Murray N. Rothbard Prawdziwy Milton Friedman
Tłumaczenie: Jan Lewiński
Jeśli spytać przypadkowo spotkaną osobę o „ekonomię wolnorynkową”, to, o ile w
ogóle słyszała cokolwiek o tym pojęciu, najprawdopodobniej uzna je za
równoznaczne z nazwiskiem Miltona Friedmana. Od wielu lat profesor Milton
Friedman był stale przyjmowany ze szczególnymi honorami przez prasę i
ekonomistów, a szkoła Friedmana i „monetaryści” rośli w siłę jako rzekoma
przeciwwaga dla keynesowskiej ortodoksji.
Jednakże, zamiast powszechnej rewerencji i podziwu dla „tego, któremu się
udało”, libertarianie powinni traktować całą sprawę z dużą dozą podejrzliwości: „Jeśli
jest tak oddanym libertarianinem, jak to możliwe, by był faworytem establishmentu”?
Doradca Richarda Nixona oraz przyjaciel
i współpracownik większości rządowych
ekonomistów, Friedman faktycznie nie pozostał bez wpływu na aktualną[1] politykę,
w rzeczywistości odwzajemniając się rolą swego rodzaju arcyapologety polityki
Nixona.
Tak naprawdę, jak i w innych tego typu przypadkach, najlepszą odpowiedzią
libertarianina jest tu podejrzenie. Szczególny gatunek „wolnorynkowej ekonomiki”
profesora Friedmana trudno jednak uznać za wyjątkowo dla władzy irytujący. Milton
Friedman to Nadworny Libertarianin Establishmentu i czas najwyższy, by libertarianie
z tego faktu zdali sobie sprawę.
SZKOŁA CHICAGOWSKA
Postawę Friedmana zrozumieć można w pełni jedynie w kontekście jej korzeni
historycznych, tkwiących w tak zwanej „Szkole Chicagowskiej” w ekonomii z lat
dwudziestych i trzydziestych. Frie
dman, wykładowca na Uniwersytecie w Chicago,
jest dziś niekwestionowanym przywódcą współczesnego, czyli drugiego, pokolenia
Szkoły Chicagowskiej, której naśladowców znajdziemy pośród wszystkich
ekonomistów, a najczęściej w Chicago, UCLA i na Uniwersytecie w Wirginii.
Członkowie oryginalnej Szkoły Chicagowskiej, pierwszej generacji, uważani
byli w swoich czasach za „lewicujących”, i wedle wszelkich ściśle wolnorynkowych
kryteriów tacy właśnie byli. I choć Friedman zmodyfikował część ich poglądów,
pozostał w latach trzydziestych człowiekiem Chicago.
Program polityczny pierwszych przedstawicieli myśli Chicagowskiej najpełniej
reprezentuje skandaliczna praca założyciela i głównego politycznego mentora: A
Positive Program for Laissez Faire Henry’ego C. Simonsa.[2] Jego projekt polityczny
(nieświadomie) laissez faire przypominał jedynie w sensie satyrycznym. Składał się z
trzech kluczowych idei:
(1) drastyczna polityka antytrustowego rozdrobnienia wszystkich firm
komercyjnych do rozmiarów malutkich sklepików czy kuźni, by móc osiągnąć
konkurencję „doskonałą” i to, co Simons rozumiał pod pojęciem „wolnego
rynku”,
(2) gruntowny plan przymusowego egalitaryzmu, wyrównującego dochody
przez opodatkowanie dochodu,
(3) proto-keynesowska polityka stabilizacji poziomu cen w r
ecesji przy użyciu
ekspansjonistycznych programów fiskalnych i monetarnych
Skrajne pociągnięcia antytrustowe, egalitaryzm i keynesizm: Szkoła Chicagowska w
znacznym stopniu mieściła w sobie program New Dealu, zatem w środowisku
naukowym lat trzydziestych z
ajmowała pozycję obrzeży lewicy. Choć więc Friedman
zmienił i ułagodził twardogłową postawę Simonsa, to jest to jednak wciąż redivivus
Simonsa; jedynie wydaje się wolnorynkowy, gdyż w międzyczasie pozostali
ekonomiści przesunęli się radykalnie w lewo, ku etatyzmowi. W pewien sposób
niestety Friedman dodał również elementy etatyzmu, których w starej Szkole
Chicagowskiej brak.[3]
Szkoła Chicagowska o monopolu i konkurencji
Przyjrzyjmy się głównym składowym kolektywistycznego laissez faire
Simonsa. Na szczęście Friedman i jego współpracownicy, jeśli chodzi o monopol i
konkurencję, przeszli długą drogę od ultra-antytrustowego stanowiska Simonsa ku
rozsądkowi. Friedman uznaje już za największe źródło monopolu gospodarczego
działalność rządu i skupia się na likwidacji tejże działalności.
Członkowie Szkoły z biegiem czasu coraz przyjaźniejszym okiem spoglądali
na funkcjonowanie na wolnym rynku wielkiego biznesu, a tacy zwolennicy Friedmana
jak Lester Telser wysuwali nawet znakomite argumenty na rzecz reklam, przedtem
anatemę dla „doskonale konkurencyjnych”. Ale gdy Friedman w praktyce stawał się
w kwestii monopolu coraz bardziej libertariański, nie przestał podtrzymywać starej
chicagowskiej teorii: że w jakiś sposób absurdalny, nierealny i nieszczęsny świat
„konkurencji doskonałej” (w świecie, w którym każda firma jest tak mikroskopijna, że
żadne jej działanie nie jest w stanie wpłynąć na popyt na jej produkty i ich ceny) jest
lepszy niż prawdziwy, żywy świat konkurencji przezwanej „niedoskonałą”.
Nieskończenie doskonalsze spojrzenie na konkurencję znajdziemy w
pomijanej „Szkole Austriackiej”, która odrzuca model „konkurencji doskonałej” i przed
niego przedkłada realny świat wolnorynkowej konkurencji.[4] Więc choć praktyczne
spojrzenie Friedmana na konkurencję i monopol jest nienajgorsze, słabość podstaw
teoretycznych mogłaby pozwolić w dowolnym momencie na powrót do frenetycznej
antytrustowości Szkoły Chicagowskiej lat trzydziestych. Na przykład nie tak dawno
temu najbardziej znany towarzysz Friedmana, profesor George J. Stigler, przed
kongresem bronił antytrustowego poszatkowania U.S. Steel na liczne cząstki
składowe.
Friedmanowski egalitaryzm Szkoły Chicagowskiej
Choć Friedman zignorował zew Simonsa w służbie ekstremalnego
egalitaryzmu wspomaganego aparatem podatku dochodowego, podstawowe rysy
etatystycznego egalitaryzmu pozostały. Pragnieniem przedstawicieli Szkoły
pozostaje przyłożenie w opodatkowaniu najwyższej wagi do podatku od dochodu,
bez wątpienia najbardziej totalitarnego z wszelkich obciążeń. Są bardziej skłonni go
popierać, ponieważ w swojej teorii ekonomii idą śladami katastrofalnej tradycji
ortodoksyjnej ekonomii anglo-
amerykańskiej, ostro oddzielając „mikro-” od
„makroekonomii”.
To pogląd, zgodnie z którym istnieją dwa absolutnie rozdzielne i niezależne
światy ekonomii. Z jednej strony, mamy sferę „mikro”, domenę indywidualnych cen
ustanawianych poprzez siły popytu oraz podaży. Tu zwolennicy Szkoły
Chicagowskiej zgadzają się, że najlepiej nie wpływać na wolną grę gospodarczą.
Jednak podkreślają, iż jest także odmienna i odrębna sfera „makro” w ekonomii, sfera
gospodarczych agregatów budżetu rządu i polityki monetarnej, gdzie nie ma
możliwości czy nawet potrzeby wolności rynku.
Podobnie jak ich keynesowscy koledzy, uczniowie Friedmana chcą oddać
rządom centralnym pełną kontrolę nad obszarami makro, by państwo mogło
manipulować gospodarką w celach społecznych. Utrzymują oni przy tym, że zarazem
możliwa byłaby wolność w świecie mikro. Krótko mówiąc, friedmaniści i keynesiści
odstępują etatyzmowi kluczową domenę makro jako podbudowę jakoby niezbędną
mikro-
wolności wolnego rynku.
W rzeczywistości, jak pokazali Austriacy, sfery mikro i makro są ze sobą
splątane, stanowiąc jedność. Nie da się przyznać państwu dziedziny makro,
utrzymawszy przy tym wolność na poziomie mikro. Każdy podatek, na przykład wcale
nie taki niewinny dochodowy, który obciąży mikrosferę ludzkiej jednostki, oznacza
systematycznie stosowaną grabież i zabór, pociągając za sobą zaburzenia i
zniszczenia na przestrzeni całej gospodarki. Godne ubolewania, że zwolennicy
Friedmana i reszta świata angloamerykańskiej ekonomii nie zwrócili nigdy uwagi na
to, czego już w 1912 roku, w klasycznym The Theory of Money and Credit, dokonał
Ludwig von Mises, założyciel współczesnej Szkoły Austriackiej, jednocząc obszary
mikro i makro w teorii ekonomii.[5]
Milton Friedman wykazał się swą faktyczną postawą stronnika podatku
dochodowego i równości na wiele sposobów. Jak i w innych sferach, nie działał jako
oponent etatyzmu i adwokat wolnego rynku, lecz jako technik, ws
kazujący państwu,
jak ma działać, by jego niegodziwe mechanizmy swe zadania wykonywały sprawniej.
(Z punktu widzenia czystego libertarianina im mniej skuteczne wysiłki państwa, tym
lepiej![6]) Friedman sprzeciwiał się ulgom i „lukom” podatkowym, pracując nad dalej
jeszcze idącym ujednoliceniem podatku dochodowego.
Jednym z najbardziej katastrofalnych postępków Friedmana była znacząca
rola, jaką z dumą zagrał podczas II Wojny Światowej, w Departamencie Skarbu
narzucając cierpiącemu wówczas amerykańskiemu społeczeństwu system
opodatkowania pobieranego u źródła (ang. withholding tax). Przed II Wojną
Światową, gdy stopy podatku dochodowego były o wiele niższe niż dziś, nie było
żadnej takiej konstrukcji; każdy spłacał swój rachunek jednorazowo, 15. marca
każdego roku. Nie podlega wątpliwości, że w takim systemie urząd skarbowy (ang.
Internal Revenue Service) nie miał szans na odebranie wszystkim członkom
społeczeństwa całej kwoty skonfiskowanych tego roku pieniędzy. Cały ten okropny
mechanizm szczęśliwie popadłby w ruinę na długo przedtem. Jedynie friedmanowski
wynalazek podatku płaconego u źródła pozwolił na wykorzystanie każdego
pracodawcy jako nieopłacanego poborcy podatkowego, który szybko i po cichu
pobierał należność wraz z każdym wystawianym czekiem. Pod wieloma względami
za obecność w Ameryce potwornego państwowego Lewiatana możemy dziękować
właśnie Friedmanowi.
Poza samym systemem opodatkowania dochodu, egalitaryzm Friedmana
ujawnia się w pamflecie autorstwa duetu Friedmana i Stiglera, wymierzonym w
kontro
lę czynszów. „Dla tych, jak my, którzy chcieliby nawet większej równości niż
dziś obecna (…) z pewnością łatwiej jest atakować bezpośrednio istniejące
nierówności w dochodzie i bogactwie u ich źródła”, niż ograniczać zakupy
poszczególnych towarów, np. w mieszkalnictwie.[7]
Być może najbardziej karygodnym ze śladów obecności Miltona Friedmana
jest spuścizna jego starego chicagowskiego egalitaryzmu: propozycja
gwarantowanego rocznego dochodu dla wszystkich, wykorzystującego konstrukcję
podatku dochodowego
– pomysł skopiowany i wzmocniony przez takich lewicowców
jak Robert Theobald, i który prezydent Nixon z pewnością będzie w stanie przebić
przez nowy Kongres.[8][9]
W tym katastrofalnym zamiarze Miltona Friedmana znów górę wzięło jego
wszechogarniające pragnienie, nie by usunąć państwo z naszego życia, lecz by
uczynić je skuteczniejszym. Patrzył na ledwie załatany bałagan lokalnych i
stanowych instytucji państwa opiekuńczego, i uznał, że wszystko to mogłoby działać
lepiej, gdyby cały plan można było wepchnąć w rubryczkę federalnego podatku
dochodowego, a wszystkim zapewniono pewien poziom dochodu. Być może
działałoby lepiej, ale w o wiele bardziej destruktywny sposób, bowiem jedyną rzeczą,
która czyni dzisiejsze państwo opiekuńcze choćby znośnym, jest właśnie jego
nieskuteczność, a konkretniej fakt, że, by położyć łapy na zasiłku, trzeba przepychać
się łokciami przez nieprzyjemny i chaotyczny labirynt biurokracji państwa dobrobytu.
Plan Friedmana sprawiłby, że można byłoby go otrzymać w sposób automatyczny,
co po
stawiłoby roszczenia wszystkich ludzi z automatu przed produkcją.
„Funkcja podaży” dobrobytu
Musimy zdać sobie sprawę, iż życie z zasiłku nie jest, jak wielu ludzi wierzy,
prostym i absolutnym aktem bożej lub naturalnej łaski, po prostu dane, jak erupcja
wulkanu. Życie z zasiłku, jak i inne działania gospodarcze człowieka, ma swoją
„funkcję podaży”: jeśli sprawimy, że opieka społeczna będzie wypłacała dostatecznie
wiele pieniędzy, możemy stworzyć tylu jej klientów, ilu tylko zechcemy. Jeśli zasiłek
będzie dostatecznie niewielki, można zredukować ich liczbę w sposób dowolny.
Krótko mówiąc, gdyby rząd ogłosił, że każdy, kto złoży swój podpis na biurku „opieki”,
automatycznie otrzymywać będzie, jak długo będzie chciał, coroczny czek
opiewający na kwotę 40.000$, to wkrótce niemal każdy stanie się odbiorcą pomocy
społecznej – a co więcej, dołączy też do organizacji lobbującej za „prawami
pomocowymi”, walczącej o wypłaty w wysokości 60.000$ dla wyrównania wzrostu
kosztów życia.
Konkretniej, funkcja podaży klienteli pomocy społecznej jest odwrotnie
proporcjonalna do różnicy między dominującą stawką płac na danym obszarze a
poziomem świadczeń opieki społecznej. Różnica ta jest „kosztem alternatywnym”
przejścia na zasiłek – stratą związaną z przejściem na bezrobocie zamiast podjęcia
pracy. Jeśli, na przykład, przeważająca na lokalnym rynku pensja rośnie, a ilość
pieniędzy z pomocy społecznej pozostaje na stałym poziomie, to różnica oraz „koszt
alternatywny” rośnie, a ludzie skłaniają się ku porzuceniu bezrobocia na rzecz
podejmowania pracy. Jeśli dzieje się odwrotnie, więcej ludzi przejdzie na zasiłek.
Gdyby utrzymywanie się z pomocy społecznej było naturalne, związku między tą
różnicą a liczbą ludzi żyjących z zasiłku by nie było.[10]
Po drugie, podaż korzystających z opieki społecznej jest odwrotnie
proporcjonalna do innego mającego żywotne znaczenie czynnika: kulturowa czy
związana z obszarem wartości osobistych demotywacja do przechodzenia na system
opieki społecznej. Jeśli ten bodziec jest dostatecznie silny, jeśli, na przykład,
jednostka lub grupa mocno wierzy, że poleganie na pomocy społecznej jest złem, to
nie będą tego robić i już. Jeśli natomiast to piętno im nie przeszkadza, lub, co gorsza,
uważają zasiłki za swoje prawo – prawo roszczenia sobie przymusowej, grabieżczej
pretensji do wyniku produkcji
– wówczas liczba tych ludzi wzrośnie astronomicznie,
jak mieliśmy okazję zaobserwować w ostatnich latach.
Istnieje wiele aktualnych przykładów „efektu piętna”. Wykazano, że, przy
podobnym poziomie dochodu, więcej ludzi pragnie przechodzić na opiekę społeczną
w miastach niż na wsi, prawdopodobnie ze względu na większą widoczność, a przez
to piętno w mniej zaludnionych regionach. Co ważniejsze, istnieją też konkretne
grupy religijne, które, choć często znacznie uboższe od reszty populacji, zwyczajnie
nie wykorzystują opieki społecznej, ponieważ jest to sprzeczne z ich głęboko
zakorzenionymi przekonaniami etycznymi. Tak zatem Amerykanie chińskiego
pochodzenia, choć zwykle biedni, prawie nigdy nie sięgają po zasiłki. Niedawny
artykuł o Albańczykach mieszkających w Ameryce wskazuje na to samo. Albańczycy
są najczęściej mieszkańcami slumsów, nie ma jednak amerykańskich Albańczyków
na zasiłkach. Dlaczego? Ponieważ, jak mówi jeden z ich przywódców, „Albańczyk nie
żebrze, a dla Albańczyka pomoc społeczna jest jak żebranie na ulicy”.[11]
Innym przykładem jest Kościół Mormonów, którego członkowie rzadko
korzystają z opieki społecznej. Mormoni bowiem nie tylko wpajają członkom swego
Kościoła cnoty oszczędności, samopomocy i niezależności, ale też dbają o swoich
potrzebujących przy pomocy programów kościelnej dobroczynności bazujących na
zasadzie pomocy ludziom w tym, by pomogli sobie, co oznacza uniezależnianie ich
od dobroczynności tak szybkie, jak to tylko możliwe.[12] Dlatego Kościół Mormonów
doradza swym członkom, że „poszukiwanie i zgoda na bezpośrednią zapomogę
publiczną nader często kończy się przekleństwem bezczynności i sprzyja innym
niebezpieczeństwom zasiłku. Niszczy niezależność, zaradność, zapobiegliwość i
samoocenę”.[13] Ze względu na to podstawą nadzwyczaj skutecznego prywatnego
programu pomocy społecznej Kościoła są zasadywspomagania wiernych w budowie i
utrzymywaniu przez nich ich niezależności ekonomicznej: wzmacniania w nich
przedsiębiorczości i zachęcania do tego, by zajmowali się przemysłem tworzącym
miejsca pracy; Kościół jest też zawsze i wszędzie gotowy do pomocy potrzebującym
wyznawcom.
Także:
Naszym podstawowym celem było ustanowienie, na ile to tylko
możliwe, struktury, w której klątwa bezwładu byłaby odczynioną, zło związane z
zapomogami odsunięte w cień, a powróciły w nasze szeregi niezależność, inicjatywa,
zaradność i szacunek do własnej osoby. Zamierzeniem Kościoła jest taka pomoc, by
ludzie pomagali sobie. Praca ma być intronizowana jako jedna z podstawowych
zasad życia w naszej społeczności. (…) Wierni tej zasadzie pracownicy społeczni
będą szczerze nauczać i naciskać na członków Kościoła, by, na ile jest to w ich
mocy, utrzymywali się na własną rękę. Żaden prawdziwy Mormon nie będzie
własnowolnie, będąc sprawnym fizycznie, unikał ciężaru swego utrzymania.[14]
Libertariańskie podejście do problemu pomocy społecznej to zatem zakazanie
wszelkiej przymusowej opieki publicznej oraz zastąpienie jej prywatną działalnością
charytatywną bazującą na zasadzie zachęcania do samopomocy, wspartej
wpajaniem cnót samodzielności i niezależności całej społeczności.
Bodźce w warunkach Planu Friedmana
Jednakże plan Friedmana przyjmuje kierunek wręcz przeciwny, zakładając, że
zasiłek stanie się automatycznym prawem, samoczynnym, przymusowym
roszczeniem wobec producentów. Całkowicie likwiduje więc efekt piętna,
katastrofalnie zniechęcając do produktywnej pracy poprzez narastające podatki i
wprowadzenie gwarantowanego dochodu dla niepracujących, co jest bodźcem dla
rozszerzania s
ię bezrobocia. Dodatkowo, sprawiając, że pułap dochodowy staje się
niedobrowolnym „prawem”, motywuje się klientelę opieki społecznej do lobbowania
na rzecz nawet wyższych pułapów, tym samym bez końca zaostrzając problem. Lecz
Friedman, w pułapce angloamerykańskiego rozdziału „mikro” i „makro”, mało uwagi
przywiązuje do tak fatalnego wpływu na bodźce.
Friedmanowski program krzywdzi nawet inwalidów, odbierając
niepełnosprawnemu pracownikowi marginalny bodziec, by inwestował w swą
zawodową rehabilitację, gdyż rentowność netto takiej lokaty zostaje przez
automatyczne świadczenie zaniżona. Tym samym, wywołuje tendencję do
przedłużania upośledzeń. Dodatkowo, friedmanowska zapomoga byłaby większa dla
rodzin uzależnionych od zasiłku, tym samym dotując ciągły wzrost liczby dzieci wśród
biednych
– ostatnich ludzi, którzy mogą sobie na taki wzrost populacji pozwolić. Bez
włączania się w bieżącą histerię „eksplozji demograficznej”, wydaje się szczególnym
absurdem rozmyślnie finansować rodzenie nowych biednych dzieci, co plan
Friedmana uczyniłby automatycznym prawem.
PIENIĄDZ I CYKL KONIUNKTURALNY
Trzecia główna cecha programu New Dealu była proto-keynesowska:
planowanie w sferze „makro” dla rozwiązania problemu cykli. Tym sięgnięciem po
całą sferę pieniądza i cyklu koniunkturalnego – gdzie Friedman niestety skupił
większość swej pracy – nasz bohater nawiązuje nie tylko do Szkoły Chicagowskiej,
ale, jak oni, do pracy Irvinga Fishera, ekonomisty z Yale, który był najważniejszym
ekonomistą establishmentu od początku XX wieku przez jeszcze dwadzieścia lat.
Rzeczywiście, Friedman otwarcie wysławiał Fishera jako „największego ekonomistę
dwudziestego wieku”, a gdy czytamy jego prace, mamy często wrażenie, że czytamy
po prostu znów Fishera, udrapowanego oczywiście w o wiele większą dawkę
matematycznego i statystycznego misz-
maszu. Ekonomiści i prasa, na przykład,
ogłaszali niedawno „odkrycie” przez Friedmana tendencji stóp procentowych do
wzrastania wraz ze wzrostem cen, dodającej premię inflacyjną dla utrzymania
„realnej” stopy procentowej na stałym poziomie; zlekceważony został fakt, że Fisher
wskazywał na to zjawisko już u zarania XX wieku.
Głównym jednak problemem fisherowskiego podejścia Friedmana jest ten sam
ortodoksyjny podział na mikro i makro, który stał się źródłem tak wielkiego
spustoszenia rozumieniu przez niego kwestii opodatkowania. Fisher wierzył bowiem,
znów, że po jednej stronie istnieje świat jednostkowych cen określanych przez podaż
i popyt, a z drugiej mamy agregatowy „poziom cen”, determinowany przez podaż
pieni
ądza i szybkość jego obiegu, i nigdy ta dwójka się ze sobą nie styka. Sfera
agregatowa, makro, ma się nadawać do rządowego planowania i manipulacji, znów
rzekomo bez wpływu czy sprawiania problemów w obszarze mikro, czyli
indywidualnych wycen.
Fisher o pi
eniądzu
Irving Fisher, z taką optyką, napisał swój słynny artykuł The Business Cycle
Largely a ‘Dance of the Dollar’ – cytowany ostatnio z uwielbieniem przez Friedmana
– który ustalił ramy chicagowskiej „czysto monetarnej” teorii cyklu koniunkturalnego.
W
tym nazbyt uproszczonym obrazie, cykl koniunkturalny ma być ledwie „tańcem”, tj.
de facto przypadkową i nie powiązaną przyczynowo serią szczytów i depresji w
„poziomie cen”. Cykl koniunkturalny, w skrócie, to losowe i niepotrzebne zmiany w
agregatowym pozi
omie cen. Zatem, skoro wolny rynek powołuje ów „taniec”
stochastyczny do życia, lekiem na chorobę cyklu koniunkturalnego są rządowe
programy stabilizacji poziomu cen, by utrzymać je na stałym poziomie. Stało się to
celem Sz
koły Chicagowskiej w latach trzydziestych, a celem Miltona Friedmana
pozostaje po dziś dzień.
Dlaczego stabilny poziom cen miałby być pomysłem etycznym, osiąganym
nawet poprzez wykorzystanie rządowego przymusu? Zwolennicy Friedmana uznają
zwyczajnie ten ce
l za oczywisty, wcale nie potrzebujący rozsądnej argumentacji.
Jednakże fisherowski fundament to absolutne niezrozumienie natury pieniądza oraz
nazw licznych walut. W rzeczywistości, jak doskonale wiedziała większość
dziewiętnastowiecznych ekonomistów, nazwy te (dolar, funt, frank itd.) nie były
jakimiś samodzielnymi bytami, ale po prostu nazwami jednostek wagowych złota czy
srebra. To właśnie te dobra, powstałe na wolnym rynku, były czystym pieniądzem –
nazwy, pieniądze papierowe i bankowe były najzwyczajniej w świecie żądaniem
wypłaty złota czy srebra. Ale Irving Fisher nie chciał uznać faktycznej natury
pieniądza i właściwej funkcji standardu złota, czy też nazwy waluty będącej jednostką
wagową złota. Zamiast tego, utrzymywał, że te nazwy papierowych substytutów
pieniądza emitowane przez rządy były wartością absolutną, były pieniądzem. Funkcją
tego „pieniądza” było „mierzenie” wartości. Fisher doszedł więc do przekonania, że
niezbędne jest utrzymanie siły nabywczej waluty, czy też poziomu cen, na stałym
poziomie.
Donkiszotowski cel stabilności cenowej kontrastuje z dziewiętnastowiecznym –
oraz późniejszej Szkoły Austriackiej – spojrzeniem na ekonomię. Oni chwalili
działanie nieupośledzonego przez nikogo rynku, kapitalizmu leseferystycznego,
którego nieodłącznym skutkiem jest między innymi stały spadek poziomu cen.
Bowiem bez interwencji rządu, produktywność i podaż dóbr dąży do wzrostu, ceny
więc maleją. W ten sposób, w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku – wieku
„rewolucji przemysłowej” – ceny powoli spadały, zwiększając realne płace nawet bez
nominalnego wzrostu pensji. Możemy przekonać się, jak na tym wzroście standardu
życia związanego z trwałym spadkiem cen korzystają wszyscy konsumenci, patrząc
choćby na ceny telewizorów, które z 2.000$ w momencie wejścia na rynek spadły do
około 100$ za o wiele lepszy sprzęt. A to wszystko w okresie galopującej inflacji.
To Irving Fisher, jego doktryna i wpływ, w znacznym stopniu ponosi winę za
opłakane inflacyjne praktyki Systemu Rezerwy Federalnej lat dwudziestych, a zatem i
za hekatombę 1929 roku. Jednym z głównych celów znajdującego się pod wpływem
fisherowskiej doktryny Benjamina Stronga, szefa Banku Rezerwy Federalnej (Fed)
na Nowy Jork i praktycznie dyktatora Fedu w pierwszym dwudziestoleciu XX wieku,
było utrzymanie stałego poziomu cen. Lecz, ponieważ ceny hurtowe były bądź to
stałe, bądź faktycznie spadały, Fisher, Strong i reszta establishmentu
ekonomicznego nie przyjęli do wiadomości, że problem inflacji w ogóle istniał.
Skutkiem tego Strong, Fisher i Fed o
drzucili w latach dwudziestych ostrzeżenia
takich heterodoksyjnych ekonomistów jak Ludwig von Mises czy H. Parker Willis,
mówiące, że chorobliwa inflacja kredytu bankowego prowadzi do nieuniknionej
zapaści gospodarczej. Tak upartymi byli jednak pyszałkami, że aż do 1930 roku
Fisher w swym łabędzim śpiewie ekonomicznego proroka pisał, że żadnej depresji
nie było i że zapaść na giełdzie była jedynie tymczasowa.[15]
Friedman o pieniądzu
Teraz, w swojej bardzo zachwalanej Monetary History of the United States,
Friedman wykazał się swym fisherowskim uprzedzeniem w interpretowaniu
amerykańskiej historii gospodarczej.[16] Benjamin Strong, bez wątpienia
najgroźniejsza postać w gospodarce lat dwudziestych ubiegłego wieku, jest
przyjmowany przez Friedmana z królewskimi honorami właśnie ze względu na
stabilizowanie inflacji i poziomu cen w tym okresie.[17] Tak naprawdę, Friedman
przypisuje kryzys 1929 roku nie poprzedzającemu go boomowi inflacji, lecz brakowi
wystarczającego nadmuchania podaży pieniądza przez post-strongowską Rezerwę
Federalną przed i podczas depresji.
Krótko ujmując, choć Milton Friedman odegrał istotną rolę w zwróceniu uwagi
ekonomistów na nadrzędną rolę pieniądza i jego podaży w problematyce cykli
koniunkturalnych, musimy dostrzec, że to „czysto monetarystyczne” podejście jest
niemal dokładnie przeciwne właściwej – i faktycznie wolnorynkowej – perspektywie
austriackiej. Wszak, gdy Austriacy twierdzą, że ekspansja monetarna wywołana
przez Stronga sprawiła, że klęska 1929 roku była nie do uniknięcia, uczniowie
Fishera i Friedmana uważają, że wystarczyło, by Rezerwa Federalna wpompowała
do obiegu jeszcze więcej pieniędzy, a wyhamowałoby to każdą recesję. Wierząc, że
nie ma żadnego związku boomu z zapaścią, wierząc w prymitywną teorię „tańca
dolara”, Szkoła Chicagowska zwyczajnie domaga się od rządu manipulowania tym
tańcem, a dokładniej zwiększenia podaży pieniądza dla przeciwdziałania kryzysowi.
W latach trzydziestych pogląd fisherowsko-chicagowski głosił więc, że
ratunkiem w recesji jest „reflacja”[18] poziomu cen do wielkości z lat dwudziestych, i
że osiągnięta powinna być przez:
(1) ekspansję podaży pieniądza prowadzoną przez Fed,
(2) kreujące deficyt wydatki rządu federalnego i programy robót publicznych
na wielką skalę.
Fisher i Szkoła Chicagowska w latach trzydziestych byli zatem po prostu
„przedkeynesowskimi keynesistami”, uznawanymi za dość radykalnych i
socjalizujących – dając temu powody. Jak późniejsi keynesiści, członkowie Szkoły
Chicagowskiej byli zwolennikami „kompensacyjnej” polityki pieniężnej i podatkowej,
choć zawsze większy nacisk przykładali do strony monetarnej.
Można protestować, że Milton Friedman nie wierzy w politykę manipulacji
pieniądzem czy opodatkowaniem, lecz w „automatyczny” wzrost o 3-4 procent
przeprowadzany przez Rezerwę Federalną. Jednakże ta poprawka starszych
założeń chicagowskich jest czysto techniczna i bierze się stąd, iż Friedman rozumie,
że na krótkoterminowe, z dnia na dzień, manipulacje Fedu wpłyną nieuniknione
opóźnienia czasowe, tym samym nasilając cykl, zamiast go uregulować. Lecz
musimy sobie zdać sprawę, że friedmanowska polityka automatycznej inflacji jest po
prostu kolejnym wariantem wypełniania tego samego fisherowsko-chicagowskiego
zadania: stabilizacji poziomu cen
– w tym przypadku stabilizacji długoterminowej.
Dlatego też Milton Friedman jest zwyczajnym etatystą-inflacjonistą, choć
bardziej niż większość keynesistów umiarkowanym. Marne to jednak pocieszenie i
trudno uznać Friedmana za ekonomistę w tej ważnej sferze wolnorynkowego.
Fisher, Friedman i konie
c standardu złota
Od najwcześniejszych dni kariery, Fishera, ze względu na jego pragnienie
likwidacji standardu złota, uznawano za monetarnego radykała i statolatrę. Fisher
zdawał sobie sprawę, że standard złota – w którym pieniądz w formie podstawowej
jes
t towarem wydobywanym na wolnym rynku, a nie tworzonym przez rząd – nie
zgadzał się z najważniejszą dla tego człowieka chęcią stabilizacji poziomu cen. Z
tego też powodu Fisher był jednym z pierwszych współczesnych ekonomistów
przekonujących do zakazania standardu złota i zastąpienia go pieniądzem
fiducjarnym.
W tym przypadku, nazwa waluty
– dolar, frank, marka etc. – staje się
ostatecznie standardem monetarnym, a całkowita kontrola nad jego podażą i
wykorzystaniem z konieczności scedowana zostaje na rząd centralny. W skrócie,
pusty pieniądz jest z definicji narzędziem skończonego etatyzmu. Pieniądz tkwi w
centrum, można powiedzieć, układu nerwowego nowoczesnej gospodarki rynkowej,
a każdy system, który w ręce państwa oddaje absolutną władzę nad tym dobrem, jest
bezwzględnie sprzeczny z gospodarką wolnorynkową oraz, ostatecznie,
indywidualną wolnością jako taką.
Mimo tego, Milton Friedman jest skrajnym zwolennikiem przecięcia wszelkich
związków, nawet najsłabszych, ze złotem, a także stronnikiem totalnego i
b
ezwzględnego standardu pustego dolara, z całą kontrolą nad nim zawartą w
Systemie Rezerwy Federalnej.[19] Oczywiście Friedman doradzałby potem Fedowi,
by ten sprawował ją z całą dostępną mądrością; któryż jednak libertarianin wart tego
miana może nie pogardzać koncepcją, zgodnie z którą oddaje się jakiejś grupie
władzę przymusu, a potem żywi nadzieję, że nie zostanie ona wykorzystana przezeń
do cna? Znów, powodem, dla którego Friedman pozostaje zupełnie ślepym na
despotyzm i tyranię skutków swego programu pieniądza fiducjarnego, jest arbitralna
chicagowska separacja sfer mikro i makro, w daremnej wierze, iż można sprawować
totalną kontrolę nad skalą makro, jednocześnie konserwując „wolny rynek” w
wymiarze mikro. Powinno być jasnym, że ten okaleczony mikro-„wolny rynek” Szkoły
Chicagowskiej jest „wolny” w sensie drwiącym i szyderczym: to bardziej „wolność”
orwellowskiego hasła „wolność jest niewolnictwem”.[20]
Powrót do standardu złota
Nie ma najmniejszej nawet wątpliwości, że obecny międzynarodowy system
mon
etarny jest irracjonalnym i poronionym wynaturzeniem, które potrzebuje
natychmiastowej reformy. Lecz ta proponowana przez Friedmana i polegająca na
zerwaniu wszelkich więzi ze złotem, mogłaby jedynie sytuację jeszcze bardziej
pogorszyć, gdyż zostawiłaby wszystkich nas na łasce państwowego emitenta waluty.
Potrzebujemy ruchu w stronę przeciwną: przejścia do międzynarodowego standardu
złota, które odrestaurowałoby wszędzie pieniądz towarowy, zdejmując majstrujące
przy sferze monetarnej państwo z naszych pleców.
Co więcej, złoto, czy inny towar, jest niezbędne dla powstania
międzynarodowego pieniądza – podstawy, dzięki której wszelkie nacje mogą
handlować i prowadzić między sobą rozrachunki. Filozoficzny absurd
friedmanowskiego planu dostarczania przez każde państwo na świecie fiducjarnego
pieniądza, oderwanego od wszelkich innych walut, staje się wyraźny, gdy
wyobrazimy sobie, co by się stało, gdyby każdy region, województwo, powiat, gmina,
miasto, miasteczko, wieś, blok, dom i człowiek wyemitowali własny pieniądz, a kursy
wymiany między milionami tych walut swobodnie by pływały, jak przewiduje
Friedman. Źródło tak powstałego chaosu tkwiłoby w zniszczeniu samej idei pieniądza
– przedmiotu służącego za ogólny środek wszelkich wymian na rynku. Filozoficznie,
fried
manizm zniszczyłby pieniądz per se, doprowadzając do chaosu i zacofania
barteru.
Jednym z kluczowych błędów Friedmana w planie oddania całości monetarnej
władzy rządowi jest niezdolność pojęcia przez niego, że byłaby to polityka od
początku inflacyjna. Państwo miałoby bowiem wówczas możność dowolnego
wytworzenia takich ilości pieniądza, jakich by tylko potrzebowało. Rada Friedmana,
polegająca na tym, by utrzymać tę ekspansję w granicach 3-4% rocznie pomija fakt,
że każda grupa, która będzie posiadać absolutną władzę „druku pieniądza” będzie
motywowana do… jego druku! Załóżmy, że Jan Kowalski otrzyma od rządu tę
władzę, przymusowy monopol, nad prasą drukarską i pozwoli mu się emitować tyle
pieniądza, ile wyda mu się właściwym, oraz robić z nim to, co mu się podoba. Czy nie
jest zupełnie jasne, że Kowalski użyje tego pozwolenia na zalegalizowane
fałszerstwo by o siebie zadbać, zatem jego władza nad pieniądzem prowadzić będzie
do inflacji? W ten sam sposób państwo dawno już zastrzegało dla siebie przymusowy
mono
pol zalegalizowanego podrabiania pieniądza i było skłonne do jego
wykorzystania: dlatego też państwo jest inherentnie inflacjogenne, jak każda grupa
obdarzona wyłącznym prawem kreacji pieniądza. Program Friedmana jedynie
zwiększyłby tę władzę oraz inflację.
Jedyne libertariańskie rozwiązanie polega, wprost przeciwnie, na tym, by
państwo oddało swój zapas pieniądza towarowego. Franklin Roosevelt w 1933 roku,
pod przykrywką „zagrożenia depresją”, skonfiskował całe złoto w posiadaniu
obywateli amerykańskich, i do tej pory, od blisko czterdziestu lat, nie usłyszeliśmy
nawet słowa o jego oddaniu. W odróżnieniu od Friedmana, prawdziwy libertarianin
musi naciskać na rząd, by oddał on ukradzione ludziom złoto, wyłudzone od nas za
papierowe dolary.
EFEKTY ZEWNĘTRZNE
Widzimy, że w dwóch ważkich obszarach opodatkowania oraz pieniądza
wpływ Miltona Friedmana był nadzwyczajny – o wiele większy niż gdziekolwiek
indziej
– i niemal wyłącznie tragiczny w skutkach dla czystego wolnego rynku.
Jednakże, nawet na poziomie mikro, gdzie jego wpływ był mniejszy i zwykle bardziej
korzystny, Friedman pozostawił dla interwencjonistów teoretyczną furtkę rozmiarów
kontynentu. Utrzymuje on bowiem, że rząd jest uprawniony do ingerencji w wolny
rynek gdziekolwiek tylko czyjeś działania mają „skutki zewnętrzne”. Wobec czego,
gdy A zrobi coś, na czym skorzysta B, a B za to nie zapłaci, według Szkoły
Chicagowskiej mamy do czynienia z „błędem” rynku, a zadaniem rządu staje się jego
„skorygowanie” poprzez takie opodatkowanie B, by zapłacił A za swą „korzyść”.
Dla tegoż powodu Friedman pochwala na przykład finansowanie przez rząd
nauczania
– skoro na edukacji dzieci zyskują inni ludzie, rząd rzekomo jest
usprawiedliwiony, gdy obciąża ich podatkami, by za te „korzyści” zapłacili. (Znów
mamy tu u Fri
edmana do czynienia ze szkodliwym doradzaniem, mającym na celu
sprawienie, by nieskuteczne państwo działało efektywniej; sugeruje on zastąpienie
dysfunkcjonalnych szkół publicznych bonem edukacyjnym finansowanym przez
rodziców – unikając poruszenia kwestii samej koncepcji płacenia za masową
edukację poprzez podatki.)
Poza jakże istotną dziedziną kształcenia, Friedman zakreśla limit efektów
zewnętrznych np. w przypadku parków miejskich. Tu martwi się on, że gdyby parki
były prywatne, to ktoś mógłby cieszyć się ich widokiem z daleka, nie musząc za ten
zysk psychiczny zapłacić. Dlatego zaleca wyłącznie publiczne parki miejskie. Parki
wiejskie, ma wrażenie, mogą pozostać prywatne, gdyż można je tak odizolować, by
zmusić wszystkich użytkowników do zapłaty.
Trudno
cieszyć się z faktu, że sam Friedman postanowił ograniczyć swoją
argumentację do paru wyjątków, jak edukacja czy parki miejskie, gdyż w
rzeczywistości argumentacja ta może być wykorzystana do niemal każdej interwencji,
dotacji i podatku. Ja, na przykład, czytam Human Action Misesa – tym samym
absorbuję większą wiedzę i staję się lepszym człowiekiem. Stając się nim, oddaję
przysługę innym, lecz – do licha! – nie są zmuszeni za to zapłacić! Czyż rząd nie
powinien ich opodatkować i wesprzeć mnie, bo jestem tak dobry, że czytam Human
Action?
Weźmy inny przykład. Czy się to podoba feministkom, czy nie, wielu
mężczyznom sprawia wielką przyjemność widok dziewcząt w minispódniczkach –
mimo to nic im nie płacą. Kolejny przykład efektu zewnętrznego do korekty! Czy nie
powinno się opodatkować wszystkich mężczyzn, by dotowali dziewczęta noszące
minispódniczki?
Mnożenie przykładów nie ma sensu; można by to robić bez końca, ujawniając
zupełny absurd przenikającej chicagowski efekt zewnętrzny koncesji na etatyzm.
Jedyna od
powiedź na to reductio ad absurdum, na jaką zdobyli się członkowie
Szkoły Chicagowskiej, to zarzekanie się, że oni nigdy nie przyzwoliliby na tak daleko
idącą interwencję rządu, choć z logiką się zgadzają. Ale, właściwie, dlaczego nie?
Zgodnie z jaką regułą, jakim kryterium, zatrzymują się oni na parkach i szkołach?
Rzecz w tym, że takiej zasady nie ma, co ukazuje jedynie intelektualne bankructwo
oraz brak logicznego reżimu u samych podstaw najnowszej ekonomii i nauk
społecznych – w tym i szkoły Friedmana.
ODDZIAŁYWANIE FRIEDMANA
Tak oto, przejrzawszy referencje Miltona Friedmana, wyłącznego przywódcy
ekonomii wolnego rynku, docieramy do mrożącego krew w żyłach wniosku, że trudno
uznać go w ogóle za ekonomistę wolnorynkowego. Nawet jeśli chodzi o poziom
mik
ro, friedmanowskie zatwierdzenie teoretyczne skandalicznego ideału „konkurencji
doskonałej” służy za uzasadnienie rządowej polityki antytrustowej, a zgoda na
interwencje rządu w domenie opisywanej przez teorię efektów zewnętrznych
mogłaby pozwolić na państwo praktycznie totalitarne, choćby nawet Friedman,
pomijając zasady logiki, ograniczył jej zastosowanie do kilku jedynie sfer. Nawet tutaj
jego argumentacja służy przyzwoleniu na zapewnianie przez państwo masowego
dostępu do edukacji.
Lecz to sfera makro,
nierozważnie oddarta od mikro przez ekonomistów
pozostających od sześćdziesięciu lat w niewiedzy o dokonaniu przez Ludwiga von
Misesa ich ostatecznej integracji, jest tym dziełem Friedmana, którego skutki
pozostają najbardziej złowrogimi. Bowiem to Friedman ponosi znaczną część
odpowiedzialności zarówno za system poboru podatków u źródła, jak i tragiczną
perspektywę gwarantowanego rocznego dochodu, która powoli wyłania się na
horyzoncie. Równocześnie, Friedman apelował o absolutną kontrolę państwową
podaży pieniądza – kluczowego elementu gospodarki rynkowej. Kiedykolwiek
państwo, z powodu kaprysu lub przypadku, powstrzymywało się od zwiększania
podaży pieniądza (jak w przypadku Nixona przez kilka miesięcy w drugiej połowie
1969 roku), Milton Friedman był na miejscu, by dzierżyć sztandar inflacji.
Gdziekolwiek nie spojrzymy, dostrzeżemy, że Milton Friedman nie zaleca środków
przynoszących wolność, programów szkodliwych dla państwowego Lewiatana, lecz
takie, których skutkiem będzie sprawniej działająca, czyli w grucie rzeczy jeszcze
bardziej nieznośna, władza państwowa.
Ruch libertariański nazbyt długo dryfował na intelektualnym jałowym biegu, nie
potrafiąc czynić rozróżnień, rozgraniczeń, nie potrafiąc odróżnić za pomocą
rygorystycznej analizy prawdy od błędu w poglądach tych, którzy mienią się jego
członkami i sprzymierzeńcami. To niemal tak, jakby każdy zabłąkany dowcipniś, który
wymamrotał parę słów o „wolności” był nagle czule witany w naszych szeregach jako
członek jednej, wielkiej, libertariańskiej rodziny. Wraz ze wzrostem znaczenia tego
ruchu, nie możemy sobie już pozwolić na luksus intelektualnej gnuśności. Nadszedł
czas, by dostrzec, kim naprawdę jest Milton Friedman. Nadszedł czas, by nazwać
rzeczy po imieniu, by wreszcie nazwać etatystę etatystą.
BIBLIOGRAFIA
[1] Pierwsze wydanie niniejszego artykułu miało miejsce w 1971 roku, w The
Individualist. Niektóre cytaty zostały uzupełnione, lecz wszystkie podkreślenia
pochodzą z oryginalnego artykułu. Argumentacja pozostaje nadzwyczaj aktualna –
przyp. red. ang.
[3] W tym artykule ograniczam dyskusję do tematyki polityczno-ekonomicznej,
omijając techniczne kwestie teorii i metodologii ekonomii. W tej ostatniej właśnie
dane nam było ujrzeć najgorsze oblicze Friedmana, bowiem udało mu się
przekształcić starszą metodologię Szkoły Chicagowskiej, w swym jądrze prawdziwie
arystotelicznej i racjonalistycznej, w rażący i skrajny wariant pozytywizmu.
[6] Pozwolę sobie przytoczyć tu uroczą anegdotę o znanym przemysłowcu Charlesie
F. Ketteringu. Podczas wizyty w szpita
lu, przy łóżku przyjaciela, który skarżył się na
rozrost rządu, Kettering powiedział: „Jim, nie martw się. Dziękuj Bogu, że nie
dostajemy tyle rządu, za ile płacimy!”
[9] Rothbard poprawnie przewidział, że ta propozycja Friedmana stanie się częścią
kampani
i prezydenckiej w 1972. Co interesujące, a także wymowne, wysunął ją
demokratyczny oponent Nixona, senator George McGovern. Wyborcy uznali, że jest
to skrajnie radykalne, a McGovern poniósł w wyborach druzgocącą klęskę – przyp.
red. ang.
[12] Jest to ta sa
ma zasada, która kierowała Stowarzyszeniem Dobroczynności (ang.
Charity Organization Society) w dziewiętnastowiecznej Anglii. Ta klasyczno-liberalna
organizacja „wierzyła, że najpoważniejszą stroną biedy była degradacja charakteru
ubogiego mężczyzny oraz kobiety. Bezkrytyczna dobroczynność pogorszyła jedynie
sytuację – służąc demoralizacji. Prawdziwa działalność charytatywna wymaga
przyjaźni, myśli, tego rodzaju pomocy, który odbuduje w człowieku szacunek do
samego siebie i zdolność do podtrzymania przy życiu siebie i swojej rodziny.”
Charles Loch Mowat, The Charity Organization Society (London: Methuen, 1961), s.
2.
[18] Nieprzetłumaczalna gra słów: ang. „flat” to po polsku przymiotnik „płaski”.
Angielskie „reflation” można byłoby zatem przetłumaczyć inaczej jako „wyrównanie
inflacyjne” – przyp. tłum.
© copyright 2006 by www.mises.pl