Prawdę mówiąc, to nie. Powiem ci, czego chcę: chcę tu zostać i pracować u Barry’ego
Millera. Nie chcę nigdzie wyjeżdżać.
Zamiast na siebie patrzyli w ekran telewizora, chociaż żadne z nich nie potrafiłoby
powiedzieć, o czym jest program. Matka upiła łyczek wina.
– A zmieniłbyś zdanie, gdyby Mike nie jechał? – I spytała.
– Nie.
Znowu milczenie.
Tym razem przerwał je Chris:
– A czemu nie mielibyście pojechać z Mikiem sami?
– Co? Nie wygaduj głupstw.
– Dlaczego głupstw?
– Nie zostawię cię samego.
– Nie zginę. U taty jakoś sobie radziłem. Tutaj zresztą też, zanim poznałaś Mike’a.
– Wiem, kochanie. Wiem, że byś sobie poradził. Nie o to chodzi. Po prostu nie mogłabym
wyjechać i zostawić cię samemu sobie, absolutnie. I nie pojmuję, dlaczego chcesz
przepracować całe lato na tej marnej nudnej posadce w Cowley.
– Bo lubię Barry’ego Millera. I praca tam nie jest wcale nudna. A jeśli zamierzasz
odwrócić kota ogonem i zarzucić mi, że przeze mnie nie możesz wyjechać na urlop, to mówię
od razu, że ja nie mam nic przeciwko. Potrafię o siebie zadbać. Lubię być samodzielny, więc
jeśli chcecie gdzieś jechać z Mikiem, to się nie krępujcie. Nie ma problemu. Jedźcie.
Chris ani myślał spędzić reszty wieczoru przed telewizorem. Niespokojny, nieszczęśliwy,
spragniony widoku Jenny, rozmowy z nią, trzymania jej w ramionach i całowania
wytatuowanego motylka, włożył talerze do zmywarki i wyszedł z domu.
Krążył na rowerze w ciepłym wieczorze po ulicach, przyglądając się uważnie każdej
twarzy, ale Jenny nie spotkał. Wrócił do domu, kiedy było już zupełnie ciemno.
Dziewczyna, u której Jenny przenocowała na podłodze z niedzieli na poniedziałek, rzuciła
starą pracę i zatrudniła się w barze popularnym wśród ludzi, którzy lubili być widziani nad
kuflem modnego zagranicznego piwa, przy modnej aktualnie muzyce na żywo, którą tego lata
był jazz. Bar serwował calzone, pizzę, pieczone ziemniaki na żeliwnych talerzach i sałatkę w
drewnianych miseczkach, a personel sprawiał wrażenie jeszcze agresywniej snobistycznego niż
klienci.
Potrzebowali tam nowej kelnerki, a ponieważ Jenny skończyły się pieniądze, koleżanka
zaproponowała, że przedstawi ją kierownikowi. Nazywał się Tommy Sanchez. Był po
trzydziestce, postawny i miał schrypnięty głos. Długie czarne włosy zbierał w koński ogon.
Podobnie jak personel i klienci wywodził się z klasy wyższej. Takich dziewcząt jak Jenny
zazwyczaj nie zatrudniał, ale jej zaproponował pracę od poniedziałku. Wiedziała, że ma
szczęście, że tak szybko ją znalazła; nie miała wyboru, musiała przyjąć propozycję.
Jenny stawała się coraz bardziej świadoma wrażenia, jakie robi na mężczyznach pewnego
rodzaju. Byli zwykle dużo od niej starsi, praktycznie mogliby być jej ojcami i zdawali się
wyczuwać w niej coś, co ich podniecało. Na jej widok przestawali być zwyczajnymi
mężczyznami i wstępował w nich tygrys czy może wilk – płomiennooki, okrutnousty
nastawiony nie na zawarcie z nią znajomości, na przyjaźń czy miłość, lecz na pożarcie jej,
zniszczenie, rozszarpanie na strzępy.
Z drugiej strony chłopcy i mężczyźni, którzy jej się podobali i którym ufała, albo lokowali
swoje zainteresowania gdzie indziej, jak Derek i Ollie, albo mieli w sobie coś niewinnego, jak
Chris. Nie spotkała jeszcze kogoś takiego jak ten ostatni. Nie był tchórzem ani mięczakiem, nie
był też naiwny ani dziecinny. Ale miał w sobie czystość i niedoświadczenie niewinnego
przedstawiciela jakiejś nieskażonej jeszcze cywilizacją kultury. Kiedy byli ze sobą w Rose Hill,
pragnęła mu opowiedzieć wszystko o swoim ojcu, o tym, jak zbrukał i zniszczył jej
dzieciństwo. Wiedziała jednak, że to byłby dla niego szok; bała się, że uznają za taką, za jaką
sama się miała: zepsutą, trującą, splamioną.
W Tommym Sanchezie na pierwszy rzut oka rozpoznała znajomy jej typ mężczyzny i
zakonotowała sobie, żeby w miarę możliwości trzymać się od niego z dala. I żeby każdą wolną
chwilę poświęcać poszukiwaniu Chrisa.
On też jej szukał. Miasto Oksford nie jest aż tak wielkie, żeby przepaść w nim jak igła w
stogu siana, i istniała możliwość, że spotkają się zupełnie przypadkowo na ulicy. A pech ich nie
opuszczał.
Po pierwsze, Jenny całe wieczory pracowała w barze, a Chris właśnie o tej porze jej szukał,
bo ranki i popołudnia spędzał w magazynie albo w terenie. Po drugie, gdyby pracowała w
innym barze czy kawiarni, Chris wpadłby tam może na kawę albo coś zjeść, i spotkaliby się.
Ale poprzedniego roku, kiedy otwierano lokal, Chris zaszedł tam, szukając pracy na wakacje, i
Tommy Sanchez potraktował go tak obcesowo, że Chris poprzysiągł sobie, że jego noga więcej
w tym barze nie postanie. A po trzecie, Jenny musiała się w końcu przeprowadzić. Nie mogła
przecież spać wiecznie na podłodze u koleżanki. Teraz, kiedy miała stałą pracę, stać ją już było
na wynajęcie sobie jakiegoś kąta, tyle że nie w samym Oksfordzie. Znalazła pokój w
Kidlington, przystanek autobusowy na północ od domu, w którym mieszkał z rodziną Barry
Miller, w związku z czym w Oksfordzie bywała rzadko.
Ich drogi nie przecięły się. Raz zbliżyli się do siebie na odległość kilku kroków, ale na
ulicy było tylu turystów, że minęli się, nie zdając sobie z tego nawet sprawy. I raz, późnym
popołudniem, Jenny, jadąc autobusem do pracy, zobaczyła Chrisa na Banbury Road,
pedałującego na rowerze w przeciwnym kierunku – ponurego, skupionego, z zaciętą miną.
Poprosiła kierowcę, żeby się zatrzymał, wyskoczyła z autobusu, ale Chris był już za daleko, by
usłyszeć jej wołanie; nie obejrzał się.
W końcu, nie widząc innego wyjścia, wyzbyła się skrupułów, poszła na Rose Hill i
zadzwoniła do drzwi domu ojca Chrisa. Przecież chciała tylko zapytać o adres.
Ale nikogo nie zastała, a w trawnik przed domem zatknięta była tabliczka agenta obrotu
nieruchomościami, informująca: Sprzedane. Ojciec Chrisa przeprowadził się już z Diane do
nowego domu pod Long Hanborough, a ten w Rose Hill szybko znalazł nabywcę. Terkot
dzwonka odbijał się echem w pustej sieni, nikt nie otwierał i Jenny odeszła stamtąd z
poczuciem klęski i beznadziei.
Rozdział dziewiąty
Jakieś dziesięć dni od wieczoru, kiedy po raz ostami widział Jenny, Chris sprawdzał
zwrócone przez klienta reflektory sceniczne, gdy do magazynu wszedł Barry Miller. Byli sami;
Dave z Tonym wyjechali w teren. Barry przysiadł obok Chrisa na ławeczce, podniósł z podłogi
przełącznik i zaczął się nim machinalnie bawić. Coś go wyraźnie gryzło.
– No i jak tam letni domek? – spytał Chris.
– A, w porządku. Tego urządzenia na podczerwień jeszcze nie przysłali. Chyba będę musiał
do nich zadzwonić. Znasz się na tynkowaniu?
– Nigdy tego nie robiłem.
– A na stolarce? Robotach ciesielskich?
– Trochę. Umiem piłować po linii prostej, wkręcać śruby, wbijać gwoździe... A o co
chodzi?
– O ten domek. Ściany są tam z gołego betonu. Chciałbym wbić w nie kołki – no wiesz, do
kołków przykręciłoby się listwy, do listew płyty gipsowe, między ścianę a płytę napchało
materiału izolacyjnego. Od razu zrobiłoby się cieplej i przytulniej.
– Nie ma sprawy.
– I może jeszcze dać w poprzek ściankę działową z drzwiami.
– Rozumiem – mruknął Chris. – Pestka.
– Znaczy, dałbyś radę sam?
– A co w tym trudnego? Drewno jest łatwe w obróbce. Płyta gipsowa chyba też.
Gorzej z tynkowaniem, chybabym się nie podjął. Ale drewno lubię. Tak, dałbym radę.
– A sufit?
– Zaraz, jaki tam jest dach... z blachy falistej, tak?
– Tak. Blacha falista położona na belkach stropowych. Spadzisty. Przydałby się sufit, który
zasłoniłby te belki i blachę. śadne tam fiu-bździu. Mogą być zwyczajne panele laminowane.
– Najpierw trzeba by zrobić ramę. Ktoś musiałby mi w tym pomóc. Trudno pracować,
trzymając coś nad głową.
– Może ja bym ci pomógł. Na razie zrób mi te ściany, a nie pożałujesz.
– Załatwione – mruknął Chris. – Zastanowiłeś się już, jaki materiał będzie potrzebny? No
wiesz, wymiary, ilość? Bo jak nie, to będziemy musieli tam pojechać, pomierzyć, obliczyć.
Aha, i co z hydrauliką? Wspominałeś coś o tym.
– To zostawiam sobie na później. Nie wszystko naraz, nie ma pośpiechu. I pamiętaj, nikt
nie może się o tym domku dowiedzieć. Nawet Sue ani Sean.
– Tak, pamiętam.
– Bo wiesz, ja nie przesadzam, to sprawa życia i śmierci.
– O co właściwie chodzi? – spytał Chris. – Czym się naraziłeś tej rodzinie, że tak teraz na
ciebie nastaje?
Uznał, że ma prawo wiedzieć, skoro wciągnięto go już w sprawę, powierzając adaptację
domku. Barry rozejrzał się niespokojnie i zniżając głos, powiedział:
– Wspominałem o Irlandii, pamiętasz? Północna Irlandia. Belfast. Pracowałem tam... Sam
nie wiem, ile mogę ci powiedzieć, bo obowiązuje mnie tajemnica państwowa... to śmierdząca
sprawa. Działałem tam z ramienia armii. Specjalne operacje techniczne. Dla SAS. Nie była to
armia w ścisłym tego słowa znaczeniu, raczej coś w rodzaju przybudówki. Nieoficjalna robota,
wiesz, w razie czego można się jej wyprzeć w żywe oczy. Gdyby coś poszło nie tak, oni nic o
nas nie wiedzą, pierwsze o nas słyszą i tak dalej. Do naszych zadań należało rozbrajanie bomb,
inwigilacja, nasłuch elektroniczny. I działała tam wtedy jedna taka grupa paramilitarna.
Rodzina Carsonów. Protestanci. Głównie zajmowaliśmy się rozpracowywaniem drugiej strony
konfliktu... IRA. Ale ci Carsonowie, to były istne szajbusy. Zabójcy. Mordercy. Dostaliśmy
cynk, że rozglądają się za ekspertem od materiałów wybuchowych i mają już takiego na oku,
jednego gościa z Londynu, specjalistę od materiałów wybuchowych stosowanych w przemyśle.
Facet był trochę odjechany. Za pieniądze zrobiłby wszystko, własną matkę by sprzedał.
Ale znał się na semteksie, którego Carsonowie nigdy wcześniej nie używali, to było dla
nich coś nowego. I sami woleli przy tym nie dłubać, bo jeszcze wysadziliby się w powietrze.
Carsonowie nie widzieli tego faceta z Londynu na oczy i nie wiedzieli, jak wygląda, a więc ci,
co nami dowodzili, postanowili go zdjąć i podstawić na jego miejsce kogoś z naszych, żeby
zdobył zaufanie Carsonów i przydybał ich na gorącym uczynku. Spytali, kto by się tego podjął,
i zgłosiłem się na ochotnika.
Chris słuchał tego z pewnym niedowierzaniem. Przypominało mu to scenariusz
telewizyjnego thrillera. Ale tego rodzaju rzeczy działy się naprawdę, Barry zaś opowiadał w
taki sposób, że trudno mu było nie wierzyć.
– I co dalej? – spytał Chris.
– No, udawałem tego specjalistę od materiałów wybuchowych, co nie sprawiało mi
większych trudności. Od strony technicznej znałem się na rzeczy. I wystawiłem ich.
Magnetofon, ukryta kamera wideo i w ogóle. Niestety wywiązała się strzelanina. Była
zasadzka. Cała operacja spaliła na panewce. RUC... no, wiesz, policja... nie został odpowiednio
poinformowany i wszedł nam w paradę. Ani się obejrzeliśmy, jak wszędzie świstały kule.
Jeden z Carsonów, Frank, poszedł siedzieć. Dwadzieścia lat. Drugi, jego brat Billy, zginął.
Zginął też ich kuzyn.
Zgarnięto większość grupy i mieliśmy Franka i resztę na taśmie, a więc uznali to za sukces.
Ale, widzisz, był jeszcze trzeci brat. Eddie, najmłodszy. Jemu niczego nie udowodniono. Nic na
niego nie mieli. Był czysty jak łza. A przecież najgorszy z nich wszystkich. Zimny, rozumiesz,
wyrachowany, przebiegły... Był mózgiem. No i zemsta... jasny gwint, tyle się mówi o włoskiej
mafii... a gdzie im tam do Irlandczyków, do pięt im nie dorastają. Protestanci, katolicy,
wszystko to zakapiory. No więc Eddie Carson postanowił się zemścić. A najgorsze, że
wiedział, że to przeze mnie Billy został zastrzelony, a Frank trafił na dwadzieścia lat za kratki.
Eddie widział już we mnie zimnego trupa. To nie były przelewki. Kiedy zostajesz
zdekonspirowany, twoje dni są policzone. Dali mi trochę pieniędzy, nowe dokumenty,
zmieniłem nazwisko...
– Jak to, to ty tak naprawdę nie nazywasz się Miller? – żachnął się Chris.
– Nie. Sean o tym nie wie i raczej nigdy mu nie powiem. Naprawdę nazywam się Springer.
A właściwie nazywałem się. Teraz jestem Miller, ale, wiesz... No i tak to było. Stąd moje
obawy.
Chrisowi trudno było osądzić, w jakim stopniu prawdziwa jest ta opowieść. Jego wiedza o
ż
yciu (co od razu zauważyła Jenny) była bardzo powierzchowna. Ale lubił Barry’ego i chciał
mu wierzyć, przymknął więc oko na wszystkie wątpliwości, jakie mu się nasuwały, i spróbował
wyobrazić sobie Barry’ego, którego znał, obracającego się w środowisku ludzi z SAS i
terrorystów. Dopiero później, po głębszym zastanowieniu, historia Barry’ego zaczęła mu się
wydawać grubymi nićmi szyta i nieprawdopodobna; wolał jednak nie wracać już do tego
tematu. Tak czy inaczej Barry jakby zmalał w jego oczach. To prawda, cel uświęca środki i w
walce z terrorystami wszystkie chwyty są dozwolone, ale żeby tak ich wystawić... Czy to nie
rodzaj zdrady? A jeśli ktoś już raz kogoś zdradził, to czy nie zrobi tego ponownie?
Nazajutrz Chris pojechał z Dave’em dostarczyć sprzęt jakiejś trupie teatralnej występującej
w Oxford Union. Był to wielki wiktoriański gmach w centrum miasta.
Odbywały się w nim słynne debaty, podczas których studenci ostatnich lat, przyszli
politycy, dyskutowali jak równy z równym z ministrami z rządu, stawiając pierwsze kroki na
drodze do parlamentu. Chris nigdy nie był w środku, ale Dave znał tam każdy kąt.
– Zabierałem tu kiedyś głos – powiedział, kiedy wyładowywali na trawnik reflektory.
– Zabierałeś głos? Co przez to rozumiesz?
– Na debacie. Chyba wtedy przegraliśmy.
– Ty? Naprawdę? Kiedy to było?
– Na ostatnim roku studiów. Przeciwko sobie mieliśmy chyba lady Antonię Fraser.
Nie pamiętam. Za bardzo się denerwowałem.
Chris spojrzał na niego nowym okiem. Dave był chudy, byle jak ubrany, żylasty, miał
długie rude włosy i kozią bródkę, i roztaczał wokół siebie atmosferę nieokreślonego spokoju
jak hipis.
– Coś takiego – mruknął Chris. – Nigdy bym nie pomyślał.
– Nie była to raczej perełka powalającej na kolana retoryki i nie lubię o tym mówić.
Przypomina mi się tylko, ilekroć tu przyjeżdżam.
Trupa teatralna przygotowała na sezon letni dwie sztuki i tego dnia miała po raz pierwszy
wystawić tę drugą, w związku z czym potrzebny był jej nowy sprzęt.
Chris z Dave’em wnieśli go do środka, przekazali dyrektorowi i zabierali się do
wynoszenia tego, co nie było już artystom potrzebne, kiedy Chris usłyszał znajomy głos.
Pewne siebie, aroganckie tokowanie dochodziło zza zakrętu szerokiego korytarza – głos
młodzieńca znad jeziora, tego imieniem Piers.
Chrisowi krew uderzyła do głowy. Była to bezwarunkowa reakcja organizmu, na którą nie
miał żadnego wpływu. Wspomnienie tamtego krótkiego incydentu nad jeziorem i namiętność
do Jenny rozgorzały nowym ogniem. Zapomniał o Davie, o celu, w jakim tu przyjechali, i
popędził korytarzem.
Piers, ubrany ze swobodną letnią elegancją, rozmawiał ze starszym mężczyzną i mniej
więcej dziewiętnastoletnią dziewczyną.
– Tak, oczywiście – mówił – w normalnych warunkach byłbym teraz w Cannes, już się
nawet pakowałem, ale zwalili się nam na głowę ci straszni ludzie, jacyś kuzyni Anny czy ktoś
taki, i...
– Ty jesteś Piers, tak? – wpadł mu w słowo Chris.
Piers spojrzał na niego z wyrazem zdumionej pogardy na ładnej twarzy.
– Tak mam na imię. Coś ty za jeden?
– Gdzie Jenny?
– Słucham?
– Czy wiesz, gdzie jest Jenny?
– Nie mam pojęcia, o kim mówisz. – Piers przeniósł wzrok na dziewczynę i uśmiechnął się
do niej, ona też się uśmiechnęła, ale jakoś nerwowo.
– Gdzie, do cholery, jest Jenny?! – Wycedził przez zaciśnięte zęby Chris.
Piers wziął dziewczynę pod ramię i odwrócił się, żeby odejść, jak ktoś, kto chce się
uwolnić od namolnego pijaka albo żebraka. Starszy mężczyzna rzucił Chrisowi potępiające
spojrzenie i ruszył za nimi korytarzem. Gniew Chrisa buchnął nowym płomieniem, jak ognisko,
do którego dolano benzyny, obejmując swym zasięgiem również budynek, dostojne, wyłożone
dębiną ściany, portrety byłych rektorów, cały reprezentowany przez Piersa świat. Skoczył za
nimi, chwycił Piersa za ramię i odwrócił twarzą do siebie.
– Odpowiadaj! Ty wiesz, gdzie jest Jenny. Wiesz dobrze, o kim mówię. Gdzie ona jest?
W odpowiedzi Piers wymierzył mu policzek.
Na korytarzu zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Zza zakrętu wyłonił się zaciekawiony
całym zamieszaniem Dave; uchyliły się jakieś drzwi i wysunęły się zza nich dwie głowy;
starszy mężczyzna i dziewczyna stali jak wrośnięci w ziemię.
Odgłos policzka zdawał się wisieć w powietrzu niczym echo po wystrzale z pistoletu.
Chris oprzytomniał pierwszy i zaślepiony wściekłością, rzucił się na Piersa.
Piers był od niego wyższy i potężniejszy, w szkole średniej boksował. W walce
prowadzonej zgodnie z przepisami znokautowałby Chrisa w minutę. Ale żaden przeciwnik, z
którym stawał do tej pory w szranki, nie miał zamiaru go zabić.
Chris taki zamiar miał i cząstką umysłu zdawał sobie z tego przerażony sprawę, ale to nie
wystarczało, by się opamiętać; stracił nad sobą wszelką kontrolę. Oberwał więcej niż raz, nie
czuł jednak tych ciosów. Puściły mu wszystkie hamulce, przyparł Piersa do ściany i walił na
oślep, dopóki ten nie osunął się na podłogę. W uszach rozbrzmiewał mu tylko tamten
dystyngowany, pogardliwy głos znad jeziora, w oczach miał arogancki grymas na twarzy Piersa
i odczuwał tylko upokorzenie po spoliczkowaniu. I przez cały czas wyobrażał sobie Jenny
wystraszoną, szukającą schronienia... Pastwił się nad większym od siebie Piersem jak tygrys i
gdyby tylko mógł, zatłukłby go na śmierć.
Na szczęście był tam Dave, który z pomocą dyrektora teatru i jeszcze kogoś odciągnął go
od leżącego. Dziewczyna klęczała już przy Piersie, a wzburzony starszy mężczyzna protestował
gniewnie...
Chris stał otępiały. Gniew jeszcze go nie opuścił, ale widział teraz wyraźniej i słyszał
urywki podnieconych komentarzy:
– ... nie wiem, czego on chciał...
– ... jak wściekły pies...
– ... pobili się o dziewczynę...
– ... ten goguś uderzył pierwszy, widziałem...
– ... nic ci nie złamał?
– Wynoś się! No już! Precz, i więcej się tu nie pokazuj!
Dave prowadził furgonetkę z niewyraźną miną, a Chris siedział roztrzęsiony w fotelu
pasażera. Docierało do niego powoli, co zrobił, i dopiero teraz zaczynał odczuwać skutki
ciosów Piersa: rozcięta warga, ruszający się ząb i obolałe ciało.
– Kurczę blade – odezwał się Dave. – Miałem cię za spokojnego człowieka, którego nic nie
wytrąci z równowagi. Nie podejrzewałem cię o skłonności do wpadania w taką niszczycielską
furię. Było na co popatrzeć. Z czym to się wiąże, z fazą Księżyca czy jak? Często cię to
nachodzi?
– Pierwszy raz naszło – mruknął Chris, starając się zapanować nad drżącym głosem.
– Przez chwilę przypominałeś mi Barry’ego. Widziałeś go kiedyś, jak się wścieknie?
– Nie. – Kręcenie głową sprawiało Chrisowi ból; mówił, starając się jak najmniej poruszać
wargami.
– Tony doprowadził go do takiej szewskiej pasji parę tygodni temu, kiedy Barry kupił tę
chałupkę nad kanałem...
Dave urwał, żeby zmieścić się między autobusem, który zatrzymał się na przystanku i
wypuszczał pasażerów, a nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówką. Do Chrisa, przez kurtynę
wstydu, niewypalonego jeszcze wzburzenia i pulsującego bólu, który rozsadzał mu głowę,
dotarł jednak sens tych ostatnich słów. Skąd Dave wiedział o domku, skoro miała to być
tajemnica?
– A co się stało?
– Oj, Tony sobie z niego pokpiwał. Nazywał tę chałupę gniazdkiem miłości Barry’ego. W
końcu Barry’emu puściły nerwy i cisnął w niego latarnią. Tony w ostatniej chwili się uchylił,
przysięgam. A to była jedna z tych wielkich fresnelek... można taką rozwalić komuś głowę na
miazgę. Rozbiła się w drobny mak.
Poczciwy Barry nie lubi żartów na temat swoich dziewczynek.
– Jakich dziewczynek? Przecież on ma żonę i dziecko.
– Mieć może i ma, ale to mu nie przeszkadza kombinować na boku, na przykład z Sandrą.
Nie zauważyłeś, jak znikają razem na zapleczu sklepu i długo stamtąd nie wychodzą? Miej
oczy szeroko otwarte, a zrozumiesz, o co mi chodzi.
Chris milczał, był wstrząśnięty. Wszyscy, wszystko, gdziekolwiek spojrzeć, wydawało mu
się przegniłe, zepsute, przesiąknięte trucizną.
Rozdział dziesiąty
Jenny czuła się samotna. Jeśli nie liczyć klientów i kelnerek z baru, od paru dni nie
zamieniła z nikim słowa. Do Tommy’ego Sancheza, który nie przepuścił żadnej okazji, żeby jej
nie zagadnąć, uśmiechała się i odpowiadała mu grzecznie, ale szybko kończyła rozmowę pod
pretekstem, że musi posprzątać ze stolika albo przyjąć zamówienie, zanim zdążył jej dotknąć.
Chrisa szukała w dalszym ciągu, ale z coraz mniejszym przekonaniem. Nie była pewna, czy
kocha go taką miłością, jaką on wyznał jej; w swoim odczuciu nie zasługiwała na to, by
kogokolwiek pokochać. Po weekendzie, który spędzili razem w Rose Hill, pozostało jej
wrażenie, którego na jawie nigdy nie doświadczyła i nie potrafiła nazwać. A była to dobroć,
wrażenie pławienia się w dobroci świeżej jak wiosenne powietrze. Ale jak wszystkie odczucia
znane tylko ze snów, i to zaczynało już blaknąć. Wszystko blakło. Radość z odzyskanej
wolności podczas tamtych pierwszych dni poza domem, kiedy wiedziała, że już nigdy nie
zobaczy ojca, dziwaczne, chaotyczne miesiące z Tansy, które przynajmniej były wesołe, czas
spędzony z Piersem, szampan, imprezy – wszystko to było już suche i martwe jak zeszłoroczne
liście.
Tak więc szukała Chrisa, lecz z fatalistycznym przekonaniem, że nigdy go już nie zobaczy.
Dom, w którym wynajmowała pokoik, należał do kobiety nazwiskiem Gili Petrie.
Była to trzydziestoparoletnia wdowa z dwojgiem małych dzieci; jej mąż zginął przed
dwoma laty w wypadku motocyklowym. Niełatwo było wyrwać jej się z domu; z usług
opiekunek do dzieci nie korzystała, bo nie mieściło jej się w głowie, że można zostawiać
własne dzieci pod opieką przypadkowych osób. Do Jenny miała jednak zaufanie, więc kiedy ta
zaproponowała jej, że w wolne wieczory może posiedzieć z maluchami, chętnie na to przystała
i zaczęła częściej wychodzić.
Pewnego dnia zagadnęła Jenny:
– Mogłabyś posiedzieć jutro z synkiem moich znajomych? Chcą wyjść do miasta, a nie
mają go z kim zostawić.
Jenny zgodziła się. I tak nie miała nic innego do roboty, a lepiej dorobić sobie te kilka
funtów, niż marnować czas na bezowocne jeżdżenie po okolicy autobusami.
Następnego dnia o siódmej wieczorem zjawiła się pod adresem, który podała jej Gili. Był
to ładny, nowoczesny dom, jakich tysiące, i zamieszkująca go rodzina też była jakich tysiące:
ładna, trochę niespokojna żona, wesoły, energiczny mąż, nieśmiały synek. Kobieta wyjaśniła,
ż
e mają rocznicę ślubu. Wybierali się do restauracji i obiecywali, że nie wrócą późno. Zostawili
jej przekąskę, kawę, miała do dyspozycji telewizor i telefon.
Jenny dziwił trochę niepokój okazywany przez kobietę. Na ten dom padał cień, tak jakby
coś tu było nie w porządku, ale co, nie potrafiła określić. Przez jakiś czas rozmawiała z ich
synkiem, Seanem – a właściwie to rysowała go i słuchała.
Nie miała dotąd wiele do czynienia z dziećmi i była nim zachwycona. Dzieci jej gospodyni
Gili były jeszcze bardzo małe, ale z Seanem, kiedy już się z nią oswoił, rozmawiało jej się
prawie jak z rówieśnikiem.
Fascynowała go nauka. Na ścianie jego sypialni wisiała duża mapa nieba.
Opowiedział jej o teorii wielkiego wybuchu i narodzin wszechświata. Obejrzała przez
mikroskop nóżkę muchy. Powiedziała mu, że nie, nie wierzy w niezidentyfikowane obiekty
latające, a on streścił jej kilka teorii dotyczących UFO. Spytał, czy potrafi grać w szachy.
Odpowiedziała, że nie, że nie zna zasad tej gry.
– Nauczę cię – zaproponował. – Z początku wyda ci się to skomplikowane, ale szybko się
wciągniesz.
– Pora kłaść się do łóżka – odparła. – Obiecałam twojej mamie.
– A mogę ci pokazać, leżąc w łóżku?
– Pod warunkiem że za dziesięć minut się w nim znajdziesz.
Warunek został spełniony, chcąc nie chcąc przysiadła więc na łóżku, a chłopiec rozstawił
pionki i figury na rozłożonej na kołdrze szachownicy i zaczął wyjaśniać. Słuchała jednym
uchem, zadając od czasu do czasu pytania, żeby nie pomyślał, że nie uważa; ale pochłaniały ją
głównie jego niewinny entuzjazm, jego ciekawość świata, jego inteligencja.
Wyjaśniwszy już, jak poruszają się poszczególne figury, zapytał:
– To co, rozegramy partyjkę?
– Nic z tego – odparła – za późno już. Poza tym zgłodniałam i chcę się napić herbaty. A
twojej mamie obiecałam, że o tej porze będziesz już dawno spał.
– A zagramy następnym razem?
– Zagramy, obiecuję.
– Mogę jeszcze trochę poczytać?
– Piętnaście minut.
Sean zgarnął szachowe figury do pudełka, które położył na podłodze przy łóżku, i sięgnął
po jedną z książek stojących na półce nad jego głową. I wtedy odruchowo objęła go i
pocałowała. Nie protestował. Pachniał mlekiem, pastą do zębów, niewinnością. Nie potrafiła
się oprzeć, pocałowała go z czułością jeszcze raz i przechwyciła jego zdziwione spojrzenie.
Natychmiast wypuściła go z objęć.
– Dobranoc, Sean – powiedziała i wyszła z pokoju, drżąc z zawstydzenia i tęsknoty.
Pragnęła ująć w dłonie tę małą dziecięcą twarzyczkę i przytulić do piersi. Pragnęła obsypać go
pocałunkami. Ogarnięta nienawiścią do samej siebie siedziała w ostatnich promieniach
zachodzącego słońca na krawędzi sofy i zastanawiała się, jak głęboko sięgnęło już zepsucie,
które wszczepił jej ojciec. Była nie lepsza od niego; nie powinna podejmować się więcej opieki
nad dziećmi. Powinna żyć samotnie, w ogóle nie powinna żyć.
Kiedy zapadł zmrok, weszła do małej, schludnej kuchni, zaparzyła sobie kawę i bezwiednie
sięgnęła po herbatnika. Właściwie to nie miała na niego ochoty.
Zastanawiała się właśnie, czy go odłożyć, czy jednak zjeść, kiedy zadzwonił telefon.
Podniosła słuchawkę.
– Halo?
– Dobry wieczór – rozległ się męski głos. – Czy to dom Barry’ego Springera?
Musiała się chwilę zastanowić, żeby przypomnieć sobie nazwisko gospodarzy.
– Nie – odparła. – Tu mieszkają państwo Millerowie.
– Nie jest pani pewna? Wyczułem w pani głosie zawahanie.
– Nie, jestem pewna. Musiał pan pomylić numer.
– Az kim rozmawiam, jeśli wolno wiedzieć? Z panią Springer?
– Nie rozumiem.
– Pytałem, z kim mam przyjemność rozmawiać.
– Jestem opiekunką do dziecka.
– Ach, no to wszystko jasne. Czyli nie ma go w domu.
– Powiedziałam już, że tu nie mieszka nikt o nazwisku, które pan wymienił...
– Przekaż mu, że Carson kończy rozgrzewkę. Zapamiętasz?
– Ale komu mam to przekazać? On nie nazywa się...
– Mniejsza z tym. Będzie wiedział, o co chodzi. Nie zapomnij.
I mężczyzna przerwał połączenie.
Nie wiedzieć czemu, Jenny wstrząsnął zimny dreszcz. Nalała sobie kawy, przeszła z nią do
living roomu i do czasu, kiedy przed domem zatrzymał się samochód i klucz zazgrzytał w
zamku, siedziała bez ruchu, oglądając film o Jamesie Bondzie.
– Dobry wieczór! – zawołała od progu pani Miller. – Wszystko w porządku? Sean już śpi?
Jenny wstała i weszła za nią do kuchni.
– Tak, w porządku. Uczył mnie gry w szachy.
– On zawsze szuka kogoś, kto by z nim zagrał. Napijesz się herbaty? Po posiłku muszę się
zawsze napić herbaty, a tam, gdzie byliśmy, mieli tylko kawę.
Zakrzątnęła się, nalała wody do czajnika, przygotowała trzy kubki, była wyraźnie
szczęśliwa, że jest znowu u siebie, w swojej kuchni.
– Udał się wieczór? – spytała Jenny.
– O, nadzwyczaj... byliśmy we włoskiej restauracji. Lubię włoszczyznę; przepadam za nią.
Jutro będziemy cuchnęli czosnkiem. A ty gdzie pracujesz, kochanie?
Wiedziała już, że Jenny jest kelnerką. Jenny opowiedziała jej teraz o barze Tommy’ego
Sancheza.
– Ale nie zamierzam długo zagrzać tam miejsca – zakończyła. – Nie chcę być przez całe
ż
ycie kelnerką.
Wszedł Barry, zacierając dłonie.
– Sean śpi jak zabity – powiedział. – Co pani mu zrobiła, hę?
Jenny zerknęła na niego spłoszona, ale to nie była żadna aluzja. Barry wziął herbatnika,
którego niedawno odłożyła, i schrupał go na poczekaniu.
– śarłok – mknęła na niego żona. – Przecież objadłeś się po dziurki w nosie.
– Tak, miło było. Wybierzemy się tam jeszcze. Puścił oko do Jenny. Uśmiechnęła się. Ten
człowiek dał się lubić. Kiedy usiedli w living roomie z herbatą, Sue zapytała:
– Co zamierzasz robić po rzuceniu pracy w tym barze?
– Jeszcze nie zdecydowałam. Znajomy mówi, że powinnam iść na studia. Ale ja nie bardzo
wiem, co chciałabym studiować.
– Och, powinnaś – powiedziała Sue. – Mówię ci. Robię teraz dyplom na uniwersytecie
otwartym. To coś fantastycznego! Nigdy nie myślałam, że ktoś taki jak ja... To roztacza przed
tobą mnóstwo nowych perspektyw.
– Tak. Rozumiem. Tylko że ja...
– Lubisz dzieci? – wpadł jej w słowo Barry.
– Prawdę mówiąc, to nie miałam z nimi dotąd wiele do czynienia. Ale dzisiaj bardzo
dobrze rozmawiało mi się z Seanem. To uroczy chłopiec.
– Jest królem świata – powiedział z dumą Barry.
– Powinnaś pójść na studia pedagogiczne i zostać nauczycielką – podsunęła Sue.
– Sama zamierzam nią zostać po uzyskaniu dyplomu. Teraz jestem szkolną sekretarką, ale
bardzo chciałabym uczyć.
Jenny uważała zawsze nauczycieli za wyobcowanych, ponurych, zgorzkniałych
nieudaczników. Wyobraziła sobie teraz tę ładną, miłą, wrażliwą kobietę w roli nauczycielki i na
chwilę dostrzegła przed sobą całą gamę perspektyw. Świat wydał jej się otwarty i przyjazny.
Po herbacie Barry zaproponował, że odwiezie ją do domu. Podziękowała, argumentując, że
to tylko dziesięć minut spacerkiem, ale on nalegał. Upierał się, że dziewczęta nie powinny
chodzić same po nocy.
– Wszystko w porządku? – zapytał, kiedy wsiedli do samochodu.
– Nie rozumiem.
– Przepraszam, że wtrącam się w nie swoje sprawy, ale zrobiłaś na mnie wrażenie bardzo
nieszczęśliwej, kiedy wróciliśmy.
– Naprawdę? – Nie wiedziała, co powiedzieć. – Nie... wydawało się panu...
– Wyglądałaś jak ktoś, kto przeżył jakąś tragedię. Tak, to właściwe określenie.
Posiedzisz jeszcze kiedyś z Seanem?
– Chętnie. Jeśli państwu odpowiadam. Kiedy tylko będę wolna.
– I posłuchaj, jeśli masz jakieś kłopoty, potrzebna ci pomoc, to nie krępuj się, wiesz, o co
mi chodzi? Osobiście nie jestem za tym, żeby takie rzeczy tłamsić w sobie. Sue też nie. To
wspaniała dziewczyna. Ze wszystkimi potrafi rozmawiać.
Ile razy stanie w kolejce do autobusu, zawsze jakaś kobieta zaczyna się jej zwierzać ze
swoich zmartwień. Wszystkie dzieci ze szkoły zamiast do nauczycieli do niej przychodzą ze
swoimi problemami. Możesz w każdej chwili wpaść i z nią porozmawiać.
– Dzięki – mruknęła Jenny, kiedy zatrzymywali się pod domem Gili Petrie. – I dziękuję za
podrzucenie.
Odjeżdżając, pomachał jej jeszcze ręką przez otwarte okno, i dopiero teraz przypomniała
sobie, że nie powiedziała mu o tym dziwnym telefonie od mężczyzny, który się nie przedstawił.
W sumie dziwny był cały ten wieczór.
Rozdział jedenasty
Dla Chrisa stawało się jasne, co jest dobre, a co złe. Utrata kontaktu z Jenny i bójka z
Piersem, to, co Dave powiedział mu o Barrym – wszystko prowadziło do wniosku, że oszustwo
i zdrada są najgorszym złem, a prawdomówność i wierność najwyższym dobrem. Jeśli składa
się obietnicę, to trzeba jej dotrzymać. Kto łamie obietnicę, nie zasługuje na to, by żyć.
Uświadomiwszy to sobie, poczuł się silny; silny, ale opuszczony, bo obiecał sobie w duchu, że
pozostanie wierny Jenny, a ona przepadła jak kamień w wodę. Jednakże z tym poczuciem siły
przyszła pewność, że w końcu ją odnajdzie. Dobre intencje zawsze zwyciężają. Muszą.
Matka, tak zaślepiona swoją miłością do Mike’a Fairfaxa, że nie zauważyła nawet rozciętej
wargi, z którą Chris wrócił do domu po bójce z Piersem, dostrzegła jednak tę zmianę w jego
postawie, ten niezłomny absolutyzm. I pewnego wieczoru skomentowała swoje spostrzeżenie
przy kolacji.
– Co w ciebie wstąpiło? – spytała. – Zawsze byłeś taki tolerancyjny.
– To nastrój obecnych czasów – powiedział Mike.
Zdjął okulary i spojrzał na nich wodnistymi oczami krótkowidza.
– To nie ma nic wspólnego z czasami ani z niczym innym – odburknął Chris. – Ale co
miałeś na myśli?
– To Zeitgeist. Duch epoki. Fundamentalizm.
– No nie, aż tak źle to z nim nie jest... – zaprotestowała matka Chrisa.
– Jeśli coś jest fundamentalną prawdą, to pozostaje prawdą bez względu na epokę –
powiedział Chris. – To bzdurne twierdzić, że ludzie czują się tak a nie inaczej tylko dlatego, że
wszyscy inni tak się czują. Równie dobrze można powiedzieć, że należałoby ogłosić
referendum w sprawie siły grawitacji. Jeśli coś jest prawdą, to nią jest.
– Cóż, to samo w sobie jest postawą fundamentalistyczną – zauważył Mike. – Liberał
powiedziałby, że są różne prawdy. Powiedziałby, że prawdą jest to, co się sprawdza, i jeśli
wierzysz, że coś jest takie a nie inne i dobrze ci z tym, to dla ciebie jest to prawda. Wiara, że z
tym czymś jest jednak inaczej, będzie prawdą dla kogoś innego.
– No to ten liberał byłby w błędzie – zaperzył się Chris. – To równoznaczne z
twierdzeniem, że nic nie jest prawdą. śe wszystko jest kłamstwem.
– Taki już jest ten świat, Chris.
– Wcale nie jest! – zaperzył się Chris – A wiara nie ma nic wspólnego z dobrym
samopoczuciem. W niektóre rzeczy trzeba wierzyć, nawet jeśli psują ci nastrój.
– Cóż, cokolwiek cię tak nakręciło – powiedział z uśmiechem Mike – mieć zepsuty nastrój,
a przy tym świadomość, że postąpiło się słusznie, to jeszcze jedna forma dobrego
samopoczucia.
– Z tobą tak zawsze! – Chris stracił nad sobą panowanie, rąbnął pięścią w stół i zerwał się
tak gwałtownie, że przewrócił krzesło.
– Chris... – powiedziała matka, wyciągając do niego rękę.
Mike spojrzał przepraszająco, ale Chris zaślepiony gniewem, mówił dalej:
– Z wami tak zawsze... ze wszystkimi takimi jak ty... całe to ględzenie o dobrym
samopoczuciu, jakby to było najważniejsze na świecie; jakby takie wartości jak prawda,
sprawiedliwość i honor już się dla was nie liczyły, jakby były tylko słowami, które poprawiają
wam samopoczucie... kiedy kłamiecie, oszukujecie, zdradzacie swoje rodziny. śadne wzorce
się dla was nie liczą, najważniejsze jest wasze dobre samopoczucie...
– Chris! – krzyknęła matka. – Na litość boską! Urwał i spojrzał na nią. Była w tym
spojrzeniu mrożąca krew w żyłach pogarda. Potem odwrócił się i wyszedł.
– Co go napadło? – mruknął Mike. – Czy ja coś powiedziałem?
– Mam nadzieję, że się mylisz – odparła matka Chrisa. – Co do tego fundamentalizmu. Nie
zniosłabym, gdyby on wplątał się w coś takiego.
Uznali, że ta nagła zmiana nastroju i wybuch gniewu to typowe przejawy wieku
dojrzewania, i gratulowali sobie w duchu, że sami są już racjonalni, dorośli i potrafią
kontrolować swoje namiętności. Ale mimo wszystko w sercu Mike’a zatliła się iskierka
zazdrości. A jeśli chodzi o matkę Chrisa, to dopiero leżąc z Mikiem w łóżku, zdołała wyrzucić
z myśli wyraz twarzy syna, zimny i bezwzględny jak miecz.
Kilka dni po rocznicy ślubu państwa Millerów Tommy Sanchez poprosił Jenny do swojego
gabinetu.
Była siódma, zapadał wieczór po kolejnym upalnym dniu. Serce podeszło Jenny do gardła;
domyślała się, co się święci. Wsunęła się tam z duszą na ramieniu. Tommy Sanchez w
dżinsach, szelkach i T-shircie w paski odkapslował butelkę meksykańskiego piwa, a kiedy ją od
niego przyjęła, otworzył sobie drugą.
– Siadaj – zagaił z głębin swojego zabytkowego, obrotowego kapitańskiego fotela.
Przysunęła sobie krzesło i usiadła jak sekretarka, której szef zaraz coś podyktuje. Ściany
gabinetu obwieszone były posterami i fotografiami, na biurku leżały w nieładzie płyty i kasety
z jazzem, na półce za Tommym stał komputer i faks; a ogromna szafa grająca Wurlitzera
uniemożliwiała otwarcie drzwi na oścież.
Jenny, odrętwiała i bezradna, gapiła się w okno wychodzące na stary zielony, od dawna
niewykorzystywany cmentarz na tyłach sąsiadującej z barem kaplicy – Co u ciebie? – spytał
Tommy.
– W porządku.
– śadnych problemów?
– śadnych.
– Pytam, bo martwię się o ciebie, Jenny, wiesz?
Spuściła wzrok i milczała.
– Pij to piwo. Bo się zagrzeje.
Posłusznie uniosła butelkę do ust i pociągnęła łyczek zimnego, szczypiącego w język
płynu. Czuła, że powinna coś powiedzieć.
– Czemu pan się o mnie martwi? – spytała.
Nie spodziewała się, że jej głos zabrzmi tak spokojnie. Spojrzała na Tommy’ego i
dostrzegła to, co widziała już na niejednej twarzy: szkliste spojrzenie, rumieniec, skupienie.
Równie dobrze mogłaby to być twarz Piersa albo jej ojca.
Szybko odwróciła wzrok.
– Bo wyglądasz tak młodo – wyjaśnił Tommy – Patrząc na ciebie, myślę, że przydałaby ci
się jakaś ochrona.
– Dam sobie radę. Niczego nie potrzebuję.
– Prócz pracy.
Słowa te wisiały przez chwilę w powietrzu, potem Tommy pochylił się nad biurkiem.
– Jenny, wypij dzisiaj ze mną drinka przed wyjściem do domu. Gdzie mieszkasz?
– W Kidlington. Ale...
– Czym wracasz do domu? Autobusem?
– Tak, ostatnim. Ledwie na niego zdążam.
– Odwiozę cię. Pozwól mi się odwieźć. No?
Poczuła ogromne znużenie i rezygnację.
– Dlaczego nie powie pan wprost, o co panu chodzi? – spytała.
– Przecież mówię. Chce się z tobą spotkać po zamknięciu, wypić drinka, a potem odwieźć
cię do domu. To wszystko.
– Wszystko? Nic poza tym?
– Słowo honoru.
– Proszę nie nalegać – powiedziała. – Nie wierzę panu. Właściwie to powinnam. Przecież
daje pan słowo. Sama nie wiem, czemu nie...
Podniósł rękę. Z tą grubo ciosaną, wyrazistą twarzą, wielkimi oczami i gęstymi, czarnymi
brwiami sprawiał wrażenie takiego silnego i pewnego siebie. Urwała.
– Wystarczy, okej? Przepraszam, że to zaproponowałem. Nie masz żadnych podstaw, żeby
zarzucać mi, że molestuję cię seksualnie. Nikogo nie molestuję. Nie muszę.
Nie chcesz wypić ze mną towarzyskiego drinka, trudno; odmówiłaś, nie nalegam. To
prawda, że mi się podobasz. Jesteś ładną, atrakcyjną, intrygującą, spokojną dziewczyną.
Chciałbym cię lepiej poznać. Rozumiemy się?
Wpatrywała się w podłogę i milczała.
– Nie muszę nagabywać swoich kelnerek, Jenny. Nie o to mi chodzi.
Spojrzała na niego, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w końcu wzruszyła tylko
ramionami.
– Odnoszę wrażenie, że coś cię gnębi – podjął. – Chciałbym ci pomóc. To wszystko.
– Skąd takie wrażenie? Po czym to widać?
– Buzia w ciup. Nieszczęśliwa. Osowiała.
– Opuszczająca się w pracy.
– Ty to powiedziałaś, kochanie.
– A więc to groźba?
– Nic z tych rzeczy!
– Mam przez to rozumieć, że jeśli... jeśli nie zrobię tego, czego pan ode mnie oczekuje, to
mi pan wymówi?
– Na miłość boską...
– Do tego pan zmierza?
– Skądże znowu!
Gniew ściągał mu twarz. Sporo wysiłku kosztowało go, żeby przywołać uśmiech.
– Posłuchaj – powiedział. – Zacznijmy od początku, dobrze? Ruszyliśmy nie z tej nogi.
Wyobraź sobie, że dopiero tu weszłaś. Ruch na sali niewielki, przez pół godziny poradzą tam
sobie bez ciebie. Siedzimy, sączymy piwo. Jak leci, Jenny?
– Dobrze, dziękuję.
– Znalazłaś sobie jakieś lokum?
– Tak.
– To się cieszę. Bo do niedawna nocowałaś u Dorothy na podłodze, tak?
– Tylko przez kilka dni.
– Ale do tego Kidlington spory kawałek drogi, prawda?
– Autobusem nie tak daleko.
– Ile kosztuje bilet?
– Półtora funta, powrotny.
– To dużo. Jezu, dziewięć funtów tygodniowo na same przejazdy.
Wzruszyła ramionami.
– Powinnaś poszukać sobie czegoś w centrum – zauważył.
– Wtedy czynsz byłby wyższy.
– Wiem, gdzie by nie był.
Spojrzała na niego, niepewna, czy prowadzi jakąś grę, czy mówi poważnie.
Wyglądało na to, że poważnie.
– Mam mieszkanie w Gloucester Green – wyjaśnił. – Na tym nowym osiedlu. Są tam dwie
sypialnie; mogłabyś zamieszkać w tej drugiej.
W jego oczach pojawiła się teraz iskierka uśmiechu, nie można mu było odmówić uroku.
Zacisnęła usta, żeby też się nie uśmiechnąć.
– Widzisz? Teraz wyrażam się jasno, prawda? – ciągnął. – Jak już powiedziałem,
chciałbym cię lepiej poznać. Co tu ukrywać. Nie zamierzam cię napastować, nic na siłę, ale nie
obiecuję, że nie będę się starał wkraść w twoje łaski. Masz chłopaka?
Nie odpowiedziała.
– Na pewno masz. I to niejednego. Nieważne. Zamierzam cię zdobyć, Jenny. Pragnę cię.
– Zawsze dostaje pan to, czego chce?
– Nie, i w tym właśnie cały urok. Nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie zastanów się
nad tym.
– Nad czym?
– Nad zamieszkaniem w mojej drugiej sypialni. Mówię poważnie. Możesz obejrzeć ją sobie
jeszcze dzisiaj, a wprowadzić się w weekend. Co ci szkodzi? Przemyśl to.
Nie dawaj mi odpowiedzi teraz. Pomówimy o sprawie później.
Wstał i otworzył przed nią drzwi. Wróciła na salę i pracowała jeszcze godzinę, nie
rozważając oferty Tommy’ego, czekając pasywnie, aż sama ułoży jej się w głowie, i tuż przed
zamknięciem wiedziała już, co zrobi.
Odnalazła Tommy’ego.
– Ja w sprawie twojej propozycji.
– Namyśliłaś się?
Stali w ciemnym, dusznym korytarzyku między gabinetem a kuchnią. Wokół kręcili się
ludzie, ale byli zaabsorbowani swoimi sprawami, nie zachodziła więc obawa, że ktoś ich
podsłucha.
– Słuchaj – powiedziała i Tommy pochylił się, skwapliwie nadstawiając ucha. Nie mogła
się nadziwić, że te niebezpieczne skądinąd istoty tak łatwo sobie podporządkować. – Chodzi o
moją gospodynię. Będzie miała pretensję, że nie powiadomiłam jej z tygodniowym
wyprzedzeniem, że zwalniam pokój... no wiesz, nie chce stracić czynszu za ten tydzień. Nie
mogę się tak z dnia na dzień wyprowadzić i nie wyrównać jej straty; to by nie było w porządku.
Ale z ostatniej tygodniówki nic mi już nie zostało. Gdybyś mi wypłacił to, co zarobiłam dzisiaj,
rozliczyłabym się z nią i od razu poczuła lepiej. A wtedy...
Zerknęła na niego i znowu spuściła wzrok. Udało się. Wyciągnął z kieszeni zwitek
banknotów, wręczył jej dniówkę i dorzucił jeszcze dziesięć funtów.
– Nie ma sprawy – powiedział. – A co z drinkiem?
– Nie teraz. Jutro. Dzisiaj nie za dobrze się czuję. Ale dziękuję.
Opuszkami palców musnęła przelotnie jego nadgarstek, uśmiechnęła się i odwróciła.
Niczego nie podejrzewał.
Gdyby zamierzała naciągnąć go na jakąś większą sumę, też poszłoby jak z płatka.
Naturalnie trudno tu było mówić o naciąganiu, ale gdyby powiedziała wprost, że odchodzi,
nie zobaczyłaby pewnie na oczy tych uczciwie zapracowanych pieniędzy, które był jej winien.
Zresztą i tak musiała się pożegnać ze swoją działką z napiwków; częściową rekompensatę
stanowiło dla niej te dziesięć funtów ekstra.
Ale pieniędzy miała teraz najwyżej na tydzień. Jeśli nie znajdzie w tym czasie pracy,
będzie się musiała wyprowadzić od Gili Petrie i zostanie bez dachu nad głową, skazana na
noclegownie dla bezdomnych i włóczęgę.
Porzuciła już prawie nadzieję, że odnajdzie Chrisa.
Kiedy jednak pewnego popołudnia wysiadała w Kidlington z autobusu, skonana po całym
dniu chodzenia po sklepach, które jej nie chciały, po biurach, które zgłosiły do urzędu
zatrudnienia wolne etaty, po hotelach, które szukały kogoś z doświadczeniem, zatrzymał się
przy niej jakiś samochód i usłyszała znajomy głos:
– Hej! Jenny!
To był Barry Miller, ojciec Seana. Przywitała się z nim, a on otworzył drzwiczki.
– Podrzucić cię do domu? – spytał.
– Przecież to tuż za rogiem!
– Nieważne, wskakuj.
Był tak inny od Tommy’ego Sancheza, taki czarujący i otwarty, tak niepodobny do tych
ponuraków, którzy przez całe popołudnie odprawiali ją z kwitkiem, że już samo jego
towarzystwo podniosło ją na duchu.
– Zmęczona? – zapytał.
– Straszny upał. Szukałam pracy.
– Bez powodzenia?
– Nic.
– Szkoda, że nie mogę ci czegoś zaproponować.
– Nie, nie trzeba, w końcu coś znajdę. Och! Zapomniałam panu powiedzieć tamtego
wieczoru! Odebrałam telefon...
I powtórzyła mu to, co zapamiętała. Efekt był piorunujący. Opalony i wesoły Barry zbladł
jak ściana i jakby postarzał się na moment o dziesięć lat. Zjechał do krawężnika, zatrzymał wóz
i kazał jej przypomnieć sobie tę rozmowę ze wszystkimi szczegółami.
– O co chodziło? – spytała.
– Nie mówiłaś Sue?
– Nie, dopiero teraz mi się przypomniało. Przepraszam, powinnam była wcześniej.
– W Bogu nadzieja, że jej nie straszył...
Siedział jakiś czas, bębniąc palcami w kierownicę i patrząc przed siebie niewidzącymi
oczyma. W końcu odezwał się:
– Słuchaj, masz pół godziny? Chciałbym ci coś pokazać.
– Dobrze. Ale o co w tym wszystkim chodzi?
– Pewien człowiek dybie na moje życie – odparł Barry, wrzucając bieg.
Zawrócił w stronę Oksfordu, ale nie dojeżdżając do miasta, skręcił w boczną drogę.
Siedzącej obok Jenny dźwięczały jeszcze w uszach jego ostatnie słowa. Czy można uwierzyć w
coś tak melodramatycznego? Ale Barry Miller był wyraźnie nie na żarty przejęty.
– Kim jest ten człowiek? – zapytała.
– Nazywa się Carson. Bóg jeden wie, jak mnie tu znalazł. Widzisz, miałem kiedyś w
południowym Londynie do czynienia z tą rodziną, Carsonem i jego dwoma braćmi.
Powiedziałem, że miałem do czynienia, co nie znaczy, że coś mnie z nimi łączyło. To były
prawdziwe sukinsyny. Narkotyki, dziewczynki, nocne kluby... w tej branży działali.
Wymuszanie haraczy... no wiesz, płacisz sto funtów tygodniowo za ochronę albo rozwalamy ci
sklepik. I nie rzucali tych słów na wiatr. Zabijali... Był taki konkurencyjny gang, z którym
walczyli o to, kto będzie ściągał haracze, rozumiesz? W końcu Carsonowie dopadli dwóch
facetów kierujących tym drugim gangiem, zabrali ich do garażu, związali, a potem poderżnęli
im gardła i powiesili jak zwierzęta w rzeźni.
Znaleziono ich dopiero po tygodniu... To było oczywiście ostrzeżenie. Albo z nami
współpracujecie, albo skończycie jak oni, wykrwawiając się na śmierć, powieszeni pod żebro
na haku.
Dojeżdżali do dużego skrzyżowania przed motelem i Barry urwał, żeby skupić się na
prowadzeniu. Jenny zerknęła na niego spod oka. Twarz miał ponurą bladą ściągniętą.
Za skrzyżowaniem Barry podjął:
– Prowadziłem tam zakład elektrotechniczny. Pracowałem głównie na zlecenia, ale miałem
też mały sklepik. Snułem plany; chciałem rozbudować tę część handlową. Wiedziałem, czego
ludziom potrzeba. Wszystko miałem zaplanowane.
I wtedy przyszli do mnie po pieniądze. Wiesz, płacisz albo demolka. Odmówiłem.
ś
adnych tam heroicznych numerów; po prostu powiedziałem nie, nie da rady, nie mam
forsy. Wiedziałem, że będą kłopoty, ale przecież nie można pozwolić, żeby ludzie takiego
pokroju dyktowali ci warunki. Paru innych właścicieli sklepów z okolicy dowiedziało się o tym
i dołączyło do mnie. Postanowiliśmy się wzajemnie ochraniać. Ustaliliśmy, że będziemy na
zmianę trzymali warty, zaopatrzyliśmy się w CB-radia, kije baseballowe do obrony... Dziwna
rzecz, żadnemu z nas nie przyszło do głowy, żeby powiadomić policję. Tam, skąd pochodzę,
nie ma takiego zwyczaju. Podobne sprawy załatwia się we własnym zakresie.
I pewnej nocy Carsonowie przyszli. Mieli koktajle Mołotowa, zamierzali puścić nas z
dymem. Nie byli specjalnie zaskoczeni, kiedy zaszarżowaliśmy na nich z kijami
baseballowymi... my ze swej strony baliśmy się jak diabli, chyba nie muszę ci mówić? To byli
mordercy. Wiedzieliśmy, kto poderżnął tamtym gardła w garażu; wszyscy to wiedzieli. Ale
wiesz, jak przyprzeć kogoś do muru... Mieliśmy dosyć. Stanęliśmy do walki.
Nie przewidzieliśmy tylko, że jeden z tych cholernych Carsonów będzie miał przy sobie
pistolet. A facet spanikował i zastrzelił mojego kumpla, Pakistańczyka, który prowadził sklep
warzywny sąsiadujący z moim. Ktoś oczywiście usłyszał, zadzwonił po policję i zanim zdążyli
się wycofać... bo my nie dawaliśmy za wygraną... nadjechały radiowozy na sygnale, zaroiło się
od błyskających kogutów, stary Mohammed leży martwy w rynsztoku, Carsonowie otoczeni...
Boże, nawet teraz nie chce mi się wierzyć; zupełnie jak na filmie.
Skręcali na Wolvercote. Jenny nie znała tej części Oksfordu i zdziwiła się, kiedy Barry
skręcił znowu w wąską dróżkę biegnącą między drzewami.
– Dokąd jedziemy? – spytała.
– Do mojego letniego domku. Za minutę tam będziemy. Na czym to ja skończyłem?... Aha,
na walce, tak, na strzelaninie. No i to był koniec Carsonów. Przyłapani na gorącym uczynku, z
dymiącym pistoletem, wpadka na całego... Zgarnęli wszystkich i sprawa trafiła do sądu. Nas
musieli uniewinnić; tylko się broniliśmy. Dwaj starsi Carsonowie dostali dożywocie. Te dwa
zabójstwa w garażu też im udowodniono. Ale najmłodszemu, Eddiemu, nie postawiono
ż
adnego zarzutu. Nic na niego nie mieli. Nie był zamieszany w żadne wymuszenia, w żaden
napad, chodząca niewinność, można by powiedzieć, a tak naprawdę najgorszy z nich
wszystkich. No i... wiedział, że ja to wszystko zorganizowałem, tę samoobronę. A ja
wiedziałem, że będzie się chciał zemścić.
Wytrwałbym na polu bitwy, stawił mu czoło, ale musiałem myśleć o Sue i Seanie...
Policja powiedziała, że nie jest w stanie nas ochraniać przez dwadzieścia cztery godziny na
dobę, że nie mają na to ludzi. Zresztą Eddie był za cwany, żeby grozić mi wprost.
Samochód zatrzymał się pod drzewami. Po prawej rozciągała się mała polana, na której
stało kilka zrujnowanych zabudowań przywodzących na myśl opuszczoną osadę górniczą z
głębokiej amerykańskiej prowincji.
Barry otworzył drzwiczki i wysiadł z wozu.
– To tutaj – powiedział. – Chodź, rzucisz okiem.
Ruszyła za nim przez zieloną, cienistą polanę, tylko gdzieniegdzie upstrzoną plamami
słońca przedzierającego się przez korony drzew. Było tu o wiele chłodniej niż na rozgrzanych
upałem ulicach, które przez cały dzień przemierzała.
Barry zatrzymał się przed drzwiami najsolidniej wyglądającego budyneczku, przekręcił
klucz w zamku i otworzył je z fasonem.
– Napijesz się czegoś? – spytał. – Może mrożonej coli?
W środku było całkiem przyzwoicie. Spodziewała się jakiejś zarośniętej brudem nory, a tu
podłoga wyłożona czystym linoleum, ściany płytami gipsowymi, kuchnię zaś ze zlewem ze
stali nierdzewnej, kuchenką mikrofalową i lodówką odgradzała od reszty ścianka działowa, a
właściwie jej drewniany szkielet nieobłożony jeszcze płytami gipsowymi. Poza tym wnętrze
było już wykończone, a nawet umeblowane.
Łóżko z materacem i kołdrą, stół, dwa krzesła, komódka, przenośny telewizorek na niskim
stoliczku. Wszystko lśniło nowością. Na stole leżał składany nóż wieloczynnościowy i
nieodpakowane jeszcze plastikowe karnisze do zawieszenia zasłonek.
– Czemu to ma służyć? – zaciekawiła się Jenny. – Chce pan tu zamieszkać?
Podał jej oszronioną puszkę zimnej coli.
– Nieźle, co? Nie, nikt tu nie będzie mieszkał. Ma tylko wyglądać, że mieszka.
Z wyrazem dziecinnego uwielbienia dla własnej przebiegłości na twarzy pociągnął łyk coli.
– Nie rozumiem – przyznała.
– To pułapka – wyjaśnił. – Chcę tak zbajerować Carsona, żeby nabrał przekonania, że się tu
ukrywam, i go tu zwabić. A wcześniej upozorować, że w domku ktoś mieszka. Przyjeżdża tu
rozprawić się ze mną, a mnie nie ma w domu. Dobra, myśli.
Zaczekam. Wiem, jak pracuje jego umysł, rozumiesz? On uwielbia takie numery.
Będzie tu cierpliwie warował po ciemku godzinami, a kiedy przyjadę i zapalę światło,
wyjdzie zza drzewa i powie: „Cześć, Barry, sukinsynu”, i bum, bum, bum, wpakuje we mnie
cały magazynek. Przepada za tym. Nie przewidzi tylko, że teren będzie otoczony przez policję,
przyskrzynią go z bronią w ręku, i po herbacie.
– Co ty na to? Sprytne, nie?
Opowieść ta, jeszcze jedna zmyślona na poczekaniu bajeczka niewiele mająca wspólnego z
poprzednią, którą Barry uraczył Chrisa, zdaniem Jenny nie za bardzo trzymała się kupy. A już
wizja kilkudziesięciu policjantów czołgających się przez krzaki wydała jej się tak komiczna, że
omal nie parsknęła śmiechem.
Opanowała się jednak i upiła łyczek coli. Tak czy inaczej za tym wszystkim coś się kryło;
tamta rozmowa telefoniczna odbyła się naprawdę, a Barry zbladł jak ściana, kiedy mu o niej
powiedziała. Nie mógł tego przecież zrobić na zawołanie.
– Tak, sprytne – mruknęła, zdając sobie sprawę, że Barry czeka na odpowiedź. – A
domyśla się pan, kiedy on może się tu zjawić?
– Nie za szybko. Ten telefon... mówił coś jeszcze?
– Nie. Wszystko panu powtórzyłam.
– Mniejsza z tym. Wiem, kto to był. No nic, Carsonowi udało się może namierzyć moją
firmę, ale drogi tutaj nie znajdzie, dopóki wszystko nie będzie gotowe.
Pułapki trzeba zastawiać z głową... Zaraz, mówiłaś, że szukasz pracy?
– Tak.
– Chcesz zarobić parę funtów?
– No pewnie!
– A gdybyś tak wykończyła tę chałupkę? Bez obawy, płyt gipsowych nie każę ci
montować; sam to zrobię. Ale nie mam kiedy zająć się ścianami, zawiesić zasłonek, o takie coś
mi chodzi. Trzeba przykręcić karnisze nad oknami. To proste... śruby łatwo wchodzą w
drewno. A na ściany przydałoby się położyć tapetę. Kładłaś kiedyś tapetę?
– Nie – uśmiechnęła się, ubawiona tym pytaniem. – Ale pomalować chybabym potrafiła.
– Pomalować... właściwie czemu nie? Bez paru warstw się nie obejdzie. Na biało.
Wiesz, którąś z tych złamanych bieli, z dodatkiem żółtego albo kremowego. Farba
emulsyjna. Tak, to by pasowało. To jak, podjęłabyś się tego?
– Pewnie. I tak nie mam nic innego do roboty.
– Od jutra?
– Może być. Od kiedy pan sobie tylko życzy.
– No to umowa stoi. Wspaniale. Genialnie. Dam ci drugi klucz, a jutro rano przywiozę
farby, pędzle i co tam trzeba.
Ustalili jeszcze termin zakończenia pracy, wynagrodzenie, dopili colę i zaczęli zbierać się
do odjazdu. Wieczór był przepiękny; ochłodziło się już, a zachodzące słońce, przebijając się
przez korony młodszych drzew nad kanałkiem, barwiło polanę przed domem cętkami soczystej
zieleni, brązów i złota. Kiedy wyszli z domu i Barry zamykał drzwi na klucz, Jenny ogarnęła
absurdalna euforia, zupełnie jakby oglądała zakończenie romantycznej komedii: oto ona macha
w domku pędzlem, a tu za sprawą jakiegoś nadzwyczajnego zbiegu okoliczności, jakiejś szytej
grubymi nićmi wolty w scenariuszu, drzwi się otwierają i staje w nich Chris. I wszystko kończy
się szczęśliwie.
Jednakże los zrządził inaczej. Składany nóż, który Jenny widziała na stole, należał do
Chrisa. I ten, zorientowawszy się, że zostawił go w domku, właśnie po niego wracał; skręcił na
polankę, w momencie kiedy Jenny z Barrym wychodzili.
Był tego dnia w mroczniejszym nastroju niż kiedykolwiek dotąd, widział wszystko w
czarnych kolorach, od tej najgorszej z możliwych stron. I oto co zobaczył: starszego mężczyznę
tryskającego zadowoleniem z siebie, prężącego się w chwale seksualnego podboju. I Jenny...
czy to ofiarę, czy powolną partnerkę, tego już nie zdołał ocenić, bo oczy zaszły mu łzami.
Zawrócił i odjechał, zanim zdążyli go zauważyć.
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział dwunasty
Chris nie mógł tej nocy zasnąć. Leżał w ciemnościach i powtarzał sobie raz po raz, że nie
powinien był stamtąd uciekać – że to było z jego strony tchórzostwo, nieuczciwość, że
powinien do nich podejść i zażądać wyjaśnień. Gnębiło go to tym bardziej, że niedawno tak
właśnie bez wahania postąpił wobec Piersa. Tyle że wtedy się pomylił i pewnie przez to był
teraz mniej skłonny do takich impulsywnych zachowań.
Rzucał się w pościeli, miotany sprzecznymi emocjami. Pogardzał sobą i się nad sobą
użalał, potępiał się i usprawiedliwiał; to była straszna noc. W końcu zadecydował, że skoro
wczoraj zrejterował, nie wyjaśniając sprawy na miejscu, to dzisiaj musi wziąć się w garść i z
samego rana rozmówić z Barrym. Niebo za zasłonami już szarzało i ptaki w ogrodzie
intonowały swoje bezduszne trele, kiedy wyczerpanego Chrisa zmorzył wreszcie sen.
I matka, i Mike Fairfax zauważyli przy śniadaniu, jak udręczoną ma twarz, ale żadne z nich
nie śmiało tego skomentować, dopóki nie wyszedł z domu. Wtedy matka zwierzyła się
Mike’owi, że jej zdaniem Chris wygląda jak skazany na śmierć. Mike pokręcił głową i
powiedział:
– Dziwna rzecz. Mnie do głowy przyszło coś podobnego, ale nie do końca. Pomyślałem
sobie, że wygląda jak czeladnik kata rankiem pierwszego dnia pracy.
Skrzywiła się.
– Też masz skojarzenia.
– Co się z nim dzieje? Nie domyślasz się?
– Nic mi nie mówi. To pewnie to dojrzewanie.
– Prawdopodobnie. Ale o ile mi wiadomo, z tego się wyrasta. Może się zakochał?
Chris nie wiedział jeszcze, co powie, lecz nie chciał tego odkładać, i zamiast do magazynu
pojechał najpierw do sklepu przy Cowley Road. Jednakże furgonetki Barry’ego tam nie było,
jego samego zresztą też. Sandra przygotowująca się do otwarcia sklepu nie wiedziała, gdzie
jest.
– Ale dzisiaj normalnie przychodzi? – upewnił się Chris.
– Tak. I zazwyczaj jest tu bardzo wcześnie, przede mną. Powinien przyjść przed wpół do
dziesiątej, bo jest umówiony z jakimś przedstawicielem handlowym.
Sandra była miłą, pulchną, dwudziestoparoletnią kobietą o imbirowych włosach i nosku
usianym piegami. Chris, od czasu kiedy Dave powiedział mu o niej i o Barrym, uważniej
przyglądał się dziewczynie, lecz nie dostrzegł dotąd niczego, co by potwierdzało, że łączą ją z
szefem jakieś intymne stosunki.
– Aha... to pewnie jest w magazynie. Dobra. Słuchaj, Sandra, widziałaś go kiedyś z taką
dziewczyną z krótkimi czarnymi włosami, mniej więcej w moim wieku?
Pokręciła głową.
– A kto to?
– Ma na imię Jenny. Poznałem ją na jednej imprezie, a potem straciłem z nią kontakt i
wydaje mi się, że wczoraj ją z nim widziałem.
– Czemu jego nie zapytasz?
– Właśnie chciałem... No nic, później go złapię. Na razie.
– Cześć – mruknęła, spokojnie napełniając gotówką sklepową kasę.
Pedałując Cowley Road, Chris myślał intensywnie. Jeśli to prawda, że Sandra ma romans z
Barrym, to powinna okazać zazdrość, kiedy powiedział, że widział go z Jenny. Lecz nic takiego
się nie stało. Może uznała, że Jenny jest za młoda, żeby się nią przejmować. A może między
nią i Barrym nic jednak nie ma. Albo może z natury jest taka opanowana. Możliwe też, że aż ją
skręciło z zazdrości, ale potrafiła to ukryć. Chris popadł w taki stan umysłu, że nie ufał już
niczemu i nikomu. I to był kłopot. Podejrzliwość, nieufność, dopatrywanie się w ludziach tego,
co najgorsze... coś strasznego.
Magazyn stał na placu przy bocznej uliczce, gdzie ulokowało się wiele małych firm –
między innymi specjalista od instalacji centralnego ogrzewania, renowator mebli i blacharz
dorabiający chłodnice do zabytkowych samochodów. Chris znał już tę uliczkę jak własną
kieszeń; znał też z widzenia wielu zatrudnionych tutaj robotników i wiedział, do kogo należą
parkujące tam zwykle samochody.
Od razu więc rzucił mu się w oczy biały mercedes, stojący naprzeciwko wjazdu na plac
przed magazynem Barry’ego. Kiedy Chris, minąwszy go, zwalniał, żeby skręcić w bramę,
siedzący w samochodzie mężczyzna wychylił się przez otwarte okno i zawołał:
– Halo, przepraszam!
Chris zatrzymał się, odwrócił rower i podjechał do mercedesa.
– Słucham?
Mężczyzna w samochodzie był mniej więcej w wieku Barry’ego, czyli około czterdziestki.
Miał na sobie ciemny garnitur, krawat w paski i nosił okulary.
– Znasz może Barry’ego Millera? – spytał.
– Pracuję u niego.
– Nie wiesz czasem, czy jest już w pracy?
– No... powinien... – Chris obejrzał się na plac przed magazynem. Stała tam duża
furgonetka, a Tony otwierał właśnie kłódkę na drzwiach magazynu, ale mniejszej furgonetki
Barry’ego, parkującej zwykle pod oknem biura, nie było. – Nie, chyba go jeszcze nie ma.
– Ma tu gdzieś jakiś sklep, prawda?
– Tak. Przy Cowley Road. Ale tam też go nie ma. Właśnie stamtąd wracam.
Mężczyzna wyglądał Chrisowi na agenta ubezpieczeniowego, ale taki nie jeździłby
przecież mercedesem; ewentualnie na przedstawiciela banku oferującego korzystne kredyty, ale
takiego z kolei nie interesowałoby Oksfordzkie Zaplecze Rozrywki. Miał łagodną inteligentną
twarz, więc mógłby być też naukowcem albo prawnikiem, tylko że do tego wizerunku nie
pasował jakoś schrypnięty głos i silny londyński akcent. Nie, Chris nie potrafił go
zaszufladkować. Może to jakiś przedsiębiorca budowlany, który chce zorganizować huczne
otwarcie wzniesionego przez siebie osiedla mieszkaniowego? Albo biznesmen, który ma
zamiar wykupić Barry’ego Millera?
– Hmm... – Mężczyzna zabębnił palcami o kierownicę. – Jedziesz do pracy, tak?
Poświęciłbyś mi parę minut? Chciałbym z tobą pogadać.
– Dobrze, ale muszę się tam najpierw pokazać, żeby wiedzieli, że już jestem.
– Jasne. Oczywiście.
Chris wstawił rower do magazynu i przywitał się z Tonym.
– Widziałeś dzisiaj Barry’ego? – spytał Tony.
– Nie. Ten facet tam...
– Ten w mercedesie? Był tu wczoraj.
– Chce ze mną chwilę pogadać.
– Dobra. Nie śpiesz się. A jak skończysz, to patrz, tam leżą lampy z przyjęcia weselnego,
wszystkie czymś zafajdane. Nie wiem, co oni tam robili... oblewali się szampanem czy jak,
lepiej nie dociekać. Umyj je, sprawdź każdą i odfajkuj uszkodzone. Obciążymy ich.
Była to rutynowa praca; Chris szacował, że uwinie się z tym w pół godziny.
Wrócił do białego mercedesa. Kierowca dał mu znak, żeby obszedł wóz z drugiej strony i
otwierając drzwiczki, zaprosił go gestem do zajęcia miejsca w fotelu pasażera.
Chris zawahał się.
– Mam robotę – mruknął.
– To nie zajmie dużo czasu. Ale nie chcę rozmawiać tutaj. Zaraz ci powiem dlaczego.
Chris wsiadł. Mężczyzna przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył. Silnik pracował niemal
bezszmerowo. Wóz był tak dobrze wyciszony, że Chris poczuł się kompletnie odcięty od reszty
ś
wiata i miał wrażenie, że suną bezgłośnie ulicami w klimatyzowanym bąblu powietrza.
Mężczyzna przejechał kawałek Cowley Road, skręcił w boczną uliczkę i zaparkował przed
rzędem segmentów.
– O co chodzi? – spytał Chris. – Jeśli o Barry’ego, to on prawdopodobnie jest już w sklepie.
Był umówiony na wpół do dziesiątej z jakimś przedstawicielem handlowym.
– Dziękuję, że zechciałeś poświęcić mi chwilę. Mam nadzieję, że na tym nie stracisz? Nie
potrącą ci z pensji?
– Nie, u nas tak nie ma, ale robota musi być wykonana, pan rozumie.
– Tak, oczywiście, rozumiem. Nie zajmę ci wiele czasu. A więc, do rzeczy. Jak dobrze
znasz Barry’ego Millera?
– Tak sobie. Pracuję u niego od niedawna.
– To dorywcza praca, o ile się nie mylę? Bo chyba jeszcze się uczysz, prawda?
– Tak, chodzę do szkoły. To praca na wakacje.
– Mógłbyś mi powiedzieć, jak się nazywasz?
Chris zawahał się. Wszystko to było jakieś dziwne i dezorientujące. Mężczyzna wyczuł
jego wątpliwości.
– Lepiej ci powiem, z kim masz do czynienia. Powinienem był to zrobić na samym wstępie,
przepraszam. Nazywam się Fletcher. Jestem oficerem policji, detektywem.
A ty...?
– Chris Marshall.
– Aha. Chris. No więc sprawa jest bardzo delikatna. Twój szef Barry Miller mógłby, a
może nie, nie wiem, pomóc mi w śledztwie, które prowadzę. Boję się zwracać do niego
bezpośrednio, bo gotów sobie jeszcze pomyśleć, że... rozumiesz, co mam na myśli?
– śe to przeciwko niemu toczy się to śledztwo?
– Otóż to.
– Chodzi o tę Irlandię?
– Właśnie. Słuchaj, wiem, że musisz wracać do pracy, nie chcę, żebyś miał przeze mnie
jakieś nieprzyjemności. Odwiozę cię tam teraz, ale czy mógłbyś mi poświęcić pół godzinki ze
swojej przerwy na lunch? O której ją zwykle masz?
– O pierwszej.
– I jak ją spędzasz, jesz swoje kanapki?
– Tak.
– A moglibyśmy porozmawiać?
– No... jeśli... dobrze, możemy.
– Wspaniale. O ile orientuję się w okolicy, to za supermarketem przy następnej przecznicy
jest duży parking. Przyjedź tam ze swoimi kanapkami. Będę na ciebie czekał, powiedzmy...
pięć, dziesięć po pierwszej?
– Dobrze. Ale będę musiał...
– Jasne. Odwiozę cię.
Cichy, potężny silnik, chłód, cisza ulic za oknami. W takim wozie człowiek czuje się
odseparowany od świata, pomyślał Chris. To nie to, co rower, na którym jest się cząstką ulicy,
wtopioną w jej hałasy i zapachy. W białym mercedesie jest się kimś innym.
Barry nie pojawił się rano w magazynie, ale i tak się go tam nie spodziewali.
Tony nie pytał, czego chciał Fletcher, a Chrisowi nie śpieszyło się z wyjaśnieniami. Miał
dużo roboty; umył lampy z wesela, wymienił w nich przepalone żarówki, odstawił na miejsce i
sprawdził w grafiku wywieszonym przy drzwiach do biura, co jest jeszcze na dziś do zrobienia.
Od czasu do czasu dzwonił telefon.
Mieli system demokratyczny: odbierał zawsze ten, kto był akurat najbliżej.
Kiedy zadzwonił o jedenastej, tym najbliższym okazał się Chris. Dave i Tony pojechali z
dostawą, a więc i tak tylko on był w magazynie. Wszedł do małego, dusznego biura i podniósł
słuchawkę.
– Oksfordzkie Zaplecze Rozrywki, słucham.
– Czołem, Chris. Barry z tej strony. Jest tam Dave?
– Nie ma, pojechali z Tonym do Marston... z tym sprzętem dla pubu.
– A tak, rzeczywiście. Słuchaj, poproś Dave’a, kiedy wróci, żeby wpadł do Lasky’ego i
wziął mi pięciolitrową puszkę farby emulsyjnej. Jaskierowo-białej, tak się chyba nazywa ten
kolor.
– Jaskry są żółte.
– Tak, ale wiesz, o co mi chodzi. Biała z domieszką żółtego. I ze dwa pędzle ławkowce.
Zapamiętałeś?
– Pięciolitrową puszka, dwa ławkowce...
– I niech przywiezie to do sklepu. Aha, i niech każe to dopisać do mojego rachunku.
– Dobrze.
– A, i jeszcze jedno... Nikogo tam nie ma?
Chris zasugerowany tym konspiracyjnym tonem rozejrzał się mimowolnie, chociaż
wiedział, że jest sam.
– Nikogo – powiedział. – Tylko ja.
– Pamiętasz, co ci opowiadałem o tej Irlandii?
– Pamiętam.
– A więc, dostałem cynk. Robi się gorąco. Carson dowiedział się, że mieszkam teraz w
Oksfordzie, tylko nie wie jeszcze gdzie. W najbliższym czasie wysyłam Sue z Seanem do jej
mamy i schodzę do podziemia. Liczę na ciebie, Chris. Tylko ty wiesz o domku.
Akurat, pomyślał z goryczą Chris.
– Tak, rozumiem – mruknął.
– Opracujemy jakiś system porozumiewania. Może CB-radio. Tylko do czasu kiedy policzę
się z Carsonem. Przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł... No, muszę kończyć. Nie zapomnij
o tej farbie. I jeszcze jedno, Chris, jak już będzie po wszystkim, to mam takie plany, że mózg
staje. Pięknie odszykowałeś mi ten domek, wspaniała robota. Tak mi się podobało, że
postanowiłem zająć się wytwarzaniem dekoracji scenicznych... później ci wszystko powiem.
Zachowaj czujność, słyszysz?
Miej oczy szeroko otwarte.
– Dobrze, będę miał.
– Świetna robota – rzucił jeszcze Barry i rozłączył się.
Chris odłożył powoli słuchawkę. Znowu stchórzył; znowu nie zapytał Barry’ego o Jenny.
Co prawda Barry nie dopuścił go do głosu, ale to nie było żadne usprawiedliwienie.
Następnym razem już na pewno, pomyślał Chris.
Biały mercedes parkował w jedynej kałuży cienia na całym parkingu. Fletcher pomachał do
Chrisa przez otwarte okno.
– Cieszę się, że przyszedłeś – powiedział, wyłączając radio. – Wsiadaj.
Chris zajął miejsce w fotelu pasażera, ale drzwiczki zostawił otwarte. Fletcher jadł
kanapkę, popijając wodą mineralną z małej butelki. Drugą taką, nieotwartą, podał Chrisowi.
– Zastanawiasz się pewnie – zagaił – czy naprawdę jestem policjantem, dlaczego to nie jest
oznakowany wóz policyjny, dlaczego nie jestem w mundurze, dlaczego to wszystko takie
nieformalne. Po rozważeniu sprawy doszedłem do wniosku, że ci powiem. Zresztą sam się już
może domyślasz. Słyszałeś o służbach specjalnych?
– Coś niecoś – mruknął Chris.
– Ogólnie rzecz biorąc, ich zadaniem jest zapewnianie bezpieczeństwa.
Konkretnie zaś walka z terroryzmem.
Chris nie bardzo wiedział, jak się zachować. Policji nie ufał, nie odnosił wrażenia, że ma ją
po swojej stronie; nie miał też pojęcia, czy to normalne, żeby oficer owianych mgiełką
tajemniczości służb specjalnych w ten sposób wypełniał swoje obowiązki.
Zastanawiał się, czy nie poprosić go o wylegitymowanie się; chyba powinni mieć jakieś
identyfikatory? Ale nawet gdyby mu pokazał jakąś legitymację, to on przecież nie wie, jak
powinna wyglądać, a już na pewno nie potrafiłby odróżnić prawdziwej od podrobionej. Nie ma
innego wyjścia, musi zdać się na instynkt.
Zaufać temu człowiekowi czy nie?
Popatrzył na Fletchera. Mężczyzna nie odwrócił wzroku. Jak trudno wyczytać coś z
twarzy! To nie to co słowa; nie można zakładać w ciemno, że szare oczy oznaczają szczerość,
wąskie usta nikczemność, a okulary zacność. Twarz Fletchera niczego Chrisowi nie mówiła.
Zupełnie jakby Fletcher nosił na niej dopracowaną do najdrobniejszego szczegółu i po
mistrzowsku wykonaną maskę.
Ta maska uśmiechnęła się. Chris odwrócił wzrok i odwinął z folii bułkę z szynką, którą
zabrał z domu na drugie śniadanie.
– Wspomniałeś coś o Irlandii – zaczął Fletcher. – Barry Miller ci o niej opowiadał? Co to
było?
– Próbuję sobie przypomnieć – mruknął Chris.
W tak trudnym położeniu jeszcze się nie znajdował. Czyżby Barry miał coś na sumieniu? A
jeśli tak, to czy dobrze robi, rozmawiając teraz z Fletcherem? Bo jeśli powoduje nim osobisty
ż
al, jaki ma do Barry’ego o Jenny, to nie najlepiej by to o nim świadczyło. Z drugiej strony
Fletcher może naprawdę nie chce aresztować Barry’ego, ale szuka tylko u niego pomocy.
Cholera jasna, co robić?
Fletcher wyczuł chyba jego rozterkę, bo zabębnił palcami w kierownicę, tak jakby podjął
jakąś decyzję.
– Słuchaj, Chris, znasz Barry’ego Millera. Jest twoim szefem, może nawet przyjacielem.
Boisz się ze mną rozmawiać, żeby mu przypadkiem nie zaszkodzić.
Zgadłem?
– Tak. – I rozumiem cię w całej rozciągłości. To ci się chwali.
O nim też dobrze świadczy. Umówmy się zatem, że będziesz tylko odpowiadał na moje
pytania, dobrze?
I tylko na te, które uznasz za niekontrowersyjne. Jeśli któreś nie będzie ci leżało, ja to
zrozumiem. W zamian możesz mnie pytać, o co chcesz, udzielę wyczerpującej odpowiedzi.
Jeśli nie będę ci mógł czegoś powiedzieć ze względów bezpieczeństwa... no wiesz, obowiązuje
mnie ustawa o tajemnicy państwowej... to dam to wyraźnie do zrozumienia. Co ty na to?
– Dobrze.
– No to się dogadaliśmy. Wiesz, gdzie on mieszka?
Chris zawahał się.
– Wiem, w Kidlington.
– Znasz adres?
– Byłem tam, ale adresu nie pamiętam.
– Mhm. Teraz co do tej Irlandii. Pamiętasz, co ci opowiadał?
– A może mi pan powiedzieć, jak brzmi jego prawdziwe nazwisko? – spytał Chris.
– Jego prawdziwe nazwisko to teraz Miller, bo zmienił je zgodnie z prawem. Ale dawniej
nazywał się Springer.
– Tak, mówił mi. A jeśli chodzi o Irlandię... Napomknął, że działał z ramienia armii w
Belfaście. Wspominał coś o SAS. Jakieś tajne operacje. Pomagał rozbić paramilitarny gang, no
i ktoś z tej rodziny chce się teraz na nim mścić, niejaki Carson... Protestant. I tego między
innymi nie rozumiem. Myślałem, że brytyjska armia i protestanci są po tej samej stronie.
– To nie takie proste.
– Jak widać. Tak sobie właśnie pomyślałem. W każdym razie ten Carson depcze mu po
piętach i dlatego Barry zmienił nazwisko.
– Mhm. Mówił jeszcze coś konkretnego w związku z tą Irlandią?
– Nie. Same ogólniki. Czemu pan pyta? Czym on się tam zajmował?
Fletcher podrapał się po głowie.
– Obawiam się, że nakłamał ci cały worek. Przede wszystkim nie miał nic wspólnego z
armią, o SAS już nie wspominając. A poza tym stał po drugiej stronie barykady.
– Co? Barry w IRA?
– I tu zaczynamy się ocierać o sprawy tajne. Czy słyszałeś o organizacji zwanej INLA,
Irlandzkiej Armii Wyzwolenia Narodowego?
– Tak, słyszałem. Są jeszcze bardziej radykalni od IRA.
– Otóż to.
– I chce pan powiedzieć, że Barry był jej członkiem?
– Tego nie powiedziałem...
Chris milczał przez kilka sekund.
– Dlaczego pan mi to mówi? – odezwał się w końcu. – Chce go pan aresztować? Nie
rozumiem, do czego pan zmierza. Jego nietrudno znaleźć. Jeśli ma pan coś do niego, to jest
teraz w sklepie... Ale ja w to wszystko nie wierzę. Barry Miller?
On nie jest taki. To jakaś pomyłka. Na pewno...
Fletcher pokiwał głową. Sprawiał wrażenie znużonego, dobrze poinformowanego,
wyrozumiałego.
– Na tym właśnie budowali swój sukces – powiedział. – Zdobywając zaufanie ludzi, którzy
nie znali o nich całej prawdy. Nie dziwię się, że dałeś się podejść. On jest w tym mistrzem. Ale
zastanów się teraz. Czy on zawsze mówił ci prawdę?
Jesteś w stu procentach pewien, że można na nim polegać? Nigdy nie nasunęły ci się żadne
wątpliwości?
Chris nie odpowiadał. Wpatrywał się w wyłożoną dywanikiem podłogę samochodu.
– Poznałem jego żonę i syna – odezwał się po chwili z pewną desperacją w głosie.
– To dobrzy ludzie. Barry potrafi być porządnym człowiekiem. Gdyby widział go pan w
domu...
– To niełatwo zrozumieć – powiedział łagodnie Fletcher – ale są ludzie, którzy potrafią
prowadzić podwójne życie. Nie znam jego rodziny, wierzę ci na słowo.
Mogę się założyć, że o jego drugim życiu wiedzą tak samo mało jak ty. śona może czasami
coś podejrzewa, lecz on ma na takie okazje cały repertuar kłamstw. A może ona o nic go nie
pyta, zachowuje swoje wątpliwości dla siebie?
Popił wodę mineralną z butelki. Chris odniósł wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod nóg.
Rzeczywiście, kiedy poznał Sue, od razu rzuciło mu się w oczy, że oprócz tego, że jest ładna,
otacza ją dziwna aura nerwowości, która zdawała się jej nigdy nie opuszczać. To by pasowało
do opisu Fletchera.
Fletcher odstawił butelkę i mocno dokręcił nakrętkę.
– Posłuchaj, Chris – podjął. – Zaufam ci. Właściwie to powinienem cię zaprzysiąc, ale
jesteś przecież inteligentnym młodzieńcem. Barry Springer alias Miller, alias Daly... tak, Daly
też się nazywał, Michael Daly... jest, a raczej był, wtyczką, informatorem. Przez jakiś czas
należał do INLA, potem zgodził się na współpracę z nami. Dostarczył służbom specjalnym
mnóstwa informacji o swoich dawnych kompanach. Był specjalistą od materiałów
wybuchowych. Używali wtedy samochodów pułapek. Teraz mają semtex... słyszałeś o
semteksie... którego nie potrzeba aż tak dużo, żeby uzyskać porównywalną siłę rażenia, ale
wcześniej materiał wybuchowy sporządzali z nawozu sztucznego... tysiącfuntowa bomba nie
należała wtedy do rzadkości. Tyle waży pięciu dorosłych mężczyzn. Nie da się tego podrzucić
gdzieś w papierowej torbie; stąd nafaszerowane materiałem wybuchowym samochody,
rozumiesz? Ale nasz Miller był czarodziejem od materiałów wybuchowych i elektroniki.
Potrafił wyczarować materiał wybuchowy z torby cukru.
Chrisowi szumiało w głowie. Nie zdając sobie nawet sprawy, co robi, wysiadł z samochodu
i zaczął spacerować tam i z powrotem z pięściami przyciśniętymi do skroni. Nie, tego już za
wiele, to niemożliwe. Fletcher wpuszcza go w maliny.
Zatrzymał się, nachylił i zajrzał do wozu. Poważne, zasmucone spojrzenie Fletchera
przekonało go, że to wszystko prawda.
Z ciężkim jak ołów sercem wsiadł z powrotem do mercedesa. Odkręcił butelkę wody
mineralnej i uniósł ją do ust. Zaszczypała go nieprzyjemnie w język... przełknął.
– Już dobrze – mruknął. – Przepraszam. To był dla mnie szok.
– Rozumiem – powiedział Fletcher. – A więc jedźmy dalej. Wiadomo nam, że Miller jest
odpowiedzialny za co najmniej jedenaście śmiertelnych ofiar zamachów przeprowadzonych
przez jego organizację. To głównie żołnierze i policjanci.
Podejrzewamy go również o dokonanie zamachu, w którym zginęła cała rodzina... ojciec,
matka i dwoje dzieci. Taki z niego człowiek. Zabijanie to dla niego chleb powszedni. Jak już
wspomniałem, został z czasem podwójnym agentem. W zamian za darowanie win przekazywał
nam nieocenione informacje, to trzeba mu przyznać. Pozwoliły na ujęcie całego aktywnego
oddziału INLA i... co tu dużo mówić, bardzo nam pomógł. No i w tych sprawach to standard:
Springerowi czy też Daly’emu nadano nową tożsamość, dostał dokumenty, pieniądze i
przyjechał tutaj, żeby jako Barry Miller rozpocząć nowe życie. Nie było to dla niego specjalnie
trudne. Wychowywał się w Londynie; nie ma irlandzkiego akcentu, prawda? Nie wiem, co
myślisz o ludziach wymigujących się w taki sposób od kary. To brudny świat, Chris. Potrzeba
na nim również brudnych ludzi...
Fletcher westchnął.
– A kim jest ten Carson? – spytał Chris. – Wciąż depcze Millerowi po piętach.
To brat mężczyzny, który zginął z całą rodziną. Ale on nie jest ważny; to po prostu furiat.
Mocny w gębie. Ze strony Carsona nic Millerowi nie grozi. I nie z jego powodu tu
przyjechałem. Ustaliliśmy... w jaki sposób, nie mogę ci powiedzieć... ustaliliśmy, że Miller
nigdy z nami tak naprawdę nie współpracował.
Owszem, dostarczał nam cennych informacji, tu rzetelnie wywiązywał się z warunków
umowy. Ale oni prowadzili bardziej skomplikowaną grę. Przez cały czas dążyli do tego, żeby
zainstalować Millera tutaj. Zaplanowali nową kampanię: miękkie cele w południowej Anglii...
domy polityków, wyższych oficerów armii, urzędników służby cywilnej, policjantów i ich
rodzin. Pewnie słyszałeś o tym w dziennikach. No i jest tutaj, w samym sercu Anglii, ma dostęp
do sprzętu elektronicznego i idealną przykrywkę.
O nie, pomyślał Chris. Nie, nie, to nieprawda, to niemożliwe. Barry nie produkuje żadnych
bomb, sprzedaje tylko przybory do makijażu i wypożycza reflektory; nie jest złym
człowiekiem; można mu zarzucić jedynie, że kłamie. A to wszystko jest snem.
Wpatrywał się w nadgryzioną bułkę z szynką; odechciało mu się jeść. Schował ją z
powrotem do plastikowego pojemniczka i nakrył wieczkiem. Fletcher podniósł z podłogi
papierową torebkę.
– Chcesz jabłko? – spytał.
Jabłko łatwiej będzie przełknąć, pomyślał Chris. Kiwnął głową i wyciągnął rękę.
– Czemu pan mi to wszystko opowiada?
– Bo potrzebuję twojej pomocy.
– Mojej pomocy? W czym?
– Chris, wiem, że on ma tu gdzieś kryjówkę. I wiem, że pomagałeś mu ją urządzać.
– Skąd pan to wie?
– Pamiętasz, jak się umawialiśmy? Nie mogę ci tego powiedzieć. Praca operacyjna.
Przykro mi.
– Praca operacyjna? Co to znaczy? Podsłuch?
– Przykro mi. Nie mogę powiedzieć.
Chris skrzywił się z odrazą. To wszystko napawało go obrzydzeniem. Pomimo że drzwi
były otwarte, moralny smród zdawał się wypełniać wnętrze samochodu.
Fletcher jakby czytał w jego myślach.
– Nie wątpię, Chris, że wierzysz w demokrację. – Owszem. I dlatego tak mnie to... mierzi.
Jego działalność oczywiście w pierwszym rzędzie. Ale to, co wy robicie, też. Nie rozumie pan
tego?
– Hmm. – Fletcher pokiwał ze smutkiem głową, odkręcił nakrętkę z butelki i odstawił ją,
nie unosząc do ust. – Tak, rozumiem. Ale demokracja ma swoją cenę.
Nie ma nic za darmo. Ktoś powiedział, że ceną wolności jest nieustająca czujność.
A ceną za demokrację dla... – tu wykonał ręką szeroki gest obejmujący całe miasto – dla
wszystkich wokół jest to, że garstka ludzi, bardzo mała garstka, musi działać
niedemokratycznie. Widzisz, Barry Miller nie chce demokracji, próbuje ją więc obalić. I
wszystko byłoby w porządku, gdyby dążył do tego w cywilizowany sposób. Nie mielibyśmy
nic przeciwko politycznej debacie; na tym właśnie polega demokracja. Ale Barry Springer, vel
Barry Miller czy też Michael Daly dochodzi swych racji inaczej. Prowadzi inną grę, w której
walka nie toczy się na argumenty, lecz na podstępnie podkładane bomby zabijające ludzi.
Niewinnych ludzi. Kobiety i dzieci.
On to robił, Chris. I nadal będzie robić.
Chris się nie odzywał. Siedział nieruchomo, czuł na sobie wzrok Fletchera i było mu
niedobrze.
– Z takimi ludźmi – podjął Fletcher – ludźmi prowadzącymi brudną grę, nie możemy
walczyć czysto, bobyśmy przegrali. Przegraliby wszyscy. A to jest dla mnie nie do
zaakceptowania. I dlatego zostałem policjantem, rozumiesz, i jestem dumny, że pracuję w
służbach specjalnych. Walcząc w tajemnicy, walcząc nieczysto, uciekając się do
niedemokratycznych metod, mamy tę zarazę pod kontrolą.
Ochraniamy demokratyczny świat. Czy to do ciebie przemawia?
Chris wciąż milczał, lecz teraz dlatego, że chciał usłyszeć więcej. Kiwnął tylko głową.
– Niełatwa to robota – ciągnął Fletcher. – Brudna. Niewdzięczna. Ale paramy się nią w
imieniu wszystkich ludzi, którzy pragną żyć w pokoju, niewinnych ludzi.
Sami nie jesteśmy niewiniątkami, zdajemy sobie z tego sprawę. Nie wiem, czy jesteś
religijny. Ale słyszałeś pewnie o ogrodach edeńskich? Drzewo poznania dobra i zła. Pamiętasz?
Dopóki nie zjesz jego owocu, jesteś niewinny, niewinny cokolwiek czynisz, bo nie rozumiesz.
Potem zjadasz ten owoc. I od tego momentu już nigdy nie będziesz znowu niewinny. Bo teraz
wiesz. I to bolesne, to straszne.
Wiem, o co cię proszę, Chris. Proszę cię, żebyś zdradził człowieka, którego uważałeś dotąd
za przyjaciela. Proszę cię, żebyś skosztował tego owocu. Ale coś ci powiem. Utrata
niewinności to pierwszy krok na drodze do prawdziwej wiedzy. Do poznania dobra i zła, jeśli
wolisz. Nie osiągniesz tego, nie tracąc niewinności... Ludzie wokół są niewinni, bo nie wiedzą.
Są jak dzieci.
Jak te owieczki. śadna owieczka nie zrobi nic złego, bo jest niewinna, prawda?
Ale żadna owieczka nie zrobi również niczego dobrego. Nie można przecież czynić ani
dobra, ani zła, nie wiedząc, co dobre, a co złe. Paradoks, prawda? Nie mogę czynić dobra, póki
jestem niewinny. Dobro na tym świecie czynią tylko ci, którzy zakosztowali już owocu z
drzewa poznania. I stwierdzili, że jest on gorzki i niesmaczny, tak jak ciebie goryczą i
niesmakiem napawa myśl, że miałbyś zdradzić Barry’ego Millera. I tak to już jest, Chris. Nie
potrafię wyłożyć tego jaśniej.
Doszliśmy do sedna rzeczy. Nie przymuszę cię; nie każę ci robić czegoś, przed czym się
wzdragasz. Nie podejmuj decyzji teraz. Przemyśl to. O której kończysz pracę?
– O piątej, wpół do szóstej, zależy. – Chris nie poznawał własnego głosu.
– Dobrze. Nie dawaj mi odpowiedzi teraz. Możesz tu przyjść po pracy?
Chris kiwnął głową.
– Nie – powiedział. – Powiem panu teraz. Ma pan coś do pisania?
Fletcher nachylił się i wyciągnął ze schowka w desce rozdzielczej notes.
Otworzył go na czystej stronie i podał wraz z długopisem Chrisowi.
Chris z nieprzyjemnym uczuciem ściskania w dołku zaczął rysować mapkę: skrzyżowanie
na Woodstock Road, szosa do Wolvercote, kanałek, droga przez las.
Nie śpieszył się; najważniejsze to dokładność. Skończywszy, przewrócił kartkę i
naszkicował skupisko zabudowań.
– Wspaniale – powiedział Fletcher. – Znakomicie. Jeszcze jedno pytanie: kiedy można go
tam zastać? Gdybym to wiedział, poczyniłbym stosowne przygotowania.
Otoczylibyśmy teren. Będzie uzbrojony. O wiele lepiej aresztować go tam niż na mieście
albo w domu, gdzie mógłby wykorzystać żonę i synka jako zakładników...
Orientujesz się, kiedy on tam bywa?
Chrisowi huczało w uszach.
– Mogę go tam ściągnąć dziś wieczorem – powiedział. – Kończę właśnie robotę, którą mi
zlecił. Mogę do niego zadzwonić i się z nim tam umówić.
– Genialnie – ucieszył się Fletcher. – Super. Ale jedna uwaga, Chris. Nie przyjeżdżaj tam.
Może być niebezpiecznie. Umów się z nim... chwileczkę, ile czasu mi potrzeba, żeby wszystko
zorganizować? Do dziesiątej wieczorem powinienem się uwinąć. Nie będzie za późno? No
wiesz, nie wyda mu się to podejrzane?
– Chyba nie. Powiem mu, że o dziesiątej robota będzie skończona i poproszę, żeby
przyjechał sprawdzić. Ale może powiedzieć, że to za późno albo że nie ma czasu. Albo
zwyczajnie nie będzie mu się chciało. Nie zmuszę go przecież.
– Oczywiście, że nie. Ale o to się nie martw. Po prostu zadzwoń do niego. Tylko sam tam
nie przyjeżdżaj. Zastawimy na niego pułapkę.
Chris kiwnął głową. Nie był w stanie mówić.
– Która to godzina? Wracaj lepiej do pracy; bo jak się spóźnisz, będą pytali, gdzie byłeś.
Dziwnie lekkimi, jakby nie swoimi rękoma Chris schował niedojedzone jabłko do pudełka
na lunch i odstawił butelkę z wodą mineralną na podłogę samochodu. Czuł się
uprzywilejowany i przepełniał go lęk. Fletcher jawił mu się jako strażnik wielkiej tajemnicy,
kapłan ze świątyni, w której on, Chris, poddawany jest procesowi inicjacji. O to uczucie otarł
się już podczas dyskusji z Mikiem Fairfaxem o absolutnych prawdach, o takich wzniosłych
pojęciach jak honor i sprawiedliwość. Serce mu rosło.
– Dobrze – powiedział do Fletchera. – Tak zrobię.
– Gdzie Barry? – spytał godzinę później Tony’ego. – Nie będzie go dzisiaj?
– Jest w sklepie. Nie wiem, jakieś problemy z rachunkami. Pewnie majstrował przy Vacie.
Chris wszedł do biura i zadzwonił do sklepu.
– Barry? Cześć, to ja, Chris.
– Czołem, Chris, coś się stało?
– Nie, nic. Ja w sprawie domku. Kończę dzisiaj montaż płyt gipsowych. Do wieczora
powinienem się z tym uwinąć.
– Wspaniale. Dobra robota, Chris.
– Słuchaj, Barry, nie wpadłbyś tam? Powiedzmy, o dziesiątej.
– A po co?
– Mam jeden taki pomysł i ciekaw jestem, co ty na to.
– Właściwie to dziś wieczorem jestem trochę zajęty. Gram w squasha w Abingdonie, a
potem mam spotkanie z jednym gościem... Nie, chwileczkę, do dziesiątej będę wolny. Wpadnę
tam w drodze powrotnej.
– Fajnie. To do zobaczenia.
– Cześć, Chris. Dobra robota.
Rozdział trzynasty
Chris mylił się, sądząc, że Jenny nie zauważyła go, wychodząc z domku z Barrym.
Zauważyła, ale odniosła wrażenie, że widziała ducha. Mignął jej przez ułamek sekundy, a
ż
e właśnie o nim pomyślała, była tak zaskoczona, że dech jej w piersiach zaparło; zanim
zawrócił, zdążyła jednak wyczytać w jego twarzy niedowierzanie, gniew i rozpacz, i to zmąciło
jej dobry nastrój.
Barry’emu nic nie powiedziała. Był zaabsorbowany własnymi sprawami. A zresztą, przy
swoim pogodnym usposobieniu nie zrozumiałby jej.
Nazajutrz Barry przywiózł ją do domku, tak jak się umówili. Po drodze kupił jeszcze kilka
plastikowych karniszy na resztę okien i gotowe zasłonki. Farbę obiecał podrzucić później.
Cisza lasu wpłynęła na Jenny kojąco; obawiała się, że ją przytłoczy, ale ku swemu zaskoczeniu
w otoczeniu skąpanych w słońcu drzew, wśród których toczyło się tajemne, niewinne życie
ptaków i owadów, czuła się bezpiecznie. Po lunchu (puszka piwa z lodówki, paczka chrupek,
czekoladowy baton) wybrała się nad kanałek i po raz pierwszy w życiu zobaczyła na własne
oczy czaplę, którą znała tylko ze zdjęć, oraz jakieś małe brązowe stworzonko, które przepłynęło
wzdłuż brzegu i schowało się do podwodnej norki. Był tu cały świat. Nie do wiary, że dopiero
teraz zwróciła na niego uwagę!
Barry wrócił po południu z farbą i pędzlami, i Jenny zabrała się do malowania gipsowych
płyt. Rzeczywiście wymagały położenia kilku warstw; farba wsiąkała natychmiast w porowatą
powierzchnię. Ale schła szybko.
– Dokończysz tę ostatnią ścianę jutro – zadecydował Barry, kiedy przyjechał po nią pod
wieczór. – Aha, żebym nie zapomniał. Nie posiedziałabyś dzisiaj z Seanem?
– Chętnie – odparła. – Nie mam żadnych planów na wieczór.
– Bo Sue idzie na wykłady. Zazwyczaj ja zostaję z Seanem, ale dzisiaj jestem umówiony w
Abingdonie z jednym facetem w sprawie dekoracji. Wystawiają tam jakąś sztukę i pożyczali od
nas trochę sprzętu, a mnie przyszedł do głowy genialny pomysł na rozszerzenie działalności.
Odkryłem fantastyczny rynek, Jenny.
Klientela wali drzwiami i oknami. Nie tylko przedstawienia teatralne i kółka dramatyczne.
Możemy pomagać ludziom w urządzaniu niepowtarzalnych przyjęć, wesel, dyskotek... No bo
dlaczego by nie zorganizować imprezki na Księżycu, co? Albo dyskoteki nad Canal Grande w
Wenecji? Możliwości są nieograniczone! Gotowa scenografia z wymalowanym tłem,
oświetlenie, atmosfera, mówię ci. Facet podrygujący w świetle stroboskopowym albo pod
iluminofoniczną kulą – popuść wodze wyobraźni! W ofercie pełen asortyment, wszystko
gotowe, tylko rozstawiać! A do tego... namioty, lampiony, efekty specjalne... czego tylko dusza
zapragnie...
Perorował tak przez całą drogę do domu i w końcu można było odnieść wrażenie, że świat
nie może się doczekać, kiedy zostanie pokryty jego wymalowanymi na płótnie fantazjami, a on
bez najmniejszego wysiłku, zaprzęgając tylko do pracy swoją wyobraźnię, będzie się bogacił i
bogacił.
Kiedy Jenny przyszła do Millerów, Barry’ego już nie było. Sean kąpał się, usiadła więc w
kuchni z Sue.
– Barry opowiadał mi o swoim pomyśle na dekoracje – zagaiła.
Sue wzniosła oczy do nieba.
– Wyobrażasz sobie kogoś wyrzucającego pieniądze na wesele na fałszywym placu
Czerwonym albo w Wielkim Kanionie? – zapytała. – Nie wiem, czasami odnoszę wrażenie, że
on jest porządnie stuknięty.
– Wesele może nie, ale przyjęcie w takiej scenerii mogłoby być zabawne – powiedziała
Jenny. – Zależy, ile by to kosztowało. Są ludzie, którzy nie wiedzą, co robić z pieniędzmi. –
Miała na myśli Piersa i jego środowisko, chociaż nie widziała w nim amatora takich atrakcji.
– Cóż – westchnęła Sue. – Wszystko wskazuje na to, że Barry’emu dobrze się tutaj układa.
To znaczy, finansowo, w interesach. Myślałam, że będzie gorzej, ale on jakoś sobie radzi. Tak,
nie mogę narzekać.
– Tylko pozazdrościć.
– Tak. – Sue roześmiała się. – Racja.
– Dokąd pani się dzisiaj wybiera? Pytam na wypadek...
– Mam wieczorny wykład na uniwersytecie otwartym. Numer zostawiłam przy telefonie.
– Co to za wykład?
– O dziewiętnastowiecznych powieściopisarkach. Mówię ci, Jenny, tylu ciekawych rzeczy
się dowiaduję; świat staje się dla mnie coraz rozleglejszy.
– A nie prowadzą tam czasem zajęć o zwierzętach, ptakach i owadach, o przyrodzie?
– Na pewno. Mam tu katalog. – Wzięła broszurkę z półki nad lodówką.
– I każdy może przyjść?
– Każdy. Tyle jest do nauczenia. No, idę wyciągnąć Seana z wanny.
Kiedy Sue była na górze, Jenny przejrzała broszurkę. Faktycznie, gdyby komuś naprawdę
się chciało i potrafił się zdecydować, co go najbardziej interesuje, tematów do studiowania było
do wyboru, do koloru... Przypomniała sobie, jak Chris namawiał ją do skończenia szkoły
ś
redniej i wstąpienia na uniwersytet.
Może to i była jakaś myśl.
– Jak tam nasz letni domek? – spytała Sue, wchodząc do kuchni po swoje podręczniki. –
Och, nie rób takiej zdumionej miny. Wiem o nim, wiem. Nie wolno mi go jeszcze tylko
oglądać, a więc nie znam lokalizacji. Znasz Barry’ego, on wszystko wypapla...
– No... malowałam dzisiaj... został mi jeszcze kawałek ściany do dokończenia.
– Czy Sue wiedziała też o tym Carsonie? Czy myśli, że domek to coś w rodzaju daczy w
lesie? Zbita z tropu Jenny ledwie słyszała mówiącą dalej Sue:
– Barry powiedział, że Chris to dzisiaj dokończy. A on ma tam wpaść w drodze powrotnej i
zobaczyć, jak wyszło, więc chyba będę w domu przed nim. Sean szykuje się do łóżka. Strasznie
wolno mu idzie; nie wiem, jak mu się udaje tak to rozciągać w czasie. To co, ja już będę leciała.
Poradzisz sobie? Kawa, mleko...
– Przepraszam – wpadła jej w słowo Jenny. – Powiedziała pani Chris?
– Tak, Chris, bardzo sympatyczny chłopiec. Barry zatrudnił go na okres letnich wakacji.
– Taki... – Jenny głos uwiązł w krtani. – Taki wysoki z gęstymi, ciemnoblond włosami?
– Tak. I bardzo nieśmiały. Przystojny. Znasz go?
– Tak. Chyba tak, bo nie wiem, czy to na pewno ten. Poznaliśmy się, a potem kontakt się
urwał, bo nie wiedziałam, jak się nazywa ani gdzie mieszka, a sama musiałam się
wyprowadzić... Boże, wierzyć mi się nie chce.
Sue patrzyła na Jenny z mieszaniną zaciekawienia i współczucia w oczach, tak jakby
cieszyła się razem z nią; ale Jenny wiedziała, że myślami jest już na wykładzie, więc wstała i
wepchnęła jej w dłoń kluczyki do samochodu.
– Proszę już jechać, bo się pani spóźni!
– Jenny, co to? Płaczesz...
– Nie! Naprawdę!
– To o co chodzi, kochanie?
– Myślałam, że już nigdy go nie zobaczę, a tu nagle... – Jenny wzruszyła ramionami,
uśmiechnęła się przez łzy i otarła grzbietem dłoni oczy. – Wyobrażałam to sobie, ale nigdy tak
naprawdę się nie spodziewałam... Och, proszę już iść, nic mi nie jest. Spóźni się pani na
wykład.
Zaintrygowana Sue podeszła z ociąganiem do drzwi i tam przypomniała sobie o czymś
jeszcze.
– Aha! To życie takie skomplikowane. Posłuchaj, jeśli zadzwoni telefon, to nie podnoś
słuchawki. Barry kupił automatyczną sekretarkę. Niech ona odbierze. Ci mężczyźni i ich
zabawki... To do zobaczenia.
Jenny pomachała jej od progu i odprowadziła wzrokiem żółte metro. Kiedy zniknęło za
rogiem, weszła z powrotem do domu, zamknęła drzwi i klasnąwszy w dłonie, wydała cichy
okrzyk triumfu. Ale niemal natychmiast przypomniała się jej mina Chrisa. Widział ją
wychodzącą z Barrym z domku. Mógł sobie pomyśleć...
Zaczerwieniła się po same cebulki włosów.
Ale będzie pracował dziś wieczorem w domku. A Barry zna na pewno jego adres.
Będzie się mogła z nim skontaktować. Wszystko mu wytłumaczy. Wszystko wróci do
normy.
Z góry zawołał ją Sean. Usiłując oczyścić umysł przed partyjką szachów, która niechybnie
ją czekała, wstąpiła na schody. Uśmiech nie schodził jej z twarzy.
Chris, wchodząc do domu, dygotał na całym ciele. Matka spytała, czy dobrze się czuje, czy
nie złapał aby grypy. Odburknął coś w odpowiedzi i po chwili nie pamiętał już co. Mike
Fairfrax siedział przy kuchennym stole i ze zbolałą miną czytał gazetę. Własny dom wydał się
nagle Chrisowi ciasną klatką.
– Wychodzę – rzucił. – Jadę do taty.
Powiedział tak, żeby im dokuczyć. Tak naprawdę chciał być sam. Sprawdził ciśnienie
powietrza w oponach, wskoczył na rower i pochylając się nisko nad kierownicą, popedałował
co sił w nogach obwodnicą na południe. Wspinaczkę pod Hinskey Hill przypłacił bólem w
udach i utratą tchu. Ale to wzgórze było dla niego za niskie. Potrzebował gór. Milę dalej miał
Boars Hill. Wjechał na szczyt, zjechał z drugiej strony, zawrócił i ponownie zaatakował
stromiznę. I tak sześć razy w tę i z powrotem, aż do kurczy w mięśniach. Wspiął się jeszcze raz
na Hinskey Hill i puścił się na wolnym biegu opadającą w dół i zakręcającą łagodnie szosą.
Między drzewami migała mu panorama miasta w promieniach zachodzącego słońca. Nie
dotykając hamulców, wpadł na skrzyżowanie w Abingdonie; nie była to lekkomyślność, lecz
desperacja.
I nic się nie stało. Ruch jak na złość był niewielki. Chris przemknął przez skrzyżowanie i
zwalniając stopniowo, zatrzymał się przed salonem Volkswagena przy parkingu. Wieczór był
ciepły i cichy; bardziej niż do Oksfordu pasował do jakichś bliżej nieokreślonych
południowych, śródziemnomorskich krain i do innego czasu.
Chris chciałby się tam znaleźć, zapragnął przenieść się w czasie i przestrzeni gdzieś, gdzie
ż
ycie jest prostsze.
Wracając do miasta, uświadomił sobie, że od lunchu nie pomyślał ani razu o Jenny.
Może był to składnik ceny, o której mówił Fletcher.
Było już po dziewiątej i ściemniało się, kiedy wjeżdżał do centrum. Ulice zapełniali
zagraniczni studenci zmieniający pub czy bar albo snujący się bez celu znudzonymi
gromadkami, paląc papierosy, rozglądając się. Chris jechał wolno Broad Street, mijając
oświetlone witryny księgarń.
Kiedy za wzniesionym z kamienia gmachem Bodleian Library skręcał w lewo, w kierunku
domu, ktoś zawołał go sprzed zatłoczonego pubu po drugiej stronie ulicy.
Stało tam albo siedziało na chodniku ze szklankami piwa sporo osób, dla których nie
starczyło miejsca w środku.
– Chris! – To Daye wołał go od drzwi.
Chris zsiadł z roweru i prowadząc go obok siebie, przeciął jezdnię. Dave raczył się piwem
w towarzystwie kilkorga podchmielonych już lekko młodych ludzi; humory im dopisywały.
– Cześć – powiedział Chris rad, że nadarza mu się pretekst, by nie wracać jeszcze do domu.
– Napij się z nami. Na co masz ochotę?
Chris był jeszcze za młody, żeby pić alkohol w pubach, ale nie wyglądał na małolata.
Przyjął piwo i usiadł z nimi, ciekaw, z kim też przestaje kolega z pracy. Od czasu bójki z
Piersem niewiele z Dave’em rozmawiał; nie było jakoś okazji. Ale lubił go, a poza tym
przyjemnie było tak siedzieć w otoczeniu młodych mężczyzn i kobiet na nagrzanym chodniku i
słuchać muzyki dolatującej z pubu, który miał za plecami.
– To ty biłeś się w Oxford Union? – spytała go jedna z dziewcząt.
Chris rad był, że już się ściemnia, bo zarumienił się po tym pytaniu.
– A co widać?
– Nie! Dave nam opowiadał. Molly, słuchaj, to on się bił, pamiętasz?
– A tak! – zawołała inna dziewczyna i popatrzyła na Chrisa jak na jakąś osobistość. – O
kurczę!
Chris zerknął na Dave’a, a ten uniósł z uśmiechem szklankę.
– Dzisiaj Oxford Union, jutro Las Vegas – powiedział.
– Z kim się biłeś? – spytała pierwsza dziewczyna. – O co poszło?
– To była czysta zwierzęca furia – powiedział Dave, nie dopuszczając Chrisa do głosu. –
Powodu nie było żadnego. Natura tego chłopaka, panie i panowie, jest nieokiełznana i dzika.
Ma instynkt pantery, poparty siłą olbrzymiej małpy człekokształtnej. Nieprowokowany jest
samą łagodnością; ale biada temu, kto pogwałci prawo dżungli. Rzuci się na niego w mgnieniu
oka warczącą, żądną krwi masą stalowych mięśni...
– Oj, zbastuj, Dave – mknęła druga dziewczyna. – Taki mięczak jak ty...
– Mięczak? Ja? Jestem jego menedżerem. Mam już nawet wielkie cygaro, zaraz... gdzieś je
tu...
Wszyscy gruchnęli śmiechem, a pierwsza z dziewcząt powiedziała cicho do Chrisa:
– Przepraszam, nie chciałam ci robić obciachu. Była ładna. Chętnie by z nią porozmawiał,
ale czas na to już minął.
– W porządku – mruknął. – To rzeczywiście jest śmiechu warte. Pomyliłem się.
– Jak to, myślałeś, że bijesz się z kimś innym?
– Coś w tym rodzaju. Zapomniałem się. Nie wdaję się na co dzień w bijatyki.
– Chyba nie widziałam jeszcze bójki – powiedziała. – Takiej prawdziwej. Nie mówię o
walkach bokserskich.
– To u was w szkole się nie bili?
– Chodziłam do strasznie, ale to strasznie porządnej szkoły dla dziewcząt. Nie wolno nam
się było tam bić. Tato nie płacił za to, żebym przychodziła do domu z podbitymi oczami,
podrapana i w ogóle. Wolno nam było co najwyżej ciąć się nawzajem na kawałki ostrym jak
brzytwa sarkazmem.
– Przydatna umiejętność – stwierdził Chris. – Mnie cięta riposta przychodzi do głowy
dopiero po tygodniu.
– A więc wyrażasz się pięściami. A tak nawiasem mówiąc, na Dave’a nie zwracaj uwagi.
Jest pijany.
Dave sam to przyznał dwadzieścia minut później, stojąc na chwiejnych nogach przed
Chrisem i patrząc na niego przekrwionymi oczami.
– Słuchaj, Christopher – powiedział powoli i wyraźnie. – Chcę cię przeprosić za
wyciąganie twoich osobistych spraw w obecności tej bandy uliczników i ulicznic.
Prawda jest taka, że zalałem się w pestkę. Dziś są moje urodziny. Mówiłem ci?
Niewielu ludzi potrafi w swoje urodziny wymówić słowa „ulicznik” i „ulicznica”.
Znaczy, po pijaku. A więc... zaraz, co to ja mówiłem?
– O mnie i tej głupiej bójce. Ale zapomnijmy już o tym.
– Jasna sprawa. Już zapomniałem. O czym to ja zapomniałem? Nie wiem, zapomniałem.
– Tak, muszę już iść. Dzięki za piwo. I wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
– Oj, nie idź jeszcze, nie idź. Dobry miałeś ubaw z tym gościem z białego mercedesa?
Tym... jak mu tam? Carsonem?
Wszystko znieruchomiało. Na kilka chwil zaległa idealna cisza. Potem pod Chrisem ugięły
się kolana. Przytrzymał się Dave’a, żeby nie upaść.
– Co powiedziałeś? – wykrztusił. – Jak... jak on się nazywał?
– Carson – odparł Dave. – Wczoraj przez cały dzień dopytywał się o Barry’ego.
Powiedział, że jest księgowym. Myślałem, że tropi go za podatki czy coś w tym stylu.
Powiedziałem mu dla żartu, że Barry zamelinował się pewnie w swojej kryjówce. „A gdzie to?
– pyta. – Pojadę tam i zrobię mu niespodziankę”. Ja na to, że nie wiem. śe powinien spytać
ciebie. „Idź pan do Chrisa – poradziłem mu. – On wie...”
Chris nie mógł już tego słuchać. Miał wrażenie, że płonie na stosie: ryk płomieni,
straszliwa omdlałość we wszystkich członkach... Która to godzina?
Wcisnął się do przepełnionego, zadymionego pubu i spojrzał na wiszący na ścianie zegar.
Wpół do dziesiątej. A Fletcher-Carson powiedział, że o dziesiątej, ściągnij go tam na dziesiątą.
Chris nigdy jeszcze nie czuł się tak bezradny.
– Dobrze się czujesz? – spytała pierwsza z dziewcząt, ta, której imienia dotąd nie poznał. –
Co się stało?
– Muszę zadzwonić. Jest tu jakiś telefon? Jezu, nie mam przy sobie pieniędzy...
– Ja mam kartę telefoniczną – powiedziała. – Mogę ci pożyczyć. Zaraz, pomogę ci,
wyglądasz, jakbyś miał za chwilę...
Stali obok siebie w zatłoczonej, zadymionej sali, otoczeni przez młodych,
przekrzykujących się nawzajem mężczyzn i kobiety. Dave i reszta towarzystwa pozostali na
zewnątrz. Chris spróbował wziąć się w garść.
– Słuchaj, możesz coś dla mnie zrobić? Zatelefonować? Dowiedziałem się przed chwilą
czegoś od Dave’a... muszę lecieć i kogoś ostrzec. To gardłowa sprawa.
Zadzwonisz w moim imieniu?
– Tak, oczywiście. Powiedz tylko...
Miała w torebce ołówek. Chris zapisał jej numer.
– Nie wiem, kto odbierze. Prawdopodobnie żona.
Nieważne. Powiedz, że Carson jest właśnie w drodze do domku... i żeby tam za żadne
skarby teraz nie jechać. Zrozumiałaś?
– Za żadne skarby nie jechać teraz do domku, bo Carson jest właśnie w drodze do niego.
Tak?
– Tak...
– Zaczekaj! Do kogo dzwonię? Nazwisko?
– Miller. Barry Miller. Muszę lecieć...
Zaintrygowana dziewczyna patrzyła przez chwilę, jak Chris przepycha się przez tłumek
zgromadzony na chodniku, potem odwróciła się i ruszyła do telefonu.
Jenny rozegrała z Seanem partię szachów i przegrała. Zapytała go o małe zwierzątko, które
widziała nad kanałkiem, a on powiedział, że była to pewnie polna mysz albo wodny szczur;
wyszukał nawet rysunek w encyklopedii.
Pozwoliła mu poczytać dziesięć minut przed zaśnięciem, a sama zeszła z encyklopedią na
dół i zaczęła ją przeglądać przy kawie.
Przez cały czas, cokolwiek robiła, myślała lub czuła, miała świadomość, że Chris jest teraz,
w tym momencie, tam, w domku, że Sue wkrótce wróci, a wtedy ona pożyczy od niej rower,
pojedzie tam, porozmawia z Chrisem i wszystko będzie jak dawniej.
Ta świadomość była tak silna, perspektywa bliskiego szczęścia tak wyrazista, że tym razem
bez wahania przytuliła i pocałowała Seana na dobranoc. Z czystej sympatii. Teraz bezpiecznie
mogła ją okazywać każdemu.
Kiedy dolewała sobie wrzątku do kubka z wystygłą kawą, zadzwonił telefon.
Podskoczyła i wybiegła do sieni, gdzie stał aparat. W ostatniej chwili przypomniała sobie,
ż
e Sue nie kazała jej odbierać. Włączyła się automatyczna sekretarka i odezwał się dziewczęcy
głos:
– Boże, jak ja nie cierpię tych maszyn. No więc tak, mam wiadomość dla niejakiego
Barry’ego Millera... Ty, łapy przy sobie... – W tle słychać było gwar wielu głosów. Tak jakby
dziewczyna dzwoniła z jakiejś imprezy. – Przepraszam – podjęła. – Jeden tutaj próbuje mnie
podszczypywać. Oto ta wiadomość: Carson jest właśnie w drodze do domku. Za żadne skarby
teraz tam nie jedź. Chyba dobrze powtórzyłam. Przepraszam, ale nie znam nazwiska chłopaka,
który mnie prosił, żebym zatelefonowała. Śpieszył się. No to tyle. Cześć.
Po tamtej stronie odłożono słuchawkę i po kilku sekundach kaseta w automatycznej
sekretarce zatrzymała się z cichym trzaskiem.
Jenny stała jak sparaliżowana. Więc to tak działa automatyczna sekretarka, myślała,
jednocześnie zaś oczyma wyobraźni widziała wiszące na haku ciało z poderżniętym gardłem;
taka straszna śmierć spotkała gangsterów z opowieści Barry’ego, tak rozprawiał się ze swoimi
rywalami Carson.
A w leśnym domku był teraz Chris.
– Boże mój – jęknęła cicho, spoglądając na oświetlony podest schodów i uchylone drzwi
do pokoju Seana. Nie mogła go zostawić samego; powierzono go jej opiece.
Lecz Sue powinna niebawem wrócić, a tymczasem...
Wpadła do kuchni. Zostawić karteczkę? To nie zajmie dużo czasu. W małej wąskiej wiacie
oprócz taczki, stołu warsztatowego Barry’ego i skrzyni ze starymi zabawkami Seana stał rower
Sue. Od pierwszego dzwonka telefonu nie upłynęła jeszcze minuta, a Jenny, naciskając mocno
na pedały, gnała już szosą w kierunku Oksfordu.
Zbliżając się do domu, Chris zwolnił. Co on robi? Dokąd jedzie? Tak łatwo dał się
wyprowadzić w pole komuś, kto bardzo dobrze wiedział, jakie argumenty do niego przemówią.
Nigdy by nie pomyślał, że jest taki głupi, taki naiwny. Ale co teraz?
Zatrzymał się, zsiadł i poprowadził rower chodnikiem, próbując uporządkować galopadę
myśli.
Po pierwsze, ile prawdy było w opowieści Barry’ego? Czy Carson-Fletcher rzeczywiście
dybie na jego życie? Trudno powiedzieć. Wysłuchał obu; jeden z nich musiał kłamać. Ale czy
Fletcher-Carson wyglądał na zabójcę? Albo Barry na terrorystę? Wszystko to było jakieś
mętne, nieprawdopodobne i naciągane.
I po drugie, co on ma w tej sytuacji robić? Popędzić tam na rowerze... i co dalej? Może
powiadomić policję?
Był już na rogu swojej ulicy. Sto kroków od domu, matki, Mike, chociaż mięczak, głupcem
nie był. Chris jeszcze nigdy nie potrzebował tak bardzo czyjejś dobrej rady.
Zostawił rower przy tylnych drzwiach i wszedł. W kuchni było ciemno, ale w living roomie
grał telewizor. Zatrzymał się niezdecydowany w sieni, potem wszedł do kuchni, żeby
zadzwonić z zainstalowanego tam telefonu do Barry’ego; upewni się przynajmniej, czy
dziewczyna z pubu przekazała wiadomość, tak jak ją prosił.
Po drugim sygnale włączyła się automatyczna sekretarka. Serce mu zamarło.
– Halo. Mówi Barry Miller. Nie ma mnie w tej chwili w domu, ale...
W tym momencie ktoś podniósł słuchawkę.
– Halo? – odezwał się zaniepokojony kobiecy głos. – Kto mówi? To ty, Barry?
Chris dopiero teraz rozpoznał głos Sue.
– Nie, to ja, Chris. Czy Barry jest...
– Skąd dzwonisz? Gdzie Barry? Co się dzieje?
– Czy ta dziewczyna przekazała wiadomość ode mnie?
– Tak... o Carsonie. Och, Chris, właśnie weszłam, a Jenny nie ma. Musiała...
– Jenny?
– Siedziała z Seanem...
– Ale co, u diabła... Jenny?
– Musiała usłyszeć tę wiadomość i... o Boże, Barry opowiadał jej pewnie o Carsonie, a
wiedziała, że ty pracujesz w domku. I pewnie tam pojechała...
– Mnie tam nie ma! Nie byłem tam dzisiaj! Dowiedziałem się właśnie, że Carson tu jest i...
Ale co z tą Jenny?
– Była tutaj. Nie wiedziała dotąd, że pracujesz u Barry’ego, że mu pomagasz.
Taka była szczęśliwa, kiedy jej powiedziałam. Myślała, że jesteś dziś wieczorem w domku,
ż
e kończysz malować ścianę, bo tak mi powiedział Barry, a kiedy jej to powtórzyłam, ucieszyła
się jak dziecko z gwiazdkowego prezentu. Wierzyć mi się nie chciało... popłakała się,
biedactwo, ze szczęścia. Boże, pewnie odsłuchała tę wiadomość z kasety i pojechała cię
ostrzec! Jezu miłosierny! Myślałam, że mamy to już za sobą, Chris. Tego cholernego Carsona i
jego braci... żeby tak wszyscy smażyli się w piekle... I gdzie Barry? Ma tam być za dziesięć
minut. Co robić?
– Niech pani dzwoni na policję – rzucił Chris. – Ja jadę szukać Barry’ego.
Uprzedzić go.
Sue płakała, ale Chris nie miał czasu jej pocieszać. Jenny jest w domku. Nic ją z Barrym
nie łączy. A Carson już w drodze. Rzucił się do tylnych drzwi, kiedy do kuchni weszła matka.
– Chris! Co się stało? Coś ty taki spanikowany? Chciał coś powiedzieć, ale wzruszył tylko
ramionami, wypadł z domu, wskoczył na rower i popędził przed siebie na złamanie karku.
Pięć minut później zatrzymywał się już u wylotu leśnej drogi. Była zbyt wyboista, żeby nią
jechać; wepchnął rower w zarośla i ruszył pieszo.
Kilka kroków dalej droga skręcała w lewo i poświatę latarni przy uliczce za jego plecami
szybko pochłonął mrok. Teraz przyświecał mu tylko księżyc. Chris na wpół szedł, na wpół
biegł, potykając się na wertepach i wzbijając tumany pyłu z wyschniętej nawierzchni. Myląca
plątanina cieni, niestabilne srebro i zwodnicza czerń, wszystko to przypominało mu Jenny
silniej niż cokolwiek od ich ostatniego spotkania; podobnie było w lesie nad jeziorem, tamta
noc, kiedy się poznali.
Przystanął, żeby zaczerpnąć tchu; mięśnie zmęczone forsowną jazdą protestowały.
– Jenny – wyszeptał. – Jenny!
Gdzieś w ciemnościach śpiewał ptak; nieśmiertelne bogactwo tych treli niosło się echem po
lesie. Chrisowi przemknęło przez myśl, że Jenny może jest w pobliżu i też słyszy ten śpiew.
Gdyby zawołał...
Nabrał powietrza w płuca, ale zatrzymał je; serce podeszło mu do gardła.
Usłyszał za sobą niezwykły dźwięk – niski, warkliwy, chrzęszczący – zupełnie jakby leśną
drogą skradało się jakieś odrażające zwierzę.
Odwrócił się, przywarł do pnia najbliższego drzewa i zobaczył je.
Było blade i wielkie. Pełzło drogą niczym ślepy ślimak, krusząc z chrzęstem grudki
zeschniętej ziemi, odgarniając na boki gałęzie i pokrzywy, śluzowate, białe, obrzydliwe. O
mało nie zemdlał ze strachu. Dopiero kiedy go mijało, rozpoznał w nim białego mercedesa z
wygaszonymi światłami i pomrukującym ledwo słyszalnie silnikiem. Mdlące przerażenie
przeszło we wstyd, a zaraz potem w jeszcze większe przerażenie. Samochód przejechał obok
niego i rozpłynął się w mroku, ścichł ten złowróżbny chrzęst opon na zeschniętej ziemi i
ż
wirze.
Chris pobiegł za nim. Do polany nie było już daleko. Gdyby krzyknął, Jenny by go
usłyszała, ale bał się; był tak owładnięty strachem, że oddychał z najwyższym trudem. Carson
jej nie zabije, przemknęło mu przez myśl; stwierdzi, że to dziewczyna, i nic jej nie zrobi. Jak
tylko zobaczy, z kim ma do czynienia...
Samochód zamajaczył mu między drzewami. Stał na skraju polany z wciąż wygaszonymi
ś
wiatłami. Chris podszedł bliżej i stwierdził, że drzwiczki od strony kierowcy stoją otworem.
W środku nie było nikogo. Wszystko, włącznie z domkiem, tonęło w ciemnościach.
Ś
wiatło!
Ten idiotycznie skomplikowany system Barry’ego – nie zainstalowali dotąd czujnika
podczerwieni i Jenny mogła nie znaleźć kontaktu...
– Jenny! – wrzasnął co sił w płucach i w tym samym momencie ciszę rozdarł suchy trzask
wystrzału, potem drugi, trzeci, czwarty... w sumie było ich sześć.
Chrisowi dzwoniło w uszach, spłoszone ptaki poderwały się do lotu, cały las wrzeszczał.
Chris trzymał się kurczowo otwartych drzwiczek samochodu. Z ciemnej chaty wyszła jakaś
postać i miarowym krokiem ruszyła w jego stronę. Zdawała się wlec za sobą fale czystego zła.
Chrisowi serce zamarło, zaskamlał bezwiednie. Fletcher-Carson zatrzymał się przed maską
samochodu i zapalił zapałkę. Mały płomyczek trzymany na wysokości piersi oświetlił mu twarz
niczym ogień piekielny i nieludzko deformował rysy. Chris skulił się ze zgrozy, dech mu
zaparło.
– Mówiłem, żebyś trzymał się od tego domu z daleka, Chris – wyszeptał Carson. – To nie
miejsce dla niewiniątek. To piekielna czeluść. Nikt nie będzie krzywdził bezkarnie moich braci.
To niewybaczalne, zrobić coś takiego rodzinie. Zwłaszcza mojej. Jam jest demon. Jam jest
mściciel. Jam jest anioł śmierci.
Wpatrywał się bezdennymi oczami w duszę Chrisa, dopóki zapałka się nie wypaliła.
Potem wsiadł za kierownicę i bez pośpiechu zapuścił silnik. Wycofał wóz na wąską leśną
dróżkę i odjechał w mrok.
Księżycowa poświata zalała polanę. Zasłonki w oknach domku były zaciągnięte, drzwi
stały otworem. Chris, półprzytomny z przerażenia, uświadamiał sobie tylko jakiś straszny
majestat. Poskręcane kolumny drzew, gęsty baldachim listowia w górze, a nade wszystko
milczenie tych otwartych drzwi. Carson wiedział, co robi, szepcząc. Chris czuł teraz, że jeśli
tylko się nie poruszy i zachowa milczenie, ominie go najgorsze. Nie śmiał nawet oddychać.
Po jakimś czasie, nie od Wolvercote, lecz z przeciwnej strony, dał się słyszeć pomruk
innego silnika i między drzewami zamigotały światła nadjeżdżającego samochodu. Chris nie
wiedział, że prowadzi tu jeszcze jedna droga przez las.
Zapragnął okutać się ciemnością i zniknąć, ale było już za późno, bo furgonetka skręciła na
polanę i zatrzymała się. Drzewa wyłowione z mroku przez światła silnych reflektorów
wyglądały upiornie.
Z kabiny wyskoczył Barry Miller w żółtej koszulce polo.
– Czołem, Chris! – zawołał wesoło, przygładzając dłonią rozwichrzone włosy. – Myślałeś,
ż
e już nie dojadę, co? Zasiedziałem się w pubie. Mam dla ciebie niespodziankę. Będziemy... Co
jest? Co się stało?
Nie było na świecie nic straszniejszego niż widok tego domku w blasku reflektorów
furgonetki. Chris wydał z siebie jęk rozpaczy i zataczając się, ruszył w stronę tych złowróżbnie
otwartych drzwi.
Dotarł tam tuż przed Barrym, wtoczył się do środka, wymacał licznik prądu, a potem
znajdujący się pod nim kontakt. Zabłysło światło; zrobiło się tak jasno i było tu tyle krwi, że
odruchowo zasłonił dłonią oczy.
Jenny leżała na łóżku. Spod naciągniętej na głowę kołdry wystawały tylko stopy.
Leżała na boku, twarzą do ściany. Dosięgło ją kilka kul, lecz widać nie umarła od razu, bo
zdążyła jeszcze napisać coś na świeżo pomalowanej ścianie palcem umoczonym we własnej
krwi. Litery były rozmazane i krzywe, ale czytelne.
Układały się w słowo: Tato.
– On nigdy... – wyszeptał Barry. – Carson? Ale dlaczego...
– Światło – powiedział nieswoim głosem Chris. – Nie wiedziała, gdzie jest kontakt. W
ciemnościach nie zorientował się...
– Jezu.
– Sprowadź policję – mruknął Chris.
Barry przełknął z trudem, kiwnął głową, odwrócił się.
– Czy ona... – wykrztusił. – Jesteś pewny, że ona...
– Policję, lekarza, co tam trzeba. Dzwoń pod dziewięć-dziewięć-dziewięć.
– Tak. Tak.
Chris przywarł do drzwi i zaczekał, aż światła furgonetki znikną za drzewami.
Potem drżącą ręką zgasił światło w domku i usiadł na łóżku obok Jenny. Tyle miał jej do
powiedzenia, ale ogarnięty grozą zaraz odsunął się od niej, od tego tatuażu z motylem, od tego
drogiego ciała, które tak kochał. I które zdradził.
Już wiedział, co musi teraz zrobić. Serce podeszło mu do gardła, omal nie zwymiotował;
zimny, lepki pot wystąpił mu na twarz, ale się opanował. Nie ma wyboru. Musi odkupić swoją
winę. Na stole leżał jego składany nóż. Zważył go w dłoni, wiedział, że to, co zamierza
uczynić, jest słuszne i sprawiedliwe.
Otworzył nóż, uniósł go raz, potem drugi, lecz odwaga go opuściła i ze ściśniętej krtani
wyrwał się szloch. Kiedy przyjechali i tak go zastali, myśleli, że płacze po Jenny.
Rozdział czternasty
Carsona nigdy nie ujęto. Dwa dni po śmierci Jenny, na parkingu przed lotniskiem
Heathrow policja znalazła białego mercedesa. Jeśli opuścił kraj, to na pewno nie pod własnym
nazwiskiem; i mógł polecieć gdziekolwiek.
Jak to było do przewidzenia, cała prawda o zrabowanych pieniądzach wyszła na jaw.
Niewiele z nich zostało. Za część Barry kupił firmę, prawie cała reszta poszła na jej
subsydiowanie, bo Oksfordzkie Zaplecze Rozrywki przynosiło same straty.
Niepokój Sue był w pełni uzasadniony. Wierzyła w zapewnienia Barry’ego, że nie wie, co
się stało z pieniędzmi ze skoku, że Carsonowie musieli je gdzieś zadołować. Szok, którego
doznała, kiedy okazało się, że Barry jest kłamcą i złodziejem, był dla niej nie do zniesienia.
Barry dostał sześć lat. Sue z Seanem wyprowadzili się z domu w Kidlington; Chris nie wiedział
dokąd, bo więcej już ich nie zobaczył.
Mijały tygodnie i miesiące, a życie Chrisa pozostawało zamrożone w tundrze wstydu. W
swoim osamotnieniu często rozważał to, co mówił mu Carson o niewinności, o poznaniu dobra
i zła, kiedy siedzieli we dwójkę w białym mercedesie. Dziwna sprawa. Carson odwoływał się
nie do jego najniższych instynktów, lecz do podstawowych wartości, i chociaż prawdy, które
głosił, spływały z języka kłamcy, to bardziej przekonującego wywodu Chris dotąd nie słyszał.
Zdawał sobie sprawę, że długo, a może nigdy nie zapomni wysuniętych w tamtej rozmowie
argumentów, bo na zawsze zapuściły w nim korzenie. I do śmierci nie usłyszy nic bardziej
prawdziwego.
Tam, w leśnym domku, dowiedział się też czegoś o sobie: poznał ograniczenia swojej
natury. W odróżnieniu od otaczających go osób wiedział teraz bardzo dobrze, jaki jest głupi,
jak łatwo go zwieść, jak boi się bólu, jaki jest godny pogardy; że w takiej sytuacji zdolny był
płakać nie za Jenny, lecz nad sobą.
Rzadko kto ma taką wiedzę o sobie. Taka wiedza to niezatarte piętno. Trudno go będzie
teraz oszukać.
Co do Jenny, to wszczęto dochodzenie. Odnaleziono jej rodziców i Chris przyglądał się im,
kiedy otępiali, ze ściągniętymi twarzami, postarzali i przybici siedzieli w sądzie. Nikt nie
rozumiał przesłania zawartego w słowie, które ich córka napisała na ścianie, a pobłażliwy
koroner nie drążył tego tematu.
Czy chciała dać przez to do zrozumienia, że zabił ją własny ojciec? Czyżby pomyliła
Carsona z ojcem? Czy też próbowała zostawić mu jakąś wiadomość? Tego nie da się już
wyjaśnić.
Ale Chris miał własną teorię. Przyszła mu do głowy, kiedy ojciec Jenny zakrył rękoma
twarz. W tym momencie Chris poczuł łzy napływające mu do oczu i zdał sobie sprawę, że to
wreszcie łzy żalu po Jenny, i zrozumiał znaczenie wiadomości, którą chciała zostawić. Kochała
ojca i pragnęła, żeby był tam przy niej w tych ostatnich chwilach; wołała o pomoc. Chris to
zrozumiał. Cieszył się, że zdołała się zdobyć na ten jeszcze jeden wysiłek; na jej miejscu
prawdopodobnie zrobiłby to samo. Taka właśnie powinna być rodzina. I ta myśl przyniosła mu
ukojenie.