Nix Garth 03 Utopiona Sroda

background image

Garth Nix

Utopiona środa

Drowed Wednesday

Klucze do królestwa 3

Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska

background image

Dla Anny, Thomasa

Całej mojej rodziny i przyjaciół

background image

Prolog

„Latająca Modliszka”, trójmasztowiec o zielonych żaglach, opalizujących za

dnia i w nocy, był żaglowcem szybkim i na dodatek fortuna mu sprzyjała. Okręt
pływał po wodach Morza Granicznego w Domu, co oznaczało, że mógł
podróżować po oceanach, morzach, jeziorach, rzekach i wszystkich innych
żeglownych akwenach na dowolnie wybranym spośród milionów świecie w
Poślednich Królestwach.

Podczas tego rejsu „Latająca Modliszka” przecinała granatowe wody Morza

Granicznego w drodze ku Portowi Środy. Ładownie żaglowca pełne były towarów
zakupionych poza Domem, a także chorób wydobytych z wód Morza. W lukach
skrywały się prawdziwe rarytasy: herbata, wino, kawa, przyprawy, smakołyki dla
Rezydentów. W skarbcu umieszczono najwspanialsze precjoza: kaszle, katary,
paskudne wysypki, osobliwe bakcyle jąkania. Wszystko to transportowano pod
postacią pigułek, proszków do wdychania, a także talizmanów z wielorybich
fiszbinów.

Tak kosztowny ładunek spowodował pewną nerwowość załogi. Żeglarze byli

niespokojni i mieli przekrwione białka od czuwania. Morze Graniczne nie należało
do bezpiecznych już od kilku tysięcy lat, czyli od niefortunnej transformacji Pani
Środy i późniejszego zatopienia dawnej linii brzegowej. Doszło wówczas do
zaginięcia Środowego Południka i Zmierzchnika, a także wielu innych jej sług,
którzy sprawowali pieczę nad Morzem Granicznym.

Na granatowej toni roiło się obecnie od nielicencjonowanych handlarzy i

poszukiwaczy skarbów, którzy skwapliwie korzystali z okazji, by parać się
piractwem. Na domiar złego Morze dało schronienie także korsarzom z krwi i
kości, którzy w niewiadomy sposób przedarli się przez Pas Burz i z jakiegoś
ziemskiego oceanu wpłynęli na Morze Graniczne.

Owi piraci pozostali śmiertelnikami (w przeciwieństwie do Rezydentów),

niemniej udało im się częściowo przyswoić magię Domu. Bezmyślne obcowanie z
Nicością sprawiło, że stali się niebezpieczni, a gdy działali w większej gromadzie,
ludzka zajadłość i durne wykorzystywanie opartych na Nicości zaklęć zwykle
zapewniały im zwycięstwo w walce z ostrożniejszymi Rezydentami.

Obserwatorów na „Latającej Modliszce” rozmieszczono w bocianich

gniazdach na trzech masztach, do tego jeden stał na dziobie i kilku na tylnym
pokładzie. Zadaniem każdego strażnika było wypatrywanie piratów, zwracanie
uwagi na nietypowe zjawiska atmosferyczne i pilnowanie, czy nie doszło do
najgorszego: pojawienia się Utopionej Środy, jak obecnie nazywano Panią Środę.

Większość żeglujących po Morzu Granicznym statków dysponowała

niekompetentnymi obserwatorami i kiepską załogą. Po Potopie wody Morza

background image

Granicznego zalały ponad dziewięćdziesiąt procent nabrzeży portowych,
magazynów, kantorów i biur. Ponad tysiąc wyżej usytuowanych pomieszczeń
pośpiesznie przerobiono na statki. Te ostatnie zapełnili dawni ładowacze,
urzędnicy, sekretarze, rachmistrze, gryzipiórki, sprzątacze i zarządcy. Choć
wszyscy oni mieli za sobą kilka tysięcy lat praktyki, i tak nie sprawdzali się w roli
marynarzy.

Z załogą „Latającej Modliszki" sprawy wyglądały inaczej. Statek należał do

floty czterdziestu dziewięciu jednostek pływających zamówionych przez
Architektkę i zbudowanych według jej projektu. Załoga wywodziła się z grona
Rezydentów żeglarzy, stworzonych specjalnie po to, by pokonywać fale Morza
Granicznego, a nawet zapuszczać się poza jego rejony. Kapitanem był nikt inny,
tylko sam Herakliusz Fala, numer 15 287 w hierarchii ważności Domu.

Kiedy więc obserwator z marsa na bezanmaszcie krzyknął: „Coś wielkiego...

eee... bez przesady... płynie do dziobowej bakburty... pod wodą!”, wówczas kapitan
i załoga zachowali się jak starzy wyjadacze.

– Wszyscy na pokład! – ryknął mat, który pełnił wachtę. – Na stanowiska!
Jego wrzask został podchwycony przez wachtę oraz marynarzy na pokładzie,

a kilka sekund później zabrzmiał ostry warkot werbla – to junga cisnął kapitańskie
buty, które właśnie pucował, oraz pastę do nich, i chwycił pałeczki.

Rezydenci wylegli spod pokładu. Część skoczyła na wanty i ruszyła w górę,

chcąc w razie potrzeby skorygować żagle. Niektórzy stanęli przy zbrojowni, aby
chwycić za kusze i szable. Inni pognali do dział, by je załadować i wytoczyć;
niestety, „Latająca Modliszka” dysponowała zaledwie ośmioma czynnymi
armatami spośród szesnastu. Działa oraz proch strzelniczy, który sprawdzał się w
warunkach Domu, były niesłychanie trudne do zdobycia, a materiały wybuchowe
zawsze zawierały niebezpieczne drobiny Nicości. Od obalenia Ponurego Wtorka,
co zdarzyło się rok i dwa miesiące wcześniej, proch pozostawał towarem
deficytowym. Niektórzy powiadali, że zaprzestano jego produkcji; zdaniem innych
tajemniczy lord Arthur, obecnie władca Niższego Domu i Odległych Rubieży,
gromadził zapasy na wojnę.

Kapitan Fala wspiął się na rufówkę, gdy na główny pokład wytaczano

armaty. Ich pomalowane na czerwono koła skrzypiały jakby z dezaprobatą.
Dowódca, nawet boso, był nietypowo wysokim Rezydentem i zawsze nosił pełne
umundurowanie admiralskie, zabrane z pewnego państewka, w małym światku, w
odległym zakątku Poślednich Królestw. Uniform miał turkusową barwę, był mocno
wcięty w pasie, a na ramionach i mankietach lśniły ogromne ilości plecionego
złota. W efekcie kapitan Fala błyszczał jeszcze jaskrawiej niż zielone żagle jego
okrętu.

– Co się dzieje, panie Rondel? – spytał starszego mata, Rezydenta o

podobnym wzroście, lecz znacznie mniej przystojnego. Swego czasu, w wyniku

background image

eksplozji materiałów wybuchowych wymieszanych z Nicością, Rondel stracił
wszystkie włosy i ucho. Jego naga czaszka poorana była szramami. Niekiedy
wkładał fioletową czapkę z wełny, lecz członkowie załogi twierdzili zgodnie, że
wówczas wygląda jeszcze gorzej.

– Tajemniczy obiekt pod wodą od bakburty dziobowej – oznajmił mat,

przekazując kapitanowi lunetę. – Po mojemu ma ze trzydzieści metrów z okładem i
mknie bardzo szybko. Może nawet z prędkością pięćdziesięciu węzłów.

– Rozumiem. – Kapitan przyłożył do oka lunetę. – To musi być... tak. Jaśnie

pani skierowała do nas posłańca. Panie Rondel, proszę odwołać alarm i
przygotować ludzi na uroczyste powitanie dostojnego gościa. Och, i niech Albert
przyniesie mi buty.

Pan Rondel wyryczał rozkazy, a kapitan Fala ponownie uniósł lunetę i

wycelował ją w nadpływający obiekt. Przez potężne soczewki wyraźnie widział
ciemnozłote cygaro sunące pod wodą ku okrętowi. Początkowo nie sposób było
określić, co tak sprawnie napędza tę jednostkę, lecz w następnej chwili jej złociste
skrzydła wystrzeliły do przodu i odepchnęły wodę, dzięki czemu obiekt
gwałtownie przyśpieszył, pozostawiając za sobą kłęby piany.

– Lada moment się wynurzy – wymamrotał jeden z żeglarzy do towarzysza

za kołem sterowym, przed którym stał kapitan. – Wspomnisz moje słowa.

Miał rację. Z toni wychynęły wielkie skrzydła i uderzyły powietrze. Morze

zawirowało i wyskoczył z niego giętki potwór, wysoko, zdecydowanie powyżej
marsa grotmasztu „Latającej Modliszki”. Otrząsnął się z wody, która lunęła niczym
przelotny deszcz, a potem okrążył okręt, powoli opadając ku rufówce.

Z początku stwór przypominał złocistego, uskrzydlonego rekina o miękkich

ruchach i groźnej, zębatej paszczęce. Kołując, kurczył się jednak, jego cygarowate
cielsko wybrzuszało się i przeobrażało, a złocisty blask skóry ustępował innym
barwom. W rezultacie potwór przybrał z grubsza ludzką postać, choć zachował
złote skrzydła.

Gdy te przestały bić powietrze, gość postawił stopę na pokładzie i zmienił

się w niebywale piękną kobietę. Nawet chłopiec okrętowy wiedział, że to wysokiej
rangi Rezydentka. Nieznajoma miała na sobie strój do jazdy konnej z
brzoskwiniowego aksamitu z rubinowymi guzikami oraz buty ze skóry rekina i
pozłacane ostrogi. Jej płowe włosy były ukryte pod srebrną siatką; szpicrutą z
długiego ogona aligatora albinosa nerwowo uderzała o udo.

– Kapitanie Fala?
– Środowa Jutrzenko. – Kapitan skłonił się nisko, jednocześnie wysuwając

bosą stopę. Albert, który przybył odrobinę poniewczasie, wykonał ślizg po
pokładzie i w pośpiechu usiłował wepchnąć tę stopę w przyniesiony but.

– Nie teraz! – syknął Rondel i odciągnął chłopaka za kołnierz.
Kapitan i Środowa Jutrzenka nie zainteresowali się ani jungą, ani starszym

background image

matem. Zgodnie podeszli do relingu i skierowali wzrok na ocean. Rozmawiali,
niemal nie spoglądając na siebie.

– Mam nadzieję, kapitanie, że twoja podróż przebiega pomyślnie?
– W rzeczy samej, pani Jutrzenko. Czy mogę spytać, jaki szczęśliwy traf

sprawił, że zaszczyciłaś moją jednostkę swoją obecnością?

– Naturalnie, kapitanie, to pytanie jest jak najbardziej zasadne. Przybywam

tu na rozkaz mojej pani, by z przyjemnością przekazać ci pilną wiadomość.

Jutrzenka sięgnęła do rękawa, tak obcisłego, że nie dałoby się tam wcisnąć

szpilki, a następnie wydobyła z niego grubą brązową kopertę, zapieczętowaną
kleksem z niebieskiego laku o ponadcentymetrowej grubości.

Kapitan Fala powoli wziął przesyłkę w dłonie, ostrożnie przełamał pieczęć i

rozpostarł papier, aby odczytać list, napisany na wewnętrznej stronie koperty. Gdy
dowódca był pogrążony w lekturze, na pokładzie panował idealny spokój. Dało się
słyszeć jedynie fale, rozbijające się o kadłub jednostki, a także skrzypiące drewno,
trzepoczący żagiel i wiatr poświstujący na wantach.

Wszyscy wiedzieli, co musi zawierać list. Rozkazy Utopionej Środy. To

oznaczało kłopoty, zwłaszcza że od kilku tysięcy lat szczęśliwie nie otrzymywali
żadnych bezpośrednich poleceń od jaśnie pani. Niemal na pewno mogli zapomnieć
o powrocie do domu, do Portu Środy, oraz o kilku dniach wolnego, na które zwykle
mogli liczyć po sprzedaniu cennego ładunku.

Kapitan Fala przeczytał list do końca, potrząsnął kopertą i podniósł dwa

dodatkowe dokumenty, które wypadły ze środka, niczym gołębie z cylindra
iluzjonisty.

– Otrzymaliśmy polecenie skierowania okrętu na śródlądowe rejony

Poślednich Królestw – oświadczył kapitan i spojrzał na Środową Jutrzenkę.
Oczekiwał wyjaśnień.

– Nasza pani dopilnuje, by Morze rozpostarło się tam w czasie potrzebnym

do zaokrętowania pasażera – odparła.

– Będziemy musieli dwukrotnie pokonać Pas Burz – powiedział dowódca. –

Z pasażerem śmiertelnikiem na pokładzie.

– Będziecie musieli – przyznała Jutrzenka. Szpicrutą postukała w jeden z

dokumentów. – To Zezwolenie umożliwi śmiertelnikowi przebycie Pasa.

– Czy rzeczonego śmiertelnika należy traktować jak osobistego gościa jaśnie

pani?

– Właśnie tak.
– W manifeście okrętowym powinienem uwzględnić nazwisko tego

pasażera.

– Niekoniecznie – prychnęła Jutrzenka i popatrzyła kapitanowi prosto w

oczy. – To poufny gość. Dysponuje pan opisem, lokalizacją i konkretnymi
poleceniami na czas podróży, sporządzonymi przeze mnie osobiście, kapitanie.

background image

Sugeruję, by się pan ich trzymał. Rzecz jasna, może pan przeciwstawić się tym
rozkazom. W takim wypadku zorganizuję stosowną audiencję u Pani Środy.

Członkowie załogi wstrzymali oddechy. Gdyby kapitan wybrał spotkanie z

Utopioną Środą, wszyscy musieliby stawić się u niej wraz z nim, a żaden z nich nie
był na to gotowy.

Kapitan Fala wahał się przez moment, potem nieśpiesznie zasalutował.
– Jak zawsze, pozostaję na rozkazy jaśnie pani Środy. Miłego dnia, pani

Jutrzenko.

– Miłego dnia, kapitanie. – Jutrzenka poruszyła skrzydłami i na pokładzie

rufówki podniósł się wiatr. – Powodzenia.

– Będzie nam potrzebne – szepnął sternik do towarzysza, kiedy Jutrzenka

wspięła się na reling, skoczyła i po długim locie zanurkowała w odległości kilkuset
metrów od okrętu, ponownie pod postacią złocistego, skrzydlatego rekina.

– Panie Rondel! – ryknął kapitan, choć starszy mat znajdował się niemal na

wyciągnięcie ręki. – Gotowość do postawienia żagli!

Zerknął na zawiły opis trasy dostarczony mu przez Jutrzenkę. Zwrócił uwagę

na znane sobie miejsca na Morzu Granicznym, których będą musieli wypatrywać, a
także na wróżby i zaklęcia niezbędne, by w odpowiednim czasie doprowadzić
jednostkę do celu podróży, na obszarze Poślednich Królestw. Kapitan był
Zaklinaczem-Nawigatorem, podobnie jak jego oficerowie – co stanowiło normę w
regularnej flocie handlowej Utopionej Środy.

– Mhm... Szpital Bethesda... sala 206... dwie minuty po godzinie siódmej

wieczorem. W środę, rzecz jasna – mamrotał kapitan pod nosem, czytając tekst. –
Czas domowy, według linii czwartej, odpowiada dacie lokalnej, podanej w ramce
w rogu, a gdzie... dziwna nazwa jak na miasto... nigdy nie słyszałem o takiej
krainie... co ci śmiertelnicy jeszcze wymyślą... i świat... – Odwrócił papier na drugą
stronę. – Hm... Mogłem się domyślić!

Kapitan spojrzał na swoich ludzi, którzy biegli, wspinali się, huśtali, toczyli,

kołysali, rozwijali żagle i ciągnęli liny. Nagle wszyscy, jak jeden mąż, zamarli i
popatrzyli na dowódcę.

– Płyniemy na Ziemię! – krzyknął kapitan Fala.

background image

Rozdział 1

Która godzina? – spytał Arthur natychmiast po wyjściu pielęgniarki, która

odtoczyła stojak z niepotrzebną już kroplówką. Matka zasłaniała chłopcu zegar.
Emily wyjaśniła, że wpadła tylko na chwilę, i za nic nie chciała usiąść, lecz minął
kwadrans, a ona wcale nie zbierała się do wyjścia. Arthur wiedział, co to oznacza:
martwiła się o niego, chociaż oddychał już samodzielnie, a ból w jego złamanej
nodze był całkiem znośny.

– Wpół do piątej. Ostatni raz zadałeś mi to pytanie pięć minut temu – odparła

Emily. – Dlaczego tak pilnie śledzisz czas? I co się stało z twoim zegarkiem?

– Chodzi do tyłu – wyjaśnił, celowo ignorując pierwsze pytanie. Nie mógł jej

wyjawić, czemu bezustannie pyta o godzinę. Nie zrozumiałaby prawdziwych
przyczyn.

Uznałaby go za wariata, gdyby powiedział jej o Domu, tej osobliwej

budowli, która w swych wnętrzach skrywała bezkresne przestrzenie i stanowiła
centrum wszechświata. Nawet gdyby Arthur mógł zabrać tam matkę, nie udałoby
się jej ujrzeć gmachu.

Wiedział, że prędzej czy później ponownie trafi do Domu. Tamtego ranka w

szpitalu znalazł pod poduszką zaproszenie, podpisane przez Panią Środę.
„Transport zapewniony”, głosiło. Arthur instynktownie czuł, że te słowa są
znacznie bardziej złowróżbne, niż można by wywnioskować z niewinnego słowa
„transport”. Być może trafi do niewoli. A może dostarczą go jak przesyłkę
pocztową...

Przez cały dzień oczekiwał, że coś się wydarzy. Nie wierzył, że minęło już

wpół do piątej w środowe popołudnie, a nadal nie pojawiły się osobliwe stwory i
nie doszło do nieprawdopodobnych zdarzeń. Na obszarze Poślednich Królestw
Pani Środa władała jedynie w dniu, którego była imienniczką. Cokolwiek
zaplanowała w związku z Arthurem, musiało się zdarzyć przed północą. W ciągu
siedmiu i półgodziny...

Za każdym razem, gdy na progu stawała pielęgniarka lub gość, Arthur

podskakiwał, oczekując niebezpiecznego poddanego Środy. Godziny mijały, a on
reagował coraz bardziej nerwowo.

Napięcie doskwierało mu bardziej niż ból w złamanej nodze. Lekarze

nastawili kość i umieścili kończynę w supernowoczesnej formie, która
przypominała pancerz i zakrywała nogę od kolana do kostki. Materiał był
niesłychanie wytrzymały, nieprawdopodobnie lekki i wyposażony w
„nanotechniczne stymulatory leczenia”, jak to ujął lekarz, cokolwiek to miało
oznaczać. Bez względu na nazwę, rzecz spełniała swoją funkcję i już zredukowała
obrzęk. Forma była tak świetnie pomyślana, że po wykonaniu zadania dosłownie

background image

spadała z nogi, by obrócić się w pył.

Astma również pozostawała pod kontrolą, przynajmniej chwilowo, lecz

Arthur i tak irytował się jej nawrotem. Dotąd sądził, że skutkiem ubocznym
władania Pierwszym Kluczem było niemal całkowite ustąpienie choroby.

Pierwsza Dama wykorzystała moc Klucza do usunięcia wszystkich efektów

jego wpływu na Arthura. Cofnęła rezultaty nieporadnej próby zaleczenia złamanej
nogi, ale też przywróciła niepożądaną astmę. Arthur musiał jednak przyznać, że
lepiej mieć uleczalne złamanie nogi oraz znajomą astmę, nad którą można
zapanować, niż dziwacznie powykręcaną, nie kwalifikującą się do operacji nogę i
zaleczoną astmę.

Mam szczęście, że uszedłem z życiem, pomyślał. Zadrżał na wspomnienie

Studni Ponurego Wtorka.

– Trzęsiesz się – zauważyła Emily. – Zmarzłeś? Może tak cię boli?
– Nie, wszystko w porządku – pośpieszył z zapewnieniem. – Noga mi

dokucza, ale to nie problem, poważnie. Co tam u taty?

Emily popatrzyła na niego z uwagą. Nie ulegało wątpliwości, że się

zastanawia, czy chłopiec zniesie złe wieści.

Na pewno wydarzyło się coś niedobrego, pomyślał Arthur. Pokonał

Ponurego Wtorka, lecz wcześniej jego podwładni zdążyli namieszać w finansach
rodziny Penhaligonów... a także doprowadzić do potężnego wstrząsu
gospodarczego na skalę ogólnoświatową.

– Bob przez całe popołudnie porządkował nasze sprawy majątkowe –

wyjaśniła w końcu matka. – Podejrzewam, że na tym nie koniec. Wygląda na to, że
zatrzymamy dom, lecz będziemy musieli go wynająć i przeprowadzić się do
mniejszego mieszkania na rok lub dłużej. Poza tym Bob znowu wyjedzie na
tournee z zespołem. To tylko jedna z istotnych zmian. Dobrze, że nie trzymaliśmy
wszystkich pieniędzy w tych dwóch bankach, które wczoraj upadły. Mnóstwo ludzi
na tym ucierpi.

– A co z tymi znakami informującymi o centrum handlowym, które ma

powstać po drugiej stronie ulicy?

– Już ich nie było, gdy wczoraj wieczorem wróciłam do domu, ale Bob

wspomniał, że też je widział – odparła Emily. – Dziwna sprawa. Kiedy spytałam o
to panią Haskell spod dziesiątki, powiedziała mi, że jakiś wyszczekany agent
nieruchomości skłonił ich do sprzedaży domu. Podpisali z nim umowę i na
wszystko się zgodzili. Na szczęście w dokumentach była jakaś luka, więc mogli się
wycofać. W gruncie rzeczy wcale nie mieli ochoty nic sprzedawać. Rozumiem, że
teraz nie powstanie tam żadne centrum handlowe, nawet gdyby inni sąsiedzi, ci,
którzy sprzedali swoje domy, nie zmienili zdania. Dom Haskellów znajduje się w
samym środku ewentualnego placu budowy, a my też nie sprzedamy naszego, to
jasne.

background image

– A co ze studiami Michaeli? Czy uniwersytetowi nadal brakuje funduszy?
– To trochę bardziej skomplikowane. Uczelnia powierzyła wszystkie

pieniądze jednemu z upadłych banków, zatem cała suma przepadła. Możliwe
jednak, że sprawą zainteresują się władze, które dopilnują, by studenci na tym nie
ucierpieli. Jeśli zajęcia Michaeli zostaną odwołane, trzeba ją będzie skierować do
innej szkoły. Trzy... nie, cztery uczelnie zgodziły się ją przyjąć. Nie grozi jej
przerwa w nauce.

– Ale będzie musiała wyjechać z domu.
Arthur nie wypowiedział na głos tego, co pomyślał: „Przeze mnie.

Powinienem szybciej się rozprawić ze Szkaradziejami...”.

– Wątpię, by się tym specjalnie martwiła. Pytanie, jak za to zapłacimy. Ale ty

nie musisz się przejmować, Arthur. Zawsze chcesz brać na swoje barki zbyt duży
ciężar. Masz inne obowiązki. Skup się na kuracji. Razem z ojcem zadbamy o to,
aby wszystko...

Emily nagle przerwała, gdyż zabrzęczał jej szpitalny pager, z którym nigdy

się nie rozstawała. Na wyświetlaczu pojawił się pasek tekstu. Emily zmarszczyła
czoło, czytając przepływającą jej przed oczyma wiadomość.

– Na mnie pora, Arthur.
– W porządku, mamo, idź – oświadczył chłopak. Przywykł do tego, że Emily

musi stawiać czoło nieoczekiwanym i nieprawdopodobnym problemom
medycznym. Należała do grona najważniejszych krajowych naukowców w
dziedzinie medycyny. Nagły atak i gwałtowny zanik Sennego Pomoru dostarczyły
jej mnóstwa dodatkowej pracy.

Emily pośpiesznie pocałowała syna w policzek i postukała kostkami palców

o ramę łóżka, na szczęście. W następnej chwili już jej nie było.

Arthur zastanawiał się, czy uda mu się kiedyś wyjaśnić mamie, że Senny

Pomór przywlekli Aporterzy Pana Poniedziałka, a za wyleczenie chorych
odpowiada Nocny Tępiciel, którego specjalnie ściągnął z Domu. Chociaż Arthur
uchronił Ziemię przed niebezpieczeństwem, i tak czuł się odpowiedzialny za
sprowadzenie epidemii.

Zerknął na zegarek – wskazówki nadal się cofały.
Pukanie do drzwi sprawiło, że ponownie usiadł. Był przygotowany na

wszystko. W kieszeni piżamy trzymał Atlas, a także zawieszony na szyi na
splecionych nitkach dentystycznych medalion od Żeglarza. Szlafrok chłopca
znajdował się na krześle przy łóżku, razem z Niematerialnymi Butami, które
zamaskowały się jako kapcie. Potrafił je rozpoznać tylko po tym, że kiedy je
zakładał, czuł lekkie wyładowania elektryczne i swędzenie.

Ktoś zapukał ponownie. Arthur nie odpowiadał. Pamiętał, że Aporterzy,

stwory, które go prześladowały w poniedziałek, nie mogą bez pozwolenia
przekroczyć progu. Dlatego milczał jak zaklęty – na wszelki wypadek.

background image

Leżał w kompletnej ciszy i obserwował drzwi, które nagle nieznacznie się

uchyliły. Arthur sięgnął do nocnego stolika po papierową torebeczkę z solą, którą
zatrzymał z obiadu. Był gotowy rozedrzeć ją i cisnąć białymi kryształkami w
Aportera.

W drzwiach nie stanął jednak psiogłowy stwór w meloniku. Była to Liść,

przyjaciółka chłopca ze szkoły, która poprzedniego dnia pomogła mu uchronić się
przed Sponiewierakiem. Podczas potyczki z potworem sama odniosła rany.

– Arthur?
– Liść! Wejdź!
Liść zamknęła za sobą drzwi. Miała na sobie zwyczajne ubranie: buty, dżinsy

i koszulkę z nabazgraną nazwą jakiegoś zespołu. Jej prawa ręka była jednak
owinięta białymi bandażami od łokcia do nadgarstka.

– Jak ręka?
– Boli. Ale nie jest najgorzej. Lekarz nie miał pojęcia, skąd takie dziwne

skaleczenia. Powiedziałam mu, że nie wiem, bo nie zauważyłam, czym mnie
zaatakowano.

– W prawdę pewnie by nie uwierzył – mruknął Arthur i pomyślał o

przeobrażającym się Sponiewieraku oraz jego długich rękach, zakończonych
ostrymi jak brzytwy mackami.

– A jaka jest prawda? – spytała Liść. Usiadła na krześle i wbiła uważne

spojrzenie w Arthura. Poczuł się niezręcznie. – Wiem tyle, że w ubiegłym tygodniu
wdałeś się w jakąś dziwaczną awanturę z ludźmi o psich twarzach, a w tym
tygodniu porobiło się jeszcze gorzej, bo w poniedziałek zjawiłeś się w moim
pokoju razem z jakąś... skrzydlatą dziewczyną z innej epoki. Wbiegłeś na schody
do sypialni i zniknąłeś. Potem, wczoraj, przygnałeś do mojego ogródka, a za tobą
cwałował potwór, który mógłby bez trudu mnie zabić, tyle że zdematerializował się
w zetknięciu ze starym srebrnym medalem taty. Później znowu musiałeś uciekać. A
dzisiaj dowiaduję się, że masz złamaną nogę i leżysz na sąsiednim oddziale. Co się
dzieje?

Arthur otworzył usta, ale się zawahał. Wyjawienie dziewczynie wszystkiego

przyniosłoby mu nieopisaną ulgę. Przynajmniej widziała Rezydentów Domu. Nikt
poza nią ich nie dostrzegł. Jak sama twierdziła, jej prababcia widywała rzeczy dla
innych niewidzialne. Tylko że prawda mogłaby narazić Liść na niebezpieczeństwo.

– Pośpiesz się, Arthur! Muszę to wiedzieć. A jeśli jeden z tych

Sponiewieraków wróci, żeby mnie wykończyć? Albo jakiś inny stwór, choćby
któryś z tych o psim pysku? Na Sponiewieraków mam parę medali taty, ale co
zrobić z psimi pyskami?

– To Aporterzy – wyjaśnił Arthur i podniósł papierową saszetkę. – Psie pyski

noszą nazwę Aporterów. Ciśnij w nich solą.

– Nareszcie coś z ciebie wyciągnęłam – westchnęła. – Aporterzy Skąd

background image

pochodzą? Czego chcą?

– To służący. – Mówił coraz szybciej. Odetchnął z ulgą, mogąc opowiedzieć

komuś o tym, co się naprawdę zdarzyło. – Istoty stworzone z Nicości. Ci, których
widziałaś, pozostawali pod rozkazami Pana Poniedziałka. On jest... był jednym z
siedmiu Wykonawców...

– Chwila! – przerwała mu Liść. – Powoli. Zacznij od początku.
Arthur odetchnął na tyle głęboko, na ile pozwalały mu płuca, i zaczął od

początku. Opowiedział przyjaciółce o spotkaniu z Panem Poniedziałkiem i
Kicholem. O Poniedziałkowym Południku, który ścigał go przez szkolną
bibliotekę, wywijając ognistym mieczem. Wspomniał, w jaki sposób po raz
pierwszy trafił do Domu, jak poznał Suzy Turkusowy Błękit oraz Pierwszy
Fragment Woli i jak cała trójka w końcu odniosła zwycięstwo nad Panem
Poniedziałkiem. Wyjaśnił, jak sprowadził na Ziemię Nocnego Tępiciela, aby
pokonać Senny Pomór, i jak uznał, że będzie miał spokój do pełnoletności, lecz
jego nadzieje zostały skutecznie rozwiane przez Szkaradziejów Ponurego Wtorka,
których przybycie doprowadziło do powrotu Arthura do Domu, wyprawy w głąb
Studni i ostatecznego zwycięstwa nad Ponurym Wtorkiem.

Liść niekiedy zadawała pytania, lecz przez większość czasu po prostu

siedziała i chłonęła wszystko, co Arthur miał do powiedzenia. Na koniec
zaprezentował jej zaproszenie od Pani Środy. Dziewczyna wzięła kartonik do ręki i
kilka razy przeczytała treść wiadomości.

– Szkoda, że nie miewam takich przygód jak ty – westchnęła i powiodła

palcem po tekście na zaproszeniu.

– Nie miałem poczucia, że uczestniczę w przygodach – wyjaśnił jej Arthur. –

Przez większość czasu zżerał mnie strach i nic mi nie sprawiało przyjemności, nic
mi nie przypadło do gustu. Sponiewierak cię nie przeraził?

– Jasna sprawa. – Wymownie spojrzała na zabandażowaną rękę. – Ale

żyjemy, no nie? Dlatego to była przygoda. Gdybyś zginął, można by mówić o
tragedii.

– Nie narzekałbym, gdybym przez jakiś czas nie miewał takich przygód. –

Arthur pomyślał, że Liść – zgodziłaby się z nim, gdyby miała podobne
doświadczenia. Jego opowieści były o wiele bardziej fascynujące i ciekawe niż
rzeczywistość. – W gruncie rzeczy marzę o świętym spokoju.

– Raczej możesz zapomnieć o spokoju – oświadczyła Liść. Podniosła

zaproszenie od Środy i rzuciła je Arthurowi, który wsunął kartonik z powrotem do
kieszeni. – Mam rację?

– Masz – zgodził się z rezygnacją w głosie. – Potomne Dni nie zostawią

mnie w spokoju.

– No to co zrobisz? – spytała.
– Jak to?

background image

– Skoro i tak nie zostawią cię w spokoju, wykonaj pierwszy ruch.

Rozumiesz, najlepszą metodą obrony jest atak.

– Chyba... – zawahał się Arthur. – Twoim zdaniem nie powinienem czekać

na to, co zrobi Środa, tylko z miejsca wrócić do Domu?

– Tak, czemu nie? Spotkaj się ze swoją przyjaciółką Suzy, a także z Wolą, i

opracujcie jakiś plan przeciwstawienia się Środzie, zanim ona się z wami rozprawi.

– Niezła myśl – przyznał. – Problem w tym, że nie mam pojęcia, jak wrócić

do Domu. Nie jestem w stanie otworzyć Atlasu, bo wykorzystałem już całą moc,
którą zaczerpnąłem od Kluczy. I jeszcze jedno. Może nie zauważyłaś, ale mam
złamaną nogę. Chociaż właściwie...

– Co takiego?
– Mógłbym zadzwonić do Pierwszej Damy, gdybym miał przy sobie pudło z

telefonem. Pewnie jest już podłączone, skoro uregulowano rachunki Ponurego
Wtorka.

– Gdzie jest to pudło? Jak wygląda?
– Jest u nas w domu – wyjaśnił Arthur. – W moim pokoju. Wygląda jak

najzwyklejsze w świecie drewniane pudełko, wyłożone aksamitem. Mniej więcej
tej wielkości – rozłożył ręce.

– Pewnie mogłabym je przynieść – zamyśliła się Liść. – Gdyby tylko

wypuścili mnie ze szpitala. Jeśli nie jeden problem, to inny. Jedna kwarantanna,
druga kwarantanna...

– Kto wie... – rozważał Arthur. – A gdybym ja sam... Co to za zapach?
Liść powęszyła w powietrzu i rozejrzała się dookoła. W tej samej chwili

załopotały kartki kalendarza na ścianie.

– Nie mam pojęcia. Chyba klimatyzacja się włączyła. Wyczuwam podmuch.
Arthur uniósł ręce, aby sprawdzić, czy powietrze się porusza. Niewątpliwie

skądś wydobywał się strumień chłodu, a wraz z nim słonawy zapach, jakby
przebywali na plaży przy wysokiej fali...

– Zalatuje wilgocią – zauważyła Liść.
Arthur z trudem usiadł, sięgnął po kapcie oraz szlafrok i pośpiesznie je

włożył.

– Liść! – krzyknął. – Uciekaj! To nie klimatyzacja!
– Pewnie, że nie – zgodziła się dziewczyna. Wiatr nasilał się z każdą

sekundą. – Zanosi się na coś dziwnego.

– Tak, to prawda... Uciekaj, póki możesz!
– Chcę zobaczyć, co się stanie. – Liść chwyciła się łóżka i oparła o nie całym

ciałem. – O rany, spod ściany cieknie woda!

Rzeczywiście. Po podłodze z wolna rozpływała się cienka warstwa wody,

niczym mała fala na piasku, zapowiadająca większą. Dotarła niemal do łóżka, lecz
potem się cofnęła.

background image

– Coś słyszę – zauważyła Liść. – Jakby pociąg.
Arthur również słyszał ten dźwięk. Był to odległy grzmot, który

niewątpliwie się przybliżał.

– To nie pociąg! Trzymaj się łóżka!
Liść złapała poręcz u stóp łóżka, Arthur chwycił się wezgłowia. Oboje

odwrócili wzrok ku przeciwległej ścianie, która w tej samej chwili zniknęła. W jej
miejscu wyrosła i runęła do sali grzmiąca, sina fala. Wielotonowy mur morskiej
wody zmiótł całe wyposażenie pomieszczenia i roztrzaskał je w drobny mak. Tylko
łóżko ocalało, porwane przez gigantyczny bałwan.

Oszołomieni, przemoczeni i gotowi na wszystko, Arthur oraz Liść z całych

sił przywarli do mebla.

background image

Rozdział 2

Sala szpitalna w jednej chwili znikła, zastąpiona przez groźnie wzburzone

sztormem morze. Materac zanurzył się na kilka centymetrów w wodzie i teraz
łóżko pełniło funkcję prowizorycznej tratwy. Porwane przez pierwszą wielką falę,
przez kilka sekund gnało na jej grzbiecie, by następnie ześliznąć się głęboko w
wodną dolinę.

Liść coś krzyknęła, lecz jej słowa zostały zagłuszone przez huk fal i wycie

wiatru. Arthur nie dosłyszał koleżanki, a na dodatek ledwie ją widział przez
pryskającą wszędzie wodę i morską pianę. Wyczuł uścisk dziewczyny, kiedy
złapała go za stopę i wczepiła się w materac. Oboje skończyliby w topieli, gdyby
Arthur nie zaklinował rąk w prętach wezgłowia.

Strach dodał dziewczynie sił i Liść podpełzła do góry łóżka. Tam pochyliła

się ku Arthurowi.

– Co robimy?! – wrzasnęła.
Nic nie wskazywało na to, że świetnie się bawi.
– Trzymaj się! – odkrzyknął Arthur. Za plecami koleżanki dostrzegł następną

górę wody, wysokości biurowca, która pędziła prosto na nich. Gdyby załamała się
nad łóżkiem, siła uderzenia zmiotłaby ich z materaca i wtłoczyła głęboko pod
powierzchnię morza. W takiej sytuacji nie mieliby szans.

Grzbiet fali zawijał się wysoko nad nimi, przysłaniając ciemnoszare niebo.

Arthur i Liść wstrzymali oddech i patrzyli w górę, na wypiętrzoną wodę.

Fala się nie przełamała. Łóżko dopłynęło do niej, by stawić jej czoło niczym

łódź rybacka. W pobliżu wierzchołka bałwana stanęło niemal pionowo i już miało
się wywrócić do góry nogami, gdy Arthur i Liść rzucili się całym ciężarem na jego
unoszący się skraj.

Zdążyli w ostatniej chwili. Łóżko się nie wywróciło. Po chwili ponownie

kołysało się na wodzie jak tratwa, gotowe na spotkanie z grzbietem drugiej fali.
Rozbitkowie balansowali przez kilka sekund, a potem łóżko znowu zaczęło się
ześlizgiwać po zboczu góry wody. Spadali w oszałamiająco głęboką dolinę przed
kolejną wielką, niebieskoczarną ścianą sunącej wody, zwieńczonej białym
grzebieniem.

Trzecia fala była inna.
Po jej zboczu osuwał się trójmasztowiec długości sześćdziesięciu metrów,

którego żagle lśniły nieziemską zielenią.

– Statek! – krzyknęła Liść z nadzieją w głosie. Jej optymizm jednak szybko

zniknął, bo łóżko nadal osuwało się w dolinę, z każdą chwilą nabierając prędkości.
Tymczasem okręt w jeszcze bardziej oszałamiającym tempie spływał z
nadbiegającej fali.

background image

– Zderzymy się! Skaczmy!
– Nie! – odkrzyknął Arthur. Był pewien, że po opuszczeniu prowizorycznej

tratwy natychmiast utoną. – Czekaj!

Kilka sekund później stało się jasne, że oczekiwanie było błędem. Okręt nie

zmienił kursu. Gigantyczny drewniany pocisk zmierzał ku nim z taką prędkością,
że mógłby zmiażdżyć łóżko razem z pasażerami, a jego załoga nawet by tego nie
spostrzegła.

Arthur zamknął oczy, gdy okręt znalazł się w odległości dwudziestu metrów

od nich. Ostatnie, co widział, to dziób zanurzający się w morzu i wynurzający się
ponownie. Wokół niego rozbryzgiwała się morska piana i pryskały drobne krople, a
bukszpryt sterczał z wody niczym włócznia.

Chłopiec otworzył oczy, zdziwiony, że nie czuje wstrząsu. Statek w ostatniej

chwili skręcił tak, by zetknąć się z łóżkiem na samym dnie doliny między falami.
Obie jednostki znieruchomiały, dzięki czemu łóżko przez kilka sekund nie oddaliło
się od burty okrętu. Ten wyczyn świadczył o niebywałych umiejętnościach
żeglarskich kapitana i załogi, zwłaszcza że manewr wykonywano przy nadzwyczaj
wysokiej fali.

Przez rozpryski wody Arthur dostrzegł dwie zakończone pętlami liny, które

opadły ze statku niczym lassa, jedna pętla otoczyła Liść, a druga, niewątpliwie
wycelowana w Arthura, zacisnęła się na lewym słupku łóżka. Chłopak rzucił się w
tamtą stronę, lecz zanim poluzował pętlę, obie liny się napięły. Liść pofrunęła w
górę niczym rakieta, prosto na pokład statku.

Druga lina wywróciła łóżko.
Arthur nie zdołał się utrzymać na materacu i wpadł do wody. Zanurzył się na

głębokość paru metrów i momentalnie stracił oddech. Przez welon wody i piany
dostrzegł dziewczynę i łóżko, frunące ku relingowi, wysoko na pokładzie. Łóżko
uniosło się jeszcze na kilka metrów i nagle ktoś puścił linę. Opadło na
powierzchnię wody.

Arthur zajadle kopał, choć jedną nogę miał całkowicie unieruchomioną, i

gwałtownie młócił rękoma, starając się ze wszystkich sił wypłynąć na
powierzchnię i dostać się na statek. Kiedy jednak wychylił wreszcie głowę ponad
fale i z trudem zaczerpnął haust wilgotnego powietrza, okręt znajdował się już co
najmniej pięćdziesiąt metrów dalej i ukosem piął się na grzbiet kolejnego
morskiego bałwana, nabierając prędkości. Na oczach Arthura załoga rozwinęła
żagle, które błyskawicznie wypełniły się wiatrem. Jednostka przyśpieszyła jeszcze
bardziej.

Łóżko kołysało się na wodzie znacznie bliżej, w odległości mniej więcej

dziesięciu metrów. Arthur uznał, że to jego jedyna szansa ratunku, i niczym furiat
rzucił się ku niemu. Poczuł, jak jego płuca się zaciskają, nadciągał atak astmy. W
panice włożył całą energię w dotarcie do łóżka, które już zaczynało unosić się

background image

przed nadciągającą falą.

Udało mu się w ostatniej chwili. Złapał ciągnący się za łóżkiem koc,

zaplątany między prętami dolnej części, a następnie desperacko się podciągnął, w
nadziei na to, że koc utrzyma jego ciężar.

Po krótkich zmaganiach, które pochłonęły resztki jego sił, Arthur z

najwyższym trudem wdrapał się na materac i ponownie zaklinował ręce między
prętami wezgłowia.

Zadrżał, gdy zdał sobie sprawę, że oddycha coraz płycej i coraz trudniej mu

walczyć z dusznościami. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale dolegliwości
świadczyły o tym, że nie przebywa w Domu. Znalazł się na morzu gdzieś w
Poślednich Królestwach.

Przyszło mu do głowy, że nie ma znaczenia, gdzie jest, bo i tak pewnie

wkrótce umrze. Był oszołomiony, zmarznięty, z trudem chwytał powietrze.

Nie zamierzał jednak poddawać się bez walki. Uwolnił prawą rękę i

przycisnął ją do piersi. Liczył na to, że pozostało mu w dłoni trochę mocy
Pierwszego Klucza, a może także Drugiego.

– Oddychaj – wyszeptał. – Rozluźnij się. Daj mi odetchnąć.
Jednocześnie próbował nie wpaść w panikę. W myślach nieustannie

nakazywał sobie zachować spokój. Odprężyć się, nie wpadać w popłoch.

Czy to za sprawą pozostałej w dłoni mocy, czy to dzięki próbom zachowania

spokoju, oddech Arthura ustabilizował się, choć nie na tyle, by zapewnić chłopcu
komfort. Rozbitek postanowił przeprowadzić ocenę swojej sytuacji.

Na łóżku jest całkiem znośnie, uznał. Unoszę się na wodzie. Nawet mokre

koce zapobiegają utracie ciepła.

Spojrzał na grzbiet fali, która go porwała. Prawdopodobnie przyzwyczaił się

już do gigantycznych ścian wody, może nie przerażały go już tak bardzo – teraz
sprawiały wrażenie nieco niższych i mniej wzburzonych na szczycie niż tamte
giganty. Nadal go niepokoiły, ale nie wydawały się już tak niebezpieczne.

Zastanowił się, co ma do dyspozycji. Ubrany był w szpitalną piżamę i

szlafrok, które w praktyce do niczego się nie nadawały. Forma na jego nodze
wyglądała tak, jakby już się rozsypywała, w nodze czuł tępy, pulsujący ból.
Niematerialne Buty ogrzewały mu stopy, lecz nie miał pojęcia, do czego innego
mogłyby posłużyć. Poza tym dysponował jeszcze...

Atlasem! I dyskiem z wielorybiego fiszbinu, podarunkiem od Żeglarza!
Błyskawicznie sięgnął do kieszeni piżamy, a potem wymacał sznurek, który

splótł z nici dentystycznych i przewlókł przez dysk. Atlas znajdował się na swoim
miejscu. Kapitański medalion, jak Arthur w myślach nazywał dysk, nadal miał na
szyi.

Tylko jak mógłby z nich skorzystać?
Arthur wepchnął nogę między pręty i zwinął się w ciasny kłębek. Następnie

background image

ostrożnie uwolnił ręce i wydobył Atlas. Kurczowo przyciskał książkę do piersi, aby
przypadkowo nie wpadła w głębinę. Tak jak przypuszczał, Atlas się nie otworzył.
Arthur powoli wsunął go z powrotem do kieszeni.

Pozostało mu tylko liczyć na fiszbinowy dysk od Kapitana. Bądź co bądź,

Tom Shelvocke był Żeglarzem, synem (adoptowanym) Starucha i Architektki,
człowiekiem, który przemierzył wody tysiąca mórz w wielu różnych światach.
Nakazał Suzy Turkusowy Błękit polecić Arthurowi, by nie rozstawał się z
talizmanem. Kto wie, może za jego pośrednictwem dałoby się wezwać pomoc, a
nawet porozumieć z Kapitanem?

Arthur wyciągnął medalion spod piżamy i przyjrzał się uważnie

gwiazdozbiorowi uwiecznionemu na jednej stronie przedmiotu, a potem okrętowi
wikingów na drugiej. Rysunki sprawiały wrażenie prostych rytów, lecz zdaniem
chłopca zaklęto w nich magiczną moc. Najprawdopodobniej w grę wchodziło
przyzywanie natychmiastowej pomocy, skupił zatem uwagę na stronie z okrętem i
spróbował siłą woli przekazać Kapitanowi wiadomość.

Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu, myślał raz po raz, a

nawet szeptał słowa prośby, jakby talizman mógł go usłyszeć.

– Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę, pomóż

mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w
środku sztormu...

Wkrótce skandował prośbę z takim zapamiętaniem, że poczuł przypływ

otuchy.

Powtarzał tę osobliwą mantrę przez kilka minut, lecz musiał przestać, bo

płuca odmówiły mu posłuszeństwa. W końcu oddychał tak płytko, że jego umysł
balansował na skraju przytomności. Chłopiec leżał u wezgłowia, zwinięty w jak
najciaśniejszy kłębek, z jedną nogą wyprostowaną, a drugą wciśniętą między pręty.
Był przemoczony do suchej nitki, bezustannie zalewała go morska woda, więc
musiał unosić głowę, aby oddychać.

Fale niewątpliwie malały, wiatr ustawał. Arthur nie miał już wrażenia, że gdy

odwraca twarz w jego kierunku, wicher chlusta mu w twarz kubłem wody.

Nie wszystko stracone, skoro mogę oddychać, pomyślał.
Niemal w tej samej chwili przeszył go wstrząs elektryczny, a żołądek

podszedł mu do gardła, zupełnie jakby siedział w samolocie i nagle opadł o trzysta
metrów. Woda wokoło pojaśniała, stała się przejrzystsza i wyraziście błękitna.
Niebo przybrało barwę urokliwego błękitu, wpadającego w ton bladożółty, i
wydawało się rozpościerać bliżej chłopca niż dotąd.

Najwspanialsze było jednak to, że płuca Arthura nagle się rozluźniły i mógł

oddychać bez najmniejszej trudności.

Znajdował się w Domu. Wyczuwał to całym ciałem. Nawet ból w złamanej

nodze przybrał formę sporadycznych skurczów.

background image

Zaraz, zaraz, pomyślał. Za łatwo poszło. Prawda?
Rozważania przerwał mu huk, jaki zwykle towarzyszy eksplozji. Hałas

zabrzmiał niebezpiecznie blisko. Przez ułamek sekundy Arthur sądził, że jest
ostrzeliwany przez armaty z takiego okrętu jak ten, który zabrał Liść. Potem odgłos
rozległ się jeszcze raz i wtedy chłopiec pojął, że to grzmot pioruna.

Gdy łóżko wpłynęło na grzbiet fali, ujrzał błyskawice na linii horyzontu. Z

nieba w oddali bez przerwy strzelały złowrogie pioruny. Błyskom towarzyszył
bezustanny huk.

Łóżko zmierzało prosto ku temu murowi błyskawic. Każda fala, porywająca

prowizoryczną tratwę, gnała ją coraz bliżej sztormu. Nie było możliwości
sterowania łóżkiem, zatrzymania go, uniknięcia dramatu.

Na domiar złego łóżko wykonano z metalu. Innymi słowy, w promieniu

wielu kilometrów z pewnością nie było innego obiektu, który równie skutecznie
przyciągałby błyskawice. A każdy piorun przyciągnięty przez ramę – by dotrzeć do
stalowych elementów – musiał trafić prosto w Arthura.

Przez kilka sekund przerażony chłopak nie był w stanie zebrać myśli. Nie

przychodziło mu do głowy nic, co mógłby zrobić. Pozostało mu jedynie czekać, aż
usmaży go tysiąc błyskawic, które jednocześnie spadną na niego z nieba.

Musiał przezwyciężyć strach i pomyśleć. Na pewno istniało jakieś

rozwiązanie. Może gdyby odpłynął... Był jednak za słaby, aby przeciwstawić się
falom. Wolał natychmiast zginąć od uderzenia pioruna, niż utopić się w oceanie.

Ponownie skierował wzrok na pas błyskawic. Choć minęło zaledwie kilka

minut, wyraźnie się do nich przybliżył. Znajdowały się na tyle niedaleko, że musiał
osłaniać dłonią oczy przed ich oślepiającym blaskiem.

Zaraz, zaraz, pomyślał. Statek, który zabrał Liść, popłynął właśnie w tamtym

kierunku. Z pewnością przedarł się przez burzę z piorunami. Zatem ja też muszę
pokonać ścianę wyładowań. Może zaproszenie od Pani Środy mnie ochroni...

Wsunął dłoń do kieszeni, lecz znalazł w niej tylko Atlas.
Gdzie się podziało zaproszenie?
Poduszki przepadły już dawno temu, zniknęły w głębinach, lecz pościel

jeszcze się trzymała na materacu. Arthur zanurkował pod przemoczone
prześcieradło i zaczął rozpaczliwie obmacywać wszystkie zakątki, w których
mógłby natrafić na kartonik, być może gwarantujący mu ocalenie.

Łóżko uniosło się na fali, lecz nie dotarło na jej grzbiet. Prowizoryczna

tratwa z chłopcem podążyła wraz z nią ku oślepiającej i ogłuszającej barierze
grzmotów i błyskawic, tworzącej Pas Burz. Była to wewnętrzna, obronna zapora
Morza Granicznego, przez którą żaden śmiertelnik nie mógł przepłynąć bez
pozwolenia.

Karą za złamanie tego zakazu była natychmiastowa śmierć przez spalenie.

background image

Rozdział 3

Arthur nie widział błyskawic ani nie słyszał syku wrzącej wody w miejscach

trafianych przez pioruny. Wszelkie odgłosy zagłuszał nieustanny huk wyładowań.
Chłopiec schował się pod pościelą, w drżącej ręce ściskał mokry kartonik. Nie
wiedział nawet, czy to zaproszenie od Utopionej Środy, czy też może jego szpitalna
karta z łóżka albo broszurka informacyjna z numerami telefonów.

Ponieważ nadal żył, a oślepiające światło ponad prześcieradłem przygasło,

uznał, że trzyma w ręce zaproszenie.

Powoli wysunął głowę z ukrycia i zamrugał na widok czystego, błękitnego

nieba. Instynktownie odetchnął głęboko. Był to długi, swobodny oddech.

Łóżko porwał tajemniczy prąd, poruszało się na fali o wysokości zaledwie

trzech, czterech metrów. Dystans między falami zdecydowanie się powiększył.
Wiatr osłabł, znikła dokuczliwa mgiełka. Zrobiło się znacznie cieplej, chociaż
Arthur nie widział słońca. Nie dostrzegał także chmur ani błyskawic. Nad jego
głową rozpościerało się niebo, tak czyste i doskonałe, że zdaniem chłopca musiało
być namalowane, podobnie jak w innych częściach Domu.

Arthur jeszcze kilka razy odetchnął z rozkoszą pełną piersią. Ponownie

zastanowił się nad sytuacją. Dotąd nauczył się na temat Domu przede wszystkim
tego, że niczego w nim nie należy uważać za oczywiste. Ciepłe, łagodnie
rozkołysane morze mogło lada moment przeobrazić się w coś zupełnie innego.

Ponownie wsunął pod piżamę dysk od Kapitana, a przemoczone i prawie

całkiem rozmazane zaproszenie od Pani Środy umieścił w kieszeni, obok Atlasu. Z
trudem wstał i rozejrzał się.

Nie zauważył nic prócz morza. Łóżko znajdowało się zbyt nisko, tuż przy

powierzchni wody, więc nawet na stojąco Arthur dostrzegał jedynie sąsiednią falę.
Łóżko tonęło. Nawet na spokojniejszych teraz wodach materac był całkowicie
zanurzony, tracił pływalność, coraz bardziej nasiąkał wodą. Stalowa rama ciągnęła
lżejsze elementy na dno.

Przez najbliższych pięć minut chłopcu nie groziła katastrofa, ale wiedział, że

wkrótce dojdzie do tragedii.

Arthur westchnął i ponownie usiadł w wodzie, która sięgała mu już niemal

do pasa. Popatrzył na formę na nodze i zaczął się zastanawiać, czy powinien ją
zdjąć. Materiał był niezwykle lekki i wcześniej nie pociągnął chłopca na dno, ale
wówczas Arthur był ogarnięty paniką i płynął ile sił. Pokonanie dłuższego dystansu
mogłoby okazać się niemożliwe. Gdyby jednak ściągnął formę, noga zapewne by
się połamała albo rozbolała go tak bardzo, że i tak nie mógłby nią poruszyć.

Postanowił nie zdejmować formy i ponownie wyjął medalion od Kapitana.

Tym razem tylko przytrzymał go w dłoni i wyobraził sobie okręt o jaśniejących

background image

zielonych żaglach, który wraca, by wziąć go na pokład.

Miał nadzieję, iż taka wizualizacja da pożądane rezultaty. W głębi duszy

dręczyło go przeświadczenie, że Liść mogła trafić z deszczu pod rynnę. Co zrobili
z nią Rezydenci? Może chcieli ją dopaść, a nie uratować. Liczył na to, że skoro
Pani Środa wystosowała zaproszenie, zamiast wysłać bandę siepaczy, to może
przynajmniej będzie życzliwa. W grę mógł jednak wchodzić jakiś chytry plan. W
takiej sytuacji Utopiona Środa prawdopodobnie wyżyje się na Liść...

Oczywiście jeśli Liść przetrwała kanonadę piorunów, pomyślał Arthur,

ogarnięty poczuciem winy. Tamten okręt musiał przecież być jakoś
zabezpieczony...

Łóżko zanurzyło się jeszcze bardziej. Arthur natychmiast przypomniał sobie

o najważniejszym problemie.

– Statek! – zawołał. – Potrzebuję statku! Albo łodzi! Albo lepszej tratwy.

Czegokolwiek!

Jego zagubiony wśród fal głos zabrzmiał samotnie i głucho. Odpowiedział

mu jedynie chlupot wody morskiej pod materacem.

– Wystarczy suchy ląd – spuścił z tonu Arthur. Wypowiedział te słowa

bezpośrednio do dysku od Kapitana, lecz znowu nic się nie zdarzyło. Nadal miał
przed sobą wizerunek łodzi wyryty w wielorybim fiszbinie.

Na horyzoncie nie pojawił się ląd. Choć Arthur wciąż nie widział słońca,

zrobiło się cieplej, a wkrótce wręcz gorąco. Chłopca nie chłodziła nawet
zalewająca go bez przerwy woda. Była ciepława i niezwykle słona, o czym się
przekonał, gdy polizał mokry palec. Zaczynało mu doskwierać pragnienie.
Przypominał sobie najróżniejsze potworne opowieści o ludziach konających na
morzu z braku słodkiej wody. Pamiętał też historie o osobach, które z pragnienia
traciły rozum i same wskakiwały do wody albo atakowały przyjaciół i usiłowały
pić ich krew...

Kilka razy potrząsnął głową. Wyglądało na to, że już ogarnia go szaleństwo,

skoro zastanawiał się nad takimi rzeczami. Przecież wiedział, że w Domu nie może
umrzeć z pragnienia. Nawet jeśli myślał teraz o śmierci, i tak musiał przeżyć.
Rzecz jasna, mógł zwariować...

Postanowił skupić uwagę na czymś pożytecznym. Mógł wysłać sygnał albo

złowić rybę. Gdyby tylko w tym dziwnym morzu wewnątrz Domu żyły jakieś
ryby! No ale gdyby tu były, to być może nie zabrakłoby i rekinów. Rekin bez trudu
wyciągnąłby Arthura z łóżka, które zanurzyło się już tak głęboko, że trudno je było
uznać za tratwę.

Chłopak ponownie potrząsnął głową, aby pozbyć się przygnębiających

myśli.

– Przestań natychmiast rozmyślać o rekinach – rozkazał sobie.
W tej samej chwili w wodzie nieopodal dostrzegł jakiś kształt. Był ciemny,

background image

ukryty pod powierzchnią.

Arthur krzyknął piskliwie i spróbował wstać przy wezgłowiu, jednocześnie

podskakując, gdyż jego chora noga ugrzęzła w fałdzie prześcieradła. Łóżko się
rozchybotało i jedną stroną zanurzyło na metr w wodzie, uwalniając ogromną
bańkę powietrza.

Zatrzymało się na kilka sekund, gdy pęcherze powietrza wypływały na

powierzchnię, a potem poszło na dno niczym „Titanic”, jego skraj przez krótką
chwilę sterczał prawie pionowo z wody i dopiero potem pogrążyło się w falach.
Arthur w ostatniej chwili puścił łóżko i odepchnął się od niego. Następnie
gwałtownie rzucił się przed siebie na plecach i zwolnił dopiero po kilku metrach,
kiedy nie groziło mu już wessanie pod wodę. Zmęczony, przyjął pozycję pionową i
utrzymywał ją przez pewien czas, młócąc nogą i rękami. Jednocześnie z
niepokojem wypatrywał cienia.

Nagle go ujrzał, w odległości zaledwie paru metrów od siebie! Chłopiec

zesztywniał, oczekując na atak rekina. Gdy przestał się poruszać, momentalnie
zanurzył się znowu. Instynktownie pomachał rękami i nogą, aby wychylić głowę z
odmętów.

Ciemny kształt nie zaatakował. Nawet się nie poruszył. Arthur szybko

zorientował się, że to nie rekin. Podpłynął bliżej i dopiero wtedy wyraźnie ujrzał
ciemnozieloną, spłaszczoną kulę o średnicy około dwóch metrów, pokrytą warstwą
czegoś, co przypominało splątane wodorosty. Obiekt znajdował się na dość
znacznej głębokości i tylko podobny do wysepki wierzchołek wystawał ponad
wodę.

Arthur podpłynął bliżej. Po uważnych oględzinach doszedł do wniosku, że

ma przed sobą boję albo innego rodzaju nawodny pływak sygnalizacyjny, całkiem
porośnięty zielonymi wodorostami. Wyciągnął rękę, aby zerwać sporą garść
długich glonów. Ukazała się jaskrawoczerwona powierzchnia.

Chłopiec jej dotknął. Była lekko kleista; odrobina czerwonej substancji

pozostała mu na dłoni. Przypominała gumę do żucia, nie sposób było się jej
pozbyć. Arthur z irytacją wytarł ręce, lecz tylko wsmarował paskudztwo między
palce. Złamana noga nie była zbyt obciążona przez opatrunek, niemniej nie potrafił
ugiąć kolana. Nie był w stanie utrzymywać się w pozycji pionowej z pomocą tylko
jednej nogi i przez cały czas wykonywał ruchy pływackie, więc czyszczenie dłoni
szło mu fatalnie.

Po chwili zabrał się do odgarniania wodorostów. Zauważył, że boja nie

odpłynęła wraz z falą. Przy każdym większym bałwanie Arthur oddalał się na
odległość pięciu, sześciu metrów i musiał podpływać do boi, która w takich
samych warunkach właściwie ani drgnęła.

Musiała być jakoś umocowana do dna. Zanurkował i w oświetlonej

promieniami słonecznymi toni ujrzał pokryty pąklami łańcuch, doczepiony do

background image

spodu boi i znikający w ciemnych głębinach.

Wynurzył się i ze świeżym zapałem przystąpił do usuwania wodorostów. Na

jego dłoniach gromadziło się coraz więcej kleistej mazi, która przypominała smołę,
choć nie wydzielała żadnego zapachu.

Arthur pomyślał, że boja musi wyznaczać jakieś szczególne miejsce. Na

pewno ktoś z niej korzysta i tu przybędzie. Postanowił się na nią wspiąć.

Gdy była już prawie całkiem oczyszczona, bardziej wynurzyła się z wody.

Arthur miał nadzieję, że znajdzie jakieś uchwyty bądź zaczepy, których będzie
mógł się przytrzymać, bo dramatycznie opadał z sił. Nic podobnego jednak nie
zauważył. Jedyna godna uwagi część boi znajdowała się blisko jej wierzchołka. Był
to niewielki mosiężny pierścień, do którego chłopiec ledwie dosięgał.

Miał on rozmiary odpowiadające grubości górnej części małego palca

chłopca, zatem był zbyt niepozorny, aby człowiek mógł go mocno uchwycić. Poza
tym wydawał się dziwnie luźno umocowany. Arthur pociągnął za mosiężne kółko,
licząc na to, że w ten sposób wyciągnie fragment pokrywy pływaka i utworzy
otwór na tyle duży, by wepchnąć do niego rękę.

Okazało się, że pierścień jest doczepiony do czegoś w rodzaju korka, który

wystrzelił z donośnym hukiem. Zaraz potem ze środka pławy wytrysnęła
ponadtrzymetrowa fontanna iskier i rozległo się głośne tykanie, jakby wnętrze
obiektu skrywało wielki i hałaśliwy zegar.

Arthur rzucił się do panicznej ucieczki. Płynął na plecach; jego ciało

zareagowało jeszcze szybciej niż umysł, który momentalnie pojął, że boja to w
gruncie rzeczy pływająca bomba, mina bliska eksplozji.

Parę sekund później, kiedy znajdował się zaledwie dziesięć metrów od

pułapki, pława faktycznie wybuchła. Nie doszło jednak do groźnej eksplozji, której
tak bardzo się obawiał. Coś jasno błysnęło, nad głową chłopca powiał wiatr, lecz
nie posypały się nań śmiertelnie niebezpieczne odłamki.

Z boi buchnął czarny jak noc dym, który skręcił się w powietrzu, zupełnie

inaczej niż każdy dym widziany kiedykolwiek przez Arthura. Słup zaczął się wić
niczym wąż, tańczyć wszędzie dookoła. W końcu jego „łeb” połączył się z
„ogonem”, tworząc gigantyczną dymną obręcz, unoszącą się na wysokość ponad
trzech metrów. Boja pozostała nietknięta, z wyjątkiem górnej połowy, która
rozpadła się na liczne elementy niczym kwiat lotosu.

Dymny pierścień, podobny teraz do atramentowej chmury, obracał się przez

minutę z okładem. Następnie gwałtownie wybuchł, przeobrażając się w
kruczoczarne ptaki, które zaskrzeczały: „Złodziejaszek!”, i pofrunęły nad głową
chłopca w osiem stron róży wiatrów.

Arthurowi zbytnio doskwierało zmęczenie, by przejmował się wyczynami

ptaków oraz tym, kogo mogą zaalarmować. Zainteresował go wyłącznie fakt, że
połowa boi stała otworem, więc mógł się tam wczołgać i odpocząć.

background image

Wystarczyło mu energii tylko na to, by wspiąć się do wnętrza. Co prawda

wypełniała je woda, lecz można było swobodnie usiąść i nabrać sit. Arthur o
niczym innym nie marzył: potrzebował wypoczynku.

Po zaledwie dwudziestu minutach, według wskazań nadal cofającego się

zegarka, uznał, że odprężył się już dostatecznie. Chociaż nadal nie dostrzegał
słońca, czuł się tak, jakby go intensywnie prażyło. Był cały rozpalony, jego język
zaczynał puchnąć z braku wody. Chłopak żałował, że nie udało mu się zachować
prześcieradła, które mogłyby teraz wykorzystać jako zasłonę. Ściągnął nawet
szlafrok i zwinął go w prowizoryczny turban, lecz niewiele to pomogło.

Liczył na to, że w końcu pojawi się zaalarmowany wybawiciel. Nie miało

znaczenia, że mógł uznać chłopca za złodziejaszka. Sam ten fakt sugerowałby, że w
boi znajduje się coś godnego kradzieży, choć wydawała się pusta. Teraz była tylko
wielką półkulą, a w środku znajdował się wyłącznie Arthur.

Minęła następna nieznośna godzina w skwarze. Złamana noga znowu dała o

sobie znać, zapewne dlatego, że przestawały działać środki przeciwbólowe,
zaaplikowane mu w szpitalu. Wyglądało na to, że wysokiej jakości forma
usztywniająca kończynę nie spełnia już swojej roli. Arthur dostrzegał w niej spore
dziury.

Dotknął jednej z nich i wykrzywił usta. Forma się rozpadała. Poza tym z

pewnością cierpiał na poparzenia słoneczne. Grzbiety jego dłoni przybrały różową
barwę, jakby chciały dopasować się kolorystycznie do jaskrawoczerwonych plam
po wewnętrznej stronie. Zgodnie ze wskazaniami zegarka Arthura minęła już
dwudziesta pierwsza, lecz nadal było równie jasno jak wcześniej. Nie widząc
słońca, nie potrafił oszacować, czy zbliża się noc, nie był nawet pewien, czy w
ogóle nadejdzie. W Niższym Domu noc istniała, ale to o niczym nie świadczyło.
Zmrok nie musiał oznaczać wybawienia od bezlitosnego skwaru.

Arthur zastanawiał się, czy powinien gdzieś popłynąć, ale pośpiesznie

zarzucił tę myśl. Miał szczęście, że natknął się na boję, choć być może wcale nie
zawdzięczał tego szczęściu, tylko medalionowi Żeglarza, który zaprowadził go w
to miejsce. Tak czy owak, i tak nie mógłby płynąć dłużej niż pół godziny. Przez ten
czas nie miał co liczyć na znalezienie lądu. Uznał więc, że lepiej będzie siedzieć na
miejscu i mieć nadzieję, że dymne morskie ptaki kogoś sprowadzą.

Dwie godziny później poczuł na karku muśnięcie chłodnej bryzy. Rozchylił

zapuchnięte powieki i ujrzał cień na niebie. Woal mroku nadciągał znad horyzontu.
Gwiazdy albo ich wierne podobizny zaczęły migotać, gdy światło dnia przygasło
przed zbliżającym się pasmem nocy.

Wiatr ochłodził rozkołysane morze. Arthur zdjął turban zrobiony wcześniej

ze szlafroka i rozłożył go, aby się okryć. Potem zwinął się w ciasny kłębek.
Zrozumiał, że za dnia będzie paliło go słońce, a nocą przyjdzie mu znosić
dokuczliwy chłód. I jedno, i drugie stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo.

background image

Niezbyt pocieszała go perspektywa zejścia z tego świata z innych przyczyn niż
głód i pragnienie.

Gdy tylko o tym pomyślał, ujrzał jeszcze jedną gwiazdę, która najwyraźniej

spadła, zatrzymała się blisko powierzchni morza i zmierzała w jego kierunku.
Dopiero po chwili zmordowany upałem umysł chłopca pojął, że to nie jest ciało
niebieskie, lecz lampa.

Lampa zainstalowana na bukszprycie statku.

background image

Rozdział 4

Światło stawało się jaśniejsze, a statek był coraz lepiej widoczny, chociaż

nadal pozostawał tylko ciemną sylwetką na tle gasnącego nieba. Kontury prującej
fale jednostki były wyraźnie zaokrąglone, zatem musiał to być statek bardzo
szeroki. Miał zaledwie dwa maszty, nie trzy jak ten, który zabrał Liść, a
prostokątnych żagli z pewnością nie uszyto z lśniącego materiału.

Arthur na to nie zważał. Ostrożnie wstał, obolały od skurczów wywołanych

zmęczeniem i ciasnotą. Gwałtownie zaczął wymachiwać rękami.

– Pomocy! – zawołał. – Tu jestem! Na pomoc!
Na statku nikt nie zareagował. Rozkołysana jednostka pruła fale i zmierzała

ku Arthurowi. Zauważył, że po pokładzie biegają Rezydenci. Ktoś wykrzykiwał
rozkazy, inni je powtarzali lub kwestionowali. Wyglądało na to, że na statku panuje
bałagan.

W rezultacie okręt minął chłopca i popłynął dalej. Arthur nie wierzył

własnym oczom. Krzyczał tak głośno, że ochrypł, i niemal spadł z boi, gdy
podskakiwał jak szalony. Mimo to statek nie zmienił kursu i po pewnym czasie
Arthur widział już tylko poświatę latarni zwisającej z relingu na rufie.

Chłopiec patrzył, jak światło znika w mroku, a potem usiadł, kompletnie

załamany. Oparł głowę na dłoniach i z trudem powstrzymywał się od płaczu.

Nie będę się mazgaił, postanowił w duchu. Znajdę jakiś sposób, aby się

uratować. Jestem Mistrzem Niższego Domu i Odległych Rubieży. Nie umrę w boi
na jakimś przeklętym morzu!

Odetchnął głęboko i uniósł głowę.
Pocieszał się, że nadpłynie inny statek. Z pewnością musiało się tak stać.
Kurczowo uchwycił się tej myśli, gdy znowu ujrzał światło, a po nim jeszcze

jedno.

Dwa światła!
Musiały się znajdować w odległości około trzydziestu metrów od siebie i

dwustu metrów od Arthura. Chłopiec błyskawicznie pojął, że patrzy na światła
dziobowe i rufowe jednego okrętu. Kiedy jednostka skręciła, stracił z oczu światło
na rufie. Okręt znieruchomiał, zwrócony dziobem do rozbitka.

Po chwili Arthur usłyszał plaśnięcie wioseł o wodę i skandowanie

Rezydentów, którzy płynęli ku niemu w małej łodzi. Zrozumiał wykrzykiwane
przez nich słowa dopiero wtedy, gdy znaleźli się bardzo blisko. Na wodzie
migotało światło latarni, z której pomocą załoga wypatrywała Arthura i boi.

Okrętu kres, rupieć nie śmieć,
Szczątek z dna, chcemy go mieć.

background image

Kaszel, grypa, odparzenie
Nas czekają. W drogę, lenie!

Żółty snop światła przemknął po Arthurze, a następnie cofnął się i zatrzymał

na jego twarzy. Chłopak uniósł rękę, aby zasłonić oczy. Lampa nie świeciła na tyle
mocno, by go oślepić, lecz uniemożliwiała mu obejrzenie łodzi i załogi. Na
pokładzie znajdowało się kilkunastu Rezydentów, większość z nich siedziała przy
wiosłach.

– Wiosłować wstecz! – zabrzmiała w ciemnościach komenda. – Yarko

dobrze mówił! W boi faktycznie siedzi Nicoń! Gotować kusze!

– Nie jestem Niconiem! – zaprotestował Arthur głośno. – Jestem... żeglarzem

w potrzebie!

– Kim?
– Żeglarzem w potrzebie – odparł Arthur. Gdzieś wyczytał, że marynarze

powinni sobie pomagać.

– Z którego statku? I co tu robisz na znaczniku skarbów?
– Hm, mój statek nazywał się „Łoże ze Stali". Zatonął. Dopłynąłem tutaj.
Usłyszał pomruk. Nie potrafił odróżnić wszystkich wyrazów, zrozumiał

tylko słowa: „przejąć”, „nasza”, „na noże go i na dno z nim”, potem usłyszał łomot,
jaki zwykle towarzyszy tłuczeniu kogoś w głowę, a na koniec bolesne pojękiwanie.
Miał nadzieję, że ofiarą przemocy padł Rezydent, który mówił: „na noże go”, bo ta
propozycja niemal na pewno odnosiła się do Arthura.

– Z drogi! – krzyknął Rezydent kierujący grupą. Wiosła ponownie zanurzyły

się w wodzie, łódź ruszyła do przodu. Kiedy podpłynęła do boi, Arthur po raz
pierwszy wyraźnie ujrzał załogę, gdyż latarnia jednego z Rezydentów oświetlała
wszystko dookoła.

Towarzystwo nie prezentowało się zachęcająco. W skład załogi wchodziło

pięć kobiet i ośmiu mężczyzn. Niegdyś zapewne byli przystojni, jak na
Rezydentów przystało, lecz teraz w większości nosili przepaski na oku, ich twarze
były zryte przebarwionymi szramami, ciała stanowiły bogato ilustrowany katalog
tatuaży, począwszy od okrętów i sztormów, skończywszy na czaszkach i wężach.
Rysunki pokrywały ich przedramiona, policzki, czoła i obnażone brzuchy. Nosili
niedobraną odzież w rozmaitych stylach, za to niesłychanie wielobarwną. Jedyną
ich cechą wspólną były obszerne skórzane pasy, podtrzymujące szeroką szablę i
nóż. Połowa z nich miała także czerwone czapki, zrobione na drutach, a dowódca
grupy, barczysty Rezydent ze szkarłatnymi eksplozjami słonecznymi
wytatuowanymi na policzkach, nosił na głowie skórzany pieróg, odrobinę za mały.

Uśmiechnął się do Arthura, demonstrując puste miejsca po zębach. Na trzech

z czterech lub pięciu, które się ostały, miał złote korony.

Arthur domyślił się, że to piraci.

background image

W ich zachowaniu nie wyczuwał jednak agresji. Kojarzyli mu się raczej z

gromadą przebierańców. Prawdziwi złoczyńcy zabiliby go bez zmrużenia powiek, a
nie stali w milczeniu i patrzyli na niego z uwagą. Na dodatek jeden z nich
sporządzał węglem rysunek w szkicowniku, uwieczniając całą scenę.

– „Łożżestalli” – przemówił herszt. – Nigdy nie słyszałem. Kiedy zatonął?

Miał jakiś ładunek?

– Chyba jakoś wczoraj – odparł Arthur ostrożnie. – Niewielki transportował

ładunek. Tylko bawełnę i takie tam.

– I takie tam – powtórzył dowódca i puścił do Arthura perskie oko. – No tak,

skoro mamy pod nosem znacznik skarbów, to nie będziemy się przejmowali
„bawełną i takimi tam”, jeśli coś znajdziemy na dnie. Pytanie tylko, czy będziesz
rościł sobie prawa do wydobytego ładunku?

– Hm, tego nie wiem – zawahał się Arthur. – Może. Niewykluczone.
– Skoro nie jesteś pewien, to nie ma to znaczenia – oświadczył rozbawiony

dowódca, a załoga podchwyciła jego śmiech. – Tylko rzucimy okiem na dno i
wydobędziemy, co tam będzie ciekawego. Potem ruszymy w swoją drogę, a ty
zajmiesz się własnymi sprawami.

– Zaraz! – zaprotestował Arthur głośno. – Zabierzcie mnie ze sobą!
– Jaszczurko, chwyć linę i zajrzyj pod boję – polecił herszt jednej z członkiń

załogi, drobnej kobiecie o twarzy pokrytej niebieską łuską. Arthur miał nadzieję, że
to tatuaż, a nie prawdziwa łuska. Piratka rozpięła pas, zrzuciła buty i szybko dała
nura za burtę, z liną w zaciśniętych zębach.

– Bardzo proszę, muszę się dostać na ląd – nie ustępował Arthur. – Chcę się

znaleźć w miejscu, z którego uda mi się zatelefonować.

– Na Morzu Granicznym nie ma mowy o telefonowaniu – oświadczył jeden

z Rezydentów. – Zalało centralę, a na stałym lądzie nie wybudowano nowej.

– Przymknij jadaczkę, Jednouchy – poradził mu dowódca i ponownie

zwrócił się do Arthura. – Zatem chciałbyś wejść na pokład „Mola” jako pasażer?

– Tak się nazywa wasz statek? – zdziwił się chłopiec.
– A jakże, „Mól” – potwierdził Rezydent, który miał zębatą paszczę rekina

wytatuowaną wokół ust. – Co w tym złego? Mole bywają przerażające. A gdybyś
utknął w szafie razem z całym zastępem moli...

– Nie miałem nic złego na myśli w związku z nazwą – zapewnił Arthur,

pośpiesznie zbierając myśli. – Po prostu zaskoczyło mnie, że zostanę pasażerem tak
słynnej jednostki.

– Co takiego? – osłupiał inny Rezydent. – Chodzi ci o „Mola”?
– Tak – potwierdził Arthur. – To znany okręt, a jego załoga to... hm...

doborowi piraci!

Po wyjaśnieniach Arthura zapadła głucha cisza, a w następnej chwili załoga

oszalała. Wszyscy zaczęli się przepychać i przewracać, chaotycznie usiłując

background image

wiosłować.

– Piraci! – wrzeszczeli jednocześnie żeglarze. – Gdzie? Jacy piraci?

Wracamy na statek!

– Stać, nie ruszać się! – ryknął dowódca i rzucił się między podkomendnych,

tłukąc ich po potylicach otwartą dłonią, aby usiedli na ławach. Następnie odwrócił
się do Arthura.

– Jeszcze nigdy nie słyszałem czegoś tak obraźliwego! – warknął oburzony.

– My! Piratami! Jesteśmy Łowcami Skarbów i szczycimy się tym! Nie bierzemy
nic, co nie zostało wcześniej wyrzucone lub co poszło na dno, lecz wypłynęło. Ani
skarbów pozostawionych na otwartym morzu.

– Najmocniej przepraszam – wymamrotał chłopiec.
– Wszystko przez te przepaski na oczach, ubrania, tatuaże i w ogóle...

Wyciągnąłem błędne wnioski. Ale naprawdę chciałbym być waszym pasażerem.

– To, że jesteśmy zwykłymi Łowcami Skarbów, nie oznacza, że nie możemy

się fajnie ubierać i nosić przepasek, jeśli nam przyjdzie ochota – burknął Paszcza
Rekina. – Albo nawet dwóch.

– Nie da się nosić dwóch, durniu – zmitygował go inny Rezydent.
– Da się. – Paszcza nie dawał za wygraną. – Wystarczy wziąć od Doktora

trochę weneckiej skóry...

– Przymknąć się! – zaryczał herszt i wbił wzrok w Arthura. – Nie

powiedziałem, że możesz być pasażerem, jasne? Jestem tylko młodszym matem na
pokładzie „Mola”. Zwą mnie Spalony Słońcem. Teraz zabierzemy cię na statek. O
twoim losie zadecyduje kapitan.

– Dzięki – odetchnął chłopiec. – Mam na imię Arth...
Urwał w pół słowa. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli zatai imię.
– Arth? No, wskakuj na pokład, Arth.
Dwaj Rezydenci postarali się, aby łódź podpłynęła jak najbliżej boi, a trzeci

pomógł Arthurowi przejść przez burtę.

– Gotujemy się do obcięcia nogi, hę? – spytał z uśmiechem Rezydent, który

podtrzymywał Arthura. Klepnął formę chłopca i wskazał własną nogę z drewnianą
kulą poniżej kolana. – Aż dziw, jak szybko odrastają, powiadam ci.

Arthur skrzywił się na widok okaleczenia i z trudem opanował strach przed

ewentualną amputacją. W odróżnieniu od kończyn Rezydentów, jego noga nie
mogłaby odrosnąć.

– Tę urzynano mi z tuzin razy – wspominał kulawy. – Pamiętam, jak to...
Urwał w połowie zdania i wzdrygnął się na widok pokrytych czerwonymi

plamami dłoni Arthura.

– On ma Czerwoną Dłoń!
– Znak Złocienia!
– Już po nas!

background image

– Milczeć! – ryknął Spalony Słońcem i popatrzył z góry na chłopca.
– To tylko czerwona smoła albo coś podobnego z boi – wyjaśnił Arthur. –

Zejdzie w myciu.

– Z boi – wyszeptał Spalony. – Z tej tutaj?
– Tak.
– Ale nie buchnął z niej dym, prawda?
– Buchnął.
– A ptaki? Dym nie przeobraził się w kormorany? Czarne, podpalane

kormorany, które wykrzykiwały coś, co brzmiało jak „Śmierć”,
„Rozczłonkowanie” albo podobnie?

– Były ptaki – przyznał Arthur. – Krzyknęły: „Złodziejaszek”, i odleciały.

Sądziłem, że to one was tutaj ściągnęły.

Spalony Słońcem zdjął pieróg i otarł łysy czerep zdumiewająco starannie

złożoną białą chustką, którą wydobył z kieszeni.

– One nas nie ściągnęły – wyszeptał. – Obserwator dostrzegł otwartą boję i

kapitan uznał, że warto tutaj zajrzeć. Ten znacznik skarbów musi należeć do
Złocienia. Ptaki poleciały na poszukiwania: jego i jego okrętu.

– „Dreszcz”. – Wśród załogi przetoczył się pomruk. – Okręt z kości.
Gdy to mówili, Rezydent z latarnią zasłonił ją tak, że widać było tylko

nieznaczne migotanie, a wszyscy zaczęli się rozglądać po morzu.

Spalony Słońcem przesunął językiem po resztkach zębów i przez cały czas

ocierał głowę. Załoga wpatrywała się w niego z uwagą, aż w końcu odjął chustkę
od czoła i z powrotem nałożył pieróg.

– Słuchajcie – wyszeptał. – Skoro właściwie i tak jesteśmy trupami albo

mamy blisko do niewolniczego łańcucha, to równie dobrze możemy sprawdzić, co
tam jest na dole. Jaszczurka? Gdzie jest Jaszczurka?

– Tutaj – rozległ się cichutki głos na powierzchni wody. – Skrzynia jest jak

należy, wielka, siedzi jak trzeba na skalnej wieżyczce, dziesięć sążni pod boją.

– Co z łańcuchem?
– Przytwierdzony do skały, nie do skrzyni.
– No to do roboty – mruknął Spalony. – Kostek, ty i Butla do tylnych wioseł.

Pozostali do liny. Arth, ty również.

Arthur dołączył do innych i mocno chwycił sznur, aby na chrapliwe

komendy Spalonego Słońcem wyciągać linę na pokład.

– Hej, raz! Czekać. Hej, dwa! Mocniej! Czekać. Hej, raz! Stać! Jeszcze!
Przy ostatniej komendzie zazgrzytał o górną krawędź nadburcia ociekający

wodą kufer o długości równej wzrostowi Arthura, a wysokością sięgający mu do
pasa. Po chwili znalazł się w łodzi, a członkowie załogi pędem rzucili się do
wioseł. Spalony Słońcem wydał szeptem jeszcze kilka rozkazów i wioślarze z
niebywałą delikatnością zanurzyli pióra wioseł w wodzie. Łódź ruszyła przed

background image

siebie, a następnie skręciła ku światłom „Mola”.

– Obyśmy tylko zdążyli w porę powrócić na okręt i umrzeć razem z innymi –

wyszeptał Rezydent przy wiośle obok Arthura. – Tak będzie lepiej.

– Dlaczego sądzisz, że zginiemy? – spytał chłopiec. – Skąd te czarne myśli?
– Złocień nigdy nie zostawia nikogo przy życiu – wyszeptał inny Rezydent.

– Wrogów niewoli albo zabija. Tak czy inaczej, koniec z nami. On ma dziwną moc.
To Czarnoksiężnik Nicości.

– Zacznie od ciebie. Weźmie cię na męki – dodała jedna z kobiet i

uśmiechnęła się szeroko, prezentując zęby spiłowane do pieńków. – Dotknąłeś boi.
Masz Czerwoną Dłoń, dowód na to, że usiłowałeś okraść Złocienia.

– Cisza! – polecił Spalony Słońcem. – Wiosłować w milczeniu i

nadsłuchiwać!

Arthur przyłożył dłoń do ucha i wychylił się za burtę. Słyszał jednak tylko

chrapliwe oddechy Rezydentów, cichy, regularny plusk wioseł oraz chlupot
morskiej wody.

– Czego nasłuchujemy? – zapytał po chwili.
– Wszystkiego, czego nie chcemy usłyszeć – powiedział Spalony Słońcem i

spojrzał za rufę. – Zasłoń latarnię, Yeo – dodał, nie odwracając głowy.

– Jest zasłonięta – odparł Yeo. – Wschodzi jeden z księżyców. Złocień będzie

nas widział jak na dłoni, nawet z odległości wielu kilometrów.

– Zatem nie ma powodu, byśmy siedzieli cicho – mruknął Spalony.
Arthur spojrzał we wskazanym przez mata kierunku. W rzeczy samej, zza

horyzontu wyłaniał się wąski, niebieskawy sierp księżyca. Sprawiał wrażenie, że
wisi na niebie raczej w odległości kilkudziesięciu niż kilkuset tysięcy kilometrów.
Lśnił jednak jasnym blaskiem.

Niebieski księżyc wschodził szybko, ale niezbyt płynnie, zupełnie jakby

uruchamiał go mechanizm zegarowy, który należałoby naoliwić. W jego blasku
Arthur wyraźnie widział kołyszącego się nieopodal „Mola”. Daleko na horyzoncie
ujrzał jednak coś jeszcze. Nieznany obiekt lśnił w blasku księżyca jak odbijająca
światło soczewka lunety. Cienka smuga niewątpliwie była masztem.

Spalony Słońcem również go dostrzegł.
– Wiosłować, psy! – ryknął młodszy mat. – Wiosłować, jeśli chcecie

przeżyć, żałosne istoty!

background image

Rozdział 5

Ich przybycie na pokład „Mola” przypominało raczej paniczną ucieczkę niż

uporządkowane zaokrętowanie. Rezydenci porzucili łódź i wszyscy jednocześnie
zaczęli się wspinać po drabince oraz siatce przy burcie okrętu. W rezultacie zawiśli
przy pomalowanym na żółto kadłubie „Mola”, wznosząc tak deprymujące okrzyki,
jak: „Złocień!”, „Dreszcz!”, a nawet „Jesteśmy zgubieni!”.

Spalony Słońcem z trudem ściągnął kilku Rezydentów z powrotem i kazał

im wydobyć ze skrzyni linę. Nawet on jednak nie potrafił skłonić załogi do
podniesienia szalupy. Gdy łódź zaczęła odpływać, sam także skoczył na burtę
okrętu, po drodze pomagając Arthurowi przytrzymać się sieci.

– Nie straciłem dotąd ani jednego skarbu i pasażera – burknął. – Nie jest to

zasługą morskiego szlamu, z którym przyszło mi żeglować. Panie Zgodniak! Panie
Zgodniak! Szalupa dryfuje! Zgodniak to starszy mat – wyjaśnił Arthurowi, gdy
wdrapywali się po burcie. – Życzliwy, ale kurzy móżdżek. Jak większość tej
gromady, był tu, kiedy „Mól” pełnił funkcję biura rachunkowego. Zgodniak to
kierownik biura. Można by pomyśleć, że po kilku tysiącach lat na morzu czegoś się
nauczył... No, ale przeczę sam sobie. W górę!

Popchnął Arthura, który przetoczył się przez reling i upadł na pokład, nie

zdążywszy odpowiednio ułożyć chorej nogi. Zanim się pozbierał, Spalony Słońcem
chwycił go pod łokcie i szarpnął do góry, jednocześnie krzycząc:

– Ichabod! Ichabod! Zabierz naszego pasażera do kapitana! I przynieś mu

koc!

Rezydent bez jednego tatuażu na skórze, elegancko ubrany w niebieską

kamizelkę i niemal białą koszulę, wystąpił przed gromadę spanikowanych
marynarzy i lekko skłonił się Arthurowi. Był szczuplejszy od większości
Rezydentów i poruszał się z niebywałą gracją, zupełnie jakby odtwarzał z pamięci
kroki jakiegoś tajemnego tańca.

– Proszę tędy. – Wykonał zwrot w tył, co przypominało piruet, bardziej

pasujący do teatralnej sceny niż do rozchwianego pokładu statku.

Arthur posłusznie ruszył za Rezydentem, który najwyraźniej miał na imię

Ichabod. Za plecami usłyszał wrzaski Spalonego Słońcem.

– Wachta lewej burty na, reje! Gotować się do stawiania żagli! Sterburta do

dział i na stanowiska abordażowe!

– Strasznie hałaśliwi ci żeglarze – zauważył Ichabod. – Uwaga na głowę.
Rezydent pochylił się, przechodząc przez niewielkie drzwi. Chociaż Arthur

był znacznie niższy, również musiał pochylić głowę. Znaleźli się w krótkim,
ciemnym i wąskim korytarzu o bardzo niskim suficie.

– Nie jesteś żeglarzem? – zdziwił się chłopiec.

background image

– Jestem kapitańskim stewardem – oświadczył Ichabod uroczyście. – Na

lądzie pełniłem funkcję dżentelmena dżentelmena.

– Jaką funkcję?
– Niekiedy kogoś takiego nazywają pokojowcem – wyjaśnił Ichabod i

otworzył drzwi na drugim końcu korytarza, w odległości zaledwie kilku metrów od
wejścia. Rezydent przekroczył próg, Arthur podążył tuż za nim.

Chłopiec nie spodziewał się, że ujrzy takie pomieszczenie. Miało rozmiary

zdecydowanie zbyt duże, aby mogło się znajdować na pokładzie statku: była to
przestronna sala o wybielonych ścianach, długa na prawie trzydzieści metrów,
szeroka na dwadzieścia. Ozdobny, gipsowy sufit znajdował się na wysokości około
siedmiu metrów, a pod sklepieniem, na samym jego środku, wisiał
pięćdziesięcioświecowy żyrandol z rżniętego kryształu.

W centrum pokoju stało mahoniowe biurko z gazową lampą o zielonym

kloszu. Wzdłuż jednej ściany ustawiono długi rząd gablot wystawienniczych o
szklanych wiekach; każdą z nich oświetlała oddzielna, łagodnie posykująca
latarenka gazowa. W kącie po drugiej stronie sali umieszczono wielkie łoże, z
zasłonami i skrzynią na pościel u stóp. Obok znajdował się parawan, pomalowany
w motywy marynistyczne, a pod ścianą stała duża dębowa szafa z lustrzanymi
drzwiami.

W pomieszczeniu panowała całkowita cisza i nie odczuwało się kołysania.

Hałas czyniony przez załogę i morze zupełnie zanikł, gdy tylko za Arthurem
zamknęły się drzwi. Chłopak odniósł wrażenie, że fale nagle się uspokoiły.

– Jak to...
Ichabod znał treść pytania Arthura, zanim ten zdążył je zadać.
– To jeden z pierwotnych pokoi. Gdy nadszedł Potop i musieliśmy przerobić

biuro rachunkowe na statek, ten pokój odmówił poddania się modyfikacjom i
dostosowania do pożyteczniejszych celów. A mogliśmy urządzić tu pokład bojowy.
Ostatecznie doktor Scamandros połączył salę z korytarzem rufowym, ale w gruncie
rzeczy nie znajduje się ona na pokładzie.

– Zatem gdzie?
– Nie mamy całkowitej pewności. Zapewne nie tam, gdzie przedtem, gdyż

miejsce po starym biurze rachunkowym nadal pozostaje pod wodą. Kapitan jest
zdania, że ten pokój budowano pod nadzorem Architektki, dzięki czemu zachował
cząstkę jej cnót. Jest położony na terytorium Domu, to pewne, a nie w
Królestwach.

– Nie obawiasz się, że może zostać odcięty od okrętu? – spytał Arthur, gdy

podeszli do łoża. Zasłony były zaciągnięte, lecz usłyszał za nimi chrapanie. Nic
okropnego, czego nie dałoby się wytrzymać, lecz raczej sporadyczne
pochrapywanie i posapywanie.

– Ani trochę – wyznał Ichabod. – Statek nadal jest przede wszystkim biurem

background image

rachunkowym, choć dawno temu przerobionym i odmienionym. Ta sala należy do
biura rachunkowego, zatem zawsze pozostanie w taki czy inny sposób z nim
połączona. Jeśli korytarz łącznikowy się zerwie, samorzutnie powstanie inne
przejście.

– Może przez szafę – zasugerował Arthur.
Ichabod popatrzył na niego surowo i ściągnął brwi tak mocno, że niemal

zetknęły się nad jego nosem.

– Śmiem wątpić, młody śmiertelniku. W szafie przechowuję odzież kapitana.

To nie jakaś tam ukryta ścieżka.

– Wybacz – przeprosił Arthur. – Tak tylko...
Zawiesił głos, widząc, że brwi Ichaboda nie powróciły na swoje miejsce, a

twarz nie przybrała bardziej przyjacielskiego wyrazu. Przez kilka sekund trwało
lodowate milczenie, a potem Rezydent poruszył nosem, jakby coś go zaswędziało, i
pochylił się nad skrzynią z pościelą.

– Oto koc – oznajmił i wręczył go Arthurowi. – Proponuję, byś się opatulił.

Może przestaniesz dygotać. Chyba że trzęsiesz się tylko na pokaz.

– Och, dzięki – ucieszył się Arthur. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że drży.

Dopiero kiedy Ichabod zwrócił mu uwagę, uświadomił sobie, jak bardzo zmarzł.
Po rękach i nogach przebiegały mu dreszcze. Ciężki koc był jak najbardziej na
miejscu. – Zimno mi. Mogłem się nawet przeziębić.

– Poważnie? – Ichabod nagle się zainteresował. – Muszę powiadomić o tym

doktora Scamandrosa. Najpierw jednak powinienem obudzić kapitana.

– Już się obudziłem – rozległ się cichy i spokojny głos za zasłoną. – Mamy

gościa, jak widzę. Jeszcze jakieś nowiny, Ichabod?

– Pan Spalony Słońcem wyraził opinię, że ściga nas ten okropny pirat

Złocień, w związku z kradzieżą jednej z jego skrzyń ze skarbami.

– Ach – westchnął głos. – Czy pan Spalony Słońcem robi... hm... te sztuczki

z żaglami i tak dalej? Abyśmy mogli... że tak powiem... uciec?

– Tak jest, panie kapitanie – potwierdził Ichabod. – Czy mogę przedstawić

potencjalnego pasażera, którego pan Spalony Słońcem przyjął na pokład z boi
Złocienia? To chłopiec, i chyba trafnie zakładam, że śmiertelnik z krwi i kości. Nie
jest jednym z dzieci Szczurołapa.

– To prawda – potwierdził Arthur.
– Zacznijmy od początku, Ichabod – zabrzmiała odpowiedź. – Drugiej

jakości buty, trzeciej jakości palto i moja, hm, szabla. Taka jak trzeba, z ostrą
klingą.

– Z ostrą klingą? Czy to roztropne, panie kapitanie?
– Tak, tak. Jeśli, hm, Złocień nas dopadnie... Młody śmiertelniku, jak ci na

imię?

– Mam na imię... Uwa...! – wykrzyknął Arthur i urwał w pół słowa, gdy

background image

Ichabod wmaszerował prosto w lustrzane drzwi szafy. Rezydent nie zderzył się
jednak ze szkłem. Po prostu przez nie przeszedł, niczym pływak nurkujący w
basenie z nieruchomą wodą. Po zetknięciu się z jego ciałem srebrzyste szkło
pokryły zmarszczki drobnych fal.

– Uwa? – zapytał kapitan.
– Przepraszam, zdekoncentrowałem się – powiedział Arthur. – Mam na imię

Arth.

– Uwa brzmi lepiej niż Arth – westchnął kapitan. – Szkoda. Imiona i

nazwiska bywają prawdziwym utrapieniem. Weźmy moje, dla przykładu.
Kotapoducha. Kapitan Kotapoducha, do usług.

– Kłapoucha? – spytał Arthur, niepewny, czy dobrze usłyszał przez zasłony

wokół łóżka.

– Nie! Kota-poducha. Teraz rozumiesz? Takie nazwisko ujdzie w wypadku

kierownika biura rachunkowego, ale jak tworzyć legendy o wilku morskim
zwanym Kotapoducha?

– Może warto je zmienić?
– Oficerom nie wolno – wyjaśnił kapitan przytłumionym głosem. –

Nazwisko zostało ustalone przez Architektkę i zapisane w Rejestrze Hierarchii
Ważności. Z tego względu jestem kapitanem. Najwyższym rangą na pokładzie,
numer 38598 w hierarchii ważności w Domu. Wolałbym, by było inaczej, ale w tej
kwestii nie mam wyboru. Pan Spalony Słońcem jest, jak by to ująć, jedynym
zawodowym żeglarzem na pokładzie. Buty?

– Oto one, panie kapitanie – oświadczył Ichabod i wsunął za zasłony buty,

palto i szablę. Arthur uświadomił sobie, że nie widział, by pokojowiec wracał przez
lustrzane drzwi szafy.

Z łoża dobiegło niewyraźne przekleństwo i po chwili zasłony zafalowały.

Następnie wyłoniły się spod nich buty, do połowy naciągnięte na nogi kapitana
Kotapoduchy. Ichabod pomógł dowódcy wepchnąć je jak należy, a wówczas
Kotapoducha wyśliznął się z łoża, wyprostował i pokłonił Arthurowi.

Był wysoki, lecz nie aż tak jak Pierwsza Dama czy Poniedziałkowy

Południk. Ponadto nie wydawał się specjalnie przystojny, choć jednocześnie trudno
byłoby nazwać go brzydkim. Nie ozdobił ciała tatuażami, a przynajmniej nie w
widocznych miejscach. Prezentował się bardzo przeciętnie i zwyczajnie, twarz miał
bez wyrazu, na głowie nosił krótką białą perukę upiętą w coś w rodzaju końskiego
ogona, przewiązanego niebieską wstążką. Jego niebieskie palto było wyraźnie
wypłowiałe i tylko na lewym ramieniu widniał złoty epolet.

– Dobrze, młody człowieku – wymamrotał Kotapoducha, bezskutecznie

usiłując zapiąć pas. Po chwili dał za wygraną i zaczekał, aż Ichabod mu pomoże. –
Chcesz być pasażerem na pokładzie okrętu, który wkrótce pójdzie na dno, a cała
jego załoga trafi, że tak powiem, pod szablę albo w niewolę pirata Złocienia?

background image

– Nie – zaprzeczył chłopiec. – To znaczy: chcę być pasażerem, lecz przecież

uda nam się chyba umknąć? Widziałem tamten piracki okręt, ale znajdował się
szmat drogi stąd. Mamy ogromną przewagę.

– Pościg nigdy nie trwa krótko – wymamrotał Kotapoducha. – Ale w końcu

pewnie nas dopadną. Chyba powinniśmy iść i, dajmy na to, rzucić okiem. Pan
Spalony Słońcem może wpaść na... Jak mu tam... pomysł. Albo doktor
Scamandros. I to w chwili, gdy chciałem obejrzeć nowe eksponaty do mojej
kolekcji. Podejrzewam, że wkrótce będzie to kolekcja Złocienia, a on jej nie
doceni.

Arthur właśnie nabierał w płuca powietrza, by spytać o kapitańskie zbiory –

z rozanielonego spojrzenia dowódcy wywnioskował, że są ukryte w gablotach przy
ścianie – lecz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Ichabod nadepnął mu na stopę i
wymownie zakaszlał.

– Co znowu? – spytał Kotapoducha, zerkając na pokojowca.
– Kapitan jest potrzebny na pokładzie! – oznajmił Ichabod głośnym,

stanowczym tonem.

– Tak! Tak! – potwierdził Kotapoducha. – Sprawdźmy, dokąd dotarł ten

niegodziwy, no, ten niegodziwy... okręt Złocienia. O twojej opłacie za przejazd,
Arth, porozmawiamy później. Za mną!

Ruszył ku drzwiom, a gdy tylko je otworzył, Arthur usłyszał pomruk morza,

trzeszczenie drewnianych elementów statku i bezustanne krzyki Spalonego
Słońcem i reszty załogi.

Musiał zacisnąć powieki, opuszczając salę i wychodząc na korytarz, bo choć

podłoga się kołysała, posadzka w pokoju pozostała nieruchoma. W efekcie poczuł
w głębi gałek ocznych nieprzyjemny ucisk, od którego dostał mdłości. Wrażenie
szybko ustąpiło, gdy tylko ponownie znalazł się na właściwym pokładzie, choć
statek wznosił się i opadał tak gwałtownie, że chłopiec co kilka kroków musiał
chwytać się czegoś, aby nie upaść.

Na głównym pokładzie było jasno. Księżyc wisiał wysoko nad żaglowcem,

jego blask był chłodny i mocny. Arthurowi przyszło do głowy, że przy takim
świetle mógłby nawet czytać. Dostrzegł też, że lśnienie księżyca jest dostatecznie
silne, aby wszystkie elementy osprzętu rzucały cień.

Czując zimny wiatr, chłopiec staranniej otulił ramiona kocem. Podmuchy

coraz chłodniejszego powietrza przybierały na sile. Arthur popatrzył na reje –
wszystkie żagle były wydęte. „Mól” pozostawał w znacznym przechyle na
sterburtę i gnał naprzód z dużą prędkością.

Arthur obejrzał się przez ramię. Niestety, okręt piracki mknął jeszcze chyżej.

Wroga jednostka była znacznie mniejsza od „Mola”, a do tego węższa, z dwoma
masztami i trójkątnymi żaglami, a nie prostokątnymi jak na kupieckim statku.

– W blasku księżyca tamten okręt wydaje się biały – zauważył Arthur. –

background image

Żagle są brązowe?

– To kolor zaschniętej krwi – wyjaśnił Ichabod. – Krawcy zwą taką barwę

„starą sangwiną”. Pokład podobno wykonano z kości legendarnego potwora z
Poślednich Królestw. Powiada się, że Złocień to pirat z Królestw. Niegdyś był
śmiertelnikiem, ale posiadł mroczne sekrety Domowej Magii, i teraz jest na wpół
Niconiem, na wpół...

– To by... by było na tyle, Ichabod, wystarczy, dziękuję – przerwał mu

Kotapoducha nerwowo. – Za mną.

Ruszył na pokład rufowy. Dwóch Rezydentów mocowało się z kołem

sterowym, a Spalony Słońcem wykrzykiwał rozkazy Rezydentom na rejach i na
pokładzie, gdzie trymowali żagle i liny. Znajdowało się tam jeszcze dwóch innych
Rezydentów. Jeden stał w milczeniu obok Spalonego Słońcem i z powagą kiwał
głową przy każdym rozkazie. Przypominał nieco kapitana Kotapoduchę – miał
twarz bez wyrazu, był podobnie ubrany, musiał zatem pełnić funkcję oficera.
Arthur pomyślał, że pewnie jest to starszy mat, ten sam, który w biurze
rachunkowym zajmował stanowisko kierownika biura.

Drugi Rezydent nie mógłby się bardziej różnić od pierwszego. Ta osobliwa,

drobna postać przykucnęła obok steru. Ledwie wystawała z obszernego żółtego
szynela o podwiniętych rękawach. Osobnik był łysy, a jego twarz i czaszkę
pokrywały drobne, liczne, wielobarwne tatuaże. Dopiero po chwili Arthur
zorientował się, że rysunki na skórze są animowane – każdy z nich poruszał się i
przesuwał po głowie nieznajomego. Chłopiec dostrzegł ożywione podobizny
okrętów, morskich stworów, ptaków i chmur, a także map, księżyców, gwiazd i
planet.

– Pan Zgodniak, starszy mat – wyszeptał Ichabod i wskazał dłonią

Rezydenta stojącego obok Spalonego Słońcem. – A także doktor Scamandros, nasz
wybitny zaklinacz i nawigator. Jako haruspik właśnie podejmuje decyzję, dokąd
możemy podążyć. Pamiętaj, nie wolno mu przeszkadzać, kiedy wróży. Mogłyby się
zdarzyć rzeczy straszliwe.

W tej samej chwili gwałtowny podmuch wiatru jeszcze bardziej przechylił

„Mola”. Gdy wszyscy na pokładzie rozpaczliwie próbowali utrzymać równowagę,
Arthur wpadł na kapitana Kotapoduchę i obaj ześliznęli się aż do relingu.

Niewiele brakowało, a Arthur znalazłby się za burtą, w czarnym morzu,

które było już zadziwiająco blisko. Chłopiec z trudem uchronił się przed kąpielą. W
ostatnim momencie złapał koć, ale za cenę silnego uderzenia w złamaną nogę.
Przeszył go koszmarny, przenikliwy ból, który objął cały bok i eksplodował w
mózgu.

Spalony Słońcem wykrzyczał kilka rozkazów i po chwili okręt odzyskał

równowagę. Arthur spostrzegł, że niemal wszyscy marynarze zatrzymali się na
relingu sterburty, z wyjątkiem dwóch sterników, którzy przywarli do koła, a także

background image

stojącego obok nich Spalonego Słońcem i pozostającego nieco z boku doktora
Scamandrosa. Mag nadal kucał tam gdzie poprzednio, jakby był przyklejony do
podłoża. Choć to zdawało się niemożliwe, wszystkie przedmioty, z których
korzystał, również pozostały na swoich miejscach. Na pokładzie leżało kilka map
oraz dwa pozłacane kompasy z brązu, linijka i czaszka małego zwierzęcia, służącą
za pojemnik na kilkanaście ołówków.

Obok mapy znajdowało się mnóstwo małych, kolorowych kartoników,

pozornie chaotycznie rozrzuconych po pokładzie. Doktor Scamandros studiował je
uważnie i pogwizdywał przez zaciśnięte zęby. Po kilku minutach zebrał karteczki i
ponownie je rozrzucił. Ku zdumieniu Arthura kartoniki połączyły się w powietrzu i
wtedy chłopiec zrozumiał, że to elementy układanki. Gdy opadły na pokład,
utworzyły niemal kompletny rysunek, w którym brakowało dwóch lub trzech
elementów. Układanka była niepełna.

Doktor Scamandros przestał pogwizdywać, a wiatr nieco osłabł, jakby w

odpowiedzi na jego zachowanie. Rezydent ponownie zebrał wszystkie elementy i
włożył je do kartonowego pudełka z rysunkiem owcy, które wsunął za pazuchę,
pod żółty szynel. Potem wstał. Niewątpliwie nadszedł moment, w którym można
już było mu przerywać, bo Kotapoducha i Zgodniak pośpiesznie do niego podeszli.

– Co mówią znaki, doktorze? – zapytał Kotapoducha. – Czy istnieje kurs,

który powinniśmy obrać, aby się stąd wydostać?

– Nie – oświadczył Scamandros. Mówił bardzo wysokim i czystym głosem,

który dziwnie kojarzył się Arthurowi z trąbką. – Jakaś moc zakłóca wróżenie z
kozy i owcy. W takich warunkach nie ośmielę się przepowiadać z wołu. Bez
przewodnika nie określę trafnego kursu.

– Czy to Złocień? – spytał Spalony Słońcem. – Choć dzieli go od nas taki

dystans?

– Nie – zaprzeczył Scamandros i po raz pierwszy skierował spojrzenie

ciemnych oczu prosto na Arthura. – Przyczyna zakłóceń leży znacznie bliżej. A to
kto?

– Arth – odparł Spalony. – Śmiertelnik, chłopiec. Wzięliśmy go na pokład

razem ze skarbem Złocienia.

– On dzierży obiekt o wielkiej mocy – obwieścił doktor Scamandros. W jego

głosie słychać było entuzjazm. Przetrząsnął wewnętrzną stronę palta i wyciągnął
okulary w oprawce ze złotego drutu. Ich soczewki były grube, wykonane z
dymnego, kwarcowego szkła. Scamandros włożył okulary na czoło zamiast na
oczy. – Dajcie go tu.

Arthur dobrowolnie ruszył ku doktorowi i chwiejnie przeszedł po pokładzie.

Spalony Słońcem pochwycił go i przytrzymał, niezbyt mocno, tak że nie wiadomo
było, czy Rezydent pomaga chłopcu utrzymać równowagę, czy też traktuje go jak
więźnia.

background image

– Co tam chowasz w kieszeni, chłopcze? – zainteresował się doktor

Scamandros. – Masz coś, co zakłóca moje wróżby i tym samym nawigację okrętu.

– To... to taka książka – zająknął się Arthur. – Nie będzie pan miał z niej

pożytku.

– Sam o tym zadecyduję! – krzyknął Scamandros. Wepchnął rękę do kieszeni

Arthura, a Spalony Słońcem mocniej zacisnął dłonie na jego ramionach. – Co my
tu mamy...

Gdy dotknął okładki Atlasu, rozległ się donośny huk, jakby ktoś wystrzelił z

pistoletu. Scamandros cofnął rękę tak szybko, że Arthur nawet tego nie dostrzegł.
W następnej chwili nawigator skakał po całym pokładzie, chowając dłoń pod
pachą.

– Au! Au! Au! – skrzeczał. – Za burtę z nim!
Spalony Słońcem zawahał się, ale po chwili uwięził chłopca w niedźwiedzim

uścisku i pokuśtykał do relingu przy sterburcie, z którym zderzył się z wielką siłą,
jako że pokład był przechylony i idąc, mat nabierał prędkości.

– Wybacz, młodzieńcze – oświadczył. Uniósł Arthura, gotów cisnąć go w

głębiny. – Doktor jest nam potrzebny.

background image

Rozdział 6

Nie! – wrzasnął Arthur, gdy Spalony Słońcem go podnosił. – Jestem

przyjacielem Żeglarza! Kapitana Toma Shelvocke’a!

Spalony Słońcem opuścił chłopca na pokład.
– Udowodnij – zażądał ozięble. – Jeśli łżesz, wyrżnę ci w głowie skrzela, a

dopiero potem cisnę cię za burtę.

Arthur drżącą ręką sięgnął do bluzy od piżamy i wyciągnął prowizoryczny

sznurek z nitki dentystycznej. Przez jedną straszną chwilę sądził, że zgubił
medalion, lecz zaraz potem go wydobył i zawiesił na piersi, w widocznym miejscu.

– Co się tak guzdrzesz, Spalony!? – krzyknął doktor Scamandros gniewnie. –

Do morza z nim!

Spalony Słońcem uważnie obejrzał dysk, trącił go palcem i popatrzył na

drugą stronę, po czym westchnął i puścił Arthura. W tym samym momencie okręt
przechylił się mocno na bakburtę i ponownie wyprostował. Niewiele brakowało, a
chłopiec i tak wypadłby za reling.

– Panie Spalony Słońcem, proszę natychmiast wykonać polecenie doktora! –

rozkazał Kotapoducha stanowczo. – Musimy znać drogę ucieczki!

– Nie da rady, kapitanie! – krzyknął Spalony Słońcem. – Chłopak nosi znak

Żeglarza. Jeśli prosi o pomoc, wszyscy ludzie morza muszą mu jej udzielić.

– Proszę o pomoc! – potwierdził Arthur pośpiesznie. – Nie chcę trafić za

burtę. Muszę tylko przesłać wiadomość do Niższego Domu albo do Odległych
Rubieży.

– On ma co? Od kogo? – spytał Kotapoducha.
Spalony ponownie westchnął i pomógł Arthurowi przejść po pochyłym

pokładzie do zgromadzonej przy kole sterowym grupy. Doktor Scamandros nadal
trzymał dłoń pod pachą. Na widok chłopca skrzywił się groźnie.

– Żaden marynarz nie przeciwstawi się Żeglarzowi – oświadczył Spalony

Słońcem. – Chłopak ma medalion od niego, więc musisz wymyślić coś innego,
doktorze. Mały nie trafi za burtę.

– Żeglarz. – Scamandros zamyślił się głęboko. – Postać wielbiona przez

ludzi morza. Jeden z synów Starucha, jak mniemam?

– Zgadza się – potwierdził Arthur, chociaż pytanie nie było skierowane do

niego. – Oraz Architektki.

– Może działałem nieco pochopnie – ciągnął Scamandros. – Przyszło mi

teraz do głowy, że masz w kieszeni coś, czego nie chcielibyśmy wyrzucać do
morza. Tak czy owak, każdy przyjaciel Żeglarza... Proszę, przyjmij moje
przeprosiny.

– Nie ma sprawy – odparł chłopiec. – Tak bywa.

background image

– Cóż, hm, witamy na pokładzie – odezwał się kapitan. – Nie posiadamy się

z radości, mogąc cię gościć. Obawiam się jednak, że nasza podróż zostanie, jak by
to ująć, skrócona.

Wszyscy skierowali wzrok za rufę. „Dreszcz” zbliżył się wyraźnie, był teraz

oddalony o około półtora kilometra.

– Wkrótce wypalą z dział dziobowych – mruknął Spalony Słońcem. – Jeśli

mają proch. Dysponują też modyfikatorem pogody. Będziemy musieli walczyć.

– Hm. – Zgodniak przełknął ślinę i jednocześnie zmarszczył czoło. – To nie

brzmi obiecująco.

– Doktorze, możesz zapewnić nam lepszy wiatr? – spytał Spalony Słońcem.

– Dasz radę rozwiązać jeden ze swoich węzłów?

– Nie – oświadczył Scamandros. – Złocień już panuje nad wiatrem i ma

większą moc niż ja. Na Morzu Granicznym nie ma dla nas drogi ucieczki.

– A czy istnieje godny uwagi kurs na Poślednie Królestwa? – Kotapoducha

częściowo wysunął szablę z pochwy i niemal pokaleczył palce na obnażonym
ostrzu.

– Istnieje możliwość, którą mogłem przeoczyć z powodu nieznośnego bólu

dłoni – wyjaśnił Scamandros. – Nie mogę odprawiać haruspickich wróżb z powodu
magicznej interferencji. Młodzież czasem dysponuje jednak przyrodzonymi
zdolnościami, więc ten chłopiec ma szansę nam pomóc. Młodzieńcze, czy potrafisz
odczytywać przyszłość ze zwierzęcych trzewi?

– Nie. – Arthur skrzywił się z obrzydzeniem. – To odrażające!
– Nikt już nie korzysta z prawdziwych wnętrzności – szepnął Ichabod. –

Wystarczają magiczne układanki z ich rysunkami.

– W rzeczy samej, ta sztuka stała się bardziej uporządkowana i mniej

kłopotliwa w użyciu – podkreślił Scamandros, najwyraźniej obdarzony
wyśmienitym słuchem. – Osobiście uważam jednak, że najlepiej jest przechodzić
szkolenie według dawnej mody, a dopiero potem zabierać się do układanek. Zatem
nie jesteś haruspikiem ani jasnowidzem?

– Nie...
– Wobec tego rzucisz elementy, a ja odczytam wróżbę. – Scamandros

wyciągnął spod szynela duże pudło, większe niż to, które wcześniej schował, i
wręczył je Arthurowi. Na pudle widniał rysunek wołu, przy czym tył zwierzęcia
był zaprezentowany w przekroju, aby ukazać wnętrzności. – A teraz szybko. Weź
pudło i wysyp zawartość.

Gdy Arthur otworzył pudło, coś świsnęło nad okrętem. Dźwięk przypominał

połączenie gwizdka lokomotywy i skrzeczenia wystraszonej papugi. Spalony
Słońcem podniósł wzrok.

– Mają proch! – wymamrotał. – To strzał wstrzeliwujący.
Niezwłocznie przystąpił do wykrzykiwania nowych rozkazów sternikowi

background image

oraz załodze. „Mól” zakołysał się i przechylił na sterburtę, gdy sternik zakręcił
kołem. Marynarze rzucili się do lin, by trymować żagle na rejach, poziomych
belkach na masztach.

Arthur ukląkł na pokładzie i wsunął dłonie do pudła. Chociaż miał przed

oczyma wyłącznie fragmenty kolorowych kartoników, wzdrygnął się, gdy ich
dotknął.

– Fuj! – wykrzyknął. – Przypominają surową mielonkę albo... albo coś

jeszcze gorszego!

– Nie zwracaj na to uwagi – polecił mu Scamandros. – Wyjmij elementy i

rzuć je na pokład. Nie mamy chwili do stracenia!

Arthur otrząsnął się i zawahał. Potem ponownie usłyszał świst i wielka

fontanna wody wytrysnęła tuż za „Molem”, ochlapując wszystkich lodowatą wodą.

– Wstrzelili się – obwieścił Spalony Słońcem ponuro. – Następny strzał

będzie celny.

Arthur odetchnął głęboko i zanurzył dłonie w pudle. Wydobywanie

elementów przypominało wyciąganie martwych robaków. Mimo to chłopiec wybrał
całą zawartość pudła i rzucił kartoniki Scamandrosowi pod nogi.

Podobnie jak wcześniej, elementy połączyły się podczas upadku. Tym razem

jednak ani jeden nie pozostał luzem, wszystkie stworzyły idealny prostokąt. Kolory
mieszały się i lśniły, jak w rozlanej farbie, a następnie utworzyły linie i wzory. Po
kilku sekundach pojawił się rysunek przedstawiający skalistą wyspę, a właściwie
stertę żółtych kamieni otoczoną morzem o zaskakującej barwie, raczej fiołkowej
niż niebieskiej.

Scamandros popatrzył na rysunek, wymamrotał coś pod nosem, zwinął mapę

leżącą na pokładzie i natychmiast rozpostarł ją ponownie. Oczom zebranych
ukazało się najzupełniej odmienne odwzorowanie.

– Wyspa Utraconej Nadziei, Morze Jazerskie na planecie zwanej przez nas

Gerain – oświadczył Scamandros. – To załatwia sprawę!

– Hm, panie Zgodniak... – powiedział Kotapoducha.
– Eee, panie Spalony Słońcem... – powiedział Zgodniak.
– Przygotować się do Przekroczenia Pasa! – ryknął Spalony Słońcem. – Kto

nie ma zajęcia, niech się mocno trzyma!

Kotapoducha i Zgodniak pognali do relingu i chwycili go oburącz. Spalony

Słońcem dołączył do dwóch Rezydentów przy kole sterowym. Scamandros
podniósł układankę, która się nie rozpadła, i także stanął obok.

– Łap linę albo reling – polecił Ichabod Arthurowi. – Kiedy doktor krzyknie,

pochyl się i zamknij oczy. Cokolwiek zrobisz, nie zwalniaj uścisku!

Arthur posłusznie wykonał polecenie. Mocno chwycił reling przy bakburcie i

popatrzył na doktora Scamandrosa, który trzymał układankę i mamrotał coś do
siebie, od czasu do czasu wydając polecenia Spalonemu Słońcem.

background image

– Bakburta pięć, bez zmian – oznajmił. – Sterburta dziesięć i z powrotem

śródokręcie, przytrzymać, bakburta pięć, bakburta pięć, sterburta dziesięć...

„Mól" pochylał się raz na jedną, raz na drugą stronę, lecz wydawało się, że

tylko nieznacznie zmienia kurs, choć sternik bezustannie kręcił kołem w lewo i w
prawo. Doktor Scamandros przez cały czas wydawał polecenia, a okręt posłusznie
manewrował.

Arthur usłyszał za plecami coś jakby grzmot i popatrzył w kierunku rufy.

Ujrzał błysk dział dziobowych „Dreszcza”, a zaraz potem rozległ się złowróżbny
świst. Tym razem jednak pocisk nie wpadł do morza ani nie przeleciał nad okrętem.
Gdy doktor Scamandros krzyknął coś niezrozumiałego i wyrzucił układankę w
powietrze, Arthur usłyszał potworny trzask i łoskot, który momentalnie wytłumił
wszelkie inne dźwięki.

Chłopak zamknął oczy i pochylił się tak, jak mu nakazano. Miał tylko

nadzieję, że zniszczona przez kulę armatnią część okrętu nie spadnie mu na głowę.

Po upiornym trzasku, towarzyszącym pękaniu jakiegoś istotnego elementu

na pokładzie, zapadła chwilowa cisza, a potem rozbłysło światło tak ostre, że
Arthurowi pojaśniało przed oczyma, choć ani na moment nie rozwarł powiek. Po
błysku coś huknęło, cały okręt się zatrząsł. Wibracje były tak silne, że Arthura
rozbolały kończyny i brzuch.

Z miejsca zrozumiał, co się dzieje. Machinalnie wsunął dłoń do kieszeni, w

której spoczywało zaproszenie, i skulił się, nie wyciągając ręki z kieszeni.

Lada moment mieli ponownie przekroczyć Pas Burz!
Grzmot okazał się tak ogłuszający, że jego echo jeszcze przez pewien czas

pobrzmiewało w uszach i głowie Arthura. Nawet kiedy wszystko ucichło, musiał
przez chwilę dochodzić do siebie, bo drżał i nic nie słyszał. Lśnienie błyskawicy
pozostało mu przed oczyma w postaci plam, a także czarnych punktów, których
taniec utrudniał mu widzenie.

Gdy rozwarł powieki, ujrzał obraz zniszczenia, a zaraz potem niezwykłe

zjawisko, jedna z ogromnych, poziomych belek na głównym maszcie „Mola”
runęła po eksplozji armatniej kuli. Połowa rei spoczywała na pokładzie, druga
trafiła do morza. Okręt był pokryty bezładną plątaniną drewna, lin i płótna.

Arthur ledwie rzucił okiem na rumowisko. Skupił uwagę na widoku przed

okrętem, gdzie z wody sterczała pionowo gigantyczna pozłacana rama o szerokości
około stu pięćdziesięciu metrów i wysokości stu metrów. Wewnątrz obiektu
znajdowała się wielka, świecąca jaskrawym światłem wersja układanki Arthura, z
żółtą kamienną wysepką oraz fiołkowym morzem. Obraz w ramie nie wyglądał
jednak jak rysunek. Morze kołysało się, fioletowawe chmury sunęły nad lądem,
dookoła fruwały ptaki oraz istoty do nich podobne. Chłopiec dostrzegł zarysy
elementów znacznie węższych i bardziej falistych niż w zwykłej układance,
których kontury były wyjątkowo cienkie i ledwie widoczne.

background image

– Wachta sterburty! Odciąć linę! Ale już!...
Spalony Słońcem nie zdążył dokończyć, gdy „Mól” się zakołysał, a żagle

załopotały. Ich szum przypominał szydercze oklaski.

– Ster! Trzymaj kurs! – krzyknął Spalony Słońcem.
„Mól” usiłował żeglować prosto ku obrazowi w ramie. Arthur widział to

wyraźnie. Zrozumiał, że nie mają przed sobą malowidła, lecz wrota do innego
świata, gdzieś w Poślednich Królestwach.

– Zgubiliśmy ich? – spytał doktora Spalony Słońcem.
Scamandros spojrzał za rufę i opuścił dymne okulary na oczy, aby lepiej się

przyjrzeć zaskakująco odległemu Pasowi Burz.

– Nie jestem... Nie.
Arthur obejrzał się i zamrugał, oślepiony jaskrawymi błyskami światła, które

teraz pojawiały się w odległości kilku mil od okrętu. Z początku nic nie dostrzegał,
lecz po chwili ujrzał zarys ciemnych żagli „Dreszcza”. Jednostka pozostała w tyle,
lecz szybko nadrabiała stracony dystans, i zanosiło się na to, że w niedługim czasie
dogoni „Mola”. Ten zaś płynął wolniej niż w zwykłych okolicznościach, z powodu
pękniętej rei – jej zanurzona za burtą część pełniła funkcję wielkiej i niezgrabnej
kotwicy.

– Będą próbowali przeniknąć przez portal naszym śladem – zaniepokoił się

Spalony Słońcem.

– Czy jest jakiś... manewr, który moglibyśmy wykonać? – zapytał

Kotapoducha niepewnie.

– Odrąbać tę reję! – ryknął Spalony Słońcem. Arthur wzdrygnął się. Młodszy

mat najwyraźniej był tym bardziej hałaśliwy, im większy ogarniał go lęk.

Doktor Scamandros skierował wzrok na otoczone złoconą ramą przejście do

krainy fiołkowego morza. „Molowi” nadal pozostawało do pokonania kilkaset
metrów. Scamandros odwrócił się ku pościgowi, wyciągnął ołówek i dokonał kilku
obliczeń na wielkim mankiecie żółtego szynela.

– Jeśli utrzymamy dotychczasową prędkość, Złocień dopadnie nas tuż przy

portalu – oświadczył. – Nawet jeśli nie zmiecie nam masztu ani nie przedziurawi
nam kadłuba pod powierzchnią wody.

– Zaprzestanie ostrzału – powiedział Spalony Słońcem. – Przecież nie musi

strzelać, prawda? I tak płyniemy powoli. Dodatkowe kule mogą uszkodzić łup.

Wiarygodność tego przypuszczenia została natychmiast podważona. Za rufą

rozległ się huk wystrzału i po chwili obok „Mola” wyrósł pióropusz wody, tym
razem niebezpiecznie blisko kadłuba.

– Jak się nad tym zastanowić, może nas posłać na dno choćby dla kaprysu –

dodał Spalony Słońcem i popatrzył na główny pokład, gdzie Rezydenci
bezskutecznie rąbali siekierami zwaloną reję. – Ciąć! Nie wałkonić się! Ciąć!
Doktorze, zrób coś, jeśli da się jeszcze coś uczynić. Umiejętności żeglarskie już

background image

nam nie pomogą. Biegnę po siekierę!

– Nie dawaj za wygraną! – zawołał Kotapoducha, gdy Spalony Słońcem

zeskoczył przez kapę na śródokręcie.

Arthur spojrzał na błyskawicznie zbliżającą się piracką jednostkę, a potem na

żywy obraz w ogromnej pozłacanej ramie. Nawet bez skomplikowanych kalkulacji
rzucało się w oczy, że „Dreszcz” dogoni „Mola” przed transferowym portalem.
Pozostał jeszcze tak długi dystans do pokonania...

Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl.
– Nie znam się na czarach ani na niczym podobnym – odezwał się. – Ale ten

wielki obraz działa jak podróżny talerz, na którym się staje, żeby dokądś dotrzeć,
prawda?

Scamandros z roztargnieniem skinął głową.
– Skoro więc nie możemy dotrzeć do niego na czas, czy istnieje sposób, aby

go do nas przybliżyć?

Scamandros zmarszczył czoło i przechylił głowę, jakby olśniony pomysłem

Arthura. Chłopiec zauważył, że drobne tatuaże na twarzy doktora przedstawiają
katastroficzne sceny: sztormy na morzu, tonące statki, eksplodujące słońca,
implodujące planety.

Gdy doktor otworzył usta, aby coś powiedzieć, „Dreszcz” wypalił ponownie.
– Ciekawe. Tak, teoretycznie możliwe jest...
Słowa Scamandrosa zagłuszył huk, kiedy kula armatnia trafiła „Mola” w

burtę, nieco z tyłu i poniżej koła sterowego. Ciężkie drewno rozpadło się na tysiące
śmiertelnie niebezpiecznych odprysków, długości nawet trzydziestu centymetrów.
Ogromne drzazgi zaświstały nad pokładem rufówki.

background image

Rozdział 7

Arthur dopiero po chwili uświadomił sobie, że leży na pokładzie, tuż przy

relingu, a jego zdrowa noga zwisa za burtą. Wszędzie dookoła słyszał wrzaski i
jęki. Przez moment sądził, że dostał nagłego ataku astmy i zemdlał z braku tlenu.
Jego oddech był jednak bez zarzutu, a przynajmniej tak się wydawało chłopcu, nim
gwałtownie odzyskał pełną świadomość. W powietrzu fruwały wielkie drzazgi...

Podciągnął nogę, usiadł i rozejrzał się. Ledwie do niego docierało, że

złamaną kończynę przeszywa ból, zdążył już do niego przywyknąć. Na szlafroku
ujrzał plamy jaskrawoniebieskiej krwi. Poczuł ból w lewej dłoni. Gdy ją uniósł,
znowu zobaczył krew, tym razem czerwoną. Nie było jej wiele. Skupił uwagę na
środkowym palcu i wyciągnął z niego drzazgę o kształcie igły. Jej ostrze przebiło
skórę na kostce i drewno sterczało z ciała.

– Popatrz sam! Kompletnie zniszczona! – jęknął ktoś obok Arthura. Chłopiec

odwrócił się powoli. Po drugiej stronie pokładu zobaczył wielką dziurę. Siła
wybuchu porozrywała deski i rozrzuciła ich szczątki. Na potrzaskanym drewnie,
wśród drzazg i odprysków, widniały plamy błękitnej krwi.

Ichabod wskazywał palcem kamizelkę. Z brzucha Rezydenta sterczał ostro

zakończony kawał drewna długości przedramienia Arthura. Z rany ciekła niebieska
krew i gromadziła się w kieszeni kamizelki.

– Nie boli? – zdumiał się chłopiec. Był w szoku, lecz zdezorientowany

umysł podpowiadał mu, że warto ponownie obejrzeć całe ciało. Arthur wiedział, że
dla Rezydenta nawet obcięcie głowy nie oznacza śmierci, lecz marna to była
pociecha, gdyż nim samym rządziły inne prawa. Gdyby odniósł taką ranę jak
Ichabod, z pewnością już by nie żył.

– Boli, i to jak! – Ichabod wykrzywił usta. – Ale popatrz tylko na moją

ulubioną kamizelkę!

Arthur obejrzał sobie ręce i nogi. Wydawały się w porządku. Ostrożnie

pomacał się po brzuchu i głowie. Najwyraźniej one również nie ucierpiały. Zranił
się tylko w palec.

Rezydenci przy kole sterowym nie mieli tyle szczęścia. Arthur ledwie mógł

na nich patrzeć, tak bardzo byli pokłuci ostrymi kawałkami drewna. Chłopak
cieszył się, że błękitna krew nie wygląda tak dramatycznie jak prawdziwa, ludzka.
Członkowie załogi przez cały czas narzekali na gnębiącego ich pecha.

– Ciężko ranni do kwatery kapitańskiej! – rzucił doktor Scamandros. Nie

wyglądał na rannego, lecz z rękawa jego żółtego szynela sączył się strumyk
niebieskiego płynu. – Ty także, śmiertelniku! Mogłeś tu zginąć! Pod pokład,
natychmiast. Ichabod, zaopiekuj się naszym cennym pasażerem.

Arthur dźwignął się i z wahaniem ruszył na schodki. Ichabod szedł u jego

background image

boku.

– Co zamierzasz uczynić, doktorze? – spytał kapitan Kotapoducha smętnie,

zapatrzony w miejsce, w którym niegdyś znajdowała się jego stopa oraz jeden z
drugiej jakości butów. – Moim zdaniem kulę armatnią powleczono Nicością.

– Gdyby tak było, czułbyś się o wiele gorzej, kapitanie – zauważył doktor

Scamandros. – jak już nadmieniłem, istnieje teoretyczna możliwość przyśpieszenia
transferu poprzez przysunięcie portalu do podróżnego, a nie na odwrót. Rzecz
jasna, jest to zadanie niebywale trudne i niebezpieczne.

Wszyscy patrzyli na piracką jednostkę za rufą. Wrogi okręt ponownie

wypalił i niemal w tej samej chwili wielka fontanna wody wystrzeliła z morza
nieco przed dziobem, od strony bakburty „Mola”.

– Co mogłoby się zdarzyć gorszego niż wieczne zniewolenie albo powolna

śmierć w męczarniach, pod wpływem opartych na Nicości czarów Złocienia? –
westchnął Zgodniak. Z jego tonu nie wynikało, że naprawdę pragnie się o tym
przekonać.

– Jeśli nam się nie powiedzie, nie przeniesiemy się do Pośledniego

Królestwa, lecz do Otchłani Nicości, gdzie zostaniemy natychmiast zgładzeni.

– Moja kolekcja też przepadnie? – zainteresował się kapitan Kotapoducha.
– Zniknie okręt oraz wszystko, co się na nim znajduje i jest z nim związane –

podkreślił Scamandros. – Także twoje znaczki, kapitanie. Zatem jakie rozkazy
wydasz?

Arthur zawahał się na schodach, pragnąc usłyszeć odpowiedź Kotapoduchy.

Musiała istnieć inna droga... Może zdołałby uciec przez Niebywałe Schody? Nie,
nie w swojej obecnej kondycji. Zapewne nawet nie miał dość mocy...

– Nie mogę dopuścić, aby moja kolekcja wpadła w ręce Złocienia –

oświadczył kapitan Kotapoducha słabym głosem. – Wszystko... albo Nicość!

Arthur ujrzał, jak Scamandros rozchyla poły żółtego szynela. Podszewka

płaszcza była obszyta dziesiątkami kieszonek i pętelek na magiczne przybory i
urządzenia. Zaklinacz wybrał dwa ostro zakończone pręty z brązu, wyposażone w
haczyki przy szpicach. Chociaż pod paltem były miniaturowe, długie na zaledwie
kilka centymetrów, to gdy je wyciągnął, momentalnie wydłużyły się na co najmniej
metr.

– Pogrzebacze – wyjaśnił Ichabod. – Od kompletu. Bardzo ładne. Idziemy

dalej!

Arthur ruszył za Ichabodem na dół, przejściem koło bakburty, gdzie Spalony

Słońcem oraz załoga kończyli pracę przy odcinaniu złamanej rei i usuwaniu innych
szczątków. Przy kapie chłopiec zatrzymał się jednak i odwrócił ku Scamandrosowi,
który właśnie wyciągał przed siebie ręce z pogrzebaczami. Pręty z brązu
bezustannie się wydłużały, aż wreszcie przybrały postać niewyraźnych strumieni
światła, sięgających do nieba i na boki okrętu.

background image

Zaledwie kilka sekund później przeobrażone pogrzebacze docierały już do

wielkiej pozłacanej ramy portalu prowadzącego do Pośledniego Królestwa. Haki na
końcach prętów miały teraz długość co najmniej dziesięciu metrów. Pogrzebacze
zakołysały się poza obrębem ramy, lecz Scamandrosowi udało się je zahaczyć. Gdy
słoneczny brąz zetknął się z magiczną pozłotą, zabrzmiał przenikliwy, metaliczny
zgrzyt.

Wszyscy na okręcie wbili wzrok w portal oraz dwa haki doktora. Ichabod nie

protestował i nie usiłował skłonić Arthura do zejścia pod pokład. Podobnie jak inni,
chciał zobaczyć, co się zdarzy.

Scamandros wykrzyknął jakieś słowo, które przeszyło Arthura niczym iskra

elektryczna. Chłopak wrzasnął i przycisnął dłonie do uszu. Doktor ponownie
krzyknął, Arthur zaś, nagle zupełnie wyczerpany, spadł ze schodów, pociągając za
sobą zaskoczonego Ichaboda.

Scamandros szarpnął pogrzebacze z powrotem ku sobie. Ze zgrzytem

dziesięciu tysięcy palców na przeogromnej tablicy szerokie wrota prowadzące na
Wyspę Utraconej Nadziei zadrżały i ruszyły ku „Molowi”.

Z początku zdawało się, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Portal

szybko przybliżał się do okrętu, który żeglował w jego kierunku.

Kiedy jednak statkowi pozostało do pokonania zaledwie kilka metrów, portal

zaczął się chwiać i trząść, a jego górna krawędź pochyliła się niebezpiecznie.
Zamiast zwykłego nieba zza ramy wyłoniła się ciemna masa, połyskująca niczym
kamień wulkaniczny.

Otchłań Nicości.
– Prędzej! – wrzasnął Scamandros ze strachem w głosie. – Niech ten okręt

płynie prędzej!

Zastygli w nabożnym lęku Rezydenci rzucili się do pracy, poganiani

niewiarygodnie donośnym wrzaskiem Spalonego Słońcem. Trymowali reje,
napinali liny, stawiali żagle tam, gdzie prawie nigdy ich nie rozwijano.

– Prędzej! – wył Scamandros. Portal walił się przed dziobem okrętu. Zamiast

ciągnąć ramę pogrzebaczami, doktor usiłował ją teraz podtrzymać. Ciemność
falowała za niebotycznym obrazem. – Musimy się przedostać, nim portal runie!

Tymczasem rama pochylała się coraz bardziej. Bukszpryt „Mola” przeszył

lśniącą, pokawałkowaną powierzchnię wizerunku obcego świata. Chwilę później
dziób okrętu i reszta kadłuba zanurzyły się w obrazie. Światło złagodniało,
przybierając spokojniejszy, złocisty odcień. Muskająca Arthura bryza natychmiast
stała się ciepła.

Gdy stewa rufowa „Mola” minęła portal, Scamandros padł na pokład, a jego

pogrzebacze zadźwięczały na deskach. Znowu wyglądały jak zwykłe pręty z brązu.
Portal, spełniwszy zadanie, zapadł się w sobie. Ustąpiło zagrożenie Nicością.

„Mola” czekały jednak inne kłopoty.

background image

– Lądowanie na wodzie! Przygotować się! – ryknął Spalony Słońcem. –

Uwaga!

Arthur cofnął się instynktownie i uchwycił się drabiny przy bakburcie.

Spalony Słońcem wrzeszczał strasznie głośno, co dowodziło, że sprawa jest
poważna.

„Mól” w całości przeniknął przez portal, lecz ze względu na kąt nachylenia

obrazu okręt wpadł do innego świata z wyższego poziomu. W momencie
pokonywania wrót jednostka znajdowała się około dziesięciu metrów nad wodą.

„Mól” z impetem spadał w morze.
Nie zdążyło przebrzmieć echo krzyku Spalonego, kiedy okręt mocno się

pochylił, dziobem do przodu. Arthur zauważył, jak Ichabod ześlizguje się obok
niego i dopiero po chwili udaje mu się złapać za kraty. Inni Rezydenci przetaczali
się po pokładzie. Niektórzy spadali lub zeskakiwali z takielunku, ale Arthur
widział, że trafiali do fiołkowego morza.

Potem okręt zderzył się z morzem. Nogi Arthura podleciały do góry, ale

udało mu się nie puścić drabiny. Zdrową nogą desperacko wierzgał na wszystkie
strony, usiłując znaleźć punkt oparcia i uniknąć zjazdu z rufy na całkowicie
zanurzony dziób. Przez upiorną sekundę wydawało mu się, że cały okręt da nura w
fiołkową toń. Jednostka zagłębiła się w niemal dziesięciometrowej warstwie
spienionej wody, lecz na szczęście wypłynęła, gwałtownie rozkołysana. Jej ruch
sprawił, że jeszcze więcej Rezydentów wpadło do morza.

Arthur był cały mokry, lecz nie puszczał drabiny. „Mól” stopniowo się

uspokajał. Ichabod wstał, otrzepał ubranie, cmokając z irytacją, i podszedł do
Arthura. Znikło drewno, które sterczało Rezydentowi z brzucha, jednak kamizelkę
miał nadal przesiąkniętą błękitną krwią.

– Zejdź niżej – zachęcił chłopca. – Zatamowałem krwotok, ale muszę pomóc

doktorowi, jeśli ktoś naprawdę jest poważnie ranny.

– Czy w takich warunkach wstawanie jest bezpieczne? – zapytał Arthur.

Nawet nie zamierzał zgadywać, co może oznaczać określenie „naprawdę poważnie
ranny”.

Ichabod powiódł wzrokiem dookoła.
– Chcę wierzyć, że tak – potwierdził. – Przeniknęliśmy przez Portal

Transferowy. Morze w tym miejscu jest całkiem spokojne, przynajmniej teraz.

Arthur ostrożnie wstał i skrzywił się, czując paroksyzm bólu w nodze. Gdy

nieco przestał cierpieć, rozejrzał się wokoło. Spalony Słońcem wydawał rozkazy,
lecz niezbyt głośno. Rezydenci wspinali się z powrotem po olinowaniu na pokład, a
ci, którzy nie spadli do morza, wędrowali już po rejach, przygotowując się do
zwinięcia żagli.

Sytuacja wydawała się zaskakująco sielankowa. Spokój zakłócił dopiero

jeden z Rezydentów, który wytknął głowę z przedniego luku.

background image

– Panie Spalony Słońcem! – krzyknął. – Pękło kilkanaście wzdłużnych

pasów poszycia! Kokpit nabrał ponad metr wody!

Arthur spojrzał na Ichaboda.
– Mniemam, że to oznacza, iż toniemy – wyjaśnił Rezydent spokojnie. – Bez

wątpienia za moment usłyszymy więcej. A teraz chciałbym oczyścić ci ubranie z
drobin drewna.

Nie czekając na pozwolenie, Ichabod przystąpił do usuwania drzazg z

ramion chłopca. Arthur przypomniał sobie, jak niewiele brakowało, by przeszyły
go śmiertelnie jeszcze bardziej niebezpieczne większe.

Musiał się odsunąć, aby zrobić miejsce Spalonemu Słońcem, który biegł z

powrotem na pokład rufowy i z rozpędu wskoczył na środkowy stopień. Przy kole
sterowym zapanowało zamieszanie. Doktor Scamandros był na wpół przytomny,
lecz nadal trzymał wszystkie mapy. Szczegółowe plany były potrzebne do tego, by
jeszcze przed zatonięciem jednostki załoga zorientowała się, co należy robić.
Wszystko wskazywało na to, że przy takim tempie nabierania wody przez pęknięty
kadłub okręt pójdzie na dno w ciągu najbliższych trzydziestu minut.

Chociaż kapitan Kotapoducha i starszy mat Zgodniak znajdowali się na

miejscu, dowodzenie przejął jak zwykle Spalony Słońcem.

– jak rozumiem, kapitanie, będziesz chciał skierować okręt prosto na Plażę

Przeciwkrabową? – spytał całkiem spokojnie. Wskazał dłonią Wyspę Utraconej
Nadziei, odległą o nieco ponad półtora kilometra. – Nieraz tam bywałem.
Piaszczyste dno jest dobre, głębokie i dość strome. Gdy osiądziemy na mieliźnie,
będziemy mogli wciągnąć okręt na plażę i przechylić go, by naprawić uszkodzenia.

– Hm, tak, doskonale, panie Spalony Słońcem, proszę brać się do pracy –

zgodził się Kotapoducha. – Ja tylko... ehem... skontroluję sytuację pod pokładem.
Plaża Przeciwkrabowa, tak? Wybornie. Wyśmienicie. Panie Zgodniak, jak
rozumiem, możemy powierzyć statek pieczy pana Spalonego Słońcem?

– Słucham? – spytał Zgodniak. Tył palta miał podziurawiony jak sito, a na

niektórych otworach widniały plamy jego własnej błękitnej krwi. – Tak jest,
kapitanie.

Obaj opuścili pokład rufowy i przedefilowali obok Arthura oraz Ichaboda.

Nawet nie spojrzeli na chłopca i sprawiali wrażenie, że bardzo im śpieszno do
kabiny kapitana. Kotapoducha mamrotał coś na temat wilgotności, gumy arabskiej
i ząbkowanych krawędzi.

– Fascynujące czasy – westchnął Ichabod. – Zderzenia takich zdarzeń nam

się nie zdarzają. Od ostatnich stu lat, a nawet więcej, nic podobnego nam się nie
przytrafiło. Chodźmy.

– Nie moglibyśmy zostać na pokładzie? – spytał Arthur, kiedy odchodzili.

Nadal był bardzo roztrzęsiony po wybuchu kuli armatniej, a w dodatku, jak
przewidział, po opuszczeniu Domu miał pewne trudności z oddychaniem. Poza tym

background image

niespecjalnie pragnął ujrzeć „naprawdę poważnie rannych” i ogromnie chciał
pozostać na świeżym powietrzu. Gdyby zszedł pod pokład, pewnie zwymiotowałby
ze zdenerwowania. Potrzebował tlenu i czegoś, na czym zdołałby skupić uwagę.

– Pewnie byśmy mogli – odparł Ichabod z wahaniem. – Kapitan i pan

Zgodniak zajmą się przeglądaniem kolekcji i tylko ona będzie ich interesowała. Z
kolei doktor Scamandros zawoła mnie, jeśli będę mu potrzebny. Poprosimy pana
Spalonego Słońcem o zgodę na dołączenie do niego na pokładzie rufowym.

Ichabod przywołał Spalonego Słońcem, który po chwili skinął głową i

ruchem dłoni nakazał im obu wejść na górę. Dwaj dotychczasowi sternicy w
towarzystwie doktora Scamandrosa zeszli pod pokład, by opatrzyć rany. Ich
miejsce zajęło dwóch Rezydentów, którzy ściągnęli Arthura z boi.

– To dopiero było żeglowanie, a niech mnie – oświadczył Spalony Słońcem,

kiedy Arthur podszedł bliżej. Rezydent wydawał się niesłychanie radosny. –
Niewielu jest takich, co mogą powiedzieć, że wymknęli się pościgowi „Dreszcza”.

– Przecież toniemy – zauważył Arthur.
– Nabieramy wody, to fakt – przyznał Spalony. – Ale zanim okręt pójdzie na

dno, znajdziemy się na plaży. Czeka nas co najmniej tydzień naprawiania i
remontowania.

– Tydzień! – jęknął Arthur i zakaszlał. Ze strachu nagle poczuł silny ucisk w

płucach. Tydzień spędzony w tym Poślednim Królestwie mógł oznaczać siedem
straconych dni w jego własnym świecie. Wciąż nie rozumiał, jakie są różnice w
upływie czasu w Domu i w Poślednich Królestwach, lecz spędzanie na wyspie tylu
dni wydawało się złym pomysłem. A jeśli w rezultacie straci tydzień w domu? Jego
rodzice oszaleją z niepokoju, podobnie zresztą rodzice Liść. Na dodatek nie miał
żadnych lekarstw przeciw astmie, więc mógł nie dotrwać nawet do końca tygodnia.
A jeśli pogorszy się stan jego złamanej nogi?

– Nie mogę spędzić tygodnia na bezludnej wyspie!
– Będziesz musiał, chyba że lepszy z ciebie pływak, niżby się na pozór

zdawało – odparł Spalony Słońcem. – Na tym świecie nie ma nic a nic. Mnóstwo
wysp, trochę czegoś, co od biedy można nazwać rybami i drobiem, i jeszcze nieco
dobrego drewna. Na tym koniec. Bezpieczna kryjówka przed piratami Złocienia i
wścibskimi gryzipiórkami z Domu.

– Wścibskimi gryzipiórkami?
– Urzędnikami. Inspektorami. Kwestorami. Audytorami. Sam wiesz.
– Urzędnikami? Czemu mielibyśmy się przed nimi ukrywać? – spytał Arthur.

Rzecz jasna, on również nie chciał natknąć się na żadnego z nich. Zbyt wielu
służyło Wykonawcom, którzy byli jego wrogami.

– Przebywamy na obszarze Poślednich Królestw bez licencji – wytłumaczył

mu Ichabod. – Obowiązuje nas Pierwotne Prawo, za pozostawanie tutaj bez
zezwolenia wyznaczono surowe kary. Inna sprawa, że kłopoty raczej nam nie

background image

grożą, odkąd umysł Pani Środy wpadł w dryf, przez co zjadła połowę swoich
urzędników i zatonęła...

– Zamilknij! – przerwał mu Spalony Słońcem. – Nadal pozostajemy

poddanymi Jaśnie Pani!

– Racja! Racja! Panie Spalony Słońcem, błagam o wybaczenie.
– Tak czy owak, mamy uzasadnione powody, aby tutaj przebywać, więc

może uznano by je za wystarczające wytłumaczenie – orzekł Spalony po krótkim
namyśle. Choć rozmawiał z Arthurem, jego spojrzenie błądziło po masztach i
żaglach, okręcie i załodze. – Gdy tylko będzie to możliwe, wrócimy na Morze
Graniczne i ponownie zajmiemy się wydobywaniem skarbów. Teraz musimy
skrócić żagle. Mamy duże zanurzenie, piasek jest miękki, ale i tak przed nami
jeszcze spory dystans do pokonania.

Spalony Słońcem nagle podniósł głos i zaczął donośnie wywrzaskiwać

niezrozumiałe polecenia, w których przewijały się określenia typu: „gejtawy
zdwojone rogów szotowych”, „gordingi” czy „likliny”. Załoga natychmiast
przystąpiła do energicznego wykonywania rozkazów.

– Teraz musimy tylko osadzić okręt na piasku jeszcze przed podwieczorkiem

– oświadczył Spalony Słońcem pogodnie, nie odrywając wzroku od szybko
przybliżającej się plaży. – Staram się ich skłonić do rezygnacji z popołudniowej
herbatki, lecz nic z tego. Kto raz był urzędnikiem, na zawsze nim pozostanie,
choćby potem latami łykał morską sól.

Po zrefowaniu żagli okręt zwolnił i nawet Arthur widział, że kadłub głębiej

zanurzył się w morzu i wolniej reaguje na ruchy koła sterowego. Znajdowali się
jednak w odległości zaledwie kilkuset metrów od wielkiego, migotliwego rogala
plaży, niezwykle podobnej do tych, które widuje się na Ziemi. Jedyna różnica
polegała na tym, że piasek miał barwę bardzo jasnego błękitu.

– Damy radę – oświadczył Spalony Słońcem, ale jeszcze kiedy mówił,

gdzieś głęboko pod pokładem rozległ się dzwonek. Wibrujący dźwięk zabrzmiał
kilka razy. W odpowiedzi na sygnał członkowie załogi momentalnie puścili liny i
ześliznęli się na pokład. Rezydenci, którzy wypadli za burtę, przestali bezwolnie
unosić się na wodzie i natychmiast rzucili się sprintem ku okrętowi, osiągając
niemal olimpijskie tempo, choć bez stylu i bez cienia należnej olimpijczykom
gracji. Nawet sternicy porzucili koło i ruszyli w stronę tłumu gromadzącego się na
głównym pokładzie przy kratownicy. Dopiero Spalony Słońcem zdecydowanie ich
powstrzymał, stając im na drodze.

– O, nie, wykluczone! – krzyknął. – Ile razy mam wam powtarzać to samo?

Jeśli stoicie za sterem, nie możecie obaj iść na podwieczorek! Musicie chodzić na
zmianę.

Arthur rozejrzał się po głównym pokładzie. Rezydenci sięgali po delikatne,

porcelanowe filiżanki z herbatą, które wyłaniały się z kratownicy, choć nie było

background image

nikogo, kto by je podawał. W powietrzu materializowały się także ciasteczka;
żeglarze ostrożnie brali je w palce i skubali. Na ten widok Arthur uświadomił sobie,
że jest niebywale głodny i spragniony, pomimo że Spalony Słońcem uraczył go
wodą, gdy płynęli łodzią. Wiedział, że nie potrzebuje jedzenia ani picia, lecz
odczuwał silne łaknienie.

– Jak... skąd się biorą te filiżanki?
– To jedna z rzeczy, które się nie zmieniły po tym, jak przerobiliśmy biuro

rachunkowe – wytłumaczył mu Ichabod. – Jakiś dział w Niższym Domu nadal
dostarcza nam popołudniową herbatkę, gdziekolwiek jesteśmy w Domu czy w
Poślednich Królestwach. Śmiem zakładać, że stosowny rozkaz wydano dawno
temu i nigdy go nie cofnięto. Naturalnie to bardzo komfortowy przywilej,
przedmiot zazdrości wielu innych okrętów.

– Cholerne przekleństwo – warknął Spalony Słońcem i przyłożył dłonie do

ust. – Wszyscy na rufę! Mocno trzymać filiżanki i spodki! – wrzasnął.

Załoga zwlekała z wypełnieniem rozkazu, więc Spalony Słońcem musiał

ponownie go wykrzyczeć. Plaża znajdowała się w odległości zaledwie
pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów.

– Na rufie będą bezpieczniejsi – wyjaśnił Arthurowi. – Podczas uderzenia o

brzeg możemy stracić maszt, ale cokolwiek się zdarzy, drzewce padną do przodu.

Arthur popatrzył na dwa strzeliste maszty i wiszącą na nich masę rei oraz

żagli i want. Konstrukcja musiała ważyć wiele ton, i jeśli któryś z masztów albo
oba padłyby do tyłu, wówczas wszyscy zostaliby zmiażdżeni.

– Trzymać się! – ryknął Spalony Słońcem.

background image

Rozdział 8

Arthur prawie nie wyczuł zderzenia „Mola” z plażą. Pokład nieco zadrżał,

ale siedzącemu chłopcu nie groził upadek. Wyprostował chorą nogę i mocno
chwycił się żelaznego kółka przy relingu.

Chwilę później statkiem wstrząsnęły silniejsze drgania, gdy wbijał się w

głęboki piasek. Arthur z uwagą obserwował maszty. Choć drewniane słupy się
zatrzęsły, takielunek zagrzechotał, a kilka lin oraz bloczków spadło na pokład, nic
gorszego się nie zdarzyło.

Po pokonaniu jeszcze kilku metrów „Mól” zatrzeszczał po raz ostatni i się

zatrzymał. Przez chwilę stał wyprostowany, a potem powoli przechylił się na bok.
Znieruchomiał na dobre, gdy pokład osiągnął dwudziestostopniowy przechył.
Chłopak zaczął się obawiać, że okręt całkiem położy się na burcie, lecz głęboki
piasek wokół kadłuba był najwyraźniej wystarczającą podporą.

Co zadziwiające, nikt z załogi nie upuścił filiżanki z herbatą. Gdy Arthur

niepewnie podpełzł nad krawędź pokładu i popatrzył na niebieski piasek, Ichabod
poszedł po herbatę dla niego.

Chłopiec z wdzięcznością przyjął napój i chętnie wypił bardzo mocny, słodki

i gęsty od mleka napar. Gdy filiżanka była już pusta, oddał ją Ichabodowi.

– Jeszcze? – spytał Rezydent.
– Tak, poproszę.
Arthur nie krył zaskoczenia, gdy Ichabod po prostu wręczył mu filiżankę i

okazało się, że znowu jest pełna. Co dziwne, tym razem herbata była czarna, a
słodkość zawdzięczała substancji nasuwającej skojarzenia z melasą. Chłopak i tak
wysączył napój.

– Jeśli chcesz się napić, po prostu powiedz: „jeszcze" – objaśnił Ichabod.

Wręczył Arthurowi ciasteczko i dodał: – Tak samo jeśli pozostanie ci okruszek po
ciastku, po prostu powiedz: „jeszcze”, i dostaniesz następne. Możesz jeść i pić ile
dusza zapragnie, do czasu zakończenia podwieczorku, czyli, o ile się nie mylę,
przez kolejnych pięć minut.

Arthur skinął głową i skupił całą uwagę na piciu i jedzeniu. Od czasu do

czasu z pełnymi ustami mamrotał „jeszcze”.

Dokładnie pięć minut później, według wskazań chodzącego do tyłu zegarka

Arthura, filiżanka i nadgryzione ciastko znikły. Dematerializacja jedzenia była dla
Spalonego Słońcem sygnałem do wykrzyczenia serii rozkazów, które najwyraźniej
dusił w sobie przez cały podwieczorek. Arthur zrozumiał z nich tylko tyle, że
dotyczą podparcia okrętu, aby się nie przewrócił, opuszczenia kotwic i
przeniesienia na brzeg mnóstwa rozmaitych przedmiotów.

Syty chłopak wreszcie się rozgrzał i odprężył, przekonany, że bezpośrednie

background image

niebezpieczeństwo minęło. Mimowolnie ziewnął. Jego zegarek wskazywał dziesięć
po dziesiątej, lecz Arthur wiedział, że musiał spędzić ponad siedem godzin
bezczynnie na boi, a do tego należało przecież doliczyć pływanie na łóżku podczas
sztormu.

Na wspomnienie boi chłopiec przypatrzył się dłoniom. Nadal widniał na nich

czerwony barwnik, który w dodatku nawet nie pojaśniał. Wyglądało na to, że
przeniknął pod skórę, zupełnie jakby się w nią wgryzł.

– Czerwona Dłoń – mruknął Ichabod. – Doktor Scamandros powinien ją

oczyścić. Tym kolorem Złocień oznacza wszystkie swoje kryjówki ze skarbami.
Barwnik został tak pomyślany, aby przetrwać wieczność, a przynajmniej do czasu
wytropienia złodzieja przez Złocienia, który zechce wymierzyć przestępcy
straszliwą karę. A właściwie co robiłeś na boi?

– Byłem... rozbitkiem – wykrztusił Arthur.
– Z pokładu „Łożżestalli” – wtrącił Spalony Słońcem, prześlizgując się po

pokładzie. – Tak przynajmniej powiadasz. Kapitan, pan Zgodniak oraz ja
chcielibyśmy usłyszeć opowieść Artha, Ichabodzie, zatem wstrzymaj się z
pytaniami do kolacji. Posiłek będzie podany na brzegu, więc na początek możesz
przenieść na plażę stół kapitana. Arth, ty również zejdź na brzeg i trzymaj się na
uboczu.

– Tak jest – potwierdził Ichabod bez większego entuzjazmu.
– I więcej zapału, szczurze lądowy.
Ichabod poczuł jednocześnie złość i przypływ energii, gdy usłyszał, jakim

mianem określił go przełożony. Aby utrzymać równowagę na pochyłym pokładzie,
musiał niemal zgiąć się wpół; dopiero w takiej pozycji dogramolił się do kapy i
pośpieszył na dół. Arthur został sam.

Chciał zadać Spalonemu Słońcem kilka pytań, dotyczących niemal

wszystkiego, a w szczególności okrętu o zielonych żaglach, który zabrał Liść.
Młodszy mat był jednak zbyt zajęty wykrzykiwaniem rozkazów i kręceniem się po
pokładzie rufowym.

Po kilku minutach obserwacji załogi chłopiec ruszył pod pokład i przeszedł

się między zapracowanymi Rezydentami, wśród sprzętu i ładunku, który właśnie
wiązano lub wyciągano przez włazy na śródokręciu. W końcu znalazł drogę na
dziobówkę, gdzie z obu burt zwisało kilka drabin z grubych lin. Zaczekał, aż w
kolejce schodzących na ląd Rezydentów z ładunkami pojawi się wolne miejsce, a
potem ostrożnie przeszedł na drugą stronę relingu i ruszył na dół po drabinie.

Zadanie wcale nie było proste, ze względu na unieruchomioną w formie

nogę, lecz chłopiec dał sobie radę. Okręt utkwił w wodzie, więc Arthur musiał
zsunąć się do morza, które na szczęście okazało się bardzo płytkie. Wyglądało na
to, że błękitny piasek właściwie niczym nie różni się od zwykłego, ziemskiego
piachu. Z pewnością trudno byłoby po nim chodzić, nawet z całkowicie sprawnymi

background image

nogami. W pewnej chwili chłopiec zorientował się, że bezwiednie naśladuje
jednego z Rezydentów, który miał drewnianą nogę i dlatego nie tyle szedł, ile wlókł
się po plaży.

Pośród wielu innych przedmiotów, Rezydenci wynieśli na piach skrzynię z

kryjówki Złocienia. Arthur do niej podszedł. Wyglądała zwyczajnie – jak wielki,
drewniany kufer z okuciami z brązu na każdym rogu i brązowymi listwami na
wieku. Chłopiec zastanawiał się, co skrywa skrzynia. Co mogło przedstawiać dla
pirata Złocienia tak wielką wartość?

Arthur usiadł i oparł się plecami o kufer. Ogarnęło go przemożne zmęczenie,

lecz nie chciał zasypiać. Musiał zadecydować, co dalej robić, choć w gruncie
rzeczy miał niewielki wybór. Czuł, że powinien w jakiś sposób się upewnić, iż Liść
jest cała i zdrowa, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Ponadto mógłby
spróbować porozumieć się z Pierwszą Damą lub z Suzy. Dobrze by też było, gdyby
jak najszybciej postarał się wrócić do swojego domu. Liść miała jednak rację,
najpierw należało zrobić porządek z Panią Środą. W tym celu musiał znaleźć Trzeci
Fragment Woli, przejąć Trzeci Klucz...

Arthur błądził myślami tak długo, aż przybrały one formę bezładnego

kłębowiska rozmaitych problemów i wątpliwych rozwiązań. Organizm chłopca nie
był w stanie dłużej walczyć ze zmęczeniem, i Arthur w końcu zdał sobie z tego
sprawę.

Wyczerpany osunął się na piasek, jego głowa przechyliła się na bok. Zasnął,

a Rezydenci niezmordowanie opróżniali okręt z ładunku i podpierali go
niewykorzystywanymi rejami oraz masztami.

Obudził się o zmierzchu. Z początku nie potrafił się połapać, gdzie jest i

dlaczego. Leżał na niebieskiej plaży, a na dodatek na horyzoncie zanurzało się w
morzu gigantyczne, cynobrowe słońce. Jego niespotykane światło mieszało się z
fiołkową barwą wody i błękitem piasku. Wszystko to razem wprawiło chłopca w
przykry niepokój.

Natychmiast zrozumiał, czemu się ocknął. Obok siedział doktor Scamandros

i obserwował jego nogę przez przyrząd, przypominający bardzo krótką lunetę.
Ponadto miał przy sobie mały miech ze skóry. Arthur uznał, że tak mógłby
wyglądać praprzodek współczesnej pompki do pneumatycznych materaców.

– Co robisz? – zapytał Arthur podejrzliwie. Usiadł i zerknął na Scamandrosa.

Medyk wyglądał inaczej niż dotąd, choć chłopiec dopiero po chwili pojął, na czym
polega różnica. Znikły animowane tatuaże doktora, który przywdział wełnianą
czapkę z długim frędzlem, zwisającym mu wzdłuż szyi.

– Niedawno złamałeś nogę – zauważył doktor Scamandros. – Trzeba ją było

nastawiać.

– Wiem – burknął Arthur. Noga ponownie go rozbolała i pomyślał, że

Scamandros ją czymś dźgał. – Dlatego umieszczono ją w formie. Która znikła...

background image

Rzeczywiście, superultranowoczesna forma rozpadła się niemal całkowicie.

Pozostały po niej tylko cienkie paski, spomiędzy których prześwitywała blada,
opuchnięta skóra.

– W zwykłych okolicznościach wyleczyłbym ci tę nogę – oświadczył doktor

Scamandros. – Moje badanie wykazało jednak bardzo silne i nietypowe skażenie
magiczne, które zablokuje wszelkie próby bezpośredniego wpływania na kość.
Mogę za to wyposażyć cię w lepszy aparat i mocą słabej magii zminimalizować
ból.

– Chętnie – odparł Arthur z wahaniem. – Tylko czego sobie życzysz w

rewanżu?

– Tylko twojej dobrej woli. – Scamandros zaśmiał się bez przekonania.

Następnie poklepał miech i dodał: – Jak zrozumiałem ze słów Ichaboda, możesz
być przeziębiony, prawda? Gdyby tak było, chętnie przyjąłbym plon, złożony z
wszelkiego typu kichnięć, kręcenia w nosie, a także śluzu i flegmy.

Arthur na próbę pociągnął nosem.
– Nie, nie jestem przeziębiony. Tylko przyszło mi do głowy, że mógłbym

być.

Scamandros popatrzył przez krótką lunetę na klatkę piersiową Arthura.
– Dostrzegam także zaburzenia w wewnętrznej strukturze twoich płuc –

zauważył. – To niebywale interesujące. Ponownie nastąpiło magiczne skażenie
wysokiego stopnia, ale sądzę, że chyba potrafiłbym osłabić ukryte przyczyny
problemu. Czy mam kontynuować?

– Hm, nie jestem pewien – zawahał się Arthur i odetchnął głęboko. Nie

potrafił całkowicie wypełnić płuc powietrzem, lecz jego kondycja nie była
najgorsza. – Chyba zaczekam. Kiedy wrócę do Domu, wszystko będzie dobrze.

– Zatem tylko aparat – podsumował doktor Scamandros. – I złagodzenie

bólu.

Wsunął do kieszeni szynela lunetę, sięgnął za pazuchę i wydobył płaską

puszkę z naklejką, przedstawiającą jaskrawoczerwonego kraba. Do puszki był
przymocowany klucz. Scamandros go oderwał, doczepił do specjalnej wypustki i
wykorzystał do odwinięcia metalowego wieczka. Wewnątrz znajdowało się coś, co
przypominało małego kraba. Rezydent odłamał mu nogę, położył ją na piasku i
otwartą dłonią przesunął nad puszką, która znikła.

Arthur patrzył z ciekawością i niepokojem, jak Scamandros podnosi krabią

nóżkę. W jego prawej ręce zmaterializował się gruby ołówek techniczny, którym
doktor lekko nakreślił kilka linii oraz gwiazdek na nodze chłopca. Następnie
klasnął, nie wypuszczając ołówka i krabiego odnóża.

Oba przedmioty znikły jednocześnie, a pozostałości nowoczesnej formy

Arthura zostały momentalnie zastąpione przez fragment krabiego pancerza w
postaci pstrokatego, biało-czerwonego egzoszkieletu, ze stawami na wysokości

background image

kolana oraz kostki.

– Co do bólu... – powiedział Scamandros i nabazgrał coś na kartce papieru

piórem, napełnionym świecącym, purpurowym atramentem. – Recepta dla ciebie.

Arthur przyjął kartkę papieru z postrzępionym brzegiem. Trudno było

cokolwiek na nim odczytać, lecz w końcu udało się.

Papier przeciwbólowy jednorazowo przyłożyć do bolesnego miejsca.
Dr JRL Scamandros DDM (Wyższy dom, Oblany)

– Co oznacza skrót D. D. M. ? I... proszę o wybaczenie... dlaczego tu jest

napisane „Oblany”? – zapytał Arthur, przykładając papier do nogi, bezpośrednio
nad złamaniem, tam gdzie odczuwał najsilniejszy ból. Kartka momentalnie się
pogniotła, a pył z papieru stworzył miniaturową trąbę powietrzną, która wyglądała
tak, jakby przenikała przez nową formę i dostawała się w głąb nogi. Chwilę później
tępy ból zaczął ustępować.

– To znaczy: Doktor Domowej Magii – wytłumaczył Scamandros. – Bardzo

wysoki stopień i prawie jestem jego posiadaczem. Uczciwość nakazuje mi
ujawnienie mojej porażki, lecz oblałem dopiero na ostatnim roku. Siedemset
dziewięćdziesiąt osiem lat zdawanych egzaminów i klęska na koniec. Tak to bywa
z polityką, rozumiesz. Nie chcę jednak o tym mówić. Porozmawiajmy o tobie,
Arth. W kieszeni trzymasz magiczną książkę o ogromnej mocy. Siła tego
przedmiotu jest tak gigantyczna, że bez twojego pozwolenia nie mogę go choćby
dotknąć. Twoje ciało i kości są przesiąknięte śladami magii. Znaleziono cię na boi
niesławnego pirata Złocienia, na Morzu Granicznym w Domu. A jednak jesteś
śmiertelnikiem, przynajmniej w dużej mierze. Zdradź mi, który świat w Poślednich
Królestwach uważasz za swój dom?

Arthur niemal powiedział „Ziemia”, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w

język. Scamandros mu pomógł, niemniej w przenikliwym spojrzeniu jego
brązowych oczu kryło się coś, co kazało Arthurowi sądzić, że im mniej tajemnic
mu zdradzi, tym lepiej.

– Pasażer Arth! Ukłony od kapitana i zaproszenie na wspólną z nim kolację

na plaży!

Okrzyk Ichaboda zabrzmiał w niesłychanie dogodnym dla Arthura

momencie. Chłopiec z trudem wstał, lecz z przyjemnością poczuł, że jego noga jest
skutecznie chroniona przez pancerz kraba. Scamandros pomógł mu zachować
równowagę.

– Jeszcze pogawędzimy, Arth, i to wkrótce – zapowiedział doktor. Arthur

zwrócił uwagę, że tatuaże ponownie wypełzły na twarz Scamandrosa, wyłaniając
się spod skóry niczym rumieniec. Gdy Arthur ruszył przed siebie, Rezydent
pochylił się ku niemu i dodał: – A może powinienem rzec: Arthurze, Mistrzu

background image

Niższego Domu i Panie Odległych Rubieży?

background image

Rozdział 9

Arthur czuł się tak, jakby doktor Scamandros obserwował go przez całą

drogę, którą chłopak musiał pokonać, kuśtykając plażą do wiaty. Widział pod nią
kapitana Kotapoduchę, Zgodniaka i Spalonego Słońcem, zasiadających przy
długim stole, przykrytym białym obrusem. W rogach namiotu wisiały latarnie, a ich
łagodna, żółta poświata silnie kontrastowała z osobliwym, szkarłatnym
zmierzchem.

W głowie idącego plażą chłopca kłębiły się myśli. Czy Scamandros groził

mu ujawnieniem prawdziwej tożsamości? Jego słowa nie brzmiały jak groźba, lecz
Arthur nie mógł mieć pewności. Czego chciał zaklinacz? Komu służył? Otrzymał
nauki w Wyższym Domu... a przynajmniej tak mówił. Mógł oddawać posługi
któremuś z Potomnych Dni, gotowych uczynić wszystko, by powstrzymać Arthura
przed uwolnieniem dalszych fragmentów Woli.

– Uwaga na beczki – ostrzegł chłopca Ichabod, prowadząc go pomiędzy

dwiema piramidami beczek w różnych rozmiarach. Na piasku zgromadzono
mnóstwo rzeczy, lecz wszystko zostało starannie ułożone i uporządkowane. Beczki,
kufry, skrzynie, torby. Pod wiatą, przed stołem, spoczywała skrzynia Złocienia. –
Ichabodzie, podprowadź bliżej naszego pasażera – przykazał kapitan Kotapoducha.
Miał przed sobą otwarty notatnik, a obok niego pióro i kałamarz, podobnie jak
Zgodniak. Spalony Słońcem był zaopatrzony w wielkie, grube, oprawione w skórę
tomisko o rozmiarach kilku cegieł.

Miejsce bardzo kojarzyło się z sądem, a słowo „pasażer” zabrzmiało kubek

w kubek jak „więzień”.

– Stań przed kapitanem i złóż ukłon – syknął Ichabod i szturchnął Arthura.

Chłopiec wykonał polecenie i pochylił głowę nie tylko przed kapitanem, lecz
również Zgodniakiem i Spalonym Słońcem. Kotapoducha i Zgodniak odkłonili się
wstrzemięźliwie, a Spalony mrugnął okiem, co Arthur uznał za dobry znak.

– Ze względu na, hm, nietypowy charakter ostatniego dnia, nie mogliśmy

aktualizować dziennika okrętowego naszej zacnej jednostki, „Mola" – przemówił
Kotapoducha i pochylił się, lustrując Arthura niepewnym spojrzeniem. – Ponieważ
chcę być na bieżąco z wpisami i odnotować twoje wejście na pokład w charakterze
pasażera, muszę wiedzieć, ehem, kim jesteś, dokąd zmierzasz i jaką opłatę
powinieneś uiścić. Ponadto pozostaje jeszcze kwestia tego skarbu.

Gdy skończył mówić, pochylił się i splótł dłonie.
– Chcecie wiedzieć, kim jestem? – spytał Arthur. Nie był pewien, czy

Kotapoducha oczekuje odpowiedzi na postawione pytania.

– W rzeczy samej – potwierdził Zgodniak. – To kluczowa sprawa. Kim

jesteś? Skąd pochodzisz? Dokąd zmierzasz? Jak się znalazłeś na boi Złocienia?

background image

Dlaczego usunąłeś ostrzegawczą czerwoną smołę ze znacznika, uniemożliwiając
nam sprawdzenie, do kogo należy skarb pod boją? Czy rościsz sobie prawa do
kosztowności?

– Cóż... – zająknął się Arthur. Usiłował zyskać na czasie, aby wymyślić

odpowiedzi, które nie wpędzą go w kłopoty. Scamandros niewątpliwie wiedział już
albo miał prawie niezachwianą pewność, kim naprawdę jest Arthur. Czyjego
sytuacja pogorszyłaby się, gdyby inni również poznali fakty? Potrzebował pomocy
– przede wszystkim przy poszukiwaniach Liść.

Nie miał pojęcia, jak się rozwinie sytuacja. Spalony Słońcem powinien go

poprzeć, przez wzgląd na medalion od Żeglarza. Ichabod chyba go lubił.
Kotapoducha i Zgodniak byli głupkowaci, nawet jeśli oficjalnie zajmowali
najwyższe stanowiska na okręcie, zatem nie liczyli się zbytnio. Doktor
Scamandros... Arthur nie miał pewności, co sądzić o tym Rezydencie, który
zachowywał się dość uprzejmie po tym, jak oparzył sobie palce Atlasem. Pancerz
kraba na nodze Arthura sprawdzał się znakomicie...

– Mów! – rozkazał Zgodniak. Jego głos nagle przerodził się w pisk,

momentalnie tracąc całą władczość.

– Naprawdę nazywam się Arthur Penhaligon – wyjaśnił Arthur powoli. –

Jestem śmiertelnikiem z Ziemi. Ponadto jednak pozostaję Mistrzem Niższego
Domu oraz Odległych Rubieży, choć Klucze powierzyłem Pierwszej Damie, która
niegdyś była Pierwszym i Drugim Fragmentem Woli Architektki.

Gdy Arthur mówił, Kotapoducha uśmiechał się półgębkiem, a na koniec

wybuchł śmiechem. Po sekundzie zawtórował mu donośny rechot Zgodniaka.
Spalony Słońcem nie śmiał się ani nawet nie uśmiechał, tylko patrzył na wielką
księgę przed sobą.

– Doskonale, doskonale – chichotał Kotapoducha. – Mistrz Niższego Domu i

Odległych Rubieży! Arthur Penhaligon! A to dopiero! Zabawne!

– Ale ja naprawdę się nazywam Arthur Penhaligon!
– Tak, tak, już doceniliśmy twój dowcip – zapewnił go Kotapoducha. – Teraz

musisz nam odpowiedzieć na pytania.

– Przede wszystkim zdradź nam, czy zamierzasz rościć sobie prawa do tego

skarbu? – naciskał Zgodniak.

– Nie, naprawdę nazywam się Arthur Penhaligon! Czemu mi nie wierzycie?
– Nie bądź niemądry – prychnął Kotapoducha. – Wszyscy wiedzą, że lord

Arthur to potężny wojownik! Przecież pokonał Pana Poniedziałka w pojedynku, a
potem powalił Ponurego Wtorka na ziemię i połamał mu ręce. Zresztą widziałem
podobiznę lorda Arthura. To wielki, barczysty mężczyzna i nie rozstaje się z torbą
pełną magicznych przyborów własnego wynalazku.

– Nie wspominając o tym, że zawsze podróżuje w towarzystwie

gigantycznego półniedźwiedzia, półżaby – wytłumaczył chłopcu Zgodniak. – Ma

background image

też do dyspozycji skrytobójczynię, niegdyś osobistą strażniczkę Szczurołapa.

– Co takiego?! – wykrzyknął Arthur. – Chodzi o Wolę i Suzy Błękit?
– Wszystko jest tutaj, bardzo proszę. – Zgodniak wyciągnął z rękawa

książeczkę, która nagle powiększyła się, a jej czerwona okładka stwardniała.
Znajdował się na niej wielki napis, sporządzony pozłacanymi literami: Epopeja
lorda Arthura, Bohatera Domu.
– SPÓJRZ, frontyspis przedstawia portret lorda
Arthura.

Zgodniak otworzył książkę, aby zaprezentować chłopcu kolorową wklejkę

obok strony tytułowej. Widniał na niej niezwykle wysoki, przystojny mężczyzna,
ubrany jak Poniedziałkowy Południk i podobny do niego. Pozował przy otwartej
torbie podróżnej, jaśniejącej światłem w kolorach tęczy. Obok przykucnął
osobliwy, przygarbiony potwór o nogach żaby i tułowiu oraz górnych łapach
niedźwiedzia, w tle widniała amazonka w srebrnej zbroi. Kobieta odcinała głowę
zdeformowanej istocie o kształtach kojarzących się z człowiekiem – niewątpliwie
tak miał wyglądać Nicoń.

– Kim zatem jesteś? – spytał ponownie Zgodniak i zatrzasnął książkę. – Poza

tym wyjaśnijmy sobie raz na zawsze: co ze skarbem?

– Co ze skarbem? – powtórzył Arthur, usiłując zebrać myśli. Nie przyszło

mu do głowy, że rozmówcy podadzą w wątpliwość jego tożsamość. Tymczasem
było jasne, że Zgodniak i Kotapoducha przejmują się nade wszystko skrzynią
Złocienia. – Nawet nie wiem, co to za skarb. Czy mam do niego prawa?

Kotapoducha i Zgodniak popatrzyli na Spalonego Słońcem.
– Na to wygląda. – Młodszy mat postukał palcem w książkę, która leżała

przed nim. – Doktor Scamandros zinterpretował dla mnie stosowne prawa i
wszystko wskazuje na to, że tu obecny młody. Arth ma prawo domagać się
dziewięćdziesięciu procent wartości tego skarbu.

– Dziewięćdziesięciu procent! – wykrzyknęli Kotapoducha i Zgodniak.
– Doktorze Scamandros! – dodał Kotapoducha. – Jak to możliwe?
Arthur nie widział doktora, bo Rezydent dopiero teraz zbliżył się do światła.

Dotąd stał w pewnej odległości od stołu. Najwyraźniej śledził Arthura, a potem
trzymał się w cieniu.

– Wedle Błękitnej Księgi Admiralicji, znacznik skarbów w postaci

zakotwiczonej boi jest uważany za jednostkę pływającą. Ten oto młody śmiertelnik
pozostawał dowódcą rzeczonej jednostki z racji swojej na niej obecności. Pan
Spalony Słońcem zabrał go stamtąd na jego prośbę, niemniej Arthur nie
zadeklarował rezygnacji z dowodzenia boją, która wyznaczała położenie skarbu i
której nie wzięto na hol. Zabranie skrzyni i pozostawienie boi oznacza, że tę
ostatnią nadal należy uważać za jednostkę pływającą przypisaną do skarbu, nawet
jeśli już go nie wskazuje. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że skarb stanowił
własność pirata, wyjętego spod prawa na mocy bezpośredniej pisemnej decyzji

background image

Pani Środy. W takiej sytuacji skarb ulega natychmiastowemu przepadkowi i staje
się własnością władz Domu, przy jednoczesnym przekazaniu znalazcy nagrody,
równej dziewięćdziesięciu procentom wartości skarbu. My znalazcami nie
jesteśmy, gdyż jest nim Arth, czego dowodzi niefortunna okoliczność
napiętnowania go znakiem Czerwonej Dłoni. W zaistniałej sytuacji należy nas
uważać za ratowników znalazcy, którzy muszą zawrzeć z nim porozumienie.
Gdyby jednak Arth zażyczył sobie odstawienia go razem ze skrzynią z powrotem
na boję, wówczas musielibyśmy spełnić jego żądanie.

– Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem – wyznał Arthur. – Innymi

słowy, ten skarb musi zostać przekazany Środzie, bo należy do pirata? A ja mam
prawo do nagrody w wysokości dziewięćdziesięciu procent wartości skarbu, bo
pierwszy go znalazłem?

– Tak jest – potwierdził Scamandros. – Niemniej nie mamy obowiązku

pomagać ci w żaden sposób. Możemy po prostu odstawić i ciebie, i kufer z
powrotem na boję. Na dodatek pozostaje jeszcze kwestia pierwotnego posiadacza
skarbu. Innymi słowy, dostrzegam pole do negocjacji.

– Pewnie – Arthur spróbował się uśmiechnąć. Słowa doktora wydawały mu

się szalone, choć nie mniej szalone od kronik kryminalnych w programach
informacyjnych na Ziemi. Słyszał nieraz, że mordercom darowano karę z powodu
wykorzystania niezrozumiałych kruczków prawnych, a firmy nie musiały spłacać
długów za sprawą odpowiedniego naginania prawa. – Zatem, co robimy?

– Zacznijmy od sprawdzenia, co skrywa skrzynia – zaproponował doktor

Scamandros. – Czy udzielasz nam pozwolenia na otwarcie kufra?

– Tak! – wykrzyknął Arthur, zdumiony, że skrzynia nadal pozostaje

zamknięta. On sam z pewnością zajrzałby do skarbu, gdyby jego rozmówcy spali
przez całe popołudnie.

– Postanowiłem zastosować pewne środki zapobiegawcze i skontrolowałem

skrzynię kilkoma instrumentami magicznymi – ciągnął Scamandros. – Dzięki temu
zneutralizowałem pewną liczbę paskudnych małych pułapek. Otworzenie skrzyni
nie powinno się już wiązać z niebezpieczeństwem. Wystarczy, że odchylisz te dwie
zapadki i przekręcisz klucz.

– Wcześniej nie było klucza – zauważył chłopiec.
– W rzeczy samej, musiałem dorobić kopię – wyjaśnił Scamandros. –

Śmiało, otwórz kufer.

– Dlaczego akurat ja mam się tym zająć? – spytał Arthur. Scamandros znał

prawdę o nim, a poza tym w zaklinaczu było coś niepokojącego. Najwyraźniej
unikał wzroku chłopca. – A jeśli przeoczyłeś jakąś pułapkę?

– Postępuję zgodnie z obowiązującą procedurą. To twoja...
– Cofnijże się, młodzieńcze – przerwał doktorowi Spalony Słońcem. –

Lepiej niech Rezydent idzie na pierwszy ogień. Wam, śmiertelnikom, brakuje

background image

odporności.

– Dzięki – odetchnął z ulgą Arthur. Miał lekkie wyrzuty sumienia, zupełnie

jakby dowiódł, że jest tchórzem, lecz Spalony Słońcem chyba uważał jego decyzję
za całkiem racjonalną. Uśmiechnął się i skinął głową, kiedy mijał chłopca. Już po
chwili klęczał przed skrzynią.

Jednocześnie odchylił oba zapięcia, które otworzyły się z głośnym

trzaskiem. Zaraz potem zabrzmiało dziwne westchnienie, które tak wystraszyło
Arthura, że podskoczył, ale szybko zrozumiał, iż to cała załoga „Mola” wstrzymała
oddechy w oczekiwaniu. Wszyscy wylegli na plażę i ustawili się w półkolu, poza
zasięgiem światła latarni. Cynobrowa poświata zmroku ostatecznie zgasła, widać
było tylko czarne sylwetki Rezydentów. Arthur wyczuwał jednak, że ich uwaga jest
skupiona na Spalonym Słońcem oraz na skrzyni.

Gdy młodszy mat kilkakrotnie obracał klucz w zamku, ze środka skrzyni

zaczęły dobiegać dźwięki muzyki.

Tin, tin, tin, tin, tin...
Każda nuta brzmiała tak, jakby kończyła melodię. W końcu klucz

znieruchomiał i zamiast nieprzyjemnego dla ucha zgrzytu rozległo się ciche
stuknięcie odblokowanego zamka. Spalony Słońcem pochylił się i uniósł wieko.

– Aaaach! – wydobyło się westchnienie ze stu gardeł.
– Czy to już wszystko? – spytał Arthur, zajrzawszy Spalonemu przez ramię.

W jego mniemaniu zawartość kufra prezentowała się ogromnie rozczarowująco.
Pełno w nim było białoszarawych kostek z wyrzeźbionymi literami. Wyglądały jak
tanie pionki do madżonga.

Spalony Słońcem nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie oszołomionego.

Arthur rozejrzał się i zobaczył, że niemal wszyscy zebrani są w takim stanie jak
młodszy mat. Rezydenci z otwartymi ustami patrzyli na zawartość kufra.

Wyjątkiem był doktor Scamandros, który się pochylił, podniósł jedną z

kostek i poruszył nią w taki sposób, aby wyżłobiony znak na jej powierzchni stał
się wyraźnie widoczny w świetle.

– Suchy, męczący kaszel – obwieścił Scamandros. – Zamknięty w pozłacanej

kości słoniowej z Senhein. Wystarczy na dwadzieścia lat, może więcej, wedle czasu
domowego.

Odłożył kostkę i wziął następną.
– Wysypka różyczkowa na szyi, czole i za uszami – wyjaśnił. –

Zabezpieczona w wypalonej glinie. Zapas na co najmniej dziesięć domowych lat.

Arthur wiedział, że ludzkie choroby są cenione przez Rezydentów Domu,

którzy doświadczają objawów dolegliwości, lecz nie odczuwają ich skutków. Z
tego powodu przypadłości zamykano w małych klockach z kości słoniowej oraz
gliny i udostępniano Rezydentom. Na choroby w takiej formie istniał zapewne
duży popyt. Ile mogły być warte?

background image

– To wielki skarb – oświadczył doktor Scamandros. – Naprawdę ogromny. W

tej skrzyni musi spoczywać ze dwadzieścia tysięcy kaszlów, wysypek, opuchlizn i
innych chorób najwyższej zjadliwości, utrwalonych mocą pierwszorzędnej magii.
Domyślam się, że ich wartość przekracza milion simoleonów w złocie.

Załoga zareagowała na jego słowa donośnym okrzykiem radości, śpiewem i

tańcem, a także podrzucaniem czapek w powietrze.

– I dziewięćdziesiąt procent należy do mnie? – spytał Arthur. W harmidrze

ledwie słyszał własne słowa.

– Nominalnie – podkreślił Scamandros. – Jak zauważyłem, jeśli ty i skarb

macie pozostać uratowani, musisz porozumieć się z kapitanem Kotapoduchą.

– Złocień nigdy nie pogodzi się z taką stratą – mruknął Spalony Słońcem,

zapatrzony w zawartość skrzyni. Dłonią wskazał małą tabliczkę z brązu,
zamocowaną po wewnętrznej stronie wieka. Gdy jej dotknął palcem,
wygrawerowane w metalu litery buchnęły czerwonymi płomieniami, a grzmiący
głos zaryczał na całą plażę:

– ZŁODZIEJU! ZŁODZIEJU! ZŁODZIEJU! Oto skarb kapitana Elishara

Złocienia! Ciąży na tobie znak Czerwonej Dłoni! Zemsta Złocienia będzie chyża i
nieśpieszna: chyża, bo chyżo ją wywrze, nieśpieszna, bo nieśpiesznie czerpać z niej
będzie rozkosz. Żal i wyrzuty sumienia nie sprawią...

Słuchacze nie dowiedzieli się, co jeszcze zamierzał wykrzyczeć głos, gdyż

Scamandros postukał w tabliczkę hebanowym nożem do papieru, który
zmaterializował mu się w dłoni. Na plaży zapadła cisza, zakłócana jedynie
chlupotem fal na brzegu. Rezydenci przestali śpiewać i wiwatować, gdy zajrzał im
w oczy strach.

– Tylko ja mam Czerwoną Dłoń – zauważył Arthur. – Zgadza się?
– Tak – przyznał doktor Scamandros. – Niemniej Złocień zabije lub zniewoli

każdego, kto z tobą żegluje, bądź pomaga ci w jakikolwiek sposób.

– Jesteś zaklinaczem. Nie mógłbyś usunąć tej czerwieni?
– Niestety. To leży poza zakresem moich umiejętności. Złocień specjalizuje

się w magii, której nie chcę poznawać.

Arthur popatrzył na skarb, a potem na swoje czerwone dłonie.
– A więc dopóki tu jestem, wszystkim wam grozi niebezpieczeństwo ze

strony Złocienia?

– Nie da się ukryć. Warto jednak nadmienić, że Złocień zabija i zniewala

każdego, kto stanie mu na drodze. Czerwona Dłoń stała się znakiem twojego
wyjątkowo długiego i nieprzyjemnego końca, który zapewne podzielimy.

– Czy możesz wysyłać wiadomości do innych rejonów Domu? I czy

potrafisz się dowiedzieć, jak toczą się losy pewnej osoby, która przebywa na
terenie Domu? Chodzi mi o to, czy potrafisz wykorzystać w tym celu magię.

– Tak, w obu wypadkach.

background image

Arthur odwrócił się plecami do kapitana Kotapoduchy.
– Jestem gotów zatem zaproponować tobie oraz załodze „Mola” cały mój

udział w nagrodzie, w zamian za pomoc. Chcę przekazać Pierwszej Damie
wiadomość...

Kapitan Kotapoducha skinął głową na znak zgody.
– Muszę się też dowiedzieć, co się stało z moją przyjaciółką o imieniu Liść,

która zapewne przebywa na pokładzie okrętu o świecących na zielono żaglach...

Kotapoducha znowu skinął głową, tym razem z uśmiechem.
Arthur zamilkł, zastanawiając się, czego jeszcze będzie potrzebował.
– I może... Czy mógłbym zażyczyć sobie błyskawicznego

przetransportowania do miejsca, w którym spotkałbym Utopioną Środę.

– Co? – zaskrzeczał kapitan. – Czyś ty całkiem oszalał?

background image

Rozdział 10

Mamy cię zabrać do Utopionej Środy? – spytał Kotapoducha. – Masz nas za

idiotów?

– Hm, nie – zaprzeczył Arthur. – Powiedziałem tylko, że mógłbym chcieć

udać się do niej. Sam nie wiem, dokąd się teraz wybrać. Po prostu zostałem
zaproszony na obiad z Panią Środą...

– W charakterze głównego dania? – prychnął Zgodniak i zbladł. –

Przepraszam! – dodał pośpiesznie. – Nie chciałem tego powiedzieć.

– Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia w sprawie skarbu –

oświadczył Kotapoducha. – Doktor Scamandros pomoże ci odnaleźć przyjaciółkę,
przesłać wiadomości i tak dalej. Nawet popłyniemy z tobą do Portu Środy. Nie
wątpię jednak, że będziesz zadowolony tak jak my, jeśli unikniesz spotkania z
naszą godną najwyższego szacunku, lecz, niestety, utopioną panią.

– Dlaczego? – zdziwił się Arthur. Nie rozumiał, czemu Kotapoducha oraz

pozostali członkowie załogi wydają się w tak nieuzasadniony sposób przerażeni
perspektywą spotkania ze Środą. Musiał jednak pamiętać, że pozostawali w jej
służbie, a przynajmniej przebywali w jej włościach w Domu. Zapewne wydawała
im polecenia albo od czasu do czasu posyłała instrukcje. Kto wie, może po prostu
się leniła, jak Pan Poniedziałek, a kierownictwo Morza Granicznego było
zdemoralizowane, podobnie jak kiedyś w Niższym Domu. – A właśnie, czy macie
jakieś polecenia odnośnie do lorda Arthura? Gdybyście przypadkowo wzięli go na
pokład, co byście z nim zrobili?

– Lord Arthur na naszym pokładzie? Rzecz jasna, musielibyśmy zrobić

wszystko, czego by sobie zażyczył – odparł Kotapoducha. – Jest panem dwóch
domen Domu!

– Nie chcielibyśmy zdenerwować półżaby – wyznał Zgodniak. – Ani tej

małej skrytobójczyni.

– Nie otrzymaliście zatem żadnych instrukcji od Pani Środy i jej

podwładnych na wypadek pojawienia się Arthura?

Spalony Słońcem prychnął. Kotapoducha i Zgodniak popatrzyli po sobie.
– Utopiona Środa ostatnio ma sporo na głowie – mruknął Zgodniak po

namyśle. – Jest zajęta jedzeniem... innymi sprawami... Niestety, Południk i
Zmierzchnik zaginęli jakiś czas temu, Potop wywołał zamęt...

– Pan Zgodniak chce powiedzieć, że sześć albo siedem tysięcy lat temu

wszyscy kompletnie zapomnieli o „Molu” – wtrącił doktor Scamandros. – Nie
wydaje mi się, byśmy od tamtego czasu otrzymali jakieś instrukcje. Po prostu
żeglujemy po Morzu Granicznym, wyławiamy wszystko, co przedstawia jakąś
wartość, sprzedajemy to i uzupełniamy ładownię w Porcie Środy. Jeśli trzeba,

background image

kupujemy towary w mniej bezpiecznych przystaniach, zarówno na Morzu
Granicznym, jak i w Poślednich Królestwach. Powiedz mi, czy naprawdę zostałeś
zaproszony na obiad z Panią Środą?

– Tak – potwierdził chłopiec. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej

przemoczone zaproszenie. Doktor Seamandros wziął je do ręki, podniósł brwi, nie
mogąc odczytać niemal ani jednej litery, i położył papier na stole. Następnie
wyciągnął z szynela owalną suszkę z filcu i kilkakrotnie przetoczył nią po
zaproszeniu. Po każdym ruchu papier stawał się coraz bardziej suchy, atrament zaś
powracał do pierwotnej gęstości i czerni. Kotapoducha i Zgodniak nachylili się nad
stołem, aby lepiej widzieć; nawet Spalony Słońcem przekrzywił głowę, żeby
uzyskać lepszy widok.

Arthur obserwował oblicza obu oficerów, które zmieniały się w trakcie

czytania: z początku wyrażały zaciekawienie, potem dezorientację, na końcu szok.
Spalony Słońcem, chociaż poruszał ustami podczas czytania, nie wydawał się
przesadnie zaskoczony.

Pani Środa

Powiernica Architektki

I Księżna Morza Granicznego

Ma ogromną przyjemność zaprosić

Authura Penhaligona

na uroczysty obiad

z siedemnastu dań

Transport zapewniony
R.S.V.P nie wymagane

– Nie pojmuję – wyznał Kotapoducha. – Z tego wynika, że jesteś...
– Ale to niemożliwe – zaprotestował Zgodniak. – Jesteś jeszcze chłopcem!
– To on – potwierdził Scamandros. – Kto inny miałby Kompletny Atlas

Domu i Bezpośrednich Przyległości w kieszeni i dowód przychylności Żeglarza na
sznurku wokół szyi? Nie wspominając o tym interesującym zaproszeniu.

– Dlaczego jest interesujące? – spytał Arthur. Po raz pierwszy od chwili, w

której porwała go fala, miał czas zadać kilka pytań, nie musiał toczyć walki o
przetrwanie. – Czemu wszyscy tak bardzo się jej boją? Z jakiego powodu
nazywacie ją Utopioną Środą? I czym był Potop?

Kotapoducha oraz Zgodniak nadal wyglądali na oszołomionych. Spalony

popatrzył na Scamandrosa.

background image

– Najlepiej będzie, jeśli doktor wszystko ci wyjaśni – zadecydował Spalony

Słońcem po chwili. – Kapitan i pan Zgodniak muszą wracać do obowiązków,
podobnie jak ja.

– Liczę na to, że zechcesz zjeść z nami kolację, lordzie Arthurze –

wymamrotał kapitan Kotapoducha, nie patrząc Arthurowi w oczy. – Bez urazy z
powodu naszego, hm, godnego ubolewania braku...

– Pewnie – odparł Arthur. – Rozumiem. Rzecz w tym, że w książce zostałem

przedstawiony jako wielki bohater. Kto jest jej autorem, skoro o tym mowa?

Zgodniak ponownie otworzył książkę i zaprezentował chłopcu stronę

tytułową. Kotapoducha zrobił zakłopotaną minę i odszedł, po drodze mamrocząc
coś do doktora Scamandrosa.

– Pisarz nazywa się... Japeth, „oficjalny biograf, kronikarz, annalista i

dziejopis lorda Arthura” – przeczytał starszy mat. – Opublikowane przez
Wydawnictwo Salon z Niższego Domu.

– Rozumiem – powiedział Arthur i zmarszczył czoło. Japeth był jego

przyjacielem, Tezaurusem poznanym w Studni. Arthur poprosił Pierwszą Damę o
znalezienie dla niego zajęcia, lecz nie spodziewał się, że Japeth zostanie
zatrudniony do pisania najzwyklejszej w świecie propagandy. Chłopiec się
zastanawiał, jaki cel temu przyświecał. Dlaczego robiono z niego wielkiego
bohatera?

– Jeśli zechcesz udać się ze mną na przechadzkę, spróbuję odpowiedzieć na

nurtujące cię pytania o Panią Środę i Potop – zaproponował doktor Scamandros.
Podniósł dłoń, w której pojawiła się świeca. Zapalił ją lekkim dmuchnięciem na
knot. – Sugeruję pobrodzić po płyciźnie, aby szum morza zagłuszył nasze słowa.
Są sprawy, które nie powinny docierać do uszu członków załogi i budzić
niepotrzebnego poruszenia.

Arthur się zawahał. Nie miał pewności, czy postąpi rozsądnie, spacerując

samotnie z doktorem. W pewnej chwili spojrzał na Spalonego Słońcem i postukał
palcem w medalion od Żeglarza. Młodszy mat lekko skinął głową.

– Zgoda – zadecydował chłopiec. – Prowadź.
Podążył za Rezydentem poza granicę koła, wyznaczonego przez intensywne

światło latarni. Potem przeszli plażą i minęli pas niezwykle starannie poskładanych
w stosiki ubrań na zmianę. Każdy z nich był osobno oznakowany.

Scamandros zauważył spojrzenie towarzysza i domyślił się, jakie pytanie go

nurtuje.

– Załoga rekrutuje się z personelu domu rachunkowego – przypomniał

chłopcu. – Poprzednio zajmowała się sortowaniem i wyceną towarów. To są
Rezydenci niższego szczebla, stworzeni wyłącznie do wykonywania określonych
zadań. Z tego powodu zmieniają się i uczą niebywale wolno. Dlatego właśnie nie
są dobrymi żeglarzami, ale celują w przenoszeniu i porządkowaniu ładunku.

background image

Jesteśmy na miejscu. Tylko ściągnę buty i podwinę nogawki.

Doktor Scamandros wbił świecę w piasek i usiadł, aby zdjąć obuwie. Arthur

również postanowił zrzucić Niematerialne Buty.

– Musimy zachować ostrożność. – Scamandros ponownie wziął do ręki

świecę i zanurzył stopy w pianie. – Dno przy plaży tworzy niebywale strome półki.
Pozostaniemy w granicach zasięgu wód pływowych.

Ruszyli przed siebie. Doktor szedł od strony morza, nieco głębiej zanurzony

niż Arthur, przez co niemal zrównali się wzrostem. Chłopcu przeszło przez myśl, że
Scamandros jest bardzo niski jak na Rezydenta. Był niższy nawet niż biedne
Węglotłuki w głębokich piwnicach Niższego Domu.

– Od czego zaczniemy? – spytał Scamandros.
– Jaka jest historia Środy? – chciał wiedzieć Arthur. – Dlaczego wszyscy się

boją nawet do niej podejść?

– Mogę udzielić ci wyjaśnień z większą łatwością niż inni, gdyż jestem

ochotnikiem na pokładzie „Mola” i w gruncie rzeczy nie służę Środzie –
wytłumaczył mu Scamandros. – Ponadto przeprowadziłem swoiste badania Morza
Granicznego i jego władczyni. Z pewnością wiesz, czym jest Wola Architektki, w
jaki sposób doszło do jej podzielenia przez Wykonawców i tak dalej?

– Wiem – potwierdził Arthur. – Można tak powiedzieć.
– Mniej więcej w tamtym okresie Panią Środę ogarnął niezaspokojony głód,

rzecz w praktyce nieznana żadnemu Rezydentowi. Jadamy wyłącznie dla uciechy.
Tymczasem Środa jadła i jadła bez końca. W normalnych okolicznościach
stawałaby się coraz większa, lecz za sprawą potęgi Trzeciego Klucza potrafiła
zapanować nad przyrostem wagi. Trwało to mniej więcej dwa tysiąclecia, choć
doszło do tego, że każdego dnia Środa pochłaniała tony żywności.

Nie jestem pewien, co się potem zdarzyło. Może osłabła moc Klucza, może

sama Środa błędnie ukierunkowała jego działanie. Dość powiedzieć, że kształtem i
gabarytami dostosowała się do objętości zjadanych pokarmów. Słowem, stała się
Lewiatanem.

– Czym?
– Behemotem.
– Hm, nie bardzo...
– Monstrualnym białym wielorybem. Gigantem! Liczy dwieście kilometrów

od głowy do ogona i jest szeroka na pięćdziesiąt kilometrów. Jej otwarte usta mają
ponad trzy kilometry wysokości i szesnaście kilometrów szerokości.

Arthur przystanął, aby lepiej sobie uzmysłowić rozmiary Środy. Wieloryb o

długości dwustu kilometrów! Doktor Scamandros szedł dalej i nieprzerwanie
mówił, więc chłopiec za nim pobiegł, lecz i tak umknęło mu kilka słów.

– ... przeobrażenie oraz zanurzenie w Morzu Granicznym doprowadziło do

przemieszczenia się znacznych ilości wody. Na szczęście proces transformacji

background image

trwał przez ponad tydzień, dzięki czemu było dość czasu, aby przygotować doki
oraz budynki nabrzeżne. Większość z nich przerobiono na statki, takie jak „Mól”.
Na skraju Środowej Czaty, obecnie znanej jako Port Środy, stworzono nowe
miasto.

Nie Potop jednak przyniósł największe zniszczenia Rezydentom, lecz sama

Pani Środa. Jako Lewiatan stała się jeszcze bardziej żarłoczna. W pierwszych
latach po przemianie raczyła się nie tylko planktonem, krylem i innymi
stworzeniami, które pochłaniała tonami. Spożyła też wielu własnych podwładnych,
między nimi Południka i Zmierzchnika. Od tysiącleci nikt nie odważył się do niej
zbliżyć, z wyjątkiem ocalałej Jutrzenki. Powszechnie uważa się, że Środa
porozumiewa się z nią ruchami źrenic w przeogromnych oczach. Jutrzenka potrafi
odczytać ustalony kod i dzięki temu nie musi za bardzo się zbliżać do swojej pani.

Dlatego właśnie dziwne jest, że zostałeś zaproszony na obiad do Środy. Jak

można jeść w towarzystwie Lewiatana? Zwłaszcza takiego, który pochłania
wszystko, co się znajdzie w pobliżu?

– Czemu mówi się o niej Utopiona Środa? – dopytywał się Arthur. – Przecież

nie utonęła, to oczywiste.

– Rzecz chyba w tym, że kiedy rozpoczął się proces jej przemiany, rzuciła

się do Morza Granicznego. Wówczas uznano, że utonęła – odparł Scamandros. –
Fatalny los dla Rezydenta, bo przecież topielcowi pozostaje część świadomości do
czasu całkowitego oskubania ciała przez ryby. Podejrzewam też, że wierni poddani
Środy wzbraniają się przed określaniem jej mianem wieloryba.

Arthur skinął głową i podbiegł jeszcze bliżej doktora, aby iść u jego boku.

Pokonali już spory dystans, światła obozowiska znajdowały się w odległości ponad
stu metrów. Chłopiec zerknął na twarz rozmówcy. Właściwie pozostawała ukryta w
cieniu, jedynie dolna część oblicza była oświetlona przez świecę. Tatuaże poruszały
się i przesuwały, lecz w półmroku Arthur nie mógł dostrzec, co przedstawiają.
Zauważył tylko rysunek okrętu, sunącego pod pełnymi żaglami po policzku
Rezydenta.

– Może powinniśmy zawrócić – zasugerował niespokojnie.
Scamandros przystanął i skierował na niego spojrzenie.
– Odeszliśmy już dostatecznie daleko, aby użyć odrobiny magii, która może

nam pomóc w znalezieniu odpowiedzi na twoje pytania – oświadczył i wyszedł na
plażę, gdzie ponownie wbił świecę w ziemię. Arthur poszedł za nim, czując, jak
błękitny piasek klei się do jego stóp.

– Od czego chciałbyś zacząć? – spytał doktor Scamandros. – Od wiadomości

do Pierwszej Damy czy też od wieści o twojej przyjaciółce?

– Przede wszystkim chcę wiedzieć, co z Liść – zadecydował chłopiec. Choć

dziewczyna go nie posłuchała, kiedy kazał jej uciekać ze szpitala, i tak czuł się
odpowiedzialny za jej los... Na dodatek dręczyło go poczucie winy. Miał nadzieję,

background image

że jego koleżance nic się nie stało.

– Twoją przyjaciółkę zabrał inny okręt?
– Tak – potwierdził Arthur. – Trochę przypominał „Mola”, lecz był

smuklejszy i dłuższy, trójmasztowiec, jego żagle świeciły na zielono. Chyba
przypłynął po mnie, zgodnie z zapowiedzią na zaproszeniu. „Transport
zapewniony”. Tyle że zamiast mnie zabrał moją koleżankę.

– Opis pasuje do „Latającej Modliszki”, jednego ze statków dawnej

kupieckiej floty Środy. Wszystko się zgadza. Czy masz przy sobie przedmiot, który
należy do twojej przyjaciółki? Może pukiel jej włosów?

– Nie! – zaprzeczył Arthur. – Ona naprawdę jest tylko moją koleżanką, nikim

więcej. Na dodatek znamy się od niedawna.

– Hm, to komplikuje sprawy. Na szczęście wiemy, o jaką jednostkę chodzi,

nie jest więc źle – rozważał Scamandros. – Uścisnąłeś jej dłoń? A może masz przy
sobie coś, czego dotknęła, dajmy na to kubek albo butelkę?

Arthur pokręcił głową. Cofnął się myślami do pokoju szpitalnego. Liść

siedziała na łóżku...

– Przeczytała zaproszenie od Środy. Czy to wystarczy?
– Z powodzeniem – odparł doktor Scamandros zadowolony. – Mogę o nie

prosić?

Arthur wręczył mu kartkę. Scamandros wyciągnął z kieszeni scyzoryk z

szylkretową rękojeścią i odciął wąski, skręcony pasek papieru, który umieścił w
małej, blaszanej puszce na lekarstwa. Ponownie sięgnął do szynela, wydobył z
niego kartonową szachownicę – lub przedmiot przypominający szachownicę,
podzielony na kolorowe kwadraty – i starannie ją rozłożył. Pieczołowicie ustawił
na niej okrągłe lusterko do golenia oraz spiralną muszlę wielkości pięści Arthura,
obok położył puszkę na lekarstwa. Wszystkie przedmioty tworzyły trójkąt na tle
czerwono-czarnej szachownicy.

– Trygon na mojej roboczej tablicy – wyjaśnił, wyciągnął z kieszeni ptasie

pióro i małą butelkę z brązu, oznaczoną napisem „Aktywny Atrament. Ostrożnie!”.
– Arthurze, czy możesz rozpostrzeć dłoń nad trygonem, ale niczego nie dotykać?

Ręką wskazał trzy przedmioty. Arthur wykonał polecenie – przytrzymał dłoń

poziomo ponad lustrem, muszlą i puszką.

– Teraz będę musiał napisać coś na twojej dłoni. Możesz poczuć pieczenie –

ostrzegł doktor Scamandros takim samym tonem, jakiego używają lekarze i
dentyści, gdy chcą powiadomić pacjenta o nadchodzącym bólu. Postawił butelkę z
brązu, ostrożnie odkręcił zakrętkę i zanurzył pióro w płynie.

– Czy dzięki temu będę wiedział, co się stało Liść? – zapytał Arthur. Miał

wielką ochotę cofnąć dłoń i rzucić się do ucieczki w kierunku obozowiska.

Spalony Słońcem skinął głową na znak, że wszystko w porządku, pomyślał

Arthur. Scamandrosowi raczej można zatem ufać...

background image

– Tak, tak – potwierdził doktor. – Nie ruszaj się. Arthur znieruchomiał.

Scamandros umieścił pióro nad grzbietem dłoni chłopca i po chwili mała kropla
atramentu spadła na jego rękę niczym roztopiony metal. Nad nią wykwitł mały
obłok dymu, przeplatany Nicością.

– Auuuuu! – zawył Arthur, gdy jego ciało przeszył przenikliwy ból.

background image

Rozdział 11

Doktor Scamandros nie przerwał pracy. Z niewiarygodną prędkością napisał

coś na dłoni Arthura, chociaż ten wyrywał rękę, czując, jak atrament zostawia mu
na ciele ognisty szlak.

– Będzie bolało tylko przez chwilę – zapowiedział Scamandros, kiedy

chłopak gnał do morza, aby zanurzyć w nim dłoń. – Gdybym cię ostrzegł, nie
trzymałbyś jej nieruchomo.

Arthur nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Ból przenikał cały jego umysł,

ale tylko przez kilka sekund. Zanim doktor Scamandros skończył mówić,
dolegliwość ustała, zupełnie jakby odpłynęła wraz z ostatnią falą.

Chłopiec wrócił na plażę. Scamandros spakował już szachownicę i puszkę,

została tylko muszla i lusterko. Oba przedmioty wyciągnął ku Arthurowi, który ich
nie dostrzegł, zajęty oglądaniem grzbietu dłoni w świetle świecy. Z oględzin
wynikało, że na skórze nie pozostały blizny ani kleksy. Nie widać też było żadnego
napisu.

– Co tam nakreśliłeś? – chciał wiedzieć Arthur.
– Postawiłem własny podpis – wyjaśnił doktor. – W większości przypadków

Domową Magię odprawia się za pomocą specjalnie przygotowanych instrumentów,
które działają jedynie w rękach uprawnionego zaklinacza.

– Czy atrament zawierał Nicość?
– Tak. Niewielką, starannie odmierzoną ilość. Śpieszę z wyjaśnieniem: nie ja

przygotowywałem atrament. Nie pracuję bezpośrednio z surową Nicością. Faktem
jednak jest, że większość Domowej Magii opiera się na urządzeniach lub dobrach
pierwotnie wyprodukowanych z Nicości lub stworzonych z jej domieszką.

– Rozumiem – powiedział Arthur i podejrzliwie sięgnął po lusterko oraz

muszlę. – Do czego więc one służą?

– Mam nadzieję, że udało mi się ustawić lustro tak, by pokazało ci, co się

dzieje z twoją przyjaciółką o imieniu Liść – wyjaśnił Scamandros. – Podobnie
skonfigurowałem muszlę, przez którą będziesz wszystko słyszał. Urządzenie
powinno działać przez kilka dni, lecz potem zaklęcie straci moc i aparat zacznie
ukazywać inne osoby lub miejsca. Nie korzystaj wówczas z niego, gdyż może
pokazać ci tych, którzy tylko wypatrują takich otwartych kanałów do cudzych
umysłów.

– Jak to się uruchamia?
– Wystarczy, że przyłożysz muszlę do ucha i zajrzysz do lustra. Rzecz

najskuteczniej zadziała w raczej cichym miejscu, przy niezbyt natężonym świetle,
które nie będzie padało bezpośrednio na lustro. Tutaj, przy świecy, masz idealne
warunki. Ogólnie biorąc, najlepiej jest mieć w pobliżu kogoś, kto będzie zwracał

background image

uwagę na to, co się z tobą dzieje, bo nie będziesz świadomy zdarzeń wokół swojej
cielesnej powłoki.

– Dzięki – westchnął Arthur. – Chyba nieco później wypróbuję to

urządzenie. Bliżej obozowiska.

– Jak sobie życzysz. Co do wiadomości: obawiam się, że ani telefon, ani

telegraf nie będą nam przydatne. Choć nie znajdujemy się na Morzu Granicznym,
pochodzimy z niego i dlatego wszelkie kontakty normalnie przebiegają przez jego
obszar. Problem w tym, że kanały przekaźnikowe już dawno temu zostały zalane.
Mogę jednak przesłać wiadomość w powolniejszy sposób. Czy masz papier, pióro i
atrament?

– Nie.
– Zatem proszę. – Scamandros wręczył Arthurowi popękaną, skórzaną

teczkę, przewiązaną niebieską wstążką. – Napisz list, podczas gdy ja przygotuję
posłańca.

Arthur otworzył teczkę. Przedmiot przypominał książkę dla dzieci, z której

po otworzeniu wyłaniają się trójwymiarowe obrazki. Z teczki wysunął się
kałamarz, stosik kartek papieru i kilka piór. Arthur wybrał jedno z nich, zanurzył je
w atramencie – zwrócił uwagę na jego turkusowobłękitną barwę – i przystąpił do
pisania.

Pierwsza Dama

Pokój Dzienny Poniedziałka lub Piramida Wtorka

Droga Pierwsza Damo.
Pani Środa zaprosiła mnie na obiad i przysłała po mnie statek, lecz z

powodu wypadku znajduję się teraz w innym Poślednim Królestwie, na
uszkodzonym okręcie zwanym „Molem”. Pewien Domowy Zaklinacz, doktor
Skamandros, wysyła ten list w moim imieniu. Chyba mógłbym spróbować odnaleźć
Trzecią Część Woli, skoro już tu jestem. Dobrze by było gdyby udało ci się przysłać
mi pomoc albo coś doradzić. Moja przyjaciółka Liść została przypadkowa zabrana
i chyba jest teraz na pokładzie statku „Latająca Modliszka”. Dobrze by było
gdybyś jej pomogła wrócić do domu.

Szczerze oddany,

Arthur Penhaligon

Ps: Pozdrów ode mnie Suzy, Kichola i innych.

Arthur popatrzył na to, co napisał. Wcześniej nie był nawet pewien, czy

background image

spróbuje odszukać Trzecią Część Woli – uświadomił to sobie dopiero po napisaniu
listu. Ta myśl musiała jednak dojrzewać w jego umyśle od czasu, gdy Liść
powiedziała, że powinien uczynić pierwszy krok, a nie czekać, aż Wykonawcy coś
mu zrobią.

Jedyny problem polegał na tym, że nie wiedział, od czego zacząć.
– Gotowe? – zapytał doktor Scamandros. – Złóż kartkę i na przedzie napisz,

kim jest adresat. Potem przyciśnij kciukiem zgięcie, list się zapieczętuje.

Arthur wykonał polecenie. Gdy docisnął kciukiem papier, po krawędziach

przesyłki przetoczyła się mgiełka tęczowego światła. Chłopiec uniósł rękę i ujrzał
grubą, okrągłą pieczęć z własnym profilem w wieńcu laurowym na skroniach.

– Nic nie mów kapitanowi Kotapodusze ani Zgodniakowi – poprosił doktor

Scamandros. – Z powodu niedoboru gotowych znaczków, sięgnąłem po coś
odpowiedniego z ich kolekcji.

Zaprezentował Arthurowi duży, wielobarwny znaczek z podobizną ptaka o

ciemnym ciele, białym kuprze i rozwidlonym ogonie. Pod rysunkiem widniał
podpis drobnym drukiem: „Nawałnik duży”, a także duża dwójka i symbol
nieznanej waluty.

– Z twojej Ziemi – wyjaśnił Scamandros. – Nocny ptak morski. Kapnę mu

na oko kroplę aktywnego atramentu i wypowiem krótkie zaklęcie. Arthurze, może
lepiej będzie, jeśli staniesz za mną. Niektóre ze słów Architektki są niebezpieczne
dla śmiertelników.

Chłopiec pośpiesznie ukrył się za Scamandrosem i wetknął palce do uszu.

Przypomniał sobie, jak podziałały na niego słowa, wypowiedziane przez zaklinacza
na statku.

Scamandros zgiął list, otworzył kałamarz z brązu i maleńkim kroplomierzem

wessał odrobinę atramentu. Następnie ostrożnie kapnął nieco płynu na oko ptaka ze
znaczka i jednocześnie wymamrotał coś, czego Arthur nie dosłyszał, jego łokcie i
kolana momentalnie jednak przeszył ból.

Ptak drgnął i zamachał skrzydłami. Wytknął głowę ze znaczka, z furią

trzepocząc skrzydłami, po czym opuścił rysunek. Urósł, a znaczek się skurczył.
Stworzenie stawało się coraz większe, aż wreszcie miało ponad pół metra długości,
jego skrzydła zaś osiągnęły rozpiętość dwóch metrów. List był już wtedy całkiem
mały, jego długość nie przekraczała dwóch i pół centymetra. Ptak popatrzył na nich
błyszczącymi oczyma, dziobem podniósł list i go połknął. Potem podreptał po
plaży, powoli bijąc skrzydłami, aż wreszcie rozpędził się na tyle, aby się oderwać
od ziemi. Jego sylwetka w szybkim locie stała się zgrabna i elegancka.

– Muszę tu zrobić porządek – zapowiedział doktor Scamandros. – Rozrzucę

trochę tego zabarwionego magicznie piasku i tak dalej. Jeśli chcesz wypróbować
lusterko oraz muszlę, poproś pana Spalonego Słońcem, by miał na ciebie baczenie i
zajmij miejsce między namiotem kapitana a morzem.

background image

– Dzięki – powiedział Arthur. Doktor Scamandros okazywał mu ogromną

życzliwość.

Może przesadzam z podejrzliwością, pomyślał Arthur. Doktor musi mieć

jakieś powody, by mi pomagać... Ciekawe jakie... Zastanawiam się, czy potrafi
czytać w moich myślach...

– Ile czasu mój list będzie wędrował do Pierwszej Damy? – zapytał

pośpiesznie, na wypadek gdyby doktor Scamandros jednak umiał czytać w myślach
i poczuł się urażony, że Arthur wciąż mu nie ufa.

– Trudno powiedzieć. Zakładając, że nie dojdzie do wypadku lub przejęcia

przesyłki, list dotrze na miejsce za dzień lub dwa czasu miejscowego. Ile dób minie
w tym okresie w Domu, tego nie wiem bez przeprowadzenia skomplikowanych
obliczeń. Tempo upływu czasu w Domu jest inne niż w Królestwach.

Arthur skinął głową. Wyglądało na to, że przez najbliższy tydzień i tak nie

znajdzie okazji, by opuścić wyspę, bo musiał czekać na naprawę „Mola”. Ponieważ
nic nie potrafił na to poradzić, równie dobrze mógł się zastanowić, co dalej począć.
W tym celu musiał się dowiedzieć, jak potoczyły się losy Liść.

– Wracam do obozowiska – oznajmił. – Poproszę Spalonego Słońcem o

asekurację. Dziękuję za pomoc, doktorze.

Scamandros skłonił głowę.
Arthur odwrócił się i ruszył nieśpiesznie w stronę statku. Szedł plażą, bez

świecy. Panował mrok, lecz chłopiec widział światła niezbyt odległego obozu.
Mimo to przyśpieszył kroku.

Znajdował się w połowie drogi, kiedy coś go podkusiło, by się obejrzeć.

Dostrzegł poświatę świecy i częściowo widoczną sylwetkę, zapewne doktora
Scamandrosa. Obok zaklinacza jednak było jeszcze coś. Inny kształt, mroczny cień
na tle płomienia świecy. Arthur widział go zaledwie przez chwilę, lecz od razu
rozpoznał kontury.

Jeszcze jeden nawałnik. Doktor Scamandros przesyłał wiadomość do innego

adresata.

Wiedziałem, przeszło przez myśl wzburzonemu Arthurowi. Pewnie usiłuje

mnie sprzedać Środzie albo komuś z Wykonawców. Mogą przysłać Wysokiego
Zmierzchnika Soboty, jeśli to on mnie zaatakował w Studni Ponurego Wtorka.
Jeżeli przybędzie z mieczem, będę bezradny bez Klucza, choć może załoga „Mola”
stanie w mojej obronie przez wzgląd na medalion Kapitana. Nadal nie rozumiem,
czemu Sobocie zależało na zniszczeniu Domu Nicością.

Z całą pewnością istnieje jakaś łączność pomiędzy Potomnymi Dniami oraz

Nicością. Tylko jaka? Dlaczego wszystko jest takie trudne...

Myślał coraz mniej przytomnie, gdy przed wejściem do I obozowiska

powstrzymał go głos strażnika.

– Stój! – krzyknął jeden z marynarzy. – Ktotko? To I jest, kto to? Rozpoznaj

background image

mnie, a podążysz dalej!

– Hm, jak sądzę, nazywasz się Jednouchy, prawda? – zaryzykował Arthur.

Rezydent był tylko częściowo oświetlony przez latarnie, zawieszone na oddalonym
o kilkanaście metrów, namiocie Kotapoduchy. – To ja, Arthur, wracam ze spaceru.
Doktor Scamandros przyjdzie za jakiś czas.

– Podążaj, przyjacielu! – zawołał Jednouchy. Opuścił kuszę i machnął ręką,

aby ponaglić Arthura. Gdy chłopiec przechodził obok, Rezydent ściszył głos i
wymamrotał: – Tak naprawdę nazywam się Kukuła, ale Jednouchy brzmi o niebo
lepiej. Przed Potopem byłem Przesuwaczem Skrzyń Trzeciej Klasy. Teraz
pomagam na dziobówce...

– Jednouchy! Pilnuj się!
Arthur rozpoznał ten okrzyk. Po plaży szedł ciężkim krokiem Spalony

Słońcem. Chłopiec dostrzegł za jego plecami jeszcze jednego zbrojnego,
wpatrzonego w mrok, z kuszą gotową do strzału.

– Tak jest! – potwierdził Jednouchy. – Tylko przepuszczam przyjaciela.
Spalony ukłonił się Arthurowi, a chłopiec odwzajemnił kurtuazyjne

powitanie.

– Doktor zrobił, co należało? – spytał Spalony.
– Tak sądzę – odparł Arthur. Podniósł lusterko oraz muszlę. – Ofiarował mi

coś, dzięki czemu będę mógł ujrzeć, co się stało z moją przyjaciółką. Tyle że
potrzebuję kogoś, kto mnie popilnuje, gdy będę korzystał z urządzenia. Miałem
nadzieję, że wyrazisz zgodę...

– Na pilnowanie ciebie? Tak, to się da zrobić. Najpierw muszę jednak obejść

wszystkie posterunki, bo nie chcemy, aby Złocień i jego gromada przybyli bez
zapowiedzi.

– Sądziłem, że ich zgubiliśmy – zauważył Arthur, ruszając w drogę razem z

młodszym matem.

– Może tak, może nie – odparł Spalony. – Złocień to niebywale cwany

czarnoksiężnik. Doktor Scamandros jest bardziej uczony w księgach, ale ten pirat
musi znać dziesiątki paskudnych sztuczek, o których doktorowi nic nie wiadomo.
Pilnuj się!

Następna strażniczka dźwignęła się niezgrabnie, po drodze chwytając kuszę.

Spalony Słońcem prychnął z dezaprobatą i szedł dalej.

– Doktor Scamandros zdradził mi, że jest tutaj na ochotnika – napomknął

Arthur. Musiał dowiedzieć się więcej o zaklinaczu. – Co miał na myśli? Dlaczego
zgłosił się dobrowolnie?

– Przed wielką powodzią na rejsowych statkach pływali tylko Nawigatorzy-

Zaklinacze – wytłumaczył Spalony. – Kiedy więc budowano te wszystkie
dodatkowe jednostki, zaczęto poszukiwać ochotników o dostatecznym wyszkoleniu
magicznym, by mogli wejść na pokład. Niektórych zwykłych żeglarzy również

background image

skierowano na nowe statki.

– Choćby ciebie – domyślił się Arthur.
– Tak, choćby mnie – potwierdził Spalony Słońcem i ciężko westchnął. –

Czwarty mat na „Spiralnej Rynnie”. Nie było lepszego statku ani wspanialszej
załogi.

– Ale dlaczego doktor Scamandros miałby zgłaszać się na stanowisko

nawigatora, skoro jest najwyższej klasy zaklinaczem, szkolonym w Wyższym
Domu?

Spalony Słońcem wzruszył ramionami.
– Zapewne coś zgubił. Właśnie z tego powodu większość towarzystwa z

innych części Domu trafia na Morze Graniczne.

– Nie rozumiem.
– Wszystko, co kiedykolwiek zaginęło, prędzej czy później pojawia się na

Morzu Granicznym – wyjaśnił Spalony. – Znalezienie zguby bywa jednak nielicho
trudne. I rzecz musi być zawieruszona przypadkiem, nie celowo i nie w wyniku
kradzieży.

Niemal dotarli do linii brzegu. W falach stała Rezydentka i rozglądała się

wokoło. U boku miała kuszę. Nad nimi migotała skromna gromadka intensywnie
czerwonych, bardzo jaskrawych gwiazd, lecz poza tym niebo zasnuwały chmury i
nie było widać księżyca. Niewykluczone, że tego świata nie obiegał żaden
naturalny satelita.

– Stój!
– Tu Spalony Słońcem z pasażerem – odezwał się mat. – Cisza i spokój?
– Nic poza falami – odparła Rezydentka. Arthur rozpoznał jej głos – była to

Jaszczurka, ta z twarzą pokrytą łuskami.

– Miej baczenie – polecił jej Spalony. – Oby nie przybyli, ale jeśli się zjawią,

to od strony morza.

– Tak jest!
Młodszy mat odwrócił się i ruszył po udeptanym piasku między dwiema

dużymi stertami skrzyń.

– Obchód zakończony – oznajmił. – Gdzie chcesz spojrzeć do tego swojego

lustra?

– Gdzieś, gdzie jest cicho i spokojnie, przy słabym świetle – odparł Arthur.

Wskazał skrawek piasku, na którym nie wypoczywali Rezydenci, nieopodal
namiotu, na którym umocowana była latarnia. – Tam powinno być dobrze, jak
sądzę.

Spalony Słońcem podążył za Arthurem, który po chwili usiadł na piasku.

Chłopiec zajrzał do muszli, przysunął ją do światła i kilkakrotnie nią potrząsnął,
aby zyskać pewność, że nic się nie ukrywa w środku. Następnie z wahaniem
przyłożył muszlę do ucha, podniósł lusterko i pochylił je tak, aby odbijało się w

background image

nim światło latarni.

Z początku słyszał w muszli tylko cichy szum morza, a w lusterku widział

jedynie własne odbicie. Usiłował myśleć o Liść, lecz z niezrozumiałych powodów
nie potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądała. Pamiętał jednak jej głos, więc skupił
się na nim i odtworzył słowa, które wypowiedziała po wejściu do jego pokoju
szpitalnego.

Szum fal w muszli nagle ucichł, zastąpiony brzękiem żelaza i skrzypieniem

drewna. Lusterko zaszło mgłą, zupełnie jakby Arthur na nie nachuchał, a potem
znowu się wyklarowało. Tym razem nie ujrzał w nim własnej twarzy, lecz mroczną,
słabo oświetloną przestrzeń.

Uważnie patrzył do zwierciadełka. Dostrzegł w nim dziewczynę; przebywała

wewnątrz bardzo ciasnego pomieszczenia, prawie pozbawionego światła.

Była uwięziona.

background image

Rozdział 12

Skulona Liść tkwiła w wąskiej celi, ze stopami zanurzonymi w wodzie.

Kajdany na jej nadgarstkach były połączone ciężkim łańcuchem z okowami na
kostkach i grubym, żelaznym pierścieniem w drewnianej ścianie. Woda łagodnie
przelewała się od jednej strony pomieszczenia do drugiej – Liść najwyraźniej
przebywała na statku. Jedyne światło pochodziło z przyczernionej dymem
latarenki, która dyndała na haku pod sufitem z desek, zaledwie trzydzieści
centymetrów nad głową dziewczyny.

W ciemnym rogu obrazu nagle coś się poruszyło. Arthur przysunął głowę, by

lepiej widzieć, lecz nic mu to nie dało. Lusterko przypominało telewizor albo scenę
teatralną. Widz nie mógł dostrzec tego, co się działo z boku lub z tyłu obrazu.

Po chwili coś znowu się poruszyło. Liść podniosła głowę i powiodła

wzrokiem dookoła. Nie zauważywszy nic niepokojącego, ponownie skryła twarz.
Wyglądało na to, że jest kompletnie załamana, lecz nagle Arthur dostrzegł, iż Liść
manipuluje przy kajdanach na prawej kostce. Domyślił się, że próbuje je rozpiąć –
w jej dłoni dostrzegł błysk pilnika do paznokci lub podobnego przyrządu.

Arthur tak intensywnie skupił uwagę na poczynaniach dziewczyny, że

dopiero po chwili dotarło do niego, iż na obrazie znowu coś się rusza. Tym razem
niewidoczny obiekt znalazł się w granicach lustra, dzięki czemu chłopiec mógł się
lepiej przyjrzeć istocie przebywającej w celi.

Był to Szczur, i to nie byle jaki.
Liczył sobie znacznie ponad metr wysokości, miał brązową sierść i stał

wyprostowany na tylnych łapach. Ponadto nosił ubranie: stary, lecz schludny
fraczek w kolorze granatowym ze złotymi naszywkami, kremową koszulę i
srebrzystą kamizelkę. Jego białe pantalony były podwinięte dla ochrony przed
chlupoczącą wodą. Zwierzę miało bose, różowe łapy a za jego plecami podrygiwał
bezwłosy ogon.

Szczur uchylił kapelusza z impregnowanej skóry – nakrycie głowy miało

szerokie rondo, lecz płytkie denko – i wziął głęboki wdech, jednocześnie
przemawiając piskliwym głosem.

– Przepraszam panienko, czy przypadkiem nie jesteś śmiertelnikiem z

Ziemi?

Liść drgnęła i odsunęła się gwałtownie, pobrzękując łańcuchami.
– Błagam o wybaczenie – ciągnął Szczur. – Nie zamierzałem budzić w tobie

lęku. Moje natręctwo wynika tylko i wyłącznie z faktu, że otrzymałem zlecenie,
związane ze śmiertelnikiem z Ziemi.

Liść pokręciła głową i kilkakrotnie zamrugała oczyma.
– Przepraszam – wykrztusiła. – Rzecz w tym, że... po prostu nie

background image

oczekiwałam gościa.

– Jeśli można, chętnie się przedstawię – zaproponował gość. – Jestem

komandor Monckton, oficer dowodzący Szczurami w Wyproście na Morzu
Granicznym.

– Szczury w Wyproście? – powtórzyła Liść słabym głosem. – Morze

Graniczne?

Komandor Monckton poruszył wąsami, nim odpowiedział.
– Szczury w Wyproście, moja panno, to te, które swego czasu służyły

Szczurołapowi i zostały przez niego sprowadzone do Domu. Morze Graniczne to
obszar wewnętrzny Domu, nominalnie zarządzany przez Panią Środę,
samozwańczą księżną Morza Granicznego, a także Wykonawczynię Woli
Architektki.

– Ach, teraz już wszystko jasne – podsumowała Liść sarkastycznie.
– Nie bardzo rozumiem.
Liść ponownie pokręciła głową.
– Mniejsza z tym – mruknęła. – Tak, chyba rzeczywiście jestem

śmiertelnikiem z Ziemi. Ciemnym śmiertelnikiem, dodajmy.

– Wydajesz się jasna.
– Ciemnym, czyli głupim – wytłumaczyła. – Nie ważne. Czego chcesz od

śmiertelnika z Ziemi? Pomożesz mi się stąd wydostać?

Monckton sięgnął do kieszeni fraka i wydobył kartkę papieru, którą wręczył

Liść. Z początku papier miał wielkość karteczki samoprzylepnej, lecz w wyniku
zetknięcia z dłonią dziewczyny urósł do rozmiarów typowego listu.

Na papierze widniał sztych, przedstawiający portret chłopca, niewątpliwie

bardzo podobnego do Arthura. Pod ryciną znajdowało się kilka linijek
drukowanego tekstu:

NAGRODA

Za informację o miejscu pobytu niejakiego Arthura Penhaligona

śmiertelnego chłopca z Ziemi.

Szczegółowe wiadomości przesyłać telegraficznie lub listownie do

Poniedziałkowej Przedpołudnicy

Suzy Turkusowy Błękit.

– Arthur! – zawołała Liść. – A Suzy była tą dziewczyną... ze skrzydłami.
– O, znasz Arthura? – spytał Monckton. – Wiesz, gdzie go szukać?
– Niewykluczone – odparła Liść. Arthur zauważył, że jego przyjaciółka

zmrużyła oczy. Było jasne, że intensywnie myśli. – Zapewne liczysz na nagrodę?

– Jak najbardziej – potwierdził Monckton. – Choć w tym wypadku

background image

otrzymaliśmy już niewielki zadatek. Słyniemy jako doświadczeni poszukiwacze i
odnajdywacze..

– Powiem ci, co wiem, jeśli pomożesz mi w ucieczce – zapewniła Szczura

Liść i uniosła skute nadgarstki. – I ułatwisz mi nawiązanie kontaktu z Suzy Błękit.

– Hm – mruknął Szczur. – Nie możemy pomóc ci w ucieczce, albowiem

czyn taki stałby w jawnej sprzeczności z kilkoma umowami, które zawarliśmy z
rozmaitymi władzami w Domu. Byłbym jednak zaszczycony, pełniąc rolę twojego
doradcy przed sądem, który już wkrótce zapozna się z twoimi kryminalnymi
poczynaniami.

– Kryminalnymi? – wykrztusiła – Jak to? Zrobiłam tylko jedno: dałam się

zaciągnąć na ten statek, a oni rzucili na mnie okiem, spytali o nazwisko i cisnęli
tutaj w kajdanach.

– Mniemam, że zostaniesz postawiona w stan oskarżenia za podróżowanie

na gapę – oznajmił Monckton i dla większego efektu machnął ogonem. – Za taki
czyn grozi kara od stu do dwustu batów, których raczej nie przeżyjesz. Szczerze
powiedziawszy, jako śmiertelniczka z całą pewnością nie wyjdziesz z tego żywa.

– Batów? Chodzi ci o chłostę?
– W rzeczy samej. Dziewięciorzemienną dyscypliną. Wiesz, co to jest

dyscyplina?

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć! I nie zamierzam tego sprawdzać na własnej

skórze. To szaleństwo, musi być jakieś wyjście.

– Wszystko zależy od sądu – westchnął Monckton. – Podejrzewam, że w

treści oskarżenia tkwi logiczny błąd. Przy prawidłowej argumentacji obrony
powinnaś uniknąć kary.

– Co to za błąd?
Monckton nieznacznie przechylił głowę i z błyskiem w oku popatrzył na

Liść.

– My, Szczury, mamy merkantylny stosunek do życia – oświadczył. –

Innymi słowy, jeśli powiesz mi, co wiesz o Arthurze, chętnie wystąpię przed sądem
jako twój adwokat.

– Skąd mogę mieć pewność, że nie wystawisz mnie do wiatru, kiedy

opowiem ci o Arthurze? – powątpiewała Liść.

– Słowo Szczura w Wyproście i byłego śmiertelnika, mieszkańca Ziemi –

przysiągł Monckton i przyłożył pazur do eleganckiej kamizelki, w miejscu gdzie
znajduje się serce. – W imię Szczurołapa, który nas tutaj sprowadził.

Liść niepewnie popatrzyła na Szczura, a on bez zmrużenia powiek

odwzajemnił jej spojrzenie.

– Zgoda – westchnęła dziewczyna. – Chyba i tak nie mam wyboru.

Przynajmniej mówisz przekonująco. Jesteś w tym lepszy od faceta, który ostatnio
sprzedał mojemu tacie samochód. Poszłam odwiedzić Arthura w szpitalu, na

background image

naszej... na Ziemi. Arthur dostał zaproszenie od Pani Środy, na obiad, i opowiadał
mi o Domu i w ogóle. Potem do sali wtoczyła się ogromna fala i wymiotła nas na
morze, na łóżku Arthura. Unosiliśmy się i opadaliśmy na falach, takich naprawdę
wielkich, aż wreszcie przypłynął statek z jaskrawozielonymi żaglami i zabrał mnie
na pokład, zrzuciwszy linę, a Arthur został, bo ktoś, kto rzucał liny, nie trafił.
Arthur pewnie nadal pływa gdzieś na tym łóżku, chyba że się utopił albo ktoś inny
go uratował. Czy to wystarczy?

– Doskonałe wprowadzenie, dziękuję – oświadczył Monckton. – To

tłumaczy, dlaczego kapitan i załoga tej jednostki są tacy spięci i małomówni. Na
dodatek postanowili stworzyć tratwę tutaj, w Trójkącie. Gdyby nie zwykłe szczury,
nawet bym nie wiedział, że na pokładzie znajduje się śmiertelnik. Podejrzewam, że
„Modliszka” miała odebrać Arthura i dostarczyć go do Pani Środy, lecz misja
zakończyła się fiaskiem. Kapitan Fala postanowił zyskać na czasie, aby
zadecydować, co robić dalej. Oczywiście po tym, jak już pozbędzie się ciebie – w
sumie stanowisz dowód na to, że wziął na pokład niewłaściwego śmiertelnika.

– Stworzyć tratwę? W Trójkącie? Gdzie my jesteśmy?
– Znajdujemy się na najniższym pokładzie „Latającej Modliszki” –

oświadczył Monckton. – To statek z regularnej floty handlowej Środy. „Modliszka”
stworzyła tratwę, czyli przybiła do innego statku, przycumowanego do jeszcze
innego, i tak dalej. Statki cumują przy gigantycznym, trójkątnym słupie
cumowniczym, który jest jedyną nadwodną pozostałością dawnej latarni morskiej
w Porcie Środy. Stąd nazwa Trójkąt. Rzecz jasna, pozostajemy na Morzu
Granicznym w Domu.

– Który stanowi centrum wszechświata – dodała Liść. – Tak przynajmniej

twierdzi Arthur. Moi rodzice by wymiękli, gdyby się dowiedzieli, jak to jest
naprawdę.

– Słucham?
– Ich zdaniem pośrodku wszechświata rośnie wielkie drzewo, którego małe

gałęzie rozrastają się na wszystkie strony. Poza tym zwierzęta żyją tam w zgodzie,
są dla siebie dobre i w ogóle.

– Brzmi zachęcająco – mruknął Monckton. – Gdyby to była prawda... Na

mnie pora, wracam na swój statek. Po drodze zajrzę do kapitana Fali i poinformuję
go, że będę twoim adwokatem. Mniemam, że sąd zbierze się w ciągu kilku
najbliższych dni.

– Kilku najbliższych dni! – krzyknęła Liść. – Nie dostałam nic do jedzenia

ani do picia. Mogę tu umrzeć z głodu i pragnienia!

– W Domu to wykluczone – zapewnił ją Monckton. – Tutaj można być

głodnym i spragnionym, ale nie da się od tego umrzeć.

– Więc zostawisz mnie tutaj w łańcuchach? Tak po prostu? Żebym czekała

na rozprawę albo na to, co ze mną zrobią?

background image

– Tak jest – potwierdził Monckton. – Dokładnie to masz uczynić. Czekać.

Interesy z tobą to przyjemność. Żegnam.

– Zaraz! – pisnęła Liść, lecz Szczur już wybiegł. Arthur dostrzegł tylko

mignięcie jego ogona, kiedy znikał z pola widzenia lusterka. – Czekaj, nie możesz
mnie opuścić! A jeśli statek zatonie...

Jej krzyk nagle ucichł, a obraz w lusterku zamigotał, na przemian pokazując

celę dziewczyny oraz twarz chłopca w świetle latarni. Po chwili zwierciadełko
przedstawiało już tylko Arthura. Ogarnęła go fala nudności, wywołanych nagłą
zmianą percepcji, lecz mdłości w jednej chwili mu przeszły kiedy Spalony
Słońcem postukał go w ramię.

– Arthurze – wyszeptał marynarz. – Gotuj się, młodzieńcze. Coś widać w

morzu!

Chłopiec zamrugał oczyma, wstał i pośpiesznie ukrył lusterko oraz muszlę w

kieszeniach szlafroka. W tej samej chwili przeszło mu przez głowę, że powinien się
przebrać w coś sensowniejszego. Myśl była jednak tak przelotna, że; już po
sekundzie o niej zapomniał.

– Co widać w morzu?
– Bo ja wiem – Spalony Słońcem wzruszył ramionami. – Jaszczurka

dostrzegła w oddali światło, ja też je widziałem. Zbliża się. To może być
„Dreszcz”, choć nie mam pojęcia, czemu któryś z piratów miałby wywieszać
latarnię. Weź ten nóż.

Arthur zwrócił uwagę, że Spalony ma u boku szablę, Chłopiec przyjął

wręczony mu długi nóż w pochwie i spróbował go przypiąć do paska od szlafroka.
Marynarz pokręcił głową.

– To na nic – westchnął. – Chodź, wracamy do namiotu kapitana. Ichabod

dobierze ci jakąś przyzwoitą katanę.

– Katanę? Nie, dziękuję, ten nóż w zupełności mi wystarczy...
– Katana to kurtka. Idziemy, szkoda czasu.
W drodze do namiotu Kotapoduchy Arthur spostrzegł, że obozowisko

zmieniło się nie do poznania. Wszyscy Rezydenci byli na nogach i gotowali się do
potyczki. Sprawiali wrażenie pewniejszych siebie i lepiej zorganizowanych niż na
statku.

– Szczury lądowe – wyszeptał Spalony Słońcem, gdy mijali grupę

Rezydentów, przygotowujących kusze. – Tutaj będą lepiej walczyli niż na morzu.
Ichabod! Pomóż lordowi Arthurowi dobrać jakieś zacne ubranie.

– Tak jest! – zawołał Ichabod. Podszedł bliżej i bardzo nisko ukłonił się

Arthurowi. – Czy jego lordowska mość życzy sobie czegoś konkretnego?

– Nie trać czasu! – polecił Spalony Słońcem. – Znajdź cokolwiek w dobrym

rozmiarze, i to szybko! Idę do dział. Arthurze, dołącz do mnie, gdy będziesz
gotowy.

background image

– Coś podobnego – sapnął Ichabod. – On nie ma pojęcia, jakie trudności

wiążą się z utrzymaniem stroju odpowiedniej jakości.

Obejrzał Arthura od stóp do głów, obszedł go i w małym notatniku zapisał

kilka liczb. Następnie wskazał stojący w rogu namiotu parawan z rysunkami o
tematyce marynistycznej. Arthur widział go ostatnio w niezwykłym pokoju
Kotapoduchy na pokładzie „Mola”.

– Wasza lordowska mość, zechciej stanąć za tym parawanem. Ośmielę się

zaprezentować ci szereg wyrobów odzieżowych, które mogą zbliżać się do
poziomu odpowiadającego twojej wyjątkowo wysokiej randze.

Arthur zniknął za parawanem. Niemal natychmiast Ichabod przekazał mu

ogromne naręcze ubrań.

– Bielizna. Trzy koszule do wyboru. Kołnierze, cztery do wyboru. Fulary,

sześć do wyboru. Kamizelka, jedna z trzech. Bryczesy, trzy do wyboru. Pończochy
pięć par do wyboru. Buty z cholewą czy bez?

– Za obuwie dziękuję. Moje kapcie to w rzeczywistości Niematerialne Buty.
– Pas marynarski czy galowy?
– Chyba marynarski...
Ichabod nadal zadawał pytania, co kilka sekund wręczając Arthurowi

element ubioru lub jedno z akcesoriów. Na koniec umilkł. Arthur pośpiesznie się
rozebrał i włożył nową odzież. Ze zdziwieniem skonstatował, że wszystko idealnie
na niego pasuje. Nie wybierał żadnej konkretnej kombinacji, lecz gdy był już
prawie gotowy, zorientował się, że ma na sobie prawie taki sam mundur jak
Kotapoducha: niebieskie palto oraz białą koszulę i niebieską kamizelkę, do tego
białe bryczesy.

Gdy tylko się przebrał, zgodnie z jego oczekiwaniami Niematerialne Buty

przeobraziły się ze szpitalnych kapci w wysokie do kolan buty, przy czym lewy
miał szerszą cholewę, aby pomieścić formę z krabiego pancerza. Arthur zamyślił
się na chwilę i wsunął za prawą cholewę Atlas oraz zaproszenie od Środy. Muszla i
lustro – powędrowały do lewej cholewy. Niematerialne Buty zapewniały skuteczną
ochronę przed wodą, podobnie zresztą jak przed prawie wszystkim, dzięki czemu
ukryte w nich przedmioty mogły pozostać bezpieczne i suche.

– Nie wiem, co zrobić z tym kołnierzem – oświadczył Arthur kilka minut

później. Kołnierz był oddzielony od koszuli i chłopiec nie miał pojęcia, jak go
przypiąć.

– Ja się tym zajmę – zaproponował Ichabod. Szybko podszedł i

przymocował kołnierz. Zanim chłopiec zdążył zaprotestować, dodatkowo zarzucił
mu na szyję czerwoną chustkę i związał ją jak fular. – Proszę podnieść ręce, zapnę
pas.

Szeroki, skórzany pas wydawał się ostatnim przedmiotem, który należało

włożyć, lecz gdy sprzączka była już zapięta i Arthur spróbował wyjść zza

background image

parawanu, Ichabod podniósł rękę i lekko się ukłonił.

– Twoja szabla, wasza lordowska mość – przypomniał. – Nie można

przystępować do bitwy bez własnej szabli.

– Hm, chyba rzeczywiście nie można – zgodził się Arthur.
Zaczynam nawet mówić jak Kotapoducha, pomyślał. Mam nadzieję, że nie

upodobnię się do niego. Wolałbym być kimś takim jak Spalony Słońcem. Kimś, kto
doprowadza rzeczy do końca.

Ichabod podniósł z podłogi ukrytą w pochwie szablę i przytroczył ją

Arthurowi do pasa na lewym biodrze. Jednocześnie Arthur przypiął na drugim
biodrze nóż, ofiarowany mu przez Spalonego Słońcem.

– To szabla żeglarska, specjalnie dla ciebie, wasza lordowska mość, skrócona

i odciążona przez płatnerza – wyjaśnił Ichabod. Gdy wstał i ujrzał nóż Spalonego
Słońcem, jego usta lekko się wykrzywiły z niesmakiem. – Jeśli wolno zauważyć,
wasza lordowska mość, nóż wcale nie pasuje do kompletu. Proszę o pozwolenie...

– Chcę zachować nóż – oświadczył Arthur pośpiesznie. – Teraz muszę iść do

pana Spalonego Słońcem. Dziękuję za pomoc, Ichabod. Nie mam pojęcia, jak ci się
udało tak szybko zdobyć ubrania w moim rozmiarze.

– Och, przerobiłem najlepsze komplety kapitana i pana Zgodniaka, kiedy

byłeś z doktorem Scamandrosem – pochwalił się Ichabod z dumą. – Aby je
zmniejszyć, wystarczyło nieco przyciąć tu i tam, a mam doskonałą miarę w oku,
bez fałszywej skromności. „Zawsze bądź gotów na wszystko!” Oto motto
prawdziwego dżentelmena dżentelmena.

– Ehm, dziękuję – wymamrotał Arthur. Miał nadzieję, że Kotapoducha oraz

Zgodniak nie będą mieli nic przeciwko temu, że ich najlepsze ubrania zostały
przerobione na mniejsze. – Jeszcze raz dziękuję.

– A gdybyś odniósł rany w nadchodzącym starciu, bądź pewien, że swoje

motto stosuję także w innej profesji – dodał Ichabod.

– Jakiej mianowicie?
– Młodszy medyk – wyjaśnił Ichabod. – Który bywa też niesłychanie

prostacko nazywany pomagierem konowała. Asystuję doktorowi Scamandrosowi.
Nigdy nie stanęliśmy przed koniecznością operowania śmiertelnika, niemniej mam
cały sprzęt gotowy. Noże, piły, wiertła – wszystko świeżo naostrzone!

– Świetnie! – oznajmił Arthur z entuzjazmem, którego nie odczuwał. –

Dobra robota. Tak trzymaj.

Pośpiesznie odszedł, zanim Ichabod zdążył zaprezentować mu świeżo

naostrzone narzędzia chirurgiczne. Był w połowie drogi przez obozowisko do
miejsca, w którym wycelowano w morze dwie armaty, kiedy usłyszał
niespodziewany dźwięk dzwonu okrętowego oraz krzyk Spalonego Słońcem.

– Do dział! – wrzasnął młodszy mat. – Gotować kusze! Szable i piki

abordażowe do granicy przypływu!

background image
background image

Rozdział 13

Arthur ruszył pędem, kulejąc i zapadając się w piasek, – aby jak najszybciej

dołączyć do gromady Rezydentów uzbrojonych w szable oraz piki i zmierzających
ku morzu. Z pokładu „Mola" zdjęto dwie armaty i zainstalowano na brzegu, lufami
w stronę fal.

W pobliżu stanowiska artyleryjskiego tłum się rozdzielił i skierował na obie

strony umocnienia. Arthur przystanął obok Spalonego Słońcem oraz jednej z armat.
Uznał, że broń nie wygląda ani przesadnie solidnie, ani szczególnie bezpiecznie.
Czarne żelazo długiej lufy pokryte było wgłębieniami i spękaniami, a na
drewnianym wózku o nierównych kołach widniały liczne szczerby i zadry. Oba
działa ustawiono na wiklinowych matach, rozpostartych bezpośrednio na piasku;
one również nie wydawały się specjalnie trwałe.

– Trzymaj się z dala od armaty – ostrzegł go Spalony. – Podczas wystrzału

siła odrzutu mocno cofa działo. Złamiesz sobie drugą nogę albo przetrącisz grzbiet,
jeśli będziesz za lufą.

Arthur odsunął się pośpiesznie i stanął u prawego boku mata. W ten sposób

potężny Rezydent znalazł się pomiędzy chłopcem a armatami.

– Już ich widać? – zapytał Arthur, wytężając wzrok w ciemności. Dostrzegł

jednak tylko światło latarni w dalszej części plaży oraz poświatę wolnopalnych
lontów – tlących się sznurów, przypominających wielkie, grube sznurowadła,
używane przez działonowego. Nagle w oddali zamajaczyła dziwna jasność. Arthur
natychmiast osłonił twarz dłońmi i zmrużył oczy, by lepiej widzieć.

– Daleko na morzu widać bladą poświatę, prawda?
– A jakże – potwierdził Spalony Słońcem. – Ale jest zbyt nisko nad morzem,

aby to był statek. Poza tym porusza się za szybko jak na tratwę, łódź wiosłową czy
coś podobnego. Nie mam pojęcia, co to. Może te Szczury...

– Szczury? – zapytał Arthur. – Szczury w Wyproście?
– Tak jest – przytaknął młodszy mat. – Mają niezwykłe jednostki. Sam nie

wiem...

Przerwał, kiedy poświata na morzu niespodziewanie wystrzeliła w górę i

intensywną jasnością przyćmiła czerwoną gwiazdę nad linią horyzontu. Następnie
opadła tukiem, zagłębiła się w morzu i przygasła.

Spalony Słońcem coś wymamrotał, a do uszu Arthura dotarły nerwowe

szepty członków obsługi dział.

– Co to takiego?
– Rezydent wyposażony w morskie skrzydła i wiedzę o magii – wyjaśnił

Spalony stłumionym głosem. – Najpewniej Złocień przybył osobiście, żeby
odzyskać skarb.

background image

– Osobiście? Ale przecież jesteśmy... przecież mamy te armaty... i jest nas

tutaj setka, i doktor Scamandros...

– Brakuje nam prochu strzelniczego – westchnął młodszy mat. – Poza tym

Złocień to mistrz czarnej magii, której doktor się nie tyka. Złocień zwróci przeciw
nam morze i piasek, tak samo jak sprawił, że takielunek „Oceanusa” wydusił życie
z załogi. Ale na lądzie mamy większe szanse niż w walce na morzu, nic nie jest
więc przesądzone. Jeśli przyjdzie ci się z nim zmierzyć, Arthurze, spróbuj odciąć
mu głowę jednym ciosem, a potem ciśnij na jego szyję garść piasku lub żwiru. Gdy
nie będziesz miał pod ręką nic lepszego, zwyczajnie połóż na niej szablę, na płask.

Arthur przełknął ślinę i ponownie wbił wzrok w wodę i szybko zbliżające się

światło. Dobył szabli i oparł ostrze na ramieniu, podobnie jak to uczynili
Rezydenci.

Zetnę mu głowę, obiecał sobie w myślach. Pokonałem pana Poniedziałka i

Ponurego Wtorka. Odnosiłem już rany. Wiem, że dam radę. Nie pozwolę, by zabił
mnie pirat... Oby tylko noga nagle mnie nie zawiodła... Ten pancerz kraba dobrze
się spisuje, a stawy pracują bez zarzutu. Co się jednak stanie, jeśli niespodziewanie
się zablokują? Albo po prostu osłabnie mi noga podczas walki ze Złocieniem i...

– Dość! – przykazał sobie szeptem. – Cokolwiek się zdarzy, obrócę to na

własną korzyść. Zwyciężę.

– Czekać, aż obiekt opuści wodę! – ryknął Spalony Słońcem, gdy poświata

znajdowała się już całkiem niedaleko. – Ma być w zasięgu strzału bezwzględnego!

Poświata sunęła prosto ku nim, z każdą chwilą jaśniejsza, niczym reflektory

nadjeżdżającego samochodu. Arthur poczuł, że światło go paraliżuje, nie potrafił
się poruszyć, gdy widział je coraz bliżej siebie. Wewnątrz światła, w głębi fali
dostrzegł ciemny kształt. Była to niepodobna do człowieka postać, przypominająca
rekina o ogromnych skrzydłach, które umożliwiały jej poruszanie się. Istota
wypłynęła na powierzchnię i zaczęła surfować na fali. Działonowi odchrząknęli i
zmełli w ustach przekleństwo, popychając armaty i przesuwając je pikami niczym
dźwigniami. W ten sposób chcieli je wycelować w miejsce, w którym stwór wyłoni
się z wody.

Spalony Słońcem nabrał powietrza i otworzył usta, gotowy wydać rozkaz

„Ognia!", kiedy nagle doktor Scamandros w podskokach podbiegł do armat i stanął
przed nimi.

– Stać! – krzyczał. – Nie strzelać! W żadnym wypadku nie strze...
Nie zdążył dokończyć ostatniego słowa, kiedy jedno z dział wypaliło z

niewiarygodnie donośnym hukiem, rozsiewając dookoła deszcz iskier i roztaczając
chmurę gęstego, białego dymu, która całkowicie pochłonęła Arthura. Rozkaszlał
się i zakrztusił; zatoczył się i nagle poczuł, że ma kompletnie przemoczone stopy,
które obmyła fala.

Stwór z morza wyprostował się, a płynące od niego światło przebijało się

background image

przez dym i ciemności. Nie był ranny.

Dopiero wtedy Arthur zorientował się, że przybysz nie jest żadnym

„stworem”, choć u ramion nadal miał wielkie skrzydła o metalicznych,
żółtozłotych piórach. Była to nieprzeciętnej urody, bardzo wysoka kobieta o
jasnych włosach ukrytych pod drucianą siatką. Nosiła zieloną, aksamitną suknię i
obszytą futrem kurtkę, również zieloną, choć w nieco ciemniejszym odcieniu.
Kurtka zwisała luźno na lewym ramieniu kobiety, rękawy kołysały się za jej
plecami. W prawej dłoni nieznajoma ściskała krótką, białą, pokrytą łuskami
szpicrutę.

Popatrzyła z góry na Arthura, na całego i zdrowego doktora Scamandrosa,

który stanął obok chłopca, oraz na kapitana Kotapoduchę. Arthur wcześniej nawet
nie zauważył dowódcy, teraz zgiętego w ukłonie i mamroczącego coś z pokorą.

– Doktor Scamandros?
Mówiła głosem zimnym i wyraźnym. Jego brzmienie sprawiało Arthurowi

lekki ból, zupełnie jakby uszy muskała mu lodowata bryza.

– Tak, pani. Jestem doktor Scamandros.
– Otrzymałam twoją wiadomość. Przedstaw mnie lordowi Arthurowi. Czas

nas goni.

Scamandros pochylił głowę, prawą ręką wskazał Arthura i ponownie złożył

ukłon obojgu.

– Lordzie Arthurze, czy mogę ci przedstawić Środową Jutrzenkę?
Arthur się ukłonił. Sam był bliski odgadnięcia tożsamości nieoczekiwanego

gościa. Wyniosła i dumna kobieta przypominała sposobem bycia wszystkich
najwyższych służących Wykonawców. Patrzyła na rozmówcę w sposób, który
zdawał się sugerować: „Przewyższam cię pod każdym względem, lepiej się z tym
pogódź”.

– Bądź pozdrowiony, lordzie Arthurze – powitała chłopca. – Przyjmij

przeprosiny Pani Środy z powodu godnego ubolewania niepowodzenia,
związanego z zapewnieniem ci środka transportu. Niestety, jeszcze nie
poinformowano mnie o dokładnych okolicznościach zdarzenia, które doprowadziło
cię w to miejsce, lecz ufam, że jesteś gotów towarzyszyć mi w drodze na
zapowiedziany obiad?

Arthur popatrzył w piękną, lecz zimną twarz Jutrzenki.
Poderżnęłaby mi gardło, gdyby otrzymała taki rozkaz, pomyślał. Czy jednak

mam jakiś wybór?

– Nie jestem pewien – oświadczył na głos. Nadal trzymał szablę na ramieniu,

a rada Spalonego Słońcem co do Złocienia zapewne odnosiła się również do
Środowej Jutrzenki. Stężał, gotów zadać cios, i – dodał nieśpiesznie: – Dotarły do
mnie przerażające opowieści o tym, że Pani Środa jest... Jakby to ująć... ogromnym
wielorybem, który pożera wszystko. Nie chcę skończyć w jej brzuchu.

background image

– To chwilowa niedyspozycja – zapewniła go Jutrzenka i spojrzała na

Scamandrosa i Kotapoduchę. – O której nie powinny plotkować istoty niższego
rzędu. Możesz jednak mieć pewność, że na czas obiadu Pani Środa ma zamiar
przybrać tradycyjną, ludzką postać. W ten sposób dowiedzie, jak wielką wagę
przykłada do twojej wizyty, lordzie Arthurze. Niestety, przemiana w istotę ludzką
wiąże się obecnie z ogromnym wysiłkiem ze strony jej wysokości, dlatego od
wieków nie decydowała się na podobny czyn.

– Czego ode mnie chce? – spytał Arthur. Nie widział powodu, by owijać

sprawy w bawełnę. – Trzyma z Potomnymi Dniami. Jest Wykonawczynią i nie
uczyniła tego, co do niej należało. Ja jestem Prawowitym Spadkobiercą Woli.

– Takich spraw nie należy omawiać publicznie – skarciła Jutrzenka chłopca.

– Czy dość powiedzieć, że moja pani dostrzega potrzebę negocjacji, nie walki?

– Niewykluczone – odparł Arthur.
– Wyśmienicie. Rozumiem zatem, lordzie Arthurze, że jesteś gotów ze mną

wyruszyć?

– Dokąd dokładnie?
– Z powrotem do Domu – wyjaśniła. – Na Morze Graniczne. Mam liczne

obowiązki, nie możemy więc tracić czasu. Czy musisz oddychać?

– Co takiego?
– Czy musisz oddychać? Jesteś śmiertelnikiem, prawda? Jeśli mam cię

zanieść z powrotem, przez dłuższy czas będziemy przebywali pod wodą. Jeśli
dotąd nikt nie nałożył na ciebie zaklęcia ograniczającego zapotrzebowanie na
powietrze, to sama będę musiała to uczynić przed wyruszeniem w drogę.

– Nie jestem zaklęty i raczej nie chcę tego zmieniać – wyjaśnił Arthur. –

Cierpię na astmę i nie chcę, żeby ktoś mi grzebał w płucach, nawet magicznie.
Poza tym nie mam ochoty zostać Rezydentem.

– To proste zaklęcie – zapewniła go Środowa Jutrzenka i lekko zamachała

pejczem, jakby pragnęła w ten sposób dowieść, że sprawa jest naprawdę błaha. –
Dzięki niemu będziesz mógł przeżyć, oddychając znacznie rzadziej niż teraz.
Doktorze Scamandros, może zechcesz rozwiać wątpliwości lorda Arthura. Wiem,
że jesteś zaklinaczem o wykształceniu uniwersyteckim, chociaż nie przypominam
sobie twojej godności i stanowiska ze Spisu Nawigatorów Zaklinaczy,
zatrudnionych przez Panią Środę.

– Ach, droga pani, zgłosiłem się na ochotnika po Potopie – wyjaśnił

Scamandros. Poruszył się nerwowo i niemal potknął o własne stopy. – Z tego
względu papiery mogą być, że tak powiem, nieco zdezaktualizowane. Co do
zaklęcia, chodzi pewnie o zawieszenie oddechu, jak mniemam? Może to formuła
znana jako „Tysiąc i jeden oddechów”?

– Oto klamerka, kupiona w Porcie Środy – rzekła Jutrzenka i wyciągnęła z

rękawa małą torebkę z materiału, którą wręczyła Scamandrosowi. – Nie wiem, jak

background image

jej używać. Podejrzewam, że zaciska się ją na nosie.

Zaklinacz przyjął torebkę, rozluźnił sznurek i wytrząsnął na dłoń małą,

drewnianą klamerkę do ubrań. Przysunął ją do światła emitowanego przez
Jutrzenkę i przez kwarcowe okulary z dymnego szkła spojrzał na drobne literki.

– Zaklęcie jest proste – mruknął. – Jeden oddech wystarcza za tysiąc, do

czasu zużycia. Pozostanie odrobina magicznego osadu, lecz będzie go znacznie
mniej niż tego, który już nosisz w mięśniach i w kościach.

Arthur z powątpiewaniem wziął do ręki klamerkę i nacisnął ją, by sprawdzić

sztywność sprężynki.

– Skąd będę wiedział, że to urządzenie przestaje działać?
– Spadnie ci z nosa – wyjaśnił mu doktor Scamandros. – Rzecz jasna,

możesz sam je zdjąć i założyć z powrotem, choć w takim wypadku musisz uważać,
by nie przebywać zbyt daleko od źródła powietrza. Przy każdym ponownym użyciu
zaklęcie będzie traciło część mocy.

– Czy „Mól” nie może mnie zabrać do Pani Środy? – jęknął Arthur. – Chyba

nie chcę używać tych czarów. Nie mam też ochoty płynąć pod wodą. Bez urazy, ale
po prostu nie podoba mi się taka perspektywa.

– Czas przede wszystkim – oznajmiła Jutrzenka. – Pani Środa nie może

nazbyt długo pozostawać w ludzkiej postaci, a początek obiadu zaplanowano na
południe czasu domowego, w dniu, w którym wyruszyłam w podróż. Musimy się
pośpieszyć. Nie ma statku, którym punktualnie dotarłbyś na miejsce. Poza tym,
jeśli wzrok mnie nie myli, „Mól” wymaga kapitalnego remontu. W dodatku muszę
się zająć licznymi, istotnymi zadaniami, które wymagają mojej uwagi. Stale należy
dbać o Morze Graniczne, aby nie rozpłynęło się po Królestwach ani nie połączyło z
Nicością.

– Obiecujesz, że po spotkaniu z Panią Środą zostanę przetransportowany w

bezpieczne miejsce? – dopytywał się Arthur. – Przysięgnij na Architektkę, na Wolę
i na Panią Środę.

Środowa Jutrzenka groźnie ściągnęła brwi, a jej pejcz ze świstem przeciął

powietrze.

– Tak – potwierdziła w końcu. – Uczynię, co w mojej mocy, abyś po

obiedzie z Panią Środą powrócił w bezpieczne miejsce. Przysięgam to na
Architektkę, która mnie stworzyła, na Wolę i na moją panią, Środę.

– Zgoda – westchnął Arthur. – Wobec tego chyba nie mam wyjścia.
Spojrzał na doktora Scamandrosa, który ponownie wzdrygnął się nerwowo i

skłonił głowę.

– Kapitan Kotapoducha uznał, że najlepiej będzie powiadomić pannę

Środową Jutrzenkę – mruknął cicho, aby tylko chłopiec usłyszał jego słowa. – Nie
chciał, aby „Mól” był wplątany w sprawy, które nas przerastają, i bał się tego, do
czego może dojść z powodu Czerwonej Dłoni, której nosisz znak. Rozumiesz,

background image

muszę przestrzegać rozkazów. Dopilnowałem jednak, aby twój list został wysłany
najpierw. Tyle że panna Jutrzenka już ciebie szukała.

Arthur pokręcił głową, ale kiedy doktor Scamandros wyciągnął rękę,

chłopiec wsunął szablę do pochwy i uścisnął mu dłoń. Nadal nie miał pewności,
czy Rezydent mówi prawdę, niemniej pamiętał, iż doktor zatroszczył się o jego
nogę. Arthur miał też nadzieję, że jego list naprawdę został wysłany do Pierwszej
Damy.

– Z przyjemnością gościłem cię na pokładzie „Mola” – oświadczył kapitan

Kotapoducha, przygarbiony od bezustannego kłaniania się Arthurowi i Środowej
Jutrzence. – Żegnam.

Arthur skinął głową, lecz nie podał kapitanowi ręki. Rozejrzał się i przy

armatach dostrzegł Spalonego Słońcem. Otaczała go niemal cała załoga, której
członkowie chcieli się lepiej przyjrzeć promiennej Jutrzence.

– To nie potrwa długo – oświadczył chłopak. Pobiegł przez plażę do

młodszego mata i tym razem wyciągnął rękę do uścisku. Marynarz chwycił jego
dłoń i potrząsnął nią tak mocno, że chłopca rozbolało ramię.

– Dzięki, Spalony – powiedział Arthur. – Za zabranie mnie z boi i za

wszystko.

– Pomyślnych wiatrów. Jeśli jeszcze kiedyś znajdziesz się pod jednymi

żaglami z Żeglarzem, wspomnij mu o młodszym macie z pokładu „Mola”.

– Tak zrobię – obiecał mu Arthur. W tłumie wytatuowanych, zaniedbanych

poszukiwaczy szczątków okrętów dostrzegł Ichaboda. Pomachał mu i krzyknął:

– Dziękuję za ubranie, Ichabodzie!
Ichabod skłonił się nisko. Arthur pomachał mu jeszcze raz i pobiegł z

powrotem nad morze.

– Weź głęboki oddech i zatkaj nos klamerką – polecił mu doktor

Scamandros. Ponownie się schylił i Arthur poczuł, że zaklinacz wrzuca mu coś do
kieszeni palta. – Jeśli będę mógł ci jakoś pomóc, bez wahania prześlij wiadomość.
Chętnie się przysłużę Prawowitemu Dziedzicowi.

Arthur cofnął się i wsunął dłoń do kieszeni. Przedmiot był okrągły, ciężki i

metaliczny. Zanim uważniej go zbadał, Środowa Jutrzenka rozpostarła skrzydła i
gestem nakazała Arthurowi podejść bliżej.

– Będę musiała wziąć cię pod pachę – oświadczyła i spojrzała z niesmakiem

na chłopca. – Osiągniemy optymalną prędkość, jeśli nie będziesz się ruszał ani wił.
Postaraj się także nie zgubić szabli.

Arthur skinął głową i stanął obok Jutrzenki. Zanim podniosła go niczym

pakunek, odetchnął głęboko, najgłębiej jak potrafił, i zacisnął klamerkę na nosie.
Ucisk był bolesny, ale nie na tyle, żeby chłopiec musiał zdjąć przyrząd z nosa.

Środowa Jutrzenka rozpostarła skrzydła, machnęła nimi mocno i wzbiła się

w powietrze. Gdy oderwała się od ziemi, jej ciało zaczęło się przeobrażać. Nagle

background image

urosła, skóra i odzież kobiety przekształciły się w szorstką skórę rekina o złotym
połysku. Jej ręka przybrała kształt grubej macki; liczne przyssawki przylgnęły do
Arthura, a czynności tej towarzyszyły obrzydliwe mlaśnięcia odsysanego
powietrza.

Zamknął oczy. Nie chciał patrzeć na mackę.
Nie otworzył ich, gdy nurkowali w morzu, a zimna woda uderzała go w

pierś. Przez moment obawiał się, że utonie, bo zaklęcie przestało działać, lecz nie
czuł potrzeby oddychania. Dopóki trzymał zaciśnięte powieki, niemal potrafił sobie
wmówić, że znajduje się w wannie lub bawi się w basenie.

Niemal. Woda opływała go zbyt szybko, a ucisk macki był bardzo silny.

Arthur nagle pomyślał o czymś, o co powinien był zapytać.

Jak długo potrwa podróż powrotna to Domu? Ile czasu spędzę pod wodą? Na

ile wystarczy mój tysiąc oddechów?

background image

Rozdział 14

Podróż przebiegała koszmarnie. Arthurowi zdawało się, że płynie całymi

dniami, choć wiedział, że mijają zaledwie godziny. Co pewien czas Środowa
Jutrzenka wynurzała się z wody i szybowała nad falami, jednocześnie krzycząc do
Arthura, by oddychał.

Nabierał powietrza i po chwili znowu nurkowali w wodzie o zróżnicowanej

temperaturze, zawsze zbyt niskiej. Zmieniało się także oświetlenie, często
drastycznie, z nieprzeniknionego mroku w światło dzienne o rozmaitych
odcieniach. Arthur pojął, że Jutrzenka podąża przez kilka różnych Poślednich
Królestw. Nie wiedział, jak jej się to udaje, skoro nie mijali zauważalnych portali
ani Frontowych Drzwi. Podejrzewał, że ma to związek ze specyfiką Morza
Granicznego i Środowej Jutrzenki. Być może potrafiła dotrzeć wszędzie tam, gdzie
znajdowało się jakieś morze.

Arthur przebył podróż w zawieszeniu pomiędzy jawą a snem. Przez

większość czasu nie otwierał oczu, a jego umysł trwał w stanie półświadomości.
Nie przewijały się przezeń niemal żadne konkretne myśli; chłopiec nie zachował w
pamięci ani jednego wyrazistego wspomnienia z drogi. Całe doświadczenie
zapamiętał jak ponury koszmar senny.

W końcu Jutrzenka wyskoczyła z morza. Arthur usłyszał trzask oraz huk

gromu i ujrzał poszarpane błyskawice na całym sklepieniu. Mocno zmrużył oczy i
przyciągnął brodę do piersi. Znieruchomiał w takiej pozycji, a tymczasem grzmot
stawał się coraz donośniejszy, białe światło wciskało się Arthurowi pod powieki.
Czuł, że nie jest już w stanie wytrzymać, gdy nagle... Zapanował spokój.

Pokonali Pas Burz i znaleźli się w Domu. Środowa Jutrzenka spiralnie

wzbijała się w niebo, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie dotarli na wysokość kilku
tysięcy metrów. Arthur zaczął się poważnie martwić, że uderzą w sufit, lecz
uświadomił sobie, że dotąd przebywał w znacznie niżej sklepionych częściach
Domu.

Na szczęście chłopcu nie doskwierał chłód. Przeciwnie, było mu coraz

goręcej. To wydawało się dziwne, ale Arthur uznał, że skoro na niebie brakuje
słońca, to sklepienie, choćby najbardziej odległe, musi zapewniać nie tylko światło,
lecz także ciepło. Nie umiał określić, czy ciśnienie powietrza spada, ponieważ nie
oddychał. Klamerka wciąż mocno tkwiła na jego nosie, a ostatni raz odetchnął
dwadzieścia minut temu.

– Już blisko – odezwała się Jutrzenka. Jej głos brzmiał dziwnie i strasznie w

zębatej paszczy. – Patrz w lewo.

Arthur posłusznie skierował wzrok we wskazaną stronę. Morze rozpościerało

się na przestrzeni wielu kilometrów, jego błękitna toń tu i tam upstrzona była bielą.

background image

Gdy oczy chłopca zaszkliły się pod wpływem pędu wiatru, dostrzegł coś długiego i
białego, co sięgało po sam horyzont. Był to łańcuch górski albo raczej górzysta
wyspa, długa i wąska, z pokrytym śniegiem centralnym grzbietem, który zdawał się
sięgać powyżej wysokości ich lotu.

– Wylądujemy na wyspie?! – krzyknął chłopiec. Jego słów omal nie

zagłuszył bezustanny łopot skrzydeł Jutrzenki.

Zaśmiała się, a jej głos był przesiąknięty szyderstwem tak przykrym, że

Arthura przeszył dreszcz. Rechot, dobywający się z gardła skrzydlatego rekina,
krył w sobie coś szczególnie niegodziwego.

Środowa Jutrzenka miała jednak powody, by szydzić. Arthur przekonał się o

tym, gdy ponownie skierował spojrzenie na morze. Pomyślał wówczas, że wyspa
się przemieszcza. Widział za nią ogromną połać spienionej wody, którą wcześniej
błędnie wziął za fale, rozbijające się o niesłychanie długą rafę. Rozmiar i kształt
wyspy się zmieniały, kiedy unosiła się i opadała na wodzie.

To nie wyspa rozpościerała się przed chłopcem, tylko gigantyczny wal biały.

Lewiatan. Dwieście kilometrów długości. Behemot. Pięćdziesiąt kilometrów
szerokości. Usta na szesnaście kilometrów szerokie i na trzy kilometry wysokie...

Jutrzenka przestała łopotać skrzydłami i przystąpiła do powolnego opadania.
Prosto ku Utopionej Środzie.
– Ej! – krzyknął Arthur. – Powiedziałaś, że Środa przybierze ludzką postać!
– Tak się stanie. Aby zaspokoić głód, do ostatniej chwili zjada tony ryb i

kryla. Widzisz statek przed nią?

Arthur wbił wzrok w dal i dostrzegł maleńką, brązową łupinę, oddaloną od

gigantycznego wala o co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów. Przypominała
leżącą na podłodze drobinę kurzu, ku której sunie duża myjka zawodowej
sprzątaczki.

– Tak!
– Jaśnie pani już zaczęła się zmniejszać i zanim dotrze do statku, będzie

wyglądała tak jak ludzie.

– Co się stanie, kiedy zechce powrócić do tej postaci?
Środowa Jutrzenka nie odpowiedziała, tylko zanurkowała gwałtowniej.

Końce jej skrzydeł unosiły się i zmieniały kąt nachylenia, aby kontrolować
opadanie.

– Zapytałem, co się stanie, kiedy zechce powrócić do normalnej postaci –

powtórzył Arthur, świadom, jak ważne jest to pytanie.

– Uciekniemy – wyjaśniła.
– A co z ludźmi... co z Rezydentami na statku?
– Nie ma tam Rezydentów – odparła. – Statek przygotowano na moje

polecenie, załoga zeszła z pokładu. To mało znacząca jednostka.

– Rozumiem – mruknął Arthur pod nosem, a głośno dodał: – Nie zapomnij o

background image

swojej obietnicy.

– Bez obaw – zapewniła go Jutrzenka. – Cokolwiek się zdarzy, jesteś

zapewne ostatnią deską ratunku jaśnie pani.

– Co takiego?
Tym razem w ogóle nie odpowiedziała. Powoli szybowali w dół, Arthur nie

odrywał oczu od Lewiatana. Nawet jeśli Środa malała, to i tak kojarzyła się z
górską wyspą o niewyobrażalnie wysokim kredowym nabrzeżu. Taki gigant nie
miał prawa się poruszać.

Potem Środa uniosła ogon. Choć nadal znajdowali się ponad trzydzieści

kilometrów od niej, Arthur wzdrygnął się w uścisku macki Jutrzenki. Ogon
wydźwignął się na wysokość dwóch kilometrów i opadł gwałtownie, z
ogłuszającym grzmotem. Arthur nie tylko usłyszał huk, lecz także wyczuł go całym
ciałem. Dostrzegł powstałą jednocześnie falę. Zdumiało go, że gdy dotarła do
statku, miała; wielkość zaledwie nieco większego bałwana.

– Przeobraża się – oświadczyła Środowa Jutrzenka z przekonaniem. –

Zmniejszyła się już o połowę.

Arthurowi trudno było w to uwierzyć, lecz podejrzewał, że Jutrzenka wie, co

mówi. Krążyli wokół statku, nadal wysoko nad jego pokładem. Arthur z
niepokojem zauważył, że znajdują się na wysokości ogromnej, białej brwi Środy.
Byli coraz bliżej niej. Postanowił użyć dłoni jako miarki: w tym celu wyciągnął
rękę, rozchylił palce i policzył, ile ich widzi pomiędzy poziomem morza a
czubkiem głowy wieloryba. Trudno było nazwać to naukowym badaniem, niemniej
Arthur z pewną ulgą spostrzegł po chwili, że wal się kurczy.

Mimo to z oddali wyglądał tak jak przedtem.
– Nie powinniśmy wzbić się nieco wyżej? – spytał chłopak, a nie

doczekawszy się odpowiedzi, powtórzył pytanie znacznie głośniej.

– Nie! – ryknęła Jutrzenka. – W ten sposób okazalibyśmy brak szacunku.

Ufam jaśnie pani!

Arthur ponownie dokonał pomiaru palcami. Wieloryb zdecydowanie się

zmniejszał, lecz nadal miał gabaryty kolosa.

– Nie sądzę, byśmy okazali brak szacunku, pozostając na tej wysokości! –

odkrzyknął. – Ostatecznie, jestem gościem. Czy Pani Środa nie powinna pierwsza
trafić na pokład?

Jutrzenka nie odpowiedziała, lecz przestała obniżać lot.
Arthur nie odrywał wzroku od Utopionej Środy. Była tak gigantyczna, że nie

potrafił ocenić, z jaką prędkością się przybliża. Odległość między nimi gwałtownie
się kurczyła, a Środa nadal górowała nad Arthurem i Jutrzenką.

Chłopak poczuł się jak przyklejona do torów kolejowych mrówka, która

widzi nadjeżdżający pociąg towarowy.

„Przynajmniej ma zamkniętą paszczę”, pomyślał. Znajdowała się na tyle

background image

blisko, że widział jedno z jej ogromnych oczu, wielkości toru wyścigów konnych.
Po przedniej części oka spływały oleiste łzy rozmiaru autobusów, a każda
pozostawiała za sobą tęczową smugę.

Nagle źrenica oka kilkakrotnie poruszyła się do góry i na dół, a potem w

lewo i w prawo. Wyglądało na to, że Środa przekazuje jakąś zaszyfrowaną
wiadomość.

Środowa Jutrzenka momentalnie gwałtowniej zamachała skrzydłami i

odfrunęła od nadpływającego wieloryba. Aby nabrać wysokości, zaczęła zataczać
koła. Zaskoczony Arthur mimowolnie obrócił się w uścisku macki i znieruchomiał
z twarzą przyciśniętą do brzucha Jutrzenki. Natychmiast zaczął się wiercić, by
zobaczyć, co się dzieje.

Nim się odwrócił, minęła minuta lub dwie. Podczas szamotaniny myślał

tylko o tym, że za chwilę ujrzy rozchyloną paszczę, do której wpadną, nawet jeśli
Jutrzenka będzie się starała odfrunąć.

Nic podobnego się jednak nie stało. Zobaczył w dole czubek głowy

Utopionej Środy, odległy o zaledwie trzydzieści metrów. Oczom chłopca ukazał się
ogromny kawał wielorybiego tłuszczu, a kilka sekund później przypominające
saunę nozdrze.

Arthurowi przeszło przez myśl, że otwór oddechowy wieloryba nie jest tak

wielki, jak można by oczekiwać. Lewiatan wyraźnie zmalał. Miał teraz około
półtora kilometra długości i dosłownie kurczył się w oczach. Chłopiec odnosił
wrażenie, że obserwuje balon, z którego powoli uchodzi powietrze, choć kształt
balonu się nie zmienia.

– Nieznaczny błąd w kalkulacji – wyjaśniła Środowa Jutrzenka, gdy

ponownie zaczęli szybować spiralnie w dół. Coś w jej tonie podpowiedziało
Arthurowi, że celowo chciała go wystraszyć, być może z rozkazu Środy.

Tak czy owak, Jutrzenka bezbłędnie wylądowała na statku. Zatoczyła kilka

kół, obserwując, jak zbliżający się wieloryb maleje, aż wreszcie, gdy Utopiona
Środa miała nie więcej niż dwadzieścia metrów długości, Jutrzenka sfrunęła na
pokład rufowy, puściła Arthura i przeobraziła się w człowieka.

– Idź na główny pokład – poleciła chłopakowi. – Jaśnie pani spotka się tam z

tobą.

Odetkał nos i powoli zszedł kapą na pokład rufowy, a stamtąd na

śródokręcie. Znajdowały się tam stoły, ustawione jeden obok drugiego, wzdłuż
bakburty i sterburty, a także od tylnej części dziobówki do głównego masztu. Blaty
były przykryte eleganckimi, białymi obrusami i zastawione wieloma różnymi
potrawami na wymyślnych, srebrnych półmiskach i tacach, a także na
porcelanowych talerzach i misach.

Arthur domyślił się, że ma przed sobą obiad z siedemnastu dań, które podano

naraz. O ile go wzrok nie mylił, przy stołach nie było ustalonych miejsc, nie

background image

widział też krzeseł.

Plusk wody na pokładzie sprawił, że skierował wzrok na boczną drabinę. Na

górnej części relingu pojawiła się ociekająca wodą dłoń o pulchnych paluchach, po
chwili dołączyła do niej druga.

Utopiona Środa wchodziła na pokład.
Nie wyglądała najlepiej. Miała bladą, dziwnie gruzełkowatą skórę, a jej ręce

i nogi były różnej wielkości, przy czym lewa strona wydawała się znacznie obfitsza
niż prawa. Nosiła jednoczęściowy strój, wyglądający niczym wielki worek na mąkę
z dziurami na głowę i ręce. Jej pozlepiane, wilgotne włosy zwisały bezładnie
niczym kępa brunatnych wodorostów, przysłaniając sporą część twarzy. Arthur
widział, że niegdyś musiała być piękna, podobnie jak wszyscy najwyższej rangi
Rezydenci, lecz jej delikatne kości policzkowe znikły pod warstwą tłuszczu.

Zamiast paska Środa używała sznura; otoczyła się nim w talii i przebiła go

długim, srebrnym widelcem – może krótkim trójzębem. Arthur od razu zwrócił
uwagę na ten przedmiot i szybko się domyślił, że to Trzeci Klucz. Na wyciągnięcie
ręki! Wystarczyło podbiec i go złapać...

– Bądź pozdrowiony, lordzie Arthurze – mruknęła Pani Środa i chwiejnym

krokiem przeszła obok chłopca, by dotrzeć do stołu i chwycić wielką, obrośniętą
mięsem kość. Momentalnie przystąpiła do jej obgryzania. Oddzierała wielkie
kawały mięsa i połykała je niemal w całości. – Nie uwierzyłbyś, jak bardzo mam
dosyć... kryla i... mikroskopijnych krewetek!

Ogarnięty obrzydzeniem Arthur usiłował zapanować nad mimiką, kiedy

Środa odrzucała kość i sięgała po ogromny placek, który w całości wepchnęła w
usta.

– Jestem odrażająca, nie da się ukryć, co? – wybełkotała. – Nic na to nie

poradzę, i tyle. Nie mogę przestać jeść.

– Dlaczego? – zdziwił się. – Nie rozumiem. Co się z tobą dzieje? Czego ode

mnie chcesz?

– Klątwa – zabrzmiała niewyraźna odpowiedź, kiedy Środa podeszła do

wielkiej, srebrnej wazy z zupą i zabrała się do wypijania jej zawartości. – Albo coś
zbliżonego. Nie powinnam była dogadywać się z innymi Wykonawcami. Wtedy
zaczęłam głodnieć, właściwie odkąd wzięłam swoją część Woli. Jakoś sobie
radziłam dzięki Kluczowi.. Podaj indyka.

Arthur przyjrzał się stołowi. Dopiero po chwili dostrzegł wielkie pieczone

ptaszysko, które niegdyś musiało być indykiem, choć dwa razy większym od
największego, jakiego kiedykolwiek widział. Nie bez trudu podniósł potrawę i
wręczył ją Środzie, która chwyciła indyka i za jednym zamachem pożarła dwie
trzecie kolosa.

Chłopcu przeszło przez myśl, że podając ptaka, mógłby wyrwać Środzie

Klucz, lecz nie potrafił się zmusić do tego, by podejść dostatecznie blisko.

background image

Łaknienie pani Środy było po prostu wstrząsające. Nawet trzymając się na dystans,
Arthur musiał zebrać się na odwagę, aby tylko stać i słuchać rozmówczyni.

– Jak wspomniałam... dobre... zaczęłam być głodna, ale przez parę tysięcy lat

bez większych trudności trzymałam głód w ryzach... sos do tej kaczki, tak... Jadłam
dużo, ale to nie miało znaczenia... potem dotarło do mnie, że nie tylko apetyt
wymyka mi się spod kontroli... kanapki z ogórkiem, pycha, tylko cztery tuziny,
szkoda... Morze Graniczne rosło... docierało do Poślednich Królestw, a jakby tego
było mało, także do Nicości...

Umilkła, aby pochłonąć wielki jak góra placek z dżemem; błyskawicznie

wpakowała go do ust. Potem, między jednym a drugim gigantycznym kęsem
chleba, oddartego od bochna wielkości Arthura, mówiła dalej:

– Gdy dostrzegłam, co się święci, za pomocą Klucza zahamowałam dalszy

rozlew morza... fuj, ryba, to dla ciebie... ale nie podobało mi się to, co widziałam.
Ostatecznie doszłam do wniosku, że problem wynika z tego, co zrobiliśmy z Wolą.
No i postanowiłam...

Nieoczekiwanie przerwała i rzuciła się na półmisek wypełniony

czekoladową leguminą, którą rozsmarowała po całej ziemistej twarzy. Mówiła
dalej, puszczając czekoladowe bańki.

– Postanowiłam, że uwolnię Trzecią Część Woli i zrezygnuję z dzierżenia

Klucza. Nie czułam się na siłach, by walczyć z problemami Morza Granicznego i z
własnymi kłopotami.

Na kilka sekund przestała jeść i zrobiła zbolałą minę.
– Niestety, uznałam też, że najpierw opowiem o swoich zamiarach bliskiej

osobie, Dostojnej Sobocie. Wespół z Sobotą zyskałabym przewagę nad resztą. Tak
mi się przynajmniej zdawało.

Odetchnęła głęboko i chwiejnie przeszła wzdłuż stołu do talerza, którego

zawartość skwierczała bez wyraźnego źródła ciepła. Na talerzu spoczywały gęsto
ułożone, grube i soczyste kiełbaski z grilla. Utopiona Środa za jednym zamachem
podnosiła sześć sztuk i pakowała do ust, które stały się wyraźnie większe i szersze
niż przed chwilą. Środa również rosła – kiedy mówiła, przybyło jej ze trzydzieści
centymetrów w talii.

– Zostałam zdradzona przez Sobotę! Pozostali Wykonawcy, oprócz tego

głupiego śpiocha Poniedziałka, wezwali mnie na zebranie. Znalazłam się w
potrzasku, pięć Kluczy przeciwko mojemu jednemu. Pozbawili mnie mocy i zesłali
na Morze Graniczne. Straciłam figurę, przestałam kontrolować apetyt!

Na potwierdzenie swych słów połknęła całego arbuza, ze skórą, i popiła go

imponującą butlą piwa, które pociekło jej z paszczy.

– Uch! – stęknęła. – Od tamtej pory nie mogę w pełni korzystać z potęgi

Klucza. Całą moc kieruję na hamowanie rozrostu. Gdybym tego nie robiła,
pochłonęłabym wszystko, co istnieje w Morzu Granicznym i poza nim!

background image

– A co z Wolą? – zainteresował się Arthur. – Dlaczego jej nie uwolniłaś, tak

jak zamierzałaś?

– Ukradli! – zaryczała Środa, śliniąc się nad połówką prosięcia. – Wdarli mi

się w umysł i wykradli tajemnicę jej lokalizacji. Potem Sobota albo któryś z
pozostałych Wykonawców wysłali tego pirata Złocienia, by zabrał Wolę. Ale ty ją
odzyskasz, lordzie Arthurze! Zdobędziesz Wolę, a ja przekażę ci Klucz i wszystko
znowu będzie dobrze. Och, tak bardzo nie chcę... Jeść! Jeść! Jeść!

Rzuciła się na stół i sunęła naprzód z rozwartą jamą gębową niczym ohydny,

gigantyczny odkurzacz. Połykała jedzenie, talerze, cokolwiek znalazło się na jej
drodze. Ciało Środy stawało się coraz większe i większe, a ręce i nogi kurczyły się
i znikały w korpusie.

– Dokąd Złocień zabrał Wolę?! – krzyknął Arthur. Zaczął się cofać,

przestraszony szaleńczym obżarstwem Środy. Zerknął niespokojnie na Jutrzenkę,
lecz ona najwyraźniej nie kwapiła się z odlotem.

– Och, ahm, ahm, uch... – zagulgotała Środa i splunęła. Spomiędzy jej

szczęk posypały się szczątki powykrzywianych sreber. – Pojęcia nie mam! Piraci
mają sekretną przystań. Wiem, że na moim Morzu Granicznym, czuję to w
trzewiach! Nie potrafię jednak jej znaleźć! Ty musisz! A teraz uciekaj! Uciekaj!

Skoncentrowała się na ostatnich kilku metrach stert żywności na stole, którą

połknęła jednym kłapnięciem niewyobrażalnie wielkiej paszczy. Następnie
odwróciła się ku Arthurowi i osunęła na pokład. Wyglądała jak ogromna,
cylindryczna sterta łoju, która jeszcze nie była wielorybem, lecz już nie
przypominała człowieka. Jej zredukowane do minimum ręce i nogi wiły się
niespokojnie, a wielka paszcza kłapała. Krawędzie kości, niegdyś będącej zębami,
wydawały odrażający odgłos szczękania.

Arthur już wcześniej uciekł z pokładu. Znajdował się w połowie drogi na

główny maszt, niemal skacząc z drabinki na drabinkę. Wspinał się tak szybko, że
dotarł do salingu i usadowił się na zainstalowanej tam małej platformie, zanim
Środowa Jutrzenka go dogoniła, chwyciła i porwała w powietrze.

Tymczasem w dole Środa rosła coraz bardziej, miotała się i tarzała z głodu.

Kąsała nawet drewniane elementy statku, aż w końcu pokład się załamał. Środa
poszła na dno.

Jutrzenka nie marnowała czasu na oglądanie transformacji swojej pani.

Wzbiła się w przestworza; skrzydła uderzały szybko i sprawnie, zapewniając jej
odpowiednie tempo wznoszenia się i niezłą prędkość. Arthur dopiero po chwili
uświadomił sobie, że nawet w takiej sytuacji mogą nie zdążyć umknąć, a Jutrzenka
robi, co w jej mocy, aby uciec przed rozrastającą się Środą, która zdradzała coraz
większy głód.

Przez pewien czas żadne z nich nie odzywało się ani słowem, aż w końcu

stało się jasne, że odlecieli dostatecznie daleko od drogi obranej przez wygłodniałą

background image

Środę.

– Gdzie pragniesz się znaleźć? – spytała Jutrzenka w końcu. – Dotrzymam

danego ci słowa i zabiorę cię w bezpieczne miejsce, jeśli tego sobie życzysz.

background image

Rozdział 15

Arthur nie odpowiedział od razu. Zrozumiał, że znajduje się na rozstajach

dróg, a wybierając, zadecyduje nie tylko o własnym losie, lecz także o losie wielu
innych.

– Skoro na pierwszym miejscu stawiasz bezpieczeństwo – ciągnęła Środowa

Jutrzenka – to muszę cię zabrać do Portu Środy. To jedyne miejsce na Morzu
Granicznym, w którym znajdują się windy, dzięki którym trafisz do dowolnego
miejsca w Domu, a zatem wszędzie tam, gdzie miałbyś ochotę się znaleźć.

Arthur milczał, rozmyślając o propozycji Jutrzenki. Tak łatwo byłoby

dotrzeć do Portu Środy, wsiąść do windy do Niższego Domu i wrócić do siebie
przez Frontowe Drzwi lub przez Siedem Cyferblatów. Droga byłaby bezpieczna. W
głębi duszy czuł jednak, że skończyły się dla niego bezpieczne drogi. Na dłuższą
metę mógł o nich zapomnieć.

– Jak daleko od Trójkąta się znajdujemy? – spytał.
– Pół dnia drogi, poprzez ocean w Poślednich Królestwach – wyjaśniła

Jutrzenka. – Albo tydzień lub więcej, jeśli pozostaniemy w Domu. Port Środy jest
jeszcze bliżej, zaledwie kilka godzin stąd, ale również musielibyśmy wybrać trasę
przez odpowiednie morze w innym świecie, w Poślednich Królestwach. Nie masz
czego szukać w Trójkącie.

– Jest tam moja przyjaciółka Liść, a także Szczury w Wyproście. Czy

prosiłaś je, by spróbowały znaleźć sekretną przystań piratów? – zapytał Arthur.

– Nie – usłyszał. – Nie zadajemy się ze Szczurami, jaśnie Pani Środa chciała

wypędzić je z Morza Granicznego, lecz posiadają przywilej, przyznany im przez
samą Architektkę, i z jego mocy mogą wędrować dokąd chcą, po terenie całego
Domu. Czego mógłbyś chcieć od Szczurów w Wyproście?

– Są wykwalifikowanymi poszukiwaczami – wyjaśnił Arthur, wracając

myślami do wizji, w której ujrzał Liść i komandora. – Tak przynajmniej utrzymują.

– To pyszałki i nie należy im ufać – prychnęła Jutrzenka. – Sprzedają swoje

usługi i za odpowiednim wynagrodzeniem gotowe są zdradzać cudze tajemnice.
Nie podporządkowały się żadnej władzy w Domu, z wyjątkiem Architektki, i
wątpię, by po jej zniknięciu stały się bardziej posłuszne. Nie podporządkowały się
nawet lordowi Niedzieli.

– Zatem on sprawuje najwyższą władzę?
– W pewnym sensie – odparła Jutrzenka. – Sobota kieruje codziennymi

sprawami. Umysł lorda Niedzieli boryka się z problemami wyższego rzędu,
których nie ogarnie żaden niższy był.

– To zdrajcy Architektki – oświadczył Arthur odważnie. – Sobota i

Niedziela, a także pozostałe Potomne Dni.

background image

– Dokąd pragniesz się udać? – spytała Jutrzenka tonem bardziej lodowatym

niż zwykle.

– Do Trójkąta – odparł Arthur stanowczo.
– Do Trójkąta – powtórzyła. – Nie mogę zaaprobować twojego zamiaru

wchodzenia w układy ze Szczurami, lecz chciałabym wiedzieć, czy w związku z
tym zamierzasz wyruszyć na poszukiwanie Woli? Czy chcesz pomóc jaśnie pani?

– No – potwierdził Arthur. Uznał, że „no” jest najtrafniejszym słowem w

takiej sytuacji. Było dosadniejsze od „pewnie” i bardziej bohaterskie niż „tak”.
Miał nadzieję, że jego postępowanie będzie nie mniej heroiczne. – Uratuję Liść –
powiedział. – Skłonię Szczury w Wyproście do odnalezienia sekretnej przystani
pirackiej. Potem, jak sądzę, obmyślę sposób na uwolnienie Woli i uporządkowanie
bałaganu. Także w sprawach Pani Środy.

Jutrzenka milczała. Przez chwilę słychać było tylko łopot jej skrzydeł.

Wreszcie przemówiła cichym głosem, obcym i jakby nieco zdławionym.

– Dziękuję – powiedziała.
Złożyła skrzydła i zanurkowała do morza. Arthur ledwie zdążył nabrać

powietrza i zacisnąć klamerkę na nosie, nim wbili się w powoli sunącą falę.

Podróż do Trójkąta przebiegła znacznie szybciej, niż Arthur z początku

zakładał. Tym razem nawet Pas Burz go nie przeraził. Chłopiec po prostu zamknął
oczy i wetknął palce do uszu. Uznał, że skoro już kilka razy błyskawicom nie udało
się go usmażyć, to i teraz nic mu nie grozi.

Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie Pasa, morze nagle zmieniło barwę i

temperaturę. Płynęli teraz przez ciepłe, pomarańczowe wody pełne unoszących się
na falach drobnych kwiatów. Po pewnym czasie pomarańczowe morze przeobraziło
się w lodowatą, czarną toń, zapełnioną drobinami lekko fosforyzującego lodu o tym
samym kształcie. Odnosiło się wrażenie, że ktoś wrzucił do morza miliony
radioaktywnych lodowych kostek. Na szczęście Arthur nie odczuwał skutków
chłodu, gdyż otaczało go złociste promieniowanie Środowej Jutrzenki, które
utrzymywało ciepłotę jego ciała. Tak czy owak, niezbyt długo przebywali w zimnej
wodzie, gdyż ponownie dotarli do błękitnej otchłani Morza Granicznego, a
niebawem do kolejnego skrzyżowania z Pasem Burz.

Wkrótce po minięciu Pasa Arthur nagle poczuł, że klamerka ześliznęła mu

się z nosa. Machinalnie odetchnął i do jego płuc dostała się duża ilość wody. Wpadł
w panikę, nie miał pojęcia, jak głęboko płyną i ile czasu będą wydostawali się na
powierzchnię. Potrzebował powietrza natychmiast. Instynktownie zaczął się ciskać
w objęciach Jutrzenki, walczyć z nią i wyrywać się tam, gdzie w jego mniemaniu
znajdowała się powierzchnia.

Jutrzenka nie zwolniła uścisku, za to szybko zaczęła się wynurzać. W pewnej

chwili mocno machnęła potężnymi skrzydłami i wyleciała z morza. Arthur usiłował
zaczerpnąć powietrza, lecz w jego płucach zalegała woda, więc tylko się rozkaszlał

background image

i wyrzucił z siebie znaczną ilość płynu, miał wrażenie, że wiele litrów. Jeszcze
więcej wypłynęło nosem i uszami.

W końcu udało mu się kilka razy chrapliwie odetchnąć, choć jednocześnie

gwałtownie kaszlał. Potem zawisł bezwładnie w uścisku Jutrzenki. Nie mógł
przestać myśleć o tym, co by się stało, gdyby zaklęcie straciło moc, kiedy
znajdował się pod powierzchnią czarnego, lodowatego morza.

– Jesteśmy prawie na miejscu – zapowiedziała Jutrzenka. – Ale podróż się

nieco przedłuży, skoro nie da się już płynąć pod wodą.

Arthur skinął głową. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Pomyślał, że prędkość

osiągana przez Jutrzenkę w locie; jest całkowicie zadowalająca.

Woda w końcu przestała mu się sączyć z nosa, dzięki czemu mógł znowu

normalnie oddychać.

– Trójkąt rozpościera się na wprost przed nami – oznajmiła Jutrzenka. –

Wydaje się jednak osobliwie pusty. Kilka dni temu podobno zapełniało go
trzydzieści, czterdzieści statków. Teraz doliczyłam się zaledwie ośmiu...

Arthur opuścił wzrok. Z początku ujrzał w dole tylko morze i fale o białych

grzbietach. Wszystkie przetaczały się w jednym kierunku. Potem spojrzał wyżej i
dostrzegł osiem jednostek rozmaitych rozmiarów. Statki kołysały się na wodzie,
burta w burtę, na zawietrznej od wzniesienia, które na pierwszy rzut oka wyglądało
jak naga skała, stercząca z morza. Przy bliższych oględzinach Arthur uświadomił
sobie, że wyspa to w gruncie rzeczy wierzchołek piramidy, której kamienie
skruszały pod wpływem wiatru i morskiej wody. Konstrukcja wznosiła się na
wysokość przeszło stu metrów ponad poziomem morza, a każdy jej bok miał
długość około ośmiuset metrów. Budowla nie-; gdyś była ostro zakończona, lecz
teraz znajdowała się na niej platforma o rozmiarach boiska do koszykówki, niemal;
całkiem zajęta przez wielki, żelazny pierścień. Do tej obręczy przywiązano linę o
grubości prawie dwóch metrów, która zwisała po zawietrznej stronie wzniesienia.
Statki były przywiązane do liny albo połączone z jednostką, która przycumowała
do piramidy.

– Widzisz „Latającą Modliszkę”? – zapytał Arthur. – A może Szczury?

Jakiego typu statkiem pływają?

– „Modliszki” tu nie ma – wyjaśniła Jutrzenka. – Co do Szczurów, po

wschodniej stronie tratwy ze statków znajduje się jeden z ich nędznych,
zadymionych parowców, tuż obok czteromasztowca „Nimfa”.

– Parowiec? Szczury dysponują parowcem? Dlaczego inni ich nie mają?
– Korzystanie z parowców jest zakazane przez Utopioną Środę – odparła

Jutrzenka. – Nie bez powodu: to statki parszywe i nieczyste. Szczury są jednak
czasem traktowane wyjątkowo. Poza tym, tylko parowce wykonane przez
Ponurego Wtorka mogą funkcjonować na Morzu Granicznym. Ich paliwem jest
Aktywny Węgiel, wytwarzany z Nicości. Podobnie jak wszystko od Ponurego

background image

Wtorka, osiąga niebotyczne ceny.

– To racja – przyznał Arthur. – Gdzie ten statek Szczurów? Nie widzę.
– Obok czteromasztowca po wschodniej stronie, jak mówiłam.
Arthur ponownie spojrzał w tamtym kierunku. Tym razem dostrzegł

jednostkę Szczurów. Miała rozmiary zaledwie jednej trzeciej sąsiedniego,
czteromasztowego barku. Przez moment był zdezorientowany, bo szczurzy statek
mógł korzystać zarówno z napędu żaglowego, jak i parowego. Dysponował dwoma
masztami o ożaglowaniu rejowym oraz wysokim, umiejscowionym pośrodku
kadłuba kominie, z którego nie wydobywał się dym.

– Wejdziemy na pokład „Nimfy” – oświadczyła Jutrzenka. – Sprawdzimy, co

się dzieje. To niezwykłe, że jest tutaj tak niewiele jednostek. Poza tym panuje
dziwny spokój.

Zaczęła spiralnie kołować w dół. Arthur zamknął oczy, oszołomiony

gwałtownym tempem opadania, i nie otwierał ich do czasu, gdy poczuł pod
stopami pokład. Dopiero wówczas Jutrzenka wypuściła go z objęć.

W tej samej chwili ponownie przybrała ludzką postać. Tym razem ubrana

była w coś w rodzaju żeglarskiego uniformu, z ciemnogranatowym, prawie
czarnym płaszczem, obwieszonym medalami i udekorowanym dwoma ogromnymi,
srebrnymi epoletami. Arthur zastanawiał się, jak zdołała tak szybko się przebrać.

Na pokładzie nikt ich nie powitał. Jutrzenka rozejrzała się i zmarszczyła

czoło. Na innych statkach również nikogo nie dostrzegła. Słyszeli tylko skrzypienie
drewnianych kadłubów, piskliwe zgrzyty lin cumowniczych i szum fal.

Jutrzenka rozchyliła dłoń i ponownie ją zacisnęła, a w jej pięści pojawił się

ognisty harpun. Arthur drgnął, lecz choć broń z całą pewnością była magiczna, nie
przypominała harpuna Żeglarza. Nie czuł się dziwnie, gdy na nią patrzył, miał
zatem nadzieję, że nie dozna takich skutków ubocznych, jak te, które pojawiły się
podczas używania kapitańskiego harpuna.

– Łódź strażnicza znikła – zauważyła Jutrzenka. – Tak to jest, kiedy wszyscy

wierni słudzy zostaną...

Ugryzła się w język, lecz Arthur wiedział, że zamierzała powiedzieć:

„pożarci”.

– Zakładam, że załogi skrywają się wewnątrz Trójkąta – ciągnęła Jutrzenka.

– Boją się pirackiej napaści, to pewne. A właśnie, dobrze, że sobie przypomniałam.
Włóż to.

Wyciągnęła z rękawa parę skórzanych rękawic i wręczyła je Arthurowi.
– Nie ma po co wszczynać paniki Czerwonymi Dłońmi – wyjaśniła.
Arthur naciągnął rękawice, a Jutrzenka cicho przeszła po pokładzie rufowym

i spojrzała za bakburtę, na piramidę. Gdy się oddaliła, usłyszał krzyk od strony
sterburty.

– Ahoj, na „Nimfie”!

background image

Chłopiec podszedł do relingu i popatrzył w dół. Okrzyk był piskliwy, więc

Arthur nie zdziwił się na widok Szczura o wzroście metr trzydzieści, ubranego w
niebieską czapkę, niebieskie bryczesy i luźną białą koszulę. Arthur zauważył, że
wbrew pogardliwej ocenie Jutrzenki statek wygląda na bardzo zadbany. Białą farbą
wymalowano na dziobie napis: „Rattus Navis IV”.

– Ahoj! – odkrzyknął Arthur. – Gdzie są wszyscy?
– Wiele statków odpłynęło w ciągu kilku ostatnich godzin, a załogi tych,

które zostały, trzęsą portkami wewnątrz Trójkąta – odparł Szczur. – Zaczęło się od
tego, że poziom wody obniżył się wczoraj o cztery sążnie, a po półgodzinie wrócił
do normy. Dzisiaj rano na południu widziano „Dreszcza". Do tego pojawiły się
pogłoski o kimś, kogo dotknęło przekleństwo Czerwonych Dłoni. Rezydentów
ogarnął potworny strach. Odważniejsi postanowili spróbować sił na otwartym
morzu, byle tylko nie zostawać tutaj. Mniej dzielni woleli zabarykadować się
wewnątrz piramidy i zostawić łupy Złocieniowi.

– Ale on nie przypłynął – zauważyła Jutrzenka, stając u boku Arthura. – Albo

zaczął wyjątkowo łagodnie obchodzić się ze zwierzyną. Czy „Dreszcz” był dzisiaj
ponownie widziany, Szczurze?

Szczur ściągnął czapkę i dopiero wtedy odpowiedział:
– Nie, proszę pani.
– Czy twój dowódca jest na pokładzie?
– Kapitan i załoga, proszę pani, czekają na odprawę.
– Kim jesteś?
– Starszy mat działonowy Watkingle, proszę pani.
– A twój dowódca?
– Kapitan OGoniasty, proszę pani. Czy chce pani wejść na pokład?
– Nie. Mam na głowie inne, ważniejsze sprawy, ale mój towarzysz chciałby

porozumieć się z twoim dowódcą. Masz przed sobą lorda Arthura, Mistrza
Niższego Domu i Odległych Rubieży. Z jakiegoś powodu jest przekonany, że wy,
Szczury, możecie się okazać pomocne. To czcigodny gość Pani Środy i należy go
traktować z wszelkimi honorami.

Watkingle złożył niski ukłon, nie odpowiedział jednak ani słowem.
– Żegnaj, lordzie Arthurze – rzekła Jutrzenka i wyciągnęła rękę do chłopca. –

Oby ci się powiodło.

Arthur nie bardzo wiedział, co zrobić, lecz uścisnął jej dłoń, a także ukłonił

się lekko.

– Zrobię, co w mojej mocy.
Środowa Jutrzenka skinęła głową, cofnęła rękę i z miejsca, nawet nie

machając skrzydłami, przeskoczyła na pokład sąsiedniego statku.

– Wasza lordowska mość, proszę zejść po drabinie „Nimfy” na śródokręciu!

– zawołał Watkingle. – Potem wystarczy zeskoczyć, jeśli to nie problem.

background image

Gdy Arthur ruszył na środkową część statku, Watkingle krzyknął jeszcze coś

i na pokład parowca wyległy inne Szczury, które ustawiły się w szeregu
naprzeciwko drabiny „Nimfy”. Kiedy chłopiec zszedł i przeskoczył na pokład
„Rattusa Navisa IV”, jeden z nich zagrał kilka przenikliwych tonów na srebrnym
gwizdku. Wszystkie Szczury momentalnie stanęły na baczność.

Watkingle zasalutował przed chłopcem.
– Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość – | oznajmił. – Proszę za

mną. Uwaga na głowę.

Chociaż pokład był wykonany z drewna, za drzwiami, dzielącymi dwie

zejściówki na pokładzie rufowym, pod stopami chłopca zadźwięczało żelazo.
Arthur przystanął, aby się rozejrzeć, i dotknął dłonią nitów w żelaznej ścianie.
Musiał pochylić głowę znacznie niżej niż na pokładzie „Mola”, gdyż statek
przystosowano rozmiarami do gabarytów Szczurów w Wyproście.

– To żelazna jednostka, wasza lordowska mość – potwierdził Watkingle. –

Obłożona drewnem, aby zaspokoić potrzeby estetyczne Środy i jej urzędników.
Sam Ponury Wtorek skonstruował ten statek cztery tysiące lat temu, a mimo tego
wieku jednostka jest najsolidniejsza pod słońcem.

Zapukał do drzwi na końcu korytarza.
– Lord Arthur, Mistrz Niższego Domu i Odległych Rubieży, panie kapitanie!
Drzwi natychmiast się otworzyły i stanął w nich inny morski Szczur, ubrany

podobnie jak Watkingle, choć nieco bardziej elegancko. Za jego plecami
znajdowała się przestronna kajuta rufowa z iluminatorami wielkości talerzy na
trzech ścianach. Na stole walały się mapy i pudełka z układankami,
przedstawiającymi wizerunki zwierząt. Na podłodze stało kilka obitych krzeseł
oraz parę żelaznych, nitowanych skrzyń. W pomieszczeniu przebywały jeszcze
dwa Szczury w niebieskich płaszczach ze złotymi epoletami. W jednym ze
stworzeń Arthur rozpoznał komandora Moncktona. Drugim był Szczur koloru
czarnego, nie brązowego, wyższy i młodszy z wyglądu, o krótszych i mniej siwych
wąsach.

Czarny Szczur przemówił pierwszy.
– Dziękuję, Watkingle, to by było na tyle – oznajmił. – Lordzie Arthurze,

witaj na pokładzie „Rattusa Navisa IV”! Jestem jego kapitanem i nazywam się
OGoniasty. Pozwolę sobie przedstawić komandora Moncktona.

Oba Szczury pochyliły głowy w ukłonie i strzeliły ogonami niczym batami;

ich trzask odbił się echem od ścian kajuty. Arthur drgnął przestraszony, lecz
również się ukłonił.

OGoniasty podsunął Arthurowi krzesło. Oficerowie usiedli dopiero po

chwili. Szczur, który otworzył drzwi, natychmiast postawił przed nim kieliszek i ze
srebrnego dzbana nalał mu płynu, który wyglądał jak czerwone wino.

Arthur popatrzył na napój, mając nadzieję, że nie został ugoszczony

background image

alkoholem.

– Sok żurawinowy – wyjaśnił OGoniasty, prawidłowo interpretując minę

Arthura. – Działa przeciwszkorbutowo podczas naszych rzadkich wypraw do
Poślednich Królestw. Choć jesteśmy Szczurami w Wyproście, nie zaliczamy się do
Rezydentów. Podobnie jak dzieci Szczurołapa, jesteśmy podatni na pewne choroby
w Królestwach, między innymi na szkorbut.

Arthur skinął głową znad kieliszka. Sok smakował wybornie.
– Lordzie Arthurze – przemówił komandor Monckton. – Zanim skupimy się

na omawianiu konkretnych zagadnień, chyba powinienem ci zdradzić, że
zostaliśmy zatrudnieni przez Poniedziałkową Przedpołudnicę, pannę Suzy Błękit,
do odnalezienia ciebie. Zaledwie kilka minuta temu wystosowałem wiadomość o
tym, że zostałeś znaleziony. Ponadto zażądaliśmy nagrody.

– W porządku – odparł Arthur – Wiedziałem, że pracujecie dla Suzy. Teraz

chcę wiedzieć, co się stało z moją przyjaciółką. Ma na imię Liść.

Szczury wymieniły zaskoczone spojrzenia.
– Jesteśmy wytrawnymi poszukiwaczami i odnajdywaczami, także

informacji – wyjaśnił Monckton. – Twoje źródła są jednak niewątpliwie równie
dobre. Minęło zaledwie pięć dni, odkąd porozumiałem się z panną Liść.

– Pięć dni – powtórzył zaskoczony Arthur. Dziwne różnice czasu pomiędzy

Domem i Poślednimi Królestwami nie przestawały go zadziwiać.

– Tak, pięć dni – potwierdził Monckton.
– Porozumienie dotyczyło sprawy w sądzie, tak? – spytał Arthur

niecierpliwie. – Co się potem stało?

– Rozprawa odbyła się tego ranka, zanim kapitan Fala postanowił odpłynąć.

Pannę Liść oskarżono o podróżowanie na gapę...

– Wiem! Co się z nią stało?
– Biorąc pod uwagę możliwość wymierzenia jej kary śmierci, miałem pełną

świadomość idących za tym konsekwencji dla śmiertelniczki. Niemniej...

– Co się stało? Czy ona... ?

background image

Rozdział 16

Nie, nie, żyje – zapewnił Monckton Arthura. – Tyle że została wciągnięta.
– Wciągnięta! – zawołał Arthur. – Jak to? W co ją wciągnięto? W bagno?
Nie wierzył własnym uszom. Chłosta wydawała się koszmarną karą, ale

wciąganie kogoś nie wiadomo w co...

– Nie, skąd! Wciągnięto ją, to znaczy siłą wcielono do służby – wyjaśnił

Monckton. – Udało mi się udowodnić, że nie weszła na pokład „Latającej
Modliszki” z własnej woli, nie mogła być zatem gapowiczem. Nie była jednak
również pasażerem ani żeglarzem w opałach. Ostatecznie okazało się, że musiała
być członkiem załogi, została więc wciągnięta do służby jako chłopiec pokładowy.

– Dziewczyna pokładowa – sprostował Arthur.
– Chłopiec pokładowy – powtórzył Monckton. – Nazwa tej funkcji jest

niezmienna, nawet jeśli pełni ją dziewczyna. Na okrętach Morza Granicznego roi
się od chłopców i dziewcząt. Z wyjątkiem twojej przyjaciółki Liść wszyscy są
dziećmi Szczurołapa, rzecz jasna, i z tego względu łączy nas z nimi więź
braterstwa. Pomagamy sobie jak tylko możemy.

– Ale co się z nią stanie?
– Życie marynarza nie jest łatwe, niemniej „Modliszka” to okręt solidny, a

przy tym urodziwy – zauważył Szczur. – Twoja przyjaciółka ma szansę
awansować, zostać oficerem, z czasem nawet kapitanem własnego statku.
Śmiertelnicy uczą się znacznie szybciej niż Rezydenci, nie wiadomo więc, do
czego dojdzie.

– Ale ona nie zechce być chłopcem pokładowym! Musi wrócić do domu! Ma

rodzinę i przyjaciół!

– Podpisała umowę o zaciągnięciu się na służbę – powiedział OGoniasty. –

Od tego nie ma odwrotu.

– Chyba że Utopiona Środa wyda odgórne zarządzenie – sprostował

Monckton.

– Zatem będę mógł ją uwolnić, kiedy z mocy Woli zostanę Mistrzem Morza

Granicznego – zauważył Arthur. – Albo księciem, czy kimkolwiek bądź.

Oba Szczury pokiwały głowami. Nie wydawały się zaskoczone, że Arthur

snuje plany przejęcia władzy nad Morzem Granicznym.

– Zakładam, że Liść będzie bezpieczna na pokładzie „Modliszki” –

westchnął chłopiec. Dziewczyna prawdopodobnie lepiej trafiła niż on, bo nie
groziły jej kłopoty, w które się pakował. Mimo to Arthur żałował, że wcześniej nie
dotarł do Trójkąta i nie pomógł koleżance w opuszczeniu okrętu oraz powrocie do
domu.

Muszę sprawdzić, co u niej, pomyślał. Użyję lusterka i muszli...

background image

– Na morzu będzie bezpieczniejsza niż większość innych, bo „Modliszka” to

zacny okręt. Zawsze jednak istnieje groźba sztormu i katastrofy – oznajmił
Monckton.

– No i są jeszcze piraci – dodał OGoniasty. – Jak na mój gust, ostatnio zbyt

często widuje się „Dreszcza”, nie wspominając o kilku pomniejszych
pobratymcach Złocienia, takich jak kapitan Krwikrztyna z „Sennej Mary”.

– Dlatego tu jestem – oświadczył Arthur. – W pewnym sensie. Muszę

znaleźć sekretną przystań Złocienia, następnie dotrzeć tam i coś zabrać. Z tego
powodu stanąłem przed koniecznością poproszenia was o pomoc.

– Jesteśmy merkantylnymi Szczurami – przypomniał mu Monckton. –

Innymi słowy, nie robimy nic bez takiego czy innego wynagrodzenia.

– Przede wszystkim powiedzcie, czy wiecie, gdzie szukać przystani

Złocienia – zaproponował Arthur. – A przynajmniej, czy potrafilibyście znaleźć ją
w krótkim czasie. Nie ma sensu ustalać zapłaty jeśli nie możecie nic zrobić.

– Wydaje się nam, że wiemy, gdzie szukać tej kryjówki – zapewnił go

OGoniasty. – Otóż na podstawie pewnych dowodów wydedukowaliśmy, gdzie jest
ta przystań, lecz osobiście tam nie zawinęliśmy. Co się tyczy przetransportowania
tam ciebie... Jeśli się nie mylimy, będzie to naprawdę niełatwe zadanie.

– W porządku – odparł Arthur, gotów do negocjacji. – Na początek chcę

wiedzieć, jakiej zapłaty oczekujecie za wyjawienie mi kryjówki?

– Handlujemy informacjami – przypomniał mu Monckton. – Jeśli więc

mamy odpowiedzieć na twoje pytania, oczekiwalibyśmy od ciebie odpowiedzi na
tyle samo naszych pytań.

Arthur był przygotowany na zapłacenie okupu w złocie lub w skarbach.

Oferta Szczurów wydawała się zbyt kusząca...

– Na tym koniec? – zapytał.
– Może się okazać, że to całkiem niemało – zauważył OGoniasty.
Arthur wzruszył ramionami.
– Nie mam nic do ukrycia – wyznał. – Przynajmniej tak mi się zdaje.
– Wobec tego zadaj nam trzy pytania, a my zadamy tyle samo tobie –

oświadczył Monckton.

– To nie jest podstęp, prawda? – spytał chłopiec podejrzliwie. – Jak zadam

takie pytanie, jak przed chwilą, to nie będzie się liczyło? Na takie coś się nie
zgadzam.

– Liczą się tylko istotne pytania – zapewnił Monckton Arthura. – Chcesz

zatem wiedzieć, co nam wiadomo o tajnej przystani Złocienia?

– Tak jest – przytaknął chłopiec. – To moje pierwsze pytanie. Gdzie ona jest?
W odpowiedzi OGoniasty rozwinął zrolowaną wielką mapę, która zajęła

większość stołu. Zatytułowano ją „Morze Graniczne” i niemal w całości
przedstawiała niebieską wodę. Tylko tu i ówdzie widniały niewielkie plamki lądu, a

background image

każda z nich była opisana drobnym, pochyłym pismem.

Arthur wbił spojrzenie w mapę. Szczególną uwagę poświęcił Portowi Środy,

Trójkątowi, górze Trwałej i Żwirowanej Głębi. Z początku nie dostrzegł nic
oznakowanego mianem sekretnej przystani Złocienia, ponownie więc popatrzył na
lewy górny róg mapy, aby rozpocząć systematyczne poszukiwania, w górę i w dół.
Przerwał mu OGoniasty, który ostrożnie położył na rozpostartej płachcie małą,
wyrzeźbioną w kości słoniowej figurkę białego wieloryba i dwukrotnie w nią
stuknął palcem.

– Tu jest – oznajmił. – Uważamy, że sekretna przystań Złocienia musi się

znajdować we wnętrzu Utopionej Środy.

– W jej wnętrzu!
– Dokładniej mówiąc, uważamy, że sekretna przystań to w gruncie rzeczy

miniaturowy światek, zakotwiczony w żołądku Utopionej Środy. Przedostać się do
niego można tylko na dwa sposoby. Pierwszy to droga przez jedyną w swoim
rodzaju haruspicką układankę, własność Złocienia, którą specjalnie dla niego
wykonał Ponury Wtorek, podobnie zresztą jak cały wspomniany światek. Drugi
sposób to przedostanie się bezpośrednio do brzucha Środy.

– Ale przecież ten światek nie może być w jej ciele – zaprotestował Arthur. –

Środa powróciła do normalnych, ludzkich kształtów. Czy to możliwe, by cała
sekretna przystań nadal pozostawała w jej żołądku?

– Nie jestem matematycznym zaklinaczem – zauważył OGoniasty. –

Niemniej moim zdaniem wyjaśnienie tego problemu jest następujące: sekretna
przystań skrywa się wewnątrz bańki Pośledniego Królestwa, którą sprowadzono do
Domu. Rozmiar tej bańki może się zmieniać od mikroskopijnego do
gigantycznego, bez wpływu na świat, który ona zawiera. Kiedy Pani Środa użyła
Trzeciego Klucza, by powrócić do pierwotnego kształtu, bańka skurczyła się wraz
z nią. Gdy ponownie urosła, bańka się powiększyła, lecz ukryty w niej świat nie
zmienił się ani trochę.

– I można się do niego dostać z brzucha Środy?
– Tak uważamy – odparł OGoniasty. – I tą samą drogą można się wydostać.

Sądzimy, że Złocień użył magii, by umieścić światek wewnątrz Środy. Zrobił to,
gdyż trudno sobie wyobrazić lepszą kryjówkę, która zapewniła mu dodatkową
korzyść w postaci nieograniczonego dostępu do zaginionych skarbów. Czy masz
świadomość, że wszystko, co zostanie zgubione, ostatecznie trafia do Morza
Granicznego?

Arthur skinął głową. Tą informacją podzielił się z nim Spalony Słońcem.
– Ogromna część cennych zaginionych przedmiotów spoczywa w głębinach

i nie ma możliwości wydobycia ich, chyba że wypłyną na powierzchnię przed
zatonięciem w jednym z miejsc, w których Morze styka się z Nicością. W
zetknięciu z nią wszelkie obiekty się rozpuszczają. Na płytszych wodach pozostają

background image

jednak znaczne ilość szczątków, które wraz z wszystkim, co znajdzie się na drodze
Środy, lądują w jej żołądku, przynajmniej na pewien czas. Złocień wykorzystuje
swoich niewolników do zbierania cennych dóbr, połkniętych przez Środę, i w ten
sposób znacznie powiększa majątek, rabowany ze statków Morza Granicznego.

– Skąd o tym wiecie? – zapytał Arthur.
– Jednym z przywilejów, zapewnionych nam przez Szczurołapa, jest

zdolność czasowego powracania do naszej pierwotnej postaci i rozmiarów –
wytłumaczył mu Monckton. – Ten proces może być nieprzyjemny i potencjalnie
niebezpieczny, gdybyśmy zapomnieli, że jesteśmy Szczurami w Wyproście,
niemniej potrafimy się ukrywać pod postacią zwykłych szczurów. Jednej ż naszych
towarzyszek udało się w takim wcieleniu przeniknąć na pokład „Dreszcza” i być
świadkiem przedostania się okrętu do sekretnej przystani. Podczas pobytu na
„Dreszczu” widziała ona także ekspediowanych gdzieś niewolników. Ci z nich,
którzy pozostali przy życiu, wrócili z wydobytymi łupami. Później
wydedukowaliśmy, gdzie leży przystań, i zrozumieliśmy, na czym polega praca
niewolników. Poruczniku OGoniasty, proszę pokazać lordowi Arthurowi mapę oraz
szkice.

OGoniasty wyciągnął spod stołu skórzaną walizę, otworzył ją i wydobył

kilka rulonów papieru, które wyłożył na blat.

Pierwszym z nich okazała się mapa, narysowana ołówkiem i podpisana

dużymi, nierównymi literami WYSPA ZŁOCIENIA. Szkic ukazywał ląd o
kształcie czaszki. Pod tytułem znajdowała się informacja następującej treści:
„Przybliżona długość wyspy sięga czterech i pół tysiąca, a szerokość trzech tysięcy
dwustu podwójnych kroków”.

Na lewym oczodole czaszki napisano JEZIORO LEWE. Prawy oczodół był

pęknięty i połączony z morzem. Widniał na nim napis PRZYSTAŃ oraz kilka
drobniejszych zapisków, odnoszących się do pirsu, stoczni, ośmiu magazynów,
tuzina dużych budynków, oznaczonych jako kwatery niewolników, oraz
gwiaździstej budowli, nazwanej „Fortem Złocienia”.

Jamę nosową opisano jako KRATER PARZĄCEGO BŁOTA, lecz pod tymi

słowami widniał dopisek „Nicość?”.

Niżej, na szczęce czaszki, rozmieszczono mnóstwo falistych linii,

oznaczonych jako GÓRY ZĘBOWE oraz „Oddani Karpiowi. Więźniowie
uciekinierzy”.

Wyspa otoczona była przez morze, które jednak rozpościerało się tylko na

długości ośmiuset pięćdziesięciu podwójnych kroków, jeśli wierzyć załączonej
podziałce, a kończyło na linii określonej mianem „Granica Bańki”, narysowanej
dookoła mapy. Nieopodal wejścia do przystani, blisko linii, widniał wąski
półwysep, sięgający daleko w morze. Na jego końcu znajdowała się kropka i
podpis: „Wyjście na tereny skarbodajne”.

background image

Drugi arkusz, rozwinięty przez OGoniastego, składał się z kilku pobieżnych

szkiców węglem. Pierwszy rysunek przedstawiał zatokę oraz pół tuzina obecnych
w niej statków; jednym z nich niewątpliwie był „Dreszcz”. Pozostałe jednostki
wyglądały na opuszczone; upchnięto je blisko siebie w zakątku przystani, podczas
gdy piracki szkuner cumował przy pirsie.

Na drugim rysunku widniał sznur niewolników w dziwacznych hełmach do

nurkowania. Każdy z nieszczęśników kuśtykał, spętany długim łańcuchem.
Niewolnicy nieśli worki i sieci.

Trzeci rysunek był niepełny. Autor uchwycił na nim fragment sceny,

widzianej zza ramienia pirata, klęczącego na pokładzie statku. Obok złoczyńcy
leżało wieczko pudełka z ilustracją, przedstawiającą istotę, która wyglądała jak
potomek kalmara i człowieka.

Na czwartym i ostatnim rysunku uwieczniono łańcuch niskich gór lub

dużych pagórków, porośniętych gęstą dżunglą. Podpis pod rysunkiem głosił:
„Wyznawcy Karpia muszą być zbiegłymi niewolnikami. W nich kryje się
potencjał”.

– Jak waszemu wywiadowcy udało się powrócić z tymi materiałami? –

zdziwił się Arthur.

OGoniasty przecząco pokręcił głową.
– Nasza wysłanniczka nie wróciła – westchnął. – Mapa i rysunki dotarły w

symultanicznej butli.

– W czym?
– Symultaniczne butle to opracowany przez nas sposób porozumiewania się

na odległość, przy spełnieniu określonych warunków. Zasadniczo są to pary
magicznych butli. Cokolwiek trafi do jednej z nich, jednocześnie pojawia się także
w drugiej. Urządzenie nie funkcjonuje jednak poza Morzem Granicznym, jego
produkcja sporo kosztuje, tylko więc najważniejsi agenci mają prawo się nim
posługiwać. Symultaniczne butle umieściliśmy także na pokładach naszych
jednostek, aby pozostawać z nimi w kontakcie. Mamy u siebie ponad sto
symultanicznych butli.

– Zatem te dwa arkusze papieru były ostatnią przesyłką, która dotarła do was

od agentki wysłanej do Złocienia?

– Niezupełnie – zaprzeczył Monckton ponuro. – Ostatnią przesyłką, którą

otrzymaliśmy, nim butla rozpadła się w drobny mak, był zmaltretowany ogon. Jak
widzisz, zacna Szczurzyca oddała życie za te informacje.

– Czy na tym rysunku widać Złocienia we własnej osobie? – dopytywał się

Arthur, wskazując na szkic przedstawiający pirata, który klęczał na pokładzie. – I
co widnieje na wieczku pudełka z układanką?

– Naszym zdaniem to Złocień – potwierdził OGoniasty. – Niegdyś był

śmiertelnikiem, lecz magia i długi pobyt w Domu ogromnie go zmieniły. Ten

background image

rysunek przedstawia mężczyznę w śmiertelnym wymiarze. Haruspicka układanka,
z której korzysta, nie jest wymieniona w żadnym znanym nam zestawieniu.
Portretowane przez niego stworzenie to Smokrzep, rzadka forma Niconia,
powstająca sporadycznie, kiedy pewne zagubione przedmioty na obszarze Morza
Granicznego zetkną się z Nicością. Można więc wnioskować, że ta haruspicka
układanka powstała z wnętrzności Smokrzepa specjalnie dla Złocienia. Sztuki tej
mógł dokonać wyłącznie najwyższej klasy Zaklinacz lub też jeden z Potomnych
Dni. Zważywszy, że prywatna bańka Złocienia została stworzona przez Ponurego
Wtorka, należy zakładać, iż Ponury wykonał także układankę do kompletu. Kto
zapłacił za jej stworzenie, to zupełnie inne pytanie, na które nie znamy odpowiedzi.

– Zapewne Dostojny Sobota – podsunął mu Arthur. – Utopiona Środa w

pierwszej kolejności udała się właśnie do niego po pomoc w sprawie zwrotu
Kluczy Woli.

– Do niej – podkreślił Monckton. – Dostojna Sobota jest kobietą. A

przynajmniej była, kiedy ostatnio o niej słyszeliśmy. Chyba się zgodzisz, że
odpowiedzieliśmy na twoje pierwsze pytanie. Dlatego teraz my zadamy jedno.
Dlaczego chcesz dotrzeć do sekretnej przystani Złocienia?

Arthur zastanawiał się przez chwilę. Uznał, że unikanie odpowiedzi lub

gadanie głupstw nie przyniesie mu żadnych korzyści. Polubił Szczury. Sprawiały
wrażenie bezpośrednich i wiedział, że ich wsparcie będzie mu jeszcze potrzebne.

– Sądzę, że znajdę tam Trzecią Część Woli. Utopiona Środa już nią nie

dysponuje. Według niej ten fragment zabrał Złocień, wspierany przez Potomne Dni.
Chcę dostać się do Woli i ją oswobodzić. Potem Utopiona Środa przekaże mi
Trzeci Klucz, dzięki czemu będę ją mógł uzdrowić i uwolnić Liść, a także...

Arthur się zawahał, a oba Szczury nachyliły się w oczekiwaniu.
– Potem... nie jestem pewien, co zrobię potem. Chyba na pewien czas będę

musiał wrócić do domu, aby się upewnić, że wszystko w porządku. Jeśli jednak uda
mi się zdobyć Trzeci Klucz, zapewne spróbuję zadecydować, co zrobić z Lordem
Czwartkiem... i zrobię to.

– Twoja odpowiedź jest wyczerpująca, Arthurze. Kolej na ciebie, zadaj

następne pytanie.

– To niezupełnie pytanie – sprostował chłopiec. – Muszę się dostać do tej

sekretnej przystani. Jeśli istnieją tylko dwa sposoby, aby tam wniknąć, a jeden z
nich to haruspicka układanka Złocienia, to chyba jestem zmuszony wyruszyć w
podróż przez żołądek Środy Innymi słowy, będę jakoś musiał przetrwać proces
połykania. Przychodzi mi do głowy tylko jeden sposób: użyję łodzi podwodnej
albo tego typu pojazdu. Słyszałem, że dysponujecie mnóstwem dziwnych
jednostek, pytam więc: Czy macie okręt podwodny albo wiecie, gdzie go szukać, i
czy mogę go pożyczyć?

background image
background image

Rozdział 17

Celne pytanie, lordzie Arthurze – zauważył Monckton. Zawahał się, jego

wąsy zadrżały. – W rzeczy samej, mamy podwodną łódź, której istnienie
utrzymujemy w tajemnicy. Obawiam się jednak, że spoczywa ona pod naszym
dokiem w Porcie Środy, a jej niesprawność jest spowodowana brakiem istotnego
elementu, na który czekamy już od pewnego czasu.

– Jaki to element? – spytał Arthur. – I dlaczego czekacie? Hm, odpowiedzcie

tylko pod warunkiem, że nie uznacie tego za następne pytanie.

– Twoje wątpliwości możemy potraktować jako uzupełnienie drugiego

pytania, Arthurze – oświadczył Monckton. – Łódź podwodna powstała specjalnie
dla nas w Odległych Rubieżach, a jej twórcami są poddani Ponurego Wtorka.
Brakujący element to puszka Aktywnego Węgla, który należy wymieniać mniej
więcej co sto lat. Rzecz w tym, że od czasu upadku Ponurego Wtorka tylko bardzo
nieliczne z naszych zamówień docierają z Odległych Rubieży.

– No tak, jestem pewien, że Pierwsza Dama robi wszystko, co w jej mocy,

aby zapanować nad sytuacją – mruknął Arthur niepewnie. – Ponury Wtorek
zużywał zbyt dużo Nicości...

– To nie były słowa krytyki, tylko zwykłe spostrzeżenie – wyjaśnił

Monckton. – Mamy świadomość, że zmiany w Odległych Rubieżach były
koniecznością. Poinformowano nas, że nową puszkę z paliwem otrzymamy w
przeciągu trzydziestu lub czterdziestu lat.

– Trzydziestu albo czterdziestu lat! – wykrzyknął Arthur i zamyślił się na

chwilę. – Przegrana sprawa. A gdybym załatwił wam nową puszkę z paliwem? Czy
wówczas pozwolilibyście mi użyć łodzi podwodnej do przedostania się do brzucha
Utopionej Środy?

– Pozwolisz, że zamienię parę słów z OGoniastym? – spytał Monckton. –

Musimy się naradzić. Łódź podwodna jest bardzo droga i nawet jej trudno będzie
przetrzymać podróż do wnętrza Lewiatana, a później drogę powrotną.

– Pewnie, śmiało.
Monckton i OGoniasty odeszli na bok i zaczęli tam szeptać, podczas gdy

Arthur znów skupił się na studiowaniu map i rysunków. W jego głowie gwałtownie
kłębiły się myśli, które naprowadzały go na zupełnie nowe koncepcje.

„Dobrze, jeśli uda mi się wedrzeć do żołądka Środy, a następnie do

prywatnego światka Złocienia, wówczas i tak będę jeszcze musiał odnaleźć Wolę,
uwolnić ją i jakoś się wydostać. Zakładając, że roi się tam od piratów, samodzielna
wyprawa byłaby szaleństwem... To przypomina opracowywanie planów napadu na
bank... Muszę stworzyć zespół, który mi pomoże...

Szczury, rzecz jasna, które pokierują łodzią podwodną... Ciekawe, czy

background image

potrafią walczyć... Chyba przydałoby mi się kilku Rezydentów, zdolnych do boju z
piratami, choć moglibyśmy spróbować dyskretnie przeniknąć do środka. Ale na
wszelki wypadek... Ciekawe, czy Środowa Jutrzenka byłaby gotowa się
przyłączyć... Pozostaje jeszcze kwestia magii. Gdybym skłonił doktora
Scamandrosa do pomocy. .. I Spalonego Słońcem – on sprawdziłby się w walce,
choć reszta załogi „Mola” nie na wiele by się zdała... ”

Monckton i OGoniasty wrócili i usiedli przy stole. Arthur popatrzył na nich

pytająco.

– Wyrażamy zgodę – obwieścił Monckton. – Możesz skorzystać z łodzi

podwodnej „Rattus Balaena” oraz jej załogi, jeśli uda ci się zdobyć do niej nową
puszkę z paliwem. Zrobimy, co w naszej mocy, aby bezpiecznie przetransportować
cię do brzucha wieloryba.

– Świetnie! – uradował się Arthur. – Ale zabierzecie mnie stamtąd z

powrotem, prawda? Razem z Wolą.

– Tak, jeśli to będzie możliwe, „Balaena” zaczeka, by zabrać cię z tamtego

światka i wrócić z tobą do Morza Granicznego. Załoga nie będzie jednak mogła
pomóc ci w zmaganiach ze Złocieniem na terenie jego domeny. Ryzyko jest zbyt
duże.

– A co z dodatkowymi pasażerami, których mógłbym ze sobą zabrać? Będę

potrzebował pomocy.

– „Balaena” dysponuje ograniczoną przestrzenią, jednostkę zbudowano dla

nas, Szczurów, lecz znajdzie się miejsce dla ciebie i może jeszcze sześciu
Rezydentów normalnego wzrostu, jeżeli nikomu nie będzie przeszkadzała ciasnota.
Trzeba się także przygotować na kilka guzów na głowach.

– Świetnie! Natychmiast biorę się do pisania listu do Pierwszej Damy, żeby

mi przysłała puszkę z paliwem. Czy w Porcie Środy macie kogoś z jedną z
waszych butelek, abym mógł przekazać mu tę wiadomość?

– Oczywiście – odparł OGoniasty. Otworzył szufladę i podsunął Arthurowi

grubą kartkę papieru, pióro i kałamarz, a także małe naczynko z piaskiem. – Gdy
będziesz pisał, rozważymy nasze następne pytanie.

Chłopiec zanurzył pióro w atramencie i niezwłocznie pochylił się nad

papierem. Czarny płyn był odrobinę zbyt rzadki, przez co spływał z pióra i robił
kleksy.

Droga Pierwsza Damo,
Nie wiem, czy otrzymałaś mój poprzedni list. Tak czy owak jestem na Morzu

Granicznym i rozmawiałem z Panią Środą, która mi wyjaśniła, w jaki sposób inni
Wykonawcy przemienili ją w wieloryba. Powiedziała też, że chce oswobodzić Wolę
oraz przekazać mi klucz. Rzecz w tym, że Wola została porwana przez pirata
zwanego Złocieniem, który współpracuje z Potomnymi Dniami. Zawarłem

background image

porozumienie ze Szczurami w Wyproście, a one zdradziły mi, że sekretna przystań
Złocienia znajduje się wewnątrz Środy. Szczury zgodziły się użyczyć mi swojej łodzi
podwodnej, abym mógł dostać się na miejsce, oswobodzić Wolę i zaprowadzić
porządek. Problem w tym, że do uruchomienia łodzi Szczury potrzebują puszki z
paliwem z Odległych Rubieży. Czy mogłabyś przyśpieszyć tę sprawę, aby paliwo
dotarło na miejsce jak najszybciej. Naprawdę jak najszybciej, nie w przyszłym roku
albo nie wiadomo kiedy. Natychmiast. Teraz, zaraz.

Czy możesz także przysłać Suzy, aby mi pomogła? Jeśli zdołasz skontaktować

się z Żeglarzem, to czy mogłabyś poprosić także jego o przybycie i udzielenie mi
wsparcia?

Pozdrowienia,

Arthur

PS Prześlij odpowiedź za pośrednictwem Szczurów w Porcie Środy, bo one

korzystają z symultanicznych butli. Dzięki temu szybciej dostanę list od Ciebie.

PPS Czy możesz sprawdzić, co się dzieje w moim świecie? Chciałbym

wiedzieć, co Morze Graniczne zrobiło ze szpitalem. Dzięki.

Na koniec Arthur rozsypał po papierze nieco piasku, aby osuszyć atrament;

widział, że tak się robi w biurach Niższego Domu. Podniósł kartkę, przesypał
piasek z powrotem do naczynka, następnie złożył papier, napisał na nim „Pierwsza
Dama" i zapieczętował przesyłkę kciukiem. Podobnie jak wcześniej, odcisk jego
palca zalśnił i pomarszczył się jak tęcza, przybierając postać rzetelnej pieczęci z
wizerunkiem profilu Arthura w laurowym wieńcu.

– Zakładając, że puszka z paliwem szybko do nas dotrze, ile czasu upłynie,

zanim będziemy mogli wejść na pokład łodzi podwodnej? – zapytał Arthur.

– Hm, „Balaena” znajduje się w Porcie Środy, najpierw zatem będziemy

musieli tam się dostać – wyjaśnił OGoniasty. – Całą naprzód dotrzemy na miejsce
w pięć dni. To dość czasu, aby przysposobić „Balaenę”, będziemy więc mogli
niezwłocznie odpłynąć na jej pokładzie.

– Pięć dni! – zawołał Arthur. – Cóż, chyba nie mamy innego wyjścia... Obym

tylko zdołał wrócić do domu, jak to się działo do tej pory. Chyba będę potrzebował
czasu na skontaktowanie się z osobami, które mogą mi dopomóc...

– Nasze symultaniczne butle są do twojej dyspozycji – zadeklarował

OGoniasty. – Rozumiem, że rachunek za ich użycie możemy przesłać Pierwszej
Damie?

– Tak – potwierdził Arthur. – Ale nie zgadzam się, byście zawyżali ceny albo

stosowali inne sztuczki. Uregulujemy tylko standardowe opłaty.

– To się rozumie samo przez się. Czy możemy zadać nasze drugie pytanie?

background image

Arthur skinął głową.
– Co Wola powiedziała ci na temat zniknięcia Architektki?
Pytanie zaskoczyło chłopca, lecz próbował nie okazywać zdumienia.

Zastanawiał się, czy powinien powtarzać słowa Woli. Umowa jednak
obowiązywała, a zresztą w tym wypadku nie sądził, by ujawnienie tej informacji
mogło okazać się w jakikolwiek sposób szkodliwe.

– Chyba oświadczyła tylko, że odeszła – wyjaśnił Szczurom. –

Pozostawiając Wolę.

– Jesteś pewien, że to jej dokładne słowa?
– Całkowicie. Tak, to było wtedy, gdy Wola tkwiła w gardle Suzy jako żaba.

Powiedziała coś takiego: „Wielka Architektka odeszła” albo: „Potem Wielka
Architektka odeszła”.

– Nigdy nie wspomniała, że Architektkę zabito lub zamordowano, a

sprawcami są jej słudzy, Potomne Dni?

Arthur upuścił kieliszek, który właśnie wziął do ręki. Żurawinowy sok rozlał

się po stole niczym krew, zagrażając papierom. Steward natychmiast rzucił się na
ratunek i ściereczką osuszył blat.

– Co takiego? Nie! Wola wspomniała coś o decyzji odejścia albo że to był jej

własny wybór. Nigdy nie było mowy o tym, że Architektka zginęła... Uważasz, że
Potomne Dni ją zgładziły? Architektkę wszech rzeczy? Jak miałyby to uczynić?

– Niektóre autorytety utrzymują, że nie żyje lub powróciła do Nicości, co na

jedno wychodzi – wyjaśnił Monckton. – Chcieliśmy wiedzieć, co powiedziała ci
Wola, bo ona zapewne zna prawdę i nie kłamałaby Prawowitemu Dziedzicowi.

– Tego nie jestem pewien – zaprotestował Arthur. – Moim zdaniem

kłamałaby, gdyby jej to było na rękę. Pierwsza Część Woli mawiała, że niewiele
wie, bo jest zaledwie jedną siódmą całej Woli. Muszę jednak przyznać, że odkąd
została Pierwszą Damą, zachowuje się tak, jakby zjadła wszystkie rozumy.

– Naprawdę sądzisz, że Wola mogłaby cię okłamać?
Arthur zastanawiał się przez chwilę. Nie przypominał sobie, by Wola

kiedykolwiek okłamała go wprost, lecz nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że
uczyniłaby to bez wahania, gdyby było to dla niej korzystne. Wola z całą
pewnością mogłaby okłamać go przez zatajenie niektórych spraw, nieinformowanie
go o pewnych rzeczach, jeśli sam by nie zapytał.

– Tak, myślę, że tak – potwierdził. – Ale tylko wówczas, gdyby uznała to za

celowe. Choćby po to, abym zrobił coś, co przystoi Prawowitemu Dziedzicowi.

– To ciekawe. Żywiliśmy nadzieję, że dowiemy się czegoś konkretnego o

losach Architektki, lecz najwyraźniej nie jest to jeszcze możliwe. Dziękujemy,
Arthurze. Czy przygotowałeś trzecie pytanie?

– Wolałbym je zaoszczędzić na później, jeśli to możliwe. – Arthur nie chciał

marnować trzeciego pytania, a musiał starannie przemyśleć wszystko, czego się

background image

dowiedział.

– Możesz tak zrobić – przytaknął Monckton. – Rzecz jasna oznacza to, że

my również będziemy mieli pytanie dla ciebie.

– To zrozumiałe. – Arthur przez chwilę siedział w milczeniu, układając w

myślach prowizoryczny plan postępowania. – Chciałbym rozesłać jeszcze kilka
innych listów. Czy macie butelkę na pokładzie „Mola”? Tego statku,
wydobywającego co cenniejsze szczątki. Płynąłem na jego pokładzie.

– Wątpię – odparł OGoniasty. Wyciągnął z kieszeni niewielką książeczkę i

przystąpił do jej wertowania. – Zajrzę do listy.

– Czy istnieje inny sposób na przekazanie wiadomości załodze tej jednostki?
– Sposobów jest wiele – powiedział Monckton. – Większość jednak opiera

się na magii, a nie uprawiamy magii Domu, z wyłączeniem nawigacji. Jeśli
Środowa Jutrzenka jeszcze tu jest, może w twoim imieniu przesłać wiadomość na
statek. Jutrzenka dysponuje potężną mocą w obrębie Morza Granicznego.

– Chciałbym z nią porozmawiać – przyznał Arthur. – Powiedziała mi jednak,

że ma ważne sprawy na głowie.

– Na pokładzie „Mola” nie mamy butelki ani też żadnego wysłannika –

oznajmił OGoniasty. – Wyślę jednak kogoś, by sprawdził, czy Środowa Jutrzenka
nadal pozostaje w Trójkącie.

Otworzył drzwi i szybko powiedział coś do Szczura, który czuwał za

progiem.

– Magia... – mruknął Arthur i nagle przypomniał sobie, że Scamandros

wsunął mu coś do kieszeni. Chłopak zamierzał przełożyć to do butów, aby tam było
bezpieczne, lecz kompletnie o tym zapomniał. Czy go nie zgubił? Sięgnął do
głębokiej kieszeni i przez moment sądził, że przedmiot znikł. Dopiero po chwili
zacisnął palce na czymś chłodnym i metalicznym.

Nagle uświadomił sobie, że OGoniasty i Monckton przypatrują mu się z

zaciekawieniem, szybko więc wyciągnął rękę. Szczury wydawały się godne
zaufania, lecz nie musiały wiedzieć wszystkiego, zwłaszcza jeśli zamierzały
handlować z nim informacjami. Arthur uznał, że powinien mieć w zapasie kilka
tajemnic.

– Czy pozwolisz, bym wskazał ci drogę do kabiny? – spytał OGoniasty. –

Podniesienie ciśnienia w kotłach potrwa około godziny, potem wyruszymy w
drogę. Podróż rozpoczniemy wcześniej, jeśli będziemy mogli rozwinąć żagle.
Bryza chwilowo nam nie sprzyja, lecz może się zmienić, wówczas szybciej
dotrzemy do Portu Środy.

– Dziękuję – odparł Arthur. Uznał, że obejrzy podarunek od Scamandrosa na

osobności, a może skorzysta z muszli i lusterka, by sprawdzić, jak sobie radzi Liść.

– Zamieszkasz w mojej kajucie, wejście do niej jest naprzeciwko – wyjaśnił

OGoniasty, a następnie otworzył drzwi i wskazał inne, po drugiej stronie korytarza.

background image

Musiała nastąpić zmiana warty, bo za progiem stał obcy Szczur, który odsunął się i
zasalutował. Chłopiec pomyślał, że na szczurzym statku panuje znacznie większa
dyscyplina niż na „Molu”.

Arthur ukłonił się strażnikowi, pokonał korytarz i wszedł do kabiny.

Pomieszczenie okazało się mniejsze od pokoju, w którym przebywał do tej pory,
nie miało więcej niż pięć metrów długości i cztery metry szerokości. Przy ściance
działowej ujrzał złożoną koję, a obok biurko, przy którym stało krzesło.

Chłopiec usiadł i zdjął buty, by wydobyć z nich Atlas, zaproszenie od Środy,

muszlę i lusterko. Wszystkie przedmioty przełożył do wewnętrznych kieszeni
płaszcza, a potem wyciągnął metalowy podarunek od Scamandrosa.

Rzecz przypominała jajko i była wykonana ze złota. Z boku przedmiotu

sterczał mały, rzeźbiony uchwyt. Arthur szarpnął za niego, a wówczas jajko się
otworzyło. Z jednej strony znajdował się zegarek o tarczy z kości słoniowej i
cyfrach misternie zdobionych drobnymi szmaragdami. Wskazówki zrobiono z
łagodnie świecącego, niebieskiego metalu. Po drugiej stronie widniał miniaturowy,
zaskakująco wierny portret doktora Scamandrosa. Gdy Arthur wpatrywał się w
podobiznę, tatuaże na twarzy doktora nagle się poruszyły, a bladobłękitne niebo w
tle znikło. W jego miejscu pojawiły się kłęby ciemnego dymu i słabo oświetlone
postaci, zajęte walką lub tańcem. Doktor odwrócił głowę, jakby chciał się obejrzeć
za siebie.

Arthur odetchnął głęboko, a Scamandros wbił w chłopca niespokojny wzrok.
– Arthurze! – zapiszczała drobna postać, której głos z trudem przebijał się

przez kakofonię wrzasków, krzyków, wybuchów i dźwięczącego metalu. –
Pomocy! Podaj mi rękę!

Chłopiec bez zastanowienia dotknął miniaturki palcem. Natychmiast coś go

złapało i wciągnęło do środka jajka najpierw jeden jego palec, potem pozostałe, a
na koniec całą rękę. Arthur poczuł, że ktoś – lub coś – chwyta go z całej siły.
Ogarnięty paniką gwałtownie szarpnął rękę, aby się oswobodzić.

Miał wrażenie, że podnosi ogromny ciężar. Poczuł, jak napinają mu się

ścięgna w łokciu i ramieniu, zupełnie jakby lada moment miały popękać. Odchylił
się i zaparł nogami o ścianę, ciągnąc z całej siły. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie,
przewrócił się na plecy, a obok niego spoczął na podłodze doktor Scamandros.

– Zamknij zegarek! – zaskrzeczał. – Zamknij zegarek!
Arthur skoczył gwałtownie, a gdy pośpiesznie wyciągał rękę do urządzenia,

usłyszał dziwny świst i ze środka zegarka wytrysnął długi, oleisty płomień, który
trafił w żelazny sufit kabiny. Płomienie opaliły nieco farbę i momentalnie
wypełniły pomieszczenie krztuszącym dymem.

Chłopiec zadowolony, że ma na dłoniach rękawice, szybkim ruchem

zamknął zegarek. Oleisty płomień znikł, ale pozostawił po sobie mnóstwo dymu.
Arthur zaniósł się kaszlem i pocierając oczy, otworzył drzwi oraz iluminator, aby

background image

przewietrzyć kabinę. Spojrzał na Scamandrosa, który wciąż spoczywał na
podłodze.

– Doktorze, nic ci nie jest? Skąd się tu wziąłeś? I w jaki sposób?
– Tylko nabieram sił – sapnął Scamandros. – Lordzie Arthurze,

skontaktowałeś się ze mną w wyjątkowo stosownym momencie. Niech będzie
pochwalona Architektka za to, że przeczucie nakazało mi wręczyć ci transferowy
zegarek.

– Transferowy zegarek?
– Tak jest, to jedna z moich prac zaliczeniowych na studiach. – Scamandros

usiłował się pozbierać, lecz zaplątał się w ogony żółtego szynela i wstał dopiero
wtedy, gdy Arthur podał mu dłoń. – Sądziłem, że dzięki zegarkowi zamienimy ze
sobą słowo, ale transfer okazał się jak najbardziej wskazany.

– Dlaczego? Co się stało z „Molem” i ze wszystkimi?
– „Mól” został wzięty – oznajmił Scamandros ze spuszczonym wzrokiem. –

Zajął go pirat Złocień.

– Co takiego... ?
Arthur nie dokończył, gdyż na korytarzu rozległy się krzyki: „Pożar!”, a parę

sekund później do kajuty wparowało kilka Szczurów marynarzy, objuczonych
wiadrami i sikawką. Na szczęście ciśnienie wody okazało się mizerne i z wylotu
węża tylko sączył się cienki strumyk.

– Gdzie się pali? – wrzasnęła Szczurzyca, która wpadła pierwsza.
– Ogień ugaszony – pośpieszył z zapewnieniem Arthur. – Nie warto się nim

przejmować.

– A to kto? – zapytała Szczurzyca podejrzliwie, wlepiając wzrok w

umorusanego, zaskakująco niskiego Rezydenta w żółtym szynelu, który pojawił się
w nader tajemniczy sposób.

Doktor Scamandros ukłonił się, ale nie uśpił czujności marynarza. Zwierzę

się rozejrzało, aby sprawdzić, czy nie przeoczyło jakiegoś płomienia, potem skinęło
Arthurowi głową i wycofało się.

– Proszę pozostać w kabinie, wasza lordowska mość – oświadczyła

Szczurzyca. – Idę po dowódcę wachty – dodała i zamknęła za sobą drzwi.

Arthur nie był pewien, co się teraz stanie.

background image

Rozdział 18

Po chwili ktoś zastukał do drzwi. Arthur otworzył i na progu ujrzał

OGoniastego z szablą w garści. Za jego plecami tłoczyło się pół tuzina Szczurów,
chronionych kirysami i hełmami, zbrojnych w krótkie kusze lub przycięte piki
abordażowe.

– Masz gościa, lordzie Arthurze? – spytał OGoniasty uprzejmie, nie

odrywając chłodnego spojrzenia od Scamandrosa, który siedział na krześle i
przykładał do czoła żółtą jedwabną chustkę.

– Tak, doktora Scamandrosa z „Mola” – wyjaśnił Arthur. – Przybył przez

transferowy zegarek.

– Czy jesteś pewien, że to naprawdę doktor Scamandros? – dopytywał się

OGoniasty. – Możliwe, że mamy tu Niconia, który przybrał postać twojego
znajomego. Transfery można przechwytywać lub przekierunkowywać.

Chłopiec popatrzył na Scamandrosa uważniej niż dotąd. Doktor z całą

pewnością wyglądał tak samo...

– Naprawdę jestem doktorem Scamandrosem! – zaprotestował Rezydent

słabym głosem.

– Udowodnij – zażądał OGoniasty.
– Szczury! Nigdy nie wierzycie nikomu na słowo – poskarżył się

Scamandros. – Skoro koniecznie musisz ujrzeć dowód, oto kilka dokumentów.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni szynela i wyciągnął cienką, skórzaną teczkę

na dokumenty, przewiązaną różową wstążką. Rezydent rozwiązał ją i wyjął ze
środka pergamin, który wręczył porucznikowi OGoniastemu. Szczur uważnie
obejrzał dokument. Arthur nie widział, co dokładnie jest na nim napisane, lecz
przelotnie dostrzegł trójwymiarowy portret doktora Scamandrosa, który się
poruszał i obracał. Pod podobizną przesuwał się pasek z tekstem.

– To tylko studencka legitymacja, wydana przez Zastępcę Dziekana Szkoły

Magii w Wyższym Domu – zauważył OGoniasty. – Jeśli ten dokument nie jest
fałszywy, to co robisz na Morzu Granicznym?

– Do niedawna piastowałem funkcję Zaklinacza Nawigatora na pokładzie

okrętu „Mól” – wyjaśnił Scamandros. – Pozostawałem na tym stanowisku przez
kilka tysięcy lat i dodam, że dawało mi ono pełną satysfakcję. Na potwierdzenie
swoich słów mogę przedłożyć list od kapitana Kotapoduchy.

Wręczył OGoniastemu złożoną kartkę papieru, którą Szczur również

starannie przeczytał.

– Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co cię sprowadziło na Morze

Graniczne? – spytał.

Po policzkach Scamandrosa przetoczyły się tatuażowe burze, a palce

background image

zadrżały mu z irytacji.

– To nie twoja sprawa, młody Szczurze!
– Wszedłeś na pokład bez pozwolenia – oświadczył OGoniasty ponuro. –

Jeśli nie odpowiesz na moje pytania, będziemy zmuszeni...

– To mój gość! – wtrącił się Arthur. – Można powiedzieć, że... sam go

wprowadziłem na pokład.

Scamandros z rezygnacją machnął ręką. Burze na jego policzkach ustąpiły, a

wytatuowane tam okręty spokojnie zarzuciły kotwice. Na czole zajaśniało słońce,
które zaczęło zielenieć, powoli zbliżając się do prawego ucha.

– Mniejsza z tym, lordzie Arthurze. Powszechnie wiadomo, że Szczury nie

spoczną, dopóki nie wetkną nosa w cudze sprawy i tajemnice. Przybyłem na Morze
Graniczne, aby znaleźć swoje końcowe prace egzaminacyjne, które podobno
zaginęły, nim zdołano wystawić mi stopnie. Uznałem, że jeśli je odnajdę i przekażę
do rzetelnej oceny, wówczas otrzymam tytuł naukowy i ponownie zostanę
dopuszczony do uczonych środowisk Wyższego Domu. Teraz rozumiem, że moje
nadzieje były płonne. Podejrzewam, że moje prace w gruncie rzeczy nigdy nie
zginęły i dlatego nie pojawią się ponownie w Morzu.

– Te słowa potwierdzają twoją tożsamość – przyznał OGoniasty. Następnie

ukłonił się i dodał: – Lubimy mieć pewność, kogo gościmy na statku, doktorze. Tak
się składa, że twoja „tajemnica” była nam już znana. Jeśli lord Arthur zechce
potwierdzić, że jesteś jego gościem, z radością powitamy cię na pokładzie „Rattusa
Navisa IV”.

– Potwierdzam, że doktor Scamandrus jest moim gościem – rzekł Arthur. –

Zresztą i tak miałem nadzieję, że uda mi się go skłonić do udziału w mojej...
ekspedycji.

– W ekspedycji? – powtórzył Scamandros. – Hm, gdybym mógł najpierw

dostać filiżankę herbaty oraz ciastko, śmiem twierdzić, że niewielka ekspedycja
byłaby mile widziana...

– Zanim na nią wyruszymy, musimy dostać się do Portu Środy – dodał

chłopiec. – Będziesz miał kilka dni na odzyskanie sił, doktorze.

– Wybornie! – rozpromienił się Scamandros i powiódł wzrokiem po kajucie.

– Czy mógłbym wyciągnąć się na tej koi? Trochę mi słabo...

– Chyba tak – powiedział chłopiec. – Chciałbym tylko wiedzieć, co się stało

z „Molem”. Czy... ktoś zginął? Czy Spalony Słońcem nie ucierpiał?

– Wszyscy trafili do niewoli – westchnął doktor Scamandros ponuro,

wdrapując się na koję. Popatrzył na swój brzuch i starannie zasłonił go szynelem. –
Wszyscy, którzy przeżyli. Spalony Słońcem? Sam nie wiem. Panował potworny
zamęt. Wszędzie kłęby dymu, a na dodatek Złocień rzucił zaklęcie, które sprawiło,
że deski zaczęły nas kąsać w kostki. Kapitan i pan Zgodniak wycofali się do
głównej kajuty, podczas gdy Spalony Słońcem kierował obroną. Cała burta armat

background image

„Dreszcza” z bliskiej odległości wystrzeliła salwę szrapneli, które przeorały
pokład, i po chwili wszędzie zaroiło się od piratów. Pobiegłem na forpik z
zamiarem wskoczenia do wody, kiedy usłyszałem dzwonek mojego transferowego
zegarka...

– Ale skąd Złocień wiedział, gdzie jesteście? Czy „Mól" nadal znajdował się

na plaży?

– Na plaży? Nie, skąd. Pozostawaliśmy tam tylko przez dwa tygodnie, choć

dla Spalonego Słońcem było to o tydzień za długo, rzecz jasna. Gdy naprawiliśmy
statek, wyruszyliśmy z powrotem na Morze Graniczne. Wtedy właśnie dopadł nas
Złocień. „Dreszcz" czekał dokładnie tam, gdzie przekroczyliśmy Pas Burz. Nie
mam pojęcia, jak Złocieniowi udało się dowiedzieć, którędy wpłyniemy na Morze
Graniczne. Nienawidzę go i gardzę nim jako piratem, to oczywiste, niemniej muszę
pochylić czoło przed jego sztuką magiczną.

– Przebywaliście na plaży przez dwa tygodnie? Przecież od naszego

rozstania minęło zaledwie kilka godzin.

– Czas płynie naprawdę w Domu...
– ... a błądzi gdzie indziej – dokończył Arthur. Myślał o powrocie do domu,

zanim ktoś zacznie za nim tęsknić. – Ale różnica jest ogromna.

– Bywały większe – zauważył Scamandros. – Kiedyś opuściliśmy Dom na

okrągły rok, a wróciliśmy zaledwie kwadrans później. Nie zdążyła ostygnąć
herbata w imbryku, który zostawiłem na stoliku w kącie kawiarni U Ciotuni Sally
w Porcie Środy Muszę przyznać, że to potrafi wyprowadzić z równowagi. A teraz
powiedz mi, lordzie Arthurze, cóż to za ekspedycję planujesz?

– To będzie bardzo trudna wyprawa – zaczął Arthur ostrożnie. – Problemy

już się mnożą. Zamierzam przedostać się do sekretnej przystani Złocienia i coś mu
ukraść. Teraz jednak sądzę, że powinienem spróbować także uwolnić pozostałych
przy życiu członków załogi „Mola".

– Lordzie Arthurze, to nie byłoby rozsądne posunięcie – przestrzegł go

OGoniasty. – Naszym zdaniem masz niewielką szansę dokonania infiltracji w celu
odnalezienia i odzyskania poszukiwanego przedmiotu. Ta szansa drastycznie się
zmniejszy, jeśli podejmiesz także próbę oswobodzenia niewolników.

– Sam się o tym przekonam – oświadczył Arthur uparcie. – Co o tym

sądzisz, doktorze? Czy mogę liczyć na twoje wsparcie?

– Rzecz jasna, pozostaję do usług, lordzie Arthurze – zadeklarował

Scamandros. – Czy mogę spytać, gdzie się znajduje osławiona sekretna przystań
kapitana Złocienia?

– Wewnątrz Utopionej Środy...
Arthur nie skończył, kiedy głowa Scamandrosa niespodziewanie opadła do

tyłu i grzmotnęła o poduszkę.

– Doktorze?

background image

OGoniasty podszedł do łóżka, popatrzył na Rezydenta i podniósł mu

powiekę.

– Stracił przytomność – oświadczył i poruszył wąsami. Jego wzrok padł na

środek tułowia leżącego. Sięgnął pod szynel doktora, a gdy wyciągnął łapę, ujrzał
na niej plamy niebieskiej krwi.

– Pędem po pana Yongtina! – warknął do jednego z marynarzy.
– Wszystko z nim w porządku? – zaniepokoił się Arthur.
– Podziurawiony szrapnelami – wyjaśnił OGoniasty. – Dziwne, że palto jest

całe... Nie pomyślałbym, że mógłby zemdleć wyłącznie z powodu tych ran.
Przecież jest Rezydentem. , .

Pochylił się niżej i przez chwilę węszył intensywnie, aż mu się wąsy

zatrzęsły. Po chwili odsunął się gwałtownie i otarł pysk czystą, biała chustką.

– Zatrucie Nicością – obwieścił. – Złocień musiał dłubać przy szrapnelach.

Nie mam pojęcia, jak je zespolił...

Urwał, kiedy do kajuty wbiegł wysoki, łaciaty Szczur w długim fartuchu na

surducie i natychmiast zbliżył się do doktora Scamandrosa, po drodze odpychając
OGoniastego, który stał mu na drodze. Obwąchał Rezydenta, otworzył małą
walizkę i przystąpił do wyciągania ze środka rozmaitych instrumentów, między
innymi sporych kleszczy, które położył na stole.

– Muszę wyciągnąć z niego ołów przetkany Nicością – wyjaśnił Szczur. –

OGoniasty, opróżnij kabinę, żebym miał spokój.

– Pan Yongtin – wyszeptał OGoniasty, wyprowadzając Arthura z

pomieszczenia i wiodąc go korytarzem do dużej kajuty, w której wcześniej
chłopiec spotkał się z komandorem Moncktonem. – Pierwszorzędny lekarz, ale
niezbyt rozmowny.

– Czy... czy doktor Scamandros umrze? – spytał Arthur.
– Zapewne nie – odparł OGoniasty. – Zabicie Rezydenta nie jest prostą

sprawą. Zależy, czy Yongtin wydobędzie Nicość, zanim ranny zdąży się zbytnio
rozpuścić pod jej wpływem. Przez pewien czas będzie jednak osłabiony, raczej
więc nie należy liczyć na jego udział w ekspedycji.

– Mam nadzieję, że wydobrzeje – westchnął Arthur. Ogarnęły go lekkie

wyrzuty sumienia, bo chciał wyzdrowienia Scamandrosa nie tylko dlatego, że
dobrze mu życzył, lecz także z powodu wyprawy.

– Zaprowadzę cię do innej kajuty – zaproponował OGoniasty. – Może

powinieneś nieco odpocząć, jeśli potrafisz. Już dawno temu odkryliśmy, że choć
sen nie jest absolutnie niezbędny w Domu, to półśmiertelnicy i my, śmiertelnicy,
jesteśmy pogodniejsi, jeśli damy szansę odetchnąć zmęczonym ciałom i umysłom.

– Odpoczynek dobrze by mi zrobił – przyznał Arthur. – Najpierw muszę

jednak załatwić pewną sprawę, a do tego jest mi potrzebny ktoś, kto będzie nade
mną czuwał. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, możesz podjąć się tego zadania.

background image

Gdy weszli do innej kajuty, Arthur pokrótce wyjaśnił OGoniastemu istotę

obserwacyjnego zaklęcia, przygotowanego przez Scamandrosa po to, by chłopiec
mógł sprawdzać, czy Liść dobrze się miewa. Arthur zademonstrował Szczurowi
lusterko i muszlę.

– Nie mogę osobiście nad tobą czuwać – wyjaśnił OGoniasty. – Ostatecznie

jestem kapitanem tego statku. Wyznaczę jednak kogoś godnego zaufania, przyjdzie
tu za parę minut.

Sprawiał wrażenie lekko urażonego.
– Ojoj – mruknął Arthur pod nosem, kiedy Szczur wyszedł. Najwyraźniej nie

należało prosić dowódcy statku o wykonanie tak prozaicznej czynności, jak
pilnowanie pasażera zapatrzonego w lusterko.

Zgodnie z zapowiedzią kapitana, kilka minut później ktoś zapukał do drzwi.

Arthur otworzył znajomemu Szczurowi.

– Starszy mat działonowy Watkingle – powiedział, gdy Szczur zasalutował i

nabrał powietrza, by się przedstawić.

– A niech mnie! Zapamiętałeś, wasza lordowska mość.
– Dziękuję, że tak szybko przyszedłeś – dodał Arthur. – Czy kapitan wyjaśnił

ci, co masz robić?

– Mam stać na straży, gdy ty, wasza lordowska mość, będziesz się zajmował

magią – odparł Watkingle i poklepał szablę u boku. – A jeśli twoje oczy zżółkną
albo zaczniesz się dziwnie zachowywać czy wygadywać osobliwości, to wtedy
trzasnę cię w czerep rękojeścią tej tu szabli.

– Hm, to niezupełnie... – zaczął Arthur, lecz wzruszył ramionami i skinął

głową.

Pomyślał, że jeśli jego oczy pożółkną i zacznie wygadywać coś bez sensu, to

faktycznie cios w głowę będzie najskuteczniejszy.

Słońce albo światło, emitowane ze sklepienia Morza Granicznego, wpadało

przez iluminator. Arthur usiadł, wyjął lusterko, ustawił je pod odpowiednim kątem
do światła i przyłożył muszę do ucha.

Znowu zaczął myśleć o Liść. W jego umyśle pojawiło się kilka wizji.

Przypomniał sobie, jak ujrzał ją po raz pierwszy, kiedy nie chciała biegać razem z
bratem, Edem. Potem w jej domu, gdy Sponiewierak przedzierał się przez drzwi
wejściowe.

Te obrazy na krótko pojawiały się na powierzchni lustra, które nagle

pociemniało. Arthur usłyszał, jak zmienia się szum wewnątrz muszli. Usłyszał
stukot kroków, potem syk zapalanej zapałki. Obraz w lusterku nagle pojaśniał,
mrok ustąpił.

Chłopiec ujrzał bladą dłoń, która przysuwała zapałkę do lampy. Po chwili

knot się zapalił, rozjaśniając niewielką przestrzeń na statku. Nie była to cela, w
której wcześniej siedziała Liść, chociaż sufit znajdował się na wysokości zaledwie

background image

metra dwudziestu. Pomieszczenie okazało się długie i wąskie.

Liść była w środku. Wyglądała zupełnie inaczej niż ostatnio. Miała włosy

przewiązane niebieską bandanką, nosiła koszulę w niebieskie pasy i czarne
spodnie, a końce cholew jej marynarskich butów marszczyły się na kolanach.
Nawet w tak migotliwym świetle Arthur wyraźnie widział, że dziewczyna ma
znacznie ciemniejszą skórę niż poprzednio, spaloną na brąz przez jakieś
nieziemskie słońce.

Wraz z nią w pomieszczeniu przebywał podobnie ubrany chłopak. To on

zapalił lampę, która teraz wisiała na haku pod sufitem.

– Nie rozumiem, czemu mamy się bić, Albercie – westchnęła Liść. – Tak

sobie myślę, że to głupie. W końcu przecież dobrze się dogadujemy.

– To zwyczaj – odparł Albert ze smutkiem. – Też nie chcę się bić, ale kapitan

powiedział, że musimy. „Chłopcy pokładowi zawsze się biją – mówił. – A panna
Liść jest na pokładzie od miesiąca bez jednej bijatyki. Zajmij się tym, bo oboje
dostaniecie po dwadzieścia solidniaków na dwunastofuntówce”.

– Co?
– Dwadzieścia uderzeń laską Rondla na jednej z armat – wytłumaczył jej

Albert, podwijając rękawy. – To bolałoby znacznie bardziej niż cokolwiek, co
możesz mi zrobić.

– Usiłujesz wyprowadzić mnie z równowagi – zauważyła Liść. Nie kłopotała

się podwijaniem rękawów i tylko oparła się o wygiętą, wewnętrzną rozporę. – Nic
z tego. Uczyłam się psychologii. Wiem, co zamierzasz.

– I to chyba wszystko, co wiesz – mruknął Albert, choć w jego głosie

brakowało zapału. – Zmęczyło mnie bezustanne uczenie cię codziennych rzeczy,
które już powinnaś umieć.

– Takich, jak różnica między gaflem bezana a reją marsla bezana? –

parsknęła Liść. – Jakby to mogło mi się przydać po powrocie do domu.

– Ciągle powtarzam ci, że nie wracasz do domu – burknął Albert. – Takie

rzeczy się nie zdarzają, i tyle. Równie dobrze możesz się pogodzić z myślą, że
jesteś jednym z dzieci Szczurołapa, a przynajmniej nie jesteś lepsza.

– Arthur mnie znajdzie – oświadczyła dziewczyna. – Jest Mistrzem Niższego

Domu i w ogóle. Prędzej czy później wrócę do domu.

– Jasne, a Rondel da nam dodatkowy budyń śliwkowy za dobrą robotę –

prychnął Albert. Nagle rzucił się przed siebie i rąbnął Liść w twarz.

– Au! Co, cholera...
Albert ponownie się na nią rzucił, ale gdy tym razem wyprowadził cios, Liść

wykonała wielokrotnie ćwiczony unik w bok i lewą dłonią oraz prawą ręką
unieruchomiła jego ramię. Następnie szybko się obróciła i posłała Alberta na
ścianę.

Chłopak rąbnął o deski statku. Zamiast jednak dać za wygraną, odwrócił się i

background image

ponownie uderzył dziewczynę, tym razem w brzuch. Liść upadła na plecy, z trudem
chwytając powietrze.

– To chyba wystarczy. – Chłopak wierzchem dłoni otarł zakrwawiony nos. –

Kapitan będzie zadowolony, jak zobaczy krew, a jeśli jeszcze postarasz się
pochodzić zgięta wpół przez godzinę lub dwie...

– Pewnie będę musiała, tłumoku – warknęła Liść. – Wystarczyło powiedzieć,

że potrzebujesz tylko rozbitego nosa.

– Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli to ty będziesz miała rozbity nos –

westchnął. – Nie miałem pojęcia, że umiesz się bić. Co to za zapaśnicza sztuczka?

– Dżudo. – Liść wyprostowała się i odetchnęła głęboko. – Znam jeszcze

inne, więc lepiej uważaj.

– Teraz znowu możemy się przyjaźnić – oświadczył Albert i wyciągnął rękę.

– Przez jakieś trzy miesiące, do czasu, gdy kapitan postanowi, że powinniśmy się
bić. Chyba że zabierzemy nowych chłopców pokładowych. Albo zafundują nam
czyszczenie między uszami i będziemy musieli zacząć wszystko od nowa.

– Czyszczenie między uszami? To nie brzmi zachęcająco – odparła Liść, gdy

podawali sobie dłonie.

– Bo to nic przyjemnego. W sumie to dziwna sprawa, jak teraz o tym myślę.

Na całym Morzu Granicznym panuje bałagan, no bo Środa zmieniła się w
wielgachne rybsko, ale pranie między uszami nadal jest regularnie
przeprowadzane. Zawsze pojawia się ktoś, kto to robi, co kilkadziesiąt lat. Nigdy o
tym nie myślałem. Nie wiem, czemu komuś się chce. W sumie jesteśmy przecież
tylko bachorami Szczurołapa.

– Spytam Arthura – orzekła Liść. – Chcę wiedzieć, dlaczego Szczurołap was

tutaj ściągnął. I Szczury w Wyproście.

Albert wzruszył ramionami.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Za dużo roboty. Właśnie, lepiej

zbierajmy się na górę, zanim krew przestanie mi lecieć z nosa.

Opuścił lampę i zdmuchnął płomień. Arthur słuchał, jak chłopak ją

odwiesza. Potem rozległ się cichy odgłos ich kroków. Zamierzał oderwać wzrok od
lusterka, kiedy zza ramki wdarł się wąski strumień światła, na którego tle pojawiły
się sylwetki Liść i Alberta. Kiedy otworzyli właz i ruszyli do wyjścia, z góry
dobiegały donośne krzyki wielu osób. W rozgardiaszu Arthur dopiero po kilku
sekundach rozpoznał pojedyncze słowa.

– Szybko na stanowiska!
– To „Dreszcz”!
Gdy Arthur usłyszał wołanie, lusterko przesłoniła osobliwa, czerwona plama,

niczym purpurowy olej, który rozlał się po wodzie. Ciemny obraz wnętrza
„Latającej Modliszki” został zastąpiony obiektem oświetlonym przez nieznośnie
jaskrawe, zielonkawe słońce, tak przenikliwe, że Arthur musiał zmrużyć oczy.

background image

– Noś sobie rękawice – zabrzmiał głos, dobiegający z głębi oślepiającego

światła. – I tak widzę ślad mojej Czerwonej Dłoni!

background image

Rozdział 19

Arthur usiłował odwrócić wzrok, lecz niewidzialna siła unieruchomiła mu

głowę i zmusiła go do spoglądania w lusterko.

– Przybędziesz do mnie – rozkazał głos w świetle. Brzmiał niewiele głośniej

niż szept, lecz odbijał się echem w umyśle Arthura. – Wyciągnij do lustra dłoń w
czerwieni.

Palce chłopca drgnęły. Poczuł, jak suną po tafli zwierciadełka, całkowicie

niezależne. Cała dłoń gotowa była zanurzyć się w otoczonym srebrną ramką szkle.
Przez na wpół przymknięte oczy Arthur ujrzał wyłaniającą się ze światła twarz.
Oblicze kojarzyło się z gębą starego, poparzonego trupa z bagien.

– Okradłeś Złocienia, teraz za to zapłacisz – wysyczało. Arthur zrozumiał, że

ma przed sobą samego pirata, o fizjonomii zrujnowanej przez czary i
zdeformowanej Nicością. – Sięgnij do lustra!

– Nie! – wrzasnął Arthur. Nie mógł zamknąć oczu, lecz udało mu się

odwrócić głowę i odsunąć od siebie muszlę. Mimo to głos Złocienia nie milkł,
bezustannie szepcząc w umyśle chłopca.

– Zapłacisz... sięgnij do lustra... sięgnij do lustra...
Arthur poczuł w głowie przenikliwy ból – głos ucichł. Chłopiec zamrugał

kilka razy i w ostatniej chwili zdołał unieść ręce, aby zasłonić się przed następnym
ciosem, który Watkingle zamierzał po raz drugi zadać mu głowicą szabli.

– Nie! Dość! Nic mi nie jest!
Szczur opuścił szablę.
– Nie byłem pewien, czy rąbnąłem dość mocno – oświadczył. – Pomyślałem,

że zacznę od lekkiego puknięcia, jakbym stukał w stół, żeby zamówić kolejkę.

– Dziękuję – mruknął Arthur i pomacał się po guzie na czubku głowy.

Ogarnęła go lekka fala mdłości, przełknął ślinę. Uznał, że to objaw choroby
morskiej.

– Wrzeszczałeś cicho – zauważył Watkingle. – Słowo daję, przeszły mnie

ciarki.

– Mnie też – odparł chłopiec. Usiadł i rozejrzał się, usiłując nie myśleć o

chwilowych zawrotach głowy. Lusterko leżało na podłodze, przez jego środek
przebiegało wielkie pęknięcie. Zmiażdżona muszla spoczywała pod stopą chłopca.

W kącie kajuty paliła się umocowana na stałe lampa gazowa, za

iluminatorem panowały ciemności. Statek wibrował cichym, jednostajnym
pomrukiem, a w oddali słychać było łomot, zupełnie jakby ktoś walił w worek
bokserski, niezgodnie z rytmem lekkiego kołysania się statku.

– Jak długo patrzyłem w lusterko?
– Od czterech szklanek popołudniowej wachty do sześciu szklanek pierwszej

background image

– wyjaśnił Watkingle. – Dziewięć godzin, mniej więcej.

– Myślałem, że minęło kilka minut. Chyba byli daleko w Poślednich

Królestwach. Ciekawe, gdzie...

Arthurowi łomotało w głowie i miał obolałe gardło, zapewne z powodu

cichych wrzasków, wspomnianych przez Watkingle’a. Ponownie zadrżał na
wspomnienie upiornie poparzonej twarzy Złocienia i jego szeptu.

Nie myśl o Złocieniu, przykazał sobie. Zastanów się, co dalej robić.
– „Latająca Modliszka” miała stać się celem ataku „Dreszcza” – powiedział

głośno, cały czas rozmyślając.

– „Modliszka”? – zdziwił się Watkingle. – To będzie nielicha walka.

„Modliszka” jest liniowcem. Piraci zwykle nie atakują liniowców. Mogą wygrać,
ale solidnie oberwą.

– Złocień już zdobył „Mola” – oznajmił Arthur. – Teraz wyruszył na

„Modliszkę”. Ciekawe, czy...

Wie, że mam coś wspólnego z tymi dwiema jednostkami, pomyślał Arthur i

ponownie przeszły go ciarki. Mocą swojej magii dostrzegł związek. Jestem
naznaczony jego Czerwoną Dłonią, patrzy na mnie. Nigdy mu nie ucieknę. Nigdy...

– Dość! – krzyknął i tupnął zdrową stopą. Tracił kontrolę nad własnym

umysłem.

– Dość czego, wasza lordowska mość? – zapytał Watkingle.
– Mniejsza z tym. – Zmusił się do pohamowania podszeptów narastającego

lęku. Zamierzał uderzyć pierwszy, a gdy uwolni Wolę i Trzeci Klucz, wówczas bez
trudu rozprawi się ze Złocieniem. Chyba. Niemal na pewno...

– Czy porucznik OGoniasty śpi? – spytał.
– Kapitan OGoniasty – poprawił chłopca Watkingle.
– To nie jego wachta, ale mogę go obudzić, jeśli sprawa jest pilna.
– Nie, chyba nie ma potrzeby go zrywać z łóżka – westchnął Arthur.

Rozmasował sobie skroń palcami, tak jak to robiła jego mama. Liczył na to, że w
ten sposób odpędzi ból głowy. – Co złego w tym, że nazywam go porucznikiem?
Komandor tak się do niego zwraca.

– Służy w randze porucznika – wytłumaczył Watkingle. – Lecz jest

kapitanem tego statku, więc na pokładzie zawsze trzeba do niego mówić
„kapitanie”. Tylko wyższe rangą Szczury, rozmawiające o sprawach nie
związanych z jednostką, mogą używać innych tytułów. Czy to zrozumiałe?

Arthur pokręcił głową. Nie potrafił się skupić na takich dziwnych detalach.
– Na wszelki wypadek będę zawsze mówił o nim „kapitan”. Chyba

powinienem się zdrzemnąć.

– Na twoim miejscu właśnie tak bym postąpił, wasza lordowska mość –

zgodził się Watkingle. – Śpij, kiedy możesz, taką mam zasadę. Skoro kapitan
rozkazał mi pełnić przy tobie straż, dla twojego własnego dobra, to może wyciągnę

background image

się tutaj na podłodze, jeśli nie masz nic przeciwko temu?

– Zapraszam. – Arthur położył się na koi. Był pewien, że i tak nie zaśnie.

Zbyt wiele pomysłów krążyło mu po głowie, zbyt wiele lęków ściskało mu
żołądek. Trapiły go przeróżne troski: przejmował się Liść, Scamandrosem,
Spalonym Słońcem, załogą „Mola” i szaleństwem kierowania łodzi podwodnej w
paszczę monstrualnego wieloryba...

Arthur drgnął, budząc się raptownie. Przez iluminator ponownie wpadały

strumienie słońca. Watkingle siedział oparty o drzwi, z ogonem na kolanach.
Najwyraźniej spał. Kiedy jednak Arthur uniósł się na koi, Szczur otworzył oko i
energicznie poruszył ogonem.

– Która godzina? – spytał Arthur.
– Tuż po czterech szklankach przedpołudniowej wachty – odpowiedział

Watkingle. Wstał, poprawił koszulę i otrzepał z bryczesów okruchy oraz resztki
sera.

– Która to w normalnych godzinach?
– Dziesiąta rano.
Chłopiec przetarł oczy. Nadal był nieprawdopodobnie senny.
– Więc spałem jedenaście godzin?
– Nie – zaprzeczył Szczur. – Spałeś przez ostatnie cztery dni.
– Cztery dni! To... niemożliwe – wymamrotał Arthur. – Wykluczone.
– Kapitan kazał panu Yongtinowi rzucić na ciebie okiem, kiedy nie obudziłeś

się pierwszego ranka – wyjaśnił Watkingle i przesunął się nieco, nerwowo
poruszając ogonem. – Orzekł, że to z powodu magicznej napaści i, hm, uderzenia w
głowę. Dlatego ścięło cię z nóg. Lekarz ocenił, że powinieneś stanąć na nogi po
kilku dniach, i wspomniał, że jeśli wówczas nie wydobrzejesz, będzie musiał
otworzyć ci czaszkę i zerknąć do środka...

Arthur pośpiesznie złapał się za głowę. Pod palcami nie wyczuł bandaży,

blizn ani szwów.

– Zapowiedział, że jeśli nie staniesz na nogi, weźmie się do pracy dzisiaj

wieczorem – uzupełnił Watkingle. – Żebyś był gotowy, kiedy dotrzemy do Portu
Środy.

Arthur przestał macać się po czerepie.
– Dopływamy do celu?
– Zbliżamy się do płycizny przy przystani – wyjaśnił Szczur i podrapał się

po nosie. – Jeśli odzyskałeś siły, to kapitan i komandor chcieliby zamienić z tobą
słowo.

Pięć minut później Arthur znajdował się w wielkiej kabinie i sączył sok

żurawinowy. Czuł się zdumiewająco dobrze. Złamana noga wcale mu nie
doskwierała, miał większą swobodę ruchów, krabia forma dostosowała się do jego
zwiększonej sprawności fizycznej. Czuł się rześko, optymistycznie, przestał się

background image

trapić losami Liść i innych.

Uczynię, co w mojej mocy, zadecydował w myślach. Nie ma sensu się

martwić, dopóki nie zrobię wszystkiego, co się da.

– Lordzie Arthurze, ubolewamy z powodu twojego guza na głowie –

przemówił OGoniasty. – Watkingle wykonywał rozkazy, lecz może w jego pojęciu
lekkie stuknięcie...

– Nie ma sprawy – przerwał mu Arthur. – Gdyby mnie nie uderzył, Złocień

całkiem przeciągnąłby mnie do siebie.

– Złocień? Widziałeś go?
– Najpierw ujrzałem Liść. „Modliszka” musiała wypłynąć do Poślednich

Królestw, bo Liść pozostawała na pokładzie już od ponad miesiąca. Najwyraźniej
moja przyjaciółka świetnie się przystosowała do nowych warunków. Na koniec
jednak okręt został zaatakowany przez „Dreszcza”. Potem ujrzałem Złocienia.
Był... wyjątkowo paskudny.

– Czy jesteś absolutnie pewien, że „Modliszka” została zaatakowana przez

„Dreszcza”? – chciał wiedzieć Monckton. Popatrzył na OGoniastego, z niepokojem
wznosząc ogon wykrzywiony na kształt znaku zapytania. – Złocień coraz śmielej
sobie poczyna. Inne nasze źródła nie potwierdzają tej napaści.

– Watkingle wspomniał, że „Modliszka” może odeprzeć atak „Dreszcza” –

przypomniał sobie Arthur.

– Tego nie sposób jednoznacznie ocenić – westchnął Monckton,

niewątpliwie poruszony. – Jeśli Złocień jest zdeterminowany, zapewne przejmie
okręt. Z rozmowy z doktorem Scamandrosem wynika, że miałeś mnóstwo
szczęścia, skoro za pierwszym razem udało ci się umknąć temu piratowi.

– Dobrze się miewa? – zapytał Arthur. – Doktor Scamandros? Zapomniałem

spytać...

– Bez problemów wraca do zdrowia – wyjaśnił OGoniasty. – Niebawem do

nas dołączy. Powiadasz więc, że cztery dni temu, według czasu domowego,
„Modliszka” została napadnięta przez „Dreszcza”? Wiesz gdzie do tego doszło?

– Chyba gdzieś na obszarze Poślednich Królestw, ale nie mam pewności, w

którym miejscu konkretnie.

– Jeśli Złocień wypłynął na poszukiwanie ofiar, to znaczy, że w przystani nie

zastaniemy ani jego, ani jego siepaczy – zauważył Monckton. – Arthurze, to
znacznie zwiększa szanse powodzenia naszej misji. Ale przez cztery dni czasu
domowego... mógł dopłynąć dokądkolwiek.

– Nie ma znaczenia, gdzie jest Złocień – oświadczył Arthur. Liczył na to, że

zachowuje się mężniej, niż się w rzeczywistości czuł. – Muszę się dostać do tej
sekretnej przystani. Teraz jest to jeszcze istotniejsze, bo przecież Złocień zniewolił
Liść i załogi „Mola” oraz „Latającej Modliszki”.

Mam nadzieję, westchnął w duchu. Lepsza niewola niż śmierć. Może jednak

background image

„Modliszka” pokonała Złocienia...

– Mamy dobre wieści – powiedział OGoniasty. – Przybył Aktywny Węgiel,

zatem „Balaena” jest już w pełni sprawna. Właśnie otrzymałem z jej pokładu
budową wiadomość z potwierdzeniem, że łódź podwodna spotka się z nami na
morzu za mniej więcej dziesięć minut.

– Nie wpływamy do Portu Środy? – zdziwił się Arthur.
– Nie wpływamy – potwierdził OGoniasty. – Wraz z komandorem

Moncktonem podjąłem decyzję, że najlepiej będzie utrzymać twoją obecność w
tajemnicy, a tym bardziej należy utajnić twoje wejście na pokład łodzi podwodnej.
Złocień ponad wszelką wątpliwość ma informatorów w porcie, a oni dysponują
magicznymi środkami porozumiewania się z piratem.

– To brzmi sensownie. Czy podczas mojego snu dotarły jakieś wiadomości

do mnie? Pierwsza Dama z pewnością otrzymała już mój list, skoro przysłano wam
puszkę z paliwem.

OGoniasty pokręcił głową.
– Pocztą butlową nie otrzymałeś żadnych listów. Wiemy jednak, że na

pokładzie „Balaeny” znajduje się przedstawicielka Pierwszej Damy. Zapewne ona
dostarczyła listy dla ciebie.

– Przedstawicielka? – podchwycił Arthur entuzjastycznie. – Czy nazywa się

Suzy Turkusowy Błękit?

OGoniasty sięgnął do kieszeni palta po zwój papieru, rozwinął go i przejrzał

zapiski.

– Brak nazwiska – oświadczył. – Tylko: „przedstawicielka Pierwszej Damy”.
– Oby to była Suzy – westchnął Arthur. – A poza tym nikt inny nie wszedł na

pokład łodzi? Dajmy na to wysoki, stary mężczyzna o siwej brodzie, uzbrojony w
harpun?

– Zakładam, że masz na myśli Żeglarza – odparł OGoniasty oschle. – Gdyby

postanowił zaszczycić swoją obecnością którąkolwiek z naszych jednostek,
niezwłocznie zostalibyśmy o tym powiadomieni. Otaczamy go tylko odrobinę
mniejszą czcią niż jego brata, naszego szlachetnego stwórcę, Szczurołapa.

– Zatem nie ma go na pokładzie – podsumował Arthur. Machinalnie dotknął

medalionu Żeglarza. Chciał się tylko upewnić, że jest na swoim miejscu, na szyi.
Inna sprawa, że tajemnicza tarczka nic dotąd nie uczyniła, a przynajmniej nic
takiego, co zwróciłoby uwagę Arthura. Tłumaczył sobie, że nie powinien liczyć na
przybycie Żeglarza, gotowego nieść mu pomoc, niemniej żywił taką nadzieję.
Teraz nawet ona prawie całkiem znikła.

– Gdzie jest doktor Scamandros? – spytał chłopiec. Stawało się coraz

bardziej oczywiste, że będzie musiał samodzielnie przeniknąć do sekretnego
światka Złocienia, bez drużyny, która w założeniu miała mu pomagać.

– Powinien już tu być – odparł OGoniasty. Podszedł do drzwi, uchylił je i

background image

wyjrzał na korytarz. Stojący na zewnątrz strażnicy drgnęli zaniepokojeni. – Och,
właśnie nadchodzi.

Kilka sekund później do kajuty wszedł doktor Scamandros. Wyglądał tak

samo jak zawsze, ale podpierał się hebanową laską o rzeźbionej rękojeści w
kształcie papuziej głowy.

– Lordzie Arthurze! – zawołał i wsparł się na lasce, aby złożyć Arthurowi

niski ukłon i nie stracić przy tym równowagi. – Niebywale się cieszę, że doszedłeś
do siebie. Brak mi słów, aby podziękować ci za pomoc, której udzieliłeś mi w jak
najbardziej stosownym momencie. Jasne jest, że bez życzliwości i niezwykle
wprawnych zabiegów pana Yongtina – wartego wszystkich srebrnych reali na
świecie, śmiem twierdzić – z pewnością szybko wyzionąłbym ducha w wyniku
zatrucia Nicością.

– Cieszy mnie, że wszystko u ciebie gra – odetchnął Arthur. – To znaczy, że

dobrze się miewasz. Zasadniczo miewasz się dobrze, prawda?

– W rzeczy samej, określenie: „zasadniczo miewasz się dobrze” trafnie

opisuje moją kondycję.

Arthur z powątpiewaniem spojrzał na drobnego Rezydenta. Scamandros nie

wyprostował się całkiem po ukłonie, a tatuaże na jego twarzy ukazywały
zrujnowane kadłuby, ledwie unoszące się na wodzie wśród pobitewnych szczątków.
Przez splątane rupiecie przebijały się maszty zatopionych jednostek, tu i ówdzie
widać było pojedynczych rozbitków.

– Miałem nadzieję, że pomożesz mi przedostać się do jednej z sekretnych

przystani Złocienia – wyznał Arthur. – Ale nie wyglądasz zbyt dobrze...

– Dyrdymały! – obruszył się doktor i jednocześnie cofnął ramiona, stając na

baczność. Na jego twarzy powiał wytatuowany wiatr, a z kadłubów wystrzeliły
prowizoryczne maszty oraz żagle. – Godzina lub dwie wypoczynku na pokładzie
łodzi podwodnej tych oto uprzejmych Szczurów wystarczą, bym był zdrowy jak
rydz.

– Na pokładzie „Balaeny” spędzicie co najmniej dzień, chyba że Utopiona

Środa drastycznie zmieni kurs – wyjaśnił OGoniasty.

– Dlaczego jak rydz? – spytał Arthur jednocześnie.
– No widzisz, jeszcze co najmniej jeden dodatkowy dzień wypoczynku. Na

pewno będę gotowy do potyczki. Co do rydzów: jako grzyby stoją na jednej nodze,
a że brak u nich tendencji do wywracania się, powszechnie uznano je za symbol
zdrowia. Przyznaję, to rozumowanie jest absurdalne, może więc użyję innego
porównania: zdrów jak ryba.

– Dlaczego... och, niniejsza o to. Z radością przyjmę każdą pomoc, którą mi

ofiarujesz. Zwłaszcza jeśli potrafisz mnie zamaskować. Mocą magii, rzecz jasna.
Aby zmylić piratów.

– Magiczne przebrania? Błahostka! – prychnął doktor. – Choć dla porządku

background image

muszę podkreślić, że choć potrafię otoczyć cię doskonałą maską, to nie wytrzyma
ona palącego spojrzenia Złocienia. Zwykli piraci dadzą się omamić. Złocień – w
żadnym wypadku.

– Nie dopuszczę do tego, żeby Złocień na mnie patrzył – mruknął Arthur.

Zerknął na Moncktona i OGoniastego, którzy przyjmowali od posłańca przesyłkę w
postaci następnego zwoju. Najwyraźniej dotarła już kolejna symultaniczna butla.

– Jedna z naszych jednostek śledzi Utopioną Środę – wyjawił Monckton i

wskazał leżącego na mapie wieloryba z kości słoniowej. – Utrzymuje stały kurs,
typowy dla tej pory roku i zgodny z kierunkiem migracji ryb. „Balaena” powinna
zbliżyć się do niej bez trudu. Musimy jednak natychmiast cię zaokrętować.
Utopiona Środa pływa znacznie szybciej niż statki, łódź podwodna będzie zatem
musiała zająć pozycję bezpośrednio przed nią, a następnie ruszyć całą naprzód, aby
wraz z napływającą wodą przedrzeć się pomiędzy filtrującymi kośćmi w ogromnej
paszczy stworzenia.

– Filtrujące kości? – spytał Arthur. Dotąd nikt mu nie wspomniał o

filtrujących kościach. – Co to takiego?

– Utopiona Środa w formie Lewiatana nie jest jedynie przerośniętym

ziemskim wielorybem – wyjaśnił mu Monckton. – Istnieją jednak pewne
podobieństwa z większymi typami. Udało się nam ustalić, że nie ma ona zębów
jako takich ani też charakterystycznej dla niektórych wielorybów struktury
fiszbinów. Jej górne i dolne szczęki skrywają jednak potężne, pionowe płyty
perforowanej kości, tworzącej sito, które filtruje wodę wpadającą do paszczy.
Otwory nie są na tyle wielkie, by przepuścić jednostkę większą niż bryg, lecz łódź
podwodna powinna się zmieścić bez trudu. Rzecz jasna, pod warunkiem że trafi do
jednego z otworów. Niewykluczone, że pęd wody będzie zbyt gwałtowny, aby łódź
zachowała choćby szczątkową sterowność, nie należy zatem wykluczać zderzenia z
kością. Groźne jest także przebywanie pomiędzy górną a dolną płytą, gdyż łatwo
wówczas o. zmiażdżenie.

– Czy łódź podwodna ma duże szanse się przedrzeć? – Arthur nie zakładał,

że połknięcie przez Utopioną Środę okaże się czymś prostym, lecz nie brał pod
uwagę rozbicia się o jakieś dziwaczne wielorybie zęby ani zmiażdżenia przez nie. –
Co nas czeka za płytami filtrującymi? Czy po prostu będziemy wraz z nurtem
płynąć do brzucha Środy?

I czy jest on całkowicie wypełniony wodą, czy też zdarzają się w nim

przypływy i odpływy jak na morzu?

– Trudno orzec – odparł Monckton. – Arthurze, zgodziliśmy się udostępnić

ci „Balaenę” między innymi dlatego, że twoja wyprawa dostarczy nam nowych
informacji. Z pokładu łodzi będziemy otrzymywali raporty, przekazywane za
pośrednictwem symultanicznej butli tak długo, aż... Chciałem powiedzieć:
będziemy ogromnie zainteresowani informacjami na temat tego, co znajduje się

background image

wewnątrz Utopionej Środy oprócz prywatnego światka Złocienia.

– Najlepiej wejdźmy na pokład – zaproponował OGoniasty. Jedno z jego

uszu drgało i Arthur uświadomił sobie, że Szczur wsłuchuje się w dudnienie
silników statku, które właśnie zaczęło przycichać. – Stanęliśmy w dryfie. Okręt
musi być nieopodal.

– Łódź podwodna „Rattus Balaena” na kursie! – doniósł Szczur sekundę

później.

– Płyniesz z nami, kapitanie? – spytał Arthur porucznika OGoniastego.
– Przejmuję dowodzenie nad łodzią podwodną – oznajmił OGoniasty. – Ze

względu na charakter wyprawy, wszyscy członkowie załogi to ochotnicy. Lordzie
Arthurze, czy jesteś gotowy wyruszyć w drogę? I ty, doktorze?

– Jestem gotów – zapewnił go Arthur..
– Tak, mniemam, że jestem – odparł Scamandros.
– Powodzenia! – powiedział komandor Monckton. Gdy wychodzili, wstał i

zasalutował, podobnie jak steward i Szczury z warty.

– I tobie też – mruknął doktor Scamandros, kiedy szedł za Arthurem ku

drzwiom.

background image

Rozdział 20

Kiosk był jedyną częścią „Balaeny” widoczną ponad powierzchnią wody

Łódź podwodna przybiła do sterburty statku, a Port Środy rozciągał się od strony
bakburty, przez co Arthur mógł tylko przelotnie rzucić okiem na przystań.
Widoczność pogarszało gasnące światło z odległego sklepienia, świadczące o
zapadaniu osobliwego zmroku.

Chłopiec ujrzał ciemną, granitową górę, pokrytą kilkunastopoziomowymi

tarasami, na których zbudowano setki budynków. Na wyższych tarasach
wystrzeliwały w górę i w dół promienie światła, wyznaczające szlaki wind do
innych części Domu.

Arthur nie dostrzegał wylotu przystani, lecz widział charakterystyczny las

masztów pośrodku niższych tarasów. Najwyraźniej port wrzynał się głęboko w
górę, a tarasy wiły się wokół niego.

– Uwaga, ślisko, wasza lordowska mość! – krzyknął Szczur.
Arthur z wdzięcznością przyjął pomocną łapę i przeskoczył ze statku na

kiosk. Szczurza łapa w dotyku przypominała ludzką, przynajmniej przez rękawicę
Arthura.

Buty chłopaka zadźwięczały na drabinie niczym dzwonki, kiedy pośpiesznie

schodził w głąb kadłuba. Kanał dostępu był bardzo wąski i dorosły mężczyzna z
pewnością miałby trudności przy korzystaniu z niego, niemniej dla Arthura nie był
to żaden wyczyn.

Wnętrze łodzi podwodnej nie wyglądało tak, jak tego oczekiwał. Choć była

szara, pokryta ciemnym metalem, w środku królowało drewno, pomalowane na
wiśniowy kolor, a podłogę przykrywał bogato zdobiony dywan. Arthur przyjrzał się
wzorowi, słabo widocznemu w stosunkowo nikłym świetle czegoś w rodzaju
elektrycznych lamp, zainstalowanych w grodzi. Dopiero po chwili zorientował się,
że płynące linie zawierają tekst, a cały dywan pokrywają słowa poematu,
ewentualnie wypisane cele misji. Chłopiec słyszał, że niektóre dziwne
przedsiębiorstwa mają podobne cuda w swoich siedzibach, teraz jednak nie miał
czasu na rozwikłanie zagadki.

Jedne drzwi w pomieszczeniu prowadziły naprzód, drugie do tyłu. Drzwi w

stronę dziobu były otwarte. Podobnie jak ściany, pokryto je boazerią, lecz Arthur
zauważył, że mają grubość około dwudziestu centymetrów i są wykonane z metalu.

Chłopca powitał członek załogi, moręgowaty Szczur, ubarwiony na

brązowo-czarno i ubrany w niebieski, wełniany golf ze złotym napisem „Rattus
Balaena”, wyhaftowanym wokół szyi. Głowę zwierzęcia zdobiła skórzana czapka
pilotka, taka sama jak te, które nosili piloci najstarszych dwupłatowców. Do
kompletu brakowało mu tylko gogli.

background image

– Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość – przemówił Szczur. –

Zapraszam na mostek, gdzie indziej jest nieco ciasno.

Arthur pochylił głowę, przechodząc przez drzwi grodziowe. Szczur

prowadził go bardzo wąskim korytarzem, po obu stronach przetykanym drzwiami i
włazami najróżniejszych rozmiarów oraz kształtów. W końcu dotarli do następnych
drzwi grodziowych.

Za nimi chłopiec ujrzał pomieszczenie o długości około siedmiu i szerokości

mniej więcej pięciu metrów. Tu również leżał dywan, miejscami podziurawiony,
aby do metalowej podłogi można było przyśrubować meble.

W przedniej części kajuty znajdowała się tablica rozdzielcza, pełna

oszklonych wskaźników i wszelkiego typu instrumentów, licznych kółek i dźwigni.
Na centralnym cokole umieszczono kryształową kulę o ponadpółmetrowej
średnicy. Po bokach sfery stały dwa obite skórą krzesła z wysokimi oparciami,
frontem do urządzeń kontrolnych.

Tylne dwie trzecie mostka, niewątpliwie bowiem właśnie na mostku znalazł

się Arthur, prezentowało, się tak wykwintnie, jakby przeniesiono je wprost z
drogiego, choć niedużego hotelu lub restauracji. Sześć eleganckich, wąskich
krzeseł przyśrubowano do podłogi w grupach po trzy sztuki. Każda grupa stała
wokół stolika.

OGoniasty oraz jeszcze jeden Szczur z podwodnej załogi kontrolowali

przyrządy, starannie sprawdzając je według listy. Poza dwoma Szczurami na
mostku znajdowała się tylko jedna osoba, czy też raczej istota rozumna:
wykwintnie ubrana dziewczyna, która skromnie usiadła na jednym z wysuniętych
do przodu krzeseł. Nieznajoma siedziała tyłem do Arthura. Miała na sobie
perłowobiałą suknię z bufiastymi rękawami i licznymi marszczeniami oraz
falbanami. Głowę dziewczyny zdobił biały kapelusz o bardzo szerokim rondzie, z
pękiem pawich piór, niemal sięgających sufitu. Młoda dama dystyngowanie
sączyła napój z filiżanki o złoconym obrzeżu.

Arthurowi mocniej zabiło serce. Nieznajoma była zbyt drobna na

Rezydentkę, lecz Pierwsza Dama z pewnością przysłała kogoś innego – nie
rozczochraną Suzy Błękit, tylko jedno z łubianych przez siebie dzieci Szczurołapa.

Mimo to odwrócona plecami do Arthura osoba mogła mieć ważne

wiadomości. Chłopiec westchnął ciężko, nawet nie starając się robić tego
dyskretnie, i przecisnął się między krzesłami, by podejść bliżej do dziewczyny.

Słysząc westchnienie Arthura, dama wyniośle odwróciła głowę. Choć wielki

kapelusz osłaniał jej twarz, Arthur rozpoznał ostre rysy i ciemne oczy. Z przejęcia
potknął się o własne stopy i uderzył się o krzesło stojące obok dziewczyny.

– Lord Arthur, jak mniemam?
Chłopiec odzyskał równowagę i zmarszczył czoło. Miał przed oczyma

osobę, która wyglądała jak Suzy Błękit, lecz mówiła inaczej niż jego znajoma. Z

background image

całą pewnością nie ubierała się jak Suzy.

– Suzy?
– Mam na imię Suzanna – wyjaśniła dziewczyna.
– Suzy Turkusowy Błękit – oświadczył Arthur z większą pewnością siebie.

To była Suzy, tylko umyta i ładnie ubrana. Na dodatek mówiła dziwnym głosem.

– Suzanna Poniedziałkowa Przedpołudnica – poprawiła go dziewczyna. – To

moje imię i pozycja.

– Co się z tobą stało?! – wybuchnął Arthur. – Nie rozumiem, czemu się

zachowujesz jak...

– Jak doskonale wychowana młoda śmiertelniczka – dopowiedziała Suzy. –

Pierwsza Dama wyznaczyła mi taki standard i usiłuję sprostać jej wymaganiom.
Lordzie Arthurze, proszę, zechciej zająć miejsce. Czy miałbyś ochotę na filiżankę
tej raczej mocnej, lecz jakże orzeźwiającej herbaty?

Arthur z głuchym łomotem opadł na krzesło. Naprawdę cieszył się na

ponowne spotkanie z Suzy i był zadowolony, że uzyska jej pomoc. Niestety, ta
pięknie ubrana, sztywna jak kij dziewczyna co prawda wyglądała jak Suzy, ale
równie dobrze mogła być oszustką, podającą się za jego przyjaciółkę. Chłopiec nie
wiedział, jakiego rodzaju wsparcie miał szansę otrzymać od tej osoby.
Prawdopodobnie nawet nie będzie chciała opuścić łodzi podwodnej.

– Masz wiadomości od Pierwszej Damy? – zapytał niecierpliwie.
– Herbaty? – spytała Suzanna.
– Tylko wiadomości, jeśli je masz.
– Hola! Cóż za niestosowny pośpiech! – zaprotestowała Suzanna. Irytująco

wolno odstawiła filiżankę i wzięła z kolan małą, jedwabną torebkę o bladoróżowej
barwie. Arthur miał ochotę odwrócić wzrok. Suzy Turkusowy Błękit była dzielnym
łowcą przygód, nie kimś, kto chadza z różowiutką torebeczką i mówi: „Hola!”.

Suzy sięgnęła do torebki i wysunęła małą, kwadratową kartkę, która

natychmiast zaczęła rosnąć i po chwili stała się kopertą ze sztywnego papieru,
zalakowaną na czerwono i opatrzoną pieczęcią z surowym profilem Pierwszej
Damy. Arthur zauważył, że bez wieńca laurowego.

– Z pozdrowieniami od Pierwszej Damy – oświadczyła Suzy i z nieszczerym

uśmiechem podała chłopcu przesyłkę.

Arthur szybko sięgnął po list. Gdy się pochylał, aby złamać pieczęć, kątem

oka dostrzegł doktora Scamandrosa. Zaklinacz siadał na krześle, w asyście tego
samego Szczura, który wprowadził chłopca do sterówki.

OGoniasty i sternik zasiedli na krzesłach nawigacyjnych. OGoniasty

przyłożył do pyska rurę i do niej przemówił. Jego słowa rozległy się w
trzeszczącym głośniku, ukrytym gdzieś nad głową Arthura; ich echo dobiegało
także z korytarza za plecami chłopca.

– Wszyscy na stanowiska! Zanurzenie! Sekcje, zgłaszać stan gotowości!

background image

Arthur otworzył kopertę. Podobnie jak większość listów w Domu, ten

również nie zawierał osobnej kartki papieru. Tekst znajdował się po wewnętrznej
stronie koperty. Chłopiec rozpostarł ją szeroko i znieruchomiał, zasłuchany w głosy
innych Szczurów, rozlegające się w trzeszczących głośnikach i odbijające echem
wszędzie, gdzie znajdował się system nagłośnienia.

– Maszynownia gotowa!
– Silniki pomocnicze gotowe!
– Cyrkulacja powietrza sprawna!
– Kiosk zabezpieczony!
– Część dziobowa przygotowana!
OGoniasty powiedział coś do sternika. Arthur zabrał się do czytania listu.

Do Arthura, Prawowitego Dziedzica Kluczy do Królestwa i Mistrza Niższego

Domu, Środkowego Domu, Wyższego domu, Odległych Rubieży, Wielkiego
Labiryntu, Niezrównanych Ogrodów, Morza Granicznego oraz Nieskończonych
Terytoriów poza Domem, które powszechnie określa się mianem Poślednich
Królestw.

Pozdrowienia od twojej wiernej poddanej Pierwszej Damy, Zjednoczonej

Części Pierwszej i drugiej (zawierający Ustępy od Trzeciego do Trzynastego)Woli
Naszej Najwyższej Stwórczyni, Największej Architektki Wszechrzeczy i
Plenipotentki Niższego Domu oraz Odległych Rubieży w imieniu Prawowitego
Dziedzica.

Niniejszym list dostarczyła w Twoje ręce nasza dobra i wierna panna

Suzanna, Poniedziałkowa Przedpołudnica. Ufam, że zastał Cię w dobrym zdrowiu.

Mniej pary w gwizdek, pomyślał Arthur.

Jestem zachwycona informacją, że ponownie postanowiłeś przeprowadzić

kampanię przeciwko niegodziwym i zdradzieckim Potomnym Dniom. Nie przypadł
mi do gustu fakt, że sprzymierzyłeś się z Utopioną Środą, żywię bowiem obawę, iż
ukrywa ona swoje prawdziwe zamiary. Nie darzę jej zaufaniem!

Aktualnie jesteśmy przytłoczeni pracą papierkową, gdyż Potomne Dni dążą

do unieruchomienia nas i osłabienia wydajności pod zalewem zajęć
administracyjnych
o tyle skuteczniejsza to taktyka, że przez wiele mileniów
rządów Poniedziałka panowało lenistwo.

Z przyjemnością jednak donoszę, że czynimy postępy na drodze ku

sprawnemu funkcjonowaniu w Niższym Domu. Rozpoczęliśmy proces przywracania
Odległych Rubieży do pierwotnego stanu i w tym celu zasypaliśmy już Studnię w
części sięgającej 0,00002 procenta.

Nie udało mi się zlokalizować Żeglarza, czego sobie życzyłeś, lecz jak

background image

niewątpliwie widać, Aktywny Węgiel dotarł już do Szczurów w Wyproście.

Co się tyczy rzeczonych Szczurów, musisz być ostrożny w kontaktach z nimi.

Niewykluczone, że nadal usiłują wprowadzić w życie mętny i dziwaczny plan
Szczurołapa. Ich zamiary mogą pozostawać w konflikcie z Twoimi. Nie odpowiadaj
na ich pytania. Ciekawość tych stworzeń nie zna granic, zawsze poszukują
zakazanej wiedzy. W przeciwieństwie do dzieci Szczurołapa, nie poddają się żadnej
procedurze prania między uszami, przez to zgromadziły stanowczo zbyt wiele
sekretów.

Arthur przestał czytać i dyskretnie popatrzył na Suzy. Właśnie to ją spotkało,

przeszło mu przez myśl. Ogarnął go zarazem smutek i gniew. Wyprali ją między
uszami, a Pierwsza Dama na to pozwoliła! Albo do tego doprowadziła. Nigdy nie
lubiła Suzy!

Suzanna dostrzegła jego spojrzenie i ponownie posłała mu nieszczery

uśmiech.

– Pierwsza Dama zażądała, byś z wyjątkową uwagą odczytał jej pismo –

podkreśliła.

To nie jej wina, zadecydował Arthur w myślach i powstrzymał się od

wygłoszenia ostrej reprymendy. Smutek przeważył nad gniewem. Nie był w stanie
patrzeć na Suzy, powrócił więc do lektury listu.

O Szczurach w Wyproście da się powiedzieć jedno: dotrzymują umów.

Wystarczy tylko zachować czujność podczas zawierania z nimi porozumień.

Czekam na dalsze wieści od Ciebie, lordzie Arthurze, i ufam, że wkrótce

ponownie się zjednoczę, za Twoją sprawą, z Trzecią Częścią Woli naszej najwyższej
Pani.

Do tego czasu pozostaje posłuszną i uniżoną sługą. Niech się wypełni Wola.

To dopiero pomoc, pomyślał z przekąsem Arthur. Zaczął składać list, który

jednak złożył się samoczynnie i w jednej chwili przybrał rozmiary nie większe od
znaczka pocztowego. Suzy wyciągnęła po niego rękę, więc Arthur zwrócił jej
pismo, które wsunęła do różowej torebki.

Tymczasem z przedniej części sterówki OGoniasty wydawał dalsze rozkazy.
– Zwierzchnie oko w górę! – zawołał.
Sternik poprzestawiał przełączniki, dzięki czemu kryształowa kula zaczęła

migotać. Po chwili ukazał się w niej obraz morza wokół łodzi podwodnej. Dolną
połowę obiektu zdawała się wypełniać niebieska woda, lecz na górze pojawił się
widok odpływającego statku „Rattus Navis IV”.

– Obrócić zwierzchnie oko!
Arthur popatrzył jeszcze raz na Port Środy, nim obraz zmienił położenie o

background image

trzysta sześćdziesiąt stopni i zatrzymał tam, gdzie był na początku. „Rattus Navis”
przez cały czas zmierzał w obranym kierunku.

– Wysunąć oko dziobowe!
Widok z dziobowego oka przedstawiał wyłącznie błękitną wodę.
– Oko ogonowe!
Obraz w kuli zmienił się jeszcze raz. Obserwatorom ukazała się woda i

drobny fragment wielkiej, ciemnej góry Portu Środy.

OGoniasty obrócił się w krześle i popatrzył za siebie.
– Lordzie Arthurze, jesteśmy gotowi do drogi. Czekamy na twój sygnał.
Chłopiec powiódł wzrokiem dookoła. Suzanna spokojnie sączyła herbatę.

Nie dostrzegał już w tej dziewczynie brawurowego, gotowego na wszystko
przyjaciela. Doktor Scamandros wydawał się niezdrów, a jego prawie niewidoczne
tatuaże ledwie się ruszały. Żeglarz nie przybył.

I jeszcze ja, pomyślał Arthur. Z guzem na głowie, jedną nogą w skorupie

kraba, bez konkretnego planu działania, na wypadek gdyby jakoś udało nam się
dostać do żołądka Utopionej Środy, a następnie przeniknąłbym do sekretnego
światka Złocienia.

OGoniasty zastrzygł uchem.
Arthur odetchnął głęboko.
– W drogę! – rozkazał.

background image

Rozdział 21

Sternik przesunął dźwignie i odległy pomruk zmienił się w głośniejsze

wibracje. Imbryk Suzanny zadrżał; umilkł dopiero wtedy, gdy dziewczyna mocno
przycisnęła go dłonią.

– Oba silniki cała naprzód! – zakomenderował OGoniasty. – Kurs stały.

Zanurzenie do dwudziestu sążni.

Obraz w kryształowej kuli nagle wypełnił się bańkami powietrza, a błękitna

woda powoli zmieniła barwę z jasnolazurowej na ciemnogranatową. Okręt pochylił
dziób do dołu, przez co taca Suzanny zsunęła się po stole; przed upadkiem uchronił
ją występ na obrzeżu blatu. Arthur wcześniej nie zwrócił uwagi na ten element
mebla. Przechył był łagodny, po niedługim czasie jednostka odzyskała poziom.

– Dwadzieścia sążni – zameldował sternik. – Prędkość podróżna osiągnięta.

Osiemnaście węzłów.

– Bardzo dobrze – potwierdził OGoniasty.
– Uch! – jęknęła Suzanna donośnie, a wszyscy drgnęli. Dziewczyna

gwałtownym ruchem zerwała z głowy biały kapelusz i cisnęła go na podłogę. –
Słowo daję, już myślałam, że w życiu nie zobaczę sufitu przez to okropieństwo!

– Suzy! – wykrzyknął Arthur. Chciał wstać, lecz ze zdumieniem poczuł, że

podczas operacji zanurzenia pas bezpieczeństwa automatycznie otoczył go w talii.
Pas wyposażono w sprzączkę, lecz dopiero po kilku sekundach chłopcu udało się
rozgryźć, w jaki sposób rozpina się staromodny haczyk i oczko.

W tym krótkim czasie Suzy oderwała bufiaste rękawy sukienki i sięgnęła do

różowej torebki po znacznie większą i wyraźnie podniszczoną, skórzaną walizkę z
urwaną rączką. Dziewczyna rozpięła pasek, postawiła walizkę na podłodze i
zaczęła ją przetrząsać.

– Co ty wyrabiasz? – zdziwił się Arthur. Był zirytowany mistyfikacją, choć

niewątpliwie czuł też ulgę. – Co to za pomysł z tą Suzanną?

Suzy wyciągnęła z walizki ulubiony pognieciony cylinder i wepchnęła go na

czerep klepnięciem w denko. Nakrycie głowy jeszcze bardziej się powyginało.

– Obiecałam, nie? Staruszka Damula ani myślała mnie puścić, póki nie

obiecam, że na Morzu Granicznym będę chodzącym wzorem elegancji i kultury.
No to przysięgłam, ale teraz nie jesteśmy już na Morzu Granicznym, co nie?
Jesteśmy pod morzem.

– Cieszę się, że cię widzę – wyznał chłopiec. – To znaczy, ciebie prawdziwą.
– Też się cieszę, że cię widzę, Arthurze – zrewanżowała się Suzy. Splunęła w

rękę i wyciągnęła ją przed siebie do uścisku. – Będzie mi jeszcze lepiej, jak się
pozbędę tych idiotycznych fatałachów. Pewnie nawet biegać się w nich nie da, a co
dopiero wspinać po murze.

background image

Arthur z lekkim wahaniem podał jej dłoń.
– Tak naprawdę wcale nie naplułam – wyznała Suzy, ściskając mu rękę. –

Zrobiłam to po to, żeby zbulwersować Szczury. Są wyjątkowo marudne jak na
kolesiów, którzy zaczynali jako szkodniki. W sumie jednak nic przeciw nim nie
mam. Dobrze traktują wszystkie dzieci Szczurołapa, póki nie muszą za to płacić
żywą gotówką albo prawdziwymi tajemnicami.

– Pierwsza Dama niewiele napisała w liście – zauważył Arthur i ponownie

usiedli. Z trudem stłumił dreszcz, kiedy pas bezpieczeństwa otoczył go w talii i
zapiął się samoczynnie. – Co słychać? Ile czasu minęło, od kiedy się rozstaliśmy na
Odległych Rubieżach?

– Ponad rok – odparła Suzy. Z roztargnieniem nalała sobie herbaty, która

przelała się przez krawędź filiżanki. – Pracowity czas. Widzi mi się, że Potomne
Dni nieźle się ciebie wystraszyły, Arthurze. I Pierwszej Damy też. Szkoda, że nie
widziałeś, co przysyłają, aby przytłoczyć ją obowiązkami. Jeden z formularzy
liczył ponad dwadzieścia siedem metrów wysokości, kiedy ułożyło się wszystkie
kartki jedna na drugiej. Pamiętaj, że stara Damula nie czyta jak każdy, tylko
zwyczajnie siedzi i pochłania to, z czym ma się zapoznać. Zupełnie jakby kto
wrzucił biszkopt do herbaty. Chlup!

– Czyli oni tylko wysyłają mnóstwo roboty papierkowej? Chyba mogło być

gorzej.

– Do tego są jeszcze skrytobójcy, sabotaż i tony Niconi, wybąbelkowujących

z podłoża. Nie ma komu rozprawiać się z nimi – tłumaczyła Suzy, wyławiając
ciastko łyżką. – Kiedyś nie było tak ciekawie, ale co z tego, skoro Pierwsza Dama
nie pozwala mi zbliżać się do tego, co fajne. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka, tak
w jej wyobrażeniu wygląda to, co dla mnie dobre. Aż się dziwię, że pozwoliła mi tu
przybyć, choć podejrzewam, że nie mogła odmówić, kiedy poprosiłeś ją wprost.
Dzięki.

– Wiesz, co zamierzam zrobić?
Suzy swobodnie skinęła głową.
– Jasne – potwierdziła. – Będziemy tu sobie wygodnie siedzieć, popijać

herbatę i pałaszować ciastka, póki nie połknie nas staruszka Środa w formie
wieloryba. Potem musimy się dostać do prywatnego świata jakiegoś stukniętego
pirata, który rezyduje w bebechach jej wielmożności, dorwać następny kawałek
Woli, no a na koniec to co zwykle, choć jeszcze liczysz na to, że Środa po prostu
odda ci Klucz.

– To chyba z grubsza wszystkie najważniejsze sprawy...
– I tym razem masz ze sobą własnego zaklinacza – zauważyła Suzy z

aprobatą i pomachała do doktora Scamandrosa. – Siemanko. Jestem Suzy Błękit.
Swego czasu napełniałam kałamarze.

– Miło cię poznać, młoda damo – przywitał ją doktor. Pochylił się na krześle,

background image

aby wstać, lecz powstrzymał go zapięty pas bezpieczeństwa. Scamandros zrobił
zdezorientowaną minę i ponownie opadł na miejsce, niewątpliwie uznawszy
dystans jednego metra za zbyt długi do pokonania. – W rzeczy samej, jestem
zaklinaczem, choć z przykrością muszę dodać, że daleko mi do pełni sił. Zwę się
doktor Scamandros. Będę asystował lordowi Arthurowi i tobie, jak mniemam,
kreując magiczne przebrania, które ułatwią wam przeniknięcie do kryjówki
Złocienia.

– Przebrania! Jakiego rodzaju? – zainteresowała się Suzy. – Chętnie

wskoczyłabym w pirackie szmaty, najlepiej z kilkoma tatuażami, takimi jak twoje.

– Szczerze powiedziawszy – wtrącił się Arthur – myślałem o przybraniu

wyglądu szczurów. Zwykłych szczurów, o ile to możliwe. Chodzi mi o iluzję, nie
żadne tam przeobrażenie. Nie chcę zmieniać się w szczura. Rzecz jasna, fajnie
byłoby być szczurem, gdybym musiał nim być...

Umilkł, aby nie pogrążać się jeszcze bardziej. Był pewien, że OGoniasty i

sternik z uwagą wysłuchują każdego jego słowa.

– Chcesz, by ten, kto na ciebie spojrzy widział szczura – podsumował

doktor.

– Tak.
– To się da zrobić – ocenił Scamandros. – Nie jestem jednak przygotowany,

więc będę musiał zacząć od zera. To trochę potrwa. Przede wszystkim
potrzebujemy nosów i ogonów.

– Nosów i ogonów?
– W rzeczy samej. Szczurzych nosów i ogonów.
Arthur drgnął, gdy OGoniasty obrócił prawe ucho i zastrzygł nim z uwagą.
– Hm, nie sądzę...
– Nie, nie. Nie chodzi o prawdziwe nosy i ogony. Sami je sporządzimy, a ja

dodatkowo nasączę je magią. Zastanówmy się. Potrzebujemy sporo dobrego,
cienkiego papieru, zwykłego kleju, nieco kartonu. I jeszcze aktywny atrament.

Doktor jednocześnie wyciągał z kieszeni szynela wszystkie wymieniane

przedmioty, a także nożyczki, kilka piór, nożyk do ich przycinania i emaliowaną
tabakierę.

– Czy jest ci znane rękodzieło, polegające na sklejaniu warstw papieru, które

po wyschnięciu stają się twarde i przestrzenne?

– Chodzi o papier-mache – oświadczył Arthur. W starej szkole robił w ten

sposób maski na przedstawienie teatralne, wystawiane z okazji zakończenia roku. –
Zajmowałem się tym trochę.

– Z kleju i papieru ulepimy szczurze nosy dla ciebie i Suzy. Każdą warstwę

papieru pokryję aktywnym atramentem i wycisnę na niej zaklęcie iluzji oraz
dezorientacji, co je wzmocni, a na koniec stworzy pełną maskę, pokrywającą całe
ciało i nadającą mu postać szczura w oczach tego, kto spojrzy. Szacuję, że

background image

wytworzenie dwóch takich szczurzych pysków zajmie co najmniej pięć godzin.

– Moim zdaniem dotrzemy do Utopionej Środy najwcześniej za dwanaście

godzin – rozważał Arthur. – Mamy więc mnóstwo czasu.

– Będziemy go potrzebowali – zauważył Scamandros. – Szczurze nosy tylko

otumanią oczy piratów, z wyłączeniem Złocienia, jak już nadmieniłem. Aby
dostarczyć im odgłosów i zapachów, wydawanych przez szczury, będziemy musieli
zastosować inne zaklęcie, wyciśnięte na ogonach. Ogony utkać należy specjalnie w
tym celu na krosnach, zbudowanych wyłącznie do obsługi tego zaklęcia, żadnego
innego.

– Krosna? Chodzi o takie wielkie, drewniane maszyny z mnóstwem

sznurków na ramie? – spytała Suzy. – Ciężko byłoby upchnąć tu coś takiego, nawet
jeśli trzymasz je gdzieś w kieszeniach.

– Krosna nie zawsze bywają ogromne – zauważył Scamandros. Sięgnął do

szynela i wyciągnął dwa motki bawełny, nie dłuższe niż osiem centymetrów, o
średnicy pięciu centymetrów. Każdy z nich miał na górze wbite cztery gwoździe.

– Pozwolę sobie przedstawić wam cudowne możliwości kołowego krosna z

Arkruchilloru – oświadczył doktor.

– Używa się go do tkania ściegiem francuskim – zauważył Arthur. – Wiem,

jak to się robi. A przynajmniej kiedyś wiedziałem.

– Ścieg francuski? – zdziwił się Scamandros. – Poznałem go pod nazwą

arkruchillorskiej okrętki. Jak to jednak bywa z większością dobrych pomysłów,
także ten niewątpliwie pochodzi z Ziemi i został przeniesiony do Arkruchilloru
przez wędrowców z Domu. Będziesz potrzebował małych haczyków i przędzy.

Doktor wręczył chłopcu dwie srebrne igiełki zakończone haczykami oraz

dwa kłębki brązowej, puszystej wełny. Potem pośpiesznie wyjaśnił, jak przeciągnąć
przędzę przez szpule bawełny, owinąć ją wokół gwoździ i przystąpić do tkania lub
robienia na drutach, od czasu do czasu korzystając z haczyka. Po kilku
początkowych niepowodzeniach Arthur i Suzy szybko zaczęli wytwarzać wstęgi
wełnianej tkaniny.

Gdy zrozumieli, w czym rzecz, Scamandros zabrał szpule.
– Najpierw muszę na nich napisać zaklęcie, żebyście mogli zacząć od

początku – wytłumaczył. – Tak czy owak, powinniśmy zabrać się do nosów. Ich
wymodelowanie jest najbardziej czasochłonne, a poza tym muszą wyschnąć.

Następne osiem godzin w całości poświęcili rękodziełu, od czasu do czasu

przerywając pracę, by wypić herbatę lub obejrzeć coś ciekawego w kryształowej
kuli. Dość długo płynęli przez duże zbiorowisko rupieci i słyszeli, jak wszelkiego
typu graty odbijają się od burt łodzi. Zauważyli mnóstwo od dawna zagubionych
przedmiotów, cennych tylko dla właścicieli. Sporą grupę obiektów stanowiły
dziecięce zabawki, słabo widoczne pluszowe zwierzaki i drewniane figurki, które
unosiły się w mroku morza.

background image

Wreszcie praca dobiegła końca. Szczurze nosy wyglądały jak rożki z papier-

mache, z dolepionymi papierowymi wąsikami. Szczurze ogony przypominały
metrowej długości warkocze z brązowej wełny. Przy bliższych oględzinach widać
jednak było, że po papierze i wełnie przesuwają się słowa zaklęcia Scamandrosa.
Maleńkie litery wędrowały tu i tam, łączyły się w słowa. Arthur nie potrafił ich
odczytać, lecz kiedy na nie patrzył, jego umysł wypełniał się obrazami szczurów:
zwyczajnych, takich, jakie od czasu do czasu widywał w rynsztoku blisko
głównego dworca kolejowego w rodzinnym mieście.

– Przymierzcie – nalegał Scamandros. – Tylko pamiętajcie: w celu uzyskania

pełnej iluzji musicie nosić jednocześnie nos i ogon. Jeżeli włożycie tylko jeden
element przebrania, może nastąpić zachwianie równowagi zaklęcia.

– I co z tego wyniknie? – chciała wiedzieć Suzy.
– Dość powiedzieć, że po przywiązaniu nosa musicie natychmiast przyczepić

ogon – oświadczył Scamandros. – I na odwrót.

Arthur sięgnął po szczurzy nos, zatknął go na swoim i zawiązał sznurek z

tyłu głowy. Czuł się idiotycznie, zwłaszcza gdy przymocował ogon do tylnej części
spodni.

– Fenomenalnie! – pochwalił go doktor. – Powiedz coś.
– Głupio mi – burknął Arthur. Widział, . że wygląda tak samo jak przedtem,

a jego głos brzmi całkiem zwyczajnie. Scamandros klasnął jednak w dłonie, a Suzy
się roześmiała.

– Teraz ja! – oświadczyła.
Arthur ściągnął szczurzy nos i odwiązał ogon, gdy Suzy przymierzała swoje

akcesoria. Znikła natychmiast, gdy zawiązała sznurek z tyłu głowy. Chłopiec
zamrugał oczyma i dopiero po chwili przyszło mu do głowy, by spojrzeć w dół. U
jego stóp siedział szczur, patrzył na niego z dołu i machał różową łapką.

– Działa! – zawołał Arthur.
Suzy pojawiła się ponownie. Szczurzy nos zwisał jej na szyi niczym dziwny

naszyjnik.

– Przydałoby mi się coś takiego parę lat temu – westchnęła. – Jak długo

wytrzyma?

– Kilka dni – odparł Scamandros. – Nicość w aktywnym atramencie po

pewnym czasie przeniknie przez papier i wełnę. Na zaklęciu można jednak
polegać, jest starannie wykonane, nawet jeśli ja sam to mówię. Niewykluczone, że
wytrzyma dłużej.

Arthur zerknął na Suzy. Dziewczyna miała rozmarzone oczy zupełnie jakby

myślała o innych sposobach wykorzystania szczurzego kostiumu, po opuszczeniu
światka Złocienia.

– Sardynki – odezwał się sternik. – Cała ławica.
Wszyscy skierowali wzrok na kryształową kulę, która nagle wypełniła się

background image

migoczącymi, srebrnymi iskierkami, tak licznymi, że Arthur musiał uważnie się
wpatrywać, by dostrzec, że „Balaena” wpadła w wielką ławicę ryb.

– Z pewnością zbliżamy się do Utopionej Środy – orzekł OGoniasty dziesięć

minut później, gdy wszyscy się zorientowali, że sardynek nie ubywa. – Skupia ryby
na swojej drodze, wykorzystując do tego własną moc.

Podniósł tubę.
– Uwaga załoga! – ryknął. – Pełna gotowość do taranowania! Zamknąć

wodoszczelne grodzie! Do pomp. Wszyscy tu z tyłu zapięci pasami? – spytał
OGoniasty.

– Tak – potwierdził Arthur.
– W rzeczy samej – oświadczył Scamandros.
– Ja myślę – dodała Suzy.
OGoniasty nie wstał z krzesła i tylko się pochylił.
– Utopiona Środa zwykle podróżuje blisko powierzchni morza, a według

naszych obserwacji jej paszcza sięga czterystu sążni nad wodą i w przybliżeniu stu
pięćdziesięciu sążni pod falami. Obliczyliśmy, że jeśli się opuścimy na głębokość
około trzydziestu sążni, wówczas będziemy mieli spore szanse natrafienia na otwór
w górnych filtrujących płytach, bez ryzyka utknięcia w szczęce. Płyty w dużej
mierze składają się z otworów, ale będziemy mieli bardzo mało czasu na
dostrzeżenie tego, w który postaramy się celować. Oby prąd był dostatecznie
mocny.

– Płyniemy z prądem – doniósł sternik. – Prędkość w wodzie wzrosła do

dwudziestu sześciu węzłów.

OGoniasty odwrócił się do przyrządów.
– Co zrobimy, jeśli nie przepłyniemy przez szczelinę? – zapytała Suzy.
– Pewnie rozbijemy się w drobny mak – zasugerował Arthur. – OGoniasty

twierdził jednak, że płyty to w dużej mierze otwory. Prąd wody musi zmierzać do
szczelin albo jest ku nim kierowany. Wszystko będzie dobrze.

– A jeżeli nie rozbijemy się w całkiem drobny mak, tylko w dość drobny

mak? – odezwała się Suzy po chwili. – Jeśli będziemy jeszcze żyli, ale zaczniemy
tonąć?

– Suzy, bardzo cię proszę, nie zarzucaj mnie teraz tymi pytaniami –

westchnął Arthur, usiłując za wszelką cenę nad sobą zapanować.

Srebrzyste ryby w kuli pędziły coraz szybciej. Chłopiec czuł, że „Balaena”

kołysze się do przodu i do tyłu oraz na boki, gdy porywa ją pęd wody pochłanianej
przez Utopioną Środę.

Nagle wszystkie srebrzyste ryby znikły, a kula pociemniała.
– Jesteśmy w jej cieniu!
– Zasilanie awaryjne! – warknął OGoniasty. – Światła dziobowe pełna moc!
Kula ponownie zalśniła. Srebrzyste ryby już nie przewalały się przez nią

background image

strumieniem. Płynęły do tyłu, wraz z masami wodorostów oraz mniej lub bardziej
wartościowych przedmiotów. Podobnie jak łódź podwodna, były one zasysane do
paszczy Utopionej Środy.

W pewnej chwili coś gruchnęło o „Balaenę", a towarzyszący temu niski,

przeciągły łomot przetoczył się echem po kadłubie. Zaraz potem rozległa się seria
uderzeń, które kojarzyły się z gradem, tłukącym o blaszany dach. Łódź kołysała się
i trzęsła, a sternik i OGoniasty zapamiętale przestawiali dźwignie, by utrzymać
stabilność jednostki.

Arthurowi mignął przed oczyma biały obiekt, znajdujący się na ich drodze.
– Płyta filtrująca!
OGoniasty również ją dostrzegł. Wraz ze sternikiem podwoili wysiłki, by

zapanować nad jednostką, która obróciła się o trzydzieści stopni, gwałtownie
uniosła dziób i równie szybko odzyskała poziom. Arthur zauważył, że jednolita
biała ściana, wznosząca się na ich kursie, zmieniła się w ciemny otwór. Łódź
zmierzała prosto ku niemu, otoczona srebrzystą ławicą i setkami rupieci
najrozmaitszych rozmiarów.

– Jesteśmy w środku! – zawołał OGoniasty, nerwowo zmieniając obrazy,

wyświetlane w kryształowej kuli. Wszystkie przedstawiały odległe, białe ściany. –
Płyniemy przez płytę filtrującą!

OGoniasty pośpieszył się z oceną sytuacji. Przy wtórze ogłuszającego

łoskotu, „Balaena” nagle rąbnęła w przeszkodę na tyle wielką, by niemal zatrzymać
łódź podwodną. Wszyscy na pokładzie polecieli do przodu, a pasy bezpieczeństwa
werżnęły się im w brzuchy. W następnej chwili jednostka gwałtownie wyhamowała
i stanęła, a załoga oraz pasażerowie się odchylili.

Woda i wszystkie drobne obiekty nadal gnały wokół łodzi, choć już nie tak

pośpiesznie jak wcześniej. Nie poruszała się jednak wcale, nawet pomimo tego, że
kadłubem wstrząsały wibracje pracujących silników.

– Utknęliśmy – wyszeptał Arthur.
Zabukowali głęboko pod wodą w fiszbinie o otworach wielkich jak tunel.

background image

Rozdział 22

Oba stój! – krzyknął OGoniasty.
Wibracje silników ustały, lecz rupiecie przez cały czas donośne waliły o

kadłub. Arthur widział nieustający strumień małych przedmiotów, sunący przez
kryształową kulę.

– W tunelu tkwi przeszkoda – rzucił OGoniasty przez ramię. Ponownie

podniósł rurę komunikacyjną i warknął: – Raport o zniszczeniach!

W odpowiedzi zabrzmiały głosy Szczurów, trzeszczące i odbijające się

echem. Wszyscy zgodnie potwierdzali, że nie ma żadnych poważnych zniszczeń.

– Co nam blokuje drogę, przodozgryz? – zapytał OGoniasty.
– Przebiliśmy taranem drewnianą ścianę – doniósł podoficer,

odpowiedzialny za dziobową część łodzi podwodnej. – Wygląda to na burtę
wielkiego statku kupieckiego, który utkwił w poprzek tunelu. Bardzo twarde
drewno.

– Wycofać taran. – Przez mniej więcej dwadzieścia sekund panowała cisza.

Arthur uważnie obserwował kryształową kulę. Ze względu na wielką chmurę
szczątków sunących wokół łodzi, trudno było się zorientować, jaki obiekt tkwi z
przodu jednostki. Widać jednak było pogrążoną w cieniu, porośniętą glonami
płaszczyznę drewna.

– Panie kapitanie, nie możemy go wycofać. Nawet niskie przełożenie

kołowrotu nie pomaga, choć wszyscy napierają z całych sił.

– Musimy zatem się cofnąć – zadecydował OGoniasty. – Sternik, jaka jest

prędkość prądu?

– Dziewiętnaście węzłów.
– Dziewiętnaście?
– Wahania pozostają w przedziale od osiemnastu do dwudziestu węzłów.
Ogon OGoniastego wysunął się nerwowo zza krzesła i niespokojnie trzasnął

o podłogę.

– W czym problem? – zapytał wzburzony Arthur. Uznał, że w gruncie rzeczy

nie podoba mu się na pokładzie łodzi podwodnej, w zamkniętej przestrzeni, z
której nie można uciec w razie jakichkolwiek problemów...

– W tym otworze w płycie utkwił wrak, a my wpakowaliśmy się prosto w

niego – objaśnił OGoniasty. – Nasz taran się w nim zablokował. W innej sytuacji
po prostu uruchomilibyśmy wsteczny bieg i w ten sposób byśmy się oswobodzili.
Kłopot w tym, że nasza maksymalna prędkość wstecz wynosi osiemnaście węzłów,
a prąd tutaj jest gwałtowniejszy.

– Zatem naprawdę jesteśmy unieruchomieni?
– Chwilowo – pośpieszył z zapewnieniem OGoniasty. – Na szczęście mamy

background image

czas, aby uporać się z przeciwnościami losu. Kształtuje się szereg opcji...

– Zanurzamy się głębiej, panie kapitanie – przerwał mu sternik.
– Co takiego? – zdumiał się OGoniasty. – W tunelu?
– Nie, panie kapitanie. Z pewnością musi chodzić o Lewiatana. On nurkuje.
– Przecież Środa prawie nigdy nie nurkuje! Głębokość?
– Czterdzieści pięć sążni. Czterdzieści osiem. Pięćdziesiąt trzy...
– Stanowiska awaryjnego zanurzenia! – krzyknął OGoniasty do rury

głosowej. – Sprawdzić wszystkie grodzie!

– Tak jest! – zawołały zgodnym chórem głosy, płynące z głośników.

OGoniasty pochylił się nad głębokościomierzem przy sterniku, który i tak
wyczytywał kolejne wskazania urządzenia.

– Wypoziomowuje – obwieścił sternik. – Na sześćdziesięciu siedmiu

sążniach.

– Jak głęboko możemy zejść? – spytał Arthur.
– Głębiej niż teraz – zapewnił go OGoniasty. – Niebezpieczeństwo polega na

tym, że nawet bardzo nieznaczny ruch Utopionej Środy może sprawić, że trafimy
zbyt głęboko. Liczyliśmy na to, że będzie płynęła po powierzchni, jak to ma w
zwyczaju.

– Idę o zakład, że zobaczyła coś do jedzenia – oświadczył chłopiec. – Teraz

jesteśmy bezpieczni, zgadza się?

– Musimy opuścić ten otwór w płycie – odparł OGoniasty. – Gdy odzyskamy

swobodę ruchu we wnętrzu Środy, wówczas damy sobie radę. Jesteśmy jednak zbyt
głęboko, aby posłać nurków, którzy wyrąbaliby otwór w przeszkodzie. Doktorze
Scamandros, może zaproponujesz jakieś magiczne rozwiązanie?

Scamandros odchrząknął.
– Hm, przyznaję z przykrością, że nic nie przychodzi mi do głowy.

Większość mojej praktycznej wiedzy dotyczy wiatru i fali na powierzchni morza,
nie pod nią.

– Zatem spróbujemy się wydostać...
– Panie kapitanie, ona znów nurkuje.
– Głębokość?
– Siedemdziesiąt dwa sążnie i się obniża. Osiemdziesiąt dwa sążnie.

Osiemdziesiąt siedem sążni. Dziewięćdziesiąt sążni. Dziewięćdziesiąt pięć sążni.

Obojętny głos sternika nagle został zagłuszony potwornym, metalicznym

łomotem, który zabrzmiał jak uderzenie w gigantyczny dzwon. Hałas okazał się tak
przenikliwy, że wszystkie inne dźwięki kompletnie zanikły. Odgłos przerodził się
nieśpiesznie w najrozmaitsze huki i piski. Żaden z nich nie dorównywał
pierwszemu głośnością, lecz wszystkie budziły trwogę.

– Możemy zanurzyć się głębiej – zapewnił OGoniasty Arthura. Mówił z dużą

pewnością siebie, lecz chłopiec dostrzegł, że ogon szczura przybrał śnieżnobiałą

background image

barwę.

– Sto sążni. Sto dwa sążnie.
– Wysłać wiadomość w butli – przemówił OGoniasty do rur

komunikacyjnych. – Osiągnięta głębokość testowa. Utopiona Środa nadal nurkuje.

– Tak jest, zrozumiano – rozległa się odpowiedź.
– Doktorze Scamandros! – Arthur odwrócił się do zaklinacza. – A może

porozumiemy się z Utopioną Środą? Czy jesteś w stanie zrobić coś... sam nie wiem
co... dajmy na to rozświetlić niebo, aby spojrzała w górę?

Scamandros otarł czoło żółtą, jedwabną chustką, odłożył ją i zaczął

przetrząsać kieszenie szynela. Wyglądało na to, że ma ich więcej, niż mogłoby się
pomieścić w palcie.

– Nie, nie, nic z tego nie będzie... To nie zadziała na takiej głębokości... Tego

nigdy nie opanowałem... kto wie... nie, zużyte... Musiałbym widzieć cel...

– Mam! – odezwała się Suzy. – Trzeba nad nią wyświetlić iluzję wielkiego

kotleta wołowego. Idę o zakład, że Środa się na to nabierze.

– Mogę stworzyć iluzję – przyznał Scamandros z irytacją. – Ale nie potrafię

przenieść jej na zewnątrz!

– Sto sześć sążni – doniósł sternik. Skierował wzrok na kapitana i dodał bez

cienia lęku w głosie: – Szacowana głębokość zgniotu sto dziesięć sążni.

Arthur nie musiał pytać, czym jest „głębokość zgniotu”. Nie miał co do tego

żadnych wątpliwości: wszyscy doskonale słyszeli potworne łomoty i zgrzyty w
kadłubie. Gdy rozległ się kolejny dźwięk, chłopiec podskoczył i się odwrócił.
Ujrzał wytryskującą z podłogi wodę.

– Sto osiem sążni.
– Czy Utopiona Środa słyszy pod wodą? – zapytała Suzy.
– Głębokość zgniotu przekroczona – oznajmił sternik. – Sto jedenaście

sążni... zanurzamy się coraz głębiej.

Jakby w reakcji na jego słowa, wszystkie światła nagle zgasły. Arthur patrzył

w ciemności i czekał, aż kadłub zupełnie się rozpadnie, a potem do wnętrza łodzi
wedrą się tony zimnej wody, niosącej natychmiastową śmierć. Pomyślał, że
przynajmniej zginie szybko...

Inni spodziewali się tego samego. Przez mniej więcej dziesięć sekund

zachowywali całkowite milczenie, aż wreszcie przemówił OGoniasty.

– Przełączyć na obwód B! – rozkazał.
Sternik rzucił się wykonać polecenie. Mimo bezustannych huków i świstów

Arthur usłyszał szybkie kliknięcie i ciche przekleństwo Szczura. Następnie żarówki
zamigotały, powoli nagrzewając żarniki, i stopniowo się rozjaśniły, rzucając
niespotykaną, czerwoną poświatę na członków wyprawy.

– Głębokość!
Pasażerowie ponownie wstrzymali oddechy. Z pewnością nie mogli dalej

background image

opadać, bo przecież łódź musiałaby już się rozpaść.

– Sto... sto trzynaście sążni! Bez zmian!
– Co powiedziałaś, Suzy? – spytał Arthur.
– Chciałam wiedzieć, czy Utopiona Środa słyszy pod wodą.
– Na pewno! – wykrzyknął chłopiec pośpiesznie. – Wieloryby mają sonary!

Nawet śpiewają do siebie nawzajem. Jeżeli spróbujemy wytworzyć wyjątkowo
wysoki i głośny dźwięk, wówczas... Środa się zorientuje, że ktoś utknął jej w
paszczy. Ale to pewnie nic nie da.

– Czemu nie? – zapytała Suzy.
– Bo jeśli usłyszy dokuczliwy hałas, to może zanurzyć się głębiej, aby się

pozbyć jego źródła.

– Sto czternaście sążni! – krzyknął sternik. – Ponownie się zanurzamy!
– Zatem nie może być gorzej, prawda?
– Rób wszystko, co się da – zażądał OGoniasty. – Głębokość zgniotu jest

znana w przybliżeniu, niemniej...

Umilkł, gdy kilka strumieni wody jednocześnie buchnęło ze ścian.

Rozszczelnieniu poszycia towarzyszył straszliwy, niski pomruk kadłuba.

– Doktorze! – krzyknął Arthur. – Czy potrafisz wytworzyć bardzo długi i

bardzo głośny pisk?

Scamandros już odkręcał główkę papugi z laski. Skinął głową, sięgnął do

wnętrza główki i coś tam poprawił.

– Zatkajcie uszy!
Arthur w ostatniej chwili wetknął palce do uszu. Główka papugi

niespodziewanie pojaśniała jaskrawym światłem, rozchyliła dziób i wydała z siebie
niewiarygodnie przenikliwy skrzek, który trwał przez kilka sekund, całkowicie
zagłuszając trzaski i jęki łodzi podwodnej. Scamandros operował główką papugi
niczym kukiełką, przesuwał ukryte w niej dźwigienki i sprawiał, że piskliwy skrzek
stawał się na przemian wyższy i niższy, w regularnym rytmie.

Sternik usiłował coś wykrzyczeć, lecz Arthur nie rozumiał ani jednego jego

słowa. Wrzask papugi był tak wysoki i rozbrzmiewał tak donośnie, że wszyscy
dookoła fizycznie cierpieli. Chłopiec czuł, jak coraz bardziej bolą go skronie.

Jęknął, gdy woda zalała mu stopy, i natychmiast podniósł nogi. Podłogę

mostka pokrywała co najmniej trzydziestocentymetrowa warstwa wody i
wyglądało na to, że jej przybywa. Sztuczka nie przyniosła zatem spodziewanego
rezultatu i teraz wszyscy członkowie wyprawy mieli utonąć w zmiażdżonej łodzi
podwodnej...

Skrzek ustał. Arthur niepewnie wyciągnął palce z uszu, ale tylko na tyle, by

usłyszeć niewyraźny jazgot głosów, wśród nich sternika, który kompletnie stracił
zimną krew.

– Sto sążni i wypływamy! Środa się wynurza! Wynurzamy się! – wrzeszczał.

background image

Czy to w odpowiedzi na papuzi skrzek, czy to z innego powodu, Utopiona

Środa wynurzała się znacznie szybciej, niż się pogrążała w morzu. Arthurowi
przeszło przez myśl, że obie te czynności zapewne niewiele dla niej znaczyły.
Prawdopodobnie wkładała w nie tyle samo wysiłku, ile on w podniesienie głowy o
parę centymetrów.

– Dziesięć sążni i coraz bliżej powierzchni! Sześć sążni! Poziom morza!

Wynurzyliśmy się! Jesteśmy ponad poziomem wody.

Wszyscy gapili się na kryształową kulę. Cała woda wypływała z otworu, w

którym utkwili, i teraz doskonale widzieli przeszkodę w postaci obrośniętej
pąklami ściany z obitego miedzianą blachą drewna.

– Z pewnością unosi głowę – zauważył OGoniasty. – To ułatwia sprawę.
Podniósł końcówkę rury komunikacyjnej.
– Sternik szalupy, przygotować ekipę nurków do pracy w morzu! – rozkazał.

– Cztery Szczury z siekierami. Kontrola uszkodzeń, wszystkie pompy w ruch!

– Tak jest!
Arthur uważnie obserwował kryształową kulę, pierwszy dostrzegł więc, że z

trzewi wieloryba cofają się strumienie wody. Łódź podwodna się zatrzęsła i
przechyliła na rufę, a pozostała na mostku woda chlusnęła wszystkim na kostki.

– Ponownie jesteśmy w morzu. Dziewięć sążni! – zawołał sternik. – Prąd się

odwrócił. Teraz wydobywa się ze środka Środy, z prędkością sześciu węzłów.

– Wstrzymać ekipę nurków! – krzyknął OGoniasty. – Oba silniki cała

wstecz!

Gdy tylko uruchomiono silniki, łodzią wstrząsnęły potężne dramatyczne

wibracje, a fala uderzeniowa przetoczyła się przez jednostkę z odgłosem, który
przypominał walący się na podłogę kredens z porcelaną. Arthur przycisnął dłonie
do uszu i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do góry, a krew gwałtownie napływa
do głowy.

– Co to było?
– Kłapnięcie paszczą – wyjaśnił OGoniasty. – Najwyraźniej Środzie nie

spodobał się skrzek papugi. Teraz mamy większe szanse się uwolnić.

– Albo rozpaść się na kawałki – dodała Suzy beztrosko.
Fala uderzeniowa nadciągała jeszcze trzykrotnie, za każdym razem

gwałtowniej niż poprzednio. Arthur z ulgą pomyślał, że jest przypięty pasami, choć
nawet przy takim zabezpieczeniu rzucało nim na wszystkie strony. Z imbryka i
filiżanek zostały skorupy, które wraz z innymi szczątkami przewalały się groźnie
po mostku. Arthur nie zdążył się zasłonić rękami i w pewnej chwili jeden z
odłamków drasnął go w policzek.

– Cofamy się!
Chłopiec nie odrywał wzroku od kryształowej kuli. Drewniana ściana

zdawała się cofać, gdy łódź podwodna przesuwała się w tył. Wszystkie graty nadal

background image

wypływały z wnętrzności Utopionej Środy, choć wolniej niż wtedy, gdy do niej
wpadały. Można było odnieść wrażenie, że przestała się poruszać i tylko opuściła
paszczę.

– Oko ogonowe!
Widok uległ zmianie i członkom wyprawy ukazało się otwarte morze z tyłu

jednostki.

– Gdyby tylko pozostała nieruchoma na tyle długo, byśmy zdążyli się

wycofać i wycelować w inny otwór... – mruknął OGoniasty. – Potrzebujemy
minuty. Jednej minuty...

Wszyscy milczeli, zapatrzeni w widok z ogonowego oka. Obraz powoli się

zmieniał, szczątki unosiły się swobodniej na wodzie, białe ściany fiszbin zostawały
za nimi.

– Oko dziobowe!
Kula rozbłysła i wypełniła się obrazem ogromnej, białej ściany z wielorybiej

kości, podziurawionej licznymi otworami.

– Lordzie Arthurze, czy chcesz wybrać szczelinę? – spytał OGoniasty. Łódź

podwodna nadal oddalała się od monstrualnej paszczy.

– Nie! Po prostu wpłyńcie w jedną z nich.
– Trzydzieści lewo na burt i naprzód! – rozkazał OGoniasty.
Łódź podwodna zagrzechotała i jęknęła, gdy silniki pchnęły ją naprzód.

„Balaena” zaczęła powoli sunąć ku nowemu otworowi. Nagłe woda gwałtownie
chlusnęła w stronę „Balaeny”, a białe ściany i czarny otwór zaczęły się
błyskawicznie przybliżać.

– Środa znowu płynie naprzód!
– Wyrównać ster, prosto na otwór wlotowy!
– Miejmy nadzieję, że ten nie jest zaczopowany – westchnęła Suzy.
– Prąd wody by go udrożnił – odparł Arthur nerwowo. Usiłował obserwować

to, co się dzieje, w kryształowej kuli. Zmierzali prosto ku nowemu tunelowi, lecz
wystarczyło tylko nieznaczne zboczenie z kursu, by nie trafić do celu. – W tamtym
otworze musiał utkwić jakiś duży okręt. Mieliśmy pecha, że wpłynęliśmy akurat
tam.

– Na szczęście udało się nam wycofać – dodał doktor Scamandros z

niepokojem.

– Płyniemy! – krzyknęła Suzy. – Jak po sznurku!

background image

Rozdział 23

Nowy tunel okazał się całkowicie drożny. „Balaena” pokonała go ze stałą

prędkością, wspomagana przez stopniowo przybierający na sile prąd. Utopiona
Środa płynęła przed siebie, a woda morska, żywność i rupiecie ponownie wpadały
do jej przełyku. Tunel w płycie miał tylko sto metrów długości. Gdy łódź
wypłynęła z drugiej strony, Arthur się zorientował, że przez cały czas wstrzymywał
oddech. Wypuścił powietrze z płuc, lecz nie poczuł ulgi. Czekały go niezliczone
trudności i przeszkody. Nawet gdyby jakoś udało mu się zdobyć Wolę, to i tak
musieli później wydostać się z trzewi wieloryba.

To nie takie proste, pomyślał. Chyba możemy przyśpieszyć, ale jeśli prąd

będzie zbyt silny, wówczas „Balaenie” nie uda się wypłynąć, chyba że Utopiona
Środa zaprzestanie na dłuższą chwilę...

Po pokonaniu płyty filtrującej „Balaena" popłynęła wraz z prądem do

szerokiego jeziora w paszczy Utopionej Środy. Przebycie go zajęło łodzi
dwadzieścia minut intensywnej pracy silników, które zapewniały jednostce
sterowność pomimo coraz bardziej żywiołowego nurtu. Przemieszane z żywnością
wody gromadziły się przed wpadnięciem do gardła Utopionej Środy.

Dla łodzi podwodnej było to jednak niemal rutynowe zadanie, podobne do

żeglugi w ujściu rzeki podczas pływu. Gardło okazało się niebywale szerokie i
choć woda unosiła mnóstwo wszelkiego typu materiałów, nic nie mogło zagrozić
„Balaenie”. Sporą część zasobów stanowiły ryby i wszelkiego typu morskie
stworzenia, wymieszane z rupieciami.

Arthur nawet się nieco odprężył, gdy pompy usunęły wodę z mostka, a

OGoniasty i sternik powrócili do spokojnej wymiany poleceń i informacji.

Po pokonaniu około trzech kilometrów gardła „Balaena” całkowicie

nieoczekiwanie się uniosła i wykonała pełne salto. Arthur niemal wyśliznął się
spod pasów i ponownie oberwał przewalającymi się przedmiotami, między innymi
srebrną pokrywką imbryka, która głośno zadźwięczała, trafiwszy chłopca w głowę.

Jednocześnie Arthur poczuł, jak jego ciało przeszywa osobliwy prąd

elektryczny, a końce palców wybuchają zielonymi płomieniami, z których leci
mnóstwo szybko znikającego dymu. Chłopak tylko krzyknął i energicznie
potrząsnął dłońmi.

Zdarzenie rozegrało się tak błyskawicznie, że nikt nie miał czasu na reakcję,

zupełnie jakby załoga i pasażerowie nagle znaleźli się na przejażdżce koleją w
nieznanym wesołym miasteczku i nie mieli pewności, czy maszyna ponownie nie
wywinie kozła.

– Pokonaliśmy jakąś magiczną śluzę – syknął doktor Scamandros. Jego

szynel zadarł się do góry i zaplątał mu wokół szyi, przez co zaklinacz miał

background image

trudności z obciągnięciem palta.

– Wszystkie ciśnieniomierze się przestawiły – doniósł sternik. – Zgodnie z

ich wskazaniami, znajdujemy się teraz na głębokości zaledwie pięciu sążni, a
ponad nami jest powietrze. Nie ma także mowy o żadnym prądzie. Stojąca woda
albo prawie stojąca.

OGoniasty podrapał się po uchu.
– To była zapewne śluza. Głębokość zwierzchniego oka.
– Jest głębokość zwierzchniego oka.
Parę minut później w kuli ukazał się obraz powierzchni morza, czy też

dużego jeziora wewnątrz Utopionej Środy. Akwen był oświetlony różowawą
poświatą, bijącą z brzusznego sklepienia w górze. Doktor Scamandros
zasugerował, że światło powstaje w wyniku reakcji drobin Nicości na cząsteczki
Domu. Jedne i drugie zostały pożarte przez Środę i wchłonięte przez ściany jej
żołądka.

– To bardzo niebezpieczne – dodał, z fascynacją i lękiem zapatrzony w

sklepienie. – Nadmiar Nicości. Jeśli jej dostateczna ilość zdoła się uwolnić od
cząsteczek Domu, a następnie ulec koncentracji...

– Czy możemy poszukać czegoś, co przypomina... co jest dostatecznie duże,

aby mogło pomieścić światek Złocienia? – zapytał Arthur.

– Obrócić zwierzchnie oko.
Obraz w kryształowej kuli powoli się odwrócił. Z początku przedstawiał

wyłącznie jednostajne, świetlistozielone morze. Potem nagle kolory rozbłysły tak
mocno, że chłopiec zamrugał oczyma.

W odległości kilku kilometrów lśniła kopuła, wyrastająca bezpośrednio z

morza. Liczyła co najmniej kilometr wysokości i około dziesięciu kilometrów
średnicy, a jej tęczowe boki migotały wszystkimi barwami widma. Przypominała
gigantyczną bańkę mydlaną w promieniach słońca.

– Niematerialna ściana – wyjaśnił doktor Scamandros. – Misterna robota,

zwłaszcza w takiej skali.

– Trafiliśmy – orzekł Arthur. – Z pewnością jesteśmy u celu. Teraz pozostało

tylko zlokalizować wejście.

– Utrzymywać głębokość zwierzchniego oka! – polecił OGoniasty. –

Okrążymy obiekt i sprawdzimy, czy coś widać. Obraz z oka dziobowego.

– Gdzieś pewnie czuwają strażnicy – zauważyła Suzy. – Albo są tu pułapki

czy coś podobnego. W końcu to sekretny światek pirata, no nie? Gdyby należał do
mnie, wszędzie ustawiłabym wartowników i pozastawiałabym pułapki.

– Miejmy nadzieję, że nic podobnego nas nie spotka – powiedział Arthur. –

Rzecz w tym, że znajdujemy się we wnętrzu wielkiego wieloryba, a Złocień
pojawia się i znika za sprawą magii. Jego ludzie nie spodziewają się tu nikogo z
wyjątkiem niewolników, wykorzystywanych do odzyskiwania przedmiotów z

background image

morza.

– Skoro o niewolnikach mowa, chyba właśnie mamy przed sobą jednego z

nich – zauważył OGoniasty i wskazał niewyraźną sylwetkę na powierzchni kuli. –
Ale się nie rusza...

Arthur pochylił się, by lepiej widzieć. Na dnie żołądka stała bez ruchu postać

o ludzkich zarysach. Gdy łódź podwodna podpłynęła bliżej, a jej światła przebiły
się przez mrok wody, postać stała się wyraźniejsza. Okazało się, że to humanoid,
nie człowiek. Miał ponad dwa metry wysokości, ludzką twarz z brodą i długimi
włosami, ale jego muskularne, nagie ramiona połyskiwały zielonymi łuskami, a
między palcami dostrzegli błonę pławną.

– Nisser – orzekł OGoniasty. – Tyle że skamieniały albo zamrożony.
– Nisser, co to takiego? – zainteresował się Arthur. Stworzenie zastygło w

takiej pozie, jakby po coś sięgało, a jego płetwiaste palce były gotowe do
pochwycenia niewidzialnego obiektu. Humanoid sprawiał wrażenie
rozzłoszczonego, miał rozchylone usta, a w nich liczne, drobne i ostre zęby.

– Strażnicy Utopionej Środy – wytłumaczył OGoniasty. – Podobnie jak

Komisarze w Niższym Domu oraz Nocni Przybysze, Skrzydlaci Słudzy Nocy w
Środkowym Domu. Zjadła ich.

– Ten jakoś przeżył – zauważyła Suzy. – Doktorze, moglibyśmy go ocucić?
Scamandros nasunął kwarcowe okulary na czoło i wbił wzrok w kulę. Po

chwili pokręcił przecząco głową.

– Jest bardzo ciasno omotany niebywale zawiłymi pętami. Mógłbym go

oswobodzić, ale to trudne zadanie, nie do wykonania pod wodą.

– Robota Złocienia, jak sądzę – podsumował Arthur. – O! Tam jest jeszcze

jeden, bliżej.

– Dziesięć lewo na burt i cała naprzód! – rozkazał OGoniasty.
Łódź skręciła łagodnie i przybliżyła się do tęczowo ubarwionej kopuły. Jej

światło kładło się na wodzie, przyćmiewając białe snopy przed dziobem łodzi
podwodnej. W mieszaninie kolorów dało się zauważyć ciemną sylwetkę. Był to
następny Nisser, tym razem rodzaju żeńskiego, zastygły z trójzębem w dłoni,
wzniesionym do zadania śmiertelnego ciosu.

– I jeszcze dwóch – dodała Suzy. – Tam, tuż przy kopule.
Wyciągnęła rękę w kierunku małych, czarnych punktów na samym skraju

obrazu, wyświetlanego przez oko dziobowe. Gdy „Balaena” podpłynęła bliżej,
stało się jasne, że sylwetki nie przypominają Nisserów. Byli to Rezydenci, a
właściwie stare szkielety topielców, odzianych w łachmany, o nogach skutych
długimi łańcuchami, na których wyrosły glony. Oba trupy ściskały w garściach
długie grabie z końcówkami efektownie przeżartymi rdzą.

Arthur był zarazem wstrząśnięty i zafascynowany, widząc, że kości

Rezydentów przybrały ciemnozłotą barwę – jeśli trafnie rozpoznał kolor w

background image

tęczowym świetle.

– Frapujące – zauważył Scamandros. – Rezydenci zwykle nie ulegają

rozkładowi. Najwyraźniej ta woda zawiera kwasy żołądkowe, takie jak u
śmiertelników. Niewykluczone też, że nastąpiło jej skażenie Nicością. Tych dwóch
niewolników zapewne wykorzystywano do odławiania co cenniejszych rupieci.

Ogon OGoniastego drgnął. Arthur zauważył, że Szczur rozgląda się po

mostku, jakby w poszukiwaniu śladów zgubnego wpływu żrącego morza na łódź
podwodną.

– W ten sposób dotarliśmy do istotnego zagadnienia – zauważył OGoniasty.

– Musimy założyć, że wody tego żołądka stanowią zagrożenie dla „Balaeny”,
należy zatem działać szybko. Lordzie Arthurze, niestety, w zaistniałych
okolicznościach musisz wykonać zadanie w pół doby. Potem ruszamy w drogę
powrotną.

– Pół doby, licząc od przedostania się do kryjówki Złocienia? – spytała Suzy.
– Pół doby, licząc od tej chwili – sprecyzował Szczur.
Arthur skinął głową. Nie odrywał wzroku od kuli. Za dwoma szkieletami

dostrzegł na powierzchni tęczowej ściany coś zastanawiającego. Gdy spoglądał
kątem oka, widział kształt, który przypominał łukowato sklepione wrota. Kiedy
patrzył wprost, jego oczom ukazywały się wyłącznie barwne wiry o zmiennych
kształtach, niczym plamy oleju w kałuży na jezdni.

– Czy oprócz mnie jeszcze ktoś widzi drzwi? – zapytał. – Wysklepione w

łuk, wysokości niecałych pięciu metrów, tuż za szkieletem z lewej?

– Nic a nic nie widzę – zaprzeczyła Suzy.
– Nie – przyłączył się OGoniasty.
Doktor Scamandros przełożył okulary na czoło i uwagą obejrzał miejsce

wskazane przez Arthura.

– Mhm, łukowato sklepione drzwi... tak... tak, widzę dwukierunkową

membranę w Niematerialnej Ścianie. Zamaskowana z podziwu godnym sprytem.
Arthurze, jak ją dostrzegłeś?

– Po prostu patrzyłem – wyjaśnił chłopiec. – Ale widzę ją tylko kątem oka.
– Przydatny dar – zauważył doktor. – Zwłaszcza w twoim wypadku, lordzie

Arthurze. Powinieneś z zasady wszystko oglądać kątem oka. Nigdy nie wiadomo,
co niewidzialnego ma się przed sobą.

– Skoro tam jest wejście, lordzie Arthurze, to najlepiej będzie, jeśli tutaj

opuścicie pokład – zaproponował OGoniasty. – A my poszukamy schronienia dla
„Balaeny”.

– Skąd będziecie wiedzieli, że pora po nas przypłynąć? – zapytał Arthur.
OGoniasty sięgnął do kieszeni i wyciągnął małe, drewniane puzderko.

Otworzył je i pokazał chłopcu zieloną buteleczkę na wyściółce z bawełnianej waty.

– Oto jednorazowa butelka, połączona w parę z drugą, którą tutaj mam –

background image

objaśnił OGoniasty. – Można nią przesłać tylko jedno słowo, które już się w niej
znajduje. Wystarczy tylko wyciągnąć korek, a komunikat powędruje samoczynnie.
Natychmiast po jego otrzymaniu wyruszymy na spotkanie z wami. Ponadto, jeżeli
coś nam się przytrafi i nie będziemy mogli po was przybyć, butelka rozpadnie się w
proch.

– Dzięki – mruknął Arthur. Odwrócił głowę i zerknął z ukosa na kulę.

Sklepione drzwi nadal były tam, gdzie poprzednio, w odległości około pięciu
metrów. – Doktorze, jeśli chodzi o tę membranę w Niematerialnej Ścianie... Czy
mam rozumieć, że po drugiej stronie drzwi jest powietrze?

– Najprawdopodobniej. Ale nie na pewno.
– Masz może przy sobie jedną z tych swoich zaklętych klamerek do ubrań?

Pamiętasz, tę od „tysiąca i jednego oddechu”?

– Obawiam się, że niestety nie, Arthurze. Czy straciła moc ta, którą

otrzymałeś od Środowej Jutrzenki?

Arthur pokiwał głową i znowu popatrzył na kulę.
– To niedaleko – zauważyła Suzy, trafnie zgadując, że Arthur przejmuje się

odległością pomiędzy łodzią podwodną a drzwiami. – Z drugiej strony na pewno
jest powietrze, nawet jeśli będziemy musieli się wynurzyć, aby go zaczerpnąć.

– Chyba że wcześniej woda nas rozpuści albo poparzy – westchnął Arthur.

Wiedział, że niepotrzebnie opóźnia wyprawę, ale nic nie mógł na to poradzić. – A
jeśli wpadniemy w pułapkę, tak jak mówiłaś?

– Wątpię – oznajmiła dziewczyna. – Sam powiedziałeś, że nie ma sensu się

czymkolwiek przejmować w trzewiach wieloryba.

– Obyś miała rację – zauważył Arthur. – Czy też, żebym ja miał rację. Tak

czy owak, chyba na nas pora.

Podniósł szczurzy nos i ogon, a następnie zabrał się do ich wkładania.
– A właśnie, czy te akcesoria są wodoodporne?
– Hm? – odezwał się doktor Scamandros, ponownie zapatrzony w ścianę

kopuły.

– Są wodoodporne?
– Bezwzględnie! Jestem Zaklinaczem-Żeglarzem, miej to na względzie.

Każdy czar i każde zaklęcie, rzucone przeze mnie od czasu zaciągnięcia się na
„Mola”, okazało się niebywale wytrzymałe w obliczu potencjalnej dezintegracji
przez uniwersalny rozpuszczalnik!

– Więc nie są całkiem wodoodporne – mruknęła Suzy, podczas gdy Arthur

usiłował zrozumieć, co Scamandros miał na myśli. – Jak długo się sprawdzają przy
solidnym namaczaniu?

Przemierzający twarz Scamandrosa wytatuowany okręt nagle zderzył się ze

skałą i zatonął, lecz zdążył opuścić szalupy ratunkowe, które odpłynęły ku brodzie.

– Żądanie wodoodporności jest nader niebywałe – westchnął zaklinacz. –

background image

Spodziewam się, że zastosowane przeze mnie zaklęcia wytrzymają cztero- lub
pięciogodzinne zanurzenie w zwykłej morskiej wodzie. Krócej w tym niszczącym
roztworze. Papier, rzecz jasna, jest najbardziej narażony, niemniej wełniana
przędza, po zanurzeniu, również staje się...

– Dziękujemy, doktorze – przerwał mu Arthur. – Jeśli mamy wyruszać, to

teraz.

Pomyślał, że lepiej zakończyć już ten etap, przynajmniej nie będzie tkwił w

metalowej trumnie.

– Na rufie znajdziecie komorę ewakuacyjną – wyjaśnił OGoniasty. –

Będziecie musieli wychodzić pojedynczo.

– Pierwsza! – zawołała Suzy.
– Nie – zaprotestował Arthur. – Tym razem ja pójdę pierwszy. To mój

obowiązek.

Suzy wzruszyła ramionami i uchyliła cylinder. Arthur ruszył ku tylnym

drzwiom grodziowym.

Łódź podwodna okazała się dłuższa, niż sądził. Dotąd widział tylko kiosk i

mostek, zaskoczyło go więc, jak długi korytarz muszą pokonać i przez ile drzwi
przejść. Po drodze napotkali tylko jednego Szczura, który czekał na nich przy
drzwiach oznaczonych napisem: „Rufowe wyjście awaryjne”. Arthur zdumiał się
na widok starszego mata działonowego Watkingle’a.

– Zgłosiłeś się na ochotnika?
Szeroki uśmiech wyglądał dość przerażająco na pysku Szczura o wzroście

metr dwadzieścia.

– „Zawsze idź na ochotnika”, to moja dewiza, wasza lordowska mość –

wyznał. – Nie jakieś tam mięczakowate bzdety typu: „Nie pakuj się w kłopoty”.
Kiedy sobie myślę o wszystkim, co mogło mnie ominąć...

– Dziękuję, Watkingle – przerwał OGoniasty stanowczo. – Wskaż lordowi

Arthurowi oraz pannie Suzy drogę do komory ewakuacyjnej.

– Tak jest – powiedział Watkingle. Lekko odwrócił głowę, aby OGoniasty go

nie widział, i porozumiewawczo mrugnął do Arthura, nim odblokował drzwi i je
otworzył. Komora przypominała bardzo małą kabinę natryskową z włazem na
suficie, w miejscu gdzie powinien się znajdować wylot prysznica. Z boku włazu
zainstalowano dwie dźwignie: żółtą i czerwoną. Na mosiężnej tabliczce na włazie
widniał napis, sporządzony dwuipółcentymetrowymi literami: „POCIĄGNIJ
ŻÓŁTĄ. CZEKAJ NA ZANURZENIE DO CZERWONEJ LINII. POCIĄGNIJ
CZERWONĄ”.

– Procedura awaryjnej ewakuacji z pokładu łodzi jest prosta i oczywista –

oświadczył Watkingle śpiewnym głosem. – Najpierw trzeba wejść do komory i
zamknąć za sobą drzwi. Zasuwa zablokuje się automatycznie i nie można jej
otworzyć od środka. Następnie należy jedną łapą chwycić żółtą dźwignię i

background image

pociągnąć. W ten sposób otwiera się zawór i wpuszcza wodę do komory. Gdy
poziom wody podniesie się do czerwonej linii, namalowanej wokół ściany komory,
trzeba nabrać powietrza. Nie ma potrzeby oddychać kilka razy ani brać głębokiego
wdechu. Potem należy chwycić łapą czerwoną dźwignię i pociągnąć. W ten sposób
otwiera się właz ewakuacyjny. No i trzeba odbić się od podłogi i wypłynąć. Jasne?

Arthur zajrzał do komory. Czerwona linia widniała w odległości około

dziesięciu centymetrów od górnego włazu. Chłopiec pomyślał, że będzie musiał
nieco przykucnąć i odchylić głowę, aby twarz znalazła się ponad powierzchnią
wody i by mógł po raz ostatni odetchnąć. Otwór wyjściowy wyglądał na
dostatecznie duży aby Arthur mógł się bez trudu przecisnąć.

– W porządku – mruknął. – Wejść. Pociągnąć żółtą dźwignię. Zaczekać, aż

woda dotrze do czerwonej linii. Nabrać powietrza. Pociągnąć czerwoną dźwignię.
Wypłynąć.

– Tak jest, wasza lordowska mość – potwierdził Watkingle.
– Popłynę do drzwi i wejdę do środka – objaśnił Arthur, zwracając się do

Suzy. – Spotkamy się po drugiej stronie.

– Będzie ubaw. – Suzy zatarła ręce. – Na pewno nie mogę pierwsza?
– Nie – odparł Arthur. – Lepiej się przebierzmy.
Przywiązał szczurzy nos do twarzy i przymocował ogon. Gdy się rozejrzał,

Suzy stała u jego stóp, już zamaskowana jako szczur. Arthur założył, że on również
wygląda jak gryzoń.

– Jestem gotowy – oznajmił.
Suzy pisnęła coś w odpowiedzi.
– Co takiego? – spytał chłopiec i nagle coś sobie uświadomił: wyglądali jak

szczury i wydawali z siebie szczurze odgłosy.

Ściągnął maskę i odczepił ogon.
– W przebraniu nie będziemy mogli rozmawiać ze sobą – zauważył. – Kiedy

więc znajdziemy się w środku, ruszaj za mną.

Suzy pisnęła i zmieniła się w siebie. Stała przed Arthurem, trzymając w dłoni

szczury nos.

– Za tobą wszędzie – oświadczyła.
Zanim Arthur zdążył się upewnić, że dobrze go zrozumiała, ponownie

przybrała postać gryzonia.

– Mówię poważnie – podkreślił. – Ruszaj za mną, to znaczy: idź tam, dokąd

ja pójdę.

Nasunął maskę na twarz i znowu doczepił ogon, po czym wszedł do komory

ewakuacyjnej. Drzwi zamknęły się za nim z głuchym łoskotem ciężkiej zasuwy lub
zapadki, która zablokowała wyjście.

Chłopiec nagle poczuł pot na dłoniach. Otarł je o bryczesy, sprawdził, czy

Atlas i zaproszenie od Środy są bezpieczne w Niematerialnym Bucie, i wyciągnął

background image

rękę ku żółtej dźwigni.

Woda z szokującą gwałtownością wdarła się do komory. Chłopiec nie czuł

pieczenia, płyn nie wyżarł mu odzieży, ale bardzo silnie czuć go było ozonem.
Arthur ledwie zdołał to sobie uświadomić i nabrać powietrza, nim woda dotarta do
czerwonego paska. Pociągnął czerwoną dźwignię, gdy woda już mu zalewała oczy.
Właz momentalnie odskoczył.

Arthur niezdarnie odbił się od podłogi, lecz oszczędzał chorą nogę, więc nie

udało mu się opuścić komory za pierwszym podejściem. Musiał odpychać się od
ściany, aż wreszcie wypłynął, dźwigany przez pianę i bańki powietrza, które
ulatywały z komory, przemieszane z powietrzem uwięzionym pod ubraniem.

Orientując się na podstawie linii kadłuba łodzi podwodnej, Arthur ruszył

tam, gdzie spodziewał się ujrzeć drzwi. Tęczowe światło kopuły okazało się w
rzeczywistości znacznie jaśniejsze niż w kryształowej kuli, przez co nie mógł
dostrzec łukowato sklepionego przejścia, nawet gdy spoglądał kątem oka. Narastała
w nim panika. Uspokoiła go dopiero konkluzja, że nawet jeśli nie znajdzie drzwi,
będzie mógł po prostu wypłynąć na powierzchnię. Gdyby jednak tak uczynił,
trudno byłoby mu ponownie zanurkować.

W końcu wszakże ujrzał łuk sklepienia przejścia, nieco bardziej na lewo od

miejsca, w którym spodziewał się je zobaczyć. Brakowało mu powietrza, lecz
przywykł do tego uczucia. Uderzył mocniej nogami – cały czas nie potrafił
przyzwyczaić się do krabiego pancerza – i silniej zagarnął wodę rękoma.

Wejście się przybliżyło. Arthur popatrzył w dół i w warstwie drobnych

szczątków oraz mułu dostrzegł liczne kości, popękane czaszki i fragmenty
zardzewiałego łańcucha. Tak wyglądały pozostałości po dziesiątkach, może nawet
setkach niewolników, którzy nie powrócili do światka Złocienia...

...Albo zostali z niego wyrzuceni, by umrzeć w brzuchu Lewiatana.

background image

Rozdział 24

Arthur dotarł do drzwi. Gdy ich dotknął, tęczowe barwy odpłynęły,

zastąpione jednostajną szarością. Chłopiec wzdrygnął się, gdy jego dłoń zanurzyła
się w niej tak, jakby żadna przeszkoda nie istniała.

Nie cofnął się. Ponownie wierzgnął i przeniknął przez szare wejście. Gdy

tylko znalazł się w środku, wylądował na płask na mokrej, kamiennej posadzce.

– Co to takiego? – zapytał ktoś.
Arthur przetoczył się i usiadł, gotowy do następnego ruchu. Zorientował się,

że trafił do dużego, wyłożonego drewnem pomieszczenia, w gruncie rzeczy
przypominającego szopę, wręcz stodołę, gdyż przeciwległy koniec pozostawał
otwarty na oścież. Wpadały tamtędy strumienie jaskrawych promieni słonecznych.

Czterech Rezydentów siedziało na krzesłach wykonanych w rozmaitych

stylach, z różnych epok. Pośrodku stał niesłychanie starannie wypolerowany stół,
który nawet Arthurowi wydał się bezcennym antykiem. Rezydenci mieli na sobie
ekstrawagancką i niedopasowaną odzież, w tym zarówno dwudziestowieczne,
ziemskie kurtki wojskowe, jak i błyszczące, ciężkie hełmy, jakby przywiezione z
kosmosu. Każdy centymetr ich obnażonej skóry pokrywały tatuaże. Rezydenci
trzymali za pasami co najmniej po trzy noże, a na podłodze obok krzeseł leżały
krótkie kusze o pistoletowych rękojeściach.

– Co to takiego? – zapytał inny Rezydent.
Arthur powoli podążył ku ścianie. Nie miał się gdzie ukryć, w

pomieszczeniu znajdował się tylko stół i krzesła. Chłopiec dostrzegł jednak wąskie
pasmo cienia, pod ścianą, przy posadzce.

Jeden z Rezydentów dźwignął się z miejsca.
– Chyba coś słyszałem przy śluzie.
Arthur skulił się w cieniu.
Opróżnienie komory ewakuacyjnej dla Suzy musi trochę potrwać, pomyślał.

Może jednak popłynie szybciej ode mnie. Jeśli teraz tu wejdzie, Rezydent z
pewnością ją dostrzeże, nawet pod postacią szczura....

– Siadaj! Twoja kolej!
Rezydent powoli usiadł i skupił uwagę na tym, co leżało na stole. Arthur

zorientował się, że chodzi o jakąś grę, toczoną na planszy z błyszczącymi pionkami
ze złota i drogich kamieni. Nie były to szachy, bo figury wyglądały inaczej i
wszyscy czterej Rezydenci brali udział w rozgrywce. Każdy z nich miał przed sobą
sterty papieru, które często zmieniały właściciela. Na pewno nie były to banknoty,
tylko mocno porwane strzępy kartek z nabazgranymi na nich słowami.

Arthur przesunął się wzdłuż ściany, intensywnie myśląc. Gdyby Suzy teraz

wyszła z wody, a oni ją usłyszeli, wówczas mógłby spróbować odwrócić ich

background image

uwagę.

– Co to takiego?
Ten sam Rezydent ponownie wstał. Arthur się rozejrzał i dostrzegł szczura,

mknącego po podłodze, jak najdalej od wejścia.

– Szczur!
Cała grupka Rezydentów skoczyła na równe nogi, przewracając krzesła. Gdy

się schylili po kusze, Arthur ruszył biegiem prosto ku nim. Bez wahania skoczył na
stół, rozsypał pionki i susami rzucił się ku przeciwległej stronie pomieszczenia.
Nagle jego połamaną, chronioną przez pancerz nogę przeszył potworny ból.
Chłopiec niemal upadł.

– Następny szczur!
– Mój jest!
– Strzelam!
Bełt bzyknął z lewej strony Arthura, a uderzając w ścianę, wyrzucił w

powietrze kamienne odpryski. Chłopiec gwałtownie skręcił i następna strzała
niemal otarła mu się o ucho. Po chwili gnał już w intensywnym słońcu piaszczystą
plażą, tu i ówdzie poprzetykaną skałami. Nieopodal pojawiła się kępa palm,
pierwsza z wielu, które rosły na całej długości wąskiego półwyspu i docierały do
właściwej wyspy.

Arthur ruszył ku najbliższej palmie, cały czas biegnąc zygzakiem, lecz nikt

już do niego nie mierzył. Ukrył się za pniem i dopiero wtedy zaryzykował rzut oka
za siebie.

Czterej Rezydenci stali u wejścia do szopy i przeładowywali kusze. Nie

wyglądało na to, że zamierzają ścigać Arthura.

Suzy znikła bez śladu. Chłopiec rozejrzał się po okolicy. Oddychał coraz

bardziej chrapliwie i nierówno, czując, jak narasta w nim lęk. Suzy mogła zostać
trafiona. Po kilkakrotnym zaczerpnięciu powietrza, które nie dotarło do płuc jak
należy, Arthur spróbował zapanować nad nerwami.

– Jestem w bańce z Poślednich Terytoriów – powiedział sobie. – Bańka

znajduje się w Domu, lecz zawiera fragment Pośledniego Królestwa. Może Ziemi,
kto wie. Na to wygląda. Zatem grozi mi astma. Muszę uważać. Nie mogę
przesadzać...

Nagle podskoczył, słysząc pisk przy stopie. Spojrzał i ujrzał wpatrzonego w

siebie szczura, który gestykulował łapkami.

– Suzy! – wykrzyknął Arthur, nim sobie przypomniał, że jego przyjaciółka

usłyszy tylko popiskiwanie.

Pisnęła ponownie, tym razem bardziej natarczywie. Arthur prawidłowo

zrozumiał, że dziewczyna go pośpiesza.

Odwrócił się i zamiast biec, potruchtał do następnej palmy, potem do

kolejnej. Po drodze patrzył przed siebie, usiłując dopasować topografię terenu do

background image

mapy, którą wcześniej oglądał.

Z prawej strony rozpościerała się przystań. Chłopiec spostrzegł kadłuby co

najmniej tuzina statków, zwalonych na stertę w odległym końcu małego portu.
Jednostki wyglądały na kompletne wraki. Bliżej zakotwiczyły „Dreszcz” i „Mól”,
jednak najgorsze było to, że obok stała też „Latająca Modliszka”, ze zwiniętymi
żaglami i przyćmioną, zieloną poświatą.

– Zatem Złocień pojmał Liść – mruknął Arthur pod nosem.
Jeśli ona jeszcze żyje, dopowiedział w myślach.
Przystanął, ukryty w kępie palm, aby uspokoić oddech i swobodniej się

rozejrzeć. Po drugiej stronie pirsu widniało sześć niskich, kamiennych budynków,
zapewne magazynów. Na szczycie pagórka wznosiła się forteca Złocienia, budowla
otoczona murami z ziemi i kamienia, uformowanymi na kształt gwiazdy, z
armatami widocznymi na wielu poziomach. Obok, pod lufami dział, stały trzy
nędzne baraki z drewna, właściwie wielkie szopy, z otworami zamiast okien.

Kwatery niewolników, pomyślał Arthur.
Chłopiec nie dostrzegł wielu oznak życia. Sporadycznie błysnął hełm

wartownika w fortecy, ktoś się poruszył na pokładzie „Dreszcza”. Pomieszczenia
dla niewolników pozostawały uśpione. Bryza kierowała się ku Arthurowi, lecz nie
niosła żadnych dźwięków, z wyjątkiem żałosnego krzyku jakiegoś morskiego
ptaka. Chłopiec rozejrzał się w poszukiwaniu stworzenia i przypomniał sobie
czarne kormorany, które odfrunęły z boi, aby ostrzec Złocienia. Żadnych ptaków
jednak nie dostrzegł.

Popatrzył w górę, ku wzgórzom, w których Szczurzyca w Wyproście

odnotowała na mapie obecność „Oddanych Karpiowi. Więźniów uciekinierów”.

Wzgórza były znacznie wyższe, niż się spodziewał. Niewykluczone, że

mierzyły ponad trzysta metrów, a na dodatek pokrywała je gęsta dżungla.
Wdrapanie się na takie wzniesienie lub znalezienie tam kogoś nie mogło być
proste, zwłaszcza jeśli poszukiwany starałby się ukryć.

Suzy zapiszczała coś do Arthura i podskoczyła w miejscu. Pojął, że

dziewczyna ponownie go pośpiesza.

Ruszył więc dalej, żwawo maszerując ku następnej kępie palm. Oddychał

bez trudu, lecz nie mógł sobie pozwolić na najmniejsze niepotrzebne ryzyko. Nie
miał przy sobie żadnych lekarstw. Nie mógł skorzystać z inhalatora ani ze wsparcia
sanitariuszy z beta-mimetykami, tlenem i salą reanimacyjną w pobliżu.

Suzy znowu zapiszczała i wywinęła kozła na znak zniecierpliwienia.
– Nie mogę iść szybciej – wyjaśnił Arthur, choć wiedział, że jego

towarzyszka usłyszy tylko pisk. Wzruszył ramionami.

Jego zachowanie najwyraźniej udobruchało Suzy Przestała się denerwować i

stosunkowo spokojnie ruszyła obok Arthura. Nadal wędrowali od kępy do kępy
palm. Mniej więcej co pięćdziesiąt metrów chłopiec przystawał, by przez chwilę

background image

nasłuchiwać i rozglądać się dookoła. Półwysep wyrastał z lądu w odległości około
półtora kilometra od przystani, Arthur założył więc, że powinni być stosunkowo
bezpieczni.

Po pewnym czasie opuścili półwysep i poszli dalej głównym lądem, gdzie

palmy i piasek ustąpiły pola twardej, ciemnej ziemi i licznym skałom oraz
martwym, powalonym przez wiatr drzewom o szarozielonych liściach, które
szczególnie utrudniały marsz, zwłaszcza że Arthurowi co pewien czas zdawało się,
że jest znacznie niższy niż w rzeczywistości, i tłukł głową o gałęzie. W takich .
warunkach wędrówka stała się kłopotliwa. Szczurze przebrania doktora
Scamandrosa najwyraźniej miały wpływ nie tylko na obserwatorów, lecz również
na użytkowników. Arthur miał jednak co innego na głowie. Skupił się na
marszrucie ku wzgórzom, a także wypatrywaniu piratów, kormoranów i
wszystkiego innego, co mogłoby służyć Złocieniowi. Pilnował też, by stale
miarowo oddychać.

Powalone drzewa o szarozielonym ulistnieniu wkrótce znikły. Teren się

podnosił, a jednocześnie nagie podłoże i kamienie były zastępowane opadłymi
liśćmi, paprotkami, dużymi paprociami oraz wysokimi drzewami o grubych,
jasnych pniach. Korony drzew rozpościerały się na wysokości dziesięciu, piętnastu
metrów, tworząc gęsty baldachim, który znacznie ograniczał dostęp słonecznego
światła i ciepła.

Powietrze wydawało się znacznie wilgotniejsze, a co mniej więcej dziesięć

metrów wędrowcy musieli przeskakiwać małe strumyki. Zwykle wpadali wówczas
w miękką glebę, która raczej nie przypominała błota, a jeśli już, to z dużą
zawartością liści, paproci oraz leśnej drobnicy, zapewniającej jej sztywność.

W tej roślinności od czasu do czasu rozbrzmiewały ciche dźwięki, lecz żaden

z nich nie wydawał się niepokojący. Arthur nie dostrzegł śladów stóp ani innych
dowodów na to, że piraci kiedykolwiek opuścili swoje domy obok przystani.
Chłopiec coraz częściej myślał o sobie jak o szczurze, kiedy więc oboje wdrapali
się na polanę, która w jego przekonaniu wyznaczała pierwszy etap wspinaczki,
znieruchomiał i ściągnął szczurzą maskę oraz odczepił ogon.

Suzy nie zdjęła swoich akcesoriów. Przez chwilę węszyła wokół stóp

Arthura, a potem usiadła w błagalnej pozycji i zapiszczała. Chłopiec w końcu się
pochylił, chwycił szczura za nos i ogon – obie części ciała gryzonia sprawiały
wrażenie całkowicie autentycznych – i pociągnął.

Puścił dopiero wtedy, gdy zrozumiał, że szczypie prawdziwy nos Suzy i

szarpie fałdę jej podartej sukienki.

– Ech, sporo bym dała za kawałek sera – westchnęła dziewczyna,

rozmasowując nos. – Widzi mi się, że te czary doktora są za mocne. Od pewnego
czasu szłam za tobą tylko dlatego, że widziałam w tobie innego szczura, który
może zaprowadzić mnie do jedzenia.

background image

– Przynajmniej na początku sprawdzały się jak należy – zauważył Arthur.

Skierował wzrok na niebo i ponownie popatrzył w dół zbocza. Widział tylko stengę
„Modliszki” i plamę błękitu zewnętrznej części przystani. Budynki znajdowały się
poza zasięgiem wzroku, przesłonięte grzbietem wzniesienia. W dolinie chłopiec
zauważył wielką, okrągłą łatę w kolorze ciemnobrunatnym, okoloną jaskrawą
żółcią. Uświadomił sobie, że z pewnością jest to jama nosowa czaszki, którą
wcześniej widział narysowaną na mapie. Obok błotnego bajora jej autorka napisała
słowo „Nicość” i postawiła znak zapytania.

Po kilkusekundowej obserwacji Arthur uznał, że trzęsawisko musi być

gorące: na jego powierzchni bezustannie wykwitały wielkie bańki powietrza, a maź
przez cały czas powoli się poruszała i przewalała.

– Idę o zakład, że smród wali z tego nieprzeciętny – zauważyła Suzy,

spoglądając na bajoro. – Szczęście, że wiatr wieje w drugą stronę. Teraz dokąd?

– Moim zdaniem jesteśmy gdzieś w połowie drogi na pierwsze wzgórze –

oznajmił Arthur. – Nie mogę jednak stwierdzić tego na pewno. Ciekawe, gdzie
szukać tych Wyznawców Karpia. Dokąd byś poszła, gdybyś uciekła piratom? Poza
tym, że daleko od przystani, bo już się od niej oddaliliśmy.

– Wyżej – orzekła Suzy. – To Rezydenci, dobrze mówię? Oni zawsze chcą

wyżej. Wysoko to dla nich dobrze, wysoko jest Dom. Im wyżej, tym lepiej. No i
dlatego ci najlepsi, choćby Południcy i inni, dodają sobie wzrostu. Zależy im na
tym. W sumie to głupota, trudniej przecież znaleźć odpowiednie ubrania.

– W górę – zamyślił się Arthur. – To rozsądne. Trudno. Mam nadzieję, że

jakoś wytrzymam dalszą wspinaczkę.

– Źle z tobą? – zaniepokoiła się Suzy. Nie przebywała z nim na terenie

Poślednich Królestw, kiedy nie miał Klucza.

– Dolega mi... Chyba nazwałabyś to chorobą oddechową – wyznał chłopiec.

– Niekiedy mam jej nawroty, jak się zmęczę. Ten światek jest wzięty z Poślednich
Królestw, więc mogę w nim chorować.

– Coś jakby pylica, no nie? – zapytała Suzy, wyraźnie zainteresowana. – A

może flegmisty kaszel?

– Kto wie – przyznał Arthur. – Nie martw się, na razie czuję się dobrze.

Maszerujmy powoli i spokojnie, wówczas nie będzie problemów.

– Bez szczurzych przebrań?
Arthur potwierdził skinieniem głowy.
– Wyżej powinniśmy być bezpieczni – zauważył. – Trzeba jednak mieć

maski pod ręką, na wszelki wypadek.

Po krótkim odpoczynku szli dalej. Gdy opuścili polanę, ponownie otoczył

ich las tropikalny, w którym brakowało wydeptanych ścieżek. Arthur kierował się
więc tam, gdzie widział prześwity w krzewach albo gdzie roślinność wydawała się
rzadsza. Konsekwentnie jednak szli pod górę.

background image

Przez następne pół godziny przedzierali się przez chaszcze, aż wreszcie

Arthur musiał się zatrzymać, by ponownie odpocząć. Zamierzał dotrzeć do
następnej polany, ale nic nie wskazywało na to, że na jakąś natrafią.

– Mało co widać, nie? – mruknęła Suzy. – I jakby czymś zalatywało.
Arthur węszył przez chwilę, chłonąc różnorodne wonie dżungli.
– To tylko liście i gałęzie tworzące ściółkę – oświadczył. – Ciekawe, czy

Wyznawcy Karpia wybudowali tam na górze domy, czy też znaleźli jaskinie albo
jeszcze coś innego. Pod gołym niebem nie dałoby się tutaj długo wytrzymać.

– Mogło być gorzej – zauważyła dziewczyna. – Choćby na dnie Studni albo

w Piwnicy Węglowej Niższego Domu.

– Lub przy wyławianiu z morza przedmiotów na rozkaz Złocienia – mruknął

Arthur. Rozmyślał o złocistych kościach, rozrzuconych przed kopułą. – Taka praca
to rychła śmierć.

– Kto wspomina Złocienia? – zagrzmiał głos, wydobywający się z podszycia

– głos tubalny, mocny, przyzwyczajony do przekrzykiwania najsilniejszych
wichrów.

background image

Rozdział 25

Kto wspomina Złocienia?
Arthur i Suzy zerwali się na równe nogi i dobyli broni, lecz nikogo nie

dostrzegli. Tropikalny las wokoło pozostawał cichy i nieruchomy.

– Nikt nigdy nie patrzy w górę – ciągnął głos. – Ciekawe, nieprawdaż?
Arthur podniósł głowę, z szablą gotową do zadania ciosu. W koronie

najbliższego drzewa znajdował się Rezydent. Zawisł na haczykowatych ostrogach
przy butach oraz na czymś, co przypominało rękawice z pazurami, choć chłopak
nie miał pewności, czy to faktycznie rękawice, czy raczej dłonie nieznajomego.
Miał na sobie koszulę i bryczesy z jasnej skóry, poplamione zieloną pleśnią. Taki
kamuflaż był niewątpliwie skuteczny w dżungli, zwłaszcza że pleśń wydawała się
pokrywać także ciało Rezydenta.

– Teraz zwyczajowe pytania – obwieścił obcy. – I zwyczajowa przestroga.

Odpowiadajcie zgodnie z prawdą, bo umrzecie tam, gdzie stoicie. Ściślej mówiąc:
umrzecie odrobinę później, gdyż nasze strzały, choć zanurzone w skażonym
Nicością błocie, nie są przesadnie skuteczne.

Gdy Rezydent przemawiał, Arthur się rozejrzał. W podszyciu dookoła coś

zaszeleściło i po chwili chłopiec dostrzegł kilku innych Rezydentów, ubranych w
skóry i zamaskowanych zieloną pleśnią. Zbliżali się prosto ku niemu i Suzy, a
każdy z nich ściskał w dłoni krótki łuk. Nie kuszę, tylko prosty łuk z wygiętej
listwy i cięciwy.

– Jesteśmy przyjaciółmi! – krzyknął Arthur. – Szukamy Wyznawców Karpia.
– Czy mógłbyś jednak zaczekać na pytania? – zapytał Rezydent na drzewie.

– Bardzo proszę, doprowadźmy sprawę do końca, jak należy.

– Nie ma problemu – zgodził się chłopiec.
Suzy ziewnęła i ponownie usiadła.
– Rezydenci – mruknęła pod nosem.
– Czy jesteście bądź kiedykolwiek byliście piratami? – spytał Rezydent.
– Nie – zaprzeczył Arthur.
– Czy w jakikolwiek sposób służycie piratowi Złocieniowi?
– Nie – powtórzył chłopiec.
– Czy wierzycie w Karpia?
– Hm, nie jestem pewien, jak mam to rozumieć. Chcę się z nim spotkać...
– Czy to znaczy, że nie? – chciał wiedzieć Rezydent.
Arthur zerknął z ukosa na uzbrojonych w łuki Rezydentów, którzy nałożyli

strzały i odciągnęli cięciwy.

– Wierzymy w Karpia, prawda, Suzy?
– Jasne – potwierdziła dziewczyna. – Uwierzę we wszystko, co sobie

background image

zażyczysz.

– Musicie pokładać wiarę w Karpiu – naciskał Rezydent. Jego opinię

podkreśliło echo szeptów wszystkich wokoło.

Arthur z zapałem pokiwał głową, na dowód, że dysponuje wielotonowymi

pokładami wiary w Karpia.

– Dla formalności powiecie mi, jak się nazywacie.
Arthur zaczął się zastanawiać: „Jeśli Karpiem jest ten, kogo o to

podejrzewam, to nie popełnię błędu. Jeżeli jednak chodzi o kogoś innego,
wówczas... ”

– Ten oto tutaj, to lord Arthur, Mistrz Niższego Domu i Odległych Rubieży,

Bohater Domu, Konsument Ciastek i Prawowity Dziedzic wszystkiego, jak się
należy – wyrecytowała Suzy. – A ja jestem Suzanna, Poniedziałkowa
Przedpołudnica, więc lepiej okaż odrobinę szacunku, jeśli łaska.

– Naprawdę? – spytał Rezydent na drzewie. – Nie przeczę, daję wiarę i w

ogóle, ale czy naprawdę jesteś Prawowitym Dziedzicem?

– Tak – potwierdził Arthur. – Jestem. Czy możesz nas zaprowadzić do

Karpia?

– I wyzwolisz nas wszystkich spod władzy Złocienia?
– Co?
– Czy nas wyzwolisz, jak mówi Karp?
– Hm, najpierw muszę zamienić z nim słowo.
– Ilu was tam jest? – zainteresowała się Suzy. Wbiła wzrok pomiędzy dwa

drzewa, gdzie widać było coraz więcej zabarwionych na zielono Rezydentów,
którzy opuszczali kryjówki.

– Siedmiuset siedemdziesięciu dziewięciu, wedle ostatniej rachuby –

wyjawił Rezydent i zsunął się po pniu drzewa, zdzierając korę ostrogami. Gdy
dotarł na ziemię, jednym płynnym ruchem skoczył przed siebie i złożył ukłon.

– Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Jebenezer, Pierwszy Wyznawca

Karpia i dawny młodszy mat na pokładzie „Najady”, niech jej drewniane kości
gniją w pokoju.

Zanim Arthur zdążył cokolwiek powiedzieć, naprzód przepchnęła się jedna z

Rezydentek i ukłoniła się nisko.

– Jestem Drugą Wyznawczynią Karpia – powiedziała. – Zwę się Pennina!
– Jestem Trzecim Wyznawcą – dołączył ktoś inny z tyłu. – Mam na imię

Garam. Pokładam wiarę w Karpiu!

Zabrzmiała kakofonia głosów, kiedy wszyscy Rezydenci wykrzykiwali

swoje imiona i numery w hierarchii Wyznawców. Na rozmaite sposoby
manifestowali też wiarę w Karpia, nadejście Prawowitego Dziedzica i inne rzeczy,
których Arthur nie rozumiał z powodu harmidru.

Rezydenci krzyczeli i jednocześnie coraz bardziej zbliżali się do chłopca. Z

background image

podszycia wyłaniały się kolejne ich zastępy, wkrótce na Arthura napierał gęsty
tłum.

– Chyba chciałbym już teraz spotkać się z Karpiem – oznajmił Arthur,

cofając się w kierunku drzewa. Wielu Rezydentów zapomniało odłożyć zatrute
Nicością strzały i teraz liczne ubłocone, ostre groty sterczały groźnie.

– Prawowity Dziedzic każe wszystkim cofnąć się o trzy kroki! – krzyknęła

Suzy, ale nawet jej przenikliwy głos zanikł w tumulcie.

– Jestem Dziewięćdziesiątym Dziewiątym Wyznawcą...
– Sto Szóstym...
– Pokładam wiarę...
– Wierzę w...
– W Karpia! W Karpia!
– Trzy kroki w tył! – ryknął Jebenezer głosem, który donośnością

dorównywał najgłośniejszym krzykom Spalonego Słońcem.

Rezydenci stanęli jak wryci i po chwilowej dezorientacji posłusznie się

wycofali. Arthur odetchnął, uświadomił sobie, że nie może całkowicie wypełnić
płuc powietrzem i postarał się zachować spokój.

– Lord Arthur pragnie spotkać się z Karpiem – wyjaśniła Suzy.
– Trochę goni mnie czas – dodał chłopiec lekko świszczącym głosem.

Zerknął na zegarek: dwie godziny temu opuścili pokład łodzi podwodnej. Zostało
zaledwie dziesięć godzin do wypłynięcia „Balaeny” w drogę powrotną, a prawie
osiem setek Rezydentów sądziło, że Arthur coś dla nich uczyni.

– Oczywiście, wasza lordowska mość! Proszę za mną! – powiedział

Jebenezer. Odepchnął na bok dwóch Rezydentów i ruchem dłoni nakazał
pozostałym rozstąpić się przed chłopcem. – To tylko spontaniczny entuzjazm,
całkowicie zrozumiały, zważywszy że większość z nas od bardzo dawna tkwi na tej
wyspie, przez cały czas w lęku przed schwytaniem. Złocień niezmiennie zanurza
pojmanych niewolników.

– Zanurza? – zdziwiła się Suzy.
– W Gorącym Jeziorze – ciągnął Jebenezer. – Jeśli nieszczęśnika nie

pochłonie błoto i nie spali żar, wówczas sprawę załatwią płaty Nicości. Nicość
działa błyskawicznie, to jasne, a przynajmniej powinna tak działać. Złocień jednak
nie ma zwyczaju kończyć w pośpiechu. Ma tam nok z takielunkiem i może ofiarę
opuszczać po trochu, poczynając, dajmy na to, od nogi. Zwykle na pierwszy ogień
bierze jednak rękę. Lubi zaczynać od rąk...

– Już rozumiem! – przerwał mu Arthur. Był bardzo spięty. Każda

zmarnowana minuta mogła oznaczać tragedię, a czekało go mnóstwo problemów
do rozwiązania i decyzji do podjęcia. Na dodatek w ukryciu czaiła się astma...

– Gdzie znajdziemy Karpia? – spytała Suzy. – Daleko stąd?
– Skąd, Karp pozostaje bezpośrednio pod naszymi stopami – zapewnił ją

background image

Jebenezer. – Gdy uwolnił pierwszych niewolników, pierwszych dwudziestu, znaczy
się mnie, Penninę, Garama, Obelina, Herusha, Pieprzopalucha, Edrica Cieniasa...

– Może później poznam ich imiona – zasugerował Arthur. – A teraz

wysłucham zasadniczej historii.

– No, tak – zgodził się Jebenezer. – Więc kiedy w mroku nocy Karp skruszył

nasze kajdany, podźwignęliśmy się i przenieśliśmy tutaj, na wzgórza. Oznajmił, że
jeśli okażemy wiarę i nieco się rozejrzymy, znajdziemy odpowiednie schronienie,
fortecę, której nie zagrozi Złocień. Jak powiedział, tak się stało. Wkrótce
natrafiliśmy na wielką grotę, która od tamtej pory służy nam za dom. Karp
powiedział też, że musimy wierzyć, a pewnego dnia nadejdzie Prawowity Dziedzic
i przeprowadzi nas wszystkich z powrotem do Domu, i niech mnie licho, jeśli tak
się teraz nie dzieje, a ja nadal jestem tutaj, nie rozpuściła mnie Nicość i moje kości
nie bieleją w żołądku! Dotarliśmy na miejsce.

Rezydent stanął przed pionową skalną ścianą w kolorze jasnożółtym, obficie

pokrytą tą samą zieloną pleśnią lub porostami, które rosły na jego ubraniu i skórze.

– Proszę zwyczajnie przejść, wasza lordowska mość. Ściana wydaje się

twarda, ale jeśli się uwierzy, że to drzwi, jak mówi Karp, wówczas to będą drzwi.

– Ten cały Karp sprawia wrażenie uciążliwca do kwadratu – wymamrotała

Suzy cicho, tak aby tylko Arthur ją słyszał. – I oszusta. Idę o zakład, że to zwykłe
wejście do jaskini, tyle że jakoś je zamaskował i naplótł wszystkim głupot o wierze
i tak dalej.

– Ta pleśń nas nie porośnie, prawda? – zapytał Arthur Jebenezera.
– Och, nie, wasza lordowska mość! – zaprzeczył Rezydent. – To specjalny

mech Karpia, nie pleśń. Aby zdrowo rósł, trzeba odpowiednio o niego dbać,
naprawdę.

Arthur zamknął oczy i ruszył naprzód. Wyciągnął przed siebie ręce, na

wypadek gdyby jednak wpakował się prosto na omszałą skałę.

Po czterech czy pięciu krokach, nie zderzywszy się z kamienną ścianą,

chłopiec otworzył oczy. Znajdował się w ciemnej przestrzeni, tu i tam rozjaśnionej
przez łagodne zielone światła. Niektóre z nich się poruszały, między innymi jasne
skupisko zieleni nad głową chłopca.

– Ten mech emituje światło – zauważył.
– Tak jest, jaśnieje w ciemności, aby oświetlać nam drogę – przytaknął

Jebenezer. – Podobnie jak Karp.

– Świeci, ale jakoś kiepsko – burknęła Suzy. – Nie widzę ścieżki.
Arthur się rozejrzał, lecz dostrzegał wyłącznie przestrzeń w promieniu kilku

metrów. Na podstawie echa głosu Suzy oraz plam poruszającego się i
nieruchomego zielonego światła wywnioskował, że przebywają w wielkiej grocie,
blisko sklepienia. Wyglądało na to, że rozciąga się ona w dół na głębokość co
najmniej stu metrów i do tyłu, niewątpliwie na taki sam dystans.

background image

– Ścieżka do Karpia nie jest szczególnie prosta – przyznał Jebenezer. –

Nawet jeśli korzystamy z daru światła. Lepiej pójdę pierwszy, a ty, wasza
lordowska mość, zechciej trzymać mnie z tyłu za pas. Panno Suzy, proszę złapać
lorda Arthura za poły.

Suzy wymamrotała coś, czego Arthur zapewne nie chciałby usłyszeć.

Chłopiec wyciągnął rękę i zahaczył dwa palce o pas Jebenezera. W mroku, z jedną
nogą nie tak sprawną jak należy – choć skorupa kraba doskonale się spisywała –
nie chciał podejmować zbędnego ryzyka. Moment później poczuł, jak Suzy chwyta
go za poły.

Prowizoryczny pociąg powoli ruszył w dół. Przez większość czasu Arthur

nie widział, jak wąska jest ścieżka ani jaka jest głębokość przepaści. Co pewien
czas natykali się jednak na wielkie plamy jaśniejącego mchu – rósł tam, gdzie
należało oświetlić niebezpieczne miejsce.

Pomimo strachu i skąpego światła bez przeszkód dotarli na dno jamy. Arthur

po raz pierwszy się obejrzał i ze zdumieniem dostrzegł długą kolejkę sunących
zielonych świateł, które snuły się zygzakiem z tyłu. Wyglądało na to, że gromada
około ośmiuset Wyznawców Karpia schodzi po ścieżce. Wszyscy zachowywali się
bardzo cicho, nikt nie krzyczał, jak jeszcze niedawno na dworze.

– Zbliżamy się do Karpia – wyszeptał Jebenezer. Wskazał ręką przed siebie,

na prostą drogę, oświetloną regularnie rozstawionymi plamami świecącego mchu.
Na końcu trasy, w odległości mniej więcej siedemdziesięciu metrów, jaśniało
łagodne, złociste światło, od czasu do czasu migoczące czerwoną poświatą,
zupełnie jakby lustro odbijało płomień odległego ognia.

– Droga do Karpia jest płaska, nie grozi na niej żadne niebezpieczeństwo –

wyjaśnił Jebenezer. – Idź przodem, lordzie Arthurze, my podążymy za tobą.

Chłopiec puścił pas Jebenezera i powoli ruszył ku złocistoczerwonemu

światłu. Przy każdym kroku ogarniały go coraz poważniejsze wątpliwości. Czy
Karp na pewno jest Trzecią Częścią Woli? A jeśli nie? Jeżeli okaże się inną potężną
istotą, taką jak Staruch w Piwnicy Węglowej? Stworzeniem dziwnym, silnym i
niebezpiecznym, które oczekuje innego typu Prawowitego Dziedzica, kogoś
całkowicie odmiennego od Arthura?

Wkrótce zauważył, że oświetlona na zielono droga się kończy, a za nią

widnieje wstęga ciemności. Jeszcze dalej rozpościerała się niecka, może teatr czy
też głęboki stadion o ścianach poprzecinanych tarasami, na których mogli siedzieć
Rezydenci. Z zagłębienia biło złocistoczerwone światło, którego źródło znajdowało
się na takiej głębokości, że nie sposób było go dostrzec.

Arthur pokonał strefę ciemności i wkroczył na pierwszy taras. Zatrzymał się

tam na moment, spojrzał w dół. Światło emitowała ogromna, szklana misa o
średnicy około siedmiu metrów. Była przysłonięta pokrywą z brązu, która
wydawała się przynitowana do szkła. Misę wypełniała kryształowoczysta woda, a

background image

w niej pływała największa złota rybka, jaką kiedykolwiek widział. Stworzenie
liczyło ponad trzy metry długości i dwa wysokości, miało wielkie, wyłupiaste oczy
i długie wąsy, zwisające z pyska.

Arthur zszedł na następny taras, i jeszcze niżej. W sumie naliczył ich

czterdzieści, nim dotarł do najniższego i stanął przed szklaną misą. Złota ryba
obserwowała jego przybycie, tylko się unosząc i opadając. Nie wyglądała
szczególnie inteligentnie.

Chłopiec odchrząknął, nie bez pewnej trudności, i przemówił:
– Witaj! Jestem Arthur, wybrany przez Pierwszą Część Woli na Prawowitego

Dziedzica Domu!

– Wiedziałem, że idziesz – oświadczył Karp, a jego słowa w tajemniczy

sposób odbiły się echem po całej arenie. Ryba miała dziwny tembr głosu,
przypominał głęboki kobiecy alt albo wysoki męski tenor. – Jest tak, jak
zakomunikowałem swoim Wyznawcom. Wytrwajcie w wierze, że nadejdzie
Prawowity Dziedzic. Pirat Złocień zostanie obalony, a potem powrócimy do
Domu!

– Jesteś Trzecią Częścią Woli, prawda? – spytał Arthur. Ledwie co widział

przez zakrzywione szkło, lecz zauważył, że ryba składa się z maleńkich, lśniących
literek, które poruszały się jedna za drugą. Jej skóra przypominała starannie
wykonany kwasoryt na banknocie. Z większej odległości wydawało się, że ma
jednolitą barwę, lecz z bliska nie ulegało wątpliwości, z czego jest stworzona.

– W rzeczy samej, jestem nią – potwierdził Karp. Zatoczył koło w misie i

ponownie stanął pyskiem do Arthura. – Przypomnij mi, jak masz na imię?

background image

Rozdział 26

Arthur!
Karp wypuścił potężny strumień baniek powietrza i dziwacznie zachichotał.

Chłopiec dopiero po chwili doszedł do wniosku, że złota ryba się śmieje.

– Tylko żartowałem, lordzie Arthurze! Nie jestem złotą rybą, choć taki

kształt przybrałem. To prawda, w sprawie wiadomości o Domu i Królestwach poza
tym więzieniem na wyspie jestem zależny od świeżo oswobodzonych niewolników,
niemniej słyszałem o twoich bohaterskich wyczynach!

– Chyba nie czytałeś książki na mój temat, prawda? – spytał Arthur. – Bo nie

ma w niej słowa prawdy...

– Nie przeczytałem żadnej książki – zapewnił go Karp. – Po prostu

słyszałem różne historie. Teraz opowiedz mi o okrętach, wyczekujących na rozkaz
wpłynięcia do tego światka, i o legionach, gotowych do ataku na twierdzę podłego
Złocienia.

– Hm, jesteśmy tylko ja i Suzy – wyznał Arthur. – Wkradliśmy się przez

brzuch Środy, w łodzi podwodnej Szczurów w Wyproście.

– Tylko we dwoje? – zdumiał się Karp i czterokrotnie opłynął misę. Dopiero

wtedy odzyskał spokój i ponownie zbliżył się do Arthura. – Zatem kontaktowałeś
się ze Szczurami w Wyproście? Jesteś niebywale pewny siebie, lordzie Arthurze.
Spodziewam się jednak, że moi Wyznawcy pokonają piratów, gdy ty zabijesz
Złocienia.

– Nie planowałem konfrontacji ze Złocieniem – zauważył Arthur. – Po

prostu chciałem się tutaj przekraść, odnaleźć ciebie, Wolę, i się wymknąć. Łódź
podwodna czeka, by zabrać nas z Utopionej Środy. Potem Środa będzie mogła cię
uwolnić i przekazać mi Klucz. Z nim stawię czoło Złocieniowi. Muszę uratować
przyjaciół – jeśli jeszcze żyją – zamkniętych w chatach dla niewolników, a także
twoich Wyznawców. Nie mogę jednak uczynić tego od razu.

– Nie tracę wiary – mruknął Karp. – Wszystko ma jednak swoje granice.

Dlaczego nie przybyłeś z Pierwszym i Drugim Kluczem? Nie wyczuwam ich
obecności.

– Bo chcę pozostać człowiekiem – wyjaśnił Arthur ze złością. – Nie mam

ochoty przeobrażać się w Rezydenta. Szczerze mówiąc, to wszystko twoja wina. To
znaczy, wina Woli. Nigdy nie chciałem się mieszać do tej sprawy, ale teraz muszę
wszystko jakoś uporządkować. Wolałbym tego uniknąć, ale nie mam wyjścia!
Może więc przestaniesz utyskiwać i spróbujesz mi pomóc?

Karp ponownie zaczął krążyć, nie reagując na słowa Arthura, który nagle

usłyszał dziwny szum. Rozejrzał się i zauważył, że Wyznawcy Karpia zaczęli się
gromadzić w amfiteatrze, zasiadając na tarasach według hierarchii. Suzy i

background image

Jebenezer stali tuż za plecami chłopca.

Osobliwy szum był wywołany przez zebranych Rezydentów, którzy

jednocześnie zaczęli ze złością wciągać powietrze w płuca. Zanim jednak zdążyli
cokolwiek powiedzieć albo zacząć rzucać przedmiotami – niewątpliwie mieli na to
ogromną ochotę – Karp przestał krążyć i podpłynął prosto do Arthura.

– Jesteś Prawowitym Dziedzicem, obwołanym przez dwie poprzedzające

mnie części Testamentu. Co do tego nie ma wątpliwości. Muszę ci zatem pomóc,
gdyż tym samym pomagam sobie. Żałuję, że sprawy przybrały taki obrót, lecz
wierzę, że wszystko skończy się dobrze. Jak zamierzasz przetransportować mnie na
pokład łodzi podwodnej?

„Celne pytanie", pomyślał Arthur.
– Miałem nadzieję, że będziesz miał nieco bardziej... mobilną postać. Czy

potrafisz opuścić tę misę?

– Moja obecna postać została ustalona przez Trzeci Klucz i stanowi element

mojego uwięzienia – wytłumaczył mu Karp. – Mógłbyś mnie uwolnić, gdybyś
dysponował pozostałymi Kluczami, ale w tej chwili to marzenie ściętej głowy.
Misa to późniejszy pomysł Złocienia. Jako Prawowity Dziedzic zapewne potrafisz
zlikwidować misę, lecz wówczas będę mógł tylko trzepotać się na ziemi.

Arthur podrapał się po głowie. Z trudem powstrzymał się przed wyrywaniem

sobie włosów i tłuczeniem dłonią w czoło.

– Wobec tego, w jaki sposób przenieśli cię tutaj niewolnicy? –

zainteresowała się Suzy. – Razem z tą misą musisz ważyć tyle, że nawet
dwudziestu Rezydentów nieźle by się napociło, aby cię unieść.

– Zarówno ja sam, jak i moja misa byliśmy wówczas mniejsi – wyjaśnił

Karp. – Moi Wyznawcy powiększali szeregi, więc i ja rosłem, odzwierciedlając siłę
ich wiary.

– Możesz zatem się skurczyć razem z misą? – zapytał Arthur.
– Mogę – przyznał Karp. – Ale komuś o mojej pozycji nie przystoi

przybierać postaci skromniejszej niż ta, w której mnie widzisz.

– Skurcz się – rozkazał mu Arthur. – Szkoda czasu na dyskusje. Masz być

jak najmniejszy i jak najlżejszy.

– Nie tak się zwraca do Karpia! – zaprotestował ktoś, kto siedział taras lub

dwa wyżej.

– Arthur to Prawowity Dziedzic – obwieścił Karp. – Moim obowiązkiem jest

posłuszne wykonywanie jego poleceń, bez względu na formę, w jakiej zostały
wydane.

– W życiu nie widziałam, by któraś Część Woli zachowywała się rozumnie –

wymamrotała Suzy.

– Musimy jakoś wrócić do wodnych wrót – przypomniał Arthur. Sięgnął po

puzderko i obejrzał zieloną butelkę. Z zadowoleniem skonstatował, że jest

background image

nietknięta. Zatem „Balaena” nie wpadła w tarapaty. Na razie. – I jakoś ominąć tych
czterech piratów.

– Czy mojemu kurczeniu się może towarzyszyć śpiew Wyznawców? –

zapytał Karp.

– Pewnie. Jeśli chcą, mogą też tańczyć – zapewnił go Arthur. – Byle szybko.
– Pieśń Wiary Numer Osiemdziesiąt Jeden – zarządził Karp. – W trakcie

pieśni będę redukował swą postać, a także zmniejszał gabaryty misy. Na koniec
utworu będziemy zdecydowanie niewielcy.

– Jak długa jest ta pieśń? – chciała wiedzieć Suzy.
– Obejmuje marnych sto linijek i tyleż chóralnych powtórzeń – wyjaśnił

Karp. – Ustalę tonację.

– Nie ma mowy – sprzeciwił się Arthur. Ogarnął go niepokój, czuł napięcie,

jakby każda sekunda była bezcenna. – Masz dwie minuty. Proszę cię, skurcz się, i
tyle.

Potrzebujemy pomocy aby pokonać strażników przy wrotach. Jebenezerze,

może zbierzesz tuzin...

Chłopiec urwał wpół zdania, jakby dobrze się zastanowił nad tym to, co

chciał powiedzieć. Rezydenci, którzy wyruszą stoczyć walkę ze strażnikami przy
wodnych wrotach, nigdy nie będą mogli powrócić na wzgórza. Staną przed
koniecznością wejścia wraz z Arthurem na pokład „Balaeny”.

– ... nie, powinno wystarczyć tylko czterech twoich najlepszych łuczników.

Oni pomogą nam pokonać wrota.

Arthur skierował wzrok na jasnozielonych Rezydentów, którzy siedzieli na

tarasach, i oznajmił donośnie:

– Obiecuję, że jeśli uda mi się powrócić i zdobyć Trzeci Klucz, wówczas na

pewno do was przybędę! Dopilnuję, byście wszyscy mogli ponownie znaleźć się w
Domu, nawet jeśli będę musiał skorzystać z Niebywałych Schodów, aby się tutaj
przedostać.

Przemówienie nie wywołało dzikiego aplauzu, lecz Rezydenci sprawiali

wrażenie nieco bardziej zadowolonych. Arthur westchnął i drgnął zdumiony, gdy
odwrócił się do Karpia. Nie było już wielkiej misy z gigantyczną rybą. Obok stali
tylko Suzy i Jebenezer.

– Co jest? – spytał Arthur zdumiony.
Jebenezer podniósł przedmiot, który wyglądał jak wypełniony wodą słoik po

dżemie. Wewnątrz energicznie krążyła pięciocentymetrowej długości złota rybka.

– Jestem dostatecznie mały? – spytał Karp. Nadal miał donośny i

wszechobecny głos.

– Dziękuję – odparł Arthur. Z całego serca był wdzięczny rybie. –

Jebenezerze, czy poniesiesz Wolę... Chciałem powiedzieć: Karpia? Wyprowadzisz
nas stąd? I czy dobierzesz tych czterech łuczników?

background image

– Chętnie – zgodził się Jebenezer. – Ale co się z nami stanie, kiedy

odejdziesz wraz z Karpiem? Ta grota chroni nas przed Złocieniem wyłącznie za
sprawą mocy Karpia. Gdy pirat się dowie, że ryba znikła, natychmiast przypuści
atak, a jego magia zawładnie naszym domem.

„Dlaczego nic nie jest proste?”, pomyślał Arthur. „Nie dość, że nie mogę

wyruszyć na ratunek Liść i załogom «Mola» oraz «Modliszki», to teraz jeszcze
muszę się martwić o tych Rezydentów. Idę o zakład, że bohaterowie, którzy musieli
tylko pokonać smoki albo potwory, nigdy nie stali przed koniecznością troszczenia
się o całe rzesze ludzi i o swoich przyjaciół. Nie wspominając o tym, co mogło się
przytrafić ich rodzinom w domu... ”

– Wrócę najszybciej, jak będę mógł – zapowiedział. – Najlepiej się

rozdzielcie i ukryjcie w górach.

– Musicie pokładać wiarę – zaintonował Karp.
– Musimy pokładać wiarę – podchwycili Wyznawcy.
– Oprócz tego jednak powinniście się rozdzielić i gdzieś pozaszywać –

dodała Suzy. – Nie zrozumcie mnie źle, wiara pożyteczna rzecz i tak dalej, ale
trzeba rozumować praktycznie.

Karp przestał krążyć i przez moment patrzył uważnie na Suzy.
– Jeśli pokładacie wiarę, wszystko będzie dobrze – oświadczył. – Aby ją

jednak utrwalić, moi Wyznawcy, przeprowadzę sprawdzian. Kiedy was opuszczę,
musicie rozproszyć się wśród wzgórz, w grupach nie liczniejszych niż
trzyosobowe, i przystąpić do cichej medytacji. Śpiewy wykluczone, podobnie jak
głośna adoracja. Jeżeli wytrwacie mocni w wierze, lord Arthur powróci i was ocali.
Jeśli nie, Złocień bez wątpienia was schwyta i zakończycie swą marną egzystencję
w Gorącym Jeziorze.

– Mądry Karp, niech żyje Karp! – zakrzyknęli Rezydenci, podczas gdy

Arthur, Suzy i Jebenezer zaczęli się wspinać po tarasach. Gdy przedarli się przez
tłum, Jebenezer wzniósł słoik wysoko nad głowę, aby blask Karpia oświetlił twarze
Wyznawców. Przy okazji wyznaczył łuczników, którzy również mieli wyruszyć do
wodnych wrót.

Wyjście po prowadzącej z jaskini ścieżce było zdecydowanie prostsze dzięki

światłu Karpia. Arthur poczuł się nieco wstrząśnięty tym, że niektóre fragmenty
skalistej dróżki, którą przedtem beztrosko kroczył, okazały się nie tylko wąskie,
lecz także pokruszone na krawędziach.. Tym razem przebył najtrudniejsze odcinki
przyciśnięty plecami do skalnej ściany. Usiłował nie myśleć o tym, jak niewiele
brakuje, by niewłaściwie postawił stopę i zginął w przepaści.

Odetchnął z ulgą, gdy wyszedł na zewnątrz. Słońce nadal intensywnie

świeciło, choć wisiało już nieco niżej na niebie. Po opuszczeniu mrocznej groty
Arthur pomyślał, że światło słoneczne wydaje się nieznacznie zabarwione na
różowo, niczym skórka grejpfruta, zatem wyspa zapewne nie jest częścią Ziemi, na

background image

której Złocień stworzył swój światek, lecz fragmentem jednego z miliardów innych
światów Poślednich Królestw.

– To jak, idziemy z powrotem tą samą drogą, którą tu przyszliśmy? – spytała

Suzy. – Bo jeśli tak, to mam nadzieję, że ją pamiętasz. Osobiście wolę ulice i
budynki. W tych lasach nie dałabym rady znaleźć własnego łokcia.

– Najszybsza trasa na dół przebiega wokół brzegów Gorącego Jeziora –

odezwał się Jebenezer. – Potem możemy odbić na północ-północny zachód, do
półwyspu i po nim do wodnych wrót. Tyle że piraci przy wodnych wrotach, w
forcie albo na „Dreszczu” pewnie zobaczą, że nadchodzimy. Będziemy musieli
przebiec przez całą długość półwyspu, przedrzeć się między strażnikami i
wpakować do brzucha.

– Czy mam niedostateczną wiarę, jeśli myślę, że wszystkich nas wyrżną albo

pojmą i utopią w Gorącym Jeziorze? – spytał jeden z wybranych łuczników.

– W rzeczy samej – warknął Karp. Po wyjściu na otwartą przestrzeń mówił

ciszej. – Wierzcie w lorda Arthura. Wierzcie w swojego Karpia. Będziemy górą.

– Pod warunkiem, że w końcu ruszymy w drogę – wymamrotała Suzy.
„Nie pokonam całej długości półwyspu”, pomyślał spanikowany Arthur i

skręciło go w brzuchu. Zrobiło mu się duszno. „Dostanę ataku astmy, przyszło mu
do głowy, nie dam rady dobiec tak daleko... ”

– Lordzie Arthurze, czy wybierzemy szybszą trasę? – zapytał Jebenezer.
„Nie dam rady dobiec tak daleko... Nie dam rady dobiec tak daleko... ” Myśli

chłopca pełne były strachu i wątpliwości. Odnosił wrażenie, że w nich ugrzązł, nie
potrafił myśleć o niczym innym. Nagle, ni stąd, ni zowąd, usłyszał w głowie głos
Karpia. Nie potrafiłby go opisać, nie miał go przed oczyma, lecz słowa Woli
rozbrzmiewały mu w czaszce tak, jakby je jednocześnie słyszał i czytał.

Uwierz w siebie, Arthurze. Podążaj przed siebie krok po kroku. Ruszajmy na

półwysep. Potem wykonamy następny krok. Może nie trzeba będzie biec. Może
pobiegniesz sprawniej niż podejrzewasz. Krok po kroku.

„Czytasz mi w myślach!”, przyszło Arthurowi do głowy.
Zazwyczaj tego nie potrafię, odparła bezgłośnie Trzecia Część Woli. Tylko

Arthur ją słyszał. Twój lęk był jednak tak ogromny, że otworzył mi przejście do
twego umysłu. Teraz już się zamyka i nie będę mógł...

– Arthurze! Szybka trasa czy wolna? – spytała chłopca Suzy.
– Przepraszam – mruknął Arthur. Pokręcił głową i zorientował się, że znikł

obezwładniający strach sprzed chwili. – Tak, pójdziemy szybszą drogą.

– Florenza i Padraic, idziecie na zwiad – rozkazał Jebenezer.
Obaj Rezydenci popatrzyli na siebie nerwowo i z gotowymi do strzału

tukami powoli zagłębili się w las.

background image

Rozdział 27

Szybsza trasa na dół wzgórza byłaby niesłychanie wolna, gdybyśmy to my,

ja albo Suzy, mieli ją odnaleźć”, pomyślał Arthur, gdy przedzierali się przez
pozornie nieprzebytą gęstwinę podszycia, pod łukowato powyginanymi korzeniami
drzew, między skałami. Wystarczyło jednak czterdzieści minut, by powrócili na
równinę, nieopodal brzegu Gorącego Jeziora. Trzymali się obrzeża lasu, który
jednak w końcu zanikł, zastąpiony nagą, siarkowożółtą glebą.

– Ale cuchnie – jęknęła Suzy i obwiązała twarz kawałkiem oderwanej od

sukienki falbany.

Arthur odetchnął głęboko i ze zdumieniem poczuł, że powietrze wypełnia

mu całe płuca. W rzeczy samej, śmierdziało potwornie, niczym zgniłe jaja, lecz
mógł je wdychać znacznie swobodniej niż chłodne, wilgotne powietrze ze wzgórz.

Po drugiej stronie Gorącego Jeziora widać było nok rei Złocienia. Pirat

najzwyczajniej wymontował maszt z rejami z przechwyconego statku i
zainstalował go na brzegu Jeziora. Konstrukcję uzupełnił o wielokrążek, aby
wywieszać więźniów nad tonią i stopniowo ich zanurzać. Nieopodal zbudowano
platformę widokową.

– Chyba się nam udało – oznajmiła Suzy nieco później, gdy minęli wschodni

brzeg Jeziora. – Zaoszczędziliśmy furę czasu.

– Nie mówmy o tym, dopóki nie wydostaniemy się stąd i z brzucha

Utopionej Środy – zaproponował Arthur. – Albo jeszcze lepiej: do chwili, gdy
Kichol poda nam herbatę w Pokoju Dziennym Poniedziałka.

– Wszystko będzie dobrze, jeśli się pokłada wiarę – zaintonował Karp.
Jego słowa zaakcentował złowróżbny łomot dwóch przedmiotów, które

rąbnęły w ziemię tuż przed Jebenezerem. Arthur przez moment sądził, że to kokosy
lub pokaźne, okrągłe owoce. Dopiero po chwili spostrzegł, że to ścięte głowy.

Nakrapiane na zielono głowy Florenzy i Padraica.
– Złocień! – zaskrzeczała głowa Florenzy.
– Wybaczcie! – wyszeptała głowa Padraica.
– Nie zapomnijcie...
– ... zatknąć naszych głów z powrotem na karki...
– Jeśli zwyciężycie.
– Przekaż mnie Arthurowi! – warknął Karp. Jebenezer pośpiesznie wepchnął

słoik po dżemie w dłonie Arthura, a w następnej chwili jego nogi otoczył wir
żółtego pyłu, pod którego wpływem Rezydent znieruchomiał niczym posąg.
Następny powiew żółtych drobin dosięgnął Suzy, która właśnie dobyła noża. Ona
też zamarła, podobnie jak dwaj łucznicy z tylnej straży.

– Potrafię przeciwstawić cię mocom Złocienia – oświadczył Karp

background image

pośpiesznie. – Ale tylko do pewnego stopnia. Wszystko zależy od ciebie, Arthurze!

Chłopiec wepchnął słoik do kieszeni i dobył szabli. Piaszczysta kurzawa cały

czas go otaczała, lecz w żaden sposób na niego nie wpłynęła, poza tym, że gorzej
widział.

Nigdzie nie dostrzegł ani śladu Złocienia.
Odwrócił się i uważnie rozejrzał. Wszyscy wokoło byli skamieniali, nie

widział oznak życia. Brzeg Jeziora, oddalony o zaledwie dwadzieścia kroków, był
nagi i pusty. Drzewa i poszycie o chorobliwym wyglądzie mogły kogoś ukrywać,
lecz tylko pod warunkiem, że stał całkiem nieruchomo.

Gdzie się znajdował Złocień?
Nikt nigdy nie patrzy w górę...
Arthur odskoczył i podniósł głowę. W tej samej chwili tuż obok niego

przeleciał cień, a w powietrzu świsnęło ostrze. Chłopiec uniósł szablę, by
odparować cios, i wtedy jego ramię przeszył wstrząs. Odskoczył i uderzył plecami
o szorstki, porośnięty pnączami pień potężnego drzewa.

Złocień złożył skrzydła i opadł na ziemię. Szum skrzydeł i odgłos uderzenia

stóp o podłoże zagłuszył jęk żółtego wiatru.

Złoczyńca wyglądał tak, jak w mniemaniu Arthura powinien wyglądać

piracki kapitan. Był wysoki i urodziwy, z długimi włosami, czarną brodą ozdobioną
wplecionymi klejnotami i z dymiącym lontem. Przystojny pirat kojarzył się z
wytwornym Rezydentem, a jego obszyte złotą koronką ubranie miało
jaskrawoszkarłatną barwę. Zamiast guzików używał złotych trupich główek i nosił
szablę o głowicy wykutej z czarnego żelaza, które dymiło tak samo jak kawałki
lontu w jego brodzie.

Pod żadnym względem nie przypominał upiornej istoty, którą Arthur ujrzał w

lustrze. Wszystko stało się jasne dopiero wtedy, gdy chłopiec spojrzał na niego
kątem oka.

Z tej perspektywy Złocień był potwornym, człekokształtnym stworem. Skórę

miał czerwoną od dotkliwych poparzeń słonecznych, a do tego wysuszoną tak
bardzo, że opinała mu kości. Jego oczy przypominały pestki oliwek, były czarne i
tkwiły w czerwonych oczodołach.

Nie nosił wytwornej odzieży. Pokrywały go setki skrawków papieru,

rozmaitej wielkości, przeróżnych barw. Na wszystkich widniał świetlisty tekst, od
którego aż biła Nicość i magia.

– Nosisz piętno Czerwonej Dłoni – zauważył Złocień. Arthur słyszał głos

pirata podwójnie, prawie jednocześnie. Jeden głos był głęboki, melodyjny i
władczy. Drugi piskliwy, jękliwy i obrzydliwie przenikliwy. – Okradłeś mnie.

Arthur zwilżył wargi i mocniej zacisnął rękę na szabli. Wiedział, że uratować

go może tylko jedno: celne cięcie przez szyję...

– Nie jesteś jednak tylko złodziejem – ciągnął Złocień. – Nie jesteś, jedynie

background image

nim, lecz także narzędziem Woli Architektki. Wiem, kim jesteś, Arthurze.

Złocień postąpił krok naprzód. Arthur stężał, gotów rzucić się przed siebie i

zamachnąć bronią.

– Wiem, kim jesteś. Wiem o tobie wszystko. Nieprawdaż, młoda Liść?
Złocień się uśmiechnął, a jego spękane, wąskie usta wykrzywiły się w

uśmiechu, odsłaniając żółte zęby.

Chłopiec nie spuszczał wzroku ze Złocienia, lecz na skraju pola widzenia

ujrzał rząd powoli kroczących piratów. Na samym przedzie dostrzegł Liść, ubraną
tak samo jak na „Modliszce”, lecz tym razem w czarnej czapce.

– Tak, kapitanie – potwierdziła.
– Wiem, że nie masz przy sobie dwóch pierwszych Kluczy – zauważył

Złocień. – To jasne. Gdybyś je miał, nie dałbyś mi czasu na gadanie, racja?
Mniemam, że to stare rybsko czai się tu gdzieś w pobliżu i opowiada, czym to
wszystko się skończy Dla niego, jak najbardziej.

Tylko jeden krok, myślał Arthur.
– Podejrzewam, że masz chętkę odrąbać mi głowę – uzupełnił Złocień. –

Jako że jestem dżentelmenem z zacięciem do rywalizacji, pomyślałem, że dam ci
szansę. Arthurze, złożę ci propozycję. Załóżmy się, my dwaj, równi sobie, którzy
swojego czasu byliśmy śmiertelnikami. Co na to powiesz?

Arthur ani na moment nie opuścił gotowej do zadania ciosu szabli. Nie

mrugnął okiem, nie odwrócił wzroku.

– Co to za propozycja? – spytał.
– Cóż, wymiana ciosów, jak najbardziej – odparł Złocień. – Jeden cios ty,

jeden ja. Możesz zacząć. Jeśli mnie zgładzisz, wówczas wraz ze sprzymierzeńcami
odejdziesz wolno. Jeżeli zaś ja zabiję ciebie, wtedy odziedziczę wszystko, co do
ciebie należy. Zostanę Prawowitym Dziedzicem Domu!

– Nie wiem, czy to możliwe – zawahał się Arthur. – Moja ewentualna zgoda

może nie mieć znaczenia.

Musi istnieć jakiś haczyk, pomyślał. Jak w historii o rycerzu i zielonym

olbrzymie. Wiem, że Złocień potrafi z powrotem przyczepić sobie głowę, z
większą łatwością niż Rezydenci. Spalony Słońcem wyjawił mi jednak, że jeśli
posypie się żwirem miejsce po odrąbanej głowie albo położy na nim obróconą na
płask szablę, wówczas...

– To moje zmartwienie – zapewnił Złocień chłopca. – Świadkiem będzie to

stare rybsko. Wyciągnij je z kieszeni, niech widzi, co się dzieje. Masz minutę,
wedle wskazań mojego zegara, na podjęcie decyzji. Przyjacielski zakład albo
rąbanina ze mną i moją piracką załogą.

Uśmiechnął się i z kieszeni wyciągnął wysadzany klejnotami zegarek

wielkości pomarańczy Jednocześnie się cofnął, aby jego piraci mogli służyć za
osłonę, gdyby Arthur spróbował go dosięgnąć.

background image

Chłopiec przelotnie rzucił okiem na Liść. Wydawała się normalna, lecz na

niego nie patrzyła. Nie odrywała wzroku od Złocienia.

– Ja pierwszy zadaję cios? – spytał Arthur. – Twoja załoga nie będzie się

wtrącać?

– Pozostaną nieruchomi niczym drzewa w bezwietrzny dzień – zapewnił go

Złocień.

– Ima się ciebie stal? – chciał wiedzieć chłopiec.
– Stal, także srebro, żelazo, brąz: wszystkie klingi tną moje ciało. Zakład jest

uczciwy, jak powiedziałem, zawarty przez dwóch śmiertelników, przeobrażonych
przez czas, Dom, magię i Nicość.

Arthur nieznacznie odwrócił głowę i ponownie popatrzył na Złocienia kątem

oka. Koścista, nieludzka istota, obłożona podartymi papierami, byłaby znacznie
łatwiejszym obiektem ataku niż ktoś o wyglądzie człowieka. Także jego szyja
sprawiała wrażenie cieńszej.

– Najpierw chcę porozmawiać z Karpiem – oznajmił Arthur. – Daj mi

jeszcze minutę.

– Ale tylko jedną – podkreślił Złocień lodowatym tonem. – Zgadzam się

wyłącznie przez wzgląd na ciebie.

Arthur nie ruszył się spod drzewa, w prawej dłoni przez cały czas zaciskał

szablę. Lewą wydobył słoik po dżemie i przystawił go do głowy.

Teraz się boję za dwóch, pomyślał. Karpiu, czy mnie słyszysz?
– Owszem – potwierdził Karp. – Nie trać wiary, Arthurze...
Dość! Po prostu powiedz mi, czy Złocienia da się zabić poprzez odrąbanie

mu głowy i położenie klingi na płask na uciętej szyi.

Niewykluczone, zabrzmiała odpowiedź Karpia. To podziałałoby nawet na

najwyższej rangi Rezydentów. Tyle że Złocień jest przebiegły.

Niewykluczone! Co to za odpowiedź... Zresztą, mniejsza z tym. Czy możesz

coś zrobić, aby uwolnić Suzy, Jebenezera i całą resztę? Albo moją przyjaciółkę
Liść? Złocień z pewnością rzucił na nią zaklęcie. Gdyby nie to, w żadnym razie nie
trzymałaby z piratami...

Uchroniłem cię przed czarami Złocienia. Niewykluczone, że dałbym radę

uwolnić jeszcze ją...

Znowu to słowo. Arthur nie wytrzymał.
Niewykluczone!, powtórzył w myślach. Ostatecznie to ty powinieneś

pokładać wiarę...

W rzeczy samej, Arthurze. Nigdy nie twierdziłem nic innego...
– Czas minął! – przerwał im Złocień. – Albo prawie. Czekam na twoją

decyzję, Arthurze.

– Zgadzam się – odparł chłopiec. Gdy mówił, nagle ogarnęły go mdłości,

lecz powstrzymał je siłą woli.

background image

– Wyśmienicie – uradował się Złocień. – Zatem uklęknę w tym miejscu, a ty

będziesz mógł zadać mi cios, kiedy zechcesz. Pamiętaj o rybie, umieść ją tak, aby
miała dobry widok.

Arthur skinął głową. Postawił słoik na ziemi, blisko stóp, lecz zmienił zdanie

i przesunął go tak, aby stał tuż przy prawej nodze Suzy. Jednocześnie zagarnął
dłonią garść ziemi.

– Może jednak się pośpieszysz – zasugerował Zło) cień. Zdążył już odczepić

skrzydła, odłożyć na bok i uklęknąć. Jego iluzoryczna postać ściągała długie,
czarne włosy do tyłu, aby odsłonić szyję. W rzeczywistości prawie nie miał włosów
i po prostu wykonywał odpowiednie ruchy rękoma.

Arthur podszedł bliżej, przez cały czas intensywnie myśląc.
Zadaj cios szybko, ciśnij ziemię na szyję i przyłóż klingę na płask, na

wszelki wypadek.

– Co jest, szybciej!
Arthur wzniósł szablę. Sprawiała wrażenie o wiele cięższej niż dotąd. Uniósł

broń najwyżej, jak potrafił, a następnie opuścił ją z całej siły.

Muszę patrzeć, przeszło mu przez myśl. Nie wolno mi się zdekoncentrować.

Muszę rzucić ziemię i przycisnąć jego szyję ostrzem.

Cios zdumiewająco przypominał uderzenie piłki kijem baseballowym.

Ramię chłopca przeszył nieoczekiwany wstrząs i w następnej chwili szabla
przeszła przez ciało pirata.

Arthur uważnie obserwował cel. Cisnął ziemię i mocno przyłożył klingę do

gołego pnia szyi, suchego, bez odrobiny krwi. Głowa Złocienia potoczyła się po
podłożu, ale już w następnym momencie z przerażającą prędkością wystrzeliła w
powietrze. Jednocześnie ciało pirata szarpnęło się do tyłu i wstało. Chłopiec musiał
również podskoczyć, aby ostrze szabli cały czas przywierało do przeciętej szyi.

Głowa spadła niczym jastrząb i wylądowała idealnie na ostrzu Arthura. Ani

ziemia, ani broń nie przeszkodziły głowie łotra spocząć na karku. Chłopiec ze
zgrozą patrzył, jak ciało wyrasta z dolnej i górnej części szyi, spotykając się w pół
drogi.

Złocień podniósł rękę i wyciągnął szablę z niemal całkowicie zrośniętej szyi.

Czubek klingi wydostał się na zewnątrz z głośnym pyknięciem. Wstrząśnięty
Arthur chwiejnie się cofnął.

– Coś mi się widzi, że teraz moja kolej – wycedził Złocień z uśmiechem,

potwornym zarówno w rzeczywistej, jak i iluzorycznej formie.

Arthur został pokonany.

background image

Rozdział 28

Uklęknij tam, gdzie stoisz – polecił mu Złocień. Przejechał kciukiem po

czarnym ostrzu swojej szabli i strząsnął kroplę krwi, do tego stopnia przesiąkniętej
Nicością, że zaskwierczała w zetknięciu z ziemią. – Mam nadzieję, że nie posiadłeś
sztuki ponownego osadzania. Wiele wieków zajęło mi zgłębienie jej tajników.
Dwakroć tyle uczyłem się jej w połączeniu z utrudnieniami. Młoda Liść powiada,
że nie miałeś na to czasu. Klękaj, powiadam!

Arthur zorientował się, że przyklęka. Jego ciało poruszało się niezależnie od

zaleceń umysłu, który gwałtownie próbował znaleźć sposób na wydostanie się z
tarapatów.

Zgodziliśmy się wymienić ciosy... wymienić ciosy... Ja zacząłem...
– Nic nie poczujesz – zapewnił go Złocień. – W sumie szkoda. Ale z

przyjemnością potopię twoich druhów w Gorącym Jeziorze.

Przystałem wyłącznie na wymianę ciosów... Nie wspomniałem, że nie będę

się uchylał albo że nie zrobię zwodu... Nawet nie zapewniłem, że wytrwam
nieruchomo...

Arthur usiłował się poruszyć, lecz poczuł, że mięśnie odmawiają mu

posłuszeństwa. Żółty wiatr owiewał mu nadgarstki i kostki, przytrzymywał go w
miejscu. Chłopiec odwrócił głowę i ujrzał, że Złocień wznosi czarną szablę.

Karpiu! Karpiu! Pomóż mi! Spraw, abym się poruszył!
Nie trać wiary w siebie.
Arthura przepełniła ślepa wściekłość. Nie mógł pojąć, że nawet w takiej

sytuacji Karp potrafił mówić wyłącznie o wierze!

Furia przenikała całe ciało chłopca. Żółty wiatr niespodziewanie ustąpił, a

Arthur odskoczył, w chwili gdy czarna szabla ze świstem przecięła powietrze i
wbiła się w ziemię.

– Co jest?! – ryknął Złocień. Wykonał obrót i tym razem zamachnął się

szablą na kolana Arthura.

Chłopiec przeskoczył nad czarną klingą i, oburącz trzymając własną szablę,

ciął mocno, ponownie celując w szyję pirata. Gdy tym razem głowa niegodziwego
czarnoksiężnika odbiła się od ziemi, Arthur spróbował kopnąć go w klatkę
piersiową, lecz nogę chłopca nieoczekiwanie oblepił papier, a siła ciosu została
skierowana na drzewo.

Arthur trafił w pień i odbił się od niego, niefortunnie tracąc równowagę. Jego

sytuację dodatkowo pogarszał fakt, że krabi pancerz usiłował wyprostować mu
nogę.

Chłopiec cofnął się chwiejnie, a głowa Złocienia z piskiem wyfrunęła w

powietrze i znowu zanurkowała ku przeciętej szyi.

background image

Tym razem jednak nie udało się jej dotrzeć na miejsce. Suzy

niespodziewanie skoczyła ku wrogowi i ułamaną gałęzią rąbnęła w jego głowę.
Kiedy ta ostatnia usiłowała się poderwać, Liść wystrzeliła z rzędu piratów i niczym
wytrawny piłkarski napastnik kopnęła głowę najmocniej jak potrafiła, prosto w
gulgoczące, przesiąknięte Nicością wody Gorącego Jeziora.

Wszyscy, także piraci, patrzyli, jak głowa Złocienia z pluskiem wpada w toń.

W miejscu uderzenia o powierzchnię Jeziora pojawiły się drobne fale. Zebrani nie
odrywali wzroku od wody aby sprawdzić, czy upiorny obiekt wypłynie.

Arthur także patrzył, gdy nagle na jego szyi zacisnęły się oblepione

papierem, oślizgłe dłonie. W ostatnim momencie chłopcu udało się wcisnąć trzy
palce pod ręce napastnika. To jednak nie wystarczyło, by je oderwać lub
powstrzymać przed powolnym duszeniem.

Na domiar złego, głowa Złocienia wynurzyła się z wrzącego błota.

Wszystkie mięśnie, zarówno iluzoryczne, jak i rzeczywiste, odeszły od kości.
Pozostała tylko żółtawa czaszka ze szczękającymi zębami i magicznym jęzorem
niebieskiego dymu, który podrygiwał, kiedy Złocień wykrzykiwał ostatnie słowa
przed ponownym pogrążeniem się w błotnistą głębię, gdzie Nicość dopełniła dzieła
zniszczenia:

– Niech Nicość trwa!
Dłonie zaciśnięte na szyi Arthura nagle zwiotczały i odpadły. Chłopiec

zachwiał się, jego otoczona krabim pancerzem noga nie ugięła się w kolanie.
Runąłby na ziemię, gdyby nie Jebenezer, który porwał go do nagłego i
niepożądanego tańca.

– Udało ci się! Zabiłeś Złocienia! Widziałem na własne oczy!
– Dość! Piraci!
Jebenezer znieruchomiał w trakcie piruetu, a rozpędzony Arthur wpadł

prosto na Suzy i Liść, które ściskały sobie dłonie. Zdołały jednak złapać chłopca i
odwrócić go, by widział piratów Złocienia, pędzących ku drzewom i po drodze
ciskających broń.

– O piratów niech cię głowa nie boli – oświadczyła Liść. – To zbieranina bez

grama kręgosłupa. Byli odważni tylko za sprawą Złocienia, bez niego nie są warci
funta kłaków.

– O mało nie dostałem zawału, kiedy cię z nimi zobaczyłem – wyznał

Arthur. – Co ty tam robiłaś?

– A gdzie podziękowania za celny kop? – spytała naburmuszona dziewczyna.

– Usiłowałam przeżyć, niby co innego? Złocień powiedział, że do niewoli bierze
tylko Rezydentów. Albo dzieci Szczurołapa, w ostateczności, bo są tak wytrzymałe
jak Rezydenci, i znacznie bystrzejsze. Z początku zamierzał cisnąć mnie za burtę,
ale się rozmyślił, kiedy mu powiedziałam, że dostanie za mnie okup.

– Od kogo?

background image

– Od ciebie, a od kogóż by innego – odparła Liść. – Bardzo się

zainteresował, gdy to usłyszał.

– A ty mu opowiedziałaś wszystko, co chciał wiedzieć!
– Co mogłam zrobić? Nie miałam wyboru! Czytał mi w myślach.
– Wybacz, przepraszam – mruknął Arthur. – Zacznijmy od początku. Dzięki

za tego fantastycznego kopniaka. Suzy, dziękuję ci za równie fantastyczne trafienie
kijem.

– Od razu lepiej – pochwaliła go Liść. – Jeśli chcesz, żeby podziękowania

stały się oficjalne, wyciągnij mnie stąd i zabierz z powrotem do domu. Teraz wiem,
że tam jest moje miejsce!

– Pierwszorzędna myśl – przyklasnęła Suzy i wskazała ręką niebo. – Jeśli

jakoś się stąd wydostaniemy.

Arthur podniósł głowę. Słońce zauważalnie drżało, a wokół niego narastały

osobliwe, smugowate chmury.

– Oho! Pojawiają się szczeliny!
– Światek się wali – zapowiedział Karp, ponownie niesiony przez

Jebenezera. – Musimy wierzyć, że znajdziemy drogę ucieczki, a wówczas się nam
powiedzie.

– Haruspicka układanka – mruknął Arthur i odwrócił się w poszukiwaniu

ciała Złocienia. – Z pewnością jest gdzieś przy piracie. Znajdziemy ją, odszukamy
wśród niewolników kogoś, kto potrafi się nią posługiwać, zabierzemy okręt...

Umilkł. W miejscu, gdzie wcześniej spoczywały zwłoki Złocienia, ujrzał

wielką, czarną plamę na ziemi oraz podłużne, wąskie i bezużyteczne paski
skręconego papieru.

Arthur poczuł, że ziemia trzęsie mu się pod stopami. Z drzew posypały się

gałęzie, a Gorące Jezioro złowróżbnie zabulgotało. Z jego brzegów wystąpiło
błoto, sącząc się oleistymi strumykami po żółtej glebie.

– Ile mamy czasu? – spytał Karpia. – Czy możesz coś zrobić, żeby

zatrzymać lub spowolnić ten proces?

– Nie dysponuję władzą nad takimi konstrukcjami. Wedle moich szacunków,

światek przetrwa od sześciu do dwunastu godzin. Może nieco krócej, może nieco
dłużej. Zależy od charakteru ostatecznej katastrofy. W grę wchodzi powolny rozpad
pod wpływem wdzierającej się Nicości lub nagłe runięcie w Otchłań.

– Arthurze, jak chciałeś się stąd wydostać? – spytała Liść.
– Na pokładzie łodzi podwodnej – odparł. – Z załogą Szczurów w

Wyproście. Zmieści się tam jednak tylko sześciu Rezydentów, zatem...

Nie przestając mówić, wyciągnął puzderko i uchylił wieczka, aby sprawdzić,

w jakim stanie jest butelka. Naczynie jednak znikło, a w jego miejsce pojawiła się
kupka pyłu z zielonego szkła oraz mały kawałek korka.

– Tak czy owak, i tak nikogo nie zabiorą. Odpłynęli albo poszli na dno.

background image

– Jeśli tu utkwiliśmy, to znaczy, że już po nas – zauważyła Liść.
– A Niebywałe Schody? – zapytała Suzy. – Już z nich korzystaliśmy,

Arthurze. Nie było tak źle. Pójdziesz przodem, a my za tobą.

– Bez Klucza nie wejdę na Schody – wyjaśnił chłopiec. – Ale może Wola

potrafiłaby...

– Nie w obecnej formie – zauważył Karp.
– Przynajmniej załatwiliśmy Złocienia – oznajmiła Suzy ze stoickim

spokojem. – Nawet jeśli to takie zwycięstwo, że się wygrywa i zaraz potem wynosi
z tego świata, zanim człowiek zdąży zgarnąć łupy....

– Pyrrusowe zwycięstwo – mruknęła Liść. – Świetnie. Musi istnieć jakiś

sposób. Powinniśmy znaleźć alternatywne rozwiązanie. Coś nietypowego.
Wyciągnijmy asa z rękawa. Odrzućmy normy... Tyle że chyba normą jest to, co
tutaj nas otacza...

– Być może istnieje pewne wyjście – oświadczył Arthur powoli. – Musimy

ściągnąć wszystkich do przystani i wejść na pokład „Mola”.

– Przecież to stara łajba – zaprotestowała Liść. – Jeśli uważasz, że dasz radę

wyprowadzić stąd statek, powinniśmy wziąć „Modliszkę”!

Arthur pokręcił głową.
– Nie wypłyniemy stąd statkiem. Szczury nie miały wątpliwości: haruspicka

układanka ze Smokrzepa to jedyny sposób na to, by znaleźć wrota, prowadzące do
tego światka lub na zewnątrz. Idę o zakład, że to prawda. Niewykluczone jednak,
że jest sposób na to, by wydostać się stąd na pokładzie „Mola”, bo część jego
wnętrza znajduje się gdzie indziej, na terenie Domu.

– Co takiego? – spytały jednocześnie Liść i Suzy.
– Wszystko wyjaśnię, gdy dotrzemy na miejsce – zapowiedział chłopiec. –

Jebenezerze, lepiej wyślij kogoś do groty i skieruj Wyznawców do przystani, zanim
zaczną się rozpraszać po okolicy. Och, czy ktoś zatknął tym dwóm Rezydentom
głowy z powrotem... ? To dobrze. Wyjdą z tego?

– Jakoś sobie poradzą – zapewnił go Karp. – Będą jednak cierpieli przez

wiele miesięcy i przez rok nie wypiją ani kropli alkoholu.

– To dobrze – podsumował Arthur, błądząc myślami gdzie indziej. – W

drogę! Karpiu, chyba potrafisz oswobodzić niewolników przetrzymywanych w
mieście?

– Gdy nie ma już Złocienia, mogę rozluźnić ich pęta nawet stąd – oświadczył

Karp. Nadął się niczym kolcobrzuch, na moment pojaśniał, powrócił do
normalnego kształtu i przez kilka sekund jak opętany krążył po słoiku. – Gotowe!

Gdy dotarli do miasta, zastali w nim chaos. Niespodziewanie oswobodzeni

niewolnicy zwrócili się przeciwko pozostałym przy życiu piratom. Niedawno
uwięzieni członkowie załogi „Mola” i „Latającej Modliszki” ponownie poczuli się
żeglarzami. Dzięki temu mogli zająć się uzupełnianiem zapasów na pokładach

background image

swoich jednostek i transportowaniem na nie najwspanialszych skarbów,
odzyskanych dzięki śmierci Złocienia. Niewolnicy, którzy pozostawali w
kajdanach dłużej, siedzieli bezradnie, czekając, aż ktoś im powie, co mają robić.

Zaraz po przybyciu, Arthur z ogromną przyjemnością spotkał się na moment

ze Spalonym Słońcem, który nadzorował załadunek „Mola”. Długie opowieści
musiały jednak zaczekać, zatem po krótkotrwałym poklepywaniu się po plecach,
od którego obu rozbolały ramiona, Arthur skłonił Karpia do obwieszczenia
donośnym głosem, słyszalnym w całej przystani, że światek wkrótce ulegnie
zniszczeniu. Jeśli więc oswobodzeni niewolnicy chcą pozostać przy życiu i
powrócić do Domu, muszą się zebrać na pokładzie „Mola”. Wolno im zabrać co
najwyżej jeden mały skarb.

Rzecz jasna, te słowa wzbudziły powszechną panikę, stłumioną dopiero

przez Karpia. Przemówił on dobitniej niż dotąd, Jebenezer zaś, Spalony Słońcem,
Rondel i inni użyli swych głosów oraz drewnianych pałek, by przywrócić porządek
wśród Rezydentów. Ci ostatni usiłowali jednocześnie wpakować się na cztery małe
szalupy, które miały ich zabrać z brzegu przystani na „Mola”.

Liść również miała do odegrania istotną rolę – należało przekonać kapitana

Falę do opuszczenia „Latającej Modliszki”. Argumentowała, że nawet tak
wykwalifikowany Zaklinacz Nawigator jak on nie zdoła znaleźć sposobu, aby
wyprowadzić okręt ze światka Złocienia. Dowódca wypróbował już wszystkie
dostępne mu haruspickie układanki, nie podawał zatem w wątpliwość logiki tego
rozumowania, lecz i tak trudno mu było opuścić statek. W końcu dowodził nim
przez niemal dziesięć tysięcy lat.

Kapitan Kotapoducha stanowił odrębny problem, gdyż nie wpuszczał nikogo

do swojej kwatery z obawy przed zniszczeniem kolekcji znaczków. Kiedy jednak
Arthur stracił cierpliwość i przemówił ostrym tonem, kapitan dał za wygraną i
zaszył się w łóżku. Ichabod spokojnie zasunął za nim zasłony.

Arthur martwił się, czy w osobliwej komnacie na pokładzie „Mola” zmieści

się dostatecznie wielu Rezydentów. Wcześniej przecież obiecał Wyznawcom
Karpia, że spróbuje ich ocalić, a ponieważ mieli przybyć ostatni, groziło im
pozostanie w światku i pewna śmierć. Komnata okazała się jednak większa, niż
zapamiętał, a Ichabod poprzestawiał gabloty tak, aby zapewnić uciekinierom
dodatkową przestrzeń. Przy okazji wyjaśnił Arthurowi, że jego palto wymaga
oczyszczenia, buty umycia, a uzyskanie większej ilości miejsca w sali to tylko
kwestia prawidłowego rozmieszczenia mebli.

Pięć godzin po rozpoczęciu operacji komnata była kompletnie zatłoczona co

najmniej trzema tysiącami Rezydentów. Większość obecnych w ogóle nie mogła
się poruszyć, gdyż wszyscy byli ściśnięci niczym sardynki w puszce.

Nikt nie zauważył braku któregokolwiek z przebywających na wyspie

Rezydentów.

background image

Tymczasem szczeliny na niebie rozciągały się już od słońca do ziemi. Karp

przewidywał teraz katastrofalną implozję, polegającą na gwałtownym zapadnięciu
się światka i wessaniu go w Otchłań Nicości.

– Jeśli ten światek skonstruowano wedle prawideł sztuki, rozpadlina w

Otchłani samoczynnie się zasklepi i nie będzie sprawiała kłopotów – obwieścił
Karp. – Jeżeli wykonano go marnie, Nicość rozpłynie się dookoła i spowoduje
masę problemów w sąsiedztwie.

– Chodzi ci o brzuch Środy – uściślił Arthur.
– W rzeczy samej – potwierdził Karp. – Co do kwestii naszego ratunku. Nie

uważam, by to pomieszczenie przetrwało katastrofę na taką skalę, jest bowiem
połączone ze statkiem, który zostanie wessany przez wir Nicości.

– Mam świadomość, że my również musimy się stąd wydostać – odparł

chłopiec. – Skoro jednak w rzeczywistości ta komnata jest gdzie indziej na
obszarze Domu, to wystarczy, że znajdziemy drogę na zewnątrz, w Domu. Kilka
godzin temu prosiłem, byś się tym zainteresował.

– W rzeczy samej – potwierdził Karp. – Niestety. Co prawda zorientowałem

się w faktycznym położeniu sali, ale nadal nie udaje mi się znaleźć wyjścia. Zresztą
gdybym je nawet zlokalizował, to nie jestem pewien, czy cokolwiek by nam z tego
przyszło.

– No to super – mruknęła Liść. – Arthurze, spisałeś się na medal.

background image

Rozdział 29

Dlaczego opuszczenie tego pomieszczenia nie na wiele by się zdało? –

zdumiał się Arthur. – Nie mamy innego wyjścia!

– Komnata pozostaje tam, gdzie wcześniej – wyjaśnił Karp. – W starym

Porcie Środy. Pod wodą. Nie mam pojęcia, jak głęboko. Poza tym nie jestem w
stanie znaleźć drogi z tego miejsca na zewnątrz sali.

– Dlatego że ta droga nie istnieje, czy z innego powodu? – spytał chłopiec.
– Wyjście może istnieć – zapewnił go Karp. – Ale pomieszczenie jest

dziwacznie zakrzywione i po prostu brakowało mi czasu na precyzyjne określenie
jego lokalizacji w tkance Domu. Śmiem wątpić, by , komukolwiek udała się ta
sztuka, z wyjątkiem samej Architektki.

– Atlas! – wrzasnął Arthur, sięgnął do buta i wyciągnął zieloną książkę. –

Potrafisz korzystać z Kompletnego Atlasu Domu i Bezpośrednich Przyległości!

– Nie – odparł Karp.
W tej samej chwili przy drzwiach prowadzących na pokład „Mola” zawrzało.

Arthur wskoczył na wieko skrzyni na koce, należące do Kotapoduchy, aby
cokolwiek widzieć ponad głowami Rezydentów. Spalony Słońcem, który pomagał
kilku ostatnim maruderom, właśnie wpadł przez próg.

– Runął kawał nieba! – ryknął, usiłując przekrzyczeć harmider. – Morze

przybiera wygląd wody wpadającej do odpływu!

– Musi istnieć droga ucieczki – wymamrotał Arthur. Przytrzymał Atlas i

skupił na nim całą uwagę.

– Arthurze... – odezwał się Karp.
– Nie teraz! – syknął chłopiec. Kostki jego rąk pobladły, tak mocno ścisnął

zieloną książkę. – Muszę się skupić!

– Arthurze...
Chłopiec nie zwracał uwagi na Karpia, koncentrując się na pytaniu.
Czy istnieje wyjście z tego pokoju, prowadzące z powrotem do Domu?
Atlas uparcie pozostawał zamknięty. Bez Klucza zupełnie nie reagował na

Arthura.

– Arthurze! – ryknął Karp, tak donośnie, że chłopcu zadzwoniło w uszach. –

Nie mogę użyć Atlasu, ale potrafię pomóc ci przy korzystaniu z niego! Przyłóż
prawą dłoń do szkła mojego słoika!

Jebenezer uniósł słój, a Arthur plasnął wnętrzem dłoni w szkło. Karp

natychmiast podpłynął, zrobił okrągły pyszczek i trzykrotnie pocałował
wewnętrzną stronę naczynia, tam, gdzie przylegały doń palce chłopca. Za każdym
razem słoik rozświetlał się coraz bardziej, a część jasności przenikała na zewnątrz i
ogarniała palce Arthura.

background image

– Zadaj pytanie!
Arthur cofnął dłoń i ponownie chwycił Atlas. Powtórzył pytanie. Z taką

determinacją pragnął, by księga się otworzyła, że całkiem przestał zwracać uwagę
na to, co się działo wokół niego.

Przez trzy sekundy nie zdarzyło się nic.
– Musimy mieć... – zaczął Karp, lecz nie skończył. Atłas eksplodował,

otwierając się na oścież. Arthur spadł ze skrzyni na koce, lecz Jebenezer, Suzy, Liść
i inni Rezydenci otaczali go tak gęsto, że nawet nie dotknął podłogi stopami.

Chłopiec nie zwracał uwagi na to, co się z nim dzieje. Śledził równe,

błyskawiczne ruchy pióra niewidzialnego pisarza, kreślącego znaki w Atlasie.
Słowa szybko zapełniały stronicę, a Arthur odczytywał je piskliwym głosem:

– Gabinet kierownika biura Drugiego Działu Rachunkowości Spółki im.

Świętego Dygby został siedmiokrotnie obrócony w bok i pochylony pod kątem
dwunastu stopni ku niemożliwości, co wynikało z niekompetentnie
przeprowadzonego remontu. Istnieją trzy sposoby ujścia z gabinetu. Pierwszy
to statek „Mól”, przez dawne Drzwi Frontowe. Drugie wyjście prowadzi do
Otchłani Nicości i zostało zapieczętowane pod podłogą, dziesięć kroków na
lewo od Drzwi frontowych. Trzecie otwiera się w wieżyczce telegraficznej
Spółki im. Świętego Dygby w dawnym porcie Środy i można je zlokalizować
przez lustrzany tył dawnego schowka archiwum, obecnie przeznaczonego na
szafę garderobianą...

– Nie! – krzyknął Ichabod, lecz jego głos zanikł, stłumiony przez ciżbę

Rezydentów, napierających na szafę.

– Stać! – rozkazał Karp. – Wyznawcy, połączcie ręce!
– Mole, baczność! – zaryczał Spalony Słońcem.
– Modliszki, ani kroku! – wrzasnął Rondel.
I można je aktywować poprzez oddarcie tapety, pokrywającej wnętrze

garderoby – dokończył chłopiec. Z trzaskiem zamknął Atlas, zeskoczył na podłogę
i między Rezydentami przecisnął się do szafy. Był to wielki, dębowy mebel, na
ponad trzy metry wysoki i pięć metrów szeroki.

– Ichabodzie! – zawołał Arthur. – Czy trzeba użyć jakiejś sztuczki, by wejść

do środka?

– Nie, wasza lordowska mość – odparł Ichabod sztywno. Udało mu się

stanąć u boku Arthura, ponownie był spokojny i opanowany. – Najzwyczajniej
przejdź przez środek szafy. Gdybym jednak mógł najpierw usunąć ubrania
kapitana, nim zostaną podeptane...

Przerwał mu donośny trzask. Arthur poczuł, jak podłoga trzęsie się pod jego

stopami. Nie czekał na dalsze słowa Ichaboda, od razu ruszył do lustra.

background image

Szafa była w środku znacznie większa niż na zewnątrz. Na bocznych

ścianach zainstalowano półki na ubrania i buty z cholewami oraz półbuty i
wszelkiego typu dodatki. Tylną ścianę oklejono tapetą o prostym wzorze w
niebieskie kwiaty. Pod ścianą stał szezlong oraz stolik z otwartym żurnalem.

Arthur pośpiesznie podszedł bliżej, odepchnął stolik, a szezlong odciągnął

od ściany. Potem uniósł rękę i szarpnął odstający róg tapety. Odlepiła się bez trudu,
odsłaniając ukryte pod spodem lustra. Arthur zdarł jeszcze większy fragment
papieru, a do pomocy mu rzucili się Suzy, Liść, Jebenezer i nawet Ichabod.
Wszyscy zgodnie zdzierali tapetę.

– A jeśli z drugiej strony jest naprawdę głęboko? – zasępiła się Liść.. – Czy

podczas wynurzenia dostaniemy choroby dekompresyjnej? Czy w Domu istnieje
choroba dekompresyjna?

– Nie wiem! – wysapał Arthur. – Nie mamy wyboru, przyznasz. Musicie

przejść na drugą stronę, gdy tylko zerwiemy papier.

– A co z tobą? – zainteresowała się Suzy.
– Muszę dopilnować, aby wszyscy wyszli – oświadczył. – Ruszajcie, bo tłum

was stratuje.

Gdy tylko niemal całkiem oderwali tapetę, Arthur odebrał Jebenezerowi

słoik z Karpiem i wyszedł z szafy. Od razu zderzył się ze sztywnym murem
wyczekujących Rezydentów, którzy ledwie wytrzymywali na swoich miejscach.
Sytuacja była pod kontrolą za sprawą połączonych wysiłków matów, części
Wyznawców Karpia oraz co bardziej odpowiedzialnych członków załogi.

Arthurowi udało się przecisnąć z powrotem do skrzyni na koce. Stanął na

niej, nie zwracając uwagi na silne wibracje, których odgłos przypominał rzężenie
fatalnie wyregulowanego silnika samochodowego.

– Karpiu, maksymalna głośność – zarządził Arthur. – Powtarzaj, co mówię.
– Tak uczynię – odparł Karp.
– Cisza!
– „Cisza!”
– Nie pchajcie się i czekajcie na swoją kolej!
– „Nie pchajcie się i czekajcie na swoją kolej!”
– Wszyscy zdążą opuścić komnatę!
– „Wszyscy zdążą opuścić komnatę!”
– Słuchajcie uważnie, ale nie ruszajcie się, dopóki wam nie pozwolę!
– „Słuchajcie uważnie, ale nie ruszajcie się, dopóki wam nie pozwolę!”
– Musimy przejść przez dwie ściany luster.
– „Musimy przejść przez dwie ściany luster”.
– Powoli i ostrożnie przechodźcie przez lustra w szafie, a potem przez ich

następną warstwę. Na koniec znajdziecie się pod wodą. Wypłyńcie na powierzchnię
i pomóżcie tym, którzy będą tego potrzebowali.

background image

– „Powoli i ostrożnie przechodźcie przez lustra w szafie, a potem przez ich

następną warstwę. Na koniec znajdziecie się pod wodą. Wypłyńcie na powierzchnię
i pomóżcie tym, którzy będą tego potrzebowali”.

– Wszyscy z tyłu mają stać nieruchomo. Ci, którzy znajdują się przed szafą,

niech powoli ruszają!

– „Wszyscy z tyłu mają stać nieruchomo. Ci, którzy znajdują się przed szafą,

niech powoli ruszają!”

– Gdy przed wami zrobi się luźniej, idźcie spokojnie naprzód! Bez

pośpiechu! Wszyscy się wydostaną!

– „Gdy przed wami zrobi się luźniej, idźcie spokojnie naprzód! Bez

pośpiechu! Wszyscy się wydostaną!”

Arthur bezustannie wydawał polecenia, a Rezydenci sunęli ku lustrzanym

drzwiom szafy. Co pewien czas któryś z nich wpadał w szał i Arthur wstrzymywał
oddech, bojąc się wybuchu paniki, lecz sytuacja wracała do normy, gdyż
spokojniejsi Rezydenci wpychali furiata z powrotem do kolejki.

To trwa zbyt długo, uznał, kiedy musiał zejść ze skrzyni na koce, która pod

wpływem wstrząsów zaczęła się rozpadać na kawałki. Podłoga pod jego stopami
jaśniała brzydką, ciemnoczerwoną barwą. Gdyby nie Niematerialne Buty, z
pewnością poczułby ciepło.

– Idziemy nieco szybciej! – zakomenderował, a Karp powtórzył jego słowa.

Około połowy Rezydentów wydostało się już z komnaty, zrobiło się więc luźniej i
znikło niebezpieczeństwo fatalnego w skutkach zatoru.

Pięć minut później na ścianach pojawiły się czarne, smołowate krople

wielkości głowy Arthura. Podłoga się kołysała, podnosiła się nawet na dwadzieścia
centymetrów.

– Jeszcze szybciej! – krzyknął chłopiec. – Truchtem do szafy, a potem do

środka, gdy zrobi się miejsce!

Postarał się jak najlepiej zademonstrować, co rozumie przez trucht, choć cała

podłoga podrygiwała, a na dodatek nie mógł zginać ukrytej pod krabim pancerzem
nogi. Należało ewakuować jeszcze około dwustu Rezydentów, lecz na
pomieszczenie napierała niewyobrażalna siła. Innymi słowy, „Mól" oraz otaczający
go światek musiały być bliskie ostatecznej destrukcji.

– Czy możesz mi powiedzieć, co się dzieje na zewnątrz? – wyszeptał Arthur

do Karpia, zawczasu cofnąwszy się nieco. Chłopiec bezustannie się uśmiechał i
machał dłonią do biegnących Rezydentów. – Chodzi mi o to, co jest poza
„Molem”, o światek Złocienia.

– Nadal istnieje, bo my jeszcze istniejemy – zauważył Karp. – Poczekaj

chwilę, sprawdzę.

Kilkakrotnie zawirował w słoiku i znieruchomiał.
– Struktura fundamentu pozostaje stabilna, lecz znikły kosmetyczne

background image

elementy, takie jak wzgórza. Imponujące. Ponuremu Wtorkowi brakowało
autentycznego talentu, lecz jego dzieła zawsze były bardzo trwałe.

– Ile czasu nam pozostało?
– Minuty, już nie godziny – odparł Karp. – Nie potrafię powiedzieć nic

bliższego.

– Rozumiem – mruknął Arthur ponuro. W tylnych szeregach Rezydentów

powstał mały zator, więc chłopiec ruszył tam i ujrzał Spalonego Słońcem, Rondla i
kapitana Falę, którzy usiłowali skłonić kapitana Kotapoduchę do pozostawienia
gabloty. Arthur niespecjalnie się zdziwił, że nie widzi Zgodniaka, który z
pewnością uciekł już przez szafę.

– Nie odejdę, jeśli nie zabiorę przynajmniej serca mojej kolekcji – załkał

Kotapoducha. – Wystarczy mi tylko jedna gablota. Pomóżcie mi ją przenieść! Bez
niej nigdzie nie idę.

– Lordzie Arthurze, powiedz kapitanowi, że musi pozostawić znaczki –

nalegał Spalony Słońcem.

– Naprawdę musisz tak postąpić – przytaknął Arthur. – Rozejrzyj się. To

miejsce lada moment czeka zagłada. Musimy się pośpieszyć, a ty powinieneś dać
przykład innym.

– Nie – zaprotestował Kotapoducha uparcie i przywarł do gabloty. – Jeśli

moja kolekcja ma sczeznąć, to odejdę wraz z nią!

– Chyba nie ma wyjścia, trzeba go zostawić – westchnął Arthur i rzucił

okiem na pozostałych Rezydentów. Było ich jeszcze około pół setki przy szafie.
Coraz trudniej było do niej wejść, gdyż podłoga gwałtownie podskakiwała. –
Wszyscy pozostali, przechodzimy na drugą stronę luster!

Odwrócił się i dołączył do stosunkowo spokojnego ogonka, który szybko

znikał w szafie. Arthur z ulgą wsparł się na stojących obok Rezydentach, gdyż bez
ich pomocy z pewnością by upadł. Podłoga podskakiwała całkiem
nieprzewidywalnie.

– Sufit się pochyla, prawda? – spytał, gdy kolejka liczyła już zaledwie

dwudziestu Rezydentów. – W tamtym kącie. Błyskawicznie!

W lewym rogu w głębi pomieszczenia dystans pomiędzy podłogą a sufitem

zmniejszył się o połowę, przy czym sufit przez cały czas opadał, niczym
gigantyczny, przemysłowy młot. W krótkim czasie dotarł do gablot, które tylko
przez moment wytrzymywały napór. Po chwili rozprysły się na wszystkie strony,
rozrzucając wokoło deszcz szkła i metalu.

– Kotapoducho! To już koniec! Idziesz teraz albo nigdy! – wrzasnął Arthur,

zbliżając się do szafy. Stało przed nim zaledwie dwunastu Rezydentów oraz Suzy i
Liść. Arthur gwałtownie odwrócił głowę, na sekundę zapominając o Kotapodusze.

– Przecież kazałem wam przejść! Teraz może się nam nie udać...
Nie zdążył dokończyć, gdy podłoga przełamała się na pół i pośrodku

background image

pomieszczenia powstała szczelina. Z jej głębi wytrysnęło żółte błoto, poprzedzone
chmurami cuchnącego gazu. Kotapoducha pozostał po niewłaściwej stronie, nadal
kurczowo ściskając gablotę.

Arthur wstrzymał oddech, chwycił Liść i Suzy – a może to one chwyciły

jego – i cała trójka przeskoczyła przez lustra szafy. Uczynili to w ostatniej chwili,
bo w moment później szczelina przecięła podłogę jeszcze bardziej. Szafa się
przewróciła.

Wewnątrz ujrzeli splątaną masę podeptanych ubrań i połamanych mebli.

Najgorsze jednak było to, że szafa upadła na front, jej wyłożony lustrami tył stał się
więc sufitem, całkowicie nieosiągalnym, bo zawieszonym cztery metry nad trójką
dzieci.

– Staniecie mi na ramionach... – zaczął tłumaczyć Arthur, ale nie dostrzegł

Spalonego Słońcem, który zaklinował się w rogu. Nie tracąc czasu, młodszy mat
podniósł Liść i cisnął ją prosto w górę, przez lustrzane wrota. Gdy odwrócił się do
Suzy, dziewczyna sama skoczyła, oparła mu stopę na ramieniu i bez pomocy
wybiła się w górę.

Arthur o mało się nie wywrócił, gdy jego opancerzona noga utknęła w

rozrzuconych paltach.

– Uciekaj! – krzyknął do Spalonego Słońcem. Rozpaczliwie usiłował się

wyplątać i tylko pogarszał sytuację. – Uciekaj!

background image

Rozdział 30

Spalony Słońcem rzucił się do ucieczki, ale mocarną ręką złapał Arthura i

przytrzymał go pod pachą. Odbił się od odsłoniętych sprężyn szezlonga i
wykorzystał je jako trampolinę, by wyfrunąć przez lustrzaną bramę wraz z
chłopcem i plątaniną palt.

Wydarzenia rozegrały się tak gwałtownie, że Arthurowi zabrakło czasu na

nabranie oddechu. Nie zdążył też zabezpieczyć naczynia z Karpiem w kieszeni,
więc słoik wypadł. Dostrzegł tylko, jak leci obok niego, potem przeniknął przez
lustro i zagłębił się w wodzie.

Arthur skopał z nóg krępujące palta, lecz Spalony go nie puścił. Ruszył tam,

gdzie zdaniem Arthura powinna być powierzchnia – chłopiec nie widział nic poza
granatową tonią i masami baniek powietrza.

Możemy się znajdować setki metrów pod wodą, pomyślał. Dotarłem tak

daleko i na sam koniec się utopię... Nie uda mi się... Rezydenci sobie poradzą, ale
ja nie. Liść też nie... Wszystko przeze mnie, powinienem był kazać jej opuścić
szpital. Jak teraz wytłumaczę się przed jej rodzicami? Muszę nabrać powietrza,
muszę nabrać powietrza...

Granatowa woda nieoczekiwanie pojaśniała, a chłopiec otrząsnął się z

panicznych myśli. Wszędzie dookoła ujrzał Rezydentów: niektórzy gwałtownie
wymachiwali rękoma i nogami, inni płynęli pieskiem, jeszcze inni po prostu unosili
się na falach.

Potem, zanim zdołał pomyśleć, że światło musi oznaczać bliskość

powierzchni, nagle wypłynął z głębiny. Wystawił głowę, ujrzał jasność, poczuł
zapach powietrza. Odetchnął głęboko i wybuchnął śmiechem, a jednocześnie z
nosa popłynęła mu woda.

Dookoła widział rozkołysane głowy Rezydentów, łagodnie poruszanych

niską falą. Pobieżnie rozejrzał się wśród najbliższych rozbitków, wypatrując
twarzy, które najbardziej pragnął ujrzeć. W końcu je zobaczył. Suzy płynęła w
odległości około dziesięciu metrów od niego. Liść znajdowała się nieco bliżej.
Arthur dostrzegł także słoik po dżemie, w tajemniczy sposób sunący po wodzie,
prosto ku jego dłoni.

– Możesz już mnie puścić – poprosił Spalonego Słońcem. – Dzięki.
– Statek mi przepadł, ale jak dotąd nie straciłem ani jednego pasażera –

oznajmił Spalony. Puścił Arthura, który natychmiast poszedł pod wodę i trzeba go
było z powrotem wyciągać. Dopiero po chwili przypomniał sobie, jak należy
pływać w miejscu, by nie tonąć.

– Wezwałem Utopioną Środę – oświadczył Karp. – Jest już w drodze,

niedługo się zjawi.

background image

– Co takiego? Ona nas pożre! Powinniśmy najpierw wyjść na stały ląd!
– Z pewnością nas nie pożre – pośpieszył z zapewnieniem Karp. – Nie trać

wiary, Arthurze...

Arthur nie słuchał. Wychylił głowę z wody, aby się rozejrzeć. Miał nadzieję,

że ujrzy jakieś oznaki lądu albo statku. Wszędzie dookoła widział jednak tylko
tysiące unoszących się w wodzie Rezydentów, którzy kojarzyli mu się ze
smakowitymi przekąskami dla szaleńczo głodnego Lewiatana.

– W jaki sposób się z nią skontaktowałeś?
– Jestem Wolą. Ona jest Wykonawcą. Skoro wróciłem do Domu, mogę

przemawiać bezpośrednio przez jej umysł, podobnie jak porozumiewałem się z
tobą, Arthurze.

– Powiedz, żeby przybrała ludzką postać – poprosił Arthur. – I nakaż jej, by

poleciła swojej Jutrzence sprowadzić tu jak najwięcej statków. Potrafisz to zrobić?

– Przekażę tę wiadomość bezpośrednio do jej umysłu – zobowiązał się Karp.

– Nie mogę zaręczyć, że przeniknie w całości. Gotowe.

– A umiesz porozumieć się z umysłem kogoś innego? – zainteresował się

Arthur. – Dajmy na to, Szczurów w Wyproście?

Karp przecząco potrząsnął wąsopodobnymi naroślami.
– Nie – odparł. – Jestem z tobą powiązany jako z Prawowitym Dziedzicem, a

Środa jest Wykonawczynią.

– Ziemia!
Okrzyk zabrzmiał z prawej strony Arthura, gdzie pływała grupka

Rezydentów. Chłopiec obrócił się dookoła, lecz miał pewność, co zobaczy, jeszcze
zanim spojrzał.

Prosto ku nim nadciągała Utopiona Środa, niezmiennie gigantyczna i niemal

na pewno wygłodniała.

– Udało się! – Krzyczała Suzy, która płynęła na plecach, mocno chlapiąc

wodą.

– Nie mów „hop” – przestrzegł ją Arthur. – To jeszcze nie koniec.

Najprawdopodobniej zostaniemy pożarci. Środa się nie powstrzyma, jeśli ujrzy tylu
Rezydentów w jednym miejscu. Dla niej jesteśmy jak trzy tysiące precli, podanych
na przekąskę.

– To ona? – zdumiała się Liść, która pływała z wprawą i bardzo

ekonomicznie. Odchyliła się i swobodnie unosiła na wodzie, wykonując okrężne
ruchy rękoma. – Ho, ho! Wielka sztuka!

– Jeśli komuś przychodzą do głowy jakieś światłe myśli, to nadeszła pora, by

je wyartykułować – zauważył Arthur i wypluł nieco słonej wody, która wlała mu
się do ust.

– Szkoda, że nie ma z nami Kapitana – westchnęła Suzy. – Ciekawie byłoby

się przekonać, co jego harpun może zrobić z tak olbrzymim wielorybem.

background image

– Wykluczone! – zaprotestowała Liść. – Nikt przy mnie nie będzie dźgał

harpunem żadnego wieloryba. Należę do Greenpeace...

– Ona nie mówi poważnie, Liść – zwrócił jej uwagę chłopiec. – Zresztą,

Żeglarz i tak by czegoś podobnego nie zrobił. Tak sądzę. Szkoda, że go tu nie ma.
Na jakimś statku, rzecz jasna.

– Żeglarz? – zainteresował się Karp. – Mowa o adoptowanym synu

Architektki? Średnim?

– Tak – potwierdzili jednocześnie Arthur i Suzy.
– Niewykluczone, że potrafiłbym przemówić do jego rozumu – zadumał się

Karp. – Ostatecznie jest spokrewniony z Architektką. Właściwie na tej samej
zasadzie mógłbym też porozumieć się ze Szczurołapem lub z lordem Niedzielą.

– Lord Niedziela! – wykrzyknął Arthur. – Jak to? Czy on... ?
– Jest najstarszym dzieckiem Architektki i Starucha. Był to ich pierwszy

wspólny eksperyment, w którego trakcie Architektka zasiedliła ciało śmiertelnej
kobiety...

– Wystarczy, nie pora na lekcje historii – przerwał mu Arthur. Utopiona

Środa stawała się coraz większa, a radosne okrzyki „Ziemia!”, wydawane przez
Rezydentów, ustąpiły miejsca wrzaskom przerażenia. – Spróbuj nawiązać kontakt z
Żeglarzem! Może uda mu się przypłynąć tu na statku i zabrać nas na pokład, zanim
Środa...

– To nie takie proste – wyznał Karp. – Nie widziałem się z nim od tysiącleci,

a poza tym nie mogę go do niczego zmusić. Na początek muszę spróbować
przypomnieć sobie, jak wygląda. Jestem jednak pewien, że Środa nas nie zje...

– A może spróbujesz użyć amuletu od Żeglarza, który przy sobie nosisz? –

podsunął Spalony Słońcem Arthurowi. – Czy też się wyczerpał?

– Amulet Żeglarza? – spytał Arthur. Wyciągnął go spod ubrania, ponownie

zanurzył się pod wodę i wypłynął, głośno parskając. – Sądzisz, że ten przedmiot
ma moc?

– Tak głosi legenda – potwierdził Spalony. – Doktor Scamandros

powiedziałby więcej, ale go nie ma, podobnie jak naszego zmarłego kapitana
Kotapoduchy.

– Mam nadzieję, że Scamandros żyje – mruknął Arthur. – „Balaena”

zapewne musiała odpłynąć z jakiegoś powodu. Och, ty nic nie wiesz! Doktor
przetrwał potyczkę ze Złocieniem. Uciekł do mnie, a potem... Resztę ci opowiem
później. Co dokładnie głosi legenda na temat tego dysku?

– Podobno wystarczy do niego przemówić, by Żeglarz cię usłyszał –

wytłumaczył Spalony.

– Już to robiłem! – zaprotestował Arthur. – Wielokrotnie, kiedy po raz

pierwszy wpadłem do wody. Karpiu, musisz porozumieć się z Żeglarzem.

– Czy miał siwe włosy, czy też raczej białe? – spytał Karp.

background image

– Moim zdaniem wieloryb się jednak kurczy – zauważyła Suzy.
Wszyscy się obrócili, aby to sprawdzić.
– Bo ja wiem – zastanowił się Arthur. – Chyba jednak wygląda tak jak

przedtem.

– Patrz uważnie – nalegała dziewczyna. – Mniejszy się robi.
– Tak, to prawda – potwierdził Spalony. – Ale czy skurczy się w

dostatecznym stopniu?

– Nawet jeśli się kurczy, to i tak nie powinniśmy jej kusić widokiem

mnóstwa Rezydentów, wystawionych na pożarcie – odparł Arthur. – Dlatego
zabiorę Karpia i wyruszę Środzie na spotkanie. Wszyscy pozostali odpłyną w
przeciwnym kierunku. Zgoda?

– Nie ma mowy – zaprotestowała Liść. – Zostaję z tobą. Jesteś moim biletem

powrotnym do domu.

– A ja chcę zobaczyć, co się stanie – oznajmiła Suzy. – Jeśli Środa powróci

do normalnych rozmiarów, będziemy mogli pomóc ci walczyć z nią, w razie
potrzeby.

– Spalony Słońcem, czy możesz przynajmniej zacząć zbierać Rezydentów i

przygotowywać ich do odpłynięcia?

– poprosił Arthur. – Naprawdę uważam, że pokusa może się okazać zbyt

silna dla Środy.

– Tak jest, wasza lordowska mość – potwierdził Spalony, zasalutował, dłonią

dotykając czoła, i zanurkował.

– Wy dwie powinnyście zrobić dokładnie to samo – podkreślił chłopiec. –

Powiedzieć „tak jest” i odpłynąć.

– Uważaj, bo cię posłuchamy – odparła Liść. – Arthurze, nie musisz

wszystkiego robić sam.

Chłopiec nie odpowiedział. Po prostu ruszył ku nadpływającemu

Lewiatanowi. W skrytości ducha cieszył się jednak, że nie jest sam. Poza tym
Środa faktycznie się kurczyła, liczył więc na to, że wszystko pójdzie dobrze.

– Nie muszę zatem podejmować prób przeniknięcia umysłu Żeglarza? –

zapytał Karp. – Czy odzyskałeś wiarę we mnie?

Arthur wypluł trochę wody.
– Tak – przyznał. – Można tak to ująć.
Znieruchomiał i dla odpoczynku przez chwilę unosił się w miejscu. Potem

popatrzył za siebie. Rezydenci bardzo powoli wyruszali w przeciwnym kierunku,
jednak nie tylko to przykuło uwagę chłopca.

– Czyżbym na horyzoncie dostrzegł statek? – spytał.
– Trzymasztowa brygantyna, pod pełnymi żaglami – objaśniła Liść,

osłaniając dłonią oczy. – Jak widzisz, nie zasypiałam gruszek w popiele na
pokładzie „Modliszki”. Albert... Albert był też dobrym nauczycielem.

background image

– Chłopiec okrętowy! – wymamrotał Arthur, nagle ogarnięty przerażeniem. –

Nie widziałem go! Nie zostawiliśmy go, prawda?

– Nie – westchnęła Liść bardzo cicho. Jej oczy poczerwieniały, choć Arthur

nie dostrzegł łez na mokrej od morskiej wody twarzy dziewczyny. – On... Albert...
zginął podczas ataku Złocienia na statek. Usiłowałam o tym nie myśleć... Dlatego
chcę wracać. Nie mam ochoty na następne przygody.

Arthur milczał. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć ani co zrobić.
– Żył bardzo długo – wyjaśniła Suzy. – Pewnie po wielekroć dobrze się

bawił, nawet jeśli nie pamiętał dziesiątej części tych uciech. Wszystko to z powodu
czyszczenia między uszami. Tak jak my, wszystkie inne dzieci Szczurołapa,
zmarłby dawno temu, gdyby mieszkał na starej Ziemi. Pamiętaj, to, czego cię
nauczył, na zawsze pozostanie przy tobie. Powtarzamy sobie te słowa, kiedy jedno
z nas odchodzi.

– Utopiona Środa jest już blisko! – zagrzmiał Karp nieoczekiwanie. –

Nadeszła pora, by uwolnić mnie! Lordzie Arthurze, zechciej odkręcić wieczko
słoja.

Arthur otarł oczy, mocno machnął nogami i podniósł słoik.
– Złocień nie żyje, a jego restrykcje odeszły wraz z nim – zauważył Karp. –

Przywykłem do tego miejsca, niemniej dłużej nikt mnie nie będzie więził.

Chłopiec się zanurzył, zdejmując zakrętkę, lecz Liść i Suzy pomogły mu

wypłynąć na powierzchnię. Wierzgały znacznie skuteczniej niż Arthur, był im więc
wdzięczny za pomoc, choć od czasu do czasu ich kopniaki trafiały w niego.

Karp wypłynął na wolność. Drobna, złota rybka skierowała pyszczek ku

nadciągającemu pędem wielorybowi.

– Środo! – zaryczał Karp. – Ja, Trzecia Część Woli Naszej Najwyższej

Stwórczym, Najważniejszej Architektki Wszechrzeczy, wzywam cię, byś wypełniła
ciążący na tobie obowiązek, przynależny Wykonawczyni rzeczonej Woli!

Utopiona Środa zwolniła i zaczęła się kurczyć w szybszym tempie, choć

nadal zmierzała przed siebie. Gdy pozostało jej do pokonania jeszcze tylko dziesięć
metrów, miała rozmiary zniekształconego delfina. Zwierzę wyskoczyło z wody, a
gdy opadło, było już kobietą, która stanęła na falach niczym na stałym lądzie.

Nie przypominała zdeformowanej, bryłowatej istoty, którą Arthur widział

wcześniej. Była piękna i elegancko ubrana w suknię z lśniącej masy perłowej. W
dłoni kobiety jaśniał Trzeci Klucz w formie trójzębu. Tylko niekontrolowane
drżenie tej dłoni oraz błękitna krew, sącząca się z przygryzionej wargi, świadczyły
o tym, ile Środę kosztuje utrzymanie takiego reprezentacyjnego wyglądu.

– Ja, Środa, Wykonawczyni Woli Najważniejszej Architektki Wszechrzeczy,

potwierdzam, że rozpoznaję Trzecią Część Testamentu i zapytuję, w czyje ręce
mam złożyć to, co mi powierzono?

Arthur wiedział, co powinno nastąpić dalej. Bez przypomnienia ze strony

background image

Karpia, podtrzymywany przez Liść i Suzy, mówił szybko, lecz wyraźnie.

– Ja, Arthur, namaszczony na Dziedzica Królestwa, przejmuję ten Klucz, a

wraz z nim Mistrzostwo Morza Granicznego. Przejmuję je krwią i kością, podczas
walki, z prawdy, z testamentu i wbrew wszelkim przeciwnościom.

Trójząb wyfrunął Środzie z ręki i wpadł w dłoń Arthura. Gdy zacisnął wokół

niego palce, poczuł, jak Suzy i Liść go puszczają, a on sam unosi się ponad wodę.

W tej samej chwili Utopiona Środa krzyknęła z bólu i zgięła się wpół,

zanurzając w wodzie. Chwyciła się za brzuch i przetoczyła, a jej ręce i nogi zaczęły
puchnąć jak balony.

– Bądź taka jak dawniej – rozkazał Arthur, kierując w jej stronę Trzeci

Klucz. – Kiedy nie bywałaś głodna, kiedy jeszcze była tu Architektka.

Opuchlizna ustąpiła, lecz Środa nadal zwijała się z bólu i tonęła.
– Pływaj! – rozkazał chłopiec. Poczuł drżenie trójzęba w dłoni, a morze

wokół Środy momentalnie przybrało intensywnie niebieską, wyrazistą barwę.
Środa wyskoczyła na powierzchnię, ściskając się za żołądek.

– Za późno, lordzie Arthurze – zaskrzeczała Rezydentka. – Jestem zatruta od

środka. Nicość zżera moje ciało i kości, wkrótce sczeznę! Dziękuję ci jednak, bo
nie chciałam takiego końca, jaki mi groził, kiedy byłam gigantem, niemal
ogłupiałym z głodu. Niech twe rządy nad moim Morzem Granicznym będą zacne,
lordzie Arthurze!

Gdy mówiła, w jej ustach zamigotał mały, przypominający klejnot

przedmiot. Drżał na jej wardze na tyle długo, że Arthur mógł go rozpoznać. W
chwili gdy rzecz spadła, skierował na nią moc Trzeciego Klucza.

– „Balaena” – powiedział, aby jednoznacznie określić, do kogo kieruje

polecenia. – Podpłyń tutaj, nie zmieniając swoich rozmiarów do czasu wypełnienia
rozkazu.

Machnął trójzębem, a wówczas mały, metalowy przedmiot o wyglądzie

cygara popłynął w powietrzu nad wodą. Arthur opuścił trójząb, a wtedy łódź
podwodna powoli opadła. Gdy dotknęła fal, woda rozprysła się na wszystkie strony
w ogromnym wybuchu, z którego wynurzył się normalnej wielkości okręt, nieco
pokiereszowany, lecz cały.

Arthur ponownie popatrzył na Utopioną Środę, ale pozostała po niej

wyłącznie okropna, oleista plama Nicości, która pod wiatr zmierzała ku Liść i
Suzy.

Chłopiec wycelował trójząb, rozkoszując się uczuciem przenikającej go

potęgi.

– Powróć do Otchłani! – rozkazał. W odpowiedzi morze zamigotało złociście

i wszystkie pozostałości Utopionej Środy znikły bez śladu.

background image

Rozdział 31

Oszołomiony Arthur nie mógł się ruszyć przez co najmniej minutę po tym,

jak pozbył się Nicości. Zdarzenia rozegrały się błyskawicznie, a teraz jeden z
siedmiu Wykonawców Woli Architektki był nie tylko pokonany, lecz w dodatku
martwy.

Trzeci Klucz do Królestwa spoczywał w dłoni Arthura.
– A gdybyś tak pomógł nam wszystkim chodzić po wodzie? – w końcu

zaproponowała Suzy, nie mogąc się doczekać, aż Arthur przestanie stać jak posąg i
gapić się na trójząb w dłoni.

– Przepraszam – wymamrotał. Machnął bronią i wyobraził sobie, że Suzy i

Liść wynurzają się z fal. Tak się stało, lecz obie dziewczyny wystrzeliły na
wysokość około siedmiu metrów i ponownie wpadły w toń, zanurzając się do pasa.
Dopiero po chwili stanęły na wodzie jak należy.

– Co dalej? – zapytała Liść.
– Musimy objąć dowództwo nad tym statkiem i szybko dotrzeć do Portu

Środy – wyjaśnił Karp, który nagle urósł do podobnych rozmiarów jak wtedy, gdy
Arthur ujrzał go po raz pierwszy. – Czeka nas dużo pracy do nadzorowania. Ha, ha.
Przepraszam. Czeka nas mnóstwo roboty. Należy powołać nowego Południka i
Zmierzchnika. Będę musiał udać się na spotkanie z Pierwszą Damą, mając na
względzie, hm, scalenie moich akapitów w większą całość. Mam uzasadnione
podejrzenia, że Morze Graniczne rozlało się na obszary, do których nie powinno
docierać, trzeba będzie zatem ponownie ustalić jego limity. Sądząc po łupach
Złocienia, zaistniał zakrojony na szeroką skalę handel, nielegalny i niebezpieczny,
pomiędzy Domem a Poślednimi Królestwami. Tę sprawę należy uregulować...

Karp kontynuował, ale Arthur nie słuchał. Na powierzchnię wody, tuż przed

dziobem „Balaeny” wypływało mnóstwo przedmiotów. Były to zagubione rzeczy,
które wynurzały się z głębin. Uwagę Arthura przykuł jeden z nich, mały i okrągły,
w nietypowym odcieniu koloru żółtego. Chłopiec zbliżył się do niego, nie
zwracając uwagi na ostrzegawczy okrzyk Karpia.

Przedmiotem okazał się pluszowy, żółty słoń, który spał, zwinięty w kłębek.

Jego głowa i trąba były nagie, bo żółty plusz w tych miejscach zupełnie się wytarł.

Arthur podniósł swoją dawną własność. Jedyną zabawkę, którą przed

śmiercią ofiarowali mu prawdziwi rodzice. Bawił się nią latami, lecz zgubił ją
podczas pikniku, zorganizowanego z okazji jego piątych urodzin. Przyczyną utraty
słonia był pośpiech, bo deszcz zmusił ich do nagłego powrotu. Bob i Emily szukali
pluszaka przez cały następny dzień, a jego starsi bracia i siostry jeszcze kilka razy
powracali w to samo miejsce, by kontynuować poszukiwania, lecz słoń zginął na
dobre.

background image

Arthur wsunął przytulankę do kieszeni i odwrócił się do towarzyszy. W tej

samej chwili za plecami chłopca odskoczyła pokrywa włazu w kiosku „Balaeny”. Z
łodzi wygramolił się Szczur z głową owiniętą zakrwawionymi bandażami. Gdy
znalazł się już na zewnątrz, sięgnął do środka jednostki i pomógł wyjść doktorowi
Scamandrosowi.

– Lordzie Arthurze! Sukces! Pokonałeś Utopioną Środę! – zakrzyknął

doktor.

– Pomogła mi – odparł Arthur. – Cieszę się, że nic ci nie jest, doktorze. Co

się stało?

– Ech, długo by gadać – westchnął Scamandros i zszedł na kadłub jednostki,

aby nie tarasować drogi Szczurom. Kilku członków załogi wyłoniło się z kiosku i
opuściło na wodę pneumatyczną tratwę. – Obawiam się, że ta łajba trzyma się tylko
za sprawą mojej mizernej magii, która zresztą przestaje już wystarczać. Lordzie
Arthurze, czy właściwie nie mógłbyś... ?

Chłopiec podniósł Klucz i wycelował go w łódź podwodną.
– Nie toń!
Ręka mu zadrżała, gdy wydawał polecenie. Ze zdumieniem poczuł, że

utrzymanie trójzębu wymaga od niego wysiłku. Klucz zadrżał chłopcu w dłoni i
stał się nieprzyjemnie ciepły.

– Skażenie Nicością – sapnął Scamandros, ze szczurzą pomocą pakując się

na tratwę. – Gdy wszyscy wyjdą, najlepiej poślij łajbę na dno.

Arthur skinął głową. Złapał Klucz drugą ręką, a i tak musiał wytężyć się ze

wszystkich sił, aby utrzymać go w poziomie. Odnosił wrażenie, że trójząb jest
czymś w rodzaju dźwigni, podtrzymującej wyjątkowo ciężki ładunek.

Kiosk sprawiał wrażenie opuszczonego. Klucz powoli opadał coraz niżej, a

gdy Arthur uznał, że nie da rady utrzymać go ani chwili dłużej, z włazu wyskoczył
OGoniasty i wpadł prosto do wody. W tym samym momencie tratwa odbiła od
kadłuba łodzi, a Scamandros bez czucia padł na plecy. Wielkie fragmenty
„Balaeny” natychmiast się pokruszyły i odpadły.

– Dalej – mruknął Arthur. – Wracaj do Otchłani.
Jednostka zapadła się w sobie i na sekundę przeobraziła w małą, ciemną

gwiazdę. Potem i ona znikła.

Arthur wsunął lewą dłoń do kieszeni i pogłaskał miękkie, syntetyczne futro

słonia, porównując ciężar zabawki i Klucza w prawej ręce. Nadal czuł moc Klucza,
łagodnie przenikała mu dłoń. Potęga magicznego przedmiotu go przeobrażała,
czyniła z niego Rezydenta. Uniemożliwiała bycie człowiekiem.

Tak długo, jak długo korzystał z Klucza.
– Hej, ho, Arthurze!
Autorem pozdrowienia nie był Karp. Ktoś krzyknął równie donośnie, może

nawet głośniej, ale znacznie niższym głosem. Arthur drgnął i rozejrzał się dookoła.

background image

Trzymasztowa brygantyna zwijała żagle w odległości zaledwie stu metrów, a

jej dowódca nawoływał z pokładu rufowego. Nie używał przy tym tuby
nagłaśniającej. Kapitan był wysoki i mocarny, w dłoni ściskał harpun, który
migotał i lśnił nieziemskim światłem.

– Przybyłem szybko jak wiatry, które niosły mnie przez tuzin światów! –

zawołał Żeglarz. – Widzi mi się jednak, że żadnej pomocy nie potrzebujesz, bo
chadzasz tam, gdzie inni muszą pływać albo stać na drewnianym pokładzie.

Arthur z niedowierzaniem pokręcił głową. Tyle czasu pełen trwogi prosił go

o pomoc i liczył na to, że amulet coś uczyni, a Żeglarz przybył dopiero teraz!

– Nie zamierzam długo chodzić po wodzie! – krzyknął chłopak i zatknął

Trzeci Klucz za pasek. Gdy tylko wypuścił przedmiot z ręki, zaczął ponownie
tonąć, a wraz z nim Suzy i Liść. – Jak widzisz, ktoś musi nas zabrać na pokład –
zawołał, zanim woda zalała mu usta. – Nas i trzy tysiące Rezydentów. Powinniśmy
jak najszybciej dotrzeć do Portu Środy.

– Zapraszam cię do siebie – odparł Żeglarz. – Jeśli chodzi o twoje trzy

tysiące Rezydentów, niedaleko z tyłu śpieszy pięć jednostek pierwszorzędnych
Szczurów. Przyjmą pasażerów za stosowną opłatą.

– Środowy Południk ureguluje rachunek – zapewnił go Arthur. Brygantyna

wyraźnie się zbliżyła, nie musiał więc już tak głośno krzyczeć.

– Środowy Południk nie istnieje! – zaprotestował Karp.
– Niegdyś nazywał się Spalony Słońcem – wyjaśnił Arthur. –

Formalnościami zajmiemy się po dotarciu na brzeg, pod warunkiem że interesuje
go ta posada. Będzie też nowy Zmierzchnik, jeśli wyrazi na to chęć, gdy odzyska
przytomność. Mam na myśli Rezydenta, znanego jako doktor Scamandros.

– Niebywałe odstępstwo – podsumował Karp. – Wierzę, że w takich

sprawach powinieneś konsultować się ze mną.

– Wierz w co chcesz – mruknął Arthur, pochylił głowę i wykonał kilka

pływackich ruchów, aby zbliżyć się do siatki, przerzuconej przez burtę brygantyny.
– Do zobaczenia w Porcie Środy. Tylko się pośpiesz!

– Co takiego? – osłupiał Karp. – Co zamierzasz uczynić?
– Wracam do domu – wyjaśnił chłopiec. – Muszę wiedzieć, czy wszystko

tam w porządku. Potem jeszcze się tu zjawię, aby zmierzyć się z Panem
Czwartkiem. Trzeci Klucz zatrzymuję, chwilowo. Nie planuję z niego zbyt często
korzystać.

– Ależ jesteś potrzebny tutaj! – zaprotestował Karp. Wybałuszał ślepia na

Arthura tak, jak tylko ryby o wybałuszonych ślepiach potrafią. – Klucz musi być
tutaj. Bez niego zostanie zachwiana równowaga pomiędzy Morzem Granicznym,
Królestwami i Nicością!

Arthur zaczął wdrapywać się na siatkę, Suzy i Liść deptały mu po piętach.

Nagle zawisł nieruchomo, wpatrzony w Karpia.

background image

– Potrzebuję go! – krzyknął. – Mam dość bezsilności, kiedy zjawiają się

Potomne Dni, atakują moich bliskich, mój świat, albo ciągną mnie tutaj i wpędzają
w kłopoty. Jak powiedziałem, tylko na chwilę zajrzę do domu i upewnię się, czy
wszystko gra. Potem wrócę. Nie chcę, ale wiem, że muszę.

Ponownie ruszył na górę, ale na pokładzie ponownie spojrzał w dół, na

Karpia.

– Dlatego daj mi spokój! – dodał.
– Nie licz na to – poradziła mu Liść. – Potomne Dni też ci nie odpuszczą.
– Wiem! – prychnął Arthur. – Wiem...
– Usilnie proszę o wybaczenie – przerwała mu Suzy głosem dobrze ułożonej

pensjonarki. – Niezwłocznie muszę znaleźć jakiś stosowny przyodziewek, aby się
weń przebrać. Panno Liść, za pozwoleniem, mogłabym zaopatrzyć w sukienkę
także ciebie.

– W sukienkę? – zdębiała Liść. – Niby czemu miałabym wkładać sukienkę?
– Obiecała Pierwszej Damie, że na Morzu Granicznym będzie się

przyzwoicie zachowywać – wyjaśnił Arthur pośpiesznie. – To jeszcze jeden
uzasadniony powód, aby się stąd zmywać.

– W rzeczy samej, pałam chęcią powrotu – zapewniła ich Suzy i lekko

kiwnęła głową. Popędziła po pokładzie, przystając tylko po to, aby dygnąć przed
Żeglarzem. Wilk morski uchylił czapki i zarechotał, zanim podszedł do Arthura i
podał mu rękę. Mocno uścisnęli sobie dłonie.

– Którędy droga, lordzie Arthurze? – zapytał Żeglarz. – Mam zamiar opłynąć

Morze Graniczne, bo dawno nie żeglowałem po tych wodach. Chętnie jednak
wysadzę cię wszędzie tam, gdzie zechcesz.

– Choćby na Ziemi? – Liść postawiła sprawę jasno.
Żeglarz zatopił w niej przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu.
– Chłopak okrętowy z reguły winien dodawać słowa „panie kapitanie” na

końcu pytania – upomniał ją dowódca. – Tak, mogę pokierować ten statek ku
Ziemi, gdyż gdziekolwiek wody Morza Granicznego obmyją linię brzegową, tam
mogą ponownie wrócić. Nie uważam jednak takiego posunięcia za właściwe.
Morze Graniczne już się rozpłynęło nazbyt daleko. Ryba trafiła w sedno. Brzegi i
granice tego morza należy ograniczyć Trzecim Kluczem.

– Wrócę z nim – zaprotestował Arthur. – Tymczasem jednak, czy możesz nas

zabrać do Portu Środy, abyśmy windą dostali się do Niższego Domu?

– Tak jest – potwierdził Żeglarz. – Niechże będzie i Port Środy.
– Dokąd chcesz się przedostać z Niższego Domu? – chciała wiedzieć Liść.
– Przejdziemy przez Frontowe Drzwi – wytłumaczył jej chłopiec

zmęczonym głosem. Ugiął lewą nogę i popatrzył z góry na krabi pancerz. Mógłby
go usunąć Trzecim Kluczem, lecz wolał zaczekać do ostatniej chwili. Czuł, że
trudno mu będzie wyjaśnić, co się stało z poprzednim odlewem. – Potem prosto do

background image

szpitala. Obyśmy znaleźli się na miejscu kilka sekund po tym, jak znikliśmy.

– Cały czas będzie środa?
– Aha.
– Najdłuższa środa w moim życiu – westchnęła Liść. – Z radością wrócę do

domu.

– Ja też – mruknął Arthur.

background image

Rozdział 32

Arthurze, czy na pewno dobrze się czujesz? – zapytała Emily. Ponownie

kręciła się niespokojnie przy jego łóżku.

Chłopiec popatrzył na nią, ale nic nie powiedział i nie spojrzał jej w oczy

Emily odwróciła się, aby sprawdzić odczyty na sprzęcie diagnostycznym
ustawionym przy łóżku.

– Ejże, synu – przemówił Bob z drugiej strony. – Wystarczy powiedzieć, że

wszystko gra. Wiem, że eksplozja głównej rury doprowadzającej wodę musiała być
dla ciebie wstrząsem, ale już jesteś po badaniach i wiadomo, że nie odniosłeś
obrażeń.

Arthur przetoczył się na brzuch i ukrył twarz w poduszce. Emily i Bob

wymownie popatrzyli sobie w oczy nad plecami chłopca.

– Na moment wyjdziemy na dwór – westchnęła Emily i ruchem głowy

wskazała drzwi. – W razie czego będziemy nieopodal.

– Poza tym tędy nie przebiegają żadne rury – dodał Bob. – Sprawdziłem. Nic

się nie może zdarzyć.

Rodzice Arthura wyszli cicho i zamknęli za sobą drzwi. Na korytarzu

głęboko odetchnęli.

– Nigdy taki nie był – jęknęła Emily. – Przenigdy, nawet wtedy, gdy prawie

stracił przytomność, a cały zespół ludzi pracował nad przywróceniem mu pracy
płuc.

– Całe to zdarzenie wydaje mi się mocno zastanawiające – wyznał Bob. –

Chłopak musiał przeżyć silny wstrząs. Nikt nie potrafił mi wyjaśnić, dlaczego w
pionowej rurze wodociągowej tak gwałtownie podskoczyło ciśnienie.

– Cięcia budżetowe – odparła Emily słabym głosem. – Szpital od lat

wymaga dofinansowania. Tylko niech mi ktoś wytłumaczy, czemu Arthur nic nie
mówi. Jest jakiś taki... Sama nie wiem. Po prostu nie przypomina siebie.

W pokoju szpitalnym Bezskóry Chłopiec wyszczerzył zęby w szerokim

uśmiechu i uwolnił iluzję mięśni, pokrywającą połowę jego ciała. Nieistniejąca
część zniknęła, odsłaniając rudą ochrę kości szkieletu.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nix Garth Klucze do Królestwa 03 Utopiona Środa
Klucze do Królestwa 03 Utopiona Środa Nix Garth
2012 03 14 Środa Po Manifie
Nix Garth Klucze do Królestwa 02 Ponury Wtorek
Nix Garth 01 Pan Poniedzialek
Klucze do królestwa 06 Dostojna sobota Nix Garth
Nix Garth 02 Ponury Wtorek
2012 03 14 Środa Po manifie
Garth Nix Cykl Stare Królestwo (2) Lirael
Garth Nix Cykl Stare Królestwo (1) Sabriel
Garth Nix Cykl Stare Królestwo (3)?horsen
03 Tydzień zwykły, 03 środa
Garth Nix Bad Luck, Trouble, Death, and Vampire Sex
Garth Nix Bad Luck
Garth Nix Across The Wall
Garth Nix Holly and Iron
Garth Nix Holly and Iron

więcej podobnych podstron