Adam Głowacki
CZERNIAKÓW WZYWA
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1984
Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
Nikt nie rodzi się saperem
Wychylili ostrożnie głowy zza gęsto zrytego pociskami artyleryjskimi nasypu. Przeciwległy brzeg
rysował się wyraźnie. Oczom ich ukazał się przerażający widok. Za rzeką broczyło krwią i huczało pożogą
serce Polski! Miasto zasnute było czarnym, nisko pełznącym dymem jednego wielkiego pożaru. Nad wodą
niosło się głośne echo ulicznych walk. Pistolety maszynowe zachłystywały się pospiesznymi seriami,
powietrzem targały głuche detonacje, którym wtórowały odgłosy rozrywających się granatów. Z nie
ukrywanym bólem patrzyli na ten tragiczny obraz ginącego miasta. Byli bezsilni.
— Mordują naszą ukochaną Warszawę — jęknął cicho któryś z leżących na nasypie żołnierzy i z
rozpaczą ukrył twarz w dłoniach.
W szerokim korycie rzeki leżały okaleczone przęsła mostu. Cała konstrukcja nośna była dziwacznie
poskręcana. Niektóre jej części zwisały ku wodzie, tworząc żałosną kompozycją złożoną z betonu i stali.
Całość tego zbrodniczego pomnika otulały kłąby gryzącego dymu, pchanego zachodnim wiatrem.
— Niemieckie czołgi! — krzyknął nagle jeden z żołnierzy.
— Gdzie?
— O tam, bardziej na prawo. Idą wprost na powstańców. Zetrą ich na miazgę!
Niemal jednocześnie spojrzeli we wskazanym kierunku. Na próżno wytężali wzrok. Czołgów widać nie
było, ale charakterystyczny odgłos ich ciężko pracujących silników dochodził do nich coraz wyraźniej. Nie
było wątpliwości. Niemcy rozpoczęli kolejny atak na pozycje powstańcze na Czerniakowie.
— Szlag by ich trafił — zaklął starszy szeregowiec w rogatywce naciśniętej na uszy.
— Pomścimy stolicę, oczyścimy ją z hitlerowskiego plugastwa — rzucił przez zęby sierżant Witold
Komar, dowódca patrolu rozpoznania inżynieryjnego z 4 batalionu saperów. — Zobaczycie jeszcze, jak fryce
będą zwiewać. Niech tylko nasi dostaną się na tamten brzeg.
— Żeby tak można było jeszcze dziś tam popłynąć — westchnął pyzaty saper z naszywkami kaprala. —
Tyle nocy i dni czekaliśmy na ten moment.
Pragnienie, które jeszcze przed chwilą malowało się na żołnierskich twarzach, ustąpiło nagle miejsca
wyrazowi uporu i determinacji. Mocniej zacisnęli ręce na kolbach karabinów. Na chwilę zamilkli. Myślami
byli na tamtym brzegu Wisły, na zachodnim brzegu. Widzieli już siebie walczących na ulicach Powiśla i
Czerniakowa. Wśród rodaków...
Te rozmyślania przerwał im nagle złowieszczy świst. Przywarli ciałami do piaszczystego wału.
Odruchowo zasłonili uszy. Huknęło w pobliżu, aż stęknęła ziemia. Na leżących saperów posypały się
kawałki gałęzi i strącone podmuchem liście. Znów charakterystyczny świst nadlatującego pocisku i kolejna
eksplozja. W chwilę później trzecia, czwarta... Coraz bliżej posterunku obserwacyjnego.
— Wymacali nas, dranie — rzucił w kierunku podwładnych sierżant Komar i poderwał się z ziemi. —
Chłopcy, wycofujemy się! — rozkazał.
Ruszyli gęsiego, kryjąc się za wysokim nasypem ziemnym, chyłkiem przeskoczyli szosę biegnącą
wzdłuż wału i skręcili w prawo, do zabudowań Saskiej Kępy. Przez całą drogę goniły ich głuche wybuchy
rozrywających się pocisków i gęsty deszcz odłamków. W końcu dopadli do bramy na wpół rozwalonej
kamienicy, oparli się plecami o mur. Z trudem łapali powietrze.
Ostrzał nieprzyjacielskiej artylerii trwał nieprzerwanie. W pewnej chwili grzmotnęło z taką siłą, że z
sufitu posypały się cegły.
— Panowie wojskowi — dało się słyszeć gdzieś z dołu. — Prosimy do nas. W suterenie bezpieczniej.
Po omacku, kurz i sypiący się tynk ograniczały widoczność, dotarli do schodów wiodących do piwnicy i
potykając się o leżący gruz wolno zeszli w głąb. Dotarli do obszernego pomieszczenia z trudem
rozświetlanego kopcącym kagankiem. Zajrzeli do środka. Pod odrapanymi ścianami sutereny siedziała
ściśnięta gromadka mieszkańców kamienicy. Mężczyźni, kobiety, dzieci...
— Ależ szwaby tłuką — zagadnął przybyłych żołnierzy ukryty w półmroku mężczyzna. — Nie można
nawet nosa wytknąć. A nasza artyleria milczy...
— Nie milczy, tylko strzela — zirytował się któryś z saperów. — Nie słyszy pan. O, właśnie w tej
chwili walą po niemieckich pozycjach.
— A może po stanowiskach powstańców? — przestraszył się warszawiak.
— Nie ma obaw — zapewnił go sierżant Komar. — Może być pan spokojny.
W piwnicy zapanowała cisza. Sierżant zdjął z głowy czapkę i wytarł nią zakurzoną twarz. Przysiadł na
kupie gruzów i przystąpił do porządkowania notatek sporządzanych na specjalnym formularzu. Uważniej
spojrzał na szkic rozpoznanego terenu i przekrój poprzeczny rzeki. Mimo woli wzrok jego padł na datę
rozpoznania inżynieryjnego: 15 września 1944 roku.
Przymknął na chwilę powieki. Niespodziewanie przypomniał sobie wiersz zamieszczony swego czasu
w dywizyjnej gazecie. Zaraz, zaraz, jak on się zaczynał.... Uśmiechnął się sam do siebie.
Idziemy drogą, która nas do kraju wiedzie,
Idziemy prosto nie zważając na przeszkody
Za nasze pola, nasze łąki, wsie i miedze,
Za polskie niebo, polską ziemię, polskie wody...
Tak właśnie się zaczynał: „Idziemy drogą, która nas do kraju wiedzie...” Nacisnął czapkę na głowę i
mocniej przywarł plecami do ściany piwnicy. Zamyślił się głęboko. Kawał żołnierskiej drogi zostawił za
sobą. A gdzie był jej początek?
*
Wiadomość o utworzeniu w Sielcach nad Oką 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki dotarła do
Mariańska na Syberii — rodzinnej miejscowości Witolda Komara — z dużym opóźnieniem. Ale gdy dotarła,
wywołała w siole sporo zamieszania. W czasie długich jesiennych wieczorów toczyły się na jej temat nie
kończące się Polaków rozmowy.
— Pierwsza dywizja... — szeptali z zachwytem młodzi.
— Imienia Tadeusza Kościuszki — odpowiadali z szacunkiem i powagą starsi.
Któregoś jesiennego ranka Witek Komar spotkał kolegę, który przyjechał właśnie z miasta, gdzie od
jednej z polskich rodzin otrzymał stary numer „Nowych Widnokręgów” — gazety wydawanej przez
Związek Patriotów Polskich. Otworzył ją na odpowiedniej stronie i podsunął Witkowi pod nos.
— Masz, czytaj — powiedział. — Tylko uważnie...
Komar wziął do ręki gazetę i czytał na głos:
— Do Polski, do Kraju, do rodzinnych domów prowadzi jedna droga, droga walki i pracy dla
zwycięstwa. A najkrótsza droga stąd, ze Związku Radzieckiego...
Przerwał na chwilę i spojrzał na kolegę.
— Nie przerywaj — niecierpliwił się tamten. — Zobaczysz, co będzie dalej.
— Na czym skończyłem? — spytał Witek przyjaciela.
— Na tym, że najkrótsza droga do Polski prowadzi ze Związku Radzieckiego.
— Dobrze, już mam. Część Polaków, która znajdowała się na terenie Związku Radzieckiego, wybrała
inną drogę, drogę tułaczki po dalekich lądach i morzach...
— To andersowcy —- wtrącił kolega; Witek nie zareagował.
— My, którzy zostaliśmy na terytorium Związku Radzieckiego, musimy sobie jasno powiedzieć: prawo
powrotu do kraju zdobywa się walką i pracą. Walką i pracą musimy udowodnić nasz patriotyzm i naszą
polskość. Związek Patriotów Polskich od dłuższego czasu czyni starania o utworzenie na terenie Związku
Radzieckiego polskich oddziałów. Wierzymy, że w najbliższym czasie będziemy mogli ramię w ramię z
Czerwoną Armią, pod polskim sztandarem, zadokumentować z bronią w ręku naszą miłość do Polski, nasze
prawo do Polski... Hip, hip, hura! — wrzasnął nagle Witek i chwyciwszy przyjaciela wpół wywinął z nim
potężnego młyńca.
— Stare chłopy, a takie głuptaki — strofowała ich żartobliwie jakaś starowina.
— Babcia obraża przyszłych żołnierzy Wojska Polskiego! — odpowiedzieli na zaczepkę jednocześnie i
dokazując zniknęli za rogiem domu.
W ten sposób zrodziła się decyzja: jadą do dalekich Sielc nad Oką.
Przygotowania do podróży nie zajęły im wiele czasu. Każdy z nich zabrał ze sobą dwie zmiany bielizny,
kubek i zapasy żywności na okres czternastu dni. Obliczyli, że za dwa tygodnie powinni być na miejscu.
Nikt w wiosce nie opływał w dostatki. Jej mieszkańcy pracowali ciężko i żyli nadzwyczaj skromnie.
Mimo to matki chłopców — cicho popłakując po kątach — zdołały w ciągu kilku dni wypełnić podróżne
tobołki żywnością. Znalazły się w nich suchary, kasza jaglana, trochę soli i cukru. Ojcu kolegi Witka udało
się także zdobyć kawałek słoniny. Ile go to kosztowało, nie przyznał się nikomu, ale bystry chłopiec wkrótce
zauważył, że z domu zniknęło całkiem przyzwoite palto taty.
Na odległej stacyjce zebrało się kilkudziesięciu ochotników, takich samych jak oni chłopców
pochodzących z polskich rodzin, pracujących w okolicznych wsiach, i osiedlach. Mimo deszczu i chłodu
młodych nie opuszczał dobry humor. Dopiero gdy zajęli miejsca w towarowym wagonie, przystosowanym
do przewozu ludzi, zmarkotnieli nieco. Nieznane pociągało, ale jednocześnie przerażało niejednego z nich.
Długa, powolna podróż sprzyjała refleksjom, głośnemu zastanawianiu się nad czekającą ich
przyszłością. Dyskutowali o niej całymi godzinami, nierzadko zapominając, iż czas już najwyższy na
skromny posiłek. Padały więc te same pytania, na które żaden z nich nie potrafił odpowiedzieć.
— Ciekawe, czy będziemy ubrani w polskie mundury?
— A czapki to chyba przedwojenne, rogatywki...
— Na maszcie będzie zapewne powiewała flaga biało-czerwona...
— A kto z was zgadnie, jakie orzełki będziemy nosili na tych rogatywkach?
Przekrzykiwali się nawzajem, czasem kłócili, by po chwili znów się jednoczyć, gdy myśli wybiegały
daleko w przyszłość. Zwycięska przyszłość — bo o innej przecież nie myślano — stanowiła ideę łączącą ich
myśli, serca i umysły.
W ferworze politycznych dyskusji, dialogów i monologów nawet nie zauważyli, iż pociąg utknął na
jakiejś stacji. Po chwili dopiero otworzyli drzwi i wyjrzeli na zewnątrz.
— Chłopaki, popatrzcie! — zawołał jeden z nich. — Do naszego transportu dołączają wagony z
Polakami.
— Jaka chmara ludzi — dziwuje się stojący obok niego chłopak. — Z kuferkami, węzełkami... Jedni
wyglądają jak stateczni gospodarze, a inni jak dziady obtargane z lada jakim tobołkiem. I to wszystko do
polskiego wojska. Gdzie oni nas tam pomieszczą?
— Pomieszczą, pomieszczą — odpowiada ten pierwszy. — Jeszcze miejsca zostanie.
Na peronie ścisk i tłok. Krzyżują się wołania. Ludzie całymi grupami przechodzą z czoła do końca i z
końca do czoła eszelonu. Jak okiem sięgnąć tłumy rodaków. I wszędzie słychać tylko polską mowę.
To byli ci sami, co żaru odpryski
Na dłoń brali w hutach Uralu,
A czoła opalał im wiatr syberyjski,
A piersi zgorzały od żalu.
Ich ręce spękane od prac nie zawiodły,
Ich kark dźwigał cedry śnieżyste i jodły...
Eszelon posuwał się bardzo wolno — po prostu wlókł się. Prawie na każdej stacji pociąg zatrzymywał
się. Nierzadko na kilka godzin, bywało, że nawet na cały dzień. Postoje wykorzystywano na wspólne
gotowanie gorącej strawy, toaletę osobistą, sprzątanie wagonu.
— Kto ma list do wrzucenia? — któregoś dnia zawołał usłużnie siedzący obok Witka Komara starszy
mężczyzna.
— Ja mam.
— I ja...
— Szybciej się decydować, bo już wychodzę — ponaglał współtowarzyszy podróży „listonosz”.
Zebrał sporą paczkę kopert. Widniały na nich różne adresy. Miejskie, wiejskie i z odległych siół, gdzie
diabeł mówi dobranoc. Jak wiatr jesienne liście, tak okrutna wojna rozniosła Polaków po całym terytorium
Związku Radzieckiego.
Mija dni, mijały chłodne noce, a pociąg wciąż podążał na zachód. Stłoczeni w wagonach ludzie byli
zmarznięci i znużeni, podenerwowani i nierzadko głodni. Niektórzy z nich, a wśród nich Witold Komar,
przejechali już blisko trzy tysiące kilometrów! To się mogło znudzić nawet najcierpliwszym i najbardziej
odpornym na trudy.
Cel podróży zbliżał się jednak nieuchronnie. Osiągnęli go pewnego mroźnego, zimowego poranka.
Właśnie tego dnia któryś z „pasażerów” wlokącego się pociągu wyjrzał z wagonu i zobaczył niewielką,
zbombardowaną stacyjkę. Z trudem odczytał jej nazwę; Diwowo. Rozejrzał się zaspany po peronie i nagle
przestał wierzyć własnym oczom. Dosłownie kilkanaście kroków od niego stało kilku żołnierzy... w polskich
mundurach!
Narobił w wagonie takiego wrzasku, że inni pozrywali się na równe nogi. Jeden za drugim cisnęli się do
wyjścia. Witek Komar razem ze swym kolegą należeli do pierwszych, którzy dopadli polskich żołnierzy
stojących na peronie. Wkrótce zebrał się wokół nich tłum przybyłych z daleka rodaków. Pytaniom nie było
wprost końca.
Ochotników sformowano w kolumny marszowe. Dalszą drogę mieli przebyć pieszo.
— Jak daleko do Sielc? — spytał Witek Komar idącego obok marszowej kolumny żołnierza.
— Będzie z osiem kilometrów. I dodatkowa atrakcja, przejście przez Okę po lodzie.
Kilka godzin później pierwsze kolumny dotarły na miejsce. Znalazły się w bramie obozu sieleckiego.
— Witek, popatrz! — trącił Komara w bok kolega z wioski. — Spójrz na bramę...
Komar podniósł wzrok. Nad głównym wejściem ujrzał już częściowo zatarty, zniszczony napis: „Witaj
wczorajszy tułaczu dzisiejszy żołnierzu”. Po bokach napisu umieszczone były biało-czerwone sztandary, a
nad nimi piastowski orzeł. Nagle obraz ów stracił swą naturalną ostrość. Przesłoniły go napływające do oczu
łzy.
*
Wysoki barczysty sierżant ze służby mundurowej nie daje zbyt dużo czasu na przymiarki — kolejka
przybyłych do obozu ochotników ogromna, a dzień bardzo krótki, fasowanie oporządzenia odbywa się więc
błyskawicznie. Mundur, czapka, buty...
— Za duże, panie sierżancie — skarży się ktoś w tłumie.
— Nie ma mniejszych — mówi ze stoickim spokojem podoficer i przechodzi do załatwiania kolejnego
delikwenta.
— Dwa numery za duże — lamentuje pechowiec. — Jak ja będę w tym chodził?
— Przestań zawracać głowę — strofują go stojący za nim w kolejce. — Zamienisz później z kimś na
mniejsze.
— Ale z kim? — nie daje za wygraną „poszkodowany”.
Głośny śmiech kolegów zagłusza dalsze narzekania. Wkrótce godzi się z losem. Dochodzi nawet do
wniosku, że w zimie większe buty są po prostu... cieplejsze.
Pierwsi ochotnicy meldują się przed stołem komisji poborowej.
— Nazwisko i imię?
— Komar Witold.
— Rocznik?
— Tysiąc dziewięćset piętnasty.
— Miejsce urodzenia?
— Mariańsk.
— Pójdziesz do trzeciej dywizji piechoty imienia Romualda Traugutta, a ściślej mówiąc do czwartego
batalionu saperów tej dywizji. To wszystko. Zrozumieliście?
— Tak jest, panie... obywatelu kapitanie.
— Odmaszerować!
— Następny!
Wraz z Komarem skierowano do saperów jeszcze kilku innych żołnierzy. Niebawem cała grupa udała
się w kierunku miejsca postoju pododdziału. Droga była wąska, zaśnieżona i prowadziła przez
wysokopienny las iglasty. Szli w milczeniu przyglądając się sobie ukradkiem.
— Chłopaki, a wy dokąd? — dało się słyszeć z kabiny przejeżdżającego samochodu ciężarowego.
— Do czwartego batalionu saperów...
— Dobrze się składa. Właśnie tam jadę. Siadajcie na skrzynię, to was podrzucę. Tylko sprawnie.
Z niemałym trudem wdrapali się pod plandekę wozu.
— Gotowe!
Gaz zaczął toczyć się wolno po zlodowaciałej, miejscami śnieżnej drodze. Z ciekawością rozglądali się
wokół. Mijali miejsca postoju poszczególnych batalionów i pułków 3 dywizji. Po lewej i prawej stronie
drogi widać było rzędy dużych, wkopanych głęboko w ziemię i przysypanych śnieżnym puchem ziemianek.
Nadawały one obozowi charakter miasteczka wojskowego.
Kierowca, który prowadził wóz bardzo ostrożnie, zwolnił nagle, gdyż na śliskiej nawierzchni było
bardzo niebezpiecznie. Wreszcie zatrzymał się naprzeciw kolejnego zgrupowania ziemianek dobrze ukrytych
wśród ośnieżonych sosen.
— Saperzy, oto wasze królestwo — krzyknął w ich stronę, kierowca. — Wysiadać!
*
Czwarty batalion saperów zaczęto formować na podstawie rozkazu dowódcy 1 Korpusu Polskich Sił
Zbrojnych w ZSRR z dnia 27 grudnia 1943 roku jako jednostkę organiczną 3 Dywizji Piechoty im.
Romualda Traugutta. Na miejsce postoju wyznaczono saperom obóz wojskowy w Sielcach nad Oką, a ich
dowódcą mianowano kapitana Władysława Kusznarowa. Oficer ten, mimo iż nosił z rosyjska brzmiące
nazwisko, był Polakiem, i w dodatku rodowitym warszawiakiem. Dowodzenie pododdziałem rozpoczął
pierwszego dnia nowego 1944 roku od zwiedzenia obozowiska.
Saperzy przybyli do gotowych już pomieszczeń i urządzeń obozowych, do pomieszczeń wykonanych
przez ich poprzedników — żołnierzy 1 i 2 dywizji piechoty. Ziemianki były solidne, zbudowane z sosen,
głęboko wkopane w ziemię. Ściany miały wzmocnione deskami lub plecionką z gałęzi młodej brzozy.
Należało z nich jedynie usunąć nawiany wiatrem śnieg, pozatykać tu i ówdzie dziury oraz ogrzać je.
W każdej ziemiance mogła się pomieścić cała kompania. Do spania przygotowane były podwójne
prycze, a na nich sienniki, które należało wypchać słomą. Pośrodku, między dwoma rzędami słupów
wspierających dach, umieszczono stojaki na broń i sprzęt osobisty żołnierzy. Wyposażenie uzupełniały stoły
i ławki oraz piecyki żelazne lub zbudowane z cegły. Do każdej ziemianki prowadziły dwa wejścia, ale tylko
jedno z nich było czynne, drugie spełniało funkcję wyjścia zapasowego. W każdej ziemiance wydzielono
niewielkie pomieszczenie, w którym mieściła się kancelaria i magazyn podręczny kompanii. Stała tam
również beczka z wodą i sprzęt przeciwpożarowy.
Warunki zakwaterowania saperów nie należały do luksusowych. Tym bardziej że panowała surowa zima
z dużymi opadami śniegu. Dostrzegł to wszystko kapitan Kusznarow i zaraz po lustracji terenu zwołał na
odprawę dowódców kompanii i plutonów.
— Każdy z was jest bezpośrednio odpowiedzialny za warunki bytowe swoich podwładnych —
powiedział na wstępie. — We własnym zakresie musicie je zmieniać i poprawiać. Początki są zawsze
najgorsze, ale początki nie mogą trwać zbyt długo. Do wiosny jeszcze daleko. Jak sobie pościelimy, tak się
wyśpimy...
Przystosowanie pomieszczeń do warunków zimowych nie było w tym czasie przedsięwzięciem łatwym.
W obozie odczuwano dotkliwy brak siekier, pił i innych narzędzi. Imano się różnych sposobów, aby
wykonać rozkaz dowódcy. Żołnierskie pomysły odegrały tu dosyć dużą rolę.
W pierwszym okresie batalion przeżywał naprawdę trudne dni. Brakowało materiałów budowlanych,
niezbędnych do przeprowadzenia remontów obozowych obiektów, nie było dostatecznej ilości sprzętu
kwatermistrzowskiego, bielizny, prześcieradeł, koców. Jeszcze na początku lutego nie wszyscy żołnierze
mieli ciepłą bieliznę, ręczniki i buty.
Nie brakowało natomiast optymizmu i ducha bojowego. Saperzy niemal bez przerwy myśleli o kraju,
dla którego gotowi byli poświęcić swe życie. Wolna Polska była na ustach wszystkich. I choć wiedzieli, że
droga do niej daleka i nie usłana różami, to byli pewni, że zwyciężą i dojdą. A póki co, mówili o niej,
wspominali ją — choć jeszcze zniewoloną, przecież najdroższą.
Rozmowy o Polsce toczyły się w każdej wolnej chwili we wszystkich kompaniach saperów. Szczeremu
żołnierskiemu dialogowi przewodzili oficerowie polityczno-oświatowi. Wracał ów polski temat w ciągu dnia
i podczas wieczornych pogaduszek. Niejednokrotnie przy okazji pogadanek oświatowych wybuchały
namiętne dyskusje. Wynikał spór o granice wschodnie Polski i armię Andersa, o ocenę postaci Sikorskiego i
Sosnkowskiego, o doznane krzywdy, głód i chłód lat ostatnich.
Raz po raz padały z ciasnego żołnierskiego kręgu, utworzonego przy żelaznym piecyku, pytania:
— Więc jaka będzie ta nowa Polska...
— Wolna, niepodległa, demokratyczna, to się wie. Ale z jakimi granicami?
— Czy w Polsce będą kołchozy?
— A ziemia? Ziemię pańską podzieli się między chłopów, czy jak w osiemnastym roku będą to tylko
puste słowa? Obiecujecie złote góry, bo chłop cierpliwy, tak?
— Będzie inna Polska, inna wieś, inne stosunki. To jest pewne. Takie, jakie ustali sam naród. My tu w
końcu jesteśmy tylko jego maleńką cząstką — tłumaczyli oficerowie.
Rozpalała się wyobraźnia żołnierzy.
Jednocześnie z każdym mijającym dniem powiększał się stan osobowy batalionu. Życie obozowe
zaczęło nabierać zorganizowanego charakteru. Poszczególne plutony i kompanie stawały się coraz bardziej
zwarte. I to zarówno pod względem ogólnowojskowym, jak i politycznym. Różnorodna masa cywilów
przeobrażała się stopniowo, ale systematycznie, w prawdziwą jednostkę wojskową.
Któregoś dnia, a było to w końcu stycznia 1944 roku, obiegła obozowisko wiadomość, która
zelektryzowała wszystkich.
— Na stację Diwowo przybył pierwszy transport broni!
Wieść ta, podawana z ust do ust, błyskawicznie obiegła ziemianki. Wzbudziła wśród żołnierzy 4
batalionu falę niebywałego entuzjazmu. Nareszcie dostaną do ręki broń, pójdą bić faszystów...
Po entuzjazmie i uniesieniu niepewność. Czy to tylko prawda?
— Prawda, czysta prawda — zaklinał się podoficer dyżurny 1 kompanii saperów. — Słyszałem na
własne uszy, jak dowódca batalionu przekazywał wiadomość naszemu porucznikowi. Tylko sprawa
przywozu broni ze stacji nastręcza sporo trudności. Wszystkie drogi są zasypane grubą warstwą śniegu.
Miejscami zalegają ogromne zaspy. A ponadto brakuje odpowiedniego transportu.
Posmutniały żołnierskie twarze. Ale tylko na moment. Już znaleźli rozwiązanie problemu.
— Odśnieżymy drogę od obozu do stacji kolejowej.
— Dostaniemy się do transportu broni...
— To prawda, że samochodów jak na lekarstwo, ale są jeszcze wozy, można zbudować sanie.
— Już jutro broń znajdzie się w batalionowych magazynach — zapewniali saperzy.
Jak postanowili, tak zrobili. Wyładowali broń z pociągu, załadowali ją na samochody, wozy i sanie i tak
uszykowana kolumna ruszyła w kierunku obozowiska. Na miejsce dotarła późnym wieczorem, gdyż co
pewien czas musiała się zatrzymywać. Droga znów zasypana była śniegiem i saperzy nie szczędząc potu
czynili wszystko, aby stała się przejezdna.
Dzień wręczenia broni stał się wielkim świętem batalionu. Było mroźnie, ale słonecznie. Na tle
przysypanych śnieżnym puchem sosen ustawiono stoły nakryte kocami. A na nich równiutko, jeden obok
drugiego, ułożono karabiny. Lufami w kierunku lasu, kolbami prostopadle do stojących przed ziemiankami
plutonów i kompanii.
— Żołnierze! — przemówił dowódca batalionu kapitan Władysław Kusznarow. — Za chwilę nastąpi
uroczysty moment wręczenia broni. Jest ona darem Związku Radzieckiego dla polskiego żołnierza. Z tą
bronią wyruszymy wkrótce na front. Będzie nam ona służyć w walce z hitlerowcami o wolność Polski. W tej
walce nie jesteśmy osamotnieni. Pójdziemy w bój u boku niezwyciężonej Armii Czerwonej, naszego
niezawodnego sojusznika. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak wielka to chwila.
Zdawali sobie sprawę. Brali nieporadnie broń jeszcze nie oczyszczoną ze smarów. Delikatnie
przyciskali ją do piersi. Pięciostrzałową. „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz...”
Nie kryli łez podoficerowie, których żołnierską skórę garbowały pociski i odłamki szrapneli już w
tamtej wojnie. Ani ci, co nosili pod sercem maleńkie odłamki z września i utykali po źle zagojonych w
niemieckiej niewoli ranach. Ściskało za gardło saperską młodzież, osiemnastolatków, nierzadko mających
jeszcze mleko pod nosem. Wszyscy byli głęboko wzruszeni. Nie wstydzili się całować lśniącego „ruskiego”
karabinu.
On im otworzy drogę do kraju.
*
Wręczenie broni zakończyło pierwszy etap formowania 4 batalionu saperów. Zmieniło też tok
dotychczasowego szkolenia bojowego. Żołnierzy obowiązywał teraz określony rozkład dnia, w którym
zajęcia trwały dziesięć godzin. Pododdziały wracały z pola dopiero o zmroku.
Nadchodziła kolejna żołnierska noc w obozie sieleckim. Jednym niosła ulgę i twardy sen po znojnym
dniu, innym szczególnie dotkliwy ładunek trosk. Wczesnym rankiem, mroźnym i wietrznym, znów
formowali drużyny, plutony i kompanie, by ustawić się z dwulitrowymi kociołkami w ręku po jedzenie.
— Sięgnij tą chochlą głębiej — upraszał kucharza jakiś zgłodnialec.
— Coś ta zupa jakaś dzisiaj „cienka” — narzekał inny, pochłaniając w mgnieniu oka grubą pajdę
chleba.
Byle do obiadu. Byle przetrwać ćwiczenia na mrozie przekraczającym dwadzieścia stopni, kiedy to ręce
same „lepią” się do broni.
W szkoleniu bojowym dowództwo 4 batalionu saperów, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, wzorowało
się na radzieckiej nauce wojennej, na radzieckich doświadczeniach bitewnych, regulaminach i instrukcjach.
Początkowo program szkolenia (z dnia 1 lutego 1944 r.) przewidywał trzymiesięczny okres zajęć. Później
jednak, 7 lutego, rozkazem dowództwa 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR skrócono go do sześciu
tygodni. Decyzja przełożonych stała się przedmiotem specjalnej odprawy.
W kancelarii kapitana Władysława Kusznarowa zebrali się dowódcy plutonów i kompanii. W
niewielkim pomieszczeniu każdy starał się znaleźć jak najwygodniejsze miejsce i to jak najbliżej
rozpalonego do czerwoności piecyka. Zebranym przedstawiono plan i program szkolenia bojowego.
— Czasu na ćwiczenia mamy bardzo mało — stwierdził na wstępie dowódca 4 batalionu. — Co to
oznacza w praktyce, nie muszę chyba tłumaczyć w tym gronie. Żądam wzmożonego wysiłku od wszystkich,
zarówno oficerów jak i szeregowców. Chodzi o to, aby w tak krótkim czasie batalion mógł osiągnąć pełną
gotowość bojową.
Słowa dowódcy przyjęto ze zrozumieniem. Wiadomo, muszą jak najszybciej ruszyć na front. Ale żeby
tam iść, trzeba najpierw z podwładnych uczynić saperów. Nikt nie rodzi się saperem, ale można nim zostać.
Udowodnią, że nawet w tak krótkim czasie.
— Program ćwiczeń obejmuje podstawowe zagadnienia szkolenia saperskiego — kontynuował kapitan
Kusznarow. — Proszę je dokładnie zanotować i skrupulatnie przestrzegać terminów i godzin poszczególnych
zajęć. I jeszcze jedno: kompanie szkolić w warunkach zbliżonych do frontowych, zgodnie z wypróbowaną
zasadą: „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”.
Kartki notatników dowódców plutonów i kompanii zaczęły się zapełniać programowymi zleceniami:
„Przeprawy — zapoznanie z elementami parku pontonowego NLP, organizacja przeprawy desantowej i
promowej oraz budowy mostu pontonowego.
Minowanie i rozminowanie — budowa i działanie min wchodzących w skład uzbrojenia Armii
Radzieckiej oraz wojsk niemieckich, organizacja minowania i rozminowania z praktycznym udoskonaleniem
tych umiejętności.
Budowa mostów drewnianych — przeprowadzenie rozpoznania miejsca budowy, przygotowanie
elementów mostu oraz jego budowy.
Fortyfikacja i maskowanie — budowa umocnień inżynieryjnych wszelkiego typu oraz nauka ich
maskowania.
Remont i budowa dróg — budowa dróg w terenie błotnistym i piaszczystym, wzmocnienie i naprawa
dróg przy użyciu środków podręcznych: faszyn, żerdzi i innego materiału drzewnego.
Musztra, strzelanie, nauka o broni i regulaminy.”
— W trakcie ćwiczeń należy zwracać baczną uwagę na wdrożenie umiejętności wykonywania
podstawowych prac inżynieryjnych i nie zapominać jednocześnie o dobrym przygotowaniu
ogólnowojskowym — podsumował dowódca batalionu. — Szczególny nacisk trzeba położyć na szkolenie z
zakresu budowy zapór inżynieryjnych, prac minerskich, budowy mostów wojennych i przepraw.
Jednocześnie intensywnie przerabiać taktykę ogólnowojskową, musztrę, strzelania oraz pracować nad
zgrywaniem plutonów i kompanii.
To wszystko mieli opanować żołnierze 4 batalionu zaledwie w półtora miesiąca. Mieli i musieli. Po to,
by okrzepnąć i poznać trud pracy sapera.
*
Byli zmęczeni i nieskorzy do rozmów. Dzisiejsze zajęcia z rozpoznania inżynieryjnego dały się im
porządnie we znaki. A właściwie nie tyle zajęcia, co marznąca mżawka. Przemokli do suchej nitki, a na
dodatek pozamieniali się w lodowe sople. Nie ma co mówić, ten dzień będą pamiętali długo.
— Nigdy nie przypuszczałem — zwierzał się dowódcy drużyny Witek Komar — że rozpoznanie
saperskie, to tak ważna czynność...
— Ważna, to mało, niezbędna — stwierdził kapral. — Pamiętacie, jak mówiłem w toku ćwiczenia, iż
żadne działanie bojowe, bez względu na jego rozmiar, nie może być przeprowadzone bez uprzedniego
rozpoznania. Rozpoznanie dostarcza wiadomości, bez których prowadzenie natarcia na umocnionego
nieprzyjaciela jest po prostu niemożliwe. A które z elementów rozpoznania saperskiego przypadły wam
najbardziej do gustu? — spytał dowódca drużyny podwładnych, którzy skupili sie wokół rozgrzanego
piecyka.
— Wszystko na zajęciach nas ciekawiło, bo nowe i nieznane — zauważył ktoś z boku.
— Mnie podobała się ta część szkolenia, w czasie której ćwiczyliśmy rozpoznanie terenu sposobem
obserwacji — mówił z zapałem wysoki, chudy jak tyczka saper. — Absorbowała mnie praca w punkcie
obserwacyjnym, a już zupełnie zachwyciło mnie operowanie środkami optycznymi: lornetką, lornetą
nożycową, peryskopem... Mimo dużej odległości wszystko było widać jak na dłoni.
— Przy takiej widoczności obiektów nieprzyjaciela wykonanie szkicu perspektywicznego terenu w
wycinku obserwacji nie nastręczyło mi żadnych kłopotów — chwalił się jego kolega.
— A pamiętacie obowiązujące na punkcie obserwacyjnym zasady? — zagadnął nieoczekiwanie kapral
podwładnych.
— Punkty obserwacyjne rozmieszcza się w terenie co pół kilometra, a nawet co kilometr.
Dowódca drużyny skinął aprobująco głową. Ośmieliło to pozostałych.
— Miejsce na punkty obserwacyjne należy wybierać na przednim skraju lub w głębi rejonu własnej
obrony tak, aby móc obserwować całe przedpole obrony przeciwnika w określonym wycinku...
— Położenie zaobserwowanego obiektu okeśla się za pomocą wcięć dwóch lub trzech punktów
obserwacyjnych. Sposób ten zapewnia wystarczającą dokładność.
— Widzę, że coś wam z tych dzisiejszych zajęć w polu zostało pod czapkami — stwierdził z
zadowoleniem podoficer. — Nauka nie poszła w las.
— Obywatelu kapralu, czy sposobem obserwacji można ustalić granice pól minowych, typy min i ich
liczbę — zapytał któryś.
— A jak wy sądzicie? — pytaniem na pytanie odpowiedział dowódca drużyny.
Przez moment wśród saperów panowało kłopotliwe milczenie. Jeden oglądał się na drugiego, potem
wszyscy spojrzeli w kierunku kaprala.
— Pytanie bardzo sensowne, choć wyprzedzające nieco program szkolenia powiedział podoficer. — Ale
skoro was ten problem interesuje, postaram się zaspokoić waszą ciekawość.
Bliżej przysunęli się do dowódcy — żaden nie chciał uronić nawet słówka z jego wywodu. Mimo
krótkiego okresu obcowania z żołnierskim rzemiosłem zdołali już połknąć saperskiego bakcyla i wszystko,
co z tą profesją było związane, interesowało ich autentycznie.
— Sposobem obserwacji nie można ustalić granic pól minowych — wyjaśnił wątpliwości dowódca
drużyny. — Ani granic pól minowych — powtórzył — ani typu min i ich liczby. To samo dotyczy typu
obiektów umocnionych, liczby znajdujących się w nich strzelnic i rodzaju wejść. Niemożliwe jest również
sprawdzenie i potwierdzenie taką metodą wiadomości zdobytych uprzednio innymi sposobami rozpoznania.
Interesujące was dane zdobywają patrole rozpoznawcze wysyłane na przedpole, przeważnie w nocy, jako
grupy ogólnego rozpoznania bojowego lub jako specjalne saperskie grupy rozpoznawcze. Ale na dziś
wystarczy tej nauki. Za kilkanaście minut capstrzyk. Pora spać. Jutro skoro świt wyruszymy na równie
ciekawe zającia.
Szurając buciorami rozeszli się w kierunku swoich pryczy. Dyskusja zamarła. W ziemiance zrobiło się
cicho i sennie.
— Capstrzyk — rozległo się przeciągłe wołanie dyżurnych.
O mój rozmarynie, rozwijaj się,
O mój rozmarynie, rozwijaj się,
Pójdę do dziewczyny, pójdę do
jedynej,
Zapytam się...
Śpiewali tę popularną piosenkę, ale tak naprawdę to wcale nie było im do śpiewu. Dwugodzinna
przerwa obiadowa całkiem ich rozkleiła. Szli objuczeni saperskim sprzętem, od czasu do czasu łamiąc szyk
marszowy. Dowódcy plutonów bacznym okiem obserwowali swych podwładnych, nie szczędząc cierpkich
uwag pod adresem maruderów.
Mieli już za sobą sześć godzin szkolenia z fortyfikacji i maskowania. Budowali umocnienia
inżynieryjne różnego typu. Ciężka praca fizyczna dała im się porządnie we znaki. Teraz zaś czekał ich
dodatkowy wysiłek — zajęcia z budowy i działania min wchodzących w skład wyposażenia Armii
Radzieckiej i wojsk niemieckich.
Nieśli to wszystko ze sobą, obdzieleni przez dowódców drużyn sprawiedliwie, aby nikt nie narzekał, że
został pokrzywdzony. Dźwigali niemal cały arsenał min i środków wybuchowych. Były to wypróbowane i
sprawdzone na polach bitew stoczonych przez wojska radzieckie środki walki saperów. Bardzo skuteczne
środki, zwłaszcza w walce z czołgami i siłą żywą nieprzyjaciela.
Miny radzieckie charakteryzowały się prostotą konstrukcji i skutecznością działania. Były trudne do
wyszukiwania i rozminowania. Zapewniały bezpieczeństwo saperów w czasie ich ustawiania i urządzania
zapór minowych. Można je było produkować bez użycia materiałów deficytowych w każdych warunkach,
nawet w zwykłych warsztatach rzemieślniczych.
Te walory radzieckich min mieli wkrótce poznać żołnierze 4 batalionu. Program szkolenia przewidywał
bardzo dokładne zapoznanie się z ich budową i działaniem. Zapowiadały się ciekawe zajęcia.
Obszerny plac ćwiczeń stopniowo zapełniał się ludźmi i sprzętem inżynieryjnym. Gdzie nie spojrzeć
szkoliły się drużyny, plutony, kompanie. Jedne pododdziały przerabiały nowe tematy, inne doskonaliły
nabyte wcześniej umiejętności.
— Szeregowy Andruszkiewicz! — dowódca drużyny wywołał z dwuszeregu młodego chłopaka. —
Opiszcie budowę i działanie drewnianej miny przeciwpiechotnej wzór PMD-6.
Młody saper dość nieporadnie wygramolił się z szeregu, to zwróciło uwagę podoficera, który wprost
pedantycznie przestrzegał zasad musztry. Nie było rady. Andruszkiewicz musiał wrócić na swoje miejsce i
pod kierunkiem dowódcy przećwiczyć wystąpienie przed szyk. Za trzecim razem wyszło zupełnie
przyzwoicie i kapral uznał, że starczy na dzisiaj tych dodatkowych ćwiczeń.
Andruszkiewicz odetchnął z ulgą, bo to i wstydu się najadł, i podpadka u dowódcy drużyny wisiała na
włosku. Złościł się w duchu sam na siebie za tę nieporadność, którą zwalał na wielkie buciory utrudniające
mu chodzenie. Ale tak naprawdę, to przyczyna była inna — miał wyraźne luki w szkoleniu z musztry.
Postanowił więc uratować swe dobre imię w oczach kolektywu przykładną odpowiedzią na zadane mu
pytanie.
Mówił wolno i dobitnie, a trudniejsze partie wywodu demonstrował na minie ćwiczebnej. Żołnierze z
zainteresowaniem słuchali kolegi i jednocześnie utrwalali sobie w pamięci niezbędne dane, bez których
trudno byłoby sobie wyobrazić praktyczne działanie saperów.
— Drewniana mina przeciwpiechotna PMD-6 — dolatywało do ich uszu — składa się z drewnianego
kadłuba, czyli prostokątnego pudełka z okrągłym otworem na zapalnik, drewnianej pokrywy, zapalnika
MUW i kostki trotylu...
— A czy zamiast trotylu można stosować jakiś inny materiał wybuchowy? — przerwał
Andruszkiewiczowi kapral.
Odpowiadający saper nie dał się zaskoczyć.
— W niektórych partiach min zamiast kostki trotylu zastosowano odpowiedni ładunek dynamitu lub
sproszkowanego trotylu — mówił pewnie, jakby odczytywał fragment instrukcji. — Materiał ten
umieszczony jest w płaskiej szklanej butelce. W szyjce butelki jest tulejka, w którą wstawia się zapalnik.
Mina wybucha pod naciskiem stopy idącego lub biegnącego człowieka, nie mówiąc już o jakimkolwiek
pojeździe.
Podoficer z uwagą wysłuchał odpowiedzi podwładnego. Sprawiła mu ona sporą satysfakcję, bo przecież
zawarta w niej była część jego pracy instruktorskiej. Czuł, że wraz z drużyną znajduje się na dobrej drodze
do opanowania saperskiego rzemiosła.
Tuż obok jego kolega prowadził ćwiczenia z przygotowania zapalnika lontowego. Łatwa to czynność, a
jednak nie wszyscy saperzy z tej grupy należycie ją opanowali. Plutonowy denerwował się i strofował
podwładnych:
— Pamiętajcie, saper myli się tylko raz —-powiedział głośno i dobitnie. — Więc, żeby się nie pomylił,
powtórzę jeszcze raz wszystkie czynności. — Już był opanowany i znów mówił spokojnym głosem. — Po
ustaleniu potrzebnej długości, a więc trzeba tu wziąć pod uwagę prędkość i czas palenia, lont ucinamy
nożem prostopadle do osi, by można było włożyć go do spłonki. Drugi koniec ucinamy skośnie, aby uzyskać
jak największy przekrój rdzenia prochowego...
Spojrzał na stojącą przed nim grupę żołnierzy i, upewniwszy się, że słuchają go wszyscy uważnie,
powtarzał wolno to, co powinni sobie przyswoić z otrzymanych poprzednio instrukcji.
— Po sprawdzeniu, czy w spłonce nie ma zanieczyszczeń, obcięty prostopadle koniec lontu
wprowadzamy do spłonki ostrożnie aż do lekkiego zetknięcia się z masą detonującą. W celu umocnienia
lontu w spłonce zaciska się spłonkę dociskaczem w odległości około pięciu milimetrów od otwartego końca,
tak aby nie można było wyciągnąć lontu ze spłonki. Dla zabezpieczenia przed wilgocią owija się miejsce
połączenia spłonki z lontem kawałkiem taśmy izolacyjnej. Należy przy tym trzy centymetry spłonki zostawić
nie owinięte, aby można było wprowadzić spłonkę do otworu naboju wybuchowego. Jeżeli ścięty skośny
koniec lontu ma pozostać na powierzchni, należy go również zabezpieczyć taśmą izolacyjną...
Dowódca drużyny w trakcie omawiania po szczególnych czynności demonstrował, jak to powinno
wyglądać w praktyce. Później do ćwiczeń przystąpili podwładni. Powtarzali je tak długo, aż byli pewni, że
opanowali proces przygotowania zapalnika lontowego.
— A teraz sprawdzę prawidłowość wykonania zapalnika — zapowiedział plutonowy.
Instruktor wolno przechodził przed szykiem saperów trzymających zapalniki w rękach. Przy każdym z
żołnierzy przystawał na chwilę i uważnie oglądał jakość saperskiej roboty. Z aprobatą kiwał nad nią głową.
Stwierdził, że podwładni przyswoili sobie nieźle tę czynność. Co prawda do ideału było jeszcze daleko, ale
trudno go było wymagać od początkujących adeptów trudnej i niebezpiecznej sztuki inżynieryjnej.
— Cypuk, za głęboki wykopaliście dołek — dało się nagle słyszeć z pobliskiego punktu, w którym
szkolili się pozostali koledzy z kompanii, doskonalący praktyczną znajomość ustawiania pojedynczych min.
Tego dnia miny przeciwpancernej TMD-44.
Ta drewniana niepozorna skrzynka budziła wśród saperów poważny respekt. Znajdowało się w niej od
6,3 do 7,1 kg trotylu, co zmuszało człowieka do zastanowienia, skupienia wewnętrznego i świadomego
zdyscyplinowania. Na wyrobienie u żołnierzy nawyków bezpiecznego obchodzenia się z miną instruktorzy
zwracali szczególną uwagę.
Dołek wykopany przez szeregowego Motyla Cypuka był faktycznie za głęboki. Na tym negatywnym
przykładzie dowódca plutonu omówił zasady prawidłowego ustawiania min przeciwpancernych TMD-44.
— Zbyt głębokie zakopanie miny — wyjaśnił saperom — może uniemożliwić eksplozję. Gruba
warstwa ziemi może złagodzić nacisk i wskutek tego okaże się on zbyt słaby, aby uruchomić zapalnik.
Najlepiej minę ustawić pod warstwą maskującą grubości pięć do ośmiu centymetrów. I koniecznie za
pomocą korka miny skontrolować, czy zapalnik nie wystaje nad pokrywą miny. Obrócony do góry korek
miny należy łagodnie przesunąć po pokrywie. Podczas tej czynności nie powinien on napotkać nawet
najmniejszego oporu zapalnika wstawionego do miny. Korek, pamiętajcie o tym, trzeba zakręcać bardzo
ostrożnie i starannie, bez wywierania nacisku na pokrywę. Zasady maskowania zakopanej miny są już wam
znane...
Kolejny dzień szkolenia saperów zbliżał się ku końcowi. Przyniósł on dalszy postęp na trudnej drodze
do żołnierskiego mistrzostwa, którego surowym egzaminatorem miało być już wkrótce najprawdziwsze pole
walki.
Zbliżała się wiosna. W ciągu dnia czuło się już wyraźnie jej ciepły oddech. Mrozy ustępowały
stopniowo, śniegi zaczęły topnieć, kurczyć się, odsłaniając ciemne plamy terenu. Oka uwalniała się spod
lodowej pokrywy. Marcowe słońce wznosiło się coraz wyżej nad obozem saperów. Zmiany zachodzące w
przyrodzie wpływały ożywczo na żołnierzy, wyzwalały w nich energię i aktywność. Coraz śmielej wybiegali
myślą w przód, snuli różne plany i warianty ich realizacji. Czuli, że długo tu miejsca nie zagrzeją.
Do obozu saperów dochodziły różne wieści. Dyskutowano nad nimi, sprzeczano się, poddawano w
wątpliwość ich wiarygodność. Przeważały oczywiście informacje z frontu, ale nie brakowało też wiadomości
z okupowanego kraju. Były przygnębiające, nierzadko tragiczne. O łapankach w Warszawie, o
rozstrzeliwaniu zakładników, pacyfikacjach, torturach i bezprawiu.
Pewnego dnia dotarła do saperów intrygująca wiadomość: w sztabie 8 pułku piechoty rozpoczęły się
jakieś gorączkowe przygotowania.
— Zwyczajna plotka — powątpiewali żołnierze.
— Coś w tym jednak musi być, skoro w te przygotowania włączono również kwatermistrzostwo —
argumentowali inni.
— Pewnikiem opuścimy obóz — snuli przypuszczenia optymiści. — Bo jak długo mamy tu siedzieć...
Z kąta odezwał się mocny głos poparcia:
— Wiecie, że to jest całkiem możliwe. Pamiętacie, co nam ostatnio mówiono podczas zajęć
politycznych?
— Co masz na myśli?
— Jak to co? Przypomnijcie sobie: Armia Czerwona przystąpiła do gigantycznej operacji zaczepnej.
— Racja. Pierwsze uderzenie nastąpiło po Leningradem. Odrzuciło ono niemieckie oddziały daleko na
zachód. To umożliwi Rosjanom rozwinięcie działań prowadzących do wyzwolenia republik nadbałtyckich.
— Podobno ruszyło też natarcie na ogromnym froncie od Prypeci do ujścia Dniepru...
— Nie podobno, to jest fakt. Uderzenie to przyniosło, oprócz zniszczenia potężnych sił niemieckich,
wyzwolenie prawobrzeżnej Ukrainy. W ramach tego natarcia rozwinięto dalsze działania w kierunku
zachodnim.
— Wszystko staje się jasne. Front zbliża się do Polski, więc i my musimy tam ruszyć...
Logika wywodu wprowadziła saperów w stan podniecenia. Wiadomo, nic co polskie nie było im
obojętne. I nagle radość z odkrycia prawdy ustąpiła miejsca zwątpieniu. Czy zdążą się wyszkolić tak
szybko, żeby móc pójść w bój i wnieść konkretny wkład w wyzwolenie ojczyzny? Czy zdążą wziąć udział w
tym historycznym dziele?
Zdążą! Muszą zdążyć!
Kilka dni później dowódca 4 batalionu Władysław Kusznarow powiedział na zbiórce:
— Obozowi naszemu grozi odcięcie od baz zaopatrzenia mieszczących się na drugim brzegu Oki.
Dlatego też dowództwo dywizji, w porozumieniu z miejscowymi władzami, postanowiło przenieść jednostki
z obozu sieleckiego do wsi położonych na prawym, wysokim brzegu rzeki.
Na tę wieść pokraśniały z emocji żołnierskie oblicza. A więc to prawda! Opuszczają obóz i postawią
pierwszy krok na drodze do Polski.
Jeszcze tego samego dnia wyjechała z obozu grupa rekonesansowa. Udała się nad Okę, aby zapoznać
się z terenem i przygotować rejon dyslokacji dla poszczególnych kompanii saperów.
Tego dnia dotarła do nich jeszcze jedna przyjemna wiadomość: batalion otrzyma nowe mundury i to
jeszcze przed wymarszem. Radość dla żołnierzy, ogromny kłopot dla służb kwatermistrzowskich.
W połowie marca 1944 roku 4 batalion saperów wraz z pozostałymi jednostkami 3 DP opuścił obóz
sielecki. Za plecami żołnierzy została „Mała Rzeczpospolita”, w której tyle się mówiło i myślało o wolnej
Polsce. Nadchodziły dni, w czasie których słowa zamienić się miały w czyn.
Dwudziesty szósty marca. Niedziela.
To już dzisiaj podniosą w górę dwa palce, by wypowiedzieć najważniejsze żołnierskie słowo:
„Przysięgam!”
Ranek wstał słoneczny i ciepły. Jak na zamówienie.
Żołnierze są podnieceni. Ktoś się denerwuje, że nie pamięta słów przysięgi, inny nerwowo obciąga
mundur, ściera niewidoczny pył z lufy karabinu.
— Do przeglądu, w dwuszeregu zbiórka! — rozlega się głośna komenda dyżurnego.
Stają w odświętnych mundurach. Z bronią przez pierś. Ogarnia ich podniosły nastrój. To dlatego, że
przysięga wojskowa nie jest czczą formalnością. Wypływa z najgłębszego przekonania o autentycznej
wielkości tej chwili.
Przegląd batalionu wypada dobrze. Dowódca nie kryje swego zadowolenia. Kompanie ruszają do
pobliskiego Staroletowa. Tu odbędzie się ten historyczny akt. Na obszernym placu zgromadziły się już
wszystkie jednostki 3 DP.
Naprzeciw rozwiniętych szyków trybuna honorowa. Na niej dostojni goście: przedstawiciel Kwatery
Głównej Armii Czerwonej generał major Żukow, delegat Moskiewskiego Okręgu Wojskowego generał
pułkownik Artienow i generał major Jestigniejew, reprezentujący wydział stosunków z zagranicą Ludowego
Komisariatu Spraw Wojskowych. Na trybunie znajdują się też przedstawiciele armii sprzymierzonych:
generał Krist i kapitan Hall z misji wojskowej Stanów Zjednoczonych oraz generał Petit, szef francuskiej
misji wojskowej. Generał Pika reprezentuje czechosłowacką misję wojskową, a pułkownik Łozić misję
jugosłowiańską. Przybyła również delegacja Zarządu Głównego Związku Patriotów Polskich: Andrzej Witos
— zastępca przewodniczącego, kapitan Jerzy Sztachelski — sekretarz generalny, oraz szefowie
poszczególnych wydziałów: Stefan Jędrychowski i Stanisław Skrzeszewski.
Nie opodal trybuny licznie zgromadzeni mieszkańcy wiosek, w których kwaterują jednostki dywizji.
Przybyli z własnej woli, aby zobaczyć „swoich” żołnierzy w tej uroczystej chwili. Oni zastępują Polakom
najbliższych, którzy zostali gdzieś w głębi Związku Radzieckiego lub w okupowanej Polsce.
Godzina dziewiąta. Rozlega się komenda:
— Baczność!
Przybywa dowódca 1 Armii Polskiej generał Zygmunt Berling. Przyjmuje raport dowódcy 3 DP
generała brygady Stanisława Galickiego.
Generał Berling w asyście dowódcy 3 DP przechodzi przed prężącymi się szeregami trauguttowców.
Orkiestra gra marsza powitalnego. Co pewien czas generałowie zatrzymują się przed poszczególnymi
jednostkami dywizji. Wtedy orkiestra milknie i rozlegają się słowa powitania:
— Czołem, czwarty batalion saperów!
— Czołem, obywatelu generale!
Tnie powietrze ostra komenda:
— Baczność! Do przysięgi!
Rozlega się chrzęst broni, obnażają się tysiące głów, wznosi w górę las rąk z wyciągniętymi dwoma
palcami. Niesie się gromkie echo powtarzanych za generałem Berlingiem słów.
— Składam uroczystą przysięgę ziemi polskiej, broczącej we krwi, narodowi polskiemu, umęczonemu
w niemieckim jarzmie, że nie skalam imienia Polaka, że wiernie będę służył Ojczyźnie...
Przysięgam dochować wierności sojuszniczej Związkowi Radzieckiemu, który mi dał do ręki broń do
walki ze wspólnym wrogiem, przysięgam dochować braterstwa broni sojuszniczej Czerwonej Armii.
Przysięgam wierność sztandarowi mojej dywizji i hasłu ojców naszych, które na nim widnieje: „Za
naszą wolność i Waszą”...
Przysięgam, że do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchu walczyć będę o wyzwolenie Ojczyzny, abym
mógł żyć i umierać jako prawy i uczciwy żołnierz polski.
— Pułki, do defilady!
Salut daj na Wschód...
— Coś się szykuje — szeptali po cichu mieszkańcy wiosek położonych w pobliżu Diwowa, spoglądając
na przyspieszony rytm służby polskiego wojska.
Przeczuwając rychły wyjazd żołnierzy polskich mieszkańcy wioski nie dawali saperom spokoju. Zżyli
się z nimi i trudno im było oswoić się z myślą, że wkrótce zostaną sami.
— Synku, czy to prawda, że niebawem nas opuścicie? — pytała żałośnie Witka Komara jakaś staruszka.
— Wiecznie tu nie będziemy siedzieli — odpowiedział wymijająco. — Gdy tylko przyjdzie czas,
ruszymy na front. Musimy do Polski, tam na nas czekają...
— Do Polski mówisz, synku. A daleko to?
— Kawałek drogi, ale dojdziemy. Na pewno tam dotrzemy u boku waszych wojsk.
O wyjeździe na front mówiło się wśród saperów coraz głośniej. Początkowo były to tylko domysły, ale
w ostatnich dniach marca 1944 r. nadeszła wreszcie prawdziwa wiadomość, że oddziały 1 Armii Polskiej, a
wśród nich 3 DP, mają wyjechać w stronę frortu. Wśród żołnierzy zawrzało.
— Ciekawe, gdzie nas przesuną?
— Pewnie gdzieś na Ukrainę...
— A może na Wołyń...
— Obywatelu poruczniku — zwracano do przełożonych — jak będzie z tą naszą dyslokacją?
Oficerowie 4 batalionu uśmiechali się życzliwie do żołnierzy, rozmawiali z nimi na różne tematy, ale o
wyjeździe nie chcieli nic mówić. Dokładne miejsce przesunięcia dywizji nie mogło być bowiem podane do
powszechnej wiadomości. Tajemnica wojskowa to święta rzecz.
— Za pięć dni wyjeżdżamy — zakomunikował któregoś dnia pisarz batalionowy.
— Jemu można wierzyć — stwierdzili saperzy. — On jest blisko dowódcy...
Pisarz się nie pomylił. Wkrótce nieoficjalną wiadomość potwierdzili przełożeni.
— Wyruszamy na front. Rozpocząć przygotowania do wyjazdu!
Żołnierzom słów tych nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ochoczo zabrali się do roboty. A pracy było
sporo. Dyslokacja jednostki to przedsięwzięcie wymagające przemyślenia i dobrej organizacji.
Przez cały dzień zwozili swe gospodarstwo na stację kolejową Diwowo i składali je w pobliżu dworca,
bezpośrednio na rampach. Niebawem podstawiono transport do załadunku. Saperzy na wykonanie tej pracy
mieli 6 godzin, ale uwinęli się znacznie szybciej. Myśl o rychłym wyjeździe w stronę frontu, w kierunku
Polski, dodawała im sił.
Komendant transportu otrzymał od władz kolejowych dokładne dane o trasie przejazdu. Eszelon został
zaopatrzony w pięciodniowy zapas żywności oraz inne niezbędne środki. Na podstawie odpowiednich
dokumentów saperzy mogli się zaopatrywać w żywność w punktach kolejowych na trasie przejazdu.
Transport przygotowany był do ewentualnej obrony przeciwlotniczej. Na kilku platformach ustawiono
cekaemy i rusznice przeciwpancerne. Wagon dowództwa połączono telefonicznie z oficerem dyżurnym
zajmującym miejsce w parowozie i z posterunkami obserwacyjnymi. W każdym wagonie jeden z
podoficerów pełnił obowiązki starszego i miał czuwać nad porządkiem oraz dyscypliną.
Sprawnie zajęli swoje miejsca i ułożyli broń w stojaku. Jeszcze raz spojrzeli na gościnną riazańską
ziemię, która z taką serdecznością przygarnęła żołnierzy-tułaczy.
— Popatrz, ilu mieszkańców naszej wioski się zebrało — zwrócił się do kolegi wysoki jak tyczka saper
z 1 kompanii.
— Przyszli nas pożegnać — odpowiedział tamten. — To ładnie z ich strony.
— O, jest i nasza gospodyni...
— Gdzie?
— Tam, bardziej w prawo... Stoi z Iwanem Piotrowiczem. Widzisz?
— Widzę. Jest też ojciec Katii Michajłowej.
Eszelon szarpnęło do tyłu. Podłączono lokomotywę. Powilgotniały oczy żegnających.
— Pozdrówcie naszych na froncie — rozlegało się wołanie z peronu.
— Stanisławie, odszukaj mego Pietkę i uściśnij go serdecznie — zwracała się z gorącą prośbą do
młodego kaprala matka radzieckiego żołnierza.
Przeciągły gwizd lokomotywy oznajmił, że nadszedł czas odjazdu. Szarpnęło wagonami. Eszelon z
trudem ruszył z miejsca i zaczął wolno toczyć się po szynach. Przerwane zostały ostatnie pożegnania. W
jednym z wagonów rozległa się pieśń. Podchwycił ją kolejny wagon, potem następny. Wkrótce śpiewał już
cały transport. Echo pieśni niosło się daleko, aż nad Okę:
Wczoraj łach, mundur dziś,
Ściśnij pas, pora iść.
Ruszaj, Pierwszy Korpus nasz.
Salut daj na Wschód, na Zachód marsz!
Pociąg wolno wtoczył się na dworzec. Charakterystyczny pisk hamulców zasygnalizował postój.
Wyjrzeli przez otwarte drzwi wagonu na peron. W geście przyjaźni i życzliwości podniosło się kilkanaście
rąk. To miejscowa ludność zgrupowana pod ścianami budynku serdecznie pozdrawiała przyjezdnych.
— Cóż to za stacja? — zwrócił się z pytaniem do starszego wagonu saper Piotr Pędziwiatr.
— Riazań — odparł kapral.
— To niedaleko ujechaliśmy — skwitował ktoś krótko.
— Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów...
Przeciągły gwizd lokomotywy obwieścił koniec krótkiego postoju. Odjazd! Znów szarpnęło wagonami i
to tak mocno, że aż zatoczyli się ku drewnianym ławom. Szybko pozbierali się jednak i przywarli głowami
do uchylonych drzwi wagonu. Przed ich oczyma przesunęły się budynki stacyjne, przejazd kolejowy i
nastawnia położona z dala od dworca. Eszelon wszedł w łagodny łuk. Spojrzeli do tyłu. Wyładowane
sprzętem saperskim i ogólnowojskowym platformy posłusznie zdążały na zachód.
Mijali tereny równinne, rolnicze, w sporej części zalesione. Jak w rzutniku zmieniały się pejzaże po obu
stronach torów. Pozostawiali za sobą gęste sosnowe lasy, urocze zagajniki, małe wioski o bielonych ścianach
domów i malowniczo położone miasteczka. Tu wojna nie dotarła. Męstwo i bohaterstwo radzieckiego
żołnierza zatrzymało jej druzgocący walec na przedpolach Moskwy.
Eszelon zwalnia. Teraz znacznie wyraźniej widzą przesuwające się przed nimi ściany wiejskich
drewnianych chat, błękitniejących zza rozłożystych krzewów. Za domami rozciągają się niewielkie sady z
pomalowanymi wapnem pniami drzew. Czasem na tle budzącej się do życia przyrody złociście błyska
kopuła starej, bajecznie kolorowej cerkiewki.
— Patrzcie jaki swojski obrazek — krzyknął któryś z saperów zafascynowany znajomym widokiem.
Spojrzeli we wskazanym przez niego kierunku. Nad biegnącą opodal torów szosą wisiało piaszczyste
urwisko z rzadka porośnięte sosnami. Strzeliste, masztowe pnie uwieńczone były ciemnozielonymi
rozłożystymi koronami.
— Jak nasze, mazowieckie... — zachwycał się saperzy.
Z każdym mijanym kilometrem oddalali się od gościnnych Sielc nad Oką. Zbliżali się do celu nowego,
nie znanego. Zniknął gdzieś bezpowrotnie obraz riazańskiej ziemi. Wjechali na tereny objęte działaniami
wojennymi. I choć front oddalił się już o setki kilometrów, wciąż ślady wojny budziły przerażenie i grozę.
— Dlaczego znów stoimy? — zadawali sobie pytania, gdy eszelon zatrzymywano przed węzłowymi
stacjami.
— Pierwszeństwo mają transporty udające się bezpośrednio na front oraz te, które z niego wracają —
wyjaśniali cierpliwie dowódcy swym podwładnym. — My, którzy wprawdzie jedziemy w kierunku frontu,
ale jeszcze do walki nie wejdziemy, musimy poczekać.
Kiwali ze zrozumieniem głowami. A po chwili znów zadawali te same pytania.
*
Miarowy stukot kół usypiał. Siedzieli na ławkach i melancholijnie patrzyli na dowódcę plutonu. Na
środku wagonu zgromadzono pojedyncze miny, własne i obce, oraz niektóre egzemplarze uzbrojenia i
wyposażenia wojsk inżynieryjno-saperskich. Zmierzający w kierunku frontu eszelon, to nie pociąg
turystyczny. Obowiązują tu swoiste prawa.
Dowództwo batalionu, widząc, że czas ucieka i żołnierze mogą zapomnieć to, co zdołali przyswoić
sobie w obozie, postanowiło kontynuować szkolenie. W ściśle określonym porządku dnia uwzględniono czas
na naukę. Zajęcia odbywały się od samego rana. Prowadzono naukę o broni, powtarzano regulaminy,
odbywały się zajęcia polityczne. I oczywiście sprawdziany ze znajomości sprzętu saperskiego.
Podporucznik Franciszek Czajkowski postanowił sprawdzić stopień przyswojenia przez podwładnych
programowej wiedzy. Test obejmował szeroki wachlarz tematyczny. Pod wpływem zadawanych pytań pluton
ożywiał się coraz bardziej. Zajęcia wciągnęły każdego żołnierza.
— Saper Andruszkiewicz! Przedstawcie charakterystykę trotylu, najczęściej stosowanego materiału
wybuchowego.
Wywołany przez dowódcę plutonu żołnierz najpierw rozejrzał się na boki, chrząknął dwa razy, a potem
wypalił jak z armaty:
— Używany jest w proszku. Prasowany w kostkach dwustu- i czterystugramowych, w
siedemdziesięciopięciogramowych nabojach wiertniczych, wreszcie jako lany do niektórych min i amunicji
artyleryjskiej. Ma żółty kolor, od ognia zapala się z trudem, pali się powoli, bez wybuchu. Odporny na
uderzenia, wstrząsy i tarcie. Wybucha od spłonki pobudzającej numer osiem, lany od detonatora
pośredniego, którym jest trotyl prasowany. Bezpieczny w użyciu i przechowywaniu. W wodzie stosowany
bez ochrony...
— Dobrze — pochwalił go oficer. — A kto opisze budowę spłonki pobudzającej numer osiem?
Zgłosił się saper Motyl Cypuk. Odszukał spłonkę wśród zgromadzonego na podłodze wagonu sprzętu,
uniósł ją w górę, aby wszyscy widzieli ją dokładnie, i zaczął recytować:
— Spłonka pobudzająca numer osiem stosowana jest jako detonator nabojów materiałów
wybuchowych. Sama wybucha od lontu prochowego oraz od zapału elektrycznego. Istnieją dwa rodzaje
spłonek...
— Chłopaki! Pociąg z rannymi!
Głośny okrzyk któregoś z saperów przerwał zajęcia szkoleniowe. Żołnierze rzucili się do małych
okienek umieszczonych przy drzwiach wejściowych. Wszyscy patrzyli na przejeżdżający po sąsiednim torze
pociąg sanitarny. Oni jechali na zachód, tamci stamtąd wracali. Z linii frontu, z pola bitwy.
Widok, jaki roztoczył się przed ich oczyma, był niezwykle przygnębiający. Tych radzieckich żołnierzy
los potraktował szczególnie surowo. Wojna, okrutna wojna, nadszarpnęła ich zdrowie, nierzadko okaleczyła
na całe życie. Oto cena wojny, i to wcale nie najwyższa. W wagonie zapanowała martwa cisza. Na twarzach
saperów malowało się współczucie.
Nastrój ten przerwał dowódca plutonu:
— Szlak bojowy nie jest radosnym, spontanicznym pochodem — powiedział z zadumą w głosie. — To
twarda żołnierska droga. Droga niebezpieczna, często nawet śmiertelnie niebezpieczna. Jako żołnierze
powinniśmy sobie z tego zdawać sprawę. Musimy sobie z tego zdawać sprawę...
*
— W nocy minęliśmy Kursk...
— Skąd wiesz?
— Mówił o tym starszy wagonu. Słyszałem, jak nad ranem meldował podporucznikowi
Kalinowskiemu...
Wokół dowódcy plutonu zebrało się kilku żołnierzy. Pytają, czy to prawda. Dowódca potwierdza tę
wiadomość.
— A zatem jedziemy w kierunku południowo-zachodnim — skwitował filozoficznie któryś z saperów.
— Wygląda na to, że wzdłuż trasy Kursk, Biełgorod, Połtawa...
Kursk. To słowo zelektryzowało wszystkich. Dla saperów nie była to obca nazwa. Wieści z frontu
niosły się szerokim echem, a już zwycięskie — spotęgowanym. O kurskim zwycięstwie mówiono na
zajęciach politycznych, wysłuchali też okolicznościowych pogadanek. A mimo to temat był wciąż
interesujący.
Przejazd eszelonu w pobliżu miejsca największej bitwy pancernej drugiej wojny światowej rozpalał
żołnierską wyobraźnię, pobudzał do refleksji. Nic więc dziwnego, że pod adresem przybyłego właśnie do
wagonu zastępcy dowódcy batalionu do spraw polityczno-wychowawczych posypało się sporo pytań.
Chorąży Franciszek Permicki zadowolony był z aktywności podwładnych. Wśród stukotu kół wagonu
zaczęła płynąć wartka opowieść o historycznym zwycięstwie, które odrzuciło Niemców daleko na zachód.
— Bitwa kurska — rozpoczął chorąży — trwała od piątego lipca do dwudziestego trzeciego sierpnia...
— A więc minęło już od niej ponad siedem miesięcy — wtrącił nieśmiało któryś z saperów.
— Tak, macie rację — potwierdził chorąży. — Tyle właśnie czasu upłynęło od tego zwycięskiego dnia.
Zacieśnił się żołnierski krąg wokół mówiącego. Ci, którzy leżeli na ławach, z ciekawością powytykali
głowy na środek wagonu. Wszyscy z uwagą słuchali słów chorążego.
— Bitwa kurska rozegrała się w dwóch etapach. W pierwszym wojska radzieckie toczyły walki
obronne, w drugim prowadziły przeciwnatarcie.
— Obywatelu chorąży! Może trochę szczegółów — dopraszał się któryś z żołnierzy.
— Szczegółów powiadacie... Dobrze. Mieliśmy, co prawda, rozmawiać dziś na inny temat, ale skoro
chcecie usłyszeć jeszcze raz o bitwie kurskiej, to nie mam nic przeciw temu.
Przeciągły gwizd lokomotywy rozproszył uwagę żołnierzy. Zapiszczały hamulce, wstrząsnęło
wagonem. Eszelon zwolnił nieco swój bieg. Ale tylko na chwilę. W kilka minut później transport znów
toczył się równo po szynach.
— Po zwycięskich operacjach w pierwszej połowie tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku —
kontynuował chorąży — wojska radzieckie włamały się głęboko w niemieckie ugrupowania. Linia frontu
oskrzydlała Kursk od północy i południa. Dowództwo Wehrmachtu po zniszczeniu Armii Czerwonej w
rejonie Kurska zamierzało wykonać ofensywę na Moskwę. Tak mniej więcej wyglądało położenie obydwu
stron... — Chorąży Permicki narysował na zakurzonej podłodze wagonu szkic sytuacji; pochyliły się nad
nim żołnierskie głowy. — Siły Niemców były znaczne. Zgromadzili łącznie sześćdziesiąt pięć dywizji, w
tym siedemnaście pancernych i trzy zmotoryzowane. Ogółem czterysta trzydzieści tysięcy żołnierzy, ponad
trzy tysiące czołgów i około dwóch tysięcy samolotów...
— Podobno dywizje niemieckie wyposażone były w nowy sprzęt — wtrącił jeden z saperów siedzących
najbliżej zastępcy dowódcy batalionu do spraw polityczno-wychowawczych.
— Macie rację, hitlerowcy wprowadzili do bitwy sprzęt stanowiący największe osiągnięcie ich techniki
wojskowej: ciężkie czołgi „Tygrys” i „Pantera” oraz działa pancerne „Ferdynand”. Ale na niewiele im się to
zdało. Dowództwo radzieckie, przewidując kierunek uderzeń wojsk niemieckich, wyczerpało przeciwnika w
walkach obronnych na wcześniej przygotowanych i głęboko urzutowanych pozycjach, a następnie wojska
radzieckie przystąpiły do natarcia...
Znowu pochyliły się żołnierskie głowy nad szkicem kreślonym na podłodze przez chorążego
Permickiego. W ich wyobraźni rysowała się sytuacja tamtych dni: położenie Frontu Centralnego,
Woroneskiego, nowo utworzonego 1 Frontu Stepowego. Z uwagą śledzili kierunki radzieckiego
przeciwnatarcia w wykonaniu Frontów Zachodniego i Briańskiego.
— W wyniku kontrofensywy — podkreślił chorąży — pękły hitlerowskie szyki. W rejonie miasta, które
mijamy, wojska radzieckie przerwały linię frontu i wyszły na przedpola Briańska, Sum i na zachód od
Charkowa, uzyskując dogodne warunki do rozwinięcia ogólnego natarcia strategicznego w celu wyzwolenia
Zagłębia Donieckiego i wyjścia nad Dniepr w jego środkowym i dolnym biegu...
— I ta ofensywa trwa do dziś — szepnął do ucha koledze saper Motyl Cypuk.
— Skąd wiesz?
— Bo wiem. Zresztą spytaj chorążego...
*
Pociąg wolno wtaczał się na leśną stacyjkę. Lokomotywa ciężko dysząc pociągnęła sznur wagonów pod
jedną z ramp kolejowych. Rozległ się charakterystyczny pisk hamulców. Eszelon znieruchomiał. Na moment
zapanowała cisza przerywana rytmicznym sapaniem parowozu. Rozległa się ostra komenda oficera
dyżurnego transportu:
— Kiwerce! Wychodzić z wagonów!
— Jesteśmy na miejscu — rozległy się wołania wzdłuż pociągu.
Z trzaskiem zaczęły się odsuwać drzwi wagonów towarowych. Żołnierze tłoczyli się do wyjścia, każdy
z nich chciał jak najprędzej zobaczyć tę nie znaną stację docelową.
Ściskając kurczowo w dłoniach karabiny wyskakiwali na rampę, prostowali zesztywniałe od długiej
podróży kończyny, z zainteresowaniem rozglądali się wokoło. Ze wszystkich stron otaczała ich ciemna
ściana lasu.
— Chłopaki! Dotarliśmy na miejsce — dało się słyszeć wśród saperów.
— Nareszcie — skwitował któryś z nich, z trudem gramoląc się z wagonu. — Nareszcie u celu...
Przebyli długą i męczącą podróż koleją. Transport przesuwał się najpierw w kierunku południowo-
-zachodnim, wzdłuż trasy Riazań, Kursk, Biełgorod, Połtawa. Później skręcił na zachód. Jechali przez
Kijów, Olewsk, Równe... Cała trasa liczyła około tysiąca kilometrów i w warunkach pokojowych można by
ją przebyć w ciągu dwóch dni. W warunkach wojennych potrzebowali na to niemal sześć tygodni.
Z uwagą przyglądali się teraz leśnej stacyjce, która w czasie wojny została przystosowana do
przyjmowania dużych transportów wojskowych. Przed saperami wyładowywały się tu pułki piechoty i
samodzielne oddziały dywizji. Teraz przyszła kolej na 4 batalion kapitana Kusznarowa.
Pustoszały wagony eszelonu, coraz tłoczniej było na rampie. Z platform zaczęto wyładowywać sprzęt
inżynieryjno-saperski, na pobliską drogę wytoczono kuchnię polową.
— Przypominasz sobie tę małą stację przed Kijowem — zagadnął kolegę saper Władysław Kamiński,
pomagając mu taszczyć broń pod drzewa. — Darnica, czy jak jej tam...
— A co nie mam pamiętać — odparł tamten. — Takich widoków się nie zapomina.
— Tam musiało być istne piekło...
— To było przecież widać.
— Podobno atak na węzłową stację kolejową wykonało kilkadziesiąt samolotów niemieckich...
— Ale Niemcy zostali odparci. I to między innymi przez naszych, przez polskich artylerzystów.
— Skąd wiesz?
— Mówił nam o tym dowódca kompanii. W tej walce brał udział pierwszy samodzielny dywizjon
artylerii przeciwlotniczej. Świetnie się chłopcy spisali.
— A kiedy my pójdziemy w ich ślady?
— Niedługo, to się czuje. Wiesz, że stąd do linii frontu jest około trzydziestu kilometrów.
— Bujasz.
— Słowo daję. Powiem więcej: do granicy Polski nie ma nawet setki.
— Coś ty, tośmy prawie w domu...
Dalszą rozmowę przerwały saperom komendy dowódców plutonów. Sformowali szyki. Rozpoczął się
przegląd pododdziałów, sprawdzanie ludzi i sprzętu. Niebawem pierwsze kolumny rozpoczęły marsz w
kierunku pobliskiej szosy. W kilka godzin później saperzy dotarli na miejsce postoju.
Obóz 4 batalionu rozmieszczono w dużym lesie, w pobliżu którego rozciągały się tereny bagniste.
Niemal natychmiast żołnierze przystąpili do budowy ziemianek. Doświadczenia z obozu sieleckiego bardzo
się teraz przydały.
— Franek, co się tak guzdrzecie — skarcił jednego z oficerów dowódca batalionu. — Jak tak dalej
pójdzie, to jesień nas tu zastanie. Pogoń tych swoich chłopaków, bo nie widać, żeby im roboty ubywało.
— Robimy, co możemy— zameldował podporucznik Czajkowski przełożonemu. — Ale brakuje sprzętu
ciesielskiego...
— Inni jednak sobie jakoś radzą — stwierdził z wyrzutem kapitan. — Powinniście przyspieszyć. Za
kilka dni musimy rozpocząć normalne szkolenie.
Zdążyli. Dwunastego maja w 4 batalionie saperów rozpoczęły się systematyczne zajęcia. Zgodnie z
planem przystąpiono do ćwiczeń doskonalących i zaczęto przygotowania do zajęć sprawdzających.
— Czeka nas nie lada zadanie — poinformował na odprawie swoich oficerów dowódca batalionu. —
Nadesłany z dywizji plan zajęć wskazuje jednoznacznie, że nadszedł ostatni okres szkolenia przed
wyruszeniem do boju. Należy więc tak przygotować poszczególne plutony i kompanie, aby były zdolne do
wsparcia rożnych rodzajów walk: natarcia w terenie lesisto-bagnistym, ataku na umocnione pozycje
nieprzyjaciela, pościgu za przeciwnikiem, walki w głębi jego obrony i oczywiście forsowanie rzeki.
Największą uwagę należy zwrócić na przygotowanie pododdziałów do udziału w działaniach zaczepnych.
Nie wolno tu jednak zapominać o działaniach obronnych...
Przerwał na chwilę i popatrzył na podległych mu oficerów. Twarze mieli skupione. Stłoczeni za stołem
ważyli każde słowo przełożonego.
— Piszą także na ten temat w „Zwyciężymy” — poinformował zebranych zastępca dowódcy do spraw
polityczno-wychowawczych, chorąży Franciszek Permicki. To mówiąc wyjął z raportówki najnowszy numer
żołnierskiej gazety i wskazał na artykuł zatytułowany „Ćwiczenia dni najbliższych”. — Pozwólcie, że
zacytuję najbardziej interesujący nas fragment. Gdzież on się podział? O, jest! — Chorąży ujął mocniej
gazetę, wstał i chrząknąwszy rozpoczął spokojnym głosem: — Z miejsca naszej obecnej koncentracji
pójdziemy już prosto do Polski...
W namiocie zrobiło się nagle cicho jak makiem zasiał. Oczy wszystkich zebranych oficerów wpatrzone
były w czytającego.
— Między nami a krajem ciągną się tereny bagniste, pełne mokradeł, moczarów i lasów. Wykorzysta to
wróg. Musimy nauczyć się nacierać w terenie pokrytym lasami i mokradłami, na takim terenie działać w
głębi obrony nieprzyjaciela...
Poruszyły się nieruchome dotychczas postacie. Tu i ówdzie wymieniono jakieś uwagi. Powstało lekkie
zamieszanie.
— Ciszej, żołnierze — uspokoił dowódca najbardziej rozgorączkowanych. — Później będziej dyskusja.
Permicki, czytajcie...
— Zasadniczym tematem pracy szkoleniowej w tym okresie będą działania zaczepne terenie lesisto-
-bagnistym. Będziemy się uczyć wkraczać w lukę dokonaną w obronie niemieckiej, będziemy ćwiczyli
walkę w głębi tej obrony, omówimy metody niszczenia nieprzyjacielskich czołgów — chorąży przerwał na
moment, jakby się chciał upewnić, czy wszyscy słuchają go uważnie, i po chwili ciągnął dalej: — Będziemy
się ćwiczyli wreszcie w utrzymaniu zdobytego terenu i w odpieraniu niemieckiego kontrataku. Wszystko to
w warunkach lesisto-bagnistych, dniem i nocą, w czasie deszczu i przy pogodzie, jednym słowem w takich
warunkach, w jakich rzeczywiście niedługo będziemy walczyli.
Kiedy chorąży Permicki skończył czytać, posypały się pytania. Prawie wszystkie z nich dotyczyły roli
saperów w zbliżającej się walce i ich udziału w działaniach ogólnowojskowych.
Na odprawie szkoleniowej kapitan Kusznarow wyznaczył szczegółowe zadania dowódcom kompanii i
plutonów. Wszystkie przedsięwzięcia, które winni zrealizować, miały na celu doskonalenie żołnierskich
umiejętności w podstawowych działaniach inżynieryjno-saperskich.
— A co z przeprawami? — zapytał któryś z chorążych.
— Warunki są wymarzone — odpowiedział dowódca batalionu. — Niedaleko stąd przepływa Styr. Tam
będziemy ćwiczyli wiosłowanie, przeprawianie wojsk i sprzętu, budowę promów i mostów.
Od tego dnia nad Styrem spędzali żołnierze „czwartego” wiele godzin. Zgromadzono tu etatowy sprzęt
inżynieryjno-saperski, który wykorzystywano podczas intensywnych zajęć praktycznych. W czasie ćwiczeń
główny nacisk kładziono na utrwalanie pożądanych w działaniach bojowych nawyków.
— Nie tak nerwowo! — uspokajał swoich podwładnych kapral Aleksander Chyła. — Wiosłowanie, to
nie bezładne machanie wiosłami...
— Kiedy nie wychodzi — próbowali się usprawiedliwiać saperzy.
— Nie wychodzi, bo nie słuchacie komend — spokojnym głosem skarcił ich kapral. — Wiosła muszą
się zanurzać w wodę na komendę. Inaczej łódź desantowa będzie poruszała się „skokami” i nie utrzyma
kursu. Zaczynamy od początku. Do łodzi!
Saperzy dwójkami skoczyli w kierunku wody. Nisko pochyleni dopadli saperskich łodzi, zepchnęli je z
piaszczystej łachy i zajęli w nich miejsca. Wiosła miarowo zanurzały się w wodzie. Łodzie wzięły kurs na
przeciwległy brzeg.
*
Rozległa polana tonęła w soczystej zieleni. Jak okiem sięgnąć różnokolorowy kobierzec traw. A na nim
w zwartym szyku oddziały 3 DP im. Romualda Traugutta. Na lewym skrzydle wśród samodzielnych
pododdziałów 4 batalion saperów. Trzy kompanie po trzy plutony, z dowódcą kapitanem Władysławem
Kusznarowem na czele.
Na tę uroczystą zbiórkę wszyscy trauguttowcy czekali z niecierpliwością. Do saperów wiadomość o niej
dotarła dopiero w ostatnich dniach maja. Przywiózł ją z odprawy dowódca batalionu. Wkrótce obiegła całe
obozowisko. Podawano ją sobie z ust do ust. Wręczenie sztandaru, to przeżycie niezapomniane, toteż gdy
nadszedł 30 maja 1944 roku, tak długo oczekiwany dzień, trauguttowcy stanęli w żołnierskim szyku
wzruszeni, a jednocześnie ciekawi wszystkiego, co działo się dokoła.
— Co to za generał stoi na trybunie honorowej? — pytał żołnierz z ostatniej czwórki najbliższego
kolegę.
— Który?
— Ten obok dowódcy armii.
— To dowódca pierwszej dywizji, generał Wojciech Bewziuk.
— A ten z boku?
— Dowódca drugiej, generał Antoni Siwicki.
— A ci cywile? —- nie dawał za wygraną młody, niewielkiego wzrostu chłopczyna w przydługim
mundurze.
— A skąd miałbym wiedzieć? To przedstawiciele Krajowej Rady Narodowej, przybyli prosto z
okupowanej Polski. Za wcześnie jeszcze na ujawnianie ich nazwisk. Nie czytałeś, co pisano o nich w gazecie
„Zwyciężymy”?
Tylko nieliczni z wyższego szczebla dowódczego i ZPP znali tych delegatów: Edwarda Osóbkę-
-Morawskiego, Mariana Spychalskiego, Jana Hanemana i Kazimierza Sidora. Dla ogromnej większości
pozostawały tylko ich pseudonimy, oczywiście do czasu.
— Baczność! Prezentuj broń! — padła nagle komenda.
Orkiestra dywizyjna zaczęła grać Mazurka Dąbrowskiego. Powilgotniały oczy saperów. Wzrok ich
utkwiony był w jeden punkt — w narodową flagę na maszcie. Odbita od ciemnej ściany lasu melodia
powracała na polanę. Zawładnęła sercami i umysłami stojących żołnierzy. „Jeszcze Polska nie zginęła...”
— Baczność! Na prawo patrz!
Dowódca 3 dywizji, generał Stanisław Galicki, dokonał zwrotu przez lewe ramię i sprężystym krokiem
udał się na spotkanie generała Berlinga.
— Obywatelu generale! Melduję oddziały Trzeciej Dywizji Piechoty imienia Romualda Traugutta na
uroczystej zbiórce do wręczenia sztandaru — rozległo się przed szykiem.
Generał Berling przyjął meldunek od dowódcy 3 DP i dokonał przeglądu wojsk. Przechodził przed
frontem i kolejno witał się z żołnierzami. Wreszcie stanął przed saperami.
— Czołem, żołnierze czwartego batalionu saperów! — pozdrowił ich gromkim głosem.
— Czołem, obywatelu generale! — wydobyło się z saperskich piersi.
Zbliża się najważniejszy punkt uroczystości. Na polanie zalega cisza. Dowódca armii wręcza sztandar
generałowi Galickiemu. Na moment biel i czerwień narodowych barw wznoszą się wysoko i padają mocne
słowa dowódcy trauguttowców:
— Przyrzekam, że sztandar ten nigdy nie wypadnie z naszych rąk! — Zwracając się do swoich
podwładnych powiedział: — Żołnierze! Pamiętajcie, że to jest nasz sztandar i należy bronić jego honoru do
ostatniej kropli krwi. Niech żyje, silna, demokratyczna Polska!
A potem z wielu tysięcy piersi buchnęło tłumione wołanie, śpiew-grzmot:
Nie rzucim ziemi skąd nasz ród,
Nie damy pogrześć mowy,
Polski my naród, polski lud...
Poczet sztandarowy ustawia się przed trybuną. W oddziałach słychać komendy, po których następuje
zmiana szyku. To już przygotowanie do defilady. Pułki i bataliony odchodzą, aby za chwilę wrócić w
idealnie wyrównanych kolumnach. Orkiestra gra marsza i oto już widać czoło 7 pułku piechoty. Rytmiczny
krok, wyprostowane sylwetki żołnierzy i połyskująca broń. Goście z kraju nie mogą ukryć wzruszenia.
Jeszcze kilka dni temu byli wśród partyzantów słabo uzbrojonych i różnie ubranych, a tu idzie potęga: cała
dywizja piechoty jednolicie umundurowana, w tradycyjnych rogatywkach, dobrze wyszkolona.
Oczu nie można oderwać od tych żołnierzy, od ich świetnej broni, tylu pistoletów maszynowych i
erkaemów, które tam, w kraju, były snem chłopców z lasu. Maszeruje 8 pułk, po nim 9, też piechoty. Za
poszczególnymi batalionami suną cicho armaty przeciwpancerne i moździerze. Krótka przerwa i kolejna
kolumna: to już saperzy, „czwarty” w pełnym składzie. W porównaniu z piechurami jest ich mniej, ale
prezentują się równie dobrze. Potem idzie pododdział łączności i wreszcie ogniowy taran dywizji, pułk
artylerii lekkiej. Dywizjon haubic 122 mm i dwa dywizjony armat 76 mm, wszystkie zmotoryzowane. Z
daleka narasta huk silników i metaliczny jazgot. Czyżby jeszcze czołgi? Nie, to działa pancerne SU-76,
trzynaście wozów bojowych z białymi orłami na burtach, nowiutkich i jeszcze nie użytych w walce. Wlecze
się za nimi mgiełka spalin, kiedy ostatnia maszyna mija trybunę honorową, a także pył z rozjeżdżonej
murawy.
— To prawdziwa armia — mówi któryś m z przedstawicieli KRN do generała Berlinga. — !Ę Tylu
żołnierzy, tyle sprzętu.
— Nie, to tylko jedna dywizja piechoty — prostuje z uśmiechem zagadnięty. — Defilada całej naszej
armii trwałaby znacznie dłużej. Mamy co pokazać, mamy z czym iść do walki...
— Do zwycięskiej walki — dodaje z przekonaniem delegat.
Tak blisko, a tak daleko
— Alarm!
Zerwali się na równe nogi. Nie było nawet czasu na przetarcie zaspanych oczu. Wskakiwali w buty
niemal prosto z pryczy. W pośpiechu okręcali owijacze na łydkach, ściągali mundury pasami. Po omacku
sięgali po broń.
Czerwcowa noc była ciepła i spokojna. Gwiezdna kopuła przytłaczała swym ogromem, rozświetlała
nieco czerń mroku. Gdzieś w oddali błyskały ręczne latarki. To dowódcy plutonów i kompanii ustalali
między sobą drogę marszruty.
Z ziemianek i namiotów wyskakiwali przykuleni żołnierze. Niezdarnie poruszali się w ciemnościach
objuczeni bronią i sprzętem wojskowym. Pojedynczo i małymi grupkami udawali się w rejon zbiórki. Z
trudem przedzierali się przez gęste krzewy. Deptali sobie po piętach.
— Jak leziesz, lebiego — strofował kolegę Mikołaj Żukowski. — Oczu nie masz, czy co...
Ledwo utrzymał się na nogach po potężnym ciosie w plecy. Za nim, jak długi, rozłożył się któryś z
saperów. Pomógł mu się pozbierać. Zajrzał w twarz. Rozpoznał pod hełmem charakterystyczny owal twarzy
swego najbliższego kolegi.
— Wacek, to ty? — upewnił się.
— A kto ma być, wiadomo, że ja — odparł tamten.
— Coś się tak rozpędził?
— Chciałem zdążyć za tobą i się potknąłem.
— Otwieraj szeroko oczy, nie patrz pod nogi tylko przed siebie.
— Dobrze ci radzić, gdy masz buty na miarę. A moje o dwa numery za duże.
— Ale za to cieplejsze.
— Mikołaj, daj spokój.
Biegli teraz obok siebie. Co chwila któryś z nich poprawiał ręką spadający na oczy hełm. Gałęzie drzew
boleśnie smagały ich po twarzach. Nawet tego nie czuli, pochłonięci myślą, żeby jak najszybciej dotrzeć do
wyznaczonego rejonu zbiórki.
Dopadli go jako jedni z pierwszych. Na miejscu było już całe dowództwo 4 batalionu z kapitanem
Władysławem Kusznarowem. Wkrótce leśny dukt zapełniać się zaczął żołnierzami. Dowódcy drużyn
pośpiesznie sprawdzali obecność i meldowali stan dowódcom plutonów. Ci z kolei dowódcom kompanii.
Dowódca batalionu wezwał do siebie oficerów. Wystąpili z szyku i równym krokiem udali się w
kierunku przełożonego. Stanęli w szeregu kilka kroków przed nim. Zasalutowali. Kapitan Kusznarow
rozpoczął krótką analizę tej części alarmu próbnego.
— To wszystko przebiega za wolno — powiedział. — Wiem, że jest ciemno, że trudne warunki
terenowe. Ale to nie usprawiedliwia ludzi, którzy poruszają się jak żółwie. Czas zbiórki batalionu
przekroczony został o siedem minut. To dużo, bardzo dużo. W warunkach bojowych każda minuta ma
ogromne znaczenie. Każde siedem minut może oznaczać wóz albo przewóz. Żołnierz musi to zrozumieć.
Dowódcy kompanii i plutonów słuchali krytycznych uwag przełożonego w nie najlepszym nastroju. Nie
mieli żadnego usprawiedliwienia. Tym bardziej że poprzedni alarm próbny wypadł pomyślnie. Wydawało się
więc, że dziś będzie jeszcze lepiej. A tymczasem norma bojowa została przekroczona. Trudno, trzeba będzie
ćwiczyć, doskonalić gotowość bojową. I to bardzo intensywnie. Czasu bowiem pozostało niewiele. Termin
wyruszenia dywizji, a w jej składzie 4 batalionu saperów, na front zbliżał się nieuchronnie.
*
Wokół chorążego Tadeusza Maciejewskiego, zastępcy dowódcy 1 kompanii do spraw polityczno-
-wychowawczych, zgromadziło się kilkunastu saperów. Wkrótce dołączyli inni. Wykorzystując chwilę
przerwy w zajęciach chorąży omawiał sytuację na froncie.
— Komunikat z siódmego lipca donosi, że wojska pierwszego Frontu Białoruskiego, któremu
podporządkowani jesteśmy i my, zajęły Kowel, ważny punkt oporu i węzeł kolejowy. Ósmego lipca zdobyte
zostały Oszmiana i Mir, dziewiątego lipca Baranowicze...
Żołnierze uważnie słuchali słów wypowiadanych przez chorążego. Rozumieli, że każdy zwycięski
komunikat z walk Armii Radzieckiej przybliża dzień wyzwolenia Polski. Szczelnie otoczyli więc
przełożonego, aby nie uronić żadnej radosnej wieści.
— Posłuchajcie, co o tym piszą w „Zwyciężymy” — powiedział chorąży Maciejewski, wyjmując gazetę
armijną z torby polowej. Rozłożył ją i zaczął czytać.
— Zwycięskie natarcie Armii Czerwonej w kierunku na Brześć i Białystok oraz wyzwolenie Kowla
otwiera przed radzieckimi siłami zbrojnymi bezpośrednie drogi ku zachodniej granicy Związku
Radzieckiego i do Polski. Zbliża się dzień wyzwolenia narodu polskiego spod faszystowskiej tyranii. Dnia
tego oczekują ze wzruszeniem miasta i wsie męczeńskiej Polski. Wiedzą one, że pomoc nadejdzie ze
wschodu, od bratnich narodów państwa radzieckiego. Ręka w rękę z Armią Czerwoną idą dzielne dywizje
generała Berlinga. Wspólnym zadaniem wyzwoleńczych armii jest odrodzenie Polski silnej i niepodległej,
demokratycznej, odbudowanie niezależnego państwa polskiego, które by raz na zawsze zostało uwolnione
od groźby nowego, rozbójniczego napadu niemieckiego.
Mocno zapadły w żołnierskie serca i umysły słowa artykułu przedrukowanego z moskiewskiej
„Prawdy”. Polska, niepodległość, demokracja... Na ten temat przegadano w ziemiankach niejedną wolną
chwilę. I oto teraz wszystko stawało się bliskie i realne.
— A co z Wilnem? — wyrwało się któremuś ze słuchających.
— Komunikat z czternastego lipca donosi, że wojska trzeciego Frontu Białoruskiego w wyniku
pięciodniowych walk zniszczyły otoczony w Wilnie garnizon niemiecki i zdobyły miasto. Z każdą godziną
droga do kraju staje się coraz bliższa...
*
Z daleka niosło się echo. Z niepokojem wsłuchiwali się w te odgłosy żołnierze. Dudniły działa,
eksplodowały bomby i pociski artyleryjskie. Niebo rozświetlały rakiety. Front przemawiał bólem i gniewem,
bohaterstwem i chwałą.
Linia walk oparła się o Wisłę. W niektórych miejscach przekroczyła jej nurt i przebiegała lewym
brzegiem rzeki. Uchwycone przez żołnierzy radzieckich przyczółki krwawiły, ale trwały w bojach
zaciekłych i śmiertelnych. Nie ustępowały pola wściekle atakującym jednostkom niemieckim.
Trzecia dywizja, a wraz z nią 4 batalion saperów wciąż gonił front. Trauguttowcy ześrodkowali się w
rejonie Żerdź, Jaworzna i Marianka. Znajdowali się w drugim rzucie 1 armii WP.
Wieczór lipcowy nastał wyjątkowo ciepły i duszny. Po pracowitym dniu kolacja smakowała saperom
jak nigdy. Małymi grupkami usiedli wokół wysokopiennych drzew. Jedli w milczeniu. Każdy z nich zajęty
był własnymi myślami. Minione dni dostarczyły im dużo emocji i wrażeń. Było nad czym rozmyślać.
Najdalej od polowej kuchni usadowili się saperzy, którzy ze sporym opóźnieniem przybyli na posiłek.
Dowodził nimi sierżant Witold Komar. Do tej pory rozpoznawali oni zasoby leśne rejonu stacjonowania.
Obeszli spory kawał terenu w poszukiwaniu odpowiedniego budulca na środki przeprawowe. Przybyli do
obozu zmęczeni, ale zadowoleni z rekonesansu. Wokół znajdowało się sporo drewna do budowy.
— To było jakby wczoraj. Bug, Manifest Lipcowy, spalone wsie i lipiec od kurzu spopielały...
Sierżant Komar spojrzał znad menażki na mówiącego.
— Coś ty dzisiaj taki romantyczny? — zapytał uśmiechając się przyjaźnie.
— Przypominam sobie właśnie osiem ostatnich dni i tak jakoś się rozmarzyłem.
— A pamiętacie nasz marsz w kierunku Bugu? — wtrącił się do rozmowy Motyl Cypuk.
— Jak moglibyśmy nie pamiętać, wszak to przeżycie, którego nie zapomina się do śmierci —
odpowiedział mu ktoś z boku. — Raz tylko wkracza się do ojczyzny...
— Na tym kawałku zaminowanego terenu mocno się napociliśmy — zmienił temat saper Władysław
Kamiński.
— Masz na myśli to pole minowe zagradzające nam drogę? — zorientował się sierżant Komar.
— Tak jest, panie sierżancie — odpowiedział tamten służbowo. — Wydobyliśmy wtedy z ziemi
kilkadziesiąt niemieckich min przeciwpiechotnych typu PMD-6 i tyle samo min talerzowych
przeciwpancernych.
— Część pola minowego była zniszczona przez radziecką artylerię, ale reszta się ostała — zauważył
stojący pod drzewem kapral.
— Nie był to dla nas normalny marsz — westchnął Cypuk. — Oprócz przejścia w polu minowym przez
cały czas wykonywaliśmy prace zabezpieczające przemarsz pułków.
— Największy kłopot mieliśmy jednak z tym niepozornym mostkiem — stwierdził z przekonaniem
niski, pucołowaty żołnierz z dystynkcjami starszego sapera.
— Masz na myśli te dźwigary, których szukaliśmy bezskutecznie po całej okolicy? — spytał dowódca
drużyny.
— To właśnie mam na myśli, panie kapralu. Ale się wtedy nałaziliśmy. I gdyby nie ta rozwalona
stodoła, nie wiem, w jaki sposób wykonalibyśmy zadanie. Tymczasem kantówka pasowała w moście jak
ulał, nawet nie trzeba jej było przycinać.
— A przypominasz sobie ten wypadek w maszerującej przed nami kolumnie? — zainteresował się
plutonowy Kazimierz Krajewski.
Jak mogli o tym zapomnieć. Wstrząsnął przecież nimi do głębi. Zobaczyli wówczas na własne oczy, do
czego prowadzi brak zdyscyplinowania, czym grozi samowolne odłączenie się od kolumny marszowej.
Nieszczęśliwy wypadek zdarzył się w 1 batalionie 8 pułku piechoty. Maszerujący żołnierze zatrzymali
się w drodze za wyludnioną i zaminowaną wioską na krótki wypoczynek. Nie opodal rósł owies. Jeden z
kompanijnych woźniców wszedł na pole, skosił trochę owsa i wracając wpadł na minę. Nastąpił wybuch,
woźnica był ranny w obie nogi. Widząc to kolega pospieszył mu z pomocą. Zdawał sobie sprawę z
grożącego niebezpieczeństwa, toteż szedł ostrożnie po śladach pierwszego. Dotarł szczęśliwie do rannego i
wziął go ostrożnie na ręce. W drodze powrotnej trafił jednak na minę. I o dziwo, nic mu się nie stało.
Wybuch zerwał mu tylko część buta. Natomiast ranny został trafiony po raz drugi. Tym razem śmiertelnie.
— Tak, to był smutny widok — powiedział z żalem w głosie plutonowy Krajewski.
— A mnie najbardziej utkwił w pamięci ten marsz — powiedział głośno saper o twarzy
kilkunastoletniego chłopca. — Radosny marsz ze śpiewem po drewnianym moście na Bugu. Marsz wśród
szpalerów wiwatujących rodaków i sypiących się kwiatów... To było wspaniałe.
*
Prace przy budowie stanowiska dowodzenia dowódcy dywizji nie należały do łatwych. Grunt był tu
sypki, trudny do uprofilowania. Mimo to roboty ziemne posuwały się dość sprawnie.
— Obserwator! Co tam u was? — zapytał telefonicznie dowódca batalionu, kapitan Kusznarow.
— Melduję, że bez zmian...
Dowódca „czwartego” odłożył wolno słuchawkę na polowy aparat. Zamyślił się przez moment. Mieli
szczęście. Naloty ustały, a i rozpoznanie lotnicze nieprzyjaciela już ich nie nękało. Trzeba podgonić robotę.
Wykorzystać maksymalnie czas przed „burzą”.
— Łącznościowiec, połączcie mnie z SD dowódcy dywizji.
— Łączę, obywatelu kapitanie.
— Melduje się dowódca drugiej kompanii podporucznik Stanisław Kelner.
— Co tam u was słychać? — zapytał kapitan.
— Prace przebiegają planowo — padła krótka odpowiedź. — Wykonaliśmy pomieszczenie. Teraz
bierzemy się za maskowanie.
— A jak z terminem? Zdążycie oddać SD na czas?
— Tak jest, obywatelu kapitanie.
Kusznarow z zadowoleniem przyjął zapewnienie dowódcy kompanii. Postanowił jednak osobiście
zapoznać się z postępem robót. Zapiął guziki kurtki pod szyją, docisnął pas z pistoletem, na głowę włożył
rogatywkę i kierując się do wyjścia rzucił przez ramię do dyżurnego.
— Jestem na budowie SD dowódcy dywizji. Gdyby coś było ważnego, wiecie, gdzie mnie znaleźć.
Polowy łazik ruszył wolno wąskimi, piaszczystymi duktami. Po obu stronach drogi rósł wysokopienny
mieszany las, z przewagą drzew iglastych. Wierzchołki niektórych z nich zwisały żałośnie czubkami ku
ziemi. Okaleczone zostały przez pociski i odłamki bomb lotniczych. Tu i ówdzie głębokie leje i zryta
artyleryjską nawałą ziemia przypominała, że jeszcze nie tak dawno toczyły się tu zaciekłe walki.
Dowódca batalionu przybył na miejsce budowy SD w odpowiednim momencie. W chwilę później na
polnej drodze, w tumanach kurzu, ukazało się kilka terenowych wozów. Zataczając lekki łuk zatrzymały się
przed samochodem Kusznarowa.
Z pierwszego łazika wysiadł dowódca 3 DP generał Stanisław Galicki w towarzystwie kilku oficerów
sztabu. Kapitan Kusznarow zameldował saperów podczas prac fortyfikacyjnych przy SD.
— Widzę, że roboty zbliżają się do końca — stwierdził z zadowoleniem generał Galicki, przyglądając
się dokonanemu dziełu. — Zbudowaliście stanowisko dowodzenia jak się patrzy. Wejdźmy do środka...
Mimo południowej pory w pomieszczeniu panował półmrok. Przez wąskie szczeliny niewielkimi
smużkami sączyło się światło dzienne. Powietrze przesiąknięte było zapachem ściętego drzewa i świeżą
ziemią. Była to solidna budowla odporna na uderzenia pocisków. Stąd miał generał Galicki kierować
działaniami trauguttowców w rejonie przyczółka warecko-magnuszewskiego.
Dowódca dywizji był zadowolony z pracy saperów. Po wyjściu z SD podszedł do żołnierzy 4 batalionu.
Rozpoczął z nimi serdeczną rozmowę. Natychmiast zasypano go pytaniami: co słychać na froncie, jakie
zadanie czeka dywizję?
— Nasza armia została wprowadzona do pierwszego rzutu Frontu Białoruskiego — oznajmił. —
Zajęliśmy obronę nad Wisłą w pasie Dęblin—Puławy i tam przystąpiono do forsowania rzeki...
— A my? — padło niecierpliwe pytanie.
— My jesteśmy w drugim rzucie armii. Poszlibyśmy na lewy brzeg, gdyby powiodło się uderzenie
pierwszej i drugiej dywizji. Niestety, rezultat forsowania był inny. Część pododdziałów uchwyciła
wprawdzie niewielki przyczółek, ale do jego utrzymania nie starczyło sił, mówiąc dokładniej: środków
przeprawowych. Wy, jako saperzy, wiecie najlepiej, co to oznacza...
— To znaczy klęska? Aż trudno uwierzyć — dorzucił ktoś ponurym głosem. — Tyle sobie
obiecywaliśmy, i taki początek.
— Jaka klęska? — odparował ostro generał Galicki. — O czym wy mówicie? Forsowanie nie powiodło
się, to fakt, ale związaliśmy znaczne siły nieprzyjaciela i odwróciliśmy jego uwagę od rejonów pod Warką i
Kazimierzem, a właśnie tam uderzyły radzieckie oddziały z pełnym powodzeniem. Mamy już dwa
przyczółki na zachodnim brzegu Wisły i to jest najważniejsze.
*
Uderzenia siekier słychać było z daleka, saperzy pracowali w pocie czoła. Pościągali mundury i
poukładali w „kostkę” pod drzewami, ale karabiny mieli pod ręką. Mimo spokoju, w każdej chwili można
było spodziewać się najgorszego. O kilkanaście kilometrów stąd trwała wojna, heroiczny bój nad brzegami
Wisły.
— Podcinaj drzewo tylko z jednej strony — irytował się dowódca drużyny, widząc nieporadość jednego
z saperów.
— Uwaga, tam...
Wysokopienna sosna, łamiąc rozłożystą koroną pomniejsze drzewka, z trzaskiem zwaliła się na ziemię.
Natychmiast otoczyli ją saperzy z siekierami w rękach. Obcinanie gałęzi i korowanie nie sprawiało im
najmniejszych kłopotów. Widać, że nauki wyniesione z sieleckiego obozu i kiwerckiej leśnej „szkoły” nie
poszły na marne.
— Będą z tego drewna tratwy jak się patrzy — stwierdził ze znawstwem któryś z saperów.
— A i łodzie z takich desek wyjdą nie najgorsze — dorzucił ktoś z boku.
— Panie sierżancie, jak wygląda ta nasza Wisła — dopytywał się Piotr Pędziwiatr. — Ja nie z tych
stron. Urodziłem się w Rosji...
— Jak wygląda Wisła, pytasz...
Dowódca drużyny chwilę się zastanowił, jakby go to pytanie zaskoczyło, a później rzekł:
— Przypomnij sobie Okę. Pamiętasz, jak śpiewaliśmy: Płynie, płynie Oka, jak Wisła szeroka, jak Wisła
głęboka... Ot, i masz odpowiedź...
— Panie plutonowy, czy będziemy ją forsować? — dopytywał się ktoś inny.
— A jak wyzwolić resztę kraju bez sforsowania Wisły? — pytaniem na pytanie odpowiedział dowódca
drużyny.
Zastanowili się. Wychodziło, że nie można. A więc będą ją forsować. To już pewne. Tylko kiedy?
Saper godziny nie wybiera
Nadbrzeżne lasy w rejonie wsi Wilga i Skurcza pełne były trauguttowców. Zgodnie z rozkazem
dowódcy 1 armii WP 3 DP stłoczona została nad Wisłą. Rejon wyczekiwania do przeprawy zajął tu również
4 batalion saperów. Wszyscy z niecierpliwością czekali na rozkazy, wiedząc, że już wkrótce zapadną
najważniejsze dla nich decyzje.
Napięcie rosło, nie dlatego, że nie zdawali sobie sprawy, co ich czeka. Trwali w podnieceniu — kiedy to
nastąpi.
Grupka żołnierzy z karabinami w rękach chyłkiem przemknęła przez otwarte pole. Wpadli w
przybrzeżne wikliny i oczom ich ukazała się rzeka. Szeroko rozlana, leniwie toczyła spokojny nurt. Letnie
upały obniżyły jej poziom. Przeszli jeszcze kilka kroków, z trudem przedostali się przez gęstwinę krótkich
gałęzi, pod żołnierskimi butami zachlupotała woda.
— Wisła, nasza kochana Wisła — dał upust swej nieokiełznanej radości któryś z saperów i zanurzył
dłonie w płytkiej zmąconej wodzie. — Ale ciepła, jak podgrzana...
— Ciszej tam! — rozkazał sierżant Władysław Komar.
Skinął ręką. Skupili się wokół niego. Przez rozsunięte wikliny znów obserwowali rzekę. Wolno
przesuwali wzrok po powierzchni wody, z uwagą lustrowali przeciwległy brzeg.
Przyczółek warecko-magnuszewski rysował się przed nimi całkiem wyraźnie. Od 31 lipca żył walką.
Zdobyła go ósma armia gwardii generała Czujkowa. Niezwyciężeni stalingradczycy prowadzili o jego
utrzymanie i poszerzenie mordercze walki. Nocą i dniem.
Niemcy zdawali sobie sprawę, że uchwycenie przyczółka przez wojska radzieckie stwarza
zdecydowanie niedogodną dla nich sytuację. Starali się więc zlikwidować go za wszelką cenę. Do walki na
tym odcinku wprowadzili doborowe jednostki: 19 dolnosaksońską dywizję pancerną, 45 dywizję
grenadierów i jedną z najlepszych spadochronowo-pancerną dywizję „Hermann Göring”. Wszystko to na
próżno. Przyczółek trwał, tkwił jak gwóźdź w linii obronnej Niemców.
Z prawego brzegu Wisły saperzy nie mogli dostrzec całego broczącego żołnierską krwią skrawka
nadwiślańskiej ziemi, skrawka w kształcie nieforemnego czworoboku, który od wschodu okalała Wisła, a od
północy Pilica wpadająca pod Mniszewem do Wisły. Od zachodu linia frontu przebiegała lasami, a od
południa opierała się o Radomkę.
Przyczółek warecko-magnuszewski... 35 kilometrów wzdłuż frontu, 15 kilometrów głębokości. Tak
mało, a jednocześnie tak dużo.
Pojedynczo, ubezpieczając się wzajemnie, wycofali się saperzy z przybrzeżnych wiklin. Jednym
skokiem pokonali otwartą przestrzeń i wpadli w wysokopienny las. Znanymi duktami dotarli do obozu.
W namiocie dowódcy batalionu zapalono już światło. Nad mapą sztabową pochylało się kilku oficerów.
Sytuację na przyczółku referował szef sztabu 4 batalionu podporucznik Stanisław Jotko. Oficerowie kręcili
głowami, fakty, które im przedstawiano, nie napawały optymizmem. Przyczółek bronił się nadludzkim
wysiłkiem, Niemcy wściekle atakowali. Pozycje przechodziły z rąk do rąk.
— Dziś, dziewiątego sierpnia, przeprawiła się przez Wisłę część naszej dywizji — mówił podporucznik
Jotko. — Pierwszy dostał się na przyczółek dziewiąty pułk piechoty, za nim poszedł ósmy, a na końcu
siódmy. Forsowanie rzeki odbyło się szybko i sprawnie. Co prawda samoloty niemieckie starały się
bombardować przeprawę, ale dzięki naszej artylerii przeciwlotniczej przebiegała ona w sposób prawie nie
zakłócony. Zmuszone do lotów na wysokich pułapach maszyny wroga zrzucały bomby niecelnie. Nie
wyrządziły one większych szkód przeprawiającym się wojskom.
Wśród zebranych dowódców kompanii i plutonów nastąpiło pewne odprężenie. Wiadomość o
pomyślnym forsowaniu Wisły przez dywizyjną piechotę wprawiła ich w dobry nastrój. W chwilę później
wyraz zatroskania znów pojawił się na ich twarzach. To było dziś, a jak będzie jutro?
Szef sztabu, zdawało się, odgadywał ich myśli. Podniósł wzrok znad mapy i spojrzał na stojących
naprzeciw niego oficerów.
— Jutro czas na nas, przed nami pierwsze poważne zadanie — powiedział zdecydowanym głosem. —
Skoro świt przeprawia się batalion szkolny. My forsujemy Wisłę po nim. Przeprawę osłania pierwsza
brygada saperów i siódmy zmotoryzowany batalion saperów. W towarzystwie naszych kolegów po fachu
będzie nam zapewne raźniej — zakończył żartobliwie i po chwili dorzucił: — Czy są pytania?
Zgłosił się dowódca pierwszej kompanii porucznik Józef Bulda:
— Jakie jest zadanie naszej dywizji?
Szef sztabu czwartego batalionu spojrzał na mapę, poprosił oficerów, aby podeszli jeszcze bliżej, i
zaczął wyjaśniać:
— Trzecia dywizja piechoty ma zluzować mocno zdziesiątkowane w walkach dwie radzieckie dywizje.
Na prawym skrzydle siedemdziesiątą czwartą dywizję gwardii luzuje dziewiąty pułk piechoty, a dwudziestą
siódmą dywizję piechoty gwardii ósmy pułk. Z prawej strony bronić będziemy pasa: odnoga Pilicy na północ
od Mniszewa, z lewej folwark Bagna, Zakrzew. Przedni skraj obrony przechodzi wzdłuż wschodniego
brzegu Pilicy. Zadanie dywizji: opierając się na zorganizowanym systemie przeciwpiechotnego i
przeciwpancernego ognia nie dopuścić Niemców do przedniego skraju obrony, a w wypadku przerwania się
jego oddziałów przez przedni skraj zniszczyć go kontratakiem drugich rzutów pułku i dywizji. Decyzja:
zbudować system obrony z silnie wzmocnionym lewym skrzydłem, rzutując w pierwszej linii dwa pułki, w
drugiej jeden pułk piechoty. Obrona opierać się będzie na batalionowych punktach obrony i kompanijnych
punktach oporu. Na lewym skrzydle stworzony zostanie najsilniej rozbudowany system obrony
przeciwczołgowej.
Uprzedzając dalsze pytania podporucznik Jotko poinformował zebranych o ogólnych zadaniach
czwartego batalionu na przyczółku:
— Naszym zadaniem będzie odtworzenie zniszczonych w czasie walk obiektów fortyfikacyjnych.
Wykorzystując doświadczenia z tego brzegu zbudujemy tam SD dowódcy dywizji. Ponadto będziemy
nieustannie rozpoznawali teren pod względem inżynieryjnym. Czeka nas także bojowy egzamin na polu
minowym przeciwnika. Jak widać, otrzymaliśmy niełatwe zadania. Musimy im jednak sprostać.
Noc z 9 na 10 sierpnia nie należała do spokojnych. Saperzy nie zmrużyli nawet oka. Niemcy wściekle
atakowali z powietrza rejon wyjściowy 3 dywizji. Dziesiątki bomb spadały z ciemnogranatowego nieba na
stłoczonych w lasach ludzi i sprzęt bojowy. Eksplozje zwalały drzewa, płonące gałęzie spadały na okopy, w
których kryli się żołnierze. W powietrzu unosił się swąd spalenizny. Dopiero nad ranem ucichła bitewna
wrzawa. Wstawał dzień pierwszej saperskiej próby, którą mieli przejść żołnierze 4 batalionu.
— Czwarty do przeprawy! — rozległy się głośne wołania.
Pierwsza kompania porucznika Buldy ruszyła do przodu. Saperzy objuczeni bronią i sprzętem
inżynieryjno-saperskim biegli ociężale. Dopadli wreszcie piaszczystego brzegu Wisły. Brodząc po kolana w
wodzie zaczęli się ładować do stalowych pudeł pontonów. Ostatni z trudem pomagali je spychać na głębszą
wodę i w biegu czepiali się ich burt. Do środka wciągały ich krzepkie ręce kolegów.
Pontony wzięły kurs na przeciwległy, zachodni brzeg rzeki.
*
Czołgając się dotarli do przybrzeżnych szuwarów. Jeszcze przez moment tulili się do ziemi.
Nasłuchiwali. Wokoło panowała cisza. Zaryzykowali i pojedynczo, skokami, przemierzyli niewielki odcinek
terenu dzielący ich od gęstych krzaków rosnących tuż nad wodą. Cicho przycupnęli pod gałęziami. W dole
pluszcząc toczyła swe wody Pilica.
Na jej przeciwległym brzegu byli Niemcy. Gołym okiem widać było zasieki z drutu kolczastego. Za
nimi przypuszczalnie znajdowało się pole minowe. A dalej, w głębi, pozycje obronne hitlerowców.
— Szeroko, będzie ponad sto metrów — szepnął do sierżanta Komara jeden z saperów.
— Szybkość prądu chyba niecały metr — powiedział do siebie podoficer, bystro przyglądając się
nurtowi rzeki.
— Brzegi płaskie i piaszczyste — analizował wyniki obserwacji wzrokowej saper Motyl Cypuk. —
Zarówno po jednej jak i po drugiej stronie brzegu pełno gęstych krzaków...
Rozejrzeli się uważnie dookoła. Sierżant dał znak lekkim ruchem głowy. Przesunęli się bezszelestnie w
lewo. Z tego miejsca widok był znacznie lepszy. Rozłożyli lornetę nożycową, uważając, by nie zdradzić się
przed wrogiem. Rozpoczęli wnikliwą obserwację terenu.
Podoficer bacznie lustrował rejon obrony Niemców. Tak jak przypuszczali, tuż za Pilicą znajdował się
długi rząd zasieków z drutu kolczastego. Za nimi była pusta przestrzeń porośnięta trawą.
— Podejrzanie mi to wygląda — zwrócił się do stojącego obok sapera sierżant Komar.
Podwładny przemilczał uwagę podoficera, ale skierował lornetkę we wskazaną stronę. Długo przyglądał
się dziwnej łące.
— Ani chybi pole minowe — rzekł w końcu. — W niektórych miejcach widać ślady świeżej ziemi, a to
znak, że niedawno zakopywano tu pospiesznie miny. Trzeba to nanieść na szkic perspektywiczny terenu.
Przenieśli wzrok na kolejną rubież terenu zajętego przez Niemców. Przez szkła lornetek widać było
wyraźnie zygzakowatą linię okopów i stanowiska ogniowe broni maszynowej.
— Z lewej dozór, wysokie drzewo, uszkodzone zapory inżynieryjne — meldował któryś z
obserwatorów.
Sierżant Komar spojrzał w tym kierunku. Faktycznie w zasiekach z drutu kolczastego widniała sporych
rozmiarów wyrwa. Porozrzucane drewniane kozły i zorana pociskami ziemia wskazywały, iż wstrzelała się
tu nasza artyleria.
— Położenie wyrwy należy określić za pomocą wcięć z kilku punktów obserwacyjnych — powiedział
podoficer. — Wtedy zapewniona zostanie pożądana dokładność.
— Dziwne, że jeszcze Niemcy tego nie naprawili — zauważył jeden z saperów.
— Widocznie mają inne, znacznie poważniejsze kłopoty — odpowiedział sierżant.
Miał zamiar jeszcze coś dodać, już otwierał usta, gdy nagle tuż nad przybrzeżnymi krzakami przeleciał
ze świstem pocisk artyleryjski i rozerwał się za nimi. Głucha detonacja wstrząsnęła powietrzem. Gdzieś z
boku rozgorzała gwałtowna wymiana ognia.
— Lotnik, kryj się!
Rzucili się natychmiast na wilgotną ziemię. W powietrzu pojawił się niemiecki samolot rozpoznawczy,
zwany popularnie „ramą”. Krążył wysoko nad polskimi pozycjami. Zachłysnęły się działka przeciwlotnicze.
Maszyna wykonała gwałtowny skręt w prawo i zniknęła z pola widzenia.
Od strony pozycji obronnych 8 pułku piechoty doszło obserwatorów głośne echo bitewnej wrzawy.
— Nasi kontratakują — powiedział któryś z saperów.
— A może Niemcy? — zaniepokoił się jego kolega.
— Nie, nasi, słyszę wyraźnie, jak grają pepeszki...
*
Pełniący obowiązki dowódcy 4 batalionu kapitan Anatol Sandler uważnie patrzył na twarze stojących
przed nim żołnierzy. Pluton saperów składał się z dobrych fachowców. Nie mieli jedynie obycia w walce.
Teraz przyszła kolej na uzyskanie i tej żołnierskiej wartości.
— Jutro o świcie weźmiecie udział w akcji na terenie nieprzyjaciela — poinformował saperów. —
Wzmocnicie dziewiątą kompanię ósmego pułku piechoty dowodzoną przez podporucznika Grzegorza
Gonczarowa. Dołączy do was także pluton cekaemów z trzeciej kompanii pułku. Nie ukrywam, że jest to
trudne, niebezpieczne zadanie. Wierzę jednak, że wypełnicie je z powodzeniem.
Nazajutrz, 19 sierpnia, pododdział trauguttowców wyruszył skrycie w kierunku Pilicy. Bez przeszkód
dotarli do rzeki i zalegli na brzegu. W odległości kilkudziesięciu metrów płynęła ocieniona wikliną i
sitowiem nieduża odnoga rzeki, a zaraz za nią Pilica. Dalej rozciągało się szerokie pasmo łąk, dochodzące do
wysokiej stromej skarpy, na której znajdowały się już niemieckie pozycje. W głębi rysowały się ledwie
dostrzegalne sylwetki wież kościoła we wsi Pilica. To był cel ich wyprawy.
Podporucznik Gonczarow zwołał krótką naradę. Postawił zadania piechocie, saperom i cekaemistom.
— Pamiętajcie o głównym celu naszej akcji — powiedział na zakończenie. — Wzięcie jeńców i
zdobycie dokumentów wroga, oto po co idziemy wspólnie za rzekę.
Pojedynczo dopadli wody. Pierwsi z nich odważnie weszli w jej nurt, reszta ubezpieczała z brzegu
czołową grupę, w skład której wchodzili również saperzy. Przeprawiali się na podręcznych środkach
znalezionych przy brzegu, ale starczyło ich tylko dla nielicznych. Większość przemierzała koryto rzeki na
własnych nogach, z rękoma, w których dzierżyli broń, wysoko uniesionymi nad głową. Zbliżyli się do
nieprzyjacielskiego brzegu. Saperzy dali znak do zatrzymania. Musieli sprawdzić, czy wychodząc z wody
nie trafią na miny.
Poszli, krok za krokiem. Ostrożnie. Z tyłu obserwowały ich baczne oczy kolegów. Już wykrywacze min
znajdowały się w położeniu roboczym. Ramki poszukujące zaczynają wykonywać nad ziemią małe, później
coraz większe kręgi. Napięcie wzrosło. W słuchawkach saperów ton jednak się nie zmieniał.
— Naprzód, droga wolna!
Tyraliera trauguttowców stąpa już po piaszczystej plaży, wychodzi na przeciwległy brzeg, zalega w
dogodnym miejscu, kryje się w trawie. To ubezpieczenie mające czuwać nad bezpieczeństwem tych, którzy
właśnie opuszczają przyczółek i wchodzą do wody.
Cicha i skryta przeprawa, to połowa sukcesu. Grupa bojowa trauguttowców zaskakuje Niemców.
Wyrwani nagle ze snu, wieją z okopów.
Podporucznik Gonczarow podrywa żołnierzy do ataku.
— Naprzód, chłopcy! — woła stając na ich czele.
Ale Niemcy otrząsnęli się już z zaskoczenia. Organizują obronę, by natychmiast przejść do kontrataku.
Teraz odgrywa rolę każdy karabin. Saperzy wiedzą o tym. Biją się jak piechota.
Dochodzi do gwałtownej walki. Serie broni maszynowej tną powietrze. Trauguttowcy walczą z
determinacją. Mają przed sobą jeden cel — ująć jeńców.
— Dopuścić bliżej Niemców! — rozlegają się nawoływania dowódców.
Pomysł dobry, ale jakże trudny do zrealizowania. Gdy podejdą blisko, istnieje szansa na walkę wręcz i
pochwycenie jeńca żywcem. Istnieje jednak również możliwość dostania się samemu do niewoli i
poniesienia większych strat. To jest ten żołnierski wóz albo przewóz.
Nie udaje się. Niemcy wciąż naciskają. Metr po metrze spychają trauguttowców ku rzece.
— Wycofujemy się! — rozkazuje podporucznik Gonczarow. — Podać po linii, wycofujemy się...
Trauguttowcy chyłkiem przemykają obok zabudowań wsi. Goni ich huraganowy ogień niemieckich
moździerzy. Odłamki gwiżdżą nad głowami żołnierzy, ze świstem przelatują nad drewnianymi chatami.
Pod dowódcą grupy nagle ugięły się nogi. Zawirowało mu przed oczyma. Ujrzał to któryś z saperów.
Dopadł oficera i wsparł go pomocnym ramieniem.
— Chyba oberwałem — powiedział przez zaciśnięte z bólu zęby podporucznik Gonczarow.
— Dowódca ranny! — rozległo się wołanie.
— Do tyłu z nim...
— Gdzie sanitariusz?
— Sanitariusz!
— Dopóki kompania nie przeprawi się przez rzekę, nie odejdę — oznajmił oficer otaczającym go
żołnierzom.
Gorzki smak przeprawy
Przyczółek warecko-magnuszewski. Skrawek ziemi nad Wisłą. Obszar pokryty pajęczą nicią
zygzakowatych okopów i rowów łączących. Pełen stanowisk ogniowych, punktów oporu, obiektów
fortyfikacyjnych. Nasycony ludźmi i sprzętem wojskowym. Zabłocony, ciasny, śmiertelnie niebezpieczny.
Ziemia zorana pociskami wzdłuż i wszerz, przesiąkła żołnierską krwią. Naszpikowano ją setkami, ba,
tysiącami min przeciwpiechotnych, przeciwpancernych i min pułapek. Płacząca okaleczonymi drzewami,
spalonymi domostwami i zbożami. Przegrodzona kilometrami zapór inżynieryjnych, omotana zasiekami z
drutu kolczastego.
W tej wojennej scenerii, zmagając się dniem i nocą z nieprzyjacielem, trwał polski żołnierz. Przez
ponad miesiąc bronił zaciekle każdej piędzi tej ziemi. Nie oddał wrogowi pola. Mieli w tym swój konkretny
udział żołnierze 3 DP im. Romualda Traugutta, a w ich składzie saperzy. Po trzydziestu paru dniach
aktywnej obrony zluzowały ich jednostki radzieckiej 82 dywizji piechoty.
Warszawa wzywała. Szli do niej marszem przyspieszonym. Nie szczędzili wysiłku. Chcieli jak
najszybciej znaleźć się u wrót stolicy.
W kompaniach „czwartego” zarządzono przerwę w marszu. Żołnierze utrudzeni drogą ciężko przysiedli
na piaszczystej ziemi z rzadka porośniętej kępami traw. Plecami oparli się o drzewa. Przymknęli z lubością
powieki. Oddychali głęboko, pełną piersią.
Do jednej z grupek saperów przysiadł oficer polityczno-wychowawczy chorąży Franciszek Permicki.
Wierzchem dłoni wytarł pot z czoła. Zagadnął najbliższego żołnierza:
— Coś taki markotny? Ciężko, co?
— Nie tyle człowiek zmęczony fizycznie — odparł żołnierz — co psychicznie. Ciężko, obywatelu
chorąży, na sercu...
— Wiem, co was boli. Wy jesteście warszawiakiem, prawda?
Zdziwiony żołnierz spojrzał uważnie na przełożonego:
— A skąd obywatel chorąży wie?
— Skąd wiem? Czytam to z waszej twarzy.
— Dobrze obywatel chorąży czyta — wtrącił siedzący pod drzewem żołnierz. — Bo Franek faktycznie
pochodzi ze stolicy.
— Martwię sią o najbliższych — szepnął warszawiak. — Zostawiłem tam całą rodzinę...
— Nie martw się — zaczęli go pocieszać koledzy. — Są na pewno cali i zdrowi. Już niedługo się z nimi
zobaczysz.
— Jak przeżyją powstanie — odpowiedział z zadumą w głosie warszawiak.
— Co mają nie przeżyć. Na pewno przeżyją.
— Obywatelu chorąży, jak to jest z tym powstaniem — zapytał nagle jeden z saperów. — Co prawda
mówili nam jeszcze na przyczółku o jego wybuchu, ale różne o tym chodzą słuchy.
— Macie rację, chodzą, ale my też nie znamy jeszcze wszystkich okoliczności, które spowodowały
wybuch powstania. Jedno jest pewne: decyzję podjęli ludzie z Londynu i cała odpowiedzialność za ten
pochopny rozkaz spada na nich. Jaki był jej cel? Odpowiem krótko: wyłącznie polityczny.
— A co to za polityka? — zdziwił się któryś z żołnierzy. — Co chcieli osiągnąć?
— Otóż właśnie, co? Pytanie bardzo słuszne. Chcieli po prostu zademonstrować swoją odrębność w
sytuacji, kiedy utworzony został PKWN jako organ władzy odrodzonej Polski. Nie wyrzekli się jeszcze
nadziei, że tu wrócą. Tym podyktowany został rozkaz ruszenia na Niemców w Warszawie. Łatwo go wydać,
ale znacznie trudniej wykonać. Z tego, co wiemy, atut zaskoczenia upadł, a walka z uzbrojonym po zęby
wrogiem to rzecz trudna...
— Pomożemy im? — zapytał ktoś niepewnie.
— Na pewno. Tam gdzie leje się polska krew, nasza pomoc jest potrzebna. Mówię oczywiście o
powstańcach i o ludności, a nie o tych, którzy spowodowali tę tragedię. W głowie się nie mieści, że nie
chcieli nawiązać kontaktu ani z naszym dowództwem, ani z Armią Czerwoną. Oto macie dowód ślepoty tych
polityków z Londynu. Im nic nie grozi, a Warszawa płonie, giną tysiące ludzi. W imię czego? Kto dał tym
bankrutom prawo pchnięcia stolicy do tak nierównej walki?
Zapadła cisza. Żołnierze pogrążyli się w zadumie, targani bólem i gniewem. Z podziwem dla tych,
którzy stanęli na barykadach, rodził się niemy protest przeciwko sprawcom dramatu.
— Czy znane są siły powstańców? — padło pytanie po długiej chwili milczenia.
— Nie, dokładnych danych nie mamy — odpowiedział chorąży. — W naszej gazecie „Zwyciężymy”
piszą tylko, że obok powstańców walczy również ludność, każdy, kto ma jakąś broń...
— Jakąś broń — podchwycił ktoś z zebranych. — Pistolety przeciw czołgom, przecież to masakra!
— I w tym główny problem. Widzieliście, co się działo pod Studziankami. Nam broni nie brakuje,
mamy jej pod dostatkiem, a jak ciężko było walczyć z Niemcami. A cóż dopiero zmierzyć się z nimi bez
takiej broni, bez zapasu amunicji, na dodatek w mieście. Wyobrażacie sobie?
Skinęli głowami, wszak to oczywiste.
— Obywatelu chorąży — odezwał się kapral, dowódca jednej z drużyn. — A jak będzie zorganizowana
ta pomoc? Co będziemy robić?
— O tym zadecyduje dowództwo armii. Przypuszczam, że będą zrzuty broni, a może nawet forsowanie
Wisły...
— Tak na wprost? Z praskiego brzegu do Warszawy? Paskudne ryzyko, wytłuką nas na rzece. To kawał
wody.
— A jak dostać się na drugi brzeg? Innego sposobu nie ma. Nie wiem, gdzie rozpocznie się desant.
Może ruszymy z Pragi, może z jakiegoś rejonu na północnym lub południowym krańcu miasta? Tego nie
mogę wam wyjaśnić. Dowiecie się, jak padnie rozkaz; myślę, że już wkrótce.
— Czy nawiązano jakąś łączność z powstańcami?
— Nic o tym nie słyszałem. Przynajmniej dotychczas, bo ta sprawa nie do nas należy. Jesteśmy
saperami i mamy inne zadania.
Znowu zaległa cisza. Na twarzach żołnierzy pojawił się jakby cień zdziwienia: więc jak to właściwie
jest? Pomoc bez łączności? Chorąży odczytał to pytanie w ich oczach, wyczuł niepokój i uzasadnioną
przecież obawę, że w takich warunkach forsowanie skazane będzie na fiasko.
— Cóż, położenie jest piekielnie trudne, ale jestem przekonany, że bez nawiązania kontaktu z
powstańcami nie ruszymy — powiedział, żeby dodać im otuchy. — Czuwa nad tym dowództwo, decyzja
zapadnie po przygotowaniu wszystkich elementów naszej akcji.
Chciał jeszcze coś dodać, lecz przerwała tę rozmowę nagła zbiórka wszystkich kompanii.
*
— Gdzie ten sierżant Komar i jego ludzie? — denerwował się dowódca kompanii, nerwowo
spoglądając na zegarek.
— Biegną! — zameldował obserwator usadowiony w rozwalonym oknie kamienicy.
Wpadli zdyszani. Twarze ich pokryte były potem i sadzą. Ubrudzone, podarte mundury świadczyły, iż
przebyli trudną drogę.
— Szlag by to trafił — rozpoczął sierżant. — Wpadliśmy pod silny ostrzał. Musieliśmy przeczekać
nawałę ognia w piwnicy...
— O tym później — przerwał mu oficer. — Teraz referujcie, co tam zauważyliście!
Sierżant Komar przekazał dowódcy dane z rozpoznania inżynieryjnego terenu i Wisły. Porucznik
skrupulatnie notował wszystkie uwagi i spostrzeżenia podoficera oraz towarzyszących mu saperów.
— Połączcie mnie z dowódcą batalionu — rozkazał telefonicznie.
Wkrótce informacje przekazane przez Komara i jego ludzi znalazły się u kapitana Edwarda Utyłły, by
po chwili dotrzeć do szefa saperów dywizji. Nie były one pełne, toteż kapitan Władysław Kusznarow nie
kwapił się zbytnio z przekazaniem ich dowódcy 3 DP. Oto jak wspomina ten moment w książce „Żołnierska
droga” generał Jerzy Bordziłowski.
„Tymczasem generał Galicki polecił swemu szefowi saperów, kapitanowi Kusznarowowi,
przeprowadzić rozpoznanie inżynieryjne. Oficer ten, mimo iż nosił z rosyjska brzmiące nazwisko, był
Polakiem i w dodatku rodowitym warszawiakiem.
— Dane z rozpoznania zameldujcie mi za trzydzieści minut — zakończył generał Galicki. Kusznarow
zasalutował i wyszedł (...)
Po niespełna półgodzinie zjawił się Kusznarow.
— No, jak z tą Wisłą, kapitanie?
— Płynie — odpowiedział Kusznarow.
— Co? Co? — zaniepokoił się Galicki.
— Płynie — powtórzył kapitan.
Może to był z jego strony żart nie na miejscu, ale cóż można rozpoznać w ciągu 30 minut, gdy nawet na
brzeg nie da się wyjść — nieprzyjaciel ciągle go ostrzeliwał. Oficer uznał więc za wskazane lapidarnie
stwierdzić: rzeka ani zamarzła, ani wyschła, po prostu płynie.
Z kolei kapitan Kusznarow podał szerokość rzeki, poinformował, że brak brodów, a obecność mielizn
utrudnia przeprawy promowe.
Odjechaliśmy z Lisowskim (dowódca wojsk inżynieryjno-saperskich 1 armii WP — przyp. aut.), gdy
zapadał zmrok, w nastroju nie bardzo wesołym, mimo że rozśmieszył nas zabawny meldunek kapitana
Kusznarowa. Wiedziałem, że rozkaz nakazujący pośpieszne działanie — a Wisłę nakazano forsować w tym
samym dniu, 15 września — nie pozwoli ani na przemyślenie samej decyzji, zwłaszcza niezbędnych
szczegółów, ani na organizację współdziałania, ani na rozpoznanie i organizację walki w dolnych ogniwach.
Po prostu brak było na to czasu”.
*
Kapitan Edward Utyłło spojrzał uważnie na mapę sztabową, poprosił dowódców kompanii, aby zbliżyli
się do niego i wskazując palcem na rejon Saskiej Kępy powiedział:
— Nasza dywizja obsadza Wisłę na odcinku: most Poniatowskiego, śluza, kilometr na zachód od
Zbytek. Naprzeciw Żoliborza zajęła obronę druga dywizja piechoty, na południe od niej, do mostu
Poniatowskiego, pierwsza brygada kawalerii. Pierwsza dywizja piechoty przeszła do drugiego rzutu armii i
ześrodkowała się w rejonie Rembertowa.
Dowódcy kompanii batalionu saperów porucznik Józef Bulda, podporucznik Stanisław Kelner i
porucznik Paweł Wierzbicki spojrzeli po sobie wymownie. Wiedzieli, co takie słowa przełożonego mogą
oznaczać. Odgadując ich myśli kapitan Utyłło wyjaśnił szczegóły czekających saperów zadań.
— Nasza dywizja została ugrupowana w dwa rzuty — tłumaczył. — Zadanie na dzisiejszą noc to
forsowanie Wisły z rejonu Saskiej Kępy w kierunku Czerniakowa. Zaczyna dziewiąty pułk piechoty, siódmy
jest w osłonie, ósmy w odwodzie. Jasne?
Nie padła żadna odpowiedź. Byli jakby zaskoczeni prostotą ujęcia tego, co miało nastąpić. Przecież
forsowanie to kawał trudnej roboty. W jaki sposób pułk przedostanie się na drugi brzeg, skoro nie mają
żadnych środków? Na rybackich łódkach, które zapobiegliwie ściągnęli?
— Zadanie dla naszego batalionu — ciągnął Utyłło. — Na przydzielonych łodziach desantowych DSŁ
przerzucimy przez rzekę kompanię zwiadowców dywizyjnych, mamy też wyznaczyć zapasowych wioślarzy
do obsługi pontonów NLP. Ponadto pomożemy piechocie przy załadunku i będziemy czuwać nad
zachowaniem porządku i bezpieczeństwa na przeprawie.
— A kto przydzieli sprzęt? — zapytał porucznik Józef Bulda.
— Forsowanie zabezpiecza dziesiąty batalion brygady armijnej, szósty batalion pontonowo-mostowy i
siódmy zmotoryzowany batalion saperów...
Odetchnęli, to już było coś bardziej pocieszającego.
— Jak widzicie, dowódca armii rzucił prawie wszystko, czym dysponuje. Niewykluczone, że pomogą
nam również saperzy z jednostek radzieckich, ale jeszcze nie dzisiaj. Kolumny z ciężkim sprzętem przyjadą
po zapadnięciu zmroku.
— Ruszy od razu cały dziewiąty pułk?
— Nie, najpierw zwiadowcy, to znaczy robota dla nas, a potem pierwszy batalion. Na jednorazowy
przerzut wszystkich pododdziałów pułku zabraknie pontonów...
— Czyli na zaskoczenie nie ma co liczyć?
— Niestety — potwierdził Utyłło. — Może tylko nam uda się skrycie przerzucić zwiadowców, ale
batalion to nie szpilka. Właśnie dlatego będzie wsparty ogniem naszej artylerii i, jak tego domaga się
dowódca dywizji, chyba także atakiem bombowców. To już nie do nas należy, naczalstwo przygotowuje
plan. Będzie z nami kapitan Kusznarow, jak zwykle, i może od niego dowiemy się, co tam jeszcze
wykombinowali. Ja mogę wam obiecać jedno: robota będzie gorsza niż pod Magnuszewem, tu Niemcy
kontrolują cały lewy brzeg...
*
Wrześniowa noc pokryła welonem czerni Pragę i plażę. Po drugiej stronie Wisły, nad dachami miasta,
snuły się kłęby dymów i w kilku miejscach pożar trawił domy. Nikt już tego ognia nie gasił, szalał od
poprzedniej nocy, może nawet celowo podsycany przez Niemców.
Za wałem czekali w pogotowiu piechurzy. Samochody z ciężkim sprzętem były już rozładowane,
pontony przeniesione na wodę, łodzie na skraj brzegu. Krzątali się tam wioślarze j i oficerowie z przybyłych
batalionów. Panowała cisza i mrok, krojony jednak rakietami, które wyskakiwały w niebo na całej szerokości
warszawskiego brzegu. Te natrętne światła doprowadzały ludzi do pasji, ale świadczyły zarazem o tym, że
wróg nie wie, gdzie może wylądować jakaś grupa desantowa. Były typowym dla pory nocnej środkiem
zapobiegawczym przed ewentualną niespodzianką, rodzajem narkozy dla uspokojenia napiętych nerwów...
Kapitan Utyłło rozmawiał właśnie z oficerami 6 batalionu pontonowo-mostowego, kiedy za jego
plecami stanął Kusznarow, który wrócił z odprawy w sztabie dywizji.
— A, witam kolegów pontoniarzy — powiedział z ulgą w głosie. — Bez was nie zrobilibyśmy nic...
— Dlatego jesteśmy — odparł któryś. — Czasu mało, gnaliśmy na złamanie karku, ale jakoś poszło. I
co tam w sztabie uradzili? Kiedy zaczynamy?
— Gdzieś koło północy — wyjaśnił. — Bez sygnałów z przyczółka nie ruszymy. Kategorycznie
przypomniał o tym pułkownik Galicki. To ciebie przede wszystkim dotyczy — zwrócił się wprost do Utyłły.
— Wiem, pamiętam. Swoje już zrobiliśmy, łodzie na miejscu, załogi w pogotowiu, zwiadowcy czekają
w ukryciu na rozkaz. Najtrudniej będzie tam — dodał, wskazując na rzekę.
— Wy na tych łodziach to pestka — wtrącił chorąży Józef Knieja z 6 batalionu. — Żaden problem.
Gorzej będzie nam, Wisła szeroka, łajby niemrawe, mała prędkość na wodzie...
Miał absolutną rację. Ponton NLP był olbrzymem w porównaniu z desantową łodzią, zabierał więcej
ludzi i w ogóle ładunku, ale poruszał się wolniej i był celem łatwiejszym do wykrycia.
— A co na przyczółku? — zainteresował sim Utyłło. — Sztab ma jakieś dokładniejsze informacje?
Kusznarow nie od razu odpowiedział. Widać było, że coś go gnębi. Jako rodowity warszawiak, właśnie
z tamtej strony Wisły, odczuwał chyba najbardziej cały dramat powstańczego zrywu.
— Pytasz o informacje? — odezwał się po chwili jakby innym głosem. — Nic nowego. Jest źle, nawet
bardzo źle... Mały przyczółek, mało ludzi, uzbrojenie kiepskie, brakuje amunicji, żarcia, bandaży,
wszystkiego. Nie brakuje tylko woli walki. Bronią się twardo.
— Skąd te wiadomości?
— Od naszych zwiadowców, wreszcie z pierwszej ręki. Przeprawili się sami i nawiązali kontakt z
powstańcami. Część wróciła, kilku zostało. Sygnały będą od nich.
— To pogratulować — ucieszył się Utyłło. — Duża rzecz i dla nas, i dla nich...
— Żebyś wiedział, to już znaczy wiele. Aha, razem z naszymi chłopakami przepłynął rzekę oficer z
powstańczego zgrupowania, będzie teraz przewodnikiem twojego rzutu.
To już zakrawało na sensację. Człowiek stamtąd razem z nimi!
— Niech cię kule biją — uniósł się dowódca batalionu. — Dopiero teraz o tym mówisz? Gadałeś z
nim? Gdzie on jest?
— Porwali go od razu do sztabu pułku, coś tam uzgadnia z Mierzwińskim. Dla nich jest on na pewno
ważniejszy...
— A czy ja zaprzeczam? Jasna sprawa, ale co on sam mówi?
— Wyobraź sobie, że niewiele — uspokoił go Kusznarow. — Dostał rozkaz, poszedł na barykady,
walczył jak inni... Co jeszcze chcesz? Rozkaz to rozkaz, oni w swojej konspiracji mają ostrą dyscyplinę,
prawie jak w wojsku. Był w jakimś zgrupowaniu na Śródmieściu, potem Niemcy odrzucili ich na Solec,
trzymają się ostatkiem sił...
— To rzeczywiście niewesoło.
— A coś ty myślał? Cała nadzieja to my: albo zdążymy i oni połączą się z nami, albo... — nie
odpowiedział, sam najwidoczniej gubiąc się w przypuszczeniach, które od dawna nurtowały wszystkich
żołnierzy. — Coś jeszcze mogę tylko dorzucić — Kusznarow zmienił temat. — Jak nas zobaczył, to
zdębiał...
Nie zrozumieli. Ani Utyłło, ani inni oficerowie przysłuchujący się rozmowie. Dlaczego zdębiał? Co
mogło go aż tak zdziwić czy zaskoczyć? Kusznarow intuicyjnie wyczuł te pytania, choć nie padło ani jedno
słowo.
— Co was tak zamurowało? Wcale nie przesadzam. Sam to widziałem i sam słyszałem, jak dziwił się w
sztabie: „Tyle polskiego wojska, takie uzbrojenie, taki sprzęt”. Pojęcia o tym nie miał.
Znowu spojrzeli na Kusznarowa z niedowierzaniem.
— Jak to? — spytał Utyłło. — Nic o nas nie słyszał, nie wiedział, że jesteśmy na Pradze?
— Coś tam słyszał, ale nie za wiele. Kto miałby mu o tym powiedzieć? Niemcy o nas nie wspominają,
dla nich nie istniejemy. Czort z nimi, choć tak jest. A ci z komendy powstania... — zawahał się, jakby szukał
odpowiednich słów. — Nie ma co ukrywać, oni też nabrali wody w usta, mówią o nas półgębkiem,
przypinają różne łatki, że niby nie jesteśmy tym prawdziwym wojskiem polskim. Zapatrzeni w Londyn nie
chcą widzieć, co się dzieje wokół nich, całkiem już blisko...
Kusznarow mówił prawdę. Pamiętali przecież, jakie wrażenie zrobili na mieszkańcach Pragi. Dla tych
ludzi widok polskich żołnierzy był ogromnym zaskoczeniem. Patrzyli na nich z niedowierzaniem, nie
brakowało nawet łez, bo skąd aż tyle wojska? Mało kto o tym wiedział, krążyły o nich wieści zniekształcone,
często wręcz fałszywe. Miała być rzekomo tylko jedna dywizja, a tu pojawiła się armia, nie żaden atut
propagandy na pokaz, lecz wojsko już silne, stworzone do walki, z własnym szlakiem bojowym.
— Ale w końcu uwierzył? — zapytał podporucznik Wierzbicki.
— Ten powstaniec? Tak, przekonał się, że to, co o nas słyszał, było zaledwie domysłem... Ale zostawmy
na razie te sprawy. Grunt, że mamy przewodnika. Facet z głową na karku, zna przyczółek jak własną
kieszeń, przyda się na pewno...
Wrócili do najważniejszego, do zadania, które ich czekało. Utyłło już zorientowany w sytuacji jeszcze
raz wspomniał o niewielkiej liczbie środków przeprawowych. Trafił w sedno, bo to był problem centralny i
zarazem najtrudniejszy do rozwiązania. Trzy bataliony, skierowane do dyspozycji 3 DP, to pomoc niemała,
jeśli wziąć pod uwagę ich sprzęt etatowy. Niestety takiego wyposażenia nie miał żaden; dały o sobie znać
straty poniesione w dotychczasowych walkach nad Wisłą. Zapasowych środków brakowało, na dostawę
nowych pontonów i łodzi nikt nie mógł liczyć, przynajmniej w ciągu najbliższych tygodni. W identycznym
położeniu znajdowały się również radzieckie jednostki pontonowo-mostowe, ich park sprzętowy miał takie
same luki, forsowanie w rejonie przyczółka warecko-magnuszewskiego kosztowało drogo. Do wyrównania
poniesionych dotkliwych strat potrzebny był czas, a tego wieczora już tylko godziny dzieliły saperów od
wyruszenia na Wisłę...
— A co ty sam przygotowałeś? — zapytał Kusznarow, kiedy Utyłło przedstawił mu ocenę stanu
faktycznego.
— Ściągnęliśmy kilkanaście łodzi, ale to zbieranina, nie wszystkie nadają się do użytku. Naprawiamy,
co się da, roboty powyżej uszu. Do północy nie zdążymy...
— Skoro tak, to nie będę ciebie ponaglał. Już jest za późno. Trzymaj ten kram w rezerwie. Przyda się
do przerzutu zaopatrzenia i ewakuacji rannych z przyczółka. Pierwszy batalion popłynie i tak na pontonach,
ty masz się zająć tylko kompanią zwiadu. Desantowe łodzie dostałeś, więc zadanie wykonasz.
— Żeby nas tylko Niemcy nie wypatrzyli w tym pierwszym podejściu pod przyczółek — zaniepokoił
się Utyłło.
— Tego ci nikt nie zapewni. Niby nic na to nie wskazuje, tak meldują zwiadowcy i powstaniec, ale
wiesz, jak to jest... Wystarczy jedna rakieta i nasz desant jak na dłoni, a wtedy...
Nietrudno odgadnąć, wtedy będzie kiepsko. Na ziemi każdy żołnierz znajdzie jakiś dołek, rów czy
pagórek, skryje się przed ogniem, przeczeka jego natężenie. Na wodzie takich możliwości nie ma, trzeba
zacisnąć zęby i pchać się wprost pod lufy, licząc tylko na łut szczęścia. Jak więc będzie, kiedy łodzie znajdą
się na rzece? Pytanie to dręczyło wszystkich.
Dobrze chociaż, że na przyczółku są już zwiadowcy i dadzą sygnał świetlny. To był pierwszy jaśniejszy
punkt w mroku niewiadomych. Nie pójdą po omacku, lecz po wstępnym przynajmniej rozpoznaniu sytuacji
na małym skrawku drugiego brzegu. Już wiedzieli, że na Górnym Czerniakowie walczy zgrupowanie
„Radosława”, natomiast inne dzielnice Warszawy pozostawały zagadką. Kusznarow miał w głowie plan
miasta i domyślał się tylko, w których miejscach mogą być powstańcy. Rozpoznanie położenia nie do nich
zresztą należało, zajmował się tym sztab dywizji i — na szczeblu wyższym — sztab armii, ten ostatni
korzystał z pomocy lotnictwa. Tam mieli informacje bardziej precyzyjne, choć i one ulegały ciągłym
zmianom. Skoro zapadła decyzja forsowania Wisły w mieście, to najwidoczniej — jak sobie tłumaczyli —-
te dane musiały być wiarygodne i jakąś nadzieję z nimi wiązano. Rodziło się jednak na tym tle inne pytanie,
dlaczego komenda powstania uchylała się od nawiązania bezpośredniej łączności z dowództwem 1 armii
WP, nie bacząc na coraz mniejsze szanse stawiania Niemcom oporu? Wszak tylko z tej jednej strony mogła
nadejść szybka i skuteczna pomoc, tylko zespolenie wysiłku powstańców i żołnierzy mogło być wyjściem z
impasu, który zaciążył nad losem miasta i jego mieszkańców. Pora była najwyższa, aby górę wziął rozsądek,
a nie skazana na fiasko polityczna gra. W batalionie Utyłły nikt nie mógł zrozumieć, co się za tym kryje...
Kusznarow upewnił się, czy saperzy znają znaki sygnalizacyjne. Padła odpowiedź twierdząca. Nic
trudnego do zapamiętania. Zwiadowcy mieli latarkami wskazać rejon desantowania, dokładniej mówiąc —
określić punktami świateł jego krawędzie na dwóch skrzydłach. Odcinek między nimi był właśnie tym
miejscem, dokąd powinni dopłynąć i wysadzić zwiadowców z kompanii dywizyjnej, prawie setkę żołnierzy
z bronią maszynową i radiostacjami. Po nich miał ruszyć pierwszy batalion.
Piechurzy zalegli za wiślanym wałem, zwiadowcy zajęli jego szczyt, obserwując zachodni brzeg. Tkwili
w bezruchu, klnąc wolno upływający czas. Kusznarow i Utyłło ulokowali się bliżej swoich saperów, też
zniecierpliwieni przeciągającą się bezczynnością. Ich sąsiadem z lewej była grupka oficerów z batalionu
pontonowo-mostowego. Rosło napięcie: kiedy? Za kilka minut czy za godzinę, a może jeszcze nie w tę noc?
Może w ostatniej chwili jakaś siła wyższa pokrzyżuje cały plan forsowania? Tego nikt nie chciał. Skoro ma
się zacząć, to są gotowi. Każda zwłoka demobilizuje tylko ludzi, dezorganizuje robotę. Komu to potrzebne?
Dochodziła dwudziesta trzecia i nagle Utyłło drgnął.
— Widzisz? — szepnął do Kusznarowa. — O, tam, z prawej...
— Z prawej? Tak, jest światło, sygnalizują z dwóch miejsc. No to jazda, możesz zaczynać!
Cicha komenda wyrwała saperów z męczącego letargu. Poszła błyskawicznie w dół, do wioślarzy i
zwiadowców, którzy też dostrzegli umówione znaki na drugim brzegu. Momentalnie zawrzało na plaży. Z
wału spłynęła galopem jedna drużyna, tuż po niej druga i trzecia. Razem ze zwiadowcami biegł przewodnik,
uzbrojony w pepeszę i granaty. Utyłło nie zdążył z nim porozmawiać, za długo trzymali go w sztabie pułku.
Cóż, taki gość to wyjątek, jego relacja musiała wzbudzić duże zainteresowanie. Skoro dołączył do
zwiadowców, na pewno zna swoje zadanie.
Saperzy ostrożnie zepchnęli do wody składane łodzie desantowe, każda musiała pomieścić od dziesięciu
do dwunastu żołnierzy i jedną lub dwie pary wioślarzy. Załadunek nie trwał długo, wszystko poszło sprawnie
i oto już są na rzece, powoli oddalając się od brzegu.
Wiosła miarowo zanurzają się w wodę. Cichy plusk towarzyszy każdemu mocniejszemu pociągnięciu.
Oczy wszystkich skierowane są na wąski skrawek przyczółka, który mruga światłami. Dosłownie skrawek,
bo liczący zaledwie trzysta metrów szerokości. Gdyby zeszli z kursu... Nie, takiej pomyłki nie będzie. Nie
może być, bo z lewej i z prawej strony czyha wróg, więc za wszelką cenę musi być utrzymany właściwy
kierunek, choć wartki prąd Wisły spycha łodzie na północ...
Na razie wszystko przebiega planowo. Gdzieś w środku Warszawy stuknie od czasu do czasu
karabinowy strzał, ale tu, na środku rzeki, panuje dziwna cisza. Słychać tylko monotonny plusk,
przytłumiony zgrzyt dulek i przyspieszone oddechy wioślarzy. Coś niewiarygodnego: albo rzeczywiście
Niemcy ich nie widzą, albo czekają na dogodny moment, żeby nacisnąć spusty.
Znów kilka krótkich błysków. Sygnały idą z dwóch stron, środek to przyczółek, teraz jakby nieco
większy. Są dokładnie na kursie, pierwsza łódź z przewodnikiem celuje w jego centralny punkt.
Odległość maleje: 100... 80... 60... metrów i wreszcie wyłaniają się kontury brzegu. Wyczuwa się
płyciznę, gołym okiem widać grzbiety i ławice piaszczystego dna, od czoła wyrastają z wody jakieś krzewy,
które szorują o burty desantowych łodzi.
Już dobili, lekkie drgnięcie sprawia mimowolną ulgę saperom. Teraz pałeczkę przejmują zwiadowcy.
Bez komendy jeden po drugim wyskakują z łodzi. Buty grzęzną w piasku, ale to lepiej dla nich: po prostu nic
nie słychać. Przewodnik wskazuje drogę, pierwszy wspina się na stromy brzeg. Reszta metr po metrze za
nim. Mozolne jest forsowanie tej skarpy, ciążą plecaki wyładowane amunicją i żywnością. Upływa czas i
wreszcie otwiera się przed nimi płaszczyzna jezdni, niesamowicie zrytej pociskami. Jeszcze jeden skok i
znowu przeszkoda: pręty jakiejś żelaznej bariery, tu i ówdzie powyginane. Za nimi sylwetki ludzi. Moment
wahania, swój czy wróg?
Przewodnik jest na miejscu, zna tutaj każdy kąt.
— Tędy! — podpowiada, podnosząc rękę. — Tu jest przejście...
Wślizgują się szczupakiem w wąski otwór, wybity zapewne bliską eksplozją artyleryjskiego granatu.
Jeszcze chwila i dochodzi do spotkania twarzą w twarz. Coś na kształt zdziwienia i wzruszenia ogarnia ludzi
z obu stron. Jedni w poniemieckich „panterkach”, wytłamszonych i brudnych ciuchach najrozmaitszego
pochodzenia, z mozaiką broni różnych typów, ale z orłami na czapkach i zdobycznych hełmach. Drudzy w
drelichowych mundurach WP, z pełnym oporządzeniem, w hełmach radzieckiego wzoru i rogatywkach,
uzbrojeni w pistolety maszynowe, erkaemy i granaty. Ta właśnie broń wywołuje podziw i zazdrość
powstańców, gdyby taką mieli, gdyby nie brakowało amunicji, gdyby... Cóż, można jedynie westchnąć z
goryczą, że takiej nie dali im do ręki ci, którzy zbyt pochopnie spowodowali wybuch powstania w
Warszawie, nie bacząc na rażącą dysproporcję sił i środków. Gorzka prawda, ale z kręgu wyższej polityki, a
tu, nie da się ukryć, jest tylko mały przyczółek, wróg o krok i wreszcie oni razem, żołnierze i powstańcy
ramię w ramię we wspólnej walce.
Zwiadowcy już urządzają swój punkt dowodzenia w piwnicy zrujnowanego domu, już ustawiają
radiostację na jego zapleczu. Reszta drużyn idzie z przewodnikami na linię ognia, żeby dokładniej
zorientować się w położeniu. Dopiero po tych czynnościach pójdzie radiowy meldunek na praski brzeg, a po
nim rakiety sygnalizacyjne...
Po drugiej stronie Wisły czekają na powrót łodzi. Niby wszystko gra, były światła na przyczółku,
pierwszy rzut wyruszył, wokół panuje cisza, wróg tylko od czasu do czasu zapala swoje żyrandole nad rzeką,
ale jakiś znak zapytania pozostał...
Kusznarow wraz z innymi oficerami obserwuje lustro wody. Zebrała się spora grupka saperów i
piechurów. Każdy chce wiedzieć, jak poszło i jaka jest Wisła przy tamtym brzegu.
Mijają minuty i ktoś obdarzony bystrym wzrokiem rzuca jedno słowo:
— Płyną!
Rzeczywiście, jakiś ciemny punkt sunie w stronę brzegu, za nim kilka następnych. Wątpliwości nie ma,
to na pewno oni. Oficerowie schodzą tuż nad wodę. Z mroku wyłaniają się saperzy, którzy zaliczyli pierwszy
kurs po Wiśle.
— No i jak? — pyta Kusznarow.
— Nieźle, wysadziliśmy ich w nakazanym miejscu — odpowiada śmiało kapral, dowódca jednej z
łodzi. — Dopłynęli wszyscy...
— Dojście do brzegu dobre?
— Można wytrzymać, woda płytka, ale dobiliśmy bez kłopotu. Gorzej będzie z pontonami.
— A co na samym brzegu?
— Cisza, jakby żywego człowieka tam nie było. Aż wierzyć się nie chce...
— Tym lepiej dla nas — powiedział któryś z pontoniarzy.
Początek zatem udany. Bez hałasu, skrycie, kompania zwiadowców znalazła się na przyczółku. Dla tych
żołnierzy nic nadzwyczajnego, zawsze tak działali, bezszmerowa robota to ich specjalność. Pora jednak na 1
batalion porucznika Kononkowa. Tym razem pracy będzie więcej. Piechurzy płyną na pontonach NLP,
pojemnych pudłach o nośności użytecznej około pięciu ton. Z armijnych jednostek przydzielono 19 takich
„transporterów”, poruszanych wiosłami. Dojdą do tego jeszcze łodzie desantowe DSŁ i DDP o jednakowej
prawie nośności, w każdej pomieścić się mogła co najwyżej drużyna strzelecka.
Park środków przeprawowych jest już przygotowany. Saperzy kierują załadunkiem poszczególnych
kompanii i plutonów. Raz po raz komenda „padnij” ścina piechurów z nóg, gdy mrok pęka w łunie rakiet
nieprzyjaciela. W takich chwilach ruch momentalnie zamiera, aby nabrać jeszcze większego wigoru, gdy te
przeklęte światła zgasną.
Kusznarow ma w pamięci harmonogram załadunku, cóż z tego, skoro Niemcy nie próżnują. Gdyby nie
ta iluminacja, już miałby z głowy cały kram. On sam i inni oficerowie wyznaczeni do kierowania przeprawą.
Przyjechali tu w porę ze swymi jednostkami, ściągnęli ciężki sprzęt, którego saperzy dywizyjni etatowo nie
posiadali. Niestety, czas ucieka, a część 1 batalionu ciągle tkwi za wałem. Jego dowódca, porucznik
Kononkow, też spogląda na zegarek z twarzą jak burza gradowa. Właśnie przed chwilą pchnął na brzeg
kompanię moździerzy. Dowodzi nią kobieta, podporucznik Janina Błaszczak, znana w całym pułku.
— Szybciej, chłopcy — zwraca się do swoich żołnierzy. — Razem przeprawimy się do Warszawy...
To „razem” znaczy na śmierć lub życie, bo tam, na przyczółku, wszystkiego mogli się spodziewać, bez
wyboru ona czy oni, blisko setka jej podwładnych.
Jeszcze kilka takich ruchów, jeszcze parę komend i oto batalion siedzi na rzece, na pontonach i
łodziach. Nie w komplecie, rzecz jasna, ale podstawowe jego elementy, trzon sił bojowych, są już zebrane i
wreszcie gotowe do forsowania.
Ruszyli...
Z warszawskiego brzegu nadeszło wezwanie zwiadowców. Dla lepszej orientacji odpalili po kilka
kolorowych rakiet z krawędzi przyczółka. Desantowa fala wolno przemieszcza się w tamtym kierunku,
ciągle w ciszy, choć każdy wie, co niebawem nastąpi, co musi nastąpić, kiedy Niemcy wytropią pontony na
wodzie. Ich światła są jeszcze niezbyt groźne, zapalają się i znikają w oddalonych od siebie miejscach.
Mijają minuty i nagle rozkwita nad rzeką jaskrawy blask. Jeszcze chwila i już warknął karabin maszynowy
gdzieś z wieżyczek mostu Poniatowskiego, a po nim kilka innych wprost z Czerniakowa. Tam, gdzie sunęły
pontony, widoczne teraz gołym okiem, zaczęły wytryskiwać wysokie gejzery, nieomylny znak, że
niemieckie moździerze przyłączyły się do tego koncertu.
Na ten moment czekała artyleria, wszystkie lufy w pasie 3 DP przygotowane do otwarcia zmasowanego
ognia. Przeciągły grzmot targnął powietrzem, setki granatów potężnym młotem spadły na wykryte już w
poprzednich dniach stanowiska wroga. Piechurzy na rzece widzieli serie rozbłysków, obejmujących szerokie
odcinki drugiego brzegu. Salwy szły strumieniem, miażdżąc wysunięty skraj pozycji nieprzyjaciela. Potem
przemieszczono ogień na krawędzie przyczółka i jego przedpole. Jeszcze trwała ta orka, gdy z nieba doleciał
pomruk silników. To nocne bombowce pułku „Kraków” ruszyły do akcji, żeby do gradu pocisków dołączyć
swoje ładunki.
Wydawać się mogło, że po takim nokaucie Niemcy zamilkną. Niestety, przeczekali nawałnicę w ukryciu
i odpowiedzieli. Ucierpiał zarówno praski brzeg, jak i piechurzy. Byli już w pobliżu Powiśla, saperzy nie
żałowali krzepy, usiłując przyspieszyć ruch na wodzie, i wtedy rozszczekały się karabiny maszynowe. Wróg
bił ogniem w twarz, jeszcze raz doszły do głosu jego moździerze. Na pontonach zapalano świece dymne,
jedyną szansę ratunku, ale i ta kurtyna zawiodła. Niemcy tłukli w środek kudłatej chmury, bez wybierania
celów, seriami z dwóch stron.
W ciągłym huku nikt nie słyszał krzyku rannych i tonących, nikt nie mógł udzielić im pomocy.
Ratunkiem był brzeg, już bliski, więc niektórzy wyskakiwali do wody, licząc na własne siły i umiejętności
pływackie. Każdy myślał o jednym: kiedy wreszcie skończy się ten morderczy rajd po Wiśle.
Śmierć zebrała okrutne żniwo na samej plaży. Już lądowali, już ściągali z pontonów ciężką broń, już
rosła nadzieja, że najgorsze za nimi... Wszystko prawda, ale w pobliżu był ukryty wróg, świetnie wstrzelany
i postawiony na nogi. Niemcy widzieli, co się dzieje, wiedzieli też, z kim mają do czynienia. Desant na tym
brzegu Wisły to dla nich groźne ostrzeżenie, zapowiedź zażartych walk na dalsze dni. Rzucili więc wszystko
na jedną kartę, żeby zablokować dopływ świeżych sił na przyczółek czerniakowski. Bariera ognia na Wiśle
tej pewności nie dawała, postawili więc drugą na styku wody z ziemią, na pierwszych skrawkach terenu. W
tym miejscu lądował desant i tam jeszcze raz polała się żołnierska krew, byli zabici i ranni, z niektórych
plutonów pozostała tylko garstka ludzi...
Saperzy przed świtem powrócili na praski brzeg. Z rozkazu dowódcy 3 DP, generała Stanisława
Galickiego, forsowanie przerwano. Ryzyko dalszych strat było zbyt duże, a to przecież dopiero początek.
Jeszcze będzie następna taka sama noc i kolejne. Teraz pora na podsumowanie, wyciągnięcie wniosków,
sprecyzowanie najbliższych zadań...
Kapitan Utyłło dwoił się i troił w ciągu tych godzin. Chciał być wszędzie, gdzie pracowali jego
żołnierze i saperzy z jednostek armijnych, którym teraz przypadła główna rola. Mieli oczywiście swoich
przełożonych, ale na plaży zajmowanej przez oddziały 3 DP on czuł się gospodarzem, wszak to jego
dywizja, jego wioślarze przerzucili kompanię zwiadu na przyczółek, oni też dołączyli po kilku do obsługi
pontonów. Rozmawiał z każdym, dodawał im otuchy, chwalił za odwagę. Takich słów oczekiwali po
powrocie z drugiego brzegu. Jego oficerowie z batalionu też nie zmrużyli oka w tę noc. Dopiero około
szóstej zebrali się wreszcie razem, żeby zjeść śniadanie w polowej kuchni: kociołek parującej zupy i pajdę
razowca.
— Wioślarzom wydać podwójne porcje — polecił, kiedy zajęli miejsca w ziemiance. — Do obiadu
mogą spać. Naharowali się i muszą odpocząć. Resztę przydzielić pontonierom do pomocy. Sprzęt trzeba
zamaskować. Ty — zwrócił się do porucznika Buldy — zajmiesz się naszymi łodziami. Weź ludzi ze swojej
kompanii i do roboty. Remont tego szmelcu to zadanie na dzisiaj.
— W porządku — odparł Bulda. — A te łodzie to rzeczywiście do chrzanu, podziurawione,
spróchniałe...
— Chciałbyś, żeby ci Niemcy lepsze zostawili? Rozmawiałem z miejscowym piaskarzem, powiedział
mi, że wszystkie sprawne łodzie ściągnęli na swój brzeg.
Utyłło wyjął z torby notatnik i w tym momencie w drzwiach pojawił się Kusznarow. Machnął ręką na
składany mu meldunek, usiadł ciężko, spojrzał na ich zmęczone twarze i zapytał:
— Jakie mamy straty?
— Dwóch zabitych, saper Mikołaj Żukowski i saper Wacław Janowicz, trzech zaginionych, sierżant
Władysław Zając, kapral Michał Sierożenko i saper Franciszek Żurek — padła odpowiedź dowódcy
batalionu.
— To nawet niewielkie. Szkoda ludzi, ale myślałem, że będzie gorzej. Batalion po śniadaniu?
— Właśnie kończymy...
— Pytam o batalion, a nie o was — odpalił bez namysłu. — Przecież widzę, że już wrąbaliście swoją
zupę.
— Tak jest — pospieszył z odpowiedzią podporucznik Stanisław Jutko, najmłodszy w tym gronie i od
niedawna zastępca dowódcy batalionu do spraw polityczno-wychowawczych. — Sam dopilnowałem
dostarczenia strawy.
Utyłło potwierdził jego słowa i w kilku zdaniach przedstawił zadania saperów na bieżący dzień.
Kusznarow słuchał uważnie.
— W porządku — powiedział. — Wszystko zatwierdzam. Wyznacz tylko nową zmianę wioślarzy, niech
ćwiczą na sucho za wałem pod okiem pontonierów. Mogą być potrzebni.
— Załatwione — obiecał Utyłło. — O tym samym myślałem. A jak w dywizji oceniają naszą robotę?
— Naszą, to znaczy czyją?
— No, wszystkich saperów, mojego batalionu i tych przydzielonych z odwodu. Wiem, że główne
zadanie do nich należy, ale trochę im pomagamy...
Kusznarow wzruszył ramionami.
— A czego ty oczekujesz? Swoje zrobiłeś i cześć. To dopiero początek, na pochwały za wcześnie.
— Właśnie to chciałem usłyszeć i przekazać ludziom. A co na przyczółku? Jak wypadło forsowanie?
— Przecież sam widziałeś, co tam się działo. Batalion Kononkowa poniósł straty. Udało się tylko
zwiadowcom, pozostali wpadli w ogień. Mamy już meldunek z drugiego brzegu, łącznie wylądowało około
czterystu dwudziestu naszych żołnierzy...
— Tylko? — zdziwił się Utyłło.
— Tak, nie licząc rannych. Kononkow domaga się ich ewakuacji, w walce mu nie pomogą. Żąda też
pomocy. Siły powstańców ocenia na czterystu ludzi, źle uzbrojonych...
Kusznarow niczego przed nimi nie ukrywał, niczym nie mógł ich pocieszyć. Z prostych kalkulacji
wynikało niezbicie, że ta pierwsza fala desantu niewiele zdziała na Czerniakowie.
— W takim razie, co dalej? — zapytał Utyłło.
— A co może być? Dzisiaj jest...
— Szesnasty września — ktoś podpowiedział.
— Zgadza się, już szesnasty, więc w nocy znowu ruszymy. Pójdzie na przeprawę trzeci batalion majora
Olechnowicza, wzmocniony artylerią pułkową. Plan forsowania będzie taki sam, przerzutem zajmą się
pontonierzy z szóstego i brygady armijnej. Pomożesz im na plaży i w razie potrzeby wydzielisz swoich
wioślarzy. Na razie tyle. Gdyby wypadło coś nowego, powiadomię cię niezwłocznie.
Rozstali się po godzinie. Zatem akt drugi na rozkładzie dnia. Kolej na Olechnowicza i jego piechurów.
Z piętnastego na szesnasty września mogli jeszcze liczyć na zdezorientowanie wroga, teraz już nie, ten atut
przepadł bezpowrotnie. Zaalarmowany nieprzyjaciel nie dawał żadnej szansy.
Dzień upływał bez szczególnych wydarzeń. Kilka razy odezwała się artyleria po obu stronach Wisły,
klucze radzieckich i polskich szturmowców co jakiś czas pojawiały się nad dymami Warszawy, atakując z
małej wysokości stanowiska Niemców w głębi miasta. Na samym przyczółku parokrotnie doszło do
gwałtownej wymiany ognia. Na wezwanie porucznika Kononkowa biły haubice z praskiego brzegu, po raz
pierwszy ze wskazaniem konkretnych celów. Salwami tych granatów powstrzymywano wroga, który
usiłował podejść pod barykady. Tylko dzięki tej pomocy, natychmiastowej i skutecznej, przyczółek mógł żyć
i walczyć...
Zapadająca noc była bliźniaczo podobna do poprzedniej. Trochę chmur, rojowisko gwiazd i znowu pęki
rakiet nad Wisłą. Najwięcej w rejonie Czerniakowa, bo tam nieprzyjaciel spodziewał się kolejnego desantu.
Nie było sposobu, żeby go wyłączyć na czas przeprawy. Tkwił w głębokich schronach, wryty w ziemię,
drwiąc jakby z ognia artylerii. W piwnicach pod wysokimi stertami gruzu mógł bez szwanku znieść każdą
nawałę pocisków, każdy atak z powietrza. Wykurzyć go stamtąd to utopia.
Przed północą zaczął się ruch na praskim brzegu. Piechurzy majora Olechnowicza zajmowali miejsca w
pontonach i łodziach. Drużyny, plutony, kompanie, po prostu cały batalion. Najłatwiej poszło strzelcom,
kilka skoków, przerzut przez burtę i po wszystkim. Gorzej było z moździerzystami, w pocie czoła targali
swoją broń, płyta osobno, lufa osobno i na dodatek skrzynki z amunicją. Kości trzeszczały z wysiłku, gdy
ładowali ten ciężar do wnętrza pontonów. Artyleryjskie działony to już szczyt mordęgi. Musieli saperzy
pomóc kanonierom, bo tamci nie dawali rady. Ot, taka armata przeciwpancerna o kalibrze 45 milimetrów, na
oko szczeniak, „muchobojka” — jak nazywali ją Rosjanie — niby nic, a swoje ponad pół tony miała,
dokładnie 560 kilogramów. Wywindować takie coś na wysokość burty i delikatnie osadzić na dnie wielkiego
pudła to nie lada wyczyn. A były jeszcze do załadowania armaty pułkowe o kalibrze 76 milimetrów o
większej masie własnej, też oczywiście z amunicją. Żołnierze rąk nie czuli po tej zaprawie już tutaj, a co
będzie na drugim brzegu?
Tym razem w planie przeprawy pierwszeństwo miała artyleria. Desant ruszył w momencie, kiedy padła
pierwsza salwa z setek luf. Ten huk był sygnałem dla saperów, żeby chwycili za wiosła. Artyleria biła
metodycznie, przenosząc ogień z miejsca na miejsce na dużej szerokości i głębokości warszawskiego brzegu.
Nie zabrakło też samolotów, dwupłatowych „kukuruźników”, z bombami. Przecinały przestrzeń nad Wisłą
pojedynczo lub parami, ukryte w mroku, choć zdradzał ich obecność warkot silników. Milkły dopiero w
rejonie celu, gdy szybowały w dół, aby po zrzuceniu ładunku wyrwać się nagle w górę, pozostawiając za
sobą grzmot wybuchu. Odgłos tych detonacji przenikał na praski brzeg i był pocieszeniem dla piechurów na
pontonach. Obiecywano im wsparcie przed wyruszeniem i wsparcie jest, z ziemi i z powietrza. Z wody będą
strzelali sami, ale dopiero na podejściu do przyczółka. Na razie Niemcy ich tolerują, na pewno widzą w
światłach rakiet, lecz siedzą cicho w ogniu artylerii.
Kusznarow spogląda na zegarek: dochodzi 23.50, można więc w przybliżeniu określić miejsce, w
którym teraz znajduje się desant. Czas wyjściowy jest znany, prędkość poruszania się po wodzie także, więc
dla oficera saperów to żadna zagadka. Powinni być w połowie szerokości Wisły, już w zasięgu dobrego,
niestety, wglądu nieprzyjaciela. Z tego dystansu Niemcy otworzyli ogień poprzedniej nocy, zatem uwaga,
zaraz chyba zaczną...
Stojący obok Utyłło odczytuje jego myśli. Przestudiował dokładnie bieg rzeki między Saską Kępą a
Czerniakowem, rozpytał wioślarzy o szybkość prądu i siłę kątowego znoszenia, zapamiętał, co mu
powiedzieli o zawirowaniach wody na środku Wisły i płyciznach przed samym przyczółkiem. Z jego
kalkulacji też wynika, że fala desantu już osiągnęła strefę bezpośredniego zagrożenia. Właśnie teraz chciałby
usłyszeć spotęgowaną kanonadę własnej artylerii, ale spotyka go zawód. Owszem, działa biją, lecz bez tej
zaciekłej furii, która wczoraj rozsadzała bębenki w uszach.
— Co jest z tą artylerią? — pyta Kusznarow. — Dlaczego taki słaby ogień?
— Brak amunicji, muszą oszczędzać...
— Dlaczego?
— Jesteśmy saperami, nie nasza sprawa, ale tak dzisiaj rano na odprawie w sztabie dywizji powiedział
pułkownik Frankowski, dowódca artylerii. Norma z nadwyżką została zużyta w ostatnich dniach, rezerwa
jest niewielka, dowóz utrudniony i skąpy, bo i w magazynach Frontu są braki.
I tak faktycznie było. Lipcowa ofensywa po niezwykle zaciętych walkach osiągnęła krańcową rubież,
wydłużyły się drogi dowozu, transport kolejowy jeszcze nie ruszył. Kwatermistrzostwo armii stawało na
głowie, żeby nie dopuścić do głębszego kryzysu, ale trudności rosły z każdym dniem. Kolumny
samochodowe kursowały noc w noc, kierowcy padali z nóg, wysiłek był nieludzki, a jednak wąskie gardło
istniało. Dowieziony zapas amunicji starczył na jedną dobę, kalkulacyjna jednostka ognia zmalała, a w
kalibrach ciężkich spadała minimum.
— Weź jeszcze paliwo — mówił Kusznarow. — Z tym też nie jest najlepiej. W kwatermistrzostwie
wykłócają się o każdy litr benzyny, o każdą beczkę ropy...
— Wiem, słyszałem — zgodził się Utyłło.
— Więc pozostał tylko transport kolejowy. Robota przy remoncie torów idzie na całego, ale zniszczenia
są duże...
Gwarzyli tak półgłosem, sięgając raz po raz do lornetek. W powiększających szkłach rysowała się
pomarszczona tafla wody i kilkanaście czarnych kropek na jej tle. W głębi podnosił się wiślany brzeg z
konturami domów na swym grzbiecie. Na przyczółku i jego skrzydłach panował spokój, jeśli nie liczyć
rzadkich wybuchów. Nękający ogień trwał nadal i co kilkanaście minut mruczał gdzieś w górze kolejny
„kukuruźnik”, obdarzony mianem nocnego bombowca. Operował nad Warszawą polski pułk i trzy
radzieckie, te ostatnie zrzucały także powstańcom broń, amunicję i żywność.
Sceneria jeszcze normalna, zgoła monotonna, ale to tylko pozory. W ułamku sekundy spokój pryska.
Chlusnął potok światła z drugiego brzegu i poszło echo karabinowych strzałów. Czerniaków huczał i
jazgotał, przygotowany na spotkanie wróg wyszczerzył kły. Kto kogo? — oto najważniejsze pytanie. Wokół
pontonów kłębił się dym, utrudniając odległą obserwację tej nierównej walki. Można tylko domyślać się, co
tam się dzieje, co w tych chwilach przeżywają piechurzy majora Olechnowicza i on sam razem z nimi.
Artyleria łapie jakby drugi oddech, bije już ogniem szybkim po skrzydłach przyczółka, dokładnie tak
jak wczoraj. Bije na pewno celnie, bo na tamtym brzegu ma swoich obserwatorów i oni kierują nawałami.
Kusznarow nie odrywa oczu od lornetki.
— Coraz lepiej — mówi do Utyłły. — Pukali na wiwat, a teraz zobacz, walą jak szatany!
— Robota z głową. Wiedzieli, na co czekają. Nie chcieli marnować amunicji...
Pół godziny trwała ta kanonada. Wymiana ciosów szła z dwóch stron, bo i Niemcy uruchomili swoją
artylerię, a potem działa zamilkły i rozszalał się ogień z broni maszynowej. To był już początek lądowania.
Wyobraźnia podpowiadała, że w tych właśnie minutach piechurzy wysypują się z pontonów na plażę, a wraz
z nimi kanonierzy wyciągają z pudeł swoje armaty. Czy wszyscy dopłynęli do celu, czy cały trzeci batalion
wejdzie do walki, czy zdoła poprawić położenie na przyczółku?
Pytania, domysły, nadzieje i wątpliwości. Powrót saperów jest kubłem lodowatej wody. Przynoszą
wieści złe. Znowu niepokojąco duże straty, znowu morderczy ogień nieprzyjaciela na końcowym odcinku
podejścia i na plaży. Poharatane pontony są świadectwem reakcji Niemców, nie wszystkie zresztą wróciły.
Oficerowie łudzą się jeszcze, że w tych gorączkowych meldunkach i relacjach wioślarzy, którzy
przeżyli piekło, tkwi jakaś przesada. Wiadomo, jak to jest: noc, dym, krzyki, strzały, wybuchy... Trzeba mieć
nerwy ze stali, żeby nie stracić głowy. Nie każdego na to stać, więc może nie było aż tak źle...
Ponad godzinę męczyła ich ta niepewność. Robili swoje, jak zawsze w porządku, choć każdy sięgał
myślą i sercem do przyczółka. Zmęczeni wioślarze udali się na odpoczynek, zastąpili ich przy pontonach i
łodziach saperzy z 10 batalionu. Sprzęt miał być zamaskowany i wyremontowany. Sam dowódca 1 brygady
saperów, pułkownik Bronisław Lubański, wraz z kilkoma swoimi oficerami przyszli obejrzeć te pontony,
żeby określić stan uszkodzeń i sposób ich usunięcia. Utyłło przyłączył się do nich.. Oględziny nie wypadły
pomyślnie. Podziurawione seriami burty, pogięta blacha, potrzaskane wręgi były świadectwem celnego
ognia nieprzyjaciela, budziły niemy ból. Martwy metal przemawiał językiem żywych ludzi, którzy tu, w
tych ogromnych pudłach, oddawali swe ostatnie tchnienie. Kilku nawet wróciło, leżeli teraz w bezruchu na
dnie pontonów, z bronią w zastygłych dłoniach. O losie innych świadczyły liczne ślady krwi, porzucone
czapki i hełmy.
Przed szóstą Kusznarow znał już wyniki desantu. Zameldował o tym major Olechnowicz z
Czerniakowa. Na przyczółku wylądowało czterystu pięćdziesięciu ludzi i pięć armat. Siły obrońców w
ogólnym podsumowaniu znacznie wzrosły, ale znowu za cenę dotkliwych strat. Niemcy postawili blokadę
ogniową na podejściu do brzegu i na skraju plaży, ta ostatnia — zdaniem Olechnowicza — była trudniejsza
do pokonania. Według jego oceny wsparcie artyleryjskie było dobre, ale nalegał na pogłębienie ognia w
rejonie przyczółka ze zwróceniem głównej uwagi na lewe skrzydło. Identyczną prośbę przekazał wczoraj
Kononkow. Przypuszczalnie tam wróg rozmieścił najbardziej dokuczliwe gniazda karabinów maszynowych.
Na podstawie tych informacji sztab 3 DP doszedł do wniosku, że położenie przerzuconych sił — mimo
pomocy artylerii z praskiego brzegu — będzie nadal ciężkie.
Oficerowie z batalionu Utyłły przyjęli te wiadomości z mieszanymi uczuciami. Rodził się szczery
podziw dla ludzi, którzy stanęli do walki w tak trudnych warunkach, nie szczędząc krwi, ale w ślad za tym
wyłaniało się pytanie, co dalej? Ile jeszcze będzie tych desantów i w jakim stopniu wpłyną one na zmianę
sytuacji w stolicy? Nieprzyjaciel już zlokalizował miejsce lądowania, ześrodkował na nim swój ogień,
obserwował kierunek, skąd mogły wyjść kolejne rzuty. W porze dziennej ruch na Wiśle musiał być
ograniczony, właściwie w ogóle zamierał, pozostawała tylko noc, też rozjaśniana rakietami.
Sztab armii nie zamierzał rezygnować. Tym razem dla odwrócenia uwagi Niemców od Czerniakowa
zaplanowano przeprawę demonstracyjną na Żoliborz w pasie działania 2 DP, która do tej pory tylko ogniem
własnej artylerii wspierała obrońców przyczółka. Na drugi brzeg miały być przerzucone pododdziały 6 pułku
piechoty.
Utyłło dowiedział się o tym w południe.
— Jeśli ten wypad będzie udany — poinformował go Kusznarow — to być może uderzymy większymi
siłami.
— A co z naszym przyczółkiem?
— Na razie bez zmian, musi wytrwać. Z ostatnich meldunków wynika, że zdołali rozszerzyć jego
granice, ale ze Śródmieściem nie mają łączności i w tym cały problem.
— Żadnej łączności?
— Żadnej. W sztabie dywizji spodziewali się, że po naszym desancie powstańcy uderzą z tamtego
kierunku i dojdzie do połączenia sił. Niestety, nadzieja upadła. Jak dotąd, nie zanosi się na współdziałanie...
— Jasna krew! — zaklął Utyłło. — Na co oni jeszcze czekają?
— Ich zapytaj. W sztabie też nikt tego nie rozumie. Wygląda na to, że cały wysiłek spadnie na nas.
— My sobie, oni sobie, w głowie się nie mieści! Zrezygnować z takiej szansy...
Tej nocy kursowały tylko samotne łodzie na drugi brzeg. Przerzucano posiłki, resztki strzeleckich
drużyn z 1 i 3 batalionu. Przeprawił się wraz z nimi major Stanisław Łatyszonek, szef sztabu 9 pułku
piechoty, który miał zająć się organizowaniem obrony. Major Olechnowicz i porucznik Kononkow byli
równorzędnymi dowódcami, toteż ktoś z wyższego szczebla musiał koordynować ich współdziałanie i
kierować dalszą walką. Na praski brzeg ściągano łodziami rannych powstańców i żołnierzy, wielu w ciężkim
stanie. Saperzy przenosili ich na noszach za wiślany wał do samochodów sanitarnych.
Niemcy nie dostrzegli tego ruchu, zachowywali się biernie, żadnych strat nie poniesiono. Czerniaków
milczał, ale w tym samym czasie na Żoliborzu tłukły działa i karabiny maszynowe. Demonstracyjny desant
nie trafił w próżnię, wróg i tam stawił opór. W batalionie Utyłły wszyscy byli ciekawi, jak powiodła się ta
przeprawa. Wiadomości, które dotarły do nich nazajutrz w godzinach porannych, nie były dobre.
Wylądowała zaledwie jedna kompania strzelecka, nie nawiązując kontaktu z powstańcami. Wdarli się po
prostu na brzeg i tam zalegli w silnym ogniu. Bez szybkiej pomocy groziła im zagłada, ale mogli na
wsparcie liczyć dopiero w nocy.
— A nas czeka nowe zadanie — oznajmił Kusznarow na odprawie w ziemiance Utyłły. — Nas, to
znaczy dywizję, bo tym razem pozostaniemy w odwodzie. Dokładniej mówiąc, na kierunku Czerniakowa
będziemy wykonywali to samo, co minionej nocy. Na przeprawę pójdą dwa bataliony ósmego pułku
piechoty, rejon forsowania wyznaczono w innym miejscu: między mostem Poniatowskiego a mostem
kolejowym linii średnicowej...
Oficerowie słuchali z rosnącą uwagą. Kusznarow rozłożył mapę i odręczny szkic, żeby dokładniej
przedstawić pozycję wyjściową i odcinek lewego brzegu Wisły, gdzie miał być utworzony nowy przyczółek.
— Będzie to próba decydująca — kontynuował. — Dwa bataliony w jednym rzucie, czyli kilkadziesiąt
obrotów pontonów aż do przerzucenia ostatniego żołnierza. Żadnej przerwy, ruch ciągły. Desant wyruszy
jeszcze w świetle dziennym, a więc coś nowego. Godziny na razie nie ustalono, ale na pewno po południu...
— Odkryty? — zdziwił się Utyłło. — W dzień? To może powiększyć straty.
— Nie, postawiona będzie zasłona dymna na całej szerokości forsowania. Nie pojedyncze świece, tylko
fumatory syfonowe, a co to znaczy, to sami wiecie. Chemicy obiecują, że pół Warszawy zniknie z oczu...
— No, jak z tym ruszą, to na pewno — wtrącił któryś z oficerów.
— I do tego wsparcie artylerii, naszej i radzieckiej. Zmasowany ogień na kierunku desantu ze
wszystkich luf. Swoją działkę będzie orać lotnictwo. Krótko mówiąc, naczalstwo stawia na sukces...
*
Nie spełniły się, niestety, słowa Kusznarowa. Saperzy z armijnej brygady przerzucili dwa bataliony —
1056 ludzi, 6 armat przeciwpancernych, 22 ciężkie karabiny maszynowe, 9 moździerzy, spory zapas
amunicji, żywności i innych środków — ale wróg pchnął do walki siły znacznie większe. W zaciekłym boju,
który przeciągnął się do późnych godzin nocnych, lądujące pododdziały poniosły wysokie straty. W lawinie
ognia ginęły drużyny, plutony i kompanie, rwało się dowodzenie, przemieszały szyki. Niemcy zorientowali
się widocznie, że ten desant — największy z dotychczasowych — może spowodować zmianę sytuacji na
lewym brzegu Wisły, zapoczątkować serię następnych. Tym zapewne podyktowany był spotęgowany nacisk
na niewielki przyczółek. O świcie następnego dnia, 20 września, walka nieco przygasła, lecz położenie
wykrwawionych batalionów stało się beznadziejne. Gdyby nie ogień własnej artylerii, odcinającej wroga od
stanowisk obrońców, doszłoby do kompletnej klęski. Tak więc decydująca próba zawiodła, powiększając
jedynie bilans strat.
Podobnie potoczyły się wydarzenia na przyczółku żoliborskim. Przeprawione w niepełnym składzie
dwa bataliony 8 pułku piechoty utknęły na plaży, atakowane z trzech stron. Tu także straty były poważne.
Przyczółek na Czerniakowie dogorywał. W rękach żołnierzy i garstki powstańców pozostało kilka
zaledwie domów, za plecami była skarpa i Wisła. Odwrót czy nawet płytki odskok stał się niemożliwy,
musieli walczyć w miejscu. Pod ruinami jednego z tych domów przy ulicy Zagórnej 6 poległ śmiercią
walecznych chorąży Borys Kunysz z 3 pułku artylerii lekkiej. Kierował ogniem dział z praskiego brzegu,
wskazując współrzędne celów, a kiedy Niemcy wtargnęli na parter, wezwał salwę na siebie. Jego czyn stał
się wkrótce głośny w całej armii, on sam wpisany został na zawsze do księgi jej bohaterów.
Tak oto zbliżał się nieuchronny finał walk na lewym brzegu. W dniu 23 września dowódca 1 armii WP
wydał rozkaz ewakuacji resztek oddziałów, które z heroicznym uporem tkwiły na przyczółkach, stając w
obliczu całkowitej likwidacji bądź w najlepszym razie niewoli. Przerzut dalszych posiłków — jak wykazały
doświadczenia ostatnich dni — byłby już tylko ofiarą bez taktycznego sensu, przelewem krwi na darmo.
Przyczółki związały bez wątpienia Niemców, zmuszając ich do przesunięcia znacznych sił z innych dzielnic
Warszawy, ale podstawowy cel desantów nie został osiągnięty. Tej surowej prawdzie trzeba było spojrzeć w
oczy. Nie doceniono wroga i — poza Czerniakowem — nie nawiązano szerszego współdziałania z
oddziałami powstańczymi. Z rozkazu Komendy Głównej AK nie wyciągały one dłoni do żołnierzy, którzy
im właśnie spieszyli z pomocą. Ten fakt najdobitniej świadczył, że za kulisami decyzji o wywołaniu
powstania kryły się motywy polityczne.
W nocy 23 września saperzy 4 batalionu po raz ostatni przeprawiali się na Czerniaków, aby ocalić tych,
którzy wytrwali na straconej pozycji. Z dwóch batalionów piechoty i kompanii zwiadu pozostały szczątki,
garstka zmęczonych i wyczerpanych do cna ludzi. Zabrano też nieliczną grupę powstańców i rannych.
Przepadły wszystkie armaty, moździerze i cekaemy, nie pozostawiono tylko amunicji. Żołnierze w porywie
rozpaczy, pojmując dramat doznanej klęski, wystrzelali ją do ostatniego naboju. Już na łodziach odwracali
głowy, żeby jeszcze raz ogarnąć wzrokiem skrawek ziemi, która wchłonęła tyle krwi...
Poza sztabem 1 armii WP nikt wtedy nie znał liczby poległych na przyczółkach. Mówiło się tylko, że
straty były bardzo ciężkie. Odkryli tę liczbę dopiero po latach historycy: 3764 ludzi, ponad siedem razy tyle,
co w bitwie pod Lenino, bilans wręcz wstrząsający. Z dwóch batalionów, które forsowały Wisłę między
mostami, powróciło na Pragę zaledwie 164 żołnierzy. Oto najbardziej wymowne świadectwo zaciekłości i
napięcia walk. A przecież ten przyczółek nie był wyjątkiem.
*
Upływały dni. Nastała jesień, potem zima. Saperzy z batalionu Utyłły wiedzieli, że jest to cisza przed
burzą. Szły zakłady, rosły stawki, krążyły wieści: kiedy wreszcie? I doczekali się, grzmot armatniej
kanonady oznajmił początek tego wielkiego dnia. Szesnastego stycznia 1945 roku otrzymali rozkaz
zbudowania przeprawy na skutej lodem Wiśle w rejonie Kępy Konarskiej. Tędy jako pierwszy przeszedł do
Warszawy 9 pułk piechoty, bohaterski od czasu walk na Czerniakowie. Tym piechurom przypadł zaszczyt
wkroczenia w czołówce do miasta, które było kamienną pustynią. Saperzy znaleźli się w nim na końcu,
kontrolując przemarsz długich kolumn po kruchym lodzie.
Nie dane im było uczestniczyć w defiladzie na Marszałkowskiej po zajęciu stolicy. W składzie swojej
dywizji ruszyli od razu na północny zachód. Na drodze był Wał Pomorski, potem Kołobrzeg i krótki pobyt
nad Bałtykiem w drugim rzucie armii. Podczas walk o to miasto, zamienione przez Niemców w twierdzę,
poległ między innymi sierżant Witold Komar. Z dalekiej Syberii doszedł aż tu i tutaj spoczął w żołnierskiej
mogile.
Ostatni etap bojowy szlaku to operacja berlińska. Pułki trauguttowców uderzyły z przyczółka pod
Kostrzynem na lewym skrzydle 1 armii WP. Nacierała piechota, wspierana artylerią i lotnictwem. Saperzy
szli za nią, co nie oznacza, że byli bezczynni. W tej specjalności nikt nie miał prawa narzekać na brak roboty,
jakże często niebezpiecznej. Ot, przykład pierwszy z brzegu — przejścia w polach minowych. Kto miał się
tym zająć? Tylko oni jako fachowcy. A przeszkody wodne, doraźna naprawa dróg, budowa stanowisk
dowodzenia, kopanie rowów strzeleckich, usuwanie barykad... Im zawdzięczali piechurzy to wszystko i
potrafili docenić ten trud. Tak więc do ostatniego dnia wojny w pocie czoła pracowali ludzie z batalionu
Utyłły, zwarcie lub w rozczłonkowaniu na plutony, wysunięci na przedni skraj bądź na tyłach, w dzień i w
nocy, ale zawsze solidnie. W pościgu za wrogiem doszli aż do Łaby, nie przypuszczając wówczas, że kiedyś
ta rzeka podzieli dwa światy. Nie, wtedy była radość ogromna, były salwy na cześć zwycięstwa i głęboka
wiara, że już nigdy więcej...
Po powrocie do kraju rozkazem Naczelnego Dowódcy Wojska Polskiego z dnia 21 czerwca 1945 roku 3
Dywizja Piechoty im. Romualda Traugutta w uznaniu zasług oraz męstwa w stoczonych bojach odznaczona
została Orderem Krzyża Grunwaldu II klasy. Mieści się w tych zasługach także czyn bojowy żołnierzy 4
batalionu saperów.
W latach 1982-1983 ukazały się następujące tomiki z biblioteczki „żółtego tygrysa”.
Rok 1982
J. Malczewski – Bój pod Rietschen
I. Czyżewski – Nocne zjawy
A. Śmirski – Śmierć przychodzi z gór
Z. Strześniewski – Gorący las
J. Besala – W pajęczynie podsłuchu
R. Zgórecki – Z ostatnim rozkazem
K. Szeląg – Na pancerzach do Belgradu
K. Hofman – Na ścieżkach pożogi
W. Malten – Piekło Iwo-Dzimy
W. Król – Mustangi nad kontynentem
W. Fuglewicz – Kurs bojowy Praha
T. Konecki – Sygnał „Stal”
R. Brzeski – Enigma ląduje w Normandii
Z. Damski – 382 dni „Kujawiaka”
A. Fryszkiewicz – Wieniec dla wroga
R. Szubański – Upadek Corregidoru
M. Ślifierz – Cień swastyki nad Bosforem
A. Krawczyk – Operacja „Drawa”
A. Wójtowicz – Sercem zbrojne
S. Majewski – Diabły Adriatyku
J. Malczewski – Różan broni się jeszcze
B. Gaczkowski – Z polowego lotniska
A. Kowalczyk, L. Grzegórska – Światło w mroku
Rok 1983
Cz. Stempniewicz – Tron dla faworyta
Z. Kozakiewicz – Odejście na rozkaz
S. Jankowski - „Monte”
K. Szeląg – Alarm dla Belgradu
A. Głowacki – Brandenburski węzeł
R. Szubański – Osaczona wyspa
A. Błażej – Ślady na granicy
B. Jagielski – Przeprawy leśnych ludzi
J. Rakowski – Pod osłoną nocy
Z. Damski – Tak zginął ORP „Orkan”
A. Fryszkiewicz – Chindici atakują z dźungli
M. Golik – Przed zamkniętym semaforem
B. Zakrzewski – Orlęta bez skrzydeł
E. Obertyński – Statek wierny banderze
B. Kaznowski – Krach pruskiej twierdzy
T. Pląskowski – Strzały na Podhalu
J. Magnuski – Ruchome twierdze
K. Wójtowicz – Dziewczęta w rogatywkach
E. Walczuk – Na gruzach Berlina