NIX GARTH
Klucze do krolestwa #1 Pan
Poniedziałek
GARTH NIX
Mister Monday
Klucze do Królestwa
Tom 1
Przełożyła Małgorzata Hesko
Kłodzińska
Dla Anny i Thomasa
i całej mojej rodziny oraz przyjaciół
Prolog
Próbowali unicestwić Ostatnią Wolę, lecz zabrakło im mocy. Zniszczyli ją zatem na dwa
sposoby. Została podarta, a strzępy grubego pergaminu rozproszyły się w czasie i
przestrzeni. Zniszczyli ją także duchowo, gdyż nie zostało wypełnione ani jedno jej
postanowienie.
Gdyby zdradzieccy Wykonawcy zdołali postawić na swoim, postanowień Woli nigdy by
nie zrealizowano. Na wszelki wypadek komplet siedmiu jej fragmentów został starannie
ukryty.
Pierwszy, a zarazem najmniejszy fragment zatopiono w przejrzystym monokrysztale,
twardszym od diamentu. Kryształ znalazł się w szkatule z hartowanego szkła, szkatułę
zamknięto w klatce ze srebra i malachitu, a klatka trafiła na wygasłe słońce na krańcu
Czasu.
Wartę wokół niej pełniło dwunastu Strażników ze stali. Każdy z nich stał na jednej z cyfr
zegara wyżłobionego stałym światłem w ciemnej masie martwej gwiazdy.
Strażników stworzono wyłącznie do pilnowania fragmentu. Z grubsza przypominali
ludzi, lecz byli od nich dwukrotnie wyżsi, a ich skóra wykonana była z lśniącej stali.
Szybcy i gibcy niczym koty, nie mieli dłoni, zastąpiły je sterczące z nadgarstków ostrza.
Każdy Strażnik nadzorował obszar pomiędzy własną godziną a następną; dowódca
czuwał nad rejonem między dwunastą a pierwszą.
Nadzór nad metalowymi Strażnikami sprawował doborowy oddział Inspektorów, istot
niższych, które nie ośmieliłyby się kwestionować poczynań niszczycieli Woli. Raz na sto
lat na gwieździe stawiał się jeden z Inspektorów, aby sprawdzić, czy wszystko jest w
porządku i czy cząstka dokumentu spoczywa bezpiecznie w kryjówce.
W ostatnich wiekach Inspektorzy popadli w rutynę. Zazwyczaj ograniczali się do
przybycia, zerknięcia na klatkę, szkatułę i kryształ, po czym pozdrawiali Strażników i już
ich nie było. Strażnicy, którzy od dziesięciu tysiącleci posłusznie maszerowali między
pełnymi godzinami na tarczy zegara, nie pochwalali tak lekceważącego stosunku do
służby. Składanie skarg nie leżało jednak w ich naturze, zresztą nie mieliby jak się do
tego zabrać. W razie konieczności mogli jedynie bić na alarm, lecz na tym koniec.
Strażnicy widzieli wielu Inspektorów, którzy pojawiali się i znikali. Nikt inny ich nie
odwiedzał. Nikt nie próbował wykraść ani odzyskać cząstki Woli. Innymi słowy, przez
dziesięć tysięcy lat nie wydarzyło się zupełnie nic.
Wreszcie pewnego dnia, który niczym się nie różnił od trzech i pół miliona przeszłych
dni, zjawił się Inspektor poważniej traktujący swe obowiązki. Przybył całkiem zwyczajnie,
po prostu zmaterializował się obok tarczy zegara. W trakcie teleportacji przekrzywił mu
się cylinder, w dłoni kurczowo ściskał upoważnienie, tak by wyraźnie widać było złotą
pieczęć. Na widok nieznajomego Strażnicy drgnęli, a ich ostrza zadrżały niecierpliwie.
Upoważnienie i pieczęć tylko połowicznie uwiarygodniały przybysza. Zawsze istniała
możliwość, że nieznajomy nie wyrecytuj hasła ustalonego przez poprzedniego
Inspektora. Wówczas Strażnicy nareszcie mogliby puścić broń w ruch.
Rzecz jasna, mieli obowiązek zapewnić Inspektorowi chwilę wytchnienia. Podróż w
czasie i przestrzeni mogła bowiem zmęczyć wędrowców, nawet nieśmiertelnych.
Ten Inspektor wyglądał dość marnie. Miał typowe ludzkie kształty, charakterystyczne
dla szybko tyjącego mężczyzny w średnim wieku. Odziany był w granatowy surdut,
wyświecony na łokciach i poplamiony atramentem na prawym mankiecie. Biała koszula
nie porażała śnieżną bielą, niedbale zawiązany krawat nie maskował odprutego
kołnierzyka, a cylinder był wiekowy i pognieciony. Gdy Inspektor go uchylił, by
pozdrowić Strażników, ze środka wypadła owinięta w gazetę kanapka. Inspektor chwycił
ją i wcisnął do wewnętrznej kieszeni surduta, a potem wypowiedział hasło.
–Siarka, kadzidło i dwa selery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery – wyrecytował
ostrożnie i ponownie uniósł upoważnienie, by zaprezentować pieczęć.
W odpowiedzi Strażnik Dwunastej Godziny obrócił się w miejscu. Skrzyżował broń ze
zgrzytem, jaki zwykle towarzyszy ostrzeniu noży. Inspektor wzdrygnął się i zasalutował.
–Podejdź, Inspektorze – wezwał go Strażnik. Była to dokładnie połowa słów, które
wypowiadał przy każdej takiej wizycie.
Przybysz skinął głową i ostrożnie zszedł z podróżnego talerza na zmrożoną ciemność
wygasłej gwiazdy. Na wszelki wypadek nosił Obuwie Niematerialne (dla niepoznaki
wyglądające jak bambosze), które niwelowało zniekształcające działanie ciemnej masy
ostygłej gwiazdy, choć jego przełożony zaklinał się, że upoważnienie i pieczęć stanowią
dostateczną ochronę. Przystanął, by podnieść podróżny talerz, gdyż był to jego
ulubiony duży półmisek z kruchej porcelany kostnej, zdobiony motywami owoców, a nie
typowy, wątpliwej urody dysk z polerowanego elektrum. Korzystanie z porcelanowego
półmiska wiązało się z niebezpieczeństwem, gdyż łatwo się tłukł, ale za to ładnie
wyglądał, co miało duże znaczenie dla Inspektora.
Nawet Inspektorzy nie mogli przekraczać granicy wewnętrznego kręgu tarczy zegara,
gdzie cyfry podkreślono złotą linią. Także i ten Inspektor ostrożnie minął Strażnika
Dwunastej Godziny i znieruchomiał tuż przed granicą. Srebrna klatka wyglądała solidnie,
a szkatuła ze szkła była nienaruszona i idealnie przezroczysta. Inspektor wyraźnie
dostrzegał kryształ w jej wnętrzu, tam gdzie być powinien.
–Zdaje się, że wszystko jest w porządku – mruknął. Z ulgą wyciągnął puzderko ukryte w
kieszeni surduta, otworzył je pstryknięciem palca i wprawnym ruchem przeniósł
szczyptę tabaki do prawego nozdrza. Tabaka była świeża, otrzymał ją w upominku od
przełożonego.
–Wszystko, aaa, aaa, w porządku – powtórzył i kichnął potężnie. Zachwiał się cały –
przez chwilę wydawało się, że straci równowagę i przekroczy złotą linię. Strażnicy
błyskawicznie rzucili się w kierunku Inspektora. Ostrza Strażnika Dwunastej Godziny
zatrzymały się o centymetr od twarzy nieszczęśnika, który rozpaczliwie wymachiwał
ramionami, próbując odzyskać równowagę.
W końcu mu się udało i znieruchomiał po właściwej stronie.
–Najmocniej przepraszam, paskudny nałóg! – pisnął i odrzucił tabakierę na bezpieczną
odległość. – jestem Inspektorem, pamiętajcie! Oto upoważnienie! Patrzcie na pieczęć!
Strażnicy powrócili do patrolowania swoich rewirów. Strażnik Dwunastej Godziny
opuścił ramiona, jego ostrza nie zagrażały już przybyszowi.
Inspektor wydobył z rękawa wielką pocerowaną chustkę i osuszył twarz. Kiedy ocierał
pot, wydało mu się, że coś mignęło na cyferblacie. Owo coś było małe, drobne i ciemne.
Inspektor zamrugał oczyma i schował chustkę, nic już jednak nie dostrzegł.
–Chyba nie ma tu niczego, co należałoby uwzględnić w raporcie? – spytał nerwowo.
Inspektorem został niedawno. Przez tysiąclecie bez czterech wieków był tylko
Inspektorem Czwartego Stopnia. Wcześniej, niemal od Zarania Dziejów, piastował
stanowisko Trzeciego Odźwiernego Portalu. A jeszcze wcześniej…
–Sytuacja bez zmian – oznajmił Strażnik Dwunastej Godziny, tym samym wykorzystując
resztę zasobu słów.
Inspektor uprzejmie uchylił cylindra, ale przez cały czas bił się z myślami. Coś
wyczuwał. Coś odbiegało od normy, jednak kara za wszczęcie fałszywego alarmu była
zbyt straszna, aby ryzykować. Mógł zostać zdegradowany do rangi Odźwiernego albo,
co gorsza, przejść transformację w cielesnego. Straciłby moc oraz pamięć i trafiłby
gdzieś na Poślednie Królestwa jako śmiertelne, zwyczajne niemowlę.
Naturalnie, za przeoczenie czegoś istotnego groziła o wiele poważniejsza kara. Mógł
zostać cielesnym, lecz nawet nie przypominać istoty ludzkiej, albo trafić do świata, w
którym brak inteligentnych form życia. To i tak nie byłoby najgorsze. Istniały znacznie
dotkliwsze kary, o tych jednak bał się nawet myśleć.
Inspektor ponownie zerknął na klatkę, szklaną szkatułę i kryształ, wydobył z kieszeni
teatralną lornetkę i przyłożył ją do oczu. Wciąż nie dostrzegał nic niepokojącego.
Pomyślał, że przecież Strażnicy z pewnością zauważyliby, gdyby coś się stało.
Zszedł z cyferblatu i odchrząknął.
–Wszystko w porządku, dobra robota, Strażnicy – oświadczył. – Hasło dla następnego
Inspektora brzmi: „Oset, palma, dębów szpalery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery",
jasne? Doskonale. Na mnie pora.
Strażnik Dwunastej Godziny zasalutował. Inspektor ponownie uchylił cylindra, obrócił
się na pięcie i położył na ziemi podróżny talerz, po czym wypowiedział słowa, które miały
przenieść go do Domu. Zgodnie z przepisami miał obowiązek stawić się w Urzędzie
Zjawisk Niezwykłych na cztery tysiące piętnastym piętrze i złożyć sprawozdanie, lecz był
roztrzęsiony i chciał wrócić jak najszybciej na dwa tysiące dziesiąte, do swojego
przytulnego gabinetu, by wypić gorącą herbatę.
–Z ponurej gwiazdy mroku do jasnej lampy mocy, do moich komnat i z dala od nocy! –
zakomenderował.
Zanim zdążył wejść na półmisek, coś małego, cienkiego i czarnego jak smoła przedarło
się przez złotą linię, pomknęło między nogami Strażnika Dwunastej Godziny, po lewym
Niematerialnym Bucie Inspektora i wpadło na talerz. Glazurowane niebieskie i zielone
rysunki owoców zabłysły, a naczynie wraz z czarną plamką zniknęło w kłębach gęstego,
cuchnącego dymu.
–Alarm! Alarm! – krzyknęli Strażnicy. Opuścili tarczę zegara i zaczęli kłębić się wokół
zdematerializowanego talerza. Ostrzami cięli powietrze na wszystkie strony, a dzwonki
dwunastu nieprawdopodobnie głośnych budzików rozlegały się z głębi ich metalowych
ciał. Inspektor odsunął się od Strażników, nerwowo żując rąbek chusteczki i łkając.
Wiedział, czym była ta czarna plamka. Ze zgrozą rozpoznał ją, kiedy mignęła mu przed
oczami.
Był to odręcznie napisany werset. Tekst z fragmentu, który powinien spoczywać
zatopiony w krysztale, zamknięty w niezniszczalnej szkatule ze srebra i malachitu,
przylepionej do powierzchni wygasłego słońca i strzeżonej przez metalowych
Strażników.
Tyle że powyższe nie było już prawdą.
Jeden z fragmentów Woli umknął, tylko i wyłącznie z winy Inspektora.
Na domiar złego dotknął go, przeniknął jego ciało przez Niematerialny But. Teraz
Inspektor wiedział, choć nie powinien, co zawiera tekst. Co gorsza, Wola nakazała mu
wypełnić jego prawdziwe obowiązki. Po raz pierwszy od tysiącleci Inspektor miał
świadomość, jak fatalny obrót przybrały sprawy.
–Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi – wyszeptał
Inspektor. – Do czasu kiedy Dziedzic lub jego przedstawiciele nakażą Poniedziałkowi
przekazanie powierzonych Mu wszelkich urzędów, własności, praw i wyposażenia.
Strażnicy nie zrozumieli jego słów, a może nawet ich nie słyszeli w jazgocie
wewnętrznych alarmów. Rozproszyli się, bezowocnie przetrząsając powierzchnię
wygasłej gwiazdy. Ich oczy emitowały strumienie jaskrawego światła, które przenikało
mrok. Gwiazda nie była duża, liczyła sobie nie więcej niż tysiąc metrów średnicy, lecz
zaginiony fragment już dawno z niej zniknął. Inspektor wiedział, że zguba opuściła jego
komnaty i przedostała się prosto do Domu.
–Muszę wracać – powiedział do siebie. – Wola będzie potrzebowała pomocy. Podróżny
talerz przepadł, więc czeka mnie długa droga.
Sięgnął do surduta i wyciągnął z niego parę zabrudzonych skrzydeł, niemal równie
dużych jak on sam. Inspektor nie korzystał z nich od bardzo dawna, więc zaskoczył go
ich kiepski stan. Pióra powyginały się i pożółkły, a lotki wyglądały wyjątkowo niesolidnie.
Inspektor przypiął skrzydła i kilka razy machnął nimi na próbę, żeby sprawdzić, czy
jeszcze działają. Nie zauważył nagłego błysku światła na cyferblacie ani też dwóch
postaci, które pojawiły się wraz z błyskiem. Miały ludzkie kształty, zgodnie z modą
obowiązującą w Domu. Przybysze byli jednak wyżsi, szczuplejsi i przystojniejsi niż
Inspektor. Ubrani byli w eleganckie czarne surduty i śnieżnobiałe koszule z wysokimi
kołnierzykami, a do tego wyjątkowo gustowne krawaty ciemnoczerwonej barwy, o
odcień jaśniejsze od ciemnych jedwabnych kamizelek. Ich cylindry połyskiwały czernią, a
w dłoniach trzymali bogato zdobione laski z kości słoniowej, zwieńczone srebrnymi
gałkami.
–Dokąd to, Inspektorze? – spytał wyższy z przybyszów.
Wstrząśnięty Inspektor odwrócił się raptownie, a jego skrzydła opadły.
–Pragnę się stawić do raportu – wyjaśnił słabym głosem. – Jak widać. Do… do moich
bezpośrednich przełożonych… i do… do Poniedziałkowej Jutrzenki, a nawet do Pana
Poniedziałka, jeśli sobie zażyczy…
–Pan Poniedziałek wkrótce o wszystkim się dowie – zapewnił go wyższy dżentelmen. –
Wie pan, kim jesteśmy?
Inspektor pokręcił głową. Nieznajomi zajmowali bardzo wysoką pozycję w Domu, co
jasno wynikało z ich strojów oraz mocy, którą emanowali. Nie znał jednak ani ich
nazwisk, ani stanowisk.
–Czy panowie są z sześciotysięcznego piętra? Z biura zarządu Pana Poniedziałka?
Wyższy jegomość uśmiechnął się i wyciągnął papier z kieszeni kamizelki. Trzymany
przez niego dokument rozłożył się samoczynnie, a pieczęć na nim zalśniła tak jaskrawym
światłem, że Inspektor musiał zasłonić twarz ramieniem i pochylić głowę.
–Jak pan widzi, służymy znaczniejszemu panu niż Poniedziałek – powiedział
dżentelmen. – Proszę z nami.
Inspektor przełknął ślinę i niepewnie ruszył przed siebie. Jeden z mężczyzn płynnym
ruchem wciągnął na dłonie śnieżnobiałe rękawiczki i strzepnął skrzydła Inspektora, które
skurczyły się do rozmiarów skrzydeł gołębia. Wtedy schował je do beżowej koperty,
która pojawiła się znikąd. Przygniótł ją kciukiem, czemu towarzyszył odgłos
skwierczenia, a potem wręczył kopertę Inspektorowi. Gdy ten przyciskał ją do piersi i
nerwowo spoglądał na nieznajomych, pojawił się na niej napis: DOWÓD RZECZOWY.
Obaj dżentelmeni jednocześnie narysowali laskami drzwi w powietrzu. Gdy skończyli,
przestrzeń na moment zamigotała, a następnie zastygła w formie wejścia do windy, z
przesuwaną metalową kratą i przyciskiem z brązu. Jeden z mężczyzn wcisnął guzik i za
kratą nagle pojawiła się winda.
–Nie jestem upoważniony do korzystania z windy dla kierownictwa, z pewnością nie
powyżej Archiwum, dotyczy to także schodów, wyciągu i dziwodrogi – wydukał
Inspektor. – Zdecydowanie nie wolno mi… zjeżdżać poniżej Atramentowych Piwnic.
Dżentelmeni odciągnęli kratę i gestem nakazali Inspektorowi wejść do środka. Kabina
była wyłożona ciemnozielonym aksamitem, jedną ścianę w całości pokrywały niewielkie
przyciski z brązu.
–Nie wybieramy się na dół, prawda? – spytał Inspektor ledwie słyszalnym głosem.
Wyższy jegomość uśmiechnął się zimno, lecz jego oczy pozostały nieruchome. Uniósł
rękę, która z potwornym szczęknięciem rozciągnęła się o parę metrów, aby dosięgnąć
przycisku na samej górze z prawej strony.
–Tam? – spytał Inspektor z podziwem, którego nie stłumił nawet strach. Wyczuwał
wpływ Woli na siebie, lecz wiedział, że teraz nie ma szansy Jej pomóc. Słowa, które
zbiegły, musiały sobie radzić same.
–Na samą górę?
–Tak – potwierdzili dżentelmeni jednogłośnie i wspólnymi siłami zaciągnęli kratę.
Rozdział 1
Był to pierwszy dzień Arthura Penhaligona w nowej szkole i nic nie szło tak, jak
powinno. Nie dość, że zaczynał dwa tygodnie później niż wszyscy, to na dodatek był w
tej szkole zupełnie nowy. Jego rodzina dopiero sprowadziła się do miasta, nikogo więc
nie znał i nie miał pojęcia o miejscowych zwyczajach, które mogłyby ułatwić mu życie.
Nie wiedział na przykład, że w każdy poniedziałek tuż przed lunchem siódma klasa
wyrusza na bieg przełajowy. Tak jak dzisiaj. Bieg był obowiązkowy, chyba że rodzice
ucznia ustalili inaczej – z odpowiednim wyprzedzeniem.
Arthur usiłował wyjaśnić panu od WF-u, że dopiero co wydobrzał po serii wyjątkowo
poważnych ataków astmy i że zaledwie kilka tygodni temu leżał w szpitalu. Poza tym miał
na sobie kretyński szkolny mundurek, czyli szare spodnie i białą koszulę z krawatem, a
do tego skórzane buty. Nie mógł biegać w takim stroju.
Może dlatego że pozostała czterdziestka dzieciaków darła się i uganiała za sobą, tylko
druga część skargi Arthura dotarła do uszu nauczyciela, pana Weightmana.
–Posłuchaj, mały, tutaj obowiązuje zasada, że wszyscy biegną, bez względu na strój! –
warknął pedagog. – Chyba że jesteś chory.
–Jestem chory! – zapewnił go Arthur, ale jego słowa zagłuszył wrzask. Dwie
dziewczyny zaczęty szarpać się za włosy i próbowały kopać się nawzajem po nogach.
Weightman wydarł się na nie i dmuchnął w gwizdek.
–Spokój! Susan, natychmiast puść Tanię! Dobra, znacie trasę. Prawą prostą bieżni
boiska, przez park, dookoła pomnika, z powrotem przez park i lewą prostą bieżni.
Pierwsza trójka wcześniej idzie na lunch, ostatnia zamiata salę gimnastyczną. Zbiórka w
szeregu. Powiedziałem, że zbiórka w szeregu, koniec krzyków! Rick, cofnij się. Gotowi?
Biegniecie na gwizdek.
Nie, nie jestem gotowy pomyślał Arthur. Nie chciał jednak jeszcze bardziej zwracać na
siebie uwagi następnymi skargami ani też odmową udziału w biegu. I tak był tu obcy,
zapowiadało się, że niezbyt szybko znajdzie przyjaciół, chociaż tego pragnął. Ale był
optymistą, jakoś sobie poradzi.
Spojrzał na drugą stronę boiska, za którym rozpościerał się gęsty las, niewątpliwie
nazywany parkiem, choć bardziej przypominał dżunglę. Wszystko się tam mogło
zdarzyć. Na przykład mógł odpocząć. Pocieszał się, że dystans do parku pokona bez
problemu.
Na wszelki wypadek wymacał w kieszeni inhalator i zacisnął palce na chłodnej, kojącej
tulei z metalu i plastiku. Nie chciał z niej korzystać, nie chciał uzależnić się od leku.
Ostatnim razem jednak trafił do szpitala, bo zbyt późno użył inhalatora. Obiecał
rodzicom, że taka sytuacja nigdy się nie powtórzy.
Weightman zagwizdał przeciągle, co spowodowało skrajnie różne reakcje uczniów.
Grupa najroślejszych, najbardziej osiłkowatych chłopców wystrzeliła przed siebie niczym
z procy, wrzeszcząc i popychając się nawzajem. Gromada atletycznych dziewczyn,
wyższych i bardziej długonogich niż chłopcy w ich wieku, wystartowała z
kilkusekundowym opóźnieniem. Wszystkie zgodnie zadzierały nosy ignorując wulgarne
zaczepki małp, z którymi były zmuszone chodzić na lekcje.
Niezbyt liczne grupki chłopców oraz dziewczyn – podzielone według płci – z mniejszym
lub większym entuzjazmem podążyły za atletkami. Za nimi powlokła się młodzież
niewysportowana, zobojętniała i za bardzo wyluzowana, aby dokądkolwiek biegnąć.
Arthur nie był pewien, do której kategorii zalicza się każda z osób zamykających wyścig.
Zaskoczył samego siebie, bo puścił się biegiem, gdyż zabrakło mu odwagi, aby iść.
Poza tym pan Weightman truchtał już tyłem, aby widzieć spacerowiczów i drzeć się na
nich.
–Mam świadomość, że leserujecie! – ryknął. – Nie zaliczycie zajęć, jeśli się nie
pospieszycie!
Arthur obejrzał się przez ramię, aby sprawdzić, czy ostrzeżenie poskutkowało. Jeden
dzieciak ruszył niezdarnym biegiem, lecz pozostali zignorowali groźbę nauczyciela.
Weightman odwrócił się z obrzydzeniem i przyspieszył. Wyprzedził Arthura, środkową
grupę biegaczy i szybko dogonił lekkoatletów na przodzie. Arthur zdążył się już
zorientować, że nowy pan od WF-u lubi się ścigać z dziećmi i wygrywać. Pewnie dlatego
że nie ma szansy na zwycięstwo z dorosłymi, pomyślał zgryźliwie.
Przez trzy, może nawet cztery minuty po sprincie Weightmana Arthur dotrzymywał
kroku ostatniej grupce biegaczy i znacznie wyprzedzał piechurów. Doszło jednak do
tego, czego się obawiał: oddychanie sprawiało mu coraz więcej trudności. Płuca się nie
rozszerzały, jakby coś je wypełniło i uniemożliwiało dostęp powietrza. Pozbawiony
niezbędnego tlenu, Arthur coraz wyraźniej zwalniał, zostawał z tyłu, aż wreszcie ledwie
wyprzedzał spacerowiczów. Gorzej widział, jego oddech stawał się coraz płytszy, aż
wreszcie mógł myśleć tylko o następnym wdechu i o tym, żeby stawiać stopy mniej
więcej jedna przed drugą.
W następnej chwili zorientował się, że jego nogi wcale się nie poruszają, a on sam
wpatruje się w niebo. Leżał na plecach w trawie. Z trudem dotarło do niego, że
najwyraźniej stracił przytomność i upadł.
–Ej, odpoczywasz, czy masz problem? – spytał ktoś. Arthur zamierzał wyjaśnić, że
wszystko w porządku, chociaż część jego umysłu alarmowała niczym syrena straży
pożarnej, że zdecydowanie nic nie jest w porządku. Z jego ust nie wydobyło się ani jedno
słowo, tylko świszczące rzężenie.
Inhalator! Inhalator! Inhalator! – ryknęła syrena w jego głowie. Arthur posłusznie
wepchnął rękę do kieszeni w poszukiwaniu metalowej tulejki z plastikowym ustnikiem.
Usiłował podnieść lekarstwo do ust, lecz gdy zbliżył dłoń do warg, okazało się, że jest
pusta. Inhalator przepadł.
Nagle chłopak poczuł, że ktoś wpycha mu ustnik między wargi. Chłodna mgiełka
wypełniła usta i gardło.
–Ile razy? – zapytał głos.
Trzy, pomyślał Arthur. Dzięki temu odzyska oddech i przynajmniej przeżyje. Zapewne i
tak ponownie wyląduje w szpitalu, a potem przez tydzień, może dwa, będzie dochodził
do siebie w domu.
–Ile razy?
Uświadomił sobie, że nie odpowiedział. Z trudem wyciągnął trzy palce i w nagrodę
dostał jeszcze dwie chmurki lekarstwa. Specyfik zaczynał działać. Płytkimi, syczącymi
oddechami Arthur wprowadzał do płuc powietrze, a wraz z nim tlen, który przenikał do
krwi i mózgu.
Ograniczony, nieznany świat zaczął się odsłaniać niczym krajobraz na scenie za
podnoszoną kurtyną. Zamiast błękitnego nieba otoczonego mrokiem Arthur ujrzał
dwójkę dzieciaków, dziewczynę i chłopaka, z grupki spacerowiczów. Żadne nie miało na
sobie mundurka ani stroju do gimnastyki, tylko czarne dżinsy, koszulki z nazwami
nieznanych mu zespołów muzycznych oraz okulary przeciwsłoneczne. Albo byli
supertrendy i na czasie, albo wręcz przeciwnie. Arthur był zbyt nowy w tej szkole i w
mieście, aby się tego domyślić.
Dziewczyna miała krótką, farbowaną czuprynę, tak jasną, że niemal białą. Chłopak
natomiast nosił włosy długie, ufarbowane na czarno. Mimo tej różnicy wyglądali
zaskakująco podobnie. Skołowany umysł Arthura potrzebował chwili, aby rozwikłać tę
zagadkę: musieli być bliźniakami, a przynajmniej rodzeństwem. Może jedno z nich
zostało na drugi rok w tej samej klasie.
–Ed, dzwoń po pogotowie – rzuciła dziewczyna. To ona podała Arthurowi lekarstwo.
–Ośmiornica zarekwirował mi telefon – odparł chłopak.
–Dobra, biegnij z powrotem do sali – powiedziała dziewczyna. – Ja lecę po Weightmana.
–Niby po co? – zdziwił się Ed. – Nie powinnaś zostać?
–Nie, musimy sprowadzić pomoc – wyjaśniła. – Weightman ma komórkę i pewnie już
wraca. Ty leż i oddychaj.
Ostatnie słowa skierowała do Arthura, który z trudem skinął głową i machnął ręką, aby
biegli. Teraz, gdy jego umysł częściowo odzyskał normalną sprawność, Arthur był
potwornie zażenowany. Pierwszy dzień w nowej szkole, a on nawet nie dotrwał do
lunchu. Kiedy wróci ze szpitala, będzie jeszcze gorzej. Wszyscy uznają go za
beznadziejnego palanta i po miesiącu od rozpoczęcia semestru nie będzie miał szansy
na dogonienie innych w nauce ani na znalezienie kolegów.
Przynajmniej żyję, powiedział sobie. Powinien się z tego cieszyć. Nadal nie potrafił
odetchnąć jak należy i był bardzo osłabiony, lecz zdołał się podeprzeć na łokciu i
rozejrzeć.
Dziewczyna i chłopak w czerni właśnie udowadniali, że potrafią biegać, jeśli im się chce.
Arthur patrzył, jak dziewczyna mija sprintem gromadkę piechurów, niczym wrona
nurkująca w stado wróbli, i wpada między parkowe drzewa. Gdy spojrzał w drugą
stronę, zobaczył Eda znikającego za wysokim ceglanym murem sali gimnastycznej, który
zasłaniał resztę szkolnego budynku.
Wkrótce powinna nadejść pomoc. Arthur próbował zachować spokój. Z trudem usiadł i
skoncentrował się na oddychaniu, powolnym i jak najgłębszym. Przy odrobinie
szczęścia miał szansę nie stracić przytomności. Przede wszystkim nie wolno mu było
wpadać w panikę. Wcześniej doświadczał podobnych sytuacji i dawał sobie radę. W
dłoni ściskał inhalator. Musiał siedzieć cicho i nieruchomo, przezwyciężyć strach.
Błysk światła nieoczekiwanie odwrócił uwagę Arthura od powolnego rachowania
oddechów. Kątem oka dostrzegł jasność i odwrócił się, by sprawdzić, skąd dobiega.
Przez moment sądził, że ponownie traci świadomość, przewraca się i widzi słońce.
Potem zmrużył oczy i stwierdził, że nieznane źródło oślepiającego światła znajduje się na
ziemi, bardzo blisko niego.
Na dodatek poruszało się płynnie po trawie i zbliżało ku niemu, z każdą chwilą
ciemniejąc. Arthur obserwował ze zdumieniem i osłupieniem, jak w świetle pojawia się
ciemna sylwetka. Wreszcie blask zupełnie zanikł i oczom chłopca ukazał się dziwnie
ubrany mężczyzna na osobliwym wózku inwalidzkim, popychanym przez służącego o
równie niezwykłym wyglądzie.
Wózek inwalidzki był podłużny i wąski niczym wanna, z plecionej wikliny. Z przodu
pojazdu doczepiono małe kółko, z tyłu dwa duże. Wszystkie trzy otoczone były
metalowymi obręczami bez gumowych opon ani żadnego innego zabezpieczenia. W
rezultacie wózek – a może wanna albo fotel na kółkach, jakkolwiek by ten pojazd nazwać
– grzązł w trawie.
Mężczyzna na wózku był chudy i blady, jego skóra przypominała bibułę. Wyglądał przy
tym młodo, na nie więcej niż dwadzieścia lat, i był bardzo przystojny, miał symetryczne
rysy twarzy i błękitne oczy, przysłonięte powiekami. Wydawał się bardzo zmęczony.
Jego blond włosy zdobił nietypowy, okrągły kapelusz z frędzlem. Ubranie mężczyzny
skojarzyło się Arthurowi ze strojem do kung-fu, gdyż uszyto je z czerwonego jedwabiu
zdobionego licznymi smokami w kolorze niebieskim. Nogi nieznajomego okrywał pled w
szkocką kratę, a spod niego wystawała para kapci, również z jedwabiu o czerwonej
barwie. Lśniły w słońcu wzorem, na którym Arthur nie potrafił skoncentrować
spojrzenia.
Człowiek popychający wózek wydawał się jeszcze bardziej osobliwy, jakby nie z tego
świata. Trochę przypominał kamerdynera ze starego filmu, a może Nestora z komiksów
o Tintinie, chód zupełnie nie dorównywał mu elegancją. Nosił zbyt obszerny czarny frak
o absurdalnie długich połach, które niemal dotykały ziemi, a przód jego białej koszuli był
sztywny i bardzo twardy, jak z plastiku. Do tego przywdział zrobione na drutach
rękawiczki bez dłoni, częściowo sprute, przez co luźne wełniane nici zwisały mu z
palców. Arthur zauważył z niesmakiem, że obcy ma bardzo długie i żółte paznokcie,
podobnie jak zęby. Był znacznie starszy niż mężczyzna na wózku, jego wiekową twarz
pokrywały zmarszczki i dzioby, a siwe, bardzo długie włosy rosły mu tylko na potylicy.
Musiał mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, jednak bez trudu dopchał wózek prosto do
Arthura.
Obaj mężczyźni gawędzili ze sobą, zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy z obecności
chłopca lub po prostu go ignorowali.
–Nie mam pojęcia, czemu trzymam cię na górze, Kicholu – burknął mężczyzna na
wózku. – I dlaczego przystaję na twoje niedorzeczne plany.
–Chwileczkę, proszę pana – obruszył się domniemany kamerdyner, najwyraźniej zwany
Kicholem. Gdy mężczyźni się zbliżyli, Arthur zauważył, że nos Kichola jest czerwonawy i
pokryty lśniącą siateczką popękanych naczyń krwionośnych. – To nie plan, to
przezorność. Nie chcemy, by Wola nas niepokoiła, prawda?
–Chyba nie – wymamrotał młody człowiek, ziewnął szeroko i zamknął oczy. – jesteś
pewien, że znajdziemy tutaj kogoś odpowiedniego?
–To jasne jak słońce – zapewnił go Kichol. – Nawet jaśniejsze, bo ze słońcami różnie
bywa. Osobiście nastawiałem zegary, aby znaleźć kogoś odpowiedniego na skraju
nieskończoności. Przekaże mu pan Klucz, on umrze, pan dostanie Klucz z powrotem.
Następne dziesięć tysięcy lat bez kłopotów, a Wola nie będzie miała zastrzeżeń, bo
przekaże pan Klucz jednemu z potencjalnych dziedziców.
–To niesłychanie irytujące. – Młody mężczyzna ponownie szeroko ziewnął. – Brak mi
energii. Bieganina mnie wyczerpała, podobnie jak absurdalne pytania tych na górze.
Skąd mogę wiedzieć, który fragment Woli uciekł? Nie zamierzam spisywać raportu.
Opadłem z sił. Powiem ci, że najchętniej uciąłbym sobie drzemkę…
–Nie teraz, nie teraz – zaprotestował gwałtownie Kichol. Osłonił oczy brudną dłonią i
rozejrzał się dookoła. O dziwo, najwyraźniej nie dostrzegał Arthura, chociaż ten siedział
tuż przed nim. – Jesteśmy prawie na miejscu.
–Jesteśmy całkiem na miejscu – poprawił go młody człowiek chłodno i wskazał palcem
Arthura, zupełnie jakby chłopak nagle pojawił się znikąd. – O to chodzi?
Kichol puścił wózek i podszedł do Arthura. Przy próbie uśmiechu jeszcze bardziej
obnażył żółte zęby. Niektóre były wyszczerbione, a wszystkie – wyglądały na ostre i
przypominały psie kły.
–Witaj, chłopcze – powiedział. – Ukłoń się Panu Poniedziałkowi.
Arthur nie odrywał od niego oczu. To z pewnością nieznane skutki uboczne, pomyślał.
Niedobór tlenu. Halucynacje.
W następnej chwili poczuł, jak twarda, koścista dłoń chwyta go za głowę i kilkakrotnie
zgina mu szyję. W ten sposób Kichol zmusił go do ukłonu przed mężczyzną na wózku
inwalidzkim. Wstrząs towarzyszący nieprzyjemnemu dotykowi sprawił, że Arthur się
rozkaszlał i stracił całą z trudem odzyskaną kontrolę nad oddechem. Teraz naprawdę
spanikował i wcale nie mógł oddychać.
–Przyprowadź go – polecił Pan Poniedziałek. Westchnął ze znużeniem i wychylił się za
boczną poręcz wózka, podczas gdy Kichol bez najmniejszego wysiłku chwycił Arthura
dwoma palcami za kark i zawlókł do młodego mężczyzny.
–Masz pewność, że ten tutaj umrze natychmiast? – spytał Pan Poniedziałek i wyciągnął
rękę, aby ująć Arthura pod brodę i spojrzeć mu w twarz. W przeciwieństwie do Kichola,
Pan Poniedziałek miał czyste dłonie i obcięte paznokcie. Dotknął Arthura bardzo lekko,
lecz chłopiec poczuł, że nie może się poruszyć, zupełnie jakby nieznajomy przycisnął
nerw odpowiedzialny za paraliż całego ciała.
Nie puszczając karku chłopca, Kichol jedną ręką pogmerał w kieszeni. Wydobył z niej
kilka pomiętych skrawków papieru, które zawisły w powietrzu, zupełnie jakby rozłożył je
na niewidzialnym biurku. Pospiesznie poukładał fragmenty, wygładził i zbliżył do policzka
Arthura. Papier zalśnił jasnoniebieskim światłem i pojawiły się na nim wypisane złotymi
literami imię i nazwisko chłopca.
–To on, bez wątpienia – oświadczył Kichol. Wepchnął skrawek papieru do kieszeni, a
pozostałe same do niej powędrowały, jak połączone sznurkiem. – Arthur Penhaligon.
Lada moment powinien kopnąć w kalendarz. Niech mu pan lepiej przekaże Klucz.
Pan Poniedziałek ponownie ziewnął i puścił brodę Arthura. Niespiesznie sięgnął do
lewego rękawa jedwabnej szaty i wydobył zeń cienki metalowy szpikulec, który
przypominał wąski nóż bez rękojeści. Chłopak gapił się na przedmiot, rozum i wzrok
ponownie zaczęły mu szwankować od niedoboru tlenu. Gdzieś w głębi jego umysłu, za
watą zapychającą głowę, rozległ się spanikowany głos, który wcześniej nakazał mu
zastosować inhalator.
Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj!
Chociaż ustąpił dziwny paraliż, spowodowany dotykiem Pana Poniedziałka, uścisk
Kichola nie zelżał ani na chwilę, Arthurowi zaś najzwyczajniej brakowało siły, aby się
uwolnić, – Mocą mi powierzoną, zgodnie z ustaleniami przekazanymi do bla, bla, bla… –
mamrotał Pan Poniedziałek. Mówił zbyt szybko, aby Arthur zrozumiał sens jego
wypowiedzi, i nie zwolnił tempa aż do ostatnich kilku słów. – Niech więc się wypełni
Wola.
Gdy skończył, wyciągnął ostrze przed siebie. Jednocześnie Kichol puścił Arthura, który
osunął się na trawę. Poniedziałek zaśmiał się z wysiłkiem i upuścił ostrze na otwartą
dłoń chłopca. Służący natychmiast zmusił Arthura, by ten zacisnął palce wokół noża,
zgniatając je tak mocno, że metal wbił się w skórę. Chłopak poczuł ból, a towarzyszył mu
nieoczekiwany szok: ponownie mógł oddychać, zupełnie jakby ktoś odkręcił zawór nad
płucami i wpuścił powietrze do środka.
–Jeszcze to drugie – powiedział Kichol niecierpliwie. – Musi mieć komplet.
Poniedziałek spojrzał na sługę i zmarszczył brwi. Z trudem stłumił ziewnięcie i przybrał
gniewny wyraz twarzy.
–Nie możesz się doczekać chwili, w której stracę kontrolę nad Kluczem! Choćby na
parę minut! – zauważył. Już miał wyciągnąć z drugiego rękawa inny przedmiot, lecz się
zawahał. – I za bardzo lubisz wlewać we mnie gorącą brandy z wodą. Zbyt dużo gorącej
brandy z wodą. Może w swoim obecnym stanie wyczerpania nie poświęciłem tej sprawie
dość uwagi…
–Jeśli Wola pana odnajdzie, a pan nie przekaże Klucza stosownemu Dziedzicowi…
–Jeśli Wola mnie odnajdzie… – zadumał się Poniedziałek. – To co z tego wyniknie?
Jeżeli wierzyć raportom, umknęło zaledwie kilka wersów. Ciekawe, jaka moc się w nich
skrywa…
–Bezpieczniej będzie nie sprawdzać – oświadczył Kichol i wytarł nos w rękaw Strach
najwyraźniej wywoływał u niego katar.
–Dysponując całym Kluczem, chłopiec może przeżyć – zauważył Poniedziałek. Po raz
pierwszy wyprostował się na wózku, a z jego oczu zniknęła senność. – Poza tym wydaje
mi się dziwne, że spośród wszystkich moich służących właśnie ty obmyśliłeś ten plan.
–Co w tym dziwnego, sir? – spytał Kichol. Próbował uśmiechnąć się przymilnie, lecz
wyszedł mu jedynie brzydki grymas.
–A to, że ogólnie biorąc, jesteś idiotą! – krzyknął Poniedziałek z wściekłością. Pstryknął
palcem, a wówczas jakaś tajemnicza siła gwałtownie posłała na trawę Kichola i Arthura.
– Po czyjej stronie jesteś, Kicholu? Sprzymierzyłeś się z Potomnymi Dniami, co? Ty i ten
Inspektor, co? I Wola, bezpieczna jak zawsze? Zamierzasz zająć moje miejsce?
–Nie. – Kichol powoli wstał i ruszył ku wózkowi. Z każdym krokiem jego głos się
zmieniał, stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy, grzmiał w oddali. Marszowi
towarzyszył dźwięk trąb, a na skórze Kichola Arthur ujrzał wypisane czarnym
atramentem litery. Tańczyły i układały się w wersy, które przesuwały się po twarzy
służącego niczym żywe, lśniące tatuaże.
–Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi – głosił zarówno
tekst, jak i grzmiący głos dobywający się z gardła Kichola, lecz należący do kogoś
innego. – Do czasu…
Arthur nie mógł uwierzyć, że ociężały Poniedziałek potrafi się tak szybko poruszać.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni coś błyszczącego, co wycelował w Kichola, i
jednocześnie wykrzykiwał jakieś słowa, podobne do grzmotów piorunów. Ich wibracje
przetoczyły się w powietrzu i zatrzęsły ziemią, na której leżał chłopiec.
Rozbłysło światło, ziemią wstrząsnęło, rozległ się stłumiony okrzyk. Arthur nie wiedział,
kto krzyknął: Kichol czy Pan Poniedziałek.
Zamknął oczy. Gdy otworzył je ponownie, Poniedziałek, wózek inwalidzki oraz Kichol
zniknęli. Pozostał jedynie czarny napis, płynący w powietrzu zbyt szybko, aby go
odczytać. Lśniące litery zawirowały spiralnie nad Arthurem, między liniami tekstu
zmaterializowało się coś i spadło, boleśnie uderzając go w głowę.
Była to książeczka, a właściwie cienki notatnik oprawiony w zieloną tkaninę, nie
większy niż dłoń Arthura. Chłopak machinalnie podniósł go i wsunął do kieszeni koszuli.
Potem uniósł głowę i się rozejrzał, lecz drukowane wersety znikły. Pozostały tylko trzy
słowa, które zwolniły, dzięki czemu udało mu się je odczytać: Dziedzic, Poniedziałek,
Wola.
Arthur dostrzegł pana Weightmana pędzącego ku niemu z telefonem przy uchu, a także
szkolną pielęgniarkę, która, znacznie wolniej, biegła od strony sali gimnastycznej. W
dłoni ściskała zestaw pierwszej pomocy. Za Weightmanem pędziła cała grupa uczniów, z
którymi Arthur rozpoczynał zajęcia WF. Nawet piechurzy truchtali.
Arthur popatrzył na nich. Jęknąłby, gdyby potrafił wycisnąć z płuc dostatecznie dużo
powietrza. Zanosiło się na to, że umrze, i na dodatek na oczach wszystkich. Potem
przyjedzie telewizja i każdy będzie miał okazję publicznie powiedzieć o nim coś niby
miłego, lecz w gruncie rzeczy świadczącego o jego beznadziejnej głupocie.
Nagle uświadomił sobie, że może oddychać. Jego mózg przez pewien czas szwankował
ze względu na brak tlenu, nachodziły go wizje, ale inhalator zrobił swoje i pomógł mu
przetrwać najgorsze. Teraz Arthur ostrożnie oddychał, warto było znosić ból dłoni…
Popatrzył na rękę. Nadal zaciskał ją w pięść, spod małego palca wypływała strużka
krwi. Sądził, że trzyma inhalator, ale to było coś innego. Miał w dłoni dziwny, podłużny
skrawek metalu, ostro zakończony z jednej strony, z drugiej ozdobiony okrągłą pętlą.
Przedmiot był ciężki, wykonany ze srebra i inkrustowany fantazyjnymi wzorami ze złota,
zawijasami i esami-floresami.
Arthur przez chwilę przyglądał mu się, zanim zrozumiał, co to takiego. Trzymał
minutową wskazówkę jakiegoś staroświeckiego zegara. Rzecz była prawdziwa, podobnie
jak notatnik w jego kieszeni. Pan Poniedziałek oraz Kichol zjawili się naprawdę. Nie byli
sennymi majakami, wywołanymi brakiem tlenu.
Weightman i pielęgniarka niemal już do niego dobiegali. Arthur rozejrzał się w
popłochu, szukając miejsca, w którym mógłby ukryć wskazówkę. Wiedział, że jeśli
natychmiast się jej nie pozbędzie, ktoś mu ją odbierze.
W odległości kilku kroków dostrzegł kępę zeschniętej trawy. Podczołgał się bliżej i
wepchnął wskazówkę w ziemię tak głęboko, że wystawała tylko pętla na jej końcu,
ukrytym wśród źdźbeł żółtej murawy.
Gdy tylko pozbył się wskazówki, poczuł gwałtowny ucisk w piersi. Zawór nad płucami
ponownie się zakręcił i uniemożliwił swobodny przepływ powietrza. Arthur się
przetoczył, aby znaleźć się jak najdalej od wskazówki. Nie chciał, aby ktoś ją zobaczył.
Postanowił wrócić po nią jak najszybciej.
Jeśli przeżyje.
Rozdział 2
Dobę po wypadku i dziwnych zdarzeniach poniedziałkowego ranka Arthur nadal leżał w
szpitalu. Przez większość czasu pozostawał nieprzytomny, nawet teraz kręciło mu się w
głowie i nie potrafił zebrać myśli. Chociaż oddech chłopca zasadniczo wrócił do normy,
lekarze wzięli pod uwagę jego wcześniejsze problemy i postanowili zatrzymać go jeszcze
na kilka dni.
Szczęśliwym trafem mama Arthura była cenionym lekarzem i wybitnym naukowcem na
usługach rządu, dzięki czemu rodzina otrzymywała najlepsze świadczenia medyczne, a
specjaliści z całego kraju doskonale znali doktor Emily Penhaligon oraz jej dokonania.
Arthur zawsze korzystał ze świetnej, fachowej opieki i pozostawał pod obserwacją,
podczas gdy osoby w znacznie gorszym stanie wracały do domu. Później miewał z tego
powodu wyrzuty sumienia, lecz w szpitalu czuł się tak fatalnie, że brakowało mu sił na
refleksje.
Ojciec Arthura był muzykiem. Bardzo dobrym muzykiem, choć niekoniecznie
zainteresowanym zarabianiem pieniędzy. Komponował genialne przeboje, a następnie
zapominał, że powinien coś z nimi zrobić. Trzydzieści pięć lat temu grał na gitarze w
słynnym zespole The Ratz i niektórzy wciąż go rozpoznawali. Kiedyś nazywano go
Szczurem Dżumowym, ale już dawno temu powrócił do prawdziwego imienia i nazwiska,
Robert „Bob" Penhaligon. Za swoje dokonania w The Ratz nadal otrzymywał mnóstwo
pieniędzy z tantiem, bo skomponował większość utworów grupy, a niektóre z nich
wielokrotnie nagradzano platynowymi płytami. Rozgłośnie radiowe często emitowały
jego piosenki, a młodzi wykonawcy chętnie korzystali z dorobku Boba, szczególnie
ochoczo czerpiąc z jego popisów gitarowych.
Obecnie Bob Penhaligon opiekował się rodziną i improwizował na jednym ze swoich
trzech pianin lub jednej z dwunastu gitar, podczas gdy Emily Penhaligon spędzała w
laboratorium więcej czasu, niż chciała, badając komputerowo DNA, co przysparzało
niesłychanych korzyści całej ludzkości, ale ograniczało jej kontakt z własną rodziną.
Arthur miał sześcioro rodzeństwa. Najstarsza trójka, dwóch chłopców i dziewczyna,
pochodziła z romansów Boba z trzema różnymi kobietami, które poznał podczas trasy
koncertowej The Ratz. Czwarte dziecko było potomkiem Emily i jej pierwszego męża.
Rodzicami następnej dwójki byli Bob i Emily.
Ostatni pojawił się Arthur, który został adoptowany. Jego biologiczni rodzice byli
lekarzami i pracowali razem z Emily. Zmarli podczas poważnej epidemii grypy,
opanowanej dzięki nowemu lekarstwu, do którego powstania przyczynili się jako
członkowie zespołu badawczego Emily. Arthur miał zaledwie tydzień, kiedy został
sierotą. Przeżył epidemię, ale zapewne po chorobie pozostała mu astma. Oprócz
rodziców nie miał żadnych bliskich krewnych, więc Emily i Bob bez trudu uzyskali zgodę
na adopcję.
Arthurowi nie przeszkadzało, że jest przybranym dzieckiem, czasami jednak wertował
album fotograficzny, jedną z dwóch pamiątek po rodzicach. Drugą była kaseta wideo z
krótkim nagraniem z ich ślubu. Oglądanie go przychodziło mu z olbrzymim trudem.
Epidemia grypy zabrała rodziców Arthura zaledwie półtora roku później i nawet z jego
perspektywy wyglądali absurdalnie młodo. Cieszył się, że w miarę dorastania pod
wieloma względami coraz bardziej ich przypomina. Dzięki temu żyli w nim.
Od wczesnego dzieciństwa wiedział, że został adoptowany. Bob i Emily jednakowo
traktowali wszystkich potomków, którzy uważali się za rodzeństwo. Dzieci nigdy nie
przedstawiały się jako „przyrodni brat" czy „przyrodnia siostra" i nie tłumaczyły, że
najstarszego Erazmuza (urodzonego w czasach rockowej świetności Boba) i
najmłodszego Arthura dzieli dwadzieścia lat. Nie wyjaśniały też, skąd się wzięły różnice
między nimi, na przykład w wyglądzie czy odcieniu skóry. Wszystkie należały do jednej
rodziny, choć tylko najmłodsza trójka jeszcze mieszkała w domu.
Najstarszy z czwórki pozostałych, Erazmuz, służył w wojsku w randze majora i miał
własne dzieci. Staria była cenioną aktorką teatralną, Eminor został muzykiem i zmienił
imię na Patrick, Suzanne uczyła się na uniwersytecie. W domu pozostali: Michaeli,
studentka miejscowego college'u, Eric, uczeń ostatniej klasy liceum, oraz Arthur.
Bob, Michaeli oraz Eric odwiedzili chorego jeszcze poprzedniego wieczoru, a jego
mama wpadła z samego rana, aby sprawdzić, czy nic mu nie jest. Gdy się upewniła, że
wszystko gra, wygłosiła pogadankę o tym, iż lepiej zrobić z siebie kompletną ofermę na
oczach wszystkich, niż umrzeć.
Arthur zawsze wiedział, kiedy nadchodzi mama, bo lekarze i pielęgniarki ściągali do niej
ze wszystkich stron. W rezultacie Emily docierała na miejsce na czele korowodu ośmiu
albo dziewięciu osób w białych kitlach. Chłopiec oswoił się ze świadomością, że jego
matka jest Legendą Medycyny, podobnie jak przywykł do tego, iż jego tata to Legenda
Muzyki.
Ponieważ bliscy Arthura, którzy mieszkali w tym samym mieście, zdążyli go już raz
odwiedzić, nie krył zaskoczenia, kiedy wczesnym popołudniem we wtorek do sali weszły
jeszcze dwie osoby, i to w jego wieku. Z początku ich nie rozpoznał, bo nie nosiły
czarnych ubrań. Potem jednak przypomniał sobie Eda oraz dziewczynę, która pomogła
mu użyć inhalatora. Tym razem oboje ubrani byli w tradycyjne szkolne mundurki, białe
koszule, szare spodnie i niebieskie krawaty.
–Cześć – przywitała się dziewczyna. – Możemy wejść? – spytała od progu.
–Eee, pewnie – wymamrotał Arthur. Czego tych dwoje od niego chciało?
–Wczoraj nie mieliśmy okazji się poznać – wyjaśniła dziewczyna. – Jestem Liść.
–Liz? – spytał Arthur. Dziewczyna dziwnie wymówiła swoje imię.
–Nie, Liść, jak liść z drzewa – powiedziała niechętnie. – Nasi rodzice zmienili imiona,
aby dać wyraz zaangażowaniu w ochronę środowiska.
–Tata każe na siebie mówić Drzewo – dodał chłopiec. – Mnie nazwali Konar, ale nie
używam tego imienia. Mów mi Ed.
–Jasne – odparł Arthur. – Liść i Ed. Mój tata kiedyś nazywał się Szczur Dżumowy.
–Poważnie? – wykrzyknęli Liść i Ed. – Ten z The Ratz?
–Tak. – Arthur był zaskoczony. Zazwyczaj tylko starcy znali ksywy członków The Ratz.
–Interesujemy się muzyką – wyjaśniła Liść na widok jego zdumienia. Popatrzyła na swój
szkolny mundurek. – Dlatego wczoraj nosiliśmy normalne ubrania. W centrum
handlowym w porze lunchu występował Zeus Suit i nie chcieliśmy wyjść na debili.
–I tak nie zdążyliśmy na koncert – westchnął Ed. – Przez ciebie.
–Jak to? – spytał Arthur ostrożnie. – Słuchajcie, naprawdę jestem wam wdzięczny…
–Nie ma sprawy – przerwała mu Liść. – Ed chciał powiedzieć, że nie byliśmy na
koncercie, bo mieliśmy coś ważniejszego do zrobienia po tym, jak oboje… Właściwie jak
ja sama… Zobaczyłam tych dwóch dziwacznych facetów i coś jakby wózek inwalidzki.
–Wózek inwalidzki? Dziwaczni faceci? – powtórzył osłupiały Arthur. Wcześniej
utwierdził się w przekonaniu, że stracił świadomość i wszystko sobie wyobraził, ale nie
chciał weryfikować tego wniosku, sięgając do kieszeni koszuli po notatnik. Koszula
wisiała w szafie.
–Tak, to naprawdę dziwna sprawa – potwierdziła Liść. – Ujrzałam ich, kiedy się pojawili
wraz z błyskiem światła. Zniknęli w taki sam sposób, chwilę przed tym, jak do ciebie
wróciliśmy. To było bardzo dziwne, ale nikt nic nie zauważył, tylko ja. Pewnie dlatego, że
odziedziczyłam dar jasnowidzenia po praprababci. Była irlandzką czarownicą.
–W każdym razie była Irlandką – odezwał się Ed. – Ja tam nie widziałem tego, co ponoć
widziała Liść. Potem wróciliśmy się rozejrzeć i spędziliśmy na miejscu może pięć minut,
kiedy z parku wyszli jacyś faceci i zaczęli powtarzać: „Odejdźcie. Odejdźcie". Dziwni
jacyś, poważnie.
–Mieli twarze jak psie pyski, obwisłe policzki i wredne oczka jak ogary – wtrąciła się
Liść. – Poza tym ohydnie cuchnęło im z ust i nie potrafili powiedzieć nic innego poza:
„Odejdźcie".
–Tak, i bezustannie węszyli. Gdy odchodziliśmy, widziałem, jak jeden padł na kolana i
wąchał. Przyszło ich mnóstwo, co najmniej kilkunastu, a wszyscy nosili meloniki i takie
stroje jak Charlie Chaplin. Okropnie wyglądali, więc wzięliśmy nogi za pas i zgłosiliśmy w
sekretariacie, że na terenie szkoły kręcą się obcy. Przyszedł Ośmiornica, żeby to
sprawdzić, ale ich nie widział, chociaż my przez cały czas mieliśmy ich przed oczami, i w
efekcie zawiesili mnie na tydzień za „marnowanie cennego czasu".
–Mnie tylko na trzy dni – powiedziała Liść.
–Ośmiornica? – spytał Arthur słabym głosem.
–Wicedyrektor Doyle. Nazywamy go Ośmiornicą, bo konfiskuje wszystko, co mu
wpadnie w łapy.
–O co chodzi, Arthur? – zapytała Liść. – Kim byli ci dwaj faceci?
–Nie mam pojęcia – westchnął chłopiec i z zadumą pokręcił głową. – Uznałem, że… że
to halucynacje.
–Może i słusznie – mruknął Ed. – Tyle że oboje je mieliście.
Liść rąbnęła go pięścią w ramię, aż się skrzywił. Widać, że to rodzeństwo, pomyślał
Arthur.
–Chociaż to nie tłumaczy, dlaczego Ośmiornica nie widział facetów w melonikach –
dodał Ed pospiesznie, rozcierając ramię. – Chyba że wszyscy troje doświadczyliśmy
działania jakiegoś gazu albo pyłku kwiatowego.
–Jeśli nie mieliśmy zwidów, to w kieszeni mojej koszuli powinien być mały notatnik –
oświadczył Arthur. – Zajrzyjcie do szafy.
Liść pospiesznie uchyliła drzwi szafy, ale się zawahała.
–Śmiało – zachęcił ją Arthur. – Nosiłem tę koszulę tylko przez parę godzin i prawie
wcale w niej nie biegałem.
–Nie chodzi o smród – mruknęła Liść i wyciągnęła rękę, aby pomacać kieszeń. – Jeśli
tam naprawdę jest notatnik, to znaczy, że faktycznie coś widziałam. Ci faceci o psich
pyskach nieźle mnie wystraszyli, chociaż był dzień, a obok stał Ed…
Zamilkła i cofnęła zaciśniętą na notatniku dłoń. Arthur zwrócił uwagę na jej
polakierowane na czarno paznokcie z czerwonymi smużkami. Przed laty, kiedy jego
ojciec grał w The Ratz, miał takie same paznokcie.
–Dziwny w dotyku – szepnęła Liść i przekazała notatnik Arthurowi. – Elektryzuje.
Drapie.
–Co jest napisane na okładce? – chciał wiedzieć Ed.
–Nie wiem – odparła Liść. Widniały na niej jakieś symbole, ale nie sposób było się w
nich połapać. Z niezrozumiałych przyczyn dziewczyna nie potrafiła skupić na nich uwagi.
Jednocześnie poczuła, że natychmiast musi podać notatnik Arthurowi. – Weź, jest twój.
–Szczerze mówiąc, spadł z nieba – zauważył Arthur i wziął przedmiot. – A raczej wypadł
z wiru utworzonego przez litery… obracające się w powietrzu.
Zerknął na notatnik. Miał twardą okładkę, oklejoną zielonym materiałem, zupełnie jak
stare książki z biblioteki. Na przodzie widniały wypukłe, drukowane litery o złotej barwie,
które z wolna nabierały ostrości i zmieniały kolejność. Arthur kilka razy zamrugał
oczami, kiedy litery wspinały się jedna na drugą i spychały, aby zrobić miejsce i
prawidłowo ułożyć się w słowa.
–Tu jest napisane Kompletny Atlas Domu i Bezpośrednich Przyległości – przeczytał
Arthur na głos. – Litery się poprzestawiały.
–Zaawansowana technika – podsumował Ed, ale nie wydawał się ani przekonujący, ani
przekonany.
–Magia – oznajmiła Liść rzeczowo. – Otwórz.
Arthur spróbował otworzyć książeczkę, ale nie dał rady.
Kartki z pewnością nie były jednak sklejone, bo widział, jak się nieznacznie rozchylają.
Najzwyczajniej nie potrafił jej rozłożyć, chociaż robił to tak gorliwie, że podarłby okładkę
każdej zwykłej książki.
Nagły wysiłek sprawił, że Arthur się rozkaszlał, a potem nie mógł złapać tchu. Czuł
zbliżający się nowy atak astmy i gwałtowny ucisk w płucach. Urządzenie kontrolujące
poziom tlenu we krwi zaczęło piszczeć, a z korytarza dobiegł nerwowy stukot chodaków
pielęgniarki.
–Oho, no to chyba koniec wizyty – mruknęła Liść.
–Czy ci faceci o psich pyskach coś znaleźli? – wyrzęził Arthur pospiesznie. – Metalowy
przedmiot?
–Niby jaki?
–Coś jakby minutowa wskazówka zegara – wykrztusił chłopiec. – Srebrna,
inkrustowana złotem.
Ed i Liść zgodnie pokręcili głowami.
–Dobra, koniec wizyty – oświadczyła pielęgniarka, która weszła do sali. – Mistrz
Penhaligon musi się oszczędzać.
Arthur wykrzywił usta, usłyszawszy ten zwrot. Ed i Liść również się skrzywili, a
dziewczyna zachichotała.
–W porządku, Arthurze. – Pielęgniarka dobrze wiedziała, co się święci. – Wybacz. Cały
ranek spędziłam na pediatrii. A teraz oboje zmykajcie.
–Nie widzieliśmy nic takiego, co opisałeś – powiedział Ed. – A dzisiaj rano po psich…
po psach nie było śladu. Cała bieżnia została przekopana, a trawa ułożona z powrotem.
Nieźle im wyszło, z pewnej odległości nie sposób dostrzec różnicy. Trudno uwierzyć, jak
szybko się uwinęli.
–Cała bieżnia? – powtórzył Arthur. To nie miało sensu. Ukrył wskazówkę zegara gdzieś
w połowie. Gdyby ją znaleźli, z pewnością zaprzestaliby dalszych poszukiwań. A jeśli
maskowali swoje prawdziwe zamiary?
–Żegnam! – oświadczyła pielęgniarka. – Arthurze, pora na zastrzyk.
–Cała! – zapewniła go Liść od progu. – Jeszcze cię odwiedzimy, później.
–Jutro – powiedziała pielęgniarka stanowczo.
Arthur machnął ręką na pożegnanie. Myśli, jedna za drugą, przelatywały mu przez
głowę. Ledwie zwracał uwagę na pielęgniarkę, która kazała mu położyć się na brzuchu,
uniosła idiotyczną szpitalną koszulę i przemyła miejsce, gdzie zamierzała zrobić
zastrzyk.
Pan Poniedziałek i Kichol. Kim byli? Z ich słów wynikało, że wskazówka jest
fragmentem jakiegoś Klucza, który Pan Poniedziałek przekazał Arthurowi w przekonaniu,
że chłopiec umrze. Wówczas Poniedziałek zabrałby Klucz. Cały plan został uknuty przez
Kichola, ale krył się w tym jakiś podstęp. Kicholem sterował ktoś inny. Te gorejące
słowa. Takie same jak na notatniku, Kompletny Atlas, którego i tak nie mógł otworzyć,
więc nie miało znaczenia, jak bardzo jest „kompletny".
Arthur wziął wskazówkę, którą postanowił nazywać Kluczem, ale nie umarł.
Czymkolwiek była, czuł, że nadal do niego należy. Sądził tak, chociaż psiogłowi
mężczyźni w melonikach zapewne wykonywali polecenia Pana Poniedziałka. Jeśli
przekopali całą bieżnię, z pewnością znaleźli Klucz i przekazali go swojemu mocodawcy.
Być może tak wyglądał koniec całej tajemnicy, ale Arthur wcale w to nie wierzył. Nabrał
głębokiej pewności, że to dopiero początek. Nie bez powodu otrzymał Klucz oraz Atlas i
zamierzał zbadać, co się za tym wszystkim kryje. Jego bliscy nie bez powodu twierdzili,
że jest niesłychanie ciekawski. Do tej pory jednak nic nigdy go aż tak nie zainteresowało.
Postanowił, że na początek odzyska Klucz, i wepchnął dłonie pod poduszkę. Nagłe
ukłucie igły sprowadziło go z powrotem na ziemię.
W trakcie zastrzyku rozprostował palce i dotknął jakiegoś zimnego, metalowego
przedmiotu. Przez moment sądził, że to rama łóżka, ale kształt tej rzeczy i materiał, z
którego ją wykonano, świadczyły o czymś innym. Wówczas Arthur zrozumiał, co to
takiego.
Wskazówka. Klucz. Z całą pewnością nie było go tam jeszcze kilka minut wcześniej.
Arthur zawsze wsuwał ręce pod poduszkę, kiedy się kładł. Może wskazówka się
zmaterializowała, kiedy Liść przekazała mu Atlas? Tak jak to bywa w wypadku
bajkowych zaczarowanych przedmiotów, które wszędzie podążają za właścicielem?
Tyle że w bajkach większość takich rzeczy jest przeklęta i nie sposób się ich pozbyć
nawet wtedy, gdy ktoś bardzo chce…
–Nie ruszaj się – nakazała mu pielęgniarka. – Nigdy się nie rzucałeś, to niepodobne do
ciebie, Arthurze.
Rozdział 3
Arthur wrócił do domu w piątek, pod wieczór, z Kluczem oraz Atlasem starannie
zawiniętymi w koszulę i bezpiecznie ukrytymi w reklamówce. Z niewiadomych przyczyn
Ed i Liść nie odwiedzili go ponownie. Nawet chciał do nich zadzwonić, ale ponieważ nie
podali mu nazwiska, okazało się to niemożliwe. Spytał o nich siostrę Thomas, lecz ich
nie znała, a w szpitalu panowało coraz większe zamieszanie. Wobec tego Arthur uznał,
że spotka się z nimi w poniedziałek w szkole.
Ze szpitala odebrał go ojciec i zawiózł do domu, nucąc pod nosem podczas jazdy.
Chłopiec od niechcenia wyglądał przez okno, lecz myślami pozostawał przy Kluczu,
Atlasie i Panu Poniedziałku, jak przez cały ubiegły tydzień.
Byli już niemal na miejscu, kiedy ujrzał coś, co go momentalnie przywołało do
rzeczywistości. Właśnie zjeżdżali z przedostatniego wzgórza przed swoją ulicą. W
dolince przed nimi wznosił się ogromny, z wyglądu stary budynek, który zajmował cały
kwartał uliczny. Gigantyczny dom zbudowano z kamieni, cegieł o osobliwym kształcie i
rozmaitych rodzajów wiekowego drewna o zróżnicowanych barwach. Wyglądało na to,
że ktoś sukcesywnie go rozbudowywał, nierozważnie i bez odrobiny myśli przewodniej,
mieszając najróżniejsze style architektoniczne.
Budowlę zdobiły łuki, arkady i apsydy; wieżyczki, dzwonnice i przypory; kominy, blanki
i kopułki; galeryjki i rzygacze; kolumny i brony, tarasy i baszty.
Gmaszysko, wciśnięte w sam środek nowoczesnego przedmieścia, kompletnie nie
pasowało do otoczenia.
Arthur wiedział, że nie bez powodu.
W miniony poniedziałek, kiedy po raz pierwszy szedł do szkoły, ten wielki, absurdalny
budynek wcale tu nie stał.
–Co to? – spytał i wskazał palcem budowlę.
–Co? – Bob zwolnił i wyjrzał przez szybę.
–Ten dom! Jest wielki i… wcześniej go tu nie było!
–Gdzie? – Bob obejrzał okoliczne domy. – Na mój gust wszystkie wyglądają podobnie.
Przynajmniej pod względem rozmiarów. Właśnie dlatego przenieśliśmy się nieco dalej. W
końcu jeśli ktoś się decyduje na ogród, to musi mieć prawdziwy ogród, prawda? Och,
pewnie ci chodzi o ten z jeepem przed wejściem. Chyba pomalowali bramę garażową.
Dlatego się wyróżnia.
Arthur w milczeniu skinął głową. Było jasne, że ojciec nie dostrzega okazałej,
przypominającej zamek konstrukcji, choć jechali wprost ku niej. Bob widział tylko domy,
które stały w tym miejscu wcześniej.
A może nadal tam stoją, zastanawiał się. Może dostrzegam obraz z innego wymiaru?
Pomyślałby, że traci rozum, ale miał Atlas i Klucz, a na dodatek pamiętał rozmowę z
Edem i Liść.
Gdy mijali budowlę, Arthur zauważył, że dom (a raczej Dom, jak jego zdaniem należało
go nazywać) jest otoczony murem. Lśniące, wyłożone marmurem ogrodzenie miało
wysokość około trzech metrów i wyglądało na gładkie, bardzo trudne do pokonania.
Chłopak nigdzie nie widział bramy, z pewnością nie było jej od strony ulicy, którą jechali.
Nowy dom Arthura znajdował się zaledwie półtora kilometra dalej, po przeciwległej
stronie następnego wzgórza, na granicy przedmieść i terenów wiejskich.
Penhaligonowie zajmowali przestronną posiadłość, której większość stanowił
zaniedbany ogród. Bob utrzymywał, że uwielbia ogrodnictwo, ale tak naprawdę lubił
rozmyślać i snuć plany związane z ziemią, wcale ich nie realizując. Kilka lat wcześniej
oboje z Emily kupili grunt i założyli ogród, lecz dopiero niedawno podjęli decyzję o
budowie domu i przeprowadzce.
Ich nowe miejsce zamieszkania zostało ukończone zaledwie przed kilkoma miesiącami.
Co parę tygodni gościli w nim hydraulików i elektryków, którzy dopracowywali szczegóły
instalacji. Projekt czterokondygnacyjnej, wciętej w zbocze wzgórza konstrukcji powstał
w pracowni słynnego architekta. Parter był najobszerniejszy i składał się z garażu,
warsztatu, studia Boba i gabinetu Emily. Pierwsze piętro przeznaczono na pokoje
dzienne i kuchnię. Drugie mieściło trzy sypialnie z łazienkami: jedną Boba i Emily oraz
dwie gościnne. Najwyższy, najmniejszy poziom zajmowały pokoje Michaeli, Erica i
Arthura oraz jedna łazienka, o którą toczyli boje, a kiedy przegrywali, musieli się
fatygować piętro niżej.
Kiedy Arthur i Bob wrócili, w domu nie było nikogo. Na lodówce w kuchni wisiała
tablica, do której przyczepiano wiadomości od członków rodziny. Emily ugrzęzła w
laboratorium, Michaeli była po prostu „na mieście" i miała wrócić „później", a Eric
poszedł pograć w koszykówkę.
–Masz ochotę wyjść na kolację? Razem ze mną? – spytał Bob.
Znowu nucił pod nosem, co było wyraźnym sygnałem, że zaraz skomponuje nową
piosenkę. Propozycja wyjścia z domu w takiej chwili dowodziła jego ofiarności.
Niewątpliwie nie mógł się doczekać, kiedy usiądzie przy klawiaturze lub z gitarą.
–Nie, dzięki, tato – odparł Arthur. Pragnął zostać sam, żeby obejrzeć Klucz oraz Atlas. -
Później wrzucę coś na ruszt, jeśli pozwolisz. Teraz chciałbym iść do siebie, żeby
sprawdzić, czy ktoś nie zrobił tam bajzlu pod moją nieobecność.
Obaj wiedzieli, że Arthur uprzejmie pozwala tacie popracować nad nowym utworem, i
żaden z nich nie miał nic przeciwko temu.
–W razie czego znajdziesz mnie w studiu – oświadczył Bob. – Zadzwoń, jeśli będziesz
czegoś potrzebował. Masz inhalator?
Arthur skinął głową.
–Może później zamówimy pizzę – zawołał ze schodów Bob. – Tylko nie wygadaj się
przed mamą.
Arthur powoli poszedł do siebie na górę. Oddychał równomiernie, ale był osłabiony po
pięciu dniach w szpitalu. Nawet krótka wspinaczka po schodach stanowiła dla niego
spory wysiłek.
Wreszcie wszedł do pokoju i zamknął drzwi na klucz, w obawie przed niespodziewanym
powrotem rodzeństwa. Atlas i Klucz położył na łóżku, a następnie bez wyraźnej
przyczyny zgasił światło.
Blask księżyca wpadał przez otwarte okno, lecz w pokoju panował półmrok. Byłoby
jeszcze ciemniej, gdyby nie Klucz i Atlas. Lśniły osobliwym błękitnym światłem, które
migotało niczym woda. Arthur podniósł oba przedmioty, Klucz lewą, a Atlas prawą ręką.
Notatnik momentalnie się otworzył, całkiem sam. Arthur tak się zdumiał, że upuścił go z
powrotem na łóżko. Nie zamknął się. Osłupiały Arthur zauważył, że Atlas rośnie, staje
się coraz dłuższy i szerszy, aż wreszcie przybiera rozmiary jego poduszki.
Otwarte stronice przez moment były białe, ale wkrótce zapełniły się liniami, zupełnie
jakby niewidzialny artysta wziął się ostro do pracy. Kreski były wyraziste i pewne,
pojawiały się coraz szybciej, a Arthur tylko je obserwował. Wystarczyło kilka sekund,
aby zrozumiał, że patrzy na rysunek Domu, który mijał po drodze ze szpitala. Ilustracja
okazała się tak precyzyjna, że wyglądała niemal jak fotografia.
Obok rysunku pojawiła się odręcznie napisana notatka:
Dom: Fasada w postaci eksponowanej w wielu Poślednich Królestwach.
Potem Arthur ujrzał jeszcze kilka słów, zapisanych znacznie drobniejszymi literami.
Pochylił się i zauważył, że na murze wokół Domu widnieje czarna, kwadratowa plamka,
wskazywana przez strzałkę z podpisem.
–Tylny Portal Poniedziałka – odczytał na głos. – Co to jest portal?
Na półce nad biurkiem leżał słownik. Arthur sięgnął po niego, nie odrywając wzroku od
Atlasu, na wypadek gdyby książka ponownie się zmieniła.
I rzeczywiście coś się z nią stało. Chłopiec musiał odłożyć Klucz, aby ściągnąć słownik,
przyciśnięty innymi książkami. Kiedy tylko położył Klucz na biurku, Atlas momentalnie
się zatrzasnął. Arthur się przeraził, a notatnik ponownie przybrał pierwotne,
kieszonkowe rozmiary. Wszystko trwało niespełna sekundę.
Arthurowi przyszło do głowy, że do otwarcia Atlasu potrzebny jest Klucz. Zostawił go
na biurku i otworzył słownik na haśle portal.
portal m 1. brama lub wejście z ozdobnym obramieniem. 2. także samo obramienie
wokół wejścia.
Zatem w gładkim ogrodzeniu znajdowało się wejście Poniedziałka. Arthur odłożył
słownik i zatopił się w myślach. Rysunek Domu oraz wskazówkę, gdzie należy szukać
wejścia, niewątpliwie należało uznać za swoiste zaproszenie. Ktoś – lub coś – zachęcał
go do wizyty w Domu. Czy jednak powinien ufać Atlasowi! Arthur nie wątpił, że Pan
Poniedziałek oraz Kichol są wrogami, a przynajmniej nie są przyjaciółmi. Nie bardzo
wiedział, co sądzić o wirujących w powietrzu słowach, które pojawiły się na Kicholu, a
jemu samemu podarowały Atlas. Podejrzewał, że od tych słów otrzymał także Klucz,
ewentualnie to właśnie one skłoniły Pana Poniedziałka do przekazania mu cennego
przedmiotu. Do czego jednak służyły… służył?
Istniał tylko jeden sposób, aby się przekonać. Arthur postanowił jak najszybciej rzucić
okiem na Dom – albo następnego dnia, albo w niedzielę. Zamierzał też dostać się do
budynku przez Portal Poniedziałka. W zależności od tego, co tam znajdzie, postanowi,
czy pogadać z Edem i Liść i czy ewentualnie poprosić ich o pomoc. Zapewne zdołają
zobaczyć Dom, zwłaszcza że dostrzegli poszukiwaczy o psich pyskach, chociaż
wicedyrektor nie mógł ich ujrzeć.
Tymczasem zamierzał schować Klucz oraz Atlas w najlepszej znanej sobie kryjówce: w
brzuchu ceramicznego smoka z Komodo, który stał na tarasie na dachu, bezpośrednio
nad pokojem chłopca. Naturalnych rozmiarów smok – a tak naprawdę waran – był pusty
w środku, jednak w jego otwartej paszczy mieściła się wyłącznie dziecięca dłoń Arthura.
Gdy tylko zakończył misję, wróciła mama, i natychmiast zaciszny kąt zmienił się w
prawdziwy rodzinny dom. Najpierw Emily sprawdziła, co u Arthura, a potem uparła się,
aby Bob opuścił studio i zjadł z nimi kolację. Była odprężona i zadowolona, bo jej chory
syn dobrze się miewał i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie musiała szaleńczo
pracować nad nową szczepionką ani nad lekarstwem na nieznaną odmianę grypy. Zima
była za pasem, lecz zapowiadała się stosunkowo spokojnie, przynajmniej z perspektywy
lekarza.
Plan spenetrowania Domu już na wstępie napotkał trudności, bo okazało się, że
Arthurowi nie wolno wychodzić na dwór.
–Musisz się oszczędzać – oznajmiła Emily. – Książki, telewizja, komputer i na tym
koniec. Przynajmniej przez najbliższe dni. W przyszłym tygodniu zobaczymy, co dalej.
Arthur zmarszczył brwi, ale opór nie miał sensu. Wiedział, że będzie odchodził od
zmysłów, rozmyślając o Domu i czekając, lecz nie pozostało mu nic innego. Gdyby
wymknął się teraz, dostałby szlaban na miesiąc. Albo na cały rok.
–Dobrze wiem, jak trudno jest powstrzymać się od aktywnego życia. – Emily z
westchnieniem uścisnęła syna. – Ale to nie potrwa długo. Daj sobie szansę, nabierz sił.
Myślę, że w poniedziałek czeka cię dostatecznie ciężki dzień w szkole.
Arthur nie mógł zrobić nic pożytecznego, więc weekend wlókł mu się niemiłosiernie.
Jego dwaj starsi bracia jak zwykle zajmowali się swoimi tajemniczymi sprawami, Bob
komponował, a Emily wezwano z powrotem do pracy, aby sprawdziła kilka dziwnych
przypadków w miejscowych szpitalach. Zawsze musiała biec do obowiązków, kiedy na
izbach przyjęć odnotowywano wzrost liczby pacjentów z niezwykłymi objawami. Arthur
czuł ogromną ulgę za każdym razem, gdy po powrocie do domu mama zapewniała
wszystkich, że nie dzieje się nic poważnego. Po stracie biologicznych rodziców w
dramatycznych okolicznościach doskonale uświadamiał sobie, że każde doniesienie o
nowej odmianie grypy albo potencjalnym ataku wirusów może oznaczać tragedię.
W niedzielny poranek Arthur uległ pokusie i wydobył Atłas oraz Klucz z brzucha warana
z Komodo. Ponownie wziął Klucz do ręki, a wówczas książka otworzyła się na stronach z
wizerunkiem Domu. Chociaż nie opisano tam żadnych szczegółów i nie zamieszczono
innego tekstu poza informacją o Portalu Poniedziałka, Arthur spędził wiele godzin na
oglądaniu rysunku, usiłując się w nim połapać i domyślić, jak budynek wygląda w
środku.
Wreszcie nadeszła niedzielna noc. Chłopiec odłożył Klucz oraz Atlas do wnętrza
jaszczura i wcześnie poszedł spać, w nadziei, że prędko zmorzy go sen i w ten sposób
czas szybciej upłynie. Rzecz jasna, sen nie nadchodził. Arthur rzucał się i przewracał z
boku na bok, lecz nie mógł zasnąć. Nie pomogło nawet przeczytanie prawie całej książki,
więc po prostu leżał i rozmyślał.
W końcu zasnął, jednak wkrótce się ocknął. Coś go obudziło. Przez chwilę nie miał
pojęcia co. Odwrócił głowę i ujrzał cyfrowy zegar, lśniący czerwienią w ciemnościach.
Minuta po północy.
Minuta po północy – a więc już poniedziałek.
Za oknem rozległo się chrobotanie, które brzmiało jak szuranie gałęzi drzewa o szybę.
Tyle że w ogrodzie nie rosło drzewo dostatecznie wysokie i bliskie okna pokoju Arthura,
aby mogło dotknąć go gałęzią.
Chłopiec usiadł na łóżku i zapalił światło. Jego serce biło gwałtownie, oddychał
pospiesznie, z coraz większą trudnością.
Opanuj się, pomyślał zdesperowany. Spokojnie. Oddychaj powoli.
Spójrz na okno.
Spojrzał i odskoczył, wskutek czego spadł za łóżko. W odległości około metra od
parapetu, na wysokości co najmniej piętnastu metrów nad ziemią, wisiał w powietrzu
skrzydlaty mężczyzna. Był to brzydki, tęgi i niski jegomość o obwisłych policzkach
ogara. Człowiek z twarzą jak psi pysk. Nawet jego gwałtownie trzepoczące, pierzaste
skrzydła wyglądały na brzydkie i zaniedbane. W świetle z pokoju Arthura wydawały się
brudnoszare.
Obcy ubrany był w bardzo staroświecki ciemny garnitur, a w dłoni ściskał melonik,
którego rondem stukał w okno.
–Wpuść mnie.
Szyba zniekształciła jego głos, ale słychać było, że jest niski, chrapliwy i groźny.
–Wpuść mnie.
–Nie – szepnął Arthur i natychmiast przypomniał sobie wszystkie filmy o wampirach.
Nie miał przed sobą krwiopijcy, lecz nieznajomy żądał, by go wpuścić do środka, więc
pewnie w tym wypadku obowiązywała ta sama reguła. Mógł wejść tylko za pozwoleniem.
Chociaż filmowe wampiry zazwyczaj hipnotyzowały kogoś, kto następnie wpuszczał je
do domu…
Drzwi pokoju otworzyły się.
Arthur miał wrażenie, że jego serce przestało bić. Ktoś już uległ hipnozie i zamierzał
wprowadzić psiogłowego do środka…
Przy framudze drzwi zatrzepotał długi, widlasto zakończony jęzor, który posmakował
powietrze. Arthur chwycił leżący przy łóżku słownik i wzniósł go nad głowę.
Za jęzorem pojawiły się pokryty łuskami łeb oraz uzbrojona w pazury łapa. Arthur nieco
opuścił książkę. Na progu stał ceramiczny waran z Komodo, ten z tarasu. Tyle że teraz
nie był już ceramiczny, a nawet jeśli był, to ożył i sunął energicznie po podłodze.
Arthur powoli wdrapał się na łóżko i przywarł do ściany, cały czas ze słownikiem
gotowym do rzutu. Po czyjej stronie był waran?
–Wpuść mnie.
Ogromny jaszczur zasyczał i z oszałamiającą prędkością podbiegł do okna. Stanął na
tylnych łapach, rozchylił paszczę i wystrzelił z niej oślepiającym światłem o mocy
reflektora punktowego. Psiogłowy mężczyzna wrzasnął i rozpostarł ramiona, a jego
melonik pofrunął w przestrzeń. Nie przestając się wydzierać, obcy odleciał; jego
skrzydła gwałtownie tłukły powietrze, kiedy znikał w kłębach czarnego jak smoła dymu.
Smok kłapnął paszczą, światło znikło. Wtedy gad niespiesznie odsunął się od okna i
niezgrabnie podszedł do łóżka Arthura, gdzie przystanął w zwyczajowej pozie. Jego
skóra pofałdowała się, jakby ukryte pod nią mięśnie nagle przeszył prąd, lecz w
następnej chwili zwierz zamarł w bezruchu, ponownie przybrawszy ceramiczną postać.
Arthur upuścił słownik, chwycił inhalator i kilka razy zaciągnął się głęboko. Potem
wstał, aby zamknąć drzwi, i ze zdumieniem poczuł, że nogi mu drżą i się uginają. W
drodze powrotnej poklepał warana po łbie i przez ułamek sekundy rozważał możliwość
wsunięcia mu ręki do paszczy, aby sprawdzić, czy Klucz i Atlas są na miejscu. Uznał
jednak, że lepiej poczeka z tym do rana.
Już w łóżku podciągnął kołdrę i raz jeszcze rzucił okiem na zegar. Takie wydarzenia na
progu poniedziałku z pewnością nie były przypadkowe.
Pomyślał, że zapowiada się ciekawy dzień. Celowo odwrócił się plecami do okna, aby
nie zmagać się z pokusą wyglądania przez szybę. Zamknął oczy.
Nie zgasił światła.
Rozdział 4
Tego poniedziałkowego ranka Arthur był jeszcze bardziej niż zwykle przygnębiony
perspektywą pójścia do szkoły. Po nocnych wydarzeniach niewiele spał. Mniej więcej co
godzinę budził się w panice, z urywanym oddechem, lecz za każdym razem światło nadal
się paliło, noc była spokojna i nie działo się nic niepokojącego. Waran z Komodo przez
cały czas stał nieruchomo u stóp łóżka. Kiedy pokój zalały promienie słoneczne,
chłopiec ledwie mógł uwierzyć, że jaszczur ożył i przegonił okropną istotę, która zawisła
na skrzydłach za oknem.
Arthur bardzo chciał uznać nocne wydarzenia za senny koszmar, ale wiedział, że
wszystko było zbyt realistyczne. Poza tym dysponował dowodem w postaci Klucza i
Atlasu. Z początku zamierzał zostawić oba przedmioty w domu, wewnątrz ceramicznego
jaszczura, lecz po śniadaniu wydobył je i włożył do plecaka. Uważnie obejrzał ogród
przez okno i dopiero wtedy pobiegł do samochodu, w którym czekała już jego mama.
W mieście, gdzie mieszkali poprzednio, Arthur chodził do szkoły pieszo. Tutaj zamierzał
jeździć na rowerze, lecz rodzice zadecydowali, że na razie nie powinien narażać się na
taki wysiłek fizyczny, Emily postanowiła więc podrzucić go do szkoły, jadąc do
laboratorium.
W innych okolicznościach Arthur zademonstrowałby swoją niezależność, zwłaszcza na
użytek Erica, którego podziwiał. Jego starszy brat świetnie grał w koszykówkę i szybko
biegał. Przystosowanie się do nowej szkoły nie nastręczało mu żadnych trudności. Od
razu podjął starania o przyjęcie do szkolnej reprezentacji koszykarskiej, gdyż chciał
zabłysnąć jako najlepszy gracz. Miał własny samochód, kupiony za pieniądze, które
zarabiał w weekendy, pracując jako kelner, ale uznał, że nie musi odwozić Arthura na
lekcje, chyba że będzie to naprawdę konieczne. Pokazywanie się ze znacznie młodszym
bratem niekorzystnie wpływało na wizerunek Erica. Mimo to w poprzednim miejscu
zamieszkania kilka razy pomagał Arthurowi, choćby broniąc go przed chuliganami w
centrum handlowym lub ratując z opresji po upadkach z roweru.
Arthur cieszył się, że tego ranka pojedzie z mamą. Podejrzewał, że psiogłowi ludzie, czy
też człekokształtne istoty w melonikach, będą na niego czyhać w szkole. Wcześniej,
zamiast spać, przez kilka godzin zachodził w głowę, jak się przed nimi uchronić.
Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że dorośli, jak wynikało ze słów Eda,
prawdopodobnie nie mogli ich widzieć.
W drodze do szkoły nie napotkali żadnych trudności, chociaż minęli niezwykły gmach o
wyglądzie zamczyska. Aby sprawdzić, czy mama widzi budowlę, Arthur mruknął coś na
temat jej gabarytów, Emily jednak, podobnie jak jej mąż, dostrzegała tylko zwykłe domy.
Arthur pamiętał dawniejszy wygląd tej okolicy, lecz bez względu na to, jak się starał,
patrząc z boku czy nagle odwracając głowę, zawsze widział dziwny Dom.
Kiedy spojrzał na niego wprost, zwrócił uwagę, że jest przeładowany szczegółami,
ogromnie złożony i osobliwy, przez co nie sposób się połapać w jego architekturze.
Wyglądał eklektycznie, a detale jego fasady często nie pasowały do siebie stylem.
Arthurowi zakręciło się w głowie od oglądania pojedynczych elementów Domu i
zastanawiania się, jak one wszystkie mogą się razem trzymać. Usiłował skupić uwagę na
wieży, aby przyjrzeć się jej od dołu do góry, lecz jego wzrok machinalnie kierował się ku
zadaszonemu przejściu albo konsze sterczącej nieopodal z muru, ewentualnie ku
jeszcze innemu szczegółowi architektonicznemu.
Zorientował się też, że trudno mu dwukrotnie spojrzeć na to samo miejsce. Albo Dom
podlegał nieustającym przemianom, kiedy obserwator odwracał wzrok, albo samochód
zbyt szybko mijał budowlę, a zagęszczenie detali sprawiało, że oczy nie potrafiły
ponownie skupić się na tym samym elemencie.
Gdy Dom zniknął Arthurowi z oczu, chłopca nieco zaskoczył spokojny przebieg dalszej
podróży do szkoły. Wszystko było tak, jak każdego innego poranka: samochody jeździły
jak zawsze, wszędzie widział pieszych i dzieci. Nic dziwnego nie zdarzyło się także na
ulicy, przy której znajdowała się szkoła. Arthur czuł ulgę, że wszystko jest takie
zwyczajne i nudne. Świeciło słońce, dookoła kręcili się ludzie. W takich okolicznościach
z pewnością nie mogło się zdarzyć nic złego.
Kiedy jednak wysiadł z samochodu przed głównym wejściem, a matka odjechała,
chłopiec zobaczył pięciu mężczyzn w melonikach i czarnych garniturach, którzy niczym
marionetki nagle pojawili się między samochodami na parkingu dla nauczycieli po prawej
stronie. Obcy również ujrzeli Arthura i ruszyli ku niemu między rzędami aut. Szli prosto
przed siebie, lecz co pewien czas dziwnie skręcali pod kątem prostym, aby uniknąć
zderzenia z uczniami i nauczycielami, którzy najwyraźniej ich nie dostrzegali.
Następne psie pyski pojawiły się z lewej. Arthur zobaczył, że z ziemi wydobywają się
ciemne opary, które w ułamku sekundy materializują się w postaci psiogłowych
mężczyzn w melonikach i czarnych garniturach.
Psiogłowi z lewej. Psiogłowi z prawej. Ale z przodu ani jednego. Arthur potruchtał kilka
kroków i poczuł, że zaczyna tracić oddech. Wiedział, że nie może biec i ryzykować
następnego ataku astmy. Zwolnił, z niepokojem rozejrzał się na boki i w myślach
oszacował prędkość i kierunek poruszania się obcych.
Gdyby dostatecznie szybko dotarł do głównego dziedzińca i schodów, znalazłby się w
budynku przed psiogłowymi.
Szedł energicznie, mijając snujące się grupki uczniów. Po raz pierwszy cieszyło go, że
nikt go nie zna, nie woła: „Arthur, czekaj!", i nie próbuje uciąć z nim sobie pogawędki,
do czego z pewnością by doszło w poprzedniej szkole.
Dotarł do schodów. Psiogłowi już go doganiali, szli w odległości zaledwie kilkunastu
metrów, a na schodach kłębił się tłumek uczniów, głównie ze starszych klas. Arthur nie
mógł się przepchnąć między nimi, więc kluczył i manewrował, co rusz wykrzykując:
„Przepraszam!" i „Spieszę się!".
W ten sposób prawie dotarł do głównych drzwi wejściowych, za którymi miał nadzieję
znaleźć bezpieczne schronienie, kiedy ktoś chwycił go za plecak i raptownie zatrzymał.
Arthur przez chwilę sądził, że złapali go psiogłowi. Potem usłyszał słowa, które chociaż
wypowiedziane groźnym tonem, podniosły go na duchu:
–Jak kogoś trącasz, musisz odpokutować!
Chłopak trzymający plecak Arthura był od niego znacznie wyższy, ale nie wydawał się
niebezpieczny. Trudno zresztą wyglądać szczególnie agresywnie w szkolnym mundurku.
Nawet krawat miał przyzwoicie zawiązany. Arthur momentalnie zaklasyfikował go do
grupy pozerów, którzy tylko usiłują udawać twardzieli.
–Zaraz zwymiotuję! – oznajmił, przycisnął dłoń do ust i nadął policzki.
Rzekomy twardziel puścił Arthura tak pospiesznie, że obaj stracili równowagę. Arthur
spodziewał się takiej reakcji, więc pierwszy doszedł do siebie i jednym susem pokonał
ostatnie trzy stopnie. Był zaledwie parę metrów przed chmarą psiogłowych w
melonikach. Opadali go ze wszystkich stron, niczym stado kruków zlatujących się do
kawału mięsa. Uczniowie i nauczyciele schodzili im z drogi, choć nie mieli pojęcia,
dlaczego to robią. Wielu przystawało ze zdumioną miną, odsuwało się na bok albo wręcz
odskakiwało, zupełnie jakby stracili panowanie nad odruchami.
Arthur był przez moment przekonany, że już po nim. Psiogłowi deptali mu po piętach,
słyszał ich dyszenie i pochrząkiwanie. Czuł nawet ich oddech, taki, jaki opisała Liść.
Cuchnął padliną, gorzej niż zapełniony śmieciami zaułek na zapleczu restauracji. Smród
oraz wydawane przez psiogłowych odgłosy sprawiły, że Arthur jeszcze przyspieszył,
zderzył się z uchylnymi drzwiami i upadł w budynku.
W jednej chwili zerwał się z podłogi, gotów do biegu. Z trudem chwytał powietrze, czuł
w płucach silny ucisk. Ogarnęło go przerażenie, bał się, że psiogłowi sforsują drzwi, a
on dostanie ataku astmy i w żaden sposób nie zdoła się im przeciwstawić.
Obcy w melonikach nie weszli jednak do szkoły. Zgromadzili się przy drzwiach i
przylepili płaskie twarze do szyb. Teraz Arthur wyraźnie widział, że przypominają
skrzyżowanie ogarów z ludźmi. Mieli świńskie oczka, rozpłaszczone oblicza, opadające
policzki i wywalone języki, którymi lizali szyby – słowem. – byli trochę podobni do
Winstona Churchilla, gdy miał wyjątkowo kiepski dzień. Co ciekawe, pozdejmowali
meloniki i trzymali je w zgięciu lewego łokcia. To nie poprawiło im urody, bo wszyscy
mieli jednakowo krótkie, brązowe włosy, takie jak psia sierść.
–Wpuść nas, Arthurze – zaskrzeczał jeden z nich, potem drugi i w jednej chwili rozległa
się potworna kakofonia słów. – Nas, wpuść, Arthurze, Arthurze, nas, wpuść, wpuść,
Arthurze, nas, nas…
Arthur zatkał uszy i ruszył przed siebie głównym holem. Skupił uwagę na oddechu, aby
ustabilizować jego rytm. Jęki na dworze powoli milkły.
Na końcu korytarza Arthur się odwrócił. Psiogłowi zniknęli, a przez drzwi ponownie
przetaczała się fala uczniów i nauczycieli, rozbawionych i rozgadanych. Za nimi nadal
świeciło słońce. Wszystko wyglądało normalnie.
–Masz coś z uszami? – spytał ktoś całkiem życzliwie.
Arthur poczerwieniał i wyciągnął palce z uszu. Psiogłowi najwyraźniej nie mogli go tutaj
dopaść. Teraz był w stanie ponownie skupić się na codziennych, szkolnych sprawach,
przynajmniej do końca lekcji. Powinien odszukać Eda i Liść. Zamierzał im opowiedzieć o
tym, co się stało, i spytać, czy nadal widzą psiogłowych. Może będą wiedzieli, co
najlepiej zrobić w takiej sytuacji.
Arthur spodziewał się zastać ich w sali gimnastycznej, podczas rozgrzewki przed
biegiem przełajowym. Miał ze sobą zwolnienie z WF-u, które powinien osobiście wręczyć
panu Weightmanowi, ale wcześniej musiał przebrnąć przez poranne zajęcia z
matematyki, biologii i angielskiego. Gdy chciał, był dobry ze wszystkich tych
przedmiotów, ale dzisiaj nie potrafił się skoncentrować. Potem, kiedy poszedł do sali
gimnastycznej – przez budynek, nie przez dziedziniec – ze zdumieniem ujrzał, że na WF-
ie zjawiło się zaledwie dwie trzecie uczniów z poprzedniego tygodnia. Brakowało co
najmniej piętnastu osób, wśród nich Eda i Liść.
Pan Weightman nieszczególnie się ucieszył na widok Arthura. Przyjął zwolnienie,
przeczytał je i bez słowa oddał chłopcu. Potem odwrócił głowę. Arthur stał nieruchomo,
zastanawiając się, co powinien robić, skoro nie bierze udziału w biegu.
–Ktoś jeszcze przyniósł zwolnienie z lekcji? – krzyknął pan Weightman. – Jakieś zajęcia
się opóźniają? Gdzie reszta?
–Chorzy – wymamrotał któryś z uczniów.
–Wszyscy? – Weightman nie krył zdumienia. – Do zimy jeszcze daleko! Jeśli to dowcip,
możecie się spodziewać surowych reperkusji.
–Nie, proszę pana, oni naprawdę chorują – zapewnił go jeden ze zdeklarowanych
sportowców. – Mnóstwo ludzi zachorowało. To jakieś przeziębienie.
–Dobrze, wierzę ci, Rick – westchnął Weightman.
Arthur zerknął na Ricka. Nie ulegało wątpliwości, że to sportowiec całą gębą, wyglądał,
jakby go żywcem wyjęto z telewizyjnej reklamy pasty do zębów albo adidasów. Nic
dziwnego, że Weightman mu uwierzył.
Mimo to wydawało się dziwne, że o tej porze roku tak wielu uczniów nie przyszło do
szkoły z powodu choroby, zwłaszcza że od pięciu lat co pół roku przeprowadzano
obowiązkowe szczepienia przeciwko grypie. Minęły zaledwie dwa miesiące od
zastrzyków, które zwykle gwarantowały całkowitą ochronę przed groźnymi wirusami.
Arthur poczuł, jak narasta w nim znajomy strach. Lęk towarzyszył mu, odkąd sięgał
pamięcią. – bał się, że następna wirusowa epidemia odbierze mu wszystkich, których
kocha.
–Dobra, zaczynamy od rozgrzewki! – zawołał Weightman. Wreszcie popatrzył na
Arthura i przywołał go skinieniem palca. Ty, Penhaligon, idź pograć w pchełki albo zajmij
się czymkolwiek, bylebyś nie narobił mi kłopotów.
Chłopiec skinął głową, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Było kiepsko, kiedy nabijali się z
niego rówieśnicy, ale wówczas miał przynajmniej szansę się odgryźć lub obrócić
wszystko w żart. Znacznie trudniej było poradzić sobie z nauczycielem.
Odwrócił się i ruszył ku wyjściu z sali. W połowie drogi usłyszał, że ktoś do niego
podbiega, i poczuł dotyk na ramieniu. Gwałtownie drgnął i prawie się skulił, nagle
przerażony, że psiogłowi przedostali się do szkoły. Była to jednak nieznana mu
dziewczyna o jaskraworóżowych włosach.
–Ty się nazywasz Arthur Penhaligon? – spytała, przekrzykując śmiechy i chichot
pozostałych uczniów, którzy widzieli, jak się wzdrygnął.
–Tak.
–Liść przestała mi maila do ciebie. – Wręczyła mu złożoną kartkę papieru. Arthur przyjął
list, nie zwracając uwagi na gwizdy chłopaków za plecami dziewczyny.
–Olej tych mutantów – poradziła mu dziewczyna donośnym głosem. Uśmiechnęła się i
truchtem wróciła do grupki wysokich koleżanek o niezwykle znudzonych minach.
Arthur wepchnął papier do kieszeni i wyszedł z sali gimnastycznej. Czuł, jak pieką go
policzki. Nie miał pewności, co wprawiło go w większe zakłopotanie: propozycja
Weightmana, by pograł w pchełki, czy też otrzymanie na oczach wszystkich listu od
dziewczyny.
Postanowił schronić się w bibliotece. Pokazał bibliotekarce zwolnienie z WF-u, a potem
uważnie się rozejrzał i usiadł przy jednym ze stolików na piętrze, obok okna z widokiem
na front szkoły i ulicę.
Najpierw zbudował mur z kilku tomów z księgozbioru podręcznego, aby w ten sposób
zapewnić sobie dyskretną niszę. Nikt nie mógł podejrzeć, co Arthur czyta, chyba że
stanąłby mu nad głową i zajrzał przez ramię.
Potem wyciągnął z plecaka Klucz oraz Atlas i położył je na stoliku obok maila od Liść.
W tym samym momencie kątem oka zauważył jakiś ruch. Wyjrzał przez okno i
szczególnie się nie zdziwił na widok psiogłowych. Wyłaniali się spomiędzy drzew i
zaparkowanych samochodów, a potem skradali w kierunku szkoły, aby gapić się w
okno, przez które widać było Arthura. Doskonale wiedzieli, gdzie go szukać.
Miał nadzieję, że na ich widok paradoksalnie poczuje się bardziej pewnie. Chciał nabrać
odwagi, pokazując się w oknie. Nic z tego nie wyszło. Zadrżał, gdy obcy zbili się w tłum i
bez słowa obserwowali go z zadartymi głowami. Do tej pory nie dostrzegł ani jednego ze
skrzydłami, jakie miał nocny intruz, jednak mogła to być tylko kwestia czasu.
Arthur z trudem odwrócił wzrok. Przyszło mu do głowy, że jest białą myszką, która
odrywa spojrzenie od kobry i dzięki temu udaje jej się zbiec.
Nagle zapragnął schronić się w odleglejszym zakątku biblioteki, między stertami
książek. Nie miało to jednak większego sensu. Przy oknie widział przynajmniej, gdzie są
psiogłowi, nie miał pojęcia jedynie, kim są. To pytanie było jednym z wielu, które zadawał
sobie w myślach. Rozpostarł wydruk maila od Liść i przeczytał:
Do: pinkhead55@tepidmail.com
Od: raprepteam20@biohaz.gov
Hej Allie
To ja, Lisc. mozesz przekazać tego maila arthurowi penhaligonowi? to ten. który
zemdlał w poniedziałek podczas biegu, chudy+blady, wzrost eda, włosy jak gary krag. b.
ważne, musi dostać list. na mnie pora.
Dzieks
Lisc
hej art sory, ze nie wpadliśmy do szpitala, ed chory od wtorku wiecz… po nim
mama+tata+ciocia mango (ksywa), ja nie choruje, ale dom pod kwarantanna, mnostwo
lekarzy, glin, wszedzie, w kombinezonach ratownictwa biol., przerazajace ryje. Ich
zdaniem to nowa grypa, zastrzyki NIE DZIALAJA. nikt jeszcze na poważnie nie choruje,
ale blisko eda i innych czuje ten sam fetor, co od PSIOGŁOWYCH. widzę związek, ale
lekarze nie czuja nic przez maski, ed tez nie, ani rodzice, nic dziwnego, wciaz smarkaja.
lekarze maja automat do wachania, podobno wszystko OK. ale to nieprawda, nikt mi nie
wierzy.
wirus pewnie od psiogłowych, NAPRAWDĘ LICZĘ, ze ich widzisz, musisz cos wymyślić,
POLEGAM NA TOBIE.
federalni odcięli siec i telefon, chyba boja sie paniki, pisze na SKRADZIONYM palmtopie
lekarza.
wkrótce sie wyda.
boje sie.
Rozdział 5
Arthur przez kilka sekund gapił się na ostatnie słowa listu: „boje sie".
Zadrżał, złożył wydruk i wsunął go z powrotem do kieszeni. Poczuł, że znowu zaczyna
się dusić, więc skupił uwagę na spokojnym, rytmicznym oddychaniu. Powoli nabierał
powietrza, przytrzymywał je w płucach i niespiesznie wypuszczał. Jego umysł pracował
jednak na najwyższych obrotach. Sytuacja była poważniejsza, niż do tej pory
przypuszczał.
Wszystkie lęki, które z trudem trzymał w ryzach, były bliskie wydostania się na
powierzchnię, co groziło totalną paniką. Stary strach przed nową epidemią i nowy strach
przed psiogłowymi, Panem Poniedziałkiem, a nawet samym Kluczem.
Oddychaj, przykazał sobie Arthur. Przemyśl wszystko.
Czemu powierzono mu Klucz? I Atlas! Kim… albo czym… byli Pan Poniedziałek oraz
psiogłowi? Czy naprawdę istniał związek między nimi i nagłym wybuchem epidemii grypy
odpornej na lekarstwa? Czy należało w ogóle mówić o wybuchu epidemii? Może choroba
zaatakowała tylko rodzinę Eda i Liść…?
Arthur ponownie wyjrzał przez okno, aby sprawdzić, co robią psiogłowi, i przypadkiem
dotknął Klucza oraz Atlasu. W tej samej chwili poczuł silny wstrząs, jakby poraził go
prąd i książka otworzyła się z trzaskiem. Arthur podskoczył niczym przestraszony kot.
Podobnie jak wcześniej Atlas zaczął się rozrastać, aż wreszcie zapełnił niemal cały
stolik, obłożony dookoła barykadą z książek.
Tym razem w Atlasie nie ukazał się rysunek Domu, tylko niedbały szkic jednego z
psiogłowych, bez melonika, brudnej koszuli i czarnego, niemodnego garnituru.
Uwieczniony w Atlasie jegomość odziany był w coś w rodzaju worka, lecz rysy nie
pozostawiały żadnych wątpliwości.
Obok rysunku pojawiły się słowa pisane niewidzialną ręką. Arthur nie rozpoznawał
dziwnego alfabetu, nie potrafił więc ich odczytać. Na oczach chłopca osobliwe litery
zaczęły się jednak zmieniać w normalny alfabet, a niezrozumiałe słowa przekształcały się
w angielskie wyrazy. Tylko czcionka pozostała dziwaczna i archaiczna. Co chwila spod
słów przebijały tu i ówdzie kleksy, pospiesznie usuwane. Wreszcie słowa przestały się
ukazywać i Arthur przystąpił do odczytywania tekstu.
Dom wzniesiono z Nicości i jego fundamenty spoczywają na Nicości. Jako że Nicość
jest wieczna i Dom stać będzie na wieki wieków, jego fundamenty z wolna grzęzną w
Nicości, z której go stworzono, zatem Nicość przenika do domu. W najgłębszych
piwnicach, szambach i lochach domu można czerpać z Nicości i kształtować ją własną
myślą, jeśliby ta myśl miała dostateczną moc. Czyny takie są zwyczajowo zakazane,
choć przyzwolone przez prawo, i często dopuszczają się ich ci, którzy powinni okazywać
więcej rozumu. Nie jest wielką zbrodnią nawiązywanie kontaktów z Niconiami,
samolubnymi istotami, które co pewien czas z Nicości się wyłaniają, nie szanując czasu
ni rozsądku.
Typowym ucieleśnieniem Nicości jest Aporter, przedstawiony na ilustracji. Aporter to
istota nader niskiego rzędu, zwykle uformowana w konkretnym celu. Choć stoi to w
sprzeczności z Pierwotnym Prawem, stwory te obecnie często wykorzystuje się do
wypełniania prostych zadań poza Domem, w Poślednich Królestwach, gdyż są niebywale
trwałe i mniej destrukcyjne dla śmiertelników niż większość istot z Nicości (czy też tych,
które pełnią wyższe funkcje w Domu). Aporterzy podlegają jednak pewnym
ograniczeniom, takim jak niemożność przekraczania progu bez zaproszenia. Na dodatek
łatwo je unicestwić solą lub wieloma innymi prostymi sposobami magicznymi.
Może jeden na milion Aporterów ma szansę dostąpić oświecenia, wznieść się ponad
swój stan i w ten sposób znaleźć zatrudnienie w Domu. W większości wypadków, kiedy
wypełnią zadanie, są kierowani z powrotem do Nicości, z której przybyli.
Aporterów nigdy nie należy wyposażać w skrzydła ani w broń, i przez cały czas muszą
pozostawać pod kontrolą.
Arthur ponownie pomyślał o odrażającym obliczu w oknie, przyciśniętym do szyby, i o
trzepoczących z furią skrzydłach. Ktoś zlekceważył zakaz ofiarowywania Aporterom
skrzydeł. Chłopak wcale by się nie zdziwił, gdyby psiogłowi na dworze mieli do
dyspozycji broń, chociaż wolał się nie zastanawiać, jakiego rodzaju.
Spróbował przewrócić kartkę Atlasu, aby sprawdzić, czy dalej nie kryją się inne
informacje, ale stronica ani drgnęła. W książce było jeszcze wiele innych kartek, lecz
równie dobrze mogłyby być posklejane w jedną zbitą masę. Arthurowi nie udawało się
nawet wsunąć między nie paznokcia.
Wreszcie dał za wygraną i znowu wyjrzał przez okno. Zdumiało go, że w krótkim czasie,
kiedy oglądał Atlas, Aporterzy się przemieścili. Teraz stali kołem na jezdni, z zadartymi
głowami. Parę samochodów się zatrzymało, chociaż kierowcy bez wątpienia nie
wiedzieli, co stoi na drodze. Arthur usłyszał z oddali głos jednego z nich; gniewne słowa
z trudem przenikały podwójną szybę:
–Zabierajcie tę stertę śmieci! – krzyczał. – Nie będę tu tkwił cały dzień!
Aporterzy gapili się na niebo. Arthur też spojrzał w górę, ale niczego nie dostrzegł. W
głębi duszy czuł, że nie chce nic widzieć – narastał w nim strach.
Nie patrz, podpowiadał głos w jego głowie. Jeśli nie widzisz kłopotów, to znaczy, że ich
nie ma.
Nieprawda, pomyślał Arthur, zmagając się ze strachem. Oddychaj powoli. Musisz
przeciwstawić się lękom. Zwalcz je.
Cały czas patrzył, aż wreszcie tuż nad pierścieniem Aporterów rozbłysło oślepiające
białe światło. Chłopiec zamknął oczy i zasłonił twarz. Gdy ponownie uniósł powieki, jego
wzrok przyćmiły roztańczone czarne plamy. Dopiero po kilku sekundach odzyskał
zdolność normalnego widzenia.
W pustej przestrzeni pośrodku pierścienia psiogłowych pojawił się jakiś człowiek, choć
właściwie trudno określić tym mianem istotę z ogromnymi, pierzastymi skrzydłami u
ramion. Arthur cały czas mrugał oczyma, usiłując poprawić ostrość widzenia. Skrzydła
wyglądały na białe, ale widniały na nich ciemne, brzydkie plamy. Po chwili skrzydła
złożyły się za plecami stwora i znikły. Nieznajomy okazał się bardzo przystojnym,
wysokim mężczyzną około trzydziestki. Miał na sobie białą koszulę z łamanym
kołnierzykiem, czerwony krawat, złotą kamizelkę pod ciemnozielonym frakiem i obcisłe
jasnobrązowe pantalony oraz lśniące brązowe buty. Moda na takie stroje minęła ponad
sto pięćdziesiąt lat temu.
–A to dopiero! – wykrzyknął ktoś za plecami Arthura. – Wygląda kubek w kubek tak, jak
zawsze sobie wyobrażałam pana Darcy'ego. To z pewnością aktor! Ciekawe, czemu tak
się wystroił.
Była to bibliotekarka, pani Banber, która podkradła się do Arthura, wykorzystując jego
nieuwagę.
–Kim są ci dziwni ludzie w czarnych garniturach? – zastanawiała się. – Te twarze nie
mogą być prawdziwe! Kręcą tu jakiś film?
–Widzi pani psiogłowych? – wykrzyknął Arthur. – Chciałem powiedzieć: Aporterów?
–Tak… – odparła bibliotekarka odruchowo, cały czas zapatrzona w widok za oknem. –
Dobrze, że mi zwróciłeś uwagę. Z pewnością nadszedł czas na wizytę u okulisty. Moje
soczewki kontaktowe najwyraźniej wymagają wymiany. Strasznie nieostro widzę tych
ludzi.
Odwróciła się i po raz pierwszy uważnie popatrzyła na Arthura oraz jego książkową
barykadę.
–Ale ciebie widzę wyraźnie, młody człowieku! Co ty wyprawiasz z tymi wszystkimi
książkami? A to co? – Wskazała Atlas.
–Nic takiego! – krzyknął Arthur. Zatrzasnął księgę i puścił Klucz, co było błędem. Atlas
natychmiast skurczył się do kieszonkowych rozmiarów.
–Jak to zrobiłeś? – spytała pani Banber.
–Nie potrafię tego wyjaśnić – zapewnił ją Arthur pospiesznie. Nie miał czasu na
pogawędki. Przystojny mężczyzna zmierzał ku bibliotece, a za nim podążali Aporterzy.
Nieznajomy przypominał nieco Pana Poniedziałka, lecz zachowywał się nieporównanie
bardziej energicznie. Arthur wcale nie miał pewności, czy obowiązują go te same
ograniczenia co Aporterów i czy nie wolno mu wchodzić do cudzych domów.
–Ma pani sól? – spytał pospiesznie.
–Co takiego? – zdumiała się pani Banber. Znowu wyglądała przez okno i wygładzała
włosy. Jej oczy wydawały się szkliste i rozmarzone. – Idzie do biblioteki!
Arthur chwycił Atlas oraz Klucz i wepchnął oba przedmioty do plecaka. Gdy je odkładał,
jaśniały łagodnym żółtym światłem, które przez chwilę padało na twarz pani Banber.
–Proszę mu nie mówić, że tu jestem! – poprosił żarliwie. – Nie może mu pani
powiedzieć, że tu jestem.
Czy to na dźwięk przestraszonego głosu chłopca, czy pod wpływem światła z Atlasu i
Klucza, pani Banber odzyskała świadomość. Nagle wydała się mniej rozmarzona.
–Nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje, ale wcale mi się to nie podoba! – warknęła. – Nikt
nie wejdzie bez pozwolenia do mojej biblioteki! Arthurze, ukryj się w dziale
zoologicznym. Sama się rozmówię z tym człowiekiem!
Chłopiec nie potrzebował dodatkowego zaproszenia. Oddalił się od okna i zagłębił w
labiryncie regałów. Szedł najszybciej jak mógł, ale i tak czuł ucisk w płucach, które
stopniowo traciły elastyczność. Napięcie i strach potęgowały jego astmę.
Przystanął za półkami działu zoologicznego i kucnął, aby przez szczelinę między
rzędami książek obserwować wejście do biblioteki, gdzie pani Banber tkwiła za biurkiem.
W dłoni ściskała czytnik i ze złością skanowała książki. Urządzenie piszczało co kilka
sekund, kiedy podczerwone światło wychwytywało kod kreskowy.
Arthur próbował uspokoić oddech. Liczył na to, że przystojny mężczyzna mimo
wszystko nie wejdzie do budynku. Gdyby czekał na niego przed szkołą, chłopiec mógłby
uciec wejściem dla personelu znajdującym się na tyłach gmachu.
Na drzwi padł cień. Arthur wstrzymał oddech. Przez moment obawiał się, że nie będzie
w stanie zaczerpnąć powietrza, ale panika minęła niemal natychmiast. A więc przystojny
mężczyzna znalazł się w budynku. Po chwili wyciągnął rękę w białej rękawiczce i pchnął
drzwi do biblioteki. Otworzyły się na oścież. Chłopiec liczył na to, że obcy nie pokona
progu, lecz na próżno. Kiedy mężczyzna wszedł, bramki zabezpieczające pisnęły
melancholijnie, błysnęły zielone lampki.
Pani Banber żwawo wyszła zza biurka.
–To jest szkolna biblioteka – oznajmiła lodowatym tonem. – Goście mają obowiązek
rejestrowania się w recepcji.
–Nazywam się Południk – wyjaśnił mężczyzna. Mówił niskim, melodyjnym głosem,
całkiem jak słynny angielski aktor. Którykolwiek słynny angielski aktor. – Jestem
osobistym sekretarzem i podczaszym Pana Poniedziałka. Szukam chłopca. Ar-tora.
Arthur zauważył, że obcy ma srebrny język, który lśni w jego ustach. Nieznajomy mówił
tak płynnie i gładko, że chłopiec miał ochotę wyjść i zawołać: „Jestem!".
Pani Banber najwyraźniej czuła się podobnie. Zadrżała i uniosła rękę, jakby zamierzała
wskazać kryjówkę Arthura. Na szczęście opuściła dłoń.
–Nic… Nic mnie to nie obchodzi – oświadczyła. Wydawała się niższa niż jeszcze przed
chwilą, a jej głos nagle osłabł. – Musi pan… musi pan się zarejestrować…
–Doprawdy? – spytał Południk. – Chciałbym tylko zamienić parę słów…
–Nie, nie… – wyszeptała pani Banber.
–Szkoda – westchnął intruz. Jego głos stał się zimny, oschły i złowróżbny. Południk
wykrzywił usta w okrutnym uśmiechu, który nie objął reszty oblicza. Przesunął palcem w
rękawiczce po gablotce wystawowej i podniósł go do twarzy pani Banber. Na czubku
palca widniała plamka szarego kurzu.
Bibliotekarka patrzyła na palec Południka tak, jakby to była latarka okulisty.
–Pora na wiosenne porządki – oświadczył mężczyzna i zdmuchnął kurz, którego
chmurka opadła na twarz kobiety. Pani Banber zamrugała oczami, dwukrotnie kichnęła i
upadła.
Arthur z przerażeniem patrzył, jak Południk przechodzi nad ciałem bibliotekarki i idzie
wzdłuż biurka. Chłopiec przez chwilę sądził, że pani Banber nie żyje, ale zauważył, iż
usiłuje podźwignąć się z podłogi.
–Ar-torze! – zawołał Południk łagodnie, a jego srebrny język błysnął. Obcy stanął za
biurkiem i bardzo podejrzliwie obserwował półki. – Wyjdź, Ar-torze. Chcę tylko
porozmawiać z tobą. Ar-torze!
Jego słowa zabrzmiały jak rozkaz i Arthur raz jeszcze zapragnął się ujawnić, wybiec z
kryjówki. Poczuł jednak, że Klucz i Atlas w plecaku dodają mu sił, przeciwdziałając
wpływowi nieznajomego. Kojące wibracje, które przypominały kocie mruczenie,
redukowały moc słów Południka. Arthur rozpiął plecak, wziął do ręki Klucz, a Atlas
wsunął do kieszeni koszuli. Oba przedmioty zapewniały mu nieopisany komfort i wkrótce
poczuł, że łatwiej mu się oddycha.
Południk zmarszczył brwi, a jego urodziwa twarz nagle zbrzydła. Wyciągnął dłoń w
białej rękawiczce i otworzył małą szafkę, która zmaterializowała się w powietrzu w chwili,
gdy do niej sięgnął. W środku znajdował się telefon, bardzo staroświecki, ze słuchawką
na sznurze i mikrofonem w kształcie dzwonka.
–Z Panem Poniedziałkiem – powiedział Południk do mikrofonu.
Arthur usłyszał czyjeś mamrotanie po drugiej stronie.
–To urzędowa sprawa, durniu – warknął Południk. – Nazwisko i numer.
Na drugim końcu przewodu ktoś ponownie coś wymamrotał. Południk raz jeszcze
zmarszczył brwi, a następnie powoli, z namaszczeniem odwiesił słuchawkę. Po chwili
ponownie ją podniósł do ucha.
–Centrala? Z Panem Poniedziałkiem. Tak, natychmiast. Tak, wiem skąd dzwonię! Mówi
Poniedziałkowy Południk. Dziękuję. – Zapadła cisza, podczas której nawiązywano
łączność z Panem Poniedziałkiem. – To pan? Osaczyłem chłopaka.
Arthur wyraźnie usłyszał, że Pan Poniedziałek ziewnął przed udzieleniem odpowiedzi,
jego głos nie tylko wydobył się ze słuchawki, lecz w dodatku rozległ echem po całej
bibliotece.
–Masz Klucz Minutowy? Chcę go dostać natychmiast!
–Jeszcze nie, proszę pana – odparł Południk. – Chłopak zaszył się gdzieś w…
bibliotece.
–Nie obchodzi mnie, gdzie się zaszył! – wrzasnął Poniedziałek. – Znajdź Klucz!
–Mówimy o bibliotece, proszę pana – zauważył Południk cierpliwie. – Tu jest mnóstwo
druku. Wola również może się tutaj znajdować…
–Wola! Wola! Nudzi mnie ta gadanina! Rób, co należy! Masz odpowiednie
pełnomocnictwa! Zrób z nich użytek!
–Potrzebuję ich na piśmie, proszę pana – westchnął Południk spokojnie. – Potomne
Dni…
Zabrzmiał odgłos, który przypominał kombinację ziewnięcia i warknięcia, a następnie ze
słuchawki wyfrunęła zwinięta w rulon kartka. Wszystko rozegrało się tak szybko, że
Arthur nie zauważył, jak Południk się uchyla, przesyłka śmiga obok niego, a mężczyzna
chwyta ją w powietrzu wolną ręką.
–Dziękuję panu – powiedział i umilkł. W odpowiedzi usłyszał jednak tylko długie
chrapnięcie.
Południk odwiesił słuchawkę i starannie zamknął szafkę. Gdy drzwiczki się zatrzasnęły,
szafka z telefonem uległa dematerializacji.
Mężczyzna rozwinął zwój i odczytał spisane na nim słowa. Tym razem szczery uśmiech
przelotnie rozjaśnił mu twarz, a oczy zalśniły czerwienią.
–Masz ostatnią szansę, żeby wyjść z ukrycia – oświadczył łagodnie. – Teraz mogę
ściągnąć tutaj Aporterów. Wytropią cię w jednej chwili, Ar-torze.
Arthur milczał. Południk nie ruszał się z miejsca, tylko stukał zwojem o udo. Za jego
plecami pani Banber wstała, opierając się o biurko, i podniosła słuchawkę telefoniczną.
Ogarnięty paniką chłopiec obserwował ich oboje. Nie miał pojęcia, co robić. Czy
powinien pomóc pani Banber? Czy lepiej byłoby się poddać? A może miałby święty
spokój, gdyby przekazał Południkowi Klucz?
Pani Banber, której dłoń trzęsła się tak bardzo, że z trudem utrzymywała słuchawkę,
zaczęła wystukiwać numer. Przyciski zapiszczały, a wtedy Południk obrócił się na pięcie.
Skrzydła wystrzeliły mu za plecami i rozpostarły się nad jego głową. Wielkie pierzaste
skrzydła, niegdyś białe i lśniące, teraz były upstrzone plamami czegoś ciemnego i
odrażającego, co przypominało zaschniętą krew.
Skrzydła Południka rzuciły ponury cień na bibliotekarkę. Nieznajomy wyciągnął rękę i
przygiął palce, a wówczas w jego dłoni zmaterializował się ognisty miecz, którym
mężczyzna natarł na telefon. Płomienne ostrze momentalnie stopiło aparat, a papiery na
biurku stanęły w ogniu. Pani Banber cofnęła się chwiejnie i upadła na podłogę przy
wejściu. Chmura dymu uniosła się ku sufitowi.
–Dość! – zadecydował Południk. Z rozpostartymi skrzydłami podszedł do drzwi
wejściowych i otworzył je szeroko. – Przybywajcie, moi Aporterzy! Wejdźcie i znajdźcie
chłopca! Wejdźcie i znajdźcie Ar-tora!
Rozdział 6
Kłęby czarnego dymu zasnuty sufit. Alarm przeciwpożarowy uruchomił się
automatycznie i na zewnątrz rozległo się dzwonienie. Po sekundzie dołączyło wycie
syreny ewakuacyjnej. W tej samej chwili do biblioteki pospiesznie wpadli Aporterzy
poszczekując z podniecenia, że zaproszono ich za próg.
Południk wskazał regały i Aporterzy ruszyli przed siebie. Wielu z nich pochyliło się, by z
wywieszonymi językami i drgającymi nosami obwąchiwać podłogę. Tropili ofiarę.
Arthura.
Chłopiec ani myślał czekać bezczynnie. Był już przy tylnych drzwiach, ale okazały się
zamknięte. Na szczęście obok nich, za szklaną szybką, znajdował się przycisk
automatycznego otwierania, oklejony ostrzegawczymi rysunkami i napisem głoszącym,
że szkło można stłuc wyłącznie w razie pożaru.
Warunek był spełniony. Arthur zamachnął się plecakiem i rozbił szybkę, która
rozprysnęła się na drobne bryłki, nie na pojedyncze okruchy. Następnie wcisnął przycisk
lewą ręką, bo nie chciał puścić Klucza, który ściskał w prawej dłoni. W niezrozumiały
sposób przedmiot ten ułatwiał mu oddychanie, a równomierny oddech był teraz
Arthurowi potrzebny jak rzadko kiedy. Słyszał za plecami Aporterów, pomrukujących i
chrząkających podczas biegu między regałami. Przy każdym skrzyżowaniu regałów
przystawali, by wywęszyć, dokąd ucieka ofiara.
Drzwi wciąż pozostawały zamknięte. Arthur drżącą dłonią ponownie dotknął przycisku,
który bez trudu dał się wcisnąć, lecz nie odblokował zamka. Chłopiec kopnął drzwi –
nawet nie drgnęły. Gdy ponownie je kopnął, po framudze przebiegł czerwony płomień o
takim samym intensywnym, głębokim odcieniu jak ognisty miecz Południka.
–Do tylnych drzwi, moi Aporterzy! Ar-tor wymyka się tylnymi drzwiami!
Głos Południka przebił się przez sygnał dzwonków alarmowych, wycie syreny i
szczekanie Aporterów. Arthur natychmiast zrozumiał, że Południk użył swej mocy, by
zablokować wyjście. Chłopak dysponował jednak własnymi czarami, a przynajmniej mógł
skorzystać z przedmiotu obdarzonego magiczną siłą, nawet jeśli nie miał pojęcia, czym
on jest i jak się go używa.
Klucz.
Arthur dotknął drzwi końcówką minutowej wskazówki.
–Otwórz! – krzyknął.
Rozbłysło białe światło, chłopak poczuł na twarzy gwałtowne uderzenie fali ciepła i oba
skrzydła drzwi raptownie się rozchyliły. Do nieznośnej kakofonii różnego rodzaju
hałasów dołączył jeszcze jeden sygnał alarmowy. Arthur wybiegł na schody pożarowe i
ruszył na dół, zeskakując z dwóch pierwszych stopni. Nagle stanął jak wryty, odwrócił
się pospiesznie i wbiegł z powrotem na górę. Musiał zamknąć drzwi, inaczej Aporterzy
bez trudu by go dopadli. Zmarnował cenną sekundę – czy uprzedzi pościg?
Rzucił się na drzwi i zatrzasnął je energicznie w chwili, gdy dwóch Aporterów skakało
przez próg. Siła uderzenia odrzuciła chłopca do tyłu, a drzwi ponownie zaczęły się
uchylać. Aporterzy wyli i warczeli, usiłując schwytać uciekiniera. Palcami rozerwali mu
koszulę, guziki rozprysły się na wszystkie strony, lecz Arthur zamachnął się Kluczem.
Aporterzy odskoczyli, a powietrze wypełniło się ich przeraźliwymi, przenikliwymi
wrzaskami.
Chłopiec ponownie zatrzasnął drzwi i wykonał Kluczem jakiś dziwaczny gest.
–Zamknij! Zablokuj! Zabezpiecz! – krzyknął.
Słyszał głuchy łomot, kiedy Aporterzy rzucali się na drzwi, ale wytrzymały one napór –
trudno powiedzieć, czy za sprawą dziwacznego gestu, czy polecenia wydanego
Kluczowi. Arthur nie tracił jednak czasu. Nie miał złudzeń: żadne drzwi nie mogły
powstrzymać Południka.
Chłopcu udało się dotrzeć do wąskiego korytarza między biblioteką a szkolną stołówką,
kiedy nad jego głową nastąpiła eksplozja. Skulił się, odwrócił i ujrzał, że płomienie
buchają na wszystkie strony, a drzwi przelatują mu nad głową i ze świstem lecą ku
działowi nauk ścisłych, jakieś czterysta metrów dalej. Południk wkroczył na schody
pożarowe; nad jego głową kłębił się czarny dym, a przy nogach biegli skuleni Aporterzy.
W tamtej chwili nie przypominali ludzi, tylko człekokształtne psy. Ich czarne garnitury
były całe w strzępach. Żaden nie miał melonika, najwyraźniej pogubili je w płonącej
bibliotece.
Arthur odwrócił się, by kontynuować ucieczkę. Pokonał jednak tylko kilka metrów, gdy
usłyszał nad głową szelest i łopot gigantycznych skrzydeł. Przefrunął nad nim zimny
cień i po chwili Południk zastąpił chłopcu drogę. Szeroko rozpostarł skrzydła, a w dłoni
znowu ściskał ognisty miecz, tym razem skierowany wprost na gardło Arthura.
–Przekaż mi Klucz – zażądał Południk spokojnie.
–Nie – szepnął Arthur. – To ja go dostałem.
–Przez pomyłkę, głupi dzieciaku. – Południk wyjrzał przez okno na słońce i zmarszczył
brwi. – Oddaj Klucz, skieruj go pętlą w moją stronę. Nie zamierzam dłużej marnować
czasu.
Grymas na twarzy obcego i ton, jakim wypowiedział ostatnie słowa, sprawiły, że w
głowie Arthura zaświtała pewna myśl. Opuścił wzrok, udając, że rozważa oddanie
Klucza, lecz w rzeczywistości zerknął na zegarek. Do godziny pierwszej brakowało
minuty.
–Sam nie wiem – wymamrotał i rozejrzał się z rozpaczą. Słyszał za sobą Aporterów.
Ognisty miecz znieruchomiał tak blisko jego gardła, że niemal parzył go swym żarem. Po
twarzy chłopca spływały krople potu, od którego piekły oczy. Przynajmniej mógł
oddychać, chociaż miał przeczucie graniczące z pewnością, że straci dech z chwilą
przekazania Klucza.
–Dawaj Klucz!
–Chodź i sam go weź! – krzyknął Arthur. Niczym dyskobol wykonał obrót i cisnął Klucz
przez korytarz, ku najbliższym drzwiom, a następnie rzucił się w tamtym kierunku.
Koniuszek miecza musnął lewą rękę chłopca i pozostawił na niej wypaloną, bolesną
pręgę, od ramienia do łokcia. Południk zawołał coś, ale Arthur nie słyszał. Gdy stracił
kontakt z Kluczem, jego płuca zamarły. Przestał oddychać, zabrakło mu tlenu nawet na
wykonanie kilku kroków.
Oczekiwał, że Klucz odbije się od drzwi, dzięki czemu będzie mógł go złapać, ale
wskazówka, niczym ciśnięty sztylet, przeszyła cienką jak papier szczelinę między
drzwiami a framugą. W rezultacie Arthur zderzył się z drzwiami, które wbrew jego
przewidywaniom nie były zamknięte na klucz. Na szczęście zamiast odbić się od nich i
wpakować pod ognisty miecz Południka, chłopiec przeleciał przez nie i przetoczył się po
podłodze. Otwartą dłonią trafił prosto na Klucz i kurczowo zacisnął na nim palce. W tej
samej chwili poczuł, że do jego płuc znowu napływa upragnione powietrze, a palący ból
ręki gwałtownie ustępuje.
–Te idiotyczne wygibasy nie mają żadnego sensu – zauważył Południk od progu. – Daj
Klucz, a pozwolę ci odpełznąć. Jeżeli mnie nie posłuchasz, odrąbię ci dłoń i sam go
zabiorę.
Arthur spojrzał na zegarek. Sekundowa wskazówka sunęła ku dwunastce. Od godziny
pierwszej dzieliła ich zaledwie chwila. Miał bardzo precyzyjny zegarek, nastawiał go
zaledwie tydzień wcześniej.
Niespiesznie zaczął rozluźniać zaciśnięte na Kluczu palce, jakby zamierzał zastosować
się do polecenia Południka. Gdy puścił przedmiot, jego płuca ponownie się ścisnęły, a
ból ręki powrócił.
–Szybciej! – krzyknął Południk. Wzniósł miecz, a płomienie buchnęły jeszcze jaśniej i
jeszcze goręcej.
Sekundowa wskazówka znajdowała się na jedenastce. Arthur przełknął ślinę,
uświadomiwszy sobie, że opierając się wyłącznie na domysłach, ryzykuje utratę dłoni – a
domyślał się, że Południk może pozostać w jego świecie tylko przez godzinę, między
dwunastą a pierwszą.
–Nie! – zawołał, porwał Klucz i skulił się z zamkniętymi oczami. Zdążył jeszcze tylko
ujrzeć odbicie czerwieni w oczach napastnika i błysk miecza opadającego na jego rękę.
Spodziewany ból nie nadszedł. Arthur otworzył oczy. Sekundowa wskazówka zegarka
minęła dwunastkę i wskazówkę minutową, a wskazówka godzinowa stała na jedynce.
Poniedziałkowy Południk znikł jak kamfora, a Aporterzy zamilkli, śliniąc się tuż za
drzwiami. Na podłodze widniała krecha rozżarzonego popiołu, zaledwie kilka
centymetrów od palców Arthura. Chłopiec patrzył na ten ślad po ognistym mieczu i nie
pojmował, jakim cudem Południk chybił.
Alarm przeciwpożarowy nadal dzwonił, a syreny wyły jednostajnie. W oddali zabrzmiał
nasilający się odgłos innych syren, który towarzyszył przyjazdowi wozów strażackich.
Arthur powoli wstał i rozejrzał się wokół. Znajdował się na zapleczu stołówki, przy
wejściu dla personelu kuchennego oraz dostawców żywności. W pobliżu nie było widać
żywej duszy, chociaż wszędzie stały częściowo nałożone na talerze posiłki,
przygotowane składniki potraw i parujące garnki. W kuchenkach mikrofalowych
obracały się tace. Najwyraźniej pracownicy stołówki przed chwilą wyszli, posłuszni
nakazowi ewakuacji budynku.
Chłopak zerknął na Aporterów za otwartymi drzwiami. Milczeli, ustawieni w szeregach.
Dziwnym sposobem odzyskali meloniki, a ich garnitury nie były już podarte. Znowu
bardziej przypominali wyjątkowo brzydkich mężczyzn niż psy Jeden z nich wyszedł
przed szereg i rozchylił usta, zza których wyłoniły się duże, psie zęby. Następnie kilka
razy dziwnie zakwiczał. Arthur dopiero po chwili zrozumiał, że to śmiech. Tylko jakie
powody do śmiechu mógł mieć Aporter?
Moment później zauważył, co psiogłowy ściska krótkimi paluchami o długich
paznokciach. Atlas! Arthur natychmiast sięgnął dłonią do kieszeni koszuli, lecz dotknął
tylko skrawka rozdartego materiału. Napastnicy rozpruli mu ubranie jeszcze w
bibliotece, kiedy niemal go złapali. Miał także podrapany tors, chociaż nie zwrócił na to
uwagi podczas szarpaniny. Dopiero teraz poczuł ból – nie tak silny jednak jak ten, który
wiązał się z utratą Atlasu.
Wkrótce śmiali się wszyscy Aporterzy, jeśli śmiechem można nazwać serię na przemian
niskich i wysokich kwików. Arthur wzdrygnął się z obrzydzeniem, bo rechotowi
towarzyszył odrażający, trudny do zniesienia smród. Najwyraźniej psiogłowi uznali, że
zdobyli coś ważnego i tym samym odnieśli zwycięstwo.
Przygnębiony Arthur musiał przyznać im rację. Jeśli miał zrozumieć, co się wokół niego
dzieje, potrzebował Atlasu. Musiał go odzyskać. Co takiego przeczytał w nim na temat
Aporterów? Nie mogli przekraczać progów domów i…
Sól! Odwrócił się w stronę kuchennych półek. Musiała tam być sól,
najprawdopodobniej w dużych ilościach. Ostatecznie znajdował się w kuchni. Pobiegł
wzdłuż półek, jedną ręką ściskając Klucz, drugą odwracając torebki i przesuwając
rozmaite pojemniki. Cukier, cztery rodzaje mąki, wszelkiego typu przyprawy, ziarna,
suszone owoce… sól! Znalazł spory pojemnik ze zwykłą solą i mały woreczek soli
gruboziarnistej.
Zawahał się i wsunął Klucz za pasek, niczym sztylet. Gdy tylko puścił wskazówkę,
duszność natychmiast powróciła. Nie było mowy o głębokim oddychaniu, jak jeszcze
przed chwilą. Mimo to Klucz przynosił mu ulgę. Może sama jego bliskość była lepsza niż
nic.
Arthur wepchnął kamienną sól do plecaka, który z powrotem zarzucił na plecy,
następnie sięgnął po cały pojemnik i zdjął pokrywkę. Pudełko było w dwóch trzecich
wypełnione drobną, białą solą. Arthur lewą ręką chwycił naczynie za ucho, a prawą
nabrał pełną garść przyprawy.
Tak uzbrojony ruszył do drzwi. Lekko posapywał i dyszał, ale był gotowy do walki.
Przyszło mu do głowy, że jeśli zaskoczy Aporterów i ciśnie solą w pierwszy szereg,
wówczas może uda mu się podbiec i wyrwać im Atlas, kiedy… Cóż, kiedy sól podziała na
nich w niewiadomy sposób.
Nagle w jego umyśle pojawiły się wątpliwości. A jeśli sól tylko rozwścieczy
napastników, a wtedy złapią go, spiorą i rozerwą na strzępy?
Na to pytanie nie potrafił znaleźć odpowiedzi, więc skupił się wyłącznie na odzyskaniu
Atlasu. Wiedział, że będzie mógł zadać jeszcze wiele pytań, gdy książka ponownie
znajdzie się w jego posiadaniu.
Takie myśli krążyły mu po głowie, gdy docierał do końca półek. Przełknął ślinę,
odetchnął jak najgłębiej i wyskoczył za drzwi, wrzeszcząc i rozrzucając sól.
–Aaaaarrrr!
Rozdział 7
Sól rzucona przez Arthura posypała się na pierwszy szereg Aporterów. Ich rechot
momentalnie się urwał i zmienił w przerażony skowyt i wycie. Trafieni solą psiogłowi
piszczeli i wpadali na siebie, uciekając w panice. W ten sposób wkrótce zmienili się w
jazgoczącą masę rąk, nóg i brzydkich twarzy, dzięki czemu Arthurowi jeszcze łatwiej
było ich posypywać.
Skóra Aporterów skwierczała w zetknięciu ze słonymi kryształkami. Ich ciała i ubrania
rozpuszczały się, zupełnie jakby sól była kwasem o niebywale silnym działaniu. Nawet
szczypta przyprawy wywoływała u psiogłowych reakcję łańcuchową, która w parę
sekund zmieniła ich w gulgoczącą kupę odrażającego paskudztwa.
Po dziewiątej lub dziesiątej garści soli Aporterzy przestali istnieć. Zostało po nich tylko
czternaście galaretowatych, śmierdzących glutów, wielkości felg samochodowych.
Wyglądały jak skrzyżowanie słoniowego łajna z gorącą smołą.
Arthur przypatrywał się resztkom po psiogłowych, a z jego dłoni nadal sypała się słona
przyprawa. Poczuł narastający ucisk w płucach, więc wyciągnął Klucz zza pasa. Gdy
tylko go dotknął, ucisk zelżał i powrócił oddech, miarowy i lekki. Chłopiec nadal miał
świadomość przyczajonej astmy, której ataki trzymała w ryzach niezwykła moc Klucza.
Arthur wiedział, że duszności są reakcją na ostatnie zdarzenia. Wpływ soli na
tajemnicze stwory wstrząsnął nim i przywołał nieprzyjemne wspomnienie solenia
pijawek, które przywarły mu do nóg podczas wycieczki ostatniego lata.
Dodatkową odrazą i niesmakiem napawała go konieczność przetrząśnięcia resztek po
Aporterach, aby wśród nich odszukać Atlas.
Ani myślał jednak gołymi rękami grzebać w tym ohydztwie. Oddychając ustami,
ostrożnie dotknął najbliższej kupy czubkiem buta. W chwili zetknięcia z jego nogą breja
zatrzęsła się i zmieniła w słup dymu, tak czarnego i lśniącego jak szkolne obuwie
Arthura, który odskoczył, bo kłęby dymu przybrały kształt małej, mglistej sylwetki
Aportera. Kilka razy obróciła się wokół własnej osi i zniknęła.
Po chwili podobny los spotkał pozostałe kupki. Arthur desperacko kopał resztki
prześladowców, aż wreszcie ostatnia sterta znikła w wirującym kłębie dymu.
Przed chłopcem rozpościerała się teraz tylko pusta betonowa podłoga. Po Aporterach
nie pozostał żaden ślad. Dokądkolwiek przeniosły się ich solone szczątki, trafił tam
również Atlas.
Alarmy przeciwpożarowe nieprzerwanie i donośnie dzwoniły, a syreny wyły. W takich
warunkach Arthur z trudem mógł zebrać myśli. W pewnej chwili zorientował się, że do
dotychczasowego hałasu dołączył odgłos nowych syren, a także warkot helikopterów.
Najwyraźniej pożar był groźniejszy, niż mu się zdawało.
Nagle przypomniał sobie, że pani Banber leży nieprzytomna w bibliotece! Tak bardzo
się przestraszył Południka i Aporterów, że zupełnie o niej zapomniał. Musiał koniecznie
powiadomić strażaków o jej obecności.
Ponownie wbiegł na korytarz i się rozejrzał. Tak jak się obawiał, zza rozbitych drzwi
biblioteki wydobywały się kłęby dymu, widać je było również nad dachem. Ogień
najwyraźniej rozprzestrzeniał się z niewiarygodną prędkością.
Arthur ruszył ku schodom. Doszedł do wniosku, że skoro Klucz pomagał mu
przezwyciężyć astmę, to pewnie umożliwi mu też oddychanie w dymie. Może nawet
uchroni go przed płomieniami, zwłaszcza że błyskawicznie wygoił ranę po ognistym
mieczu Południka.
Miał nadzieję, że magiczny przedmiot mu pomoże.
Po drodze na górę chłopiec wyraźnie słyszał ryk ognia wewnątrz budynku. Odgłos był
straszny, przerażający, a jego efekt dodatkowo wzmacniały gwałtownie tańczące
płomienie, które świeciły zza drzwi i rozjaśniały ciemny dym.
Arthur dotarł niemal na sam szczyt schodów, kiedy coś chwyciło go za kostkę. Runął
jak długi, na chwilę upuścił Klucz i z miejsca poczuł, że pochłania go fala nieznośnego
żaru. Wpadł w panikę, wiedział, że narastający ucisk w płucach jest zabójczy. Rzucił się
na Klucz i momentalnie mu ulżyło. Zacisnął na nim dłoń i wykonał obrót, gotowy
zaatakować zaczarowanym przedmiotem jak nożem. Podejrzewał, że napastnikiem jest
Aporter.
Mylił się. Ujrzał jaskrawożółty kombinezon, czerwony hełm i niewyraźną ludzką twarz za
szybką aparatu tlenowego strażaka.
–Już dobrze, trzymam cię! – krzyknął strażak przytłumionym głosem. Ratownik
podniósł chłopca i przerzucił go przez ramię. Obok przebiegli inni strażacy, wszyscy w
kompletnych kombinezonach i z butlami tlenowymi. Część dźwigała siekiery i gaśnice,
inni ciągnęli węże.
–Pani Banber! – wykaszlał Arthur i złapał przechodzącego strażaka za łokieć. Nawet nie
widział twarzy ratownika, który go niósł. Gdy na chwilę stracił kontakt z Kluczem, jego
płuca natychmiast wypełnił dym. Teraz czuł, że organizm szybko usuwa
zanieczyszczenia, lecz niewątpliwie było to wyłączną zasługą Klucza. – jest przy biurku!
Drugi strażak przystanął.
–Co? – zawołał głosem zniekształconym przez maskę.
–Bibliotekarka! – krzyknął Arthur. – Biurko przy wejściu.
–Już ją stamtąd wyciągnęliśmy – zapewnił go ratownik. – Czy w środku był jeszcze
ktoś?
–Nie – odparł chłopak. Był pewien, że nikt więcej nie został w bibliotece, no chyba że
ukrył się między regałami, tak jak on przed Południkiem. – Wątpię.
–Nic ci nie będzie! – krzyknął strażak i zniknął w jaśniejącym dymie.
Ratownik zaniósł chłopca na dół, przeszedł alejką, po której kręciło się teraz mnóstwo
strażaków z wężami i innym sprzętem, skręcił za rogiem biblioteki i wyszedł przed
budynek szkoły. Arthur ujrzał tam jeszcze więcej strażaków. Na ulicy stały cztery wozy
strażackie, trzy karetki pogotowia, sześć radiowozów policyjnych, a za nimi cały rząd
dziwnych autobusów. Dopiero po chwili Arthur zauważył, że pojazdom brakuje okien i
oznakowań.
Strażak dotarł do miejsca na parkingu, gdzie leżały gotowe do użycia nosze, położył
Arthura na jednych z nich, poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się. Chłopiec
odwzajemnił uśmiech i nagle uświadomił sobie, że spogląda na kobietę. Po chwili pani
strażak powróciła do pożaru.
Pozostałe nosze były puste. Arthur domyślał się, że panią Banber zabrano już do
szpitala.
Położył się na wznak. Był oszołomiony i nagle ogarnęło go zmęczenie. Wszystko
rozgrywało się przecież w zawrotnym tempie. Przez cały czas mocno ściskał Klucz, lecz
przysunął go do nogi, aby nikt nie zauważył dziwnego przedmiotu.
Na błękitnym niebie zawisły trzy helikoptery, niemal dokładnie nad głową Arthura.
Dotąd sądził, że to śmigłowce stacji telewizyjnych, lecz najwyraźniej się mylił…
Usiadł. Jedna maszyna była ciemnozielona, a na jej brzuchu widniał napis: WOJSKO.
Pozostałe dwa helikoptery miały kolor jaskrawopomarańczowy, a na ich burtach i
brzuchach widniały wielkie czarne litery „K".
K jak kwarantanna.
Arthur się rozejrzał i zauważył nadchodzących sanitariuszy ze sprzętem pierwszej
pomocy, oznaczonym czerwonymi krzyżami. Było to całkiem normalne. Jednak
sanitariusze byli ubrani w kompletne kombinezony przeciwskażeniowe, łącznie z
maskami tlenowymi, takimi, jakie nosili strażacy. I to już nie było normalne.
Strach, który nigdy nie opuszczał Arthura, nagle przybrał nową postać. Teraz stał się
rzeczywistością, a nie tylko uporczywą, starannie trzymaną na wodzy emocją.
Widział policjantów w niebieskich kombinezonach ratownictwa biologicznego, a także
żołnierzy w kombinezonach w maskujących barwach. Wojsko rozstawiało najrozmaitszy
sprzęt, między innymi przenośne prysznice dekontaminacyjne. Policjanci rozwieszali
wokół szkoły taśmy odgradzające miejsce objęte kwarantanną i kierowali do ślepych
autobusów grupę młodzieży, zapewne ostatnią klasę. Wszystkie dzieci szły
przygnębione, w milczeniu. Nie było słychać żadnych pogawędek ani pełnych emocji
komentarzy, które normalnie towarzyszyłyby przerwie w szkolnej rutynie.
Arthur rozumiał, co się wokół niego dzieje. Był zbyt młody, aby widzieć tego typu
zdarzenia na własne oczy niemniej obserwował je wielokrotnie w filmach
dokumentalnych, poza tym czytał książki i oglądał zdjęcia. Gdy był młodszy, Emily
często rozmawiała z nim na takie tematy, pomagała mu zrozumieć, co się przydarzyło
jego biologicznym rodzicom, jak zmienił się wtedy świat.
Miał do czynienia ze skażeniem biologicznym i kwarantanną. Szkołę odizolowano, a
wszystkie przebywające w niej osoby zabierano do starannie zabezpieczonego szpitala.
Oznaczało to, że Federalny Urząd Epidemiologiczny ogłosił stan zagrożenia i oficjalnie
przejął kontrolę nad sytuacją. Władze z pewnością uznały, że źródłem wirusowej
epidemii jest szkoła albo że właśnie stąd wywodzi się najwięcej nosicieli.
Idąc tym torem rozumowania, należało założyć, że pojawiły się już ofiary śmiertelne
wirusa. Arthur przypomniał sobie e-mail od Liść oraz wzmiankę o Edzie. Jeżeli Liść miała
słuszność, a psiogłowi… Aporterzy sprowadzili wirusa…
Arthur zamknął oczy, przypominając sobie, co na temat Aporterów przeczytał w
Atlasie.
Mniej destrukcyjne dla śmiertelników niż większość istot z Nicości…
Destrukcyjne, czyli szkodliwe. Mniej destrukcyjne, czyli nie tak szkodliwe jak inne
niebezpieczeństwa, podobnie jak małe trzęsienie ziemi jest lepsze od naprawdę
wielkiego, chociaż nie dla kogoś, kto się znajdzie w epicentrum. Aporterzy zapewne
przywlekli jakąś potworną chorobę, nad którą pracowała już mama Arthura, usiłując
odkryć szczepionkę lub lekarstwo. Jednak nie miała szans, jeśli tak naprawdę choroba
przyszła skądinąd, z innego świata.
A gdyby choroba potrafiła przenikać przez wszystkie zabezpieczenia
przeciwskażeniowe w laboratorium Emily, Arthur straciłby wówczas jedyną prawdziwą
matkę, jaką znał. Potem z pewnością zachorowałby Bob, za nim rodzeństwo Arthura…
–Wszystko OK? Odetchnij głęboko.
Arthur otworzył oczy. Ponownie ujrzał maskę tlenową za szybką, jeszcze raz zobaczył
rozmytą twarz i usłyszał stłumiony głos.
–Tak, wszystko OK – potwierdził niepewnie. Przynajmniej fizycznie, pomyślał, usiłując
zapanować nad ogarniającą go paniką. Nabrał powietrza w płuca i znowu się zdumiał, jak
łatwo mu oddychać za sprawą Klucza.
–Wdychałeś dym?
Pokręcił przecząco głową.
–Jesteś poparzony? Coś cię boli?
–Nie, nic mi nie dolega – zapewnił rozmówcę. – Naprawdę. Byłem na dworze, kiedy
wybuchł pożar.
Sanitariusz nagle spojrzał Arthurowi w oczy, przyczepił mu do szyi jakieś małe
elektroniczne urządzenie diagnostyczne i obejrzał skórę pod poszarpaną koszulą.
–Podnieś rękę. Co to?
–Moja praca z metalurgii na zajęcia z techniki. Jeśli ją zgubię, nie dostanę zaliczenia.
–Mniejsza z nią – mruknął sanitariusz. – Podnieś drugą rękę. Poruszaj palcami. Dobrze.
Podnieś nogi.
Arthur wypełniał wszystkie polecenia, choć czuł się trochę jak marionetka.
–Jesteś w znacznie lepszej kondycji, niż można by zakładać – ocenił sanitariusz i
spojrzał na odczyt z urządzenia, które zainstalował na szyi chłopca. Obaj odwrócili
wzrok ku płonącej bibliotece. Wydobywał się z niej słup dymu, który sięgał na wysokość
co najmniej stu metrów. – Najwyraźniej niektórzy mają sporo szczęścia. Ale bez
przesady – dodał na widok funkcjonariusza policji, który rozwijał taśmę z
fluorescencyjnymi znakami w kształcie trójdzielnej rozety, ostrzegającej o zagrożeniu
skażeniem biologicznym. – Obawiam się, że zgodnie z prawem Creighton twoja szkoła
została uznana za źródło potencjalnego zagrożenia biologicznego…
–Punkt zapalny – wtrącił Arthur. Wypowiedzenie tych słów sprawiło mu ulgę i ułatwiło
utrzymanie strachu pod kontrolą. Chciał stawić czoło realnemu problemowi, który
można przeanalizować i na który da się zareagować. Uporczywy, niezdefiniowany lęk był
niemożliwy do przezwyciężenia. – Czy wszyscy jesteśmy poddani kwarantannie?
–Tak, bez wyjątku – potwierdził sanitariusz. – Zaczekaj, muszę ci odczytać twoje prawa.
Wyciągnął z kieszeni kawałek cienkiego plastiku, przysunął go do przezroczystej szybki
na twarzy i wbił wzrok w wydrukowany na nim tekst.
–W porządku, zaczynam. „Niniejszym zostajesz zatrzymany zgodnie z prawem
Creighton. Na czas izolacji przysługuje ci prawo korzystania z systemów komunikacji
elektronicznej, masz także prawo odwołać się od decyzji o kwarantannie. Nie możesz
pozostawać w izolacji dłużej niż rok ponad okres inkubacji choroby albo czynnika
stanowiącego przyczynę kwarantanny, chyba że sąd federalny oficjalnie zadecyduje
inaczej. Każdy twój czyn, który może zakłócić przebieg kwarantanny albo zagrozić
zdrowiu innych ludzi, jest uważany za przestępstwo federalne, a za nie grozi stosowna
kara, z karą śmierci włącznie". Zrozumiałeś?
–Rozumiem – potwierdził Arthur powoli. Wydawało się, że ta odpowiedź zawisła ciężko
w powietrzu. Uświadomił sobie, że właśnie wygłosił jedną z najważniejszych deklaracji w
życiu.
W szkole uczył się o prawie Creighton, uważanym za relikt epidemii grypy, która
odebrała mu biologicznych rodziców. Od tamtego czasu prawo kilkakrotnie zamierzano
uchylić, gdyż nie zdarzały się nowe przypadki poważnych wybuchów epidemii, a dawało
ono rządowi ogromną władzę nad objętymi kwarantanną obywatelami. Szczególne
kontrowersje budziła klauzula o karze śmierci, gdyż wykorzystywano ją jako
usprawiedliwienie przypadków strzelania do ludzi, którzy usiłowali samowolnie uciec z
miejsca odseparowania.
Takich jak ja, jeśli teraz spróbuję zbiec, pomyślał. Wiedział jednak, że jeśli nie dotrze do
Domu i nie sprawdzi, co tam się dzieje, wówczas być może nigdy nie zostanie odkryte
lekarstwo na wirusa przywleczonego przez Aporterów.
–Z jakiego powodu jesteśmy izolowani? – spytał Arthur, gdy ześliznął się z noszy i
wyprostował.
–Tego jeszcze nie wiemy – padła odpowiedź. Sanitariusz nie patrzył na Arthura, a jego
głos brzmiał bardzo niewyraźnie z powodu maski. – Choroba zaczyna się jak silne
przeziębienie i trwa przez kilka dni. Potem pacjent zasypia.
–Brzmi nie najgorzej.
–Chorych nie sposób dobudzić – wyjaśnił ponuro sanitariusz. – Żadna metoda nie
skutkuje.
–Przecież sen jest korzystny dla człowieka… – Arthur mówił bez przekonania, jakby
sam w to nie wierzył.
–Nie można zmusić pacjentów do jedzenia i picia a karmienie dożylne nie skutkuje.
Organizm chorego nie przyjmuje pokarmu z kroplówki. Nikt nie wie dlaczego.
Arthur nie odrywał wzroku od sanitariusza. Nawet przez maskę było widać, że
mężczyzna jest przestraszony.
–Wszystkie przypadki zachorowań są powiązane z tą szkołą… Nie powinienem ci o tym
mówić – mruknął. – Uszy do góry. Kwarantanna poskutkuje. Znajdziemy lekarstwo.
Nie wierzy w to, co mówi, pomyślał Arthur, jego zdaniem wszyscy umrzemy.
Sanitariusz odłączył urządzenie diagnostyczne od szyi chłopca, ponownie sprawdził
odczyt i wrzucił wydruk do kubła ze znakiem trójdzielnej rozety, informującej o
obecności biologicznie niebezpiecznych odpadów. Drżącą ręką wskazał autobusy.
–Idź i zgłoś się do sierżanta Hu. Stoi przy tamtym autobusie.
–Tak jest.
Arthur powlókł się ku policjantowi, który przy drzwiach autobusu rozmawiał z trzema
albo z czterema uczniami. Chłopak intensywnie myślał. Musiał coś zrobić. Poza nim nikt
nie mógł zapobiec katastrofie. Tylko jak miał się zabrać do pracy?
Desperacko usiłując ułożyć plan działania, odwrócił się ku płonącej bibliotece. Dym
nadal tworzył potężny słup, lecz jego cząstka skręcała na bok, jakby ktoś odrywał
pojedyncze pasemko waty cukrowej. Oddzielona nitka nagle skręciła i rozciągnęła się w
sposób zupełnie niespotykany.
Arthur zauważył, że nitka dymu tworzy litery, a z nich pełne słowa. Pospiesznie się
rozejrzał i przekonał, że nikt inny nie patrzy w tym samym kierunku. Być może, jak w
wypadku Aporterów, tylko on dostrzegał, co się dzieje.
Słowa się tłoczyły i nakładały na siebie, przez co chłopiec z trudem odczytywał ich
treść. Po chwili wszystko stało się jasne.
ARTHURZE, ZBLIŻ SIĘ DO DOMU,
A OTRZYMASZ POMOC. WOLA.
–Łatwo powiedzieć – burknął Arthur, a litery rozpłynęły się jak zwykły dym.
Zdecydowanie łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Przede wszystkim dlatego, że Arthur
musiał wydostać się z miejsca kwarantanny i jednocześnie uniknąć zastrzelenia albo
ogłuszenia. Jeśli wejdzie do autobusu, na pewno odetnie sobie drogę ucieczki.
W głowie kłębiły mu się rozmaite scenariusze. Rozważał wszelkiego typu
ewentualności, lecz większość z nich sprowadzała się do hipotetycznych scen, w
których on ucieka z autobusu, wszyscy policjanci i żołnierze wrzeszczą i ścigają go, a
wreszcie jeden z nich dobywa broni i opróżnia magazynek, mierząc w jego kierunku.
Musiało istnieć inne rozwiązanie. Arthur zwolnił, by zyskać chwilę na przemyślenia. Był
w połowie drogi, pozostała mu niecała minuta wolności. Wiedział, że jest jakieś wyjście.
Czy mógł skorzystać z Klucza?
Spojrzał na niego i uświadomił sobie, że ma jeszcze jeden problem. Policjant
przeszukiwał wszystkich zatrzymanych przed wpuszczeniem ich do autobusu, toteż u
jego stóp piętrzyła się sterta małych noży, rozpylaczy gazu łzawiącego i innych
przedmiotów. W poprzedniej szkole Arthura udałoby się zebrać znacznie więcej
niebezpiecznych narzędzi, a wśród nich pistolety, niemniej i tutaj widać było
śmiercionośną broń.
Według policyjnych standardów Klucz nie był pracą zaliczeniową na zajęcia z techniki,
tylko długim, cienkim i dziwacznym nożem, który należy skonfiskować, a wówczas…
Wówczas Arthur dostanie ataku astmy. Miał przy sobie inhalator, ale po tak
intensywnych biegach, walce i wdychaniu dymu potrzebował mocniejszego antidotum.
Nagle uświadomił sobie, że tylko Klucz utrzymuje go przy życiu.
–Ej, ty, mały! Szybciej! – krzyknął policjant.
Rozdział 8
Zniekształcony przez maskę glos policjanta brzmiał natrętnie, nisko i metalicznie,
prawie nieludzko. Do autobusu wsiadł już ostatni uczeń, więc sierżant skupił całą uwagę
na Arthurze.
Okrzyk funkcjonariusza przesądził sprawę. Chłopiec nagle obmyślił nowy plan. Bez
dalszej zwłoki zabrał się do realizacji pomysłu.
–Mam… – I powiedział. – Mam…
Wepchnął Klucz głęboko do kieszeni, przebijając ostrzem jej dno, tak że metal dotykał
jego nogi. Wtedy puścił wskazówkę.
Skutek był natychmiastowy. Chociaż Arthur nadal miał przy sobie Klucz, jego oddech
momentalnie uległ zmianie. Chłopak poczuł się tak, jakby nagle ktoś go przygniótł i
jednym ciosem ograniczył pojemność jego płuc o połowę.
–…astmę! – wycharczał i padł na ziemię dziesięć kroków od sierżanta. Pomimo ochrony
w postaci szczelnego kombinezonu, nie zważając na wyjaśnienie Arthura, sierżant
machinalnie odskoczył na stopnie autobusu, zupełnie jakby ujrzał nowy wirus w akcji.
Arthur pogmerał w drugiej kieszeni, wydobył inhalator i przycisnął go do ust. Poza tym
przetoczył się, aby Klucz większą powierzchnią dotykał jego nogi. Mniej więcej połowa
wskazówki przebiła kieszeń i chłopiec wyraźnie czuł chłodny metal na skórze, dzięki
czemu mógł oddychać. Miał nadzieję, że pętla na końcu wskazówki zapobiegnie jej
przypadkowemu wypadnięciu przez nogawkę, kiedy wstanie.
–Sanitariusz.! – krzyknął policjant i jednocześnie rozpiął kaburę, a jego dłoń spoczęła
na pistolecie. – Sanitariusz!
–Astma! – wyrzęził Arthur ponownie. Parę razy wciągnął do płuc lekarstwo, a następnie
podniósł inhalator, by policjant lepiej go widział. Miał tylko nadzieję, że ze strachu przed
wirusem funkcjonariusz nie użyje broni.
Sanitariusz, który przed chwilą badał Arthura, już biegł w jego kierunku, a wraz z nim
jego kolega, kilku policjantów i dwóch żołnierzy. Wyglądało na to, że nagły upadek
chłopca był dla nich od dawna wyczekiwanym sygnałem do akcji. Arthur miał nadzieję,
że żołnierze nie będą tak porywczy jak policjant: obaj mieli jakieś supernowoczesne
pistolety maszynowe.
Znajomy mężczyzna dopadł go pierwszy Podniósł inhalator i pomógł Arthurowi zażyć
jeszcze kilka dawek lekarstwa, – jednocześnie otworzył torbę, aby czegoś w niej
poszukać. Chłopiec nie widział jego twarzy, ale nie miał wątpliwości, że ratownik jest
zirytowany.
–Dlaczego nie powiedziałeś mi o astmie? – spytał. – Wszystko w porządku, panie
sierżancie. To tylko astma, nie Senny Pomór. Poza tym strzelanie do pacjentów
doprowadziłoby wyłącznie do rozpryskiwania drobin zaraźliwego materiału, co
odradzam.
–Psz… psz… przepraszam – wydyszał Arthur.
–Nie ma sprawy, odpręż się – odparł sanitariusz i odwrócił się do kolegi. – Lepiej go
zabierzmy. Pomożesz mi z noszami?
Sanitariusze szybko zrobili Arthurowi zastrzyk, który ułatwił mu oddychanie. Ogarnęła
go jednak senność, z którą musiał walczyć. Ratownicy przypięli go do noszy, przewieźli
na drugą stronę ulicy i wsunęli do karetki.
Po trzech minutach od upadku Arthura ambulans był już w drodze. Wyminęli autobusy i
ruszyli do szpitala, specjalnie przygotowanego do przyjmowania osób objętych
kwarantanną. Chłopak miał nadzieję, że jadą do Szpitala Wschodniego, położonego
najbliżej szkoły i jednocześnie nieopodal Domu. Gdyby zabrano go właśnie tam,
ambulans musiałby minąć dziwny budynek, chociaż trasa biegłaby wzdłuż drugiej jego
strony i w odległości kilku przecznic od drogi, którą wracał do domu.
Arthur liczył też na obiecaną interwencję Woli. Podejrzewał, że chodzi o tę samą osobę
lub istotę, o której mówili Pan Poniedziałek oraz Kichol. Chłopiec sądził też, że właśnie
Wola ofiarowała mu Atlas, i uznał, że jeśli znajdzie się dostatecznie blisko Domu, stanie
się coś, co umożliwi mu wejście do środka.
Niestety, nic nie widział ze środka karetki. Był luźno przywiązany do noszy, więc nie
mógł usiąść; na dodatek w samochodzie zainstalowano tylko jedno okno, na tylnej
klapie.
–Dokąd jedziemy? – spytał Arthur.
–Do Szpitala Wschodniego – wyjaśnił sanitariusz, który siedział obok. – Nic nie mów.
Oszczędzaj płuca.
Arthur się uśmiechnął. Przynajmniej pierwsza część planu się powiodła. Teraz musiał
tylko zaczekać około pięciu minut, kiedy będą jechali wzdłuż Parks Way, która
dochodziła do Domu. Był pewien, że wtedy coś się stanie.
Jechali dalej, bez syreny. Mijały minuty – przynajmniej zdawało mu się, że mijają minuty
– i coraz bardziej się niepokoił. A jeśli się mylił? Myślał, że już przebyli Parks Way i zaraz
skręcą do szpitala. Musiał się pomylić co do pomocy Woli. A może Wola próbowała go
wesprzeć i nic z tego nie wyszło? Może poplecznicy Pana Poniedziałka uknuli własny
plan odzyskania Klucza…?
Na dachu karetki rozległ się nieoczekiwany hałas i samochód gwałtownie zwolnił.
–Co tam znowu, do cholery? – krzyknął kierowca. Nosił maskę, więc jego słowa
zabrzmiały: „Czoam żnou do oley?".
Drugi sanitariusz wstał i przecisnął się obok Arthura, by wyjrzeć przez przednią szybę.
Chłopiec skorzystał z okazji, aby wydobyć Klucz z kieszeni. Gdy mocno go ścisnął,
znikły wszelkie objawy astmy.
Ambulans stanął, a dudnienie deszczu o dach przekształciło się w jednostajny ryk,
jakby zaparkowali nad oceanem, którego fale rozbijały się o brzeg.
–Lokalne oberwanie chmury! – zawołał sanitariusz do kierowcy, stojąc w tylnej części
pojazdu. – Musimy przeczekać nawałnicę. Chłopak jest w dobrej kondycji.
Arthur odetchnął głęboko i dotknął Kluczem pasa z boku noszy – Rozepnij! Uwolnij!
Oswobodź! – szepnął. Miał nadzieję, że to pomoże.
Zapięcie ustąpiło z trzaskiem, zagłuszonym przez potoki deszczu. Arthur pospiesznie
powtórzył słowa komendy i dotknął drugiego pasa. Potem usiadł i tak samo postąpił z
zapięciem u nóg.
Uwolniony, rzucił się do przodu, pociągnął klamkę, pchnął drzwi i po trosze wyskoczył,
po trosze wypadł na najintensywniejszą ulewę, jaką kiedykolwiek widział. Deszcz
sprawiał mu ból, bo krople przybrały rozmiary jego pięści. Byty tak wielkie, że gdy
zalewały mu twarz, odnosił wrażenie, że zaraz utonie.
Arthur nic nie widział przez ścianę deszczu. Na oślep zatoczył się w bok od ambulansu i
ruszył w kierunku, który uznał za właściwy. Woda na drodze sięgała mu do kolan, bo
studzienki ściekowe nie nadążały z odprowadzaniem jej.
Mocniej zacisnął palce na Kluczu i brnął przed siebie. Przycisnął brodę do klatki
piersiowej, aby ochronić przed ulewą oczy, nos i usta. Woda zalewała go z rykiem i
bulgotem. Ledwie usłyszał krzyki z karetki.
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, deszcz ustał. Arthur podniósł głowę i rozejrzał się.
Nawałnica nie wszędzie ustąpiła, po prostu z niej wyszedł. Zaledwie kilka kroków za nim
lało jak z cebra. Deszcz padał jednak tylko na jezdnię, a czarna chmura na niebie nie
była o wiele większa od karetki.
Niesamowita, niewiarygodnie intensywna ulewa o wyjątkowo małym zasięgu okazała się
tak rzęsista, że Arthur z najwyższym trudem zauważył, jak przez tylne drzwi ambulansu
wyskakuje niewyraźna postać. Sanitariusz ruszył w pościg za uciekinierem!
Arthur odzyskał siłę, gotów do biegu, lecz ratownik nie dotarł daleko. Deszcz jeszcze
bardziej się wzmógł, z chmury nie spadały już pojedyncze krople, tylko jednolity ocean
wody, wylewanej jakby wprost z nieba. Sanitariusz upadł, porwany przez nurt, i odpłynął
po jezdni niczym korek. Chłopiec pomyślał, że ratownik na szczęście miał na plecach
butlę ze sprężonym powietrzem, więc nie mógł utonąć.
Po chwili prąd porwał ambulans i przesunął go bokiem. Pojazd z piskiem opon podążył
wolno za sanitariuszem, który znacznie szybciej sunął w dół ulicy. Arthur obserwował,
jak samochód i mężczyzna są spłukiwani ulicą przez tę najdziwniejszą, niespotykaną na
świecie, krótkotrwałą powódź. Wezbrany potok nie mógł zanieść ofiar zbyt daleko, ale z
pewnością nie miały one szans dogonić Arthura. Poza tym deszcz ustawał, a chmura się
kurczyła.
Chłopiec rozejrzał się. Tak jak przewidział, znalazł się przed marmurowym murem o
zimnej barwie, nad którym górował Dom o przedziwnej architekturze.
Chociaż Artur utracił Atlas, nadal pamiętał schemat nietypowego budynku. Wpatrywał
się w ilustrację dostatecznie długo, aby dokładnie wiedzieć, gdzie należy szukać miejsca
zwanego Tylnym Portalem Poniedziałka. Po wejściu na teren Domu musiał przejść do
punktu oznaczonego jako DRZWI FRONTOWE w jednym z budynków przypominających
ratusze, które wzniesiono w centralnym miejscu posiadłości. Za Drzwiami Frontowymi
należało…
Co należało? Arthur nie miał pojęcia. Jedno było pewne: nie było odwrotu. Musiał
znaleźć lekarstwo, a przynajmniej dowiedzieć się jak najwięcej o chorobie, nazwanej
przez sanitariuszy Sennym Pomorem. Na dodatek nie wiedział, czemu został
powiernikiem Klucza i Atlasu.
Wszystkie odpowiedzi skrywały się w Domu, zatem musiał wejść do środka. Podszedł
do muru, dotknął jego chłodnej powierzchni i przesuwając dłoń wzdłuż kamienia, ruszył
na południe, tam gdzie w jego mniemaniu należało szukać Portalu Poniedziałka.
Dotarcie do południowo-zachodniego rogu budynku zajęło mu dziesięć minut.
Przekonał się, że kiedy dotyka muru, nie widzi ani nie słyszy samochodów na Parks Way
i nie dostrzega ludzi w domach oraz na podwórzach po drugiej stronie ulicy. Miał
wrażenie, że ulica i domy są tylko elementami jakiejś scenicznej dekoracji, na której tle
wieczorem zaczną występować aktorzy.
Kiedy jednak odsuwał się od ogrodzenia i odrywał od niego dłoń, wówczas widział
przejeżdżające samochody i ludzi wchodzących do domów. Poza tym słyszał szczekanie
psów, krzyki dzieci i przede wszystkim odległe wycie syren i bezustanny warkot
helikopterów. Nie ulegało wątpliwości, że kwarantanną objęto już nie tylko szkołę, lecz
także teren wokół niej.
Arthur rzadko odrywał rękę od muru. Doszedł do przekonania, że skoro on nie widzi i
nie słyszy ludzi, to oni nie widzą i nie słyszą jego.
Portal Poniedziałka znajdował się przy południowej części muru, zaledwie kilkaset
metrów od zachodniego rogu. Tuż przed dotarciem do miejsca, w którym powinno się
znajdować wejście, Arthur odsunął się od ogrodzenia i rozejrzał w poszukiwaniu drzwi
albo bramki. Niczego podobnego jednak nie zauważył. Rozpościerał się przed nim tylko
chłodny marmur, gładki i lśniący.
Chłopak zmarszczył brwi i podszedł bliżej. Nadal nic nie widział, więc podniósł Klucz i
dotknął nim muru.
Efekt był natychmiastowy. W miejscu zetknięcia z Kluczem marmur zajaśniał jaskrawym
blaskiem, a przecinające go ciemne żyłki zaczęły pulsować i poruszać się, zupełnie jak
tętnice pompujące płyn. W odległości kilkunastu metrów pojawił się ciemny kształt
otwartego, zacienionego przejścia.
Arthurowi nie podobał się ten otwór w murze, jednak przysunął się bliżej, nie odrywając
Klucza od ogrodzenia. Gdy szedł, marmur przygasał i nieruchomiał za jego plecami, a
ożywiał się przy wskazówce.
W przejściu panował mrok i nie sposób było stwierdzić, czy drzwi są otwarte, czy
zamknięte. Najwyraźniej pochłaniały światło, więc Arthur widział jedynie głęboki cień,
który mógł być tylko rysunkiem na murze, ale równie dobrze nieprzeniknionym, czarnym
korytarzem prowadzącym w nieznane.
Arthur zbliżył się do portalu. Nagle przeszył go gwałtowny, niepohamowany dreszcz.
Musiał jednak wejść do środka, aby dostać się do głównego Domu oraz drzwi
frontowych.
Przede wszystkim należało sprawdzić, czy portal jest otwarty.
Z wahaniem uniósł Klucz i skierował go w mrok. Nie napotkał oporu, srebrno-złota
wskazówka nadal lśniła w ciemności, chociaż jej blask nie rozświetlał korytarza.
Poczuł, jak przez jego dłoń i nadgarstek przepływa łagodny prąd, który nie sprawia mu
bólu. Pochylił się i wyciągnął rękę tak, aby po łokieć zanurzyła się w gęstej ciemności.
Nadal nic go nie bolało, jego palce nie napotkały też oporu. Klucz nie zetknął się z
żadnym twardym obiektem.
Arthur wydobył rękę z mroku i uważnie ją obejrzał. Zarówno wskazówka, jak i jego dłoń
wyglądały normalnie. Na skórze nie było widać skaleczeń ani innych zmian.
Mimo to chłopak cały czas się wahał. Nie miał odwagi zajrzeć w głąb otwartego
przejścia. Poza tym zgubił plecak z solą, swoją bronią przeciwko Aporterom. Zapewne
tobołek wciąż tkwił w karetce.
Arthur dysponował jednak Kluczem, więc oprócz lęku ogarnął go niepohamowany
entuzjazm. Dom i wszystkie jego tajemnice – także wyjaśnienia zagadek – skrywały się
za murem. O ile się orientował, do środka prowadziło tylko jedno wejście: przez Portal
Poniedziałka.
Musiał się zanurzyć w ciemnościach.
Odetchnął bardzo głęboko, co rzadko mu się zdarzało. Rozkoszował się komfortem
rozszerzenia płuc do maksymalnej objętości. Wyciągnął przed siebie Klucz, niczym
miecz przed pojedynkiem, i wkroczył w nieznane.
Rozdział 9
Arthur minął próg, lecz jego stopy nie dotknęły twardego gruntu. Niczego nie dotknęły.
Wrzasnął, uświadomiwszy sobie, że spada, a Portal Poniedziałka nie znajduje się za jego
plecami, lecz nad głową. Wejście było jedynym źródłem światła w całkowitych
ciemnościach, ale oddalało się z każdą sekundą.
Ucieszył się, gdy dotarło do niego, że spada zadziwiająco wolno, zupełnie jakby
pogrążał się w wodzie. Nie czuł jednak wilgoci i nic nie utrudniało mu oddychania. Kilka
razy wierzgnął nogami, aby sprawdzić, czy w ten sposób zahamuje upadek. Nie wiedział,
czy jego próby przyniosły oczekiwany skutek, gdyż jedynym punktem odniesienia był
odległy portal, ale chłopiec prawdopodobnie nie oddalał się od niego zbyt gwałtownie.
Ponownie wierzgnął i wolną ręką wykonał parę ruchów pływackich, które jego zdaniem
przyniosły oczekiwany rezultat. Zastanawiał się, czy nie wsunąć Klucza za pasek i nie
zaryzykować popłynięcia do przodu, kiedy wskazówka nagle drgnęła mu w dłoni, a po
chwili jeszcze raz, znacznie silniej, jak wędka szarpnięta przez rybę na haczyku. Potem
Klucz wystrzelił, niemal wyrywając się z ręki Arthura. Gdyby chłopiec nie zacieśnił
uścisku, Z pewnością zgubiłby magiczny przedmiot i ponownie zaczął spadać.
Zaciskał palce na wskazówce i na wszelki wypadek chwycił ją jeszcze drugą dłonią.
Mięśnie przedramion napięły mu się z wysiłku. Klucz konsekwentnie przyspieszał, jak
mała rakieta, choć na szczęście nie wyrzucał strumienia ognia, i ciągnął Arthura przez
nieprzenikniony mrok.
Chłopak przez cały czas nic nie widział. Nie miał pojęcia, z jaką prędkością się porusza,
bo nie czuł powiewu powietrza i nie miał na czym zatrzymać wzroku. Mimo to wyczuwał,
że ciągle przyspiesza, uwieszony na Kluczu frunie coraz prędzej i prędzej. Po chwili,
trudno powiedzieć jak długiej, koniec Klucza zajaśniał czerwienią i zaczęły się sypać z
niego iskry. Arthur skulił się, usiłując odwrócić twarz, lecz iskry leciały na boki, zupełnie
jakby osłaniała go niewidzialna tarcza. Drugi koniec wskazówki pozostał chłodny.
Po dłuższej chwili Arthur postanowił rzucić okiem na zegarek, ale okazało się, że ten
obrócił mu się wokół nadgarstka. Nie ośmielił się puścić Klucza, by poprawić pasek,
więc spróbował rachować sekundy, potem minuty, ale stale zapominał, do ilu doliczył.
Wreszcie dał za wygraną. Był pewien, że minęła co najmniej godzina. Miał zdrętwiałe,
obolałe palce i ramiona, choć nie tak bardzo, jak należałoby oczekiwać. Znowu czuł moc
Klucza, który koił ból i rozluźniał zesztywniałe stawy tak samo, jak pomagał mu
oddychać.
W końcu chłopca dopadła nuda, zaczął się więc rozglądać i wpatrywać w ciemność, z
nadzieją, że coś zobaczy. Cokolwiek. Oprócz jasnej poświaty Klucza i migoczących
iskier nie dostrzegł jednak nic. Od czasu do czasu, kiedy światełko gasło w oddali,
Arthurowi zdawało się, że widzi zarys sylwetek, które fruną równolegle z nim, lecz nic
nie mógł dostrzec, gdy zaczynał patrzeć uważniej.
Nagle, gdy chłopiec znów zaczął się bać, że być może będzie tak leciał już zawsze,
Klucz nieoczekiwanie zmienił kierunek. Arthur jęknął, kiedy jego ciało gwałtownie
skręciło, a nogi złożyły się jak scyzoryk.
Wreszcie dostrzegł przed sobą maleńki, jasny punkcik, który wkrótce zmienił się w
kropkę, a potem w wyraźny prostokąt. Rozświetlony obszar zbliżał się coraz bardziej,
wręcz niepokojąco szybko, i w niedługim czasie Arthur zobaczył inne świecące przejście,
o wiele, wiele większe od Portalu Poniedziałka. Zanosiło się na to, że z niebywałą
prędkością uderzy w przeszkodę, gnał prawdopodobnie ponad sto pięćdziesiąt
kilometrów na godzinę. Siła uderzenia musiała zgnieść go na miazgę…
Zamknął oczy tuż przed zderzeniem… i potknął się o coś tak łagodnie, jakby z nosem w
książce spacerował po własnej sypialni.
Otworzył oczy, zamachał rękami i upadł na ziemię. Przez moment leżał bez ruchu,
rozkoszując się nieopisaną ulgą, że wreszcie poczuł twardy grunt pod nogami. Nadal
ściskał Klucz, który teraz przygasł. Brak bólu świadczył o tym, że Arthur nie połamał
sobie kości i nie stała mu się żadna poważna krzywda.
Tylko gdzie się znajdował? Uświadomił sobie, że leży na trawie – wyraźnie to widział i
czuł. Powoli wstał i rozejrzał się dookoła. Przede wszystkim zwrócił uwagę na osobliwe
światło: przyćmione, zimne, pomarańczowo-różowe, jak o zmierzchu, gdy słońce wisi
nisko nad horyzontem. Nigdzie nie dostrzegł jednak słońca.
Stał na wysokim wzgórzu, porośniętym krótko przystrzyżoną trawą. W dole
rozpościerało się białe morze…
Nie, nie była to woda, tylko mgła, sięgająca aż po horyzont. Wyłaniały się z niej ledwie
rozpoznawalne kształty budynków. Z szarobiałych oparów sterczały wieżyczki i wieże,
zbyt daleko, aby dostrzec ich charakterystyczne cechy.
Arthur spojrzał w górę, przekonany, że ujrzy niebo. W następnej chwili skulił się
instynktownie, gdyż nad jego głową rozpościerał się zupełnie inny widok.
Nieba nie było. Zamiast niego ujrzał potężne sklepienie w formie kopuły z ciemnego
srebra, sięgające wielu kilometrów w każdą stronę. Środek konstrukcji znajdował się na
wysokości około dwustu metrów, dokładnie nad wzgórzem, na którym wylądował Arthur.
Po srebrnej powierzchni kopuły przemieszczały się fioletowe i pomarańczowe wiry,
zapewniając jedyne, słabe światło w całej okolicy.
–Ładne, prawda? – zauważył ktoś za plecami chłopca. Nieznajomy mówił męskim,
niskim i spokojnym głosem. Nie zabrzmiało to groźnie, tylko jak zwykła uwaga, którą
mógł wygłosić ktokolwiek.
Arthur podskoczył i niemal ponownie upadł, gdy się odwracał, aby sprawdzić, kto
mówi. Ujrzał jednak tylko ogromne, wolno stojące drzwi z ciemnego drewna,
zainstalowane na wysokich słupach z białego kamienia. Konstrukcja wznosiła się na
grzbiecie wzgórza. Chłopcu przyszło do głowy, że drzwi to nieodpowiednie słowo.
Bardziej pasowałoby określenie „wrota", gdyż wejście było co najmniej trzy, cztery razy
większe od wjazdu do garażu jego rodziców.
Na drzwiach widniały zdobienia z kutego żelaza, w kształcie winorośli i wymyślnych
esów-floresów, które tworzyły rozmaite wzory i kombinacje w zależności od tego, gdzie i
pod jakim kątem kierowało się wzrok. Cała konstrukcja nieco przypominała układankę.
Po kilku sekundach Arthur dostrzegł tam drzewo, ale gdy pochylił głowę, uznał, że to
konik morski, którego ogon równie dobrze mógł być kometą w otoczeniu gwiazd, a te
łączyły się na kształt statku…
Arthur zamrugał oczyma i ujrzał zupełnie inne kształty i obrazy. Mrugnął ponownie i
oderwał wzrok od konstrukcji. Drzwi były niebezpieczne. Czuł, że wzory i wizje mogły
przykuć jego uwagę na zawsze.
Tylko gdzie się podziewała osoba… lub istota, która do niego przemówiła? Rozejrzał
się dookoła, lecz widział tylko niezwykłe drzwi oraz trawiaste wzgórze. Ogromne wejście
zdawało się prowadzić donikąd, stało samotnie pośrodku pustkowia.
Arthur obszedł wrota. Nie zdziwiło go, że z drugiej strony wyglądały identycznie.
Przemknęło mu przez myśl, iż dziwna budowla jest pomnikiem, ucieleśnieniem wizji
artystycznej, i niczym więcej. W głębi duszy czuł, że gdyby drzwi się uchyliły, nie
zobaczyłby za nimi zielonego wzgórza.
–Za moment przyjdzie następna zmiana – obwieścił głos. – Poczekaj, a zobaczysz coś
godnego uwagi.
–Gdzie pan jest? – spytał Arthur.
–Gdzie? – powtórzył głos. Wydawał się zaskoczony. – Hm. Niezupełnie… zaraz, zaraz…
krok w lewo.
Metalowe elementy drzwi zalśniły, a wzór przybrał formę człowieka. Następnie kształt
opuścił konstrukcję. Żelazny ażur przeobraził się w istotę z krwi i kości – przed Arthurem
stanął wysoki mężczyzna o łagodnym wyglądzie, mniej więcej w wieku ojca chłopca,
Boba. Miał długie, siwe włosy, które sięgały mu poniżej ramion. Podobnie jak Pan
Poniedziałek, Kichol i Południk, nosił bardzo niemodne ubranie. Miał na sobie niebieski
frak ze złotymi guzikami oraz złotym epoletem na lewym ramieniu, a także śnieżnobiałą
koszulę. Do tego włożył jasnobrązowe bryczesy i lśniące oficerki z wywiniętymi u góry
cholewami. Lewą ręką lekko dotykał rękojeści miecza spoczywającego w pochwie. Z
nadgarstka mężczyzny zwisały dwa złote frędzle. Nic nie wskazywało na to, by nosił się
z zamiarem dobycia broni.
–Wybacz – powiedział nieznajomy. – Niekiedy zapominam o dobrych manierach. Jestem
Strażnikiem Porucznikiem Drzwi Frontowych. Niech mi będzie wolno pozdrowić
powiernika Mniejszego Klucza Niższego Domu.
Stanął na baczność i zasalutował, a następnie wyciągnął rękę.
–Arthur Penhaligon – przedstawił się chłopiec i machinalnie podał rękę Strażnikowi.
Dłoń Porucznika okazała się w dotyku dziwnie gładka i chłodna, lecz w sposób nie
budzący odrazy. Chłopiec ostrożnie przełożył Klucz do lewej dłoni i mocno ją zacisnął,
zastanawiając się, czemu ten dziwny człowiek nazwał przedmiot Pomniejszym Kluczem.
–Gdzie ja jestem?
–Och, w Dolnym Atrium Domu – wyjaśnił Strażnik Porucznik. – Na Wzgórzu Uchylonych
Wrót.
–Ach, tak – powiedział Arthur. Zamierzał zadać następne pytanie, lecz nie zdążył, bo
jego uwaga skupiła się na słupie jaskrawego światła, który nieoczekiwanie wystrzelił z
podnóża wzniesienia i rozciągnął się do sklepienia kopuły. Po chwili podobna kolumna
świetlna wyrosła z sufitu i wkrótce wszędzie dookoła pojawiły się słupy strzelające do
góry i na dół. Chłopiec miał wrażenie, że ktoś włączył setki, jeśli nie tysiące dziwnych
lamp. W sumie tworzyły one iluminację do złudzenia przypominającą jaskrawe światło
słoneczne.
Mgła z wolna się rozstępowała i rozpływała. U stóp wzgórza rozpościerało się miasto, o
architekturze uderzająco podobnej do stylu, w jakim zaprojektowano Dom w świecie
chłopca. W mieście, które teraz oglądał, wszystkie budynki stały wolno, przy szerokich
ulicach, nie tłocząc się jeden obok drugiego.
–Co to… co to za snopy światła?
–Windy, jedna zmiana wyjeżdża, druga przyjeżdża – objaśnił Strażnik Porucznik. –
Kończy się noc, pojawia się światło. Praca musi być wykonana, więc windy przywożą
robotników z góry i z dołu, nocna zmiana udaje się na spoczynek i przekazuje wszystkie
sprawy, z którymi trzeba się uporać w ciągu nowego dnia.
–Jaka praca? Co… Kto?
–Nie mam czasu na wyjaśnienia – oznajmił Strażnik Porucznik. – Chociaż wchodzi nowa
ekipa, mój zmiennik nie zjawił się od dziesięciu tysięcy lat, nie mogę się też doczekać
inspekcji Strażnika Kapitana. Muszę wracać na posterunek. Zagrożenie często pojawia
się podczas zmiany, więc nie mogę tracić czujności. Posłuchaj jednak mojej rady: ukryj
Klucz przed natrętnymi spojrzeniami. Podaruję ci swoją zapasową koszulę i ciepłą
czapkę, żebyś nie rzucał się tak bardzo w oczy. Powodzenia, Arthurze Penhaligonie.
Zasalutował ponownie, cofnął się do drzwi i znowu zmienił w żelazną konstrukcję. Po
chwili kształt człowieka płynnie przeobraził się w najprzeróżniejsze wzory jak z
układanki. Arthur musiał się skupić, aby odwrócić wzrok; czuł, że jego umysł mógł
szybko się uzależnić od obserwowania bezustannych przemian. Przeoczył moment, w
którym żelazny ażur przybrał formę koszuli oraz zrobionej na drutach czapki. Jedno i
drugie upadło chłopcu pod nogi.
Arthur naciągnął koszulę na własne ubranie. Miała długie poły, była uszyta z białego lnu
i o wiele za duża. Na dodatek ozdobiono ją dziwacznym, odpinanym kołnierzem i
brakowało jej guzików przy mankietach, lecz chłopiec i tak musiał kilka razy podwinąć
rękawy. Czapka miała barwę ciemnoniebieską, a uszyto ją z materiału przypominającego
filc.
„Ukryj Klucz przed natrętnymi spojrzeniami". Arthur zamyślił się nad tą radą. Wydawała
się rozsądna, a poza tym Strażnik Porucznik Drzwi Frontowych instynktownie budził
jego sympatię i ufność. Tylko jak Arthur mógł schować Klucz, skoro musiał go trzymać
w dłoni, aby normalnie oddychać?
Czy na pewno? Może tutaj sytuacja się zmieniła? Z całą pewnością opuścił własny
świat. Zawahał się i na próbę rozchylił dłoń, aby zważyć na niej Klucz. Nie poczuł się
gorzej – rzecz jasna, metal nadal stykał się z jego skórą.
Przyklęknął, znowu się zawahał i delikatnie położył Klucz w trawie. Oczekiwał nawrotu
ucisku w płucach, ale nic takiego się nie stało. Ciągle oddychał z łatwością, nie doznał
nieoczekiwanego napadu bólu ani duszności. Czuł się tak jak wcześniej. Dopiero teraz
zrozumiał, że ma świetne samopoczucie, tryska energią i jest pełen niezwykłego wigoru.
Zatem tutaj – gdziekolwiek się znalazł – nie musiał bezustannie dotykać Klucza.
Podniósł go i po krótkim namyśle zatknął za pasek. Koszula Strażnika Porucznika
sięgała mu niemal do kolan, więc lśniący metal był całkowicie ukryty.
Arthur spojrzał na rozciągające się w dole miasto. Teraz widział na ulicach ludzi i
słyszał harmider, choć nie dostrzegał samochodów i nie docierały do niego żadne
odgłosy typowe dla nowoczesnej metropolii. Jedynymi, i to bardzo nielicznymi
pojazdami, które rzuciły mu się w oczy, były powozy ciągnięte przez konie, a ściślej
mówiąc, stworzenia przypominające konie. Arthur nie potrafił tego jednoznacznie
stwierdzić z powodu odległości, ale nie pasowało mu coś w ich wyglądzie.
–Przede wszystkim powinienem zejść ze wzgórza i spróbować znaleźć kogoś, kto mi
opowie… o wszystkim – powiedział do siebie.
Nie dostrzegał żadnego niebezpieczeństwa. Dziwne słupy światła nadal strzelały w górę
i w dół, lecz Arthur zauważył, że emanują one wyłącznie z dachów budynków, zatem
mógł ich uniknąć, nawet jeśli byłyby to potężne strugi światła laserów albo promienie
śmierci. Ze szczytu wzgórza miasto oraz ludzie wyglądali zwyczajnie, choć staromodnie,
nie było samochodów, sygnalizacji ulicznej i linii wysokiego napięcia.
Uznał, że wystarczy uważać na Aporterów, Południka oraz Pana Poniedziałka, a także
na każdego, kto za bardzo się nim zainteresuje albo będzie wyglądał niebezpiecznie.
Żałował, że zostawił plecak z solą, ale może w tym miejscu i tak by nie działała.
Raz jeszcze rozejrzał się po wzgórzu, była to jednak tylko gra na zwłokę. Musiał zejść
do miasta, nie miał wyboru. Nie mógł wrócić do swego świata. Nawet gdyby wiedział jak,
powrót byłby pozbawiony sensu. Jedynym sposobem odkrycia lekarstwa na Senny
Pomór było kontynuowanie wyprawy.
Arthur pomyślał o Liść i Edzie. Oboje byli najlepszymi kandydatami na przyjaciół, jakich
poznał w nowej szkole. Musieli tylko przetrwać zarazę. W jego mieście mogło się zdarzyć
wszystko. Przypomniał sobie, w jakim tempie rozprzestrzeniał się wirus, który uśmiercił
jego biologicznych rodziców. Błyskawicznie przetoczył się przez populację, choć
rozpoznano tylko jednego pierwotnego nosiciela. W ciągu pierwszej doby zarażeniu
uległo ponad pięć tysięcy ludzi. Po dwóch dniach chorowało już niemal pięćdziesiąt
tysięcy osób. Zaledwie osiemnaście dni po oficjalnym potwierdzeniu istnienia zarazy
zespół Emily opracował szczepionkę, lecz mimo jej wprowadzenia i zastosowania
drastycznej kwarantanny prawie milion ludzi straciło życie.
Szkoda, że sobie o tym przypomniałem, pomyślał chłopak. Wiedział, że nadzieja to zbyt
mało, musiał wziąć się do roboty.
–Rock and roll – mruknął pod nosem, przypomniawszy sobie ojca. Zamarkował cios
pięścią i ruszył na dół, ku najbliższemu rzędowi budynków oraz wyłożonej kocimi łbami
uliczce u podnóża wzniesienia.
Pół godziny później stanął w centrum miasta, zupełnie oszołomiony. Wszędzie widział
ludzi – a przynajmniej istoty przypominające ludzi. Wszyscy nosili odzież modną przed
ponad stu pięćdziesięciu laty. Każdy mężczyzna miał kapelusz, także kobiety zakrywały
włosy, głównie czepkami. Nawet nieliczne dzieci włożyły czapeczki z daszkiem i
ewidentnie używane wcześniej, zbyt duże nakrycia głowy. Jakość ubrań była
zdumiewająco zróżnicowana. Niektórzy ubrali się w podarte resztki odzieży złożonej z
różnych elementów. Inni prezentowali się nienagannie w idealnie czystych frakach,
koszulach ze sztywnymi, białymi kołnierzykami, w fantazyjnych krawatach, lśniących
kamizelkach i błyszczących butach. Ani jedno dziecko nie było ubrane przyzwoicie.
Wszystkie maluchy wyglądały na brudne i nosiły całkowicie niedopasowane używane
ubrania.
Jeszcze większe zdziwienie budziło zachowanie miejscowych. Arthur spodziewał się, że
ujrzy ludzi zajętych zwykłymi sprawami w sklepach, restauracjach, barach, punktach
usługowych, kupców, handlarzy, sprzedawców albo zwykłych spacerowiczów,
gawędzących między sobą.
Nic podobnego. Mieszkańcy miasta w ogromnym pośpiechu wchodzili do budynków i
wychodzili z nich, rozmawiali na ulicach, przenosili pudła i pchali małe wózki, przekładali
towar i wymieniali się skrzynkami, torbami, kuframi i beczkami. Koniopodobne istoty
ciągnęły wozy; zwierzęta przypominały konie tylko z daleka, lecz z bliska widać było
wyraźnie trzy palce zamiast kopyt. Nie miały grzyw, ich rubinowoczerwone oczy lśniły, a
skóra połyskiwała metalicznie. Zdecydowanie nie były to konie.
Nie one jednak były najdziwniejsze w tym mieście. Jeszcze większe zdumienie Arthura
budził fakt, że wszystko, co ludzie transportowali i czym się wymieniali (jeśli istotnie się
wymieniali), było papierowe, przypominało papier albo w jakiś sposób wiązało się z
pisaniem.
Widział mężczyzn, którzy nieśli sterty kartek papieru i przyciskali je brodami, aby nie
rozsypały się na wietrze. Inni mieli kieszenie płaszczy wypełnione rolkami pergaminu z
woskowymi pieczęciami. Jeszcze inni pchali wózki załadowane kamiennymi tabliczkami,
na których wyryto jakieś słowa. Kobiety wymieniały się skórzanymi teczkami na
dokumenty. Dziewczynki biegały z siatkami pełnymi kopert i kartek papieru. Chłopcy
mocowali się z małymi beczkami Z napisem: PRAWIE NAJLEPSZY, LAZUROWY
ATRAMENT.
Arthur minął targowisko zapełnione straganami, wszystkie wyglądały tak samo:
sprzedawcy oferowali pióra i przycinali je, a pod nogami ludzi biegały częściowo
oskubane gęsi. Nieopodal przeszła sznurkiem grupa mężczyzn w skórzanych
fartuchach, niosąc zawiniątka, w których chłopiec rozpoznał zwoje papirusu – pół roku
wcześniej pisał o nich pracę semestralną. Cztery kobiety zmagały się z wielkim
arkuszem wyklepanego złota, na które ktoś naniósł młotkiem tajemnicze symbole.
W tej dziwnej krzątaninie, bezustannie przenoszonych papierach i artykułach
piśmienniczych, Arthur zaobserwował wręcz niebywały chaos. Odniósł wrażenie, że
wielu ludzi nie ma pojęcia, co robi, a wykonują różne czynności wyłącznie z obawy przed
bezruchem. Wszyscy byli zajęci, trzymali w rękach papiery, kamienne tabliczki, zwoje
papirusu, wieczne pióra, atrament, dłutka. Chłopak nie zauważył ani jednej osoby, która
by tylko stała, siedziała albo gawędziła bez naręcza papierów.
Zamęt organizacyjny znajdował odbicie w wielu podsłuchanych przez Arthura
rozmowach, często przeradzających się w kłótnie. Usłyszał, jak pewna kobieta odmawia
złożenia podpisu pod pokwitowaniem za czterdzieści sześć zamówionych opisów na
cielęcych skórach. Inna dama z zapałem utrzymywała, że jest twórczynią tomu Aaah! do
Aaar w Rejestrze pomniejszych istot, wydanym w formie segregatora.
Tłum mężczyzn i kobiet przed drzwiami jednego z budynków toczył dyskusję z bardzo
wysokim mężczyzną w niebieskim wojskowym płaszczu. Mężczyzna stał na progu i
nikogo nie wpuszczał do środka, odczytując ze zwoju informację o odmowie
przedłużenia jakiejś licencji.
Inny tłum zbierał fragmenty wielkiej kamiennej tablicy, która najwyraźniej wypadła z
rozlatującego się okna na piętrze domu. Dwóch mężczyzn krążyło wokół sterty
porzuconych papierów i obaj głośno odmawiali wzięcia za nie odpowiedzialności,
podczas gdy wiatr rozwiewał je po ulicy. Arthur zauważył, że papiery te były
błyskawicznie podnoszone przez najbardziej zaniedbane dzieci, ale stracił je z oczu w
tłumie, gdy usiłował sprawdzić, dokąd pójdą z pozbieranymi kartkami.
Wszystkie budynki wyglądały na biura, a przynajmniej te, którym Arthur przyglądał się
bliżej, w nadziei na znalezienie kawiarni, restauracji albo supermarketu. Nie był głodny,
po prostu chciał ujrzeć coś normalnego.
Na drzwiach albo obok nich widniały brązowe tabliczki z napisami, lecz niemal
wszystkie były do tego stopnia zaśniedziałe, że chłopiec nie potrafił odczytać ani
jednego słowa. Tekst na nielicznych błyszczących i starannie doczyszczonych szyldach
nie miał dla niego żadnego sensu. Widział napisy: PODODDZIAŁ DRUGIEGO ZARZĄDU
TRZECIEGO DEPARTAMENTU WEWNĘTRZNEGO ROZUMOWANIA I NIEZALEŻNEJ
WERYFIKACJI – URZĄD DOLNEGO ATRIUM oraz URZĄD INICJATYWNY CO WZLECI,
SPAŚĆ NIE MUSI – ANEKS DOLNEGO ATRIUM oraz JEDENASTY ZASTĘPCA
MŁODSZEGO ASYSTENTA INKWIZYTORA GENERALNEGO, BIURO DO SPRAW
SKRZYDEŁ – URZĄD KONTROLNY DOLNEGO ATRIUM.
Innym skutkiem dezorganizacji i chaosu było to, że wszyscy ignorowali Arthura, w za
dużej koszuli i filcowej czapce niewiele się różnił od innych dzieci, ale młodzież trzymała
się od niego z daleka. Wiedział, że to zachowanie nie jest przypadkowe.
Usiłował porozmawiać z kobietą, która wyglądała na mniej zajętą niż inni, lecz gdy tylko
do niej podszedł i powiedział: „Przepraszam panią", momentalnie podskoczyła,
wyciągnęła z rękawa plik kartek i przysunęła je blisko do twarzy, a następnie odczytała
tak pospiesznie, że Arthur nie potrafił zrozumieć ani jednego słowa.
Po raz drugi spróbował szczęścia z bardzo starym mężczyzną, który powoli szedł ulicą.
Nieznajomy trzymał w rękach koszyk pełen małych, złotych tabliczek. Arthur zrównał się
ze staruszkiem.
–Przepraszam pana – zagadnął.
–To nie moja wina! – krzyknął mężczyzna. – Skrytka depozytowa Trzeciego Niższego
Archiwum Supernumizmatycznego jest zamknięta, a od tysiąca lat żaden Archiwista nie
pełnił dyżuru. Powiedz to swojemu przełożonemu.
–Chciałem tylko spytać… – zaczął Arthur, ale nim skończył, staruszek gwałtownie
przyspieszył i przepchnął się przez tłum. Jego zachowanie doprowadziło do serii
drobnych kolizji oraz skarg i wkrótce cała ulica była zasłana upuszczonymi papierami.
Jedni ludzie zderzali się głowami, usiłując podnieść kartki, inni się przewracali na co
najmniej tysiącu ołówkach, wysypanych z przewróconych pojemników.
Arthur patrzył na chaotyczne poczynania przechodniów i doszedł do wniosku, że musi
przemyśleć następną próbę nawiązania kontaktu. Wspiął się po schodach najbliższego
biura i oparł się o jeszcze jedną zaśniedziałą mosiężną tabliczkę. Jak co parę minut,
sprawdził, czy Klucz nadal jest u jego boku.
Gdy tylko dotknął wskazówki, harmider na ulicy nieoczekiwanie się nasilił. Pełne
wściekłości okrzyki, wrzaski i kłótnie brzmiały teraz inaczej. Rozległy się głosy
wyrażające zaniepokojenie i niekłamany strach. Ludzie przestali się kręcić w kółko, tłum
się rozstąpił i wszyscy rzucili się do ucieczki w różne strony. Wielu miejscowych
krzyczało: „Pomocy!" i „Niconie!".
Arthur oderwał się od ściany i wyprostował, by lepiej widzieć. W parę sekund ulica
kompletnie opustoszała. Na kocich łbach pozostało tylko kilka przesuwanych przez wiatr
kartek papieru, które utknęły w szczelinach między kamieniami. Duży pergamin ze skóry
wołowej, pokryty piktogramami z czerwonej ochry, trzepotał w miejscu, w którym ktoś
go porzucił zaledwie przed chwilą.
Chłopiec nie widział powodu do paniki, ale do jego nozdrzy dotarł dziwny zapach.
Charakterystyczny smród gnijącego mięsa. Tak cuchnęły oddechy Aporterów.
W następnym momencie ujrzał, że szczeliny w jezdni powoli się rozstępują i poszerzają,
a z ich głębi wystrzela w górę rzadka mgiełka ciemnych oparów, zupełnie jakby spod
kamieni brukowych wytrysnęła ropa naftowa.
Nieopodal rozległ się ostry, przenikliwy gwizd. Ze wszystkich stron odpowiedziały mu
inne. Jakby w reakcji na gwizdy, pęknięcia w nawierzchni rozszerzyły się jeszcze
bardziej i w powietrze wytrysnęły nowe kłęby czarnych wyziewów.
Pióropusze mgiełki rosły, aż wreszcie osiągnęły wysokość około dwóch metrów. Wtedy
czarny dym zaczął przybierać na wpół ludzkie kształty. Z oparów powstali zdeformowani
mężczyźni i kobiety, istoty o twarzach od strony pleców, z podwójnymi łokciami oraz
plamami łusek na skórze. Na ciałach potworów ukształtowały się niedoskonale kopie
ubrań noszonych przez mieszkańców miasta: płaszczom brakowało rękawów, kapelusze
nie miały denek, jedne nogawki spodni były o metr dłuższe od drugich i wlokły się po
ziemi.
Pierwszy dostrzeżony przez Arthura pióropusz był także tym, który się w pełni
uformował. Powstał z niego patykowaty stwór o wyglądzie mężczyzny, z miękkimi jak
guma i zwisającymi poniżej kolan rękami. Istota owa miała jedno oko z czerwoną
obwódką, osadzone pośrodku czoła, i nosiła jednoczęściowy ubiór podobny do
niebieskiego, związanego na plecach kaftana bezpieczeństwa. Na głowie potwora
znajdował się pognieciony cylinder z pokaźną dziurą w denku, a na nogach stwór miał
ozdobione ostrogami buciory w różnych rozmiarach.
Arthur z odrazą i przerażeniem obserwował postać, która również wbiła w niego wzrok.
Przezroczysta powieka powoli opadała i wznosiła się na obwiedzionym czerwienią oku.
Nagle straszydło rozwarło paszczę i zademonstrowało pożółkłe psie kły i rozwidlony
język, który nerwowo, wysuwał się na zewnątrz i ponownie chował.
Chłopiec pojął, że powinien był uciec wraz ze wszystkimi. Chciał zbiec ze schodów, lecz
stwór tkwił już u ich podnóża, a sześciu kompanów przybierało cielesną postać za jego
plecami.
Rozdział 10
Arthur cofał się, aż wreszcie dotknął plecami drzwi. Pchnął je ramieniem, lecz nawet nie
drgnęły. Nie odrywając oczu od potwora, sięgnął za siebie i nerwowo złapał za gałkę, ale
nie udało mu się jej obrócić. Tędy nie mógł uciec.
Pospiesznie rozejrzał się na boki, szukając innej drogi. Zdeformowane istoty
rozproszyły się jednak wokół budynków, a jednooki wspinał się po schodach. Gdy szedł,
z pyska spływały mu strużki śliny; oblizywał się i łypał okiem na chłopaka.
–Cofnij się! – krzyknął Arthur. Sięgnął po Klucz, który na jedną przerażającą chwilę
zaplątał się w jego koszuli. Po chwili jednak trzymał go przed sobą, niczym sztylet.
Na widok Klucza jednookie monstrum syknęło i odwróciło głowę, a jego zniekształcone
wargi zadrżały. Znieruchomiało i zawołało kompanów. Arthur wolałby nie rozumieć
gulgoczącej mowy stwora, ale pojął każde słowo.
–Skarb! Niebezpieczeństwo! Przybywajcie na pomoc! – Wszystkie straszydła zamarły i
odwróciły się w stronę Arthura. Jednooki ponownie syknął i ruszył przed siebie, tym
razem znacznie ostrożniej, ze wzrokiem utkwionym w Kluczu, nie w ofierze. Wskazówka
znowu jaśniała, a światło skupiło się na jej ostrym końcu. Klucz gromadził siły, podobnie
jak stwór zbierał sprzymierzeńców.
Jednooki nagle przykucnął, gotowy do skoku. Arthur wycelował w niego magiczny
przedmiot i krzyknął dziko, bez słów, gniewnie i ze strachem.
Z Klucza wystrzelił strumień substancji przypominającej stopione złoto. Trafił stwora w
chwili, gdy ten odbił się już od ziemi. Potwór pisnął i syknął jak gwałtownie hamujący
parowóz, skręcił w bok i spadł na ulicę. Charczał, rzucały nim drgawki, a z otworu w jego
piersi unosił się dym. Z tyłu czaiły się jednak inne dziwolągi. Chociaż zwolniły po tym, co
się przytrafiło ich kompanowi, Arthur nie wątpił, że go dopadną, jeśli rzucą się do ataku
wszystkie naraz. Postanowił położyć trupem tylu przeciwników, ilu się da, i wycelował
Klucz w najbliższego.
–Ej, idioto! Na górę!
Coś miękkiego uderzyło Arthura w potylicę. Uniósł wzrok i dostrzegł małą, brudną
twarz, wychyloną spoza rynny na dachu, kilka pięter wyżej. Między buzią a cienką ręką
w obszarpanym rękawie zwisała lina z powiązanych kawałków materiału. To właśnie
koniec tego prowizorycznego sznura trafił Arthura w głowę.
–Rusz się, baranie!
Chłopiec nie miał pojęcia, w jaki sposób udało mu się wetknąć Klucz za pasek, skoczyć
na wysokość dwóch i pół metra i wspiąć się po linie na dach czteropiętrowego budynku,
a wszystko to wykonał, zanim prześladowcy zdołali dobiec do połowy schodów przed
drzwiami wejściowymi.
–Szybciej! Pospiesz się! Niconie umieją się wspinać!
Arthur zerknął na dół, cały czas energicznie się podciągając. Wdrapywał się w tempie,
które zaskoczyłoby każdego wuefistę. Gdyby pan Weightman mógł mnie teraz zobaczyć,
pomyślał.
Poczwary umiały się wspinać. Jedna z nich już podążała na górę po sznurze, jeszcze
szybciej niż Arthur. Inna pełzła po murze z cegieł; najwyraźniej potrafiła wtykać cienkie
paluchy nawet w najwęższe szczeliny, ale była wolniejsza.
Arthur dotarł na dach i przerzucił ciężar ciała przez gzyms. Dostrzegł błysk stali i
odcięta lina upadła na ziemię. Zawieszony na niej dziwoląg ryknął z bólu, gdy zderzył się
z brukiem.
–Dalej! Łap kawałek dachówki i ciskaj!
Chłopiec zauważył stertę popękanych dachówek, złapał ostro zakończony fragment i
wychylił się za rynnę, aby lepiej wycelować. Jego wybawiciel również zrzucał ciężkie
kawałki, ale z wyraźnie większą precyzją. Arthur kątem oka zerknął na niego… nie, na
nią, i cisnął następną dachówką w drugiego prześladowcę.
Dziewczyna była mniej więcej w jego wieku, może młodsza, i ubrana jak chłopiec. Nosiła
równie staromodne rzeczy jak wszyscy w tej okolicy. Miała pognieciony i sfatygowany
cylinder, jej płaszcz był o kilka rozmiarów za duży; w zasadzie miał kolor
ciemnoniebieski, choć tu i ówdzie pokrywały go czarne łaty. Sięgające kolan bryczesy
były w paski w kilku odcieniach szarości, a do tego dziewczyna włożyła bardzo dziwne,
źle dobrane podkolanówki względnie pończochy, z których jedna kończyła się w bucie
do kostki, a druga w kozaku do połowy łydki. Nieznajoma ustroiła się w kilka koszul
różnych rozmiarów i kolorów, a także w morwowej barwy kamizelkę, która choć
nienowa, prezentowała się lepiej od reszty jej ubrań.
–Kim jesteś? – spytał Arthur.
–Nazywam się Suzy Turkusowy Błękit – wyjaśniła nieznajoma i z satysfakcją cisnęła
ostatnią, całą dachówkę. – Gotowe!
Wdrapująca się po murze istota z wrzaskiem spadła na ulicę i przygniotła następnego
potwora, który właśnie zaczynał się wspinać.
–Chodźmy! Musimy stąd zniknąć, zanim przybędą Komisarze!
–Kto taki?
–Komisarze! Słyszałeś gwizdki? Zrobią porządek z Niconiami i z pewnością będą chcieli
cię aresztować. Pospiesz się!
–Zaraz, zaraz! – zaprotestował Arthur. Gwizdki rozległy się znacznie bliżej. – Dzięki za
pomoc i tak dalej, ale dlaczego nie miałbym zamienić paru słów z… Komisarzami? Poza
tym kim są ci… Niconie?
–Ale z ciebie idiota! – westchnęła Suzy i wywróciła oczyma. – Nie mamy czasu na
dowcipy.
–Czemu mam z tobą iść? – Arthur z uporem tkwił w miejscu.
Suzy otworzyła usta, ale wydobył się z nich obcy, niski głos, niewątpliwie należący do
kogoś innego. Dziewczyna mówiła teraz chrapliwie jak Kichol podczas awantury z
Panem Poniedziałkiem na boisku. Tamten dzień wydawał się taki odległy…
–Wola stworzyła plan, a ty jesteś jego częścią. Nie pora na kaprysy i upór. Idź za Suzy
Turkusowym Błękitem.
–Dobrze – zgodził się Arthur, wstrząśnięty nagłą zmianą głosu dziewczyny – Prowadź.
Suzy obróciła się na pięcie i popędziła w górę po dachu, a końce jej płaszcza
załopotały. Podłoże było strome, lecz szorstkie, zachodzące na siebie dachówki
zapewniały stosunkowo wygodne oparcie dla stóp. Arthur wspinał się nieco wolniej niż
jego przewodniczka.
Grzbiet dachu był płaski, ale szeroki zaledwie na trzydzieści centymetrów. Suzy
pobiegła po nim ku kominowi, który ominęła, czepiając się nasadki i wychylając nad
stromizną tak bardzo, że przestraszony chłopiec poczuł ucisk w żołądku. Do ziemi było
bardzo daleko.
Dotarł do komina i zaczął go obchodzić. Dziewczyna znajdowała się po drugiej stronie i
patrzyła na balkon wystający ze ściany sąsiedniego budynku. Znajdował się w odległości
ponad trzech metrów, dwa metry poniżej szczytu dachu.
–Kpisz sobie? Chyba nie zamierzasz…
Suzy dała susa, nim Arthur dokończył zdanie, i zgrabnie wylądowała na balkonie. Nawet
się nie odwróciła, aby sprawdzić, co zrobi chłopak. Od razu wstała i skupiła uwagę na
drzwiach; najwyraźniej zamierzała otworzyć zamek albo go wyłamać.
Arthur spojrzał w dół. Ulica znajdowała się bardzo daleko i przez moment potwornie się
bał upadku. Lęk zniknął jednak, gdy jego uwagę przykuły wydarzenia rozgrywające się
na ziemi. W dole trwała regularna bitwa. Gwizdki umilkły, zastąpione przez krzyki i
porykiwania, wycie i wrzaski, nawoływania i łomoty, przypominające długotrwały huk
pioruna.
Niconie, stwory powstałe z czarnych oparów, wzięto w dwa ognie pośrodku ulicy.
Zostali oni całkowicie otoczeni przez zdyscyplinowaną grupę potężnych, krzepkich
mężczyzn w błyszczących cylindrach oraz niebieskich płaszczach, o rękawach
zdobionych złotymi paskami. Arthur domyślił się, że tak wyglądają Komisarze. Sierżanci
mieli około dwóch i pół metra wzrostu, szeregowi Komisarze byli niżsi, mieli nieco ponad
dwa metry i brakowało im płynności ruchów, charakterystycznej dla dowódców.
Sierżanci byli uzbrojeni w szable, które lśniły wewnętrznym światłem, a zwykli Komisarze
wymachiwali drewnianymi pałkami, migoczącymi od maleńkich błyskawic i grzmiącymi
niczym pioruny przy każdym trafieniu.
Niconie z pewnością nie należeli do łatwych przeciwników. Drapali, gryźli i przepychali
się, co pewien czas raniąc któregoś z Komisarzy do krwi i zmuszając go do opuszczenia
szeregu. Arthur zakładał, że pokrzywdzeni krwawią, choć Sierżanci mieli błękitną krew, a
krew przeciętnego Komisarza była srebrna i wypływała spod skóry niczym rtęć, gęsta i
powolna.
–Szybciej! – pisnęła Suzy.
Chłopak oderwał wzrok od bitwy i skupił uwagę na balkonie. Wiedział, że sobie poradzi.
Gdyby nie znajdował się tak wysoko nad ziemią, nawet by się nie zawahał. Tylko że
upadek trwałby niepokojąco długo…
–No, rusz się!
Arthur przykucnął, gotowy do skoku, i nagle przypomniał sobie o Kluczu. Wyprostował
się. Tylko tego brakowało, by się nim przebił podczas lądowania.
Zacisnął dłoń na magicznej wskazówce i nagle poczuł przypływ pewności siebie. Znowu
przykucnął i skoczył, po czym opadł jak piórko na balkon. Podczas lądowania ledwie
ugiął nogi. Suzy Turkusowy Błękit już biegła dalej, trzaskając drzwiami. Arthur ruszył za
nią. Ponownie wsunął Klucz za pasek i zasłonił koszulą.
Pokój za balkonem wyglądał jak staromodne biuro. Ten fakt niespecjalnie zdziwił
chłopca. W pomieszczeniu znajdowały się niskie, szerokie biurka z lakierowanego
drewna, obitego zieloną skórą i przywalonego papierami W szafkach również leżały
dokumenty, a obok nich książki. W każdym rogu stała lampa, zapewne gazowa, a pod
jedną z nich, na małym stoliku, Arthur po raz pierwszy w tym mieście ujrzał przedmioty
związane z żywnością: coś, co wyglądało jak brązowy pękaty termos z licznymi
kranikami i zatyczkami, a do tego srebrny imbryk oraz kilka porcelanowych filiżanek.
W pomieszczeniu pracowali ludzie. Unieśli wzrok, gdy Suzy i Arthur przebiegli obok
nich, ale nie powiedzieli ani słowa, nie próbowali też ich zatrzymać. Kiedy chłopiec
zrzucił z rogu biurka wielką stertę pergaminów, mężczyzna przy blacie zachował
milczenie i przez cały czas skrobał coś piórem, chociaż spojrzał na niego i zmarszczył
brwi.
Suzy wypadła z biura i pognała schodami na sam dół, jednak zamiast wybiec przez
główne wejście, skręciła w wąski korytarzyk, otworzyła drzwiczki do pomieszczenia,
które wyglądało jak schowek na miotły, i wpadła do środka. Arthur podążył za nią i
przekonał się, że to naprawdę schowek na miotły. Ściśle biorąc, schowek na mopy, w
wiadrach tkwiło kilka sztuk. Czuć tu było wilgocią i pleśnią.
–Zamknij drzwi! – szepnęła Suzy.
Arthur posłuchał. W schowku zapanował mrok.
–Co my tu robimy?
–Ukrywamy się. W poszukiwaniu Niconi Komisarze przetrząsną każdy dom na
Zagubionej Ulicy. Tutaj przeczekamy niebezpieczeństwo.
–Ależ oni nas tu natychmiast znajdą! – zaprotestował Arthur. – To beznadziejna
kryjówka…
–Masz Klucz Poniedziałka, tak? – spytała Suzy. – W każdym razie jego połowę. Takie
mam informacje.
–To prawda – przyznał chłopiec.
–No to go użyj!
–Jak? – zapytał Arthur.
–Tego nie wiem – mruknęła. – Skoro masz Klucz, to może zamknij nim drzwi?
Arthur wyjął Klucz, który zajaśniał w ciemnościach, tym razem łagodną,
fluorescencyjną zielenią. Korzystał już z niego, aby zamknąć drzwi do biblioteki, kiedy
uciekał przed Aporterami, przydał mu się też do rozpięcia pasów w karetce. Tak
naprawdę nie wiedział jednak, co jeszcze powinien z nim zrobić.
–Jak dokładnie…
–Ciii! – uciszyła go Suzy pospiesznie i dodała dziwnym, gardłowym głosem: – Dotknij
klamki i każ drzwiom się zablokować.
Arthur przytknął wskazówkę do rzeźbionej żelaznej klamki.
–Zablokuj! – szepnął.
W tej samej chwili na korytarzu rozległ się stukot butów. Serce chłopaka waliło niemal
tak donośnie, jak donośnie brzmiały kroki nieznajomego, który zbliżał się do schowka.
Klamka zachrzęściła raz… i drugi… lecz drzwi pozostały zamknięte.
–Panie Sierżancie, zamknięte! – zawołał ktoś niskim głosem, trochę dziwnie, zupełnie
jakby mówiący miał w ustach stalowy lejek. Brzmi metalicznie, pomyślał Arthur. Kroki się
oddaliły, a parę sekund później na schodach słychać było ciężkie stąpanie kilku osób.
Chłopiec otworzył usta, aby szepnąć coś do Suzy, lecz dziewczyna uniosła dłoń, niemal
w całości ukrytą w zeżartej przez mole wełnianej rękawiczce, i pokręciła głową.
Minęło kilka minut. W milczeniu stali w schowku, nasłuchując odgłosu kroków i
sporadycznych okrzyków. Na schodach dał się słyszeć szybki tupot, zupełnie jakby ktoś
się gdzieś spieszył, i po chwili klamka znowu się poruszyła.
–Panie Sierżancie, zamknięte! – zadudnił ten sam głos. Potem kroki się oddaliły. Arthur
usłyszał trzaśnięcie drzwi wejściowych.
–Niemal wszystko robią dwukrotnie – wyjaśniła Suzy. – Przynajmniej ci metalowi, zwykli
Komisarze. Straszne z nich głupki. Sierżanci to zupełnie inna sprawa. Nie są
Wyprodukowani i większość z nich zleciała z góry, za karę zostali zdegradowani do
stopnia Sierżanta. Idziemy, teraz powinniśmy się wymknąć. Odblokuj zamek.
Arthur dotknął drzwi Kluczem.
–Otwórz! – polecił.
Drzwi raptownie się otworzyły i trzasnęły o ścianę. Suzy wyszła pierwsza. Arthur
podążył za nią, lecz na okrzyk dziewczyny natychmiast ukrył Klucz za plecami.
–Och! Pan Sierżant!
Na korytarzu stał Sierżant, wysoki na prawie dwa i pół metra. Przy bliższych
oględzinach widać było, że ze trzydzieści centymetrów wzrostu zawdzięcza cylindrowi.
Miał wąsy pokryte woskiem, które głaskał, oraz bardzo spiczasty, długi nos i przenikliwe
błękitne oczy. Złote paski na jego niebieskich rękawach lśniły w świetle gazowej lampy.
–Proszę, proszę – mruknął. Miał niski głos, lecz nie tak metaliczny jak tamten Komisarz.
Z kieszeni płaszcza wyciągnął notatnik, otworzył go energicznie i z wąskiej przegródki z
boku wydobył krótki ołówek. – Zastanawiałem się, dlaczego ktoś zamknął schowek na
klucz. Kogo my tutaj mamy? Imiona, nazwiska, numery, rangi i cel wizyty.
–Suzy Turkusowy Błękit, numer ewidencyjny 182367542 i pół, Napełniaczka Kałamarzy,
Klasa Szósta, w sprawie służbowej.
W połowie wypowiedzi głos Suzy przybrał niski, skrzekliwy ton. Arthur słyszał tę
zmianę już wcześniej.
Ołówek Sierżanta znieruchomiał.
–Twój głos. Co się z nim stało?
–Mam w gardle żabę. To przez nią ten skrzek – wyjaśniła Suzy basem.
–Żabę? A skąd ją wzięłaś? – zapytał Sierżant zazdrośnie.
–Dostałam w prezencie – odparła normalnym głosem. – Przypłynęła, w prawie idealnym
stanie. Jeśli dopisze mi szczęście, skrzek posłuży mi jeszcze przez rok.
–Nigdy w życiu nie miałem skrzeku w gardle – westchnął Sierżant z żalem. – Kiedyś
załatwiłem sobie lekkie kręcenie w nosie. Skonfiskowałem je Odźwiernemu, który dostał
je od Tropiciela Włóczęgów. Kręciło mnie w nosie przez okrągły rok i dopiero potem
przestało. Bardzo dystyngowane. Nie tak spektakularne jak kichanie, ale niewątpliwie
przyjemne… O czym to ja mówiłem? Kim jest ten drugi?
–Och, jestem… – zaczął Arthur.
–To jeden od nas – przerwała mu Suzy – Arthur Nocna Czerń. Paręset lat temu uderzył
się w głowę w bajorze Nicości, na samym dole, i od tamtej pory kiepsko z nim.
Bezustannie się gubi. Dlatego siedział w schowku. Szukałam go…
–Dokumenty! – zażądał Sierżant i spojrzał na Arthura.
–Zgubił – wyjaśniła Suzy pospiesznie. – Niconie go przerazili, wyplątał się z płaszcza i
ruszył na poszukiwanie kryjówki. Pewnie Niconie je żeżarli.
–Zeżarli – poprawił Sierżant. Skierował wzrok na dziewczynę. – Nie mam nic przeciwko
Napełniaczom Kałamarzy, ale rozkaz to rozkaz. Muszę go zabrać do Urzędnika
Dochodzeniowego.
–Dochodzeniówka! – prychnęła Suzy. – Będą go tam trzymać latami. Skasują mu gażę i
za co kupi nowy płaszcz, i w ogóle? Nie możemy załatwić tego polubownie? Nic pan
jeszcze nie napisał, prawda?
Sierżant zmarszczył brwi, powolnym ruchem wsunął ołówek z powrotem do przegródki i
zamknął notatnik.
–Co proponujesz? – spytał.
–Żaba – oznajmiła Suzy. – Ma pan ochotę na skrzek?
Sierżant się zawahał.
–Za friko – ciągnęła dziewczyna. – I bez obaw, nie trafi pan za kratki. Kiedy
przeprowadzono ostatnią Inspekcję Generalną?
–Ponad dziesięć tysięcy lat temu – odparł Sierżant cicho. – Ale wcześniej popełniałem
już błędy. Nie zawsze byłem Komisarzem. Kiedyś…
–Proszę – zachęciła Suzy jeszcze niższym i bardziej władczym głosem. – Niech pan
rzuci okiem.
Przysunęła dłoń do ust i na nią splunęła.
–Ohyda! – krzyknął Arthur, chociaż z ust dziewczyny nie wyleciała ślina, tylko mała,
przepiękna, szmaragdowozielona żabka. Usiadła na dłoni Suzy i wydała z siebie głęboki,
przenikliwy głos.
–Niech pan spróbuje. – Suzy wyciągnęła z kieszeni raczej brudną chustkę i pobieżnie
przetarta żabę, która najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu.
Sierżant był oczarowany. Rozejrzał się, wyciągnął rękę i chwycił żabę. Popatrzył na
stworzenie z bliska i połknął je jak miętówkę. Zamknął usta i znieruchomiał.
–I już jest nasz – podsumowała Suzy normalnym głosem. – Jestem wolna. Bez urazy,
Arthur, ale przymuszono mnie do tego zadania, a mam bardzo pilną ferencję…
Przy ostatnim słowie rzuciła się do ucieczki, ale Sierżant wyciągnął rękę i chwycił
dziewczynę za płaszcz. Suzy usiłowała strząsnąć okrycie, lecz nim się oswobodziła,
Sierżant złapał ją za kark.
–Au! Au! Puść!
–Wola cię potrzebuje, Suzy – zauważył Sierżant nie – swoim głosem. Mówił nisko i
skrzekliwie, jak poprzednio dziewczyna. – Niewykluczone, że będą nagrody.
Suzy przestała się szamotać.
–Nagrody? Szkoda, że słowo „niewykluczone" niczego nie gwarantuje…
Arthur zrobił krok naprzód.
–Posłuchaj, nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje ani czego chce ode mnie Wola, ale
bardzo ważne jest, żebym się dowiedział. Myślę… Myślę, że wielu ludzi może stracić
życie, jeśli nie otrzymam pewnych informacji. Dlatego potrzebuję twojej pomocy, Suzy.
Mówił z zapałem. Czuł lęk i napięcie, które kipiały w nim niczym woda w czajniku. W
jego świecie z pewnością poszerzano teraz obszar objęty kwarantanną. Szpitale były
zapełnione, być może nawet pękały w szwach i nie dawały sobie rady. Arthur miał
wrażenie, że widzi mamę i jej zespół badawczy w laboratorium podczas gorączkowej
pracy… gorączkowej… może nawet już pociągają nosami, kichają, a ich przeziębienie
zwiastuje nadejście epidemii…
–Ludzie? Stracą życie? – spytała Suzy. – Zatem naprawdę jesteś spoza Domu? Z
Poślednich Królestw?
–Przybywam spoza Domu – potwierdził Arthur. – Nie wiem, co rozumiesz przez
Poślednie Królestwa.
–Jesteś śmiertelnikiem? – dopytywała się dziewczyna. – Najprawdziwszym, żywym
śmiertelnikiem?
–Tak sądzę – przyznał.
–Ja też, tak jakby. Przynajmniej kiedyś byłam. – Z wahaniem dodała: – Pomożesz mi
wrócić? Wszyscy potrzebujemy pomocy, żeby powrócić.
–Kto? – zdziwił się. – Wszyscy w mieście?
–Skąd! – zaprotestowała Suzy pogardliwie. – Wszyscy dorośli to tak zwani Rezydenci.
Chodzi mi o nas. O dzieci. Te, które przed laty poszły za Szczurołapem.
–Sprawa jest banalnie prosta – wyrecytował Sierżant, czy też ten, kto przez niego
przemawiał. – Arthur musi znaleźć sposób na sprowadzenie Woli z powrotem. Wszystko
inne przyjdzie samo.
–Nie pomogę ci, jeśli ty nam nie pomożesz – oznajmiła Suzy. – Umowa stoi?
–Chyba tak – zgodził się Arthur. – Pomogę, jeżeli potrafię. Zgadzam się.
Suzy z uśmiechem wyciągnęła rękę. Chłopiec uścisnął jej palce, kiedy energicznie
potrząsała jego dłonią.
–Uwaga – ostrzegł Sierżant i przyłożył dłoń do ucha. – Nadchodzą Komisarze. Istnieje
spore prawdopodobieństwo, że Poniedziałkowy Południk albo Zmierzchnik wiedzą, że
Arthur przedostał się przez Drzwi Frontowe, i wszczęli poszukiwania. Musimy
niezwłocznie zniknąć.
–Lepiej zostawmy tego kloca – zaproponowała Suzy. – Nie możemy zabrać go ze sobą.
Nie doczekała się odpowiedzi, ale usta Sierżanta się rozchyliły i wypełzła z nich zielona
żaba. Komisarz stał nieruchomo niczym pomnik. Żaba wskoczyła Suzy na ramię i zaczęła
się wspinać ku jej ustom, lecz dziewczyna chwyciła ją w dłoń i wepchnęła do
wewnętrznej kieszeni, którą zapięła na guzik.
–Dość, żabko – oświadczyła. – Raz się dałam podejść, teraz będę ostrożna. W drogę!
–Dokąd idziemy? – spytał Arthur. Był zdezorientowany. Tyle zdarzyło się w tak krótkim
czasie, że zaczął wątpić, czy kiedyś będzie miał szansę usiąść i zadać kilka pytań. A
raczej, czy uzyska kilka odpowiedzi.
–Do Biura Głównego Wydajnika Dolnego Atrium.
–Do czego?
–Główny Wydajnik odpowiada za wydajne funkcjonowanie całego Dolnego Atrium –
wytłumaczyła Suzy, gdy wychodzili przez tylne drzwi, prowadzące do zaułka. – Problem
w tym, że go nie ma. To znaczy Głównego Wydajnika. Chyba nie przysłano następcy
poprzedniego, który awansował. Nie ma też żadnego personelu, więc ja tam mieszkam,
po zakończeniu swojej zmiany, rzecz jasna.
–Czy to daleko?
–Trzy tysiące dziewięćset pięter – odparła Suzy i wskazała palcem niebo.
Rozdział 11
–Pojedziemy windą towarową – powiedziała Suzy, kiedy powoli wyszli na ulicę i
dołączyli do pochodu tragarzy, którzy dźwigali naręcza płóciennych szmat,
przeznaczonych do przerobienia na papier. – Może tą w Narzędziowni Szybkiego
Rozpowszechniania Nadmiaru Dokumentów.
–Słupy światła – zauważył Arthur i dyskretnie wskazał jeden z nich. – Czy to są windy?
–Niezupełnie. – Suzy zmarszczyła brwi. – One tylko wyznaczają drogę, po której
porusza się winda. W środku to wygląda jak mały pokój. Nuda.
–To dobrze – odetchnął Arthur. Ulżyło mu, że nie zostanie zamieniony w wiązkę
fotonów albo coś w tym stylu. A jeśli nawet, nic nie będzie o tym wiedział.
–W niektórych gra muzyka – dodała Suzy. – Ale tylko największe są w stanie pomieścić
trubadurów czy zespół instrumentalny. Nie skorzystamy z takiej windy. Są
zarezerwowane dla szych.
–Dla kogo?
–Dla grubych ryb. Dyrektorów. Urzędników z Firmy.
–Z Firmy? – powtórzył Arthur, kiedy przechodzili przez ulicę, nurkując pod bardzo
długim, zwiniętym w rulon pergaminem, niesionym niczym dywan przez niezwykle
niskiego i grubego mężczyznę oraz zaskakująco wysoką, chudą kobietę.
–Z Firmy. Spółki. Przedsiębiorstwa – wyjaśniła Suzy. – Tych, co to kierują Domem i
jego… bo ja wiem… interesami.
–Co to jest Dom? – chciał wiedzieć Arthur. – Jak to możliwe, że wszystko się w nim
mieści?
–Tędy – wskazała drogę Suzy. Rozejrzała się i uchyliła klapkę u podstawy pobliskiego
muru. – Dalej na kolanach.
Arthur podążył za nią do wąskiego tunelu, który prowadził pod budynkiem. Korytarz
gwałtownie się obniżał, a potem biegł poziomo. Pełzli, kiedy Suzy odpowiadała na jego
pytanie.
–Nigdy nie dowiedziałam się, czym dokładnie jest Dom, bo byłam, jak by to powiedzieć,
imigrantką. Niewiele widziałam poza Dolnym Atrium i może kilkunastoma innymi piętrami.
Poza tym brak mi było edykacji, ale z tego, co czytałam i słyszałam od ludzi… Eph…
–Co? – spytał Arthur.
–Dom jest Epicentrum Wszelkiego Stworzenia – rozległ się w mroku niski głos.
Arthurowi serce podeszło do gardła.
–Do diabła! – krzyknęła Suzy, potem beknęła i dodała: – Wyskoczyła. To jest,
wskoczyła.
–Hm, żabo albo kimkolwiek jesteś – zaczął Arthur nerwowo. – Co to znaczy
„Epicentrum Wszelkiego Stworzenia"?
–Możesz nazywać mnie Ostatnią Wolą, Testamentem lub po prostu Wolą, której istotną
część stanowię. Dom to Królestwo Wszelkiej Rzeczywistości, zawierające Archiwum
Wszechrzeczy.
–Rozumiem… Tylko co to właściwie znaczy? Eee Wasza Wolowatość?
–Dom wzniesiono z Nicości, a jego twórczynią była Wielka Architektka Wszechrzeczy.
W Domu zamieszkali służący, wykonawcy jej poleceń. Następnie stworzyła Ona
Poślednie Królestwa, które nazwaliście Wszechświatem. Dom i jego służby mieli za
zadanie rejestrować i obserwować tę wspaniałą pracę, co też wiernie czynili przez
niezliczone wieki. Potem Wielka Architektka odeszła, pozostawiając po sobie Ostatnią
Wolę, która miała sprawić, że Jej dzieło oraz dzieło Domu przetrwa we właściwej formie.
–Rozumiem…
–ALE NIC Z TEGO NIE WYSZŁO! – zagrzmiał głos.
–Au! To moje gardło, przypominam – poskarżyła się Suzy.
–Nie wyszło – powtórzył głos, tym razem ciszej. – Zamiast spełnić Ostatnią Wolę,
podzielono ją na siedem części, które rozproszyły się w czasie i przestrzeni po
Poślednich Królestwach. Siedmiu Wykonawców wykazało się nielojalnością i sięgnęło po
władzę w Domu. Chcieli oni nie tylko obserwować i rejestrować, lecz także ingerować w
sprawy Poślednich Królestw. Postanowili wtrącać się w proces Tworzenia!
–Niech zgadnę – włączył się Arthur. – Pan Poniedziałek to jeden z nich?
–W rzeczy samej, choć nie jest to jego prawdziwe nazwisko – wyjaśniła Wola. –
Złodzieje nie słyną z przestrzegania zasad moralnych, lecz Wykonawcy znaleźli ich w
sobie dość, by osiągnąć porozumienie i podzielić się władzą w Domu i Poślednich
Królestwach. Poniedziałek rządzi Niższym Domem. Poza jego obszarem sprawuje władzę
nad wszystkim w każdy poniedziałek, bez wyjątku.
–To nie miejsce na rozmowy o tych rzeczach – zauważyła Suzy nerwowo. – Może
zaczekamy… egl…
Jej głos zniknął w gulgocie.
–Czas w Domu niezmiennie płynie naprzód, chociaż poza Domem można go
kształtować – ciągnęła Wola. – Nawet teraz Pan Poniedziałek usiłuje odzyskać to, co
utracił. Połowę jednego z Siedmiu Kluczy do Królestwa, Siedmiu Kluczy Domu, Siedmiu
Kluczy Stworzenia!
–Połowa jednego z siedmiu Kluczy to chyba niewiele – spostrzegła Suzy. – Moim
zdaniem…
–Dom wzniesiono z Nicości – podjęła Wola, bezpardonowo przerywając dziewczynie. –
Połowa jednego Klucza jest lepsza niż nic. Wkrótce Prawowity Dziedzic przejmie także
drugą część. Wówczas wypełni się pierwsza część Woli!
–Zaraz, zaraz! – krzyknął Arthur. – Chodzi o mnie? Nie chcę być żadnym dziedzicem.
Muszę znaleźć lekarstwo na zarazę i wrócić do siebie.
–Jesteś Prawowitym Dziedzicem! – ryknęła Wola, po czym dodała nieco ciszej: –
Nikogo innego nie mamy pod ręką, czy tego chcesz, czy nie. Poradzimy sobie!
–Dziwna pewność siebie, prawda? – zauważyła Suzy i zakaszlała. W słabym świetle
Arthur zauważył, że dziewczyna rozciera szyję. – Naiwna zielona żaba, śmiertelnik na
gościnnych występach oraz Napełniaczka Kałamarzy Szóstej Klasy to skromna ekipa w
porównaniu z Panem Poniedziałkiem i całym aparatem władzy Niższego Domu.
–Czym? – spytał Arthur.
–Kiedyś to mi się obiło o uszy – wyjaśniła. – Uznałam, że fajnie brzmi. Aparat władzy
Niższego Domu. Chodzi o Poniedziałkowego Południka i jego pachołków, Windziarzy.
Komisarzy w Atrium, a także Stemplarzy i Pieczątkowców. Nie wspominając o
Poniedziałkowej Jutrzence i jej Korpusie Inspektorów oraz Poniedziałkowym
Zmierzchniku wraz ze wszystkimi jego fagasami.
–Skrzydlaci Słudzy Nocy – oświadczyła Wola. – I Nocni Przybysze. Nie… Skrzydlaci
Słudzy są pod egidą Sir Czwartka i jego Zmierzchnika. Tak sądzę.
–Nie jest nawet pewien jakiegoś drobnego szczegółu, a chce rzucać wyzwanie Wielkim
Szychom – zauważyła Suzy. – Słuchaj, Wolo, zaraz wychodzimy na ulicę, więc bądź
cicho!
–Jestem tylko fragmentem Ostatniej Woli, więc moja wiedza jest niekompletna.
–Powiedziałam: cicho! – syknęła Suzy. Zatrzymała się, ostrożnie uchyliła właz w suficie
i wytknęła głowę na zewnątrz, aby się rozejrzeć. – W porządku. Wygląda na to, że droga
wolna, wyjdziemy na rogu biura spedycyjnego, za nie oznakowaną skrzynią. Stoi tu od
kilkuset lat. Potem zaczekamy chwilę, a gdy usłyszymy dzwonek, pobiegniemy do windy
towarowej. Jasne?
–Nie – burknął Arthur. – To znaczy rozumiem ten fragment o bieganiu do windy
towarowej na dźwięk dzwonka. Z resztą mam problemy.
–Zakład, że będzie jeszcze gorzej? – westchnęła Suzy ponuro, gdy gramolili się na
zewnątrz i kucali za skrzynią. – Wiedziałam, że nie powinnam była łykać tej przeklętej
żaby. No, ale chyba wszystko jest lepsze od napełniania kałamarzy całymi dniami przez
kolejne dziesięć tysięcy lat. Poza tym istnieje szansa, że ominie mnie następne
szorowanie w głowie.
–Szorowanie w głowie? Chciałaś powiedzieć: szorowanie głowy? – zauważył Arthur. Z
tego, co widział, Suzy nie zaszkodziłoby umycie włosów.
–Nie, w głowie – powtórzyła Suzy. – Mniej więcej raz na sto lat wszystkie dzieci poddaje
się praniu mózgu. Sama nie wiem czemu. Taki zabieg boli jak chory ząb, choć tutaj nigdy
nie przytrafił mi, się ból zęba. Potem zapomina się o wszystkim prócz tego, co
najważniejsze. Musiałam się uczyć czytać mniej więcej… Powiedzmy, że mnóstwo razy.
Z tym że nigdy nie zapomniałam, jak tutaj trafiłam. Czasami pamiętam nawet, jak życie
wyglądało przedtem…
Zamierzała coś dodać, lecz nagle zabrzmiał dzwonek. Suzy momentalnie poderwała się,
chwyciła Arthura za rękę i pociągnęła go za sobą, przepychając się przez grupę
mężczyzn i kobiet w skórzanych fartuchach, którzy właśnie przystąpili do przenoszenia
pudeł i skrzyń do otwartej windy towarowej.
Suzy i Arthur wyprzedzili nieznajomych i dziewczynka zaciągnęła im okratowane drzwi
windy przed nosem. Arthurowi zdawało się, że w ich zdumionych minach jest coś
dziwnego. Suzy wybrała i nacisnęła jeden guzik spośród setek, a może tysięcy małych
przycisków z brązu, pokrywających całą ścianę kabiny.
–Zawsze tak robię – wyjaśniła, gdy winda kilka razy zadrżała i płynnie ruszyła w górę.
Siła przyspieszenia wgniatała Arthura w podłogę. Musiał ugiąć kolana i chwycić się
poręczy z polerowanego drewna. Jeszcze nigdy nie doświadczył w windzie tak potężnej
akceleracji.
–Zawsze wyglądają na zaskoczonych, ale moim zdaniem robią takie miny tylko ze
strachu, że ktoś ich obserwuje – ciągnęła Suzy. – Chociaż tym razem faktycznie mogą
być zdumieni, bo normalnie podróżuję w pojedynkę.
–Nie będzie problemu z tym, że ich dostawa nie dotrze na miejsce? – zaniepokoił się
Arthur.
Suzy pokręciła przecząco głową.
–Pewno nikt nawet tego nie zauważy. W Dolnym Atrium panuje straszny bałagan, nikt
nic nie robi prawidłowo i przyzwoicie.
–Dlaczego tak się dzieje?
–A bo ja wiem? – Wzruszyła ramionami. – Ponoć Panu Poniedziałkowi nie zależy, żeby
coś zmienić na lepsze… eph…
–Lenistwo – oświadczyła Wola ustami Suzy. – Ta przypadłość dotknęła Pana
Poniedziałka i za jego pośrednictwem rozprzestrzenia się po Niższym Domu. Gdy
Ostatnia Wola się dopełni, lenistwo zostanie wytrzebione i powróci wigor.
–Nie możesz wyjść i mówić samodzielnie? – zirytowała się Suzy i ponownie
rozmasowała szyję.
–Tak, właśnie – przytaknął niespokojnie Arthur. Czuł nieprzyjemne dreszcze, kiedy
słyszał, jak mała dziewczynka mówi tak niskim głosem.
–Dobrze, skoro prosisz, Arthurze – zgodziła się Wola. Nim skończył mówić, Suzy
wybałuszyła oczy i pochyliła się, jakby zamierzała zwymiotować. Moment później z jej
ust wystrzeliła zielona żaba, która z plaskiem wylądowała na ścianie. Pozostała tam
przez chwilę, wodząc dokoła tęczowymi oczyma, a następnie skoczyła na poręcz obok
Arthura.
–Ukrywanie się jest często koniecznością – wyjaśniła skrzekliwym głosem. – Pan
Poniedziałek dysponuje pewną władzą, a jego podwładni nie tracą czujności.
–Ile czasu zajmie dotarcie do… Zapomniałem nazwy tego urzędu – przyznał Arthur.
–Och, pewnie jeszcze chwilę – zapewniła go Suzy. – Trudno powiedzieć. Czasami jedzie
się tam szybko, czasem godzinami. Raz trafiłam do windy, która się popsuła, i utkwiłam
w niej na czternaście miesięcy.
–Czternaście miesięcy! Przecież byś umarła.
Suzy pokręciła głową.
–Niełatwo jest umrzeć w Domu. Nie da się umrzeć z głodu albo pragnienia. Chociaż
można okropnie zgłodnieć albo zostać zabitym, ale to niełatwe. Mamy tu ból i straszliwe
cierpienie, lecz rany, które powinny być śmiertelne, nie zawsze zabijają, przynajmniej nie
Rezydentów i pewnie nie nas, dzieci Szczurołapa, choć wolę nie przekonywać się o tym
na własnej skórze. Zdarza się, że Rezydenci nawet tracą głowy, ale po pewnym czasie
mogą dojść do siebie, jeśli dostatecznie szybko nasadzą je z powrotem. Broń Komisarzy
zabija, ogień też, jeśli jest dostatecznie gorący, i Niconie… Wystarczy mała, ropiejąca
rana po ugryzieniu albo zadrapaniu przez Niconia i zmieniasz się w Nicość. Dlatego
wszyscy się ich boją. Ale nie da się tutaj umrzeć od choroby ani nawet się rozchorować.
Nie ma prawdziwych dolegliwości, takich jak gorączka, biegunka czy krwawe wymioty.
Jest moda na przeziębienia i katary sprowadzone z Królestw. Zazwyczaj jednak mają
postać amuletu, który można zdjąć. Albo zażywa się je wraz z żywnością. Krótko trwają i
co najwyżej prowadzą do kichania, kaszlu lub zaczerwienienia oczu. Choroby się nie
czuje. Poza tym nikt tutaj nie musi jeść ani pić, chociaż herbata jest w modzie i każdy
lubi jeść dla rozrywki albo na pokaz. Nie ma z tym problemu, bo nie trzeba… no, wiesz…
w Domu nie istnieją toalety, nie ma takiej konieczności.
–Od jak dawna tu jesteś? – spytał Arthur. Kręciło mu się w głowie od nadmiaru
informacji.
–Bo ja wiem? – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Pamiętaj o szorowaniu w głowie.
Zresztą Czas Domowy jest inny.
–Czas Domowy to Czas prawdziwy – zauważyła Wola. – Czas w Poślednich
Królestwach jest do pewnego stopnia elastyczny, a przynajmniej może płynąć w tył.
Pamiętaj o tym, Arthurze. Ta informacja może ci się przydać. Hep.
–Co hep?
–Ciało tej żaby ukształtowano z Nicości. Chociaż to tylko kopia jadeitu z twojego
świata, Ponury Wtorek ukształtował ją samodzielnie, więc uchwycił sporo z jej żabiej
natury i dobrze odtworzył moc prawdziwego kamienia. Trudno jest zasiedlić taki kształt.
O tym także pamiętaj, Arthurze…
–Zaraz! – przerwał jej chłopiec i odetchnął głęboko. – Przede wszystkim oczekuję
wyjaśnień. Dlaczego wybrałaś mnie na Prawowitego Dziedzica? Czemu dostałem Klucz i
Atlas? A tak na marginesie, Aporterzy mi go zabrali.
–Przypadek i zbieg okoliczności – wyjaśniła Wola. – Zapoznam cię z zaistniałą sytuacją.
Dwanaście dni temu, według Czasu Domowego, uwolniłam się z więzienia na pewnej
odległej gwieździe. Przybyłam do Domu, aby sposobami chytrymi i przebiegłymi
przeniknąć do umysłu Kichola, kamerdynera i prawej ręki Pana Poniedziałka. już będąc
w Kicholu, skłoniłam Poniedziałka do przekazania Klucza śmiertelnikowi, który miał
wkrótce umrzeć. Poniedziałek uznał, że wówczas szybko odzyska Klucz, bo oddawszy
go raz, spełni warunki Woli i w ten sposób uchroni się przed zemstą ze strony wymiaru
Sprawiedliwości i Prawa. Czyli nie zagrożę mu ani ja, ani pozostałe fragmenty
Testamentu, które mogą jeszcze zbiec z miejsca uwięzienia. Wiesz, co stało się później.
–Ale dlaczego ja? Czemu chciałaś, aby Klucz trafił do śmiertelnika?
–Czysty przypadek zadecydował o wyborze twojej osoby. Architektka zapisała, że tylko
śmiertelnik może być prawowitym Dziedzicem – wyjaśniła Wola. – Najzwyczajniej
przejrzałam akta tych, którzy mieli umrzeć w dogodny poniedziałek. Potrzebowałam
kogoś o elastycznym umyśle, młodego, bez przesądów i dalekiego od dogmatycznej
religijności. W rezultacie wykluczyło to mnóstwo poniedziałków na przestrzeni, jak to
nazywasz, dziejów. A musiał to być poniedziałek, abym pod postacią Kichola mogła
wkroczyć do twojego świata wraz z Panem Poniedziałkiem.
–Czyli naprawdę miałem umrzeć? – spytał Arthur powoli. Nie podejrzewał, że dozna
takiego wstrząsu. – Na atak astmy?
–Tak – potwierdziła Wola. – Kiedy jednak przyjąłeś Klucz, zmieniłeś zapis w aktach.
–Nie rozumiem.
–To proste, Arthurze. Posłuchaj uważnie. Każdy archiwalny zapis w Domu, bez względu
na to, czy sporządzony w kamieniu, czy w metalu, na papirusie czy na papierze, jest
ściśle powiązany z danym obiektem na obszarze Poślednich Królestw. Niezależnie od
tego, jaka zmiana dotknie wspomniany obiekt, modyfikuje się zapis w aktach. Jeśli ktoś
dysponuje odpowiednią mocą, może sprawdzić, jakie zmiany nastąpią, i ingerować.
Możliwe jest także działanie odwrotne. Jeżeli tutaj dojdzie do zmiany zapisu w aktach,
wówczas zmiana ta dotknie daną osobę, miejsce, obiekt lub cokolwiek innego, co
odnotowane jest w archiwum.
–To znaczy, że gdyby ktoś zmienił moje akta, dodając do nich informację o mojej
śmierci, wówczas bym umarł? – spytał Arthur.
–Najpierw trzeba by było znaleźć twoje papiery – wtrąciła Suzy. – Nic z tego. Od wieków
szukam swojej teczki, przynajmniej kiedy o tym pamiętam. Nie tylko ja, wszystkie inne
dzieci też. Do tej pory nikomu się nie powiodło.
–Archiwum jest w opłakanym stanie, to prawda. Ale bardzo niewielu mieszkańców
Domu ma moc korygowania zapisów – dodała Wola. – Rzecz jasna, można użyć Klucza
do zmodyfikowania niemal każdych akt. Niektórzy urzędnicy dysponują bardziej
umiarkowaną władzą, lecz tak czy owak, tego typu poczynania pozostają w sprzeczności
z Pierwotnym Prawem oraz celem istnienia Domu, czyli obserwowaniem oraz
archiwizowaniem zagadnień związanych z Poślednimi Królestwami i
NIEINGEROWANIEM!
–Au! – krzyknęli Arthur i Suzy zgodnie, jednocześnie zatykając uszy dłońmi.
–Twoi pobratymcy są co najmniej współwinni – oświadczyła Wola ze smutkiem i
skierowała zielony, lepki palec na Arthura. – Nikt nie miał ochoty ingerować, kiedy
byliście biomasą. Wystarczyło jednak kilka milionów lat i pojedyncze komórki stały się
niesłychanie interesujące. Twój lud jest niebywale twórczy. Gdyby tylko Architektka nie
odeszła…
–Co by się ze mną stało, gdybym umarł? – spytał Arthur.
–Byłbyś martwy – odparta Wola. – Skąd to pytanie?
–Stąd, że… – Urwał. Sam nie rozumiał, dlaczego o to zapytał. – Gdzie teraz jestem? Czy
istnieje jakieś życie po śmierci? Skoro Architektka wszystko stworzyła…
–Nic nie wiem o żadnym życiu po śmierci – odparta Wola. – Jest Nicość, z której
niegdyś wyłoniło się wszystko. Jest Dom, który trwa niezmiennie. Są efemeryczne
Poślednie Królestwa. Kiedy się je opuści, to już koniec, choć zdaniem niektórych
wszystko ostatecznie powraca do Nicości. Zapis w aktach wyznacza twoje odejście i
również jest martwy, ale przechowuje się go dla celów archiwalnych.
–Chcesz powiedzieć, że jest zgubiony i zapomniany – prychnęła Suzy. – Nie
uwierzyłbyś, jacy oni są beznadziejni. Trzymaj się mocno, zwalniamy. Jesteśmy prawie
na miejscu. Uwaga!
Rozdział 12
Arthur złapał się poręczy, kiedy winda nagle zahamowała i kilka razy zatrzęsła się tak
mocno, że jej pasażerowie niemal uderzyli w sufit, a potem opadli na ziemię. Przez kilka
sekund sunęła gładko, dzięki czemu chłopak się odprężył, a na koniec gwałtownie
znieruchomiała, tym razem skutecznie posyłając Arthura i Suzy na ściany i podłogę
kabiny. Za sprawą swojej żabiej postaci z przyssawkami na palcach Wola pozostała
przylepiona do poręczy.
Arthur pozbierał się odrobinę wolniej niż Suzy, która od razu zajęła się otwieraniem
drzwi windy. Spodziewał się ujrzeć biuro takie jak w Atrium, całe w ciemnym drewnie i
zielonych filcach, oświetlone lampami gazowymi. Tymczasem jego oczom ukazał się
widok, który sprawił, że chłopiec mimowolnie otworzył usta.
Za drzwiami kabiny rozpościerał się cienisty las, pełen bardzo wysokich drzew o
wyjątkowo grubych pniach. Olbrzymie rośliny rosły wokół niestarannie przystrzyżonego
trawnika, a pośrodku znajdowała się wypalona plama po ognisku. Na skraju lasu szemrał
wąski, krystalicznie czysty strumyk, nad którym przerzucona była drewniana kładka. Od
niej odchodziła wybrukowana ścieżka, a na końcu tej ścieżki znajdował się otwarty
domek letniskowy, przypominający staromodną, zadaszoną scenę koncertową. Stało
tam biurko, wygodny fotel i kilka półek z książkami.
–Jesteśmy na miejscu – oznajmiła Suzy. – Oto Biuro Głównego Wydajnika.
Arthur wyszedł za nią, Wola skakała na przodzie. Drzwi windy zasunęły się
samoczynnie, chłopak drgnął na dźwięk elektrycznego dzwonka. Odwrócił się i zobaczył,
że kabina jest zamaskowana w pniu jednego z drzew. Zamknięte drzwi ledwie odznaczały
się w korze, a przycisk wzywania windy został ukryły w sękatym konarze.
–Tu świeci słońce – zauważył Arthur i wskazał dłonią prześwity w koronach drzew.
Skierował wzrok między dwa pnie i zauważył w dali łąkę oraz błękitne niebo. – To zwykłe
niebo i normalny krajobraz. Gdzie jesteśmy?
–Nadal przebywamy w Domu – zapewniła go Suzy. – Wszystko to jest jak obraz. Nie da
się przejść między drzewami. Próbowałam. Za każdym razem wpadałam na coś
twardego, zupełnie jakbyśmy byli otoczeni oknem.
Arthur przez cały czas się rozglądał. Dostrzegł kształty sunące w trawie. – wielkie
stworzenia, które przypominały gady. Takie prehistoryczne stwory widział w książkach i
w muzeach. Te tutaj jednak nie były szare jak na obrazkach, tylko jasnożółte w
bladoniebieskie pasy.
–Tam są dinozaury!
–Nie dostaną się tu – wyjaśniła Wola. – Suzy ma rację. Wokół biura wznosi się
panoramiczne okno, za którym rozpościera się widok na konkretne miejsce z Poślednich
Królestw. Dziwne, że to krajobraz z odległej przeszłości. Niełatwo jest dokonać takiej
sztuki. Im większa różnica między przeszłością a Czasem Domowym, tym mniej stabilne
jest okno.
–Czy tego typu okna mogą wychodzić na przyszłość? – zainteresował się Arthur. – Da
się zmienić krajobraz za szybą?
–To zależy, co uważasz za przyszłość – odparta Wola. – Istnieje wiele różnorodnych
współzależności pomiędzy Czasem Domowym a czasem w Poślednich Królestwach.
Jeżeli masz na myśli przyszłość swojego świata, odpowiedź brzmi: nie. Pozostaje ona w
ścisłym związku z Czasem Domowym, zatem nie jest osiągalna. Moglibyśmy jednak
poznać każdą chwilę poprzedzającą twoje przybycie, pod warunkiem że
dysponowalibyśmy dokumentem z opisem okna. Jak widzisz, wychodzi ono na
Poślednie Królestwa, zatem jest jednocześnie ich częścią i gdzieś w Domu znajduje się
zapis o nim. Może w tym biurku.
–To bez znaczenia – mruknął Arthur. – Chciałem tylko sprawdzić… zobaczyć, co się
dzieje u mnie w domu. Ale nie interesuje mnie to, co się zdarzyło przed moim wyjazdem.
Chyba lepiej nie wiedzieć, co zaszło potem, pomyślał przygnębiony. W rezultacie bałby
się jeszcze bardziej i byłby jeszcze bardziej spięty.
–Rozpalę ogień – zaproponowała Suzy. – Zaparzymy herbatę.
Nie mamy czasu na odpoczynek, pomyślał chłopiec ze smutkiem. Udało mu się jednak
nie powiedzieć tego na głos. Musiał uzbroić się w cierpliwość i wysłuchać, co Wola ma
do powiedzenia. Równie dobrze podczas słuchania mogli popijać herbatę.
Suzy podeszła do wypalonej plamy na trawniku i zaczęła układać niewielką piramidkę z
czarnych kamieni. Arthur podążył za nią. Dopiero po chwili zrozumiał, że Kamienie to
węgiel. Jeszcze nigdy takiego nie widział. Wszystkie kawałki miały identyczny kształt i
rozmiar, co jego zdaniem nie było normalne.
–W ogóle nie pojmuję tego miejsca – wyznał. – Po co komu lampy gazowe i węgiel, a do
tego staromodne ubrania i tak dalej? Skoro znajdujemy się w Epicentrum Wszechświata,
wszystko tutaj powinno opierać się na magii lub czymś w tym rodzaju. Poza tym
powinniście nosić lepsze ubrania.
–Taka moda – odparła Suzy. – Zmienia się co pewien czas, nie wiem czemu. Kiedy się
zmienia, wszystko wygląda inaczej, tyle że zawsze zostaje archiwum, kiepska praca i
rzeczy, których się chce, ale się nie dostanie, na przykład przyzwoite ciuchy. Nie
pamiętam poprzedniej mody, zmieniła się ponad sto lat temu. Za dużo szorowania w
głowie. Jak przez mgłę przypominam sobie, że nosiłam szpiczasty kapelusz.
–Powłóczyste szaty, ogniska z krowiego łajna, a zamiast wind wózki z osłami, które bez
końca wspinały się na góry – zauważyła Wola. – Taka panowała moda, zanim trafiłam
pod klucz. Wydaje mi się, że Architektka chętnie czerpała natchnienie z Poślednich
Królestw, przynajmniej w kwestii detali. Nie wątpię, że bieżąca moda jest wymysłem
Wykonawców.
–Bez względu na modę, nie da się zdobyć ubrań z oficjalnych dostaw, więc trzeba je
brać od przemytników – poskarżyła się Suzy. – Do tego potrzebne jest miejscowe złoto,
prawie nieosiągalne, lub coś na wymianę. Szychom nie brakuje płaszczy, koszul,
herbaty, ciasta maślanego i innych towarów. Na szczęście czasem gubią torbę węgla
albo paczkę herbaty.
Dziewczynka zamrugała oczyma, poszła do domku letniskowego i przyniosła poobijany,
czarny imbryk, który napełniła wodą ze strumienia i zawiesiła nad ogniskiem na trójnogu
z trzech zgiętych pogrzebaczy oraz kawałka drutu.
–A teraz, żabko, powiedz nam, co powinien zrobić Arthur – poprosiła. Usiadła po
turecku na trawniku i wbiła wzrok w wyłupiaste oczy płaza. Chłopiec położył się na
brzuchu i oparł brodę na dłoniach.
–Arthurze – zaczęła Wola. – Posiadasz Wskazówkę Minutową, czyli połowę Klucza
rządzącego Niższym Domem. Nie jest ona tak potężna jak Wskazówka Godzinowa, którą
zachował Pan Poniedziałek, lecz można z niej korzystać szybciej i częściej. Wiesz, że
nadaje się do zamykania i otwierania drzwi, ale kryje w sobie także wiele innych
możliwości, o których opowiem w stosownym czasie. Jako Pierwszy Fragment Ostatniej
Woli, wybrałam ciebie na Prawowitego Dziedzica Domu. Wskazówka Minutowa to tylko
element twojego dziedzictwa. Twoim pierwszym zadaniem jest zdobycie Wskazówki
Godzinowej i skompletowanie Klucza. Dzięki niemu bez trudu pokonasz Pana
Poniedziałka i obejmiesz funkcję Mistrza Niższego Domu. Potomne Dni zaprotestują, to
pewne, ale same przystały na warunki umowy z Poniedziałkiem, więc nie będą mogły się
wtrącać. Kiedy tylko Poniedziałek ulegnie, a ty zostaniesz Mistrzem, wówczas
zaprowadzimy w Domu istotne zmiany, aby stworzyć trwałe podstawy pod uwolnienie
pozostałych fragmentów Testamentu. Niewątpliwie panoszy się tutaj dramatyczna
ociężałość i głupota, a co najgorsze, jak myślę, dochodzi do ingerowania w sprawy
Poślednich Królestw. Staniesz przed koniecznością skompletowania gabinetu,
wyznaczenia własnej Jutrzenki, Południka i Zmierzchnika, rzecz jasna…
–Zaraz, zaraz! – zawołał Arthur. – Nie chcę być Mistrzem ani nikim w tym rodzaju.
Muszę zdobyć lekarstwo na epidemię i dostarczyć je do domu! Chcę tylko wiedzieć, jak
to zrobić.
–Omawiałam ogólną strategię – prychnęła Wola. – Nie poruszałam kwestii taktyki. Mimo
to postaram się odpowiedzieć na twoje pytania.
Żaba splotła obciągnięte błoną pławną palce i nachyliła się.
–Primo, musisz pokonać Pana Poniedziałka, aby w ogóle stanąć przed szansą
uczynienia czegokolwiek, także znalezienia lekarstwa na tę twoją epidemię. Secundo,
wkradniesz się do Pokoju Dziennego – cóż za trafna nazwa – Pana Poniedziałka i
odzyskasz Wskazówkę Godzinową, należną ci z mocy prawa. Gdy tylko wejdziesz do
środka i przywołasz Wskazówkę zaklęciem, którego cię nauczę, przyleci ona i wyląduje
w twojej dłoni, chyba że Poniedziałek właśnie będzie ją trzymał, co nie wydaje się
prawdopodobne.
–To znaczy, że nie ma sposobu uzyskania antidotum na chorobę bez pokonywania
Poniedziałka? – spytał Arthur.
–Gdy zostaniesz Mistrzem, wszystko stanie się możliwe – zapewniła go Wola. –
Uzyskasz pełny dostęp do Atlasu, skarbnicy ważnej wiedzy. Moim zdaniem znajduje się
tam opis lekarstwa na tę zarazę.
–Ale ja nie mam Atlasu! Aporterzy go zabrali i zniknęli.
–Aporterzy trafili tam, skąd przyszli: do Nicości – wyjaśniła Wola. – Atlas zaś będzie
tam, skąd przybył: na inkrustowanej kością słoniową półce za paprocią w Pokoju
Dziennym Poniedziałka.
–A więc nie mam innej możliwości znalezienia lekarstwa na epidemię i powrotu do
domu?
–Nie – odparła stanowczo Wola.
–No dobrze, skoro nie mam wyjścia, to muszę to zrobić – odrzekł Arthur. – Jak mam się
wśliznąć do Pokoju Dziennego Poniedziałka?
–Tego szczegółu jeszcze nie rozgryzłam – przyznała Wola. – Musisz jednak wiedzieć, że
istnieją różne możliwości, między innymi użycie Niebywałych Schodów, choć jest to
ostatnia… – urwała w pół zdania i przechyliła zieloną główkę. – Co to było? – spytała.
Arthur również usłyszał ten hałas, przypominający odległy ryk. Popatrzył pytająco na
Suzy.
–Trudno powiedzieć – odparła dziewczynka. – Wcześniej słyszałam tutaj wyłącznie
szmer strumyka i dzwonek windy.
Ryk rozległ się ponownie, tym razem znacznie głośniej i bliżej. Między drzewami Arthur
ujrzał żółtego potwora w niebieskie pasy. Jeśli nie brać pod uwagę ubarwienia, gigant
przypominał tyranozaury, które chłopak widzialna ilustracjach. Z pewnością zwierzę
ważyło kilka ton, miało ze trzynaście metrów długości od głowy do ogona, a jego zęby
były długie jak ręka Arthura. Stwór pędził prosto na biuro i ryczał, sadząc wielkimi
susami.
–Jesteście pewni, że nic nam tutaj nie grozi? – zaniepokoił się Arthur. – Jak to możliwe,
że słyszymy ryk?
–Poniedziałek – wyjaśniła Wola pospiesznie – użył Klucza Godzinowego oraz Siedmiu
Cyferblatów, by połączyć tamtą rzeczywistość z tym pomieszczeniem. Zwierzę może się
tutaj przedostać, podobnie jak Poniedziałek! Musimy uciekać i walczyć innego dnia.
Arthurze, pod żadnym pozorem nie oddawaj Klucza!
Żaba niezwłocznie wskoczyła do strumyka. Suzy też przez moment chciała pójść w jej
ślady, lecz zawahała się, podbiegła do windy i przycisnęła guzik. Arthur ruszył za nią,
dobywając Klucz spod koszuli.
Kilka sekund po tym, jak pokonał kładkę, wielki żółty dinozaur z niewiarygodną mocą
przedarł się między drzewami, rozrzucając dookoła drzazgi. Jego paciorkowate oczy
skierowały się na dym ogniska. Drapieżnik ruszył naprzód z rykiem, kłapiąc paszczą.
Rozpalone do czerwoności węgle rozsypały się pod jego nogami, wskutek czego zwierzę
zaryczało ponownie, tym razem z bólu. Rozwścieczone, wpadło w szał: usiłowało gryźć
dym i tłukło wielką głową o ściany domku.
Arthur i Suzy przycupnęli przy drzwiach windy, przytuleni do pnia drzewa. Dziewczynka
chciała podnieść rękę i ponownie nacisnąć przycisk, lecz Arthur ją powstrzymał.
–Nie ruszaj się – szepnął. – Myślał, że dym żyje, więc z pewnością ma kiepski wzrok i
nic nie czuje. Może odejdzie, jeśli się nie poruszymy.
Przerażeni, w niemym milczeniu obserwowali, jak dinozaur demoluje domek letniskowy,
oszczędzając wyłącznie fundamenty. Wszystko inne zmiażdżył i pogryzł na drzazgi. W
końcu głodny i poparzony tyranozaur ryknął najgłośniej jak potrafił, przedarł się między
drzewami i zniknął w oddali.
–Nigdy tutaj nie wrócę – szepnęła Suzy. – Myślisz, że można już iść?
–Nie – mruknął Arthur ponuro. Zauważył, że coś się rusza w miejscu, przez które
zwierzę przedostało się do biura. Zza drzew wyłoniła się gromada mężczyzn. Trochę
przypominali Aporterów, lecz byli wysocy i kościści, a przy tym bardziej ludzcy z
wyglądu, choć ich zapadnięte oczy lśniły czerwienią. Mieli pociągłe i blade twarze, nosili
czarne fraki, a ich cylindry owinięte były czarnymi wstążkami. W obciągniętych czarnymi
rękawiczkami dłoniach mocno ściskali baty na długich kijach.
–Nocni Przybysze – wyszeptała Suzy z przestrachem. – Z koszmarnymi batami i w
nocnych rękawicach.
–Czy oprócz windy jest stąd jakaś droga ucieczki? – zapytał Arthur pospiesznie.
–Nie – odpowiedziała przecząco Suzy. – Być może istnieje dziwodroga, ale ja nie…
Umilkła, bo zadzwonił dzwonek windy. Oboje uśmiechnęli się z ulgą, jednocześnie
skoczyli na równe nogi i złapali za drzwi, po czym otworzyli je tak gwałtownie, że rąbnęły
w drzewo. Uderzeniu towarzyszył oślepiający błysk. Arthur i Suzy cofnęli się chwiejnie i
upadli na murawę.
–Więc tutaj jesteście – ziewnął Pan Poniedziałek i wyszedł z kabiny. W jednej dłoni
trzymał lśniącą Wskazówkę Godzinową, a w drugiej laskę ze składanym siodełkiem.
Ziewnął ponownie, zrobił kilka powolnych kroków po trawniku, wbił laskę ostrym końcem
w ziemię, rozłożył wąskie siodełko i usiadł.
Za nim wyszedł Południk z szerokim uśmiechem na ustach. U jego boku stanęła piękna
kobieta, ubrana w rozmaite odcienie różu. Wyglądała jak siostra Południka i z pewnością
była Poniedziałkową Jutrzenką. Dwa kroki z tyłu zatrzymał się jeszcze jeden niebywale
przystojny mężczyzna, bliźniaczo podobny do Południka. Miał na sobie czarny płaszcz
przyprószony srebrem, zatem musiał być Poniedziałkowym Zmierzchnikiem.
Pan Poniedziałek najwyraźniej wolał nie ryzykować. Zgromadził wszystkich
najpotężniejszych sprzymierzeńców. Z windy wysypali się Sierżanci, a za nimi całe
bezładne stado zwykłych Komisarzy – gromada innych, bliżej nieokreślonych tworów.
–Szybciej! – warknął Poniedziałek. – Jestem wyczerpany. Niech ktoś weźmie Klucz
Minutowy i przyniesie go tutaj.
Jutrzenka, Południk i Zmierzchnik popatrzyli po sobie.
–Czekam!
–Wola… – zaczął Południk ostrożnie. Podobnie jak rodzeństwo, wodził oczyma po
biurze. Wszyscy troje rozchylili prawe dłonie, zamierzając dobyć broni, chociaż nic nie
wskazywało na to, że są uzbrojeni.
–Wola nie przeciwstawi się nam wszystkim – ziewnął Poniedziałek. – Moim zdaniem już
zbiegła. A teraz do roboty!
Zapadło krótkotrwałe milczenie. Najwyraźniej nikt nie kwapił się do tego, by wystąpić.
Wreszcie Południk wykonał gest ręką.
–Komisarzu! – Wskazał Arthura, który leżał na plecach w trawie, częściowo ogłuszony
wybuchem. Tylko jego drżące powieki i poruszająca się klatka piersiowa świadczyły o
tym, że nadal żyje. – Zabrać chłopcu metalowy przedmiot.
Komisarz zasalutował i ruszył naprzód. Jego nogi były sztywne w kolanach, a metalowe
stawy zgrzytały, kiedy stąpał. Znieruchomiał o krok od Arthura, tupnął i stanął na
baczność, po czym pochylił się i sięgnął po Klucz.
Chłopak nie miał siły utrzymać przedmiotu, więc jego odebranie nie powinno sprawić
trudności Komisarzowi. Arthur ledwie rozumiał, co się wokół niego dzieje, ale Klucz ani
drgnął. Wyglądało na to, że jest przyklejony do dłoni. Komisarz szarpnął, potem
przyklęknął na jednym kolanie i ponownie boleśnie pociągnął Arthura za rękę.
–Nie – jęknął na wpół przytomny Arthur. – Proszę tego nie robić…
–Wyrwać mu rękę – rozkazał Południk. – Albo odciąć. Byle szybko.
Rozdział 13
Komisarz cofnął się i powoli odkręcił prawą dłoń, którą następnie wsunął za pas.
Wydobył inną, znacznie dziwniejszą. Brakowało jej palców, była za to wyposażona w
szerokie, przypominające tasak ostrze. Komisarz przykręcił nową dłoń do nadgarstka.
Gdy była już na miejscu, tasak zadrżał i zaczął poruszać się w górę i w dół tak szybko,
że wyglądał jak rozmazana smuga stali.
Komisarz ponownie się pochylił i przybliżył tasak do nadgarstka Arthura. Chłopiec
krzyknął, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić i zanim ostrze dotknęło jego skóry, Klucz
nieoczekiwanie wystrzelił mu z dłoni, niczym strzała. Zanurkował w piersi Komisarza,
wyfrunął z jego pleców, zatoczył koło i wrócił do dłoni Arthura.
Nie polała się ani jedna kropla krwi. Komisarz miał nieco zdezorientowaną minę, ale
wstał i się wycofał. Wewnątrz tułowia zazgrzytały mu koła zębate, a jego niebieski
płaszcz rozdarł się od środka i wystrzeliła spod niego zerwana sprężyna, po czym,
rozwinięta, zawisła z przodu. Moment później zabrzmiał grzechot deszczu
rozsypywanych trybików, toczących się wokół pękniętej sprężyny i spadających na
ziemię części.
Komisarz powoli pochylił głowę i spojrzał na swój tors. Uniósł zwykłą dłoń, dotknął
otworu i zamarł. Wąski strumyk srebrnej cieczy spłynął mu z kącików oczu i ust. Zapadła
krótkotrwała cisza. Arthur popatrzył na zepsutego Komisarza, potem na Klucz w swojej
dłoni i wreszcie na wrogów. Nie miał możliwości ucieczki, przynajmniej w tej chwili.
Rzucił okiem na Suzy: leżała na boku, z twarzą skierowaną w przeciwną stronę. Nie
potrafił powiedzieć, czy jest przytomna.
Południk zmarszczył brwi i zwrócił się do Sierżanta.
–Wyślij czterech najbardziej zaufanych ludzi i przynieś mi Klucz! – rozkazał.
Sierżant zasalutował i odwrócił się, by wydać polecenia metalowym podwładnym. Zanim
jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, głos zabrał Poniedziałkowy Zmierzchnik. W
przeciwieństwie do Południka, miał język czarny, nie srebrny, i przemawiał chrapliwym
szeptem.
–Jest tak, jak podejrzewałem. Zdążył trwale związać się z Kluczem – oświadczył. –
Przemoc na nic się zda, chyba że nasz Mistrz zechce zaryzykować i Większy Klucz
przeciwstawić Mniejszemu?
Południk spojrzał na Zmierzchnika spode łba, a następnie znów popatrzył na Pana
Poniedziałka, który sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie. Niebezpiecznie kołysał się
na lasce z siodełkiem. Nie odpowiedział na pytanie Zmierzchnika, choć jego prawa brew
lekko drgnęła.
–Nie? – ciągnął Zmierzchnik. – Bracie, po co niepotrzebnie tracić następnych
Komisarzy? Ponury sporo żąda za ich wymianę, czyż nie?
–Co proponujesz? Chłopak nie odda Klucza po dobroci ani ze strachu. Wypróbowałem
oba warianty.
–Na razie niech go trzyma – zaproponował Zmierzchnik. – Nie wie, jak z niego
korzystać. Umieścimy chłopaka w bezpiecznym, nieprzyjemnym miejscu. Zwróci nam
Klucz, kiedy się porządnie nacierpi.
–A gdzie nie grozi nam ingerencja Woli? – spytał południk. – Ja nie znam takiego
miejsca.
–Jest jedno, gdzie Wola nie dotrze – zapewnił go Zmierzchnik. – Z pewnością nie
ośmieli się zstąpić do Głębokiej Piwnicy Węglowej. Staruch nie pozwoli, by Wola tam się
udała.
–Staruch? – Jutrzenka zadrżała. Mówiła pogodnym, donośnym głosem, a jej język był
złoty. – Nie powinniśmy z nim zadzierać.
–Jest w łańcuchach. – Zmierzchnik wzruszył ramionami. – Poza tym nigdy nie zaczepiał
robotników zatrudnionych w Piwnicy.
–A gdyby zdobył Klucz? – zauważyła Jutrzenka. – Mógłby się oswobodzić…
–Wykluczone – zapewnił ją Zmierzchnik. – Nawet komplet Siedmiu Kluczy nie uwolniłby
go z łańcucha.
–Do piwnic węglowych często zaglądają Niconie, nawet do Głębokiej – zwrócił uwagę
Południk. – Gdyby któryś z nich przejął Klucz…
–Jak, skoro my nie potrafimy? – wyszeptał Zmierzchnik. – Badałem Klucze. Powiadam
ci, odkąd powstała między nimi więź, Klucz można tylko przekazać, nie można go
odebrać. Będzie chronił właściciela przed poważną krzywdą, ale nie obroni go z
pewnością przed bólem i niewygodami. Moim zdaniem trzeba wrzucić chłopaka do
wilgotnej ciemnicy. Wkrótce się przekona, że jedynym ratunkiem dla niego jest
przekazanie nam…
–Mnie – przerwał mu Pan Poniedziałek i nagle się wyprostował. – Przekazanie Klucza
mnie.
Jutrzenka, Południk i Zmierzchnik uśmiechnęli się i złożyli ukłon Panu Poniedziałkowi.
–Według życzenia – ciągnął Zmierzchnik. – chłopiec wkrótce sam dojdzie do wniosku,
że musi przekazać Klucz Panu Poniedziałkowi.
–Opóźnienia! Trudności! – poskarżył się Pan Poniedziałek. – Dostrzegam jednak sens
w twoim planie, Zmierzchniku. Bierz się do roboty, a ja utnę sobie drzemkę.
–A ja? – pisnęła nagle Suzy. – Nie chciałam tego. To Wola mnie zmusiła.
Pan Poniedziałek ją zignorował. Powoli wstał, pozostawił laskę z siodełkiem tam, gdzie
ją wbił, i spokojnie ruszył do otwartej windy. Zwykli Komisarze oraz Sierżanci salutowali,
gdy ich mijał, a Jutrzenka, Południk i Zmierzchnik raz jeszcze złożyli mu ukłon. Drzwi
windy się zamknęły i niemal natychmiast otworzyły z powrotem. W środku nie było ani
śladu po Poniedziałku.
–Mówię prawdę! To nie moja wina – ciągnęła Suzy, zwracając się do Południka. Uklękła
i pochyliła głowę tak nisko, że dotknęła czołem trawy. Ze zdenerwowania wbiła palce w
ziemię. – Proszę mnie nie wysyłać do Piwnicy Węglowej. Chcę wrócić do pracy!
–Gdzie Wola? – zapytał Południk. Zbliżył się do Suzy i podniósł ją za włosy tak wysoko,
że musiała stać na palcach i krzywić twarz z bólu.
–Uciekła, gdy przybiegł dinozaur! – krzyknęła. – Znała dziwodrogę, ale małą, za małą,
żebyśmy z niej skorzystali.
–Jaki kształt przybrała? – naciskał Południk. – Gdzie była ta dziwodroga?
–Wola… Wola wyglądała jak pomarańczowy kot z długimi uszami – załkała Suzy. –
Wdrapała się na tamto drzewo i… znikła. Nie chciałam robić tego, co mi kazała, ale mnie
zmusiła…
Południk opuścił ją z obrzydzeniem na trawę.
–Chcecie coś z tym zrobić? – spytał Jutrzenkę i Zmierzchnika, pokazując na Suzy.
Dziewczynka ponownie padła plackiem na ziemię. Tym razem udało się jej wypaprać
zalaną łzami twarz, przez co wyglądała tak, jakby ubrudziła się błotem.
Jutrzenka pokręciła głową. Zmierzchnik nie odpowiedział od razu. Po chwili na jego
ustach pojawił się uśmiech tak nieznaczny, że Arthur nie był pewien, czy przypadkiem
go sobie nie wyobraził.
–Jesteś jednym z tych niefrasobliwych dzieci Szczurołapa, zgadza się? – zainteresował
się Zmierzchnik. – Kiedyś byłaś śmiertelniczką, tak?
–Tak, jaśnie panie – zaszlochała Suzy. – Teraz jestem Napełniaczką Kałamarzy Szóstej
Klasy.
–Szlachetne zajęcie – przyznał Zmierzchnik. – Możesz powrócić do swoich obowiązków,
Suzy Turkusowy Błękicie. Najpierw jednak umyj twarz i dłonie w tym strumieniu,
powinien się nadać.
Suzy popatrzyła na niego podejrzliwie, gdy wypowiedział jej imię, a następnie ukłoniła
się ponownie i chwiejnie wstała. Tylko Zmierzchnik i Arthur odprowadzili ją wzrokiem. Po
chwili dziewczynka pochyliła się nad wodą, aby opłukać buzię. Chłopca zdumiały jej
głośny płacz i błaganie o litość, ale teraz zauważył, że Suzy stanęła w miejscu, gdzie
zanurkowała Wola, i zrozumiał, o co chodzi. Dziewczynka odwróciła się plecami do
wszystkich, aby nikt nie widział, co robiła z rękoma w wodzie. Arthur miał nadzieję, że
pomaga żabie, choć nie spodziewał się ingerencji Woli w obecności trzech potężnych
sług Poniedziałka.
–Zlikwiduj to biuro – polecił Sierżantowi Południk i wyciągnął notatnik. Nabazgrał coś
piórem, które zmaterializowało się w powietrzu, wyrwał kartkę i wręczył ją Sierżantowi. –
Użyjesz tego do zamknięcia okna widokowego.
–Razem z moimi Nocnymi Przybyszami zabiorę Arthura do Głębokiej Piwnicy Węglowej
– zapowiedział Zmierzchnik. Ruchem dłoni dał znak swoim ponurym poplecznikom,
którzy zrobili krok do przodu.
–Nie, bynajmniej – zaprotestował Południk. – To mój obowiązek Nadal dysponuję
upoważnieniem Mistrza.
–Obowiązującym w Poślednich Królestwach, o ile pamiętam – przypomniał mu łagodnie
Zmierzchnik.
–Ten szczegół nie został uwzględniony w pełnomocnictwie – odparł Południk z
pogodnym uśmiechem i odwrócił się do Arthura. – Wstań, chłopcze, jeżeli pójdziesz
spokojnie, nie będę zmuszony zadawać ci bólu. Pamiętaj, że możemy cię torturować,
nawet jeśli nie odbierzemy ci Klucza.
Zmierzchnik spojrzał na jutrzenkę, która wzruszyła ramionami.
–Południk ma rację – powiedziała. – Będę mu towarzyszyła.
–Jak sobie życzycie. Siostro, bracie. – Zmierzchnik strzelił palcami i wyciągnął dłoń w
górę. Nocni Przybysze skłonili się lekko i owinęli pelerynami. Następnie wszyscy powoli
wzbili się w powietrze i, cały czas na baczność, lewitowali ku sufitowi. Zniknęli na
wysokości wierzchołków drzew.
Arthur patrzył, jak odlatują, a potem opuścił wzrok. Zmierzchnik również zniknął, a
Południk i Jutrzenka popatrzyli na niego.
–I co, chłopcze?
Arthur ukradkiem zerknął na Suzy. Odsunęła się od strumienia, ale nie spoglądała w
jego stronę. Nie potrafił powiedzieć, czy zabrała Wolę. Nagle ogarnęły go wątpliwości. A
jeśli tylko chciała umyć ręce, zarówno z brudu, jak i od odpowiedzialności wobec niego?
A może naprawdę pragnęła pomóc, lecz Wola już zniknęła?
–Chyba nie mam wyboru – odparł powoli. Wstał i uniósł brodę, żeby dowieść, że się nie
boi. – Pójdę z wami.
Ponownie dyskretnie spojrzał na Suzy. Wciąż kucała nad wodą, ale tym razem kątem
oka patrzyła na chłopaka. Arthur bardzo powoli i chytrze mrugnął okiem. Suzy poklepała
się po szyi i kaszlnęła. Niewątpliwie odzyskała Wolę. Arthurowi sprawiło to nieznaczną
ulgę. Przynajmniej mógł mieć nadzieję na uzyskanie pomocy.
Południk ponownie dał znak i Sierżanci zaczęli wykrzykiwać rozkazy. Dwunastu
mechanicznych Komisarzy maszerowało wokół Arthura, aby nie uciekł. Szli tak blisko
siebie i byli tacy wysocy, że ledwo widział coś poza nimi.
–Komisarze eskortujący więźnia, lewą wolno naaaaaprzód! – wydał rozkaz jeden z
Sierżantów. Komisarze ruszyli, a Arthur wraz z nimi, aby uniknąć zmiażdżenia lub
rozdeptania. Zastanawiał się, czy Klucz pozwoli, by posiniaczył stopy albo miał obite
żebra.
Spodziewał się, że przynajmniej część straży odejdzie przed wejściem do windy.
Właściwie nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że tyle osób z niej wyszło. Kiedy jednak
podążali dalej, pojął, że nie będą poruszali się kabiną, z której korzystał wraz z Suzy,
choć znajdowała się w tym samym miejscu. Nowa winda była o wiele większa. Miała
rozmiary szkolnej auli, a do tego wyglądała znacznie bardziej okazale: jej ściany obito
błyszczącą boazerią, a podłogę wyłożono drewnianym parkietem.
Pośrodku kabiny znajdował się okrągły podest, otoczony mosiężną barierką. Południk i
Jutrzenka wspięli się na podwyższenie, pozostali ustawili się przed nimi, jak na
defiladzie. Arthur po raz ostatni rzucił okiem na Suzy zatopioną w rozmowie z
Sierżantem, który otrzymał polecenie likwidacji biura. Potem drzwi się zasunęły i
zadzwonił dzwonek.
Dopiero teraz Arthur poczuł się jak prawdziwy więzień, sam wśród wrogów.
Południk machnął ręką w powietrzu i obok niego pojawiła się rura głosowa. Przysunął ją
do ust.
–Dolny Poziom dwa tysiące dwanaście – oznajmił. – Ekspres.
Padła jakaś odpowiedź. Południk zmarszczył brwi.
–No to zmień mu trasę! – warknął. – Powiedziałem, że ma być ekspres!
Winda przechyliła się gwałtownie i opadła. Arthur stracił równowagę i runął na jednego
z Komisarzy, którzy niewzruszenie stali na baczność. Południk i Jutrzenka zderzyli się z
mosiężną barierką; Południk ściągnął brwi i przysunął rurę głosową. Włożył do niej długi,
cienki palec i coś nim chwycił. Z rury dobiegł stłumiony wrzask i po chwili Południk
powoli wyciągnął z niej nos, który wykręcił palcami w białej rękawiczce. Po nosie
wyłoniły się usta i broda, a następnie cała głowa, razem ze zmaltretowanym kapeluszem.
Arthur ledwie potrafił uwierzyć w to, co widzi: rura miała zaledwie średnicę puszki zupy.
Kilka sekund później Południk wyciągnął całego mężczyznę i cisnął go na podłogę
przed podestem. Wydobyty z rury człowiek był niski i gruby. Miał za długi płaszcz,
którego krzywo zacerowane plecy szurały po ziemi, południk z wściekłością spiorunował
go wzrokiem.
–Operator Windy Siódmego Stopnia?
–Nie, szanowny panie – zaprzeczył człowieczek. Arthur zauważył, że nieznajomy usiłuje
być dzielny. – Operator Windy Czwartego Stopnia.
–Już nie. – W dłoni Południka pojawił się notatnik. Południk zapisał coś pospiesznie,
wydarł stronę i rzucił na podłogę.
–Och, proszę, wasza lordowska mość – powiedział mężczyzna z żalem. – Sto lat temu
uzyskałem czwarty stopień…
Kartka uderzyła człowieczka w ramię i eksplodowała błękitnymi iskrami, które otoczyły
jego głowę niczym aureola. Iskry strawiły pognieciony kapelusz, odsłaniając łysinę
nieszczęśnika, a potem opadły na płaszcz, koszulę i bryczesy, niszcząc wszystko.
Arthur zamknął jedno oko, nie chcąc widzieć, co się za chwilę zdarzy, zwłaszcza jeśli
skóra mężczyzny miałaby się rozpuścić lub coś w tym rodzaju. Nic podobnego jednak
się nie stało. Iskry zmieniły się w prostą togę o barwie złamanej bieli, a dotychczasowa
odzież mężczyzny znikła bez śladu.
–Nie musiał pan tego robić – zauważył Operator Windy, nie tracąc godności. – Tamto
ubranie zdobyłem z najwyższym trudem.
Południk trzymał rurę nad głową mężczyzny.
–Powinieneś uważać się za szczęściarza – mruknął. – Nie zirytuj mnie ponownie i
wracaj do pracy.
Windziarz westchnął. Machinalnym, mającym wyrażać szacunek gestem potarł czoło
kostką palca i uniósł dłoń, która bez trudu zmieściła się w rurze głosowej. Potem reszta
jego ciała została wessana, zupełnie jakby rura stanowiła część odkurzacza, a
człowieczek był składany.
Gdy znikł, Południk ponownie przemówił do tuby.
–Jak ustaliliśmy. Ekspresem i gładko. Dolny Poziom dwa tysiące dwanaście. Wejście do
Górnej Piwnicy Węglowej.
Arthur starał się powstrzymać dreszcze. Zanosiło się na to, że trafi w miejsce bardzo
odległe od tych, które znał. Ogarnęło go przygnębienie. Wszystko wydawało się zbyt
trudne, nieosiągalne. Równie dobrze mógłby dać za wygraną.
Jak mogę ocalić kogokolwiek przed epidemią? – spytała pogrążona w depresji część
jego umysłu. Nie umiem nawet uchronić się przed więzieniem.
Dość tego! – upomniał sam siebie Arthur. – Suzy i Wola są wolni. Nadal mam Klucz.
Nadarzy się okazja, by coś zrobić. Z pewnością tak będzie…
Rozdział 14
Wejście do Górnej Piwnicy Węglowej okazało się chwiejną, drewnianą rampą, która
znajdowała się na skraju jałowej równiny. Rozległy teren wokoło był słabo oświetlony
snopami trzech, albo czterech wind. Podobnie jak w Dolnym Atrium, nad rampą
rozpościerał się sufit, lecz był on płaski, a nie kopulasty, poza tym zawieszono go
znacznie wyżej.
Komisarze zaprowadzili Arthura na rampę. Gdy jego oczy dostosowały się do
półmroku, przekonał się, że równina za rampą nie jest całkowicie pusta. Pośrodku coś
się znajdowało.
Była to okrągła plama nieprzeniknionej ciemności.
Wielki otwór w ziemi o średnicy około kilometra, ziejący niespotykaną i niezmierzoną
głębią.
–Tak – odezwał się Południk, który uważnie obserwował Arthura. – Ten szyb to
Głęboka Piwnica Węglowa. Sierżancie! Zaprowadź więźnia na skraj.
Od platformy do brzegu wyrobiska wiodła ścieżka, wybrukowana białymi kamieniami,
które kontrastowały z wszechobecnym czarnym pyłem, wzbijającym się pod nogami. Pył
węglowy, zgadł Arthur. Miał nadzieję, że go nie wdycha i nie gromadzi w płucach, bo
kiedy… bo jeśli wróci do domu, jego organizm sobie z nim nie poradzi. Wówczas
naprawdę potrzebowałby Klucza, który pomógłby mu oddychać. Jego biedne płuca
żadną miarą nie mogłyby wytrzymać takiej ilości szkodliwych substancji.
Komisarze maszerowali, ich nogi od czasu do czasu skrzypiały, jakby domagając się
naoliwienia, Arthur zaś usiłował zachować spokój. Suzy odnalazła Wolę, która z
pewnością wyruszy na jego poszukiwania, tyle że – zdaniem Zmierzchnika – Głęboka
Piwnica Węglowa to jedyne miejsce, do którego Wola nie odważy się przybyć z obawy
przed Staruchem.
Niewesoła perspektywa, szepnęła defetystyczna część umysłu Arthura. Tkwić w lochu
wraz ze stworem zwanym Staruchem.
–Na dole nie grozi ci samotność – powiedział Południk. Patrzył na chłopca wymownie,
zupełnie jakby czytał w jego myślach. – Napotkasz tam Rezydentów Domu,
zdegradowanych do najgorszych pozycji i wykonujących najbardziej parszywe zadania,
jak choćby rąbanie węgla na odpowiednie kawałki. Nie ośmielą się ciebie niepokoić. Jest
tam jednak ktoś jeszcze. Trzymaj się od niego z dala, jeśli ci zdrowie i życie miłe.
Nazywa się Staruch, z nim nie ma żartów. Jeśli nie wejdziesz mu w drogę, to będziesz
cierpiał tylko z powodu zimna, wilgoci i pyłu węglowego.
–Jak poznam Starucha, kiedy go zobaczę? – spytał Arthur. Chciał, by zabrzmiało to
dzielnie, ale mu nie wyszło. Jego głos był piskliwy i przyciszony. Odchrząknął i
spróbował jeszcze raz. – Poza tym w jaki sposób będę mógł się stamtąd wydostać, jeśli
zechcę przekazać Klucz Panu Poniedziałkowi?
–Poznasz Starucha – zapewnił go Południk. Uśmiechnął się lodowato, a jego białe zęby
zalśniły. – Nie sposób go nie zauważyć. Jak powiedziałem, unikaj go w miarę możliwości.
Co do wydostania się stamtąd, po prostu trzykrotnie wypowiedz moje imię:
Poniedziałkowy Południk, przybędę i zabiorę cię, albo przyślę kogoś, kto się zajmie tą
sprawą.
Stanęli nad krawędzią przepaści w chwili, gdy Południk wypowiedział ostatnie słowo.
Komisarze znieruchomieli na skraju dołu, tylko centymetry dzieliły ich od czeluści.
Arthur zza ich pleców popatrzył w ciemność. Nie potrafił ocenić głębokości szybu, nie
dostrzegł w nim żadnych świateł.
Południk wyciągnął notatnik i wyrwał z niego kartkę. Szybko poskładał ją tak, by
przypominała skrzydła, i małym nożem wykonał z boków nacięcia imitujące pióra.
Następnie napisał po jednym słowie na obu skrzydłach i powoli potrząsnął nimi. Przy
każdym ruchu rosły, aż wreszcie Południk trzymał w dłoniach parę pierzastych skrzydeł
wielkości Arthura, nieskazitelnie białych i jaśniejących. W miejscu, gdzie Południk je
przytrzymywał, pojawiły się jednak strużki czarnego atramentu, który spływał z jego
palców niczym krew.
–Przepuśćcie mnie – rozkazał Komisarzom. Rozstąpili się na boki, aby zrobić mu
miejsce, lecz ten stojący najbliżej szybu bezmyślnie przesunął nogę nad krawędzią.
Nawet nie próbował się ratować, chwycić skraju przepaści. Po prostu wpadł w próżnię;
słychać było tylko świst powietrza. Arthur nie usłyszał uderzenia nieszczęśnika o dno
szybu.
Południk zmarszczył brwi, pokręcił głową i mruknął coś na temat „niskogatunkowych
produktów". Potem nagle klepnął Arthura skrzydłami w plecy i bardzo mocno pchnął go
w otchłań.
Arthur poczuł, jak skrzydła przywierają mu do łopatek Wrażenie było trudne do
opisania. Nie poczuł bólu, ale i nie sprawiło mu to przyjemności. Kojarzyło się z
borowaniem zęba u dentysty, po zastrzyku znieczulającym, gdy pozostają tylko
wibracje. Wstrząs, który towarzyszył nagłemu przywarciu skrzydeł, a także zaskoczenie,
kiedy się rozpostarły i spowolniły upadek, odwróciły uwagę Arthura od faktu, że
najwyraźniej trafił właśnie do bezdennej otchłani. Kiedy umysł chłopaka pojął, co zaszło,
skrzydła mocno łopotały, a on spokojnie opadał w dół, nie szybciej niż pająk
opuszczający się po sieci.
Wysoko w górze zabrzmiał śmiech Południka, a chwilę później także stukot metalowych
buciorów Komisarzy, maszerujących mechanicznie po białych kamieniach ścieżki.
–Nigdy cię nie wezwę – szepnął Arthur i mocno ścisnął Klucz w garści. Odzyskał głos:
mocny, donośny, pełen złości. – Znajdę rozwiązanie. Dam sobie radę z tobą, Panem
Poniedziałkiem i wami wszystkimi!
–Tak trzymać! – pochwalił go ktoś cicho, nieopodal w ciemności. Zaskoczony Arthur
zamachnął się Kluczem, ale metal nie napotkał oporu. Chłopiec nadal spadał powoli, a
wokół niego nie było nic poza powietrzem i ciemnością.
A może jednak? Arthur uniósł Klucz.
–Światło! – powiedział. – Daj światło!
Klucz natychmiast zajaśniał, roztaczając wokoło kulę promieni. Arthur od razu zauważył
skrzydlatą postać, która frunęła w dół z taką samą prędkością jak on. Był to ubrany na
czarno mężczyzna, z czarnymi skrzydłami, tak lśniącymi i ciemnymi jak u kruka, bez
najmniejszej białej plamki.
–Poniedziałkowy Zmierzchnik – prychnął Arthur. – Czego pan chce?
–Zdaje się, że moc drzemiąca w Kluczu nie jest ci całkowicie niedostępna, jak to
chciałby widzieć Południk – wyszeptał Zmierzchnik. Arthur ledwie go słyszał przy łopocie
dwóch par skrzydeł. – Pytasz, czego chcę? Pragnę ci dopomóc. Arthurze. Jesteś
wybrańcem Woli. Dzierżysz Klucz Minutowy Niższego Domu.
–Co takiego? – zdziwił się Arthur. Uznał, że to z pewnością jakiś podstęp. – Nie jest pan
przypadkiem kimś w rodzaju prawej ręki Poniedziałka?
–Po prawicy Mistrza zasiada Południk, po lewicy Jutrzenka. Zmierzchnik stoi z tyłu,
okryty cieniem. A jednak czasami łatwiej jest dostrzec światło, gdy częściowo pozostaje
się w mroku. Poniedziałek nie zawsze był taki jak teraz, podobnie jak Południk i
Jutrzenka. Niższy Dom nie był niegdyś w tak nędznej kondycji. W tej sytuacji powoli…
och, tak bardzo wolno… wyciągnąłem wniosek, że należy coś uczynić. Pomogłem
fragmentowi Testamentu uwolnić się, w tym celu dałem Inspektorowi tabakierę. Teraz
wesprę ciebie, udzielając ci kilku Wskazówek.
Arthur prychnął z niedowierzaniem. To było takie banalne. Miliony razy widywał tego
rodzaju historie w telewizji. Dobry glina i zły glina. Południk odegrał rolę złego gliny,
teraz nadeszła kolej na Zmierzchnika. Trzeba było przyznać, że nieźle sobie radził.
–Powinieneś porozmawiać ze Staruchem. Inni zapomnieli, że choć przeciwstawiał się
Architektce, nie nienawidzi jej dzieła. Jesteś trybikiem tej machiny, więc go
zainteresujesz i nie skrzywdzi cię. Spytaj go o Niebywałe Schody. Skorzystaj z wiedzy,
którą ci ofiaruje.
–Dlaczego miałbym panu zaufać? – powątpiewał Arthur.
–Dlaczego miałbyś ufać komukolwiek? – odparł Zmierzchnik tak cicho, że Arthur go nie
usłyszał i musiał powtórzyć pytanie. Zmierzchnik podfrunął bliżej; jego twarz znalazła się
tak blisko, że chłopak mógł jej dotknąć, a końce kruczoczarnych skrzydeł niemal
muskały jego śnieżnobiałe skrzydła przy każdymi uderzeniu.
–Dlaczego miałbyś ufać komukolwiek? – zapytał raz jeszcze. – Wola chce osiągnąć
swoje cele. Poniedziałek chce zrobić wszystko po swojemu, podobnie jak Potomne Dni.
Kto jednak wie, do czego doprowadzą ich pomysły? Zachowaj ostrożność, Arthurze?
Przy ostatnim słowie skrzydła Zmierzchnika załopotały mocniej. Uniósł się, choć
chłopak nieprzerwanie spadał. Nie miał władzy nad skrzydłami wykonanymi przez
Południka. Po prostu spowalniały jego upadek niczym spadochron, tylko skuteczniej.
Arthur miał sporo czasu na przemyślenie słów Zmierzchnika. jego skrzydła cały czas
biły powietrze, a on spadał. W końcu przyzwyczaił się do bezustannego ruchu i nawet
ogarnęła go senność. Głęboka Piwnica Węglowa w rzeczy samej była głęboka, znacznie
głębsza od wszystkich szybów i kopalni, o których Arthur słyszał w swoim świecie, jeśli
nie liczyć rowów oceanicznych, zamieszkanych przez dziwne formy życia.
Wreszcie nadszedł kres ciągłego spadania. Chłopak zorientował się, że zbliża się
koniec podróży, bo skrzydła nieoczekiwanie zaczęły trzepotać dwukrotnie szybciej,
wskutek czego zawisł w przestrzeni. Wtedy oderwały się od jego pleców. W rezultacie
Arthur z wysokości metra spadł na twardą, mokrą ziemię. Wylądował z pluskiem i
przewrócił się. W jednej chwili cały przemókł i o mało co nie zgubił Klucza. Sekundę
później opadły obok niego dwie przycięte kartki papieru, które zamieniły się w kleksy
mokrej brei.
Woda miała głębokość zaledwie kilku centymetrów. Najwyraźniej wpadł w dużą kałużę,
bynajmniej nie jedyną tutaj. Podniósł Klucz, aby jego światło docierało dalej, i ujrzał
mnóstwo podobnych kałuż. Czarna woda stała w nich nieruchomo pomiędzy pasami
nieco suchszego gruntu, utworzonego z cuchnącej, błotnistej mieszaniny pyłu
węglowego i wody.
Dostrzegł też sterty węgla. Wokoło wznosiły się niezliczone piramidki o wysokości od
półtora do dwóch metrów, każda w odległości około pięciu metrów od sąsiednich. Arthur
przyjrzał się najbliższej z nich. W przeciwieństwie do idealnie ukształtowanych bryłek, z
których korzystała Suzy, tutaj znajdowały się niekształtne kawałki węgla o bardzo
różnych rozmiarach. Spacerując, chłopak zwrócił uwagę, że również piramidy miały
zróżnicowane gabaryty. Ponadto część z nich ułożono wyraźnie staranniej niż pozostałe.
Kilka razy zauważył zawalone sterty, czyli stosy węgla luzem.
Zgodnie z zapowiedzią Południka w Piwnicy panował chłód i było bardzo wilgotno.
Woda przynajmniej zapobiega pyleniu się węgla, pomyślał Arthur, chociaż spacerując,
wzniecał kłęby kurzu. Musiał jednak chodzić, bo było zbyt zimno, aby stać w miejscu.
Jeśli Suzy miała rację i nie musiał nic jeść, to podejrzewał, że może pozostawać w
ciągłym ruchu.
Nie wspomniała jednak nic o braku potrzeby snu, a Arthur był bardzo zmęczony.
Wiedział, że w Domu obowiązuje system zmianowy, co zapewne oznaczało, że ludzie – a
raczej Rezydenci, jak ich nazywano – sypiali.
Miał nadzieję, że Klucz uchroni go przed zapaleniem płuc albo przeziębieniem, jeśli
wbrew opinii Suzy można tutaj było zapaść na te choroby Jednak perspektywa
odpoczynku na stercie węgla, w zimnie i wilgoci, nie rysowała się obiecująco.
Arthur snuł się między kopcami węgla i rozmyślał o tym, co dalej robić. Czy powinien
zaufać Zmierzchnikowi? Przed ucieczką Wola wspomniała o Niebywałych Schodach jako
o jednej z dróg prowadzących do Pokoju Dziennego Pana Poniedziałka. Zmierzchnik
również o nich mówił. Może dzięki nim można było nie tylko przedostać się do pokojów
Poniedziałka, ale również uciec z Piwnicy?
Aby się o tym przekonać, Arthur musiał znaleźć Starucha i zaryzykować rozmowę z
nim. Zwrócił uwagę, że na wzmiankę o Staruchu Jutrzenkę oraz Komisarzy i Sierżantów
przebiegł dreszcz. Bali się go ponad wszelką wątpliwość. Wola również musiała czuć lęk
przed Staruchem, bo w przeciwnym razie Południk i Poniedziałek żadną miarą nie
umieściliby tutaj Arthura z Kluczem.
Inne rozwiązanie nie przychodziło mu do głowy, zatem musiał przystąpić do
metodycznych poszukiwań Starucha. Szyb miał niecały kilometr średnicy, choć
znajdował się na dużej głębokości. Gdyby Arthur zapamiętał, które miejsca już
spenetrował, mógłby przetrząsnąć całą Piwnicę, fragment po fragmencie, choć zajęłoby
mu to dużo czasu.
Najprostszym sposobem wydawało się zabranie kilku brył węgla z każdej piramidy i
ułożenie ich w odpowiedni wzór. Wówczas za każdym razem, kiedy podchodziłby do
jakiejś sterty, wiedziałby, czy był przy niej wcześniej.
Westchnął i podszedł do najbliższego kopca. Zdążył tylko wyciągi ręce po wielki kawał
węgla, gdy ktoś wyskoczył zza hałdy, wymachując bronią i piszcząc. – Ej! Precz! Oddaj
mój węgiel, łobuzie!
Rozdział 15
–To mój węgiel, łotrze. – wykrzykiwał mężczyzna. Nagle dostrzegł Klucz w dłoni
Arthura. Natychmiast zmienił ton i opuścił osobliwe, metalowe narzędzie, którym
potrząsał. – Och, to nie do pana, kimkolwiek pan jest. Zwracałem się do kogoś innego.
O, do tego tam!
Zdezorientowany Arthur spojrzał w kierunku wskazanym przez nieznajomego, lecz
nikogo tam nie było.
–Wobec tego wracam do pracy – dodał mężczyzna. Miał na sobie taką samą prostą
szatę, jaką otrzymał zdegradowany windziarz, tylko czarną niczym węgiel i całą w
strzępach. Nieznajomy był niewysoki, o głowę niższy od Arthura, lecz poza tym miał
sylwetkę dorosłego mężczyzny.
–Kim pan jest? – spytał chłopiec.
–Najzwyklejszy Sortownik Węgla Dziesiątego Stopnia – wyrecytował mężczyzna. –
Numer ewidencyjny 9665785553.
–Chciałem wiedzieć, jak się pan nazywa.
–Och, nie mam już nazwiska. Tutaj, na dole, bardzo nieliczni noszą nazwiska, wasza
ekscelencjo. Nie mamy nazwisk. Czy mogę już odejść?
–Wobec tego niech mi pan powie, jak się pan nazywał wcześniej – nie ustępował
Arthur. – I kim pan był, zanim znalazł się pan tutaj?
–To bez wątpienia okrutne pytanie – westchnął mężczyzna i otarł łzę z oka. – W
pańskiej dłoni jest jednak Klucz, więc muszę odpowiedzieć. Nazywano mnie Prawił,
byłem Dziesiątym Asystentem Zastępcy Kierownika Urzędu Gwiezdnego. Liczyłem
słońca w Poślednich Królestwach i prowadziłem ich rejestr. Kiedyś polecono mi
wprowadzić poprawki do dokumentacji pewnego słońca. I… odmówiłem, więc strącono
mnie tutaj.
–Nie chciałbym… nie chciałbym pana zdenerwować – powiedział Arthur. – Ale co pan
tutaj robi?
–Zbieram węgiel i układam go w stosy – wyjaśnił Pravuil. Ruchem ręki wskazał
piramidę. – Potem przybywa jeden z Węglotłuków, rozbija bryły na kawałki odpowiedniej
wielkości i składa je w koszach zamówieniowych, które następnie zanosi do
zleceniodawcy. Trwa to tak długo, że zleceniodawcy zapewne zapominają, czym jest
ogień, i przyzwyczajają się do szczękania zębami.
–Kosze? – zainteresował się Arthur. – Jakie kosze? W jaki sposób są wyciągane?
–Wiem, do czego pan zmierza – odparł Pravuil. – Ucieczka, to panu chodzi po głowie.
Luki w procedurach. Ktoś, kogo chce pan ukarać. Nic z tego. Kosze są małe i trafiają
tutaj z aktywnymi etykietami. Etykiety kierują je tam, gdzie powinny zostać dostarczone.
A jeśli myśli pan, że etykietę można oderwać i wykorzystać do przetransportowania
człowieka, jest pan w błędzie. Bezłepek sam by to panu wyjaśnił, gdyby znalazł swoją
głowę.
–Bezłepek?
–Tak go nazywamy. Zdjął etykietę z kosza i przywiązał ją do szyi – prychnął Pravuil. –
Mówiłem mu, że to głupota, ale nie słuchał. Etykieta się poderwała, ale nie zabrała ze
sobą Bezłepka. Przecięła mu szyję, głowa gdzieś się potoczyła, a ciało zaczęło się
zataczać i kopać węgiel gdzie popadło, w całej okolicy. Podejrzewam, że w końcu ją
znajdzie. Głowę, rzecz jasna. Albo ktoś inny na nią trafi.
Arthur zadrżał i rozejrzał się uważnie, jakby oczekując, że ujrzy bezgłowego człowieka,
błądzącego po omacku w ciemnościach i bez końca zajętego poszukiwaniami głowy.
Chłopcu przeszło też przez myśl, że zaraz zobaczy coś gorszego: głowę zakopaną w
ziemi, o zdrowych zmysłach, lecz bez możliwości porozumiewania się, przysypaną
węglem.
–Nie prowadzę dochodzenia – oświadczył. – Mam Klucz, ale nie jestem urzędnikiem z
Domu. Nie należę także do przyjaciół Pana Poniedziałka. jestem śmiertelnikiem z
zewnątrz.
–Skoro tak pan twierdzi – odparł Pravuil z nieskrywaną podejrzliwością. Najwyraźniej
uważał, że Arthur usiłuje go przechytrzyć. – Wracam do pracy.
–Zanim pan odejdzie, proszę mi powiedzieć… albo pokazać, gdzie tutaj znajdę
Starucha?
Pravuil zadrżał i machnął ręką.
–Niech pan do niego nie podchodzi! – ostrzegł Arthura. – Staruch pana wykończy.
Sprowadzi do Nicości, skończy pan gorzej niż Niconie, nie będzie wtedy możliwości
powrotu!
–Muszę – wyznał Arthur. Zdawało mu się, że nie było innego sposobu wydostania się z
tego miejsca.
–Tędy – wyszeptał Pravuil i wskazał kierunek ręką. – Węgiel nie będzie stamtąd
pobierany. Nikt nie ma śmiałości kręcić się w pobliżu Starucha.
–Dziękuję – powiedział chłopak. – Mam nadzieję, że pewnego dnia powróci pan na
dawne stanowisko.
Pravuil wzruszył ramionami i zajął się swoimi sprawami. Arthur wreszcie dostrzegł, jak
wygląda jego narzędzie pracy. Była to dziwaczna miotła połączona z patelnią, która
formowała zamieciony pył węglowy w nieregularne brykiety, gromadzone następnie
przez dawnego Asystenta.
Arthur skierował wzrok ku miejscu wskazanemu przez pravuila. Kilka sekund po tym,
jak Sortownik Węgla znalazł się poza kręgiem światła roztaczanym przez Klucz, w
ciemnościach zabrzmiał jego głos.
–Niech pan nie zostaje po dwunastej! – zawołał.
–Jak to?
Arthur nie doczekał się odpowiedzi. Znieruchomiał, nasłuchując, ale Sortownik milczał.
Chłopiec wrócił na miejsce rozmowy, aby ponowić pytanie, lecz po Pravuilu nie było już
śladu. Pozostała tylko węglowa piramida, dzieło jego rąk, a na niej kilka nowych
brykietów.
–Świetnie – mruknął Arthur pod nosem. – Następna rada. Nie podchodź do Starucha.
Podejdź do Starucha. Nie zostawaj po dwunastej. Zaufaj Woli. Nie ufaj Woli. Szkoda, że
nikt nie potrafi powiedzieć mi czegoś jednoznacznie.
Zamilkł, jakby oczekiwał wyjaśnienia, lecz wokoło panowała idealna cisza. Pokręcił
głową i ponownie ruszył przed siebie. Aby zyskać pewność, że w razie potrzeby znajdzie
drogę powrotną, zdjął z pierwszej napotkanej piramidy dziesięć brykietów i ułożył z nich
wzór u stóp sterty. Z następnej piramidy ściągnął dziewięć brykietów, z kolejnej osiem i
tak dalej, aż wreszcie położył na ziemi tylko jeden. Potem zaczął od początku, lecz użył
dodatkowego brykietu do zaznaczenia, że to już druga seria.
Kiedy tę samą procedurę powtórzył przy sto dwudziestej szóstej piramidzie węgla,
ogarnęło go zwątpienie. Przede wszystkim stracił nadzieję, że znajdzie Starucha, poza
tym nabrał podejrzeń, że Pravuil wskazał mu błędny kierunek. W dodatku przyszło mu
do głowy, że szyb jest znacznie większy na dnie niż u wylotu.
Chłopiec okropnie marzł, choć był w ciągłym ruchu. Nie czuł głodu, niemniej chętnie
coś by przekąsił, bo jedzenie rozgrzałoby go, tak przynajmniej sądził. Z całą pewnością
posiłek urozmaiciłby nudę marszu przez zimne, wilgotne i ciemne, paskudne miejsce, w
którym nie było nic prócz węgla.
Zmęczony Arthur coraz niżej opuszczał Klucz, toteż krąg światła stale się zmniejszał, aż
wreszcie widać było tylko mały skrawek ziemi u stóp chłopca. Wokół panowały
ciemności. Nagle dostrzegł coś, co nie było oświetlone przez Klucz i nie wyglądało na
odbicie jego światła. W oddali lśniła niebieska, migotliwa poświata, przypominająca
płonący gaz.
Arthur uniósł Klucz i przyspieszył kroku. Z pewnością zmierzał ku kryjówce Starucha.
Ogarnął go lęk, a jednocześnie entuzjazm. Był zaniepokojony, bo Jutrzenka i Sierżanci
nie kryli strachu przed Staruchem, podobnie jak Pravuil. Euforia Arthura brała się z kolei
stąd, że czekała go odmiana od zimnych kałuż i węgla. Liczył na to, że dostanie posiłek,
a może nawet znajdzie drogę ucieczki.
W miarę zbliżania się do światła Arthur zwalniał i coraz wyżej podnosił Klucz. Nie chciał,
by cokolwiek go zaskoczyło. Każdy cień za piramidą węgla wydawał się pułapką, lecz
stert brykietów było coraz mniej, podobnie jak kałuż. Docierał do otwartej przestrzeni,
bardziej suchej i wyżej położonej. Pod stopami wyczuwał coraz cieńszą warstwę
błotnistego pyłu węglowego i więcej płatów suchego kamienia.
Chłopiec pochylił się przy ostatnim węglowym kopcu, aby obejrzeć to, co się przed nim
znajdowało. Musiał wielokrotnie zamrugać oczyma, bo niewiele widział w dziwnej
kombinacji światła pochodzącego z Klucza oraz promieniującej niebieskiej jasności, w
której skąpany był teren z przodu.
Ujrzał okrągłą platformę, przypominającą niską, kamienną scenę o średnicy mniej
więcej dwudziestu metrów. Wokół jej krawędzi znajdowały się pionowe rzymskie cyfry, a
na centralnie umieszczonej osi zainstalowano dwie podłużne, metalowe płyty: jedną
krótszą, drugą dłuższą. Kiedy Arthur obserwował konstrukcję, dłuższy kawałek metalu
nieco się poruszył wzdłuż brzegu platformy.
Chłopiec nagle uświadomił sobie, że to wskazówka minutowa. Okrągła platforma była
tarczą zegara. Gigantyczny cyferblat spoczywał poziomo na ziemi, lecz najdziwniejsze
wydawało się co innego. Do końców wskazówek przymocowane były łańcuchy, które
biegły przez mechanizm kół zębatych oraz krążków przy centralnej osi. Arthur nie
potrafił zrozumieć, jak działa urządzenie. Przeciwne końce łańcuchów doczepiono do
kajdan na nadgarstkach siedzącego przy szóstce mężczyzny. To właśnie łańcuchy
emanowały blaskiem. Wyglądały, jakby były ze stali, lecz z pewnością wykonano je z
innego materiału. Nie istniał przecież stop stali lśniący tak żywym, nieziemskim błękitem.
Ów mężczyzna nie był właściwie człowiekiem, lecz olbrzymem o wzroście sięgającym
prawie trzech metrów. Prezentował się jak wiekowy barbarzyńca z przerośniętymi
mięśniami ramion i nóg. Jego skóra była stara, pomarszczona i częściowo
przezroczysta, prześwitywały przez nią żyły. Włosy miał ostrzyżone na jeża. Olbrzym
nosił wyłącznie przepaskę biodrową. Wyglądał tak, jakby spał, choć jego zamknięte oczy
wydawały się dziwne. Powieki miał obolałe i czerwone, niczym poparzone słońcem.
Rzecz jasna, w tym miejscu nie było to możliwe. Podobnie zresztą jak wszędzie indziej w
Domu – tak przynajmniej sądził Arthur.
To musiał być Staruch. Arthur ostrożnie podkradł się bliżej, aby obejrzeć budowę
przekładni i kół mechanizmu łańcuchowego. Niełatwo było się w nim połapać, lecz w
końcu chłopiec zauważył, że łańcuchy są całkiem luźne o wpół do siódmej i bardzo
napięte w południe. Co więcej, w południe i o północy musiały ciągnąć olbrzyma niemal
na środek tarczy.
Na razie na zegarze była za dwadzieścia pięć siódma, więc Staruch miał dość swobody,
aby siedzieć obok szóstki. Arthur ocenił długość łańcuchów i uznał, że więźniowi nie uda
się wyjść poza granicę cyferblatu.
Po obu stronach centralnej osi znajdowało się dwoje uchylnych drzwi przeciętnej
wielkości; od góry wieńczył je łuk. Przypominały powiększone drzwiczki w zegarze z
kukułką. Arthur podejrzewał jednak, że nie kukułki wyskoczą zza tych drzwi.
–Strzeż się! – krzyknął Staruch znienacka.
Chłopiec dał susa w tył i potknął się o luźne kawałki węgla. Gdy się gramolił, aby wstać,
usłyszał brzęk łańcuchów. Ogarnęła go panika.
Był jednak zbyt powolny. Olbrzym przyciskał łańcuchy do ciała, aby ukryć ich
prawdziwą długość, i w jednej chwili znalazł się nad Arthurem. Z bliska wydawał się
jeszcze wyższy i bardziej okrutny. Jego otwarte oczy nie prezentowały się dużo lepiej niż
zamknięte, były mocno przekrwione. Jedną źrenicę miał złotą, drugą czarną.
–Napatrzyłeś się, Strażniku Klucza? – spytał Staruch, po czym sprawnie otoczył
łańcuchem szyję Arthura i mocno zacisnął pętlę. Chłopiec uderzył go magicznym
przedmiotem, lecz nawet nie zadrapał skóry olbrzyma. Nie eksplodowała stopiona masa,
nie zabłysły iskry elektryczne, nie stało się nic. Arthur równie dobrze mógłby go tłuc
plastikową wskazówką od zegarka.
–Czyżby twoi mistrzowie nie powiedzieli ci, że nic, co pochodzi z Domu, nie może mnie
zranić? – warknął stwór. – Tak samo jak nic, co przybywa z Nicości, z wyjątkiem istot z
tego zegara, które nocami gryzą mnie i wydłubują mi oczy? Mimo to przyjmij moje
podziękowania za chwilę rozrywki, którą mi zapewnisz, gdy będę cię rozrywał na kawałki
i obracał twoje istnienie w niebyt!
Rozdział 16
–Nie jestem mieszkańcem Domu! – wychrypiał Arthur.
–Nie jestem wrogiem!
Staruch znów warknął i boleśnie zacisnął łańcuch. Potem postawił chłopca pionowo i
obwąchał powietrze nad jego głową. Po trzecim wdechu gwałtownie poluzował łańcuch o
kilka ogniw. Ból ustąpił, lecz Arthur pozostał uwięziony.
–Śmiertelnik, w rzeczy samej – orzekł Staruch nieco życzliwszym tonem. – Z dobrze mi
znanego świata. Ograbiłeś mnie z uciechy, człowieczku. Musisz więc zapewnić mi ją w
inny sposób, jakże to śmiertelnik wszedł w posiadanie Mniejszego Klucza Niższego
Domu?
–Wola… – zaczął Arthur, lecz zanim rozwinął opowieść, Staruch nagle uniósł i
poluzował łańcuch nad jego głową. Kilka sekund później zarówno minutowa, jak i
godzinowa wskazówka zegara za plecami olbrzyma przesunęły się bliżej dwunastki.
Łańcuch zagrzechotał, napiął się i zmusił Starucha do cofnięcia się o krok.
Arthur przełknął ślinę. Gdyby pętla nadal znajdowała się na jego szyi, łańcuch by go
udusił. Zaczął poważnie wątpić w prawdziwość słów Suzy, twierdzącej, że w Domu
prawie nie sposób umrzeć. Ponad wszelką wątpliwość Staruch posiadł umiejętność
zabijania, czy też bez trudu doprowadzał do sytuacji, które zdumiewająco przypominały
uśmiercanie.
–Mówże, śmiertelniku! – rozkazał Staruch. – Zdradź mi swoje imię. Bez obaw, zawsze
uważałem się za przyjaciela twojego ludu. Moim wrogiem jest Architektka. Nie żywię
złych uczuć do tworów, które wyszły spod jej ręki. Powiem więcej: dawnymi czasy sam
przyczyniłem się do waszego stworzenia, choć Architektka próbowała podważyć rolę
mojej sztuki.
–Nazywam się Arthur Penhaligon – wyjaśnił chłopiec. Z początku mówił wolno, lecz
przyspieszył, gdy przemyślał, co powinien wyjawić. – Nie jestem pewien, czemu mam
Klucz. Wola podstępem skłoniła Pana Poniedziałka do przekazania mi tego przedmiotu,
ale Poniedziałek chce mi go teraz odebrać i właśnie dlatego mnie tu wtrącono.
Pozostanę w Piwnicy, dopóki nie zgodzę się go zwrócić. Tuż przedtem, zanim tutaj
trafiłem, Wola zdradziła, że muszę zdobyć Wskazówkę Godzinową i przejąć Niższy Dom,
bo tylko dzięki temu zdołam wrócić do mojego świata i powstrzymać epidemię
przywleczoną przez Aporterów…
–Stój! – rozkazał mu Staruch. – To nie jest prosta opowieść. Zaczniesz od początku,
dotrzesz do środka i… już widzę, że to jeszcze nie koniec. Najpierw wypijmy wino i
zjedzmy ciastka z miodem.
–Chętnie poczęstuję się ciastkiem – wyznał Arthur. Rozejrzał się, by sprawdzić, skąd
się wezmą słodycze i wino, ale wokół nie było ani śladu kredensu, kuchni bądź kelnerów.
Na tym etapie nic już jednak nie mogło go zaskoczyć.
Staruch uniósł dłoń odwróconą spodem do ziemi i wyrecytował:
Słodkie ciastka migdałowe, lepkie od
miodu
Tuzin w stosie na talerzu z plecionki.
Dzban wina ze wzgórz muskanych
słońcem,
Ze smakiem żywicy sosny o popękanej
korze.
Gdy Staruch przemawiał, Arthur czuł, jak drży podłoga pod jego stopami. Potem
kamień pękł i rozstąpił się z trzaskiem. Do szczeliny powoli napływała ciemność, której
poziom podnosił się tak długo, aż mrok wylał i zatopił podłogę u stóp chłopca. Arthur
cofnął się, gdy ciemność zmieniła barwę i szybko przeobraziła się w gliniany dzban oraz
koszyk pełen apetycznych ciasteczek.
Szczelina zamknęła się, kiedy Staruch schylił się po jedzenie i wino.
–Skąd to przybyło? – spytał Arthur. Nie był pewien, czy nadal ma tak wielką ochotę na
miodowe ciastko.
–Tuż pod nami rozciąga się Nicość – zauważył Staruch. Przechylił dzban i wlał prosto
do ust strumień bladego wina. – Ach! Jeśli ma się władzę albo narzędzie władzy, takie
jak twój Klucz, wówczas wiele rzeczy można sprowadzić z Nicości. Ostatecznie właśnie
tam wszystko ma swój początek. Nawet Architektka przybyła z Nicości, a ja tuż za nią.
Bierz, pij!
Wręczył mu dzban. Arthur przyjął naczynie i spróbował poczęstować się napojem tak,
jak to uczynił Staruch. Zadanie okazało się jednak znacznie trudniejsze, niż sądził, i
więcej wina rozchlapał sobie po brodzie, niż wlał do ust. Kiedy przełknął, pożałował, że w
ogóle go spróbował Smakowało okropnie, jak lukrecja, i paliło gardło.
Miodowe ciastka okazały się znacznie smaczniejsze, chociaż bardzo się kleiły.
Posypano je dużą ilością skórki pomarańczowej, były miękkie i wilgotne. Arthur zjadł
trzy, jedno po drugim. Staruch z nieskrywaną przyjemnością spożył pozostałe dziewięć.
–A teraz opowiadaj – polecił chłopcu, gdy strzepnął z brody i torsu ostatnie okruchy. –
W razie potrzeby zwilż gardło.
Arthur pokręcił głową w podziękowaniu za propozycję, ale przedstawił Staruchowi całą
historię, od pierwszego pojawienia się Pana Poniedziałka i Kichola. Olbrzym słuchał
uważnie, z uniesionym kolanem i brodą wspartą na pięści. Co pewien czas się
przesuwał, aby nie szarpały nim łańcuchy, poruszane wskazówkami zegara.
Kiedy Arthur skończył, urządzenie wskazywało godzinę ósmą czterdzieści. Staruch
klęczał mniej więcej metr od krawędzi cyferblatu, Arthur zaś siedział przy ósemce, po
bezpiecznej stronie minutowej wskazówki. Ciepło na tarczy zegara przypominało to,
które słońce daje w pogodny, spokojny dzień zimowy. Chłopcu było teraz nieporównanie
wygodniej… i był ogromnie zmęczony.
–Oto zastanawiająca historia – zagrzmiał gigant. – Muszę rozważyć swoją w niej rolę.
To prawda, że jestem wrogiem Architektki, jej Ostatnia Wola uczyniła z ciebie swego
przedstawiciela. Nie lękam się jednak Pana Poniedziałka ani Potomnych Dni, których
małostkowa uzurpacja razi mnie znacznie bardziej. Czy jednak powinienem udzielić ci
pomocy, powstrzymać cię, czy też po prostu nie ingerować? To muszę przemyśleć.
Spocznij tutaj, Arthurze, a ja podejmę decyzję.
Chłopiec sennie skinął głową. Czuł ogromne zmęczenie, a tak łatwo byłoby mu
wyciągnąć się tam, gdzie siedział, i uciąć sobie drzemkę. Pamiętał jednak o
złowróżbnych drzwiach pośrodku zegara, a także o ostrzeżeniu Pravuila… Nie miał
ochoty znosić bólu, nawet jeśli Klucz zapewniał mu pewne bezpieczeństwo.
–Czy obieca pan obudzić mnie przed dwunastą? zapytał. Staruch wydawał się godny
zaufania, przynajmniej w sprawie dotrzymania tak drobnej obietnicy.
–Przed dwunastą? – powtórzył olbrzym i również spojrzał na drzwi. – Moje rozważania
nie potrwają tak długo.
–Obieca pan? – spytał Arthur ponownie. Z trudem wypowiadał słowa, jego szczęka
odmawiała posłuszeństwa, a powieki tak mu ciążyły, że po prostu musiał je opuścić.
–Obudzę cię przed dwunastą – przyrzekł Staruch. Arthur uśmiechnął się i osunął na
ciepły cyferblat. Staruch popatrzył na chłopca i przesunął ręce, wskutek czego łańcuchy
cicho szczęknęły.
–Ale jak długo przed dwunastą, tego nie wiem – wyszeptał olbrzym minutę później.
Znowu zerknął na drzwi i zmrużył oczy. – Czy pozwolę, by cię dostrzegli, abym mógł
spędzić jedną noc bez tortur? Czy też będę cierpiał tak jak zawsze i ofiaruję ci każdą
możliwą pomoc?
Arthur ocknął się, słysząc przeszywający krzyk. Miał wrażenie, że moc dźwięku
poderwała go z ziemi, choć tak naprawdę było to zasługą wspomaganych adrenaliną
mięśni.
–Zbudź się, Arthurze! Uciekaj! Uciekaj, bo cię dopadną!
Przez chwilę chłopiec stał oszołomiony i zdezorientowany, a okrzyk Starucha dźwięczał
mu w głowie. Potem gdzieś w pobliżu zabrzmiało wyjątkowo głośne uderzenie dzwonu.
Wibracje niemal powaliły Arthura na ziemię, niczym wstrząs tektoniczny. Jednocześnie
usłyszał, jak dwoje drzwi pośrodku tarczy zegara zaczyna otwierać się ze skrzypieniem,
a spoza nich dobiega potworny, piskliwy chichot.
Arthur zapamiętał, że potem uciekał ile sił w nogach, potykając się i zataczając na
cyferblacie, a następnie mknął sprintem ku granicy, za którą zaczynały się pojawiać
węglowe piramidy.
Był w połowie drogi, kiedy dzwon zabrzmiał ponownie i znowu zatrzęsła się ziemia.
Niewątpliwie to zegar wybijał południe albo północ. Nawet kiedy dźwięk dzwonu
przebrzmiał, przeraźliwy chichot nie ustał, a towarzyszył mu zgrzyt rozkręcającego się
mechanizmu zegara i grzechot obracających się kół zębatych.
Arthur rzucił się za węglową piramidę w chwili, gdy dzwon zagrzmiał po raz trzeci.
Ziemia i powietrze ponownie zadrżały, a na głowę chłopca posypały się kawałki węgla.
Teraz już całkowicie rozbudzony i panicznie przerażony Arthur zapragnął popędzić jak
szalony na pole węglowe. Miał ochotę uciec od grzmiącego dzwonu, szaleńczego
chichotu i zgrzytu mechanizmu zegara. Ogarnął go tak silny strach, że zaczął biec z
Kluczem nad głową, aby oświetlał mu drogę. Opamiętał się jednak już po kilku krokach.
Przed czym uciekał? Przed hałasem i niczym więcej. A jeśli potem nie odszuka drogi
powrotnej do zegara i Starucha? Musiał znaleźć sposób na wydostanie się z Piwnicy, a
przy olbrzymie miał na to największą szansę. Nie mógł z niej zrezygnować tylko dlatego,
że przeraził go hałas. Odetchnął głęboko i odwrócił się, aby sprawdzić, czy jest się
czego bać.
Musiał zmrużyć oczy, bo niebieskie światło błyszczało jeszcze intensywniej niż
poprzednio. Staruch miał ręce za plecami, mocno ściśnięte łańcuchami przy
wskazówkach zegara na godzinie dwunastej, jego stopy wydawały się również
przywierać do wskazówek. Arthur nie dostrzegał jednak łańcuchów ani innych pęt u nóg
olbrzyma. Było natomiast widać, że więzień nie może się ruszyć.
Drzwi po obu stronach środkowej osi wreszcie otworzyły się z trzaskiem. Arthur ujrzał,
jak z każdego otworu wyskakuje mała postać. Jedna ruszyła chwiejnie ku cyfrze
dziewięć, druga skierowała się do trójki po przeciwnej stronie.
Pierwsza istota była karykaturą drwala w zielonym stroju i czapce z piórkiem. Drwal ów,
mniej więcej wzrostu Arthura, trzymał siekierę tak długą, że sięgała mu niemal do czubka
głowy. Niezręcznie unosił narzędzie do góry i wymachiwał nim chaotycznie, cały czas
maszerując. Drugi stwór, niska, gruba kobieta w fartuchu i w czapce z falbankami, niosła
korkociąg o długości ponad pół metra. Trzymała go przed sobą i obracała
nieregularnymi ruchami, wędrując po tarczy.
Oboje wyglądali jak drewniane marionetki, lecz jednocześnie sprawiali upiorne wrażenie
żywych istot. Ich spojrzenia wędrowały raz w jedną stronę, raz w drugą, a usta
rozciągały się co kilka sekund i wydobywał się z nich okropny chichot. Ręce tych niby-
lalek zupełnie nie wyglądały na ludzkie. Ich elementy połączone były jak u marionetek, a
ich ruchom towarzyszyły szarpnięcia oraz wstrząsy. Nogi stworów nie uginały się, przez
cały czas pozostawały proste, więc istoty te szły po cyferblacie tak, jakby wyposażono
je w koła albo ciągnięto na niewidocznych drutach.
Kiedy dotarty do dziewiątki i do trójki, odwróciły się do Starucha i ruszyły prosto ku
niemu. Minąwszy godzinę dziesiątą, drwal zaczął wymachiwać siekierą coraz szybciej.
Gdy kobieta przekroczyła dwójkę, z większą werwą zakręciła korkociągiem.
Arthur z przerażeniem obserwował to widowisko. Staruch nie mógł nawet drgnąć, więc
nie miał jak powstrzymać ohydnych marionetek. Chłopiec nie wątpił, że zamierzają
zrobić coś okropnego. Jak mógł temu zapobiec? Miał tylko stać i patrzeć?
Zerknął na Klucz, uniósł go niczym nóż i zrobił krok naprzód.
W chwili gdy wyłonił się zza piramidy, zegar ponownie zaczął bić; było to bodaj piąte z
dwunastu uderzeń. Po chwili jego echo przebrzmiało, a drwal i kobieta z korkociągiem
przystanęli tuż obok Starucha. Arthur wykonał następny krok – obie kukły obróciły się w
miejscu i wbiły wzrok w chłopca.
–Nie! Proszę tego nie robić!
Ktoś chwycił go za rękaw. Arthur odwrócił się, gotów zadać cios Kluczem, lecz
zobaczył tylko Pravuila. Sortownik Węgla złapał chłopca za łokieć, usiłując wciągnąć go
z powrotem za piramidę.
–To kara wymierzona Staruchowi. Nic się nie da zrobić. Mogą i panu wydłubać oczy –
wyjaśnił Pravuil. – Wątpię, by odrosły panu z taką samą łatwością jak Staruchowi. Nie po
tym, jak zajmą się nimi zegarowi marszownicy.
–Co takiego? – spytał Arthur wstrząśnięty. – Wydłubią mu oczy?
Ponownie rzucił okiem na zegar i natychmiast tego pożałował. W ułamku sekundy
odwrócił wzrok, lecz zdążył zauważyć, że drwal i kobieta dotarli do dwunastki, stanęli na
piersi Starucha, popatrzyli mu w twarz i unieśli siekierę oraz korkociąg.
–Oddalmy się bardziej – zaproponował Pravuil niespokojnie. – Widzi pan, oni czasami
opuszczają cyferblat. Tak, teraz masakrują mu oczy, ale przez wiele wieków wyrywali mu
wątrobę!
–Wątrobę?!
–To kara wyznaczona przez Architektkę – wytłumaczył Pravuil i pobiegł w kierunku
ogromnej piramidy węglowych brykietów. Przez cały czas zerkał za siebie. – Od zawsze
wymierzana jest co dwanaście godzin. Do drugiej albo trzeciej oczy Starucha odrosną,
lecz już po następnych dziewięciu godzinach znowu będą… zaatakowane.
–Co zrobił, że zasłużył na taką karę? – spytał Arthur.
–Zasłużył? Nie wiem, co to znaczy „zasłużyć" – mruknął Pravuil. – Czym ja zasłużyłem
na to, aby mnie tu zesłano? W każdym razie nie mam pojęcia, co zrobił. o tego typu
rzeczy lepiej nie pytać. Sądzę, że miało to coś wspólnego z wtrącaniem się w pracę
Architektki w Poślednich Królestwach, jest bez wątpienia zazdrosną twórczynią. Albo
była.
Zegar ponownie zaczął bić. Arthur i Pravuil drgnęli na ten dźwięk.
–Ale skoro Architektka odeszła, to czemu Staruch nie odzyskał wolności?
–Nie można cofnąć tego, co uczyniła wewnątrz Domu – zapewnił chłopca Pravuil. –
Istoty niższe mogą ingerować w sprawy Poślednich Królestw, ale Dom pozostaje wciąż
taki sam, jeśli nie liczyć drobnych remontów i korekt, wymiany tapet i tak dalej. Sprawy
istotne, takie jak Staruch i zegar, są ustalone raz na zawsze.
Arthur zadrżał, nie tylko z powodu powracającego zimna. przypomniał sobie
wymachiwanie siekierą i kręcenie Korkociągiem, a także Starucha, który leżał skuty
łańcuchami i bezbronny, z otwartymi oczyma… I to się miało powtarzać co dwanaście
godzin przez całą wieczność? Samo myślenie o tym było okropne, ale wiedział, że nie
zdoła się od tego powstrzymać. Musiał skupić uwagę na czymś innym.
–Dlaczego pan wrócił, żeby mi pomóc? – zainteresował się.
–Odwiedził mnie Poniedziałkowy Zmierzchnik – wyjaśnił Pravuil. Nadal spoglądał przez
ramię, choć wydawał się trochę bardziej odprężony. – Na jego widok opadły mi skrzydła.
A raczej opadłyby mi, gdybym nadal je miał. Zachowywał się jednak bardzo uprzejmie.
Nawet… hm… obiecał mi garść drobnych luksusów, jeżeli udzielę panu pomocy. Czy to
prawda, że jest pan śmiertelnikiem? Chociaż dysponuje pan Mniejszym Kluczem?
–Tak – przyznał Arthur.
–I jest pan Prawowitym Dziedzicem Niższego Domu?
–Tak twierdzi Wola – odparł niespokojnie Arthur. – W gruncie rzeczy pragnę wrócić do
domu z lekarstwem…
Zawahał się, kiedy zegar znowu dał o sobie znać. Pravuil ukląkł na jedno kolano.
–Chciałbym, aby prawdziwy Mistrz Niższego Domu był łaskaw przyjąć moje śluby
wierności – poprosił. – Chociaż jestem tylko marnym Sortownikiem Węgla, będę służył
mojemu Mistrzowi najlepiej, jak umiem.
Arthur skinął głową, zastanawiając się, co powinien zrobić. Pravuil patrzył na niego z
nadzieją. Znowu rozległo się bicie zegara. Chłopiec wciąż nie wiedział, co w takiej
sytuacji należy uczynić, a zresztą cały czas wyczuwał w Pravuilu coś niepokojącego.
Instynktownie mu nie wierzył. Może jednak ten Rezydent byłby bardziej godny zaufania,
gdyby przyjąć jego wiernopoddańcze ślubowanie…?
Gdy wokoło brzmiało echo kolejnego uderzenia zegara, Arthur przypomniał sobie filmy
o rycerzach i królach. Lekko stuknął Pravuila Kluczem w oba barki. Wskazówka zalśniła
intensywniejszym blaskiem, kiedy dotykał Rezydenta, a część jej światła wniknęła w
ciało Pravuila.
–Przyjmuję pańskie śluby i… dziękuję – powiedział Dziedzic. – Może pan wstać, eee, Sir
Pravuil.
–Sir Pravuil! – wykrzyknął mężczyzna i zerwał się na równe nogi. – To doskonale brzmi,
dziękuję, wasza lordowska mość! To mi się podoba.
Arthur patrzył na niego uważnie. Wcześniej Pravuil był nieco niższy od niego, lecz teraz
przewyższał go o kilka centymetrów. Stał wyprostowany, ale to nie wyjaśniało, czemu
urósł. Poza tym nie wyglądał już tak brzydko jak wcześniej. Chłopiec zauważył, że dość
duży nos Pravuila skurczył się, a większość pyłu węglowego opadła mu z twarzy.
Zegar znów zaczął bić. Chłopiec zwrócił uwagę, że ostatnie uderzenia rozbrzmiewały
znacznie częściej. Stracił rachubę, ale to chyba było ostatnie, dwunaste. Po chwili
rozległo się trzaśnięcie zamykanych drzwi.
–Czy to… czy zegarowi marszownicy właśnie wrócili do zegara? – spytał. Już się
zastanawiał, czy wrócić i zagadnąć Starucha o Niebywałe Schody. Jeżeli w ten sposób
mógł się stąd wydostać, był gotów zaryzykować.
–W rzeczy samej, właśnie zamknęły się ich drzwi – potwierdził Pravuil. – Jeśli nie
opuścili cyferblatu, zawsze wracają po dwunastym uderzeniu. Najlepiej jednak nie
niepokoić Starucha do czasu odrośnięcia mu oczu. Ma pan ochotę na filiżankę herbaty?
–Tak – przyznał Arthur. – Chętnie.
–Wobec tego musimy przejść kawałek do mojego… hm… obozowiska, to chyba trafne
określenie – odparł Pravuil, ukłonił się i machnął ręką. – Na szczęście Zmierzchnik
zapobiegliwie wyposażył mnie w pudełko najlepszej cejlońskiej herbaty. Nie piłem jej
od… och, co najmniej od wieku.
–Od jak dawna pan tu przebywa?
–Od dziesięciu tysięcy lat, z dokładnością do jednego miesiąca – wyznał Pravuil. – To
bardzo przykry okres, drogi panie.
–Zapewne nic pan nie wie o Niebywałych Schodach? – spytał Arthur, kiedy szli między
kopcami węgla. – Ani o możliwościach mojego Klucza?
–Obawiam się, że nie, jaśnie panie – odrzekł Pravuil. – Jedynie słyszałem o
Niebywałych Schodach. Podobno są to osobiste schody Architektki, z których
korzystała, by dotrzeć do wszystkich części swojego dzieła, zarówno w Domu, jak i poza
nim. Tylko tyle wiem. Co do możliwości pańskiego Klucza… Byłem odpowiedzialny
jedynie za katalogowanie gwiazd, i to w dodatku na stosunkowo niskim stanowisku.
Takie rzeczy jak strzeżenie Kluczy do Królestwa pozostawały daleko poza zakresem
moich obowiązków. Jestem pewien, że Staruch będzie wiedział więcej, bo przecież jest
najstarszy, nie licząc samej Architektki. Skręcamy w lewo, drogi panie, potem znowu w
lewo…
Nagle zamilkł, a Arthur znieruchomiał, obaj usłyszeli to samo. Dyskretne stąpnięcie za
plecami, przycisk zgrzyt mechanizmu zegara i ledwie słyszalny świst powietrza, jakby
przeciętego przez coś, co gwałtownie poruszyło się z góry na dół.
Coś, co mogło być siekierą…
Rozdział 17
–Szybko! – krzyknął Pravuil. – Na piramidę!
Dał susa naprzód i zdążył wdrapać się do połowy wysokości sterty brykietów, zanim
Arthur w ogóle się poruszył. Kiedy jednak chłopiec spróbował pójść w ślady Sortownika,
wbił stopy w piramidę i cała konstrukcja się rozpadła, zakrywając go niemal całkowicie.
Arthur wygramolił się ze zwałowiska. Serce waliło mu jak oszalałe. Wszędzie unosił się
pył, który osiadał na jego oczach i twarzy. Chłopiec nic nie widział, ale słyszał
mechaniczny zgrzyt i odgłos rąbania. Nagle ostrze siekiery gwałtownie opadło tuż przed
nim, kierując się prosto na nadgarstek.
Jakimś cudem odparował cios Kluczem, lecz siłę uderzenia odczuł całym ramieniem.
Klucz nie uczynił nic magicznego, aby go obronić. Zdjęty nagłym przestrachem Arthur
zrozumiał, że zawarta we wskazówce moc nie jest dostateczna, aby obronić go przed
potworami z zegara. Klucz był dziełem Architektki, ale upiorne marionetki również, a
powstały po to, by wydłubywać oczy i wątrobę komuś znacznie potężniejszemu od
Arthura.
–Nie potrafią się wspinać! – wrzasnął Pravuil, z rozpostartymi rękoma balansując na
szczycie innej piramidy. – Niech pan się wdrapie na brykiety!
–Jak?! – krzyknął Arthur, przetoczył się po ziemi, aby uniknąć następnego ciosu, i
zerwał się na równe nogi. Drwal stał tuż przed nim, lecz gdzie się podziała kobieta z
korkociągiem?
Kątem oka dostrzegł błysk. Instynktownie odskoczył i zderzył się z następną piramidą.
Posypała się na niego lawina węgla, a w miejscu, gdzie przed chwilą stał, obracał się w
powietrzu zdradziecki korkociąg.
Arthur przepchnął się przez zwałowisko i pognał przed siebie. Drwal po jego prawej
stronie poruszał się jednak niewiarygodnie szybko, na dodatek chłopak znowu stracił z
oczu kobietę z korkociągiem. Nie rozumiał, jak to możliwe, że potworne lalki tak pędzą.
Drwal miał całkowicie sztywne nogi, a jednak biegł szybciej niż szczur po kuchennej
podłodze. Chłopiec nie miał szans na ucieczkę.
Gdy drwal zamachnął się na jego nogi, Arthur zdołał wskoczyć na inny stos. Węgiel
ponownie rozsypał się dookoła i tylko utrudnił chłopcu ucieczkę. Arthur odwrócił się i
uderzył prześladowcę Kluczem, ale zaledwie zadrapał drewnianą skórę marionetki.
Zaczynał wpadać w panikę. Uchylił się przed siekierą, niemal upadł, odskakując przed
kobietą z korkociągiem, i ponownie ruszył biegiem, tym razem w kierunku największej
piramidy, jaką widział w pobliżu. Musiał coś zrobić, aby brykiety się nie rozpadały, żeby
się skleiły…
–Węgiel! Niech się sklei! – wrzasnął i skoczył z wyciągniętym do przodu Kluczem, aby
uderzyć nim w stertę i w następnej chwili na nią opaść.
Węgiel skleił się. Arthur wpadł na piramidę i odbił się od niej, prosto pod nogi drwala i
kobiety z korkociągiem. W ostatniej chwili przetoczył się na bok, siekiera trafiła w
ziemię, lecz nad ciałem chłopca zawisł korkociąg.
Arthurowi ledwie się udało zasłonić Kluczem i odtrącić opadający przedmiot, który wrył
się w kamienne podłoże. Uderzeniu towarzyszyła kaskada iskier, a obłąkańczy chichot
kobiety zmienił się we wściekły pisk.
Chłopak znowu się przetoczył i na czworakach wdrapał się na stabilną piramidę węgla
jak jaszczurka na drzewo. Gdy przycupnął na samej górze, powoli wstał i spojrzał w dół,
po czym zaczął szlochać z ulgą.
Marionetki okrążały stos. Nie tylko nie potrafiły się wspinać, ale też nie mogły
popatrzeć w górę. Ich szyje były równie sztywne jak nogi.
–Dobra robota, wasza lordowska mość! – zawołał Pravuil, który siedział na jednej z
sąsiednich piramid. W dłoni trzymał świecę. Dawała ona o wiele więcej światła niż
jakakolwiek inna świeca, poza tymi w filmach. Arthur zauważył, że cała jaśnieje, a jej
płomień się nie porusza. – Teraz pozostaje nam czekać, aż wrócą do zegara.
Chłopiec westchnął i znowu przykucnął, z obawy przed utratą równowagi.
–Jak długo to potrwa?
–Pójdą sobie o pełnej godzinie – wyjaśnił Pravuil. – Albo szybciej, jeżeli wcześniej
kogoś złapią.
–Czy tutaj na dole jest wielu… hm… ludzi? – zainteresował się Arthur.
Pravuil wzruszył ramionami.
–Może około setki Sortowników i pięćdziesięciu Przycinaczy Węgla. Poza tym jest
jeszcze kilku, którzy trafili tu bez żadnego przydziału.
–Musimy ich ostrzec – oświadczył Arthur.
Drwal i kobieta opuścili krąg światła roztaczanego przez Klucz. Teraz kręcili się gdzieś
pod osłoną ciemności i łatwo mogli napaść jakiegoś nic nie podejrzewającego, zajętego
pracą Sortownika albo Przycinacza. – Będziemy krzyczeć. Tutaj głos powinien się nieść
bardzo daleko.
–Och, nie przejmowałbym się – oświadczył Pravuil. – Nawet jeśli na kogoś wpadną,
tylko wyłupią mu oczy. Brak nam krzepy Starucha, ale w ciągu miesiąca lub dwóch
większości z nas odrastają oczy i wątroba. Poza tym zapominamy o bólu. Dawno temu te
istoty mnie dopadły. Rzecz jasna, wówczas były sępami. Niemal wolałem je od tych
okropieństw z zegara, choć to były wyjątkowo paskudne ptaszyska…
–Myślę, że przynajmniej powinniśmy spróbować – upierał się Arthur. Skoro Pravuil tak
pospiesznie zmykał przed mechanicznymi istotami, chłopiec uznał, że inni robotnicy
będą się cieszyli z ostrzeżenia. – Możemy wrzasnąć wspólnie. Na przykład: „Uwaga!
Kukły z zegara grasują!". Na „trzy" krzyczymy: raz… dwa… trzy!
–Kołki z oskara rajcują! – wrzasnął Pravuil, a przynajmniej tak zabrzmiały jego słowa.
Na dodatek spóźnił się o pół sekundy. Chłopiec zmarszczył brwi i spróbował jeszcze
kilka razy, ale Pravuil bez przerwy się mylił, przypadkiem albo celowo. Arthur miał
nadzieję, że może przynajmniej hałas kogoś ostrzegł.
–Czy ma pan tutaj przyjaciół? – spytał po kilku minutach siedzenia w milczeniu. Chłód
ponownie zaczynał przenikać ciało chłopca i było jasne, że wkrótce będzie jeszcze
gorzej.
–Przyjaciół? Niestety, nie – westchnął Pravuil. – Mamy zakaz rozmawiania ze sobą,
chyba że w sprawach zawodowych. Nigdy nie wiadomo, kto jest szpiegiem, Inspektorem
na wizytacji lub kimś w tym rodzaju. Z początku uważałem waszą lordowską mość za
kogoś takiego, lecz, jakżeby inaczej, dzięki swej wybitnej inteligencji przejrzałem pana.
–Sądziłem, że Zmierzchnik wyjawił panu, kim jestem – zauważył Arthur. Nie odczuwał
już sympatii do pravuila.
–Owszem, przyznaję, ale wtedy byłem już niemal pewien, jaka jest prawda.
–Niech mi pan opowie o Poślednich Królestwach – poprosił Arthur. – Jakie dokładnie
one są?
–Hm, to trudne, przewrotne pytanie. – Pravuil zdjął wystrzępiony kapelusz i podrapał
się po głowie. – Otóż istnieje Dom, który jest tutaj. Poza tym mamy jeszcze Nicość – jej
tu nie ma, ale na niej zbudowano Dom. Do tego dochodzą Poślednie Królestwa,
istniejące na zewnątrz, poza Domem. One nie mają żadnej styczności z Nicością.
Poślednie Królestwa z początku były swoistą Nicością, którą Architektka po prostu
zagospodarowała. Z czasem Królestwa się rozwinęły i przekształciły w gwiazdy, planety i
tak dalej. Potem niektóre planety nadal się formowały, pojawiły się na nich istoty żywe, a
my, w Domu, archiwizujemy informacje o nich, tak samo jak o wszystkim innym, i nic
więcej nie robimy. Tak stanowi Pierwotne Prawo. Żadnej ingerencji, w jakiejkolwiek
formie. Można tylko obserwować i rejestrować! Cóż, pierwszy wybrał się tam Staruch i
sporo namieszał, ale skończył w łańcuchach. I dobrze mu tak. Następnie, gdy
Architektka po raz pierwszy zniknęła, trochę ingerowali Wykonawcy. Potem narozrabiali
jeszcze odrobinę i wcale bym się nie zdziwił, gdyby zamierzali dalej mącić, ale trafiłem
tutaj, więc nie wiem. Skoro jednak w Niższym Domu zjawia się śmiertelnik z
Pomniejszym Kluczem, to z pewnością dzieje się sporo rzeczy, które dziać się nie
powinny.
Pravuil urwał, aby nabrać powietrza w płuca. Zamierzał wznowić opowieść, kiedy w
oddali rozległ się wrzask. Ktoś ryczał tak głośno, że Arthura przeszył dreszcz i ogarnęły
go mdłości. W przeraźliwym okrzyku dało się zrozumieć tylko dwa słowa.
–Moje oczy!
–Och, jak to dobrze! – uradował się Pravuil. – Możemy już zejść. Stąd jest niedaleko do
mojego obozowiska.
Arthur niechętnie zszedł na ziemię, chociaż wiedział już, jak zespolić brykiety węgla,
aby w razie konieczności wspiąć się na inną piramidę. Wiedział też, że tutaj ktoś, kto
stracił oczy, wkrótce je odzyska. Mimo to nie potrafił wymazać z pamięci straszliwego
krzyku. Nie potrafił też zapomnieć, że Pravuila w ogóle nie obchodzi cudzy los. Arthur
zamyślił się nad tym faktem, kiedy podążał za Sortownikiem Węgla. Dotąd całkiem nieźle
sobie radził z przewidywaniem, co zrobią ludzie, i odkrywaniem ich prawdziwej natury.
Pravuil odmówił zrobienia czegoś i poniósł tego konsekwencje. Potem jednak zaczął się
zachowywać tak, jakby na sercu leżało mu przede wszystkim jego własne dobro.
Osobliwy kontrast. Ale może dałoby się to wytłumaczyć faktem, że Sortownik Węgla nie
był człowiekiem. To znaczy był osobą, Rezydentem. W Domu nikt nie był istotą ludzką,
może z wyjątkiem dzieci, takich jak Suzy, które niegdyś zaliczały się do grona
śmiertelników. Jednak nawet one się zmieniły. Arthur nie wiedział, kim są pozostali, nie
wspominając już o Staruchu czy Architektce. Niespecjalnie chciał się nad tym
zastanawiać, zwłaszcza że jego przemyślenia biegły w niepożądanym kierunku. Nikt z
jego rodziny nie chodził do kościoła, a on sam niewiele wiedział o religii. Teraz tego
trochę żałował, choć zarazem do pewnego stopnia cieszył się ze swej niewiedzy.
Gdy po długiej wędrówce przez lodowate węglowe pustkowie wreszcie dotarli na
miejsce, okazało się, że obozowisko Pravuila składa się z małej drewnianej skrzynki,
sfatygowanego fotela i dziwacznej metalowej urny, mniej więcej metrowej wysokości. Do
naczynia dołączono mnóstwo kraników, zatyczek i szufladek. Promieniowało
umiarkowanym ciepłem i Arthur z przyjemnością przysunął do niego dłonie.
Pravuil wyjaśnił, że to samowar i że jest to jego najcenniejsza rzecz, ofiarowana mu
przez Sortownika, który został ułaskawiony i powrócił na górę. Według słów Pravuila,
odpowiednio napełniony samowar mógł dostarczać gorącą herbatę, grzane wino, kawę
bądź kakao.
Była to niemal prawda. Pravuil wysunął jedną z szufladek i z wahaniem napełnił ją
otrzymaną od Zmierzchnika herbatą. Z urządzenia przez pewien czas wydobywały się
kłęby pary oraz dał się w nim słyszeć donośny stukot, aż w końcu zbity z tropu Pravuil
odkrył, że z każdego kranika i zaworka płynie dość paskudna mieszanka kakao i wina.
Po kilku próbach rozwiązania tego problemu Sortownik Węgla ostatecznie wytworzył
płyn gorący, bladobursztynowy, o posmaku jabłek. Przelał napar do cynowej butelki o
wysokości trzydziestu centymetrów, z uszkodzoną zatyczką, i poczęstował nim Arthura.
Chłopiec z wdzięcznością przyjął poczęstunek. Był bardzo zmarznięty, a napój go
rozgrzał, bez względu na swój skład.
–Dlaczego nie wyczaruje pan herbaty z Nicości? – zapytał po kilku orzeźwiających
łykach. – Tak jak to robi Staruch?
–Chciałbym – westchnął Pravuil i ze złością spojrzał na samowar. – Majstrowanie przy
Nicości to magia wyższego rzędu. Rzecz jasna, Staruch jest mistrzem, choć krępują go
łańcuchy. Poza nim bardzo niewielu mieszkańców Domu potrafi radzić sobie z Nicością,
zwłaszcza bez wsparcia jakiegoś źródła mocy, takiego jak pański Klucz.
–Rozumiem – mruknął Arthur. Zastanawiał się, czy potrafiłby samodzielnie zastosować
Klucz do wyczarowania czegoś z Nicości. Zdrowy rozsądek podpowiedział mu jednak, że
bez pomocy specjalisty nie powinien ryzykować. A gdyby przywołał całą gromadę
Niconi, takich jak ci, którzy wyłonili się spod bruku w Atrium?
Myśl o pomocy specjalisty przypomniała mu, że powinien jak najszybciej porozmawiać
ze Staruchem. Zastanawiał się, czy minęło dość czasu, aby uwięzionemu odrosły oczy, a
to z kolei natychmiast skłoniło go do zastanowienia, ile godzin upłynęło w domu
rodziców. Chociaż Wola podkreślała, że różnica czasu między Domem i Poślednimi
Królestwami jest elastyczna, Arthur martwił się, iż zbyt długo przebywa z dala od
bliskich. Jeśli nie było go już cały dzień, to rodzice musieli odchodzić od zmysłów z
niepokoju. Chyba że zapadli na Pomór, a wówczas liczyła się każda minuta, dzieląca go
od zdobycia lekarstwa i powrotu z nim…
–Która godzina? – spytał chłopiec. – Czy można już bezpiecznie odwiedzić Starucha?
–Hm… Trudno powiedzieć, która godzina jest u Starucha – odparł Pravuil. – Trzeba
rzucić okiem na jego zegar. Może pójdziemy sprawdzić?
Rozdział 18
Kiedy zbliżali się do zegara, Pravuil coraz bardziej pozostawał w tyle, aż wreszcie się
zatrzymał.
–Wasza lordowska mość, zaczekam tutaj, jeśli można – oznajmił. Trzymał opuszczoną
głowę i unikał spojrzenia Arthura. – Staruch może się okazać nieco podenerwowany.
Rzecz jasna, nie będzie zły na pana, Mistrzu.
Arthur patrzył na niego podejrzliwie. Wcześniej Pravuil nie obawiał się podejść znacznie
bliżej do tarczy zegara. Co mu chodziło po głowie?
–Co to znaczy „nieco podenerwowany"? Co może zrobić?
–To naprawdę trudno powiedzieć…
–A co zwykle robi? Czego nie lubi?
–Ostatnio, kiedy podszedłem do zegara, zagroził, że wyrwie mi głowę i wykopie ją za
krawędź szybu. Nie zamierzam sprawdzać, czy uda mu się ta sztuka. Byłoby ze mną
gorzej niż z Bezłepkiem.
–Ale czemu? – drążył Arthur. – Wobec mnie był całkiem przyjacielski, gdy się
dowiedział, kim jestem.
–Jest pan śmiertelnikiem i dysponentem Mniejszego Klucza – przypomniał Pravuil. –
Staruch nie lubi Rezydentów Domu. Szczególną antypatię czuje do mnie, choć trudno
powiedzieć dlaczego. Zaczekam tutaj, zgoda?
–Niech pan robi to, na co ma pan ochotę – powiedział Arthur. Pomyślał, że Pravuil coś
knuje, lecz nie miał czasu na kłótnie, a zresztą próby ciągnięcia go dalej nie miały sensu.
– Proszę tylko pamiętać, że przysiągł mi pan służyć.
–Och, tak, o tym się nie da zapomnieć! – oświadczył Pravuil radośnie, ale nadal nie
patrzył chłopcu w oczy. – Dotrzymam słowa. Powodzenia, wasza lordowska mość.
Arthur skinął głową i ruszył przez szczere pole dzielące węglowe piramidy od zegara. Z
tej odległości widział już Starucha. Olbrzym przykucnął w pozycji myśliciela przy
godzinie drugiej, jego łańcuchy nadal wyglądały na napięte i było jasne, że nie może się
wydostać poza pierwszy kwadrans.
Chłopiec powoli podszedł bliżej. Z zadowoleniem zauważył, że drzwi na cyferblacie są
zamknięte, chociaż mógł polegać wyłącznie na słowie Pravuila, który zapewniał, że
upiorne marionetki wróciły do środka.
Staruch podniósł wzrok, gdy Arthur wszedł na tarczę zegara. Jego oczy były czerwone,
ale całe. Gdyby nie plamy zaschniętej krwi na policzkach, chłopiec zwątpiłby w to, że
celem siekiery drwala i korkociągu kobiety były oczy olbrzyma.
–Witam – powiedział.
Wielkolud pochylił głowę, co można było uznać za niezwykle zdawkowe pozdrowienie.
Nie wypowiedział jednak ani słowa, nie uśmiechnął się i w żaden inny sposób nie okazał
gościowi życzliwości. Arthura ogarnęło zdenerwowanie. Doskonale pamiętał łańcuch
wokół swojej szyi i zastanawiał się, czy jego głowę da się przymocować z powrotem,
gdyby Staruch postanowił ją oderwać od tułowia. Wątpił, by to było możliwe.
–Przybyłem sprawdzić, czy postanowił pan udzielić mi pomocy – oznajmił i zrobił kilka
kroków w stronę olbrzyma. – Powiedział pan, że nie będzie potrzebował zbyt dużo czasu
na przemyślenia. Potem zza drzwi wyszły te istoty…
–To prawda – przyznał Staruch. – Nazbyt długo deliberowałem i niemal postanowiłem
cię wydać. Gdybyś pozostał na cyferblacie jeszcze przez sekundę, wyłupiliby ci oczy.
–Poszli wyłupić je komuś innemu – zauważył Arthur, opanowując gniew. – Czemu nie
obudził mnie pan wcześniej?
–Chciałem sprawdzić samego siebie i dowiedzieć się, czy mogę zmusić śpiącego
chłopca, by zapłacił straszliwą cenę za mój spokojny sen – zagrzmiał Staruch. – Okazało
się, że nie. Cieszy mnie ten fakt. Arthurze, zasłużyłeś na wyjaśnienie. Zadaj mi trzy
pytania, ani jednego więcej, a ja na nie odpowiem.
Chłopiec już-już miał zapytać olbrzyma, dlaczego tylko trzy pytania, ale w porę ugryzł
się w język. Z całą pewnością zostałoby to uznane za jedno z nich, a wówczas
pozostałyby mu tylko dwa. Musiał dobrze się zastanowić, co chce wiedzieć.
–Czekam – obwieścił Staruch, przerywając mu rozważania. – Daję ci dwie minuty,
według wskazań tego zegara.
–Dwie minuty! – wykrzyknął Arthur. Zaczął gorączkowo myśleć i pospiesznie spytał: –
Jak mogę użyć Niebywałych Schodów, aby przedostać się stąd do Pokoju Dziennego
Poniedziałka?
–Niebywałe Schody istnieją wszędzie, gdzie to tylko możliwe – wyjaśnił Staruch. –
Musisz sobie wyobrazić schody tam, gdzie ich nie ma, wykonane z tego, co zobaczysz,
choćby ze źdźbła trawy, przełamanego w trzech miejscach, albo z dziwnej chmury,
uformowanej na kształt stopni. Następnie powinieneś skoczyć ku pierwszemu stopniowi,
pamiętając, by w dłoni trzymać Klucz. Jeśli uwierzysz, że schodek będzie na miejscu, tak
się stanie. Będzie tam, przynajmniej dla powiernika Mniejszego Klucza. Gdy wejdziesz na
schody, będziesz musiał iść dalej, aż dotrzesz tam, dokąd pragniesz dotrzeć. Niebywałe
Schody są wyposażone w liczne Podesty, a na każdym z nich być może będziesz musiał
ponownie szukać Schodów. Jeśli dostatecznie szybko ich nie odnajdziesz, wówczas
utkniesz tam, gdzie się zatrzymałeś, w czasach, do których trafiłeś. Schody wiją się
przez wszystkie Poślednie Królestwa, przecinają czas i przestrzeń, docierają także do
Domu, zatem musisz zachować czujność. Możliwe, że twoja wędrówka skończy się w
miejscu, w którym szczególnie nie chciałbyś się znaleźć. Jest to nawet prawdopodobne,
bo Schody mają właśnie taką naturę. Musisz się wykazać siłą woli oraz mocą, aby
dotrzeć tam, gdzie naprawdę chcesz. Bądź także świadom obecności innych
podróżników, w szczególności Niconi, którzy czasami znajdują drogę do Schodów.
Długa wskazówka zegara poruszyła się, łańcuch Starucha zagrzechotał. Minęła okrągła
minuta!
–Co… jak mogę korzystać z mocy Mniejszego Klucza? – spytał Arthur i jednocześnie
uniósł przedmiot, którego światło rozbłysło na krótko, przyćmione przez osobliwą,
niebieską poświatę łańcuchów.
–Potęga Mniejszego Klucza przejawia się na wiele sposobów – podjął olbrzym. – w
rękach prawowitego powiernika może on uczynić niemal wszystko, o co się go poprosi,
chociaż jest słabszy w Domu niż w Poślednich Królestwach, i można mu się
przeciwstawić zarówno Sztuką, jak i Władzą. Ogólnie biorąc, daje się nim zamykać,
otwierać, łączyć, dzielić, odsuwać, zasuwać, ożywiać, petryfikować, oświetlać,
zaciemniać, tłumaczyć, dezorientować i dokonywać niewielkich zakłóceń i przemian
Czasu. Do pewnego stopnia będzie cię chronił przed uszczerbkiem na zdrowiu
fizycznym i psychicznym, lecz jesteś śmiertelnikiem, więc istnieją dla ciebie
nieprzekraczalne ograniczenia w potędze Klucza. Wiesz już, jak z niego korzystać.
Możesz mu stawiać żądania i naprowadzać go na właściwy kierunek, a wykona pracę
zgodnie z twoim życzeniem, jeśli zdoła. Pozostało ci pół minuty.
Arthur zerknął na wskazówkę minutową. Znowu się poruszyła i zatrzymała w połowie
drogi do następnego znaku. Chłopak był pewien, że jeszcze nie wykorzystał
dziewięćdziesięciu sekund! Ogarnięty paniką, usiłował jak najszybciej wymyślić dobre
pytanie, które zapewniłoby mu bardziej wyczerpującą odpowiedź niż poprzednie.
Potrzebował czegoś celniejszego, bardziej bezpośredniego.
–Co się dzieje u mnie w domu? Tam skąd zniknąłem?
–Tego nie potrafię ci wyjaśnić – oświadczył Staruch. – Poślednie Królestwa są dla mnie
zamknięte i wiele, wiele lat minęło, odkąd po raz ostatni tam zajrzałem. Zadaj inne
pytanie.
–Komu mogę zaufać?
–Tym, którzy ci dobrze życzą – usłyszał w odpowiedzi. – Bądź graczem, nie pionkiem.
To było trzecie pytanie, twój czas się skończył.
Uniósł rękę i ruchem dłoni odprawił Arthura.
–Przecież to nie była prawdziwa odpowiedź – zaprotestował chłopiec. Ani myślał
odchodzić, chociaż Staruch ponownie machnął ręką. – Chodziło mi o to, komu
konkretnie mogę ufać. Na przykład Woli albo Poniedziałkowemu Zmierzchnikowi.
Staruch wstał, jego łańcuchy zachrzęściły. Wykonał pętlę z jednego z nich i leniwie
potrząsnął nią w powietrzu. Arthur nawet nie drgnął. Stał w miejscu i patrzył z dołu na
olbrzyma, w dłoni ściskał Klucz. Zupełnie, jakbym stawiał się chuliganowi, powiedział
sobie, choć tak naprawdę był cały roztrzęsiony. Musiał jednak wytrzymać.
–Sam zdecyduj, komu warto ufać – oznajmił Staruch. Chciał znowu odprawić chłopca
ruchem dłoni, ale zmienił zdanie. – Powiem ci jeszcze coś, co ma związek z twoim
pytaniem, Arthurze Penhaligonie. Śmiertelnik, który włada Kluczem, staje się również
jego narzędziem. Klucz cię zmieni, całkowicie przekształci na podobieństwo swojego
twórcy. Klucz nie pasuje do śmiertelników, z czasem zawsze przeobrazi swego
powiernika. Arthurze, pomyśl o tym. Kto dzierży władzę, ponosi tego konsekwencje.
Dość spojrzeć na mnie. Teraz odejdź!
Ostatnie dwa słowa wywrzeszczał, jednocześnie skoczył, wymachując łańcuchem.
Chłopiec uchylił się przed niebezpiecznym narzędziem i z biciem serca czym prędzej
uciekł z cyferblatu.
Dobiegł do piramid węgla, lecz nigdzie nie widział Pravuila. Odwrócił się i przekonał, że
Staruch znowu siedzi z łokciem na kolanie i głową opartą na pięści, pogrążony w
myślach.
Arthurowi przyszło do głowy, że powinien iść w jego ślady, choć przede wszystkim
nabrał ochoty, aby skorzystać z Niebywałych Schodów i wydostać się z tego zimnego,
zapylonego szybu. Rzecz nie była jednak prosta. Czy powinien ryzykować wędrówkę po
Schodach, skoro może istnieć inna droga? Dokąd powinien się udać? Prosto do Pokoju
Dziennego Poniedziałka po Wskazówkę Godzinową? A co z Wolą i Suzy Błękit? I z
Poniedziałkowym Zmierzchnikiem?
Poniedziałkowy Zmierzchnik… Arthur nagle zastanowił się, czy Pravuil w ogóle wie, jak
porozumieć się ze Zmierzchnikiem. Co dokładnie Zmierzchnik kazał mu zrobić poza
udzieleniem pomocy Arthurowi i poczęstowaniem go herbatą?
–Pravuil!
Okrzyk chłopca odbił się echem wśród piramid węgla, lecz ciemności nadal pogrążone
były w ciszy. Odpowiedź nie nadeszła także z rozjaśnionego na niebiesko obszaru wokół
zegara.
–Pravuil! Niech pan tu przyjdzie!
Ponownie odpowiedzią było milczenie. Tyle tytułem przysięgi wierności, pomyślał
Arthur. Rozejrzał się dookoła i, zastanawiając się, czy zdoła znaleźć jego obozowisko.
Chętnie wypiłby filiżankę czegoś gorącego, nawet gdyby nie zastał Sortownika Węgla i
nie uzyskał odpowiedzi na nurtujące go pytania. Wiedział jednak, że nie da sobie rady,
bo nie zostawił znaków na ziemi. Dlatego błąkał się w ciemnościach, przyświecając sobie
światłem z Klucza. Miał nadzieję, że może przypadkowo znajdzie obozowisko.
–Pravuil!
Gdy echo przebrzmiało, cisza powróciła. Arthur nabrał w płuca powietrza, by krzyknąć
ponownie, lecz nagle usłyszał jakiś dźwięk. Był on ledwie słyszalny, trudny do
zlokalizowania. Chłopiec lepiej go usłyszał, gdy z pomocą Klucza zespolił brykiety węgla
w piramidzie i wspiął się na jej szczyt. Kiedy się wdrapywał, światło z Klucza rozświetlało
coraz większy obszar, lecz chłopiec i tak nic nie dostrzegał.
W pewnej chwili rozpoznał dźwięk i spojrzał w górę. Był to trzepot skrzydeł. Coś…
sfruwało z góry prosto na niego! A może to był ktoś?!
Skrzydlata postać zmaterializowała mu się nad głową. Natychmiast uskoczył jej z drogi,
a gdy runął na ziemię, usłyszał odgłos zderzenia z piramidą. Wokoło posypały się
brykiety. Kimkolwiek był ten, kto przyfrunął, z całą pewnością nie opanował sztuki
latania.
Arthur rzucił się ku przybyszowi z Kluczem gotowym do ciosu. Nie chciał dać obcemu
czasu na dojście do siebie po upadku. Nie podejrzewał, by to był Zmierzchnik, bo
spadające skrzydła były białe, a zresztą wątpił, żeby Zmierzchnik, Południk lub Jutrzenka
mogli mieć problemy z lataniem.
–Ale jazda, ja cię kręcę! – wykrzyknął znajomy głos. Arthur popatrzył w dół, na
wysmarowany na czarno kształt, który gramolił się ze sterty brykietów. – Nikt mi nie
powiedział, że ziemia będzie się tak szybko zbliżała!
–Suzy Błękit! – zawołał Arthur. Uśmiechnął się, wsunął Klucz za pasek i pochylił się,
aby pomóc dziewczynce. – Jak tutaj trafiłaś?
–Wola przejęła kontrolę nad nieuważnym Trzecim Sekretarzem do spraw Utrzymania
Sufitu i dała mi jego skrzydła – wyjaśniła Suzy. Wstała chwiejnie i otrzepała ubranie,
wzbijając chmury węglowego pyłu. Nadal miała na plecach skrzydła, nieco wygięte na
końcach. Wyglądały tak, jakby od początku nie były idealnie białe, ale teraz spod
czarnego pyłu prześwitywały jedynie plamki bieli. – Wysłała mnie tutaj, żebym cię
znalazła. Sama nie chciała przylecieć. Podobno woli się nie zbliżać do jakiegoś starego
gościa. Mam farta, że wcelowałam w to światło co trzeba. Co to za niebieska poświata
tam dalej?
–To ten stary gość – wyjaśnił Arthur. – Na twoim miejscu trzymałbym się od niego z
daleka. Czyli Południk puścił cię wolno?
–Coś w tym stylu – mruknęła. – A dokładniej to daliśmy dyla. Ale tu zimnica. Lepiej
przeczytaj ten list, potem stąd zjeżdżamy.
Z zanadrza brudnej kamizelki wyciągnęła kopertę z grubego beżowego papieru,
zapieczętowaną wielkim woskowym kleksem z pieczęcią, która wyglądała jak odcisk
żabiej łapki.
Arthur rozerwał kartkę. Z początku nie potrafił się zorientować, gdzie jest list. Dopiero
po chwili uświadomił sobie, że tekst znajduje się po wewnętrznej stronie koperty,
zupełnie jak w staromodnych listach lotniczych.
Litery były pięknie wykaligrafowane łagodnie jaśniejącym, zielonym atramentem.
Do Arthura, Prawowitego Dziedzica Kluczy do Królestwa i mistrza Niższego domu,
Środkowego Domu i Wyższego Domu, Odległych Rubieży, Wielkiego Labiryntu,
Niezrównanych Ogrodów, Morza Granicznego i Bezkresnych Obszarów poza domem,
które powszechnie określa się mianem Poślednich Królestw…
Pozdrowienia do Twej wiernej Sługi, Akapitów od Trzeciego do Siódmego Ostatniej
Woli Naszej Najwyższej Stwórczyni, Ostatecznej Architektki Wszechrzeczy, przekazuje
panna Suzy Turkusowy błękit, Napełniaczka Kałamarzy itd., itp.
Ufam, że niniejszy list znajdzie Cię w dobrym zdrowiu i dotrze w odpowiednim
momencie, by Cię przestrzec: pod żadnym pozorem nie wolno Ci się zbliżać do
olbrzyma przykutego łańcuchami do zegara. Przebywa on w okowach, w których
niefortunnym zbiegiem okoliczności chwilowo pozostajesz. Wielkolud zwany przez
niektórych Staruchem jest niesłychanie niebezpieczny. Powtarzam nie podchodź do
niego, nie zbliżaj się do zegara!
Ubolewam nad twoim tymczasowym uwięzieniem, nie mniej zapewniam Cię, że nasze
plany, choć chwilowo pokrzyżowane, nadal pozostają aktualne. Pragnę zasugerować,
by naszym następnym krokiem stało się Twoje natychmiastowe przybycie do
Poniedziałkowej Sieni, obawiam się bowiem, że jego Dzienny Pokój jest obecnie pilniej
strzeżony i wymaga uważniejszej kontroli, nim wznowimy nasze poczynania.
Jak przedostać się z Twojej wilgotnej piwnicy do Poniedziałkowej Sieni? Rozważałam
możliwość przekazania Suzy dodatkowej pary skrzydeł dla Ciebie, lecz korzystanie z
nich nie jest łatwe i przestraszyła mnie perspektywa wypadku. Lepiej i stosowniej dla
Ciebie będzie skorzystać z Niebywałych Schodów.
–Nie mogę odczepić tych kretyńskich skrzydeł – przerwała mu czytanie Suzy.
Arthur oderwał wzrok od opisu i wyjaśnienia, jak korzystać z Niebywałych Schodów.
Tekst niemal niczym się nie różnił od słów Starucha, zupełnie jakby informacje
pochodziły z tej samej książki, której Wola i olbrzym nauczyli się na pamięć.
Suzy wyciągała rękę ponad ramieniem i zmagała się ze skrzydłem.
–Pomóc ci? – spytał Arthur.
–Nie! – krzyknęła. – Mam wrażenie, że przyrosły mi do pleców.
–Czułem to samo – przypomniał sobie chłopiec. – Ale odpadły i z powrotem zmieniły się
w papier chwilę przedtem, nim dotknąłem ziemi.
–Papierowe skrzydła? To prowizorka, prosta magia – mruknęła Suzy pogardliwie. –
Moje są najwyższej klasy, przeznaczone do stałego użytku. Widziałam, jak je
zdejmowano, kurczono i powiększano. Z pewnością istnieje jakaś sztuczka, żeby to
zrobić.
Arthur ostrożnie skinął głową. Powrócił do czytania listu.
Niebywałymi Schodami przybądź do Poniedziałkowej Sieni. Nakreśliłam skromny szkic,
abyś miał przed oczyma obraz swojego celu. Pamiętaj, że Schody są przekorne i będą
się zatrzymywały w wielu miejscach, Nie pozwól, By Cię opuściły, nim dotrzesz do
Poniedziałkowej Sieni!
Chłopiec przyjrzał się szkicowi. Był on wielkości jego paznokcia u kciuka, lecz
wykonano go z najwyższą precyzją i dbałością o szczegóły. Przypominał bardzo starą
rycinę, a ukazywał wnętrze pokoju, a raczej namiotu, bo ściany najwyraźniej uszyto z
materiału. Pośrodku widoczny był słup. Poza tym w pomieszczeniu znajdowały się sterty
ozdobnych poduszek oraz mały stolik z bardzo wysokim, wąskim dzbanem oraz kilkoma
kieliszkami do wina.
Jaka dziwna sień, pomyślał Arthur. Wzruszył ramionami i powrócił do lektury.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moim planem, będę tam na Ciebie czekała wraz ze
wszystkimi sprzymierzeńcami, których uda mi się zgromadzić. Podczas naszego
najbliższego spotkania wyjawię Ci, co zrobimy potem.
Do tego czasu pozostaję Twoją posłuszną i pokorną sługą.
Niech Ostatnia Wola się wypełni.
Arthur złożył list i wsunął go do kieszeni spodni. Suzy nadal borykała się ze skrzydłami.
–Co Wola kazała ci zrobić – spytał chłopiec – kiedy już dostarczysz mi wiadomość?
–Bo ja wiem – burknęła Suzy. Przestała szarpać skrzydła, opuściła ręce i wsunęła palce
pod pachy kamizelki. – Nic nie powiedziała. Chyba pójdę z tobą.
–Nie wiem, czy możesz ze mną iść – oznajmił Arthur.
Popatrzyła na niego ze złością.
–No to pięknie! – warknęła. – Lecę tutaj kawał drogi i dowiaduję się, że nie masz ochoty
zawracać sobie głowy zabieraniem mnie stąd ze sobą, bez względu na to, co się stanie!
–Zabiorę cię, jeśli będę mógł – oświadczył Arthur cierpliwie. – Muszę wejść na coś, co
nosi nazwę Niebywałych Schodów, i najzwyczajniej nie wiem, czy oboje możemy się na
nich znaleźć. I tyle. Dziwi mnie, że Wola nic ci nie powiedziała.
–Ta cała Wola myśli tylko o sobie! – mruknęła Suzy ponuro. – Zrób to, zrób tamto,
musimy postępować zgodnie z intencjami Architektki… Można dostać kręćka, poważnie.
Ale lepiej bierzmy się do roboty, zanim pachołki południka dobiorą mi się do skóry.
–Co?
–Niebywałe Schody. Ruszajmy w drogę. Gdzie się zaczynają?
–Nie, chodzi mi o tych pachołków Południka.
–Och, łatwo było zwiać pierwszej bandzie, którą posłał za nami Południk, kiedy
opuściliśmy Biuro Głównego Wydajnika. Kiedy jednak dotarłam do Górnej Piwnicy,
wokół skraju szybu stała cała gromada Komisarzy. Przedarłam się między nimi, ale
podejrzewam, że część z nich pognała po skrzydła i teraz już je mają. Lepiej więc się
pospieszmy. Tobie może nic nie zrobią, ale mnie z pewnością mogą skrzywdzić.
Kiedy mówiła, Arthur spojrzał w górę. Z początku nic nie dostrzegał, bo Klucz go
oślepiał. Musiał odsunąć go na bok, i rzeczywiście, zobaczył wysoko nad nimi blade
światełka, których wcześniej nie było. Jasne punkty stawały się coraz większe i
wyraźniejsze.
–Latarnie strażnicze – zauważyła Suzy. – To pewnie Sierżanci. Jest ich chyba sześciu.
Arthur chciał coś powiedzieć, kiedy za plecami usłyszał wściekły wrzask. Suzy
machinalnie chwyciła nakrycie głowy, choć wcześniej tak mocno je nasadziła, że żaden
wiatr nie mógłby go zwiać. Staruch również dostrzegł Komisarzy.
–Weź mnie za rękę – polecił Arthur dziewczynce i wyciągnął lewą dłoń. Klucz cały czas
ściskał w prawej Suzy niechętnie chwyciła go dwoma palcami, zupełnie jakby musiała
podnieść martwego szczura.
–Nie, złap mnie mocno! – nalegał chłopak. – Bo inaczej na pewno się zgubisz.
Uścisk Suzy się zacieśnił. Arthur żywił nadzieję, że się nie myli. Nie miał pojęcia, czy
może zabrać ją ze sobą. Nie wiedział nawet, czy potrafi znaleźć Schody, nie
wspominając już o wdrapaniu się na nie.
Co takiego mówili Staruch i Wola? „Wyobraź sobie Schody tam, gdzie ich nie ma. Skup
się na czymś, co przypomina stopnie, i uwierz, że tam będą Schody".
Tam, w ciemności, nad tą lekko osypaną piramidą, pomyślał Arthur. To dobre miejsce
na Schody. Będą naturalnym przedłużeniem stopni powstałych samoczynnie na
osypisku z jej boku.
Tak, dodał w myślach. Szerokie Schody, prowadzące prosto na górę. Stopnie z białego
marmuru, połyskujące w ciemności. Wyraźnie dostrzegał je oczyma wyobraźni, ale czy
istniały w mrocznej pustce?
–Stój! Ani kroku! – krzyknął ktoś na górze. Głos był jednak słaby i nadal dobiegał z
oddali. W odpowiedzi na to wołanie ciemności przeszyła błękitna błyskawica,
wystrzelona z zegara. Piorun nie dotarł do celu, odbity od niewidzialnego sufitu, który
wisiał zaledwie sto metrów nad niezwykłym więzieniem Starucha.
Arthur zignorował zarówno okrzyk, jak i błyskawicę. Widział już Schody, ich
marmurowe stopnie. Wznosiły się ponad piramidą. Pozostało mu tylko wskoczyć na
pierwszy lśniący schodek…
–Au! – krzyknęła Suzy, kiedy Arthur bez zapowiedzi dał susa przed siebie. Zatrzepotała
skrzydłami, by dotrzymać kroku skaczącemu w powietrze chłopcu. Jego stopy nie
wylądowały na węglu. Trafiły na coś, czego Suzy nie widziała. Skoczył ponownie.
Dziewczynka z całych sił machała skrzydłami, nie chcąc pozostać w tyle. Zamknęła oczy
i poczuła, że Arthur znowu skacze, mocniej więc zacisnęła powieki, w oczekiwaniu na to,
że zostanie boleśnie ściągnięta na ziemię, a skrzydła w niczym jej nie pomogą.
Nic podobnego się nie stało. Suzy dotknęła czegoś stopami, ale delikatnie, łagodnie,
nie jak przy upadku.
Otworzyła oczy i popatrzyła w dół. Pod jej utytłanymi butami lśnił biały marmur.
Spojrzała w lewo, w prawo i do góry. Poza Schodami, prowadzącymi prosto w górę,
widziała tylko światło, oślepiające białe światło, wszędzie dookoła.
–Patrz na dół, na Schody! – wrzasnął Arthur. – I chodź! Nie możemy się zatrzymywać!
Rozdział 19
–A więc jak to działa? – sapnęła Suzy po tym, jak posłusznie pokonała wraz z Arthurem
co najmniej dwieście stopni, cały czas trzymając go za rękę. – Będziemy biegli po
Schodach tak długo, aż w końcu upadniemy i stoczymy się na dół?
–Sam nie wiem – przyznał chłopiec. Dokuczało mu zmęczenie, ale jednocześnie był
dziwnie rozradowany. W normalnym świecie, bez Klucza, żadną miarą nie udałoby mu
się tak sprawnie wbiegać po schodach. Rozkoszował się powietrzem, które swobodnie
wpływało mu do płuc i bez trudu się z nich wydostawało, chociaż mięśnie protestowały
przeciwko wysiłkowi. – Nie wolno nam się zatrzymać. Co pewien czas trafimy na
Podesty, ale nie bardzo wiem, jak one wyglądają, jeżeli do któregoś dotrzemy, będziemy
musieli szybko odnaleźć Schody, bo inaczej utkwimy na Podeście. Podejrzewam, że na
zawsze.
–Same kłopoty – gderała Suzy. – Powinnam była trzymać się swoich kałamarzy. Mój
staruszek zawsze powtarzał, żeby nigdy nie zgłaszać się na ochotnika.
Nagle stanęła jak wryta. Szarpnęła Arthura za rękę.
–Co jest? – zniecierpliwił się i pociągnął jej dłoń, by biegła dalej.
–Przypomniałam sobie! – wykrzyknęła. – Przypomniałam sobie tatę, na jedną chwilę!
Od lat mi się to nie zdarzało! Za bardzo szorowali mi w głowie. A to co?!
Arthur lekko odwrócił głowę, by spojrzeć na dziewczynkę, i niemal nadwerężył sobie
szyję, gdy ponownie popatrzył w górę Schodów. Dostrzegł tam coś kolorowego, co
wyłaniało się z białej poświaty, która ich otaczała, jednocześnie zauważył z niepokojem,
że stopnie zaczęły się poruszać, niczym ruchome schody. Cokolwiek znajdowało się w
górze, zbliżali się do tego zbyt szybko.
–Uważaj! – wrzasnęła Suzy i w następnej chwili Schody znikły, a wraz z nimi białe
światło. Stali po kolana w wodzie, wśród bujnej roślinności, która przypominała głowy
kapusty wielkości domów. Na krystalicznie czystym błękitnym niebie świeciło słońce.
–Podest! – zawołał Arthur. – Prędzej! Musimy odszukać Schody!
Odpowiedział mu potworny ryk. Spoza jednej z gigantycznych kapust wyłonił się łeb
wielkiego gada, osadzony na niebywale długiej szyi.
–Znowu dinozaury! – jęknął chłopiec. Na szczęście to stworzenie wyglądało na
roślinożercę, ale miało rozmiary tira i absolutnie niechcący mogło z łatwością zmiażdżyć
dwoje dzieci. Zwierzę charakteryzowało się bagnistoniebieską skórą z nierównomiernymi
łatami w kolorze intensywnie fioletowym. Gdy Arthur patrzył na te łaty, korciło go, by
wybuchnąć histerycznym śmiechem. Nie mógł jednak sobie na to pozwolić. Musiał
znaleźć coś, co przypominało stopnie Schodów…
Dinozaur ryknął ponownie i ruszył naprzód, miażdżąc tułowiem ogromną
kapustopodobną roślinę. Nawet jeśli tylko był zaciekawiony, stanowił spore zagrożenie.
Musieli zejść mu z drogi i wrócić na Schody.
Arthur rozejrzał się w panice i przy okazji niemal przewrócił Suzy. Jej uścisk lekko
zelżał, lecz chłopiec zacisnął dłoń.
–Trzymaj się mocno! – podkreślił. – Bo tutaj zostaniesz! O!
Zobaczył coś, co uznał za przydatne: kępę wysokiej trzciny Pognał ku niej razem z
Suzy, nie przygotowaną do nagłego biegu. Gdyby udało mu się pozginać jedną trzcinkę
tak, aby przypominała schodki, może to by wystarczyło. Bez zastanowienia wetknął
Klucz za pasek, i nagle jego płuca zamarły w połowie oddechu. Poczuł znajomy ucisk w
piersi.
Zapomniał. Nie przebywał już w Domu. Znaleźli się w Poślednich Królestwach, może
nawet w odległej przeszłości jego własnego świata, i musiał trzymać Klucz, by
swobodnie oddychać. A czas naglił!
Arthur szybko przełamał trzcinkę w sześciu równo oddalonych od siebie miejscach,
ustawił roślinę pod odpowiednim kątem i znowu chwycił Klucz. Potem wbił uważne
spojrzenie w trzcinkę. Nagle pojawiły się Schody, odchodzące od wierzchołka trzcinki ku
niebu. Chłopiec popatrzył na cienki zarys trzcinowych stopni i wyobraził sobie, że się
łączą i tworzą znacznie wyrazistsze, trójwymiarowe Schody z marmuru.
Woda ochlapała mu plecy. Dinozaur zbliżał się szybko. Suzy westchnęła lub stłumiła
krzyk, a wtedy Arthur skoczył. Dziewczynka zatrzepotała skrzydłami, ociekając wodą,
oboje znowu trafili na Niebywałe Schody.
Świszczący oddech Arthura momentalnie się ustabilizował. Chłopiec miał ochotę
usiąść, lecz wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Zmęczony, pociągnął Suzy za
rękę i znowu ruszyli w górę.
–Ile jeszcze takich Podestów nas czeka? – spytała dziewczynka. Lekko machała
skrzydłami, aby je osuszyć, przynajmniej spłynęła z nich część pyłu węglowego i
wydawały się nieco bielsze. Nie była to idealnie czysta biel, raczej biel złamana, ale nie
szarość. – Poza tym dokąd właściwie idziemy?
–Sam nie wiem – wyznał Arthur. Ledwie to powiedział, poczuł, jak stopień pod jego
nogą mięknie niczym masło wyjęte z lodówki, i przez moment bał się, że spadnie. – To
znaczy wiem, dokąd idziemy – oświadczył pospiesznie i najpewniej, jak potrafił.
Jednocześnie pomyślał o sporządzonym przez Wolę rysunku Poniedziałkowej Sieni, – To
znaczy nie wiem, ile Podestów napotkamy. Idziemy do Sieni Pana Poniedziałka, na
spotkanie z Wolą.
Stopień natychmiast stwardniał i ponownie zaczął przypominać marmur, nie żelek.
–Och, wobec tego wszystko gra – oświadczyła Suzy sarkastycznie. – Moja kumpelka
Ostatnia Wola. Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa, Artie.
–Nie nazywaj mnie Artie – burknął. – Zrobię, co w mojej mocy, żebyś razem z resztą
dzieci wróciła do domu.
Stopnie przed nimi nagle drgnęły i najwyraźniej lekko skręciły w bok. Wszystko
rozegrało się jednak bardzo szybko i Arthur nie miał pojęcia, co to oznacza. Może była
to jedna z osobliwości tego miejsca.
–Coś nad nami! – ostrzegła Suzy. – Następny…
Znowu dotarli do Podestu, znacznie szybciej, niż się spodziewali. W jednej chwili unosili
stopy, aby pokonać kolejny schodek, a w następnej stali na równej ziemi.
Wokół było chłodno i ciemno. Arthur uniósł Klucz, ale widział tylko kamienne ściany.
Mokre kamienne ściany. Znajdowali się w jaskini.
Jakiś szelest sprawił, że chłopiec odwrócił się i podniósł Klucz wyżej, aby zrobiło się
jaśniej. W kącie groty ujrzał grupę ludzi skulonych z przemożnego strachu. Byli nadzy,
ale ciało każdego z nich okrywała gruba warstwa włosów. Mieli grubo ciosane, kościste
głowy.
Neandertalczycy, pomyślał Arthur. Albo kromaniończycy. Chciał im powiedzieć, żeby
się nie obawiali, ale brakowało czasu na wyjaśnienia, poza tym i tak by nie zrozumieli.
Chłopiec odwrócił się do ściany i czubkiem Klucza szybko nabazgrał zygzak oraz
bardzo nierówne stopnie. Zanim zdążył przystąpić do wizualizowania Schodów, usłyszał
głos Suzy.
–Jak na mój gust, to wcale nie przypomina żadnych schodów – zauważyła.
–Ciii! – syknął Arthur. Teraz w ogóle nie potrafił sobie ich wyobrazić. Wpadł w panikę.
Na zawsze utkniemy w epoce kamienia łupanego… Nie! Nie!
Odetchnął głęboko i nabazgrał jeszcze kilka stopni, tym razem wolniej i staranniej. Ten
rysunek przypomina schody, pomyślał. To są Schody. Skoczę na nie i pociągnę za sobą
tę niewdzięcznicę Suzy…
Z otwartymi oczyma skoczył na ścianę, podświadomie oczekując, że się boleśnie
uderzy i wyląduje na ziemi. Nic podobnego. Wszędzie wokoło rozbłysło białe światło,
zapraszające ich do siebie. Ponownie znaleźli się na Niebywałych Schodach.
Przez pewien czas wdrapywali się w milczeniu. Pierwsza odezwała się Suzy.
–Przepraszam, nie chciałam tak powiedzieć. Odtąd będę trzymała buzię na kłódkę.
Arthur z początku nie odpowiadał.
–To nie twoja wina – mruknął w końcu. – Wątpię, by tamten rysunek zadziałał. Nie
wierzyłem w to, zanim jeszcze cokolwiek powiedziałaś.
–Nie zostawisz mnie? – spytała Suzy znacznie ciszej niż zwykle. – Nie odejdziesz beze
mnie?
–Skąd! Oczywiście, że nie! – oburzył się Arthur. Niemal stanął w miejscu, do tego
stopnia poruszyło go, że dziewczynka podejrzewa go o takie zamiary.
–Wiesz, przypominam sobie różne rzeczy – wyznała cicho. – Teraz pamiętam, jak po
raz pierwszy zobaczyłam Szczurołapa. Pamiętam, że mama zabrała mnie na wieś i… i
zostawiła mnie tam. Mnie, miastową dziewczynkę. Nie wiedziałam, co robić, i wtedy
nadszedł Szczurołap, a za nim mnóstwo roztańczonych dzieci…
Arthur jeszcze mocniej uścisnął jej dłoń. Wiedział, że w tej sytuacji nic nie może
powiedzieć.
–Dziwne, wraca mi pamięć. – Suzy pociągnęła nosem i wyjęła z kieszeni niezbyt czystą
chustkę. – Pewnie to coś w powietrzu.
–Pewnie tak – potwierdził Arthur. – Czekaj, coś się dzieje…
Stali na poboczu drogi, prażyło słońce, niebo było błękitne, na horyzoncie zawisły
pojedyncze chmurki. Droga właściwie zasługiwała jedynie na miano ścieżki. Nie była
nawet wybrukowana, jej nawierzchnię tworzyła ziemia z przypadkowymi łatami
nieregularnych kamieni brukowych. Wzdłuż jednego pobocza rosły niskie, sękate
drzewa posadzone w nierównomiernych odstępach. Z drugiej strony drogi, tam gdzie
stali Arthur i Suzy, rozpościerało się pole niskiej trawy, systematycznie skubanej przez
kozy, które obserwowały ich ze stoku oddalonego o kilkaset metrów.
–Kamienie! – zauważył Arthur i wskazał ręką stertę wzniesioną pod drzewami z drugiej
strony ścieżki. – Możemy zrobić z nich Schody.
Pociągnął Suzy na drugą stronę i wspólnie pobiegli do kopca kamieni. Niemal do niego
dotarli, kiedy Arthur zauważył mężczyznę, pędzącego drogą prosto ku nim. Nieznajomy
biegł prędko, ale miarowo, co oznaczało, że jeszcze długo utrzyma szybkie tempo. Był
chudy i żylasty, miał na sobie tylko przepaskę biodrową oraz sandały. Na jego nagiej,
gładkiej klatce piersiowej lśnił pot.
Biegacz zatrzymał się na chwilę na widok dzieci, a potem przystanął ponownie, kiedy
Suzy nieświadomie zatrzepotała skrzydłami. Wbił w nią wzrok i wykonał pełen szacunku
gest, jakby chciał jednocześnie osłonić oczy przed słońcem i zasalutować.
–Wiktoria pod Maratonem! – krzyknął. – Persowie pokonani! Dziękujemy Nike za
zwycięstwo!
Pobiegł dalej, lecz mijając dzieci, odwrócił wzrok i niemal się przewrócił na kamieniu
milowym. Arthur i Suzy również nie zwlekali. Popędzili ku stercie kamieni, a na miejscu
Suzy pomogła Arthurowi ułożyć je na kształt stopni. Chłopiec machnął Kluczem,
wyobraził sobie Schody i wszedł na chwiejną konstrukcję. Tym razem wszystko poszło
jak z płatka. Oboje natychmiast znaleźli się na marmurowych stopniach i otoczyło ich
białe światło.
–Chyba wiem, gdzie to było – odezwał się Arthur. – To znaczy, kiedy to było. W naszym
świecie. W historii. Jakiś czas temu przygotowałem pracę semestralną poświęconą
źródłom słynnych nazw produktów. Ten człowiek wziął cię za Nike, skrzydlatą boginię
zwycięstwa.
–Mnie! – prychnęła Suzy. – Nie byłoby tyle zamieszania, gdybym mogła odczepić te
debilne skrzydła.
–Ciekawe, czy istnieje sposób, aby nie zatrzymywać się na Podestach – myślał Arthur
na głos. – Idę o zakład, że Architektka nigdy nie musiała przystawać, chyba że miała na
to ochotę. W drogę!
Ruszyli przed siebie.
Rozdział 20
Arthur w morderczym tempie pędził po Schodach, pokonując kilka stopni naraz.
–Czemu… czemu tak gnamy? – spytała Suzy.
–Może jeśli będziemy prędzej się poruszali, rzadziej natrafimy na Podesty! Sam nie
wiem. Mam wrażenie, że tak trzeba.
–Jeżeli jest inaczej, będziemy szybciej lądowali na Podestach – zauważyła Suzy.
Arthur nie odpowiedział. Naprawdę czuł, że jeśli się pospieszą, prędzej dotrą na
miejsce, a na dodatek ominą część Podestów. Nie miał na to jednak żadnego dowodu.
Zabrakło mu okazji, aby się dowiedzieć czegoś więcej z Atlasu, od Woli, od Starucha…
–Coś jest przed nami! – krzyknęła Suzy.
Arthur zamrugał oczyma. Dostrzegł jakąś twardą powierzchnię, w następnej chwili
uderzył w nią Kluczem i oboje z Suzy z impetem zderzyli się z cienkimi, drewnianymi
drzwiami, przez które wypadli na brukowaną ulicę. Przez moment sądził, że wrócili do
Atrium w Domu.
Potem jego nozdrza wypełnił potworny smród i od razu wiedział, że są gdzie indziej.
Wzdłuż ulicy leżały sterty zwłok, nieprzeliczone ilości trupów, pospiesznie
przysypanych wapnem. Biały proszek pokrył ich twarze, wskutek tego wyglądały niemal
jak posągi albo ułożone rzędami kukły. Wokoło unosił się fetor, bzyczały muchy,
zataczające koła nad ciałami, a z otwartego ścieku po przeciwnej stronie ulicy
wyskakiwały szczury i biegały między umarłymi.
Dookoła nie było żywej duszy.
Arthur wstrzymał oddech i rozejrzał się, walcząc z mdłościami. Wszystkie domy były
wąskie, liczyły po trzy piętra i pochylały się nad ulicą, pogrążoną w głębokim cieniu,
mimo że intensywnie świeciło słońce. Do wysokości około dwóch metrów budynki
wzniesiono z kamieni; wyżej konstrukcja opierała się na wyeksponowanych belkach i
pomalowanych deskach. Większość domów była kryta strzechą, niektóre jednak miały
dachy z drewnianych gontów albo dachówki. Drzwi i okiennice były jaskrawo
pomalowane. W czasach Arthura byłyby to bardzo stare domy, zbyt stare, aby natknąć
się na nie gdziekolwiek poza Anglią lub nawet Europą. Tutaj nawet jeśli nie wyglądały na
nowe, z pewnością nie można ich było nazwać specjalnie starymi.
Swego czasu mogła to być całkiem przyjemna ulica, pomyślał Arthur. Teraz już taka nie
jest.
Na drzwiach i ścianach frontowych każdego budynku widniały krzyże, byle jak
namalowane mlekiem wapiennym. Arthur wiedział, co to oznacza, a także co zabiło tych
wszystkich ludzi.
–Dżuma – wyszeptał. Prawdopodobnie przebywali w siedemnastowiecznej Anglii.
Właśnie tam, w latach sześćdziesiątych, doszło do wybuchu epidemii tej strasznej
choroby. Niewykluczone też, że trafili w analogiczne czasy w innym świecie. Chłopiec
zbyt mało wiedział o Domu, Niebywałych Schodach oraz o Poślednich Królestwach, aby
stwierdzić to jednoznacznie.
Nagle Suzy rozluźniła uścisk. Arthur zbyt późno zacisnął dłoń. Na ułamek sekundy
przytrzymał palce dziewczynki, ale wyrwała mu się i odeszła.
–Suzy! Musimy iść dalej!
Nie zareagowała. Pospieszył za nią, kiedy przechodziła przez ulicę i popychała
jasnoniebieskie drzwi jednego z domów. Uchyliła je o kilka centymetrów i natrafiła na
ciało, które leżało pod progiem i blokowało wejście. Raz jeszcze naparła na drzwi,
kopnęła je i wybuchnęła płaczem. Łzy spływały jej po policzkach i tworzyły ciemne plamy
na krawacie. Skrzydła żałośnie opadły na plecy dziewczyny.
–Co się stało? – spytał Arthur. Suzy zawsze sprawiała wrażenie beztroskiej osoby,
nawet kiedy musiała stawić czoło dinozaurom lub wymachującym mieczami
barbarzyńcom. O co teraz chodziło?
–To był mój dom! – zaszlochała. – Przypomniałam sobie. Tutaj mieszkałam!
Popatrzyła na najbliższą stertę zwłok. Chciała odwrócić najwyżej leżącego trupa, żeby
spojrzeć mu w twarz, ale Arthur chwycił ją za nadgarstek i odciągnął.
–Nie możesz nic zrobić! – oświadczył z naciskiem. – I nie możesz tutaj zostać! Musimy
znaleźć jakieś stopnie.
–A niech mnie, jeśli to nie Suzy, córka Jacka Dyera. Wróciła jako anioł śmierci –
wymamrotał głos.
Arthur i Suzy zamarli, przekonani, że jeden z trupów przemówił. Potem na zacienionym
progu sąsiedniego domu zobaczyli stertę szmat, która poruszała się i wstała. Była to
stara kobieta, mimo ciepłego dnia okryta szatą podbitą futrem. Przy twarzy trzymała
mokrą chustkę. Chłopiec wyczuł zapach goździków i olejku różanego. Woń mikstury
wyraźnie przebijała się przez koszmarny smród.
–Więc jednak umarłaś – wybełkotała starucha. – Mówiłam twojej matce, że zabieranie
cię stąd to durny pomysł. Śmierć nie zna granic parafii, powiadałam. Zdąża tam, gdzie
chce, czy to do miasta, czy na wieś.
–Czy mama nie żyje? – spytała Suzy cicho.
–Nikt nie żyje! – zarechotała stara kobieta. – Wszyscy umarli! Ja też, tylko jeszcze o
tym nie wiem.
Zaniosła się szaleńczym chichotem. Arthur ponownie szarpnął Suzy za rękę. Tym
razem dziewczyna nie stawiała oporu, lecz także nie ułatwiała mu zadania, gdy ją
odciągał.
–Idziemy! – upierał się. Drzwi wejściowe w domu obok stały otwarte na oścież, za nimi z
pewnością znajdowały się jakieś schody. Mimo to chłopak martwił się, gdyż przebywali
tu dłużej niż w innych miejscach, a Suzy wcześniej puściła jego dłoń.
–Myśl o Sieni Pana Poniedziałka! – wrzasnął, ciągnąc dziewczynkę przez krótkie i
wąskie przejście ku spiralnie kręconym schodom, tak ciasnym, że uderzył głową o
wyższe stopnie. Suzy samodzielnie ruszyła na górę. – Skup się na myśli o powrocie do
Domu!
Sam również usiłował się skoncentrować, lecz ciągle jeszcze miał przed oczyma sterty
zwłok. Nigdy wcześniej nie widział trupa i sądził, że jeśli kiedykolwiek go ujrzy, to na
szpitalnym łóżku. Nie przestawał rozmyślać o strasznych, rozrzuconych po ulicy
stosach nieboszczyków, naprędce przyprószonych wapnem przez garstkę pozostałych
przy życiu ludzi, zbyt przerażonych, aby uczynić cokolwiek innego.
Senny Pomór był współczesnym odpowiednikiem dżumy dymieniczej. W dawnych
czasach medycy i znachorzy nie mieli pojęcia, jak rozprzestrzenia się zaraza i skąd się
wywodzi. Współcześni lekarze tak samo nie rozumieli istoty Pomoru. Arthur był ostatnią
deską ratunku. Gdyby mu się nie powiodło, wówczas choroba Aporterów mogła zabić
niemal wszystkich w mieście, także tych, których kochał i którzy się dla niego liczyli,
podobnie jak poprzednia epidemia zabiła jego rodziców.
A potem zaraza się rozniesie i na ulicach spiętrzą się sterty ciał, tak jak tutaj…
Muszę dotrzeć do Sieni Pana Poniedziałka, pomyślał z zapałem. Sień Pana
Poniedziałka. Sień Pana Poniedziałka.
Ostatni drewniano-gipsowy stopień znikł spod jego stóp, zastąpiony marmurem.
Brudne siedemnastowieczne ściany rozmyły się w perłowobiałym świetle.
Arthur ponownie trafił na Niebywałe Schody. Lewą dłoń zaciskał tak mocno, że przez
chwilę nie wiedział, czy wciąż trzyma Suzy. Czy wskoczyła na Schody, czy też uwięzła w
swoim czasie i miejscu, gdzie z pewnością umarłaby… gdzie umrze na dżumę?
Odwrócił się i napotkał spojrzenie dziewczyny.
–Chyba jesteś na mnie skazany – stwierdziła i pociągnęła nosem. Usiłowała się
uśmiechnąć, lecz nic jej z tego nie wyszło. – Teraz już nie mam po co wracać do domu.
Arthur w miarowym tempie ruszył w górę.
–Możemy znaleźć akta twojej rodziny i wprowadzić do nich zmiany, aby twoi krewni
przeżyli dżumę – zaproponował.
–Nie – westchnęła Suzy. – Mówiłam ci. Szukałam przez setki lat i nie znalazłam swojej
teczki. Nikt z nas nie natrafił na akta osoby znanej nam choćby ze słyszenia. I to by było
na tyle. Wracam do wiecznego napełniania kałamarzy.
–Bynajmniej – zaprotestował Arthur. Usiłował nadać swojemu głosowi brzmienie pełne
wiary i nadziei, choć w głębi duszy wcale nie był pewien tego, co mówi. – Pokonamy
Pana Poniedziałka i uporządkujemy sprawy Niższego Domu. Sama się przekonasz.
Suzy parsknęła, być może tylko dlatego, że wydmuchiwała nos. Uczyniła to w typowy
dla siebie, nie całkiem higieniczny sposób: wysmarkała się w rękaw.
–Teraz z całej siły skupię się na Sieni Pana Poniedziałka – uprzedził ją Arthur. – Jeśli
dostatecznie mocno się skoncentruję, dotrzemy prosto na miejsce, bez następnego
przystanku.
–Takiego jak ten nad nami? – zainteresowała się Suzy.
Chłopak zaklął i próbował biec szybciej, jakby mogli się przedrzeć przez wirującą masę
kolorów, która wyznaczała następny Podest. Próba spełzła na niczym. W jednej
sekundzie był na Schodach, a w następnej w całkowicie odmiennym miejscu.
Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej różnicy. Nie trafili do epoki dinozaurów, nie
przebywali w jaskini ani w starożytnej Grecji, ani też w zadżumionej Europie. Arthur
wytrzeszczył oczy na przyciszony, supernowoczesny, szerokoekranowy telewizor, w
którym nadawano program informacyjny. Chłopak popatrzył na skórzaną kanapę, stolik
zawalony pismami „Rolling Stone" i „Fortune" oraz na pustą butelkę po coli. Ujrzał
typowy dla swoich czasów pokój.
Jeszcze bardziej wybałuszył oczy, kiedy leżąca na brzuchu Liść wstała z kanapy. Miała
zaczerwienione, załzawione oczy i zmęczoną twarz. Znieruchomiała z otwartymi oczami i
nagle krzyknęła:
–Arthur! I jeszcze… hm… Jesteś aniołem?
–Liść!
–Nie, nie jestem aniołem – zaprzeczyła Suzy. Otarła oczy, odetchnęła głęboko i dodała:
– Po prostu nie mogę odczepić skrzydeł. Nazywam się Suzy Turkusowy Błękit.
Liść niepewnie skinęła głową i przesunęła się na koniec kanapy.
–To ty, Arthur, prawda?
–Tak, to ja! Nie możemy się zatrzymywać – wymamrotał. – Czy jest tu jeszcze jedno
piętro? Jakieś schody, stopnie?
–Tak, na górze – potwierdziła Liść powoli. Arthur widział, że dziewczyna doznała
wstrząsu. Za jej plecami, w telewizji, nieoczekiwanie przerwano program informacyjny i
pokazano ujęcie płonącego budynku. Szkoły Arthura. – Co…
–Nie możemy czekać! – wykrzyknął i ruszył do drzwi wskazanych przez Liść.
Jednocześnie szarpnął zapatrzoną w telewizor Suzy. Liść zawahała się i pobiegła za
nieoczekiwanymi gośćmi.
–Kiedy? – spytał Arthur, gdy biegli korytarzem. – To znaczy kiedy wybuchł pożar w
szkole? Wczoraj?
–Co takiego? Informacje o pożarze pojawiły się w programach informacyjnych zaledwie
kwadrans temu – wyjaśniła Liść. – Całe miasto jest odcięte od świata. Kwarantanna. Ale
co ty robisz? Czy to wskazówka zegara psiogłowych, której szukałeś?
–Czy z Edem wszystko w porządku? Co z twoją rodziną? – spytał Arthur.
–Są chorzy – załkała. – Poważnie chorzy. Zapadli na dziwną śpiączkę, nazywaną
Sennym Pomorem. Arthur, musisz coś…
Jej głos zanikł, kiedy chłopiec wskoczył na pierwszy stopień i potem dał susa,
intensywnie wyobrażając sobie biały marmur oraz światło Niebywałych Schodów.
–Czy to była twoja siostra? – zainteresowała się Suzy. – A może ukochana?
–Tylko koleżanka – fuknął Arthur. – Ma na imię Liść. Proszę… ucisz się. Muszę się
skoncentrować. Zbliżamy się do czegoś.
Rozpoznał charakterystyczną twardość pod stopami. Poczuł się tak, jakby wjeżdżał na
górę ruchomymi schodami. Białe światło zawirowało kolorami, oferując dzieciom
następne darmowe widowisko.
–Trzymaj się! – krzyknął Arthur.
Rozdział 21
W następnej sekundzie Arthur i Suzy upadli plackiem na stertę poduszek.
Znieruchomieli ze wzrokiem wbitym w małą zieloną żabkę, która siedziała naprzeciwko
nich na jednym z pięter srebrnej patery. Na innych poziomach znajdowało się kilka
czekoladowych eklerów i cztery makaroniki.
–Przybywacie w samą porę! – zagrzmiała Wola głosem zbyt donośnym, aby mógł się
wydobywać z pyszczka małej żabki. – Witam w Sieni Pana Poniedziałka.
Arthur rozejrzał się. Trafili do okrągłego namiotu z drewnianym słupem pośrodku.
Pomieszczenie nie miało więcej niż pięć metrów średnicy.
–Tak wygląda Sień Pana Poniedziałka?
Żaba jednym okiem podążyła za spojrzeniem chłopca, a drugim popatrzyła na Suzy.
–Nie. To namiot, jeden z tysięcy rozbitych w Sieni Pana Poniedziałka, zatem doskonale
się nadaje na kryjówkę. Przygotowałam kilka strojów do przebrania ciebie i Suzy.
Zerknijcie do tej skrzyni, szybko dobierzcie jakieś ubrania oraz włosy i je włóżcie.
Czupryny są chyba samoprzylepne.
Wskazała językiem skrzynię z okuciami z brązu, która stała w kącie namiotu. Arthur i
Suzy podeszli do niej i wyciągnęli kilkanaście różnych płaszczy, koszul, kapeluszy i
peruk, a także sztuczne brody.
–Potem będzie to można odlepić, prawda? – spytał Arthur kilka minut później, kiedy
zaczął ostrożnie nakładać na głowę perukę z długimi siwymi włosami. – Dlaczego
właściwie się maskujemy?
–Tak, oczywiście, wystarczy, że trzy razy powiesz: „Dzisiaj włos, jutro wspomnienie", i
włosy odpadną – wyjaśniła Wola. Sprawiała wrażenie bardziej zniecierpliwionej niż
dotychczas. – Musicie być przebrani, bo przejdziemy przez sporą część Sieni. Wasza
ucieczka z Piwnicy Węglowej została już odnotowana, toteż będzie nas wypatrywało
wielu obserwatorów i poszukiwaczy.
–Jasne – odparł chłopak. Narzucił na plecy podniszczony płaszcz, uszyty z materiału,
który wyglądał na siedmiocentymetrowej grubości filc. Było to najlepsze ubranie
spośród trzech, które pospiesznie przymierzył. Na dodatek okrycie miało kieszonkę w
rękawie, doskonałą do przechowywania Klucza. Z rękawa zwisała jakaś metka. Arthur
chciał odciąć ją magicznym przedmiotem, lecz Wola głośno zaprotestowała.
–Nie rób tego! – krzyknęła. – Zostaw tę metkę. To twój bilet do poczekalni.
Arthur rzucił okiem na kartonik. Był na nim numer 98564, napisany jaskrawoniebieskim
atramentem, który błyszczał i zmieniał barwę. W zależności od punktu widzenia kolor
oscylował między czerwonym a pomarańczowym, a następnie powracał do niebieskiego.
Suzy spojrzała na bilet przy swoim płaszczu. Na kartoniku widniała podobna liczba.
–Wszyscy w Sieni czekają na umówione spotkanie z Panem Poniedziałkiem w jego
Pokoju Dziennym – wyjaśniła Wola. – Aby móc czekać, trzeba mieć bilet. Kto go nie
pokaże, zostaje wyrzucony. Osoba, której numer biletu zostanie wywołany, może wejść i
porozmawiać z Poniedziałkiem na każdy temat.
–Wysoka ta liczba – zauważył Arthur. – Czy liczą się tylko dwie ostatnie cyfry? Ile osób
dziennie przyjmuje Pan Poniedziałek?
–Wszystkie cyfry się liczą. W skali roku Pan Poniedziałek odbywa około dwóch spotkań
z Rezydentami Domu – mówiła Wola. – Te bilety zdobyłam wczoraj, w innym przebraniu,
rzecz jasna.
–Czy to znaczy, że niemal sto tysięcy ludzi… Rezydentów… oczekuje na widzenie z
Panem Poniedziałkiem? – zdumiał się Arthur.
–Tak jest – potwierdziła Wola. – Lenistwo! Wspomniałam o tym wcześniej. Właśnie
dlatego w Niższym Domu co najmniej sto tysięcy spraw wymaga korekty! Bez
zezwolenia Poniedziałka nic się nie da zrobić, a on nie spotyka się z urzędnikami
oczekującymi na jego aprobatę.
–Nie możemy tracić czasu w kolejce. Muszę zdobyć lekarstwo! – zniecierpliwił się
Arthur.
–Wcale nie będziemy stali w kolejce. Skoro już się przebraliście, możemy ruszać prosto
do Sieni – orzekła Wola. – Nieopodal spotkamy sojusznika, który podobno zna
dziwodrogę do Pokoju Dziennego Pana Poniedziałka. Skorzystamy z tego skrótu.
Następnie zdobędziesz Większy Klucz i wszystko się dobrze skończy.
Suzy prychnęła.
–Kim jest ten sojusznik? – spytał podejrzliwie Arthur.
–Hm… Nie zagłębiając się w szczegóły, chodzi o Poniedziałkowego Zmierzchnika –
oświadczyła Wola. – gdy Suzy wyruszyła z wiadomością ode mnie, sam mnie znalazł. Po
chwilowej dezorientacji odkryłam w nim lojalnego sługę Architektki.
–Albo wyjątkowo przebiegłego wroga – zauważył Arthur. – Przyszło ci to do głowy?
–Dostrzega słuszny kierunek – obstawała przy swoim Wola. – Nie ruszaj się, wskoczę ci
na ramię.
Chłopiec zawahał się, ale znieruchomiał, by żaba mogła skoczyć mu na ramię i
usadowić się obok szyi.
–Nie będziesz usiłowała wpakować mi się do gardła? – spytał.
–Nie ma konieczności, bym zamieszkiwała w kimkolwiek, dziękuję – odparła Wola. – Ale
postaw kołnierz, jeśli łaska, żeby nikt mnie nie dostrzegł.
Arthur wykonał polecenie żaby. Była chłodna, ale nie lepka, trochę jak szkło wyjęte z
lodówki.
–Wszyscy gotowi? – zapytał i odwrócił się do Suzy. Nigdy by jej nie rozpoznał i nie
przyszłoby mu do głowy, że to dziecko. Przypominała krasnoluda z książki fantasy.
Zachowała swoje własne ubranie, zmieniła tylko nakrycie głowy na dziwaczną czapkę ze
spiczastym czubkiem i nausznikami. Przylepiła sobie jednak szczeciniaste wąsy i
bokobrody, sięgające kącików ust.
–Nadal masz skrzydła – zwrócił jej uwagę Arthur.
–Nie mam bladego pojęcia, jak je odczepić – westchnęła Suzy. – Próbowałam już
wszystkich sposobów.
Z wyjątkiem wody z mydłem, uznał Arthur i natychmiast się zawstydził swoich
złośliwych myśli. Zresztą Suzy, choć była umorusana, wcale nie śmierdziała. Chłopiec
nagle uświadomił sobie, że sam również jest koszmarnie utytłany po dość częstych
lądowaniach na rozmaitych Podestach Niebywałych Schodów.
–Nic z nimi nie rób – zadecydowała Wola. – Tu, na górze, skrzydła to rzecz normalna.
Wielu petentów przylatuje do Sieni z mniejszych poczekalni na dole. Ruszajmy, Arthurze.
Po wyjściu z namiotu skręć w prawo.
Chłopak rozplątał sznur na drzwiach namiotu i zwinął je na boki. Na dworze było jasno,
źródło pseudosłonecznego światła stanowiły szyby wind. Chłopiec zamrugał oczami,
wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się.
Wiedział już, że nie powinien spodziewać się widoku normalnego pomieszczenia, lecz
nadal nie potrafił opanować zdumienia, więc mimowolnie gapił się w osłupieniu i
wyciągał szyję.
Sień Pana Poniedziałka okazała się gigantyczną werandą, zbudowaną na dwóch
trzecich wysokości góry, a ściśle biorąc, wulkanu. Kilkaset metrów wyżej Arthur
dostrzegł krawędź krateru.
Weranda miała szerokość dwustu, może trzystu metrów i stykała się ze zboczem
wulkanu. Coś musiało ją podtrzymywać od spodu: kolumny, belki, może moc magii.
Trudno było stwierdzić, z czego wykonano Sień, bo tłoczyli się na niej petenci, którzy
porozbijali namioty, rozłożyli dywany, koce i słomianki. Na dodatek porozstawiali
wszelkiego typu sprzęty, by zapewnić sobie większy komfort. Było to całkiem rozsądne,
skoro mieli oczekiwać tu setki lat.
Wszędzie rozbrzmiewały rozmowy, śmiechy i zwykłe hałasy nawet nad głową Arthura,
gdzie fruwały nieprzeliczone rzesze uskrzydlonych Rezydentów. Dziwnie wyglądali ze
skrzydłami i w ubraniach z epoki wiktoriańskiej. Chociaż niektórzy latali bardzo wysoko,
chłopak zauważył, że żaden nie zbliżał się do wylotu wulkanu.
Wszystko prezentowało się dość karnawałowo. W przeciwieństwie do Atrium, gdzie
każdy przynajmniej udawał, że jest zajęty, zgromadzeni na werandzie Rezydenci Domu
mieli pretekst, by czekać i zabawiać się na dowolne sposoby, pod warunkiem że
dysponowali biletami. W bezpośrednim sąsiedztwie Arthura ludzie – czuł, że powinien
nazywać ich ludźmi, nawet jeśli nimi nie byli – czytali, grali w karty albo w gry
planszowe, ćwiczyli szermierkę lub żonglowanie, pisali, wykonywali dziwne ćwiczenia
fizyczne, pili herbatę, jedli ciastka, przyglądali mu się…
Arthur również wbił wzrok w jakiegoś jegomościa. Zauważył coś znajomego w jego
sylwetce, chociaż po zastanowieniu doszedł do wniosku, że wcześniej go nie widział.
Nieznajomy był przyzwoicie ubrany, miał na sobie bladoróżowy płaszcz, kamizelkę i
pantalony do kompletu, a jego twarz zdobiły długie, zwisające wąsiska.
Zauważywszy, że Arthur odwzajemnia jego spojrzenie, obcy w różowym stroju schylił
głowę i podreptał w głąb tłumu. To dreptanie go zdradziło.
–Pravuil! – wykrzyknął Arthur. – To musiał być Pravuil! Z Piwnicy Węglowej!
–Szpieg! – warknęła Wola. – Szybko! Skręć w prawo i skieruj się do karmazynowego
namiotu ze złotą piłką na środkowym słupie. Widzisz go?
Arthur skinął głową i pospiesznie ruszył przed siebie.
–Pravuil napomknął, że pracuje dla Zmierzchnika – powiedział, brnąc przez tłum. Suzy
podążała tuż za nim.
–Niewykluczone – mruknęła Wola. – Musimy jednak zachować ostrożność. Wejdziesz
do karmazynowego namiotu, skręcisz w lewo i ruszysz przejściem do tylnego wyjścia,
po czym z niego skorzystasz. Znajdziemy się w miejscu, gdzie piętrzą się sterty
skrzynek.
W namiocie panował mrok, na ścianach wisiały rozmaite zasłony, a między nimi stały
przepierzenia. Arthur skręcił w lewo i ruszył wzdłuż ściany. W pewnej chwili zauważył, że
w dłoni Suzy połyskuje nóż; nie miał pojęcia, skąd go wzięła.
–Mam nadzieję, że nie będziesz go potrzebowała! – szepnął przez ramię, nie
przerywając marszu. Namiot był spory, być może wielkości namiotu cyrkowego, choć z
zewnątrz nie wydawał się tak pojemny.
Suzy zerknęła na broń.
–Na wszelki wypadek, gdybyśmy musieli przeciąć ścianę namiotu – wyjaśniła. – To
najszybsza droga ucieczki. Używanie noża przeciwko Rezydentom nie ma sensu. Ranni
cierpieliby, ale nic poza tym.
–Cicho – przykazała jej Wola. Mówiła jednak znacznie głośniej niż ktokolwiek, więc
Arthur zastanowił się, czemu upominała innych. Może Wola nie słyszała siebie
dostatecznie wyraźnie, kiedy była zieloną żabą?
Tak jak uprzedziła Wola, za tylnymi drzwiami namiotu ciągnęła się wąska alejka,
ograniczona dwiema wysokimi i chyba dość niebezpiecznymi stertami drewnianych
skrzynek. Każda z nich miała rozmiary staromodnej skrzynki po herbacie, a były ich
tysiące. Ustawiono je w chwiejnych rzędach o wysokości niemal dziesięciu metrów. Przy
bliższych oględzinach Arthur zauważył, że to rzeczywiście pudełka po herbacie, z
namalowanymi przez szablon napisami typu NAJLEPSZA CEJLOŃSKA i DIMBOLA
GÓRSKA. Na wielu pojemnikach umieszczono inskrypcje, których nie potrafił odczytać,
dopóki nie dotknął Klucza w rękawie. Wówczas dziwne symbole się rozmazały i zmieniły
w litery, składając się na słowa, takie jak CZARNOWODA TERZIKON MARILOR i
OGGDRIGGLY NR 3. Arthur był pewien, że w swoim świecie nigdy się nie spotkał z
takimi napisami na pudełkach z herbatą.
–Łupy z Poślednich Królestw – oświadczyła Wola z dezaprobatą. – Następne dowody
ingerencji Pana Poniedziałka.
Na końcu przejścia, między nagromadzonymi skrzynkami, znajdowało się zbocze
wulkanu: zwykły szary kamień, zastygła lawa. Arthur dotknął chłodnej, gładkiej
powierzchni.
–Co teraz? – spytał.
–Teraz oddasz Klucz, bo jeśli nie, to skażę cię na wszelkie możliwe męki, a twoich
przyjaciół spotka jeszcze gorszy los – zapowiedział znajomy głos, dobiegający z góry.
Na twarz chłopca padł cień szeroko rozpostartych skrzydeł.
Rozdział 22
Arthur wyszarpnął Klucz z kieszeni rękawa, a Suzy skoczyła ku chłopakowi i oboje
przywarli plecami do kamienistej ściany wulkanu.
Poniedziałkowy Południk rozpostarł skrzydła jeszcze szerzej i opadł na ziemię. Gdy
wylądował, skrzynki się trochę rozsunęły, zapoczątkowując lawinę, która pogrzebała
całe prowizoryczne przejście. Dziesiątki metalowych Komisarzy oraz Sierżantów zaczęło
się przepychać między stosami skrzynek i fragmentami połamanej sklejki, aby stworzyć
formację klina za plecami Południka.
Południk uniósł rękę, w jego pięści pojawił się ognisty miecz. Broń trzaskała i prychała,
płomienie się wydłużały. Sługa Pana Poniedziałka uśmiechnął się pogodnie i wyciągnął
lewą dłoń.
–Klucz – oznajmił. – Bo spalę Napełniaczkę Kałamarzy.
–To pułapka! – szepnął Arthur, pochylając głowę, aby porozmawiać z Wolą. – Co teraz?
–Wystarczy, że wszyscy troje zrobicie mały krok naprzód – odparł głos, który nie
należał do Woli. Arthur obejrzał się przez ramię i ze zdumieniem zauważył, że w ścianie
wulkanu pojawiła się mroczna, zacieniona wnęka. Ledwie rozpoznał w niej twarz
Zmierzchnika.
Arthur i Suzy zrobili krok przed siebie.
–Więcej wiary – dodał Zmierzchnik i wyszedł z ciemnego przejścia. Wraz z nim zjawiło
się kilku Nocnych Przybyszów. – Arthurze, przejdź przez próg. Panna Błękit również.
Uśmiech Południka zniknął na widok Zmierzchnika, który wystąpił przed Arthura.
Południk zmarszczył brwi, kiedy Zmierzchnik dobył z powietrza miecz o głowni czarnej
niczym najczarniejsze niebo zbryzgane gwiazdami.
–Co jest, Zmierzchniku? – warknął Południk. – Klucz jest mój!
–Nie, bracie – odparł Zmierzchnik łagodnie. – Puścimy ich wolno.
–Zdrajca! – syknął Południk. – Na bok!
–Nie – oświadczył Zmierzchnik. – Pozostaję lojalny Architektce i jej Testamentowi.
Południk wrzasnął i cisnął ognisty miecz prosto w Suzy. Arthur podniósł Klucz, aby
odbić broń, lecz okazał się zbyt powolny. Magiczny przedmiot był uniesiony zaledwie do
połowy, czubek miecza znajdował się o kilka centymetrów od szyi Suzy, kiedy czarne
ostrze Zmierzchnika zmieniło kierunek lotu płomienistej broni. Trafiła w wulkan, odbiła
się rykoszetem i powróciła do dłoni Południka, po drodze zapalając kilka skrzyń.
–Do ataku! – ryknął Południk i rzucił się przed siebie, ponownie celując w Suzy.
Zmierzchnik powstrzymał jego natarcie. Wymienili kilka ciosów tak szybkich, że niemal
niedostrzegalnych. Nocni Przybysze ruszyli jeden za drugim do walki z Komisarzami.
Baty poszły w ruch, z trzaskiem przekraczając prędkość dźwięku, a pałki i miecze
migotały od błyskawic. Skrzynki rozpadły się na drzazgi i stanęły w płomieniach, wokoło
rozszedł się dym.
–Musimy im pomóc! – krzyknął Arthur i uniósł Klucz. Południk i Zmierzchnik okazali się
godnymi siebie przeciwnikami, lecz Nocnych Przybyszów było znacznie mniej niż
Komisarzy.
–Nie – zagrzmiała Wola. – Musimy przejść przez dziwodrogę. Nie mamy czasu!
Arthur zawahał się. W tej samej chwili Zmierzchnik uchylił się przed ciosem i chwycił
brata za rękę. Zanim Południk zdołał się oswobodzić, Zmierzchnik obrócił nim i cisnął go
w powietrze.
–Biegiem! – zawołał. Jego czarne skrzydła wystrzeliły z pleców, wzbił się w powietrze. –
Powstrzymamy Południka tak długo, jak się da!
Mimo to Arthur wahał się. Zauważył, że Południk wystrzelił w górę jak rakieta, obrócił
się i spadł na Zmierzchnika. Dzień i noc zderzyły się z potwornym piskiem i obaj
przeciwnicy runęli w dół, po drodze wymieniając szybkie jak piorun ciosy i parując
uderzenia.
–Wchodźcie! – krzyknęła Wola.
Południk i Zmierzchnik uderzyli w ziemię niczym meteoryt. Trafili w sam środek walki.
Siła ich upadku rozkołysała całą werandę. Arthur i Suzy wpadli na siebie, a większość
Komisarzy i Nocnych Przybyszów przewróciła się, podobnie jak reszta skrzynek.
Arthur gramolił się, usiłując wstać, gdy nagle dostrzegł Południka, który zerwał się z
rumowiska. Jego przystojną twarz wykrzywiał gniew. Odwrócił się w stronę chłopca,
skoczył przed siebie i momentalnie legł ponownie, bo Zmierzchnik chwycił go za kostkę.
Po sekundzie obaj zerwali się na nogi i walczyli dalej.
–Zatłuc dziewczynkę! – wrzasnął Południk do swoich siepaczy, którzy zaczęli
wygrzebywać się ze stert potrzaskanego drewna i płonących szczątków. – Zamknąć
dziwodrogę!
Czterech Sierżantów przedarło się przez wąską linię Nocnych Przybyszów i ruszyło ku
Arthurowi oraz Suzy.
Tym razem chłopiec nie zwlekał. Odwrócił się i dał nura w ciemny korytarz, ponownie
pociągając za sobą dziewczynkę.
Za ich plecami zajaśniała czerwona poświata ognia i rozległ się trzask bata Nocnego
Przybysza. Potem wejście się zamknęło i nagle zapadła cisza. W mroku jaśniał jedynie
Klucz, trzymany przez Arthura. Chłopak ujrzał boczne ściany oraz sufit prowadzącego
pod górę tunelu. Puścił Suzy i pospiesznie ruszył przed siebie, chociaż nie podobało mu
się podłoże pod stopami. Nawierzchnia falowała i drgała niczym trampolina. Także
ściany tunelu były miękkie w dotyku.
Suzy zauważyła, że jej towarzysz po raz trzeci przesuwa palcem po ścianie.
–Wszystkie dziwodrogi są takie – szepnęła. – Ten korytarz i tak jest duży. Często
trzeba się w nich czołgać, a kiedy się zamykają, miażdżą wszystko, co w nich jest, bo są
zrobione z Nicości. Albo przez Nicość.
–Dziwodrogi istnieją dzięki szczelinom Nicości w strukturze Domu – wyjaśniła Wola. –
Nie ma się czego obawiać, jeśli są przyzwoicie wykonane. Posłuchaj, Arthurze: kiedy
wyjdziemy, musisz podejść jak najbliżej do Pana Poniedziałka, wziąć do ręki własny
Klucz i wyrecytować następującą formułkę: „Minuta po minucie, aż godzina wybiła, dwie
wskazówki to jedność, a w jedności tkwi siła". Bułka z masłem. Wskazówka Godzinowa
sama do ciebie przyleci. Musisz ją złapać i natychmiast ukłuć się nią w prawy kciuk, a w
lewy kciuk Wskazówką Minutową. Potem rozsmarujesz kroplę krwi z lewej dłoni na
Wskazówce Godzinowej, a krew z prawego kciuka rozprowadzisz po Wskazówce
Minutowej. Następnie przyciśniesz Klucze jeden do drugiego i wyrecytujesz następne
bardzo proste zaklęcie: „Ja, Arthur, namaszczony na Dziedzica Królestwa, biorę w
posiadanie ten Klucz, a wraz z nim władzę nad Niższym Domem. Biorę go krwią, kością i
walką, z prawdy, na mocy Ostatniej Woli i wbrew wszelkim przeciwnościom".
Zapamiętałeś?
–Nie. – Arthur pokręcił głową. – Który kciuk do której dłoni? I co zrobię, jeśli Pan
Poniedziałek będzie trzymał Wskazówkę Godzinową?
–Och, z pewnością nic podobnego ci nie grozi – powiedziała beztrosko Wola. –
Poniedziałek będzie spał albo zażywał kąpieli parowej. W Pokoju Dziennym jest
zatrzęsienie gorących źródeł. A teraz skupmy się na tym, co musisz zrobić…
–Zaraz! – zaprotestował Arthur. – A jeśli Pan Poniedziałek nie śpi i nie bierze kąpieli
parowej? Co wtedy?
–Będziemy improwizowali – oznajmiła Wola. – W zależności od sytuacji otrzymasz ode
mnie odpowiednie instrukcje.
Zapadło milczenie. Nawet Wola wydawała się rozumieć, że słowa „będziemy
improwizowali" niczego nie wyjaśniają.
–Moim zdaniem dasz sobie radę z Panem Poniedziałkiem – oświadczyła Suzy i mocno
klepnęła Arthura w rękę, by wzmocnić jego wiarę w siebie. – Pewnie i tak będzie spał jak
zabity.
–Nie mam wyboru – westchnął chłopak. Ponownie pomyślał o Pomorze, lekarstwie,
rodzicach. – Muszę dać sobie radę.
Będę improwizował, pomyślał ponuro. Zrobię, co trzeba. Muszę walczyć, myśleć i nie
dawać za wygraną, bez względu na okoliczności.
–Wyśmienicie! – oznajmiła Wola i ponownie wyrecytowała formuły zaklęć.
Arthur powtórzył polecenia cztery razy, aż w końcu był prawie przekonany, że
zapamiętał, co ma uczynić. Ponure myśli nie przestawały jednak chodzić mu po głowie.
Przede wszystkim Pan Poniedziałek mógł się na nich zaczaić u wylotu dziwodrogi.
Południk musiał go przecież ostrzec, prawda? Czy Zmierzchnik w porę powstrzymał
nieprzyjaciela?
–Jesteście gotowi? – spytała Wola. – Korytarz się zwęża. Za chwilę wejdziemy do
Pokoju Dziennego Poniedziałka.
–Możemy najpierw zrzucić włosy? – spytała Suzy.
–Skoro musicie – westchnęła Wola. Zaczekała, aż oboje wyrecytowali zaklęcie. Po
chwili na ziemię opadły peruki i sztuczne brody. – Czy teraz już jesteście gotowi?
–Tak – potwierdził Arthur, a Suzy skinęła głową.
–Jesteśmy gotowi.
Dziwodroga rzeczywiście mocno się zwężała. Arthur musiał pochylić głowę, a kilka
ostatnich metrów przejść na czworakach. Nie widział wyjścia, lecz jedynie okrągłą plamę
ciemności, której nie rozjaśniało lśnienie Klucza. Gdy chłopiec jej dotknął, jego ręka
znikła. Plama przypominała Portal Poniedziałka w murze otaczającym Dom, w obecnej
wersji w świecie Arthura.
–Oto drzwi – wyjaśniła Wola. – Przejdź przez nie, ale nie za szybko. Po drugiej stronie
jest wąski gzyms.
Arthur ostrożnie wydostał się na zewnątrz i przystanął tak raptownie, że Suzy zderzyła
się z jego stopami.
Trafił na bardzo wąski występ, niewiele szerszy niż on sam i ciągnący się po bokach na
długości około trzech metrów. Co gorsza, gzyms wisiał na znacznej wysokości,
przyczepiony do ściany krateru. Arthur spojrzał w dół i pod kłębami pary dostrzegł
bulgoczące jezioro, głęboko na dnie rozświetlone czerwono-żółtymi pióropuszami
płynnej magmy. Cały krater był parującym jeziorem. Arthur nie miał pojęcia, dokąd się
udać i jak zejść z półki. Tylko Suzy dysponowała skrzydłami.
Chłopiec wiedział jednak, że w Domu pierwsze wrażenie bywa mylące. Odpełzł więc na
bok, aby zrobić miejsce dla Suzy. Po chwili oboje przycupnęli na gzymsie i zapatrzyli się
na wielkie kłęby pary, powstające w wyniku zetknięcia lawy z wodą na dnie jeziora.
Wysoko nad nimi wisiała złota siatka, uniemożliwiająca dostęp skrzydlatym gościom.
Siatka lśniła, wychwytując i odbijając światła z wind otaczających wulkan. Arthur po raz
pierwszy zaczął się zastanawiać, dokąd zmierzają te windy. Dotąd uważał, że Pokój
Dzienny Poniedziałka znajduje się na szczycie Domu. Rzecz jasna, był to tylko Niższy
Dom, rejonami powyżej rządziły Potomne Dni. Tak przynajmniej założył.
Pokręcił głową. Nie powinien rozmyślać o takich sprawach. Musiał się skupić na
najbardziej palącym problemie. Było to jednak trudne, bo w kraterze panował upal, a on
intensywnie się pocił pod ciężkim płaszczem.
–Coś tam jest – oznajmiła Suzy, która nie odrywała wzroku od dna krateru. – Patrzcie!
Pokazała palcem miejsce, w którym chwilowo rozstąpiły się kłęby pary. W samym
środku bulgoczącego jeziora znajdowała się wyspa z rozbudowanym domem. Niski,
rozległy kompleks w kształcie litery L, kryty czerwoną dachówką, wyglądał dziwnie
znajomo. Arthur był pewien, że gdzieś już widział podobne konstrukcje. W książce. To
przecież rzymska willa!
–Pokój Dzienny Poniedziałka – obwieściła Wola. – Od przeciwnej strony prowadzi do
niego misterny, lekki most, lecz my będziemy musieli przejść po pajęczydrucie. Z
początku wyda wam się to trudne. Arthurze, zerknij na miejsce obok swojej lewej stopy.
Chłopak opuścił wzrok. Z początku nic nie dostrzegł, lecz potem zauważył delikatne
lśnienie jedwabistej nici. Pochylił się, aby jej dotknąć. Nić okazała się naprężonym
drutem grubości palca Arthura, lecz całkowicie przejrzystym. Chłopiec szarpnął drut, a
wówczas rozległ się cichy, dźwięczny ton.
–Hm… Jak się z tego korzysta?
–Drut będzie wam się kleił do podeszew stóp – wyjaśniła Wola. – Po prostu zejdziecie
po nim do Pokoju Dziennego Poniedziałka.
–Chyba wolę polecieć – mruknęła Suzy.
–Nie, ty mała… – warknęła Wola. – Nie. W bezpośrednim sąsiedztwie wyspy wszystkie
istoty latające są atakowane przez indukowane wybuchy pary, które potrafią odedrzeć
mięso od kości. Jedyna droga prowadzi po pajęczydrucie i nie ma czasu do stracenia.
Arthurze, dalej, naprzód.
–A jeżeli stracę równowagę? – spytał. – Rozumiem, że podeszwy przykleją mi się do
drutu, ale będę zwisał głową w dół.
–Wówczas pokonasz całą drogę do góry nogami – zniecierpliwiła się Wola. – Szybciej!
To prostsze, niż się zdaje.
–Co ty możesz o tym wiedzieć? Jesteś żabą – mruknęła Suzy. – Nawet nie masz
podeszew.
–Ciii – syknął Arthur. Wstał, ostrożnie wsunął Klucz do kieszeni w rękawie i zawiązał
wokół niego chustkę, aby nie wypadł. Następnie rozłożył ręce dla zachowania
równowagi, odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem i przesunął stopę po
pajęczydrucie.
Rozdział 23
Okazało się to łatwiejsze, niż chłopiec przypuszczał. Przesuwał jedną stopę za drugą po
pajęczydrucie, który sprawiał wrażenie twardego jak skała. Nie miał żadnych trudności z
utrzymaniem równowagi, przynajmniej dopóki nie spojrzał w dół. Gdy tylko skierował
spojrzenie na stopy, zaczął się trząść, drżeć i chwiać, przez co omal nie wywrócił się do
góry nogami. Potem jednak podniósł głowę, spojrzał przed siebie i odzyskał równowagę.
Suzy ruszyła za nim. Sunęła szybko i nawet nie musiała rozkładać rąk, bo jej skrzydła
się rozpostarły i utrzymywały ją w pozycji pionowej.
Wkrótce dogoniła Arthura. Doskonale wiedziała, że przez niego musi zwalniać.
–Czy to dobry moment na wyjawienie, że pajęczydrut jest nietrwały? – spytała Wola,
kiedy Arthur powoli przesunął się o następne dwadzieścia metrów.
–Nie – burknął chłopak. Przyspieszył kroku, usiłując nie patrzeć w dół. – Co to znaczy
„nietrwały"?
–Zniknie za kilka minut.
Arthur zaczął biec w przedziwny sposób. Bardzo nieswojo się czuł, nie mogąc unieść
stóp. Z tego powodu miał trudności z utrzymaniem równowagi i choć teraz poruszał się
prędzej, jednocześnie coraz bardziej się zataczał.
–Szybciej – ponaglała go Wola, kiedy znaleźli się w połowie drogi i przedzierali przez
gęste kłęby stygnącej pary, nie tak gorącej, jak się obawiał Arthur. Przypominała parę w
łazience po prysznicu. – O wiele szybciej!
Chłopak usiłował przyspieszyć, lecz wówczas kołysanie jeszcze się nasiliło. Uświadomił
sobie, że zużywa tyle samo energii na przechylanie się z boku na bok podczas
balansowania, co na bieg przed siebie.
–Prędzej! Pajęczydrut się rozplątuje! – krzyknęła Wola w chwili, gdy Arthur dostrzegł
przed sobą wyspę. Ląd znajdował się w odległości około dwustu metrów. Woda
bulgotała zaledwie kilkanaście metrów niżej, para stała się znacznie gorętsza, a
czerwona poświata głęboko zanurzonej lawy jaśniejsza. Chłopiec z niepokojem
wspomniał słowa Suzy, która opowiadała mu o kilku sposobach utraty życia w Domu.
„Ogień, jeśli jest dostatecznie gorący". Mocno podgrzana woda zapewne zaliczała się do
tej samej kategorii niebezpieczeństw.
Arthur przerwał ten strumień gorączkowych myśli i całą energię skupił na biegu, lecz
przyspieszenie w takich warunkach okazało się niebywale trudne. Po prostu nie był w
stanie poruszać się szybciej bez podnoszenia nóg.
Pięćdziesiąt metrów… czterdzieści… trzydzieści… dwadzieścia… dziesięć… pięć…
–Damy radę! – zawołał, gdy jego stopy wreszcie oderwały się od pajęczydrutu. Rzucił
się na chłodny zielony trawnik, otaczający rzymską willę Poniedziałka.
Kiedy jednak się odwrócił, niemal stracił oddech. Suzy nie tylko została z tyłu, lecz na
domiar złego wisiała głową w dół!
Arthur zerwał się na równe nogi i podbiegł do pajęczydrutu. Ale gdy postawił na nim
prawą stopę i spróbował ją przesunąć, ześliznął się i niemal spadł do wody.
–Drut jednokierunkowy – oświadczyła Wola. – Daj sobie z nią spokój. Musimy iść dalej.
–Przestań! – krzyknął Arthur. – Co się z tobą dzieje? To moja przyjaciółka!
–Dla osiągnięcia celu trzeba poświęcić nawet przyjaciół… – mruknęła Wola.
Chłopak nie słuchał. Rozwiązał chustkę, która otaczała jego rękaw, i dobył Klucz.
–Szybciej! – zawołał do Suzy i zwrócił się do Woli: – Ile mamy czasu do rozplątania się
pajęczydrutu?
–Już się uwalnia z kotwicy po przeciwnej stronie – powiedziała Wola. Żaba
obserwowała drugi brzeg jeziora, skryty za kłębami pary. – Przy obecnym tempie
rozplątywania i prędkości Suzy wpadnie ona do wody za dziesięć sekund.
Arthur dotknął pajęczydrutu Kluczem.
–Przestań! Nie rozplątuj się! – rozkazał stanowczo. Na jedną chwilę Klucz zajaśniał
intensywniejszym blaskiem, lecz poza tym chłopak nie zauważył żadnej zmiany.
–Postąpiłeś nierozsądnie – skarciła go Wola. – Użycie Klucza mogło zaalarmować Pana
Poniedziałka…
–Powiedziałem, żebyś przestała! – warknął Arthur i nieco grzeczniej zapytał: – Udało
się? Czy drut pozostanie na miejscu?
Wola przez moment milczała.
–Pajęczydrut rozwiązuje się wolniej – oświadczyła niechętnie. – Wykonano go
Większym Kluczem i podlega zasadom, które na niego nałożono, może więc wytrzyma
jeszcze trochę.
Arthur cofnął się i rozpaczliwie zaczął machać ręką do Suzy, aby ją ponaglić.
Desperacko trzepocząc skrzydłami, dziewczynka prawie powróciła do pionu.
–Szybciej! – wrzasnął Arthur. – Idź szybciej!
Suzy ruszyła naprzód, jej skrzydła przez cały czas tłukły powietrze, kiedy się zbliżała.
Arthur widział napięcie i strach na jej twarzy. Ścisnął Klucz tak mocno, iż niemal
ponownie przeciął sobie skórę. Na jego dłoni pozostała jasna pręga.
Coraz bliżej…
W odległości siedmiu metrów od wyspy drut z trzaskiem wymknął się spod stóp Suzy,
która wrzasnęła i z całej siły zatrzepotała skrzydłami. W tej samej chwili w jeziorze pod
jej nogami utworzyła się potężna bańka. Arthur przypomniał sobie o drugim
niebezpieczeństwie. – pułapkach z eksplodującą parą, specjalnie zastawionych na
przypadkowo przelatujące istoty.
Suzy leciała, a bąbel pod nią pęczniał. Arthur wstrzymał oddech. Trzy sekundy. Bańka
nie wybuchła, Suzy niemal dotarła na wyspę. Nagle chłopak przypomniał sobie o Kluczu
w dłoni i wycelował go w pęcherz…
W tym samym momencie nastąpiła eksplozja. Potężny strumień pary wytrysnął w górę
niczym gejzer. Arthur zachwiał się i cofnął.
Zbyt wolno! Zbyt wolno! pomyślał. Wybuch z pewnością rozerwał Suzy na strzępy…
Wtedy dziewczynka runęła na niego i oboje przeturlali się po trawniku.
–Niewiele brakowało – sapnęła Suzy, kiedy doszli do siebie i wstali. – Mało mnie nie
wykręciło na drugą stronę.
Co ty tam wyprawiałaś? – wybuchnął Arthur.
–Wybacz. Znudziło mnie czekanie, aż zejdziesz mi z drogi, i wpadło mi do głowy, że
pobiegnę dołem, nogami do góry. Tyle tylko, że w takiej pozycji nie mogłam należycie
machać skrzydłami…
–Mniejsza o to – przerwał. Musiał się skupić na tym, co należało zrobić. – Przepraszam,
że krzyknąłem.
Popatrzył na willę. Okna były zasłonięte okiennicami, lecz zauważył drzwi wejściowe –
niepozorne drzwi z surowego drewna.
–Może wejdziemy tamtędy – zaproponował.
–W rzeczy samej – potwierdziła Wola. – Zanim wkroczymy do środka, muszę was
przestrzec, że możecie czuć się nieco zdezorientowani. O ile wiem, Poniedziałek
przekształcił całe wnętrze w sauny i baseny. Ponadto w środku domu jest znacznie
więcej miejsca, niż można by się spodziewać po jego wielkości. Arthurze, oczywiście
musisz znaleźć Poniedziałka i wypowiedzieć zaklęcie. Ja… hm… my będziemy pomagali
ci na wszelkie możliwe sposoby.
–Do roboty – oznajmił chłopiec. Uniósł magiczny przedmiot, powtórzył sobie zaklęcia
oraz kolejność czynności wykonywanych przy łączeniu Kluczy i ruszył do drzwi.
Po przebyciu dziesięciu kroków znieruchomiał. Przed domem znajdował się głęboki
rów, coś w rodzaju suchej fosy o głębokości dwóch metrów i takiej samej szerokości. W
gruncie rzeczy była to marna przeszkoda, tyle że do wysokości kolan wypełniały ją
wijące się, zapętlone, syczące węże. W dodatku nie były to zwyczajne węże. Z płaskich
łbów tych gadów aż na ich spiczasto zakończone ogony spływały żółto-czerwone niby-
płomienie. Zwierzęta miały lśniące niebieskie oczy, połyskujące jak szafiry.
–Bibliofagi! – wykrzyknęła Wola z popłochem w głosie. – Cofnijcie się, cofnijcie!
Arthurowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Błyskawicznie się wycofał, kiedy
węże rzuciły się na ścianę fosy, usiłując wyjść. Z ulgą zauważył, że nie mogą.
–Czym są bibliofagi? – spytał niespokojnie.
–Te węże są tworami Nicości – powoli powiedziała Wola. – To pożeracze książek, jedna
z odmian Niconi. Mają zwyczaj strzykać trucizną, która rozpuszcza każde pismo lub druk
i przekształca je w Nicość. Nie powinny się tutaj znajdować. Poniedziałek przekroczył
wszelkie dopuszczalne granice.
–Czy oplują nas, jeśli nie będziemy mieli przy sobie żadnego pisma albo druku? –
zapytał Arthur.
–Nie – zapewniła go Wola. – Ale ja w całości składam się z druku! Nie mogę przejść na
drugą stronę.
–Pewnie właśnie o to chodziło Poniedziałkowi – zauważyła Suzy. – Jak w związku z tym
wygląda nasz plan?
–Wszystko pozostaje bez zmian. – Wola szybko doszła do siebie. – Arthurze,
przedrzesz się beze mnie, ale najpierw sprawdźcie, czy nie macie przy sobie żadnego
tekstu pisanego lub drukowanego. Żadnych etykiet przy ubraniach, żadnych notatek.
Bibliofagi wyczują nawet pojedynczą literę i was oplują. Trucizna was rozpuści i
wszystko przepadnie.
–I zginiemy – dodała Suzy.
Przygotowania zajęły im pięć minut. Arthur musiał oderwać naszywki ze swojej odzieży.
W stroju Suzy znajdowały się metki z pralni. Dziewczynka zdjęła niektóre ubrania i
pozostała w trzech koszulach, spodniach, dwóch parach pończoch oraz w butach.
Arthurowi nie poszło tak łatwo. Każdy element jego odzieży wyposażony był w rozmaite
etykietki i nadruki. Chłopak musiał nawet wydrzeć gumkę od majtek, ale wcale go to nie
speszyło. Cieszył się, że nie ma tatuaży i że nie hołduje zwyczajowi sporządzania
notatek atramentem na dłoniach.
–Czy na pewno nie masz na sobie żadnych słów, nic pisanego? – dopytywała się Wola.
Zeskoczyła i przycupnęła na stercie odrzuconych ubrań. – Co to jest, ten przedmiot na
nadgarstku?
Arthur spojrzał na zegarek i głośno przełknął ślinę, kiedy uświadomił sobie, że nazwa
marki na cyferblacie zegarka z pewnością sprowokowałaby bibliofagi do ataku.
–Nic więcej? – nie ustępowała Wola. Oboje przetrząsnęli kieszenie. Potem Arthur
zerknął na dżinsy.
–Oho – mruknął. – Mam jakieś litery na suwaku.
Tym razem ogarnęło go zakłopotanie, gdy zabrał się do wyłamywania uchwytu zamka
błyskawicznego przy rozporku. W pewnej chwili zauważył, że po wewnętrznej stronie
suwaka również widnieje napis.
–Nic z tego nie będzie – oświadczył powoli. – Muszę zdjąć całe ubranie i włożyć rzeczy
z Sieni.
Odwrócił się, pospiesznie rozebrał, a potem wdział tylko koszulę Porucznika Strażnika
Drzwi Frontowych, tak długą, że mogłaby posłużyć jako nocna koszula. Na to narzucił
płaszcz, lecz i tak czuł się dziwnie i nago, chociaż pozapinał się na ostatni guzik. Miał
nadzieję, że w tej okolicy nie występują nagłe podmuchy powietrza, jak w filmie z Marilyn
Monroe.
–Oby wszystko poszło dobrze – powiedziała żaba. – Niech Ostatnia Wola się wypełni.
Arthur skinął głową. Żaba stanęła na tylnych kończynach i ukłoniła się. Suzy
niezgrabnie dygnęła, a chłopiec pochylił głowę. Potem uznał, że to nie wystarczy, i
niezręcznie zasalutował.
Pierwszy podszedł do rowu i popatrzył z góry na bibliofagi. Zgromadziło się ich tam
tysiące. Każdy wąż miał powyżej metra długości. Arthurowi zaschło w gardle, kiedy
patrzył, jak się wiją i skręcają wokół siebie. Oboje z Suzy mieli za chwilę dosłownie
brodzić w tej ruchliwej masie, on zaś nawet nie spytał, czy oprócz tego, że strzykają
jadem, przypadkiem także nie gryzą.
A teraz nie miał na sobie żadnej bielizny
Nie wiadomo dlaczego ta myśl go rozbawiła. Zachichotał histerycznie. Nie mógł
uwierzyć, że znalazł się w takiej sytuacji. Powinien być bohaterem, stawić czoło Panu
Poniedziałkowi, a tymczasem nie miał spodni i bał się, że nicońskie stwory ugryzą go w
czułe miejsce. Z całą pewnością żadnemu prawdziwemu bohaterowi nie przytrafiłoby się
coś takiego.
–Raz się żyje – mruknął pod nosem i zsunął się do fosy.
Rozdział 24
Węże byty nieprzyjemnie ciepłe, niemal gorące, kiedy ocierały się o bose stopy i nogi
Arthura. Wzdrygnął się, zanurzając się w wijącą masę. Gady momentalnie owinęły się mu
wokół łydek. Ich łuski, czy też cokolwiek, z czego była zrobiona ich skóra, okazały się
szorstkie niczym papier ścierny, toteż chłopak czuł jeszcze silniejszy wstręt.
Usiłował o tym nie myśleć i zaczął brodzić przez wykop ku częściowo zablokowanym
przez węże drzwiom. Bibliofagi otoczyły go w pasie, pełzały wokół jego nóg, wsuwały się
pod płaszcz. Niektóre zawisły mu na rękach, jeden owinął się wokół jego szyi. Chociaż
ciasno otaczały Arthura, to żaden go nie dusił i na razie nawet go nie kąsał. Chłopiec
przypuszczał, że gdyby spróbowały, Klucz coś by na to poradził. Przynajmniej by
spróbował.
W połowie drogi przez fosę Arthur był już całkowicie pokryty wężami. Siedziały
wszędzie, nawet na jego głowie, zwisały mu na twarzy, a wokół jego nóg pełzały ich
dziesiątki. Zgromadziły się tak licznie, że chłopak nie mógł iść i kilka razy się potknął,
ułatwiając następnym gadom wejście na siebie.
–Precz! Przebrzydłe wężyska! – krzyknęła Suzy z tyłu. Arthur nie odpowiedział, z
obawy, że bibliofagi wpełzną mu do ust. Nie odwrócił się także, żeby spojrzeć, co się
dzieje za nim. Z pewnością straciłby równowagę, a wątpił, by w razie upadku udało mu
się wstać. Chociaż bibliofagi nie kąsały, sam ich ciężar skutecznie uniemożliwiłby mu
podźwignięcie się na nogi. Wobec tego starał się iść dalej.
W końcu dotarł do drzwi, prostych, drewnianych, osadzonych w ścianie wykopu i do
połowy zagrzebanych w bibliofagach. Tkwiła w nich srebrna klamka. Arthur spróbował ją
nacisnąć, lecz nie ustąpiła. Potrząsnął ręką, aby zrzucić część bibliofagów, i dotknął
klamki Kluczem.
–Otwórz! – polecił.
Drzwi zadrżały. Klamka ustąpiła teraz samoczynnie i skrzydło ze skrzypnięciem powoli
uchyliło się do środka, skąd wypłynęła fala gorącego powietrza, a z nią wyjątkowo
nieprzyjemny smród zgniłych jaj. Wbrew oczekiwaniom Arthura, bibliofagi zgromadzone
pod wejściem nie wpadły do wewnątrz. Pozostały na swoich miejscach, zupełnie jakby
powstrzymywała je jakaś niewidzialna bariera.
Nawet jeśli istniała taka zapora, Arthur nic sobie z niej nie robił. Zatkał nos i wkroczył
do budynku. Gdy mijał próg, gady opadły z niego niczym liście z drzewa przy silnym
uderzeniu wiatru.
Hol w domu Poniedziałka nie przypominał stylem wnętrza rzymskiej willi i niewiele miał
wspólnego z jej zewnętrznym wyglądem.
Arthur stanął na podeście ze starego, czarnobrązowego żeliwa. Poczuł się jak na
wyspie zanurzonej w morzu pary wodnej. Przez otwory w splecionej w romby podłodze
ujrzał, około piętnastu metrów niżej, wrzące błoto.
Ciemnożółta breja bulgotała i tryskała niczym gotująca się owsianka. Wystrzeliwały z
niej obłoki cuchnącej pary.
Między platformą a zasnutym oparami wnętrzem domu wisiał bardzo wąski mostek dla
jednej osoby. On również był żeliwny – co kilka metrów na rombowych splotach widniały
monogramy PR Arthur nie mógł dostrzec, dokąd prowadzi most. Wokoło kłębiło się zbyt
dużo pary i konstrukcja po prostu tonęła w chmurach.
–Śmierdzi jak w wytwórni zapałek – powoli oświadczyła Suzy. – Pamiętam ten zapach.
Ojciec powiedział, że tak cuchnie…
–Dwutlenek siarki – pospiesznie dopowiedział Arthur. – Z gorącego błota, takiego jak w
Parku Narodowym Yellowstone. Pewnie są tu także gejzery.
Ledwie skończył mówić, kiedy w pobliżu wytrysnął gejzer, rozrzucając dookoła krople
gorącego błota. Suzy złożyła skrzydła nad głową, aby się osłonić, chłopiec zaś poczuł,
że Klucz ochłodził breję, która go ochlapała.
–Chodźmy – powiedział Arthur i zaczął iść po żeliwnym moście. Suzy nie ruszyła się z
miejsca. Z początku chłopak tego nie zauważył, lecz po dwudziestu metrach odwrócił
się. Suzy stała z podniesioną głową, zapatrzona w chmury pary.
–Tam na górze coś jest – szepnęła i wyciągnęła nóż.
Arthur podniósł wzrok w chwili, gdy mroczna postać wynurzyła się z kłębów pary
wodnej. Nie był to Pan Poniedziałek, lecz ktoś niższy. Miał różowe ubranie i żółte
skrzydła, z których sypały się pióra, kiedy krążył nad mostem.
–Pravuil!
W odpowiedzi na okrzyk Arthura świsnął bełt, wystrzelony ku niemu z kuszy. Bez
świadomego wysiłku chłopca Klucz uderzył nadlatującą strzałę i przeciął ją na dwie
części, które pofrunęły na boki.
–Osobiście nic do pana nie mam! – zawołał Pravuil, ukryty wysoko w parze. – To
wyłącznie kwestia handlowego priorytetu! Teraz muszę uruchomić alarm. Żeg… Au!
Chmury rozstąpiły się na moment, Suzy cisnęła nóż. Ostrze trafiło Pravuila w lewą
stopę i pozostało w niej, podrygując. Rezydent upuścił małą kuszę i pochylił się, by
wydobyć nóż. Przez cały czas mocno trzepotał skrzydłami.
Zanim Pravuil zdołał jeszcze coś zrobić, Suzy poderwała się do lotu w jego kierunku.
–Idź dalej! – zawołała do Arthura. Niczym mały ptak atakujący większego fruwała
dookoła głowy Pravuila, kopała go i drapała. On nie pozostawał jej dłużny, całkiem
zapominając o nożu. Podczas wymiany ciosów wzbili się wyżej i w końcu całkiem
zniknęli w mglistych oparach.
Arthur wyciągnął szyję i stanął na palcach, z Kluczem przygotowanym do użycia.
Widział jednak wyłącznie chmury. W pewnej chwili z góry spiralnym torem opadło
perłowobiałe pióro. Arthur chwycił je i ujrzał na nim plamę krwi. Czerwonej, a nie
niebieskiej krwi Rezydenta.
Przez chwilę patrzył na pióro, potem rozchylił palce i wypuścił je. Suzy odeszła, ale jej
ofiara nie pójdzie na marne. Nawet jeśli przegra w powietrznej bitwie… albo już poniosła
klęskę… ofiarowała Arthurowi cenny czas. Nie mógł go marnować.
Zapanował nad strachem i rzucił się przez most, prosto w kłęby pary, między gejzery, w
deszcz błota. Biegł szybciej niż dotychczas, żeliwo dzwoniło pod jego stopami, więc w
końcu skierował Klucz ku dołowi.
–Cisza! – rozkazał.
Most był bardzo długi, znacznie dłuższy, niż Arthur oczekiwał. Mniej więcej co sto
metrów natrafiał na platformy, lecz poza tym widział wyłącznie parę wodną, wrzące błoto
i od czasu do czasu eksplodujący nieopodal gejzer. Raczej słyszał, aniżeli widział
wybuchy, a gorące błoto często opryskiwało go jak deszcz i wkrótce chłopiec był nim
pokryty od stóp do głów. Klucz skutecznie chronił go przed poparzeniem, ale i tak
Arthur musiał co chwila zwalniać, aby otrzeć twarz.
Biegnąc, bezustannie powtarzał w myślach wskazówki Woli. W głębi duszy podejrzewał,
że cały plan brzmi doskonale, lecz raczej nie zakończy się sukcesem. Musiał być gotowy
na wszystko.
Wreszcie most się zmienił. Stał się nieco szerszy, teraz prowadził w dół, Arthur zwolnił,
wbił wzrok w kłęby pary przed sobą i mocno zacisnął dłoń na Kluczu.
Po chwili ujrzał następną platformę, niską i szeroką, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów
nad błotem. Na niej stał stół, a obok jakaś postać. Arthur pochylił się i podkradł bliżej.
Serce waliło mu jak młotem. Czyżby Pan Poniedziałek nie spał i czekał na niego?
Postać się odwróciła, a serce Arthura nagle zamarło. Odetchnął głęboko i otworzył
usta, aby wypowiedzieć zaklęcie, lecz nie wykrztusił ani słowa, bo para się rozstąpiła,
ujawniając jej tożsamość.
Był to Kichol, kamerdyner Pana Poniedziałka. Wyglądał dokładnie tak samo jak w
świecie Arthura. Różnica była jedna, za to niezwykle charakterystyczna – lewy
nadgarstek miał przykuty łańcuchem do nogi stołu, również odlanej z żeliwa. Łańcuch,
niebywale długi, był przymocowany pod blatem. Na stole znajdowały się srebrna taca,
palnik na denaturat, dwie butelki koniaku, whisky albo czegoś podobnego, patelnia oraz
duża karafka bezbarwnego płynu, zapewne wody.
Kichol mamrotał coś do siebie i manipulował przy swoich rękawiczkach bez palców. W
pewnej chwili odwrócił się, a wówczas Arthur zobaczył, że jego płaszcz i koszula były
pocięte na plecach. Na żółtawej skórze pod ubraniem widniały paskudne, sine szramy.
Biorąc pod uwagę, że w Domu wszyscy szybko odzyskiwali zdrowie, Arthur domyślił się,
że takich ran nie mógł zadać zwykły bat.
Zastanawiał się, co dalej robić. Musiał ominąć Kichola, ale nie chciał, żeby kamerdyner
wszczął alarm. Pan Poniedziałek zapewne znajdował się nieopodal. Z platformy
odchodziły schody prowadzące w dół, zakończone innym niskim mostem, na poziomie
błota. Poniedziałek mógł kryć się w parze, w odległości zaledwie kilku metrów.
Arthur przez cały czas uważnie patrzył. Kichol poprawił rękawiczki i bez wyraźnego celu
przesunął butelki oraz karafkę. Po dłuższej chwili chłopiec podkradł się bliżej. Kichol stał
odwrócony plecami. Z odległości kilku metrów Arthur zrozumiał, co mamrocze
kamerdyner.
–To nie moja wina – skarżył się. – Wpadłem tylko zagrać w karty. Skąd mogłem
wiedzieć, że Wola wlezie mi do nosa? Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby patrzeć w
chustkę. Używam jej od zarania Dziejów i nigdy w niej nic nie było, kiedy kichałem. To
nie moja wina. Zawsze robiłem, co w mojej mocy, żeby jak najlepiej służyć. Nikt mnie nie
szkolił. Nie moja wina. No bo jak to, w chustce? Nie moja wina, eff…
Kichol urwał w połowie zdania, bo Arthur przyłożył mu ostry koniec Klucza do szyi.
–Stój! – wyszeptał chłopak. – Żeby cię zmroziło tak jak mnie, kiedy dybałeś na moje
życie.
Chłopiec w ogóle nie był przygotowany na to, co się potem zdarzyło. Kichola dosłownie
zmroziło, bo naprawdę zamarzł! Lód spłynął z Klucza z cichym trzaskiem i szybko
rozszedł się po całym torsie, rękach i głowie ofiary. Po kilku sekundach kamerdyner był
całkowicie zamknięty w lśniącej, błękitnej bryle. Zamarzł na kość.
Arthur powoli odsunął Klucz. Nie oczekiwał takiego rezultatu, ale był zadowolony. Czy
jednak lód mógł przetrwać w tym nieprawdopodobnym upale? Na wszelki wypadek
ponownie dotknął Kichola Kluczem.
–A żeby cię jeszcze raz zmroziło! – rozkazał.
Klucz znowu wystrzelił lodem, który spłynął na Kichola i zmienił go w sopel wielkości
mężczyzny. Warstwa lodu była tak gruba, że kamerdyner stał się zaledwie niewyraźnym
kształtem w jego wnętrzu.
Arthur uważnie obejrzał sopel. Spływało już z niego parę kropel wody, ale powinien
wytrzymać kilka godzin. Chłopak miał nadzieję, że do wykonania zadania wystarczy mu
zaledwie ułamek tego czasu.
Zszedł z platformy i najciszej jak mógł potruchtał po schodach do niskiego mostu. Jego
powierzchnia znajdowała się tuż nad błotem, w niektórych miejscach wrząca maź
przelewała się na drugą stronę. Chroniony przez Klucz Arthur nie miał problemów z
przejściem po żeliwnej kładce.
Blisko powierzchni błota opary okazały się jeszcze gęstsze. Chłopak zwolnił, po czym
machnął przed sobą Kluczem, żeby rozpędzić je na boki i sprawdzić, co się za nimi kryje.
Pan Poniedziałek z pewnością był niedaleko.
Był. Para się rozstąpiła i Arthur zobaczył, że dotarł do końca mostu. Dalej znajdował się
basen pełen wrzącego błota, w które wetknięto kilka żeliwnych słupów. Między nimi
wisiał hamak ze srebrnych lin, a w hamaku leżał Pan Poniedziałek.
Chłopiec znieruchomiał. Pomimo pary zaschło mu w ustach. Wyglądało na to, że
Poniedziałek śpi. Był owinięty grubym białym szlafrokiem i miał coś na oczach. Przez
chwilę Arthur sądził, że to plastry ogórka, bo jego mama czasami używała ich jako
okładów na powieki, ale zaraz potem dostrzegł, że są to monety. Złote monety.
Przysunął się bliżej, na sam skraj mostu, gdzie znajdowały się poręcze drabinki, która
prowadziła do błota. Arthur spojrzał na drabinkę, potem znowu na Poniedziałka. Coś
błysnęło w prawej kieszeni jego szlafroka. Czyżby Wskazówka Godzinowa, Większy
Klucz?
Poniedziałek nieznacznie drgnął. Chłopak skulił się ze strachu, lecz po chwili odzyskał
spokój. Klatka piersiowa śpiącego nadal miarowo unosiła się i opadała.
W głowie Arthura kołatały słowa Woli. Wypowiedz zaklęcie. Wskazówka Godzinowa
przyleci do ciebie. Wypowiedz zaklęcie.
Arthur wzniósł swój Klucz i wycelował nim w Poniedziałka. Dwukrotnie przełknął ślinę i
przemówił cichym głosem, odrobinę tylko głośniejszym od szeptu:
–Minuta po minucie, aż godzina wybiła, dwie wskazówki to jedność, a w jedności tkwi
siła!
Rozdział 25
Złote monety wystrzeliły w powietrze, kiedy oczy śpiącego gwałtownie się otworzyły.
Poniedziałek złapał się za kieszeń, ale było już za późno. Wskazówka Godzinowa niczym
rakieta pofrunęła nad błotem prosto w stronę Arthura. Mknęła jak złotosrebrna iskra,
zbyt szybko, aby ją dostrzec.
Arthur sam nie pojmował, w jaki sposób udało mu się ją złapać. W jednej chwili była
błyskiem w powietrzu, w następnej trzymał ją w lewej dłoni. Klucz Minutowy spoczywał w
jego prawej ręce. Oba Klucze przyciągały się tak mocno, że chłopak powstrzymywał je z
najwyższym trudem. Z wysiłku drżały mu ramiona. Teraz pozostało tylko ukłuć się w
kciuki…
Zanim zdążył się poruszyć, potężny podmuch wiatru posłał go na most, tuż przy jego
skraju. Arthur właśnie się gramolił, kiedy dostrzegł nad sobą Pana Poniedziałka. Jego
piękną twarz wykrzywiał grymas wściekłości, z ramion wyrastały mu wielkie złociste
skrzydła, splamione rdzą, którymi wywołał następny podmuch, aby Arthur przetoczył się
po moście.
–Durny śmiertelniku! Przybywaj do mnie, mój Kluczu!
Arthur zorientował się, że Wskazówka Godzinowa podryguje mu w dłoni, usiłując
powrócić do Pana Poniedziałka. Zacisnął pięść, lecz jego palce powoli się rozchylały i
Większy Klucz zaczął się z nich wysuwać. Aby temu zapobiec, Arthur przycisnął go
Wskazówką Minutową, oba Klucze mocno przytulił do piersi. Jednocześnie zerwał się na
równe nogi i rzucił do ucieczki przez most.
–Przybywaj do mnie, mój Kluczu! – krzyknął Poniedziałek ponownie i pofrunął nad
Arthurem, prosto w kłęby pary. Wskazówka Godzinowa wyrywała się chłopcu i niemal
udało się jej wyzwolić, kiedy Arthur przełożył czubek Mniejszego Klucza przez kółko we
Wskazówce Godzinowej i przytrzymał je razem.
–Trzymaj mocno! – wrzasnął.
Krzycząc, nie przestawał biec. Gdyby tylko udało mu się wydostać na zewnątrz
budynku, wówczas Wola udzieliłaby mu pomocy, powstrzymała Pana Poniedziałka, aby
miał czas na przekłucie kciuków. Tymczasem Wskazówka Godzinowa robiła wszystko,
żeby się oswobodzić. Arthur poczuł, że traci kontakt z ziemią. Większy Klucz unosił się
ku Panu Poniedziałkowi, ciągnąc za sobą chłopca!
–Kluczu, uczyń mnie ciężkim! – krzyknął Arthur, gdy dotykał podłoża już tylko
czubkami palców u stóp. Usłyszał, że Poniedziałek również coś wykrzykuje, ale nie
zrozumiał jego słów. W następnej chwili spadł z taką siłą, że jego stopy wygięły żeliwny
most. Wiedział, że w innych okolicznościach kości z pewnością by się połamały.
Pomysł ze zwiększeniem ciężaru ciała sprawdził się na kilka minut. Arthur biegł teraz
tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Przez cały czas mocno ściskał oba Klucze.
Wskazówka Godzinowa ciągle podrygiwała, lecz chłopcu nadal udawało się trzymać ją
przy sobie.
Nagle gwałtownie szarpnęła nim w lewo. Zaskoczony Arthur z rozpędem uderzył w
barierkę i spadł z mostu. Nie puścił jednak Kluczy i zanim zarył się w błocie, zdążył
krzyknąć:
–Kluczu, spraw, bym latał!
Ostatnie słowo przebrzmiało w momencie, gdy zanurzał się w breję. Był strasznie
ciężki, tonął tak szybko, jak tonie samochód, który wpadł do rzeki. Dookoła rozprysło się
błoto, a Arthur poszedł na dno. Maź pokryła mu oczy, wypełniła nos i usta. Nie wciągnął
jej jednak do płuc i najwyraźniej nie musiał oddychać. Zanurzał się przez kilka sekund,
podczas których czuł osobliwe swędzenie na plecach. Nagle mięśnie jego klatki
piersiowej zafalowały, a na łopatkach poczuł ukłucia szpilek. To wrażenie było mu znane.
W jednej chwili zrozumiał, co to takiego, czuł to samo, gdy korzystał z papierowych
skrzydeł stworzonych przez Południka.
Skrzydła wynurzyły się z błota i machnęły z nieprawdopodobną siłą. Arthur wyleciał z
bagna jak rakieta i przefrunął obok Poniedziałka. Miał czyste, perłowobiałe skrzydła, z
których natychmiast opadły resztki błota. Pofrunął w górę, coraz wyżej i wyżej, ku
chmurom pary wodnej.
Temu wzlotowi towarzyszył ryk wściekłości Poniedziałka, który rzucił się w pościg za
chłopcem. Złociste skrzydła niosły go niczym napęd rakietowy.
Arthur nie zwlekał. Gdy przestał się wznosić, zanurkował w powietrzu, a dla osiągnięcia
większej prędkości złożył skrzydła. Chociaż tego nie widział, instynktownie czuł, gdzie
szukać drzwi. Pofrunął prosto do nich. Gdy leciał, rozstąpiła się przed nim ściana pary.
Poniedziałek dogonił go w połowie drogi. W dłoni trzymał miecz o ostrzu z czarnego
ognia, wąski niczym rapier, ale znacznie szybszy. Arthur odskoczył w bok, gdy
Poniedziałek rzucił się do ataku. Czarny miecz ukłuł chłopca w nogę, przeciwnicy runęli
na ziemię. Arthur usiłował robić uniki, Poniedziałek starał się go dźgnąć.
Jednocześnie uderzyli w platformę. Obaj krzyknęli, a żeliwo zazgrzytało, kiedy wybili w
nim wgłębienia. Z nogi Arthura trysnęła krew, ale za sprawą Klucza rana momentalnie się
zasklepiła.
Chłopak pierwszy doszedł do siebie. Rzucił się na drzwi, które ponownie okazały się
zamknięte. Zanim zdążył je otworzyć, miał już na karku Poniedziałka. Czarny miecz spadł
na chłopca…
I napotkał Klucz Minutowy, który samoczynnie osłonił swojego powiernika. Ostrza się
zderzyły i na wszystkie strony trysnęły krople płynnego złota. Wiele z nich zaskwierczało
na ubraniu Poniedziałka, który syknął i ponownie pchnął mieczem, z takim samym
skutkiem.
–Dawaj Klucze! – ryknął Pan Poniedziałek. Dźgnął jeszcze raz, znowu jego miecz trafił
na ostrze Klucza Minutowego, więc z niesmakiem odrzucił broń. Cofnął się, podniósł
ręce i coś krzyknął. Jego skrzydła natychmiast znikły, a ciało otoczyła ciemnoczerwona
poświata, jaka emanuje z płynnego metalu w formie odlewniczej. Poniedziałek zaczął się
rozpuszczać, głowa spłynęła mu do szyi, a potem w ramiona.
Przeobrażał się.
Arthur rozpaczliwie spróbował ukłuć się w prawy kciuk Wskazówką Godzinową, lecz ta
podskakiwała i wierzgała za każdym razem, gdy chłopiec nią poruszał. Musiał wytężyć
wszystkie siły, by ją przesunąć i przyłożyć do piersi.
Bliski paniki, spojrzał na Poniedziałka, który się rozciągał, topniał i chudł, ale jego twarz
w upiorny sposób pozostawała taka sama.
–Kluczu, rozpoznaj swego Mistrza! – warknął, wysuwając rozwidlony język.
Wskazówka Godzinowa zatrzęsła się w uścisku Arthura i rozcięła mu dłoń. W
przeciwieństwie do oparzenia przez wrzące błoto lub do rany zadanej czarnym mieczem,
to skaleczenie naprawdę zabolało. Chłopiec syknął i jeszcze mocniej przycisnął Większy
Klucz do piersi. Magiczny przedmiot ponownie zadygotał i przeciął mu skórę tuż ponad
sercem.
–Myślisz, że minuta pokona godzinę? – szydził Pan Poniedziałek. – Atakuj, mój Kluczu!
Atakuj!
Wskazówka Godzinowa podskoczyła w objęciach Arthura i jej ostry koniec wbił mu się
między żebra na głębokość centymetra; dalej nie zdołał, bo chłopak z najwyższym
trudem wyrwał ostrze i przesunął je na bok. Ból niemal pozbawił go przytomności.
Zdesperowany, wyciągnął prawą rękę i dotknął drzwi Wskazówką Minutową.
–Otwórz! – wrzasnął.
Drzwi natychmiast się otworzyły. Chłopiec cofnął Wskazówkę Minutową i użył jej do
podważenia Wskazówki Godzinowej oraz oderwania jej od piersi. Większy Klucz
skorzystał z chwilowej nieobecności Mniejszego i przesunął swój wierzchołek wzdłuż
żeber chłopaka, nieuchronnie zmierzając ku sercu. Arthur spróbował nadstawić kciuk,
lecz ostrze znajdowało się pod niewłaściwym kątem. Nie mógł przy tym puścić
Wskazówki Minutowej, gdyż straciłby kontrolę nad dźwignią i zostałby przebity.
Poniedziałek wybuchnął śmiechem. Arthur jęknął i odwrócił głowę. Transformacja
Poniedziałka dopełniła się. Przybrał kształt gigantycznego węża o złoto-czerwonym
ubarwieniu. Płaski łeb stwora miał oblicze Poniedziałka, chociaż pod nim widniała inna
paszcza – w miejscu gdzie zwykle można znaleźć łeb węża.
Poniedziałek zaśmiał się ponownie, a następnie popełzł naprzód. Nie zważając na
rozpaczliwe kopniaki Arthura, wepchnął łeb pod jego nogi i zaczął się owijać wokół ciała
ofiary.
–Na pomoc! – wrzasnął Arthur. Nikt jednak mu nie odpowiedział, bo nikogo nie było.
Poniedziałek znowu prześliznął się pod nim. W ten sposób unieruchomił jego nogi już
dwiema pętlami. Arthur nie mógł zaatakować węża, gdyż nie był w stanie poruszyć
żadnym Kluczem. Musiał umrzeć. Wpadł w pułapkę i wiedział, że zginie na jeden z dwóch
sposobów: albo zostanie zmiażdżony, albo przebije go Klucz Godzinowy. Klucz
Minutowy mógł utrzymać go przy życiu tylko przez krótki czas. Brakowało mu przecież
mocy Wskazówki Godzinowej.
To był koniec. Arthur poniósł klęskę. Czekała go śmierć, a wraz z nim także wszystkich,
których dotknie zaraza. Będą potwornie cierpieć…
Nagle coś mocno uderzyło w platformę, tak że zadźwięczała niczym dzwon. Chmura
białych i żółtych piór uniosła się w powietrze, a z tej pierzastej nawałnicy wyłoniła się
Suzy. Zakrwawiona, lecz triumfująca dziewczyna stała na przodzie, za jej plecami kulił się
i szlochał Pravuil.
–Trzymaj się, Arthur!
Suzy wydobyła nóż ze stopy Pravuila i zaatakowała pokryte łuską cielsko Pana
Poniedziałka.
Wskazówka Godzinowa zadrżała w uścisku Arthura i na chwilę odwróciła od niego
ostry koniec. W tym samym momencie długie, skwierczące iskry elektryczne wystrzeliły
łukiem z węża i trafiły w opadający nóż. Uderzona Suzy frunęła na barierkę i z krzykiem
upuściła broń. Pravuil od razu przestał płakać i ponownie zaatakował dziewczynę.
Poniedziałek otoczył Arthura w pasie i zacisnął na nim cielsko ze złowróżbnym
rechotem.
Chłopak zamknął oczy. Nikt nie mógł pokonać Poniedziałka. Nadszedł koniec.
Ale czy na pewno nic nie można zrobić?
Chłopak błyskawicznie uniósł powieki. Zaczął się rzucać i wić, pełzł niczym robak ku
drzwiom.
–Suzy! Atrament! Masz przy sobie atrament?
W odpowiedzi usłyszał krzyk dziewczyny. Odepchnęła Pravuila i strąciła go przez
barierkę w błoto. Przez ułamek sekundy zdawało się, że pociągnie ją za sobą, ale
odzyskała równowagę i w tej samej chwili z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnęła
butelkę atramentu.
–Świetnie! – zawołał Arthur. – Teraz wywlecz mnie za drzwi!
–Głupcze! – syknął Poniedziałek. – Nie ma znaczenia, gdzie zginiesz, czy tu, czy tam!
Suzy podbiegła i chwyciła chłopca pod pachami. Poniedziałek rzucił się na nią, lecz nie
mógł jej dosięgnąć bez rozluźnienia uścisku wokół Arthura. Zasyczał sfrustrowany i
wepchnął łeb pod chłopca, aby pospiesznie otoczyć go kolejną pętlą. Suzy skorzystała z
okazji i zaciągnęła Arthura do drzwi. Tuż za progiem w jednej chwili opadła ich wijąca się
masa bibliofagów.
–Napisz coś na Poniedziałku! – wrzasnął Arthur. Poczuł, że Wskazówka Godzinowa
znowu się w niego wbija i wibrując, przenika coraz głębiej. Jednocześnie Poniedziałek
zaciskał pętle.
Okrzyk Arthura sprawił jednak, że Poniedziałek nagle rozluźnił uścisk. Wielki wąż
usiłował się wyplątać i uciec, lecz bezskutecznie, bo niezliczone bibliofagi otoczyły go
pierścieniami swych ciał.
Suzy wylała odrobinę atramentu na palec i zaczęła pisać na ogonie Poniedziałka. Gdy
kończyła pierwszą literę, bibliofagi zamarły. Ich nagłe skupienie i wyczekiwanie było
wręcz wyczuwalne. W chwili gdy dziewczyna dorysowała pionową kreskę i dokończyła
kreślenie litery, wszystkie gady bez wyjątku rzuciły się ogromną falą na Mistrza
Niższego Domu.
–Kluczu! Zabij go! – krzyknął Poniedziałek, zanim jego głos zamienił się w
nieartykułowane, bolesne wycie.
Klucz Godzinowy gwałtownie pchnął Arthura, który zmienił kierunek jego ciosu, dzięki
czemu ostry wierzchołek przeszył mu ciało poniżej serca, z lewej strony. Arthur jęknął z
bólu i zachwiał się, kiedy rozluźniły się ostatnie pętle Poniedziałka. Nicość
dezintegrowała układ nerwowy i mięśnie węża.
Suzy przez cały czas gorączkowo pisała, chociaż nie mogła widzieć, co robi – tak wiele
bibliofagów kąsało i atakowało ogromnego węża. Poniedziałek wciąż jeszcze usiłował z
powrotem pokonać próg i nawet częściowo mu się to udało – większość jego cielska
znalazła się wewnątrz budynku.
Gdy na skórze węża zabrakło miejsca na pisanie, Suzy skoczyła na pomoc Arthurowi.
Wstrząśnięta, popatrzyła na Wskazówkę Godzinową wbitą w jego pierś i Wskazówkę
Minutową zaklinowaną w taki sposób, aby ostrze nie przeniknęło głębiej.
–Czy wierzchołek Klucza sterczy mi z pleców? – wyszeptał Arthur. Wszystko wokół
wydawało mu się rozmyte.
Wiedział, że tylko moc Mniejszego Klucza powstrzymuje go przed omdleniem.
Wskazówka Godzinowa bezustannie podrygiwała i zagłębiała się w jego ciele, choć ze
wszystkich sił chłopiec próbował ją powstrzymać.
–Tak, tak, przebiła cię na wylot! – zaszlochała Suzy.
Arthur westchnął.
–Kluczu… – wyszeptał z najwyższym trudem. – Powstrzymaj Wskazówkę Godzinową
na… chwilę… jedną chwilę…
Puścił Większy Klucz, sięgnął za plecy i przekłuł jego czubkiem prawy kciuk, i tak już
śliski od krwi. Następnie cofnął prawą dłoń, przytrzymał nią Wskazówkę Minutową i
przekłuł kciuk lewej dłoni. Potem rozsmarował kroplę krwi z lewego kciuka na Kluczu
Godzinowym, a z prawego kciuka na Kluczu Minutowym.
Za jego plecami Poniedziałek w końcu przedarł się za próg, wyrzucając w powietrze
Suzy i setki bibliofagów.
Arthur zetknął zakrwawione kółka obu Wskazówek.
–Ja, Arthur, namaszczony na Dziedzica Królestwa… biorę w posiadanie ten Klucz, a
wraz z nim władzę nad Niższym Domem… Biorę go krwią, kością i walką…
Wskazówka Godzinowa wbiła się głębiej o parę centymetrów. Arthur wrzasnął, cały
świat pociemniał mu przed oczami. Pozostało zaledwie kilka słów do wypowiedzenia.
Zaledwie kilka słów. Potrafi to zrobić. Musi.
–Z… z prawdy, na mocy Ostatniej Woli i…
Rozdział 26
–…wbrew wszelkim przeciwnościom! Wskazówka Godzinowa wysunęła się z piersi
Arthura i oba Klucze obróciły się w jego dłoniach, dzięki czemu Większy ułożył się w
poprzek Mniejszego. Rozbłysło jaskrawe światło i Wskazówka Minutowa wydłużyła się, a
Godzinowa skurczyła. W rezultacie już po chwili Arthur nie trzymał w dłoniach dwóch
wskazówek, tylko miecz, nieco przypominający Klucze. Miał kulistą głowicę, oba jelce
były zakończone pierścieniami. Na srebrnej głowni widniały złote ornamenty.
Rana w piersi Arthura zasklepiła się z cmoknięciem, ból zaczął ustępować. Chłopak
wyprostował się i głęboko odetchnął. Suzy popatrzyła na niego, jej dłonie i skrzydła
drżały.
–Zdaje się, że zwyciężyliśmy – oznajmił Arthur i wzniósł miecz.
Spojrzał w dół, na falującą rzekę bibliofagów, w której stali. Skierował miecz ku wijącym
się wężom.
–Powróćcie do Nicości! – zakomenderował. Miecz zalśnił i z jego ostrza spłynęły wąskie
strumyki roztopionego złota, falując i dzieląc się, aż wreszcie cały rów pokryła misterna
złota siatka. Gdy się rozprzestrzeniała, bibliofagi rozmywały się i stawały coraz mniej
wyraźne. W końcu znikły, a wraz z nimi złote nitki.
–Podnieś się! – zażądał Arthur i dotknął dna rowu. Po ziemi przebiegł wstrząs, fosa
zadrżała i powoli zaczęła się wypiętrzać, zasypując drzwi. Arthur pospiesznie dotknął ich
mieczem i nakazał im podnieść się razem z dnem. Po kilku sekundach po rowie nie
został nawet ślad, a drzwi powędrowały na swoje miejsce, w murze willi.
–Nie czuję się zbyt dobrze – wymamrotała Suzy. Była trupio blada i trzymała się za bok.
Pravuil najwyraźniej ją zranił, a wleczenie Arthura tylko pogorszyło jej stan. Dziewczynka
zatoczyła się i upadła.
Chłopcu udało się podtrzymać jej głowę, gdy Suzy osuwała się na trawę. Chwilę potem
przytknął miecz do brzucha przyjaciółki.
–Wyzdrowiej – nakazał. – Poczuj się dobrze.
Jasna chmura światła wytrysnęła z Klucza i otoczyła ciało Suzy. Światłość się
rozprzestrzeniała, a dłonie i skrzydła dziewczynki przestały dygotać. Otworzyła oczy.
Wstała powoli, kiedy światło przygasło. Pogładziła ręką bok i na próbę naprężyła palce
oraz skrzydła.
–Byłam pewna, że z nami koniec – wyznała cicho. Potem się uśmiechnęła i zerwała do
lotu. Arthur poczuł na twarzy podmuch powietrza. – Udało się, Arthurze! Wykończyłeś
Pana Poniedziałka!
Chłopiec nie odrywał od niej wzroku. Wiedział, że powinien tryskać radością, lecz nie
miał ochoty podskakiwać ze szczęścia. Nic go nie bolało, ale czuł obezwładniające
zmęczenie.
–Masz Klucz! Pierwszy z Siedmiu Kluczy do Królestwa! Świetna robota, Arthurze!
Pierwszorzędnie się spisałeś! – wykrzykiwała Wola, która z entuzjazmem skakała
wysoko w trawie. – Wystarczy dobra wola, że tak powiem. Gdzie jest były Poniedziałek?
Arthur wskazał drzwi ruchem miecza.
–Przywołaj go – poleciła żaba. – Niech sprawiedliwości stanie się zadość. Czeka nas
dużo pracy, Arthurze.
–Nie od rzeczy byłoby zacząć od filiżanki herbaty i ciastka – mruknęła Suzy.
Znieruchomiała i popatrzyła spod oka na Wolę, która ją zignorowała.
–Poniedziałku! – zawołał Arthur bez specjalnego entuzjazmu i machnął mieczem,
Pierwszym Kluczem. – Wyjdź!
Drzwi się uchyliły i powoli wyszła zza nich brudna istota, ledwie przypominająca Pana
Poniedziałka. Jad Nicości bibliofagów wypalił mu część twarzy, a na całym jego ciele
widniały dziwne otwory na przestrzał. Poniedziałek kurczowo przyciskał do siebie
podarte i postrzępione ubranie, niewiele lepsze od starych szmat.
–Egzekucja – oznajmiła Wola z pewną dozą satysfakcji. – Arthurze, wystarczy, że
klepniesz go w ramię i powiesz: „Z Nicości powstałeś, w Nicość się obrócisz". To załatwi
sprawę.
Poniedziałek padł przed chłopcem na kolana i pochylił głowę. Arthur wyciągnął Klucz i
dotknął nim ramienia dawnego Mistrza. Nie wyrzekł jednak słów, które podpowiedziała
mu Wola. Pamiętał, co Zmierzchnik napomknął o Panu Poniedziałku, kiedy powoli
opadali do Piwnicy Węglowej. Poniedziałek nie zawsze był zły.
–Bądź uzdrowiony – nakazał Arthur cicho. – Na ciele i na umyśle.
Poniedziałek ze zdumieniem podniósł wzrok, a żaba podskoczyła ze złością,
wywrzaskując coś, co Arthur puścił mimo uszu. Chłopak patrzył, jak otwory w ciele
Poniedziałka zarastają i kurczą się do rozmiarów czubków szpilek. Nawet odzież
dawnego Mistrza pozszywała się i połatała. Ubranie nie było jednak tak wspaniałe jak
niegdyś, a twarz Poniedziałka nie prezentowała się tak pięknie. Arthur dostrzegł za to
dobro w jego oczach i kurze łapki od śmiechu wokół nich. Poniedziałek przez chwilę
patrzył na Arthura, a potem ponownie pochylił głowę.
–Błagam o wybaczenie, Mistrzu – powiedział. – Nie wiem, czemu robiłem to wszystko.
Dziękuję ci jednak za ofiarowanie mi nowego życia.
–Dobroczynność to bardzo pracochłonna cnota – oświadczyła Wola ze złością. – I
nigdy nie wiadomo, do czego doprowadzi. Ale muszę przyznać, że wypadło to nieźle.
–W rzeczy samej – przytaknął ktoś. – jestem pewien, że sprawa skończy się źle dla
wszystkich zainteresowanych.
Zebrani odwrócili się gwałtownie i ujrzeli zamykające się drzwi bardzo małej, wąskiej
windy, nie większej od budki telefonicznej. Zadźwięczał dzwonek, winda wystrzeliła w
górę i zniknęła w snopie światła, który bez trudu przeszył złotą siatkę.
–Pravuil! – krzyknęła Suzy. – Byłam pewna, że wykończyłam tego padalca.
–Najwyraźniej nie, niestety – westchnęła Wola. – Z pewnością odgrywa znacznie
ważniejszą rolę, niż można by przypuszczać. Jest najwidoczniej szpiegiem jednego z
Potomnych Dni, oby były przeklęte ich zdradzieckie serca. Nie mogą jednak nic zrobić tu
i teraz. Są związane układem z byłym Mistrzem Niższego Domu. Nie mogą tutaj
interweniować ani też robić czegokolwiek w poniedziałki w Poślednich Królestwach.
Obecnie to twoje królestwo, Arthurze. Tak czy owak, z Potomnymi Dniami rozprawimy
się później. Najpierw zabierzemy się do porządków tutaj. Ach, oto nadchodzi nasz
sprzymierzeniec, Zmierzchnik, a wraz z nim Południk i Jutrzenka.
Istotnie, zza rogu willi wyłoniło się troje służących Pana Poniedziałka. Zmierzchnik
nadszedł pierwszy, Południk snuł się ponuro tuż za jego plecami. Po żadnym z nich nie
było widać, że niedawno stoczyli bitwę. Za nimi przywędrowała gromada Inspektorów,
Komisarzy i innych Rezydentów, całkowicie rozbrojonych, z wyjątkiem Nocnych
Przybyszów, którzy maszerowali dookoła grupy, dumnie prezentując baty. Jutrzenka
szła na końcu.
W odległości około siedmiu metrów tłum zaczął zwalniać, a na wielu twarzach pojawiły
się strach i niepewność. Arthur podniósł Klucz i wszyscy znieruchomieli. Chłopak
opuścił go jednak i popatrzył na przybyłych.
–Proponuję, byś pozostawił Zmierzchnika na jego dotychczasowym stanowisku –
zasugerowała Wola. – Jeśli chodzi o stanowisko Południcy, chyba najlepiej będzie, jeśli
sama je obejmę.
Arthur pokręcił przecząco głową.
–Nie zostanę tu jako Mistrz Niższego Domu – oświadczył.
Wszyscy zgodnie westchnęli, z wyjątkiem byłego Poniedziałka, który przez cały czas
klęczał z pochyloną głową.
–Przecież musisz – zaprotestowała Wola. – Nie możesz tak po prostu zrezygnować!
–Nie wolno mi, czy też jest to niemożliwe? – spytał Arthur.
–To nie jest możliwe! – oznajmiła Wola. – Jesteś Dziedzicem! Wybranym przeze mnie,
sprawdzonym w działaniu. Tutaj jest jeszcze mnóstwo do zrobienia!
–Powiedziałem ci już wcześniej, że potrzebuję lekarstwa dla mojego świata. Tylko tego
chcę! Lekarstwa! I wracam do domu.
–Nie możesz powrócić do Poślednich Królestw – stanowczo zaprotestowała Wola. – Ani
powstrzymać zarazy. przypomnij sobie Pierwotne Prawo. Żadna ingerencja nie jest
dozwolona, nawet ingerencja w celu skorygowania ingerencji.
Arthur popatrzył na zieloną żabkę. Narastał w nim gniew. Uniósł Klucz, aby zaatakować
nim Wolę…
Nie. W ten sposób nic nie osiągnę, pomyślał. Muszę zachować spokój. Wola jest
manipulatorką. Rozwiążę ten problem inaczej.
–Powiedziałaś, że będę mógł wrócić – przypomniał zimno żabie. – Oczekuję wyjaśnień.
–Nie, zasugerowałam tylko, że mógłbyś. Powiedziałam, że gdybyś został Mistrzem,
wiele rzeczy byłoby możliwych. Zresztą najprawdopodobniej umrzesz, jeśli powrócisz do
swojego czasu i miejsca bez Klucza.
–Ale mogę zmienić swoje akta, prawda? – powiedział stanowczo Arthur. – Skoro
najwyraźniej nikt inny nie przestrzega Pierwotnego Prawa, dlaczego ja miałbym to robić?
–Nawet jeśli przypadkiem masz rację w sprawie swoich akt, nie możesz zrezygnować z
władania Kluczem – zaprotestowała Wola. – Jako Mistrz musisz wspierać Pierwotne
Prawo.
Arthur popatrzył na Suzy.
–Bo ja wiem – mruknęła i wskazała Zmierzchnika, który wyglądał jak przedsiębiorca
pogrzebowy. – Jego spytaj.
Arthur skierował wzrok na Zmierzchnika. Ten zdjął cylinder i ukłonił się, wyciągając
nogę.
–To prawda, że dysponuję dość sporym zasobem wiedzy, która jednak blednie w
zestawieniu z ogromem wiedzy Ostatniej Woli. Poniedziałek miał pewne prawa do Klucza
jako Powiernik, do czasu przejęcia go przez Prawowitego Dziedzica. Możliwe, że obecnie
nikt inny nie może władać Kluczem.
–Nie wierzę! Przeszedłem przez to wszystko całkiem na próżno? – krzyknął Arthur. –
Chcę lekarstwa na epidemię i chcę go już, zaraz!
–Pierwotne Prawo… – zaczęła Wola, lecz zamilkła, kiedy Arthur odwrócił się ku niej z
Kluczem gotowym do ciosu.
–Zaraza pojawiła się wskutek skażenia wywołanego przez Aporterów, zgadza się? –
spytał Zmierzchnik. Arthur potwierdził ruchem głowy. – Wobec tego sprawa jest prosta –
ciągnął. – Za twoim przyzwoleniem wyczaruję z Nicości Nocnego Tępiciela. Kiedy trafi do
Królestwa, które niegdyś zamieszkiwałeś, w ciągu jednej nocy pozbiera wszelkie
pozostałości skażenia i powróci z nimi do Nicości. W ten sposób zlikwidujemy źródło
epidemii.
–Dobra myśl na początek – pochwalił Arthur.
Zmierzchnik ukłonił się ponownie, wyciągnął czarną książkę oraz pióro, zanurzył je w
kałamarzu podsuniętym przez Nocnego Przybysza i zaczął pospiesznie pisać. Następnie
wyrwał kartkę, podszedł do miejsca, w którym wcześniej znajdował się rów, zwinął
papier w trąbkę i wepchnął ją w ziemię.
Przez kilka sekund nic się nie działo, lecz nagle z papierowego lejka dobiegło ciche
rżenie. Zaraz potem wychylił się z niego mały łebek karego konika, dwa kopytka, potem
nogi, a następnie całe zwierzątko wielkości mniej więcej ośmiu centymetrów. Znowu
zarżało, tupnęło kopytkiem i znieruchomiało. Zmierzchnik podniósł stworzenie i wręczył
je Arthurowi, który ostrożnie przyjął dar i wsunął go do kieszeni płaszcza.
–Musi stanąć na okiennym parapecie tuż przed północą, przy otwartym oknie –
poinstruował go Zmierzchnik. – Potem ruszy w drogę i do rana wszędzie przywróci
porządek.
Arthur skinął głową i odetchnął z ulgą. Właśnie tego oczekiwał. Teraz pozostało mu
tylko obmyślić, jak powrócić do domu wraz z konikiem. Wyczuwał, że Wola nie wyjawiła
mu całej prawdy. Musiał istnieć jakiś sposób…
Rozproszył go hałas przy drzwiach, które otworzyły się, a na progu stanął Kichol. Z
jego nosa zwisało kilka sopli lodu. Niósł srebrną tacę z wysoką, wąską butelką oraz
kartką papieru. Kamerdyner spokojnie podszedł do Arthura i podsunął mu tacę.
–Coś do picia, jaśnie panie? Ten napój, jak mniemam, pochodzi z pańskiego
rodzinnego Królestwa. Sok pomarańczowy. Być może jest panu znany. A oto dokument,
którego pan poszukiwał, o ile mi wiadomo.
Rozdział 27
Arthur wbił wzrok w papier i uniósł miecz, aby wsunąć go za pas. Dopiero wtedy
uświadomił sobie, że nie ma paska. Stał przed całą gromadą ludzi zabrudzony błotem,
ubrany wyłącznie w płaszcz i coś w rodzaju nocnej koszuli. Nic go to jednak nie
obchodziło. Wbił drżący Klucz w trawę i sięgnął po szklankę soku oraz dokument.
Gdy tylko dotknął stronicy, pojawił się na niej napis sporządzony złotą czcionką.
Arthur Penhaligon.
–Moje akta – wykrztusił. – Czy mogę je zmienić tak, aby uniknąć śmierci? Co one teraz
zawierają?
–Tego nie wiem, jaśnie panie – odparł Kichol. – Odkąd jest pan Mistrzem, nie potrafię
odczytać ich treści.
–A czy ja potrafię je przeczytać?
Kichol nie odpowiedział. Wola także milczała. Arthur popatrzył na Zmierzchnika, który
wzruszył ramionami. Chłopak pokręcił głową. Dlaczego wszystko musiało być takie
skomplikowane? Wypił sok, oddał szklankę Kicholowi i uważnie obejrzał papier. Poza
nazwiskiem na zewnętrznej stronie wydawał się pusty.
–Nic mnie nie obchodzi, co zawierają moje akta i czy jestem w stanie zmienić ich treść –
oznajmił ostatecznie. – I tak wracam. Muszę użyć Nocnego Tępiciela, nawet za cenę
własnej śmierci.
–Nie umrzesz – przemówił były Poniedziałek. Nie wstał, nie uniósł głowy. – Nikt w Domu
nie może odczytać ani zmienić własnych akt, Arthurze. Skoro jednak przeżyłeś własną
śmierć, akta musiały się zmienić, aby uwzględnić ten fakt. Przez pewien czas byłeś w
posiadaniu Mniejszego Klucza, co wzmocniło twój organizm. Nie umrzesz po powrocie
do siebie, a przynajmniej nie z powodu choroby płuc.
–Zatem mogę wrócić – powtórzył chłopiec. – Zamierzam wrócić.
Popatrzył z góry na nadąsaną żabę u swych stóp.
–Wolo, oczekuję twojej pomocy. Zapomnij o Pierwotnym Prawie, jak mogę wrócić do
siebie?
–Nie wolno ci wracać – zaprotestowała Wola. Aby wywrzeć większe wrażenie i
podkreślić wagę swoich słów, nadęła się do rozmiarów dwukrotnie większych niż
zwykle. – Dzierżysz Pierwszy Klucz. Jesteś Mistrzem Niższego Domu. W niewoli nadal
pozostaje sześć fragmentów Testamentu, które należy oswobodzić, oraz sześć Kluczy,
które trzeba odzyskać…
–Jestem niepełnoletni! – przerwał jej Arthur. – Chcę wrócić do domu i normalnie
dorastać. Pragnę stać się mężczyzną, a nie jakimś Władcą Wszechświata. Nie interesuje
mnie przemiana w istotę nieśmiertelną ani co się stanie, jeśli zachowam Klucz. Wiem o
tym od Starucha. Czy nie mógłbym… sam nie wiem… przekazać komuś władzy, dopóki
nie dorosnę?
Żaba wymamrotała coś niezrozumiale.
–Czy mogę upoważnić kogoś do zajęcia się Niższym Domem do czasu, aż osiągnę
odpowiedni wiek? – powtórzył twardo Arthur.
–Tak, tak, masz prawo zażądać opóźnienia w przejęciu pełni władzy – przyznała Wola z
niezadowoleniem. – Chyba możemy podarować ci pięć, sześć lat stagnacji w twoim
rodzinnym domu. To niewiele po dziesięciu tysiącleciach. Poza tym trzeba wykonać
pewne wstępne prace przygotowawcze, które nie wymagają twojej obecności. Kto
jednak wie, co zrobią Potomne Dni, jeżeli przekażesz komuś władzę i wrócisz do
Poślednich Królestw, nawet tymczasowo? Nie są mi znane szczegóły ich porozumienia,
ale moim zdaniem może ci grozić niebezpieczeństwo, przynajmniej ze strony Ponurego
Wtorka, bo jego władza i potęga graniczy z twoją.
–Nic mnie to nie obchodzi! – krzyknął Arthur. – Muszę zaryzykować. Może Potomne Dni
zostawią mnie w spokoju, kiedy się dowiedzą, że oddałem władzę. Poza tym, w razie
potrzeby zawsze możesz sprowadzić sobie innego śmiertelnego Dziedzica.
–Kto będzie twoim Plenipotentem? – spytała Wola. – Masz świadomość, że właśnie w
taki sposób pojawiły się obecne problemy z Wykonawcami? Niezwykle trudno jest
znaleźć godnego zaufania pełnomocnika.
–Ty nim będziesz, to oczywiste – zauważył Arthur. – Tyle że musisz sobie wybrać
postać bardziej godną szacunku niż żaba.
–Występuję w roli asystenta, nie wykonawcy – zaprotestowała Wola. – Pełnię tylko
funkcję pomocniczą.
–Zamierzałaś być moją Południcą, zgadza się?
–Tak – przyznała Wola i zaczęła podskakiwać ze zdenerwowania. – Miałam inne plany!
–Cóż, życie jest ciężkie – zauważył chłopak. – Więc jak, będziesz Plenipotentem czy
nie?
Wola nie odpowiedziała. Wszyscy uważnie patrzyli, jak przez co najmniej minutę
skakała bez opamiętania po trawniku. Wreszcie się uspokoiła i przycupnęła u stóp
Arthura.
–Będę twoją Plenipotentką w Niższym Domu – zaskrzeczała.
Wyraźna czarna litera wysączyła się ze skóry żaby, po niej następna i jeszcze jedna, aż
wreszcie całe zdanie wylało się na trawę. Potem popłynęły następne słowa i dalsze
zdania, zupełnie jakby rozplątywała się wstęga. Słowa zaczęły się obracać, kłębić i
unosić w powietrzu. Dołączało do nich coraz więcej liter, wirując w różne strony przy
dźwięku strun harfy. Słychać było cichy odgłos gry na trąbkach, gdy litery układały się
na wyznaczonych miejscach i rozpraszały, tworząc nowe kombinacje, podlegające
bezustannym zmianom.
Nagle wszystkie litery znieruchomiały w powietrzu, tworząc sylwetkę wysokiej postaci o
ludzkich kształtach. Trąbki zagrały donośnie i rozbłysło białe światło, od którego
wszyscy na moment oślepli.
Arthur dwukrotnie zamrugał oczyma. Przy błysku światła słowa Ostatniej Woli
przeobraziły się w kobietę: wysoką, uskrzydloną, w skromnej niebieskiej sukni, która
wydawała się zupełnie blada pod łukowato wygiętymi, lśniącymi srebrem skrzydłami.
Kobieta nie była ani młoda, ani stara, wydawała się raczej wyniosła niż piękna. Miała
poważne, ciemne brwi i spory nos, a włosy ciasno zawiązane w koński ogon. Na jej czole
widniały zmarszczki: irytacji lub zamyślenia. Pochyliła się, podniosła jadeitową żabkę i
włożyła ją do sakiewki wykończonej koronką.
–Zrobię z niej broszkę. Wiernie mi służyła.
Głos Woli był czysty i dźwięczny, lecz w irytujący sposób przekształcił się w niskie
kumkanie, jakie wydają żaby.
Wola dygnęła przed Arthurem. Odkłonił się jej, nagle znacznie bardziej zdenerwowany.
Łatwiej sobie radził z Wolą w postaci żaby.
–Będę twoją Plenipotentką – ciągnęła. – Ale kto zostanie twoją… naszą Jutrzenką?
Południkiem? Zmierzchnikiem?
–Zmierzchniku – powiedział Arthur powoli. – Czy pragniesz zachować swoje
stanowisko?
–Nie, jaśnie panie – odparł Zmierzchnik. Uśmiechnął się i ukłonił. – Chciałbym opuścić
cienie i stanąć w słońcu, aby służyć tobie i twojej Plenipotentce, jaśnie panie, jako
Jutrznik lub Południk. Wielu moich Nocnych Przybyszów również pragnęłoby zmienić
pracę, jeśli byłbyś skłonny przychylić się do ich prośby. Noszenie czerni zaczyna ich
nużyć.
–Zatem będziesz Południkiem – zadecydował Arthur. Popatrzył na Wolę i dodał
niespokojnie: – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym, żeby dotychczasowy
Południk został nowym Zmierzchnikiem.
–Ha! – wykrzyknęła szlachetna dama. Chłopiec zauważył, że zachowała zielony język, w
jasnym odcieniu zieleni czystego jadeitu. – Warunkowo! Będę uważnie wszystkich
obserwowała! A co z Jutrzenką?
–Chyba również może zachować pracę, przynajmniej na razie – powiedział powoli
Arthur. Jutrzenka uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i bardzo nisko dygnęła. Jej
gest sprawił, że cały trawnik zamigotał promykami słońca. – Chciałbym ogłosić jeszcze
jedną nominację. Czy Południk może mieć asystentkę?
–Oczywiście – potwierdził dawny Zmierzchnik, obecnie nowy Południk.
Arthur zwrócił się do Suzy.
–Wiem, że nie możesz stąd odejść – oświadczył niepewnie. – Przykro mi… Bardzo
żałuję, że nie potrafię tego zmienić. Nie musisz jednak pracować jako Napełniaczka
Kałamarzy. Czy zgodziłabyś się zostać Asystentką Południka? Pomogłabyś innym
dzieciom, które sprowadził tutaj Szczurołap, i miałabyś na wszystko oko. Oko
śmiertelniczki.
Suzy rozejrzała się i przesunęła nogą po trawie do przodu i do tyłu.
–W ten sposób zostałabym Poniedziałkową Poranną Herbatką albo czymś równie
głupim, zgadza się? – mruknęła gderliwie. – Chyba mogę zaryzykować.
–Obejmiesz funkcję Przedpołudnicy, będącej w połowie drogi między Jutrzenką i
Południkiem – zapowiedziała Wola. – W rzeczy samej, staniesz się Poniedziałkową
Poranną Herbatką.
–Poniedziałkowa Przedpołudnica – powtórzyła Suzy cicho. Pociągnęła nosem, otarła go
rękawem i spojrzała na Arthura.
–Mam nadzieję, że twoja rodzina… Że oni wszyscy… sam rozumiesz… że nic im nie
jest…
Podbiegła i uścisnęła go z zakłopotaniem. Zanim Arthur zdążył również ją przytulić,
puściła go i wróciła na miejsce obok Jutrzenki, Południka i Zmierzchnika.
–Czy muszę zrobić coś jeszcze? – spytał Arthur, zwracając się cicho do Woli. – Czy
mogę już wracać?
–Musisz przekazać mi pełnomocnictwa do korzystania z Klucza – zauważyła Wola. – To
całkiem proste. Musisz mi wręczyć Klucz rękojeścią naprzód i powtórzyć kilka słów.
Arthur wyciągnął Klucz z trawy. Broń dobrze leżała w jego dłoni, jakby tam było jej
miejsce. Czuł, że jej moc go przenika, dodaje mu sił. Tak łatwo byłoby go zachować.
Zostać prawdziwym Mistrzem i nie troszczyć się o błahostki z Poślednich Królestw…
Arthur zadrżał i pospiesznie odwrócił Klucz. Trzymając broń za ostrze, wręczył ją Woli,
która przyjęła dar.
–Teraz powtarzaj: „Ja, Arthur, Mistrz Niższego Domu i Powiernik Pierwszego i
Najsłabszego z Siedmiu Kluczy Królestwa"…
Chłopiec posłusznie powtarzał słowa. Był wyczerpany, osłabiony walką z
Poniedziałkiem i ostatnimi zdarzeniami.
–„Przekazuję mojej wiernej słudze, Pierwszej Części Wielkiego Testamentu Architektki,
pełnię swej władzy, całą własność i przywileje, aby korzystała z nich w moim imieniu jako
Plenipotentka, do czasu gdy uznam za stosowne przejąć je ponownie".
Arthur jak najszybciej wyrzucił z siebie te słowa, zmagając się z przemożną chęcią
zamilknięcia i wyrwania Klucza. W końcu puścił broń i z pewnością upadłby, gdyby Wola
nie podtrzymała go silną ręką.
–Do domu – wyszeptał. – Chcę wrócić do domu.
Rozdział 28
–Nadal nie jestem pewna, czy to rozwiązanie mi odpowiada – westchnęła Wola. –
Kicholu, czy Siedem cyferblatów nadal pozostaje w Pokoju Dziennym, czy też jest teraz
gdzie indziej?
–O ile wiem, Cyferblaty wciąż tam są, jaśnie pani – odparł Kichol. Kamerdyner
przeszedł gwałtowną transformację, był teraz znacznie czystszy i staranniej uczesany.
Jego rozpadające się rękawiczki stały się nieskazitelnie czyste, całe i białe. Nie miał już
krzywych, żółtych zębów, a z jego nosa znikła pajęczynka popękanych naczyń
krwionośnych.
–Istnieją dwie podstawowe metody przenikania do Poślednich Królestw z obszaru
Niższego Domu – wyjaśniła Wola Arthurowi. – Użycie Siedmiu Cyferblatów to
zdecydowanie najprostszy sposób, pod warunkiem że wiadomo, jak je ustawić. Druga
droga to, rzecz jasna, drzwi.
–Nie chcę znowu wędrować przez tę mroczną pustkę – zaprotestował Arthur,
przypomniawszy sobie Portal Poniedziałka.
–Och, nie ma takiej konieczności – pospieszyła z zapewnieniem Wola. Jej głos
ponownie zdekoncentrował Arthura, gdyż naprzemiennie wpadał w melodyjne kobiece
tony oraz chrapliwy, gardłowy żabi skrzek. – Przez całą drogę wędrowałbyś Frontowymi
Drzwiami, choć na pewno są one uważniej obserwowane przez Potomne Dni. Mądrzej
byłoby jak najdłużej unikać ich zainteresowania. W związku z tym myślę, że najlepiej
będzie użyć Siedmiu Cyferblatów. Chodźmy.
Arthur skinął głową i ziewnął. Odwrócił się, aby powiedzieć coś na pożegnanie, przede
wszystkim do Suzy, i ze zdumieniem ujrzał, że zebrani klęczą na trawie.
–Do widzenia! – krzyknął. Zawahał się i ukłonił. Zebrani pochylili głowy, cały czas
klęcząc na jednym kolanie. Chłopak poczuł ukłucie w sercu. Nie chciał odchodzić w taki
sposób. Nagle zobaczył, że Suzy podnosi głowę. Dziewczynka mrugnęła, uśmiechnęła
się i przewróciła oczyma.
–Do zobaczenia, Poniedziałkowa Przedpołudnico – powiedział cicho chłopiec.
–Bywaj – odparła Suzy. – Miej się na baczności przed tymi Potomnymi Dniami.
–Do widzenia wszystkim!
–Do widzenia, jaśnie panie! – zawołali chórem Jutrzenka, Południk i Zmierzchnik, a
także wszyscy zgromadzeni za nimi Rezydenci.
Arthur pomachał ręką, odwrócił się i ruszył za Wolą przez drzwi do Pokoju Dziennego
Poniedziałka. Parujące błoto całkiem zniknęło i teraz budynek w środku przypominał
stary dom, a może muzeum.
–Tędy proszę – wskazał Kichol, prowadząc ich po schodach na górę, a potem bardzo
długim korytarzem. Arthur i Wola podążyli za kamerdynerem do biblioteki, bardzo
komfortowej, o wielkości zbliżonej do szkolnej biblioteki Arthura, ale wyposażonej w
stare drewniane półki i kilka dużych, obitych skórą foteli.
–Pozwoliłem sobie umieścić pańską odzież za tą półką, jaśnie panie – oznajmił Kichol i
kilkoma energicznymi ruchami szmatki oraz szczotki usunął błoto z ubrania Arthura.
–Och, tak, dziękuję – powiedział chłopak. Zerknął na swój dziwaczny strój i na jego
twarzy pojawił się lekki uśmiech. Nie chciał wracać do domu w nocnej koszuli, bez
majtek.
Przebranie się zajęło mu zaledwie chwilę. Chociaż jego szkolny strój był wyprany i
wyprasowany, nadal brakowało na nim metek, a majtki miały zerwaną gumkę. Pomyślał,
że trudno mu będzie wytłumaczyć się z tego przed mamą.
Z najwyższą pieczołowitością wydobył z płaszcza Nocnego Tępiciela i wsunął go do
kieszeni koszuli. Ułożył w niej konika starannie, aby go przypadkiem nie zgubić.
Zwierzątko zarżało cicho, ale wyglądało na to, że jest mu całkiem wygodnie.
Gdy Arthur wrócił, Kichol już na niego czekał.
–To chyba należy do pana. – Kamerdyner zdjął książkę z małej półki o obrzeżu z kości
słoniowej, stojącej przy jednym z foteli. Następnie wręczył tomik chłopcu i poszedł w kąt
pomieszczenia, aby pociągnąć za sznur dzwonka. Gdy szarpnął linkę, w oddali
rozbrzmiało dzwonienie. W odpowiedzi na ten sygnał, kilka sekund później, rozległ się
niski grzmot. Podłoga pod stopami Arthura zadrżała, a jedna ściana półek z książkami
cofnęła się, ukazując dziwny, siedmioboczny pokój. Pośrodku pomieszczenia stało
siedem wysokich, staromodnych zegarów, obróconych cyferblatami do siebie. Ich
wahadła poruszały się harmonijnie i miarowo tykały. Ich dźwięk kojarzył się z biciem
serca, słyszanym w uszach zatkanych palcami.
Zdezorientowany Arthur na chwilę zapomniał o książce. Kiedy ponownie skupił na niej
uwagę, uświadomił sobie, że to Kompletny Atlas Domu.
–Ale on nie należy do mnie! – zaprotestował, zwracając się do Woli. – Ty go powinnaś
zatrzymać. Bez Klucza nie mogę go nawet otworzyć.
–Jest twój – zadudniła Wola. – Nosiłeś Klucz na tyle długo, byś niektóre strony mógł
otworzyć samodzielnie. Potrzebujesz jeszcze tego przedmiotu.
Znowu sięgnęła do rękawa i wydobyła stamtąd nie chustkę, lecz czerwony,
polakierowany pojemnik wielkości pudełka po butach. Arthur przyjął podarunek i wsunął
go pod pachę.
–Co to takiego?
–Telefon – wyjaśniła Wola. – Być może zajdzie potrzeba, żebyś ze mną porozmawiał.
Wystarczy, że Potomne Dni okażą się mniej przychylnie usposobione, niż moglibyśmy
sobie życzyć. Niewykluczone też, że będę potrzebowała twojej rady.
–Nie chcę telefonu – obwieścił Arthur z uporem. – Powiedziałaś, że mogę liczyć na pięć,
sześć lat!
–Telefon zostanie użyty wyłącznie w skrajnie awaryjnej sytuacji – zapewniła go Wola. –
To zabezpieczenie na wypadek fatalnego zrządzenia losu, nic poza tym.
–No dobrze! – westchnął Arthur. Wepchnął pudełko głębiej pod pachę i ze złością
zaczął dreptać tam i z powrotem obok Woli. – Czy mogę wreszcie wrócić do domu?
–Proszę o wybaczenie, jaśnie panie – odezwał się Kichol, który wszedł do pokoju i zajął
się przestawianiem wskazówek zegarów. – To zajęcie jest dość skomplikowane, niemniej
potrwa tylko chwilę.
Arthur znieruchomiał. Sięgnął do kieszeni, aby się upewnić, że maleńki kary konik nadal
jest na swoim miejscu.
–Gotowe! – oznajmił Kichol. – Szybko, szybko, proszę wejść, zanim zegary się
rozdzwonią!
–Do zobaczenia, Mistrzu – powiedziała Wola. – Wykazałeś się nieprzeciętnym hartem
ducha i zgodnie z moimi oczekiwaniami dowiodłeś, że dokonałam perfekcyjnego wyboru.
Popchnęła Arthura ku zegarom i choć chciała go tylko łagodnie pospieszyć, jednym
ruchem ręki posłała chłopaka na sam środek pokoju, niemal na zegary. Kichol go złapał,
obrócił i ustawił pomiędzy zegarami, a sam wyskoczył z okręgu.
Zegary zaczęły wybijać godzinę. Pomieszczenie zachwiało się, zupełnie jakby podniosła
się fala gorąca. Jak przez mgłę Arthur dostrzegł, że Wola macha chustką, a Kichol
salutuje. Zegary cały czas biły, a wszędzie rozpostarła się znajoma, biała poświata.
Zupełnie jak na Niebywałych Schodach, pomyślał Arthur.
Stał przez chwilę, zastanawiając się, co będzie dalej, a także gdzie i kiedy opuści
wszechobecną jasność.
Chyba powinienem był powiedzieć Kicholowi, czego dokładnie chcę, choć właściwie to
bez znaczenia, pomyślał. Bylebym tylko mógł wypuścić Nocnego Tępiciela…
Białe światło pulsowało, zacieśniając się wokół Arthura. Tylko w jednym miejscu
rozprysnęło się, tworząc coś w rodzaju wąskiego korytarza. Chłopak zawahał się, ale
światło napierało coraz bardziej, ruszył więc w głąb przejścia.
Po pewnym czasie doszedł do przekonania, że wędruje już bardzo długo i zaczął się
martwić. Przez moment rozważał nawet możliwość otworzenia czerwonego,
polakierowanego pudełka i zatelefonowania do Woli. A jeśli Siedem Cyferblatów uległo
uszkodzeniu? Może Kichol był zdrajcą, takim samym jak Pravuil, i pozostawał na
usługach Potomnych Dni?
Arthur przezwyciężył jednak lęk i szedł dalej. Światło nareszcie zaczęło się rozmywać i
coś się zmieniło. Otoczył go inny blask. Tym razem żółty. Dobiegły go także odległe
dźwięki. W ciszy zabrzmiał terkot helikoptera, dalekie wycie syren. Poczuł, że trudniej
mu się oddycha. Nie bardzo, tylko trochę, jakby odrobinę zapierało mu dech.
Białe światło znikło całkowicie, zastąpione przez intensywne promienie słoneczne.
Arthura otoczyły hałasy miasta objętego kwarantanną. Zacisnął powieki i przysłonił
twarz dłonią. Stał na jednej z podmiejskich ulic, przed domem o świeżo pomalowanych
drzwiach garażowych.
Opuścił dłoń i otworzył oczy. Nie było już Domu, a na jego miejscu znowu stały
normalne budynki, które znajdowały się tam wcześniej. W oddali unosiły się do nieba
kłęby dymu, a wokoło fruwały helikoptery. Ze wszystkich stron dobiegało wycie syren.
Na widok pędzącego ulicą samochodu Arthur przykucnął za niskim krzewem, który
okazał się bardzo mizerną kryjówką. Samochód zbliżał się jednak zbyt prędko, by
chłopak miał czas na poszukiwanie lepszego miejsca. Nawet gdyby się okazało, że to
radiowóz, miał nadzieję, że policjanci po prostu zawiozą go do Szpitala Wschodniego,
skąd będzie mógł wyekspediować Nocnego Tępiciela.
W następnej chwili rozpoznał auto. Był to stary, niebieski grat Erica, który pędził prosto
do domu.
Arthur wstał i pomachał ręką. Przez moment wydawało się, że brat go nie zauważył, ale
zaraz potem samochód zahamował z piskiem opon. Spod jego tylnych kół wydobył się
dym. Eric zazwyczaj nie jeździł w taki sposób, ale sytuacja była nietypowa.
–Arthur! Co ty tutaj robisz? – krzyknął chłopak i wystawił przez okno głowę z jasnymi
włosami. – Wskakuj!
–Idę do domu – wyjaśnił Arthur, wsiadając do samochodu. – A ty?
–Byłem na indywidualnych zajęciach w miejskim ośrodku sportowym – oznajmił Eric i
ruszył. – Tam się dowiedzieliśmy, że w szkole wybuchł pożar. Natychmiast pojechałem
na miejsce, ale mnie zawrócono i kazano mi w ciągu pół godziny wrócić do domu. Po
drugiej zamierzają strzelać do wszystkich nieuprawnionych pojazdów i do pieszych!
Totalna kwarantanna!
–Z mamą wszystko dobrze? – spytał Arthur. – Co z innymi? Która godzina?
–Nie wiem. – Eric pokręcił głową. Był w szoku, Arthur od razu to zauważył. Nawet nie
spytał, w jaki sposób bratu udało się opuścić szkołę. – Godzina? Hm, za dwadzieścia
pięć druga. Zdążymy bez trudu.
Arthur usadowił się na fotelu i poprawił pas bezpieczeństwa, kiedy samochód w
zawrotnym tempie brał przedostatni zakręt w drodze do domu. Chłopak sprawdził, czy
Nocny Tępiciel bezpiecznie tkwi w kieszeni. Wiedział, że nie będzie mógł go użyć jeszcze
przez co najmniej dziesięć godzin.
W tym czasie wiele się mogło zdarzyć. Ludzie prawdopodobnie umierali, a Nocny
Tępiciel nie miał mocy przywrócenia im życia. Arthur nie pomyślał o tym, gdyż był zbyt
przejęty pragnieniem powrotu do domu. Sądził, że to już koniec całej historii.
Tymczasem pokonanie Poniedziałka wcale nie oznaczało kresu problemów. Wciąż było
sporo do zrobienia.
Poczuł duszności i instynktownie sięgnął po inhalator. Nie znalazł go jednak. Omal nie
wpadł w panikę, lecz nagle uświadomił sobie, że wcale go nie potrzebuje. Nie oddychał z
taką swobodą i łatwością jak w Domu, ale jego płuca pozostawały sprawne. Miał lekką
zadyszkę oraz czuł dziwny ciężar z jednej strony klatki piersiowej, jakby do lewego płuca
wpadało więcej powietrza, ale poza tym wszystko było dobrze.
Eric nie zaparkował przed drzwiami wejściowymi do domu, tylko gwałtownie zatrzymał
auto na ulicy. Obaj wyskoczyli i pognali po schodkach. Przed drzwiami wpadli na Boba i
Michaeli, którzy zbiegli z piętra, aby sprawdzić, kto przyjechał, wymienili szybkie uściski
i wszyscy poszli do studia ojca. Gdziekolwiek mieszkali, zawsze tam organizowali
rodzinne narady i ważne uroczystości.
–Emily miewa się dobrze – wyjaśnił na wstępie Bob. – Ale sytuacja wygląda nieciekawie.
Prawdziwa epidemia. Nie wiadomo, co to za choroba, skąd się wzięła, a nawet czym
grozi.
–Mama ją rozpracuje – oświadczyła Michaeli. Eric pokiwał głową.
Bob zauważył, że Arthur milczy. Wyciągnął rękę i poklepał najmłodszego syna po
ramieniu.
–Mama sobie poradzi – zapewnił go. – Wszyscy wyjdziemy z tego bez szwanku.
–Tak – mruknął Arthur i znowu dotknął kieszeni. Dlaczego, dlaczego nie zażądał
czegoś, co od razu powstrzyma zarazę? Przez dziesięć godzin wszystko się może
wydarzyć. Sam może zachorować i zapaść na śpiączkę.
Rozdział 29
Następne dziesięć godzin dłużyło się Arthurowi tak jak jeszcze nigdy w życiu. Przez
pewien czas chłopiec siedział w studiu i słuchał, jak Bob gra na pianinie, powtarzając
ciągle tę samą melodię. Razem z Michaeli oglądał program informacyjny w telewizji, ale
nie mógł znieść wiadomości o zachorowaniach oraz o próbach przerwania kwarantanny.
Co godzinę pojawiały się doniesienia o nowych przypadkach śmiertelnych. Jak dotąd,
umierali wyłącznie bardzo starzy ludzie, ale ten fakt nie uspokajał Arthura. Czuł się
odpowiedzialny za śmierć tych osób.
Wreszcie poszedł do swojego pokoju i położył się na łóżku. Czerwone, lakierowane
pudełko stało na jego biurku, obok leżał Atlas. Arthur nawet nie miał ochoty do niego
zaglądać. Wyciągnął z kieszeni Nocnego Tępiciela i postawił go sobie na dłoni. Konik był
dosyć spokojny, choć od czasu do czasu robił kilka kroków lub opuszczał głowę i skubał
dłoń chłopaka.
W końcu Arthur zasnął, wbrew własnej woli. W jednej chwili był przytomny, w następnej
już spał.
Spał! Gdy usiłował się ocknąć, w jego głowie rozdzwoniły się wszystkie budziki.
A jeśli przegapiłem północ? Może będę musiał czekać cały dzień, do jutrzejszej nocy?
Umrze jeszcze więcej ludzi! Mama może umrzeć!
Arthur krzyknął i gwałtownie zerwał się z łóżka. Panowały nieprzeniknione ciemności, w
których widać było tylko poświatę cyfrowego zegarka. Usiłował odczytać godzinę, choć
sen nadal przytępiał mu zmysły Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt sześć! Miał jeszcze
czas!
I znowu wpadł w panikę. Leżał pod kołdrą. Z pewnością Bob znalazł go i przykrył.
Nocny Tępiciel zniknął z jego dłoni!
Arthur wyskoczył z łóżka i włączył wszystkie światła, potem zdarł kołdrę z materaca.
Konik musiał być blisko.
Może Bob zabrał go na dół? A jeśli to Michaeli…
I wtedy Arthur go zauważył. Stał swobodnie na polakierowanym pudełku i przebierał
nogami, gotowy do pracy.
Chłopiec nie przypominał sobie, by kiedykolwiek odetchnął z większą ulgą. Wyciągnął
rękę i podniósł zwierzątko, które cofnęło się na jego dłoni i zarżało nerwowo.
Zaniósł stworzonko do okna. Gdy podnosił przesuwaną szybę, Nocny Tępiciel stał się
jeszcze bardziej niespokojny.
–Śmiało – powiedział cicho Arthur i rozchylił dłoń.
Czarny konik skoczył w noc. Arthur zauważył, że lecąc ku niebu, zwierzątko zaczęło
rosnąć. Rosło, rosło i rosło, aż wreszcie same kopyta stały się większe niż dom. Nocny
Tępiciel zarżał, a jego głos przypominał grzmot, od którego trzęsły się okna i drżały
podłogi. Zatoczył koło wysoko w powietrzu i zanurkował. Z jego falujących nozdrzy
wydobyły się silne podmuchy zimnego wiatru.
Wiatr przewrócił Arthura na łóżko. Był zimny, lecz w przyjemny sposób, cudownie
ożywczy. Chłopak poczuł, że wracają mu siły, a całe jego ciało przenika miły dreszcz.
Byt to oddech czystego, emocjonującego życia, tryskającej energii, prostej radości
płynącej z szybkiego biegu.
Arthur podbiegł do okna w chwili, gdy Nocny Tępiciel galopował wysoko nad miastem,
a jego świeży, ożywczy oddech poruszał liśćmi na drzewach, wstrząsał znakami
drogowymi i zamiatał wszystko, co leżało na ulicach. Gdziekolwiek powiał, uruchamiały
się autoalarmy, a światła zapalały się i gasły falami.
Nocny Tępiciel budził wszystko i wszystkich do życia.
Arthur usłyszał dzwonek telefonu na parterze. Wybiegł z pokoju i wpadł na Michaeli
oraz Erica, którzy również wyskoczyli na korytarz. Razem pognali po schodach, do
głównego salonu. Bob już tam był, całkowicie ubrany i niespokojny. Powoli odłożył
słuchawkę i uśmiechnął się do dzieci.
–Dzwoniła Emily. Zidentyfikowali strukturę genetyczną wirusa – oznajmił, a w każdym
jego słowie i geście wyczuwało się ulgę. – Opracowanie szczepionki to kwestia dni.
Prawdopodobnie jednak wirus nie jest tak niebezpieczny, jak się z początku wydawało.
Mnóstwo pacjentów odzyskuje świadomość.
Arthur uśmiechnął się z wyraźną ulgą. Nareszcie koniec.
Wtedy usłyszał inny dzwonek telefoniczny. Nikt nie zareagował i przez chwilę zdawało
mu się, że to wytwór jego wyobraźni. Odgłos nasilił się jednak, a Bob, Michaeli oraz Eric
wciąż nie zwracali na niego uwagi. Był to staromodny, brzęczący dzwonek, nie
elektroniczny świergot. Coś podobnego Arthur słyszał tylko w Domu…
Z pewnością chodziło o telefon w czerwonym, polakierowanym pudełku.
Chłopiec spojrzał na ścienny zegar, którego minutowa wskazówka z cichym łyknięciem
przesunęła się odrobinę.
Była minuta po północy.
Nadszedł wtorek.
This file was created with BookDesigner program
bookdesigner@the-ebook.org
2011-01-07
LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/