background image
background image

Garth Nix

Garth Nix

Utopiona środa

Utopiona środa

Drowed Wednesday 

Klucze do królestwa 3

Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska

background image

Dla Anny, Thomasa

Całej mojej rodziny i przyjaciół

background image

Prolog

„Latająca   Modliszka”,   trójmasztowiec   o   zielonych   żaglach, 

opalizujących za dnia i w nocy, był żaglowcem szybkim i na dodatek fortuna 
mu sprzyjała. Okręt pływał po wodach Morza Granicznego w Domu, co 
oznaczało, że mógł podróżować po oceanach, morzach, jeziorach, rzekach i 
wszystkich innych żeglownych akwenach na dowolnie wybranym spośród 
milionów świecie w Poślednich Królestwach.

Podczas tego rejsu „Latająca Modliszka” przecinała granatowe wody 

Morza Granicznego w drodze ku Portowi Środy. Ładownie żaglowca pełne 
były towarów zakupionych poza Domem, a także chorób wydobytych z wód 
Morza. W lukach skrywały się prawdziwe rarytasy: herbata, wino, kawa, 
przyprawy,   smakołyki   dla   Rezydentów.   W   skarbcu   umieszczono 
najwspanialsze   precjoza:   kaszle,   katary,   paskudne   wysypki,   osobliwe 
bakcyle   jąkania.   Wszystko   to   transportowano   pod   postacią   pigułek, 
proszków do wdychania, a także talizmanów z wielorybich fiszbinów.

Tak   kosztowny   ładunek   spowodował   pewną   nerwowość   załogi. 

Żeglarze byli niespokojni i mieli przekrwione białka od czuwania. Morze 
Graniczne nie należało do bezpiecznych już od kilku tysięcy lat, czyli od 
niefortunnej transformacji Pani Środy i późniejszego zatopienia dawnej linii 
brzegowej.   Doszło   wówczas   do   zaginięcia   Środowego   Południka   i 
Zmierzchnika, a także wielu innych jej sług, którzy sprawowali pieczę nad 
Morzem Granicznym.

Na   granatowej   toni   roiło   się   obecnie   od   nielicencjonowanych 

handlarzy i poszukiwaczy skarbów, którzy skwapliwie korzystali z okazji, 
by   parać   się   piractwem.   Na   domiar   złego   Morze   dało   schronienie   także 
korsarzom z krwi i kości, którzy w niewiadomy sposób przedarli się przez 
Pas Burz i z jakiegoś ziemskiego oceanu wpłynęli na Morze Graniczne.

Owi   piraci   pozostali   śmiertelnikami   (w   przeciwieństwie   do 

Rezydentów),   niemniej   udało   im   się   częściowo   przyswoić   magię   Domu. 
Bezmyślne obcowanie z Nicością sprawiło, że stali się niebezpieczni, a gdy 
działali w większej gromadzie, ludzka zajadłość i durne wykorzystywanie 
opartych na Nicości zaklęć zwykle zapewniały im zwycięstwo w walce z 
ostrożniejszymi Rezydentami.

Obserwatorów na „Latającej Modliszce” rozmieszczono w bocianich 

gniazdach   na   trzech   masztach,   do   tego   jeden   stał   na   dziobie   i   kilku   na 
tylnym pokładzie. Zadaniem każdego strażnika było wypatrywanie piratów, 
zwracanie uwagi na nietypowe zjawiska atmosferyczne i pilnowanie, czy nie 

background image

doszło   do   najgorszego:   pojawienia   się   Utopionej   Środy,   jak   obecnie 
nazywano Panią Środę.

Większość żeglujących po Morzu Granicznym statków dysponowała 

niekompetentnymi obserwatorami i kiepską załogą. Po Potopie wody Morza 
Granicznego   zalały   ponad   dziewięćdziesiąt   procent   nabrzeży   portowych, 
magazynów,   kantorów   i   biur.   Ponad   tysiąc   wyżej   usytuowanych 
pomieszczeń pośpiesznie przerobiono na statki. Te ostatnie zapełnili dawni 
ładowacze,   urzędnicy,   sekretarze,   rachmistrze,   gryzipiórki,   sprzątacze   i 
zarządcy. Choć wszyscy oni mieli za sobą kilka tysięcy lat praktyki, i tak nie 
sprawdzali się w roli marynarzy.

Z   załogą   „Latającej   Modliszki"   sprawy   wyglądały   inaczej.   Statek 

należał   do   floty   czterdziestu   dziewięciu   jednostek   pływających 
zamówionych przez Architektkę i zbudowanych według jej projektu. Załoga 
wywodziła się z grona Rezydentów żeglarzy, stworzonych specjalnie po to, 
by pokonywać fale Morza Granicznego, a nawet zapuszczać się poza jego 
rejony. Kapitanem był nikt inny, tylko sam Herakliusz Fala, numer 15 287 w 
hierarchii ważności Domu.

Kiedy   więc   obserwator   z   marsa   na   bezanmaszcie   krzyknął:   „Coś 

wielkiego...   eee...   bez   przesady...   płynie   do   dziobowej   bakburty...   pod 
wodą!”, wówczas kapitan i załoga zachowali się jak starzy wyjadacze.

–   Wszyscy   na   pokład!   –   ryknął   mat,   który   pełnił   wachtę.   –   Na 

stanowiska!

Jego  wrzask  został   podchwycony  przez  wachtę  oraz  marynarzy   na 

pokładzie, a kilka sekund później zabrzmiał ostry warkot werbla – to junga 
cisnął kapitańskie buty, które właśnie pucował, oraz pastę do nich, i chwycił 
pałeczki.

Rezydenci wylegli spod pokładu. Część skoczyła na wanty i ruszyła w 

górę,   chcąc   w   razie   potrzeby   skorygować   żagle.   Niektórzy   stanęli   przy 
zbrojowni,   aby   chwycić   za   kusze   i   szable.   Inni   pognali   do   dział,   by   je 
załadować   i   wytoczyć;   niestety,   „Latająca   Modliszka”   dysponowała 
zaledwie ośmioma czynnymi armatami spośród szesnastu. Działa oraz proch 
strzelniczy,   który   sprawdzał   się   w   warunkach   Domu,   były   niesłychanie 
trudne   do   zdobycia,   a   materiały   wybuchowe   zawsze   zawierały 
niebezpieczne drobiny Nicości. Od obalenia Ponurego Wtorka, co zdarzyło 
się rok i dwa miesiące wcześniej, proch pozostawał towarem deficytowym. 
Niektórzy   powiadali,   że   zaprzestano   jego   produkcji;   zdaniem   innych 
tajemniczy   lord   Arthur,   obecnie   władca   Niższego   Domu   i   Odległych 
Rubieży, gromadził zapasy na wojnę.

Kapitan Fala wspiął się na rufówkę, gdy na główny pokład wytaczano 

armaty. Ich pomalowane na czerwono koła skrzypiały jakby z dezaprobatą. 

background image

Dowódca, nawet boso, był nietypowo wysokim Rezydentem i zawsze nosił 
pełne umundurowanie admiralskie, zabrane z pewnego państewka, w małym 
światku, w odległym zakątku Poślednich Królestw. Uniform miał turkusową 
barwę,   był   mocno   wcięty   w   pasie,   a   na   ramionach   i   mankietach   lśniły 
ogromne ilości plecionego złota. W efekcie kapitan Fala błyszczał jeszcze 
jaskrawiej niż zielone żagle jego okrętu.

– Co się dzieje, panie Rondel? – spytał starszego mata, Rezydenta o 

podobnym   wzroście,   lecz   znacznie   mniej   przystojnego.   Swego   czasu,   w 
wyniku   eksplozji   materiałów   wybuchowych   wymieszanych   z   Nicością, 
Rondel   stracił   wszystkie   włosy   i   ucho.   Jego   naga   czaszka   poorana   była 
szramami.   Niekiedy   wkładał   fioletową   czapkę   z   wełny,   lecz   członkowie 
załogi twierdzili zgodnie, że wówczas wygląda jeszcze gorzej.

– Tajemniczy  obiekt pod wodą od bakburty dziobowej – oznajmił 

mat, przekazując kapitanowi lunetę. – Po mojemu ma ze trzydzieści metrów 
z okładem i mknie bardzo szybko. Może nawet z prędkością pięćdziesięciu 
węzłów.

– Rozumiem. – Kapitan przyłożył do oka lunetę. – To musi być... tak. 

Jaśnie pani skierowała do nas posłańca. Panie Rondel, proszę odwołać alarm 
i przygotować ludzi na uroczyste powitanie dostojnego gościa. Och, i niech 
Albert przyniesie mi buty.

Pan Rondel wyryczał rozkazy, a kapitan Fala ponownie uniósł lunetę i 

wycelował   ją   w   nadpływający   obiekt.   Przez   potężne   soczewki   wyraźnie 
widział ciemnozłote cygaro sunące pod wodą ku okrętowi. Początkowo nie 
sposób było określić, co tak sprawnie napędza tę jednostkę, lecz w następnej 
chwili jej złociste skrzydła wystrzeliły do przodu i odepchnęły wodę, dzięki 
czemu obiekt gwałtownie przyśpieszył, pozostawiając za sobą kłęby piany.

–   Lada   moment   się   wynurzy   –   wymamrotał   jeden   z   żeglarzy   do 

towarzysza za kołem sterowym, przed którym stał kapitan. – Wspomnisz 
moje słowa.

Miał rację. Z toni wychynęły wielkie skrzydła i uderzyły powietrze. 

Morze   zawirowało   i   wyskoczył   z   niego   giętki   potwór,   wysoko, 
zdecydowanie powyżej marsa grotmasztu „Latającej Modliszki”. Otrząsnął 
się z wody, która lunęła niczym przelotny deszcz, a potem okrążył okręt, 
powoli opadając ku rufówce.

Z   początku   stwór   przypominał   złocistego,   uskrzydlonego   rekina   o 

miękkich ruchach i groźnej, zębatej paszczęce. Kołując, kurczył się jednak, 
jego cygarowate cielsko wybrzuszało  się i przeobrażało, a złocisty  blask 
skóry ustępował innym barwom. W rezultacie potwór przybrał z grubsza 
ludzką postać, choć zachował złote skrzydła.

Gdy te przestały bić powietrze, gość postawił stopę na pokładzie i 

background image

zmienił się w niebywale piękną kobietę. Nawet chłopiec okrętowy wiedział, 
że to wysokiej rangi Rezydentka. Nieznajoma miała na sobie strój do jazdy 
konnej z brzoskwiniowego aksamitu z rubinowymi guzikami oraz buty ze 
skóry rekina i pozłacane ostrogi. Jej płowe włosy były ukryte pod srebrną 
siatką; szpicrutą z długiego ogona aligatora albinosa nerwowo uderzała o 
udo.

– Kapitanie Fala?
–   Środowa   Jutrzenko.   –   Kapitan   skłonił   się   nisko,   jednocześnie 

wysuwając   bosą   stopę.   Albert,   który   przybył   odrobinę   poniewczasie, 
wykonał ślizg po pokładzie i w pośpiechu usiłował wepchnąć tę stopę w 
przyniesiony but.

– Nie teraz! – syknął Rondel i odciągnął chłopaka za kołnierz.
Kapitan   i   Środowa   Jutrzenka   nie   zainteresowali   się   ani   jungą,   ani 

starszym matem. Zgodnie podeszli do relingu i skierowali wzrok na ocean. 
Rozmawiali, niemal nie spoglądając na siebie.

– Mam nadzieję, kapitanie, że twoja podróż przebiega pomyślnie?
– W rzeczy samej, pani Jutrzenko. Czy mogę spytać, jaki szczęśliwy 

traf sprawił, że zaszczyciłaś moją jednostkę swoją obecnością?

–   Naturalnie,   kapitanie,   to   pytanie   jest   jak   najbardziej   zasadne. 

Przybywam tu na rozkaz mojej pani, by z przyjemnością przekazać ci pilną 
wiadomość.

Jutrzenka sięgnęła do rękawa, tak obcisłego, że nie dałoby się tam 

wcisnąć   szpilki,   a   następnie   wydobyła   z   niego   grubą   brązową   kopertę, 
zapieczętowaną   kleksem   z   niebieskiego   laku   o   ponadcentymetrowej 
grubości.

Kapitan Fala powoli wziął przesyłkę w dłonie, ostrożnie przełamał 

pieczęć   i   rozpostarł   papier,   aby   odczytać   list,   napisany   na   wewnętrznej 
stronie   koperty.   Gdy   dowódca   był   pogrążony   w   lekturze,   na   pokładzie 
panował   idealny   spokój.   Dało   się   słyszeć   jedynie   fale,   rozbijające   się   o 
kadłub   jednostki,   a   także   skrzypiące   drewno,   trzepoczący   żagiel   i   wiatr 
poświstujący na wantach.

Wszyscy wiedzieli, co musi zawierać list. Rozkazy Utopionej Środy. 

To   oznaczało   kłopoty,   zwłaszcza   że   od   kilku   tysięcy   lat   szczęśliwie   nie 
otrzymywali   żadnych   bezpośrednich   poleceń   od   jaśnie   pani.   Niemal   na 
pewno mogli zapomnieć o powrocie do domu, do Portu Środy, oraz o kilku 
dniach   wolnego,   na   które   zwykle   mogli   liczyć   po   sprzedaniu   cennego 
ładunku.

Kapitan Fala przeczytał list do końca, potrząsnął kopertą i podniósł 

dwa   dodatkowe   dokumenty,   które   wypadły   ze   środka,   niczym   gołębie   z 
cylindra iluzjonisty.

background image

– Otrzymaliśmy polecenie skierowania okrętu na śródlądowe rejony 

Poślednich Królestw – oświadczył kapitan i spojrzał na Środową Jutrzenkę. 
Oczekiwał wyjaśnień.

–   Nasza   pani   dopilnuje,   by   Morze   rozpostarło   się   tam   w   czasie 

potrzebnym do zaokrętowania pasażera – odparła.

–   Będziemy   musieli   dwukrotnie   pokonać   Pas   Burz   –   powiedział 

dowódca. – Z pasażerem śmiertelnikiem na pokładzie.

–   Będziecie   musieli   –   przyznała   Jutrzenka.   Szpicrutą   postukała   w 

jeden z dokumentów. – To Zezwolenie umożliwi śmiertelnikowi przebycie 
Pasa.

– Czy rzeczonego śmiertelnika należy traktować jak osobistego gościa 

jaśnie pani?

– Właśnie tak.
– W manifeście okrętowym powinienem uwzględnić nazwisko tego 

pasażera.

– Niekoniecznie – prychnęła Jutrzenka i popatrzyła kapitanowi prosto 

w oczy. – To poufny gość. Dysponuje pan opisem, lokalizacją i konkretnymi 
poleceniami   na   czas   podróży,   sporządzonymi   przeze   mnie   osobiście, 
kapitanie.   Sugeruję,   by   się   pan   ich   trzymał.   Rzecz   jasna,   może   pan 
przeciwstawić się tym rozkazom. W takim wypadku zorganizuję stosowną 
audiencję u Pani Środy.

Członkowie   załogi   wstrzymali   oddechy.   Gdyby   kapitan   wybrał 

spotkanie z Utopioną Środą, wszyscy musieliby stawić się u niej wraz z nim, 
a żaden z nich nie był na to gotowy.

Kapitan   Fala   wahał   się   przez   moment,   potem   nieśpiesznie 

zasalutował.

– Jak zawsze, pozostaję na rozkazy jaśnie pani Środy. Miłego dnia, 

pani Jutrzenko.

–   Miłego   dnia,   kapitanie.   –   Jutrzenka   poruszyła   skrzydłami   i   na 

pokładzie rufówki podniósł się wiatr. – Powodzenia.

–   Będzie   nam   potrzebne   –   szepnął   sternik   do   towarzysza,   kiedy 

Jutrzenka wspięła się na reling, skoczyła i po długim locie zanurkowała w 
odległości kilkuset metrów od okrętu, ponownie pod postacią  złocistego, 
skrzydlatego rekina.

–  Panie Rondel!  – ryknął  kapitan, choć  starszy  mat   znajdował  się 

niemal na wyciągnięcie ręki. – Gotowość do postawienia żagli!

Zerknął na zawiły opis trasy dostarczony mu przez Jutrzenkę. Zwrócił 

uwagę na znane sobie miejsca na Morzu Granicznym, których będą musieli 
wypatrywać, a także na wróżby i zaklęcia niezbędne, by w odpowiednim 
czasie   doprowadzić   jednostkę   do   celu   podróży,   na   obszarze   Poślednich 

background image

Królestw.   Kapitan   był   Zaklinaczem-Nawigatorem,   podobnie   jak   jego 
oficerowie – co stanowiło normę w regularnej flocie handlowej Utopionej 
Środy.

–   Mhm...   Szpital   Bethesda...   sala   206...   dwie   minuty   po   godzinie 

siódmej wieczorem. W środę, rzecz jasna – mamrotał kapitan pod nosem, 
czytając   tekst.   –   Czas   domowy,   według   linii   czwartej,   odpowiada   dacie 
lokalnej, podanej w ramce w rogu, a gdzie... dziwna nazwa jak na miasto... 
nigdy nie słyszałem o takiej krainie... co ci śmiertelnicy jeszcze wymyślą... i 
świat... – Odwrócił papier na drugą stronę. – Hm... Mogłem się domyślić!

Kapitan spojrzał na swoich ludzi, którzy biegli, wspinali się, huśtali, 

toczyli, kołysali, rozwijali żagle i ciągnęli liny. Nagle wszyscy, jak jeden 
mąż, zamarli i popatrzyli na dowódcę.

– Płyniemy na Ziemię! – krzyknął kapitan Fala.

background image

Rozdział 1

Która godzina? – spytał Arthur natychmiast po wyjściu pielęgniarki, 

która   odtoczyła   stojak   z   niepotrzebną   już   kroplówką.   Matka   zasłaniała 
chłopcu zegar. Emily wyjaśniła, że wpadła tylko na chwilę, i za nic nie 
chciała usiąść, lecz minął kwadrans, a ona wcale nie zbierała się do wyjścia. 
Arthur wiedział, co to oznacza: martwiła się o niego, chociaż oddychał już 
samodzielnie, a ból w jego złamanej nodze był całkiem znośny.

– Wpół do piątej. Ostatni raz zadałeś mi to pytanie pięć minut temu – 

odparła Emily. – Dlaczego tak pilnie śledzisz czas? I co się stało z twoim 
zegarkiem?

– Chodzi do tyłu – wyjaśnił, celowo ignorując pierwsze pytanie. Nie 

mógł   jej   wyjawić,   czemu   bezustannie   pyta  o  godzinę.   Nie   zrozumiałaby 
prawdziwych przyczyn.

Uznałaby go za wariata, gdyby powiedział jej o Domu, tej osobliwej 

budowli,   która   w   swych   wnętrzach   skrywała   bezkresne   przestrzenie   i 
stanowiła   centrum   wszechświata.   Nawet   gdyby   Arthur   mógł   zabrać   tam 
matkę, nie udałoby się jej ujrzeć gmachu.

Wiedział, że prędzej czy później ponownie trafi do Domu. Tamtego 

ranka w szpitalu znalazł pod poduszką zaproszenie, podpisane przez Panią 
Środę. „Transport zapewniony”, głosiło. Arthur instynktownie czuł, że te 
słowa   są   znacznie   bardziej   złowróżbne,   niż   można   by   wywnioskować   z 
niewinnego słowa „transport”. Być może trafi do niewoli. A może dostarczą 
go jak przesyłkę pocztową...

Przez   cały   dzień   oczekiwał,   że   coś   się   wydarzy.   Nie   wierzył,   że 

minęło już wpół do piątej w środowe popołudnie, a nadal nie pojawiły się 
osobliwe stwory i nie doszło do nieprawdopodobnych zdarzeń. Na obszarze 
Poślednich   Królestw   Pani   Środa   władała   jedynie   w   dniu,   którego   była 
imienniczką. Cokolwiek zaplanowała w związku z Arthurem, musiało się 
zdarzyć przed północą. W ciągu siedmiu i półgodziny...

Za każdym razem, gdy na progu stawała pielęgniarka lub gość, Arthur 

podskakiwał, oczekując niebezpiecznego poddanego Środy. Godziny mijały, 
a on reagował coraz bardziej nerwowo.

Napięcie doskwierało mu bardziej niż ból w złamanej nodze. Lekarze 

nastawili   kość   i   umieścili   kończynę   w   supernowoczesnej   formie,   która 
przypominała pancerz i zakrywała nogę od kolana do kostki. Materiał był 
niesłychanie   wytrzymały,   nieprawdopodobnie   lekki   i   wyposażony   w 
„nanotechniczne   stymulatory   leczenia”,   jak   to   ujął   lekarz,   cokolwiek   to 
miało oznaczać. Bez względu na nazwę, rzecz spełniała swoją funkcję i już 

background image

zredukowała obrzęk. Forma była tak świetnie pomyślana, że po wykonaniu 
zadania dosłownie spadała z nogi, by obrócić się w pył.

Astma   również   pozostawała   pod   kontrolą,   przynajmniej   chwilowo, 

lecz   Arthur   i   tak   irytował   się   jej   nawrotem.   Dotąd   sądził,   że   skutkiem 
ubocznym władania Pierwszym Kluczem było niemal całkowite ustąpienie 
choroby.

Pierwsza Dama  wykorzystała moc Klucza do usunięcia wszystkich 

efektów   jego   wpływu   na   Arthura.   Cofnęła   rezultaty   nieporadnej   próby 
zaleczenia  złamanej  nogi, ale też przywróciła niepożądaną astmę.  Arthur 
musiał   jednak   przyznać,   że   lepiej   mieć   uleczalne   złamanie   nogi   oraz 
znajomą astmę, nad którą można zapanować, niż dziwacznie powykręcaną, 
nie kwalifikującą się do operacji nogę i zaleczoną astmę.

Mam   szczęście,   że   uszedłem   z   życiem,   pomyślał.   Zadrżał   na 

wspomnienie Studni Ponurego Wtorka.

– Trzęsiesz się – zauważyła Emily. – Zmarzłeś? Może tak cię boli?
– Nie, wszystko w porządku – pośpieszył z zapewnieniem. – Noga mi 

dokucza, ale to nie problem, poważnie. Co tam u taty?

Emily popatrzyła na niego z uwagą. Nie ulegało wątpliwości, że się 

zastanawia, czy chłopiec zniesie złe wieści.

Na pewno wydarzyło się coś niedobrego, pomyślał Arthur. Pokonał 

Ponurego   Wtorka,   lecz   wcześniej   jego   podwładni   zdążyli   namieszać   w 
finansach   rodziny   Penhaligonów...   a   także   doprowadzić   do   potężnego 
wstrząsu gospodarczego na skalę ogólnoświatową.

– Bob przez całe popołudnie porządkował nasze sprawy majątkowe – 

wyjaśniła w końcu matka. – Podejrzewam, że na tym nie koniec. Wygląda 
na   to,   że   zatrzymamy   dom,   lecz   będziemy   musieli   go   wynająć   i 
przeprowadzić się do mniejszego mieszkania na rok lub dłużej. Poza tym 
Bob znowu wyjedzie na tournee z zespołem.  To tylko jedna z istotnych 
zmian.   Dobrze,   że   nie   trzymaliśmy   wszystkich   pieniędzy   w   tych   dwóch 
bankach, które wczoraj upadły. Mnóstwo ludzi na tym ucierpi.

– A co z tymi znakami informującymi o centrum handlowym, które 

ma powstać po drugiej stronie ulicy?

– Już ich nie było, gdy wczoraj wieczorem wróciłam do domu, ale 

Bob wspomniał, że też je widział – odparła Emily. – Dziwna sprawa. Kiedy 
spytałam   o   to   panią   Haskell   spod   dziesiątki,   powiedziała   mi,   że   jakiś 
wyszczekany agent nieruchomości skłonił ich do sprzedaży domu. Podpisali 
z nim umowę i na wszystko się zgodzili. Na szczęście w dokumentach była 
jakaś   luka,   więc   mogli   się   wycofać.   W   gruncie   rzeczy   wcale   nie   mieli 
ochoty   nic   sprzedawać.   Rozumiem,   że   teraz   nie   powstanie   tam   żadne 
centrum handlowe, nawet gdyby inni sąsiedzi, ci, którzy sprzedali swoje 

background image

domy, nie zmienili zdania. Dom Haskellów znajduje się w samym środku 
ewentualnego placu budowy, a my też nie sprzedamy naszego, to jasne.

–   A   co   ze   studiami   Michaeli?   Czy   uniwersytetowi   nadal   brakuje 

funduszy?

– To trochę bardziej skomplikowane. Uczelnia powierzyła wszystkie 

pieniądze jednemu z upadłych banków, zatem cała suma przepadła. Możliwe 
jednak, że sprawą zainteresują się władze, które dopilnują, by studenci na 
tym nie ucierpieli. Jeśli zajęcia Michaeli zostaną odwołane, trzeba ją będzie 
skierować   do   innej   szkoły.   Trzy...   nie,   cztery   uczelnie   zgodziły   się   ją 
przyjąć. Nie grozi jej przerwa w nauce.

– Ale będzie musiała wyjechać z domu.
Arthur nie wypowiedział na głos tego, co pomyślał: „Przeze mnie. 

Powinienem szybciej się rozprawić ze Szkaradziejami...”.

–   Wątpię,   by   się   tym   specjalnie   martwiła.   Pytanie,   jak   za   to 

zapłacimy. Ale ty nie musisz się przejmować, Arthur. Zawsze chcesz brać 
na swoje barki zbyt duży ciężar. Masz inne obowiązki. Skup się na kuracji. 
Razem z ojcem zadbamy o to, aby wszystko...

Emily nagle przerwała, gdyż zabrzęczał jej szpitalny pager, z którym 

nigdy się nie rozstawała. Na wyświetlaczu pojawił się pasek tekstu. Emily 
zmarszczyła czoło, czytając przepływającą jej przed oczyma wiadomość.

– Na mnie pora, Arthur.
– W porządku, mamo, idź – oświadczył chłopak. Przywykł do tego, że 

Emily   musi   stawiać   czoło   nieoczekiwanym   i   nieprawdopodobnym 
problemom   medycznym.   Należała   do   grona   najważniejszych   krajowych 
naukowców w dziedzinie medycyny. Nagły atak i gwałtowny zanik Sennego 
Pomoru dostarczyły jej mnóstwa dodatkowej pracy.

Emily pośpiesznie pocałowała syna w policzek i postukała kostkami 

palców o ramę łóżka, na szczęście. W następnej chwili już jej nie było.

Arthur zastanawiał się, czy uda mu się kiedyś wyjaśnić mamie, że 

Senny   Pomór   przywlekli   Aporterzy   Pana   Poniedziałka,   a   za   wyleczenie 
chorych odpowiada Nocny Tępiciel, którego specjalnie ściągnął z Domu. 
Chociaż Arthur uchronił Ziemię przed niebezpieczeństwem, i tak czuł się 
odpowiedzialny za sprowadzenie epidemii.

Zerknął na zegarek – wskazówki nadal się cofały.
Pukanie do drzwi sprawiło, że ponownie usiadł. Był przygotowany na 

wszystko. W kieszeni piżamy trzymał Atlas, a także zawieszony na szyi na 
splecionych nitkach dentystycznych medalion od Żeglarza. Szlafrok chłopca 
znajdował się na krześle przy łóżku, razem z Niematerialnymi Butami, które 
zamaskowały się jako kapcie. Potrafił je rozpoznać tylko po tym, że kiedy je 
zakładał, czuł lekkie wyładowania elektryczne i swędzenie.

background image

Ktoś   zapukał   ponownie.   Arthur   nie   odpowiadał.   Pamiętał,   że 

Aporterzy, stwory, które go prześladowały w poniedziałek, nie mogą bez 
pozwolenia przekroczyć progu. Dlatego milczał  jak zaklęty – na wszelki 
wypadek.

Leżał   w   kompletnej   ciszy   i   obserwował   drzwi,   które   nagle 

nieznacznie się uchyliły. Arthur sięgnął do nocnego stolika po papierową 
torebeczkę   z   solą,   którą   zatrzymał   z   obiadu.   Był   gotowy   rozedrzeć   ją   i 
cisnąć białymi kryształkami w Aportera.

W drzwiach nie stanął jednak psiogłowy stwór w meloniku. Była to 

Liść, przyjaciółka chłopca ze szkoły, która poprzedniego dnia pomogła mu 
uchronić się przed Sponiewierakiem. Podczas potyczki z potworem sama 
odniosła rany.

– Arthur?
– Liść! Wejdź!
Liść zamknęła za sobą drzwi. Miała na sobie zwyczajne ubranie: buty, 

dżinsy i koszulkę z nabazgraną nazwą jakiegoś zespołu. Jej prawa ręka była 
jednak owinięta białymi bandażami od łokcia do nadgarstka.

– Jak ręka?
– Boli. Ale nie jest najgorzej. Lekarz nie miał  pojęcia, skąd takie 

dziwne skaleczenia. Powiedziałam mu, że nie wiem, bo nie zauważyłam, 
czym mnie zaatakowano.

– W prawdę pewnie by nie uwierzył – mruknął Arthur i pomyślał o 

przeobrażającym się Sponiewieraku oraz jego długich rękach, zakończonych 
ostrymi jak brzytwy mackami.

–   A   jaka   jest   prawda?   –   spytała   Liść.   Usiadła   na   krześle   i   wbiła 

uważne spojrzenie w Arthura. Poczuł się niezręcznie. – Wiem tyle, że w 
ubiegłym tygodniu wdałeś się w jakąś dziwaczną awanturę z ludźmi o psich 
twarzach, a w tym tygodniu porobiło się jeszcze gorzej, bo w poniedziałek 
zjawiłeś się w moim pokoju razem z jakąś... skrzydlatą dziewczyną z innej 
epoki.   Wbiegłeś   na   schody   do   sypialni   i   zniknąłeś.   Potem,   wczoraj, 
przygnałeś do mojego ogródka, a za tobą cwałował potwór, który mógłby 
bez trudu mnie zabić, tyle że zdematerializował się w zetknięciu ze starym 
srebrnym   medalem   taty.   Później   znowu   musiałeś   uciekać.   A   dzisiaj 
dowiaduję się, że masz złamaną nogę i leżysz na sąsiednim oddziale. Co się 
dzieje?

Arthur   otworzył   usta,   ale   się   zawahał.   Wyjawienie   dziewczynie 

wszystkiego   przyniosłoby   mu   nieopisaną   ulgę.   Przynajmniej   widziała 
Rezydentów Domu. Nikt poza nią ich nie dostrzegł. Jak sama twierdziła, jej 
prababcia   widywała   rzeczy   dla   innych   niewidzialne.   Tylko   że   prawda 
mogłaby narazić Liść na niebezpieczeństwo.

background image

–   Pośpiesz   się,   Arthur!   Muszę   to   wiedzieć.   A   jeśli   jeden   z   tych 

Sponiewieraków   wróci,   żeby   mnie   wykończyć?   Albo   jakiś   inny   stwór, 
choćby któryś z tych o psim pysku? Na Sponiewieraków mam parę medali 
taty, ale co zrobić z psimi pyskami?

– To Aporterzy – wyjaśnił Arthur i podniósł papierową saszetkę. – 

Psie pyski noszą nazwę Aporterów. Ciśnij w nich solą.

– Nareszcie coś z ciebie wyciągnęłam – westchnęła. – Aporterzy Skąd 

pochodzą? Czego chcą?

–   To   służący.   –   Mówił   coraz   szybciej.   Odetchnął   z   ulgą,   mogąc 

opowiedzieć komuś o tym, co się naprawdę zdarzyło. – Istoty stworzone z 
Nicości.   Ci,   których   widziałaś,   pozostawali   pod   rozkazami   Pana 
Poniedziałka. On jest... był jednym z siedmiu Wykonawców...

– Chwila! – przerwała mu Liść. – Powoli. Zacznij od początku.
Arthur odetchnął na tyle głęboko, na ile pozwalały mu płuca, i zaczął 

od początku. Opowiedział przyjaciółce o spotkaniu z Panem Poniedziałkiem 
i Kicholem. O Poniedziałkowym Południku, który ścigał go przez szkolną 
bibliotekę, wywijając ognistym mieczem. Wspomniał, w jaki sposób po raz 
pierwszy trafił do Domu, jak poznał Suzy Turkusowy Błękit oraz Pierwszy 
Fragment Woli i jak cała trójka w końcu odniosła zwycięstwo nad Panem 
Poniedziałkiem. Wyjaśnił, jak sprowadził na Ziemię Nocnego Tępiciela, aby 
pokonać Senny Pomór, i jak uznał, że będzie miał spokój do pełnoletności, 
lecz   jego   nadzieje   zostały   skutecznie   rozwiane   przez   Szkaradziejów 
Ponurego Wtorka, których przybycie doprowadziło do powrotu Arthura do 
Domu,  wyprawy  w głąb Studni i ostatecznego  zwycięstwa  nad Ponurym 
Wtorkiem.

Liść niekiedy zadawała pytania, lecz przez większość czasu po prostu 

siedziała i chłonęła wszystko, co Arthur miał do powiedzenia. Na koniec 
zaprezentował jej zaproszenie od Pani Środy. Dziewczyna wzięła kartonik 
do ręki i kilka razy przeczytała treść wiadomości.

–   Szkoda,   że   nie   miewam   takich   przygód   jak   ty   –   westchnęła   i 

powiodła palcem po tekście na zaproszeniu.

– Nie miałem poczucia, że uczestniczę w przygodach – wyjaśnił jej 

Arthur. – Przez większość czasu zżerał mnie strach i nic mi nie sprawiało 
przyjemności,   nic   mi   nie   przypadło   do   gustu.   Sponiewierak   cię   nie 
przeraził?

– Jasna sprawa. – Wymownie spojrzała na zabandażowaną rękę. – Ale 

żyjemy, no nie? Dlatego to była przygoda. Gdybyś zginął, można by mówić 
o tragedii.

–   Nie   narzekałbym,   gdybym   przez   jakiś   czas   nie   miewał   takich 

przygód. – Arthur pomyślał, że Liść – zgodziłaby się z nim, gdyby miała 

background image

podobne doświadczenia. Jego opowieści były o wiele bardziej fascynujące i 
ciekawe niż rzeczywistość. – W gruncie rzeczy marzę o świętym spokoju.

– Raczej możesz zapomnieć o spokoju – oświadczyła Liść. Podniosła 

zaproszenie   od   Środy   i   rzuciła   je   Arthurowi,   który   wsunął   kartonik   z 
powrotem do kieszeni. – Mam rację?

–   Masz   –   zgodził   się   z   rezygnacją   w   głosie.   –   Potomne   Dni   nie 

zostawią mnie w spokoju.

– No to co zrobisz? – spytała.
– Jak to?
– Skoro i tak nie zostawią cię w spokoju, wykonaj pierwszy ruch. 

Rozumiesz, najlepszą metodą obrony jest atak.

– Chyba... – zawahał się Arthur. – Twoim zdaniem nie powinienem 

czekać na to, co zrobi Środa, tylko z miejsca wrócić do Domu?

– Tak, czemu nie? Spotkaj się ze swoją przyjaciółką Suzy, a także z 

Wolą, i opracujcie jakiś plan przeciwstawienia się Środzie, zanim ona się z 
wami rozprawi.

– Niezła myśl – przyznał. – Problem w tym, że nie mam pojęcia, jak 

wrócić do Domu. Nie jestem w stanie otworzyć  Atlasu, bo wykorzystałem 
już  całą  moc,  którą  zaczerpnąłem  od Kluczy.  I jeszcze   jedno. Może   nie 
zauważyłaś, ale mam złamaną nogę. Chociaż właściwie...

– Co takiego?
– Mógłbym zadzwonić do Pierwszej Damy, gdybym miał przy sobie 

pudło z telefonem. Pewnie jest już podłączone, skoro uregulowano rachunki 
Ponurego Wtorka.

– Gdzie jest to pudło? Jak wygląda?
– Jest u nas w domu – wyjaśnił Arthur. – W moim pokoju. Wygląda 

jak   najzwyklejsze   w   świecie   drewniane   pudełko,   wyłożone   aksamitem. 
Mniej więcej tej wielkości – rozłożył ręce.

– Pewnie mogłabym je przynieść – zamyśliła się Liść. – Gdyby tylko 

wypuścili   mnie   ze   szpitala.   Jeśli   nie   jeden   problem,   to   inny.   Jedna 
kwarantanna, druga kwarantanna...

–   Kto   wie...   –   rozważał   Arthur.   –   A   gdybym   ja   sam...   Co   to   za 

zapach?

Liść powęszyła w powietrzu i rozejrzała się dookoła. W tej samej 

chwili załopotały kartki kalendarza na ścianie.

–  Nie  mam  pojęcia.   Chyba  klimatyzacja   się  włączyła.  Wyczuwam 

podmuch.

Arthur   uniósł   ręce,   aby   sprawdzić,   czy   powietrze   się   porusza. 

Niewątpliwie skądś wydobywał się strumień chłodu, a wraz z nim słonawy 
zapach, jakby przebywali na plaży przy wysokiej fali...

background image

– Zalatuje wilgocią – zauważyła Liść.
Arthur z trudem usiadł, sięgnął po kapcie oraz szlafrok i pośpiesznie 

je włożył.

– Liść! – krzyknął. – Uciekaj! To nie klimatyzacja!
– Pewnie, że nie – zgodziła się dziewczyna. Wiatr nasilał się z każdą 

sekundą. – Zanosi się na coś dziwnego.

– Tak, to prawda... Uciekaj, póki możesz!
– Chcę zobaczyć, co się stanie. – Liść chwyciła się łóżka i oparła o nie 

całym ciałem. – O rany, spod ściany cieknie woda!

Rzeczywiście. Po podłodze z wolna rozpływała się cienka warstwa 

wody, niczym mała fala na piasku, zapowiadająca większą. Dotarła niemal 
do łóżka, lecz potem się cofnęła.

– Coś słyszę – zauważyła Liść. – Jakby pociąg.
Arthur   również   słyszał   ten   dźwięk.   Był   to   odległy   grzmot,   który 

niewątpliwie się przybliżał.

– To nie pociąg! Trzymaj się łóżka!
Liść złapała poręcz u stóp łóżka, Arthur chwycił się wezgłowia. Oboje 

odwrócili wzrok ku przeciwległej ścianie, która w tej samej chwili zniknęła. 
W jej miejscu wyrosła i runęła do sali grzmiąca, sina fala. Wielotonowy mur 
morskiej wody zmiótł całe wyposażenie pomieszczenia i roztrzaskał je w 
drobny mak. Tylko łóżko ocalało, porwane przez gigantyczny bałwan.

Oszołomieni, przemoczeni i gotowi na wszystko, Arthur oraz Liść z 

całych sił przywarli do mebla.

background image

Rozdział 2

Sala   szpitalna   w   jednej   chwili   znikła,   zastąpiona   przez   groźnie 

wzburzone sztormem morze. Materac zanurzył się na kilka centymetrów w 
wodzie i teraz łóżko pełniło funkcję prowizorycznej tratwy. Porwane przez 
pierwszą wielką falę, przez kilka sekund gnało na jej grzbiecie, by następnie 
ześliznąć się głęboko w wodną dolinę.

Liść coś krzyknęła, lecz jej słowa zostały zagłuszone przez huk fal i 

wycie wiatru. Arthur nie dosłyszał koleżanki, a na dodatek ledwie ją widział 
przez pryskającą wszędzie wodę i morską pianę. Wyczuł uścisk dziewczyny, 
kiedy złapała go za stopę i wczepiła się w materac. Oboje skończyliby w 
topieli, gdyby Arthur nie zaklinował rąk w prętach wezgłowia.

Strach dodał dziewczynie sił i Liść podpełzła do góry łóżka. Tam 

pochyliła się ku Arthurowi.

– Co robimy?! – wrzasnęła.
Nic nie wskazywało na to, że świetnie się bawi.
– Trzymaj się! – odkrzyknął Arthur. Za plecami koleżanki dostrzegł 

następną   górę   wody,   wysokości   biurowca,   która   pędziła   prosto   na   nich. 
Gdyby załamała się nad łóżkiem, siła uderzenia zmiotłaby ich z materaca i 
wtłoczyła głęboko pod powierzchnię morza. W takiej sytuacji nie mieliby 
szans.

Grzbiet fali zawijał się wysoko nad nimi, przysłaniając ciemnoszare 

niebo. Arthur i Liść wstrzymali oddech i patrzyli w górę, na wypiętrzoną 
wodę.

Fala się nie przełamała. Łóżko dopłynęło do niej, by stawić jej czoło 

niczym   łódź   rybacka.   W   pobliżu   wierzchołka   bałwana   stanęło   niemal 
pionowo i już miało się wywrócić do góry nogami, gdy Arthur i Liść rzucili 
się całym ciężarem na jego unoszący się skraj.

Zdążyli   w   ostatniej   chwili.   Łóżko   się   nie   wywróciło.   Po   chwili 

ponownie   kołysało   się   na   wodzie   jak   tratwa,   gotowe   na   spotkanie   z 
grzbietem drugiej fali. Rozbitkowie balansowali przez kilka sekund, a potem 
łóżko   znowu   zaczęło   się   ześlizgiwać   po   zboczu   góry   wody.   Spadali   w 
oszałamiająco głęboką dolinę przed kolejną wielką, niebieskoczarną ścianą 
sunącej wody, zwieńczonej białym grzebieniem.

Trzecia fala była inna.
Po   jej   zboczu   osuwał   się   trójmasztowiec   długości   sześćdziesięciu 

metrów, którego żagle lśniły nieziemską zielenią.

– Statek! – krzyknęła Liść z nadzieją w głosie. Jej optymizm jednak 

szybko   zniknął,   bo   łóżko   nadal   osuwało   się   w   dolinę,   z   każdą   chwilą 

background image

nabierając prędkości. Tymczasem okręt w jeszcze bardziej oszałamiającym 
tempie spływał z nadbiegającej fali.

– Zderzymy się! Skaczmy!
–   Nie!   –   odkrzyknął   Arthur.   Był   pewien,   że   po   opuszczeniu 

prowizorycznej tratwy natychmiast utoną. – Czekaj!

Kilka sekund  później stało się jasne,  że oczekiwanie  było błędem. 

Okręt nie zmienił kursu. Gigantyczny drewniany pocisk zmierzał ku nim z 
taką prędkością, że mógłby zmiażdżyć łóżko razem z pasażerami, a jego 
załoga nawet by tego nie spostrzegła.

Arthur zamknął oczy, gdy okręt znalazł się w odległości dwudziestu 

metrów od nich. Ostatnie, co widział, to dziób zanurzający się w morzu i 
wynurzający się ponownie. Wokół niego rozbryzgiwała się morska piana i 
pryskały drobne krople, a bukszpryt sterczał z wody niczym włócznia.

Chłopiec otworzył oczy, zdziwiony, że nie czuje wstrząsu. Statek w 

ostatniej chwili skręcił tak, by zetknąć się z łóżkiem na samym dnie doliny 
między falami. Obie jednostki znieruchomiały, dzięki czemu łóżko przez 
kilka   sekund   nie   oddaliło   się   od   burty   okrętu.   Ten   wyczyn   świadczył   o 
niebywałych   umiejętnościach   żeglarskich   kapitana   i  załogi,   zwłaszcza   że 
manewr wykonywano przy nadzwyczaj wysokiej fali.

Przez rozpryski wody Arthur dostrzegł dwie zakończone pętlami liny, 

które  opadły   ze   statku   niczym  lassa,   jedna   pętla   otoczyła   Liść,   a   druga, 
niewątpliwie wycelowana w Arthura, zacisnęła się na lewym słupku łóżka. 
Chłopak rzucił się w tamtą stronę, lecz zanim poluzował pętlę, obie liny się 
napięły. Liść pofrunęła w górę niczym rakieta, prosto na pokład statku.

Druga lina wywróciła łóżko.
Arthur   nie   zdołał   się   utrzymać   na   materacu   i   wpadł   do   wody. 

Zanurzył się na głębokość paru metrów i momentalnie stracił oddech. Przez 
welon wody i piany dostrzegł dziewczynę i łóżko, frunące ku relingowi, 
wysoko na pokładzie. Łóżko uniosło się jeszcze na kilka metrów i nagle ktoś 
puścił linę. Opadło na powierzchnię wody.

Arthur   zajadle   kopał,   choć   jedną   nogę   miał   całkowicie 

unieruchomioną, i gwałtownie młócił rękoma, starając się ze wszystkich sił 
wypłynąć na powierzchnię i dostać się na statek. Kiedy jednak wychylił 
wreszcie   głowę   ponad   fale   i   z   trudem   zaczerpnął   haust   wilgotnego 
powietrza, okręt znajdował się już co najmniej pięćdziesiąt metrów dalej i 
ukosem   piął   się   na   grzbiet   kolejnego   morskiego   bałwana,   nabierając 
prędkości. Na oczach Arthura załoga rozwinęła żagle, które błyskawicznie 
wypełniły się wiatrem. Jednostka przyśpieszyła jeszcze bardziej.

Łóżko   kołysało   się   na   wodzie   znacznie   bliżej,   w   odległości   mniej 

więcej dziesięciu metrów. Arthur uznał, że to jego jedyna szansa ratunku, i 

background image

niczym   furiat   rzucił   się   ku   niemu.   Poczuł,   jak   jego   płuca   się   zaciskają, 
nadciągał atak astmy. W panice włożył całą energię w dotarcie do łóżka, 
które już zaczynało unosić się przed nadciągającą falą.

Udało mu się w ostatniej chwili. Złapał ciągnący się za łóżkiem koc, 

zaplątany   między   prętami   dolnej   części,   a   następnie   desperacko   się 
podciągnął, w nadziei na to, że koc utrzyma jego ciężar.

Po krótkich zmaganiach, które pochłonęły resztki jego sił, Arthur z 

najwyższym  trudem   wdrapał   się   na   materac   i  ponownie   zaklinował   ręce 
między prętami wezgłowia.

Zadrżał,   gdy   zdał   sobie   sprawę,   że   oddycha   coraz   płycej   i   coraz 

trudniej mu walczyć z dusznościami. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale 
dolegliwości świadczyły o tym, że nie przebywa w Domu. Znalazł się na 
morzu gdzieś w Poślednich Królestwach.

Przyszło   mu   do   głowy,   że   nie   ma   znaczenia,   gdzie   jest,   bo   i   tak 

pewnie   wkrótce   umrze.   Był   oszołomiony,   zmarznięty,   z   trudem   chwytał 
powietrze.

Nie zamierzał jednak poddawać się bez walki. Uwolnił prawą rękę i 

przycisnął ją do piersi. Liczył na to, że pozostało mu w dłoni trochę mocy 
Pierwszego Klucza, a może także Drugiego.

– Oddychaj – wyszeptał. – Rozluźnij się. Daj mi odetchnąć.
Jednocześnie próbował nie wpaść w panikę. W myślach nieustannie 

nakazywał sobie zachować spokój. Odprężyć się, nie wpadać w popłoch.

Czy  to  za  sprawą  pozostałej  w dłoni  mocy,  czy  to  dzięki próbom 

zachowania spokoju, oddech Arthura ustabilizował się, choć nie na tyle, by 
zapewnić   chłopcu   komfort.   Rozbitek   postanowił   przeprowadzić   ocenę 
swojej sytuacji.

Na łóżku jest całkiem znośnie, uznał. Unoszę się na wodzie. Nawet 

mokre koce zapobiegają utracie ciepła.

Spojrzał   na   grzbiet   fali,   która   go   porwała.   Prawdopodobnie 

przyzwyczaił się już do gigantycznych ścian wody, może nie przerażały go 
już   tak   bardzo   –   teraz   sprawiały   wrażenie   nieco   niższych   i   mniej 
wzburzonych na szczycie niż tamte giganty. Nadal go niepokoiły, ale nie 
wydawały się już tak niebezpieczne.

Zastanowił się, co ma do dyspozycji. Ubrany był w szpitalną piżamę i 

szlafrok,   które   w   praktyce   do   niczego   się   nie   nadawały.   Forma   na   jego 
nodze   wyglądała   tak,   jakby   już   się   rozsypywała,   w   nodze   czuł   tępy, 
pulsujący   ból.   Niematerialne   Buty   ogrzewały   mu   stopy,   lecz   nie   miał 
pojęcia, do czego innego mogłyby posłużyć. Poza tym dysponował jeszcze...

Atlasem!  I   dyskiem   z   wielorybiego   fiszbinu,   podarunkiem   od 

Żeglarza!

background image

Błyskawicznie sięgnął do kieszeni piżamy, a potem wymacał sznurek, 

który splótł z nici dentystycznych i przewlókł przez dysk. Atlas  znajdował 
się na swoim miejscu. Kapitański medalion, jak Arthur w myślach nazywał 
dysk, nadal miał na szyi.

Tylko jak mógłby z nich skorzystać?
Arthur wepchnął nogę między  pręty i zwinął się w ciasny kłębek. 

Następnie   ostrożnie   uwolnił   ręce   i   wydobył  Atlas.  Kurczowo   przyciskał 
książkę   do   piersi,   aby   przypadkowo   nie   wpadła   w   głębinę.   Tak   jak 
przypuszczał, Atlas się nie otworzył. Arthur powoli wsunął go z powrotem 
do kieszeni.

Pozostało mu tylko liczyć na fiszbinowy dysk od Kapitana. Bądź co 

bądź,   Tom   Shelvocke   był   Żeglarzem,   synem   (adoptowanym)   Starucha   i 
Architektki,  człowiekiem,   który   przemierzył  wody   tysiąca   mórz   w  wielu 
różnych światach. Nakazał Suzy Turkusowy Błękit polecić Arthurowi, by 
nie   rozstawał   się   z   talizmanem.   Kto   wie,   może   za   jego   pośrednictwem 
dałoby się wezwać pomoc, a nawet porozumieć z Kapitanem?

Arthur   wyciągnął   medalion   spod   piżamy   i   przyjrzał   się   uważnie 

gwiazdozbiorowi   uwiecznionemu   na   jednej   stronie   przedmiotu,   a   potem 
okrętowi wikingów na drugiej. Rysunki sprawiały wrażenie prostych rytów, 
lecz zdaniem chłopca zaklęto w nich magiczną moc. Najprawdopodobniej w 
grę wchodziło przyzywanie natychmiastowej pomocy, skupił zatem uwagę 
na   stronie   z   okrętem   i   spróbował   siłą   woli   przekazać   Kapitanowi 
wiadomość.

Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu, myślał raz 

po raz, a nawet szeptał słowa prośby, jakby talizman mógł go usłyszeć.

– Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę, 

pomóż   mi,   utknąłem   na   łóżku   w   środku   sztormu.   Proszę,   pomóż   mi, 
utknąłem na łóżku w środku sztormu...

Wkrótce   skandował   prośbę   z   takim   zapamiętaniem,   że   poczuł 

przypływ otuchy.

Powtarzał tę osobliwą mantrę przez kilka minut, lecz musiał przestać, 

bo płuca odmówiły mu posłuszeństwa. W końcu oddychał tak płytko, że 
jego umysł balansował na skraju przytomności. Chłopiec leżał u wezgłowia, 
zwinięty w jak najciaśniejszy kłębek, z jedną nogą wyprostowaną, a drugą 
wciśniętą   między   pręty.   Był   przemoczony   do   suchej   nitki,   bezustannie 
zalewała go morska woda, więc musiał unosić głowę, aby oddychać.

Fale niewątpliwie malały, wiatr ustawał. Arthur nie miał już wrażenia, 

że gdy odwraca twarz w jego kierunku, wicher chlusta mu w twarz kubłem 
wody.

Nie wszystko stracone, skoro mogę oddychać, pomyślał.

background image

Niemal w tej samej chwili przeszył go wstrząs elektryczny, a żołądek 

podszedł mu do gardła, zupełnie jakby siedział w samolocie i nagle opadł o 
trzysta metrów. Woda wokoło pojaśniała, stała się przejrzystsza i wyraziście 
błękitna.   Niebo   przybrało   barwę   urokliwego   błękitu,   wpadającego   w   ton 
bladożółty, i wydawało się rozpościerać bliżej chłopca niż dotąd.

Najwspanialsze było jednak to, że płuca Arthura nagle się rozluźniły i 

mógł oddychać bez najmniejszej trudności.

Znajdował się w Domu. Wyczuwał to całym ciałem. Nawet ból w 

złamanej nodze przybrał formę sporadycznych skurczów.

Zaraz, zaraz, pomyślał. Za łatwo poszło. Prawda?
Rozważania   przerwał   mu   huk,   jaki   zwykle   towarzyszy   eksplozji. 

Hałas zabrzmiał niebezpiecznie blisko. Przez ułamek sekundy Arthur sądził, 
że jest ostrzeliwany przez armaty z takiego okrętu jak ten, który zabrał Liść. 
Potem odgłos rozległ się jeszcze raz i wtedy chłopiec pojął, że to grzmot 
pioruna.

Gdy   łóżko   wpłynęło   na   grzbiet   fali,   ujrzał   błyskawice   na   linii 

horyzontu.   Z   nieba   w   oddali   bez   przerwy   strzelały   złowrogie   pioruny. 
Błyskom towarzyszył bezustanny huk.

Łóżko   zmierzało   prosto   ku   temu   murowi   błyskawic.   Każda   fala, 

porywająca prowizoryczną tratwę, gnała ją coraz bliżej sztormu. Nie było 
możliwości sterowania łóżkiem, zatrzymania go, uniknięcia dramatu.

Na   domiar   złego   łóżko   wykonano   z   metalu.   Innymi   słowy,   w 

promieniu  wielu kilometrów  z pewnością nie było innego obiektu, który 
równie skutecznie przyciągałby błyskawice. A każdy piorun przyciągnięty 
przez ramę – by dotrzeć do stalowych elementów – musiał trafić prosto w 
Arthura.

Przez kilka sekund przerażony chłopak nie był w stanie zebrać myśli. 

Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby zrobić. Pozostało mu jedynie 
czekać, aż usmaży go tysiąc błyskawic, które jednocześnie spadną na niego 
z nieba.

Musiał  przezwyciężyć strach i pomyśleć. Na pewno istniało jakieś 

rozwiązanie.   Może   gdyby   odpłynął...   Był   jednak   za   słaby,   aby 
przeciwstawić się falom. Wolał natychmiast zginąć od uderzenia pioruna, 
niż utopić się w oceanie.

Ponownie skierował wzrok na pas błyskawic. Choć minęło zaledwie 

kilka   minut,   wyraźnie   się   do   nich   przybliżył.   Znajdowały   się   na   tyle 
niedaleko, że musiał osłaniać dłonią oczy przed ich oślepiającym blaskiem.

Zaraz, zaraz, pomyślał. Statek, który zabrał Liść, popłynął właśnie w 

tamtym kierunku. Z pewnością przedarł się przez burzę z piorunami. Zatem 
ja też muszę pokonać ścianę wyładowań. Może zaproszenie od Pani Środy 

background image

mnie ochroni...

Wsunął dłoń do kieszeni, lecz znalazł w niej tylko Atlas.
Gdzie się podziało zaproszenie?
Poduszki   przepadły   już   dawno   temu,   zniknęły   w   głębinach,   lecz 

pościel   jeszcze   się   trzymała   na   materacu.   Arthur   zanurkował   pod 
przemoczone   prześcieradło   i   zaczął   rozpaczliwie   obmacywać   wszystkie 
zakątki, w których mógłby natrafić na kartonik, być może gwarantujący mu 
ocalenie.

Łóżko   uniosło   się   na   fali,   lecz   nie   dotarło   na   jej   grzbiet. 

Prowizoryczna   tratwa   z   chłopcem   podążyła   wraz   z   nią   ku   oślepiającej   i 
ogłuszającej barierze grzmotów i błyskawic, tworzącej Pas Burz. Była to 
wewnętrzna,   obronna   zapora   Morza   Granicznego,   przez   którą   żaden 
śmiertelnik nie mógł przepłynąć bez pozwolenia.

Karą   za   złamanie   tego   zakazu   była   natychmiastowa   śmierć   przez 

spalenie.

background image

Rozdział 3

Arthur nie widział błyskawic ani nie słyszał syku wrzącej wody w 

miejscach trafianych przez pioruny. Wszelkie odgłosy zagłuszał nieustanny 
huk wyładowań. Chłopiec schował się pod pościelą, w drżącej ręce ściskał 
mokry kartonik. Nie wiedział nawet, czy to zaproszenie od Utopionej Środy, 
czy też może jego szpitalna karta z łóżka albo broszurka informacyjna z 
numerami telefonów.

Ponieważ   nadal   żył,   a   oślepiające   światło   ponad   prześcieradłem 

przygasło, uznał, że trzyma w ręce zaproszenie.

Powoli   wysunął   głowę   z   ukrycia   i   zamrugał   na   widok   czystego, 

błękitnego nieba. Instynktownie odetchnął głęboko. Był to długi, swobodny 
oddech.

Łóżko   porwał   tajemniczy   prąd,   poruszało   się   na   fali  o  wysokości 

zaledwie trzech, czterech metrów. Dystans między falami zdecydowanie się 
powiększył. Wiatr osłabł, znikła dokuczliwa mgiełka. Zrobiło się znacznie 
cieplej, chociaż Arthur nie widział słońca. Nie dostrzegał także chmur ani 
błyskawic. Nad jego głową rozpościerało się niebo, tak czyste i doskonałe, 
że   zdaniem   chłopca   musiało   być   namalowane,   podobnie   jak   w   innych 
częściach Domu.

Arthur   jeszcze   kilka   razy   odetchnął   z   rozkoszą   pełną   piersią. 

Ponownie zastanowił się nad sytuacją. Dotąd nauczył się na temat Domu 
przede wszystkim tego, że niczego w nim nie należy uważać za oczywiste. 
Ciepłe, łagodnie rozkołysane morze mogło lada moment przeobrazić się w 
coś zupełnie innego.

Ponownie  wsunął   pod  piżamę  dysk  od  Kapitana,  a  przemoczone   i 

prawie całkiem rozmazane zaproszenie od Pani Środy umieścił w kieszeni, 
obok Atlasu. Z trudem wstał i rozejrzał się.

Nie zauważył nic prócz morza. Łóżko znajdowało się zbyt nisko, tuż 

przy powierzchni wody, więc nawet na stojąco Arthur dostrzegał jedynie 
sąsiednią   falę.   Łóżko   tonęło.   Nawet   na   spokojniejszych   teraz   wodach 
materac był całkowicie zanurzony, tracił pływalność, coraz bardziej nasiąkał 
wodą. Stalowa rama ciągnęła lżejsze elementy na dno.

Przez   najbliższych   pięć   minut   chłopcu   nie   groziła   katastrofa,   ale 

wiedział, że wkrótce dojdzie do tragedii.

Arthur westchnął i ponownie usiadł w wodzie, która sięgała mu już 

niemal do pasa. Popatrzył na formę na nodze i zaczął się zastanawiać, czy 
powinien ją zdjąć. Materiał był niezwykle lekki i wcześniej nie pociągnął 
chłopca na dno, ale wówczas Arthur był ogarnięty paniką i płynął ile sił. 

background image

Pokonanie   dłuższego   dystansu   mogłoby   okazać   się   niemożliwe.   Gdyby 
jednak ściągnął formę, noga zapewne by się połamała albo rozbolała go tak 
bardzo, że i tak nie mógłby nią poruszyć.

Postanowił   nie   zdejmować   formy   i   ponownie   wyjął   medalion   od 

Kapitana. Tym razem tylko przytrzymał go w dłoni i wyobraził sobie okręt o 
jaśniejących zielonych żaglach, który wraca, by wziąć go na pokład.

Miał nadzieję, iż taka wizualizacja da pożądane rezultaty. W głębi 

duszy   dręczyło   go   przeświadczenie,   że   Liść   mogła   trafić   z   deszczu   pod 
rynnę. Co zrobili z nią Rezydenci? Może chcieli ją dopaść, a nie uratować. 
Liczył na to, że skoro Pani Środa wystosowała zaproszenie, zamiast wysłać 
bandę siepaczy, to może przynajmniej będzie życzliwa. W grę mógł jednak 
wchodzić   jakiś   chytry   plan.   W   takiej   sytuacji   Utopiona   Środa 
prawdopodobnie wyżyje się na Liść...

Oczywiście   jeśli   Liść   przetrwała   kanonadę   piorunów,   pomyślał 

Arthur, ogarnięty poczuciem winy. Tamten okręt musiał przecież być jakoś 
zabezpieczony...

Łóżko zanurzyło się jeszcze bardziej. Arthur natychmiast przypomniał 

sobie o najważniejszym problemie.

– Statek! – zawołał. – Potrzebuję statku! Albo łodzi! Albo lepszej 

tratwy. Czegokolwiek!

Jego   zagubiony   wśród   fal   głos   zabrzmiał   samotnie   i   głucho. 

Odpowiedział mu jedynie chlupot wody morskiej pod materacem.

–   Wystarczy   suchy   ląd   –   spuścił   z   tonu   Arthur.   Wypowiedział   te 

słowa bezpośrednio do dysku od Kapitana, lecz znowu nic się nie zdarzyło. 
Nadal miał przed sobą wizerunek łodzi wyryty w wielorybim fiszbinie.

Na horyzoncie nie pojawił się ląd. Choć Arthur wciąż nie widział 

słońca, zrobiło się cieplej, a wkrótce wręcz gorąco. Chłopca nie chłodziła 
nawet zalewająca go bez przerwy woda. Była ciepława i niezwykle słona, o 
czym się przekonał, gdy polizał mokry  palec. Zaczynało mu  doskwierać 
pragnienie. Przypominał sobie najróżniejsze potworne opowieści o ludziach 
konających na morzu z braku słodkiej wody. Pamiętał też historie o osobach, 
które z pragnienia traciły rozum i same wskakiwały do wody albo atakowały 
przyjaciół i usiłowały pić ich krew...

Kilka   razy   potrząsnął   głową.   Wyglądało   na   to,   że   już   ogarnia   go 

szaleństwo, skoro zastanawiał się nad takimi rzeczami. Przecież wiedział, że 
w Domu nie może umrzeć z pragnienia. Nawet jeśli myślał teraz o śmierci, i 
tak musiał przeżyć. Rzecz jasna, mógł zwariować...

Postanowił   skupić   uwagę   na   czymś   pożytecznym.   Mógł   wysłać 

sygnał albo złowić rybę. Gdyby tylko w tym dziwnym morzu  wewnątrz 
Domu żyły jakieś ryby! No ale gdyby tu były, to być może nie zabrakłoby i 

background image

rekinów. Rekin bez trudu wyciągnąłby Arthura z łóżka, które zanurzyło się 
już tak głęboko, że trudno je było uznać za tratwę.

Chłopak   ponownie   potrząsnął   głową,   aby   pozbyć   się 

przygnębiających myśli.

– Przestań natychmiast rozmyślać o rekinach – rozkazał sobie.
W tej samej chwili w wodzie nieopodal dostrzegł jakiś kształt. Był 

ciemny, ukryty pod powierzchnią.

Arthur   krzyknął   piskliwie   i   spróbował   wstać   przy   wezgłowiu, 

jednocześnie   podskakując,   gdyż   jego   chora   noga   ugrzęzła   w   fałdzie 
prześcieradła. Łóżko się rozchybotało i jedną stroną zanurzyło na metr w 
wodzie, uwalniając ogromną bańkę powietrza.

Zatrzymało się na kilka sekund, gdy pęcherze powietrza wypływały 

na powierzchnię, a potem poszło na dno niczym „Titanic”, jego skraj przez 
krótką chwilę sterczał prawie pionowo z wody i dopiero potem pogrążyło się 
w falach. Arthur w ostatniej chwili puścił łóżko i odepchnął się od niego. 
Następnie gwałtownie rzucił się przed siebie na plecach i zwolnił dopiero po 
kilku metrach,  kiedy nie groziło mu już wessanie  pod wodę. Zmęczony, 
przyjął pozycję pionową i utrzymywał ją przez pewien czas, młócąc nogą i 
rękami. Jednocześnie z niepokojem wypatrywał cienia.

Nagle   go   ujrzał,   w   odległości   zaledwie   paru   metrów   od   siebie! 

Chłopiec zesztywniał, oczekując na atak rekina. Gdy przestał się poruszać, 
momentalnie zanurzył się znowu. Instynktownie pomachał rękami i nogą, 
aby wychylić głowę z odmętów.

Ciemny kształt nie zaatakował. Nawet się nie poruszył. Arthur szybko 

zorientował się, że to nie rekin. Podpłynął bliżej i dopiero wtedy wyraźnie 
ujrzał   ciemnozieloną,   spłaszczoną   kulę   o   średnicy   około   dwóch   metrów, 
pokrytą   warstwą   czegoś,   co   przypominało   splątane   wodorosty.   Obiekt 
znajdował   się   na   dość   znacznej   głębokości   i   tylko   podobny   do   wysepki 
wierzchołek wystawał ponad wodę.

Arthur   podpłynął   bliżej.   Po   uważnych   oględzinach   doszedł   do 

wniosku,   że   ma   przed   sobą   boję   albo   innego   rodzaju   nawodny   pływak 
sygnalizacyjny,   całkiem   porośnięty   zielonymi   wodorostami.   Wyciągnął 
rękę, aby zerwać sporą garść długich glonów. Ukazała się jaskrawoczerwona 
powierzchnia.

Chłopiec   jej   dotknął.   Była   lekko   kleista;   odrobina   czerwonej 

substancji pozostała mu na dłoni. Przypominała gumę do żucia, nie sposób 
było się jej pozbyć. Arthur z irytacją wytarł ręce, lecz tylko wsmarował 
paskudztwo   między   palce.   Złamana   noga   nie   była   zbyt   obciążona   przez 
opatrunek, niemniej nie potrafił ugiąć kolana. Nie był w stanie utrzymywać 
się   w   pozycji   pionowej   z   pomocą   tylko   jednej   nogi   i   przez   cały   czas 

background image

wykonywał ruchy pływackie, więc czyszczenie dłoni szło mu fatalnie.

Po chwili zabrał się do odgarniania wodorostów. Zauważył, że boja 

nie odpłynęła wraz z falą. Przy każdym większym bałwanie Arthur oddalał 
się na odległość pięciu, sześciu metrów i musiał podpływać do boi, która w 
takich samych warunkach właściwie ani drgnęła.

Musiała być jakoś umocowana do dna. Zanurkował i w oświetlonej 

promieniami słonecznymi toni ujrzał pokryty pąklami łańcuch, doczepiony 
do spodu boi i znikający w ciemnych głębinach.

Wynurzył   się   i   ze   świeżym   zapałem   przystąpił   do   usuwania 

wodorostów. Na jego dłoniach gromadziło się coraz więcej kleistej mazi, 
która przypominała smołę, choć nie wydzielała żadnego zapachu.

Arthur pomyślał, że boja musi wyznaczać jakieś szczególne miejsce. 

Na pewno ktoś z niej korzysta i tu przybędzie. Postanowił się na nią wspiąć.

Gdy była już prawie całkiem oczyszczona, bardziej wynurzyła się z 

wody.   Arthur   miał   nadzieję,   że   znajdzie   jakieś   uchwyty   bądź   zaczepy, 
których będzie mógł  się  przytrzymać,  bo dramatycznie  opadał z sił. Nic 
podobnego jednak nie zauważył. Jedyna godna uwagi część boi znajdowała 
się blisko jej wierzchołka. Był to niewielki mosiężny pierścień, do którego 
chłopiec ledwie dosięgał.

Miał on rozmiary odpowiadające grubości górnej części małego palca 

chłopca,   zatem   był   zbyt   niepozorny,   aby   człowiek   mógł   go   mocno 
uchwycić.   Poza   tym   wydawał   się   dziwnie   luźno   umocowany.   Arthur 
pociągnął   za   mosiężne   kółko,   licząc   na   to,   że   w   ten   sposób   wyciągnie 
fragment pokrywy pływaka i utworzy otwór na tyle duży, by wepchnąć do 
niego rękę.

Okazało się, że pierścień jest doczepiony do czegoś w rodzaju korka, 

który   wystrzelił   z   donośnym   hukiem.   Zaraz   potem   ze   środka   pławy 
wytrysnęła ponadtrzymetrowa fontanna iskier i rozległo się głośne tykanie, 
jakby wnętrze obiektu skrywało wielki i hałaśliwy zegar.

Arthur rzucił się do panicznej ucieczki. Płynął na plecach; jego ciało 

zareagowało jeszcze szybciej niż umysł, który momentalnie pojął, że boja to 
w gruncie rzeczy pływająca bomba, mina bliska eksplozji.

Parę sekund później, kiedy znajdował się zaledwie dziesięć metrów 

od   pułapki,   pława   faktycznie   wybuchła.   Nie   doszło   jednak   do   groźnej 
eksplozji,   której   tak   bardzo   się   obawiał.   Coś   jasno   błysnęło,   nad   głową 
chłopca powiał wiatr, lecz nie posypały się nań śmiertelnie niebezpieczne 
odłamki.

Z boi buchnął czarny jak noc dym, który skręcił się w powietrzu, 

zupełnie inaczej niż każdy dym widziany kiedykolwiek przez Arthura. Słup 
zaczął się wić niczym wąż, tańczyć wszędzie dookoła. W końcu jego „łeb” 

background image

połączył się z „ogonem”, tworząc gigantyczną dymną obręcz, unoszącą się 
na wysokość ponad trzech metrów. Boja pozostała nietknięta, z wyjątkiem 
górnej połowy, która rozpadła się na liczne elementy niczym kwiat lotosu.

Dymny pierścień, podobny teraz do atramentowej chmury, obracał się 

przez minutę z okładem. Następnie gwałtownie wybuchł, przeobrażając się 
w kruczoczarne ptaki, które zaskrzeczały: „Złodziejaszek!”, i pofrunęły nad 
głową chłopca w osiem stron róży wiatrów.

Arthurowi   zbytnio   doskwierało   zmęczenie,   by   przejmował   się 

wyczynami ptaków oraz tym, kogo mogą zaalarmować. Zainteresował go 
wyłącznie fakt, że połowa boi stała otworem, więc mógł się tam wczołgać i 
odpocząć.

Wystarczyło mu energii tylko na to, by wspiąć się do wnętrza. Co 

prawda wypełniała je woda, lecz można było swobodnie usiąść i nabrać sit. 
Arthur o niczym innym nie marzył: potrzebował wypoczynku.

Po zaledwie dwudziestu minutach, według wskazań nadal cofającego 

się   zegarka,   uznał,   że   odprężył   się   już   dostatecznie.   Chociaż   nadal   nie 
dostrzegał   słońca,   czuł   się   tak,   jakby   go   intensywnie   prażyło.   Był   cały 
rozpalony, jego język zaczynał puchnąć z braku wody. Chłopak żałował, że 
nie udało mu się zachować prześcieradła, które mogłyby teraz wykorzystać 
jako zasłonę. Ściągnął nawet szlafrok i zwinął go w prowizoryczny turban, 
lecz niewiele to pomogło.

Liczył na to, że w końcu pojawi się zaalarmowany wybawiciel. Nie 

miało   znaczenia,   że   mógł   uznać   chłopca   za   złodziejaszka.   Sam   ten   fakt 
sugerowałby, że w boi znajduje się coś godnego kradzieży, choć wydawała 
się   pusta.   Teraz   była   tylko   wielką   półkulą,   a   w   środku   znajdował   się 
wyłącznie Arthur.

Minęła następna nieznośna godzina w skwarze. Złamana noga znowu 

dała   o   sobie   znać,   zapewne   dlatego,   że   przestawały   działać   środki 
przeciwbólowe, zaaplikowane mu w szpitalu. Wyglądało na to, że wysokiej 
jakości forma usztywniająca kończynę nie spełnia już swojej roli. Arthur 
dostrzegał w niej spore dziury.

Dotknął jednej z nich i wykrzywił usta. Forma się rozpadała. Poza 

tym   z   pewnością   cierpiał   na   poparzenia   słoneczne.   Grzbiety   jego   dłoni 
przybrały   różową   barwę,   jakby   chciały   dopasować   się   kolorystycznie   do 
jaskrawoczerwonych plam po wewnętrznej stronie. Zgodnie ze wskazaniami 
zegarka Arthura minęła  już dwudziesta pierwsza, lecz nadal było równie 
jasno jak wcześniej. Nie widząc słońca, nie potrafił oszacować, czy zbliża 
się noc, nie był nawet pewien, czy w ogóle nadejdzie. W Niższym Domu 
noc istniała, ale to o niczym nie świadczyło. Zmrok nie musiał oznaczać 
wybawienia od bezlitosnego skwaru.

background image

Arthur zastanawiał się, czy powinien gdzieś popłynąć, ale pośpiesznie 

zarzucił tę myśl.  Miał szczęście,  że natknął się na boję, choć być może 
wcale nie zawdzięczał tego szczęściu, tylko medalionowi Żeglarza, który 
zaprowadził go w to miejsce. Tak czy owak, i tak nie mógłby płynąć dłużej 
niż pół godziny. Przez ten czas nie miał co liczyć na znalezienie lądu. Uznał 
więc, że lepiej będzie siedzieć na miejscu i mieć nadzieję, że dymne morskie 
ptaki kogoś sprowadzą.

Dwie   godziny   później   poczuł   na   karku   muśnięcie   chłodnej   bryzy. 

Rozchylił zapuchnięte powieki i ujrzał cień na niebie. Woal mroku nadciągał 
znad horyzontu. Gwiazdy albo ich wierne podobizny zaczęły migotać, gdy 
światło dnia przygasło przed zbliżającym się pasmem nocy.

Wiatr   ochłodził   rozkołysane   morze.   Arthur   zdjął   turban   zrobiony 

wcześniej ze szlafroka i rozłożył go, aby się okryć. Potem zwinął się w 
ciasny   kłębek.   Zrozumiał,   że   za   dnia   będzie   paliło   go   słońce,   a   nocą 
przyjdzie   mu   znosić   dokuczliwy   chłód.   I   jedno,   i   drugie   stanowiło 
śmiertelne niebezpieczeństwo. Niezbyt pocieszała go perspektywa zejścia z 
tego świata z innych przyczyn niż głód i pragnienie.

Gdy   tylko   o   tym   pomyślał,   ujrzał   jeszcze   jedną   gwiazdę,   która 

najwyraźniej spadła, zatrzymała się blisko powierzchni morza i zmierzała w 
jego kierunku. Dopiero po chwili zmordowany upałem umysł chłopca pojął, 
że to nie jest ciało niebieskie, lecz lampa.

Lampa zainstalowana na bukszprycie statku.

background image

Rozdział 4

Światło   stawało   się   jaśniejsze,   a   statek   był   coraz   lepiej   widoczny, 

chociaż nadal pozostawał  tylko ciemną  sylwetką na tle gasnącego  nieba. 
Kontury prującej fale jednostki były wyraźnie zaokrąglone, zatem musiał to 
być statek bardzo szeroki. Miał zaledwie dwa maszty, nie trzy jak ten, który 
zabrał   Liść,   a   prostokątnych   żagli   z   pewnością   nie   uszyto   z   lśniącego 
materiału.

Arthur   na   to   nie   zważał.   Ostrożnie   wstał,   obolały   od   skurczów 

wywołanych   zmęczeniem   i   ciasnotą.   Gwałtownie   zaczął   wymachiwać 
rękami.

– Pomocy! – zawołał. – Tu jestem! Na pomoc!
Na   statku   nikt   nie   zareagował.   Rozkołysana   jednostka   pruła   fale   i 

zmierzała ku Arthurowi. Zauważył, że po pokładzie biegają Rezydenci. Ktoś 
wykrzykiwał rozkazy, inni je powtarzali lub kwestionowali. Wyglądało na 
to, że na statku panuje bałagan.

W rezultacie okręt minął chłopca i popłynął dalej. Arthur nie wierzył 

własnym oczom. Krzyczał tak głośno, że ochrypł, i niemal spadł z boi, gdy 
podskakiwał jak szalony. Mimo to statek nie zmienił kursu i po pewnym 
czasie Arthur widział już tylko poświatę latarni zwisającej z relingu na rufie.

Chłopiec   patrzył,   jak   światło   znika   w   mroku,   a   potem   usiadł, 

kompletnie załamany. Oparł głowę na dłoniach i z trudem powstrzymywał 
się od płaczu.

Nie będę się mazgaił, postanowił w duchu. Znajdę jakiś sposób, aby 

się uratować. Jestem Mistrzem Niższego Domu i Odległych Rubieży. Nie 
umrę w boi na jakimś przeklętym morzu!

Odetchnął głęboko i uniósł głowę.
Pocieszał się, że nadpłynie inny statek. Z pewnością musiało się tak 

stać.

Kurczowo uchwycił się tej myśli, gdy znowu ujrzał światło, a po nim 

jeszcze jedno.

Dwa światła!
Musiały   się   znajdować   w   odległości   około   trzydziestu   metrów   od 

siebie i dwustu metrów od Arthura. Chłopiec błyskawicznie pojął, że patrzy 
na   światła   dziobowe   i   rufowe   jednego   okrętu.   Kiedy   jednostka   skręciła, 
stracił z oczu światło na rufie. Okręt znieruchomiał, zwrócony dziobem do 
rozbitka.

Po chwili Arthur usłyszał plaśnięcie wioseł o wodę i skandowanie 

Rezydentów,   którzy   płynęli   ku   niemu   w   małej   łodzi.   Zrozumiał 

background image

wykrzykiwane   przez   nich   słowa   dopiero   wtedy,   gdy   znaleźli   się   bardzo 
blisko.   Na   wodzie   migotało   światło   latarni,   z   której   pomocą   załoga 
wypatrywała Arthura i boi.

Okrętu kres, rupieć nie śmieć, 
Szczątek z dna, chcemy go mieć.
Kaszel, grypa, odparzenie
Nas czekają. W drogę, lenie!

Żółty snop światła przemknął po Arthurze, a następnie cofnął się i 

zatrzymał na jego twarzy. Chłopak uniósł rękę, aby zasłonić oczy. Lampa 
nie   świeciła   na   tyle   mocno,   by   go   oślepić,   lecz   uniemożliwiała   mu 
obejrzenie   łodzi   i   załogi.   Na   pokładzie   znajdowało   się   kilkunastu 
Rezydentów, większość z nich siedziała przy wiosłach.

– Wiosłować wstecz! – zabrzmiała w ciemnościach komenda. – Yarko 

dobrze mówił! W boi faktycznie siedzi Nicoń! Gotować kusze!

– Nie jestem Niconiem! – zaprotestował Arthur głośno. – Jestem... 

żeglarzem w potrzebie!

– Kim?
–   Żeglarzem   w   potrzebie   –   odparł   Arthur.   Gdzieś   wyczytał,   że 

marynarze powinni sobie pomagać.

– Z którego statku? I co tu robisz na znaczniku skarbów?
– Hm, mój statek nazywał się „Łoże ze Stali". Zatonął. Dopłynąłem 

tutaj.

Usłyszał   pomruk.   Nie   potrafił   odróżnić   wszystkich   wyrazów, 

zrozumiał tylko słowa: „przejąć”, „nasza”, „na noże go i na dno z nim”, 
potem usłyszał łomot, jaki zwykle towarzyszy tłuczeniu kogoś w głowę, a 
na   koniec   bolesne   pojękiwanie.   Miał   nadzieję,   że   ofiarą   przemocy   padł 
Rezydent, który mówił: „na noże go”, bo ta propozycja niemal na pewno 
odnosiła się do Arthura.

– Z drogi! – krzyknął Rezydent kierujący grupą. Wiosła ponownie 

zanurzyły się w wodzie, łódź ruszyła do przodu. Kiedy podpłynęła do boi, 
Arthur   po   raz   pierwszy   wyraźnie   ujrzał   załogę,   gdyż   latarnia   jednego   z 
Rezydentów oświetlała wszystko dookoła.

Towarzystwo   nie   prezentowało   się   zachęcająco.   W   skład   załogi 

wchodziło pięć kobiet i ośmiu mężczyzn. Niegdyś zapewne byli przystojni, 
jak na Rezydentów przystało, lecz teraz w większości nosili przepaski na 
oku, ich twarze były zryte przebarwionymi szramami, ciała stanowiły bogato 
ilustrowany   katalog   tatuaży,   począwszy   od   okrętów   i   sztormów, 
skończywszy na czaszkach i wężach. Rysunki pokrywały ich przedramiona, 

background image

policzki, czoła i obnażone brzuchy. Nosili niedobraną odzież w rozmaitych 
stylach,   za   to   niesłychanie   wielobarwną.   Jedyną   ich   cechą   wspólną   były 
obszerne skórzane pasy, podtrzymujące szeroką szablę i nóż. Połowa z nich 
miała   także   czerwone   czapki,   zrobione   na   drutach,   a   dowódca   grupy, 
barczysty   Rezydent   ze   szkarłatnymi   eksplozjami   słonecznymi 
wytatuowanymi na policzkach, nosił na głowie skórzany pieróg, odrobinę za 
mały.

Uśmiechnął się do Arthura, demonstrując puste miejsca po zębach. Na 

trzech z czterech lub pięciu, które się ostały, miał złote korony.

Arthur domyślił się, że to piraci.
W   ich   zachowaniu   nie   wyczuwał   jednak   agresji.   Kojarzyli   mu   się 

raczej   z   gromadą   przebierańców.   Prawdziwi   złoczyńcy   zabiliby   go   bez 
zmrużenia powiek, a nie stali w milczeniu i patrzyli na niego z uwagą. Na 
dodatek   jeden   z   nich   sporządzał   węglem   rysunek   w   szkicowniku, 
uwieczniając całą scenę.

–  „Łożżestalli”  – przemówił   herszt.   – Nigdy  nie  słyszałem.   Kiedy 

zatonął? Miał jakiś ładunek?

–   Chyba   jakoś   wczoraj   –   odparł   Arthur   ostrożnie.   –   Niewielki 

transportował ładunek. Tylko bawełnę i takie tam.

– I takie tam – powtórzył dowódca i puścił do Arthura perskie oko. – 

No tak, skoro  mamy  pod nosem znacznik  skarbów, to nie będziemy  się 
przejmowali „bawełną i takimi tam”, jeśli coś znajdziemy na dnie. Pytanie 
tylko, czy będziesz rościł sobie prawa do wydobytego ładunku?

– Hm, tego nie wiem – zawahał się Arthur. – Może. Niewykluczone.
–   Skoro   nie   jesteś   pewien,   to   nie   ma   to   znaczenia   –   oświadczył 

rozbawiony dowódca, a załoga podchwyciła jego śmiech. – Tylko rzucimy 
okiem na dno i wydobędziemy, co tam będzie ciekawego. Potem ruszymy w 
swoją drogę, a ty zajmiesz się własnymi sprawami.

– Zaraz! – zaprotestował Arthur głośno. – Zabierzcie mnie ze sobą!
– Jaszczurko, chwyć linę i zajrzyj pod boję – polecił herszt jednej z 

członkiń załogi, drobnej kobiecie o twarzy pokrytej niebieską łuską. Arthur 
miał   nadzieję,  że  to  tatuaż,  a nie  prawdziwa  łuska.  Piratka  rozpięła  pas, 
zrzuciła buty i szybko dała nura za burtę, z liną w zaciśniętych zębach.

– Bardzo proszę, muszę się dostać na ląd – nie ustępował Arthur. – 

Chcę się znaleźć w miejscu, z którego uda mi się zatelefonować.

– Na Morzu Granicznym nie ma mowy o telefonowaniu – oświadczył 

jeden z Rezydentów. – Zalało centralę, a na stałym lądzie nie wybudowano 
nowej.

– Przymknij jadaczkę, Jednouchy – poradził mu dowódca i ponownie 

zwrócił się do Arthura. – Zatem chciałbyś wejść na pokład „Mola” jako 

background image

pasażer?

– Tak się nazywa wasz statek? – zdziwił się chłopiec.
– A jakże, „Mól” – potwierdził Rezydent, który miał zębatą paszczę 

rekina   wytatuowaną   wokół   ust.   –   Co   w   tym   złego?   Mole   bywają 
przerażające. A gdybyś utknął w szafie razem z całym zastępem moli...

–  Nie miałem  nic  złego na  myśli   w związku  z  nazwą  –  zapewnił 

Arthur, pośpiesznie zbierając myśli. – Po prostu zaskoczyło mnie, że zostanę 
pasażerem tak słynnej jednostki.

– Co takiego? – osłupiał inny Rezydent. – Chodzi ci o „Mola”?
– Tak – potwierdził Arthur. – To znany okręt, a jego załoga to... hm... 

doborowi piraci!

Po wyjaśnieniach Arthura zapadła głucha cisza, a w następnej chwili 

załoga oszalała. Wszyscy zaczęli się przepychać i przewracać, chaotycznie 
usiłując wiosłować.

– Piraci! – wrzeszczeli jednocześnie żeglarze. – Gdzie? Jacy piraci? 

Wracamy na statek!

–   Stać,   nie   ruszać   się!   –   ryknął   dowódca   i   rzucił   się   między 

podkomendnych,   tłukąc   ich   po   potylicach   otwartą   dłonią,   aby   usiedli   na 
ławach. Następnie odwrócił się do Arthura.

–   Jeszcze   nigdy   nie   słyszałem   czegoś   tak   obraźliwego!   –   warknął 

oburzony.   –   My!   Piratami!   Jesteśmy   Łowcami   Skarbów   i   szczycimy   się 
tym! Nie bierzemy nic, co nie zostało wcześniej wyrzucone lub co poszło na 
dno, lecz wypłynęło. Ani skarbów pozostawionych na otwartym morzu.

– Najmocniej przepraszam – wymamrotał chłopiec.
– Wszystko przez te przepaski na oczach, ubrania, tatuaże i w ogóle... 

Wyciągnąłem   błędne   wnioski.   Ale   naprawdę   chciałbym   być   waszym 
pasażerem.

– To, że jesteśmy zwykłymi Łowcami Skarbów, nie oznacza, że nie 

możemy się fajnie ubierać i nosić przepasek, jeśli nam przyjdzie ochota – 
burknął Paszcza Rekina. – Albo nawet dwóch.

– Nie da się nosić dwóch, durniu – zmitygował go inny Rezydent.
– Da się. – Paszcza nie dawał za wygraną. – Wystarczy wziąć od 

Doktora trochę weneckiej skóry...

– Przymknąć się! – zaryczał herszt i wbił wzrok w Arthura. – Nie 

powiedziałem,  że  możesz  być pasażerem,  jasne?   Jestem   tylko  młodszym 
matem na pokładzie „Mola”. Zwą mnie Spalony Słońcem. Teraz zabierzemy 
cię na statek. O twoim losie zadecyduje kapitan.

– Dzięki – odetchnął chłopiec. – Mam na imię Arth...
Urwał w pół słowa. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli zatai imię.
– Arth? No, wskakuj na pokład, Arth.

background image

Dwaj Rezydenci postarali się, aby łódź podpłynęła jak najbliżej boi, a 

trzeci pomógł Arthurowi przejść przez burtę.

– Gotujemy się do obcięcia nogi, hę? – spytał z uśmiechem Rezydent, 

który podtrzymywał Arthura. Klepnął formę chłopca i wskazał własną nogę 
z   drewnianą   kulą   poniżej   kolana.   –   Aż   dziw,   jak   szybko   odrastają, 
powiadam ci.

Arthur skrzywił się na widok okaleczenia i z trudem opanował strach 

przed ewentualną amputacją. W odróżnieniu od kończyn Rezydentów, jego 
noga nie mogłaby odrosnąć.

– Tę urzynano mi z tuzin razy – wspominał kulawy. – Pamiętam, jak 

to...

Urwał   w   połowie   zdania   i   wzdrygnął   się   na   widok   pokrytych 

czerwonymi plamami dłoni Arthura.

– On ma Czerwoną Dłoń!
– Znak Złocienia!
– Już po nas!
– Milczeć! – ryknął Spalony Słońcem i popatrzył z góry na chłopca.
–   To   tylko   czerwona   smoła   albo   coś  podobnego   z   boi   –   wyjaśnił 

Arthur. – Zejdzie w myciu.

– Z boi – wyszeptał Spalony. – Z tej tutaj?
– Tak.
– Ale nie buchnął z niej dym, prawda?
– Buchnął.
– A ptaki? Dym nie przeobraził się w kormorany? Czarne, podpalane 

kormorany,   które   wykrzykiwały   coś,   co   brzmiało   jak   „Śmierć”, 
„Rozczłonkowanie” albo podobnie?

–   Były   ptaki   –   przyznał   Arthur.   –   Krzyknęły:   „Złodziejaszek”,   i 

odleciały. Sądziłem, że to one was tutaj ściągnęły.

Spalony   Słońcem   zdjął   pieróg   i   otarł   łysy   czerep   zdumiewająco 

starannie złożoną białą chustką, którą wydobył z kieszeni.

– One nas nie ściągnęły – wyszeptał. – Obserwator dostrzegł otwartą 

boję i kapitan uznał, że warto tutaj zajrzeć. Ten znacznik skarbów musi 
należeć do Złocienia. Ptaki poleciały na poszukiwania: jego i jego okrętu.

– „Dreszcz”. – Wśród załogi przetoczył się pomruk. – Okręt z kości.
Gdy to mówili, Rezydent z latarnią zasłonił ją tak, że widać było tylko 

nieznaczne migotanie, a wszyscy zaczęli się rozglądać po morzu.

Spalony Słońcem przesunął językiem po resztkach zębów i przez cały 

czas ocierał głowę. Załoga wpatrywała się w niego z uwagą, aż w końcu 
odjął chustkę od czoła i z powrotem nałożył pieróg.

– Słuchajcie – wyszeptał. – Skoro właściwie i tak jesteśmy trupami 

background image

albo mamy blisko do niewolniczego łańcucha, to równie dobrze możemy 
sprawdzić, co tam jest na dole. Jaszczurka? Gdzie jest Jaszczurka?

– Tutaj – rozległ się cichutki głos na powierzchni wody. – Skrzynia 

jest jak należy, wielka, siedzi jak trzeba na skalnej wieżyczce, dziesięć sążni 
pod boją.

– Co z łańcuchem?
– Przytwierdzony do skały, nie do skrzyni.
– No to do roboty – mruknął Spalony. – Kostek, ty i Butla do tylnych 

wioseł. Pozostali do liny. Arth, ty również.

Arthur dołączył do innych i mocno chwycił sznur, aby na chrapliwe 

komendy Spalonego Słońcem wyciągać linę na pokład.

–   Hej,   raz!   Czekać.   Hej,   dwa!   Mocniej!   Czekać.   Hej,   raz!   Stać! 

Jeszcze!

Przy   ostatniej   komendzie   zazgrzytał   o   górną   krawędź   nadburcia 

ociekający wodą kufer o długości równej wzrostowi Arthura, a wysokością 
sięgający mu do pasa. Po chwili znalazł się w łodzi, a członkowie załogi 
pędem rzucili się do wioseł. Spalony Słońcem wydał szeptem jeszcze kilka 
rozkazów i wioślarze z niebywałą delikatnością zanurzyli pióra wioseł w 
wodzie. Łódź ruszyła przed siebie, a następnie skręciła ku światłom „Mola”.

– Obyśmy tylko zdążyli w porę powrócić na okręt i umrzeć razem z 

innymi – wyszeptał Rezydent przy wiośle obok Arthura. – Tak będzie lepiej.

– Dlaczego sądzisz, że zginiemy? – spytał chłopiec. – Skąd te czarne 

myśli?

–  Złocień  nigdy   nie  zostawia   nikogo  przy   życiu  –  wyszeptał   inny 

Rezydent. – Wrogów niewoli albo zabija. Tak czy inaczej, koniec z nami. 
On ma dziwną moc. To Czarnoksiężnik Nicości.

– Zacznie od ciebie. Weźmie cię na męki – dodała jedna z kobiet i 

uśmiechnęła   się   szeroko,   prezentując   zęby   spiłowane   do   pieńków.   – 
Dotknąłeś boi. Masz Czerwoną Dłoń, dowód na to, że usiłowałeś okraść 
Złocienia.

–   Cisza!   –   polecił   Spalony   Słońcem.   –   Wiosłować   w   milczeniu   i 

nadsłuchiwać!

Arthur przyłożył dłoń do ucha i wychylił się za burtę. Słyszał jednak 

tylko chrapliwe oddechy Rezydentów, cichy, regularny plusk wioseł oraz 
chlupot morskiej wody.

– Czego nasłuchujemy? – zapytał po chwili.
–   Wszystkiego,   czego   nie   chcemy   usłyszeć   –   powiedział   Spalony 

Słońcem i spojrzał za rufę. – Zasłoń latarnię, Yeo – dodał, nie odwracając 
głowy.

–   Jest   zasłonięta   –   odparł   Yeo.   –   Wschodzi   jeden   z   księżyców. 

background image

Złocień   będzie   nas   widział   jak   na   dłoni,   nawet   z   odległości   wielu 
kilometrów.

– Zatem nie ma powodu, byśmy siedzieli cicho – mruknął Spalony.
Arthur spojrzał we wskazanym przez mata kierunku. W rzeczy samej, 

zza   horyzontu   wyłaniał   się   wąski,   niebieskawy   sierp   księżyca.   Sprawiał 
wrażenie, że wisi na niebie raczej w odległości kilkudziesięciu niż kilkuset 
tysięcy kilometrów. Lśnił jednak jasnym blaskiem.

Niebieski   księżyc   wschodził   szybko,   ale   niezbyt   płynnie,   zupełnie 

jakby uruchamiał go mechanizm zegarowy, który należałoby naoliwić. W 
jego   blasku   Arthur   wyraźnie   widział   kołyszącego   się   nieopodal   „Mola”. 
Daleko na horyzoncie ujrzał jednak coś jeszcze. Nieznany obiekt lśnił w 
blasku   księżyca   jak   odbijająca   światło   soczewka   lunety.   Cienka   smuga 
niewątpliwie była masztem.

Spalony Słońcem również go dostrzegł.
– Wiosłować, psy! – ryknął młodszy mat. – Wiosłować, jeśli chcecie 

przeżyć, żałosne istoty!

background image

Rozdział 5

Ich   przybycie   na   pokład   „Mola”   przypominało   raczej   paniczną 

ucieczkę   niż   uporządkowane   zaokrętowanie.   Rezydenci   porzucili   łódź   i 
wszyscy   jednocześnie   zaczęli   się   wspinać   po   drabince   oraz   siatce   przy 
burcie okrętu. W rezultacie zawiśli przy pomalowanym na żółto kadłubie 
„Mola”, wznosząc tak deprymujące okrzyki, jak: „Złocień!”, „Dreszcz!”, a 
nawet „Jesteśmy zgubieni!”.

Spalony Słońcem z trudem ściągnął kilku Rezydentów z powrotem i 

kazał  im wydobyć ze skrzyni linę. Nawet  on jednak nie potrafił skłonić 
załogi   do   podniesienia   szalupy.   Gdy   łódź   zaczęła   odpływać,   sam   także 
skoczył na burtę okrętu, po drodze pomagając Arthurowi przytrzymać się 
sieci.

– Nie straciłem dotąd ani jednego skarbu i pasażera – burknął. – Nie 

jest to zasługą morskiego szlamu, z którym przyszło mi żeglować. Panie 
Zgodniak!   Panie   Zgodniak!   Szalupa   dryfuje!   Zgodniak   to   starszy   mat   – 
wyjaśnił Arthurowi, gdy wdrapywali się po burcie. – Życzliwy, ale kurzy 
móżdżek. Jak większość tej gromady, był tu, kiedy „Mól” pełnił funkcję 
biura rachunkowego. Zgodniak to kierownik biura. Można by pomyśleć, że 
po kilku tysiącach lat na morzu czegoś się nauczył... No, ale przeczę sam 
sobie. W górę!

Popchnął Arthura, który przetoczył się przez reling i upadł na pokład, 

nie   zdążywszy   odpowiednio   ułożyć   chorej   nogi.   Zanim   się   pozbierał, 
Spalony Słońcem chwycił go pod łokcie i szarpnął do góry, jednocześnie 
krzycząc:

– Ichabod! Ichabod! Zabierz naszego pasażera do kapitana! I przynieś 

mu koc!

Rezydent   bez   jednego   tatuażu   na   skórze,   elegancko   ubrany   w 

niebieską   kamizelkę   i   niemal   białą   koszulę,   wystąpił   przed   gromadę 
spanikowanych marynarzy i lekko skłonił się Arthurowi. Był szczuplejszy 
od większości Rezydentów i poruszał się z niebywałą gracją, zupełnie jakby 
odtwarzał z pamięci kroki jakiegoś tajemnego tańca.

–   Proszę   tędy.   –   Wykonał   zwrot   w   tył,   co   przypominało   piruet, 

bardziej pasujący do teatralnej sceny niż do rozchwianego pokładu statku.

Arthur posłusznie ruszył za Rezydentem, który najwyraźniej miał na 

imię Ichabod. Za plecami usłyszał wrzaski Spalonego Słońcem.

–   Wachta   lewej   burty   na,   reje!   Gotować   się   do   stawiania   żagli! 

Sterburta do dział i na stanowiska abordażowe!

– Strasznie hałaśliwi ci żeglarze – zauważył Ichabod. – Uwaga na 

background image

głowę.

Rezydent pochylił się, przechodząc przez niewielkie drzwi. Chociaż 

Arthur był znacznie niższy, również musiał pochylić głowę. Znaleźli się w 
krótkim, ciemnym i wąskim korytarzu o bardzo niskim suficie.

– Nie jesteś żeglarzem? – zdziwił się chłopiec.
– Jestem kapitańskim stewardem – oświadczył Ichabod uroczyście. – 

Na lądzie pełniłem funkcję dżentelmena dżentelmena.

– Jaką funkcję?
– Niekiedy kogoś takiego nazywają pokojowcem – wyjaśnił Ichabod i 

otworzył  drzwi   na  drugim  końcu   korytarza,   w   odległości   zaledwie   kilku 
metrów od wejścia. Rezydent przekroczył próg, Arthur podążył tuż za nim.

Chłopiec   nie   spodziewał   się,   że   ujrzy   takie   pomieszczenie.   Miało 

rozmiary zdecydowanie zbyt duże, aby mogło się znajdować na pokładzie 
statku: była to przestronna sala o wybielonych ścianach, długa na prawie 
trzydzieści   metrów,   szeroka   na   dwadzieścia.   Ozdobny,   gipsowy   sufit 
znajdował się na wysokości około siedmiu metrów, a pod sklepieniem, na 
samym   jego   środku,   wisiał   pięćdziesięcioświecowy   żyrandol   z   rżniętego 
kryształu.

W   centrum   pokoju   stało   mahoniowe   biurko   z   gazową   lampą   o 

zielonym   kloszu.   Wzdłuż   jednej   ściany   ustawiono   długi   rząd   gablot 
wystawienniczych o szklanych wiekach; każdą z nich oświetlała oddzielna, 
łagodnie   posykująca   latarenka   gazowa.   W   kącie   po   drugiej   stronie   sali 
umieszczono wielkie łoże, z zasłonami i skrzynią na pościel u stóp. Obok 
znajdował się parawan, pomalowany w motywy marynistyczne, a pod ścianą 
stała duża dębowa szafa z lustrzanymi drzwiami.

W   pomieszczeniu   panowała   całkowita   cisza   i   nie   odczuwało   się 

kołysania. Hałas czyniony przez załogę i morze zupełnie zanikł, gdy tylko za 
Arthurem zamknęły się drzwi. Chłopak odniósł wrażenie, że fale nagle się 
uspokoiły.

– Jak to...
Ichabod znał treść pytania Arthura, zanim ten zdążył je zadać.
– To jeden z pierwotnych pokoi. Gdy nadszedł Potop i musieliśmy 

przerobić   biuro   rachunkowe   na   statek,   ten   pokój   odmówił   poddania   się 
modyfikacjom   i   dostosowania   do   pożyteczniejszych   celów.   A   mogliśmy 
urządzić tu pokład bojowy. Ostatecznie doktor Scamandros połączył salę z 
korytarzem   rufowym,   ale   w   gruncie   rzeczy   nie   znajduje   się   ona   na 
pokładzie.

– Zatem gdzie?
– Nie mamy całkowitej pewności. Zapewne nie tam, gdzie przedtem, 

gdyż miejsce po starym biurze rachunkowym nadal pozostaje pod wodą. 

background image

Kapitan   jest   zdania,   że   ten   pokój   budowano   pod   nadzorem   Architektki, 
dzięki czemu zachował cząstkę jej cnót. Jest położony na terytorium Domu, 
to pewne, a nie w Królestwach.

–   Nie   obawiasz   się,   że   może   zostać   odcięty   od   okrętu?   –   spytał 

Arthur, gdy podeszli do łoża. Zasłony były zaciągnięte, lecz usłyszał za nimi 
chrapanie.   Nic   okropnego,   czego   nie   dałoby   się   wytrzymać,   lecz   raczej 
sporadyczne pochrapywanie i posapywanie.

– Ani trochę – wyznał Ichabod. – Statek nadal jest przede wszystkim 

biurem rachunkowym, choć dawno temu przerobionym i odmienionym. Ta 
sala należy do biura rachunkowego, zatem zawsze pozostanie w taki czy 
inny   sposób   z   nim   połączona.   Jeśli   korytarz   łącznikowy   się   zerwie, 
samorzutnie powstanie inne przejście.

– Może przez szafę – zasugerował Arthur.
Ichabod  popatrzył  na  niego surowo  i ściągnął   brwi  tak mocno,   że 

niemal zetknęły się nad jego nosem.

– Śmiem wątpić, młody śmiertelniku. W szafie przechowuję odzież 

kapitana. To nie jakaś tam ukryta ścieżka.

– Wybacz – przeprosił Arthur. – Tak tylko...
Zawiesił   głos,   widząc,   że   brwi   Ichaboda   nie   powróciły   na   swoje 

miejsce, a twarz nie przybrała bardziej przyjacielskiego wyrazu. Przez kilka 
sekund trwało lodowate milczenie, a potem Rezydent poruszył nosem, jakby 
coś go zaswędziało, i pochylił się nad skrzynią z pościelą.

– Oto koc – oznajmił i wręczył go Arthurowi. – Proponuję, byś się 

opatulił. Może przestaniesz dygotać. Chyba że trzęsiesz się tylko na pokaz.

– Och, dzięki – ucieszył się Arthur. Nawet nie zdawał sobie sprawy, 

że drży. Dopiero kiedy Ichabod zwrócił mu uwagę, uświadomił sobie, jak 
bardzo zmarzł. Po rękach i nogach przebiegały mu dreszcze. Ciężki koc był 
jak najbardziej na miejscu. – Zimno mi. Mogłem się nawet przeziębić.

– Poważnie? – Ichabod nagle się zainteresował. – Muszę powiadomić 

o tym doktora Scamandrosa. Najpierw jednak powinienem obudzić kapitana.

– Już się obudziłem – rozległ się cichy i spokojny głos za zasłoną. – 

Mamy gościa, jak widzę. Jeszcze jakieś nowiny, Ichabod?

– Pan Spalony Słońcem wyraził opinię, że ściga nas ten okropny pirat 

Złocień, w związku z kradzieżą jednej z jego skrzyń ze skarbami.

– Ach – westchnął głos. – Czy pan Spalony Słońcem robi... hm... te 

sztuczki z żaglami i tak dalej? Abyśmy mogli... że tak powiem... uciec?

–   Tak   jest,   panie   kapitanie   –   potwierdził   Ichabod.   –   Czy   mogę 

przedstawić potencjalnego pasażera, którego pan Spalony Słońcem przyjął 
na   pokład   z   boi   Złocienia?   To   chłopiec,   i   chyba   trafnie   zakładam,   że 
śmiertelnik z krwi i kości. Nie jest jednym z dzieci Szczurołapa.

background image

– To prawda – potwierdził Arthur.
– Zacznijmy od początku, Ichabod – zabrzmiała odpowiedź. – Drugiej 

jakości buty, trzeciej jakości palto  i  moja, hm, szabla. Taka jak trzeba, z 
ostrą klingą.

– Z ostrą klingą? Czy to roztropne, panie kapitanie?
– Tak, tak. Jeśli, hm, Złocień nas dopadnie... Młody śmiertelniku, jak 

ci na imię?

– Mam na imię... Uwa...! – wykrzyknął Arthur i urwał w pół słowa, 

gdy Ichabod wmaszerował prosto w lustrzane drzwi szafy. Rezydent nie 
zderzył się jednak ze szkłem. Po prostu przez nie przeszedł, niczym pływak 
nurkujący w basenie z nieruchomą wodą. Po zetknięciu się z jego ciałem 
srebrzyste szkło pokryły zmarszczki drobnych fal.

– Uwa? – zapytał kapitan.
– Przepraszam, zdekoncentrowałem się – powiedział Arthur. – Mam 

na imię Arth.

– Uwa brzmi lepiej niż Arth – westchnął kapitan. – Szkoda. Imiona i 

nazwiska bywają prawdziwym utrapieniem. Weźmy  moje,  dla przykładu. 
Kotapoducha. Kapitan Kotapoducha, do usług.

– Kłapoucha? – spytał Arthur, niepewny, czy dobrze usłyszał przez 

zasłony wokół łóżka.

–   Nie!   Kota-poducha.   Teraz   rozumiesz?   Takie   nazwisko   ujdzie   w 

wypadku kierownika biura rachunkowego, ale jak tworzyć legendy o wilku 
morskim zwanym Kotapoducha?

– Może warto je zmienić?
– Oficerom nie wolno – wyjaśnił kapitan przytłumionym głosem. – 

Nazwisko   zostało   ustalone   przez   Architektkę   i   zapisane   w   Rejestrze 
Hierarchii Ważności. Z tego względu jestem kapitanem. Najwyższym rangą 
na pokładzie, numer 38598 w hierarchii ważności w Domu. Wolałbym, by 
było inaczej, ale w tej kwestii nie mam wyboru. Pan Spalony Słońcem jest, 
jak by to ująć, jedynym zawodowym żeglarzem na pokładzie. Buty?

– Oto one, panie kapitanie – oświadczył Ichabod i wsunął za zasłony 

buty, palto i szablę. Arthur uświadomił sobie, że nie widział, by pokojowiec 
wracał przez lustrzane drzwi szafy.

Z   łoża   dobiegło   niewyraźne   przekleństwo   i   po   chwili   zasłony 

zafalowały. Następnie wyłoniły się spod nich buty, do połowy naciągnięte 
na nogi kapitana Kotapoduchy. Ichabod pomógł dowódcy wepchnąć je jak 
należy,   a   wówczas   Kotapoducha   wyśliznął   się   z   łoża,   wyprostował   i 
pokłonił Arthurowi.

Był wysoki, lecz nie aż tak jak Pierwsza Dama czy Poniedziałkowy 

Południk. Ponadto nie wydawał się specjalnie przystojny, choć jednocześnie 

background image

trudno   byłoby   nazwać   go   brzydkim.   Nie   ozdobił   ciała   tatuażami,   a 
przynajmniej   nie   w   widocznych   miejscach.   Prezentował   się   bardzo 
przeciętnie i zwyczajnie, twarz miał bez wyrazu, na głowie nosił krótką białą 
perukę upiętą w coś w rodzaju końskiego ogona, przewiązanego niebieską 
wstążką. Jego niebieskie palto było wyraźnie wypłowiałe i tylko na lewym 
ramieniu widniał złoty epolet.

–   Dobrze,   młody   człowieku   –   wymamrotał   Kotapoducha, 

bezskutecznie usiłując zapiąć pas. Po chwili dał za wygraną i zaczekał, aż 
Ichabod mu pomoże. – Chcesz być pasażerem na pokładzie okrętu, który 
wkrótce pójdzie na dno, a cała jego załoga trafi, że tak powiem, pod szablę 
albo w niewolę pirata Złocienia?

– Nie – zaprzeczył chłopiec. – To znaczy: chcę być pasażerem, lecz 

przecież uda nam się chyba umknąć? Widziałem tamten piracki okręt, ale 
znajdował się szmat drogi stąd. Mamy ogromną przewagę.

– Pościg nigdy nie trwa krótko – wymamrotał Kotapoducha. – Ale w 

końcu pewnie nas dopadną. Chyba powinniśmy iść i, dajmy na to, rzucić 
okiem. Pan Spalony Słońcem może wpaść na... Jak mu tam... pomysł. Albo 
doktor Scamandros. I to w chwili, gdy chciałem obejrzeć nowe eksponaty do 
mojej kolekcji. Podejrzewam, że wkrótce będzie to kolekcja Złocienia, a on 
jej nie doceni.

Arthur właśnie nabierał w płuca powietrza, by spytać o kapitańskie 

zbiory – z rozanielonego spojrzenia dowódcy wywnioskował, że są ukryte w 
gablotach przy ścianie – lecz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Ichabod 
nadepnął mu na stopę i wymownie zakaszlał.

– Co znowu? – spytał Kotapoducha, zerkając na pokojowca.
– Kapitan jest potrzebny na pokładzie! – oznajmił Ichabod głośnym, 

stanowczym tonem.

– Tak! Tak! – potwierdził Kotapoducha. – Sprawdźmy, dokąd dotarł 

ten niegodziwy, no, ten niegodziwy... okręt Złocienia. O twojej opłacie za 
przejazd, Arth, porozmawiamy później. Za mną!

Ruszył ku drzwiom, a gdy tylko je otworzył, Arthur usłyszał pomruk 

morza,   trzeszczenie   drewnianych   elementów   statku   i   bezustanne   krzyki 
Spalonego Słońcem i reszty załogi.

Musiał zacisnąć powieki, opuszczając salę i wychodząc na korytarz, 

bo choć podłoga się kołysała, posadzka w pokoju pozostała nieruchoma. W 
efekcie poczuł w głębi gałek ocznych nieprzyjemny ucisk, od którego dostał 
mdłości.   Wrażenie   szybko   ustąpiło,   gdy   tylko   ponownie   znalazł   się   na 
właściwym pokładzie, choć statek wznosił się i opadał tak gwałtownie, że 
chłopiec co kilka kroków musiał chwytać się czegoś, aby nie upaść.

Na   głównym   pokładzie   było   jasno.   Księżyc   wisiał   wysoko   nad 

background image

żaglowcem, jego blask był chłodny i mocny. Arthurowi przyszło do głowy, 
że   przy   takim   świetle   mógłby   nawet   czytać.   Dostrzegł   też,   że   lśnienie 
księżyca jest dostatecznie silne, aby wszystkie elementy osprzętu rzucały 
cień.

Czując   zimny   wiatr,   chłopiec   staranniej   otulił   ramiona   kocem. 

Podmuchy   coraz   chłodniejszego   powietrza   przybierały   na   sile.   Arthur 
popatrzył   na   reje   –   wszystkie   żagle   były   wydęte.   „Mól”   pozostawał   w 
znacznym przechyle na sterburtę i gnał naprzód z dużą prędkością.

Arthur obejrzał się przez ramię. Niestety, okręt piracki mknął jeszcze 

chyżej.   Wroga   jednostka   była   znacznie   mniejsza   od   „Mola”,   a   do   tego 
węższa, z dwoma masztami i trójkątnymi żaglami, a nie prostokątnymi jak 
na kupieckim statku.

– W blasku księżyca tamten okręt wydaje się biały – zauważył Arthur. 

– Żagle są brązowe?

– To kolor zaschniętej krwi – wyjaśnił Ichabod. – Krawcy zwą taką 

barwę „starą sangwiną”. Pokład podobno wykonano z kości legendarnego 
potwora z Poślednich Królestw. Powiada się, że Złocień to pirat z Królestw. 
Niegdyś był śmiertelnikiem, ale posiadł mroczne sekrety Domowej Magii, i 
teraz jest na wpół Niconiem, na wpół...

– To by... by było na tyle, Ichabod, wystarczy, dziękuję – przerwał mu 

Kotapoducha nerwowo. – Za mną.

Ruszył na pokład rufowy. Dwóch Rezydentów mocowało się z kołem 

sterowym, a Spalony Słońcem wykrzykiwał rozkazy Rezydentom na rejach i 
na   pokładzie,   gdzie   trymowali   żagle   i   liny.   Znajdowało   się   tam   jeszcze 
dwóch   innych   Rezydentów.   Jeden   stał   w   milczeniu   obok   Spalonego 
Słońcem i z powagą kiwał głową przy każdym rozkazie. Przypominał nieco 
kapitana   Kotapoduchę   –   miał   twarz   bez   wyrazu,   był   podobnie   ubrany, 
musiał   zatem   pełnić   funkcję   oficera.   Arthur   pomyślał,   że   pewnie   jest   to 
starszy mat, ten sam, który w biurze rachunkowym zajmował stanowisko 
kierownika biura.

Drugi Rezydent  nie mógłby   się  bardziej  różnić od  pierwszego.  Ta 

osobliwa,   drobna   postać   przykucnęła   obok   steru.   Ledwie   wystawała   z 
obszernego żółtego szynela o podwiniętych rękawach. Osobnik był łysy, a 
jego   twarz   i   czaszkę   pokrywały   drobne,   liczne,   wielobarwne   tatuaże. 
Dopiero   po   chwili   Arthur   zorientował   się,   że   rysunki   na   skórze   są 
animowane – każdy z nich poruszał się i przesuwał po głowie nieznajomego. 
Chłopiec   dostrzegł   ożywione   podobizny   okrętów,   morskich   stworów, 
ptaków i chmur, a także map, księżyców, gwiazd i planet.

– Pan Zgodniak, starszy mat – wyszeptał Ichabod i wskazał dłonią 

Rezydenta   stojącego   obok   Spalonego   Słońcem.   –   A   także   doktor 

background image

Scamandros,   nasz   wybitny   zaklinacz   i   nawigator.   Jako   haruspik   właśnie 
podejmuje   decyzję,   dokąd   możemy   podążyć.   Pamiętaj,   nie   wolno   mu 
przeszkadzać, kiedy wróży. Mogłyby się zdarzyć rzeczy straszliwe.

W   tej   samej   chwili   gwałtowny   podmuch   wiatru   jeszcze   bardziej 

przechylił   „Mola”.   Gdy   wszyscy   na   pokładzie   rozpaczliwie   próbowali 
utrzymać   równowagę,   Arthur   wpadł   na   kapitana   Kotapoduchę   i   obaj 
ześliznęli się aż do relingu.

Niewiele   brakowało,   a   Arthur   znalazłby   się   za   burtą,   w   czarnym 

morzu, które było już zadziwiająco blisko. Chłopiec z trudem uchronił się 
przed   kąpielą.   W   ostatnim   momencie   złapał   koć,   ale   za   cenę   silnego 
uderzenia w złamaną nogę. Przeszył go koszmarny, przenikliwy ból, który 
objął cały bok i eksplodował w mózgu.

Spalony   Słońcem   wykrzyczał   kilka   rozkazów   i   po   chwili   okręt 

odzyskał   równowagę.   Arthur   spostrzegł,   że   niemal   wszyscy   marynarze 
zatrzymali się na relingu sterburty, z wyjątkiem dwóch sterników, którzy 
przywarli   do   koła,   a   także   stojącego   obok   nich   Spalonego   Słońcem   i 
pozostającego   nieco   z  boku   doktora   Scamandrosa.   Mag   nadal   kucał   tam 
gdzie poprzednio, jakby był przyklejony do podłoża. Choć to zdawało się 
niemożliwe, wszystkie przedmioty, z których korzystał, również pozostały 
na swoich miejscach. Na pokładzie leżało kilka map oraz dwa pozłacane 
kompasy z brązu, linijka i czaszka małego zwierzęcia, służącą za pojemnik 
na kilkanaście ołówków.

Obok   mapy   znajdowało   się   mnóstwo   małych,   kolorowych 

kartoników,   pozornie   chaotycznie   rozrzuconych   po   pokładzie.   Doktor 
Scamandros studiował je uważnie i pogwizdywał przez zaciśnięte zęby. Po 
kilku   minutach   zebrał   karteczki   i   ponownie   je   rozrzucił.   Ku   zdumieniu 
Arthura kartoniki połączyły się w powietrzu i wtedy chłopiec zrozumiał, że 
to elementy układanki. Gdy opadły na pokład, utworzyły niemal kompletny 
rysunek, w którym brakowało dwóch lub trzech elementów. Układanka była 
niepełna.

Doktor Scamandros przestał pogwizdywać, a wiatr nieco osłabł, jakby 

w odpowiedzi  na jego zachowanie.  Rezydent  ponownie zebrał wszystkie 
elementy   i   włożył   je   do   kartonowego   pudełka   z   rysunkiem   owcy,   które 
wsunął za pazuchę, pod żółty szynel. Potem wstał. Niewątpliwie nadszedł 
moment,   w   którym   można   już   było   mu   przerywać,   bo   Kotapoducha   i 
Zgodniak pośpiesznie do niego podeszli.

– Co mówią znaki, doktorze? – zapytał Kotapoducha. – Czy istnieje 

kurs, który powinniśmy obrać, aby się stąd wydostać?

– Nie – oświadczył Scamandros. Mówił bardzo wysokim i czystym 

głosem, który dziwnie kojarzył się Arthurowi z trąbką. – Jakaś moc zakłóca 

background image

wróżenie z kozy i owcy. W takich warunkach nie ośmielę się przepowiadać 
z wołu. Bez przewodnika nie określę trafnego kursu.

– Czy to Złocień? – spytał Spalony Słońcem. – Choć dzieli go od nas 

taki dystans?

– Nie – zaprzeczył Scamandros i po raz pierwszy skierował spojrzenie 

ciemnych   oczu   prosto   na   Arthura.   –   Przyczyna   zakłóceń   leży   znacznie 
bliżej. A to kto?

– Arth – odparł Spalony. – Śmiertelnik, chłopiec. Wzięliśmy go na 

pokład razem ze skarbem Złocienia.

– On dzierży obiekt o wielkiej mocy – obwieścił doktor Scamandros. 

W jego głosie słychać było entuzjazm. Przetrząsnął wewnętrzną stronę palta 
i wyciągnął okulary w oprawce ze złotego drutu. Ich soczewki były grube, 
wykonane z dymnego, kwarcowego szkła. Scamandros włożył okulary na 
czoło zamiast na oczy. – Dajcie go tu.

Arthur   dobrowolnie   ruszył   ku   doktorowi   i   chwiejnie   przeszedł   po 

pokładzie. Spalony Słońcem pochwycił go i przytrzymał, niezbyt mocno, tak 
że nie wiadomo było, czy Rezydent pomaga chłopcu utrzymać równowagę, 
czy też traktuje go jak więźnia.

– Co tam chowasz w kieszeni, chłopcze? – zainteresował się doktor 

Scamandros. – Masz coś, co zakłóca moje wróżby i tym samym nawigację 
okrętu.

– To... to taka książka – zająknął się Arthur. – Nie będzie pan miał z 

niej pożytku.

– Sam o tym zadecyduję! – krzyknął Scamandros. Wepchnął rękę do 

kieszeni   Arthura,   a   Spalony   Słońcem   mocniej   zacisnął   dłonie   na   jego 
ramionach. – Co my tu mamy...

Gdy   dotknął   okładki  Atlasu,   rozległ   się   donośny   huk,   jakby   ktoś 

wystrzelił z pistoletu. Scamandros cofnął rękę tak szybko, że Arthur nawet 
tego nie dostrzegł. W następnej chwili nawigator skakał po całym pokładzie, 
chowając dłoń pod pachą.

– Au! Au! Au! – skrzeczał. – Za burtę z nim!
Spalony   Słońcem   zawahał   się,   ale   po   chwili   uwięził   chłopca   w 

niedźwiedzim   uścisku   i   pokuśtykał   do   relingu   przy   sterburcie,   z   którym 
zderzył się z wielką siłą, jako że pokład był przechylony i idąc, mat nabierał 
prędkości.

– Wybacz, młodzieńcze – oświadczył. Uniósł Arthura, gotów cisnąć 

go w głębiny. – Doktor jest nam potrzebny.

background image

Rozdział 6

Nie! – wrzasnął Arthur, gdy Spalony Słońcem go podnosił. – Jestem 

przyjacielem Żeglarza! Kapitana Toma Shelvocke’a!

Spalony Słońcem opuścił chłopca na pokład.
– Udowodnij – zażądał ozięble. – Jeśli łżesz, wyrżnę ci w głowie 

skrzela, a dopiero potem cisnę cię za burtę.

Arthur   drżącą   ręką   sięgnął   do   bluzy   od   piżamy   i   wyciągnął 

prowizoryczny sznurek z nitki dentystycznej. Przez jedną straszną chwilę 
sądził, że zgubił medalion, lecz zaraz potem go wydobył i zawiesił na piersi, 
w widocznym miejscu.

–   Co   się   tak   guzdrzesz,   Spalony!?   –   krzyknął   doktor   Scamandros 

gniewnie. – Do morza z nim!

Spalony Słońcem uważnie obejrzał dysk, trącił go palcem i popatrzył 

na   drugą   stronę,   po   czym   westchnął   i   puścił   Arthura.   W   tym   samym 
momencie okręt przechylił się mocno na bakburtę i ponownie wyprostował. 
Niewiele brakowało, a chłopiec i tak wypadłby za reling.

–   Panie   Spalony   Słońcem,   proszę   natychmiast   wykonać   polecenie 

doktora!   –   rozkazał   Kotapoducha   stanowczo.   –   Musimy   znać   drogę 
ucieczki!

– Nie da rady, kapitanie! – krzyknął Spalony Słońcem. – Chłopak nosi 

znak Żeglarza. Jeśli prosi o pomoc, wszyscy ludzie morza muszą mu jej 
udzielić.

– Proszę o pomoc! – potwierdził Arthur pośpiesznie. – Nie chcę trafić 

za   burtę.   Muszę   tylko   przesłać   wiadomość   do   Niższego   Domu   albo   do 
Odległych Rubieży.

– On ma co? Od kogo? – spytał Kotapoducha.
Spalony   ponownie   westchnął   i   pomógł   Arthurowi   przejść   po 

pochyłym pokładzie do zgromadzonej przy kole sterowym grupy. Doktor 
Scamandros nadal trzymał dłoń pod pachą. Na widok chłopca skrzywił się 
groźnie.

–   Żaden   marynarz   nie   przeciwstawi   się   Żeglarzowi   –   oświadczył 

Spalony Słońcem. – Chłopak ma medalion od niego, więc musisz wymyślić 
coś innego, doktorze. Mały nie trafi za burtę.

– Żeglarz. – Scamandros zamyślił się głęboko. – Postać wielbiona 

przez ludzi morza. Jeden z synów Starucha, jak mniemam?

–   Zgadza   się   –   potwierdził   Arthur,   chociaż   pytanie   nie   było 

skierowane do niego. – Oraz Architektki.

– Może działałem nieco pochopnie – ciągnął Scamandros. – Przyszło 

background image

mi   teraz   do   głowy,   że   masz   w   kieszeni   coś,   czego   nie   chcielibyśmy 
wyrzucać   do   morza.   Tak   czy   owak,   każdy   przyjaciel   Żeglarza...   Proszę, 
przyjmij moje przeprosiny.

– Nie ma sprawy – odparł chłopiec. – Tak bywa.
–   Cóż,   hm,   witamy   na   pokładzie   –   odezwał   się   kapitan.   –   Nie 

posiadamy się z radości, mogąc cię gościć. Obawiam się jednak, że nasza 
podróż zostanie, jak by to ująć, skrócona.

Wszyscy skierowali wzrok za rufę. „Dreszcz” zbliżył się wyraźnie, 

był teraz oddalony o około półtora kilometra.

– Wkrótce wypalą z dział dziobowych – mruknął Spalony Słońcem. – 

Jeśli mają proch. Dysponują też modyfikatorem pogody. Będziemy musieli 
walczyć.

– Hm. – Zgodniak przełknął ślinę i jednocześnie zmarszczył czoło. – 

To nie brzmi obiecująco.

– Doktorze, możesz zapewnić nam lepszy wiatr? – spytał Spalony 

Słońcem. – Dasz radę rozwiązać jeden ze swoich węzłów?

– Nie – oświadczył Scamandros. – Złocień już panuje nad wiatrem i 

ma   większą   moc   niż   ja.   Na   Morzu   Granicznym   nie   ma   dla   nas   drogi 
ucieczki.

–   A   czy   istnieje   godny   uwagi   kurs   na   Poślednie   Królestwa?   – 

Kotapoducha częściowo wysunął szablę z pochwy i niemal pokaleczył palce 
na obnażonym ostrzu.

– Istnieje możliwość, którą mogłem przeoczyć z powodu nieznośnego 

bólu   dłoni   –   wyjaśnił   Scamandros.   –   Nie   mogę   odprawiać   haruspickich 
wróżb   z   powodu   magicznej   interferencji.   Młodzież   czasem   dysponuje 
jednak   przyrodzonymi   zdolnościami,   więc   ten   chłopiec   ma   szansę   nam 
pomóc. Młodzieńcze, czy potrafisz odczytywać przyszłość ze zwierzęcych 
trzewi?

– Nie. – Arthur skrzywił się z obrzydzeniem. – To odrażające!
– Nikt już nie korzysta z prawdziwych wnętrzności – szepnął Ichabod. 

– Wystarczają magiczne układanki z ich rysunkami.

– W rzeczy samej, ta sztuka stała się bardziej uporządkowana i mniej 

kłopotliwa   w   użyciu   –   podkreślił   Scamandros,   najwyraźniej   obdarzony 
wyśmienitym   słuchem.   –   Osobiście   uważam   jednak,   że   najlepiej   jest 
przechodzić szkolenie według dawnej mody, a dopiero potem zabierać się 
do układanek. Zatem nie jesteś haruspikiem ani jasnowidzem?

– Nie...
– Wobec tego rzucisz elementy, a ja odczytam wróżbę. – Scamandros 

wyciągnął   spod   szynela   duże   pudło,   większe   niż   to,   które   wcześniej 
schował, i wręczył je Arthurowi. Na pudle widniał rysunek wołu, przy czym 

background image

tył zwierzęcia był zaprezentowany w przekroju, aby ukazać wnętrzności. – 
A teraz szybko. Weź pudło i wysyp zawartość.

Gdy   Arthur   otworzył   pudło,   coś   świsnęło   nad   okrętem.   Dźwięk 

przypominał   połączenie   gwizdka   lokomotywy   i   skrzeczenia   wystraszonej 
papugi. Spalony Słońcem podniósł wzrok.

– Mają proch! – wymamrotał. – To strzał wstrzeliwujący.
Niezwłocznie   przystąpił   do   wykrzykiwania   nowych   rozkazów 

sternikowi oraz załodze. „Mól” zakołysał się i przechylił na sterburtę, gdy 
sternik zakręcił kołem. Marynarze rzucili się do lin, by trymować żagle na 
rejach, poziomych belkach na masztach.

Arthur ukląkł na pokładzie i wsunął dłonie do pudła. Chociaż miał 

przed oczyma wyłącznie fragmenty kolorowych kartoników, wzdrygnął się, 
gdy ich dotknął.

– Fuj! – wykrzyknął. – Przypominają surową mielonkę albo... albo 

coś jeszcze gorszego!

–   Nie   zwracaj   na   to   uwagi   –   polecił   mu   Scamandros.   –   Wyjmij 

elementy i rzuć je na pokład. Nie mamy chwili do stracenia!

Arthur   otrząsnął   się   i   zawahał.   Potem   ponownie   usłyszał   świst   i 

wielka fontanna wody wytrysnęła tuż za „Molem”, ochlapując wszystkich 
lodowatą wodą.

–  Wstrzelili  się  –  obwieścił   Spalony   Słońcem  ponuro.  –  Następny 

strzał będzie celny.

Arthur odetchnął głęboko i zanurzył dłonie w pudle. Wydobywanie 

elementów przypominało wyciąganie martwych robaków. Mimo to chłopiec 
wybrał całą zawartość pudła i rzucił kartoniki Scamandrosowi pod nogi.

Podobnie jak wcześniej, elementy połączyły się podczas upadku. Tym 

razem  jednak   ani  jeden   nie  pozostał   luzem,   wszystkie   stworzyły   idealny 
prostokąt. Kolory mieszały się i lśniły, jak w rozlanej farbie, a następnie 
utworzyły   linie   i   wzory.   Po   kilku   sekundach   pojawił   się   rysunek 
przedstawiający skalistą wyspę, a właściwie stertę żółtych kamieni otoczoną 
morzem o zaskakującej barwie, raczej fiołkowej niż niebieskiej.

Scamandros   popatrzył   na   rysunek,   wymamrotał   coś   pod   nosem, 

zwinął   mapę   leżącą   na   pokładzie   i   natychmiast   rozpostarł   ją   ponownie. 
Oczom zebranych ukazało się najzupełniej odmienne odwzorowanie.

–   Wyspa   Utraconej   Nadziei,   Morze   Jazerskie   na   planecie   zwanej 

przez nas Gerain – oświadczył Scamandros. – To załatwia sprawę!

– Hm, panie Zgodniak... – powiedział Kotapoducha.
– Eee, panie Spalony Słońcem... – powiedział Zgodniak.
– Przygotować się do Przekroczenia Pasa! – ryknął Spalony Słońcem. 

– Kto nie ma zajęcia, niech się mocno trzyma!

background image

Kotapoducha i Zgodniak pognali do relingu i chwycili go oburącz. 

Spalony   Słońcem   dołączył   do   dwóch   Rezydentów   przy   kole   sterowym. 
Scamandros podniósł układankę, która się nie rozpadła, i także stanął obok.

– Łap linę albo reling – polecił Ichabod Arthurowi. – Kiedy doktor 

krzyknie,   pochyl   się   i   zamknij   oczy.   Cokolwiek   zrobisz,   nie   zwalniaj 
uścisku!

Arthur   posłusznie   wykonał   polecenie.   Mocno   chwycił   reling   przy 

bakburcie i popatrzył na doktora Scamandrosa, który trzymał układankę i 
mamrotał coś do siebie, od czasu do czasu wydając polecenia Spalonemu 
Słońcem.

–   Bakburta   pięć,   bez   zmian   –   oznajmił.   –   Sterburta   dziesięć   i   z 

powrotem śródokręcie, przytrzymać, bakburta pięć, bakburta pięć, sterburta 
dziesięć...

„Mól" pochylał się raz na jedną, raz na drugą stronę, lecz wydawało 

się, że tylko nieznacznie zmienia kurs, choć sternik bezustannie kręcił kołem 
w lewo i w prawo. Doktor Scamandros przez cały czas wydawał polecenia, a 
okręt posłusznie manewrował.

Arthur usłyszał za plecami coś jakby grzmot i popatrzył w kierunku 

rufy. Ujrzał błysk dział dziobowych „Dreszcza”, a zaraz potem rozległ się 
złowróżbny świst. Tym razem jednak pocisk nie wpadł do morza ani nie 
przeleciał   nad   okrętem.   Gdy   doktor   Scamandros   krzyknął   coś 
niezrozumiałego   i   wyrzucił   układankę   w   powietrze,   Arthur   usłyszał 
potworny   trzask   i   łoskot,   który   momentalnie   wytłumił   wszelkie   inne 
dźwięki.

Chłopak zamknął oczy i pochylił się tak, jak mu nakazano. Miał tylko 

nadzieję, że zniszczona przez kulę armatnią część okrętu nie spadnie mu na 
głowę.

Po   upiornym   trzasku,   towarzyszącym   pękaniu   jakiegoś   istotnego 

elementu na pokładzie, zapadła chwilowa cisza, a potem rozbłysło światło 
tak ostre, że Arthurowi pojaśniało przed oczyma, choć ani na moment nie 
rozwarł powiek. Po błysku coś huknęło, cały okręt się zatrząsł. Wibracje 
były tak silne, że Arthura rozbolały kończyny i brzuch.

Z   miejsca   zrozumiał,   co   się   dzieje.   Machinalnie   wsunął   dłoń   do 

kieszeni, w której spoczywało zaproszenie, i skulił się, nie wyciągając ręki z 
kieszeni.

Lada moment mieli ponownie przekroczyć Pas Burz!
Grzmot okazał się tak ogłuszający, że jego echo jeszcze przez pewien 

czas   pobrzmiewało   w   uszach   i   głowie   Arthura.   Nawet   kiedy   wszystko 
ucichło, musiał przez chwilę dochodzić do siebie, bo drżał i nic nie słyszał. 
Lśnienie błyskawicy pozostało mu przed oczyma w postaci plam, a także 

background image

czarnych punktów, których taniec utrudniał mu widzenie.

Gdy   rozwarł   powieki,   ujrzał   obraz   zniszczenia,   a   zaraz   potem 

niezwykłe   zjawisko,   jedna   z   ogromnych,   poziomych   belek   na   głównym 
maszcie „Mola” runęła po eksplozji armatniej kuli. Połowa rei spoczywała 
na pokładzie, druga trafiła do morza. Okręt był pokryty bezładną plątaniną 
drewna, lin i płótna.

Arthur ledwie rzucił okiem na rumowisko. Skupił uwagę na widoku 

przed okrętem, gdzie z wody sterczała pionowo gigantyczna pozłacana rama 
o   szerokości   około   stu   pięćdziesięciu   metrów   i   wysokości   stu   metrów. 
Wewnątrz   obiektu   znajdowała   się   wielka,   świecąca   jaskrawym   światłem 
wersja   układanki   Arthura,   z   żółtą   kamienną   wysepką   oraz   fiołkowym 
morzem. Obraz w ramie nie wyglądał jednak jak rysunek. Morze kołysało 
się,   fioletowawe   chmury   sunęły   nad   lądem,   dookoła   fruwały   ptaki   oraz 
istoty   do   nich   podobne.   Chłopiec   dostrzegł   zarysy   elementów   znacznie 
węższych i bardziej falistych niż w zwykłej układance, których kontury były 
wyjątkowo cienkie i ledwie widoczne.

– Wachta sterburty! Odciąć linę! Ale już!...
Spalony Słońcem nie zdążył dokończyć, gdy „Mól” się zakołysał, a 

żagle załopotały. Ich szum przypominał szydercze oklaski.

– Ster! Trzymaj kurs! – krzyknął Spalony Słońcem.
„Mól” usiłował żeglować prosto ku obrazowi w ramie. Arthur widział 

to wyraźnie. Zrozumiał, że nie mają przed sobą malowidła, lecz wrota do 
innego świata, gdzieś w Poślednich Królestwach.

– Zgubiliśmy ich? – spytał doktora Spalony Słońcem.
Scamandros spojrzał za rufę i opuścił dymne okulary na oczy, aby 

lepiej się przyjrzeć zaskakująco odległemu Pasowi Burz.

– Nie jestem... Nie.
Arthur   obejrzał   się   i   zamrugał,   oślepiony   jaskrawymi   błyskami 

światła,   które   teraz   pojawiały   się   w   odległości   kilku   mil   od   okrętu.   Z 
początku   nic   nie   dostrzegał,   lecz   po   chwili   ujrzał   zarys   ciemnych   żagli 
„Dreszcza”.   Jednostka   pozostała   w   tyle,   lecz   szybko   nadrabiała   stracony 
dystans, i zanosiło się na to, że w niedługim czasie dogoni „Mola”. Ten zaś 
płynął wolniej niż w zwykłych okolicznościach, z powodu pękniętej rei – jej 
zanurzona za burtą część pełniła funkcję wielkiej i niezgrabnej kotwicy.

–   Będą   próbowali   przeniknąć   przez   portal   naszym   śladem   – 

zaniepokoił się Spalony Słońcem.

– Czy jest jakiś... manewr, który moglibyśmy  wykonać?  – zapytał 

Kotapoducha niepewnie.

– Odrąbać tę reję! – ryknął Spalony Słońcem. Arthur wzdrygnął się. 

Młodszy mat najwyraźniej był tym bardziej hałaśliwy, im większy ogarniał 

background image

go lęk.

Doktor   Scamandros   skierował   wzrok   na   otoczone   złoconą   ramą 

przejście   do   krainy   fiołkowego   morza.   „Molowi”   nadal   pozostawało   do 
pokonania   kilkaset   metrów.   Scamandros   odwrócił   się   ku   pościgowi, 
wyciągnął ołówek i dokonał kilku obliczeń na wielkim mankiecie żółtego 
szynela.

– Jeśli utrzymamy dotychczasową prędkość, Złocień dopadnie nas tuż 

przy portalu – oświadczył. – Nawet jeśli nie zmiecie nam masztu ani nie 
przedziurawi nam kadłuba pod powierzchnią wody.

– Zaprzestanie ostrzału – powiedział Spalony Słońcem. – Przecież nie 

musi   strzelać,   prawda?   I   tak   płyniemy   powoli.   Dodatkowe   kule   mogą 
uszkodzić łup.

Wiarygodność tego przypuszczenia została natychmiast podważona. 

Za rufą rozległ się huk wystrzału i po chwili obok „Mola” wyrósł pióropusz 
wody, tym razem niebezpiecznie blisko kadłuba.

– Jak się nad tym zastanowić, może nas posłać na dno choćby dla 

kaprysu   –   dodał   Spalony   Słońcem   i   popatrzył   na   główny   pokład,   gdzie 
Rezydenci   bezskutecznie   rąbali   siekierami   zwaloną   reję.   –   Ciąć!   Nie 
wałkonić się! Ciąć! Doktorze, zrób coś, jeśli da się jeszcze  coś uczynić. 
Umiejętności żeglarskie już nam nie pomogą. Biegnę po siekierę!

–   Nie   dawaj   za   wygraną!   –   zawołał   Kotapoducha,   gdy   Spalony 

Słońcem zeskoczył przez kapę na śródokręcie.

Arthur spojrzał na błyskawicznie zbliżającą się piracką jednostkę, a 

potem   na   żywy   obraz   w   ogromnej   pozłacanej   ramie.   Nawet   bez 
skomplikowanych   kalkulacji   rzucało   się   w   oczy,   że   „Dreszcz”   dogoni 
„Mola” przed transferowym portalem. Pozostał jeszcze tak długi dystans do 
pokonania...

Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl.
– Nie znam się na czarach ani na niczym podobnym – odezwał się. – 

Ale ten wielki obraz działa jak podróżny talerz, na którym się staje, żeby 
dokądś dotrzeć, prawda?

Scamandros z roztargnieniem skinął głową.
–   Skoro   więc   nie   możemy   dotrzeć   do   niego   na   czas,   czy   istnieje 

sposób, aby go do nas przybliżyć?

Scamandros   zmarszczył   czoło   i   przechylił   głowę,   jakby   olśniony 

pomysłem Arthura. Chłopiec zauważył, że drobne tatuaże na twarzy doktora 
przedstawiają   katastroficzne   sceny:   sztormy   na   morzu,   tonące   statki, 
eksplodujące słońca, implodujące planety.

Gdy   doktor   otworzył   usta,   aby   coś   powiedzieć,   „Dreszcz”   wypalił 

ponownie.

background image

– Ciekawe. Tak, teoretycznie możliwe jest...
Słowa Scamandrosa zagłuszył huk, kiedy kula armatnia trafiła „Mola” 

w burtę, nieco z tyłu i poniżej koła sterowego. Ciężkie drewno rozpadło się 
na   tysiące   śmiertelnie   niebezpiecznych   odprysków,   długości   nawet 
trzydziestu   centymetrów.   Ogromne   drzazgi   zaświstały   nad   pokładem 
rufówki.

background image

Rozdział 7

Arthur dopiero po chwili uświadomił sobie, że leży na pokładzie, tuż 

przy relingu, a jego zdrowa noga zwisa za burtą. Wszędzie dookoła słyszał 
wrzaski i jęki. Przez moment sądził, że dostał nagłego ataku astmy i zemdlał 
z braku tlenu. Jego oddech był jednak bez zarzutu, a przynajmniej tak się 
wydawało   chłopcu,   nim   gwałtownie   odzyskał   pełną   świadomość.   W 
powietrzu fruwały wielkie drzazgi...

Podciągnął nogę, usiadł i rozejrzał się. Ledwie do niego docierało, że 

złamaną   kończynę   przeszywa   ból,   zdążył   już   do   niego   przywyknąć.   Na 
szlafroku ujrzał plamy jaskrawoniebieskiej krwi. Poczuł ból w lewej dłoni. 
Gdy ją uniósł, znowu zobaczył krew, tym razem czerwoną. Nie było jej 
wiele. Skupił uwagę na środkowym palcu i wyciągnął z niego drzazgę o 
kształcie igły. Jej ostrze przebiło skórę na kostce i drewno sterczało z ciała.

– Popatrz sam! Kompletnie zniszczona! – jęknął ktoś obok Arthura. 

Chłopiec odwrócił się powoli. Po drugiej stronie pokładu zobaczył wielką 
dziurę.   Siła   wybuchu   porozrywała   deski   i   rozrzuciła   ich   szczątki.   Na 
potrzaskanym drewnie, wśród drzazg i odprysków, widniały plamy błękitnej 
krwi.

Ichabod wskazywał palcem kamizelkę. Z brzucha Rezydenta sterczał 

ostro   zakończony   kawał   drewna   długości   przedramienia   Arthura.   Z   rany 
ciekła niebieska krew i gromadziła się w kieszeni kamizelki.

–   Nie   boli?   –   zdumiał   się   chłopiec.   Był   w   szoku,   lecz 

zdezorientowany umysł podpowiadał mu, że warto ponownie obejrzeć całe 
ciało. Arthur wiedział, że dla Rezydenta nawet obcięcie głowy nie oznacza 
śmierci, lecz marna to była pociecha, gdyż nim samym rządziły inne prawa. 
Gdyby odniósł taką ranę jak Ichabod, z pewnością już by nie żył.

– Boli, i to jak! – Ichabod wykrzywił usta. – Ale popatrz tylko na 

moją ulubioną kamizelkę!

Arthur   obejrzał   sobie   ręce   i   nogi.   Wydawały   się   w   porządku. 

Ostrożnie pomacał się po brzuchu i głowie. Najwyraźniej one również nie 
ucierpiały. Zranił się tylko w palec.

Rezydenci przy kole sterowym nie mieli tyle szczęścia. Arthur ledwie 

mógł na nich patrzeć, tak bardzo byli pokłuci ostrymi kawałkami drewna. 
Chłopak   cieszył   się,   że   błękitna   krew  nie   wygląda   tak  dramatycznie   jak 
prawdziwa,   ludzka.   Członkowie   załogi   przez   cały   czas   narzekali   na 
gnębiącego ich pecha.

– Ciężko ranni do kwatery kapitańskiej! – rzucił doktor Scamandros. 

Nie wyglądał  na rannego, lecz z rękawa  jego żółtego szynela  sączył się 

background image

strumyk niebieskiego płynu. – Ty także, śmiertelniku! Mogłeś tu zginąć! 
Pod pokład, natychmiast. Ichabod, zaopiekuj się naszym cennym pasażerem.

Arthur dźwignął się i z wahaniem ruszył na schodki. Ichabod szedł u 

jego boku.

– Co zamierzasz  uczynić, doktorze?  – spytał kapitan Kotapoducha 

smętnie, zapatrzony w miejsce, w którym niegdyś znajdowała się jego stopa 
oraz   jeden   z   drugiej   jakości   butów.   –   Moim   zdaniem   kulę   armatnią 
powleczono Nicością.

– Gdyby tak było, czułbyś się o wiele gorzej, kapitanie – zauważył 

doktor Scamandros. – jak już nadmieniłem, istnieje teoretyczna możliwość 
przyśpieszenia transferu poprzez przysunięcie portalu do podróżnego, a nie 
na odwrót. Rzecz jasna, jest to zadanie niebywale trudne i niebezpieczne.

Wszyscy patrzyli na piracką jednostkę za rufą. Wrogi okręt ponownie 

wypalił i niemal  w tej samej  chwili wielka fontanna  wody wystrzeliła z 
morza nieco przed dziobem, od strony bakburty „Mola”.

– Co  mogłoby  się zdarzyć gorszego  niż wieczne  zniewolenie albo 

powolna śmierć w męczarniach, pod wpływem opartych na Nicości czarów 
Złocienia? – westchnął Zgodniak. Z jego tonu nie wynikało, że naprawdę 
pragnie się o tym przekonać.

– Jeśli nam się nie powiedzie, nie przeniesiemy się do Pośledniego 

Królestwa,   lecz   do   Otchłani   Nicości,   gdzie   zostaniemy   natychmiast 
zgładzeni.

–   Moja   kolekcja   też   przepadnie?   –   zainteresował   się   kapitan 

Kotapoducha.

– Zniknie okręt oraz wszystko, co się na nim znajduje i jest z nim 

związane – podkreślił Scamandros. – Także twoje znaczki, kapitanie. Zatem 
jakie rozkazy wydasz?

Arthur   zawahał   się   na   schodach,   pragnąc   usłyszeć   odpowiedź 

Kotapoduchy.   Musiała   istnieć   inna   droga...   Może   zdołałby   uciec   przez 
Niebywałe Schody? Nie, nie w swojej obecnej kondycji. Zapewne nawet nie 
miał dość mocy...

– Nie mogę dopuścić, aby moja kolekcja wpadła w ręce Złocienia – 

oświadczył kapitan Kotapoducha słabym głosem. – Wszystko... albo Nicość!

Arthur   ujrzał,   jak   Scamandros   rozchyla   poły   żółtego   szynela. 

Podszewka   płaszcza   była   obszyta   dziesiątkami   kieszonek   i   pętelek   na 
magiczne przybory i urządzenia. Zaklinacz wybrał dwa ostro zakończone 
pręty z brązu, wyposażone w haczyki przy szpicach. Chociaż pod paltem 
były   miniaturowe,   długie   na   zaledwie   kilka   centymetrów,   to   gdy   je 
wyciągnął, momentalnie wydłużyły się na co najmniej metr.

–   Pogrzebacze   –   wyjaśnił   Ichabod.   –   Od   kompletu.   Bardzo   ładne. 

background image

Idziemy dalej!

Arthur ruszył za Ichabodem na dół, przejściem koło bakburty, gdzie 

Spalony Słońcem oraz załoga kończyli pracę przy odcinaniu złamanej rei i 
usuwaniu   innych   szczątków.   Przy   kapie   chłopiec   zatrzymał   się   jednak   i 
odwrócił ku  Scamandrosowi,   który  właśnie  wyciągał  przed siebie   ręce  z 
pogrzebaczami.   Pręty   z   brązu   bezustannie   się   wydłużały,   aż   wreszcie 
przybrały postać niewyraźnych strumieni światła, sięgających do nieba i na 
boki okrętu.

Zaledwie kilka sekund później przeobrażone pogrzebacze docierały 

już   do   wielkiej   pozłacanej   ramy   portalu   prowadzącego   do   Pośledniego 
Królestwa.   Haki   na   końcach   prętów   miały   teraz   długość   co   najmniej 
dziesięciu   metrów.   Pogrzebacze   zakołysały   się   poza   obrębem  ramy,   lecz 
Scamandrosowi  udało się je zahaczyć. Gdy słoneczny  brąz zetknął się z 
magiczną pozłotą, zabrzmiał przenikliwy, metaliczny zgrzyt.

Wszyscy   na   okręcie  wbili   wzrok  w   portal   oraz   dwa   haki   doktora. 

Ichabod   nie   protestował   i   nie   usiłował   skłonić   Arthura   do   zejścia   pod 
pokład. Podobnie jak inni, chciał zobaczyć, co się zdarzy.

Scamandros wykrzyknął jakieś słowo, które przeszyło Arthura niczym 

iskra   elektryczna.   Chłopak   wrzasnął   i   przycisnął   dłonie   do   uszu.   Doktor 
ponownie   krzyknął,   Arthur   zaś,   nagle   zupełnie   wyczerpany,   spadł   ze 
schodów, pociągając za sobą zaskoczonego Ichaboda.

Scamandros szarpnął pogrzebacze z powrotem ku sobie. Ze zgrzytem 

dziesięciu   tysięcy   palców   na   przeogromnej   tablicy   szerokie   wrota 
prowadzące na Wyspę Utraconej Nadziei zadrżały i ruszyły ku „Molowi”.

Z początku zdawało się, że wszystko przebiega zgodnie z planem. 

Portal szybko przybliżał się do okrętu, który żeglował w jego kierunku.

Kiedy   jednak   statkowi   pozostało   do   pokonania   zaledwie   kilka 

metrów, portal zaczął się chwiać i trząść, a jego górna krawędź pochyliła się 
niebezpiecznie.   Zamiast   zwykłego   nieba   zza   ramy   wyłoniła   się   ciemna 
masa, połyskująca niczym kamień wulkaniczny.

Otchłań Nicości.
– Prędzej! – wrzasnął Scamandros ze strachem w głosie. – Niech ten 

okręt płynie prędzej!

Zastygli w nabożnym lęku Rezydenci rzucili się do pracy, poganiani 

niewiarygodnie donośnym wrzaskiem Spalonego Słońcem. Trymowali reje, 
napinali liny, stawiali żagle tam, gdzie prawie nigdy ich nie rozwijano.

– Prędzej! – wył Scamandros. Portal walił się przed dziobem okrętu. 

Zamiast ciągnąć ramę pogrzebaczami, doktor usiłował ją teraz podtrzymać. 
Ciemność  falowała za niebotycznym obrazem.  – Musimy  się przedostać, 
nim portal runie!

background image

Tymczasem   rama   pochylała   się   coraz   bardziej.   Bukszpryt   „Mola” 

przeszył lśniącą, pokawałkowaną powierzchnię wizerunku obcego świata. 
Chwilę   później   dziób   okrętu   i   reszta   kadłuba   zanurzyły   się   w   obrazie. 
Światło złagodniało, przybierając spokojniejszy, złocisty odcień. Muskająca 
Arthura bryza natychmiast stała się ciepła.

Gdy stewa rufowa „Mola” minęła portal, Scamandros padł na pokład, 

a jego pogrzebacze zadźwięczały na deskach. Znowu wyglądały jak zwykłe 
pręty   z   brązu.   Portal,   spełniwszy   zadanie,   zapadł   się   w   sobie.   Ustąpiło 
zagrożenie Nicością.

„Mola” czekały jednak inne kłopoty.
– Lądowanie na wodzie! Przygotować się! – ryknął Spalony Słońcem. 

– Uwaga!

Arthur cofnął się instynktownie i uchwycił się drabiny przy bakburcie. 

Spalony Słońcem wrzeszczał strasznie głośno, co dowodziło, że sprawa jest 
poważna.

„Mól”   w   całości   przeniknął   przez   portal,   lecz   ze   względu   na   kąt 

nachylenia obrazu okręt wpadł do innego świata z wyższego poziomu. W 
momencie   pokonywania   wrót   jednostka   znajdowała   się   około   dziesięciu 
metrów nad wodą.

„Mól” z impetem spadał w morze.
Nie zdążyło przebrzmieć echo krzyku Spalonego, kiedy okręt mocno 

się pochylił, dziobem do przodu. Arthur zauważył, jak Ichabod ześlizguje się 
obok niego i dopiero po chwili udaje mu się złapać za kraty. Inni Rezydenci 
przetaczali się po pokładzie. Niektórzy spadali lub zeskakiwali z takielunku, 
ale Arthur widział, że trafiali do fiołkowego morza.

Potem okręt zderzył się z morzem. Nogi Arthura podleciały do góry, 

ale udało mu się nie puścić drabiny. Zdrową nogą desperacko wierzgał na 
wszystkie strony, usiłując znaleźć punkt oparcia i uniknąć zjazdu z rufy na 
całkowicie zanurzony dziób. Przez upiorną sekundę wydawało mu się, że 
cały   okręt   da   nura   w   fiołkową   toń.   Jednostka   zagłębiła   się   w   niemal 
dziesięciometrowej warstwie spienionej wody, lecz na szczęście wypłynęła, 
gwałtownie rozkołysana. Jej ruch sprawił, że jeszcze więcej Rezydentów 
wpadło do morza.

Arthur był cały mokry, lecz nie puszczał drabiny. „Mól” stopniowo 

się   uspokajał.   Ichabod   wstał,   otrzepał   ubranie,   cmokając   z   irytacją,   i 
podszedł do Arthura. Znikło drewno, które sterczało Rezydentowi z brzucha, 
jednak kamizelkę miał nadal przesiąkniętą błękitną krwią.

– Zejdź niżej – zachęcił chłopca. – Zatamowałem krwotok, ale muszę 

pomóc doktorowi, jeśli ktoś naprawdę jest poważnie ranny.

–   Czy   w   takich   warunkach   wstawanie   jest   bezpieczne?   –   zapytał 

background image

Arthur.   Nawet   nie   zamierzał   zgadywać,   co   może   oznaczać   określenie 
„naprawdę poważnie ranny”.

Ichabod powiódł wzrokiem dookoła.
– Chcę wierzyć, że tak – potwierdził. – Przeniknęliśmy przez Portal 

Transferowy.   Morze   w  tym  miejscu   jest   całkiem   spokojne,   przynajmniej 
teraz.

Arthur ostrożnie wstał i skrzywił się, czując paroksyzm bólu w nodze. 

Gdy   nieco   przestał   cierpieć,   rozejrzał   się   wokoło.   Spalony   Słońcem 
wydawał rozkazy, lecz niezbyt głośno. Rezydenci wspinali się z powrotem 
po olinowaniu na pokład, a ci, którzy nie spadli do morza, wędrowali już po 
rejach, przygotowując się do zwinięcia żagli.

Sytuacja   wydawała   się   zaskakująco   sielankowa.   Spokój   zakłócił 

dopiero jeden z Rezydentów, który wytknął głowę z przedniego luku.

–   Panie   Spalony   Słońcem!   –   krzyknął.   –   Pękło   kilkanaście 

wzdłużnych pasów poszycia! Kokpit nabrał ponad metr wody!

Arthur spojrzał na Ichaboda.
–   Mniemam,   że   to   oznacza,   iż   toniemy   –   wyjaśnił   Rezydent 

spokojnie. – Bez wątpienia za moment usłyszymy więcej. A teraz chciałbym 
oczyścić ci ubranie z drobin drewna.

Nie czekając na pozwolenie, Ichabod przystąpił do usuwania drzazg z 

ramion   chłopca.   Arthur   przypomniał   sobie,   jak   niewiele   brakowało,   by 
przeszyły go śmiertelnie jeszcze bardziej niebezpieczne większe.

Musiał się odsunąć, aby zrobić miejsce Spalonemu Słońcem, który 

biegł  z  powrotem na  pokład  rufowy   i  z  rozpędu   wskoczył  na   środkowy 
stopień. Przy kole sterowym zapanowało zamieszanie. Doktor Scamandros 
był na wpół przytomny, lecz nadal trzymał wszystkie mapy. Szczegółowe 
plany były potrzebne do tego, by jeszcze przed zatonięciem jednostki załoga 
zorientowała   się,   co   należy   robić.   Wszystko   wskazywało   na   to,   że   przy 
takim tempie nabierania wody przez pęknięty kadłub okręt pójdzie na dno w 
ciągu najbliższych trzydziestu minut.

Chociaż kapitan Kotapoducha i starszy mat Zgodniak znajdowali się 

na miejscu, dowodzenie przejął jak zwykle Spalony Słońcem.

– jak rozumiem, kapitanie, będziesz chciał skierować okręt prosto na 

Plażę Przeciwkrabową? – spytał całkiem spokojnie. Wskazał dłonią Wyspę 
Utraconej Nadziei, odległą o nieco ponad półtora kilometra. – Nieraz tam 
bywałem.   Piaszczyste   dno   jest   dobre,   głębokie   i   dość   strome.   Gdy 
osiądziemy   na   mieliźnie,   będziemy   mogli   wciągnąć   okręt   na   plażę   i 
przechylić go, by naprawić uszkodzenia.

– Hm,  tak, doskonale, panie Spalony Słońcem,  proszę  brać się do 

pracy – zgodził się Kotapoducha. – Ja tylko... ehem... skontroluję sytuację 

background image

pod pokładem. Plaża Przeciwkrabowa, tak? Wybornie. Wyśmienicie. Panie 
Zgodniak, jak rozumiem, możemy powierzyć statek pieczy pana Spalonego 
Słońcem?

– Słucham? – spytał Zgodniak. Tył palta miał podziurawiony jak sito, 

a na niektórych otworach widniały plamy jego własnej błękitnej krwi. – Tak 
jest, kapitanie.

Obaj   opuścili   pokład   rufowy   i   przedefilowali   obok   Arthura   oraz 

Ichaboda. Nawet nie spojrzeli na chłopca i sprawiali wrażenie, że bardzo im 
śpieszno   do   kabiny   kapitana.   Kotapoducha   mamrotał   coś   na   temat 
wilgotności, gumy arabskiej i ząbkowanych krawędzi.

– Fascynujące czasy – westchnął Ichabod. – Zderzenia takich zdarzeń 

nam się nie zdarzają. Od ostatnich stu lat, a nawet więcej, nic podobnego 
nam się nie przytrafiło. Chodźmy.

–   Nie   moglibyśmy   zostać   na   pokładzie?   –   spytał   Arthur,   kiedy 

odchodzili. Nadal był bardzo roztrzęsiony po wybuchu kuli armatniej, a w 
dodatku,  jak  przewidział,   po  opuszczeniu   Domu   miał   pewne  trudności  z 
oddychaniem. Poza tym niespecjalnie pragnął ujrzeć „naprawdę poważnie 
rannych” i ogromnie chciał pozostać na świeżym powietrzu. Gdyby zszedł 
pod pokład, pewnie zwymiotowałby ze zdenerwowania. Potrzebował tlenu i 
czegoś, na czym zdołałby skupić uwagę.

– Pewnie byśmy mogli – odparł Ichabod z wahaniem. – Kapitan i pan 

Zgodniak   zajmą   się   przeglądaniem   kolekcji   i   tylko   ona   będzie   ich 
interesowała.   Z   kolei   doktor   Scamandros   zawoła   mnie,   jeśli   będę   mu 
potrzebny. Poprosimy pana Spalonego Słońcem o zgodę na dołączenie do 
niego na pokładzie rufowym.

Ichabod przywołał Spalonego Słońcem, który po chwili skinął głową i 

ruchem dłoni nakazał im obu wejść na górę. Dwaj dotychczasowi sternicy w 
towarzystwie doktora Scamandrosa zeszli pod pokład, by opatrzyć rany. Ich 
miejsce zajęło dwóch Rezydentów, którzy ściągnęli Arthura z boi.

– To dopiero było żeglowanie, a niech mnie – oświadczył Spalony 

Słońcem, kiedy Arthur podszedł bliżej. Rezydent wydawał się niesłychanie 
radosny.   –   Niewielu   jest   takich,   co   mogą   powiedzieć,   że   wymknęli   się 
pościgowi „Dreszcza”.

– Przecież toniemy – zauważył Arthur.
– Nabieramy wody, to fakt – przyznał Spalony. – Ale zanim okręt 

pójdzie na dno, znajdziemy się na plaży. Czeka nas co najmniej tydzień 
naprawiania i remontowania.

– Tydzień! – jęknął Arthur i zakaszlał. Ze strachu nagle poczuł silny 

ucisk   w   płucach.   Tydzień   spędzony   w   tym   Poślednim   Królestwie   mógł 
oznaczać   siedem   straconych   dni   w   jego   własnym   świecie.   Wciąż   nie 

background image

rozumiał,   jakie   są   różnice   w   upływie   czasu   w   Domu   i   w   Poślednich 
Królestwach,   lecz   spędzanie   na   wyspie   tylu   dni   wydawało   się   złym 
pomysłem. A jeśli w rezultacie straci tydzień w domu? Jego rodzice oszaleją 
z niepokoju, podobnie zresztą rodzice Liść. Na dodatek nie miał żadnych 
lekarstw przeciw astmie, więc mógł nie dotrwać nawet do końca tygodnia. A 
jeśli pogorszy się stan jego złamanej nogi?

– Nie mogę spędzić tygodnia na bezludnej wyspie!
– Będziesz  musiał,  chyba  że lepszy  z ciebie pływak, niżby się  na 

pozór zdawało – odparł Spalony Słońcem. – Na tym świecie nie ma nic a 
nic. Mnóstwo wysp, trochę czegoś, co od biedy można nazwać rybami i 
drobiem,   i   jeszcze   nieco   dobrego   drewna.   Na   tym   koniec.   Bezpieczna 
kryjówka przed piratami Złocienia i wścibskimi gryzipiórkami z Domu.

– Wścibskimi gryzipiórkami?
– Urzędnikami. Inspektorami. Kwestorami. Audytorami. Sam wiesz.
– Urzędnikami? Czemu mielibyśmy się przed nimi ukrywać? – spytał 

Arthur. Rzecz jasna, on również nie chciał natknąć się na żadnego z nich. 
Zbyt wielu służyło Wykonawcom, którzy byli jego wrogami.

–   Przebywamy   na   obszarze   Poślednich   Królestw   bez   licencji   – 

wytłumaczył   mu   Ichabod.   –   Obowiązuje   nas   Pierwotne   Prawo,   za 
pozostawanie tutaj bez zezwolenia wyznaczono surowe kary. Inna sprawa, 
że kłopoty raczej nam nie grożą, odkąd umysł Pani Środy wpadł w dryf, 
przez co zjadła połowę swoich urzędników i zatonęła...

– Zamilknij! – przerwał mu Spalony Słońcem. – Nadal pozostajemy 

poddanymi Jaśnie Pani!

– Racja! Racja! Panie Spalony Słońcem, błagam o wybaczenie.
– Tak czy owak, mamy uzasadnione powody, aby tutaj przebywać, 

więc może uznano by je za wystarczające wytłumaczenie – orzekł Spalony 
po krótkim namyśle. Choć rozmawiał z Arthurem, jego spojrzenie błądziło 
po masztach i żaglach, okręcie i załodze. – Gdy tylko będzie to możliwe, 
wrócimy   na   Morze   Graniczne   i   ponownie   zajmiemy   się   wydobywaniem 
skarbów. Teraz musimy skrócić żagle. Mamy duże zanurzenie, piasek jest 
miękki, ale i tak przed nami jeszcze spory dystans do pokonania.

Spalony   Słońcem   nagle   podniósł   głos   i   zaczął   donośnie 

wywrzaskiwać niezrozumiałe polecenia, w których przewijały się określenia 
typu:   „gejtawy   zdwojone   rogów   szotowych”,   „gordingi”   czy   „likliny”. 
Załoga natychmiast przystąpiła do energicznego wykonywania rozkazów.

–   Teraz   musimy   tylko   osadzić   okręt   na   piasku   jeszcze   przed 

podwieczorkiem – oświadczył Spalony Słońcem pogodnie, nie odrywając 
wzroku   od   szybko   przybliżającej   się   plaży.   –   Staram   się   ich   skłonić   do 
rezygnacji   z   popołudniowej   herbatki,   lecz   nic   z   tego.   Kto   raz   był 

background image

urzędnikiem, na zawsze nim pozostanie, choćby potem latami łykał morską 
sól.

Po zrefowaniu żagli okręt zwolnił i nawet Arthur widział, że kadłub 

głębiej zanurzył się w morzu i wolniej reaguje na ruchy koła sterowego. 
Znajdowali się jednak w odległości zaledwie kilkuset metrów od wielkiego, 
migotliwego rogala plaży, niezwykle podobnej do tych, które widuje się na 
Ziemi. Jedyna różnica polegała na tym, że piasek miał barwę bardzo jasnego 
błękitu.

– Damy radę – oświadczył Spalony Słońcem, ale jeszcze kiedy mówił, 

gdzieś   głęboko   pod   pokładem   rozległ   się   dzwonek.   Wibrujący   dźwięk 
zabrzmiał   kilka   razy.   W   odpowiedzi   na   sygnał   członkowie   załogi 
momentalnie   puścili   liny   i   ześliznęli   się   na   pokład.   Rezydenci,   którzy 
wypadli za burtę, przestali bezwolnie unosić się na wodzie i natychmiast 
rzucili się sprintem ku okrętowi, osiągając niemal olimpijskie tempo, choć 
bez   stylu   i   bez   cienia   należnej   olimpijczykom   gracji.   Nawet   sternicy 
porzucili   koło   i   ruszyli   w   stronę   tłumu   gromadzącego   się   na   głównym 
pokładzie   przy   kratownicy.   Dopiero   Spalony   Słońcem   zdecydowanie   ich 
powstrzymał, stając im na drodze.

– O, nie, wykluczone! – krzyknął. – Ile razy mam wam powtarzać to 

samo?   Jeśli   stoicie   za   sterem,   nie   możecie   obaj   iść   na   podwieczorek! 
Musicie chodzić na zmianę.

Arthur   rozejrzał   się   po   głównym   pokładzie.   Rezydenci   sięgali   po 

delikatne, porcelanowe filiżanki z herbatą, które wyłaniały się z kratownicy, 
choć nie było nikogo, kto by je podawał. W powietrzu materializowały się 
także ciasteczka; żeglarze ostrożnie brali je w palce i skubali. Na ten widok 
Arthur uświadomił sobie, że jest niebywale głodny i spragniony, pomimo że 
Spalony   Słońcem  uraczył   go  wodą,   gdy   płynęli   łodzią.   Wiedział,  że   nie 
potrzebuje jedzenia ani picia, lecz odczuwał silne łaknienie.

– Jak... skąd się biorą te filiżanki?
– To jedna z rzeczy, które się nie zmieniły po tym, jak przerobiliśmy 

biuro  rachunkowe  –  wytłumaczył  mu  Ichabod.  –  Jakiś  dział  w  Niższym 
Domu nadal dostarcza nam popołudniową herbatkę, gdziekolwiek jesteśmy 
w   Domu   czy   w   Poślednich   Królestwach.   Śmiem   zakładać,   że   stosowny 
rozkaz wydano dawno temu i nigdy go nie cofnięto. Naturalnie to bardzo 
komfortowy przywilej, przedmiot zazdrości wielu innych okrętów.

–   Cholerne   przekleństwo   –   warknął   Spalony   Słońcem   i   przyłożył 

dłonie   do   ust.   –   Wszyscy   na   rufę!   Mocno   trzymać   filiżanki   i   spodki!   – 
wrzasnął.

Załoga   zwlekała   z   wypełnieniem   rozkazu,   więc   Spalony   Słońcem 

musiał   ponownie   go   wykrzyczeć.   Plaża   znajdowała   się   w   odległości 

background image

zaledwie pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów.

–   Na   rufie   będą   bezpieczniejsi   –   wyjaśnił   Arthurowi.   –   Podczas 

uderzenia o brzeg możemy stracić maszt, ale cokolwiek się zdarzy, drzewce 
padną do przodu.

Arthur popatrzył na dwa strzeliste maszty i wiszącą na nich masę rei 

oraz żagli i want. Konstrukcja  musiała  ważyć wiele ton, i jeśli któryś z 
masztów albo oba padłyby do tyłu, wówczas wszyscy zostaliby zmiażdżeni.

– Trzymać się! – ryknął Spalony Słońcem.

background image

Rozdział 8

Arthur  prawie nie  wyczuł  zderzenia  „Mola”  z  plażą.  Pokład  nieco 

zadrżał, ale siedzącemu chłopcu nie groził upadek. Wyprostował chorą nogę 
i mocno chwycił się żelaznego kółka przy relingu.

Chwilę później statkiem wstrząsnęły silniejsze drgania, gdy wbijał się 

w   głęboki   piasek.   Arthur   z   uwagą   obserwował   maszty.   Choć   drewniane 
słupy się zatrzęsły, takielunek zagrzechotał, a kilka lin oraz bloczków spadło 
na pokład, nic gorszego się nie zdarzyło.

Po pokonaniu jeszcze kilku metrów „Mól” zatrzeszczał po raz ostatni 

i się zatrzymał. Przez chwilę stał wyprostowany, a potem powoli przechylił 
się   na   bok.   Znieruchomiał   na   dobre,   gdy   pokład   osiągnął 
dwudziestostopniowy   przechył.   Chłopak   zaczął   się   obawiać,   że   okręt 
całkiem   położy   się   na   burcie,   lecz   głęboki   piasek   wokół   kadłuba   był 
najwyraźniej wystarczającą podporą.

Co zadziwiające, nikt z załogi nie upuścił filiżanki z herbatą. Gdy 

Arthur niepewnie podpełzł nad krawędź pokładu i popatrzył na niebieski 
piasek, Ichabod poszedł po herbatę dla niego.

Chłopiec z wdzięcznością przyjął napój i chętnie wypił bardzo mocny, 

słodki   i   gęsty   od   mleka   napar.   Gdy   filiżanka   była   już   pusta,   oddał   ją 
Ichabodowi.

– Jeszcze? – spytał Rezydent.
– Tak, poproszę.
Arthur   nie   krył   zaskoczenia,   gdy   Ichabod   po   prostu   wręczył   mu 

filiżankę i okazało się, że znowu jest pełna. Co dziwne, tym razem herbata 
była czarna, a słodkość zawdzięczała substancji nasuwającej skojarzenia z 
melasą. Chłopak i tak wysączył napój.

–   Jeśli   chcesz   się   napić,   po   prostu   powiedz:   „jeszcze"   –   objaśnił 

Ichabod. Wręczył Arthurowi ciasteczko i dodał: – Tak samo jeśli pozostanie 
ci okruszek po ciastku, po prostu powiedz: „jeszcze”, i dostaniesz następne. 
Możesz jeść i pić ile dusza zapragnie, do czasu zakończenia podwieczorku, 
czyli, o ile się nie mylę, przez kolejnych pięć minut.

Arthur skinął głową i skupił całą uwagę na piciu i jedzeniu. Od czasu 

do czasu z pełnymi ustami mamrotał „jeszcze”.

Dokładnie pięć minut później, według wskazań chodzącego do tyłu 

zegarka   Arthura,  filiżanka   i  nadgryzione   ciastko  znikły.  Dematerializacja 
jedzenia   była   dla   Spalonego   Słońcem   sygnałem   do   wykrzyczenia   serii 
rozkazów, które najwyraźniej dusił w sobie przez cały podwieczorek. Arthur 
zrozumiał   z   nich   tylko   tyle,   że   dotyczą   podparcia   okrętu,   aby   się   nie 

background image

przewrócił,   opuszczenia   kotwic   i   przeniesienia   na   brzeg   mnóstwa 
rozmaitych przedmiotów.

Syty   chłopak   wreszcie   się   rozgrzał   i   odprężył,   przekonany,   że 

bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło. Mimowolnie ziewnął. Jego zegarek 
wskazywał dziesięć po dziesiątej, lecz Arthur wiedział, że musiał spędzić 
ponad   siedem   godzin   bezczynnie   na   boi,   a   do   tego   należało   przecież 
doliczyć pływanie na łóżku podczas sztormu.

Na wspomnienie boi chłopiec przypatrzył się dłoniom. Nadal widniał 

na nich czerwony barwnik, który w dodatku nawet nie pojaśniał. Wyglądało 
na to, że przeniknął pod skórę, zupełnie jakby się w nią wgryzł.

– Czerwona Dłoń – mruknął Ichabod. – Doktor Scamandros powinien 

ją oczyścić. Tym kolorem Złocień oznacza wszystkie swoje kryjówki ze 
skarbami.   Barwnik   został   tak   pomyślany,   aby   przetrwać   wieczność,   a 
przynajmniej do czasu wytropienia złodzieja przez Złocienia, który zechce 
wymierzyć przestępcy straszliwą karę. A właściwie co robiłeś na boi?

– Byłem... rozbitkiem – wykrztusił Arthur.
– Z pokładu „Łożżestalli” – wtrącił Spalony Słońcem, prześlizgując 

się po pokładzie. – Tak przynajmniej  powiadasz. Kapitan, pan Zgodniak 
oraz ja chcielibyśmy usłyszeć opowieść Artha, Ichabodzie, zatem wstrzymaj 
się   z   pytaniami   do   kolacji.   Posiłek   będzie   podany   na   brzegu,   więc   na 
początek możesz przenieść na plażę stół kapitana. Arth, ty również zejdź na 
brzeg i trzymaj się na uboczu.

– Tak jest – potwierdził Ichabod bez większego entuzjazmu.
– I więcej zapału, szczurze lądowy.
Ichabod poczuł jednocześnie złość i przypływ energii, gdy usłyszał, 

jakim   mianem   określił   go   przełożony.   Aby   utrzymać   równowagę   na 
pochyłym pokładzie, musiał niemal zgiąć się wpół; dopiero w takiej pozycji 
dogramolił się do kapy i pośpieszył na dół. Arthur został sam.

Chciał zadać Spalonemu  Słońcem kilka pytań, dotyczących niemal 

wszystkiego, a w szczególności  okrętu o zielonych żaglach,  który zabrał 
Liść.   Młodszy   mat   był   jednak   zbyt   zajęty   wykrzykiwaniem   rozkazów   i 
kręceniem się po pokładzie rufowym.

Po   kilku   minutach   obserwacji   załogi   chłopiec   ruszył   pod   pokład   i 

przeszedł się między zapracowanymi Rezydentami, wśród sprzętu i ładunku, 
który właśnie wiązano lub wyciągano przez włazy na śródokręciu. W końcu 
znalazł drogę na dziobówkę, gdzie z obu burt zwisało kilka drabin z grubych 
lin. Zaczekał, aż w kolejce schodzących na ląd Rezydentów z ładunkami 
pojawi   się   wolne   miejsce,   a   potem   ostrożnie   przeszedł   na   drugą   stronę 
relingu i ruszył na dół po drabinie.

Zadanie   wcale   nie   było   proste,   ze   względu   na   unieruchomioną   w 

background image

formie  nogę,  lecz chłopiec dał sobie  radę. Okręt utkwił w wodzie, więc 
Arthur musiał zsunąć się do morza, które na szczęście okazało się bardzo 
płytkie. Wyglądało na to, że błękitny piasek właściwie niczym nie różni się 
od   zwykłego,   ziemskiego   piachu.   Z   pewnością   trudno   byłoby   po   nim 
chodzić, nawet z całkowicie sprawnymi nogami. W pewnej chwili chłopiec 
zorientował się, że bezwiednie naśladuje jednego z Rezydentów, który miał 
drewnianą nogę i dlatego nie tyle szedł, ile wlókł się po plaży.

Pośród   wielu   innych   przedmiotów,   Rezydenci   wynieśli   na   piach 

skrzynię   z   kryjówki   Złocienia.   Arthur   do   niej   podszedł.   Wyglądała 
zwyczajnie – jak wielki, drewniany kufer z okuciami z brązu na każdym 
rogu i brązowymi listwami na wieku. Chłopiec zastanawiał się, co skrywa 
skrzynia. Co mogło przedstawiać dla pirata Złocienia tak wielką wartość?

Arthur usiadł  i oparł się plecami  o kufer.  Ogarnęło go przemożne 

zmęczenie, lecz nie chciał zasypiać. Musiał zadecydować, co dalej robić, 
choć w gruncie rzeczy miał  niewielki wybór. Czuł, że powinien w jakiś 
sposób się upewnić, iż Liść jest cała i zdrowa, ale nic nie przychodziło mu 
do głowy. Ponadto mógłby spróbować porozumieć się z Pierwszą Damą lub 
z Suzy. Dobrze by też było, gdyby jak najszybciej postarał się wrócić do 
swojego domu. Liść miała jednak rację, najpierw należało zrobić porządek z 
Panią  Środą.  W  tym  celu  musiał   znaleźć  Trzeci  Fragment   Woli, przejąć 
Trzeci Klucz...

Arthur błądził myślami tak długo, aż przybrały one formę bezładnego 

kłębowiska   rozmaitych   problemów   i   wątpliwych   rozwiązań.   Organizm 
chłopca nie był w stanie dłużej walczyć ze zmęczeniem, i Arthur w końcu 
zdał sobie z tego sprawę.

Wyczerpany osunął się na piasek, jego głowa przechyliła się na bok. 

Zasnął, a Rezydenci niezmordowanie opróżniali okręt z ładunku i podpierali 
go niewykorzystywanymi rejami oraz masztami.

Obudził się o zmierzchu. Z początku nie potrafił się połapać, gdzie 

jest   i   dlaczego.   Leżał   na   niebieskiej   plaży,   a   na   dodatek   na   horyzoncie 
zanurzało się w morzu gigantyczne, cynobrowe słońce. Jego niespotykane 
światło mieszało się z fiołkową barwą wody i błękitem piasku. Wszystko to 
razem wprawiło chłopca w przykry niepokój.

Natychmiast   zrozumiał,   czemu   się   ocknął.   Obok   siedział   doktor 

Scamandros i obserwował jego nogę przez przyrząd, przypominający bardzo 
krótką lunetę. Ponadto miał przy sobie mały miech ze skóry. Arthur uznał, 
że   tak   mógłby   wyglądać   praprzodek   współczesnej   pompki   do 
pneumatycznych materaców.

–   Co   robisz?   –   zapytał   Arthur   podejrzliwie.   Usiadł   i   zerknął   na 

Scamandrosa. Medyk wyglądał inaczej niż dotąd, choć chłopiec dopiero po 

background image

chwili pojął, na czym polega różnica. Znikły animowane tatuaże doktora, 
który   przywdział   wełnianą   czapkę   z   długim   frędzlem,   zwisającym   mu 
wzdłuż szyi.

– Niedawno złamałeś nogę – zauważył doktor Scamandros. – Trzeba 

ją było nastawiać.

– Wiem – burknął Arthur. Noga ponownie go rozbolała i pomyślał, że 

Scamandros   ją   czymś   dźgał.   –  Dlatego   umieszczono   ją   w   formie.   Która 
znikła...

Rzeczywiście,   superultranowoczesna   forma   rozpadła   się   niemal 

całkowicie.   Pozostały   po   niej   tylko   cienkie   paski,   spomiędzy   których 
prześwitywała blada, opuchnięta skóra.

– W zwykłych okolicznościach wyleczyłbym ci tę nogę – oświadczył 

doktor   Scamandros.   –   Moje   badanie   wykazało   jednak   bardzo   silne   i 
nietypowe   skażenie   magiczne,   które   zablokuje   wszelkie   próby 
bezpośredniego wpływania na kość. Mogę za to wyposażyć cię w lepszy 
aparat i mocą słabej magii zminimalizować ból.

– Chętnie – odparł Arthur z wahaniem. – Tylko czego sobie życzysz 

w rewanżu?

–   Tylko   twojej   dobrej   woli.   –   Scamandros   zaśmiał   się   bez 

przekonania. Następnie poklepał miech i dodał: – Jak zrozumiałem ze słów 
Ichaboda,   możesz   być   przeziębiony,   prawda?   Gdyby   tak   było,   chętnie 
przyjąłbym plon, złożony z wszelkiego typu kichnięć, kręcenia w nosie, a 
także śluzu i flegmy.

Arthur na próbę pociągnął nosem.
–   Nie,   nie   jestem   przeziębiony.   Tylko   przyszło   mi   do   głowy,   że 

mógłbym być.

Scamandros   popatrzył   przez   krótką   lunetę   na   klatkę   piersiową 

Arthura.

– Dostrzegam także zaburzenia w wewnętrznej strukturze twoich płuc 

–   zauważył.   –   To   niebywale   interesujące.   Ponownie   nastąpiło   magiczne 
skażenie wysokiego stopnia, ale sądzę, że chyba potrafiłbym osłabić ukryte 
przyczyny problemu. Czy mam kontynuować?

– Hm, nie jestem pewien – zawahał się Arthur i odetchnął głęboko. 

Nie potrafił całkowicie wypełnić płuc powietrzem, lecz jego kondycja nie 
była najgorsza. – Chyba zaczekam. Kiedy wrócę do Domu, wszystko będzie 
dobrze.

–   Zatem   tylko   aparat   –   podsumował   doktor   Scamandros.   –   I 

złagodzenie bólu.

Wsunął   do   kieszeni   szynela   lunetę,   sięgnął   za   pazuchę   i   wydobył 

płaską puszkę z naklejką, przedstawiającą jaskrawoczerwonego kraba. Do 

background image

puszki   był   przymocowany   klucz.   Scamandros   go   oderwał,   doczepił   do 
specjalnej   wypustki   i   wykorzystał   do   odwinięcia   metalowego   wieczka. 
Wewnątrz  znajdowało  się  coś,  co  przypominało  małego   kraba.  Rezydent 
odłamał   mu   nogę,   położył   ją   na   piasku   i   otwartą   dłonią   przesunął   nad 
puszką, która znikła.

Arthur patrzył z ciekawością i niepokojem, jak Scamandros podnosi 

krabią   nóżkę.   W   jego   prawej   ręce   zmaterializował   się   gruby   ołówek 
techniczny, którym doktor lekko nakreślił kilka linii oraz gwiazdek na nodze 
chłopca. Następnie klasnął, nie wypuszczając ołówka i krabiego odnóża.

Oba   przedmioty   znikły   jednocześnie,   a   pozostałości   nowoczesnej 

formy   Arthura   zostały   momentalnie   zastąpione   przez   fragment   krabiego 
pancerza w postaci pstrokatego, biało-czerwonego egzoszkieletu, ze stawami 
na wysokości kolana oraz kostki.

– Co do bólu... – powiedział Scamandros i nabazgrał coś na kartce 

papieru   piórem,   napełnionym   świecącym,   purpurowym   atramentem.   – 
Recepta dla ciebie.

Arthur przyjął kartkę papieru z postrzępionym brzegiem. Trudno było 

cokolwiek na nim odczytać, lecz w końcu udało się.

Papier przeciwbólowy jednorazowo przyłożyć do bolesnego miejsca.
Dr JRL Scamandros DDM (Wyższy dom, Oblany)

– Co oznacza skrót D. D. M. ? I... proszę o wybaczenie... dlaczego tu 

jest   napisane   „Oblany”?   –   zapytał   Arthur,   przykładając   papier   do   nogi, 
bezpośrednio nad złamaniem, tam gdzie odczuwał najsilniejszy ból. Kartka 
momentalnie   się   pogniotła,   a   pył   z   papieru   stworzył   miniaturową   trąbę 
powietrzną,   która   wyglądała   tak,   jakby   przenikała   przez   nową   formę   i 
dostawała się w głąb nogi. Chwilę później tępy ból zaczął ustępować.

– To znaczy: Doktor Domowej Magii – wytłumaczył Scamandros. – 

Bardzo   wysoki   stopień   i   prawie   jestem   jego   posiadaczem.   Uczciwość 
nakazuje mi  ujawnienie mojej porażki, lecz oblałem dopiero na ostatnim 
roku. Siedemset dziewięćdziesiąt osiem lat zdawanych egzaminów i klęska 
na   koniec.   Tak   to   bywa   z   polityką,   rozumiesz.   Nie   chcę   jednak   o   tym 
mówić.   Porozmawiajmy   o   tobie,   Arth.   W   kieszeni   trzymasz   magiczną 
książkę o ogromnej mocy. Siła tego przedmiotu jest tak gigantyczna, że bez 
twojego pozwolenia nie mogę go choćby dotknąć. Twoje ciało i kości są 
przesiąknięte   śladami   magii.   Znaleziono   cię   na   boi   niesławnego   pirata 
Złocienia, na Morzu Granicznym w Domu. A jednak jesteś śmiertelnikiem, 
przynajmniej   w   dużej   mierze.   Zdradź   mi,   który   świat   w   Poślednich 
Królestwach uważasz za swój dom?

background image

Arthur niemal powiedział „Ziemia”, lecz w ostatniej chwili ugryzł się 

w język. Scamandros mu pomógł, niemniej w przenikliwym spojrzeniu jego 
brązowych oczu kryło się coś, co kazało Arthurowi sądzić,  że im mniej 
tajemnic mu zdradzi, tym lepiej.

– Pasażer Arth! Ukłony od kapitana i zaproszenie na wspólną z nim 

kolację na plaży!

Okrzyk   Ichaboda   zabrzmiał   w   niesłychanie   dogodnym  dla   Arthura 

momencie. Chłopiec z trudem wstał, lecz z przyjemnością poczuł, że jego 
noga jest skutecznie chroniona przez pancerz kraba. Scamandros pomógł mu 
zachować równowagę.

– Jeszcze pogawędzimy, Arth, i to wkrótce – zapowiedział doktor. 

Arthur zwrócił uwagę, że tatuaże ponownie wypełzły na twarz Scamandrosa, 
wyłaniając   się   spod   skóry   niczym   rumieniec.   Gdy   Arthur   ruszył   przed 
siebie, Rezydent pochylił się ku niemu i dodał: – A może powinienem rzec: 
Arthurze, Mistrzu Niższego Domu i Panie Odległych Rubieży?

background image

Rozdział 9

  Arthur czuł się tak, jakby doktor Scamandros obserwował go przez 

całą   drogę,   którą   chłopak   musiał   pokonać,   kuśtykając   plażą   do   wiaty. 
Widział pod nią kapitana Kotapoduchę, Zgodniaka i Spalonego Słońcem, 
zasiadających  przy   długim  stole,  przykrytym białym  obrusem.   W rogach 
namiotu wisiały latarnie, a ich łagodna, żółta poświata silnie kontrastowała z 
osobliwym, szkarłatnym zmierzchem.

W głowie idącego plażą chłopca kłębiły się myśli. Czy Scamandros 

groził mu ujawnieniem prawdziwej tożsamości? Jego słowa nie brzmiały jak 
groźba, lecz Arthur nie mógł mieć pewności. Czego chciał zaklinacz? Komu 
służył?   Otrzymał   nauki   w   Wyższym   Domu...   a   przynajmniej   tak   mówił. 
Mógł   oddawać   posługi   któremuś   z   Potomnych   Dni,   gotowych   uczynić 
wszystko,   by   powstrzymać   Arthura   przed   uwolnieniem   dalszych 
fragmentów Woli.

–   Uwaga   na   beczki   –   ostrzegł   chłopca   Ichabod,   prowadząc   go 

pomiędzy   dwiema   piramidami   beczek   w   różnych   rozmiarach.   Na   piasku 
zgromadzono  mnóstwo  rzeczy, lecz wszystko zostało starannie ułożone i 
uporządkowane.  Beczki, kufry, skrzynie, torby. Pod wiatą,  przed stołem, 
spoczywała skrzynia Złocienia.  – Ichabodzie,  podprowadź  bliżej naszego 
pasażera   –   przykazał   kapitan   Kotapoducha.   Miał   przed   sobą   otwarty 
notatnik, a obok niego pióro i kałamarz, podobnie jak Zgodniak. Spalony 
Słońcem był zaopatrzony w wielkie, grube, oprawione w skórę tomisko o 
rozmiarach kilku cegieł.

Miejsce bardzo kojarzyło się z sądem, a słowo „pasażer” zabrzmiało 

kubek w kubek jak „więzień”.

– Stań przed kapitanem i złóż ukłon – syknął Ichabod i szturchnął 

Arthura.   Chłopiec   wykonał   polecenie   i   pochylił   głowę   nie   tylko   przed 
kapitanem, lecz również Zgodniakiem i Spalonym Słońcem. Kotapoducha i 
Zgodniak   odkłonili   się   wstrzemięźliwie,   a   Spalony   mrugnął   okiem,   co 
Arthur uznał za dobry znak.

–   Ze   względu   na,   hm,   nietypowy   charakter   ostatniego   dnia,   nie 

mogliśmy   aktualizować   dziennika   okrętowego   naszej   zacnej   jednostki, 
„Mola"   –   przemówił   Kotapoducha   i   pochylił   się,   lustrując   Arthura 
niepewnym   spojrzeniem.   –   Ponieważ   chcę   być   na   bieżąco   z   wpisami   i 
odnotować   twoje   wejście   na   pokład   w   charakterze   pasażera,   muszę 
wiedzieć, ehem, kim jesteś, dokąd zmierzasz i jaką opłatę powinieneś uiścić. 
Ponadto pozostaje jeszcze kwestia tego skarbu.

Gdy skończył mówić, pochylił się i splótł dłonie.

background image

– Chcecie wiedzieć, kim jestem? – spytał Arthur. Nie był pewien, czy 

Kotapoducha oczekuje odpowiedzi na postawione pytania.

– W rzeczy samej – potwierdził Zgodniak. – To kluczowa sprawa. 

Kim jesteś? Skąd pochodzisz? Dokąd zmierzasz? Jak się znalazłeś na boi 
Złocienia? Dlaczego usunąłeś ostrzegawczą czerwoną smołę ze znacznika, 
uniemożliwiając  nam  sprawdzenie,  do  kogo należy  skarb  pod boją?  Czy 
rościsz sobie prawa do kosztowności?

–   Cóż...   –   zająknął   się   Arthur.   Usiłował   zyskać   na   czasie,   aby 

wymyślić   odpowiedzi,   które   nie   wpędzą   go   w   kłopoty.   Scamandros 
niewątpliwie   wiedział   już   albo   miał   prawie   niezachwianą   pewność,   kim 
naprawdę   jest   Arthur.   Czyjego   sytuacja   pogorszyłaby   się,   gdyby   inni 
również   poznali   fakty?   Potrzebował   pomocy   –   przede   wszystkim   przy 
poszukiwaniach Liść.

Nie   miał   pojęcia,   jak   się   rozwinie   sytuacja.   Spalony   Słońcem 

powinien go poprzeć, przez wzgląd na medalion od Żeglarza. Ichabod chyba 
go lubił. Kotapoducha i Zgodniak byli głupkowaci, nawet jeśli oficjalnie 
zajmowali najwyższe stanowiska na okręcie, zatem nie liczyli się zbytnio. 
Doktor   Scamandros...   Arthur   nie   miał   pewności,   co   sądzić   o   tym 
Rezydencie, który zachowywał się dość uprzejmie po tym, jak oparzył sobie 
palce Atlasem. Pancerz kraba na nodze Arthura sprawdzał się znakomicie...

– Mów! – rozkazał Zgodniak. Jego głos nagle przerodził się w pisk, 

momentalnie tracąc całą władczość.

–   Naprawdę   nazywam   się   Arthur   Penhaligon   –   wyjaśnił   Arthur 

powoli.   –   Jestem   śmiertelnikiem   z   Ziemi.   Ponadto   jednak   pozostaję 
Mistrzem   Niższego   Domu   oraz   Odległych   Rubieży,   choć   Klucze 
powierzyłem   Pierwszej   Damie,   która   niegdyś   była   Pierwszym   i   Drugim 
Fragmentem Woli Architektki.

Gdy   Arthur   mówił,   Kotapoducha   uśmiechał   się   półgębkiem,   a   na 

koniec wybuchł śmiechem.  Po sekundzie zawtórował mu donośny rechot 
Zgodniaka. Spalony Słońcem nie śmiał się ani nawet nie uśmiechał, tylko 
patrzył na wielką księgę przed sobą.

– Doskonale, doskonale – chichotał Kotapoducha. – Mistrz Niższego 

Domu i Odległych Rubieży! Arthur Penhaligon! A to dopiero! Zabawne!

– Ale ja naprawdę się nazywam Arthur Penhaligon!
– Tak, tak, już doceniliśmy twój dowcip – zapewnił go Kotapoducha. 

– Teraz musisz nam odpowiedzieć na pytania.

– Przede wszystkim zdradź nam, czy zamierzasz rościć sobie prawa 

do tego skarbu? – naciskał Zgodniak.

–   Nie,   naprawdę   nazywam   się   Arthur   Penhaligon!   Czemu   mi   nie 

wierzycie?

background image

– Nie bądź niemądry – prychnął Kotapoducha. – Wszyscy wiedzą, że 

lord Arthur to potężny wojownik! Przecież pokonał Pana Poniedziałka w 
pojedynku, a potem powalił Ponurego Wtorka na ziemię i połamał mu ręce. 
Zresztą widziałem podobiznę lorda Arthura. To wielki, barczysty mężczyzna 
i nie rozstaje się z torbą pełną magicznych przyborów własnego wynalazku.

–   Nie   wspominając   o   tym,   że   zawsze   podróżuje   w   towarzystwie 

gigantycznego półniedźwiedzia, półżaby – wytłumaczył chłopcu Zgodniak. 
–   Ma   też   do   dyspozycji   skrytobójczynię,   niegdyś   osobistą   strażniczkę 
Szczurołapa.

– Co takiego?! – wykrzyknął Arthur. – Chodzi o Wolę i Suzy Błękit?
– Wszystko jest tutaj, bardzo proszę. – Zgodniak wyciągnął z rękawa 

książeczkę, która nagle powiększyła się, a jej czerwona okładka stwardniała. 
Znajdował   się   na   niej   wielki   napis,   sporządzony   pozłacanymi   literami: 
Epopeja lorda Arthura, Bohatera Domu. – SPÓJRZ, frontyspis przedstawia 
portret lorda Arthura.

Zgodniak   otworzył   książkę,   aby   zaprezentować   chłopcu   kolorową 

wklejkę   obok   strony   tytułowej.   Widniał   na   niej   niezwykle   wysoki, 
przystojny mężczyzna, ubrany jak Poniedziałkowy Południk i podobny do 
niego.   Pozował   przy   otwartej   torbie   podróżnej,   jaśniejącej   światłem   w 
kolorach tęczy. Obok przykucnął osobliwy, przygarbiony potwór o nogach 
żaby i tułowiu oraz górnych łapach niedźwiedzia, w tle widniała amazonka 
w srebrnej zbroi. Kobieta odcinała głowę zdeformowanej istocie o kształtach 
kojarzących się z człowiekiem – niewątpliwie tak miał wyglądać Nicoń.

– Kim zatem jesteś? – spytał ponownie Zgodniak i zatrzasnął książkę. 

– Poza tym wyjaśnijmy sobie raz na zawsze: co ze skarbem?

–   Co   ze   skarbem?   –   powtórzył   Arthur,   usiłując   zebrać   myśli.   Nie 

przyszło mu do głowy, że rozmówcy podadzą w wątpliwość jego tożsamość. 
Tymczasem   było   jasne,   że   Zgodniak   i   Kotapoducha   przejmują   się   nade 
wszystko skrzynią Złocienia. – Nawet nie wiem, co to za skarb. Czy mam do 
niego prawa?

Kotapoducha i Zgodniak popatrzyli na Spalonego Słońcem.
– Na to wygląda. – Młodszy mat postukał palcem w książkę, która 

leżała przed nim. – Doktor Scamandros zinterpretował dla mnie stosowne 
prawa   i   wszystko   wskazuje   na   to,   że   tu   obecny   młody.   Arth   ma   prawo 
domagać się dziewięćdziesięciu procent wartości tego skarbu.

–   Dziewięćdziesięciu   procent!   –   wykrzyknęli   Kotapoducha   i 

Zgodniak.

– Doktorze Scamandros! – dodał Kotapoducha. – Jak to możliwe?
Arthur nie widział doktora, bo Rezydent dopiero teraz zbliżył się do 

światła.   Dotąd   stał   w   pewnej   odległości   od   stołu.   Najwyraźniej   śledził 

background image

Arthura, a potem trzymał się w cieniu.

–  Wedle  Błękitnej Księgi   Admiralicji,  znacznik  skarbów  w postaci 

zakotwiczonej   boi   jest   uważany   za   jednostkę   pływającą.   Ten   oto   młody 
śmiertelnik pozostawał dowódcą rzeczonej jednostki z racji swojej na niej 
obecności. Pan Spalony Słońcem zabrał go stamtąd na jego prośbę, niemniej 
Arthur nie zadeklarował rezygnacji z dowodzenia boją, która wyznaczała 
położenie skarbu i której nie wzięto na hol. Zabranie skrzyni i pozostawienie 
boi   oznacza,   że   tę   ostatnią   nadal   należy   uważać   za   jednostkę   pływającą 
przypisaną do skarbu, nawet jeśli już go nie wskazuje. Sytuację dodatkowo 
komplikuje fakt, że skarb stanowił własność pirata, wyjętego spod prawa na 
mocy bezpośredniej pisemnej decyzji Pani Środy. W takiej sytuacji skarb 
ulega natychmiastowemu przepadkowi i staje się własnością władz Domu, 
przy   jednoczesnym   przekazaniu   znalazcy   nagrody,   równej 
dziewięćdziesięciu procentom wartości skarbu. My znalazcami nie jesteśmy, 
gdyż jest nim Arth, czego dowodzi niefortunna okoliczność napiętnowania 
go znakiem Czerwonej Dłoni. W zaistniałej sytuacji należy nas uważać za 
ratowników znalazcy, którzy muszą zawrzeć z nim porozumienie. Gdyby 
jednak Arth zażyczył sobie odstawienia go razem ze skrzynią z powrotem na 
boję, wówczas musielibyśmy spełnić jego żądanie.

– Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem – wyznał Arthur. – 

Innymi   słowy,   ten   skarb   musi   zostać   przekazany   Środzie,   bo   należy   do 
pirata?   A   ja   mam   prawo   do   nagrody   w   wysokości   dziewięćdziesięciu 
procent wartości skarbu, bo pierwszy go znalazłem?

–   Tak   jest   –   potwierdził   Scamandros.   –   Niemniej   nie   mamy 

obowiązku   pomagać   ci   w   żaden   sposób.   Możemy   po   prostu   odstawić   i 
ciebie, i kufer z powrotem na boję. Na dodatek pozostaje jeszcze kwestia 
pierwotnego   posiadacza   skarbu.   Innymi   słowy,   dostrzegam   pole   do 
negocjacji.

–   Pewnie   –   Arthur   spróbował   się   uśmiechnąć.   Słowa   doktora 

wydawały mu się szalone, choć nie mniej szalone od kronik kryminalnych w 
programach   informacyjnych   na   Ziemi.   Słyszał   nieraz,   że   mordercom 
darowano   karę   z   powodu   wykorzystania   niezrozumiałych   kruczków 
prawnych, a firmy nie musiały spłacać długów za sprawą odpowiedniego 
naginania prawa. – Zatem, co robimy?

–   Zacznijmy   od   sprawdzenia,   co   skrywa   skrzynia   –   zaproponował 

doktor Scamandros. – Czy udzielasz nam pozwolenia na otwarcie kufra?

– Tak! – wykrzyknął Arthur, zdumiony, że skrzynia nadal pozostaje 

zamknięta. On sam z pewnością zajrzałby do skarbu, gdyby jego rozmówcy 
spali przez całe popołudnie.

–   Postanowiłem   zastosować   pewne   środki   zapobiegawcze   i 

background image

skontrolowałem   skrzynię   kilkoma   instrumentami   magicznymi   –   ciągnął 
Scamandros.   –   Dzięki   temu   zneutralizowałem   pewną   liczbę   paskudnych 
małych   pułapek.   Otworzenie   skrzyni   nie   powinno   się   już   wiązać   z 
niebezpieczeństwem. Wystarczy, że odchylisz te dwie zapadki i przekręcisz 
klucz.

– Wcześniej nie było klucza – zauważył chłopiec.
– W rzeczy samej, musiałem dorobić kopię – wyjaśnił Scamandros. – 

Śmiało, otwórz kufer.

– Dlaczego akurat ja mam się tym zająć? – spytał Arthur. Scamandros 

znał   prawdę   o   nim,   a   poza   tym   w   zaklinaczu   było   coś   niepokojącego. 
Najwyraźniej unikał wzroku chłopca. – A jeśli przeoczyłeś jakąś pułapkę?

– Postępuję zgodnie z obowiązującą procedurą. To twoja...
– Cofnijże się, młodzieńcze – przerwał doktorowi Spalony Słońcem. – 

Lepiej   niech   Rezydent   idzie   na   pierwszy   ogień.   Wam,   śmiertelnikom, 
brakuje odporności.

– Dzięki – odetchnął z ulgą Arthur. Miał lekkie wyrzuty sumienia, 

zupełnie   jakby   dowiódł,   że   jest   tchórzem,   lecz   Spalony   Słońcem   chyba 
uważał jego decyzję za całkiem racjonalną. Uśmiechnął się i skinął głową, 
kiedy mijał chłopca. Już po chwili klęczał przed skrzynią.

Jednocześnie odchylił oba zapięcia, które otworzyły się z głośnym 

trzaskiem.   Zaraz   potem   zabrzmiało   dziwne   westchnienie,   które   tak 
wystraszyło Arthura, że podskoczył, ale szybko zrozumiał, iż to cała załoga 
„Mola” wstrzymała oddechy w oczekiwaniu. Wszyscy wylegli na plażę i 
ustawili się w półkolu, poza zasięgiem światła latarni. Cynobrowa poświata 
zmroku ostatecznie zgasła, widać było tylko czarne sylwetki Rezydentów. 
Arthur wyczuwał jednak, że ich uwaga jest skupiona na Spalonym Słońcem 
oraz na skrzyni.

Gdy   młodszy   mat   kilkakrotnie   obracał   klucz   w   zamku,   ze   środka 

skrzyni zaczęły dobiegać dźwięki muzyki.

Tin, tin, tin, tin, tin...
Każda  nuta brzmiała  tak, jakby  kończyła melodię.  W  końcu klucz 

znieruchomiał i zamiast nieprzyjemnego dla ucha zgrzytu rozległo się ciche 
stuknięcie  odblokowanego zamka.  Spalony Słońcem pochylił się i uniósł 
wieko.

– Aaaach! – wydobyło się westchnienie ze stu gardeł.
– Czy to już wszystko? – spytał Arthur, zajrzawszy Spalonemu przez 

ramię.   W   jego   mniemaniu   zawartość   kufra   prezentowała   się   ogromnie 
rozczarowująco. Pełno w nim było białoszarawych kostek z wyrzeźbionymi 
literami. Wyglądały jak tanie pionki do madżonga.

Spalony   Słońcem   nie   odpowiedział.   Sprawiał   wrażenie 

background image

oszołomionego. Arthur rozejrzał się i zobaczył, że niemal wszyscy zebrani 
są w takim stanie jak młodszy mat. Rezydenci z otwartymi ustami patrzyli 
na zawartość kufra.

Wyjątkiem był doktor Scamandros, który się pochylił, podniósł jedną 

z   kostek   i   poruszył   nią   w   taki   sposób,   aby   wyżłobiony   znak   na   jej 
powierzchni stał się wyraźnie widoczny w świetle.

– Suchy, męczący kaszel – obwieścił Scamandros. – Zamknięty w 

pozłacanej kości słoniowej z Senhein. Wystarczy na dwadzieścia lat, może 
więcej, wedle czasu domowego.

Odłożył kostkę i wziął następną.
–   Wysypka   różyczkowa   na   szyi,   czole   i   za   uszami   –   wyjaśnił.   – 

Zabezpieczona   w   wypalonej   glinie.   Zapas   na   co   najmniej   dziesięć 
domowych lat.

Arthur  wiedział,  że  ludzkie choroby  są  cenione  przez  Rezydentów 

Domu, którzy doświadczają objawów dolegliwości, lecz nie odczuwają ich 
skutków. Z tego powodu przypadłości zamykano w małych klockach z kości 
słoniowej   oraz   gliny   i   udostępniano   Rezydentom.   Na   choroby   w   takiej 
formie istniał zapewne duży popyt. Ile mogły być warte?

–   To   wielki   skarb   –   oświadczył   doktor   Scamandros.   –   Naprawdę 

ogromny. W tej skrzyni musi spoczywać ze dwadzieścia tysięcy kaszlów, 
wysypek, opuchlizn i innych chorób najwyższej zjadliwości, utrwalonych 
mocą   pierwszorzędnej   magii.   Domyślam   się,   że   ich   wartość   przekracza 
milion simoleonów w złocie.

Załoga   zareagowała   na   jego   słowa   donośnym   okrzykiem   radości, 

śpiewem i tańcem, a także podrzucaniem czapek w powietrze.

–   I   dziewięćdziesiąt   procent   należy   do   mnie?   –   spytał   Arthur.   W 

harmidrze ledwie słyszał własne słowa.

– Nominalnie – podkreślił Scamandros. – Jak zauważyłem, jeśli ty i 

skarb   macie   pozostać   uratowani,   musisz   porozumieć   się   z   kapitanem 
Kotapoduchą.

–   Złocień   nigdy   nie   pogodzi   się   z   taką   stratą   –   mruknął   Spalony 

Słońcem, zapatrzony w zawartość skrzyni. Dłonią wskazał małą tabliczkę z 
brązu, zamocowaną po wewnętrznej stronie wieka. Gdy jej dotknął palcem, 
wygrawerowane   w   metalu   litery   buchnęły   czerwonymi   płomieniami,   a 
grzmiący głos zaryczał na całą plażę:

–   ZŁODZIEJU!   ZŁODZIEJU!   ZŁODZIEJU!   Oto   skarb   kapitana 

Elishara Złocienia! Ciąży na tobie znak Czerwonej Dłoni! Zemsta Złocienia 
będzie   chyża  i   nieśpieszna:   chyża,   bo  chyżo   ją  wywrze,   nieśpieszna,   bo 
nieśpiesznie   czerpać   z   niej   będzie   rozkosz.   Żal   i   wyrzuty   sumienia   nie 
sprawią...

background image

Słuchacze nie dowiedzieli się, co jeszcze zamierzał wykrzyczeć głos, 

gdyż Scamandros postukał w tabliczkę hebanowym nożem do papieru, który 
zmaterializował mu się w dłoni. Na plaży zapadła cisza, zakłócana jedynie 
chlupotem fal  na  brzegu.  Rezydenci  przestali  śpiewać  i  wiwatować,   gdy 
zajrzał im w oczy strach.

– Tylko ja mam Czerwoną Dłoń – zauważył Arthur. – Zgadza się?
– Tak – przyznał doktor Scamandros. – Niemniej Złocień zabije lub 

zniewoli każdego, kto z tobą żegluje, bądź pomaga ci w jakikolwiek sposób.

– Jesteś zaklinaczem. Nie mógłbyś usunąć tej czerwieni?
–   Niestety.   To   leży   poza   zakresem   moich   umiejętności.   Złocień 

specjalizuje się w magii, której nie chcę poznawać.

Arthur popatrzył na skarb, a potem na swoje czerwone dłonie.
– A więc dopóki tu jestem, wszystkim wam grozi niebezpieczeństwo 

ze strony Złocienia?

–   Nie   da   się   ukryć.   Warto   jednak   nadmienić,   że   Złocień   zabija   i 

zniewala   każdego,   kto   stanie   mu   na   drodze.   Czerwona   Dłoń   stała   się 
znakiem   twojego   wyjątkowo   długiego   i   nieprzyjemnego   końca,   który 
zapewne podzielimy.

– Czy możesz wysyłać wiadomości do innych rejonów Domu? I czy 

potrafisz się dowiedzieć, jak toczą się losy pewnej osoby, która przebywa na 
terenie Domu? Chodzi mi o to, czy potrafisz wykorzystać w tym celu magię.

– Tak, w obu wypadkach.
Arthur odwrócił się plecami do kapitana Kotapoduchy.
– Jestem gotów zatem zaproponować tobie oraz załodze „Mola” cały 

mój udział w nagrodzie, w zamian za pomoc.  Chcę przekazać Pierwszej 
Damie wiadomość...

Kapitan Kotapoducha skinął głową na znak zgody.
– Muszę się też dowiedzieć, co się stało z moją przyjaciółką o imieniu 

Liść, która zapewne przebywa na pokładzie okrętu o świecących na zielono 
żaglach...

Kotapoducha znowu skinął głową, tym razem z uśmiechem.
Arthur zamilkł, zastanawiając się, czego jeszcze będzie potrzebował.
–   I   może...   Czy   mógłbym   zażyczyć   sobie   błyskawicznego 

przetransportowania do miejsca, w którym spotkałbym Utopioną Środę.

– Co? – zaskrzeczał kapitan. – Czyś ty całkiem oszalał?

background image

Rozdział 10

Mamy cię zabrać do Utopionej Środy? – spytał Kotapoducha. – Masz 

nas za idiotów?

– Hm, nie – zaprzeczył Arthur. – Powiedziałem tylko, że mógłbym 

chcieć udać się do niej. Sam nie wiem, dokąd się teraz wybrać. Po prostu 
zostałem zaproszony na obiad z Panią Środą...

– W charakterze głównego dania? – prychnął Zgodniak i zbladł. – 

Przepraszam! – dodał pośpiesznie. – Nie chciałem tego powiedzieć.

– Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia w sprawie skarbu – 

oświadczył   Kotapoducha.   –   Doktor   Scamandros   pomoże   ci   odnaleźć 
przyjaciółkę, przesłać wiadomości i tak dalej. Nawet popłyniemy z tobą do 
Portu Środy. Nie wątpię jednak, że będziesz zadowolony tak jak my, jeśli 
unikniesz  spotkania  z naszą  godną najwyższego  szacunku,  lecz,  niestety, 
utopioną panią.

– Dlaczego? – zdziwił się Arthur. Nie rozumiał, czemu Kotapoducha 

oraz pozostali członkowie załogi wydają się w tak nieuzasadniony sposób 
przerażeni   perspektywą   spotkania   ze   Środą.   Musiał   jednak   pamiętać,   że 
pozostawali  w jej służbie,  a przynajmniej  przebywali w jej włościach  w 
Domu. Zapewne wydawała im polecenia albo od czasu do czasu posyłała 
instrukcje.   Kto   wie,   może   po   prostu   się   leniła,   jak   Pan   Poniedziałek,   a 
kierownictwo   Morza   Granicznego   było   zdemoralizowane,   podobnie   jak 
kiedyś w Niższym Domu. – A właśnie, czy macie jakieś polecenia odnośnie 
do lorda Arthura? Gdybyście przypadkowo wzięli go na pokład, co byście z 
nim zrobili?

–   Lord   Arthur   na   naszym   pokładzie?   Rzecz   jasna,   musielibyśmy 

zrobić   wszystko,   czego   by   sobie   zażyczył   –   odparł   Kotapoducha.   –   Jest 
panem dwóch domen Domu!

– Nie chcielibyśmy zdenerwować półżaby – wyznał Zgodniak. – Ani 

tej małej skrytobójczyni.

–   Nie   otrzymaliście   zatem   żadnych   instrukcji   od   Pani   Środy   i   jej 

podwładnych na wypadek pojawienia się Arthura?

Spalony Słońcem prychnął. Kotapoducha  i Zgodniak popatrzyli po 

sobie.

– Utopiona Środa ostatnio ma sporo na głowie – mruknął Zgodniak po 

namyśle. – Jest zajęta jedzeniem... innymi sprawami... Niestety, Południk i 
Zmierzchnik zaginęli jakiś czas temu, Potop wywołał zamęt...

– Pan Zgodniak chce powiedzieć, że sześć albo siedem tysięcy lat 

temu   wszyscy   kompletnie   zapomnieli  o  „Molu”   –   wtrącił   doktor 

background image

Scamandros. – Nie wydaje mi się, byśmy od tamtego czasu otrzymali jakieś 
instrukcje.   Po   prostu   żeglujemy   po   Morzu   Granicznym,   wyławiamy 
wszystko,   co   przedstawia   jakąś   wartość,   sprzedajemy   to  i  uzupełniamy 
ładownię   w   Porcie   Środy.   Jeśli   trzeba,   kupujemy   towary   w   mniej 
bezpiecznych   przystaniach,   zarówno   na   Morzu   Granicznym,   jak   i   w 
Poślednich Królestwach. Powiedz mi, czy naprawdę zostałeś zaproszony na 
obiad z Panią Środą?

– Tak – potwierdził chłopiec. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej 

przemoczone  zaproszenie. Doktor Seamandros wziął je do ręki, podniósł 
brwi, nie mogąc odczytać niemal ani jednej litery, i położył papier na stole. 
Następnie   wyciągnął   z   szynela   owalną   suszkę   z   filcu   i   kilkakrotnie 
przetoczył nią po zaproszeniu. Po każdym ruchu papier stawał się coraz 
bardziej   suchy,   atrament   zaś   powracał   do   pierwotnej   gęstości   i   czerni. 
Kotapoducha i Zgodniak nachylili się nad stołem, aby lepiej widzieć; nawet 
Spalony Słońcem przekrzywił głowę, żeby uzyskać lepszy widok.

Arthur   obserwował   oblicza   obu   oficerów,   które   zmieniały   się   w 

trakcie czytania: z początku wyrażały zaciekawienie, potem dezorientację, 
na końcu szok. Spalony Słońcem, chociaż poruszał ustami podczas czytania, 
nie wydawał się przesadnie zaskoczony.

Pani Środa

Powiernica Architektki

I Księżna Morza Granicznego

Ma ogromną przyjemność zaprosić

Authura Penhaligona

na uroczysty obiad

z siedemnastu dań

Transport zapewniony

R.S.V.P nie wymagane

– Nie pojmuję – wyznał Kotapoducha. – Z tego wynika, że jesteś...
–   Ale   to   niemożliwe   –   zaprotestował   Zgodniak.   –   Jesteś   jeszcze 

chłopcem!

– To on – potwierdził Scamandros.  – Kto inny miałby  Kompletny 

Atlas Domu i Bezpośrednich Przyległości w kieszeni i dowód przychylności 
Żeglarza   na   sznurku   wokół   szyi?   Nie   wspominając   o   tym  interesującym 
zaproszeniu.

background image

–  Dlaczego  jest  interesujące?  –  spytał  Arthur. Po  raz pierwszy  od 

chwili, w której porwała go fala, miał czas zadać kilka pytań, nie musiał 
toczyć walki o przetrwanie. – Czemu wszyscy tak bardzo się jej boją? Z 
jakiego powodu nazywacie ją Utopioną Środą? I czym był Potop?

Kotapoducha   oraz   Zgodniak   nadal   wyglądali   na   oszołomionych. 

Spalony popatrzył na Scamandrosa.

– Najlepiej będzie, jeśli doktor wszystko ci wyjaśni – zadecydował 

Spalony Słońcem po chwili. – Kapitan i pan Zgodniak muszą wracać do 
obowiązków, podobnie jak ja.

– Liczę na to, że zechcesz zjeść z nami kolację, lordzie Arthurze – 

wymamrotał kapitan Kotapoducha, nie patrząc Arthurowi w oczy. – Bez 
urazy z powodu naszego, hm, godnego ubolewania braku...

– Pewnie – odparł Arthur. – Rozumiem. Rzecz w tym, że w książce 

zostałem przedstawiony jako wielki bohater. Kto jest jej autorem, skoro o 
tym mowa?

Zgodniak ponownie otworzył książkę i zaprezentował chłopcu stronę 

tytułową.   Kotapoducha   zrobił   zakłopotaną   minę   i   odszedł,   po   drodze 
mamrocząc coś do doktora Scamandrosa.

– Pisarz nazywa się... Japeth, „oficjalny biograf, kronikarz, annalista i 

dziejopis lorda Arthura” – przeczytał starszy mat. – Opublikowane przez 
Wydawnictwo Salon z Niższego Domu.

– Rozumiem – powiedział Arthur i zmarszczył czoło. Japeth był jego 

przyjacielem,  Tezaurusem  poznanym w Studni. Arthur poprosił  Pierwszą 
Damę o znalezienie dla niego zajęcia, lecz nie spodziewał się, że Japeth 
zostanie   zatrudniony   do   pisania   najzwyklejszej   w   świecie   propagandy. 
Chłopiec  się zastanawiał,  jaki cel temu  przyświecał.  Dlaczego robiono z 
niego wielkiego bohatera?

–   Jeśli   zechcesz   udać   się   ze   mną   na   przechadzkę,   spróbuję 

odpowiedzieć   na   nurtujące   cię   pytania   o   Panią   Środę   i   Potop   – 
zaproponował   doktor   Scamandros.   Podniósł   dłoń,   w   której   pojawiła   się 
świeca. Zapalił ją lekkim dmuchnięciem na knot. – Sugeruję pobrodzić po 
płyciźnie,   aby   szum   morza   zagłuszył   nasze   słowa.   Są   sprawy,   które   nie 
powinny   docierać   do   uszu   członków   załogi   i   budzić   niepotrzebnego 
poruszenia.

Arthur   się   zawahał.   Nie   miał   pewności,   czy   postąpi   rozsądnie, 

spacerując samotnie z doktorem. W pewnej chwili spojrzał na Spalonego 
Słońcem i postukał palcem w medalion od Żeglarza. Młodszy mat lekko 
skinął głową.

– Zgoda – zadecydował chłopiec. – Prowadź.
Podążył   za   Rezydentem   poza   granicę   koła,   wyznaczonego   przez 

background image

intensywne   światło   latarni.   Potem   przeszli   plażą  i  minęli   pas   niezwykle 
starannie poskładanych w stosiki ubrań na zmianę. Każdy z nich był osobno 
oznakowany.

Scamandros   zauważył   spojrzenie   towarzysza   i   domyślił   się,   jakie 

pytanie go nurtuje.

–   Załoga   rekrutuje   się   z   personelu   domu   rachunkowego   – 

przypomniał chłopcu. – Poprzednio zajmowała się sortowaniem i wyceną 
towarów.   To   są   Rezydenci   niższego   szczebla,   stworzeni   wyłącznie   do 
wykonywania   określonych   zadań.   Z   tego   powodu   zmieniają   się   i   uczą 
niebywale wolno. Dlatego właśnie nie są dobrymi żeglarzami, ale celują w 
przenoszeniu i porządkowaniu ładunku. Jesteśmy na miejscu. Tylko ściągnę 
buty i podwinę nogawki.

Doktor Scamandros wbił świecę w piasek i usiadł, aby zdjąć obuwie. 

Arthur również postanowił zrzucić Niematerialne Buty.

– Musimy zachować ostrożność. – Scamandros ponownie wziął do 

ręki świecę i zanurzył stopy w pianie. – Dno przy plaży tworzy niebywale 
strome półki. Pozostaniemy w granicach zasięgu wód pływowych.

Ruszyli   przed   siebie.   Doktor   szedł   od   strony   morza,   nieco   głębiej 

zanurzony   niż   Arthur,   przez   co   niemal   zrównali   się   wzrostem.   Chłopcu 
przeszło przez myśl, że Scamandros jest bardzo niski jak na Rezydenta. Był 
niższy nawet niż biedne Węglotłuki w głębokich piwnicach Niższego Domu.

– Od czego zaczniemy? – spytał Scamandros.
–   Jaka   jest   historia   Środy?   –   chciał   wiedzieć   Arthur.   –   Dlaczego 

wszyscy się boją nawet do niej podejść?

–   Mogę   udzielić   ci   wyjaśnień   z   większą   łatwością   niż   inni,   gdyż 

jestem   ochotnikiem   na   pokładzie   „Mola”   i   w   gruncie   rzeczy   nie   służę 
Środzie   –   wytłumaczył   mu   Scamandros.   –   Ponadto   przeprowadziłem 
swoiste badania Morza Granicznego i jego władczyni. Z pewnością wiesz, 
czym jest Wola Architektki, w jaki sposób doszło do jej podzielenia przez 
Wykonawców i tak dalej?

– Wiem – potwierdził Arthur. – Można tak powiedzieć.
– Mniej więcej w tamtym okresie Panią Środę ogarnął niezaspokojony 

głód, rzecz w praktyce nieznana żadnemu Rezydentowi. Jadamy wyłącznie 
dla   uciechy.   Tymczasem   Środa   jadła   i   jadła   bez   końca.   W   normalnych 
okolicznościach   stawałaby   się   coraz   większa,   lecz   za   sprawą   potęgi 
Trzeciego   Klucza   potrafiła   zapanować   nad   przyrostem   wagi.   Trwało   to 
mniej więcej dwa tysiąclecia, choć doszło do tego, że każdego dnia Środa 
pochłaniała tony żywności.

Nie jestem pewien, co się potem zdarzyło. Może osłabła moc Klucza, 

może sama Środa błędnie ukierunkowała jego działanie. Dość powiedzieć, 

background image

że   kształtem   i   gabarytami   dostosowała   się   do   objętości   zjadanych 
pokarmów. Słowem, stała się Lewiatanem.

– Czym?
– Behemotem.
– Hm, nie bardzo...
–   Monstrualnym   białym   wielorybem.   Gigantem!   Liczy   dwieście 

kilometrów od głowy do ogona i jest szeroka na pięćdziesiąt kilometrów. Jej 
otwarte usta mają ponad trzy kilometry wysokości i szesnaście kilometrów 
szerokości.

Arthur   przystanął,   aby   lepiej   sobie   uzmysłowić   rozmiary   Środy. 

Wieloryb o długości dwustu kilometrów! Doktor Scamandros szedł dalej i 
nieprzerwanie mówił, więc chłopiec za nim pobiegł, lecz i tak umknęło mu 
kilka słów.

–   ...   przeobrażenie   oraz   zanurzenie   w   Morzu   Granicznym 

doprowadziło do przemieszczenia się znacznych ilości wody. Na szczęście 
proces   transformacji   trwał   przez   ponad   tydzień,   dzięki   czemu   było   dość 
czasu,  aby przygotować  doki oraz budynki nabrzeżne.  Większość  z nich 
przerobiono na statki, takie jak „Mól”. Na skraju Środowej Czaty, obecnie 
znanej jako Port Środy, stworzono nowe miasto.

Nie Potop jednak przyniósł największe zniszczenia Rezydentom, lecz 

sama   Pani   Środa.   Jako   Lewiatan   stała   się   jeszcze   bardziej   żarłoczna.   W 
pierwszych latach po przemianie raczyła się nie tylko planktonem, krylem i 
innymi stworzeniami, które pochłaniała tonami. Spożyła też wielu własnych 
podwładnych, między nimi Południka i Zmierzchnika. Od tysiącleci nikt nie 
odważył się do niej zbliżyć, z wyjątkiem ocalałej Jutrzenki. Powszechnie 
uważa się, że Środa porozumiewa się z nią ruchami źrenic w przeogromnych 
oczach. Jutrzenka potrafi odczytać ustalony kod i dzięki temu nie musi za 
bardzo się zbliżać do swojej pani.

Dlatego   właśnie   dziwne   jest,   że   zostałeś   zaproszony   na   obiad   do 

Środy. Jak można jeść w towarzystwie Lewiatana? Zwłaszcza takiego, który 
pochłania wszystko, co się znajdzie w pobliżu?

– Czemu mówi się o niej Utopiona Środa? – dopytywał się Arthur. – 

Przecież nie utonęła, to oczywiste.

– Rzecz chyba w tym, że kiedy rozpoczął się proces jej przemiany, 

rzuciła się do Morza Granicznego. Wówczas uznano, że utonęła – odparł 
Scamandros. – Fatalny los dla Rezydenta, bo przecież topielcowi pozostaje 
część   świadomości   do   czasu   całkowitego   oskubania   ciała   przez   ryby. 
Podejrzewam też, że wierni poddani Środy wzbraniają się przed określaniem 
jej mianem wieloryba.

Arthur skinął głową i podbiegł jeszcze bliżej doktora, aby iść u jego 

background image

boku.   Pokonali   już   spory   dystans,   światła   obozowiska   znajdowały   się   w 
odległości   ponad   stu   metrów.   Chłopiec   zerknął   na   twarz   rozmówcy. 
Właściwie pozostawała ukryta w cieniu, jedynie dolna część oblicza była 
oświetlona   przez   świecę.   Tatuaże   poruszały   się   i   przesuwały,   lecz   w 
półmroku   Arthur   nie   mógł   dostrzec,   co   przedstawiają.   Zauważył   tylko 
rysunek okrętu, sunącego pod pełnymi żaglami po policzku Rezydenta.

– Może powinniśmy zawrócić – zasugerował niespokojnie.
Scamandros przystanął i skierował na niego spojrzenie.
– Odeszliśmy już dostatecznie daleko, aby użyć odrobiny magii, która 

może nam pomóc w znalezieniu odpowiedzi na twoje pytania – oświadczył i 
wyszedł na plażę, gdzie ponownie wbił świecę w ziemię. Arthur poszedł za 
nim, czując, jak błękitny piasek klei się do jego stóp.

–   Od   czego   chciałbyś   zacząć?   –   spytał   doktor   Scamandros.   –   Od 

wiadomości do Pierwszej Damy czy też od wieści o twojej przyjaciółce?

– Przede wszystkim chcę wiedzieć, co z Liść – zadecydował chłopiec. 

Choć dziewczyna go nie posłuchała, kiedy kazał jej uciekać ze szpitala, i tak 
czuł się odpowiedzialny za jej los... Na dodatek dręczyło go poczucie winy. 
Miał nadzieję, że jego koleżance nic się nie stało.

– Twoją przyjaciółkę zabrał inny okręt?
– Tak – potwierdził Arthur. – Trochę przypominał „Mola”, lecz był 

smuklejszy i dłuższy, trójmasztowiec, jego żagle świeciły na zielono. Chyba 
przypłynął   po   mnie,   zgodnie   z   zapowiedzią   na   zaproszeniu.   „Transport 
zapewniony”. Tyle że zamiast mnie zabrał moją koleżankę.

– Opis pasuje do „Latającej Modliszki”, jednego ze statków dawnej 

kupieckiej   floty   Środy.   Wszystko   się   zgadza.   Czy   masz   przy   sobie 
przedmiot, który należy do twojej przyjaciółki? Może pukiel jej włosów?

–   Nie!   –   zaprzeczył   Arthur.   –   Ona   naprawdę   jest   tylko   moją 

koleżanką, nikim więcej. Na dodatek znamy się od niedawna.

– Hm, to komplikuje sprawy. Na szczęście wiemy, o jaką jednostkę 

chodzi, nie jest więc źle – rozważał Scamandros. – Uścisnąłeś jej dłoń? A 
może masz przy sobie coś, czego dotknęła, dajmy na to kubek albo butelkę?

Arthur  pokręcił  głową.  Cofnął  się  myślami  do  pokoju  szpitalnego. 

Liść siedziała na łóżku...

– Przeczytała zaproszenie od Środy. Czy to wystarczy?
– Z powodzeniem – odparł doktor Scamandros zadowolony. – Mogę o 

nie prosić?

Arthur wręczył mu kartkę. Scamandros wyciągnął z kieszeni scyzoryk 

z   szylkretową   rękojeścią   i   odciął   wąski,   skręcony   pasek   papieru,   który 
umieścił   w   małej,   blaszanej   puszce   na   lekarstwa.   Ponownie   sięgnął   do 
szynela,   wydobył   z   niego   kartonową   szachownicę   –   lub   przedmiot 

background image

przypominający   szachownicę,   podzielony   na   kolorowe   kwadraty   –   i 
starannie   ją   rozłożył.   Pieczołowicie   ustawił   na   niej   okrągłe   lusterko   do 
golenia oraz spiralną muszlę wielkości pięści Arthura, obok położył puszkę 
na   lekarstwa.   Wszystkie   przedmioty   tworzyły   trójkąt   na   tle   czerwono-
czarnej szachownicy.

– Trygon na mojej roboczej tablicy – wyjaśnił, wyciągnął z kieszeni 

ptasie pióro i małą butelkę z brązu, oznaczoną napisem „Aktywny Atrament. 
Ostrożnie!”. – Arthurze, czy możesz  rozpostrzeć dłoń nad trygonem,  ale 
niczego nie dotykać?

Ręką   wskazał   trzy   przedmioty.   Arthur   wykonał   polecenie   – 

przytrzymał dłoń poziomo ponad lustrem, muszlą i puszką.

–   Teraz   będę   musiał   napisać   coś   na   twojej   dłoni.   Możesz   poczuć 

pieczenie   –   ostrzegł   doktor   Scamandros   takim   samym   tonem,   jakiego 
używają lekarze i dentyści, gdy chcą powiadomić pacjenta o nadchodzącym 
bólu. Postawił butelkę z brązu, ostrożnie odkręcił zakrętkę i zanurzył pióro 
w płynie.

– Czy dzięki temu będę wiedział, co się stało Liść? – zapytał Arthur. 

Miał   wielką   ochotę   cofnąć   dłoń   i   rzucić   się   do   ucieczki   w   kierunku 
obozowiska.

Spalony   Słońcem  skinął   głową   na   znak,  że   wszystko   w  porządku, 

pomyślał Arthur. Scamandrosowi raczej można zatem ufać...

–   Tak,   tak   –   potwierdził   doktor.   –   Nie   ruszaj   się.   Arthur 

znieruchomiał. Scamandros umieścił pióro nad grzbietem dłoni chłopca i po 
chwili mała kropla atramentu spadła na jego rękę niczym roztopiony metal. 
Nad nią wykwitł mały obłok dymu, przeplatany Nicością.

– Auuuuu! – zawył Arthur, gdy jego ciało przeszył przenikliwy ból.

background image

Rozdział 11

Doktor Scamandros nie przerwał pracy. Z niewiarygodną prędkością 

napisał coś na dłoni Arthura, chociaż ten wyrywał rękę, czując, jak atrament 
zostawia mu na ciele ognisty szlak.

– Będzie bolało tylko przez chwilę – zapowiedział Scamandros, kiedy 

chłopak gnał do morza, aby zanurzyć w nim dłoń. – Gdybym cię ostrzegł, 
nie trzymałbyś jej nieruchomo.

Arthur nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Ból przenikał cały jego 

umysł, ale tylko przez kilka sekund. Zanim doktor Scamandros skończył 
mówić, dolegliwość ustała, zupełnie jakby odpłynęła wraz z ostatnią falą.

Chłopiec wrócił na plażę. Scamandros spakował już szachownicę i 

puszkę,   została   tylko   muszla   i   lusterko.   Oba   przedmioty   wyciągnął   ku 
Arthurowi,   który   ich   nie   dostrzegł,   zajęty   oglądaniem   grzbietu   dłoni   w 
świetle świecy. Z oględzin wynikało, że na skórze nie pozostały blizny ani 
kleksy. Nie widać też było żadnego napisu.

– Co tam nakreśliłeś? – chciał wiedzieć Arthur.
–   Postawiłem   własny   podpis   –   wyjaśnił   doktor.   –   W   większości 

przypadków   Domową   Magię   odprawia   się   za   pomocą   specjalnie 
przygotowanych   instrumentów,   które   działają   jedynie   w   rękach 
uprawnionego zaklinacza.

– Czy atrament zawierał Nicość?
–   Tak.   Niewielką,   starannie   odmierzoną   ilość.   Śpieszę   z 

wyjaśnieniem: nie ja przygotowywałem atrament. Nie pracuję bezpośrednio 
z surową Nicością. Faktem jednak jest, że większość Domowej Magii opiera 
się na urządzeniach lub dobrach pierwotnie wyprodukowanych z Nicości lub 
stworzonych z jej domieszką.

– Rozumiem – powiedział Arthur i podejrzliwie sięgnął po lusterko 

oraz muszlę. – Do czego więc one służą?

– Mam nadzieję, że udało mi się ustawić lustro tak, by pokazało ci, co 

się dzieje z twoją przyjaciółką o imieniu Liść – wyjaśnił Scamandros. – 
Podobnie skonfigurowałem muszlę, przez którą będziesz wszystko słyszał. 
Urządzenie powinno działać przez kilka dni, lecz potem zaklęcie straci moc 
i aparat zacznie ukazywać inne osoby lub miejsca. Nie korzystaj wówczas z 
niego, gdyż może pokazać ci tych, którzy tylko wypatrują takich otwartych 
kanałów do cudzych umysłów.

– Jak to się uruchamia?
– Wystarczy, że przyłożysz muszlę do ucha i zajrzysz do lustra. Rzecz 

najskuteczniej zadziała w raczej cichym miejscu, przy niezbyt natężonym 

background image

świetle, które nie będzie padało bezpośrednio na lustro. Tutaj, przy świecy, 
masz idealne warunki. Ogólnie biorąc, najlepiej jest mieć w pobliżu kogoś, 
kto   będzie   zwracał   uwagę   na   to,   co   się   z   tobą   dzieje,   bo   nie   będziesz 
świadomy zdarzeń wokół swojej cielesnej powłoki.

– Dzięki – westchnął Arthur. – Chyba nieco później wypróbuję to 

urządzenie. Bliżej obozowiska.

– Jak sobie życzysz. Co do wiadomości: obawiam się, że ani telefon, 

ani telegraf nie będą nam przydatne. Choć nie znajdujemy się na Morzu 
Granicznym,  pochodzimy  z   niego  i  dlatego  wszelkie   kontakty   normalnie 
przebiegają przez jego obszar. Problem w tym, że kanały przekaźnikowe już 
dawno   temu   zostały   zalane.   Mogę   jednak   przesłać   wiadomość   w 
powolniejszy sposób. Czy masz papier, pióro i atrament?

– Nie.
– Zatem proszę. – Scamandros wręczył Arthurowi popękaną, skórzaną 

teczkę,   przewiązaną   niebieską   wstążką.   –   Napisz   list,   podczas   gdy   ja 
przygotuję posłańca.

Arthur otworzył teczkę. Przedmiot przypominał książkę dla dzieci, z 

której po otworzeniu wyłaniają się trójwymiarowe obrazki. Z teczki wysunął 
się kałamarz, stosik kartek papieru i kilka piór. Arthur wybrał jedno z nich, 
zanurzył je w atramencie – zwrócił uwagę na jego turkusowobłękitną barwę 
– i przystąpił do pisania.

Pierwsza Dama

Pokój Dzienny Poniedziałka lub Piramida  Wtorka

Droga Pierwsza Damo.
Pani Środa zaprosiła mnie na obiad i przysłała po mnie statek, lecz z  

powodu   wypadku   znajduję   się   teraz   w   innym   Poślednim   Królestwie,   na  
uszkodzonym okręcie zwanym „Molem”. Pewien Domowy Zaklinacz, doktor  
Skamandros, wysyła ten list w moim imieniu. Chyba mógłbym spróbować  
odnaleźć Trzecią Część Woli, skoro już tu jestem. Dobrze by było gdyby  
udało ci się przysłać mi pomoc albo coś doradzić. Moja przyjaciółka Liść  
została   przypadkowa   zabrana   i   chyba   jest   teraz   na   pokładzie   statku  
„Latająca Modliszka”. Dobrze by było gdybyś jej pomogła wrócić do domu.

Szczerze oddany, 

Arthur Penhaligon

Ps: Pozdrów ode mnie Suzy, Kichola i innych.

background image

Arthur popatrzył na to, co napisał. Wcześniej nie był nawet pewien, 

czy spróbuje odszukać Trzecią Część Woli – uświadomił to sobie dopiero po 
napisaniu listu. Ta myśl musiała jednak dojrzewać w jego umyśle od czasu, 
gdy Liść powiedziała, że powinien uczynić pierwszy krok, a nie czekać, aż 
Wykonawcy coś mu zrobią.

Jedyny problem polegał na tym, że nie wiedział, od czego zacząć.
– Gotowe? – zapytał doktor Scamandros. – Złóż kartkę i na przedzie 

napisz,   kim   jest   adresat.   Potem   przyciśnij   kciukiem   zgięcie,   list   się 
zapieczętuje.

Arthur   wykonał   polecenie.   Gdy   docisnął   kciukiem   papier,   po 

krawędziach przesyłki przetoczyła się mgiełka tęczowego światła. Chłopiec 
uniósł rękę i ujrzał grubą, okrągłą pieczęć z własnym profilem w wieńcu 
laurowym na skroniach.

– Nic nie mów kapitanowi Kotapodusze ani Zgodniakowi – poprosił 

doktor Scamandros. – Z powodu niedoboru gotowych znaczków, sięgnąłem 
po coś odpowiedniego z ich kolekcji.

Zaprezentował   Arthurowi   duży,   wielobarwny   znaczek   z   podobizną 

ptaka   o   ciemnym   ciele,   białym   kuprze   i   rozwidlonym   ogonie.   Pod 
rysunkiem widniał podpis drobnym drukiem: „Nawałnik duży”, a także duża 
dwójka i symbol nieznanej waluty.

–   Z   twojej   Ziemi   –   wyjaśnił   Scamandros.   –   Nocny   ptak   morski. 

Kapnę mu na oko kroplę aktywnego atramentu i wypowiem krótkie zaklęcie. 
Arthurze,   może   lepiej   będzie,   jeśli   staniesz   za   mną.   Niektóre   ze   słów 
Architektki są niebezpieczne dla śmiertelników.

Chłopiec pośpiesznie ukrył się za Scamandrosem i wetknął palce do 

uszu.   Przypomniał   sobie,   jak   podziałały   na   niego   słowa,   wypowiedziane 
przez zaklinacza na statku.

Scamandros   zgiął   list,   otworzył   kałamarz   z   brązu   i   maleńkim 

kroplomierzem wessał odrobinę atramentu. Następnie ostrożnie kapnął nieco 
płynu na oko ptaka ze znaczka i jednocześnie wymamrotał coś, czego Arthur 
nie dosłyszał, jego łokcie i kolana momentalnie jednak przeszył ból.

Ptak drgnął i zamachał skrzydłami. Wytknął głowę ze znaczka, z furią 

trzepocząc   skrzydłami,   po   czym   opuścił   rysunek.   Urósł,   a   znaczek   się 
skurczył. Stworzenie stawało się coraz większe, aż wreszcie miało ponad pół 
metra długości, jego skrzydła zaś osiągnęły rozpiętość dwóch metrów. List 
był  już wtedy  całkiem  mały,  jego  długość  nie przekraczała  dwóch  i pół 
centymetra. Ptak popatrzył na nich błyszczącymi oczyma, dziobem podniósł 
list i go połknął. Potem podreptał po plaży, powoli bijąc skrzydłami,  aż 
wreszcie rozpędził się na tyle, aby się oderwać od ziemi. Jego sylwetka w 

background image

szybkim locie stała się zgrabna i elegancka.

– Muszę  tu zrobić porządek – zapowiedział  doktor Scamandros.  – 

Rozrzucę   trochę   tego   zabarwionego   magicznie   piasku   i   tak   dalej.   Jeśli 
chcesz wypróbować lusterko oraz muszlę, poproś pana Spalonego Słońcem, 
by miał na ciebie baczenie i zajmij miejsce między namiotem kapitana a 
morzem.

–   Dzięki   –   powiedział   Arthur.   Doktor   Scamandros   okazywał   mu 

ogromną życzliwość.

Może przesadzam z podejrzliwością, pomyślał Arthur. Doktor musi 

mieć jakieś powody, by mi pomagać... Ciekawe jakie... Zastanawiam się, 
czy potrafi czytać w moich myślach...

– Ile czasu mój list będzie wędrował do Pierwszej Damy? – zapytał 

pośpiesznie, na wypadek gdyby doktor Scamandros jednak umiał czytać w 
myślach i poczuł się urażony, że Arthur wciąż mu nie ufa.

–   Trudno   powiedzieć.   Zakładając,   że   nie   dojdzie   do   wypadku   lub 

przejęcia   przesyłki,   list   dotrze   na   miejsce   za   dzień   lub   dwa   czasu 
miejscowego. Ile dób minie w tym okresie w Domu, tego nie wiem bez 
przeprowadzenia skomplikowanych obliczeń. Tempo upływu czasu w Domu 
jest inne niż w Królestwach.

Arthur skinął głową. Wyglądało na to, że przez najbliższy tydzień i 

tak nie znajdzie okazji, by opuścić wyspę, bo musiał czekać na naprawę 
„Mola”. Ponieważ nic nie potrafił na to poradzić, równie dobrze mógł się 
zastanowić,   co   dalej   począć.   W   tym   celu   musiał   się   dowiedzieć,   jak 
potoczyły się losy Liść.

– Wracam do obozowiska – oznajmił. – Poproszę Spalonego Słońcem 

o asekurację. Dziękuję za pomoc, doktorze.

Scamandros skłonił głowę.
Arthur odwrócił się i ruszył nieśpiesznie w stronę statku. Szedł plażą, 

bez świecy. Panował mrok, lecz chłopiec widział światła niezbyt odległego 
obozu. Mimo to przyśpieszył kroku.

Znajdował   się   w   połowie   drogi,   kiedy   coś   go   podkusiło,   by   się 

obejrzeć.   Dostrzegł   poświatę   świecy   i   częściowo   widoczną   sylwetkę, 
zapewne doktora Scamandrosa. Obok zaklinacza jednak było jeszcze coś. 
Inny   kształt,   mroczny   cień   na   tle   płomienia   świecy.   Arthur   widział   go 
zaledwie przez chwilę, lecz od razu rozpoznał kontury.

Jeszcze jeden nawałnik. Doktor Scamandros przesyłał wiadomość do 

innego adresata.

Wiedziałem,  przeszło przez myśl wzburzonemu  Arthurowi. Pewnie 

usiłuje mnie sprzedać Środzie albo komuś z Wykonawców. Mogą przysłać 
Wysokiego   Zmierzchnika   Soboty,   jeśli   to   on   mnie   zaatakował   w   Studni 

background image

Ponurego Wtorka. Jeżeli przybędzie z mieczem, będę bezradny bez Klucza, 
choć może załoga „Mola” stanie w mojej obronie przez wzgląd na medalion 
Kapitana.   Nadal   nie   rozumiem,   czemu   Sobocie   zależało   na   zniszczeniu 
Domu Nicością.

Z   całą   pewnością   istnieje   jakaś   łączność   pomiędzy   Potomnymi 

Dniami oraz Nicością. Tylko jaka? Dlaczego wszystko jest takie trudne...

Myślał coraz mniej przytomnie, gdy przed wejściem do I obozowiska 

powstrzymał go głos strażnika.

– Stój! – krzyknął jeden z marynarzy. – Ktotko? To I jest, kto to? 

Rozpoznaj mnie, a podążysz dalej!

– Hm, jak sądzę, nazywasz się Jednouchy, prawda? – zaryzykował 

Arthur. Rezydent był tylko częściowo oświetlony przez latarnie, zawieszone 
na   oddalonym   o   kilkanaście   metrów,   namiocie   Kotapoduchy.   –   To   ja, 
Arthur, wracam ze spaceru. Doktor Scamandros przyjdzie za jakiś czas.

– Podążaj, przyjacielu! – zawołał Jednouchy. Opuścił kuszę i machnął 

ręką,   aby   ponaglić   Arthura.   Gdy   chłopiec   przechodził   obok,   Rezydent 
ściszył   głos   i   wymamrotał:   –   Tak   naprawdę   nazywam   się   Kukuła,   ale 
Jednouchy   brzmi  o  niebo   lepiej.   Przed   Potopem   byłem   Przesuwaczem 
Skrzyń Trzeciej Klasy. Teraz pomagam na dziobówce...

– Jednouchy! Pilnuj się!
Arthur rozpoznał ten okrzyk. Po plaży szedł ciężkim krokiem Spalony 

Słońcem.   Chłopiec  dostrzegł  za jego  plecami   jeszcze   jednego zbrojnego, 
wpatrzonego w mrok, z kuszą gotową do strzału.

–   Tak   jest!   –   potwierdził   Jednouchy.   –   Tylko   przepuszczam 

przyjaciela.

Spalony ukłonił się Arthurowi, a chłopiec odwzajemnił kurtuazyjne 

powitanie.

– Doktor zrobił, co należało? – spytał Spalony.
–   Tak   sądzę   –   odparł   Arthur.   Podniósł   lusterko   oraz   muszlę.   – 

Ofiarował   mi   coś,   dzięki   czemu   będę   mógł   ujrzeć,   co   się   stało   z   moją 
przyjaciółką.   Tyle   że   potrzebuję   kogoś,   kto   mnie   popilnuje,   gdy   będę 
korzystał z urządzenia. Miałem nadzieję, że wyrazisz zgodę...

– Na pilnowanie ciebie? Tak, to się da zrobić. Najpierw muszę jednak 

obejść wszystkie posterunki, bo nie chcemy, aby Złocień i jego gromada 
przybyli bez zapowiedzi.

– Sądziłem, że ich zgubiliśmy – zauważył Arthur, ruszając w drogę 

razem z młodszym matem.

– Może tak, może nie – odparł Spalony. – Złocień to niebywale cwany 

czarnoksiężnik. Doktor Scamandros jest bardziej uczony w księgach, ale ten 
pirat musi znać dziesiątki paskudnych sztuczek, o których doktorowi nic nie 

background image

wiadomo. Pilnuj się!

Następna strażniczka dźwignęła się niezgrabnie, po drodze chwytając 

kuszę. Spalony Słońcem prychnął z dezaprobatą i szedł dalej.

–   Doktor   Scamandros   zdradził   mi,   że   jest   tutaj   na   ochotnika   – 

napomknął Arthur. Musiał dowiedzieć się więcej o zaklinaczu. – Co miał na 
myśli? Dlaczego zgłosił się dobrowolnie?

–   Przed   wielką   powodzią   na   rejsowych   statkach   pływali   tylko 

Nawigatorzy-Zaklinacze – wytłumaczył Spalony. – Kiedy więc budowano te 
wszystkie   dodatkowe   jednostki,   zaczęto   poszukiwać   ochotników   o 
dostatecznym   wyszkoleniu   magicznym,   by   mogli   wejść   na   pokład. 
Niektórych zwykłych żeglarzy również skierowano na nowe statki.

– Choćby ciebie – domyślił się Arthur.
–   Tak,   choćby   mnie   –   potwierdził   Spalony   Słońcem   i   ciężko 

westchnął. – Czwarty mat na „Spiralnej Rynnie”. Nie było lepszego statku 
ani wspanialszej załogi.

– Ale dlaczego doktor Scamandros miałby zgłaszać się na stanowisko 

nawigatora,   skoro   jest   najwyższej   klasy   zaklinaczem,   szkolonym   w 
Wyższym Domu?

Spalony Słońcem wzruszył ramionami.
–   Zapewne   coś   zgubił.   Właśnie   z   tego   powodu   większość 

towarzystwa z innych części Domu trafia na Morze Graniczne.

– Nie rozumiem.
– Wszystko, co kiedykolwiek zaginęło, prędzej czy później pojawia 

się na Morzu Granicznym – wyjaśnił Spalony. – Znalezienie zguby bywa 
jednak  nielicho  trudne. I rzecz musi  być zawieruszona  przypadkiem,  nie 
celowo i nie w wyniku kradzieży.

Niemal dotarli do linii brzegu. W falach stała Rezydentka i rozglądała 

się wokoło. U boku miała  kuszę. Nad nimi  migotała  skromna  gromadka 
intensywnie czerwonych, bardzo jaskrawych gwiazd, lecz poza tym niebo 
zasnuwały chmury i nie było widać księżyca. Niewykluczone, że tego świata 
nie obiegał żaden naturalny satelita.

– Stój!
– Tu Spalony Słońcem z pasażerem – odezwał się mat.  – Cisza  i 

spokój?

– Nic poza falami – odparła Rezydentka. Arthur rozpoznał jej głos – 

była to Jaszczurka, ta z twarzą pokrytą łuskami.

– Miej baczenie – polecił jej Spalony. – Oby nie przybyli, ale jeśli się 

zjawią, to od strony morza.

– Tak jest!
Młodszy   mat   odwrócił   się   i   ruszył   po   udeptanym   piasku   między 

background image

dwiema dużymi stertami skrzyń.

– Obchód zakończony – oznajmił. – Gdzie chcesz spojrzeć do tego 

swojego lustra?

– Gdzieś, gdzie jest cicho i spokojnie, przy słabym świetle – odparł 

Arthur. Wskazał skrawek piasku, na którym nie wypoczywali Rezydenci, 
nieopodal namiotu, na którym umocowana była latarnia. – Tam powinno 
być dobrze, jak sądzę.

Spalony   Słońcem   podążył   za   Arthurem,   który   po   chwili   usiadł   na 

piasku. Chłopiec zajrzał do muszli, przysunął ją do światła i kilkakrotnie nią 
potrząsnął, aby zyskać pewność, że nic się nie ukrywa w środku. Następnie z 
wahaniem przyłożył muszlę do ucha, podniósł lusterko i pochylił je tak, aby 
odbijało się w nim światło latarni.

Z początku słyszał w muszli tylko cichy szum morza, a w lusterku 

widział   jedynie   własne   odbicie.   Usiłował   myśleć   o   Liść,   lecz   z 
niezrozumiałych powodów nie potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądała. 
Pamiętał jednak jej głos, więc skupił się na nim i odtworzył słowa, które 
wypowiedziała po wejściu do jego pokoju szpitalnego.

Szum   fal   w   muszli   nagle   ucichł,   zastąpiony   brzękiem   żelaza   i 

skrzypieniem drewna. Lusterko zaszło mgłą, zupełnie jakby Arthur na nie 
nachuchał, a potem znowu się wyklarowało. Tym razem nie ujrzał w nim 
własnej twarzy, lecz mroczną, słabo oświetloną przestrzeń.

Uważnie   patrzył   do   zwierciadełka.   Dostrzegł   w   nim   dziewczynę; 

przebywała   wewnątrz   bardzo   ciasnego   pomieszczenia,   prawie 
pozbawionego światła.

Była uwięziona.

background image

Rozdział 12

Skulona   Liść   tkwiła   w   wąskiej   celi,   ze   stopami   zanurzonymi   w 

wodzie. Kajdany na jej nadgarstkach były połączone ciężkim łańcuchem z 
okowami   na   kostkach   i   grubym,   żelaznym   pierścieniem   w   drewnianej 
ścianie. Woda łagodnie przelewała się od jednej strony pomieszczenia do 
drugiej – Liść najwyraźniej przebywała na statku. Jedyne światło pochodziło 
z przyczernionej dymem  latarenki, która dyndała na haku pod sufitem z 
desek, zaledwie trzydzieści centymetrów nad głową dziewczyny.

W ciemnym rogu obrazu nagle coś się poruszyło. Arthur przysunął 

głowę, by lepiej widzieć, lecz nic mu to nie dało. Lusterko przypominało 
telewizor albo scenę teatralną. Widz nie mógł dostrzec tego, co się działo z 
boku lub z tyłu obrazu.

Po chwili coś znowu się poruszyło. Liść podniosła głowę i powiodła 

wzrokiem dookoła. Nie zauważywszy nic niepokojącego, ponownie skryła 
twarz.   Wyglądało   na   to,   że   jest   kompletnie   załamana,   lecz   nagle   Arthur 
dostrzegł, iż Liść manipuluje przy kajdanach na prawej kostce. Domyślił się, 
że próbuje je rozpiąć – w jej dłoni dostrzegł błysk pilnika do paznokci lub 
podobnego przyrządu.

Arthur tak intensywnie skupił uwagę na poczynaniach dziewczyny, że 

dopiero po chwili dotarło do niego, iż na obrazie znowu coś się rusza. Tym 
razem   niewidoczny   obiekt   znalazł   się   w   granicach   lustra,   dzięki   czemu 
chłopiec mógł się lepiej przyjrzeć istocie przebywającej w celi.

Był to Szczur, i to nie byle jaki.
Liczył sobie znacznie ponad metr wysokości, miał brązową sierść i 

stał   wyprostowany   na   tylnych   łapach.   Ponadto   nosił   ubranie:   stary,   lecz 
schludny fraczek w kolorze granatowym ze złotymi naszywkami, kremową 
koszulę i srebrzystą kamizelkę. Jego białe pantalony były podwinięte dla 
ochrony przed chlupoczącą wodą. Zwierzę miało bose, różowe łapy a za 
jego plecami podrygiwał bezwłosy ogon.

Szczur uchylił kapelusza z impregnowanej skóry – nakrycie głowy 

miało   szerokie   rondo,   lecz   płytkie   denko   –   i   wziął   głęboki   wdech, 
jednocześnie przemawiając piskliwym głosem.

– Przepraszam panienko, czy przypadkiem nie jesteś śmiertelnikiem z 

Ziemi?

Liść drgnęła i odsunęła się gwałtownie, pobrzękując łańcuchami.
– Błagam o wybaczenie – ciągnął Szczur. – Nie zamierzałem budzić 

w   tobie   lęku.   Moje   natręctwo   wynika   tylko   i   wyłącznie   z   faktu,   że 

background image

otrzymałem zlecenie, związane ze śmiertelnikiem z Ziemi.

Liść pokręciła głową i kilkakrotnie zamrugała oczyma.
–   Przepraszam   –   wykrztusiła.   –   Rzecz   w   tym,   że...   po   prostu   nie 

oczekiwałam gościa.

– Jeśli można, chętnie się przedstawię – zaproponował gość. – Jestem 

komandor Monckton, oficer dowodzący Szczurami w Wyproście na Morzu 
Granicznym.

– Szczury w Wyproście? – powtórzyła Liść słabym głosem. – Morze 

Graniczne?

Komandor Monckton poruszył wąsami, nim odpowiedział.
– Szczury w Wyproście, moja panno, to te, które swego czasu służyły 

Szczurołapowi   i   zostały   przez   niego   sprowadzone   do   Domu.   Morze 
Graniczne to obszar wewnętrzny Domu, nominalnie zarządzany przez Panią 
Środę, samozwańczą księżną Morza Granicznego, a także Wykonawczynię 
Woli Architektki.

– Ach, teraz już wszystko jasne – podsumowała Liść sarkastycznie.
– Nie bardzo rozumiem.
Liść ponownie pokręciła głową.
–   Mniejsza   z   tym   –   mruknęła.   –   Tak,   chyba   rzeczywiście   jestem 

śmiertelnikiem z Ziemi. Ciemnym śmiertelnikiem, dodajmy.

– Wydajesz się jasna.
–   Ciemnym,   czyli   głupim   –   wytłumaczyła.   –   Nie   ważne.   Czego 

chcesz od śmiertelnika z Ziemi? Pomożesz mi się stąd wydostać?

Monckton sięgnął do kieszeni fraka i wydobył kartkę papieru, którą 

wręczył Liść. Z początku papier miał wielkość karteczki samoprzylepnej, 
lecz   w   wyniku   zetknięcia   z   dłonią   dziewczyny   urósł   do   rozmiarów 
typowego listu.

Na   papierze   widniał   sztych,   przedstawiający   portret   chłopca, 

niewątpliwie bardzo podobnego do Arthura. Pod ryciną znajdowało się kilka 
linijek drukowanego tekstu:

NAGRODA

Za informację o miejscu pobytu niejakiego Arthura Penhaligona 

śmiertelnego chłopca  z Ziemi.

Szczegółowe wiadomości przesyłać telegraficznie lub listownie do 

Poniedziałkowej Przedpołudnicy

Suzy Turkusowy Błękit.

–   Arthur!   –   zawołała   Liść.   –   A   Suzy   była   tą   dziewczyną...   ze 

background image

skrzydłami.

– O, znasz Arthura? – spytał Monckton. – Wiesz, gdzie go szukać?
–   Niewykluczone   –   odparła   Liść.   Arthur   zauważył,   że   jego 

przyjaciółka zmrużyła oczy. Było jasne, że intensywnie myśli. – Zapewne 
liczysz na nagrodę?

– Jak najbardziej – potwierdził Monckton. – Choć w tym wypadku 

otrzymaliśmy   już   niewielki   zadatek.   Słyniemy   jako   doświadczeni 
poszukiwacze i odnajdywacze..

– Powiem ci, co wiem, jeśli pomożesz mi w ucieczce – zapewniła 

Szczura Liść i uniosła skute nadgarstki. – I ułatwisz mi nawiązanie kontaktu 
z Suzy Błękit.

–   Hm   –   mruknął   Szczur.   –   Nie   możemy   pomóc   ci   w   ucieczce, 

albowiem czyn taki stałby w jawnej sprzeczności z kilkoma umowami, które 
zawarliśmy z rozmaitymi władzami w Domu. Byłbym jednak zaszczycony, 
pełniąc rolę twojego doradcy przed sądem, który już wkrótce zapozna się z 
twoimi kryminalnymi poczynaniami.

– Kryminalnymi? – wykrztusiła – Jak to? Zrobiłam tylko jedno: dałam 

się zaciągnąć na ten statek, a oni rzucili na mnie okiem, spytali o nazwisko i 
cisnęli tutaj w kajdanach.

–   Mniemam,   że   zostaniesz   postawiona   w   stan   oskarżenia   za 

podróżowanie na gapę – oznajmił Monckton i dla większego efektu machnął 
ogonem. – Za taki czyn grozi kara od stu do dwustu batów, których raczej 
nie   przeżyjesz.   Szczerze   powiedziawszy,   jako   śmiertelniczka   z   całą 
pewnością nie wyjdziesz z tego żywa.

– Batów? Chodzi ci o chłostę?
– W rzeczy samej. Dziewięciorzemienną dyscypliną. Wiesz, co to jest 

dyscyplina?

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć! I nie zamierzam tego sprawdzać na 

własnej skórze. To szaleństwo, musi być jakieś wyjście.

– Wszystko zależy od sądu – westchnął Monckton. – Podejrzewam, że 

w   treści   oskarżenia   tkwi   logiczny   błąd.   Przy   prawidłowej   argumentacji 
obrony powinnaś uniknąć kary.

– Co to za błąd?
Monckton nieznacznie przechylił głowę i z błyskiem w oku popatrzył 

na Liść.

– My, Szczury, mamy merkantylny stosunek do życia – oświadczył. – 

Innymi słowy, jeśli powiesz mi, co wiesz o Arthurze, chętnie wystąpię przed 
sądem jako twój adwokat.

– Skąd mogę mieć pewność, że nie wystawisz mnie do wiatru, kiedy 

opowiem ci o Arthurze? – powątpiewała Liść.

background image

–   Słowo   Szczura   w   Wyproście   i   byłego   śmiertelnika,   mieszkańca 

Ziemi – przysiągł Monckton i przyłożył pazur do eleganckiej kamizelki, w 
miejscu   gdzie  znajduje  się  serce.   –  W  imię   Szczurołapa,  który  nas  tutaj 
sprowadził.

Liść niepewnie popatrzyła na Szczura, a on bez zmrużenia powiek 

odwzajemnił jej spojrzenie.

– Zgoda – westchnęła dziewczyna. – Chyba i tak nie mam wyboru. 

Przynajmniej mówisz przekonująco. Jesteś w tym lepszy od faceta, który 
ostatnio sprzedał mojemu  tacie samochód. Poszłam odwiedzić Arthura w 
szpitalu, na naszej... na Ziemi. Arthur dostał zaproszenie od Pani Środy, na 
obiad,   i   opowiadał   mi   o   Domu   i   w   ogóle.   Potem   do   sali   wtoczyła   się 
ogromna fala i wymiotła nas na morze, na łóżku Arthura. Unosiliśmy się i 
opadaliśmy   na   falach,   takich   naprawdę   wielkich,   aż   wreszcie   przypłynął 
statek z jaskrawozielonymi  żaglami  i zabrał mnie  na pokład, zrzuciwszy 
linę, a Arthur został, bo ktoś, kto rzucał liny, nie trafił. Arthur pewnie nadal 
pływa gdzieś na tym łóżku, chyba że się utopił albo ktoś inny go uratował. 
Czy to wystarczy?

– Doskonałe wprowadzenie, dziękuję – oświadczył Monckton. – To 

tłumaczy,   dlaczego   kapitan   i   załoga   tej   jednostki   są   tacy   spięci   i 
małomówni.   Na   dodatek   postanowili   stworzyć   tratwę   tutaj,   w   Trójkącie. 
Gdyby   nie   zwykłe   szczury,   nawet   bym   nie   wiedział,   że   na   pokładzie 
znajduje   się   śmiertelnik.   Podejrzewam,   że   „Modliszka”   miała   odebrać 
Arthura i dostarczyć go do Pani Środy, lecz misja zakończyła się fiaskiem. 
Kapitan Fala postanowił zyskać na czasie, aby zadecydować, co robić dalej. 
Oczywiście po tym, jak już pozbędzie się ciebie – w sumie stanowisz dowód 
na to, że wziął na pokład niewłaściwego śmiertelnika.

– Stworzyć tratwę? W Trójkącie? Gdzie my jesteśmy?
– Znajdujemy się na najniższym pokładzie „Latającej Modliszki” – 

oświadczył   Monckton.   –   To   statek   z   regularnej   floty   handlowej   Środy. 
„Modliszka”   stworzyła   tratwę,   czyli   przybiła   do   innego   statku, 
przycumowanego   do   jeszcze   innego,   i   tak   dalej.   Statki   cumują   przy 
gigantycznym,   trójkątnym   słupie   cumowniczym,   który   jest   jedyną 
nadwodną   pozostałością   dawnej   latarni   morskiej   w   Porcie   Środy.   Stąd 
nazwa Trójkąt. Rzecz jasna, pozostajemy na Morzu Granicznym w Domu.

–   Który   stanowi   centrum   wszechświata   –   dodała   Liść.   –   Tak 

przynajmniej   twierdzi   Arthur.   Moi   rodzice   by   wymiękli,   gdyby   się 
dowiedzieli, jak to jest naprawdę.

– Słucham?
– Ich zdaniem pośrodku wszechświata rośnie wielkie drzewo, którego 

małe gałęzie rozrastają się na wszystkie strony. Poza tym zwierzęta żyją tam 

background image

w zgodzie, są dla siebie dobre i w ogóle.

– Brzmi zachęcająco – mruknął Monckton. – Gdyby to była prawda... 

Na mnie pora, wracam na swój statek. Po drodze zajrzę do kapitana Fali i 
poinformuję go, że będę twoim adwokatem. Mniemam, że sąd zbierze się w 
ciągu kilku najbliższych dni.

– Kilku najbliższych dni! – krzyknęła Liść. – Nie dostałam nic do 

jedzenia ani do picia. Mogę tu umrzeć z głodu i pragnienia!

– W Domu to wykluczone – zapewnił ją Monckton. – Tutaj można 

być głodnym i spragnionym, ale nie da się od tego umrzeć.

– Więc zostawisz mnie tutaj w łańcuchach? Tak po prostu? Żebym 

czekała na rozprawę albo na to, co ze mną zrobią?

– Tak jest – potwierdził Monckton. – Dokładnie to masz uczynić. 

Czekać. Interesy z tobą to przyjemność. Żegnam.

– Zaraz! – pisnęła Liść, lecz Szczur już wybiegł. Arthur dostrzegł 

tylko mignięcie jego ogona, kiedy znikał z pola widzenia lusterka. – Czekaj, 
nie możesz mnie opuścić! A jeśli statek zatonie...

Jej krzyk nagle ucichł, a obraz w lusterku zamigotał,  na przemian 

pokazując celę dziewczyny oraz twarz chłopca w świetle latarni. Po chwili 
zwierciadełko przedstawiało już tylko Arthura. Ogarnęła go fala nudności, 
wywołanych   nagłą   zmianą   percepcji,   lecz   mdłości   w   jednej   chwili   mu 
przeszły kiedy Spalony Słońcem postukał go w ramię.

–   Arthurze   –   wyszeptał   marynarz.   –   Gotuj   się,   młodzieńcze.   Coś 

widać w morzu!

Chłopiec zamrugał oczyma, wstał i pośpiesznie ukrył lusterko oraz 

muszlę   w   kieszeniach   szlafroka.   W   tej   samej   chwili   przeszło   mu   przez 
głowę, że powinien się przebrać w coś sensowniejszego. Myśl była jednak 
tak przelotna, że; już po sekundzie o niej zapomniał.

– Co widać w morzu?
– Bo ja wiem – Spalony Słońcem wzruszył ramionami. – Jaszczurka 

dostrzegła w oddali światło, ja też je widziałem. Zbliża się. To może być 
„Dreszcz”,   choć   nie   mam   pojęcia,   czemu   któryś   z   piratów   miałby 
wywieszać latarnię. Weź ten nóż.

Arthur zwrócił uwagę, że Spalony ma u boku szablę, Chłopiec przyjął 

wręczony mu długi nóż w pochwie i spróbował go przypiąć do paska od 
szlafroka. Marynarz pokręcił głową.

– To na nic – westchnął. – Chodź, wracamy do namiotu kapitana. 

Ichabod dobierze ci jakąś przyzwoitą katanę.

– Katanę? Nie, dziękuję, ten nóż w zupełności mi wystarczy...
– Katana to kurtka. Idziemy, szkoda czasu.
W drodze do namiotu Kotapoduchy Arthur spostrzegł, że obozowisko 

background image

zmieniło się nie do poznania. Wszyscy Rezydenci byli na nogach i gotowali 
się   do   potyczki.   Sprawiali   wrażenie   pewniejszych   siebie   i   lepiej 
zorganizowanych niż na statku.

– Szczury lądowe – wyszeptał Spalony Słońcem, gdy mijali grupę 

Rezydentów, przygotowujących kusze. – Tutaj będą lepiej walczyli niż na 
morzu. Ichabod! Pomóż lordowi Arthurowi dobrać jakieś zacne ubranie.

– Tak jest! – zawołał Ichabod. Podszedł bliżej i bardzo nisko ukłonił 

się Arthurowi. – Czy jego lordowska mość życzy sobie czegoś konkretnego?

– Nie trać czasu! – polecił Spalony Słońcem. – Znajdź cokolwiek w 

dobrym rozmiarze, i to szybko! Idę do dział. Arthurze, dołącz do mnie, gdy 
będziesz gotowy.

–   Coś   podobnego   –   sapnął   Ichabod.   –   On   nie   ma   pojęcia,   jakie 

trudności wiążą się z utrzymaniem stroju odpowiedniej jakości.

Obejrzał Arthura od stóp do głów, obszedł go i w małym notatniku 

zapisał kilka liczb. Następnie wskazał stojący w rogu namiotu parawan z 
rysunkami   o   tematyce   marynistycznej.   Arthur   widział   go   ostatnio   w 
niezwykłym pokoju Kotapoduchy na pokładzie „Mola”.

–   Wasza   lordowska   mość,   zechciej   stanąć   za   tym   parawanem. 

Ośmielę  się zaprezentować ci szereg wyrobów odzieżowych, które mogą 
zbliżać   się   do   poziomu   odpowiadającego   twojej   wyjątkowo   wysokiej 
randze.

Arthur zniknął za parawanem. Niemal natychmiast Ichabod przekazał 

mu ogromne naręcze ubrań.

– Bielizna. Trzy koszule do wyboru. Kołnierze, cztery do wyboru. 

Fulary,   sześć   do   wyboru.   Kamizelka,   jedna   z   trzech.   Bryczesy,   trzy   do 
wyboru. Pończochy pięć par do wyboru. Buty z cholewą czy bez?

– Za obuwie dziękuję. Moje kapcie to w rzeczywistości Niematerialne 

Buty.

– Pas marynarski czy galowy?
– Chyba marynarski...
Ichabod nadal zadawał pytania, co kilka sekund wręczając Arthurowi 

element   ubioru   lub   jedno   z   akcesoriów.   Na   koniec   umilkł.   Arthur 
pośpiesznie   się   rozebrał   i   włożył   nową   odzież.   Ze   zdziwieniem 
skonstatował, że wszystko idealnie na niego pasuje. Nie wybierał żadnej 
konkretnej kombinacji, lecz gdy był już prawie gotowy, zorientował się, że 
ma na sobie prawie taki sam mundur jak Kotapoducha: niebieskie palto oraz 
białą koszulę i niebieską kamizelkę, do tego białe bryczesy.

Gdy tylko się przebrał, zgodnie z jego oczekiwaniami Niematerialne 

Buty przeobraziły się ze szpitalnych kapci w wysokie do kolan buty, przy 
czym lewy miał szerszą cholewę, aby pomieścić formę z krabiego pancerza. 

background image

Arthur   zamyślił   się   na   chwilę   i   wsunął   za   prawą   cholewę  Atlas  oraz 
zaproszenie od Środy. Muszla i lustro – powędrowały do lewej cholewy. 
Niematerialne Buty zapewniały skuteczną ochronę przed wodą, podobnie 
zresztą jak przed prawie wszystkim, dzięki czemu ukryte w nich przedmioty 
mogły pozostać bezpieczne i suche.

– Nie wiem, co zrobić z tym kołnierzem – oświadczył Arthur kilka 

minut   później.   Kołnierz   był   oddzielony   od   koszuli   i   chłopiec   nie   miał 
pojęcia, jak go przypiąć.

–   Ja   się   tym   zajmę   –   zaproponował   Ichabod.   Szybko   podszedł   i 

przymocował   kołnierz.   Zanim  chłopiec   zdążył   zaprotestować,   dodatkowo 
zarzucił   mu   na   szyję   czerwoną   chustkę   i   związał   ją   jak   fular.   –   Proszę 
podnieść ręce, zapnę pas.

Szeroki,   skórzany   pas   wydawał   się   ostatnim   przedmiotem,   który 

należało włożyć, lecz gdy sprzączka była już zapięta i Arthur spróbował 
wyjść zza parawanu, Ichabod podniósł rękę i lekko się ukłonił.

– Twoja szabla, wasza lordowska mość – przypomniał. – Nie można 

przystępować do bitwy bez własnej szabli.

– Hm, chyba rzeczywiście nie można – zgodził się Arthur.
Zaczynam nawet mówić jak Kotapoducha, pomyślał. Mam nadzieję, 

że   nie   upodobnię   się   do   niego.   Wolałbym   być   kimś   takim   jak   Spalony 
Słońcem. Kimś, kto doprowadza rzeczy do końca.

Ichabod podniósł z podłogi ukrytą w pochwie szablę i przytroczył ją 

Arthurowi   do   pasa   na   lewym   biodrze.   Jednocześnie   Arthur   przypiął   na 
drugim biodrze nóż, ofiarowany mu przez Spalonego Słońcem.

– To szabla żeglarska, specjalnie dla ciebie, wasza lordowska mość, 

skrócona i odciążona przez płatnerza – wyjaśnił Ichabod. Gdy wstał i ujrzał 
nóż Spalonego Słońcem, jego usta lekko się wykrzywiły z niesmakiem. – 
Jeśli   wolno   zauważyć,   wasza   lordowska   mość,   nóż   wcale   nie   pasuje   do 
kompletu. Proszę o pozwolenie...

–   Chcę   zachować   nóż   –   oświadczył   Arthur   pośpiesznie.   –   Teraz 

muszę iść do pana Spalonego Słońcem. Dziękuję za pomoc, Ichabod. Nie 
mam pojęcia, jak ci się udało tak szybko zdobyć ubrania w moim rozmiarze.

– Och, przerobiłem najlepsze komplety kapitana i pana Zgodniaka, 

kiedy byłeś z doktorem Scamandrosem – pochwalił się Ichabod z dumą. – 
Aby je zmniejszyć, wystarczyło nieco przyciąć tu i tam, a mam doskonałą 
miarę w oku, bez fałszywej skromności. „Zawsze bądź gotów na wszystko!” 
Oto motto prawdziwego dżentelmena dżentelmena.

–   Ehm,   dziękuję   –   wymamrotał   Arthur.   Miał   nadzieję,   że 

Kotapoducha   oraz   Zgodniak   nie   będą   mieli   nic   przeciwko   temu,   że   ich 
najlepsze ubrania zostały przerobione na mniejsze. – Jeszcze raz dziękuję.

background image

– A gdybyś odniósł rany w nadchodzącym starciu, bądź pewien, że 

swoje motto stosuję także w innej profesji – dodał Ichabod.

– Jakiej mianowicie?
– Młodszy medyk – wyjaśnił Ichabod. – Który bywa też niesłychanie 

prostacko   nazywany   pomagierem   konowała.   Asystuję   doktorowi 
Scamandrosowi.   Nigdy   nie   stanęliśmy   przed   koniecznością   operowania 
śmiertelnika,   niemniej   mam   cały   sprzęt   gotowy.   Noże,   piły,   wiertła   – 
wszystko świeżo naostrzone!

– Świetnie! – oznajmił Arthur z entuzjazmem, którego nie odczuwał. 

– Dobra robota. Tak trzymaj.

Pośpiesznie odszedł, zanim Ichabod zdążył zaprezentować mu świeżo 

naostrzone narzędzia chirurgiczne. Był w połowie drogi przez obozowisko 
do miejsca, w którym wycelowano w morze dwie armaty, kiedy usłyszał 
niespodziewany   dźwięk   dzwonu   okrętowego   oraz   krzyk   Spalonego 
Słońcem.

– Do dział! – wrzasnął młodszy mat. – Gotować kusze! Szable i piki 

abordażowe do granicy przypływu!

background image

Rozdział 13

Arthur   ruszył   pędem,   kulejąc   i   zapadając   się   w   piasek,   –   aby   jak 

najszybciej dołączyć do gromady Rezydentów uzbrojonych w szable oraz 
piki  i  zmierzających   ku  morzu.  Z  pokładu  „Mola"   zdjęto  dwie  armaty   i 
zainstalowano na brzegu, lufami w stronę fal.

W pobliżu stanowiska artyleryjskiego tłum się rozdzielił i skierował 

na obie strony umocnienia. Arthur przystanął obok Spalonego Słońcem oraz 
jednej   z   armat.   Uznał,   że   broń   nie   wygląda   ani   przesadnie   solidnie,   ani 
szczególnie   bezpiecznie.   Czarne   żelazo   długiej   lufy   pokryte   było 
wgłębieniami i spękaniami, a na drewnianym wózku o nierównych kołach 
widniały   liczne   szczerby   i   zadry.   Oba   działa   ustawiono   na   wiklinowych 
matach, rozpostartych bezpośrednio na piasku; one również nie wydawały 
się specjalnie trwałe.

– Trzymaj  się z dala od armaty – ostrzegł go Spalony. – Podczas 

wystrzału siła odrzutu mocno cofa działo. Złamiesz sobie drugą nogę albo 
przetrącisz grzbiet, jeśli będziesz za lufą.

Arthur odsunął się pośpiesznie i stanął u prawego boku mata. W ten 

sposób potężny Rezydent znalazł się pomiędzy chłopcem a armatami.

– Już ich widać? – zapytał Arthur, wytężając wzrok w ciemności. 

Dostrzegł jednak tylko światło latarni w dalszej części plaży oraz poświatę 
wolnopalnych   lontów   –   tlących   się   sznurów,   przypominających   wielkie, 
grube   sznurowadła,   używane   przez   działonowego.   Nagle   w   oddali 
zamajaczyła   dziwna   jasność.   Arthur   natychmiast   osłonił   twarz   dłońmi   i 
zmrużył oczy, by lepiej widzieć.

– Daleko na morzu widać bladą poświatę, prawda?
– A jakże – potwierdził Spalony Słońcem. – Ale jest zbyt nisko nad 

morzem, aby to był statek. Poza tym porusza się za szybko jak na tratwę, 
łódź   wiosłową   czy   coś   podobnego.   Nie   mam   pojęcia,   co   to.   Może   te 
Szczury...

– Szczury? – zapytał Arthur. – Szczury w Wyproście?
– Tak jest – przytaknął młodszy mat. – Mają niezwykłe jednostki. 

Sam nie wiem...

Przerwał,   kiedy   poświata   na   morzu   niespodziewanie   wystrzeliła   w 

górę   i   intensywną   jasnością   przyćmiła   czerwoną   gwiazdę   nad   linią 
horyzontu. Następnie opadła tukiem, zagłębiła się w morzu i przygasła.

Spalony   Słońcem   coś   wymamrotał,   a   do   uszu   Arthura   dotarły 

nerwowe szepty członków obsługi dział.

background image

– Co to takiego?
–   Rezydent   wyposażony   w   morskie   skrzydła   i   wiedzę  o  magii   – 

wyjaśnił   Spalony   stłumionym   głosem.   –   Najpewniej   Złocień   przybył 
osobiście, żeby odzyskać skarb.

– Osobiście? Ale przecież jesteśmy... przecież mamy te armaty... i jest 

nas tutaj setka, i doktor Scamandros...

– Brakuje nam prochu strzelniczego – westchnął młodszy mat. – Poza 

tym  Złocień   to  mistrz   czarnej  magii,   której   doktor   się   nie   tyka.  Złocień 
zwróci przeciw nam morze i piasek, tak samo jak sprawił, że takielunek 
„Oceanusa” wydusił życie z załogi. Ale na lądzie mamy większe szanse niż 
w walce na morzu, nic nie jest więc przesądzone. Jeśli przyjdzie ci się z nim 
zmierzyć, Arthurze, spróbuj odciąć mu głowę jednym ciosem, a potem ciśnij 
na jego szyję garść piasku lub żwiru. Gdy nie będziesz miał pod ręką nic 
lepszego, zwyczajnie połóż na niej szablę, na płask.

Arthur   przełknął   ślinę   i   ponownie   wbił   wzrok   w   wodę   i   szybko 

zbliżające się światło. Dobył szabli i oparł ostrze na ramieniu, podobnie jak 
to uczynili Rezydenci.

Zetnę   mu   głowę,   obiecał   sobie   w   myślach.   Pokonałem   pana 

Poniedziałka i Ponurego Wtorka. Odnosiłem już rany. Wiem, że dam radę. 
Nie   pozwolę,   by   zabił   mnie   pirat...   Oby   tylko   noga   nagle   mnie   nie 
zawiodła...   Ten   pancerz   kraba   dobrze   się   spisuje,   a   stawy   pracują   bez 
zarzutu. Co się jednak stanie, jeśli niespodziewanie się zablokują? Albo po 
prostu osłabnie mi noga podczas walki ze Złocieniem i...

– Dość! – przykazał sobie szeptem. – Cokolwiek się zdarzy, obrócę to 

na własną korzyść. Zwyciężę.

– Czekać, aż obiekt opuści wodę! – ryknął Spalony Słońcem,  gdy 

poświata znajdowała się już całkiem niedaleko. – Ma być w zasięgu strzału 
bezwzględnego!

Poświata   sunęła   prosto   ku   nim,   z   każdą   chwilą  jaśniejsza,   niczym 

reflektory   nadjeżdżającego   samochodu.   Arthur   poczuł,   że   światło   go 
paraliżuje,   nie   potrafił   się   poruszyć,   gdy   widział   je   coraz   bliżej   siebie. 
Wewnątrz światła, w głębi fali dostrzegł ciemny kształt. Była to niepodobna 
do człowieka postać, przypominająca rekina o ogromnych skrzydłach, które 
umożliwiały jej poruszanie się. Istota wypłynęła na powierzchnię i zaczęła 
surfować na fali. Działonowi odchrząknęli i zmełli w ustach przekleństwo, 
popychając   armaty   i   przesuwając   je   pikami   niczym   dźwigniami.   W   ten 
sposób chcieli je wycelować w miejsce, w którym stwór wyłoni się z wody.

Spalony  Słońcem nabrał  powietrza  i otworzył  usta,  gotowy  wydać 

rozkaz „Ognia!", kiedy nagle doktor Scamandros w podskokach podbiegł do 
armat i stanął przed nimi.

background image

– Stać! – krzyczał. – Nie strzelać! W żadnym wypadku nie strze...
Nie zdążył dokończyć ostatniego słowa, kiedy jedno z dział wypaliło 

z niewiarygodnie donośnym hukiem,  rozsiewając  dookoła deszcz iskier i 
roztaczając   chmurę   gęstego,   białego   dymu,   która   całkowicie   pochłonęła 
Arthura.   Rozkaszlał   się   i   zakrztusił;   zatoczył   się   i   nagle   poczuł,   że   ma 
kompletnie przemoczone stopy, które obmyła fala.

Stwór z morza wyprostował się, a płynące od niego światło przebijało 

się przez dym i ciemności. Nie był ranny.

Dopiero wtedy Arthur zorientował się, że przybysz nie jest żadnym 

„stworem”,   choć   u   ramion   nadal   miał   wielkie   skrzydła   o   metalicznych, 
żółtozłotych piórach. Była to nieprzeciętnej urody, bardzo wysoka kobieta o 
jasnych włosach ukrytych pod drucianą siatką. Nosiła zieloną, aksamitną 
suknię i obszytą futrem kurtkę, również zieloną, choć w nieco ciemniejszym 
odcieniu. Kurtka zwisała luźno na lewym ramieniu kobiety, rękawy kołysały 
się za jej plecami. W prawej dłoni nieznajoma ściskała krótką, białą, pokrytą 
łuskami szpicrutę.

Popatrzyła   z   góry   na   Arthura,   na   całego   i   zdrowego   doktora 

Scamandrosa,   który   stanął   obok   chłopca,   oraz   na   kapitana   Kotapoduchę. 
Arthur wcześniej nawet nie zauważył dowódcy, teraz zgiętego w ukłonie i 
mamroczącego coś z pokorą.

– Doktor Scamandros?
Mówiła   głosem   zimnym   i   wyraźnym.   Jego   brzmienie   sprawiało 

Arthurowi lekki ból, zupełnie jakby uszy muskała mu lodowata bryza.

– Tak, pani. Jestem doktor Scamandros.
– Otrzymałam twoją wiadomość. Przedstaw mnie lordowi Arthurowi. 

Czas nas goni.

Scamandros pochylił głowę, prawą ręką wskazał Arthura i ponownie 

złożył ukłon obojgu.

– Lordzie Arthurze, czy mogę ci przedstawić Środową Jutrzenkę?
Arthur   się   ukłonił.   Sam   był   bliski   odgadnięcia   tożsamości 

nieoczekiwanego gościa. Wyniosła i dumna kobieta przypominała sposobem 
bycia   wszystkich   najwyższych   służących   Wykonawców.   Patrzyła   na 
rozmówcę w sposób, który zdawał się sugerować: „Przewyższam cię pod 
każdym względem, lepiej się z tym pogódź”.

– Bądź pozdrowiony, lordzie Arthurze – powitała chłopca. – Przyjmij 

przeprosiny   Pani   Środy   z   powodu   godnego   ubolewania   niepowodzenia, 
związanego   z   zapewnieniem   ci   środka   transportu.   Niestety,   jeszcze   nie 
poinformowano   mnie   o   dokładnych   okolicznościach   zdarzenia,   które 
doprowadziło cię w to miejsce, lecz ufam, że jesteś gotów towarzyszyć mi w 
drodze na zapowiedziany obiad?

background image

Arthur popatrzył w piękną, lecz zimną twarz Jutrzenki.
Poderżnęłaby mi gardło, gdyby otrzymała taki rozkaz, pomyślał. Czy 

jednak mam jakiś wybór?

– Nie jestem pewien – oświadczył na głos. Nadal trzymał szablę na 

ramieniu, a rada Spalonego Słońcem co do Złocienia zapewne odnosiła się 
również   do   Środowej   Jutrzenki.   Stężał,   gotów   zadać   cios,   i   –   dodał 
nieśpiesznie: – Dotarły do mnie przerażające opowieści o tym, że Pani Środa 
jest... Jakby to ująć... ogromnym wielorybem, który pożera wszystko. Nie 
chcę skończyć w jej brzuchu.

– To chwilowa niedyspozycja – zapewniła go Jutrzenka i spojrzała na 

Scamandrosa   i   Kotapoduchę.   –   O   której   nie   powinny   plotkować   istoty 
niższego rzędu. Możesz jednak mieć pewność, że na czas obiadu Pani Środa 
ma zamiar przybrać tradycyjną, ludzką postać. W ten sposób dowiedzie, jak 
wielką   wagę   przykłada   do   twojej   wizyty,   lordzie   Arthurze.   Niestety, 
przemiana   w istotę  ludzką  wiąże  się  obecnie  z  ogromnym  wysiłkiem  ze 
strony jej wysokości, dlatego od wieków nie decydowała się na podobny 
czyn.

– Czego ode mnie chce? – spytał Arthur. Nie widział powodu, by 

owijać   sprawy   w   bawełnę.   –   Trzyma   z   Potomnymi   Dniami.   Jest 
Wykonawczynią   i   nie   uczyniła   tego,   co   do   niej   należało.   Ja   jestem 
Prawowitym Spadkobiercą Woli.

– Takich spraw nie należy omawiać publicznie – skarciła Jutrzenka 

chłopca. – Czy dość powiedzieć, że moja pani dostrzega potrzebę negocjacji, 
nie walki?

– Niewykluczone – odparł Arthur.
– Wyśmienicie. Rozumiem zatem, lordzie Arthurze, że jesteś gotów 

ze mną wyruszyć?

– Dokąd dokładnie?
– Z powrotem do Domu – wyjaśniła. – Na Morze Graniczne. Mam 

liczne obowiązki, nie możemy więc tracić czasu. Czy musisz oddychać?

– Co takiego?
– Czy musisz oddychać? Jesteś śmiertelnikiem, prawda? Jeśli mam 

cię zanieść z powrotem, przez dłuższy czas będziemy przebywali pod wodą. 
Jeśli   dotąd   nikt   nie   nałożył   na   ciebie   zaklęcia   ograniczającego 
zapotrzebowanie   na   powietrze,   to   sama   będę   musiała   to   uczynić   przed 
wyruszeniem w drogę.

–   Nie   jestem   zaklęty   i   raczej   nie   chcę   tego   zmieniać   –   wyjaśnił 

Arthur. – Cierpię na astmę i nie chcę, żeby ktoś mi grzebał w płucach, nawet 
magicznie. Poza tym nie mam ochoty zostać Rezydentem.

–   To   proste   zaklęcie   –   zapewniła   go   Środowa   Jutrzenka   i   lekko 

background image

zamachała pejczem, jakby pragnęła w ten sposób dowieść, że sprawa jest 
naprawdę   błaha.   –   Dzięki   niemu   będziesz   mógł   przeżyć,   oddychając 
znacznie rzadziej niż teraz. Doktorze Scamandros, może zechcesz rozwiać 
wątpliwości lorda Arthura. Wiem, że jesteś zaklinaczem o wykształceniu 
uniwersyteckim,   chociaż   nie   przypominam   sobie   twojej   godności   i 
stanowiska ze Spisu Nawigatorów Zaklinaczy, zatrudnionych przez Panią 
Środę.

– Ach, droga pani, zgłosiłem się na ochotnika po Potopie – wyjaśnił 

Scamandros. Poruszył się nerwowo i niemal potknął o własne stopy. – Z 
tego względu papiery mogą być, że tak powiem, nieco zdezaktualizowane. 
Co do zaklęcia, chodzi pewnie o zawieszenie oddechu, jak mniemam? Może 
to formuła znana jako „Tysiąc i jeden oddechów”?

–   Oto   klamerka,   kupiona   w   Porcie   Środy   –   rzekła   Jutrzenka   i 

wyciągnęła   z   rękawa   małą   torebkę   z   materiału,   którą   wręczyła 
Scamandrosowi. – Nie wiem, jak jej używać. Podejrzewam, że zaciska się ją 
na nosie.

Zaklinacz   przyjął   torebkę,   rozluźnił   sznurek   i   wytrząsnął   na   dłoń 

małą, drewnianą klamerkę do ubrań. Przysunął ją do światła emitowanego 
przez   Jutrzenkę   i   przez   kwarcowe   okulary   z   dymnego   szkła   spojrzał   na 
drobne literki.

– Zaklęcie jest proste – mruknął. – Jeden oddech wystarcza za tysiąc, 

do czasu zużycia. Pozostanie odrobina magicznego osadu, lecz będzie go 
znacznie mniej niż tego, który już nosisz w mięśniach i w kościach.

Arthur z powątpiewaniem wziął do ręki klamerkę i nacisnął ją, by 

sprawdzić sztywność sprężynki.

– Skąd będę wiedział, że to urządzenie przestaje działać?
– Spadnie ci z nosa – wyjaśnił mu doktor Scamandros. – Rzecz jasna, 

możesz sam je zdjąć i założyć z powrotem, choć w takim wypadku musisz 
uważać, by nie przebywać zbyt daleko od źródła powietrza. Przy każdym 
ponownym użyciu zaklęcie będzie traciło część mocy.

– Czy „Mól” nie może mnie zabrać do Pani Środy? – jęknął Arthur. – 

Chyba nie chcę używać tych czarów. Nie mam też ochoty płynąć pod wodą. 
Bez urazy, ale po prostu nie podoba mi się taka perspektywa.

– Czas przede wszystkim – oznajmiła Jutrzenka. – Pani Środa nie 

może   nazbyt   długo   pozostawać   w   ludzkiej   postaci,   a   początek   obiadu 
zaplanowano na południe czasu domowego, w dniu, w którym wyruszyłam 
w   podróż.   Musimy   się   pośpieszyć.   Nie   ma   statku,   którym   punktualnie 
dotarłbyś na miejsce. Poza tym, jeśli wzrok mnie nie myli, „Mól” wymaga 
kapitalnego   remontu.   W   dodatku   muszę   się   zająć   licznymi,   istotnymi 
zadaniami,   które   wymagają   mojej   uwagi.   Stale   należy   dbać   o   Morze 

background image

Graniczne,   aby   nie   rozpłynęło   się   po   Królestwach   ani   nie   połączyło   z 
Nicością.

–   Obiecujesz,   że   po   spotkaniu   z   Panią   Środą   zostanę 

przetransportowany   w   bezpieczne   miejsce?   –   dopytywał   się   Arthur.   – 
Przysięgnij na Architektkę, na Wolę i na Panią Środę.

Środowa   Jutrzenka   groźnie   ściągnęła   brwi,   a   jej   pejcz   ze   świstem 

przeciął powietrze.

– Tak – potwierdziła w końcu. – Uczynię, co w mojej mocy, abyś po 

obiedzie z Panią Środą powrócił w bezpieczne miejsce. Przysięgam to na 
Architektkę, która mnie stworzyła, na Wolę i na moją panią, Środę.

– Zgoda – westchnął Arthur. – Wobec tego chyba nie mam wyjścia.
Spojrzał   na   doktora   Scamandrosa,   który   ponownie   wzdrygnął   się 

nerwowo i skłonił głowę.

– Kapitan Kotapoducha uznał, że najlepiej będzie powiadomić pannę 

Środową Jutrzenkę – mruknął cicho, aby tylko chłopiec usłyszał jego słowa. 
– Nie chciał, aby „Mól” był wplątany w sprawy, które nas przerastają, i bał 
się tego, do czego może dojść z powodu Czerwonej Dłoni, której nosisz 
znak. Rozumiesz, muszę przestrzegać rozkazów. Dopilnowałem jednak, aby 
twój   list   został   wysłany   najpierw.   Tyle   że   panna   Jutrzenka   już   ciebie 
szukała.

Arthur pokręcił głową, ale kiedy doktor Scamandros wyciągnął rękę, 

chłopiec   wsunął   szablę   do   pochwy   i   uścisnął   mu   dłoń.   Nadal   nie   miał 
pewności,   czy   Rezydent   mówi   prawdę,   niemniej   pamiętał,   iż   doktor 
zatroszczył się o jego nogę. Arthur miał też nadzieję, że jego list naprawdę 
został wysłany do Pierwszej Damy.

– Z przyjemnością gościłem cię na pokładzie „Mola” – oświadczył 

kapitan   Kotapoducha,   przygarbiony   od   bezustannego   kłaniania   się 
Arthurowi i Środowej Jutrzence. – Żegnam.

Arthur skinął głową, lecz nie podał kapitanowi ręki. Rozejrzał się i 

przy   armatach   dostrzegł   Spalonego   Słońcem.   Otaczała   go   niemal   cała 
załoga, której członkowie chcieli się lepiej przyjrzeć promiennej Jutrzence.

– To nie potrwa długo – oświadczył chłopak. Pobiegł przez plażę do 

młodszego mata i tym razem wyciągnął rękę do uścisku. Marynarz chwycił 
jego dłoń i potrząsnął nią tak mocno, że chłopca rozbolało ramię.

– Dzięki, Spalony – powiedział Arthur. – Za zabranie mnie z boi i za 

wszystko.

–   Pomyślnych   wiatrów.   Jeśli   jeszcze   kiedyś   znajdziesz   się   pod 

jednymi żaglami z Żeglarzem, wspomnij mu o młodszym macie z pokładu 
„Mola”.

–   Tak   zrobię   –   obiecał   mu   Arthur.   W   tłumie   wytatuowanych, 

background image

zaniedbanych   poszukiwaczy   szczątków   okrętów   dostrzegł   Ichaboda. 
Pomachał mu i krzyknął:

– Dziękuję za ubranie, Ichabodzie!
Ichabod skłonił się nisko. Arthur pomachał mu jeszcze raz i pobiegł z 

powrotem nad morze.

–  Weź  głęboki oddech  i  zatkaj nos klamerką   – polecił  mu  doktor 

Scamandros. Ponownie się schylił i Arthur poczuł, że zaklinacz wrzuca mu 
coś do kieszeni palta. – Jeśli będę mógł ci jakoś pomóc, bez wahania prześlij 
wiadomość. Chętnie się przysłużę Prawowitemu Dziedzicowi.

Arthur cofnął się i wsunął dłoń do kieszeni. Przedmiot był okrągły, 

ciężki   i   metaliczny.   Zanim   uważniej   go   zbadał,   Środowa   Jutrzenka 
rozpostarła skrzydła i gestem nakazała Arthurowi podejść bliżej.

–   Będę   musiała   wziąć   cię   pod   pachę   –   oświadczyła   i   spojrzała   z 

niesmakiem   na   chłopca.   –   Osiągniemy   optymalną   prędkość,   jeśli   nie 
będziesz się ruszał ani wił. Postaraj się także nie zgubić szabli.

Arthur   skinął   głową   i   stanął   obok   Jutrzenki.   Zanim   podniosła   go 

niczym   pakunek,   odetchnął   głęboko,   najgłębiej   jak   potrafił,   i   zacisnął 
klamerkę na nosie. Ucisk był bolesny, ale nie na tyle, żeby chłopiec musiał 
zdjąć przyrząd z nosa.

Środowa   Jutrzenka   rozpostarła   skrzydła,   machnęła   nimi   mocno   i 

wzbiła się w powietrze. Gdy oderwała się od ziemi, jej ciało zaczęło się 
przeobrażać.   Nagle   urosła,   skóra   i   odzież   kobiety   przekształciły   się   w 
szorstką skórę rekina o złotym połysku. Jej ręka przybrała kształt grubej 
macki;   liczne   przyssawki   przylgnęły   do   Arthura,   a   czynności   tej 
towarzyszyły obrzydliwe mlaśnięcia odsysanego powietrza.

Zamknął oczy. Nie chciał patrzeć na mackę.
Nie otworzył ich, gdy nurkowali w morzu, a zimna woda uderzała go 

w pierś. Przez moment obawiał się, że utonie, bo zaklęcie przestało działać, 
lecz   nie   czuł   potrzeby   oddychania.   Dopóki   trzymał   zaciśnięte   powieki, 
niemal potrafił sobie wmówić, że znajduje się w wannie lub bawi się w 
basenie.

Niemal. Woda opływała go zbyt szybko, a ucisk macki był bardzo 

silny. Arthur nagle pomyślał o czymś, o co powinien był zapytać.

Jak długo potrwa podróż powrotna to Domu? Ile czasu spędzę pod 

wodą? Na ile wystarczy mój tysiąc oddechów?

background image

Rozdział 14

Podróż   przebiegała   koszmarnie.   Arthurowi   zdawało   się,   że   płynie 

całymi dniami, choć wiedział, że mijają zaledwie godziny. Co pewien czas 
Środowa   Jutrzenka   wynurzała   się   z   wody   i   szybowała   nad   falami, 
jednocześnie krzycząc do Arthura, by oddychał.

Nabierał   powietrza   i   po   chwili   znowu   nurkowali   w   wodzie   o 

zróżnicowanej   temperaturze,   zawsze   zbyt   niskiej.   Zmieniało   się   także 
oświetlenie,   często   drastycznie,   z   nieprzeniknionego   mroku   w   światło 
dzienne o rozmaitych odcieniach. Arthur pojął, że Jutrzenka podąża przez 
kilka różnych Poślednich Królestw. Nie wiedział, jak jej się to udaje, skoro 
nie mijali zauważalnych portali ani Frontowych Drzwi. Podejrzewał, że ma 
to związek ze specyfiką Morza Granicznego i Środowej Jutrzenki. Być może 
potrafiła dotrzeć wszędzie tam, gdzie znajdowało się jakieś morze.

Arthur przebył podróż w zawieszeniu pomiędzy jawą a snem. Przez 

większość   czasu   nie   otwierał   oczu,   a   jego   umysł   trwał   w   stanie 
półświadomości. Nie przewijały się przezeń niemal żadne konkretne myśli; 
chłopiec nie zachował w pamięci ani jednego wyrazistego wspomnienia z 
drogi. Całe doświadczenie zapamiętał jak ponury koszmar senny.

W końcu Jutrzenka wyskoczyła z morza. Arthur usłyszał trzask oraz 

huk   gromu   i   ujrzał   poszarpane   błyskawice   na   całym   sklepieniu.   Mocno 
zmrużył oczy i przyciągnął brodę do piersi. Znieruchomiał w takiej pozycji, 
a tymczasem grzmot stawał się coraz donośniejszy, białe światło wciskało 
się Arthurowi pod powieki. Czuł, że nie jest już w stanie wytrzymać, gdy 
nagle... Zapanował spokój.

Pokonali Pas Burz i znaleźli się w Domu. Środowa Jutrzenka spiralnie 

wzbijała się w niebo, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie dotarli na wysokość 
kilku   tysięcy   metrów.   Arthur   zaczął   się   poważnie   martwić,   że   uderzą   w 
sufit,   lecz   uświadomił   sobie,   że   dotąd   przebywał   w   znacznie   niżej 
sklepionych częściach Domu.

Na   szczęście   chłopcu   nie   doskwierał   chłód.   Przeciwnie,   było   mu 

coraz goręcej. To wydawało się dziwne, ale Arthur uznał, że skoro na niebie 
brakuje słońca, to sklepienie, choćby najbardziej odległe, musi zapewniać 
nie   tylko   światło,   lecz   także   ciepło.   Nie   umiał   określić,   czy   ciśnienie 
powietrza spada, ponieważ nie oddychał. Klamerka wciąż mocno tkwiła na 
jego nosie, a ostatni raz odetchnął dwadzieścia minut temu.

–   Już   blisko   –   odezwała   się   Jutrzenka.   Jej   głos  brzmiał   dziwnie   i 

strasznie w zębatej paszczy. – Patrz w lewo.

background image

Arthur   posłusznie   skierował   wzrok   we   wskazaną   stronę.   Morze 

rozpościerało się na przestrzeni wielu kilometrów, jego błękitna toń tu i tam 
upstrzona była bielą. Gdy oczy chłopca zaszkliły się pod wpływem pędu 
wiatru, dostrzegł coś długiego i białego, co sięgało po sam horyzont. Był to 
łańcuch   górski   albo   raczej   górzysta   wyspa,   długa   i   wąska,   z   pokrytym 
śniegiem centralnym grzbietem, który zdawał się sięgać powyżej wysokości 
ich lotu.

– Wylądujemy na wyspie?! – krzyknął chłopiec. Jego słów omal nie 

zagłuszył bezustanny łopot skrzydeł Jutrzenki.

Zaśmiała się, a jej głos był przesiąknięty szyderstwem tak przykrym, 

że Arthura przeszył dreszcz. Rechot, dobywający się z gardła skrzydlatego 
rekina, krył w sobie coś szczególnie niegodziwego.

Środowa   Jutrzenka   miała   jednak   powody,   by   szydzić.   Arthur 

przekonał się o tym, gdy ponownie skierował spojrzenie na morze. Pomyślał 
wówczas,   że   wyspa   się   przemieszcza.   Widział   za   nią   ogromną   połać 
spienionej wody, którą wcześniej błędnie wziął za fale, rozbijające się o 
niesłychanie   długą   rafę.   Rozmiar   i   kształt   wyspy   się   zmieniały,   kiedy 
unosiła się i opadała na wodzie.

To nie wyspa rozpościerała się przed chłopcem,  tylko gigantyczny 

wal biały. Lewiatan. Dwieście kilometrów długości. Behemot. Pięćdziesiąt 
kilometrów szerokości. Usta na szesnaście  kilometrów  szerokie i na trzy 
kilometry wysokie...

Jutrzenka   przestała   łopotać   skrzydłami   i   przystąpiła   do   powolnego 

opadania.

Prosto ku Utopionej Środzie.
– Ej! – krzyknął Arthur. – Powiedziałaś, że Środa przybierze ludzką 

postać!

– Tak się stanie. Aby zaspokoić głód, do ostatniej chwili zjada tony 

ryb i kryla. Widzisz statek przed nią?

Arthur   wbił   wzrok   w   dal   i   dostrzegł   maleńką,   brązową   łupinę, 

oddaloną od gigantycznego wala o co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów. 
Przypominała leżącą na podłodze drobinę kurzu, ku której sunie duża myjka 
zawodowej sprzątaczki.

– Tak!
– Jaśnie  pani już zaczęła się zmniejszać  i zanim dotrze do statku, 

będzie wyglądała tak jak ludzie.

– Co się stanie, kiedy zechce powrócić do tej postaci?
Środowa   Jutrzenka   nie   odpowiedziała,   tylko   zanurkowała 

gwałtowniej. Końce jej skrzydeł unosiły się i zmieniały kąt nachylenia, aby 
kontrolować opadanie.

background image

–   Zapytałem,   co   się   stanie,   kiedy   zechce   powrócić   do   normalnej 

postaci – powtórzył Arthur, świadom, jak ważne jest to pytanie.

– Uciekniemy – wyjaśniła.
– A co z ludźmi... co z Rezydentami na statku?
– Nie ma tam Rezydentów – odparła. – Statek przygotowano na moje 

polecenie, załoga zeszła z pokładu. To mało znacząca jednostka.

– Rozumiem – mruknął Arthur pod nosem, a głośno dodał: – Nie 

zapomnij o swojej obietnicy.

– Bez obaw – zapewniła go Jutrzenka. – Cokolwiek się zdarzy, jesteś 

zapewne ostatnią deską ratunku jaśnie pani.

– Co takiego?
Tym   razem   w   ogóle   nie   odpowiedziała.   Powoli   szybowali   w   dół, 

Arthur nie odrywał oczu od Lewiatana. Nawet jeśli Środa malała, to i tak 
kojarzyła   się   z   górską   wyspą  o  niewyobrażalnie   wysokim   kredowym 
nabrzeżu. Taki gigant nie miał prawa się poruszać.

Potem   Środa   uniosła   ogon.   Choć   nadal   znajdowali   się   ponad 

trzydzieści   kilometrów   od   niej,   Arthur   wzdrygnął   się   w   uścisku   macki 
Jutrzenki. Ogon wydźwignął się na wysokość dwóch kilometrów i opadł 
gwałtownie, z ogłuszającym grzmotem. Arthur nie tylko usłyszał huk, lecz 
także   wyczuł   go   całym   ciałem.   Dostrzegł   powstałą   jednocześnie   falę. 
Zdumiało   go,   że   gdy   dotarła   do   statku,   miała;   wielkość   zaledwie   nieco 
większego bałwana.

– Przeobraża się – oświadczyła Środowa Jutrzenka z przekonaniem. – 

Zmniejszyła się już o połowę.

Arthurowi trudno było w to uwierzyć, lecz podejrzewał, że Jutrzenka 

wie,   co   mówi.   Krążyli   wokół   statku,   nadal   wysoko   nad   jego   pokładem. 
Arthur   z   niepokojem   zauważył,   że   znajdują   się   na   wysokości   ogromnej, 
białej brwi Środy. Byli coraz bliżej niej. Postanowił użyć dłoni jako miarki: 
w tym celu wyciągnął rękę, rozchylił palce i policzył, ile ich widzi pomiędzy 
poziomem   morza   a   czubkiem   głowy   wieloryba.   Trudno   było   nazwać   to 
naukowym badaniem, niemniej Arthur z pewną ulgą spostrzegł po chwili, że 
wal się kurczy.

Mimo to z oddali wyglądał tak jak przedtem.
– Nie powinniśmy wzbić się nieco wyżej? – spytał chłopak, a nie 

doczekawszy się odpowiedzi, powtórzył pytanie znacznie głośniej.

–   Nie!   –   ryknęła   Jutrzenka.   –   W   ten   sposób   okazalibyśmy   brak 

szacunku. Ufam jaśnie pani!

Arthur ponownie dokonał pomiaru palcami. Wieloryb zdecydowanie 

się zmniejszał, lecz nadal miał gabaryty kolosa.

–   Nie   sądzę,   byśmy   okazali   brak   szacunku,   pozostając   na   tej 

background image

wysokości! – odkrzyknął. – Ostatecznie, jestem gościem. Czy Pani Środa 
nie powinna pierwsza trafić na pokład?

Jutrzenka nie odpowiedziała, lecz przestała obniżać lot.
Arthur nie odrywał wzroku od Utopionej Środy. Była tak gigantyczna, 

że nie potrafił ocenić, z jaką prędkością się przybliża. Odległość między 
nimi   gwałtownie   się   kurczyła,   a   Środa   nadal   górowała   nad   Arthurem   i 
Jutrzenką.

Chłopak poczuł się jak przyklejona do torów kolejowych mrówka, 

która widzi nadjeżdżający pociąg towarowy.

„Przynajmniej ma zamkniętą paszczę”, pomyślał. Znajdowała się na 

tyle blisko, że widział jedno z jej ogromnych oczu, wielkości toru wyścigów 
konnych. Po przedniej części oka spływały oleiste łzy rozmiaru autobusów, 
a każda pozostawiała za sobą tęczową smugę.

Nagle źrenica oka kilkakrotnie poruszyła się do góry i na dół, a potem 

w   lewo   i   w   prawo.   Wyglądało   na   to,   że   Środa   przekazuje   jakąś 
zaszyfrowaną wiadomość.

Środowa Jutrzenka momentalnie gwałtowniej zamachała skrzydłami i 

odfrunęła   od   nadpływającego   wieloryba.   Aby   nabrać   wysokości,   zaczęła 
zataczać koła. Zaskoczony Arthur mimowolnie obrócił się w uścisku macki i 
znieruchomiał   z   twarzą   przyciśniętą   do   brzucha   Jutrzenki.   Natychmiast 
zaczął się wiercić, by zobaczyć, co się dzieje.

Nim   się   odwrócił,   minęła   minuta   lub   dwie.   Podczas   szamotaniny 

myślał   tylko   o   tym,   że   za   chwilę   ujrzy   rozchyloną   paszczę,   do   której 
wpadną, nawet jeśli Jutrzenka będzie się starała odfrunąć.

Nic podobnego się jednak nie stało. Zobaczył w dole czubek głowy 

Utopionej Środy, odległy o zaledwie trzydzieści metrów. Oczom chłopca 
ukazał się ogromny  kawał wielorybiego tłuszczu, a kilka sekund później 
przypominające saunę nozdrze.

Arthurowi przeszło przez myśl, że otwór oddechowy wieloryba nie 

jest tak wielki, jak można by oczekiwać. Lewiatan wyraźnie zmalał. Miał 
teraz około półtora kilometra długości i dosłownie kurczył się w oczach. 
Chłopiec odnosił wrażenie, że obserwuje balon, z którego powoli uchodzi 
powietrze, choć kształt balonu się nie zmienia.

– Nieznaczny błąd w kalkulacji – wyjaśniła Środowa Jutrzenka, gdy 

ponownie zaczęli szybować spiralnie w dół. Coś w jej tonie podpowiedziało 
Arthurowi, że celowo chciała go wystraszyć, być może z rozkazu Środy.

Tak czy owak, Jutrzenka bezbłędnie wylądowała na statku. Zatoczyła 

kilka kół, obserwując, jak zbliżający się wieloryb maleje, aż wreszcie, gdy 
Utopiona   Środa   miała   nie   więcej   niż   dwadzieścia   metrów   długości, 
Jutrzenka sfrunęła na pokład rufowy, puściła Arthura i przeobraziła się w 

background image

człowieka.

– Idź na główny pokład – poleciła chłopakowi. – Jaśnie pani spotka 

się tam z tobą.

Odetkał nos i powoli zszedł kapą na pokład rufowy, a stamtąd na 

śródokręcie.   Znajdowały   się   tam   stoły,   ustawione   jeden   obok   drugiego, 
wzdłuż bakburty i sterburty, a także od tylnej części dziobówki do głównego 
masztu. Blaty były przykryte eleganckimi, białymi obrusami i zastawione 
wieloma   różnymi   potrawami   na   wymyślnych,   srebrnych   półmiskach   i 
tacach, a także na porcelanowych talerzach i misach.

Arthur domyślił się, że ma przed sobą obiad z siedemnastu dań, które 

podano naraz. O ile go wzrok nie mylił, przy stołach nie było ustalonych 
miejsc, nie widział też krzeseł.

Plusk   wody   na   pokładzie   sprawił,   że   skierował   wzrok   na   boczną 

drabinę.   Na   górnej   części   relingu   pojawiła   się   ociekająca   wodą   dłoń   o 
pulchnych paluchach, po chwili dołączyła do niej druga.

Utopiona Środa wchodziła na pokład.
Nie wyglądała najlepiej. Miała bladą, dziwnie gruzełkowatą skórę, a 

jej ręce i nogi były różnej wielkości, przy czym lewa strona wydawała się 
znacznie   obfitsza   niż   prawa.   Nosiła   jednoczęściowy   strój,   wyglądający 
niczym wielki worek na mąkę z dziurami na głowę i ręce. Jej pozlepiane, 
wilgotne   włosy   zwisały   bezładnie   niczym   kępa   brunatnych   wodorostów, 
przysłaniając sporą część twarzy. Arthur widział, że niegdyś musiała być 
piękna, podobnie jak wszyscy najwyższej rangi Rezydenci, lecz jej delikatne 
kości policzkowe znikły pod warstwą tłuszczu.

Zamiast   paska   Środa   używała   sznura;   otoczyła   się   nim   w   talii   i 

przebiła go długim, srebrnym widelcem – może krótkim trójzębem. Arthur 
od razu zwrócił uwagę na ten przedmiot i szybko się domyślił, że to Trzeci 
Klucz. Na wyciągnięcie ręki! Wystarczyło podbiec i go złapać...

–   Bądź   pozdrowiony,   lordzie   Arthurze   –   mruknęła   Pani   Środa   i 

chwiejnym krokiem przeszła obok chłopca, by dotrzeć do stołu i chwycić 
wielką, obrośniętą mięsem kość. Momentalnie przystąpiła do jej obgryzania. 
Oddzierała   wielkie   kawały   mięsa   i   połykała   je   niemal   w   całości.   –   Nie 
uwierzyłbyś, jak bardzo mam dosyć... kryla i... mikroskopijnych krewetek!

Ogarnięty   obrzydzeniem   Arthur   usiłował   zapanować   nad   mimiką, 

kiedy Środa odrzucała kość i sięgała po ogromny placek, który w całości 
wepchnęła w usta.

– Jestem odrażająca, nie da się ukryć, co? – wybełkotała. – Nic na to 

nie poradzę, i tyle. Nie mogę przestać jeść.

– Dlaczego? – zdziwił się. – Nie rozumiem.  Co się z tobą dzieje? 

Czego ode mnie chcesz?

background image

– Klątwa – zabrzmiała niewyraźna odpowiedź, kiedy Środa podeszła 

do wielkiej, srebrnej wazy z zupą i zabrała się do wypijania jej zawartości. – 
Albo   coś   zbliżonego.   Nie   powinnam   była   dogadywać   się   z   innymi 
Wykonawcami. Wtedy zaczęłam głodnieć, właściwie odkąd wzięłam swoją 
część Woli. Jakoś sobie radziłam dzięki Kluczowi.. Podaj indyka.

Arthur   przyjrzał   się   stołowi.   Dopiero   po   chwili   dostrzegł   wielkie 

pieczone ptaszysko, które niegdyś musiało być indykiem, choć dwa razy 
większym od największego, jakiego kiedykolwiek widział. Nie bez trudu 
podniósł potrawę i wręczył ją Środzie, która chwyciła indyka i za jednym 
zamachem pożarła dwie trzecie kolosa.

Chłopcu   przeszło   przez   myśl,   że   podając   ptaka,   mógłby   wyrwać 

Środzie Klucz, lecz nie potrafił się zmusić do tego, by podejść dostatecznie 
blisko. Łaknienie pani Środy było po prostu wstrząsające. Nawet trzymając 
się na dystans, Arthur musiał zebrać się na odwagę, aby tylko stać i słuchać 
rozmówczyni.

– Jak wspomniałam... dobre... zaczęłam być głodna, ale przez parę 

tysięcy lat bez większych trudności trzymałam głód w ryzach... sos do tej 
kaczki, tak... Jadłam dużo, ale to nie miało znaczenia... potem dotarło do 
mnie,   że   nie   tylko   apetyt   wymyka   mi   się   spod   kontroli...   kanapki   z 
ogórkiem,   pycha,   tylko   cztery   tuziny,   szkoda...   Morze   Graniczne   rosło... 
docierało   do   Poślednich   Królestw,   a   jakby   tego   było   mało,   także   do 
Nicości...

Umilkła,   aby   pochłonąć   wielki   jak   góra   placek   z   dżemem; 

błyskawicznie   wpakowała   go   do   ust.   Potem,   między   jednym   a   drugim 
gigantycznym   kęsem   chleba,   oddartego   od   bochna   wielkości   Arthura, 
mówiła dalej:

– Gdy dostrzegłam, co się święci, za pomocą Klucza zahamowałam 

dalszy rozlew morza... fuj, ryba, to dla ciebie... ale nie podobało mi się to, co 
widziałam. Ostatecznie doszłam do wniosku, że problem wynika z tego, co 
zrobiliśmy z Wolą. No i postanowiłam...

Nieoczekiwanie   przerwała   i   rzuciła   się   na   półmisek   wypełniony 

czekoladową   leguminą,   którą   rozsmarowała   po   całej   ziemistej   twarzy. 
Mówiła dalej, puszczając czekoladowe bańki.

–   Postanowiłam,   że   uwolnię   Trzecią   Część   Woli   i   zrezygnuję   z 

dzierżenia   Klucza.   Nie   czułam   się   na   siłach,   by   walczyć   z   problemami 
Morza Granicznego i z własnymi kłopotami.

Na kilka sekund przestała jeść i zrobiła zbolałą minę.
– Niestety, uznałam też, że najpierw opowiem o swoich zamiarach 

bliskiej osobie, Dostojnej Sobocie. Wespół z Sobotą zyskałabym przewagę 
nad resztą. Tak mi się przynajmniej zdawało.

background image

Odetchnęła   głęboko   i   chwiejnie   przeszła   wzdłuż   stołu   do   talerza, 

którego   zawartość   skwierczała   bez   wyraźnego   źródła   ciepła.   Na   talerzu 
spoczywały   gęsto   ułożone,   grube   i   soczyste   kiełbaski   z   grilla.   Utopiona 
Środa za jednym zamachem podnosiła sześć sztuk i pakowała do ust, które 
stały się wyraźnie większe i szersze niż przed chwilą. Środa również rosła – 
kiedy mówiła, przybyło jej ze trzydzieści centymetrów w talii.

– Zostałam zdradzona przez Sobotę! Pozostali Wykonawcy, oprócz 

tego głupiego śpiocha Poniedziałka, wezwali mnie na zebranie. Znalazłam 
się w potrzasku, pięć Kluczy przeciwko mojemu jednemu. Pozbawili mnie 
mocy   i   zesłali   na   Morze   Graniczne.   Straciłam   figurę,   przestałam 
kontrolować apetyt!

Na   potwierdzenie   swych   słów   połknęła   całego   arbuza,   ze   skórą,   i 

popiła go imponującą butlą piwa, które pociekło jej z paszczy.

– Uch! – stęknęła. – Od tamtej pory nie mogę w pełni korzystać z 

potęgi Klucza. Całą moc kieruję na hamowanie rozrostu. Gdybym tego nie 
robiła, pochłonęłabym wszystko, co istnieje w Morzu Granicznym i poza 
nim!

–   A   co   z   Wolą?   –   zainteresował   się   Arthur.   –   Dlaczego   jej   nie 

uwolniłaś, tak jak zamierzałaś?

– Ukradli! – zaryczała Środa, śliniąc się nad połówką prosięcia. – 

Wdarli mi się w umysł i wykradli tajemnicę jej lokalizacji. Potem Sobota 
albo któryś z pozostałych Wykonawców wysłali tego pirata Złocienia, by 
zabrał Wolę. Ale ty ją odzyskasz, lordzie Arthurze! Zdobędziesz Wolę, a ja 
przekażę ci Klucz i wszystko znowu będzie dobrze. Och, tak bardzo nie 
chcę... Jeść! Jeść! Jeść!

Rzuciła się na stół i sunęła naprzód z rozwartą jamą gębową niczym 

ohydny,   gigantyczny   odkurzacz.   Połykała   jedzenie,   talerze,   cokolwiek 
znalazło się na jej drodze. Ciało Środy stawało się coraz większe i większe, 
a ręce i nogi kurczyły się i znikały w korpusie.

– Dokąd Złocień zabrał Wolę?! – krzyknął Arthur. Zaczął się cofać, 

przestraszony   szaleńczym   obżarstwem   Środy.   Zerknął   niespokojnie   na 
Jutrzenkę, lecz ona najwyraźniej nie kwapiła się z odlotem.

– Och, ahm, ahm, uch... – zagulgotała Środa i splunęła. Spomiędzy jej 

szczęk posypały się szczątki powykrzywianych sreber. – Pojęcia nie mam! 
Piraci mają sekretną przystań. Wiem, że na moim Morzu Granicznym, czuję 
to w trzewiach! Nie potrafię jednak jej znaleźć! Ty musisz! A teraz uciekaj! 
Uciekaj!

Skoncentrowała się na ostatnich kilku metrach stert żywności na stole, 

którą   połknęła   jednym   kłapnięciem   niewyobrażalnie   wielkiej   paszczy. 
Następnie odwróciła się ku Arthurowi i osunęła na pokład. Wyglądała jak 

background image

ogromna, cylindryczna sterta łoju, która jeszcze nie była wielorybem, lecz 
już nie przypominała człowieka. Jej zredukowane do minimum ręce i nogi 
wiły się niespokojnie, a wielka paszcza kłapała. Krawędzie kości, niegdyś 
będącej zębami, wydawały odrażający odgłos szczękania.

Arthur już wcześniej uciekł z pokładu. Znajdował się w połowie drogi 

na główny maszt, niemal skacząc z drabinki na drabinkę. Wspinał się tak 
szybko, że dotarł do salingu i usadowił się na zainstalowanej tam małej 
platformie, zanim Środowa Jutrzenka go dogoniła, chwyciła  i  porwała w 
powietrze.

Tymczasem w dole Środa rosła coraz bardziej, miotała się i tarzała z 

głodu.   Kąsała   nawet   drewniane   elementy   statku,   aż   w   końcu   pokład   się 
załamał. Środa poszła na dno.

Jutrzenka   nie   marnowała   czasu   na   oglądanie   transformacji   swojej 

pani.   Wzbiła   się   w   przestworza;   skrzydła   uderzały   szybko   i   sprawnie, 
zapewniając jej odpowiednie tempo wznoszenia się i niezłą prędkość. Arthur 
dopiero po chwili uświadomił sobie, że nawet w takiej sytuacji mogą nie 
zdążyć   umknąć,   a   Jutrzenka   robi,   co   w   jej   mocy,   aby   uciec   przed 
rozrastającą się Środą, która zdradzała coraz większy głód.

Przez pewien czas żadne z nich nie odzywało się ani słowem, aż w 

końcu stało się jasne, że odlecieli dostatecznie daleko od drogi obranej przez 
wygłodniałą Środę.

–   Gdzie   pragniesz   się   znaleźć?   –   spytała   Jutrzenka   w   końcu.   – 

Dotrzymam danego ci słowa i zabiorę cię w bezpieczne miejsce, jeśli tego 
sobie życzysz.

background image

Rozdział 15

  Arthur   nie   odpowiedział   od   razu.   Zrozumiał,   że   znajduje   się   na 

rozstajach dróg, a wybierając, zadecyduje nie tylko o własnym losie, lecz 
także o losie wielu innych.

– Skoro na pierwszym miejscu stawiasz bezpieczeństwo – ciągnęła 

Środowa Jutrzenka – to muszę cię zabrać do Portu Środy. To jedyne miejsce 
na Morzu Granicznym, w którym znajdują się windy, dzięki którym trafisz 
do   dowolnego   miejsca   w   Domu,   a   zatem   wszędzie   tam,   gdzie   miałbyś 
ochotę się znaleźć.

Arthur milczał, rozmyślając o propozycji Jutrzenki. Tak łatwo byłoby 

dotrzeć do Portu Środy, wsiąść do windy do Niższego Domu i wrócić do 
siebie przez Frontowe Drzwi lub przez Siedem Cyferblatów. Droga byłaby 
bezpieczna.   W   głębi   duszy   czuł   jednak,   że   skończyły   się   dla   niego 
bezpieczne drogi. Na dłuższą metę mógł o nich zapomnieć.

– Jak daleko od Trójkąta się znajdujemy? – spytał.
–   Pół   dnia   drogi,   poprzez   ocean   w   Poślednich   Królestwach   – 

wyjaśniła Jutrzenka. – Albo tydzień lub więcej, jeśli pozostaniemy w Domu. 
Port   Środy   jest   jeszcze   bliżej,   zaledwie   kilka   godzin   stąd,   ale   również 
musielibyśmy wybrać trasę przez odpowiednie morze w innym świecie, w 
Poślednich Królestwach. Nie masz czego szukać w Trójkącie.

– Jest tam moja przyjaciółka Liść, a także Szczury w Wyproście. Czy 

prosiłaś   je,   by   spróbowały   znaleźć   sekretną   przystań   piratów?   –   zapytał 
Arthur.

– Nie – usłyszał. – Nie zadajemy się ze Szczurami, jaśnie Pani Środa 

chciała   wypędzić   je   z   Morza   Granicznego,   lecz   posiadają   przywilej, 
przyznany im przez samą Architektkę, i z jego mocy mogą wędrować dokąd 
chcą,   po   terenie   całego   Domu.   Czego   mógłbyś   chcieć   od   Szczurów   w 
Wyproście?

–   Są   wykwalifikowanymi   poszukiwaczami   –   wyjaśnił   Arthur, 

wracając   myślami   do   wizji,   w   której   ujrzał   Liść   i   komandora.   –   Tak 
przynajmniej utrzymują.

– To pyszałki i nie należy im ufać – prychnęła Jutrzenka. – Sprzedają 

swoje usługi i za odpowiednim wynagrodzeniem gotowe są zdradzać cudze 
tajemnice. Nie podporządkowały się żadnej władzy w Domu, z wyjątkiem 
Architektki, i wątpię, by po jej zniknięciu stały się bardziej posłuszne. Nie 
podporządkowały się nawet lordowi Niedzieli.

– Zatem on sprawuje najwyższą władzę?

background image

–   W   pewnym   sensie   –   odparła   Jutrzenka.   –   Sobota   kieruje 

codziennymi   sprawami.   Umysł   lorda   Niedzieli   boryka   się   z   problemami 
wyższego rzędu, których nie ogarnie żaden niższy był.

– To zdrajcy Architektki – oświadczył Arthur odważnie. – Sobota i 

Niedziela, a także pozostałe Potomne Dni.

–   Dokąd   pragniesz   się   udać?   –   spytała   Jutrzenka   tonem   bardziej 

lodowatym niż zwykle.

– Do Trójkąta – odparł Arthur stanowczo.
–   Do   Trójkąta   –   powtórzyła.   –   Nie   mogę   zaaprobować   twojego 

zamiaru wchodzenia w układy ze Szczurami, lecz chciałabym wiedzieć, czy 
w związku z tym zamierzasz wyruszyć na poszukiwanie Woli? Czy chcesz 
pomóc jaśnie pani?

–   No   –   potwierdził   Arthur.   Uznał,   że   „no”   jest   najtrafniejszym 

słowem   w   takiej   sytuacji.   Było   dosadniejsze   od   „pewnie”   i   bardziej 
bohaterskie niż „tak”. Miał nadzieję, że jego postępowanie będzie nie mniej 
heroiczne. – Uratuję Liść – powiedział. – Skłonię Szczury w Wyproście do 
odnalezienia sekretnej przystani pirackiej. Potem, jak sądzę, obmyślę sposób 
na uwolnienie Woli i uporządkowanie bałaganu. Także w sprawach Pani 
Środy.

Jutrzenka milczała. Przez chwilę słychać było tylko łopot jej skrzydeł. 

Wreszcie przemówiła cichym głosem, obcym i jakby nieco zdławionym.

– Dziękuję – powiedziała.
Złożyła   skrzydła   i   zanurkowała   do   morza.   Arthur   ledwie   zdążył 

nabrać   powietrza   i   zacisnąć   klamerkę   na   nosie,   nim   wbili   się   w   powoli 
sunącą falę.

Podróż   do   Trójkąta   przebiegła   znacznie   szybciej,   niż   Arthur   z 

początku zakładał. Tym razem nawet Pas Burz go nie przeraził. Chłopiec po 
prostu zamknął oczy i wetknął palce do uszu. Uznał, że skoro już kilka razy 
błyskawicom nie udało się go usmażyć, to i teraz nic mu nie grozi.

Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie Pasa, morze nagle zmieniło 

barwę i temperaturę. Płynęli teraz przez ciepłe, pomarańczowe wody pełne 
unoszących   się   na   falach   drobnych   kwiatów.   Po   pewnym   czasie 
pomarańczowe morze przeobraziło się w lodowatą, czarną toń, zapełnioną 
drobinami lekko fosforyzującego lodu o tym samym kształcie. Odnosiło się 
wrażenie,   że   ktoś   wrzucił   do   morza   miliony   radioaktywnych   lodowych 
kostek. Na szczęście Arthur nie odczuwał skutków chłodu, gdyż otaczało go 
złociste   promieniowanie   Środowej   Jutrzenki,   które   utrzymywało   ciepłotę 
jego ciała. Tak czy owak, niezbyt długo przebywali w zimnej wodzie, gdyż 
ponownie dotarli do błękitnej otchłani Morza Granicznego, a niebawem do 
kolejnego skrzyżowania z Pasem Burz.

background image

Wkrótce   po   minięciu   Pasa   Arthur   nagle   poczuł,   że   klamerka 

ześliznęła mu się z nosa. Machinalnie odetchnął  i  do jego płuc dostała się 
duża ilość wody. Wpadł w panikę, nie miał pojęcia, jak głęboko płyną i ile 
czasu   będą   wydostawali   się   na   powierzchnię.   Potrzebował   powietrza 
natychmiast. Instynktownie zaczął się ciskać w objęciach Jutrzenki, walczyć 
z   nią   i   wyrywać   się   tam,   gdzie   w   jego   mniemaniu   znajdowała   się 
powierzchnia.

Jutrzenka nie zwolniła uścisku, za to szybko zaczęła się wynurzać. W 

pewnej chwili mocno machnęła potężnymi skrzydłami i wyleciała z morza. 
Arthur usiłował zaczerpnąć powietrza, lecz w jego płucach zalegała woda, 
więc   tylko   się   rozkaszlał   i   wyrzucił   z   siebie   znaczną   ilość   płynu,   miał 
wrażenie, że wiele litrów. Jeszcze więcej wypłynęło nosem i uszami.

W   końcu   udało   mu   się   kilka   razy   chrapliwie   odetchnąć,   choć 

jednocześnie   gwałtownie   kaszlał.   Potem   zawisł   bezwładnie   w   uścisku 
Jutrzenki. Nie mógł przestać myśleć o tym, co by się stało, gdyby zaklęcie 
straciło moc, kiedy znajdował się pod powierzchnią czarnego, lodowatego 
morza.

–   Jesteśmy   prawie   na   miejscu   –   zapowiedziała   Jutrzenka.   –   Ale 

podróż się nieco przedłuży, skoro nie da się już płynąć pod wodą.

Arthur skinął głową. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Pomyślał, że 

prędkość osiągana przez Jutrzenkę w locie; jest całkowicie zadowalająca.

Woda w końcu przestała mu się sączyć z nosa, dzięki czemu mógł 

znowu normalnie oddychać.

– Trójkąt rozpościera się na wprost przed nami – oznajmiła Jutrzenka. 

– Wydaje się jednak osobliwie pusty. Kilka dni temu podobno zapełniało go 
trzydzieści, czterdzieści statków. Teraz doliczyłam się zaledwie ośmiu...

Arthur opuścił wzrok. Z początku ujrzał w dole tylko morze i fale o 

białych grzbietach. Wszystkie przetaczały się w jednym kierunku. Potem 
spojrzał  wyżej i dostrzegł osiem jednostek rozmaitych rozmiarów.  Statki 
kołysały się na wodzie, burta w burtę, na zawietrznej od wzniesienia, które 
na pierwszy rzut oka wyglądało jak naga skała,  stercząca  z morza.  Przy 
bliższych   oględzinach   Arthur   uświadomił   sobie,   że   wyspa   to   w   gruncie 
rzeczy   wierzchołek   piramidy,   której   kamienie   skruszały   pod   wpływem 
wiatru i morskiej wody. Konstrukcja wznosiła się na wysokość przeszło stu 
metrów   ponad   poziomem   morza,   a   każdy   jej   bok   miał   długość   około 
ośmiuset   metrów.   Budowla   nie-;   gdyś  była   ostro   zakończona,   lecz   teraz 
znajdowała   się   na   niej   platforma   o   rozmiarach   boiska   do   koszykówki, 
niemal;   całkiem   zajęta   przez   wielki,   żelazny   pierścień.   Do   tej   obręczy 
przywiązano   linę   o   grubości   prawie   dwóch   metrów,   która   zwisała   po 
zawietrznej   stronie   wzniesienia.   Statki   były   przywiązane   do   liny   albo 

background image

połączone z jednostką, która przycumowała do piramidy.

–   Widzisz   „Latającą   Modliszkę”?   –   zapytał   Arthur.   –   A   może 

Szczury? Jakiego typu statkiem pływają?

– „Modliszki” tu nie ma – wyjaśniła Jutrzenka. – Co do Szczurów, po 

wschodniej  stronie tratwy ze statków znajduje się jeden z ich nędznych, 
zadymionych parowców, tuż obok czteromasztowca „Nimfa”.

–   Parowiec?   Szczury   dysponują   parowcem?   Dlaczego   inni   ich   nie 

mają?

–   Korzystanie   z   parowców   jest   zakazane   przez   Utopioną   Środę   – 

odparła Jutrzenka. – Nie bez powodu: to statki parszywe i nieczyste. Szczury 
są   jednak   czasem   traktowane   wyjątkowo.   Poza   tym,   tylko   parowce 
wykonane   przez   Ponurego   Wtorka   mogą   funkcjonować   na   Morzu 
Granicznym.   Ich   paliwem   jest   Aktywny   Węgiel,   wytwarzany   z   Nicości. 
Podobnie jak wszystko od Ponurego Wtorka, osiąga niebotyczne ceny.

–   To   racja   –   przyznał   Arthur.   –   Gdzie   ten   statek   Szczurów?   Nie 

widzę.

– Obok czteromasztowca po wschodniej stronie, jak mówiłam.
Arthur ponownie spojrzał w tamtym kierunku. Tym razem dostrzegł 

jednostkę Szczurów. Miała rozmiary zaledwie jednej trzeciej sąsiedniego, 
czteromasztowego barku. Przez moment był zdezorientowany, bo szczurzy 
statek   mógł   korzystać   zarówno   z   napędu   żaglowego,   jak   i   parowego. 
Dysponował   dwoma   masztami   o   ożaglowaniu   rejowym   oraz   wysokim, 
umiejscowionym pośrodku kadłuba kominie, z którego nie wydobywał się 
dym.

–   Wejdziemy   na   pokład   „Nimfy”   –   oświadczyła   Jutrzenka.   – 

Sprawdzimy,   co   się   dzieje.   To   niezwykłe,   że   jest   tutaj   tak   niewiele 
jednostek. Poza tym panuje dziwny spokój.

Zaczęła spiralnie kołować w dół. Arthur zamknął oczy, oszołomiony 

gwałtownym tempem opadania, i nie otwierał ich do czasu, gdy poczuł pod 
stopami pokład. Dopiero wówczas Jutrzenka wypuściła go z objęć.

W tej samej chwili ponownie przybrała ludzką postać. Tym razem 

ubrana była w coś w rodzaju żeglarskiego uniformu, z ciemnogranatowym, 
prawie   czarnym   płaszczem,   obwieszonym   medalami   i   udekorowanym 
dwoma   ogromnymi,   srebrnymi   epoletami.   Arthur   zastanawiał   się,   jak 
zdołała tak szybko się przebrać.

Na   pokładzie   nikt   ich   nie   powitał.   Jutrzenka   rozejrzała   się   i 

zmarszczyła   czoło.   Na   innych   statkach   również   nikogo   nie   dostrzegła. 
Słyszeli   tylko   skrzypienie   drewnianych   kadłubów,   piskliwe   zgrzyty   lin 
cumowniczych i szum fal.

Jutrzenka   rozchyliła   dłoń   i   ponownie   ją   zacisnęła,   a   w   jej   pięści 

background image

pojawił się ognisty harpun. Arthur drgnął, lecz choć broń z całą pewnością 
była magiczna, nie przypominała harpuna Żeglarza. Nie czuł się dziwnie, 
gdy   na   nią   patrzył,   miał   zatem   nadzieję,   że   nie   dozna   takich   skutków 
ubocznych,   jak   te,   które   pojawiły   się   podczas   używania   kapitańskiego 
harpuna.

– Łódź strażnicza znikła – zauważyła Jutrzenka. – Tak to jest, kiedy 

wszyscy wierni słudzy zostaną...

Ugryzła się w język, lecz Arthur wiedział, że zamierzała powiedzieć: 

„pożarci”.

–   Zakładam,   że   załogi   skrywają   się   wewnątrz   Trójkąta   –   ciągnęła 

Jutrzenka. – Boją się pirackiej napaści, to pewne. A właśnie, dobrze, że 
sobie przypomniałam. Włóż to.

Wyciągnęła   z   rękawa   parę   skórzanych   rękawic   i   wręczyła   je 

Arthurowi.

– Nie ma po co wszczynać paniki Czerwonymi Dłońmi – wyjaśniła.
Arthur naciągnął rękawice, a Jutrzenka cicho przeszła po pokładzie 

rufowym i spojrzała za bakburtę, na piramidę. Gdy się oddaliła, usłyszał 
krzyk od strony sterburty.

– Ahoj, na „Nimfie”!
Chłopiec podszedł do relingu i popatrzył w dół. Okrzyk był piskliwy, 

więc Arthur nie zdziwił się na widok Szczura o wzroście metr trzydzieści, 
ubranego   w   niebieską   czapkę,   niebieskie   bryczesy   i   luźną   białą   koszulę. 
Arthur zauważył, że wbrew pogardliwej ocenie Jutrzenki statek wygląda na 
bardzo zadbany. Białą farbą wymalowano na dziobie napis: „Rattus Navis 
IV”.

– Ahoj! – odkrzyknął Arthur. – Gdzie są wszyscy?
– Wiele statków odpłynęło w ciągu kilku ostatnich godzin, a załogi 

tych, które zostały, trzęsą portkami wewnątrz Trójkąta – odparł Szczur. – 
Zaczęło się od tego, że poziom wody obniżył się wczoraj o cztery sążnie, a 
po   półgodzinie   wrócił   do   normy.   Dzisiaj   rano   na   południu   widziano 
„Dreszcza".   Do   tego   pojawiły   się   pogłoski   o   kimś,   kogo   dotknęło 
przekleństwo   Czerwonych   Dłoni.   Rezydentów   ogarnął   potworny   strach. 
Odważniejsi postanowili spróbować sił na otwartym morzu, byle tylko nie 
zostawać tutaj. Mniej dzielni woleli zabarykadować się wewnątrz piramidy i 
zostawić łupy Złocieniowi.

– Ale on nie przypłynął – zauważyła Jutrzenka, stając u boku Arthura. 

–   Albo   zaczął   wyjątkowo   łagodnie   obchodzić   się   ze   zwierzyną.   Czy 
„Dreszcz” był dzisiaj ponownie widziany, Szczurze?

Szczur ściągnął czapkę i dopiero wtedy odpowiedział:
– Nie, proszę pani.

background image

– Czy twój dowódca jest na pokładzie?
– Kapitan i załoga, proszę pani, czekają na odprawę.
– Kim jesteś?
– Starszy mat działonowy Watkingle, proszę pani.
– A twój dowódca?
– Kapitan OGoniasty, proszę pani. Czy chce pani wejść na pokład?
– Nie. Mam na głowie inne, ważniejsze sprawy, ale mój towarzysz 

chciałby porozumieć się z twoim dowódcą. Masz przed sobą lorda Arthura, 
Mistrza   Niższego   Domu  i  Odległych   Rubieży.   Z   jakiegoś   powodu   jest 
przekonany, że wy, Szczury, możecie się okazać pomocne. To czcigodny 
gość Pani Środy i należy go traktować z wszelkimi honorami.

Watkingle złożył niski ukłon, nie odpowiedział jednak ani słowem.
– Żegnaj, lordzie Arthurze – rzekła Jutrzenka i wyciągnęła rękę do 

chłopca. – Oby ci się powiodło.

Arthur nie bardzo wiedział, co zrobić, lecz uścisnął jej dłoń, a także 

ukłonił się lekko.

– Zrobię, co w mojej mocy.
Środowa Jutrzenka skinęła głową, cofnęła rękę i z miejsca, nawet nie 

machając skrzydłami, przeskoczyła na pokład sąsiedniego statku.

–   Wasza   lordowska   mość,   proszę   zejść   po   drabinie   „Nimfy”   na 

śródokręciu! – zawołał Watkingle. – Potem wystarczy zeskoczyć, jeśli to nie 
problem.

Gdy   Arthur   ruszył   na   środkową   część   statku,   Watkingle   krzyknął 

jeszcze coś i na pokład parowca wyległy inne Szczury, które ustawiły się w 
szeregu naprzeciwko drabiny „Nimfy”. Kiedy chłopiec zszedł i przeskoczył 
na  pokład   „Rattusa   Navisa   IV”,  jeden   z  nich  zagrał  kilka  przenikliwych 
tonów na srebrnym gwizdku. Wszystkie Szczury momentalnie stanęły na 
baczność.

Watkingle zasalutował przed chłopcem.
– Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość – | oznajmił. – Proszę 

za mną. Uwaga na głowę.

Chociaż   pokład   był   wykonany   z   drewna,   za   drzwiami,   dzielącymi 

dwie zejściówki na pokładzie rufowym, pod stopami chłopca zadźwięczało 
żelazo.   Arthur   przystanął,   aby   się   rozejrzeć,   i   dotknął   dłonią   nitów   w 
żelaznej   ścianie.   Musiał   pochylić   głowę   znacznie   niżej   niż   na   pokładzie 
„Mola”, gdyż statek przystosowano rozmiarami do gabarytów Szczurów w 
Wyproście.

–   To   żelazna   jednostka,   wasza   lordowska   mość   –   potwierdził 

Watkingle. – Obłożona drewnem, aby zaspokoić potrzeby estetyczne Środy i 
jej urzędników. Sam Ponury Wtorek skonstruował ten statek cztery tysiące 

background image

lat temu, a mimo tego wieku jednostka jest najsolidniejsza pod słońcem.

Zapukał do drzwi na końcu korytarza.
– Lord Arthur, Mistrz Niższego Domu i Odległych Rubieży, panie 

kapitanie!

Drzwi natychmiast się otworzyły i stanął w nich inny morski Szczur, 

ubrany   podobnie   jak   Watkingle,   choć   nieco   bardziej   elegancko.   Za   jego 
plecami znajdowała się przestronna kajuta rufowa z iluminatorami wielkości 
talerzy   na   trzech   ścianach.   Na   stole   walały   się   mapy   i   pudełka   z 
układankami,   przedstawiającymi   wizerunki   zwierząt.   Na   podłodze   stało 
kilka   obitych   krzeseł   oraz   parę   żelaznych,   nitowanych   skrzyń.   W 
pomieszczeniu przebywały jeszcze dwa Szczury w niebieskich płaszczach 
ze złotymi epoletami. W jednym ze stworzeń Arthur rozpoznał komandora 
Moncktona. Drugim był Szczur koloru czarnego, nie brązowego, wyższy i 
młodszy z wyglądu, o krótszych i mniej siwych wąsach.

Czarny Szczur przemówił pierwszy.
–   Dziękuję,   Watkingle,   to   by   było   na   tyle   –   oznajmił.   –   Lordzie 

Arthurze, witaj na pokładzie „Rattusa Navisa IV”! Jestem jego kapitanem i 
nazywam   się   OGoniasty.   Pozwolę   sobie   przedstawić   komandora 
Moncktona.

Oba Szczury pochyliły głowy w ukłonie i strzeliły ogonami niczym 

batami;   ich   trzask   odbił   się   echem   od   ścian   kajuty.   Arthur   drgnął 
przestraszony, lecz również się ukłonił.

OGoniasty podsunął Arthurowi krzesło. Oficerowie usiedli dopiero po 

chwili.   Szczur,   który   otworzył   drzwi,   natychmiast   postawił   przed   nim 
kieliszek i ze srebrnego dzbana nalał mu płynu, który wyglądał jak czerwone 
wino.

Arthur popatrzył na napój, mając nadzieję, że nie został ugoszczony 

alkoholem.

– Sok żurawinowy – wyjaśnił OGoniasty, prawidłowo interpretując 

minę   Arthura.   –   Działa   przeciwszkorbutowo   podczas   naszych   rzadkich 
wypraw do Poślednich Królestw. Choć jesteśmy Szczurami w Wyproście, 
nie   zaliczamy   się   do   Rezydentów.   Podobnie   jak   dzieci   Szczurołapa, 
jesteśmy   podatni   na   pewne   choroby   w   Królestwach,   między   innymi   na 
szkorbut.

Arthur skinął głową znad kieliszka. Sok smakował wybornie.
–   Lordzie   Arthurze   –   przemówił   komandor   Monckton.   –   Zanim 

skupimy się na omawianiu konkretnych zagadnień, chyba powinienem ci 
zdradzić, że zostaliśmy zatrudnieni przez Poniedziałkową Przedpołudnicę, 
pannę   Suzy   Błękit,   do   odnalezienia   ciebie.   Zaledwie   kilka   minuta   temu 
wystosowałem   wiadomość   o   tym,   że   zostałeś   znaleziony.   Ponadto 

background image

zażądaliśmy nagrody.

– W porządku – odparł Arthur – Wiedziałem, że pracujecie dla Suzy. 

Teraz chcę wiedzieć, co się stało z moją przyjaciółką. Ma na imię Liść.

Szczury wymieniły zaskoczone spojrzenia.
–   Jesteśmy   wytrawnymi   poszukiwaczami   i   odnajdywaczami,   także 

informacji   – wyjaśnił  Monckton.   – Twoje źródła  są  jednak niewątpliwie 
równie dobre. Minęło zaledwie pięć dni, odkąd porozumiałem się z panną 
Liść.

–   Pięć   dni   –   powtórzył   zaskoczony   Arthur.   Dziwne   różnice   czasu 

pomiędzy Domem i Poślednimi Królestwami nie przestawały go zadziwiać.

– Tak, pięć dni – potwierdził Monckton.
–   Porozumienie   dotyczyło   sprawy   w   sądzie,   tak?   –   spytał   Arthur 

niecierpliwie. – Co się potem stało?

–  Rozprawa  odbyła się   tego ranka,  zanim kapitan  Fala postanowił 

odpłynąć. Pannę Liść oskarżono o podróżowanie na gapę...

– Wiem! Co się z nią stało?
– Biorąc pod uwagę możliwość wymierzenia jej kary śmierci, miałem 

pełną   świadomość   idących   za   tym   konsekwencji   dla   śmiertelniczki. 
Niemniej...

– Co się stało? Czy ona... ?

background image

Rozdział 16

Nie,   nie,   żyje   –   zapewnił   Monckton   Arthura.   –   Tyle   że   została 

wciągnięta.

– Wciągnięta! – zawołał Arthur. – Jak to? W co ją wciągnięto? W 

bagno?

Nie wierzył własnym uszom. Chłosta wydawała się koszmarną karą, 

ale wciąganie kogoś nie wiadomo w co...

–   Nie,   skąd!   Wciągnięto   ją,   to   znaczy   siłą   wcielono   do   służby   – 

wyjaśnił Monckton. – Udało mi się udowodnić, że nie weszła na pokład 
„Latającej Modliszki” z własnej woli, nie mogła być zatem gapowiczem. 
Nie była jednak również pasażerem ani żeglarzem w opałach. Ostatecznie 
okazało się, że musiała być członkiem załogi, została więc wciągnięta do 
służby jako chłopiec pokładowy.

– Dziewczyna pokładowa – sprostował Arthur.
– Chłopiec pokładowy – powtórzył Monckton. – Nazwa tej funkcji 

jest   niezmienna,   nawet   jeśli   pełni   ją   dziewczyna.   Na   okrętach   Morza 
Granicznego   roi   się   od   chłopców   i   dziewcząt.   Z   wyjątkiem   twojej 
przyjaciółki   Liść   wszyscy   są   dziećmi   Szczurołapa,   rzecz   jasna,   i   z   tego 
względu   łączy   nas   z   nimi   więź   braterstwa.   Pomagamy   sobie   jak   tylko 
możemy.

– Ale co się z nią stanie?
–   Życie   marynarza   nie   jest   łatwe,   niemniej   „Modliszka”   to   okręt 

solidny, a przy tym urodziwy – zauważył Szczur. – Twoja przyjaciółka ma 
szansę awansować, zostać oficerem, z czasem nawet kapitanem własnego 
statku. Śmiertelnicy uczą się znacznie szybciej niż Rezydenci, nie wiadomo 
więc, do czego dojdzie.

– Ale ona nie zechce być chłopcem pokładowym! Musi wrócić do 

domu! Ma rodzinę i przyjaciół!

–   Podpisała   umowę   o   zaciągnięciu   się   na   służbę   –   powiedział 

OGoniasty. – Od tego nie ma odwrotu.

– Chyba że Utopiona Środa wyda odgórne zarządzenie – sprostował 

Monckton.

– Zatem będę mógł ją uwolnić, kiedy z mocy Woli zostanę Mistrzem 

Morza Granicznego – zauważył Arthur. – Albo księciem, czy kimkolwiek 
bądź.

Oba Szczury pokiwały głowami. Nie wydawały się zaskoczone, że 

Arthur snuje plany przejęcia władzy nad Morzem Granicznym.

background image

– Zakładam, że Liść będzie bezpieczna na pokładzie „Modliszki” – 

westchnął chłopiec. Dziewczyna prawdopodobnie lepiej trafiła niż on, bo nie 
groziły   jej   kłopoty,   w   które   się   pakował.   Mimo   to   Arthur   żałował,   że 
wcześniej   nie  dotarł   do  Trójkąta   i  nie   pomógł   koleżance   w   opuszczeniu 
okrętu oraz powrocie do domu.

Muszę sprawdzić, co u niej, pomyślał. Użyję lusterka i muszli...
–   Na   morzu   będzie   bezpieczniejsza   niż   większość   innych,   bo 

„Modliszka”   to   zacny   okręt.   Zawsze   jednak   istnieje   groźba   sztormu   i 
katastrofy – oznajmił Monckton.

– No i są jeszcze piraci – dodał OGoniasty. – Jak na mój gust, ostatnio 

zbyt często widuje się „Dreszcza”, nie wspominając o kilku pomniejszych 
pobratymcach Złocienia, takich jak kapitan Krwikrztyna z „Sennej Mary”.

– Dlatego tu jestem – oświadczył Arthur. – W pewnym sensie. Muszę 

znaleźć sekretną przystań Złocienia, następnie dotrzeć tam i coś zabrać. Z 
tego powodu stanąłem przed koniecznością poproszenia was o pomoc.

– Jesteśmy merkantylnymi Szczurami – przypomniał mu Monckton. – 

Innymi słowy, nie robimy nic bez takiego czy innego wynagrodzenia.

– Przede wszystkim powiedzcie, czy wiecie, gdzie szukać przystani 

Złocienia   –   zaproponował   Arthur.   –   A   przynajmniej,   czy   potrafilibyście 
znaleźć ją w krótkim czasie. Nie ma sensu ustalać zapłaty jeśli nie możecie 
nic zrobić.

– Wydaje się nam, że wiemy, gdzie szukać tej kryjówki – zapewnił go 

OGoniasty.   –   Otóż   na   podstawie   pewnych   dowodów   wydedukowaliśmy, 
gdzie  jest ta przystań, lecz  osobiście  tam nie zawinęliśmy.  Co się  tyczy 
przetransportowania tam ciebie... Jeśli się nie mylimy, będzie to naprawdę 
niełatwe zadanie.

– W porządku – odparł Arthur, gotów do negocjacji. – Na początek 

chcę wiedzieć, jakiej zapłaty oczekujecie za wyjawienie mi kryjówki?

–   Handlujemy   informacjami   –   przypomniał   mu   Monckton.   –   Jeśli 

więc   mamy   odpowiedzieć   na   twoje   pytania,   oczekiwalibyśmy   od   ciebie 
odpowiedzi na tyle samo naszych pytań.

Arthur   był   przygotowany   na   zapłacenie   okupu   w   złocie   lub   w 

skarbach. Oferta Szczurów wydawała się zbyt kusząca...

– Na tym koniec? – zapytał.
– Może się okazać, że to całkiem niemało – zauważył OGoniasty.
Arthur wzruszył ramionami.
– Nie mam nic do ukrycia – wyznał. – Przynajmniej tak mi się zdaje.
– Wobec tego zadaj nam trzy pytania, a my zadamy tyle samo tobie – 

oświadczył Monckton.

– To nie jest podstęp, prawda? – spytał chłopiec podejrzliwie. – Jak 

background image

zadam takie pytanie, jak przed chwilą, to nie będzie się liczyło? Na takie coś 
się nie zgadzam.

–  Liczą  się  tylko  istotne  pytania –  zapewnił  Monckton  Arthura.  – 

Chcesz zatem wiedzieć, co nam wiadomo o tajnej przystani Złocienia?

– Tak jest – przytaknął chłopiec. – To moje pierwsze pytanie. Gdzie 

ona jest?

W   odpowiedzi   OGoniasty   rozwinął   zrolowaną   wielką   mapę,   która 

zajęła   większość   stołu.   Zatytułowano   ją   „Morze   Graniczne”   i   niemal   w 
całości przedstawiała niebieską wodę. Tylko tu i ówdzie widniały niewielkie 
plamki lądu, a każda z nich była opisana drobnym, pochyłym pismem.

Arthur wbił spojrzenie w mapę. Szczególną uwagę poświęcił Portowi 

Środy,   Trójkątowi,   górze   Trwałej   i   Żwirowanej   Głębi.   Z   początku   nie 
dostrzegł   nic   oznakowanego   mianem   sekretnej   przystani   Złocienia, 
ponownie   więc   popatrzył   na   lewy   górny   róg   mapy,   aby   rozpocząć 
systematyczne poszukiwania, w górę i w dół. Przerwał mu OGoniasty, który 
ostrożnie   położył   na   rozpostartej   płachcie   małą,   wyrzeźbioną   w   kości 
słoniowej figurkę białego wieloryba i dwukrotnie w nią stuknął palcem.

– Tu jest – oznajmił. – Uważamy, że sekretna przystań Złocienia musi 

się znajdować we wnętrzu Utopionej Środy.

– W jej wnętrzu!
– Dokładniej mówiąc, uważamy, że sekretna przystań to w gruncie 

rzeczy   miniaturowy   światek,   zakotwiczony   w   żołądku   Utopionej   Środy. 
Przedostać się do niego można tylko na dwa sposoby. Pierwszy to droga 
przez jedyną w swoim rodzaju haruspicką układankę, własność Złocienia, 
którą specjalnie dla niego wykonał Ponury Wtorek, podobnie zresztą jak 
cały wspomniany światek. Drugi sposób to przedostanie się bezpośrednio do 
brzucha Środy.

– Ale przecież ten światek nie może być w jej ciele – zaprotestował 

Arthur.   –   Środa   powróciła   do   normalnych,   ludzkich   kształtów.   Czy   to 
możliwe, by cała sekretna przystań nadal pozostawała w jej żołądku?

– Nie jestem matematycznym zaklinaczem – zauważył OGoniasty. – 

Niemniej   moim   zdaniem   wyjaśnienie   tego   problemu   jest   następujące: 
sekretna przystań skrywa się wewnątrz bańki Pośledniego Królestwa, którą 
sprowadzono   do   Domu.   Rozmiar   tej   bańki   może   się   zmieniać   od 
mikroskopijnego   do   gigantycznego,   bez   wpływu   na   świat,   który   ona 
zawiera.   Kiedy   Pani   Środa   użyła   Trzeciego   Klucza,   by   powrócić   do 
pierwotnego kształtu, bańka skurczyła się wraz z nią. Gdy ponownie urosła, 
bańka się powiększyła, lecz ukryty w niej świat nie zmienił się ani trochę.

– I można się do niego dostać z brzucha Środy?
– Tak uważamy – odparł OGoniasty. – I tą samą drogą można się 

background image

wydostać. Sądzimy, że Złocień użył magii, by umieścić światek wewnątrz 
Środy.   Zrobił   to,   gdyż   trudno   sobie   wyobrazić   lepszą   kryjówkę,   która 
zapewniła mu dodatkową korzyść w postaci nieograniczonego dostępu do 
zaginionych   skarbów.   Czy   masz   świadomość,   że   wszystko,   co   zostanie 
zgubione, ostatecznie trafia do Morza Granicznego?

Arthur   skinął   głową.   Tą   informacją   podzielił   się   z   nim   Spalony 

Słońcem.

–   Ogromna   część   cennych   zaginionych   przedmiotów   spoczywa   w 

głębinach   i   nie   ma   możliwości   wydobycia   ich,   chyba   że   wypłyną   na 
powierzchnię przed zatonięciem w jednym z miejsc, w których Morze styka 
się z Nicością. W zetknięciu z nią wszelkie obiekty się rozpuszczają. Na 
płytszych wodach pozostają jednak znaczne ilość szczątków, które wraz z 
wszystkim,   co   znajdzie   się   na   drodze   Środy,   lądują   w   jej   żołądku, 
przynajmniej na pewien czas. Złocień wykorzystuje swoich niewolników do 
zbierania cennych dóbr, połkniętych przez Środę, i w ten sposób znacznie 
powiększa majątek, rabowany ze statków Morza Granicznego.

– Skąd o tym wiecie? – zapytał Arthur.
– Jednym z przywilejów, zapewnionych nam przez Szczurołapa, jest 

zdolność czasowego powracania do naszej pierwotnej postaci i rozmiarów – 
wytłumaczył   mu   Monckton.   –   Ten   proces   może   być   nieprzyjemny   i 
potencjalnie niebezpieczny, gdybyśmy zapomnieli, że jesteśmy Szczurami w 
Wyproście,   niemniej   potrafimy   się   ukrywać   pod   postacią   zwykłych 
szczurów.   Jednej   ż   naszych   towarzyszek   udało   się   w   takim   wcieleniu 
przeniknąć na pokład „Dreszcza” i być świadkiem przedostania się okrętu 
do sekretnej przystani. Podczas pobytu na „Dreszczu” widziała ona także 
ekspediowanych gdzieś niewolników. Ci z nich, którzy pozostali przy życiu, 
wrócili   z   wydobytymi   łupami.   Później   wydedukowaliśmy,   gdzie   leży 
przystań, i zrozumieliśmy, na czym polega praca niewolników. Poruczniku 
OGoniasty, proszę pokazać lordowi Arthurowi mapę oraz szkice.

OGoniasty   wyciągnął   spod   stołu   skórzaną   walizę,   otworzył   ją   i 

wydobył kilka rulonów papieru, które wyłożył na blat.

Pierwszym   z   nich   okazała   się   mapa,   narysowana   ołówkiem   i 

podpisana   dużymi,   nierównymi   literami   WYSPA   ZŁOCIENIA.   Szkic 
ukazywał ląd o kształcie czaszki. Pod tytułem znajdowała się informacja 
następującej treści: „Przybliżona długość wyspy sięga czterech i pół tysiąca, 
a szerokość trzech tysięcy dwustu podwójnych kroków”.

Na   lewym   oczodole   czaszki   napisano   JEZIORO   LEWE.   Prawy 

oczodół   był   pęknięty   i   połączony   z   morzem.   Widniał   na   nim   napis 
PRZYSTAŃ oraz kilka drobniejszych zapisków, odnoszących się do pirsu, 
stoczni,   ośmiu   magazynów,   tuzina   dużych   budynków,   oznaczonych   jako 

background image

kwatery   niewolników,   oraz   gwiaździstej   budowli,   nazwanej   „Fortem 
Złocienia”.

Jamę  nosową opisano jako KRATER PARZĄCEGO BŁOTA, lecz 

pod tymi słowami widniał dopisek „Nicość?”.

Niżej,   na   szczęce   czaszki,   rozmieszczono   mnóstwo   falistych   linii, 

oznaczonych jako GÓRY ZĘBOWE oraz „Oddani Karpiowi. Więźniowie 
uciekinierzy”.

Wyspa   otoczona   była   przez   morze,   które   jednak   rozpościerało   się 

tylko na długości ośmiuset pięćdziesięciu podwójnych kroków, jeśli wierzyć 
załączonej   podziałce,   a   kończyło   na   linii   określonej   mianem   „Granica 
Bańki”, narysowanej dookoła mapy. Nieopodal wejścia do przystani, blisko 
linii, widniał wąski półwysep, sięgający daleko w morze. Na jego końcu 
znajdowała się kropka i podpis: „Wyjście na tereny skarbodajne”.

Drugi   arkusz,   rozwinięty   przez   OGoniastego,   składał   się   z   kilku 

pobieżnych szkiców węglem. Pierwszy rysunek przedstawiał zatokę oraz pół 
tuzina obecnych w niej statków; jednym z nich niewątpliwie był „Dreszcz”. 
Pozostałe jednostki wyglądały na opuszczone; upchnięto je blisko siebie w 
zakątku przystani, podczas gdy piracki szkuner cumował przy pirsie.

Na   drugim   rysunku   widniał   sznur   niewolników   w   dziwacznych 

hełmach do nurkowania. Każdy z nieszczęśników kuśtykał, spętany długim 
łańcuchem. Niewolnicy nieśli worki i sieci.

Trzeci rysunek był niepełny. Autor uchwycił na nim fragment sceny, 

widzianej   zza   ramienia   pirata,   klęczącego   na   pokładzie   statku.   Obok 
złoczyńcy leżało wieczko pudełka z ilustracją, przedstawiającą istotę, która 
wyglądała jak potomek kalmara i człowieka.

Na czwartym i ostatnim rysunku uwieczniono łańcuch niskich gór lub 

dużych pagórków, porośniętych gęstą dżunglą. Podpis pod rysunkiem głosił: 
„Wyznawcy Karpia muszą być zbiegłymi niewolnikami. W nich kryje się 
potencjał”.

– Jak waszemu wywiadowcy udało się powrócić z tymi materiałami? 

– zdziwił się Arthur.

OGoniasty przecząco pokręcił głową.
–   Nasza   wysłanniczka   nie   wróciła   –   westchnął.   –   Mapa   i   rysunki 

dotarły w symultanicznej butli.

– W czym?
–   Symultaniczne   butle   to   opracowany   przez   nas   sposób 

porozumiewania się na odległość, przy spełnieniu określonych warunków. 
Zasadniczo są to pary magicznych butli. Cokolwiek trafi do jednej z nich, 
jednocześnie pojawia się także w drugiej. Urządzenie nie funkcjonuje jednak 
poza   Morzem   Granicznym,   jego   produkcja   sporo   kosztuje,   tylko   więc 

background image

najważniejsi agenci mają prawo się nim posługiwać. Symultaniczne butle 
umieściliśmy także na pokładach naszych jednostek, aby pozostawać z nimi 
w kontakcie. Mamy u siebie ponad sto symultanicznych butli.

– Zatem te dwa arkusze papieru były ostatnią przesyłką, która dotarła 

do was od agentki wysłanej do Złocienia?

– Niezupełnie – zaprzeczył Monckton ponuro. – Ostatnią przesyłką, 

którą   otrzymaliśmy,   nim   butla   rozpadła   się   w   drobny   mak,   był 
zmaltretowany   ogon.   Jak   widzisz,   zacna   Szczurzyca   oddała   życie   za   te 
informacje.

–   Czy   na   tym   rysunku   widać   Złocienia   we   własnej   osobie?   – 

dopytywał   się   Arthur,   wskazując   na   szkic   przedstawiający   pirata,   który 
klęczał na pokładzie. – I co widnieje na wieczku pudełka z układanką?

– Naszym zdaniem to Złocień – potwierdził OGoniasty. – Niegdyś był 

śmiertelnikiem, lecz magia i długi pobyt w Domu ogromnie go zmieniły. 
Ten rysunek przedstawia mężczyznę w śmiertelnym wymiarze. Haruspicka 
układanka, z której korzysta, nie jest wymieniona w żadnym znanym nam 
zestawieniu.   Portretowane   przez   niego   stworzenie   to   Smokrzep,   rzadka 
forma   Niconia,   powstająca   sporadycznie,   kiedy   pewne   zagubione 
przedmioty na obszarze Morza Granicznego zetkną się z Nicością. Można 
więc   wnioskować,   że   ta   haruspicka   układanka   powstała   z   wnętrzności 
Smokrzepa   specjalnie   dla   Złocienia.   Sztuki   tej   mógł   dokonać   wyłącznie 
najwyższej klasy Zaklinacz lub też jeden z Potomnych Dni. Zważywszy, że 
prywatna bańka Złocienia została stworzona przez Ponurego Wtorka, należy 
zakładać, iż Ponury wykonał także układankę do kompletu. Kto zapłacił za 
jej stworzenie, to zupełnie inne pytanie, na które nie znamy odpowiedzi.

– Zapewne Dostojny Sobota – podsunął mu Arthur. – Utopiona Środa 

w pierwszej kolejności udała się właśnie do niego po pomoc  w sprawie 
zwrotu Kluczy Woli.

– Do niej – podkreślił Monckton. – Dostojna Sobota jest kobietą. A 

przynajmniej była, kiedy ostatnio o niej słyszeliśmy. Chyba się zgodzisz, że 
odpowiedzieliśmy   na   twoje   pierwsze   pytanie.   Dlatego   teraz   my   zadamy 
jedno. Dlaczego chcesz dotrzeć do sekretnej przystani Złocienia?

Arthur zastanawiał się przez chwilę. Uznał, że unikanie odpowiedzi 

lub gadanie głupstw nie przyniesie mu żadnych korzyści. Polubił Szczury. 
Sprawiały wrażenie bezpośrednich i wiedział, że ich wsparcie będzie mu 
jeszcze potrzebne.

– Sądzę, że znajdę tam Trzecią Część Woli. Utopiona Środa już nią 

nie dysponuje. Według niej ten fragment zabrał Złocień, wspierany przez 
Potomne Dni. Chcę dostać się do Woli i ją oswobodzić. Potem Utopiona 
Środa przekaże mi Trzeci Klucz, dzięki czemu  będę ją mógł uzdrowić i 

background image

uwolnić Liść, a także...

Arthur się zawahał, a oba Szczury nachyliły się w oczekiwaniu.
– Potem... nie jestem pewien, co zrobię potem. Chyba na pewien czas 

będę musiał wrócić do domu, aby się upewnić, że wszystko w porządku. 
Jeśli   jednak   uda   mi   się   zdobyć   Trzeci   Klucz,   zapewne   spróbuję 
zadecydować, co zrobić z Lordem Czwartkiem... i zrobię to.

–   Twoja   odpowiedź   jest   wyczerpująca,   Arthurze.   Kolej   na   ciebie, 

zadaj następne pytanie.

– To niezupełnie pytanie – sprostował chłopiec. – Muszę się dostać do 

tej sekretnej przystani. Jeśli istnieją tylko dwa sposoby, aby tam wniknąć, a 
jeden z nich to haruspicka układanka Złocienia, to chyba jestem zmuszony 
wyruszyć w podróż przez żołądek Środy Innymi słowy, będę jakoś musiał 
przetrwać proces połykania. Przychodzi mi do głowy tylko jeden sposób: 
użyję łodzi podwodnej albo tego typu pojazdu. Słyszałem, że dysponujecie 
mnóstwem dziwnych jednostek, pytam więc: Czy macie okręt podwodny 
albo wiecie, gdzie go szukać, i czy mogę go pożyczyć?

background image

Rozdział 17

Celne pytanie, lordzie Arthurze – zauważył Monckton. Zawahał się, 

jego   wąsy   zadrżały.   –   W   rzeczy   samej,   mamy   podwodną   łódź,   której 
istnienie utrzymujemy w tajemnicy. Obawiam się jednak, że spoczywa ona 
pod naszym dokiem w Porcie Środy, a jej niesprawność jest spowodowana 
brakiem istotnego elementu, na który czekamy już od pewnego czasu.

–   Jaki   to   element?   –   spytał   Arthur.   –   I   dlaczego   czekacie?   Hm, 

odpowiedzcie tylko pod warunkiem, że nie uznacie tego za następne pytanie.

–   Twoje   wątpliwości   możemy   potraktować   jako   uzupełnienie 

drugiego   pytania,   Arthurze   –   oświadczył   Monckton.   –   Łódź   podwodna 
powstała   specjalnie   dla   nas   w   Odległych   Rubieżach,   a   jej   twórcami   są 
poddani Ponurego Wtorka. Brakujący element to puszka Aktywnego Węgla, 
który należy wymieniać mniej więcej co sto lat. Rzecz w tym, że od czasu 
upadku   Ponurego   Wtorka   tylko   bardzo   nieliczne   z   naszych   zamówień 
docierają z Odległych Rubieży.

– No tak, jestem pewien, że Pierwsza Dama robi wszystko, co w jej 

mocy, aby zapanować nad sytuacją – mruknął Arthur niepewnie. – Ponury 
Wtorek zużywał zbyt dużo Nicości...

– To nie były słowa krytyki, tylko zwykłe spostrzeżenie – wyjaśnił 

Monckton. – Mamy świadomość, że zmiany w Odległych Rubieżach były 
koniecznością. Poinformowano nas, że nową puszkę z paliwem otrzymamy 
w przeciągu trzydziestu lub czterdziestu lat.

– Trzydziestu albo czterdziestu lat! – wykrzyknął Arthur i zamyślił się 

na chwilę. – Przegrana sprawa. A gdybym załatwił wam nową puszkę z 
paliwem?   Czy   wówczas   pozwolilibyście   mi   użyć   łodzi   podwodnej   do 
przedostania się do brzucha Utopionej Środy?

–   Pozwolisz,   że   zamienię   parę   słów   z   OGoniastym?   –   spytał 

Monckton.   –   Musimy   się   naradzić.   Łódź   podwodna   jest   bardzo   droga   i 
nawet jej trudno będzie przetrzymać podróż do wnętrza Lewiatana, a później 
drogę powrotną.

– Pewnie, śmiało.
Monckton i OGoniasty odeszli na bok i zaczęli tam szeptać, podczas 

gdy Arthur znów skupił się na studiowaniu map i rysunków. W jego głowie 
gwałtownie   kłębiły   się   myśli,   które   naprowadzały   go   na   zupełnie   nowe 
koncepcje.

„Dobrze, jeśli uda mi się wedrzeć do żołądka Środy, a następnie do 

prywatnego światka Złocienia, wówczas i tak będę jeszcze musiał odnaleźć 

background image

Wolę, uwolnić ją i jakoś się wydostać. Zakładając, że roi się tam od piratów, 
samodzielna   wyprawa   byłaby   szaleństwem...   To   przypomina 
opracowywanie planów napadu na bank... Muszę stworzyć zespół, który mi 
pomoże...

Szczury, rzecz jasna, które pokierują łodzią podwodną... Ciekawe, czy 

potrafią walczyć... Chyba przydałoby mi się kilku Rezydentów, zdolnych do 
boju   z   piratami,   choć   moglibyśmy   spróbować   dyskretnie   przeniknąć   do 
środka. Ale na wszelki wypadek... Ciekawe, czy Środowa Jutrzenka byłaby 
gotowa się przyłączyć... Pozostaje jeszcze kwestia magii. Gdybym skłonił 
doktora Scamandrosa do pomocy. .. I Spalonego Słońcem – on sprawdziłby 
się w walce, choć reszta załogi „Mola” nie na wiele by się zdała... ”

Monckton i OGoniasty wrócili i usiedli przy stole. Arthur popatrzył 

na nich pytająco.

– Wyrażamy zgodę – obwieścił Monckton. – Możesz skorzystać z 

łodzi podwodnej „Rattus Balaena” oraz jej załogi, jeśli uda ci się zdobyć do 
niej nową puszkę z paliwem. Zrobimy, co w naszej mocy, aby bezpiecznie 
przetransportować cię do brzucha wieloryba.

– Świetnie! – uradował się Arthur. – Ale zabierzecie mnie stamtąd z 

powrotem, prawda? Razem z Wolą.

– Tak, jeśli to będzie możliwe, „Balaena” zaczeka, by zabrać cię z 

tamtego światka i wrócić z tobą do Morza Granicznego. Załoga nie będzie 
jednak   mogła   pomóc   ci   w   zmaganiach   ze   Złocieniem   na   terenie   jego 
domeny. Ryzyko jest zbyt duże.

– A co z dodatkowymi pasażerami, których mógłbym ze sobą zabrać? 

Będę potrzebował pomocy.

–   „Balaena”   dysponuje   ograniczoną   przestrzenią,   jednostkę 

zbudowano dla nas, Szczurów, lecz znajdzie się miejsce dla ciebie i może 
jeszcze sześciu Rezydentów normalnego wzrostu, jeżeli nikomu nie będzie 
przeszkadzała ciasnota. Trzeba się także przygotować na kilka guzów na 
głowach.

– Świetnie! Natychmiast biorę się do pisania listu do Pierwszej Damy, 

żeby mi przysłała puszkę z paliwem. Czy w Porcie Środy macie kogoś z 
jedną z waszych butelek, abym mógł przekazać mu tę wiadomość?

–   Oczywiście   –   odparł   OGoniasty.   Otworzył   szufladę   i   podsunął 

Arthurowi grubą kartkę papieru, pióro i kałamarz, a także małe naczynko z 
piaskiem. – Gdy będziesz pisał, rozważymy nasze następne pytanie.

Chłopiec zanurzył pióro w atramencie i niezwłocznie pochylił się nad 

papierem. Czarny płyn był odrobinę zbyt rzadki, przez co spływał z pióra i 
robił kleksy.

background image

Droga Pierwsza Damo,
Nie wiem, czy otrzymałaś mój poprzedni list. Tak czy owak jestem na  

Morzu Granicznym i rozmawiałem   z Panią Środą, która mi wyjaśniła, w  
jaki sposób inni Wykonawcy przemienili ją w wieloryba. Powiedziała też, że  
chce   oswobodzić   Wolę   oraz   przekazać   mi   klucz.   Rzecz   w   tym,   że   Wola  
została  porwana  przez   pirata  zwanego  Złocieniem,  który  współpracuje   z  
Potomnymi Dniami. Zawarłem porozumienie ze Szczurami w Wyproście, a  
one   zdradziły   mi,   że   sekretna   przystań   Złocienia   znajduje   się   wewnątrz  
Środy. Szczury zgodziły się użyczyć mi swojej łodzi podwodnej, abym mógł  
dostać się na miejsce, oswobodzić Wolę i zaprowadzić porządek. Problem w  
tym,   że   do   uruchomienia   łodzi   Szczury   potrzebują   puszki   z   paliwem   z  
Odległych   Rubieży.   Czy   mogłabyś   przyśpieszyć   tę   sprawę,   aby   paliwo  
dotarło   na   miejsce   jak   najszybciej.   Naprawdę   jak   najszybciej,   nie   w  
przyszłym roku albo nie wiadomo kiedy. Natychmiast. Teraz, zaraz.

Czy   możesz   także   przysłać   Suzy,   aby   mi   pomogła?   Jeśli   zdołasz  

skontaktować   się   z   Żeglarzem,   to   czy   mogłabyś   poprosić   także   jego   o  
przybycie i udzielenie mi wsparcia?

Pozdrowienia,

Arthur

PS Prześlij odpowiedź za pośrednictwem Szczurów w Porcie Środy,  

bo one korzystają z symultanicznych butli. Dzięki temu szybciej dostanę list  
od Ciebie.

PPS Czy możesz sprawdzić, co się dzieje w moim świecie? Chciałbym  

wiedzieć, co Morze Graniczne zrobiło ze szpitalem. Dzięki.

Na   koniec   Arthur   rozsypał   po   papierze   nieco   piasku,   aby   osuszyć 

atrament;   widział,   że   tak   się   robi   w   biurach   Niższego   Domu.   Podniósł 
kartkę, przesypał piasek z powrotem do naczynka, następnie złożył papier, 
napisał   na   nim   „Pierwsza   Dama"   i   zapieczętował   przesyłkę   kciukiem. 
Podobnie   jak   wcześniej,   odcisk   jego   palca   zalśnił   i   pomarszczył   się   jak 
tęcza, przybierając postać rzetelnej pieczęci z wizerunkiem profilu Arthura 
w laurowym wieńcu.

– Zakładając, że puszka z paliwem szybko do nas dotrze, ile czasu 

upłynie, zanim będziemy mogli wejść na pokład łodzi podwodnej? – zapytał 
Arthur.

–   Hm,   „Balaena”   znajduje   się   w   Porcie   Środy,   najpierw   zatem 

będziemy   musieli   tam   się   dostać   –   wyjaśnił   OGoniasty.   –   Całą   naprzód 
dotrzemy   na   miejsce   w   pięć   dni.   To   dość   czasu,   aby   przysposobić 

background image

„Balaenę”, będziemy więc mogli niezwłocznie odpłynąć na jej pokładzie.

–   Pięć   dni!   –   zawołał   Arthur.   –   Cóż,   chyba   nie   mamy   innego 

wyjścia... Obym tylko zdołał wrócić do domu, jak to się działo do tej pory. 
Chyba będę potrzebował czasu na skontaktowanie się z osobami, które mogą 
mi dopomóc...

– Nasze symultaniczne butle są do twojej dyspozycji – zadeklarował 

OGoniasty.   –   Rozumiem,   że   rachunek   za   ich   użycie   możemy   przesłać 
Pierwszej Damie?

– Tak – potwierdził Arthur. – Ale nie zgadzam się, byście zawyżali 

ceny albo stosowali inne sztuczki. Uregulujemy tylko standardowe opłaty.

– To się rozumie samo przez się. Czy możemy zadać nasze drugie 

pytanie?

Arthur skinął głową.
– Co Wola powiedziała ci na temat zniknięcia Architektki?
Pytanie zaskoczyło chłopca, lecz próbował nie okazywać zdumienia. 

Zastanawiał   się,   czy   powinien   powtarzać   słowa   Woli.   Umowa   jednak 
obowiązywała,   a   zresztą   w   tym   wypadku   nie   sądził,   by   ujawnienie   tej 
informacji mogło okazać się w jakikolwiek sposób szkodliwe.

–   Chyba   oświadczyła   tylko,   że   odeszła   –   wyjaśnił   Szczurom.   – 

Pozostawiając Wolę.

– Jesteś pewien, że to jej dokładne słowa?
– Całkowicie. Tak, to było wtedy, gdy Wola tkwiła w gardle Suzy 

jako   żaba.   Powiedziała   coś   takiego:   „Wielka   Architektka   odeszła”   albo: 
„Potem Wielka Architektka odeszła”.

– Nigdy nie wspomniała, że Architektkę zabito lub zamordowano, a 

sprawcami są jej słudzy, Potomne Dni?

Arthur upuścił kieliszek, który właśnie wziął do ręki. Żurawinowy sok 

rozlał się po stole niczym krew, zagrażając papierom. Steward natychmiast 
rzucił się na ratunek i ściereczką osuszył blat.

– Co takiego? Nie! Wola wspomniała coś o decyzji odejścia albo że to 

był jej własny wybór. Nigdy nie było mowy o tym, że Architektka zginęła... 
Uważasz,  że Potomne  Dni ją zgładziły? Architektkę wszech rzeczy? Jak 
miałyby to uczynić?

– Niektóre autorytety utrzymują, że nie żyje lub powróciła do Nicości, 

co   na   jedno   wychodzi   –   wyjaśnił   Monckton.   –   Chcieliśmy   wiedzieć,   co 
powiedziała   ci   Wola,   bo   ona   zapewne   zna   prawdę   i   nie   kłamałaby 
Prawowitemu Dziedzicowi.

– Tego nie jestem pewien – zaprotestował Arthur. – Moim zdaniem 

kłamałaby, gdyby jej to było na rękę. Pierwsza Część Woli mawiała,  że 
niewiele   wie,   bo   jest   zaledwie   jedną   siódmą   całej   Woli.   Muszę   jednak 

background image

przyznać, że odkąd została Pierwszą Damą, zachowuje się tak, jakby zjadła 
wszystkie rozumy.

– Naprawdę sądzisz, że Wola mogłaby cię okłamać?
Arthur zastanawiał się przez chwilę. Nie przypominał sobie, by Wola 

kiedykolwiek okłamała go wprost, lecz nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że 
uczyniłaby to bez wahania, gdyby było to dla niej korzystne. Wola z całą 
pewnością   mogłaby   okłamać   go   przez   zatajenie   niektórych   spraw, 
nieinformowanie go o pewnych rzeczach, jeśli sam by nie zapytał.

–   Tak,   myślę,   że   tak   –   potwierdził.   –   Ale   tylko   wówczas,   gdyby 

uznała   to   za   celowe.   Choćby   po   to,   abym   zrobił   coś,   co   przystoi 
Prawowitemu Dziedzicowi.

–   To   ciekawe.   Żywiliśmy   nadzieję,   że   dowiemy   się   czegoś 

konkretnego   o   losach   Architektki,   lecz   najwyraźniej   nie   jest   to   jeszcze 
możliwe. Dziękujemy, Arthurze. Czy przygotowałeś trzecie pytanie?

– Wolałbym je zaoszczędzić na później, jeśli to możliwe. – Arthur nie 

chciał marnować trzeciego pytania, a musiał starannie przemyśleć wszystko, 
czego się dowiedział.

– Możesz tak zrobić – przytaknął Monckton. – Rzecz jasna oznacza 

to, że my również będziemy mieli pytanie dla ciebie.

–   To   zrozumiałe.   –   Arthur   przez   chwilę   siedział   w   milczeniu, 

układając   w   myślach   prowizoryczny   plan   postępowania.   –   Chciałbym 
rozesłać   jeszcze   kilka   innych   listów.   Czy   macie   butelkę   na   pokładzie 
„Mola”? Tego statku, wydobywającego co cenniejsze szczątki. Płynąłem na 
jego pokładzie.

–   Wątpię   –   odparł   OGoniasty.   Wyciągnął   z   kieszeni   niewielką 

książeczkę i przystąpił do jej wertowania. – Zajrzę do listy.

– Czy istnieje inny sposób  na przekazanie wiadomości  załodze tej 

jednostki?

– Sposobów jest wiele – powiedział Monckton. – Większość jednak 

opiera   się   na   magii,   a   nie   uprawiamy   magii   Domu,   z   wyłączeniem 
nawigacji. Jeśli Środowa Jutrzenka jeszcze tu jest, może w twoim imieniu 
przesłać wiadomość na statek. Jutrzenka dysponuje potężną mocą w obrębie 
Morza Granicznego.

– Chciałbym z nią porozmawiać – przyznał Arthur. – Powiedziała mi 

jednak, że ma ważne sprawy na głowie.

– Na pokładzie „Mola” nie mamy butelki ani też żadnego wysłannika 

– oznajmił OGoniasty. – Wyślę jednak kogoś, by sprawdził, czy Środowa 
Jutrzenka nadal pozostaje w Trójkącie.

Otworzył drzwi i szybko powiedział coś do Szczura, który czuwał za 

progiem.

background image

–   Magia...   –   mruknął   Arthur   i   nagle   przypomniał   sobie,   że 

Scamandros wsunął mu coś do kieszeni. Chłopak zamierzał przełożyć to do 
butów, aby tam było bezpieczne, lecz kompletnie o tym zapomniał. Czy go 
nie   zgubił?   Sięgnął   do   głębokiej   kieszeni   i   przez   moment   sądził,   że 
przedmiot  znikł. Dopiero po chwili zacisnął  palce na czymś chłodnym i 
metalicznym.

Nagle uświadomił sobie, że OGoniasty i Monckton przypatrują mu się 

z   zaciekawieniem,   szybko   więc   wyciągnął   rękę.   Szczury   wydawały   się 
godne   zaufania,   lecz   nie   musiały   wiedzieć   wszystkiego,   zwłaszcza   jeśli 
zamierzały handlować z nim informacjami. Arthur uznał, że powinien mieć 
w zapasie kilka tajemnic.

–   Czy   pozwolisz,   bym   wskazał   ci   drogę   do   kabiny?   –   spytał 

OGoniasty. – Podniesienie ciśnienia w kotłach potrwa około godziny, potem 
wyruszymy w drogę. Podróż rozpoczniemy wcześniej, jeśli będziemy mogli 
rozwinąć żagle. Bryza chwilowo nam nie sprzyja, lecz może się zmienić, 
wówczas szybciej dotrzemy do Portu Środy.

–   Dziękuję   –   odparł   Arthur.   Uznał,   że   obejrzy   podarunek   od 

Scamandrosa   na   osobności,   a   może   skorzysta   z   muszli   i   lusterka,   by 
sprawdzić, jak sobie radzi Liść.

– Zamieszkasz w mojej kajucie, wejście do niej jest naprzeciwko – 

wyjaśnił OGoniasty, a następnie otworzył drzwi i wskazał inne, po drugiej 
stronie korytarza. Musiała nastąpić zmiana warty, bo za progiem stał obcy 
Szczur, który odsunął się i zasalutował. Chłopiec pomyślał, że na szczurzym 
statku panuje znacznie większa dyscyplina niż na „Molu”.

Arthur ukłonił się strażnikowi, pokonał korytarz i wszedł do kabiny. 

Pomieszczenie okazało się mniejsze od pokoju, w którym przebywał do tej 
pory, nie miało więcej niż pięć metrów długości i cztery metry szerokości. 
Przy ściance działowej ujrzał złożoną koję, a obok biurko, przy którym stało 
krzesło.

Chłopiec usiadł i zdjął buty, by wydobyć z nich Atlas, zaproszenie od 

Środy, muszlę i lusterko. Wszystkie przedmioty przełożył do wewnętrznych 
kieszeni płaszcza, a potem wyciągnął metalowy podarunek od Scamandrosa.

Rzecz   przypominała   jajko   i   była   wykonana   ze   złota.   Z   boku 

przedmiotu sterczał mały, rzeźbiony uchwyt. Arthur szarpnął za niego, a 
wówczas jajko się otworzyło. Z jednej strony znajdował się zegarek o tarczy 
z kości słoniowej i cyfrach misternie zdobionych drobnymi szmaragdami. 
Wskazówki   zrobiono   z   łagodnie   świecącego,   niebieskiego   metalu.   Po 
drugiej   stronie   widniał   miniaturowy,   zaskakująco   wierny   portret   doktora 
Scamandrosa. Gdy Arthur wpatrywał się w podobiznę, tatuaże na twarzy 
doktora nagle się poruszyły, a bladobłękitne niebo w tle znikło. W jego 

background image

miejscu pojawiły się kłęby ciemnego dymu i słabo oświetlone postaci, zajęte 
walką   lub   tańcem.   Doktor   odwrócił   głowę,   jakby   chciał   się   obejrzeć   za 
siebie.

Arthur odetchnął głęboko, a Scamandros wbił w chłopca niespokojny 

wzrok.

–   Arthurze!   –   zapiszczała   drobna   postać,   której   głos   z   trudem 

przebijał   się   przez   kakofonię   wrzasków,   krzyków,   wybuchów   i 
dźwięczącego metalu. – Pomocy! Podaj mi rękę!

Chłopiec bez zastanowienia dotknął miniaturki palcem. Natychmiast 

coś go złapało i wciągnęło do środka jajka najpierw jeden jego palec, potem 
pozostałe, a na koniec całą rękę. Arthur poczuł, że ktoś – lub coś – chwyta 
go   z   całej   siły.   Ogarnięty   paniką   gwałtownie   szarpnął   rękę,   aby   się 
oswobodzić.

Miał wrażenie, że podnosi ogromny ciężar. Poczuł, jak napinają mu 

się ścięgna w łokciu i ramieniu, zupełnie jakby lada moment miały popękać. 
Odchylił się i zaparł nogami o ścianę, ciągnąc z całej siły. Nagle, zupełnie 
nieoczekiwanie, przewrócił się na plecy, a obok niego spoczął na podłodze 
doktor Scamandros.

– Zamknij zegarek! – zaskrzeczał. – Zamknij zegarek!
Arthur   skoczył   gwałtownie,   a   gdy   pośpiesznie   wyciągał   rękę   do 

urządzenia,   usłyszał   dziwny   świst   i   ze   środka   zegarka   wytrysnął   długi, 
oleisty płomień, który trafił w żelazny sufit kabiny. Płomienie opaliły nieco 
farbę i momentalnie wypełniły pomieszczenie krztuszącym dymem.

Chłopiec zadowolony, że ma na dłoniach rękawice, szybkim ruchem 

zamknął zegarek. Oleisty płomień znikł, ale pozostawił po sobie mnóstwo 
dymu. Arthur zaniósł się kaszlem i pocierając oczy, otworzył drzwi oraz 
iluminator, aby przewietrzyć kabinę. Spojrzał na Scamandrosa, który wciąż 
spoczywał na podłodze.

– Doktorze, nic ci nie jest? Skąd się tu wziąłeś? I w jaki sposób?
–   Tylko   nabieram   sił   –   sapnął   Scamandros.   –   Lordzie   Arthurze, 

skontaktowałeś   się   ze   mną   w   wyjątkowo   stosownym   momencie.   Niech 
będzie pochwalona Architektka za to, że przeczucie nakazało mi wręczyć ci 
transferowy zegarek.

– Transferowy zegarek?
–   Tak   jest,   to   jedna   z   moich   prac   zaliczeniowych   na   studiach.   – 

Scamandros   usiłował   się   pozbierać,   lecz   zaplątał   się   w   ogony   żółtego 
szynela i wstał dopiero wtedy, gdy Arthur podał mu dłoń. – Sądziłem, że 
dzięki   zegarkowi   zamienimy   ze   sobą   słowo,   ale   transfer   okazał   się   jak 
najbardziej wskazany.

– Dlaczego? Co się stało z „Molem” i ze wszystkimi?

background image

–   „Mól”   został   wzięty   –   oznajmił   Scamandros   ze   spuszczonym 

wzrokiem. – Zajął go pirat Złocień.

– Co takiego... ?
Arthur nie dokończył, gdyż na korytarzu rozległy się krzyki: „Pożar!”, 

a   parę   sekund   później   do   kajuty   wparowało   kilka   Szczurów   marynarzy, 
objuczonych wiadrami i sikawką. Na szczęście ciśnienie wody okazało się 
mizerne i z wylotu węża tylko sączył się cienki strumyk.

– Gdzie się pali? – wrzasnęła Szczurzyca, która wpadła pierwsza.
– Ogień ugaszony – pośpieszył z zapewnieniem Arthur. – Nie warto 

się nim przejmować.

– A to kto? – zapytała Szczurzyca podejrzliwie, wlepiając wzrok w 

umorusanego,   zaskakująco   niskiego   Rezydenta   w   żółtym   szynelu,   który 
pojawił się w nader tajemniczy sposób.

Doktor  Scamandros  ukłonił  się,   ale  nie  uśpił  czujności  marynarza. 

Zwierzę   się   rozejrzało,   aby   sprawdzić,   czy   nie   przeoczyło   jakiegoś 
płomienia, potem skinęło Arthurowi głową i wycofało się.

– Proszę pozostać w kabinie, wasza lordowska mość – oświadczyła 

Szczurzyca. – Idę po dowódcę wachty – dodała i zamknęła za sobą drzwi.

Arthur nie był pewien, co się teraz stanie.

background image

Rozdział 18

Po chwili ktoś zastukał do drzwi. Arthur otworzył i na progu ujrzał 

OGoniastego   z   szablą   w   garści.   Za   jego   plecami   tłoczyło   się   pół   tuzina 
Szczurów, chronionych kirysami i hełmami, zbrojnych w krótkie kusze lub 
przycięte piki abordażowe.

– Masz gościa, lordzie Arthurze? – spytał OGoniasty uprzejmie, nie 

odrywając chłodnego spojrzenia od Scamandrosa, który siedział na krześle i 
przykładał do czoła żółtą jedwabną chustkę.

– Tak, doktora Scamandrosa z „Mola” – wyjaśnił Arthur. – Przybył 

przez transferowy zegarek.

– Czy jesteś pewien, że to naprawdę doktor Scamandros? – dopytywał 

się   OGoniasty.   –   Możliwe,   że   mamy   tu   Niconia,   który   przybrał   postać 
twojego   znajomego.   Transfery   można   przechwytywać   lub 
przekierunkowywać.

Chłopiec popatrzył na Scamandrosa uważniej niż dotąd. Doktor z całą 

pewnością wyglądał tak samo...

–   Naprawdę   jestem   doktorem   Scamandrosem!   –   zaprotestował 

Rezydent słabym głosem.

– Udowodnij – zażądał OGoniasty.
–  Szczury!  Nigdy   nie  wierzycie  nikomu   na  słowo   –  poskarżył  się 

Scamandros.   –   Skoro   koniecznie   musisz   ujrzeć   dowód,   oto   kilka 
dokumentów.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni szynela i wyciągnął cienką, skórzaną 

teczkę na dokumenty, przewiązaną różową wstążką. Rezydent rozwiązał ją i 
wyjął   ze   środka   pergamin,   który   wręczył   porucznikowi   OGoniastemu. 
Szczur uważnie obejrzał dokument. Arthur nie widział, co dokładnie jest na 
nim   napisane,   lecz   przelotnie   dostrzegł   trójwymiarowy   portret   doktora 
Scamandrosa,   który   się   poruszał   i   obracał.   Pod   podobizną   przesuwał   się 
pasek z tekstem.

– To tylko studencka legitymacja, wydana przez Zastępcę Dziekana 

Szkoły   Magii   w   Wyższym   Domu   –   zauważył   OGoniasty.   –   Jeśli   ten 
dokument nie jest fałszywy, to co robisz na Morzu Granicznym?

–   Do   niedawna   piastowałem   funkcję   Zaklinacza   Nawigatora   na 

pokładzie okrętu „Mól” – wyjaśnił Scamandros.  – Pozostawałem na tym 
stanowisku   przez   kilka   tysięcy   lat   i   dodam,   że   dawało   mi   ono   pełną 
satysfakcję. Na potwierdzenie swoich słów mogę przedłożyć list od kapitana 
Kotapoduchy.

background image

Wręczył OGoniastemu złożoną kartkę papieru, którą Szczur również 

starannie przeczytał.

– Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co cię sprowadziło na Morze 

Graniczne? – spytał.

Po policzkach Scamandrosa przetoczyły się tatuażowe burze, a palce 

zadrżały mu z irytacji.

– To nie twoja sprawa, młody Szczurze!
–   Wszedłeś   na   pokład   bez   pozwolenia   –   oświadczył   OGoniasty 

ponuro. – Jeśli nie odpowiesz na moje pytania, będziemy zmuszeni...

– To mój gość! – wtrącił się Arthur. – Można powiedzieć, że... sam go 

wprowadziłem na pokład.

Scamandros   z   rezygnacją   machnął   ręką.   Burze   na   jego   policzkach 

ustąpiły, a wytatuowane tam okręty spokojnie zarzuciły kotwice. Na czole 
zajaśniało słońce, które zaczęło zielenieć, powoli zbliżając się do prawego 
ucha.

–   Mniejsza   z   tym,   lordzie   Arthurze.   Powszechnie   wiadomo,   że 

Szczury nie spoczną, dopóki nie wetkną nosa w cudze sprawy i tajemnice. 
Przybyłem   na   Morze   Graniczne,   aby   znaleźć   swoje   końcowe   prace 
egzaminacyjne, które podobno zaginęły, nim zdołano wystawić mi stopnie. 
Uznałem,   że   jeśli   je   odnajdę   i   przekażę   do   rzetelnej   oceny,   wówczas 
otrzymam   tytuł   naukowy   i   ponownie   zostanę   dopuszczony   do   uczonych 
środowisk Wyższego Domu. Teraz rozumiem, że moje nadzieje były płonne. 
Podejrzewam, że moje prace w gruncie rzeczy nigdy nie zginęły i dlatego 
nie pojawią się ponownie w Morzu.

–   Te   słowa   potwierdzają   twoją   tożsamość   –   przyznał   OGoniasty. 

Następnie ukłonił się i dodał: – Lubimy mieć pewność, kogo gościmy na 
statku, doktorze. Tak się składa, że twoja „tajemnica” była nam już znana. 
Jeśli   lord   Arthur   zechce   potwierdzić,   że   jesteś   jego   gościem,   z   radością 
powitamy cię na pokładzie „Rattusa Navisa IV”.

–   Potwierdzam,   że   doktor   Scamandrus   jest   moim   gościem   –   rzekł 

Arthur. – Zresztą i tak miałem nadzieję, że uda mi się go skłonić do udziału 
w mojej... ekspedycji.

–   W   ekspedycji?   –   powtórzył   Scamandros.   –   Hm,   gdybym   mógł 

najpierw   dostać   filiżankę   herbaty   oraz   ciastko,   śmiem   twierdzić,   że 
niewielka ekspedycja byłaby mile widziana...

–  Zanim  na nią  wyruszymy,  musimy   dostać  się  do Portu Środy  – 

dodał chłopiec. – Będziesz miał kilka dni na odzyskanie sił, doktorze.

– Wybornie! – rozpromienił się Scamandros i powiódł wzrokiem po 

kajucie. – Czy mógłbym wyciągnąć się na tej koi? Trochę mi słabo...

– Chyba tak – powiedział chłopiec. – Chciałbym tylko wiedzieć, co 

background image

się stało z „Molem”. Czy... ktoś zginął? Czy Spalony Słońcem nie ucierpiał?

– Wszyscy trafili do niewoli – westchnął doktor Scamandros ponuro, 

wdrapując   się   na   koję.   Popatrzył   na   swój   brzuch   i   starannie   zasłonił   go 
szynelem. – Wszyscy, którzy przeżyli. Spalony Słońcem? Sam nie wiem. 
Panował   potworny   zamęt.   Wszędzie   kłęby   dymu,   a   na   dodatek   Złocień 
rzucił zaklęcie, które sprawiło, że deski zaczęły nas kąsać w kostki. Kapitan 
i   pan   Zgodniak   wycofali   się   do   głównej   kajuty,   podczas   gdy   Spalony 
Słońcem kierował obroną. Cała burta armat „Dreszcza” z bliskiej odległości 
wystrzeliła salwę szrapneli, które przeorały pokład, i po chwili wszędzie 
zaroiło   się   od   piratów.   Pobiegłem   na   forpik   z   zamiarem   wskoczenia   do 
wody, kiedy usłyszałem dzwonek mojego transferowego zegarka...

–   Ale   skąd   Złocień   wiedział,   gdzie   jesteście?   Czy   „Mól"   nadal 

znajdował się na plaży?

– Na plaży? Nie, skąd. Pozostawaliśmy tam tylko przez dwa tygodnie, 

choć dla Spalonego Słońcem było to  o  tydzień za długo, rzecz jasna. Gdy 
naprawiliśmy statek, wyruszyliśmy z powrotem na Morze Graniczne. Wtedy 
właśnie   dopadł   nas   Złocień.   „Dreszcz"   czekał   dokładnie   tam,   gdzie 
przekroczyliśmy   Pas   Burz.   Nie   mam   pojęcia,   jak   Złocieniowi   udało   się 
dowiedzieć,   którędy   wpłyniemy   na   Morze   Graniczne.   Nienawidzę   go   i 
gardzę nim jako piratem, to oczywiste, niemniej muszę pochylić czoło przed 
jego sztuką magiczną.

– Przebywaliście na plaży przez dwa tygodnie? Przecież od naszego 

rozstania minęło zaledwie kilka godzin.

– Czas płynie naprawdę w Domu...
– ... a błądzi gdzie indziej – dokończył Arthur. Myślał o powrocie do 

domu, zanim ktoś zacznie za nim tęsknić. – Ale różnica jest ogromna.

–   Bywały   większe   –   zauważył   Scamandros.   –   Kiedyś  opuściliśmy 

Dom na okrągły rok, a wróciliśmy zaledwie kwadrans później. Nie zdążyła 
ostygnąć herbata w imbryku, który zostawiłem na stoliku w kącie kawiarni 
U Ciotuni Sally w Porcie Środy Muszę przyznać, że to potrafi wyprowadzić 
z równowagi. A teraz powiedz mi, lordzie Arthurze, cóż to za ekspedycję 
planujesz?

–   To   będzie   bardzo   trudna   wyprawa   –   zaczął   Arthur   ostrożnie.   – 

Problemy już się mnożą. Zamierzam przedostać się do sekretnej przystani 
Złocienia i coś mu ukraść. Teraz jednak sądzę, że powinienem spróbować 
także uwolnić pozostałych przy życiu członków załogi „Mola".

– Lordzie Arthurze, to nie byłoby rozsądne posunięcie – przestrzegł 

go   OGoniasty.   –   Naszym   zdaniem   masz   niewielką   szansę   dokonania 
infiltracji w celu odnalezienia i odzyskania poszukiwanego przedmiotu. Ta 
szansa   drastycznie   się   zmniejszy,   jeśli   podejmiesz   także   próbę 

background image

oswobodzenia niewolników.

– Sam się o tym przekonam – oświadczył Arthur uparcie. – Co o tym 

sądzisz, doktorze? Czy mogę liczyć na twoje wsparcie?

– Rzecz jasna, pozostaję do usług, lordzie Arthurze – zadeklarował 

Scamandros.   –   Czy   mogę   spytać,   gdzie   się   znajduje   osławiona   sekretna 
przystań kapitana Złocienia?

– Wewnątrz Utopionej Środy...
Arthur   nie   skończył,   kiedy   głowa   Scamandrosa   niespodziewanie 

opadła do tyłu i grzmotnęła o poduszkę.

– Doktorze?
OGoniasty podszedł do łóżka, popatrzył na Rezydenta i podniósł mu 

powiekę.

– Stracił przytomność – oświadczył i poruszył wąsami. Jego wzrok 

padł   na   środek   tułowia   leżącego.   Sięgnął   pod   szynel   doktora,   a   gdy 
wyciągnął łapę, ujrzał na niej plamy niebieskiej krwi.

– Pędem po pana Yongtina! – warknął do jednego z marynarzy.
– Wszystko z nim w porządku? – zaniepokoił się Arthur.
– Podziurawiony szrapnelami  – wyjaśnił OGoniasty. – Dziwne, że 

palto jest całe... Nie pomyślałbym, że mógłby zemdleć wyłącznie z powodu 
tych ran. Przecież jest Rezydentem. , .

Pochylił się niżej i przez chwilę węszył intensywnie, aż mu się wąsy 

zatrzęsły.   Po   chwili   odsunął   się   gwałtownie   i   otarł   pysk   czystą,   biała 
chustką.

–   Zatrucie   Nicością   –   obwieścił.   –   Złocień   musiał   dłubać   przy 

szrapnelach. Nie mam pojęcia, jak je zespolił...

Urwał,   kiedy   do   kajuty   wbiegł   wysoki,   łaciaty   Szczur   w   długim 

fartuchu na surducie i natychmiast zbliżył się do doktora Scamandrosa, po 
drodze   odpychając   OGoniastego,   który   stał   mu   na   drodze.   Obwąchał 
Rezydenta,   otworzył   małą   walizkę   i   przystąpił   do   wyciągania   ze   środka 
rozmaitych instrumentów, między innymi sporych kleszczy, które położył 
na stole.

–   Muszę   wyciągnąć   z   niego   ołów   przetkany   Nicością   –   wyjaśnił 

Szczur. – OGoniasty, opróżnij kabinę, żebym miał spokój.

–   Pan   Yongtin   –   wyszeptał   OGoniasty,   wyprowadzając   Arthura   z 

pomieszczenia i wiodąc go korytarzem do dużej kajuty, w której wcześniej 
chłopiec spotkał się z komandorem Moncktonem. – Pierwszorzędny lekarz, 
ale niezbyt rozmowny.

– Czy... czy doktor Scamandros umrze? – spytał Arthur.
–   Zapewne   nie   –   odparł   OGoniasty.   –   Zabicie   Rezydenta   nie   jest 

prostą sprawą. Zależy, czy Yongtin wydobędzie Nicość, zanim ranny zdąży 

background image

się zbytnio rozpuścić pod jej wpływem. Przez pewien czas będzie jednak 
osłabiony, raczej więc nie należy liczyć na jego udział w ekspedycji.

–   Mam   nadzieję,   że   wydobrzeje   –   westchnął   Arthur.   Ogarnęły   go 

lekkie wyrzuty sumienia,  bo chciał wyzdrowienia Scamandrosa  nie tylko 
dlatego, że dobrze mu życzył, lecz także z powodu wyprawy.

– Zaprowadzę cię do innej kajuty – zaproponował OGoniasty. – Może 

powinieneś nieco odpocząć, jeśli potrafisz. Już dawno temu odkryliśmy, że 
choć sen nie jest absolutnie niezbędny w Domu, to półśmiertelnicy i my, 
śmiertelnicy, jesteśmy pogodniejsi, jeśli damy szansę odetchnąć zmęczonym 
ciałom i umysłom.

– Odpoczynek dobrze by mi  zrobił – przyznał Arthur. – Najpierw 

muszę jednak załatwić pewną sprawę, a do tego jest mi potrzebny ktoś, kto 
będzie nade mną czuwał. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, możesz podjąć 
się tego zadania.

Gdy weszli do innej kajuty, Arthur pokrótce wyjaśnił OGoniastemu 

istotę obserwacyjnego zaklęcia, przygotowanego przez Scamandrosa po to, 
by   chłopiec   mógł   sprawdzać,   czy   Liść   dobrze   się   miewa.   Arthur 
zademonstrował Szczurowi lusterko i muszlę.

–   Nie   mogę   osobiście   nad   tobą   czuwać   –   wyjaśnił   OGoniasty.   – 

Ostatecznie jestem kapitanem tego statku. Wyznaczę jednak kogoś godnego 
zaufania, przyjdzie tu za parę minut.

Sprawiał wrażenie lekko urażonego.
–   Ojoj   –   mruknął   Arthur   pod   nosem,   kiedy   Szczur   wyszedł. 

Najwyraźniej   nie   należało   prosić   dowódcy   statku   o   wykonanie   tak 
prozaicznej czynności, jak pilnowanie pasażera zapatrzonego w lusterko.

Zgodnie z zapowiedzią kapitana, kilka minut później ktoś zapukał do 

drzwi. Arthur otworzył znajomemu Szczurowi.

–   Starszy   mat   działonowy   Watkingle   –   powiedział,   gdy   Szczur 

zasalutował i nabrał powietrza, by się przedstawić.

– A niech mnie! Zapamiętałeś, wasza lordowska mość.
– Dziękuję, że tak szybko przyszedłeś – dodał Arthur. – Czy kapitan 

wyjaśnił ci, co masz robić?

– Mam stać na straży, gdy ty, wasza lordowska mość, będziesz się 

zajmował  magią – odparł Watkingle i poklepał szablę u boku. – A jeśli 
twoje oczy zżółkną albo zaczniesz się dziwnie zachowywać czy wygadywać 
osobliwości, to wtedy trzasnę cię w czerep rękojeścią tej tu szabli.

– Hm, to niezupełnie... – zaczął Arthur, lecz wzruszył ramionami i 

skinął głową.

Pomyślał, że jeśli jego oczy pożółkną i zacznie wygadywać coś bez 

sensu, to faktycznie cios w głowę będzie najskuteczniejszy.

background image

Słońce   albo   światło,   emitowane   ze   sklepienia   Morza   Granicznego, 

wpadało   przez   iluminator.   Arthur   usiadł,   wyjął   lusterko,   ustawił   je   pod 
odpowiednim kątem do światła i przyłożył muszę do ucha.

Znowu zaczął myśleć o Liść. W jego umyśle pojawiło się kilka wizji. 

Przypomniał sobie, jak ujrzał ją po raz pierwszy, kiedy nie chciała biegać 
razem z bratem, Edem. Potem w jej domu, gdy Sponiewierak przedzierał się 
przez drzwi wejściowe.

Te obrazy na krótko pojawiały się na powierzchni lustra, które nagle 

pociemniało.   Arthur   usłyszał,   jak   zmienia   się   szum   wewnątrz   muszli. 
Usłyszał   stukot   kroków,   potem   syk   zapalanej   zapałki.   Obraz   w   lusterku 
nagle pojaśniał, mrok ustąpił.

Chłopiec ujrzał bladą dłoń, która przysuwała zapałkę do lampy. Po 

chwili knot się zapalił, rozjaśniając niewielką przestrzeń na statku. Nie była 
to cela, w której wcześniej siedziała Liść, chociaż sufit znajdował się na 
wysokości zaledwie metra dwudziestu. Pomieszczenie okazało się długie i 
wąskie.

Liść była w środku. Wyglądała zupełnie inaczej niż ostatnio. Miała 

włosy przewiązane niebieską bandanką, nosiła koszulę w niebieskie pasy i 
czarne spodnie, a końce cholew jej marynarskich butów marszczyły się na 
kolanach.   Nawet   w   tak   migotliwym   świetle   Arthur   wyraźnie   widział,   że 
dziewczyna ma znacznie ciemniejszą skórę niż poprzednio, spaloną na brąz 
przez jakieś nieziemskie słońce.

Wraz z nią w pomieszczeniu przebywał podobnie ubrany chłopak. To 

on zapalił lampę, która teraz wisiała na haku pod sufitem.

– Nie rozumiem, czemu mamy się bić, Albercie – westchnęła Liść. – 

Tak sobie myślę, że to głupie. W końcu przecież dobrze się dogadujemy.

– To zwyczaj – odparł Albert ze smutkiem. – Też nie chcę się bić, ale 

kapitan   powiedział,   że   musimy.   „Chłopcy   pokładowi   zawsze   się   biją   – 
mówił. – A panna Liść jest na pokładzie od miesiąca bez jednej bijatyki. 
Zajmij   się   tym,   bo   oboje   dostaniecie   po   dwadzieścia   solidniaków   na 
dwunastofuntówce”.

– Co?
– Dwadzieścia uderzeń laską Rondla na jednej z armat – wytłumaczył 

jej   Albert,   podwijając   rękawy.   –   To   bolałoby   znacznie   bardziej   niż 
cokolwiek, co możesz mi zrobić.

– Usiłujesz wyprowadzić mnie z równowagi – zauważyła Liść. Nie 

kłopotała   się   podwijaniem   rękawów   i   tylko   oparła   się   o   wygiętą, 
wewnętrzną   rozporę.   –   Nic   z   tego.   Uczyłam   się   psychologii.   Wiem,   co 
zamierzasz.

– I to chyba wszystko, co wiesz – mruknął Albert, choć w jego głosie 

background image

brakowało zapału. – Zmęczyło mnie bezustanne uczenie cię codziennych 
rzeczy, które już powinnaś umieć.

– Takich, jak różnica między gaflem bezana a reją marsla bezana? – 

parsknęła Liść. – Jakby to mogło mi się przydać po powrocie do domu.

– Ciągle powtarzam ci, że nie wracasz do domu – burknął Albert. – 

Takie rzeczy się nie zdarzają, i tyle. Równie dobrze możesz się pogodzić z 
myślą,   że   jesteś   jednym   z   dzieci   Szczurołapa,   a   przynajmniej   nie   jesteś 
lepsza.

– Arthur mnie znajdzie – oświadczyła dziewczyna. – Jest Mistrzem 

Niższego Domu i w ogóle. Prędzej czy później wrócę do domu.

– Jasne, a Rondel da nam dodatkowy budyń śliwkowy za dobrą robotę 

– prychnął Albert. Nagle rzucił się przed siebie i rąbnął Liść w twarz.

– Au! Co, cholera...
Albert ponownie się na nią rzucił, ale gdy tym razem wyprowadził 

cios, Liść wykonała wielokrotnie ćwiczony unik w bok i lewą dłonią oraz 
prawą   ręką   unieruchomiła   jego   ramię.   Następnie   szybko   się   obróciła   i 
posłała Alberta na ścianę.

Chłopak   rąbnął   o   deski   statku.   Zamiast   jednak   dać   za   wygraną, 

odwrócił się i ponownie uderzył dziewczynę, tym razem w brzuch. Liść 
upadła na plecy, z trudem chwytając powietrze.

– To chyba wystarczy. – Chłopak wierzchem dłoni otarł zakrwawiony 

nos.   –   Kapitan   będzie   zadowolony,   jak   zobaczy   krew,   a   jeśli   jeszcze 
postarasz się pochodzić zgięta wpół przez godzinę lub dwie...

–   Pewnie   będę   musiała,   tłumoku   –   warknęła   Liść.   –   Wystarczyło 

powiedzieć, że potrzebujesz tylko rozbitego nosa.

– Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli to ty będziesz miała rozbity nos – 

westchnął. – Nie miałem pojęcia, że umiesz się bić. Co to za zapaśnicza 
sztuczka?

–   Dżudo.   –   Liść   wyprostowała   się   i   odetchnęła   głęboko.   –   Znam 

jeszcze inne, więc lepiej uważaj.

–   Teraz   znowu   możemy   się   przyjaźnić   –   oświadczył   Albert   i 

wyciągnął   rękę.   –   Przez   jakieś   trzy   miesiące,   do   czasu,   gdy   kapitan 
postanowi, że powinniśmy się bić. Chyba że zabierzemy nowych chłopców 
pokładowych. Albo zafundują nam czyszczenie między uszami i będziemy 
musieli zacząć wszystko od nowa.

– Czyszczenie między uszami? To nie brzmi zachęcająco – odparła 

Liść, gdy podawali sobie dłonie.

– Bo to nic przyjemnego. W sumie to dziwna sprawa, jak teraz o tym 

myślę. Na całym Morzu Granicznym panuje bałagan, no bo Środa zmieniła 
się w wielgachne rybsko, ale pranie między uszami nadal jest regularnie 

background image

przeprowadzane. Zawsze pojawia się ktoś, kto to robi, co kilkadziesiąt lat. 
Nigdy o tym nie myślałem. Nie wiem, czemu komuś się chce. W sumie 
jesteśmy przecież tylko bachorami Szczurołapa.

–   Spytam   Arthura   –   orzekła   Liść.   –   Chcę   wiedzieć,   dlaczego 

Szczurołap was tutaj ściągnął. I Szczury w Wyproście.

Albert wzruszył ramionami.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.  Za dużo roboty. Właśnie, 

lepiej zbierajmy się na górę, zanim krew przestanie mi lecieć z nosa.

Opuścił lampę i zdmuchnął płomień. Arthur słuchał, jak chłopak ją 

odwiesza. Potem rozległ się cichy odgłos ich kroków. Zamierzał oderwać 
wzrok od lusterka, kiedy zza ramki wdarł się wąski strumień światła, na 
którego tle pojawiły  się  sylwetki Liść i Alberta. Kiedy  otworzyli właz i 
ruszyli   do   wyjścia,   z   góry   dobiegały   donośne   krzyki   wielu   osób.   W 
rozgardiaszu   Arthur   dopiero   po   kilku   sekundach   rozpoznał   pojedyncze 
słowa.

– Szybko na stanowiska!
– To „Dreszcz”!
Gdy Arthur usłyszał wołanie, lusterko przesłoniła osobliwa, czerwona 

plama, niczym purpurowy olej, który rozlał się po wodzie. Ciemny obraz 
wnętrza   „Latającej   Modliszki”   został   zastąpiony   obiektem   oświetlonym 
przez nieznośnie jaskrawe, zielonkawe słońce, tak przenikliwe, że Arthur 
musiał zmrużyć oczy.

–   Noś   sobie   rękawice   –   zabrzmiał   głos,   dobiegający   z   głębi 

oślepiającego światła. – I tak widzę ślad mojej Czerwonej Dłoni!

background image

Rozdział 19

Arthur usiłował odwrócić wzrok, lecz niewidzialna siła unieruchomiła 

mu głowę i zmusiła go do spoglądania w lusterko.

– Przybędziesz do mnie – rozkazał głos w świetle. Brzmiał niewiele 

głośniej niż szept, lecz odbijał się echem w umyśle Arthura. – Wyciągnij do 
lustra dłoń w czerwieni.

Palce   chłopca   drgnęły.   Poczuł,   jak   suną   po   tafli   zwierciadełka, 

całkowicie niezależne. Cała dłoń gotowa była zanurzyć się w otoczonym 
srebrną   ramką   szkle.   Przez   na   wpół   przymknięte   oczy   Arthur   ujrzał 
wyłaniającą   się   ze   światła   twarz.   Oblicze   kojarzyło   się   z   gębą   starego, 
poparzonego trupa z bagien.

–   Okradłeś   Złocienia,   teraz   za   to   zapłacisz   –   wysyczało.   Arthur 

zrozumiał, że ma przed sobą samego pirata, o fizjonomii zrujnowanej przez 
czary i zdeformowanej Nicością. – Sięgnij do lustra!

– Nie! – wrzasnął Arthur. Nie mógł zamknąć oczu, lecz udało mu się 

odwrócić głowę i odsunąć od siebie muszlę. Mimo to głos Złocienia nie 
milkł, bezustannie szepcząc w umyśle chłopca.

– Zapłacisz... sięgnij do lustra... sięgnij do lustra...
Arthur   poczuł   w   głowie   przenikliwy   ból   –   głos   ucichł.   Chłopiec 

zamrugał kilka razy i w ostatniej chwili zdołał unieść ręce, aby zasłonić się 
przed następnym ciosem, który Watkingle zamierzał po raz drugi zadać mu 
głowicą szabli.

– Nie! Dość! Nic mi nie jest!
Szczur opuścił szablę.
–   Nie   byłem   pewien,   czy   rąbnąłem   dość   mocno   –   oświadczył.   – 

Pomyślałem, że zacznę od lekkiego puknięcia, jakbym stukał w stół, żeby 
zamówić kolejkę.

– Dziękuję – mruknął Arthur i pomacał się po guzie na czubku głowy. 

Ogarnęła go lekka fala mdłości, przełknął ślinę. Uznał, że to objaw choroby 
morskiej.

– Wrzeszczałeś cicho – zauważył Watkingle. – Słowo daję, przeszły 

mnie ciarki.

–   Mnie   też   –   odparł   chłopiec.   Usiadł   i   rozejrzał   się,   usiłując   nie 

myśleć o chwilowych zawrotach głowy. Lusterko leżało na podłodze, przez 
jego środek przebiegało wielkie pęknięcie. Zmiażdżona muszla spoczywała 
pod stopą chłopca.

W   kącie   kajuty   paliła   się   umocowana   na   stałe   lampa   gazowa,   za 

background image

iluminatorem panowały ciemności. Statek wibrował cichym, jednostajnym 
pomrukiem,  a w oddali słychać było łomot,  zupełnie jakby ktoś walił w 
worek bokserski, niezgodnie z rytmem lekkiego kołysania się statku.

– Jak długo patrzyłem w lusterko?
– Od czterech szklanek popołudniowej wachty do sześciu szklanek 

pierwszej – wyjaśnił Watkingle. – Dziewięć godzin, mniej więcej.

– Myślałem, że minęło kilka minut. Chyba byli daleko w Poślednich 

Królestwach. Ciekawe, gdzie...

Arthurowi   łomotało   w   głowie   i   miał   obolałe   gardło,   zapewne   z 

powodu  cichych  wrzasków,   wspomnianych  przez  Watkingle’a. Ponownie 
zadrżał na wspomnienie upiornie poparzonej twarzy Złocienia i jego szeptu.

Nie myśl o Złocieniu, przykazał sobie. Zastanów się, co dalej robić.
–   „Latająca   Modliszka”   miała   stać   się   celem   ataku   „Dreszcza”   – 

powiedział głośno, cały czas rozmyślając.

– „Modliszka”? – zdziwił się Watkingle. – To będzie nielicha walka. 

„Modliszka”  jest  liniowcem.   Piraci  zwykle  nie atakują  liniowców.  Mogą 
wygrać, ale solidnie oberwą.

– Złocień już zdobył „Mola” – oznajmił Arthur. – Teraz wyruszył na 

„Modliszkę”. Ciekawe, czy...

Wie, że mam coś wspólnego z tymi dwiema jednostkami, pomyślał 

Arthur i ponownie przeszły go ciarki. Mocą swojej magii dostrzegł związek. 
Jestem naznaczony jego Czerwoną Dłonią, patrzy na mnie. Nigdy mu nie 
ucieknę. Nigdy...

–   Dość!   –   krzyknął   i   tupnął   zdrową   stopą.   Tracił   kontrolę   nad 

własnym umysłem.

– Dość czego, wasza lordowska mość? – zapytał Watkingle.
–   Mniejsza   z   tym.   –   Zmusił   się   do   pohamowania   podszeptów 

narastającego lęku. Zamierzał uderzyć pierwszy, a gdy uwolni Wolę i Trzeci 
Klucz, wówczas bez trudu rozprawi się ze Złocieniem. Chyba. Niemal na 
pewno...

– Czy porucznik OGoniasty śpi? – spytał.
– Kapitan OGoniasty – poprawił chłopca Watkingle.
– To nie jego wachta, ale mogę go obudzić, jeśli sprawa jest pilna.
– Nie, chyba nie ma potrzeby go zrywać z łóżka – westchnął Arthur. 

Rozmasował sobie skroń palcami, tak jak to robiła jego mama. Liczył na to, 
że w ten sposób odpędzi ból głowy. – Co złego w tym, że nazywam go 
porucznikiem? Komandor tak się do niego zwraca.

– Służy w randze porucznika – wytłumaczył Watkingle. – Lecz jest 

kapitanem tego statku, więc na pokładzie zawsze trzeba do niego mówić 
„kapitanie”.   Tylko   wyższe   rangą   Szczury,   rozmawiające   o   sprawach   nie 

background image

związanych z jednostką, mogą używać innych tytułów. Czy to zrozumiałe?

Arthur  pokręcił  głową.  Nie   potrafił   się  skupić   na  takich  dziwnych 

detalach.

– Na wszelki wypadek będę zawsze mówił o nim „kapitan”. Chyba 

powinienem się zdrzemnąć.

– Na twoim miejscu właśnie tak bym postąpił, wasza lordowska mość 

– zgodził się  Watkingle. – Śpij, kiedy  możesz,  taką mam zasadę.  Skoro 
kapitan rozkazał mi pełnić przy tobie straż, dla twojego własnego dobra, to 
może wyciągnę się tutaj na podłodze, jeśli nie masz nic przeciwko temu?

– Zapraszam. – Arthur położył się na koi. Był pewien, że i tak nie 

zaśnie.   Zbyt   wiele   pomysłów   krążyło   mu   po   głowie,   zbyt   wiele   lęków 
ściskało   mu   żołądek.   Trapiły   go   przeróżne   troski:   przejmował   się   Liść, 
Scamandrosem,   Spalonym   Słońcem,   załogą   „Mola”   i   szaleństwem 
kierowania łodzi podwodnej w paszczę monstrualnego wieloryba...

Arthur   drgnął,   budząc   się   raptownie.   Przez   iluminator   ponownie 

wpadały strumienie słońca. Watkingle siedział oparty o drzwi, z ogonem na 
kolanach. Najwyraźniej spał. Kiedy jednak Arthur uniósł się na koi, Szczur 
otworzył oko i energicznie poruszył ogonem.

– Która godzina? – spytał Arthur.
–   Tuż   po   czterech   szklankach   przedpołudniowej   wachty   – 

odpowiedział Watkingle. Wstał, poprawił koszulę i otrzepał z bryczesów 
okruchy oraz resztki sera.

– Która to w normalnych godzinach?
– Dziesiąta rano.
Chłopiec przetarł oczy. Nadal był nieprawdopodobnie senny.
– Więc spałem jedenaście godzin?
– Nie – zaprzeczył Szczur. – Spałeś przez ostatnie cztery dni.
– Cztery dni! To... niemożliwe – wymamrotał Arthur. – Wykluczone.
– Kapitan kazał panu Yongtinowi rzucić na ciebie okiem, kiedy nie 

obudziłeś się pierwszego ranka – wyjaśnił Watkingle i przesunął się nieco, 
nerwowo poruszając ogonem. – Orzekł, że to z powodu magicznej napaści i, 
hm,   uderzenia   w   głowę.   Dlatego   ścięło   cię   z   nóg.   Lekarz   ocenił,   że 
powinieneś stanąć na nogi po kilku dniach, i wspomniał, że jeśli wówczas 
nie wydobrzejesz, będzie musiał otworzyć ci czaszkę i zerknąć do środka...

Arthur   pośpiesznie   złapał   się   za   głowę.   Pod   palcami   nie   wyczuł 

bandaży, blizn ani szwów.

– Zapowiedział, że jeśli nie staniesz na nogi, weźmie się do pracy 

dzisiaj   wieczorem   –   uzupełnił   Watkingle.   –   Żebyś   był   gotowy,   kiedy 
dotrzemy do Portu Środy.

Arthur przestał macać się po czerepie.

background image

– Dopływamy do celu?
–   Zbliżamy   się   do   płycizny   przy   przystani   –   wyjaśnił   Szczur   i 

podrapał   się   po   nosie.   –   Jeśli   odzyskałeś   siły,   to   kapitan   i   komandor 
chcieliby zamienić z tobą słowo.

Pięć minut później Arthur znajdował się w wielkiej kabinie i sączył 

sok żurawinowy. Czuł się zdumiewająco dobrze. Złamana noga wcale mu 
nie doskwierała, miał większą swobodę ruchów, krabia forma dostosowała 
się   do   jego   zwiększonej   sprawności   fizycznej.   Czuł   się   rześko, 
optymistycznie, przestał się trapić losami Liść i innych.

Uczynię, co w mojej mocy, zadecydował w myślach. Nie ma sensu się 

martwić, dopóki nie zrobię wszystkiego, co się da.

– Lordzie Arthurze, ubolewamy z powodu twojego guza na głowie – 

przemówił OGoniasty. – Watkingle wykonywał rozkazy, lecz może w jego 
pojęciu lekkie stuknięcie...

– Nie ma sprawy – przerwał mu Arthur. – Gdyby mnie nie uderzył, 

Złocień całkiem przeciągnąłby mnie do siebie.

– Złocień? Widziałeś go?
–   Najpierw   ujrzałem   Liść.   „Modliszka”   musiała   wypłynąć   do 

Poślednich   Królestw,   bo   Liść   pozostawała   na   pokładzie   już   od   ponad 
miesiąca.   Najwyraźniej   moja   przyjaciółka   świetnie   się   przystosowała   do 
nowych   warunków.   Na   koniec   jednak   okręt   został   zaatakowany   przez 
„Dreszcza”. Potem ujrzałem Złocienia. Był... wyjątkowo paskudny.

– Czy jesteś absolutnie pewien, że „Modliszka” została zaatakowana 

przez „Dreszcza”? – chciał wiedzieć Monckton. Popatrzył na OGoniastego, 
z niepokojem wznosząc ogon wykrzywiony na kształt znaku zapytania. – 
Złocień coraz śmielej sobie poczyna. Inne nasze źródła nie potwierdzają tej 
napaści.

–   Watkingle   wspomniał,   że   „Modliszka”   może   odeprzeć   atak 

„Dreszcza” – przypomniał sobie Arthur.

–   Tego   nie   sposób   jednoznacznie   ocenić   –   westchnął   Monckton, 

niewątpliwie   poruszony.   –   Jeśli   Złocień   jest   zdeterminowany,   zapewne 
przejmie okręt. Z rozmowy z doktorem Scamandrosem wynika, że miałeś 
mnóstwo szczęścia, skoro za pierwszym razem udało ci się umknąć temu 
piratowi.

–   Dobrze   się   miewa?   –   zapytał   Arthur.   –   Doktor   Scamandros? 

Zapomniałem spytać...

–   Bez   problemów   wraca   do   zdrowia   –   wyjaśnił   OGoniasty.   – 

Niebawem do nas dołączy. Powiadasz więc, że cztery dni temu,  według 
czasu domowego, „Modliszka” została napadnięta przez „Dreszcza”? Wiesz 
gdzie do tego doszło?

background image

–   Chyba   gdzieś   na   obszarze   Poślednich   Królestw,   ale   nie   mam 

pewności, w którym miejscu konkretnie.

–   Jeśli   Złocień   wypłynął   na   poszukiwanie   ofiar,   to   znaczy,   że   w 

przystani nie zastaniemy ani jego, ani jego siepaczy – zauważył Monckton. – 
Arthurze, to znacznie zwiększa szanse powodzenia naszej misji. Ale przez 
cztery dni czasu domowego... mógł dopłynąć dokądkolwiek.

– Nie ma znaczenia, gdzie jest Złocień – oświadczył Arthur. Liczył na 

to, że zachowuje się mężniej, niż się w rzeczywistości czuł. – Muszę się 
dostać   do   tej   sekretnej   przystani.   Teraz   jest   to   jeszcze   istotniejsze,   bo 
przecież Złocień zniewolił Liść i załogi „Mola” oraz „Latającej Modliszki”.

Mam nadzieję, westchnął w duchu. Lepsza niewola niż śmierć. Może 

jednak „Modliszka” pokonała Złocienia...

– Mamy dobre wieści – powiedział OGoniasty. – Przybył Aktywny 

Węgiel, zatem „Balaena” jest już w pełni sprawna. Właśnie otrzymałem z jej 
pokładu budową wiadomość z potwierdzeniem, że łódź podwodna spotka się 
z nami na morzu za mniej więcej dziesięć minut.

– Nie wpływamy do Portu Środy? – zdziwił się Arthur.
– Nie wpływamy – potwierdził OGoniasty. – Wraz z komandorem 

Moncktonem   podjąłem   decyzję,   że   najlepiej   będzie   utrzymać   twoją 
obecność w tajemnicy, a tym bardziej należy utajnić twoje wejście na pokład 
łodzi podwodnej. Złocień ponad wszelką wątpliwość ma informatorów w 
porcie,   a   oni   dysponują   magicznymi   środkami   porozumiewania   się   z 
piratem.

–   To   brzmi   sensownie.   Czy   podczas   mojego   snu   dotarły   jakieś 

wiadomości do mnie? Pierwsza Dama z pewnością otrzymała już mój list, 
skoro przysłano wam puszkę z paliwem.

OGoniasty pokręcił głową.
– Pocztą butlową nie otrzymałeś żadnych listów. Wiemy jednak, że na 

pokładzie   „Balaeny”   znajduje   się   przedstawicielka   Pierwszej   Damy. 
Zapewne ona dostarczyła listy dla ciebie.

–   Przedstawicielka?   –   podchwycił   Arthur   entuzjastycznie.   –   Czy 

nazywa się Suzy Turkusowy Błękit?

OGoniasty sięgnął do kieszeni palta po zwój papieru, rozwinął go i 

przejrzał zapiski.

– Brak nazwiska – oświadczył. – Tylko: „przedstawicielka Pierwszej 

Damy”.

– Oby to była Suzy – westchnął Arthur. – A poza tym nikt inny nie 

wszedł   na   pokład   łodzi?   Dajmy   na   to   wysoki,   stary   mężczyzna   o   siwej 
brodzie, uzbrojony w harpun?

– Zakładam, że masz na myśli Żeglarza – odparł OGoniasty oschle. – 

background image

Gdyby   postanowił   zaszczycić   swoją   obecnością   którąkolwiek   z   naszych 
jednostek, niezwłocznie zostalibyśmy o tym powiadomieni. Otaczamy  go 
tylko odrobinę mniejszą czcią niż jego brata, naszego szlachetnego stwórcę, 
Szczurołapa.

– Zatem nie ma go na pokładzie – podsumował Arthur. Machinalnie 

dotknął medalionu  Żeglarza. Chciał się tylko upewnić, że jest na swoim 
miejscu, na szyi. Inna sprawa, że tajemnicza tarczka nic dotąd nie uczyniła, 
a przynajmniej nic takiego, co zwróciłoby uwagę Arthura. Tłumaczył sobie, 
że nie powinien liczyć na przybycie Żeglarza, gotowego nieść mu pomoc, 
niemniej żywił taką nadzieję. Teraz nawet ona prawie całkiem znikła.

– Gdzie jest doktor Scamandros? – spytał chłopiec. Stawało się coraz 

bardziej oczywiste, że będzie musiał samodzielnie przeniknąć do sekretnego 
światka Złocienia, bez drużyny, która w założeniu miała mu pomagać.

– Powinien już tu być – odparł OGoniasty. Podszedł do drzwi, uchylił 

je   i   wyjrzał   na   korytarz.   Stojący   na   zewnątrz   strażnicy   drgnęli 
zaniepokojeni. – Och, właśnie nadchodzi.

Kilka sekund później do kajuty wszedł doktor Scamandros. Wyglądał 

tak   samo   jak   zawsze,   ale   podpierał   się   hebanową   laską   o   rzeźbionej 
rękojeści w kształcie papuziej głowy.

–   Lordzie   Arthurze!   –   zawołał   i   wsparł   się   na   lasce,   aby   złożyć 

Arthurowi niski ukłon i nie stracić przy tym równowagi. – Niebywale się 
cieszę, że doszedłeś do siebie. Brak mi słów, aby podziękować ci za pomoc, 
której udzieliłeś mi w jak najbardziej stosownym momencie. Jasne jest, że 
bez życzliwości i niezwykle wprawnych zabiegów pana Yongtina – wartego 
wszystkich   srebrnych   reali   na   świecie,   śmiem   twierdzić   –   z   pewnością 
szybko wyzionąłbym ducha w wyniku zatrucia Nicością.

– Cieszy mnie, że wszystko u ciebie gra – odetchnął Arthur. – To 

znaczy, że dobrze się miewasz. Zasadniczo miewasz się dobrze, prawda?

–   W   rzeczy   samej,   określenie:   „zasadniczo   miewasz   się   dobrze” 

trafnie opisuje moją kondycję.

Arthur   z   powątpiewaniem   spojrzał   na   drobnego   Rezydenta. 

Scamandros   nie   wyprostował   się   całkiem   po   ukłonie,   a   tatuaże   na   jego 
twarzy   ukazywały   zrujnowane   kadłuby,   ledwie   unoszące   się   na   wodzie 
wśród pobitewnych szczątków. Przez splątane rupiecie przebijały się maszty 
zatopionych jednostek, tu i ówdzie widać było pojedynczych rozbitków.

–   Miałem   nadzieję,   że   pomożesz   mi   przedostać   się   do   jednej   z 

sekretnych przystani Złocienia – wyznał Arthur. – Ale nie wyglądasz zbyt 
dobrze...

– Dyrdymały! – obruszył się doktor i jednocześnie cofnął ramiona, 

stając na baczność. Na jego twarzy powiał wytatuowany wiatr, a z kadłubów 

background image

wystrzeliły   prowizoryczne   maszty   oraz   żagle.   –   Godzina   lub   dwie 
wypoczynku na pokładzie łodzi podwodnej tych oto uprzejmych Szczurów 
wystarczą, bym był zdrowy jak rydz.

–   Na   pokładzie   „Balaeny”   spędzicie   co   najmniej   dzień,   chyba   że 

Utopiona Środa drastycznie zmieni kurs – wyjaśnił OGoniasty.

– Dlaczego jak rydz? – spytał Arthur jednocześnie.
–   No   widzisz,   jeszcze   co   najmniej   jeden   dodatkowy   dzień 

wypoczynku.   Na   pewno   będę   gotowy   do   potyczki.   Co   do   rydzów:   jako 
grzyby stoją na jednej nodze, a że brak u nich tendencji do wywracania się, 
powszechnie uznano je za symbol zdrowia. Przyznaję, to rozumowanie jest 
absurdalne, może więc użyję innego porównania: zdrów jak ryba.

– Dlaczego... och, niniejsza o to. Z radością przyjmę każdą pomoc, 

którą   mi   ofiarujesz.   Zwłaszcza   jeśli   potrafisz   mnie   zamaskować.   Mocą 
magii, rzecz jasna. Aby zmylić piratów.

– Magiczne przebrania?  Błahostka! – prychnął doktor. – Choć dla 

porządku muszę podkreślić, że choć potrafię otoczyć cię doskonałą maską, 
to nie wytrzyma ona palącego spojrzenia Złocienia. Zwykli piraci dadzą się 
omamić. Złocień – w żadnym wypadku.

– Nie dopuszczę do tego, żeby Złocień na mnie patrzył – mruknął 

Arthur.   Zerknął   na   Moncktona   i   OGoniastego,   którzy   przyjmowali   od 
posłańca przesyłkę w postaci następnego zwoju. Najwyraźniej dotarła już 
kolejna symultaniczna butla.

–   Jedna   z   naszych   jednostek   śledzi   Utopioną   Środę   –   wyjawił 

Monckton   i   wskazał   leżącego   na   mapie   wieloryba   z   kości   słoniowej.   – 
Utrzymuje   stały   kurs,   typowy   dla   tej   pory   roku   i   zgodny   z   kierunkiem 
migracji   ryb.   „Balaena”   powinna   zbliżyć   się   do   niej   bez   trudu.   Musimy 
jednak   natychmiast   cię   zaokrętować.   Utopiona   Środa   pływa   znacznie 
szybciej   niż   statki,   łódź   podwodna   będzie   zatem   musiała   zająć   pozycję 
bezpośrednio   przed   nią,   a   następnie   ruszyć   całą   naprzód,   aby   wraz   z 
napływającą wodą przedrzeć się pomiędzy filtrującymi kośćmi w ogromnej 
paszczy stworzenia.

– Filtrujące kości? – spytał Arthur. Dotąd nikt mu nie wspomniał o 

filtrujących kościach. – Co to takiego?

– Utopiona Środa w formie Lewiatana nie jest jedynie przerośniętym 

ziemskim wielorybem – wyjaśnił mu Monckton. – Istnieją jednak pewne 
podobieństwa z większymi typami. Udało się nam ustalić, że nie ma ona 
zębów   jako   takich   ani   też   charakterystycznej   dla   niektórych   wielorybów 
struktury   fiszbinów.   Jej   górne   i   dolne   szczęki   skrywają   jednak   potężne, 
pionowe   płyty   perforowanej   kości,   tworzącej   sito,   które   filtruje   wodę 
wpadającą   do   paszczy.   Otwory   nie   są   na   tyle   wielkie,   by   przepuścić 

background image

jednostkę większą niż bryg, lecz łódź podwodna powinna się zmieścić bez 
trudu.   Rzecz   jasna,   pod   warunkiem   że   trafi   do   jednego   z   otworów. 
Niewykluczone, że pęd wody będzie zbyt gwałtowny, aby łódź zachowała 
choćby   szczątkową   sterowność,   nie   należy   zatem   wykluczać   zderzenia   z 
kością. Groźne jest także przebywanie pomiędzy górną a dolną płytą, gdyż 
łatwo wówczas o. zmiażdżenie.

– Czy łódź podwodna ma duże szanse się przedrzeć? – Arthur nie 

zakładał, że połknięcie przez Utopioną Środę okaże się czymś prostym, lecz 
nie  brał  pod  uwagę  rozbicia  się   o  jakieś  dziwaczne  wielorybie  zęby   ani 
zmiażdżenia   przez   nie.   –  Co   nas  czeka   za   płytami   filtrującymi?   Czy   po 
prostu będziemy wraz z nurtem płynąć do brzucha Środy?

I czy jest on całkowicie wypełniony wodą, czy też zdarzają się w nim 

przypływy i odpływy jak na morzu?

–   Trudno   orzec   –   odparł   Monckton.   –   Arthurze,   zgodziliśmy   się 

udostępnić   ci   „Balaenę”   między   innymi   dlatego,   że   twoja   wyprawa 
dostarczy nam nowych informacji. Z pokładu łodzi będziemy otrzymywali 
raporty,   przekazywane   za   pośrednictwem   symultanicznej   butli   tak   długo, 
aż...   Chciałem   powiedzieć:   będziemy   ogromnie   zainteresowani 
informacjami   na   temat   tego,   co   znajduje   się   wewnątrz   Utopionej   Środy 
oprócz prywatnego światka Złocienia.

– Najlepiej wejdźmy na pokład – zaproponował OGoniasty. Jedno z 

jego   uszu   drgało   i   Arthur   uświadomił   sobie,   że   Szczur   wsłuchuje   się   w 
dudnienie silników statku, które właśnie zaczęło przycichać. – Stanęliśmy w 
dryfie. Okręt musi być nieopodal.

–   Łódź   podwodna   „Rattus   Balaena”   na   kursie!   –   doniósł   Szczur 

sekundę później.

–   Płyniesz   z   nami,   kapitanie?   –   spytał   Arthur   porucznika 

OGoniastego.

– Przejmuję dowodzenie nad łodzią podwodną – oznajmił OGoniasty. 

–   Ze   względu   na   charakter   wyprawy,   wszyscy   członkowie   załogi   to 
ochotnicy. Lordzie Arthurze, czy jesteś gotowy wyruszyć w drogę? I ty, 
doktorze?

– Jestem gotów – zapewnił go Arthur..
– Tak, mniemam, że jestem – odparł Scamandros.
– Powodzenia! – powiedział komandor Monckton. Gdy wychodzili, 

wstał i zasalutował, podobnie jak steward i Szczury z warty.

– I tobie też – mruknął doktor Scamandros, kiedy szedł za Arthurem 

ku drzwiom.

background image

Rozdział 20

Kiosk był jedyną częścią  „Balaeny” widoczną ponad powierzchnią 

wody Łódź podwodna przybiła do sterburty statku, a Port Środy rozciągał 
się od strony bakburty, przez co Arthur mógł tylko przelotnie rzucić okiem 
na przystań. Widoczność pogarszało gasnące światło z odległego sklepienia, 
świadczące o zapadaniu osobliwego zmroku.

Chłopiec   ujrzał   ciemną,   granitową   górę,   pokrytą 

kilkunastopoziomowymi tarasami, na których zbudowano setki budynków. 
Na   wyższych   tarasach   wystrzeliwały   w   górę  i  w   dół   promienie   światła, 
wyznaczające szlaki wind do innych części Domu.

Arthur nie dostrzegał wylotu przystani, lecz widział charakterystyczny 

las   masztów   pośrodku   niższych   tarasów.   Najwyraźniej   port   wrzynał   się 
głęboko w górę, a tarasy wiły się wokół niego.

– Uwaga, ślisko, wasza lordowska mość! – krzyknął Szczur.
Arthur z wdzięcznością przyjął pomocną łapę i przeskoczył ze statku 

na kiosk. Szczurza łapa w dotyku przypominała ludzką, przynajmniej przez 
rękawicę Arthura.

Buty   chłopaka   zadźwięczały   na   drabinie   niczym   dzwonki,   kiedy 

pośpiesznie   schodził   w   głąb   kadłuba.   Kanał   dostępu   był   bardzo   wąski   i 
dorosły mężczyzna z pewnością miałby trudności przy korzystaniu z niego, 
niemniej dla Arthura nie był to żaden wyczyn.

Wnętrze   łodzi   podwodnej   nie   wyglądało   tak,   jak   tego   oczekiwał. 

Choć była szara, pokryta ciemnym metalem, w środku królowało drewno, 
pomalowane   na   wiśniowy   kolor,   a   podłogę   przykrywał   bogato   zdobiony 
dywan.   Arthur   przyjrzał   się   wzorowi,   słabo   widocznemu   w   stosunkowo 
nikłym świetle czegoś w rodzaju elektrycznych lamp, zainstalowanych w 
grodzi. Dopiero po chwili zorientował się, że płynące linie zawierają tekst, a 
cały   dywan   pokrywają   słowa   poematu,   ewentualnie   wypisane   cele   misji. 
Chłopiec słyszał, że niektóre dziwne przedsiębiorstwa mają podobne cuda w 
swoich siedzibach, teraz jednak nie miał czasu na rozwikłanie zagadki.

Jedne  drzwi w pomieszczeniu  prowadziły  naprzód, drugie do tyłu. 

Drzwi   w   stronę   dziobu   były   otwarte.   Podobnie   jak   ściany,   pokryto   je 
boazerią,   lecz   Arthur   zauważył,   że   mają   grubość   około   dwudziestu 
centymetrów i są wykonane z metalu.

Chłopca powitał członek załogi, moręgowaty Szczur, ubarwiony na 

brązowo-czarno   i   ubrany   w   niebieski,   wełniany   golf   ze   złotym   napisem 
„Rattus   Balaena”,   wyhaftowanym   wokół   szyi.   Głowę   zwierzęcia   zdobiła 

background image

skórzana czapka pilotka, taka sama jak te, które nosili piloci najstarszych 
dwupłatowców. Do kompletu brakowało mu tylko gogli.

– Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość – przemówił Szczur. – 

Zapraszam na mostek, gdzie indziej jest nieco ciasno.

Arthur pochylił głowę, przechodząc przez drzwi grodziowe. Szczur 

prowadził   go   bardzo   wąskim   korytarzem,   po   obu   stronach   przetykanym 
drzwiami i włazami najróżniejszych rozmiarów oraz kształtów. W końcu 
dotarli do następnych drzwi grodziowych.

Za nimi   chłopiec  ujrzał  pomieszczenie   o długości  około siedmiu  i 

szerokości mniej więcej pięciu metrów. Tu również leżał dywan, miejscami 
podziurawiony, aby do metalowej podłogi można było przyśrubować meble.

W przedniej części kajuty znajdowała się tablica rozdzielcza, pełna 

oszklonych wskaźników i wszelkiego typu instrumentów, licznych kółek i 
dźwigni.   Na   centralnym   cokole   umieszczono   kryształową   kulę   o 
ponadpółmetrowej średnicy. Po bokach sfery stały dwa obite skórą krzesła z 
wysokimi oparciami, frontem do urządzeń kontrolnych.

Tylne dwie trzecie mostka, niewątpliwie bowiem właśnie na mostku 

znalazł się Arthur, prezentowało, się tak wykwintnie, jakby przeniesiono je 
wprost z drogiego, choć niedużego hotelu lub restauracji. Sześć eleganckich, 
wąskich krzeseł przyśrubowano do podłogi w grupach po trzy sztuki. Każda 
grupa stała wokół stolika.

OGoniasty oraz jeszcze jeden Szczur z podwodnej załogi kontrolowali 

przyrządy, starannie sprawdzając je według listy. Poza dwoma Szczurami na 
mostku  znajdowała się tylko jedna osoba, czy też raczej istota rozumna: 
wykwintnie   ubrana   dziewczyna,   która   skromnie   usiadła   na   jednym   z 
wysuniętych   do   przodu   krzeseł.   Nieznajoma   siedziała   tyłem   do   Arthura. 
Miała   na   sobie   perłowobiałą   suknię   z   bufiastymi   rękawami   i   licznymi 
marszczeniami oraz falbanami. Głowę dziewczyny zdobił biały kapelusz  o 
bardzo szerokim rondzie, z pękiem pawich piór, niemal sięgających sufitu. 
Młoda dama dystyngowanie sączyła napój z filiżanki o złoconym obrzeżu.

Arthurowi   mocniej   zabiło   serce.   Nieznajoma   była   zbyt   drobna   na 

Rezydentkę, lecz Pierwsza Dama z pewnością przysłała kogoś innego – nie 
rozczochraną   Suzy   Błękit,   tylko   jedno   z   łubianych   przez   siebie   dzieci 
Szczurołapa.

Mimo to odwrócona plecami do Arthura osoba mogła mieć ważne 

wiadomości. Chłopiec westchnął ciężko, nawet nie starając się robić tego 
dyskretnie,   i   przecisnął   się   między   krzesłami,   by   podejść   bliżej   do 
dziewczyny.

Słysząc westchnienie Arthura, dama wyniośle odwróciła głowę. Choć 

wielki   kapelusz   osłaniał   jej   twarz,   Arthur   rozpoznał   ostre   rysy   i   ciemne 

background image

oczy. Z przejęcia potknął się o własne stopy i uderzył się o krzesło stojące 
obok dziewczyny.

– Lord Arthur, jak mniemam?
Chłopiec odzyskał równowagę i zmarszczył czoło. Miał przed oczyma 

osobę,   która   wyglądała   jak   Suzy   Błękit,   lecz   mówiła   inaczej   niż   jego 
znajoma. Z całą pewnością nie ubierała się jak Suzy.

– Suzy?
– Mam na imię Suzanna – wyjaśniła dziewczyna.
– Suzy Turkusowy Błękit – oświadczył Arthur z większą pewnością 

siebie.   To   była   Suzy,   tylko   umyta   i   ładnie   ubrana.   Na   dodatek   mówiła 
dziwnym głosem.

–   Suzanna   Poniedziałkowa   Przedpołudnica   –   poprawiła   go 

dziewczyna. – To moje imię i pozycja.

– Co się z tobą stało?! – wybuchnął Arthur. – Nie rozumiem, czemu 

się zachowujesz jak...

– Jak doskonale wychowana młoda śmiertelniczka – dopowiedziała 

Suzy. – Pierwsza Dama wyznaczyła mi taki standard i usiłuję sprostać jej 
wymaganiom.   Lordzie   Arthurze,   proszę,   zechciej   zająć   miejsce.   Czy 
miałbyś   ochotę   na   filiżankę   tej   raczej   mocnej,   lecz   jakże   orzeźwiającej 
herbaty?

Arthur z głuchym łomotem opadł na krzesło. Naprawdę cieszył się na 

ponowne spotkanie z Suzy i był zadowolony, że uzyska jej pomoc. Niestety, 
ta  pięknie   ubrana,  sztywna  jak  kij  dziewczyna  co  prawda  wyglądała   jak 
Suzy,   ale   równie   dobrze   mogła   być   oszustką,   podającą   się   za   jego 
przyjaciółkę. Chłopiec nie wiedział, jakiego rodzaju wsparcie miał szansę 
otrzymać od tej osoby. Prawdopodobnie nawet nie będzie chciała opuścić 
łodzi podwodnej.

– Masz wiadomości od Pierwszej Damy? – zapytał niecierpliwie.
– Herbaty? – spytała Suzanna.
– Tylko wiadomości, jeśli je masz.
–   Hola!   Cóż   za   niestosowny   pośpiech!   –   zaprotestowała   Suzanna. 

Irytująco wolno odstawiła filiżankę i wzięła z kolan małą, jedwabną torebkę 
o   bladoróżowej   barwie.   Arthur   miał   ochotę   odwrócić   wzrok.   Suzy 
Turkusowy Błękit była dzielnym łowcą przygód, nie kimś,  kto chadza z 
różowiutką torebeczką i mówi: „Hola!”.

Suzy sięgnęła do torebki i wysunęła małą, kwadratową kartkę, która 

natychmiast   zaczęła   rosnąć   i   po   chwili   stała   się   kopertą   ze   sztywnego 
papieru, zalakowaną na czerwono i opatrzoną pieczęcią z surowym profilem 
Pierwszej Damy. Arthur zauważył, że bez wieńca laurowego.

–   Z   pozdrowieniami   od   Pierwszej   Damy   –   oświadczyła   Suzy   i   z 

background image

nieszczerym uśmiechem podała chłopcu przesyłkę.

Arthur szybko sięgnął po list. Gdy się pochylał, aby złamać pieczęć, 

kątem oka dostrzegł doktora Scamandrosa. Zaklinacz siadał na krześle, w 
asyście tego samego Szczura, który wprowadził chłopca do sterówki.

OGoniasty i sternik zasiedli na krzesłach nawigacyjnych. OGoniasty 

przyłożył do pyska rurę i do niej przemówił.  Jego słowa rozległy się w 
trzeszczącym   głośniku,   ukrytym   gdzieś   nad   głową   Arthura;   ich   echo 
dobiegało także z korytarza za plecami chłopca.

–   Wszyscy   na   stanowiska!   Zanurzenie!   Sekcje,   zgłaszać   stan 

gotowości!

Arthur otworzył kopertę. Podobnie jak większość listów w Domu, ten 

również   nie   zawierał   osobnej   kartki   papieru.   Tekst   znajdował   się   po 
wewnętrznej stronie koperty. Chłopiec rozpostarł ją szeroko i znieruchomiał, 
zasłuchany   w   głosy   innych   Szczurów,   rozlegające   się   w   trzeszczących 
głośnikach   i   odbijające   echem   wszędzie,   gdzie   znajdował   się   system 
nagłośnienia.

– Maszynownia gotowa!
– Silniki pomocnicze gotowe!
– Cyrkulacja powietrza sprawna!
– Kiosk zabezpieczony!
– Część dziobowa przygotowana!
OGoniasty powiedział coś do sternika. Arthur zabrał się do czytania 

listu.

Do Arthura, Prawowitego Dziedzica Kluczy do Królestwa i Mistrza  

Niższego Domu, Środkowego Domu, Wyższego domu, Odległych Rubieży,  
Wielkiego  Labiryntu, Niezrównanych  Ogrodów,  Morza  Granicznego  oraz  
Nieskończonych Terytoriów   poza Domem, które powszechnie określa się 
mianem Poślednich Królestw.

Pozdrowienia   od   twojej   wiernej   poddanej   Pierwszej   Damy,  

Zjednoczonej Części Pierwszej i drugiej (zawierający Ustępy od Trzeciego  
do Trzynastego)Woli Naszej Najwyższej Stwórczyni, Największej Architektki  
Wszechrzeczy   i   Plenipotentki   Niższego   Domu   oraz   Odległych   Rubieży   w  
imieniu Prawowitego Dziedzica.

Niniejszym list dostarczyła w Twoje ręce nasza dobra i wierna panna  

Suzanna, Poniedziałkowa Przedpołudnica. Ufam, że zastał Cię w dobrym  
zdrowiu. 

Mniej pary w gwizdek, pomyślał Arthur.

background image

Jestem   zachwycona   informacją,   że   ponownie   postanowiłeś  

przeprowadzić kampanię przeciwko niegodziwym i zdradzieckim Potomnym  
Dniom. Nie przypadł mi do gustu fakt, że sprzymierzyłeś się z Utopioną  
Środą, żywię bowiem obawę, iż ukrywa ona swoje prawdziwe zamiary. Nie  
darzę jej zaufaniem!

Aktualnie jesteśmy przytłoczeni pracą papierkową, gdyż Potomne Dni  

dążą do unieruchomienia nas i osłabienia wydajności pod zalewem zajęć  
administracyjnych
 – o tyle skuteczniejsza to taktyka, że przez wiele mileniów  
rządów Poniedziałka panowało lenistwo.

Z przyjemnością jednak donoszę, że czynimy postępy na drodze ku  

sprawnemu   funkcjonowaniu   w   Niższym   Domu.   Rozpoczęliśmy   proces  
przywracania   Odległych   Rubieży   do   pierwotnego   stanu   i   w   tym   celu  
zasypaliśmy już Studnię w części sięgającej 0,00002 procenta.

Nie udało mi się zlokalizować Żeglarza, czego sobie życzyłeś, lecz jak  

niewątpliwie widać, Aktywny Węgiel dotarł już do Szczurów w Wyproście.

Co się tyczy rzeczonych Szczurów, musisz być ostrożny w kontaktach z  

nimi.   Niewykluczone,   że   nadal   usiłują   wprowadzić   w   życie   mętny   i  
dziwaczny plan Szczurołapa. Ich zamiary mogą pozostawać w konflikcie z  
Twoimi. Nie odpowiadaj na ich pytania. Ciekawość tych stworzeń nie zna  
granic, zawsze poszukują zakazanej wiedzy. W przeciwieństwie  do dzieci  
Szczurołapa, nie poddają się żadnej procedurze prania między uszami, przez  
to zgromadziły stanowczo zbyt wiele sekretów.

Arthur przestał czytać i dyskretnie popatrzył na Suzy. Właśnie to ją 

spotkało,   przeszło   mu   przez   myśl.   Ogarnął   go   zarazem   smutek   i   gniew. 
Wyprali ją między uszami, a Pierwsza Dama na to pozwoliła! Albo do tego 
doprowadziła. Nigdy nie lubiła Suzy!

Suzanna dostrzegła jego spojrzenie i ponownie posłała mu nieszczery 

uśmiech.

–   Pierwsza   Dama   zażądała,   byś   z   wyjątkową   uwagą   odczytał   jej 

pismo – podkreśliła.

To nie jej wina, zadecydował Arthur w myślach i powstrzymał się od 

wygłoszenia ostrej reprymendy. Smutek przeważył nad gniewem. Nie był w 
stanie patrzeć na Suzy, powrócił więc do lektury listu.

O Szczurach w Wyproście da się powiedzieć jedno: dotrzymują umów.  

Wystarczy tylko zachować czujność podczas zawierania  z nimi porozumień.

Czekam   na   dalsze   wieści   od   Ciebie,   lordzie   Arthurze,   i   ufam,   że  

wkrótce ponownie się zjednoczę, za Twoją sprawą, z Trzecią Częścią Woli  
naszej najwyższej Pani.

background image

Do tego czasu pozostaje posłuszną i uniżoną sługą. Niech się wypełni  

Wola.

To dopiero pomoc, pomyślał z przekąsem Arthur. Zaczął składać list, 

który jednak złożył się samoczynnie i w jednej chwili przybrał rozmiary nie 
większe   od   znaczka   pocztowego.   Suzy   wyciągnęła   po   niego   rękę,   więc 
Arthur zwrócił jej pismo, które wsunęła do różowej torebki.

Tymczasem z przedniej części sterówki OGoniasty wydawał dalsze 

rozkazy.

– Zwierzchnie oko w górę! – zawołał.
Sternik   poprzestawiał   przełączniki,   dzięki   czemu   kryształowa   kula 

zaczęła   migotać.   Po   chwili   ukazał   się   w   niej   obraz   morza   wokół   łodzi 
podwodnej. Dolną połowę obiektu zdawała się wypełniać niebieska woda, 
lecz na górze pojawił się widok odpływającego statku „Rattus Navis IV”.

– Obrócić zwierzchnie oko!
Arthur   popatrzył   jeszcze   raz   na   Port   Środy,   nim   obraz   zmienił 

położenie   o   trzysta   sześćdziesiąt   stopni   i   zatrzymał   tam,   gdzie   był   na 
początku. „Rattus Navis” przez cały czas zmierzał w obranym kierunku.

– Wysunąć oko dziobowe!
Widok z dziobowego oka przedstawiał wyłącznie błękitną wodę.
– Oko ogonowe!
Obraz w kuli zmienił się jeszcze raz. Obserwatorom ukazała się woda 

i drobny fragment wielkiej, ciemnej góry Portu Środy.

OGoniasty obrócił się w krześle i popatrzył za siebie.
–   Lordzie   Arthurze,   jesteśmy   gotowi   do   drogi.   Czekamy   na   twój 

sygnał.

Chłopiec   powiódł   wzrokiem   dookoła.   Suzanna   spokojnie   sączyła 

herbatę. Nie dostrzegał już w tej dziewczynie brawurowego, gotowego na 
wszystko   przyjaciela.   Doktor   Scamandros   wydawał   się   niezdrów,   a   jego 
prawie niewidoczne tatuaże ledwie się ruszały. Żeglarz nie przybył.

I   jeszcze   ja,   pomyślał   Arthur.   Z   guzem   na   głowie,   jedną   nogą   w 

skorupie kraba, bez konkretnego planu działania, na wypadek gdyby jakoś 
udało   nam   się   dostać   do   żołądka   Utopionej   Środy,   a   następnie 
przeniknąłbym do sekretnego światka Złocienia.

OGoniasty zastrzygł uchem.
Arthur odetchnął głęboko.
– W drogę! – rozkazał.

background image

Rozdział 21

Sternik   przesunął   dźwignie   i   odległy   pomruk   zmienił   się   w 

głośniejsze wibracje. Imbryk Suzanny zadrżał; umilkł dopiero wtedy, gdy 
dziewczyna mocno przycisnęła go dłonią.

– Oba silniki cała naprzód! – zakomenderował OGoniasty. – Kurs 

stały. Zanurzenie do dwudziestu sążni.

Obraz w kryształowej kuli nagle wypełnił się bańkami powietrza, a 

błękitna woda powoli zmieniła barwę z jasnolazurowej na ciemnogranatową. 
Okręt pochylił dziób do dołu, przez co taca Suzanny zsunęła się po stole; 
przed upadkiem uchronił ją występ na obrzeżu blatu. Arthur wcześniej nie 
zwrócił uwagi na ten element mebla. Przechył był łagodny, po niedługim 
czasie jednostka odzyskała poziom.

–   Dwadzieścia   sążni   –   zameldował   sternik.   –   Prędkość   podróżna 

osiągnięta. Osiemnaście węzłów.

– Bardzo dobrze – potwierdził OGoniasty.
– Uch! – jęknęła Suzanna donośnie, a wszyscy drgnęli. Dziewczyna 

gwałtownym   ruchem   zerwała   z   głowy   biały   kapelusz   i   cisnęła   go   na 
podłogę. – Słowo daję, już myślałam, że w życiu nie zobaczę sufitu przez to 
okropieństwo!

–   Suzy!   –   wykrzyknął   Arthur.   Chciał   wstać,   lecz   ze   zdumieniem 

poczuł, że podczas operacji zanurzenia pas bezpieczeństwa automatycznie 
otoczył   go   w   talii.   Pas   wyposażono   w   sprzączkę,   lecz   dopiero   po   kilku 
sekundach chłopcu udało się rozgryźć, w jaki sposób rozpina się staromodny 
haczyk i oczko.

W   tym   krótkim   czasie   Suzy   oderwała   bufiaste   rękawy   sukienki   i 

sięgnęła do różowej torebki po znacznie większą i wyraźnie podniszczoną, 
skórzaną walizkę z urwaną rączką. Dziewczyna rozpięła pasek, postawiła 
walizkę na podłodze i zaczęła ją przetrząsać.

– Co ty wyrabiasz? – zdziwił się Arthur. Był zirytowany mistyfikacją, 

choć niewątpliwie czuł też ulgę. – Co to za pomysł z tą Suzanną?

Suzy wyciągnęła z walizki ulubiony pognieciony cylinder i wepchnęła 

go na czerep klepnięciem w denko. Nakrycie głowy jeszcze  bardziej się 
powyginało.

– Obiecałam, nie? Staruszka Damula ani myślała mnie puścić, póki 

nie obiecam, że na Morzu Granicznym będę chodzącym wzorem elegancji i 
kultury.   No   to   przysięgłam,   ale   teraz   nie   jesteśmy   już   na   Morzu 
Granicznym, co nie? Jesteśmy pod morzem.

background image

– Cieszę się, że cię widzę – wyznał chłopiec. – To znaczy, ciebie 

prawdziwą.

– Też się cieszę, że cię widzę, Arthurze – zrewanżowała się Suzy. 

Splunęła w rękę i wyciągnęła ją przed siebie do uścisku. – Będzie mi jeszcze 
lepiej, jak się pozbędę tych idiotycznych fatałachów. Pewnie nawet biegać 
się w nich nie da, a co dopiero wspinać po murze.

Arthur z lekkim wahaniem podał jej dłoń.
– Tak naprawdę wcale nie naplułam – wyznała Suzy, ściskając mu 

rękę.   –   Zrobiłam   to   po   to,   żeby   zbulwersować   Szczury.   Są   wyjątkowo 
marudne jak na kolesiów, którzy zaczynali jako szkodniki. W sumie jednak 
nic przeciw nim nie mam. Dobrze traktują wszystkie dzieci Szczurołapa, 
póki nie muszą za to płacić żywą gotówką albo prawdziwymi tajemnicami.

–   Pierwsza   Dama   niewiele   napisała   w   liście   –   zauważył   Arthur   i 

ponownie   usiedli.   Z   trudem   stłumił   dreszcz,   kiedy   pas   bezpieczeństwa 
otoczył go w talii i zapiął się samoczynnie. – Co słychać? Ile czasu minęło, 
od kiedy się rozstaliśmy na Odległych Rubieżach?

– Ponad rok – odparła Suzy. Z roztargnieniem nalała sobie herbaty, 

która przelała się przez krawędź filiżanki. – Pracowity czas. Widzi mi się, że 
Potomne Dni nieźle się ciebie wystraszyły, Arthurze. I Pierwszej Damy też. 
Szkoda, że nie widziałeś, co przysyłają, aby przytłoczyć ją obowiązkami. 
Jeden  z  formularzy  liczył  ponad  dwadzieścia   siedem  metrów  wysokości, 
kiedy   ułożyło   się   wszystkie   kartki   jedna   na   drugiej.   Pamiętaj,   że   stara 
Damula nie czyta jak każdy, tylko zwyczajnie siedzi i pochłania to, z czym 
ma się zapoznać. Zupełnie jakby kto wrzucił biszkopt do herbaty. Chlup!

–   Czyli   oni   tylko   wysyłają   mnóstwo   roboty   papierkowej?   Chyba 

mogło być gorzej.

–   Do   tego   są   jeszcze   skrytobójcy,   sabotaż   i   tony   Niconi, 

wybąbelkowujących   z   podłoża.   Nie   ma   komu   rozprawiać   się   z   nimi   – 
tłumaczyła Suzy, wyławiając ciastko łyżką. – Kiedyś nie było tak ciekawie, 
ale co z tego, skoro Pierwsza Dama nie pozwala mi zbliżać się do tego, co 
fajne. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka, tak w jej wyobrażeniu wygląda to, 
co   dla   mnie   dobre.   Aż   się   dziwię,   że   pozwoliła   mi   tu   przybyć,   choć 
podejrzewam, że nie mogła odmówić, kiedy poprosiłeś ją wprost. Dzięki.

– Wiesz, co zamierzam zrobić?
Suzy swobodnie skinęła głową.
–   Jasne   –   potwierdziła.   –   Będziemy   tu   sobie   wygodnie   siedzieć, 

popijać herbatę i pałaszować ciastka, póki nie połknie nas staruszka Środa w 
formie wieloryba. Potem musimy się dostać do prywatnego świata jakiegoś 
stukniętego pirata, który rezyduje w bebechach jej wielmożności, dorwać 
następny kawałek Woli, no a na koniec to co zwykle, choć jeszcze liczysz na 

background image

to, że Środa po prostu odda ci Klucz.

– To chyba z grubsza wszystkie najważniejsze sprawy...
– I tym razem masz ze sobą własnego zaklinacza – zauważyła Suzy z 

aprobatą i pomachała do doktora Scamandrosa. – Siemanko. Jestem Suzy 
Błękit. Swego czasu napełniałam kałamarze.

– Miło cię poznać, młoda damo – przywitał ją doktor. Pochylił się na 

krześle,   aby   wstać,   lecz   powstrzymał   go   zapięty   pas   bezpieczeństwa. 
Scamandros   zrobił   zdezorientowaną   minę   i   ponownie   opadł   na   miejsce, 
niewątpliwie uznawszy dystans jednego metra za zbyt długi do pokonania. – 
W rzeczy samej, jestem zaklinaczem, choć z przykrością muszę dodać, że 
daleko mi do pełni sił. Zwę się doktor Scamandros. Będę asystował lordowi 
Arthurowi i tobie, jak mniemam, kreując magiczne przebrania, które ułatwią 
wam przeniknięcie do kryjówki Złocienia.

– Przebrania! Jakiego rodzaju? – zainteresowała się Suzy. – Chętnie 

wskoczyłabym w pirackie szmaty, najlepiej z kilkoma tatuażami, takimi jak 
twoje.

–   Szczerze   powiedziawszy   –   wtrącił   się   Arthur   –   myślałem   o 

przybraniu   wyglądu   szczurów.   Zwykłych   szczurów,   o   ile   to   możliwe. 
Chodzi mi o iluzję, nie żadne tam przeobrażenie. Nie chcę zmieniać się w 
szczura. Rzecz jasna, fajnie byłoby być szczurem, gdybym musiał nim być...

Umilkł,   aby   nie   pogrążać   się   jeszcze   bardziej.   Był   pewien,   że 

OGoniasty i sternik z uwagą wysłuchują każdego jego słowa.

– Chcesz, by ten, kto na ciebie spojrzy widział szczura – podsumował 

doktor.

– Tak.
–   To   się   da   zrobić   –   ocenił   Scamandros.   –   Nie   jestem   jednak 

przygotowany, więc będę musiał zacząć od zera. To trochę potrwa. Przede 
wszystkim potrzebujemy nosów i ogonów.

– Nosów i ogonów?
– W rzeczy samej. Szczurzych nosów i ogonów.
Arthur drgnął, gdy OGoniasty obrócił prawe ucho i zastrzygł nim z 

uwagą.

– Hm, nie sądzę...
–   Nie,   nie.   Nie   chodzi   o   prawdziwe   nosy   i   ogony.   Sami   je 

sporządzimy,   a   ja   dodatkowo   nasączę   je   magią.   Zastanówmy   się. 
Potrzebujemy   sporo   dobrego,   cienkiego   papieru,   zwykłego   kleju,   nieco 
kartonu. I jeszcze aktywny atrament.

Doktor   jednocześnie   wyciągał   z   kieszeni   szynela   wszystkie 

wymieniane   przedmioty,   a   także   nożyczki,   kilka   piór,   nożyk   do   ich 
przycinania i emaliowaną tabakierę.

background image

–   Czy   jest   ci   znane   rękodzieło,   polegające   na   sklejaniu   warstw 

papieru, które po wyschnięciu stają się twarde i przestrzenne?

– Chodzi o papier-mache – oświadczył Arthur. W starej szkole robił w 

ten   sposób   maski   na   przedstawienie   teatralne,   wystawiane   z   okazji 
zakończenia roku. – Zajmowałem się tym trochę.

– Z kleju i papieru ulepimy szczurze nosy dla ciebie i Suzy. Każdą 

warstwę papieru pokryję aktywnym atramentem i wycisnę na niej zaklęcie 
iluzji oraz dezorientacji, co je wzmocni, a na koniec stworzy pełną maskę, 
pokrywającą całe ciało i nadającą mu postać szczura w oczach tego, kto 
spojrzy. Szacuję, że wytworzenie dwóch takich szczurzych pysków zajmie 
co najmniej pięć godzin.

–   Moim   zdaniem   dotrzemy   do   Utopionej   Środy   najwcześniej   za 

dwanaście godzin – rozważał Arthur. – Mamy więc mnóstwo czasu.

–   Będziemy   go   potrzebowali   –   zauważył   Scamandros.   –   Szczurze 

nosy   tylko   otumanią   oczy   piratów,   z   wyłączeniem   Złocienia,   jak   już 
nadmieniłem. Aby dostarczyć im odgłosów i zapachów, wydawanych przez 
szczury, będziemy musieli zastosować inne zaklęcie, wyciśnięte na ogonach. 
Ogony   utkać   należy   specjalnie   w   tym   celu   na   krosnach,   zbudowanych 
wyłącznie do obsługi tego zaklęcia, żadnego innego.

– Krosna? Chodzi o takie wielkie, drewniane maszyny z mnóstwem 

sznurków   na   ramie?   –   spytała   Suzy.   –   Ciężko   byłoby   upchnąć   tu   coś 
takiego, nawet jeśli trzymasz je gdzieś w kieszeniach.

–   Krosna   nie   zawsze   bywają   ogromne   –   zauważył   Scamandros. 

Sięgnął do szynela i wyciągnął dwa motki bawełny, nie dłuższe niż osiem 
centymetrów, o średnicy pięciu centymetrów. Każdy z nich miał na górze 
wbite cztery gwoździe.

–   Pozwolę  sobie   przedstawić   wam  cudowne   możliwości   kołowego 

krosna z Arkruchilloru – oświadczył doktor.

– Używa się go do tkania ściegiem francuskim – zauważył Arthur. – 

Wiem, jak to się robi. A przynajmniej kiedyś wiedziałem.

–   Ścieg  francuski?   –  zdziwił   się   Scamandros.   –   Poznałem  go   pod 

nazwą arkruchillorskiej okrętki. Jak to jednak bywa z większością dobrych 
pomysłów, także ten niewątpliwie pochodzi z Ziemi i został przeniesiony do 
Arkruchilloru   przez   wędrowców   z   Domu.   Będziesz   potrzebował   małych 
haczyków i przędzy.

Doktor wręczył chłopcu dwie srebrne igiełki zakończone haczykami 

oraz dwa kłębki brązowej, puszystej wełny. Potem pośpiesznie wyjaśnił, jak 
przeciągnąć   przędzę   przez   szpule   bawełny,   owinąć   ją   wokół   gwoździ   i 
przystąpić do tkania lub robienia na drutach, od czasu do czasu korzystając z 
haczyka. Po kilku początkowych niepowodzeniach  Arthur i Suzy  szybko 

background image

zaczęli wytwarzać wstęgi wełnianej tkaniny.

Gdy zrozumieli, w czym rzecz, Scamandros zabrał szpule.
– Najpierw muszę na nich napisać zaklęcie, żebyście mogli zacząć od 

początku – wytłumaczył. – Tak czy owak, powinniśmy zabrać się do nosów. 
Ich   wymodelowanie   jest   najbardziej   czasochłonne,   a   poza   tym   muszą 
wyschnąć.

Następne osiem godzin w całości poświęcili rękodziełu, od czasu do 

czasu przerywając pracę, by wypić herbatę lub obejrzeć coś ciekawego w 
kryształowej   kuli.   Dość   długo   płynęli   przez   duże   zbiorowisko   rupieci   i 
słyszeli, jak wszelkiego  typu graty odbijają się od burt łodzi. Zauważyli 
mnóstwo   od   dawna   zagubionych   przedmiotów,   cennych   tylko   dla 
właścicieli.   Sporą   grupę   obiektów   stanowiły   dziecięce   zabawki,   słabo 
widoczne pluszowe zwierzaki i drewniane figurki, które unosiły się w mroku 
morza.

Wreszcie praca dobiegła końca. Szczurze nosy wyglądały jak rożki z 

papier-mache,   z   dolepionymi   papierowymi   wąsikami.   Szczurze   ogony 
przypominały   metrowej   długości   warkocze   z   brązowej   wełny.   Przy 
bliższych   oględzinach   widać   jednak   było,   że   po   papierze   i   wełnie 
przesuwają się słowa zaklęcia Scamandrosa. Maleńkie litery wędrowały tu i 
tam, łączyły się w słowa. Arthur nie potrafił ich odczytać, lecz kiedy na nie 
patrzył, jego umysł wypełniał się obrazami szczurów: zwyczajnych, takich, 
jakie   od   czasu   do   czasu   widywał   w   rynsztoku   blisko   głównego   dworca 
kolejowego w rodzinnym mieście.

– Przymierzcie – nalegał Scamandros. – Tylko pamiętajcie: w celu 

uzyskania   pełnej   iluzji   musicie   nosić   jednocześnie   nos   i   ogon.   Jeżeli 
włożycie   tylko   jeden   element   przebrania,   może   nastąpić   zachwianie 
równowagi zaklęcia.

– I co z tego wyniknie? – chciała wiedzieć Suzy.
–   Dość   powiedzieć,   że   po   przywiązaniu   nosa   musicie   natychmiast 

przyczepić ogon – oświadczył Scamandros. – I na odwrót.

Arthur   sięgnął   po   szczurzy   nos,   zatknął   go   na   swoim   i   zawiązał 

sznurek   z   tyłu   głowy.   Czuł   się   idiotycznie,   zwłaszcza   gdy   przymocował 
ogon do tylnej części spodni.

– Fenomenalnie! – pochwalił go doktor. – Powiedz coś.
– Głupio mi – burknął Arthur. Widział, . że wygląda tak samo jak 

przedtem, a jego głos brzmi całkiem zwyczajnie. Scamandros klasnął jednak 
w dłonie, a Suzy się roześmiała.

– Teraz ja! – oświadczyła.
Arthur ściągnął szczurzy nos i odwiązał ogon, gdy Suzy przymierzała 

swoje akcesoria. Znikła natychmiast, gdy zawiązała sznurek z tyłu głowy. 

background image

Chłopiec zamrugał oczyma i dopiero po chwili przyszło mu do głowy, by 
spojrzeć w dół. U jego stóp siedział szczur, patrzył na niego z dołu i machał 
różową łapką.

– Działa! – zawołał Arthur.
Suzy pojawiła się ponownie. Szczurzy nos zwisał jej na szyi niczym 

dziwny naszyjnik.

– Przydałoby mi się coś takiego parę lat temu – westchnęła. – Jak 

długo wytrzyma?

– Kilka dni – odparł Scamandros. – Nicość w aktywnym atramencie 

po   pewnym   czasie   przeniknie   przez   papier   i   wełnę.   Na   zaklęciu   można 
jednak   polegać,   jest   starannie   wykonane,   nawet   jeśli   ja   sam   to   mówię. 
Niewykluczone, że wytrzyma dłużej.

Arthur zerknął na Suzy. Dziewczyna miała rozmarzone oczy zupełnie 

jakby myślała o innych sposobach wykorzystania szczurzego kostiumu, po 
opuszczeniu światka Złocienia.

– Sardynki – odezwał się sternik. – Cała ławica.
Wszyscy skierowali wzrok na kryształową kulę, która nagle wypełniła 

się   migoczącymi,   srebrnymi   iskierkami,   tak   licznymi,   że   Arthur   musiał 
uważnie się wpatrywać, by dostrzec, że „Balaena” wpadła w wielką ławicę 
ryb.

– Z pewnością zbliżamy się do Utopionej Środy – orzekł OGoniasty 

dziesięć   minut   później,   gdy   wszyscy   się   zorientowali,   że   sardynek   nie 
ubywa. – Skupia ryby na swojej drodze, wykorzystując do tego własną moc.

Podniósł tubę.
–   Uwaga   załoga!   –   ryknął.   –   Pełna   gotowość   do   taranowania! 

Zamknąć   wodoszczelne   grodzie!   Do   pomp.   Wszyscy   tu   z   tyłu   zapięci 
pasami? – spytał OGoniasty.

– Tak – potwierdził Arthur.
– W rzeczy samej – oświadczył Scamandros.
– Ja myślę – dodała Suzy.
OGoniasty nie wstał z krzesła i tylko się pochylił.
–   Utopiona   Środa   zwykle   podróżuje   blisko   powierzchni   morza,   a 

według naszych obserwacji jej paszcza sięga czterystu sążni nad wodą i w 
przybliżeniu stu pięćdziesięciu sążni pod falami. Obliczyliśmy, że jeśli się 
opuścimy na głębokość około trzydziestu sążni, wówczas będziemy mieli 
spore szanse natrafienia na otwór w górnych filtrujących płytach, bez ryzyka 
utknięcia   w   szczęce.   Płyty   w   dużej   mierze   składają   się   z   otworów,   ale 
będziemy mieli bardzo mało czasu na dostrzeżenie tego, w który postaramy 
się celować. Oby prąd był dostatecznie mocny.

– Płyniemy z prądem – doniósł sternik. – Prędkość w wodzie wzrosła 

background image

do dwudziestu sześciu węzłów.

OGoniasty odwrócił się do przyrządów.
–   Co   zrobimy,   jeśli   nie   przepłyniemy   przez   szczelinę?   –   zapytała 

Suzy.

–   Pewnie   rozbijemy   się   w   drobny   mak   –   zasugerował   Arthur.   – 

OGoniasty twierdził jednak, że płyty to w dużej mierze otwory. Prąd wody 
musi zmierzać do szczelin albo jest ku nim kierowany. Wszystko będzie 
dobrze.

– A jeżeli nie rozbijemy się w całkiem drobny mak, tylko w dość 

drobny mak? – odezwała się Suzy po chwili. – Jeśli będziemy jeszcze żyli, 
ale zaczniemy tonąć?

– Suzy, bardzo cię proszę, nie zarzucaj mnie teraz tymi pytaniami – 

westchnął Arthur, usiłując za wszelką cenę nad sobą zapanować.

Srebrzyste   ryby   w   kuli   pędziły   coraz   szybciej.   Chłopiec   czuł,   że 

„Balaena” kołysze się do przodu i do tyłu oraz na boki, gdy porywa ją pęd 
wody pochłanianej przez Utopioną Środę.

Nagle wszystkie srebrzyste ryby znikły, a kula pociemniała.
– Jesteśmy w jej cieniu!
– Zasilanie awaryjne! – warknął OGoniasty. – Światła dziobowe pełna 

moc!

Kula ponownie zalśniła. Srebrzyste ryby już nie przewalały się przez 

nią strumieniem. Płynęły do tyłu, wraz z masami wodorostów oraz mniej lub 
bardziej wartościowych przedmiotów. Podobnie jak łódź podwodna, były 
one zasysane do paszczy Utopionej Środy.

W pewnej chwili coś gruchnęło o „Balaenę", a towarzyszący temu 

niski,   przeciągły   łomot   przetoczył   się   echem   po   kadłubie.   Zaraz   potem 
rozległa się seria uderzeń, które kojarzyły się z gradem, tłukącym o blaszany 
dach.   Łódź   kołysała   się   i   trzęsła,   a   sternik   i   OGoniasty   zapamiętale 
przestawiali dźwignie, by utrzymać stabilność jednostki.

Arthurowi mignął przed oczyma biały obiekt, znajdujący się na ich 

drodze.

– Płyta filtrująca!
OGoniasty również ją dostrzegł. Wraz ze sternikiem podwoili wysiłki, 

by   zapanować   nad   jednostką,   która   obróciła   się   o   trzydzieści   stopni, 
gwałtownie   uniosła   dziób   i   równie   szybko   odzyskała   poziom.   Arthur 
zauważył, że jednolita biała ściana, wznosząca się na ich kursie, zmieniła się 
w   ciemny   otwór.   Łódź   zmierzała   prosto   ku   niemu,   otoczona   srebrzystą 
ławicą i setkami rupieci najrozmaitszych rozmiarów.

–   Jesteśmy   w   środku!   –   zawołał   OGoniasty,   nerwowo   zmieniając 

obrazy, wyświetlane w kryształowej kuli. Wszystkie przedstawiały odległe, 

background image

białe ściany. – Płyniemy przez płytę filtrującą!

OGoniasty pośpieszył się z oceną sytuacji. Przy wtórze ogłuszającego 

łoskotu, „Balaena” nagle rąbnęła w przeszkodę na tyle wielką, by niemal 
zatrzymać   łódź   podwodną.  Wszyscy  na   pokładzie   polecieli  do  przodu,  a 
pasy   bezpieczeństwa   werżnęły   się   im   w   brzuchy.   W   następnej   chwili 
jednostka gwałtownie wyhamowała i stanęła, a załoga oraz pasażerowie się 
odchylili.

Woda i wszystkie drobne obiekty nadal gnały wokół łodzi, choć już 

nie tak pośpiesznie jak wcześniej. Nie poruszała się jednak wcale, nawet 
pomimo tego, że kadłubem wstrząsały wibracje pracujących silników.

– Utknęliśmy – wyszeptał Arthur.
Zabukowali głęboko pod wodą w fiszbinie o otworach wielkich jak 

tunel.

background image

Rozdział 22

Oba stój! – krzyknął OGoniasty.
Wibracje silników ustały, lecz rupiecie przez cały czas donośne waliły 

o kadłub. Arthur widział nieustający strumień małych przedmiotów, sunący 
przez kryształową kulę.

–   W   tunelu   tkwi   przeszkoda   –   rzucił   OGoniasty   przez   ramię. 

Ponownie podniósł rurę komunikacyjną i warknął: – Raport o zniszczeniach!

W odpowiedzi zabrzmiały głosy Szczurów, trzeszczące i odbijające 

się echem. Wszyscy zgodnie potwierdzali, że nie ma żadnych poważnych 
zniszczeń.

– Co nam blokuje drogę, przodozgryz? – zapytał OGoniasty.
–   Przebiliśmy   taranem   drewnianą   ścianę   –   doniósł   podoficer, 

odpowiedzialny za dziobową część łodzi podwodnej. – Wygląda to na burtę 
wielkiego statku kupieckiego, który utkwił w poprzek tunelu. Bardzo twarde 
drewno.

– Wycofać taran. – Przez mniej więcej dwadzieścia sekund panowała 

cisza. Arthur uważnie obserwował kryształową kulę. Ze względu na wielką 
chmurę szczątków sunących wokół łodzi, trudno było się zorientować, jaki 
obiekt   tkwi   z   przodu   jednostki.   Widać   jednak   było   pogrążoną   w   cieniu, 
porośniętą glonami płaszczyznę drewna.

– Panie kapitanie, nie możemy go wycofać. Nawet niskie przełożenie 

kołowrotu nie pomaga, choć wszyscy napierają z całych sił.

– Musimy zatem się cofnąć – zadecydował OGoniasty. – Sternik, jaka 

jest prędkość prądu?

– Dziewiętnaście węzłów.
– Dziewiętnaście?
–   Wahania   pozostają   w   przedziale   od   osiemnastu   do   dwudziestu 

węzłów.

Ogon OGoniastego wysunął się nerwowo zza krzesła i niespokojnie 

trzasnął o podłogę.

– W czym problem? – zapytał wzburzony Arthur. Uznał, że w gruncie 

rzeczy   nie   podoba   mu   się   na   pokładzie   łodzi   podwodnej,   w   zamkniętej 
przestrzeni, z której nie można uciec w razie jakichkolwiek problemów...

–  W  tym otworze  w  płycie  utkwił  wrak,  a  my  wpakowaliśmy   się 

prosto w niego – objaśnił OGoniasty. – Nasz taran się w nim zablokował. W 
innej   sytuacji   po  prostu   uruchomilibyśmy   wsteczny   bieg  i   w  ten   sposób 
byśmy   się   oswobodzili.   Kłopot   w   tym,   że   nasza   maksymalna   prędkość 

background image

wstecz wynosi osiemnaście węzłów, a prąd tutaj jest gwałtowniejszy.

– Zatem naprawdę jesteśmy unieruchomieni?
– Chwilowo – pośpieszył z zapewnieniem OGoniasty. – Na szczęście 

mamy czas, aby uporać się z przeciwnościami losu. Kształtuje się szereg 
opcji...

– Zanurzamy się głębiej, panie kapitanie – przerwał mu sternik.
– Co takiego? – zdumiał się OGoniasty. – W tunelu?
– Nie, panie kapitanie. Z pewnością musi chodzić  o  Lewiatana. On 

nurkuje.

– Przecież Środa prawie nigdy nie nurkuje! Głębokość?
– Czterdzieści pięć sążni. Czterdzieści osiem. Pięćdziesiąt trzy...
– Stanowiska awaryjnego zanurzenia! – krzyknął OGoniasty do rury 

głosowej. – Sprawdzić wszystkie grodzie!

– Tak jest! – zawołały zgodnym chórem głosy, płynące z głośników. 

OGoniasty pochylił się nad głębokościomierzem przy sterniku, który i tak 
wyczytywał kolejne wskazania urządzenia.

– Wypoziomowuje – obwieścił sternik. – Na sześćdziesięciu siedmiu 

sążniach.

– Jak głęboko możemy zejść? – spytał Arthur.
– Głębiej niż teraz – zapewnił go OGoniasty. – Niebezpieczeństwo 

polega na tym,  że nawet bardzo nieznaczny ruch Utopionej Środy może 
sprawić, że trafimy zbyt głęboko. Liczyliśmy na to, że będzie płynęła po 
powierzchni, jak to ma w zwyczaju.

– Idę o zakład, że zobaczyła coś do jedzenia – oświadczył chłopiec. – 

Teraz jesteśmy bezpieczni, zgadza się?

– Musimy opuścić ten otwór w płycie – odparł OGoniasty. – Gdy 

odzyskamy swobodę ruchu we wnętrzu Środy, wówczas damy sobie radę. 
Jesteśmy jednak zbyt głęboko, aby posłać nurków, którzy wyrąbaliby otwór 
w   przeszkodzie.   Doktorze   Scamandros,   może   zaproponujesz   jakieś 
magiczne rozwiązanie?

Scamandros odchrząknął.
– Hm, przyznaję z przykrością, że nic nie przychodzi mi do głowy. 

Większość mojej praktycznej wiedzy dotyczy wiatru i fali na powierzchni 
morza, nie pod nią.

– Zatem spróbujemy się wydostać...
– Panie kapitanie, ona znów nurkuje.
– Głębokość?
– Siedemdziesiąt dwa sążnie i się obniża. Osiemdziesiąt dwa sążnie. 

Osiemdziesiąt siedem sążni. Dziewięćdziesiąt sążni. Dziewięćdziesiąt pięć 
sążni.

background image

Obojętny   głos   sternika   nagle   został   zagłuszony   potwornym, 

metalicznym łomotem, który zabrzmiał jak uderzenie w gigantyczny dzwon. 
Hałas   okazał   się   tak   przenikliwy,   że   wszystkie   inne   dźwięki   kompletnie 
zanikły. Odgłos przerodził się  nieśpiesznie  w  najrozmaitsze  huki i piski. 
Żaden   z   nich   nie   dorównywał   pierwszemu   głośnością,   lecz   wszystkie 
budziły trwogę.

– Możemy zanurzyć się głębiej – zapewnił OGoniasty Arthura. Mówił 

z dużą pewnością siebie, lecz chłopiec dostrzegł, że ogon szczura przybrał 
śnieżnobiałą barwę.

– Sto sążni. Sto dwa sążnie.
–   Wysłać   wiadomość   w   butli   –   przemówił   OGoniasty   do   rur 

komunikacyjnych. – Osiągnięta głębokość testowa. Utopiona Środa nadal 
nurkuje.

– Tak jest, zrozumiano – rozległa się odpowiedź.
– Doktorze Scamandros! – Arthur odwrócił się do zaklinacza. – A 

może porozumiemy się z Utopioną Środą? Czy jesteś w stanie zrobić coś... 
sam nie wiem co... dajmy na to rozświetlić niebo, aby spojrzała w górę?

Scamandros otarł czoło żółtą, jedwabną chustką, odłożył ją i zaczął 

przetrząsać   kieszenie   szynela.   Wyglądało   na   to,   że   ma   ich   więcej,   niż 
mogłoby się pomieścić w palcie.

–   Nie,   nie,   nic   z   tego   nie   będzie...   To   nie   zadziała   na   takiej 

głębokości...   Tego   nigdy   nie   opanowałem...   kto   wie...   nie,   zużyte... 
Musiałbym widzieć cel...

–  Mam!  –  odezwała  się   Suzy.  –  Trzeba  nad  nią   wyświetlić  iluzję 

wielkiego kotleta wołowego. Idę o zakład, że Środa się na to nabierze.

– Mogę stworzyć iluzję – przyznał Scamandros z irytacją. – Ale nie 

potrafię przenieść jej na zewnątrz!

– Sto sześć sążni – doniósł sternik. Skierował wzrok na kapitana i 

dodał bez cienia lęku w głosie: – Szacowana głębokość zgniotu sto dziesięć 
sążni.

Arthur nie musiał pytać, czym jest „głębokość zgniotu”. Nie miał co 

do tego żadnych wątpliwości: wszyscy doskonale słyszeli potworne łomoty i 
zgrzyty  w kadłubie. Gdy rozległ się kolejny dźwięk, chłopiec podskoczył i 
się odwrócił. Ujrzał wytryskującą z podłogi wodę.

– Sto osiem sążni.
– Czy Utopiona Środa słyszy pod wodą? – zapytała Suzy.
–   Głębokość   zgniotu   przekroczona   –   oznajmił   sternik.   –   Sto 

jedenaście sążni... zanurzamy się coraz głębiej.

Jakby w reakcji na jego słowa, wszystkie światła nagle zgasły. Arthur 

patrzył w ciemności i czekał, aż kadłub zupełnie się rozpadnie, a potem do 

background image

wnętrza łodzi wedrą się tony zimnej wody, niosącej natychmiastową śmierć. 
Pomyślał, że przynajmniej zginie szybko...

Inni spodziewali się tego samego. Przez mniej więcej dziesięć sekund 

zachowywali całkowite milczenie, aż wreszcie przemówił OGoniasty.

– Przełączyć na obwód B! – rozkazał.
Sternik rzucił się wykonać polecenie. Mimo bezustannych huków i 

świstów Arthur usłyszał szybkie kliknięcie i ciche przekleństwo Szczura. 
Następnie żarówki zamigotały, powoli nagrzewając żarniki, i stopniowo się 
rozjaśniły,   rzucając   niespotykaną,   czerwoną   poświatę   na   członków 
wyprawy.

– Głębokość!
Pasażerowie ponownie wstrzymali oddechy. Z pewnością nie mogli 

dalej opadać, bo przecież łódź musiałaby już się rozpaść.

– Sto... sto trzynaście sążni! Bez zmian!
– Co powiedziałaś, Suzy? – spytał Arthur.
– Chciałam wiedzieć, czy Utopiona Środa słyszy pod wodą.
– Na pewno! – wykrzyknął chłopiec pośpiesznie. – Wieloryby mają 

sonary! Nawet śpiewają do siebie nawzajem. Jeżeli spróbujemy wytworzyć 
wyjątkowo wysoki i głośny dźwięk, wówczas... Środa się zorientuje, że ktoś 
utknął jej w paszczy. Ale to pewnie nic nie da.

– Czemu nie? – zapytała Suzy.
– Bo jeśli usłyszy dokuczliwy hałas, to może zanurzyć się głębiej, aby 

się pozbyć jego źródła.

–   Sto   czternaście   sążni!   –   krzyknął   sternik.   –   Ponownie   się 

zanurzamy!

– Zatem nie może być gorzej, prawda?
– Rób wszystko, co się da – zażądał OGoniasty. – Głębokość zgniotu 

jest znana w przybliżeniu, niemniej...

Umilkł,  gdy kilka strumieni wody  jednocześnie  buchnęło ze ścian. 

Rozszczelnieniu poszycia towarzyszył straszliwy, niski pomruk kadłuba.

– Doktorze! – krzyknął Arthur. – Czy potrafisz wytworzyć bardzo 

długi i bardzo głośny pisk?

Scamandros już odkręcał główkę papugi z laski. Skinął głową, sięgnął 

do wnętrza główki i coś tam poprawił.

– Zatkajcie uszy!
Arthur   w   ostatniej   chwili   wetknął   palce   do   uszu.   Główka   papugi 

niespodziewanie pojaśniała jaskrawym światłem, rozchyliła dziób i wydała z 
siebie niewiarygodnie przenikliwy skrzek, który trwał przez kilka sekund, 
całkowicie zagłuszając trzaski i jęki łodzi podwodnej. Scamandros operował 
główką   papugi   niczym   kukiełką,   przesuwał   ukryte   w   niej   dźwigienki   i 

background image

sprawiał,  że piskliwy  skrzek  stawał się  na przemian  wyższy  i niższy, w 
regularnym rytmie.

Sternik   usiłował   coś   wykrzyczeć,   lecz   Arthur   nie   rozumiał   ani 

jednego   jego   słowa.   Wrzask   papugi   był   tak   wysoki   i   rozbrzmiewał   tak 
donośnie, że wszyscy dookoła fizycznie cierpieli. Chłopiec czuł, jak coraz 
bardziej bolą go skronie.

Jęknął,   gdy   woda   zalała   mu   stopy,   i   natychmiast   podniósł   nogi. 

Podłogę mostka pokrywała co najmniej trzydziestocentymetrowa warstwa 
wody i wyglądało na to, że jej przybywa. Sztuczka nie przyniosła zatem 
spodziewanego rezultatu i teraz wszyscy członkowie wyprawy mieli utonąć 
w zmiażdżonej łodzi podwodnej...

Skrzek ustał. Arthur niepewnie wyciągnął palce z uszu, ale tylko na 

tyle,   by   usłyszeć   niewyraźny   jazgot   głosów,   wśród   nich   sternika,   który 
kompletnie stracił zimną krew.

–  Sto  sążni   i  wypływamy!  Środa  się   wynurza!  Wynurzamy  się!  – 

wrzeszczał.

Czy   to   w  odpowiedzi   na   papuzi   skrzek,  czy   to   z  innego   powodu, 

Utopiona Środa wynurzała się znacznie szybciej, niż się pogrążała w morzu. 
Arthurowi przeszło przez myśl, że obie te czynności zapewne niewiele dla 
niej znaczyły. Prawdopodobnie wkładała w nie tyle samo wysiłku, ile on w 
podniesienie głowy o parę centymetrów.

–   Dziesięć   sążni   i   coraz   bliżej   powierzchni!   Sześć   sążni!   Poziom 

morza! Wynurzyliśmy się! Jesteśmy ponad poziomem wody.

Wszyscy   gapili   się   na   kryształową   kulę.   Cała   woda   wypływała   z 

otworu, w którym utkwili, i teraz doskonale widzieli przeszkodę w postaci 
obrośniętej pąklami ściany z obitego miedzianą blachą drewna.

–   Z   pewnością   unosi   głowę   –   zauważył   OGoniasty.   –   To   ułatwia 

sprawę.

Podniósł końcówkę rury komunikacyjnej.
– Sternik szalupy, przygotować ekipę nurków do pracy w morzu! – 

rozkazał.   –   Cztery   Szczury   z   siekierami.   Kontrola   uszkodzeń,   wszystkie 
pompy w ruch!

– Tak jest!
Arthur   uważnie   obserwował   kryształową   kulę,   pierwszy   dostrzegł 

więc, że z trzewi wieloryba cofają się strumienie wody. Łódź podwodna się 
zatrzęsła   i   przechyliła   na   rufę,   a   pozostała   na   mostku   woda   chlusnęła 
wszystkim na kostki.

– Ponownie jesteśmy w morzu. Dziewięć sążni! – zawołał sternik. – 

Prąd   się   odwrócił.   Teraz   wydobywa   się   ze   środka   Środy,   z   prędkością 
sześciu węzłów.

background image

– Wstrzymać ekipę nurków! – krzyknął OGoniasty. – Oba silniki cała 

wstecz!

Gdy   tylko   uruchomiono   silniki,   łodzią   wstrząsnęły   potężne 

dramatyczne wibracje, a fala uderzeniowa przetoczyła się przez jednostkę z 
odgłosem, który przypominał walący się na podłogę kredens z porcelaną. 
Arthur przycisnął dłonie do uszu i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do 
góry, a krew gwałtownie napływa do głowy.

– Co to było?
– Kłapnięcie paszczą – wyjaśnił OGoniasty. – Najwyraźniej Środzie 

nie spodobał się skrzek papugi. Teraz mamy większe szanse się uwolnić.

– Albo rozpaść się na kawałki – dodała Suzy beztrosko.
Fala uderzeniowa nadciągała jeszcze  trzykrotnie, za każdym razem 

gwałtowniej   niż   poprzednio.   Arthur   z   ulgą   pomyślał,   że   jest   przypięty 
pasami, choć nawet przy takim zabezpieczeniu rzucało nim na wszystkie 
strony.   Z   imbryka   i   filiżanek   zostały   skorupy,   które   wraz   z   innymi 
szczątkami przewalały się groźnie po mostku. Arthur nie zdążył się zasłonić 
rękami i w pewnej chwili jeden z odłamków drasnął go w policzek.

– Cofamy się!
Chłopiec nie odrywał wzroku od kryształowej kuli. Drewniana ściana 

zdawała się cofać, gdy łódź podwodna przesuwała się w tył. Wszystkie graty 
nadal wypływały z wnętrzności Utopionej Środy, choć wolniej niż wtedy, 
gdy   do   niej   wpadały.   Można   było   odnieść   wrażenie,   że   przestała   się 
poruszać i tylko opuściła paszczę.

– Oko ogonowe!
Widok uległ zmianie i członkom wyprawy ukazało się otwarte morze 

z tyłu jednostki.

– Gdyby tylko pozostała nieruchoma na tyle długo, byśmy zdążyli się 

wycofać i wycelować w inny otwór... – mruknął OGoniasty. – Potrzebujemy 
minuty. Jednej minuty...

Wszyscy   milczeli,   zapatrzeni   w   widok   z   ogonowego   oka.   Obraz 

powoli się zmieniał, szczątki unosiły się swobodniej na wodzie, białe ściany 
fiszbin zostawały za nimi.

– Oko dziobowe!
Kula   rozbłysła   i   wypełniła   się   obrazem   ogromnej,   białej   ściany   z 

wielorybiej kości, podziurawionej licznymi otworami.

– Lordzie Arthurze, czy chcesz wybrać szczelinę? – spytał OGoniasty. 

Łódź podwodna nadal oddalała się od monstrualnej paszczy.

– Nie! Po prostu wpłyńcie w jedną z nich.
– Trzydzieści lewo na burt i naprzód! – rozkazał OGoniasty.
Łódź   podwodna   zagrzechotała   i   jęknęła,   gdy   silniki   pchnęły   ją 

background image

naprzód.   „Balaena”   zaczęła   powoli   sunąć   ku   nowemu   otworowi.   Nagłe 
woda   gwałtownie   chlusnęła   w   stronę  „Balaeny”,   a   białe  ściany   i  czarny 
otwór zaczęły się błyskawicznie przybliżać.

– Środa znowu płynie naprzód!
– Wyrównać ster, prosto na otwór wlotowy!
– Miejmy nadzieję, że ten nie jest zaczopowany – westchnęła Suzy.
–   Prąd   wody   by   go   udrożnił   –   odparł   Arthur   nerwowo.   Usiłował 

obserwować   to,   co   się   dzieje,   w   kryształowej   kuli.   Zmierzali   prosto   ku 
nowemu tunelowi, lecz wystarczyło tylko nieznaczne zboczenie z kursu, by 
nie trafić do celu. – W tamtym otworze musiał utkwić jakiś duży okręt. 
Mieliśmy pecha, że wpłynęliśmy akurat tam.

– Na szczęście udało się nam wycofać – dodał doktor Scamandros z 

niepokojem.

– Płyniemy! – krzyknęła Suzy. – Jak po sznurku!

background image

Rozdział 23

Nowy tunel okazał się całkowicie drożny. „Balaena” pokonała go ze 

stałą prędkością, wspomagana przez stopniowo przybierający na sile prąd. 
Utopiona Środa płynęła przed siebie, a woda morska, żywność i rupiecie 
ponownie wpadały do jej przełyku. Tunel w płycie miał tylko sto metrów 
długości. Gdy łódź wypłynęła z drugiej strony, Arthur się zorientował, że 
przez cały czas wstrzymywał oddech. Wypuścił powietrze z płuc, lecz nie 
poczuł ulgi. Czekały go niezliczone trudności i przeszkody. Nawet gdyby 
jakoś udało mu się zdobyć Wolę, to i tak musieli później wydostać się z 
trzewi wieloryba.

To nie takie proste, pomyślał. Chyba możemy przyśpieszyć, ale jeśli 

prąd będzie zbyt silny, wówczas „Balaenie” nie uda się wypłynąć, chyba że 
Utopiona Środa zaprzestanie na dłuższą chwilę...

Po pokonaniu płyty filtrującej „Balaena" popłynęła wraz z prądem do 

szerokiego jeziora w paszczy Utopionej Środy. Przebycie go zajęło łodzi 
dwadzieścia minut intensywnej pracy silników, które zapewniały jednostce 
sterowność   pomimo   coraz   bardziej   żywiołowego   nurtu.   Przemieszane   z 
żywnością wody gromadziły  się przed wpadnięciem do gardła Utopionej 
Środy.

Dla   łodzi   podwodnej   było   to   jednak   niemal   rutynowe   zadanie, 

podobne   do   żeglugi   w   ujściu   rzeki   podczas   pływu.   Gardło   okazało   się 
niebywale   szerokie   i   choć   woda   unosiła   mnóstwo   wszelkiego   typu 
materiałów,   nic   nie   mogło   zagrozić   „Balaenie”.   Sporą   część   zasobów 
stanowiły   ryby   i   wszelkiego   typu   morskie   stworzenia,   wymieszane   z 
rupieciami.

Arthur nawet się nieco odprężył, gdy pompy usunęły wodę z mostka, 

a OGoniasty i sternik powrócili do spokojnej wymiany poleceń i informacji.

Po pokonaniu około trzech kilometrów gardła „Balaena” całkowicie 

nieoczekiwanie się uniosła i wykonała pełne salto. Arthur niemal wyśliznął 
się   spod   pasów   i   ponownie   oberwał   przewalającymi   się   przedmiotami, 
między   innymi   srebrną   pokrywką   imbryka,   która   głośno   zadźwięczała, 
trafiwszy chłopca w głowę.

Jednocześnie Arthur poczuł, jak jego ciało przeszywa osobliwy prąd 

elektryczny, a końce palców wybuchają zielonymi płomieniami, z których 
leci   mnóstwo   szybko   znikającego   dymu.   Chłopak   tylko   krzyknął   i 
energicznie potrząsnął dłońmi.

Zdarzenie rozegrało się tak błyskawicznie, że nikt nie miał czasu na 

background image

reakcję,   zupełnie   jakby   załoga   i   pasażerowie   nagle   znaleźli   się   na 
przejażdżce koleją w nieznanym wesołym miasteczku i nie mieli pewności, 
czy maszyna ponownie nie wywinie kozła.

–  Pokonaliśmy   jakąś  magiczną   śluzę  –  syknął  doktor  Scamandros. 

Jego szynel zadarł się do góry i zaplątał mu wokół szyi, przez co zaklinacz 
miał trudności z obciągnięciem palta.

–   Wszystkie   ciśnieniomierze   się   przestawiły   –   doniósł   sternik.   – 

Zgodnie z ich wskazaniami, znajdujemy się teraz na głębokości zaledwie 
pięciu sążni, a ponad nami jest powietrze. Nie ma także mowy o żadnym 
prądzie. Stojąca woda albo prawie stojąca.

OGoniasty podrapał się po uchu.
– To była zapewne śluza. Głębokość zwierzchniego oka.
– Jest głębokość zwierzchniego oka.
Parę minut później w kuli ukazał się obraz powierzchni morza, czy też 

dużego jeziora wewnątrz Utopionej Środy. Akwen był oświetlony różowawą 
poświatą,   bijącą   z   brzusznego   sklepienia   w   górze.   Doktor   Scamandros 
zasugerował,   że   światło   powstaje   w   wyniku   reakcji   drobin   Nicości   na 
cząsteczki Domu. Jedne i drugie zostały pożarte przez Środę i wchłonięte 
przez ściany jej żołądka.

– To bardzo niebezpieczne – dodał, z fascynacją i lękiem zapatrzony 

w   sklepienie.   –   Nadmiar   Nicości.   Jeśli   jej   dostateczna   ilość   zdoła   się 
uwolnić od cząsteczek Domu, a następnie ulec koncentracji...

– Czy możemy poszukać czegoś, co przypomina... co jest dostatecznie 

duże, aby mogło pomieścić światek Złocienia? – zapytał Arthur.

– Obrócić zwierzchnie oko.
Obraz   w   kryształowej   kuli   powoli   się   odwrócił.   Z   początku 

przedstawiał wyłącznie jednostajne,  świetlistozielone  morze.  Potem nagle 
kolory rozbłysły tak mocno, że chłopiec zamrugał oczyma.

W   odległości   kilku   kilometrów   lśniła   kopuła,   wyrastająca 

bezpośrednio   z   morza.   Liczyła   co   najmniej   kilometr   wysokości   i   około 
dziesięciu   kilometrów   średnicy,   a   jej   tęczowe   boki   migotały   wszystkimi 
barwami widma. Przypominała gigantyczną bańkę mydlaną w promieniach 
słońca.

–   Niematerialna   ściana   –   wyjaśnił   doktor   Scamandros.   –   Misterna 

robota, zwłaszcza w takiej skali.

– Trafiliśmy – orzekł Arthur. – Z pewnością jesteśmy u celu. Teraz 

pozostało tylko zlokalizować wejście.

– Utrzymywać głębokość zwierzchniego oka! – polecił OGoniasty. – 

Okrążymy obiekt i sprawdzimy, czy coś widać. Obraz z oka dziobowego.

– Gdzieś pewnie czuwają strażnicy – zauważyła Suzy. – Albo są tu 

background image

pułapki czy coś podobnego. W końcu to sekretny światek pirata, no nie? 
Gdyby   należał   do   mnie,   wszędzie   ustawiłabym   wartowników   i 
pozastawiałabym pułapki.

– Miejmy nadzieję, że nic podobnego nas nie spotka – powiedział 

Arthur. – Rzecz w tym, że znajdujemy się we wnętrzu wielkiego wieloryba, 
a Złocień pojawia się i znika za sprawą magii. Jego ludzie nie spodziewają 
się   tu   nikogo   z   wyjątkiem   niewolników,   wykorzystywanych   do 
odzyskiwania przedmiotów z morza.

–   Skoro   o   niewolnikach   mowa,   chyba   właśnie   mamy   przed   sobą 

jednego z nich – zauważył OGoniasty i wskazał niewyraźną sylwetkę na 
powierzchni kuli. – Ale się nie rusza...

Arthur pochylił się, by lepiej widzieć. Na dnie żołądka stała bez ruchu 

postać  o ludzkich zarysach. Gdy  łódź podwodna podpłynęła  bliżej,  a jej 
światła przebiły się przez mrok wody, postać stała się wyraźniejsza. Okazało 
się, że to humanoid, nie człowiek. Miał ponad dwa metry wysokości, ludzką 
twarz   z   brodą   i   długimi   włosami,   ale   jego   muskularne,   nagie   ramiona 
połyskiwały zielonymi łuskami, a między palcami dostrzegli błonę pławną.

– Nisser – orzekł OGoniasty. – Tyle że skamieniały albo zamrożony.
–   Nisser,   co   to   takiego?   –   zainteresował   się   Arthur.   Stworzenie 

zastygło w takiej pozie, jakby po coś sięgało, a jego płetwiaste palce były 
gotowe   do   pochwycenia   niewidzialnego   obiektu.   Humanoid   sprawiał 
wrażenie rozzłoszczonego, miał rozchylone usta, a w nich liczne, drobne i 
ostre zęby.

– Strażnicy Utopionej Środy – wytłumaczył OGoniasty. – Podobnie 

jak Komisarze w Niższym Domu oraz Nocni Przybysze, Skrzydlaci Słudzy 
Nocy w Środkowym Domu. Zjadła ich.

– Ten jakoś przeżył – zauważyła Suzy. – Doktorze, moglibyśmy go 

ocucić?

Scamandros nasunął kwarcowe okulary na czoło i wbił wzrok w kulę. 

Po chwili pokręcił przecząco głową.

– Jest bardzo ciasno omotany niebywale zawiłymi pętami. Mógłbym 

go oswobodzić, ale to trudne zadanie, nie do wykonania pod wodą.

– Robota Złocienia, jak sądzę – podsumował Arthur. – O! Tam jest 

jeszcze jeden, bliżej.

– Dziesięć lewo na burt i cała naprzód! – rozkazał OGoniasty.
Łódź   skręciła   łagodnie   i   przybliżyła   się   do   tęczowo   ubarwionej 

kopuły. Jej światło kładło się na wodzie, przyćmiewając białe snopy przed 
dziobem   łodzi   podwodnej.   W   mieszaninie   kolorów   dało   się   zauważyć 
ciemną   sylwetkę.   Był   to   następny   Nisser,   tym  razem   rodzaju   żeńskiego, 
zastygły z trójzębem w dłoni, wzniesionym do zadania śmiertelnego ciosu.

background image

– I jeszcze dwóch – dodała Suzy. – Tam, tuż przy kopule.
Wyciągnęła rękę w kierunku małych, czarnych punktów na samym 

skraju   obrazu,   wyświetlanego   przez   oko   dziobowe.   Gdy   „Balaena” 
podpłynęła bliżej, stało się jasne, że sylwetki nie przypominają Nisserów. 
Byli   to   Rezydenci,   a   właściwie   stare   szkielety   topielców,   odzianych   w 
łachmany, o nogach skutych długimi łańcuchami, na których wyrosły glony. 
Oba   trupy   ściskały   w   garściach   długie   grabie   z   końcówkami   efektownie 
przeżartymi rdzą.

Arthur był zarazem wstrząśnięty i zafascynowany, widząc, że kości 

Rezydentów przybrały ciemnozłotą barwę – jeśli trafnie rozpoznał kolor w 
tęczowym świetle.

– Frapujące – zauważył Scamandros. – Rezydenci zwykle nie ulegają 

rozkładowi. Najwyraźniej ta woda zawiera kwasy żołądkowe, takie jak u 
śmiertelników. Niewykluczone też, że nastąpiło jej skażenie Nicością. Tych 
dwóch   niewolników   zapewne   wykorzystywano   do   odławiania   co 
cenniejszych rupieci.

Ogon OGoniastego drgnął. Arthur zauważył, że Szczur rozgląda się 

po mostku, jakby w poszukiwaniu śladów zgubnego wpływu żrącego morza 
na łódź podwodną.

–   W   ten   sposób   dotarliśmy   do   istotnego   zagadnienia   –   zauważył 

OGoniasty. – Musimy założyć, że wody tego żołądka stanowią zagrożenie 
dla „Balaeny”, należy zatem działać szybko. Lordzie Arthurze, niestety, w 
zaistniałych okolicznościach musisz wykonać zadanie w pół doby. Potem 
ruszamy w drogę powrotną.

–   Pół   doby,   licząc   od   przedostania   się   do   kryjówki   Złocienia?   – 

spytała Suzy.

– Pół doby, licząc od tej chwili – sprecyzował Szczur.
Arthur   skinął   głową.   Nie   odrywał   wzroku   od   kuli.   Za   dwoma 

szkieletami dostrzegł na powierzchni tęczowej ściany coś zastanawiającego. 
Gdy   spoglądał   kątem   oka,   widział   kształt,   który   przypominał   łukowato 
sklepione wrota. Kiedy patrzył wprost, jego oczom ukazywały się wyłącznie 
barwne   wiry   o   zmiennych   kształtach,   niczym   plamy   oleju   w   kałuży   na 
jezdni.

–   Czy   oprócz   mnie   jeszcze   ktoś   widzi   drzwi?   –   zapytał.   – 

Wysklepione w łuk, wysokości niecałych pięciu metrów, tuż za szkieletem z 
lewej?

– Nic a nic nie widzę – zaprzeczyła Suzy.
– Nie – przyłączył się OGoniasty.
Doktor   Scamandros   przełożył   okulary   na   czoło   i   uwagą   obejrzał 

miejsce wskazane przez Arthura.

background image

– Mhm, łukowato sklepione drzwi... tak... tak, widzę dwukierunkową 

membranę   w   Niematerialnej   Ścianie.   Zamaskowana   z   podziwu   godnym 
sprytem. Arthurze, jak ją dostrzegłeś?

– Po prostu patrzyłem – wyjaśnił chłopiec. – Ale widzę ją tylko kątem 

oka.

– Przydatny dar – zauważył doktor. – Zwłaszcza w twoim wypadku, 

lordzie Arthurze. Powinieneś z zasady wszystko oglądać kątem oka. Nigdy 
nie wiadomo, co niewidzialnego ma się przed sobą.

– Skoro tam jest wejście, lordzie Arthurze, to najlepiej będzie, jeśli 

tutaj   opuścicie   pokład   –   zaproponował   OGoniasty.   –   A   my   poszukamy 
schronienia dla „Balaeny”.

–   Skąd   będziecie   wiedzieli,   że   pora   po   nas  przypłynąć?   –   zapytał 

Arthur.

OGoniasty sięgnął do kieszeni i wyciągnął małe, drewniane puzderko. 

Otworzył   je   i   pokazał   chłopcu   zieloną   buteleczkę   na   wyściółce   z 
bawełnianej waty.

–  Oto jednorazowa  butelka,  połączona  w parę  z drugą,  którą  tutaj 

mam – objaśnił OGoniasty. – Można nią przesłać tylko jedno słowo, które 
już   się   w   niej   znajduje.   Wystarczy   tylko   wyciągnąć   korek,   a   komunikat 
powędruje samoczynnie. Natychmiast po jego otrzymaniu  wyruszymy  na 
spotkanie z wami. Ponadto, jeżeli coś nam się przytrafi i nie będziemy mogli 
po was przybyć, butelka rozpadnie się w proch.

– Dzięki – mruknął Arthur. Odwrócił głowę i zerknął z ukosa na kulę. 

Sklepione   drzwi   nadal   były   tam,   gdzie   poprzednio,   w   odległości   około 
pięciu metrów. – Doktorze, jeśli chodzi o tę membranę w Niematerialnej 
Ścianie... Czy mam rozumieć, że po drugiej stronie drzwi jest powietrze?

– Najprawdopodobniej. Ale nie na pewno.
– Masz może przy sobie jedną z tych swoich zaklętych klamerek do 

ubrań? Pamiętasz, tę od „tysiąca i jednego oddechu”?

– Obawiam się, że niestety nie, Arthurze. Czy straciła moc ta, którą 

otrzymałeś od Środowej Jutrzenki?

Arthur pokiwał głową i znowu popatrzył na kulę.
–   To   niedaleko   –   zauważyła   Suzy,   trafnie   zgadując,   że   Arthur 

przejmuje   się   odległością   pomiędzy   łodzią   podwodną   a   drzwiami.   –   Z 
drugiej strony na pewno jest powietrze, nawet jeśli będziemy musieli się 
wynurzyć, aby go zaczerpnąć.

– Chyba że wcześniej woda nas rozpuści albo poparzy – westchnął 

Arthur. Wiedział, że niepotrzebnie opóźnia wyprawę, ale nic nie mógł na to 
poradzić. – A jeśli wpadniemy w pułapkę, tak jak mówiłaś?

– Wątpię – oznajmiła dziewczyna. – Sam powiedziałeś, że nie ma 

background image

sensu się czymkolwiek przejmować w trzewiach wieloryba.

– Obyś miała rację – zauważył Arthur. – Czy też, żebym ja miał rację. 

Tak czy owak, chyba na nas pora.

Podniósł szczurzy nos i ogon, a następnie zabrał się do ich wkładania.
– A właśnie, czy te akcesoria są wodoodporne?
– Hm?  – odezwał się doktor Scamandros, ponownie zapatrzony w 

ścianę kopuły.

– Są wodoodporne?
–   Bezwzględnie!   Jestem   Zaklinaczem-Żeglarzem,   miej   to   na 

względzie.   Każdy   czar   i   każde   zaklęcie,   rzucone   przeze   mnie   od   czasu 
zaciągnięcia się na „Mola”, okazało się niebywale wytrzymałe w obliczu 
potencjalnej dezintegracji przez uniwersalny rozpuszczalnik!

– Więc nie są całkiem wodoodporne – mruknęła Suzy, podczas gdy 

Arthur usiłował zrozumieć, co Scamandros miał na myśli. – Jak długo się 
sprawdzają przy solidnym namaczaniu?

Przemierzający twarz Scamandrosa wytatuowany okręt nagle zderzył 

się   ze   skałą   i   zatonął,   lecz   zdążył   opuścić   szalupy   ratunkowe,   które 
odpłynęły ku brodzie.

–   Żądanie   wodoodporności   jest   nader   niebywałe   –   westchnął 

zaklinacz.   –   Spodziewam   się,   że   zastosowane   przeze   mnie   zaklęcia 
wytrzymają   cztero-   lub   pięciogodzinne   zanurzenie   w   zwykłej   morskiej 
wodzie.   Krócej   w   tym   niszczącym   roztworze.   Papier,   rzecz   jasna,   jest 
najbardziej narażony, niemniej wełniana przędza, po zanurzeniu, również 
staje się...

–   Dziękujemy,   doktorze   –   przerwał   mu   Arthur.   –   Jeśli   mamy 

wyruszać, to teraz.

Pomyślał, że lepiej zakończyć już ten etap, przynajmniej nie będzie 

tkwił w metalowej trumnie.

– Na rufie znajdziecie komorę ewakuacyjną – wyjaśnił OGoniasty. – 

Będziecie musieli wychodzić pojedynczo.

– Pierwsza! – zawołała Suzy.
– Nie – zaprotestował Arthur. – Tym razem ja pójdę pierwszy. To mój 

obowiązek.

Suzy   wzruszyła   ramionami   i   uchyliła   cylinder.   Arthur   ruszył   ku 

tylnym drzwiom grodziowym.

Łódź podwodna okazała się dłuższa, niż sądził. Dotąd widział tylko 

kiosk i mostek, zaskoczyło go więc, jak długi korytarz muszą pokonać i 
przez ile drzwi przejść. Po drodze napotkali tylko jednego Szczura, który 
czekał   na   nich   przy   drzwiach   oznaczonych   napisem:   „Rufowe   wyjście 
awaryjne”.   Arthur   zdumiał   się   na   widok   starszego   mata   działonowego 

background image

Watkingle’a.

– Zgłosiłeś się na ochotnika?
Szeroki   uśmiech   wyglądał   dość   przerażająco   na   pysku   Szczura   o 

wzroście metr dwadzieścia.

– „Zawsze idź na ochotnika”, to moja dewiza, wasza lordowska mość 

– wyznał. – Nie jakieś tam mięczakowate bzdety typu: „Nie pakuj się w 
kłopoty”. Kiedy sobie myślę o wszystkim, co mogło mnie ominąć...

– Dziękuję,  Watkingle – przerwał  OGoniasty  stanowczo.  – Wskaż 

lordowi Arthurowi oraz pannie Suzy drogę do komory ewakuacyjnej.

–   Tak   jest   –   powiedział   Watkingle.   Lekko   odwrócił   głowę,   aby 

OGoniasty go nie widział, i porozumiewawczo mrugnął do Arthura, nim 
odblokował drzwi i je otworzył. Komora przypominała bardzo małą kabinę 
natryskową z włazem na suficie, w miejscu gdzie powinien się znajdować 
wylot   prysznica.   Z   boku   włazu   zainstalowano   dwie   dźwignie:   żółtą   i 
czerwoną.   Na   mosiężnej   tabliczce   na   włazie   widniał   napis,   sporządzony 
dwuipółcentymetrowymi   literami:   „POCIĄGNIJ   ŻÓŁTĄ.   CZEKAJ   NA 
ZANURZENIE DO CZERWONEJ LINII. POCIĄGNIJ CZERWONĄ”.

–   Procedura   awaryjnej   ewakuacji   z   pokładu   łodzi   jest   prosta   i 

oczywista  –  oświadczył  Watkingle  śpiewnym  głosem.  –  Najpierw  trzeba 
wejść   do   komory   i   zamknąć   za   sobą   drzwi.   Zasuwa   zablokuje   się 
automatycznie i nie można jej otworzyć od środka. Następnie należy jedną 
łapą chwycić żółtą dźwignię i pociągnąć. W ten sposób otwiera się zawór i 
wpuszcza wodę do komory. Gdy poziom wody podniesie się do czerwonej 
linii, namalowanej wokół ściany komory, trzeba nabrać powietrza. Nie ma 
potrzeby oddychać kilka razy ani brać głębokiego wdechu. Potem należy 
chwycić łapą czerwoną dźwignię i pociągnąć. W ten sposób otwiera się właz 
ewakuacyjny. No i trzeba odbić się od podłogi i wypłynąć. Jasne?

Arthur   zajrzał   do   komory.   Czerwona   linia   widniała   w   odległości 

około   dziesięciu   centymetrów   od   górnego   włazu.   Chłopiec   pomyślał,   że 
będzie musiał nieco przykucnąć i odchylić głowę, aby twarz znalazła się 
ponad   powierzchnią   wody   i   by   mógł   po   raz   ostatni   odetchnąć.   Otwór 
wyjściowy wyglądał na dostatecznie duży aby Arthur mógł się bez trudu 
przecisnąć.

–   W   porządku   –   mruknął.   –   Wejść.   Pociągnąć   żółtą   dźwignię. 

Zaczekać, aż woda dotrze do czerwonej linii. Nabrać powietrza. Pociągnąć 
czerwoną dźwignię. Wypłynąć.

– Tak jest, wasza lordowska mość – potwierdził Watkingle.
– Popłynę do drzwi i wejdę do środka – objaśnił Arthur, zwracając się 

do Suzy. – Spotkamy się po drugiej stronie.

– Będzie ubaw. – Suzy zatarła ręce. – Na pewno nie mogę pierwsza?

background image

– Nie – odparł Arthur. – Lepiej się przebierzmy.
Przywiązał   szczurzy   nos   do   twarzy   i   przymocował   ogon.   Gdy   się 

rozejrzał,   Suzy   stała   u   jego   stóp,   już   zamaskowana   jako   szczur.   Arthur 
założył, że on również wygląda jak gryzoń.

– Jestem gotowy – oznajmił.
Suzy pisnęła coś w odpowiedzi.
–   Co   takiego?   –   spytał   chłopiec   i   nagle   coś   sobie   uświadomił: 

wyglądali jak szczury i wydawali z siebie szczurze odgłosy.

Ściągnął maskę i odczepił ogon.
– W przebraniu nie będziemy mogli rozmawiać ze sobą – zauważył. – 

Kiedy więc znajdziemy się w środku, ruszaj za mną.

Suzy pisnęła i zmieniła się w siebie. Stała przed Arthurem, trzymając 

w dłoni szczury nos.

– Za tobą wszędzie – oświadczyła.
Zanim Arthur zdążył się upewnić, że dobrze go zrozumiała, ponownie 

przybrała postać gryzonia.

– Mówię poważnie – podkreślił. – Ruszaj za mną, to znaczy: idź tam, 

dokąd ja pójdę.

Nasunął maskę na twarz i znowu doczepił ogon, po czym wszedł do 

komory   ewakuacyjnej.   Drzwi   zamknęły   się   za   nim   z   głuchym   łoskotem 
ciężkiej zasuwy lub zapadki, która zablokowała wyjście.

Chłopiec nagle poczuł pot na dłoniach. Otarł je o bryczesy, sprawdził, 

czy Atlas i zaproszenie od Środy są bezpieczne w Niematerialnym Bucie, i 
wyciągnął rękę ku żółtej dźwigni.

Woda z szokującą gwałtownością wdarła się do komory. Chłopiec nie 

czuł pieczenia, płyn nie wyżarł mu odzieży, ale bardzo silnie czuć go było 
ozonem. Arthur ledwie zdołał to sobie uświadomić i nabrać powietrza, nim 
woda   dotarta   do   czerwonego   paska.   Pociągnął   czerwoną   dźwignię,   gdy 
woda już mu zalewała oczy. Właz momentalnie odskoczył.

Arthur niezdarnie odbił się od podłogi, lecz oszczędzał chorą nogę, 

więc nie udało mu się opuścić komory za pierwszym podejściem. Musiał 
odpychać się od ściany, aż wreszcie wypłynął, dźwigany przez pianę i bańki 
powietrza,   które   ulatywały   z   komory,   przemieszane   z   powietrzem 
uwięzionym pod ubraniem.

Orientując   się   na  podstawie   linii   kadłuba   łodzi  podwodnej,   Arthur 

ruszył   tam,   gdzie   spodziewał   się   ujrzeć   drzwi.   Tęczowe   światło   kopuły 
okazało się w rzeczywistości znacznie jaśniejsze niż w kryształowej kuli, 
przez   co   nie   mógł   dostrzec   łukowato   sklepionego   przejścia,   nawet   gdy 
spoglądał   kątem   oka.   Narastała   w   nim   panika.   Uspokoiła   go   dopiero 
konkluzja,   że   nawet   jeśli   nie   znajdzie   drzwi,   będzie   mógł   po   prostu 

background image

wypłynąć na powierzchnię. Gdyby jednak tak uczynił, trudno byłoby mu 
ponownie zanurkować.

W końcu wszakże ujrzał łuk sklepienia przejścia, nieco bardziej na 

lewo   od   miejsca,   w   którym   spodziewał   się   je   zobaczyć.   Brakowało   mu 
powietrza, lecz przywykł do tego uczucia. Uderzył mocniej nogami – cały 
czas nie potrafił przyzwyczaić się do krabiego pancerza – i silniej zagarnął 
wodę rękoma.

Wejście   się   przybliżyło.   Arthur   popatrzył   w   dół   i   w   warstwie 

drobnych szczątków oraz mułu dostrzegł liczne kości, popękane czaszki i 
fragmenty   zardzewiałego   łańcucha.   Tak   wyglądały   pozostałości   po 
dziesiątkach,   może   nawet   setkach   niewolników,   którzy   nie   powrócili   do 
światka Złocienia...

...Albo zostali z niego wyrzuceni, by umrzeć w brzuchu Lewiatana.

background image

Rozdział 24

Arthur dotarł do drzwi. Gdy ich dotknął, tęczowe barwy odpłynęły, 

zastąpione   jednostajną   szarością.   Chłopiec   wzdrygnął   się,   gdy   jego   dłoń 
zanurzyła się w niej tak, jakby żadna przeszkoda nie istniała.

Nie cofnął się. Ponownie wierzgnął i przeniknął przez szare wejście. 

Gdy tylko znalazł się w środku, wylądował na płask na mokrej, kamiennej 
posadzce.

– Co to takiego? – zapytał ktoś.
Arthur   przetoczył   się   i   usiadł,   gotowy   do   następnego   ruchu. 

Zorientował się, że trafił do dużego, wyłożonego drewnem pomieszczenia, 
w   gruncie   rzeczy   przypominającego   szopę,   wręcz   stodołę,   gdyż 
przeciwległy   koniec   pozostawał   otwarty   na   oścież.   Wpadały   tamtędy 
strumienie jaskrawych promieni słonecznych.

Czterech   Rezydentów   siedziało   na   krzesłach   wykonanych   w 

rozmaitych stylach, z różnych epok. Pośrodku stał niesłychanie starannie 
wypolerowany stół, który nawet Arthurowi wydał się bezcennym antykiem. 
Rezydenci mieli na sobie ekstrawagancką i niedopasowaną odzież, w tym 
zarówno dwudziestowieczne, ziemskie kurtki wojskowe, jak i błyszczące, 
ciężkie   hełmy,   jakby   przywiezione   z   kosmosu.   Każdy   centymetr   ich 
obnażonej   skóry   pokrywały   tatuaże.   Rezydenci   trzymali   za   pasami   co 
najmniej po trzy noże, a na podłodze obok krzeseł leżały krótkie kusze o 
pistoletowych rękojeściach.

– Co to takiego? – zapytał inny Rezydent.
Arthur   powoli   podążył   ku   ścianie.   Nie   miał   się   gdzie   ukryć,   w 

pomieszczeniu znajdował się tylko stół i krzesła. Chłopiec dostrzegł jednak 
wąskie pasmo cienia, pod ścianą, przy posadzce.

Jeden z Rezydentów dźwignął się z miejsca.
– Chyba coś słyszałem przy śluzie.
Arthur skulił się w cieniu.
Opróżnienie   komory   ewakuacyjnej   dla   Suzy   musi   trochę   potrwać, 

pomyślał. Może jednak popłynie szybciej ode mnie. Jeśli teraz tu wejdzie, 
Rezydent z pewnością ją dostrzeże, nawet pod postacią szczura....

– Siadaj! Twoja kolej!
Rezydent powoli usiadł i skupił uwagę na tym, co leżało na stole. 

Arthur   zorientował   się,   że   chodzi   o   jakąś   grę,   toczoną   na   planszy   z 
błyszczącymi pionkami ze złota i drogich kamieni. Nie były to szachy, bo 
figury   wyglądały   inaczej   i   wszyscy   czterej   Rezydenci   brali   udział   w 

background image

rozgrywce.   Każdy   z   nich   miał   przed   sobą   sterty   papieru,   które   często 
zmieniały   właściciela.   Na   pewno   nie   były   to   banknoty,   tylko   mocno 
porwane strzępy kartek z nabazgranymi na nich słowami.

Arthur przesunął się wzdłuż ściany, intensywnie myśląc. Gdyby Suzy 

teraz   wyszła   z   wody,   a   oni   ją   usłyszeli,   wówczas   mógłby   spróbować 
odwrócić ich uwagę.

– Co to takiego?
Ten sam Rezydent ponownie wstał. Arthur się rozejrzał i dostrzegł 

szczura, mknącego po podłodze, jak najdalej od wejścia.

– Szczur!
Cała   grupka   Rezydentów   skoczyła   na   równe   nogi,   przewracając 

krzesła. Gdy się schylili po kusze, Arthur ruszył biegiem prosto ku nim. Bez 
wahania skoczył na stół, rozsypał pionki i susami rzucił się ku przeciwległej 
stronie pomieszczenia. Nagle jego połamaną, chronioną przez pancerz nogę 
przeszył potworny ból. Chłopiec niemal upadł.

– Następny szczur!
– Mój jest!
– Strzelam!
Bełt bzyknął z lewej strony Arthura, a uderzając w ścianę, wyrzucił w 

powietrze   kamienne   odpryski.   Chłopiec   gwałtownie   skręcił   i   następna 
strzała niemal  otarła mu  się  o ucho. Po chwili gnał już w intensywnym 
słońcu   piaszczystą   plażą,   tu   i   ówdzie   poprzetykaną   skałami.   Nieopodal 
pojawiła   się   kępa   palm,   pierwsza   z   wielu,   które   rosły   na   całej   długości 
wąskiego półwyspu i docierały do właściwej wyspy.

Arthur   ruszył   ku   najbliższej   palmie,   cały   czas   biegnąc   zygzakiem, 

lecz  nikt  już  do  niego nie  mierzył.  Ukrył się  za  pniem i  dopiero wtedy 
zaryzykował rzut oka za siebie.

Czterej Rezydenci stali u wejścia do szopy i przeładowywali kusze. 

Nie wyglądało na to, że zamierzają ścigać Arthura.

Suzy znikła bez śladu. Chłopiec rozejrzał się po okolicy. Oddychał 

coraz bardziej chrapliwie i nierówno, czując, jak narasta w nim lęk. Suzy 
mogła zostać trafiona. Po kilkakrotnym zaczerpnięciu powietrza, które nie 
dotarło do płuc jak należy, Arthur spróbował zapanować nad nerwami.

–   Jestem   w   bańce   z   Poślednich   Terytoriów   –   powiedział   sobie.   – 

Bańka znajduje się w Domu, lecz zawiera fragment Pośledniego Królestwa. 
Może Ziemi, kto wie. Na to wygląda. Zatem grozi mi astma. Muszę uważać. 
Nie mogę przesadzać...

Nagle   podskoczył,   słysząc   pisk   przy   stopie.   Spojrzał   i   ujrzał 

wpatrzonego w siebie szczura, który gestykulował łapkami.

–   Suzy!   –   wykrzyknął   Arthur,   nim   sobie   przypomniał,   że   jego 

background image

przyjaciółka usłyszy tylko popiskiwanie.

Pisnęła   ponownie,   tym   razem   bardziej   natarczywie.   Arthur 

prawidłowo zrozumiał, że dziewczyna go pośpiesza.

Odwrócił się i zamiast biec, potruchtał do następnej palmy, potem do 

kolejnej.   Po   drodze   patrzył   przed   siebie,   usiłując   dopasować   topografię 
terenu do mapy, którą wcześniej oglądał.

Z   prawej   strony   rozpościerała   się   przystań.   Chłopiec   spostrzegł 

kadłuby co najmniej tuzina statków, zwalonych na stertę w odległym końcu 
małego portu. Jednostki wyglądały na kompletne wraki. Bliżej zakotwiczyły 
„Dreszcz” i „Mól”, jednak najgorsze było to, że obok stała też „Latająca 
Modliszka”, ze zwiniętymi żaglami i przyćmioną, zieloną poświatą.

– Zatem Złocień pojmał Liść – mruknął Arthur pod nosem.
Jeśli ona jeszcze żyje, dopowiedział w myślach.
Przystanął, ukryty w kępie palm, aby uspokoić oddech i swobodniej 

się rozejrzeć. Po drugiej stronie pirsu widniało sześć niskich, kamiennych 
budynków, zapewne magazynów. Na szczycie pagórka wznosiła się forteca 
Złocienia, budowla otoczona murami z ziemi i kamienia, uformowanymi na 
kształt gwiazdy, z armatami widocznymi na wielu poziomach. Obok, pod 
lufami dział, stały trzy nędzne baraki z drewna, właściwie wielkie szopy, z 
otworami zamiast okien.

Kwatery niewolników, pomyślał Arthur.
Chłopiec nie dostrzegł wielu oznak życia. Sporadycznie błysnął hełm 

wartownika   w   fortecy,   ktoś   się   poruszył   na   pokładzie   „Dreszcza”. 
Pomieszczenia dla niewolników pozostawały uśpione. Bryza kierowała się 
ku Arthurowi, lecz nie niosła żadnych dźwięków, z wyjątkiem żałosnego 
krzyku jakiegoś morskiego  ptaka. Chłopiec rozejrzał się w poszukiwaniu 
stworzenia i przypomniał sobie czarne kormorany, które odfrunęły z boi, 
aby ostrzec Złocienia. Żadnych ptaków jednak nie dostrzegł.

Popatrzył w górę, ku wzgórzom, w których Szczurzyca w Wyproście 

odnotowała   na   mapie   obecność   „Oddanych   Karpiowi.   Więźniów 
uciekinierów”.

Wzgórza były znacznie wyższe, niż się spodziewał. Niewykluczone, 

że mierzyły ponad trzysta metrów, a na dodatek pokrywała je gęsta dżungla. 
Wdrapanie się na takie wzniesienie lub znalezienie tam kogoś nie mogło być 
proste, zwłaszcza jeśli poszukiwany starałby się ukryć.

Suzy zapiszczała coś do Arthura i podskoczyła w miejscu. Pojął, że 

dziewczyna ponownie go pośpiesza.

Ruszył   więc   dalej,   żwawo   maszerując   ku   następnej   kępie   palm. 

Oddychał   bez   trudu,   lecz   nie   mógł   sobie   pozwolić   na   najmniejsze 
niepotrzebne   ryzyko.   Nie   miał   przy   sobie   żadnych   lekarstw.   Nie   mógł 

background image

skorzystać   z   inhalatora   ani   ze   wsparcia   sanitariuszy   z   beta-mimetykami, 
tlenem i salą reanimacyjną w pobliżu.

Suzy znowu zapiszczała i wywinęła kozła na znak zniecierpliwienia.
– Nie mogę iść szybciej – wyjaśnił Arthur, choć wiedział, że jego 

towarzyszka usłyszy tylko pisk. Wzruszył ramionami.

Jego   zachowanie   najwyraźniej   udobruchało   Suzy   Przestała   się 

denerwować i stosunkowo spokojnie ruszyła obok Arthura. Nadal wędrowali 
od   kępy   do   kępy   palm.   Mniej   więcej   co   pięćdziesiąt   metrów   chłopiec 
przystawał, by przez chwilę nasłuchiwać i rozglądać się dookoła. Półwysep 
wyrastał z lądu w odległości około półtora kilometra od przystani, Arthur 
założył więc, że powinni być stosunkowo bezpieczni.

Po pewnym czasie opuścili półwysep i poszli dalej głównym lądem, 

gdzie palmy i piasek ustąpiły pola twardej, ciemnej ziemi i licznym skałom 
oraz martwym, powalonym przez wiatr drzewom o szarozielonych liściach, 
które szczególnie utrudniały marsz, zwłaszcza że Arthurowi co pewien czas 
zdawało się, że jest znacznie niższy niż w rzeczywistości, i tłukł głową o 
gałęzie.   W   takich   .   warunkach   wędrówka   stała   się   kłopotliwa.   Szczurze 
przebrania   doktora   Scamandrosa   najwyraźniej   miały   wpływ   nie   tylko   na 
obserwatorów,   lecz   również   na   użytkowników.   Arthur   miał   jednak   co 
innego   na   głowie.   Skupił   się   na   marszrucie   ku   wzgórzom,   a   także 
wypatrywaniu   piratów,   kormoranów   i   wszystkiego   innego,   co   mogłoby 
służyć Złocieniowi. Pilnował też, by stale miarowo oddychać.

Powalone drzewa o szarozielonym ulistnieniu wkrótce znikły. Teren 

się   podnosił,   a   jednocześnie   nagie  podłoże   i  kamienie   były   zastępowane 
opadłymi liśćmi, paprotkami, dużymi paprociami oraz wysokimi drzewami 
o grubych, jasnych pniach. Korony drzew rozpościerały się na wysokości 
dziesięciu,   piętnastu   metrów,   tworząc   gęsty   baldachim,   który   znacznie 
ograniczał dostęp słonecznego światła i ciepła.

Powietrze wydawało się znacznie wilgotniejsze, a co mniej  więcej 

dziesięć  metrów  wędrowcy  musieli przeskakiwać  małe  strumyki. Zwykle 
wpadali wówczas w miękką glebę, która raczej nie przypominała błota, a 
jeśli   już,   to   z   dużą   zawartością   liści,   paproci   oraz   leśnej   drobnicy, 
zapewniającej jej sztywność.

W tej roślinności od czasu do czasu rozbrzmiewały ciche dźwięki, 

lecz żaden z nich nie wydawał się niepokojący. Arthur nie dostrzegł śladów 
stóp ani innych dowodów na to, że piraci kiedykolwiek opuścili swoje domy 
obok przystani. Chłopiec coraz częściej myślał o sobie jak o szczurze, kiedy 
więc oboje wdrapali się na polanę, która w jego przekonaniu wyznaczała 
pierwszy   etap   wspinaczki,   znieruchomiał   i   ściągnął   szczurzą   maskę   oraz 
odczepił ogon.

background image

Suzy nie zdjęła swoich akcesoriów. Przez chwilę węszyła wokół stóp 

Arthura,   a   potem   usiadła   w   błagalnej   pozycji   i   zapiszczała.   Chłopiec   w 
końcu   się   pochylił,   chwycił   szczura   za   nos   i   ogon   –   obie   części   ciała 
gryzonia sprawiały wrażenie całkowicie autentycznych – i pociągnął.

Puścił   dopiero   wtedy,   gdy   zrozumiał,   że   szczypie   prawdziwy   nos 

Suzy i szarpie fałdę jej podartej sukienki.

– Ech, sporo bym dała za kawałek sera – westchnęła  dziewczyna, 

rozmasowując nos. – Widzi mi się, że te czary doktora są za mocne. Od 
pewnego czasu szłam za tobą tylko dlatego, że widziałam w tobie innego 
szczura, który może zaprowadzić mnie do jedzenia.

– Przynajmniej  na początku sprawdzały  się jak należy  – zauważył 

Arthur.   Skierował   wzrok   na   niebo   i   ponownie   popatrzył   w   dół   zbocza. 
Widział   tylko   stengę   „Modliszki”   i   plamę   błękitu   zewnętrznej   części 
przystani.   Budynki   znajdowały   się   poza   zasięgiem   wzroku,   przesłonięte 
grzbietem wzniesienia. W dolinie chłopiec zauważył wielką, okrągłą łatę w 
kolorze ciemnobrunatnym, okoloną jaskrawą żółcią. Uświadomił sobie, że z 
pewnością jest to jama nosowa czaszki, którą wcześniej widział narysowaną 
na   mapie.   Obok   błotnego   bajora   jej   autorka   napisała   słowo   „Nicość”   i 
postawiła znak zapytania.

Po   kilkusekundowej   obserwacji   Arthur   uznał,   że   trzęsawisko   musi 

być   gorące:   na   jego   powierzchni   bezustannie   wykwitały   wielkie   bańki 
powietrza, a maź przez cały czas powoli się poruszała i przewalała.

– Idę o zakład, że smród wali z tego nieprzeciętny – zauważyła Suzy, 

spoglądając na bajoro. – Szczęście, że wiatr wieje w drugą stronę. Teraz 
dokąd?

–   Moim   zdaniem   jesteśmy   gdzieś   w   połowie   drogi   na   pierwsze 

wzgórze – oznajmił Arthur. – Nie mogę jednak stwierdzić tego na pewno. 
Ciekawe, gdzie szukać tych Wyznawców Karpia. Dokąd byś poszła, gdybyś 
uciekła   piratom?   Poza   tym,   że   daleko   od   przystani,   bo   już   się   od   niej 
oddaliliśmy.

– Wyżej – orzekła Suzy. – To Rezydenci, dobrze mówię? Oni zawsze 

chcą wyżej. Wysoko to dla nich dobrze, wysoko jest Dom. Im wyżej, tym 
lepiej.   No   i   dlatego   ci   najlepsi,   choćby   Południcy   i   inni,   dodają   sobie 
wzrostu. Zależy im na tym. W sumie to głupota, trudniej przecież znaleźć 
odpowiednie ubrania.

–   W   górę   –   zamyślił   się   Arthur.   –   To   rozsądne.   Trudno.   Mam 

nadzieję, że jakoś wytrzymam dalszą wspinaczkę.

–   Źle   z   tobą?   –   zaniepokoiła   się   Suzy.   Nie   przebywała   z   nim   na 

terenie Poślednich Królestw, kiedy nie miał Klucza.

– Dolega mi... Chyba nazwałabyś to chorobą oddechową – wyznał 

background image

chłopiec. – Niekiedy mam jej nawroty, jak się zmęczę. Ten światek jest 
wzięty z Poślednich Królestw, więc mogę w nim chorować.

–   Coś   jakby   pylica,   no   nie?   –   zapytała   Suzy,   wyraźnie 

zainteresowana. – A może flegmisty kaszel?

– Kto wie – przyznał Arthur. – Nie martw  się, na razie czuję się 

dobrze. Maszerujmy powoli i spokojnie, wówczas nie będzie problemów.

– Bez szczurzych przebrań?
Arthur potwierdził skinieniem głowy.
– Wyżej powinniśmy  być bezpieczni – zauważył. – Trzeba jednak 

mieć maski pod ręką, na wszelki wypadek.

Po   krótkim  odpoczynku   szli   dalej.   Gdy   opuścili   polanę,   ponownie 

otoczył   ich   las   tropikalny,   w   którym   brakowało   wydeptanych   ścieżek. 
Arthur kierował się  więc tam,  gdzie widział  prześwity  w krzewach albo 
gdzie roślinność wydawała się rzadsza. Konsekwentnie jednak szli pod górę.

Przez   następne   pół   godziny   przedzierali   się   przez   chaszcze,   aż 

wreszcie Arthur musiał się zatrzymać, by ponownie odpocząć. Zamierzał 
dotrzeć   do   następnej   polany,   ale   nic   nie   wskazywało   na   to,   że   na   jakąś 
natrafią.

– Mało co widać, nie? – mruknęła Suzy. – I jakby czymś zalatywało.
Arthur węszył przez chwilę, chłonąc różnorodne wonie dżungli.
– To tylko liście i gałęzie tworzące ściółkę – oświadczył. – Ciekawe, 

czy Wyznawcy Karpia wybudowali tam na górze domy, czy też znaleźli 
jaskinie albo jeszcze coś innego. Pod gołym niebem nie dałoby się tutaj 
długo wytrzymać.

–   Mogło   być   gorzej   –   zauważyła   dziewczyna.   –   Choćby   na   dnie 

Studni albo w Piwnicy Węglowej Niższego Domu.

– Lub przy wyławianiu z morza przedmiotów na rozkaz Złocienia – 

mruknął   Arthur.   Rozmyślał   o   złocistych   kościach,   rozrzuconych   przed 
kopułą. – Taka praca to rychła śmierć.

– Kto wspomina Złocienia? – zagrzmiał głos, wydobywający się z 

podszycia   –   głos   tubalny,   mocny,   przyzwyczajony   do   przekrzykiwania 
najsilniejszych wichrów.

background image

Rozdział 25

Kto wspomina Złocienia?
Arthur i Suzy zerwali się na równe nogi i dobyli broni, lecz nikogo nie 

dostrzegli. Tropikalny las wokoło pozostawał cichy i nieruchomy.

–   Nikt   nigdy   nie   patrzy   w   górę   –   ciągnął   głos.   –   Ciekawe, 

nieprawdaż?

Arthur podniósł głowę, z szablą gotową do zadania ciosu. W koronie 

najbliższego   drzewa   znajdował   się   Rezydent.   Zawisł   na   haczykowatych 
ostrogach przy butach oraz na czymś, co przypominało rękawice z pazurami, 
choć   chłopak   nie   miał   pewności,   czy   to   faktycznie   rękawice,   czy   raczej 
dłonie   nieznajomego.   Miał   na   sobie   koszulę   i   bryczesy   z   jasnej   skóry, 
poplamione zieloną pleśnią. Taki kamuflaż był niewątpliwie skuteczny w 
dżungli, zwłaszcza że pleśń wydawała się pokrywać także ciało Rezydenta.

–   Teraz   zwyczajowe   pytania   –   obwieścił   obcy.   –   I   zwyczajowa 

przestroga.   Odpowiadajcie   zgodnie   z   prawdą,   bo   umrzecie   tam,   gdzie 
stoicie. Ściślej mówiąc: umrzecie odrobinę później, gdyż nasze strzały, choć 
zanurzone w skażonym Nicością błocie, nie są przesadnie skuteczne.

Gdy Rezydent przemawiał, Arthur się rozejrzał. W podszyciu dookoła 

coś zaszeleściło i po chwili chłopiec dostrzegł kilku innych Rezydentów, 
ubranych w skóry i zamaskowanych zieloną pleśnią. Zbliżali się prosto ku 
niemu i Suzy, a każdy z nich ściskał w dłoni krótki łuk. Nie kuszę, tylko 
prosty łuk z wygiętej listwy i cięciwy.

– Jesteśmy przyjaciółmi! – krzyknął Arthur. – Szukamy Wyznawców 

Karpia.

– Czy mógłbyś jednak zaczekać na pytania? – zapytał Rezydent na 

drzewie. – Bardzo proszę, doprowadźmy sprawę do końca, jak należy.

– Nie ma problemu – zgodził się chłopiec.
Suzy ziewnęła i ponownie usiadła.
– Rezydenci – mruknęła pod nosem.
–   Czy   jesteście   bądź   kiedykolwiek   byliście   piratami?   –   spytał 

Rezydent.

– Nie – zaprzeczył Arthur.
– Czy w jakikolwiek sposób służycie piratowi Złocieniowi?
– Nie – powtórzył chłopiec.
– Czy wierzycie w Karpia?
–   Hm,   nie   jestem   pewien,   jak   mam   to   rozumieć.   Chcę   się   z   nim 

spotkać...

background image

– Czy to znaczy, że nie? – chciał wiedzieć Rezydent.
Arthur zerknął z ukosa na uzbrojonych w łuki Rezydentów, którzy 

nałożyli strzały i odciągnęli cięciwy.

– Wierzymy w Karpia, prawda, Suzy?
– Jasne – potwierdziła dziewczyna. – Uwierzę we wszystko, co sobie 

zażyczysz.

– Musicie pokładać wiarę w Karpiu – naciskał Rezydent. Jego opinię 

podkreśliło echo szeptów wszystkich wokoło.

Arthur   z   zapałem   pokiwał   głową,   na   dowód,   że   dysponuje 

wielotonowymi pokładami wiary w Karpia.

– Dla formalności powiecie mi, jak się nazywacie.
Arthur   zaczął   się   zastanawiać:   „Jeśli   Karpiem   jest   ten,   kogo   o   to 

podejrzewam, to nie popełnię błędu. Jeżeli jednak chodzi o kogoś innego, 
wówczas... ”

– Ten oto tutaj, to lord Arthur, Mistrz Niższego Domu i Odległych 

Rubieży,   Bohater   Domu,   Konsument   Ciastek   i   Prawowity   Dziedzic 
wszystkiego, jak się należy – wyrecytowała Suzy. – A ja jestem Suzanna, 
Poniedziałkowa Przedpołudnica, więc lepiej okaż odrobinę szacunku, jeśli 
łaska.

– Naprawdę? – spytał Rezydent na drzewie. – Nie przeczę, daję wiarę 

i w ogóle, ale czy naprawdę jesteś Prawowitym Dziedzicem?

– Tak – potwierdził Arthur. – Jestem. Czy możesz nas zaprowadzić do 

Karpia?

– I wyzwolisz nas wszystkich spod władzy Złocienia?
– Co?
– Czy nas wyzwolisz, jak mówi Karp?
– Hm, najpierw muszę zamienić z nim słowo.
– Ilu was tam jest? – zainteresowała się Suzy. Wbiła wzrok pomiędzy 

dwa   drzewa,   gdzie   widać   było   coraz   więcej   zabarwionych   na   zielono 
Rezydentów, którzy opuszczali kryjówki.

– Siedmiuset siedemdziesięciu dziewięciu, wedle ostatniej rachuby – 

wyjawił Rezydent i zsunął się po pniu drzewa, zdzierając korę ostrogami. 
Gdy dotarł na ziemię, jednym płynnym ruchem skoczył przed siebie i złożył 
ukłon.

–   Pozwólcie,   że   się   przedstawię.   Jestem   Jebenezer,   Pierwszy 

Wyznawca Karpia i dawny młodszy mat na pokładzie „Najady”, niech jej 
drewniane kości gniją w pokoju.

Zanim Arthur zdążył cokolwiek powiedzieć, naprzód przepchnęła się 

jedna z Rezydentek i ukłoniła się nisko.

–   Jestem   Drugą   Wyznawczynią   Karpia   –   powiedziała.   –   Zwę   się 

background image

Pennina!

– Jestem Trzecim Wyznawcą – dołączył ktoś inny z tyłu. – Mam na 

imię Garam. Pokładam wiarę w Karpiu!

Zabrzmiała   kakofonia   głosów,   kiedy   wszyscy   Rezydenci 

wykrzykiwali   swoje   imiona   i   numery   w   hierarchii   Wyznawców.   Na 
rozmaite sposoby manifestowali też wiarę w Karpia, nadejście Prawowitego 
Dziedzica i inne rzeczy, których Arthur nie rozumiał z powodu harmidru.

Rezydenci   krzyczeli   i   jednocześnie   coraz   bardziej   zbliżali   się   do 

chłopca. Z podszycia wyłaniały się kolejne ich zastępy, wkrótce na Arthura 
napierał gęsty tłum.

– Chyba chciałbym już teraz spotkać się z Karpiem – oznajmił Arthur, 

cofając   się   w   kierunku   drzewa.   Wielu   Rezydentów   zapomniało   odłożyć 
zatrute Nicością strzały i teraz liczne ubłocone, ostre groty sterczały groźnie.

–   Prawowity   Dziedzic   każe   wszystkim   cofnąć   się   o   trzy   kroki!   – 

krzyknęła Suzy, ale nawet jej przenikliwy głos zanikł w tumulcie.

– Jestem Dziewięćdziesiątym Dziewiątym Wyznawcą...
– Sto Szóstym...
– Pokładam wiarę...
– Wierzę w...
– W Karpia! W Karpia!
– Trzy kroki w tył! – ryknął Jebenezer głosem, który donośnością 

dorównywał najgłośniejszym krzykom Spalonego Słońcem.

Rezydenci stanęli jak wryci i po chwilowej dezorientacji posłusznie 

się wycofali. Arthur odetchnął, uświadomił sobie, że nie może całkowicie 
wypełnić płuc powietrzem i postarał się zachować spokój.

– Lord Arthur pragnie spotkać się z Karpiem – wyjaśniła Suzy.
– Trochę goni mnie czas – dodał chłopiec lekko świszczącym głosem. 

Zerknął na zegarek: dwie godziny temu opuścili pokład łodzi podwodnej. 
Zostało   zaledwie   dziesięć   godzin   do   wypłynięcia   „Balaeny”   w   drogę 
powrotną, a prawie osiem setek Rezydentów sądziło, że Arthur coś dla nich 
uczyni.

– Oczywiście, wasza lordowska mość! Proszę za mną! – powiedział 

Jebenezer. Odepchnął na bok dwóch Rezydentów i ruchem dłoni nakazał 
pozostałym   rozstąpić   się   przed   chłopcem.   –   To   tylko   spontaniczny 
entuzjazm, całkowicie zrozumiały, zważywszy że większość z nas od bardzo 
dawna   tkwi   na   tej   wyspie,   przez   cały   czas   w   lęku   przed   schwytaniem. 
Złocień niezmiennie zanurza pojmanych niewolników.

– Zanurza? – zdziwiła się Suzy.
– W Gorącym Jeziorze – ciągnął Jebenezer. – Jeśli nieszczęśnika nie 

pochłonie   błoto   i   nie   spali   żar,   wówczas   sprawę   załatwią   płaty   Nicości. 

background image

Nicość działa błyskawicznie, to jasne, a przynajmniej powinna tak działać. 
Złocień   jednak   nie   ma   zwyczaju   kończyć   w   pośpiechu.   Ma   tam   nok   z 
takielunkiem i może ofiarę opuszczać po trochu, poczynając, dajmy na to, 
od nogi. Zwykle na pierwszy ogień bierze jednak rękę. Lubi zaczynać od 
rąk...

– Już rozumiem!  – przerwał mu  Arthur. Był bardzo spięty. Każda 

zmarnowana   minuta   mogła   oznaczać   tragedię,   a   czekało   go   mnóstwo 
problemów  do rozwiązania i decyzji do podjęcia. Na dodatek w ukryciu 
czaiła się astma...

– Gdzie znajdziemy Karpia? – spytała Suzy. – Daleko stąd?
– Skąd, Karp pozostaje bezpośrednio pod naszymi stopami – zapewnił 

ją   Jebenezer.   –   Gdy   uwolnił   pierwszych   niewolników,   pierwszych 
dwudziestu,   znaczy   się   mnie,   Penninę,   Garama,   Obelina,   Herusha, 
Pieprzopalucha, Edrica Cieniasa...

– Może później poznam ich imiona – zasugerował Arthur. – A teraz 

wysłucham zasadniczej historii.

– No, tak – zgodził się Jebenezer. – Więc kiedy w mroku nocy Karp 

skruszył   nasze   kajdany,   podźwignęliśmy   się   i   przenieśliśmy   tutaj,   na 
wzgórza.   Oznajmił,   że   jeśli   okażemy   wiarę   i   nieco   się   rozejrzymy, 
znajdziemy odpowiednie schronienie, fortecę, której nie zagrozi Złocień. Jak 
powiedział, tak się stało. Wkrótce natrafiliśmy  na wielką grotę, która od 
tamtej pory służy nam za dom. Karp powiedział też, że musimy wierzyć, a 
pewnego dnia nadejdzie Prawowity Dziedzic i przeprowadzi nas wszystkich 
z powrotem do Domu, i niech mnie licho, jeśli tak się teraz nie dzieje, a ja 
nadal jestem tutaj, nie rozpuściła mnie Nicość i moje kości nie bieleją w 
żołądku! Dotarliśmy na miejsce.

Rezydent stanął przed pionową skalną ścianą w kolorze jasnożółtym, 

obficie pokrytą tą samą zieloną pleśnią lub porostami, które rosły na jego 
ubraniu i skórze.

– Proszę zwyczajnie przejść, wasza lordowska mość. Ściana wydaje 

się twarda, ale jeśli się uwierzy, że to drzwi, jak mówi Karp, wówczas to 
będą drzwi.

–   Ten   cały   Karp   sprawia   wrażenie   uciążliwca   do   kwadratu   – 

wymamrotała Suzy cicho, tak aby tylko Arthur ją słyszał. – I oszusta. Idę o 
zakład, że to zwykłe wejście do jaskini, tyle że jakoś je zamaskował i naplótł 
wszystkim głupot o wierze i tak dalej.

– Ta pleśń nas nie porośnie, prawda? – zapytał Arthur Jebenezera.
–   Och,   nie,   wasza   lordowska   mość!   –   zaprzeczył   Rezydent.   –   To 

specjalny mech Karpia, nie pleśń. Aby zdrowo rósł, trzeba odpowiednio o 
niego dbać, naprawdę.

background image

Arthur zamknął oczy i ruszył naprzód. Wyciągnął przed siebie ręce, 

na wypadek gdyby jednak wpakował się prosto na omszałą skałę.

Po   czterech   czy   pięciu   krokach,   nie   zderzywszy   się   z   kamienną 

ścianą, chłopiec otworzył oczy. Znajdował się w ciemnej przestrzeni, tu i 
tam   rozjaśnionej   przez   łagodne   zielone   światła.   Niektóre   z   nich   się 
poruszały, między innymi jasne skupisko zieleni nad głową chłopca.

– Ten mech emituje światło – zauważył.
–   Tak   jest,   jaśnieje   w   ciemności,   aby   oświetlać   nam   drogę   – 

przytaknął Jebenezer. – Podobnie jak Karp.

– Świeci, ale jakoś kiepsko – burknęła Suzy. – Nie widzę ścieżki.
Arthur się rozejrzał, lecz dostrzegał wyłącznie przestrzeń w promieniu 

kilku metrów. Na podstawie echa głosu Suzy oraz plam poruszającego się i 
nieruchomego zielonego światła wywnioskował, że przebywają w wielkiej 
grocie, blisko sklepienia. Wyglądało na to, że rozciąga się ona w dół na 
głębokość   co   najmniej   stu   metrów   i   do   tyłu,   niewątpliwie   na   taki   sam 
dystans.

– Ścieżka do Karpia nie jest szczególnie prosta – przyznał Jebenezer. 

– Nawet jeśli korzystamy z daru światła. Lepiej pójdę pierwszy, a ty, wasza 
lordowska mość, zechciej trzymać mnie z tyłu za pas. Panno Suzy, proszę 
złapać lorda Arthura za poły.

Suzy wymamrotała coś, czego Arthur zapewne nie chciałby usłyszeć. 

Chłopiec wyciągnął rękę i zahaczył dwa palce o pas Jebenezera. W mroku, z 
jedną nogą nie tak sprawną jak należy – choć skorupa kraba doskonale się 
spisywała   –   nie   chciał   podejmować   zbędnego   ryzyka.   Moment   później 
poczuł, jak Suzy chwyta go za poły.

Prowizoryczny pociąg powoli ruszył w dół. Przez większość czasu 

Arthur nie widział, jak wąska jest ścieżka ani jaka jest głębokość przepaści. 
Co pewien czas natykali się jednak na wielkie plamy jaśniejącego mchu – 
rósł tam, gdzie należało oświetlić niebezpieczne miejsce.

Pomimo strachu i skąpego światła bez przeszkód dotarli na dno jamy. 

Arthur po raz pierwszy się obejrzał i ze zdumieniem dostrzegł długą kolejkę 
sunących zielonych świateł, które snuły się zygzakiem z tyłu. Wyglądało na 
to,   że   gromada   około   ośmiuset   Wyznawców   Karpia   schodzi   po   ścieżce. 
Wszyscy   zachowywali   się   bardzo   cicho,   nikt   nie   krzyczał,   jak   jeszcze 
niedawno na dworze.

– Zbliżamy się do Karpia – wyszeptał Jebenezer. Wskazał ręką przed 

siebie,   na   prostą   drogę,   oświetloną   regularnie   rozstawionymi   plamami 
świecącego   mchu.   Na   końcu   trasy,   w   odległości   mniej   więcej 
siedemdziesięciu   metrów,   jaśniało  łagodne,  złociste  światło,   od  czasu   do 
czasu migoczące czerwoną poświatą, zupełnie jakby lustro odbijało płomień 

background image

odległego ognia.

–   Droga   do   Karpia   jest   płaska,   nie   grozi   na   niej   żadne 

niebezpieczeństwo – wyjaśnił Jebenezer. – Idź przodem, lordzie Arthurze, 
my podążymy za tobą.

Chłopiec   puścił   pas   Jebenezera   i   powoli   ruszył   ku 

złocistoczerwonemu   światłu.   Przy   każdym   kroku   ogarniały   go   coraz 
poważniejsze wątpliwości. Czy Karp na pewno jest Trzecią Częścią Woli? A 
jeśli nie? Jeżeli okaże się inną potężną istotą, taką jak Staruch w Piwnicy 
Węglowej?   Stworzeniem   dziwnym,   silnym   i   niebezpiecznym,   które 
oczekuje   innego   typu   Prawowitego   Dziedzica,   kogoś   całkowicie 
odmiennego od Arthura?

Wkrótce zauważył, że oświetlona na zielono droga się kończy, a za 

nią widnieje wstęga ciemności. Jeszcze dalej rozpościerała się niecka, może 
teatr czy też głęboki stadion o ścianach poprzecinanych tarasami, na których 
mogli   siedzieć   Rezydenci.   Z   zagłębienia   biło   złocistoczerwone   światło, 
którego źródło znajdowało się na takiej głębokości, że nie sposób było go 
dostrzec.

Arthur   pokonał   strefę   ciemności   i   wkroczył   na   pierwszy   taras. 

Zatrzymał się tam na moment, spojrzał w dół. Światło emitowała ogromna, 
szklana misa o średnicy około siedmiu metrów. Była przysłonięta pokrywą z 
brązu,   która   wydawała   się   przynitowana   do   szkła.   Misę   wypełniała 
kryształowoczysta   woda,   a   w   niej   pływała   największa   złota   rybka,   jaką 
kiedykolwiek widział. Stworzenie liczyło ponad trzy metry długości i dwa 
wysokości, miało wielkie, wyłupiaste oczy i długie wąsy, zwisające z pyska.

Arthur zszedł na następny taras, i jeszcze niżej. W sumie naliczył ich 

czterdzieści, nim dotarł do najniższego i stanął przed szklaną misą. Złota 
ryba   obserwowała   jego   przybycie,   tylko   się   unosząc   i   opadając.   Nie 
wyglądała szczególnie inteligentnie.

Chłopiec odchrząknął, nie bez pewnej trudności, i przemówił:
–   Witaj!   Jestem   Arthur,   wybrany   przez   Pierwszą   Część   Woli   na 

Prawowitego Dziedzica Domu!

–   Wiedziałem,   że   idziesz   –   oświadczył   Karp,   a   jego   słowa   w 

tajemniczy  sposób odbiły się echem po całej arenie. Ryba miała  dziwny 
tembr głosu, przypominał głęboki kobiecy alt albo wysoki męski tenor. – 
Jest tak, jak zakomunikowałem swoim Wyznawcom. Wytrwajcie w wierze, 
że nadejdzie Prawowity Dziedzic. Pirat Złocień zostanie obalony, a potem 
powrócimy do Domu!

– Jesteś Trzecią Częścią Woli, prawda? – spytał Arthur. Ledwie co 

widział   przez   zakrzywione   szkło,   lecz   zauważył,   że   ryba   składa   się   z 
maleńkich, lśniących literek, które poruszały się jedna za drugą. Jej skóra 

background image

przypominała   starannie   wykonany   kwasoryt   na   banknocie.   Z   większej 
odległości wydawało się, że ma jednolitą barwę, lecz z bliska nie ulegało 
wątpliwości, z czego jest stworzona.

– W rzeczy samej, jestem nią – potwierdził Karp. Zatoczył koło w 

misie i ponownie stanął pyskiem do Arthura. – Przypomnij mi, jak masz na 
imię?

background image

Rozdział 26

Arthur!
Karp   wypuścił   potężny   strumień   baniek   powietrza   i   dziwacznie 

zachichotał. Chłopiec dopiero po chwili doszedł do wniosku, że złota ryba 
się śmieje.

– Tylko żartowałem, lordzie Arthurze! Nie jestem złotą rybą, choć 

taki   kształt   przybrałem.   To   prawda,   w   sprawie   wiadomości   o   Domu   i 
Królestwach   poza   tym   więzieniem   na   wyspie   jestem   zależny   od   świeżo 
oswobodzonych   niewolników,   niemniej   słyszałem   o   twoich   bohaterskich 
wyczynach!

– Chyba nie czytałeś książki na mój temat, prawda? – spytał Arthur. – 

Bo nie ma w niej słowa prawdy...

– Nie przeczytałem żadnej książki – zapewnił go Karp. – Po prostu 

słyszałem różne historie. Teraz opowiedz mi o okrętach, wyczekujących na 
rozkaz wpłynięcia do tego światka, i o legionach, gotowych do ataku na 
twierdzę podłego Złocienia.

– Hm, jesteśmy tylko ja i Suzy – wyznał Arthur. – Wkradliśmy się 

przez brzuch Środy, w łodzi podwodnej Szczurów w Wyproście.

– Tylko we dwoje? – zdumiał się Karp i czterokrotnie opłynął misę. 

Dopiero wtedy odzyskał spokój i ponownie zbliżył się do Arthura. – Zatem 
kontaktowałeś   się   ze   Szczurami   w   Wyproście?   Jesteś   niebywale   pewny 
siebie,   lordzie   Arthurze.   Spodziewam   się   jednak,   że   moi   Wyznawcy 
pokonają piratów, gdy ty zabijesz Złocienia.

– Nie planowałem konfrontacji ze Złocieniem – zauważył Arthur. – 

Po   prostu   chciałem   się   tutaj   przekraść,   odnaleźć   ciebie,   Wolę,   i   się 
wymknąć. Łódź podwodna czeka, by zabrać nas z Utopionej Środy. Potem 
Środa będzie mogła cię uwolnić i przekazać mi Klucz. Z nim stawię czoło 
Złocieniowi. Muszę uratować przyjaciół – jeśli jeszcze żyją – zamkniętych 
w chatach dla niewolników, a także twoich Wyznawców. Nie mogę jednak 
uczynić tego od razu.

–   Nie   tracę   wiary   –   mruknął   Karp.   –   Wszystko   ma   jednak   swoje 

granice.   Dlaczego   nie   przybyłeś   z   Pierwszym  i  Drugim   Kluczem?   Nie 
wyczuwam ich obecności.

– Bo chcę pozostać człowiekiem – wyjaśnił Arthur ze złością. – Nie 

mam ochoty przeobrażać się w Rezydenta. Szczerze mówiąc, to wszystko 
twoja wina. To znaczy, wina Woli. Nigdy nie chciałem się mieszać do tej 
sprawy,   ale   teraz   muszę   wszystko   jakoś   uporządkować.   Wolałbym   tego 

background image

uniknąć,   ale   nie   mam   wyjścia!   Może   więc   przestaniesz   utyskiwać   i 
spróbujesz mi pomóc?

Karp ponownie zaczął krążyć, nie reagując na słowa Arthura, który 

nagle usłyszał dziwny szum. Rozejrzał się i zauważył, że Wyznawcy Karpia 
zaczęli   się   gromadzić   w   amfiteatrze,   zasiadając   na   tarasach   według 
hierarchii. Suzy i Jebenezer stali tuż za plecami chłopca.

Osobliwy szum był wywołany przez zebranych Rezydentów, którzy 

jednocześnie zaczęli ze złością wciągać powietrze w płuca. Zanim jednak 
zdążyli   cokolwiek   powiedzieć   albo   zacząć   rzucać   przedmiotami   – 
niewątpliwie mieli na to ogromną ochotę – Karp przestał krążyć i podpłynął 
prosto do Arthura.

–   Jesteś   Prawowitym   Dziedzicem,   obwołanym   przez   dwie 

poprzedzające   mnie   części   Testamentu.   Co   do   tego   nie   ma   wątpliwości. 
Muszę ci zatem pomóc, gdyż tym samym pomagam sobie. Żałuję, że sprawy 
przybrały   taki   obrót,   lecz   wierzę,   że   wszystko   skończy   się   dobrze.   Jak 
zamierzasz przetransportować mnie na pokład łodzi podwodnej?

„Celne pytanie", pomyślał Arthur.
– Miałem nadzieję, że będziesz miał nieco bardziej... mobilną postać. 

Czy potrafisz opuścić tę misę?

– Moja obecna postać została ustalona przez Trzeci Klucz i stanowi 

element   mojego   uwięzienia   –   wytłumaczył   mu   Karp.   –   Mógłbyś   mnie 
uwolnić,   gdybyś   dysponował   pozostałymi   Kluczami,   ale   w   tej   chwili   to 
marzenie   ściętej   głowy.   Misa   to   późniejszy   pomysł   Złocienia.   Jako 
Prawowity   Dziedzic   zapewne   potrafisz   zlikwidować   misę,   lecz   wówczas 
będę mógł tylko trzepotać się na ziemi.

Arthur   podrapał   się   po   głowie.   Z   trudem   powstrzymał   się   przed 

wyrywaniem sobie włosów i tłuczeniem dłonią w czoło.

–   Wobec   tego,   w   jaki   sposób   przenieśli   cię   tutaj   niewolnicy?   – 

zainteresowała się Suzy. – Razem z tą misą musisz ważyć tyle, że nawet 
dwudziestu Rezydentów nieźle by się napociło, aby cię unieść.

–   Zarówno   ja   sam,   jak   i   moja   misa   byliśmy   wówczas   mniejsi   – 

wyjaśnił   Karp.   –   Moi   Wyznawcy   powiększali   szeregi,   więc   i   ja   rosłem, 
odzwierciedlając siłę ich wiary.

– Możesz zatem się skurczyć razem z misą? – zapytał Arthur.
– Mogę – przyznał Karp. – Ale komuś o mojej pozycji nie przystoi 

przybierać postaci skromniejszej niż ta, w której mnie widzisz.

– Skurcz się – rozkazał mu Arthur. – Szkoda czasu na dyskusje. Masz 

być jak najmniejszy i jak najlżejszy.

– Nie tak się zwraca do Karpia! – zaprotestował ktoś, kto siedział 

taras lub dwa wyżej.

background image

–   Arthur   to   Prawowity   Dziedzic   –   obwieścił   Karp.   –   Moim 

obowiązkiem jest posłuszne  wykonywanie jego poleceń, bez  względu na 
formę, w jakiej zostały wydane.

– W życiu nie widziałam,  by któraś Część  Woli zachowywała  się 

rozumnie – wymamrotała Suzy.

–   Musimy   jakoś   wrócić   do   wodnych   wrót   –   przypomniał   Arthur. 

Sięgnął   po   puzderko   i   obejrzał   zieloną   butelkę.   Z   zadowoleniem 
skonstatował, że jest nietknięta. Zatem „Balaena” nie wpadła w tarapaty. Na 
razie. – I jakoś ominąć tych czterech piratów.

– Czy mojemu kurczeniu się może towarzyszyć śpiew Wyznawców? 

– zapytał Karp.

– Pewnie. Jeśli chcą, mogą też tańczyć – zapewnił go Arthur. – Byle 

szybko.

– Pieśń Wiary Numer  Osiemdziesiąt  Jeden – zarządził Karp. – W 

trakcie pieśni będę redukował swą postać, a także zmniejszał gabaryty misy. 
Na koniec utworu będziemy zdecydowanie niewielcy.

– Jak długa jest ta pieśń? – chciała wiedzieć Suzy.
–   Obejmuje   marnych   sto   linijek   i   tyleż   chóralnych   powtórzeń   – 

wyjaśnił Karp. – Ustalę tonację.

– Nie ma mowy – sprzeciwił się Arthur. Ogarnął go niepokój, czuł 

napięcie, jakby każda sekunda była bezcenna. – Masz dwie minuty. Proszę 
cię, skurcz się, i tyle.

Potrzebujemy   pomocy   aby   pokonać   strażników   przy   wrotach. 

Jebenezerze, może zbierzesz tuzin...

Chłopiec urwał wpół zdania, jakby dobrze się zastanowił nad tym to, 

co   chciał   powiedzieć.   Rezydenci,   którzy   wyruszą   stoczyć   walkę   ze 
strażnikami   przy   wodnych   wrotach,   nigdy   nie   będą   mogli   powrócić   na 
wzgórza. Staną przed koniecznością  wejścia wraz z Arthurem na pokład 
„Balaeny”.

–   ...   nie,   powinno   wystarczyć   tylko   czterech   twoich   najlepszych 

łuczników. Oni pomogą nam pokonać wrota.

Arthur   skierował   wzrok   na   jasnozielonych   Rezydentów,   którzy 

siedzieli na tarasach, i oznajmił donośnie:

–   Obiecuję,   że   jeśli   uda   mi   się   powrócić   i   zdobyć   Trzeci   Klucz, 

wówczas   na   pewno   do   was   przybędę!   Dopilnuję,   byście   wszyscy   mogli 
ponownie   znaleźć   się   w   Domu,   nawet   jeśli   będę   musiał   skorzystać   z 
Niebywałych Schodów, aby się tutaj przedostać.

Przemówienie   nie   wywołało   dzikiego   aplauzu,   lecz   Rezydenci 

sprawiali wrażenie nieco bardziej zadowolonych. Arthur westchnął i drgnął 
zdumiony,   gdy   odwrócił   się   do   Karpia.   Nie   było   już   wielkiej   misy   z 

background image

gigantyczną rybą. Obok stali tylko Suzy i Jebenezer.

– Co jest? – spytał Arthur zdumiony.
Jebenezer podniósł przedmiot, który wyglądał jak wypełniony wodą 

słoik   po   dżemie.   Wewnątrz   energicznie   krążyła   pięciocentymetrowej 
długości złota rybka.

–  Jestem  dostatecznie  mały?   – spytał Karp.  Nadal miał   donośny   i 

wszechobecny głos.

– Dziękuję – odparł Arthur. Z całego serca był wdzięczny rybie. – 

Jebenezerze,   czy   poniesiesz   Wolę...   Chciałem   powiedzieć:   Karpia? 
Wyprowadzisz nas stąd? I czy dobierzesz tych czterech łuczników?

– Chętnie – zgodził się Jebenezer. – Ale co się z nami stanie, kiedy 

odejdziesz   wraz   z   Karpiem?   Ta   grota   chroni   nas   przed   Złocieniem 
wyłącznie  za  sprawą  mocy   Karpia. Gdy  pirat  się  dowie,  że ryba  znikła, 
natychmiast przypuści atak, a jego magia zawładnie naszym domem.

„Dlaczego nic nie jest proste?”, pomyślał Arthur. „Nie dość, że nie 

mogę wyruszyć na ratunek Liść i załogom «Mola» oraz «Modliszki», to 
teraz   jeszcze   muszę   się   martwić   o   tych   Rezydentów.   Idę   o   zakład,   że 
bohaterowie, którzy musieli tylko pokonać smoki albo potwory, nigdy nie 
stali   przed   koniecznością   troszczenia   się   o   całe   rzesze   ludzi   i   o   swoich 
przyjaciół. Nie wspominając o tym, co mogło się przytrafić ich rodzinom w 
domu... ”

– Wrócę najszybciej, jak będę mógł – zapowiedział. – Najlepiej się 

rozdzielcie i ukryjcie w górach.

– Musicie pokładać wiarę – zaintonował Karp.
– Musimy pokładać wiarę – podchwycili Wyznawcy.
– Oprócz tego jednak powinniście się rozdzielić i gdzieś pozaszywać 

– dodała Suzy. – Nie zrozumcie mnie źle, wiara pożyteczna rzecz i tak dalej, 
ale trzeba rozumować praktycznie.

Karp przestał krążyć i przez moment patrzył uważnie na Suzy.
– Jeśli pokładacie wiarę, wszystko będzie dobrze – oświadczył. – Aby 

ją jednak utrwalić, moi Wyznawcy, przeprowadzę sprawdzian. Kiedy was 
opuszczę, musicie rozproszyć się wśród wzgórz, w grupach nie liczniejszych 
niż   trzyosobowe,   i   przystąpić   do   cichej   medytacji.   Śpiewy   wykluczone, 
podobnie jak głośna adoracja. Jeżeli wytrwacie mocni w wierze, lord Arthur 
powróci   i   was   ocali.   Jeśli   nie,   Złocień   bez   wątpienia   was   schwyta   i 
zakończycie swą marną egzystencję w Gorącym Jeziorze.

– Mądry Karp, niech żyje Karp! – zakrzyknęli Rezydenci, podczas 

gdy Arthur, Suzy i Jebenezer zaczęli się wspinać po tarasach. Gdy przedarli 
się przez tłum, Jebenezer wzniósł słoik wysoko nad głowę, aby blask Karpia 
oświetlił   twarze   Wyznawców.   Przy   okazji   wyznaczył   łuczników,   którzy 

background image

również mieli wyruszyć do wodnych wrót.

Wyjście po prowadzącej z jaskini ścieżce było zdecydowanie prostsze 

dzięki światłu Karpia. Arthur poczuł się nieco wstrząśnięty tym, że niektóre 
fragmenty skalistej dróżki, którą przedtem beztrosko kroczył, okazały się nie 
tylko wąskie, lecz także pokruszone na krawędziach.. Tym razem przebył 
najtrudniejsze odcinki przyciśnięty plecami do skalnej ściany. Usiłował nie 
myśleć o tym, jak niewiele brakuje, by niewłaściwie postawił stopę i zginął 
w przepaści.

Odetchnął z ulgą, gdy wyszedł na zewnątrz. Słońce nadal intensywnie 

świeciło, choć wisiało już nieco niżej na niebie. Po opuszczeniu mrocznej 
groty   Arthur   pomyślał,   że   światło   słoneczne   wydaje   się   nieznacznie 
zabarwione na różowo, niczym skórka grejpfruta, zatem wyspa zapewne nie 
jest częścią Ziemi, na której Złocień stworzył swój światek, lecz fragmentem 
jednego z miliardów innych światów Poślednich Królestw.

– To jak, idziemy z powrotem tą samą drogą, którą tu przyszliśmy? – 

spytała Suzy. – Bo jeśli tak, to mam nadzieję, że ją pamiętasz. Osobiście 
wolę ulice i budynki. W tych lasach nie dałabym rady znaleźć własnego 
łokcia.

– Najszybsza trasa na dół przebiega wokół brzegów Gorącego Jeziora 

–   odezwał   się   Jebenezer.   –   Potem   możemy   odbić   na   północ-północny 
zachód,   do   półwyspu   i   po   nim   do   wodnych   wrót.   Tyle   że   piraci   przy 
wodnych   wrotach,   w   forcie   albo   na   „Dreszczu”   pewnie   zobaczą,   że 
nadchodzimy.   Będziemy   musieli   przebiec   przez   całą   długość   półwyspu, 
przedrzeć się między strażnikami i wpakować do brzucha.

–   Czy   mam   niedostateczną   wiarę,   jeśli   myślę,   że   wszystkich   nas 

wyrżną   albo   pojmą   i   utopią   w   Gorącym   Jeziorze?   –   spytał   jeden   z 
wybranych łuczników.

– W rzeczy samej – warknął Karp. Po wyjściu na otwartą przestrzeń 

mówił   ciszej.   –   Wierzcie   w   lorda   Arthura.   Wierzcie   w   swojego   Karpia. 
Będziemy górą.

–   Pod   warunkiem,   że   w   końcu   ruszymy   w   drogę   –   wymamrotała 

Suzy.

„Nie   pokonam   całej   długości   półwyspu”,   pomyślał   spanikowany 

Arthur  i  skręciło   go  w  brzuchu.   Zrobiło  mu  się  duszno.   „Dostanę   ataku 
astmy, przyszło mu do głowy, nie dam rady dobiec tak daleko... ”

–   Lordzie   Arthurze,   czy   wybierzemy   szybszą   trasę?   –   zapytał 

Jebenezer.

„Nie dam rady dobiec tak daleko... Nie dam rady dobiec tak daleko... 

” Myśli chłopca pełne były strachu i wątpliwości. Odnosił wrażenie, że w 
nich ugrzązł, nie potrafił myśleć o niczym innym. Nagle, ni stąd, ni zowąd, 

background image

usłyszał w głowie głos Karpia. Nie potrafiłby go opisać, nie miał go przed 
oczyma,   lecz   słowa   Woli   rozbrzmiewały   mu   w   czaszce   tak,   jakby   je 
jednocześnie słyszał i czytał.

Uwierz   w   siebie,   Arthurze.   Podążaj   przed   siebie   krok   po   kroku. 

Ruszajmy na półwysep. Potem wykonamy następny krok. Może nie trzeba 
będzie biec. Może pobiegniesz sprawniej niż podejrzewasz. Krok po kroku.

„Czytasz mi w myślach!”, przyszło Arthurowi do głowy.
Zazwyczaj tego nie potrafię, odparła bezgłośnie Trzecia Część Woli. 

Tylko Arthur ją słyszał. Twój lęk był jednak tak ogromny, że otworzył mi 
przejście do twego umysłu. Teraz już się zamyka i nie będę mógł...

– Arthurze! Szybka trasa czy wolna? – spytała chłopca Suzy.
– Przepraszam – mruknął Arthur. Pokręcił głową i zorientował się, że 

znikł   obezwładniający   strach   sprzed   chwili.   –   Tak,   pójdziemy   szybszą 
drogą.

– Florenza i Padraic, idziecie na zwiad – rozkazał Jebenezer.
Obaj Rezydenci popatrzyli na siebie nerwowo i z gotowymi do strzału 

tukami powoli zagłębili się w las.

background image

Rozdział 27

Szybsza trasa na dół wzgórza byłaby niesłychanie wolna, gdybyśmy 

to my, ja albo Suzy, mieli ją odnaleźć”, pomyślał Arthur, gdy przedzierali 
się   przez   pozornie   nieprzebytą   gęstwinę   podszycia,   pod   łukowato 
powyginanymi   korzeniami   drzew,   między   skałami.   Wystarczyło   jednak 
czterdzieści  minut,  by powrócili na równinę, nieopodal brzegu Gorącego 
Jeziora. Trzymali się obrzeża lasu, który jednak w końcu zanikł, zastąpiony 
nagą, siarkowożółtą glebą.

– Ale cuchnie – jęknęła Suzy i obwiązała twarz kawałkiem oderwanej 

od sukienki falbany.

Arthur   odetchnął   głęboko   i   ze   zdumieniem   poczuł,   że   powietrze 

wypełnia mu całe płuca. W rzeczy samej, śmierdziało potwornie, niczym 
zgniłe jaja, lecz mógł je wdychać znacznie swobodniej niż chłodne, wilgotne 
powietrze ze wzgórz.

Po  drugiej  stronie Gorącego  Jeziora  widać  było nok  rei  Złocienia. 

Pirat najzwyczajniej wymontował maszt z rejami z przechwyconego statku i 
zainstalował go na brzegu Jeziora. Konstrukcję uzupełnił o wielokrążek, aby 
wywieszać   więźniów   nad   tonią   i   stopniowo   ich   zanurzać.   Nieopodal 
zbudowano platformę widokową.

– Chyba się nam udało – oznajmiła Suzy nieco później, gdy minęli 

wschodni brzeg Jeziora. – Zaoszczędziliśmy furę czasu.

– Nie mówmy o tym, dopóki nie wydostaniemy się stąd i z brzucha 

Utopionej Środy – zaproponował Arthur. – Albo jeszcze lepiej: do chwili, 
gdy Kichol poda nam herbatę w Pokoju Dziennym Poniedziałka.

–   Wszystko   będzie   dobrze,   jeśli   się   pokłada   wiarę   –   zaintonował 

Karp.

Jego   słowa   zaakcentował   złowróżbny   łomot   dwóch   przedmiotów, 

które rąbnęły w ziemię tuż przed Jebenezerem. Arthur przez moment sądził, 
że to kokosy lub pokaźne, okrągłe owoce. Dopiero po chwili spostrzegł, że 
to ścięte głowy.

Nakrapiane na zielono głowy Florenzy i Padraica.
– Złocień! – zaskrzeczała głowa Florenzy.
– Wybaczcie! – wyszeptała głowa Padraica.
– Nie zapomnijcie...
– ... zatknąć naszych głów z powrotem na karki...
– Jeśli zwyciężycie.
– Przekaż mnie Arthurowi! – warknął Karp. Jebenezer pośpiesznie 

background image

wepchnął słoik po dżemie w dłonie Arthura, a w następnej chwili jego nogi 
otoczył wir żółtego pyłu, pod którego wpływem Rezydent znieruchomiał 
niczym   posąg.   Następny   powiew   żółtych   drobin   dosięgnął   Suzy,   która 
właśnie dobyła noża. Ona też zamarła, podobnie jak dwaj łucznicy z tylnej 
straży.

–   Potrafię   przeciwstawić   cię   mocom   Złocienia   –   oświadczył   Karp 

pośpiesznie. – Ale tylko do pewnego stopnia. Wszystko zależy od ciebie, 
Arthurze!

Chłopiec   wepchnął   słoik   do   kieszeni   i   dobył   szabli.   Piaszczysta 

kurzawa cały czas go otaczała, lecz w żaden sposób na niego nie wpłynęła, 
poza tym, że gorzej widział.

Nigdzie nie dostrzegł ani śladu Złocienia.
Odwrócił się i uważnie rozejrzał. Wszyscy wokoło byli skamieniali, 

nie widział oznak życia. Brzeg Jeziora, oddalony o zaledwie dwadzieścia 
kroków,   był   nagi   i   pusty.   Drzewa   i   poszycie   o   chorobliwym   wyglądzie 
mogły   kogoś   ukrywać,   lecz   tylko   pod   warunkiem,   że   stał   całkiem 
nieruchomo.

Gdzie się znajdował Złocień?
Nikt nigdy nie patrzy w górę...
Arthur odskoczył i podniósł głowę. W tej samej chwili tuż obok niego 

przeleciał cień, a w powietrzu świsnęło ostrze. Chłopiec uniósł szablę, by 
odparować cios, i wtedy jego ramię przeszył wstrząs. Odskoczył i uderzył 
plecami o szorstki, porośnięty pnączami pień potężnego drzewa.

Złocień złożył skrzydła i opadł na ziemię. Szum skrzydeł i odgłos 

uderzenia stóp o podłoże zagłuszył jęk żółtego wiatru.

Złoczyńca   wyglądał   tak,   jak   w   mniemaniu   Arthura   powinien 

wyglądać piracki kapitan. Był wysoki i urodziwy, z długimi włosami, czarną 
brodą ozdobioną wplecionymi klejnotami i z dymiącym lontem. Przystojny 
pirat kojarzył się z wytwornym Rezydentem, a jego obszyte złotą koronką 
ubranie miało jaskrawoszkarłatną barwę. Zamiast guzików używał złotych 
trupich główek i nosił szablę o głowicy wykutej z czarnego żelaza, które 
dymiło tak samo jak kawałki lontu w jego brodzie.

Pod żadnym względem nie przypominał upiornej istoty, którą Arthur 

ujrzał   w   lustrze.   Wszystko   stało   się   jasne   dopiero   wtedy,   gdy   chłopiec 
spojrzał na niego kątem oka.

Z   tej   perspektywy   Złocień   był   potwornym,   człekokształtnym 

stworem. Skórę miał czerwoną od dotkliwych poparzeń słonecznych, a do 
tego wysuszoną tak bardzo, że opinała mu kości. Jego oczy przypominały 
pestki oliwek, były czarne i tkwiły w czerwonych oczodołach.

Nie nosił wytwornej odzieży. Pokrywały go setki skrawków papieru, 

background image

rozmaitej   wielkości,   przeróżnych   barw.   Na   wszystkich   widniał   świetlisty 
tekst, od którego aż biła Nicość i magia.

– Nosisz piętno Czerwonej Dłoni – zauważył Złocień. Arthur słyszał 

głos   pirata   podwójnie,   prawie   jednocześnie.   Jeden   głos   był   głęboki, 
melodyjny i władczy. Drugi piskliwy, jękliwy i obrzydliwie przenikliwy. – 
Okradłeś mnie.

Arthur zwilżył wargi i mocniej zacisnął rękę na szabli. Wiedział, że 

uratować go może tylko jedno: celne cięcie przez szyję...

– Nie jesteś jednak tylko złodziejem – ciągnął Złocień. – Nie jesteś, 

jedynie  nim,  lecz   także  narzędziem  Woli  Architektki.  Wiem,  kim jesteś, 
Arthurze.

Złocień postąpił krok naprzód. Arthur stężał, gotów rzucić się przed 

siebie i zamachnąć bronią.

–   Wiem,   kim   jesteś.   Wiem   o   tobie   wszystko.   Nieprawdaż,   młoda 

Liść?

Złocień się uśmiechnął, a jego spękane, wąskie usta wykrzywiły się w 

uśmiechu, odsłaniając żółte zęby.

Chłopiec   nie   spuszczał   wzroku   ze   Złocienia,   lecz   na   skraju   pola 

widzenia   ujrzał   rząd   powoli   kroczących   piratów.   Na   samym   przedzie 
dostrzegł   Liść,   ubraną   tak   samo   jak   na   „Modliszce”,   lecz   tym   razem   w 
czarnej czapce.

– Tak, kapitanie – potwierdziła.
–   Wiem,   że   nie   masz   przy   sobie   dwóch   pierwszych   Kluczy   – 

zauważył   Złocień.   –   To   jasne.   Gdybyś   je   miał,   nie   dałbyś   mi   czasu   na 
gadanie, racja? Mniemam, że to stare rybsko czai się tu gdzieś w pobliżu i 
opowiada, czym to wszystko się skończy Dla niego, jak najbardziej.

Tylko jeden krok, myślał Arthur.
–   Podejrzewam,   że   masz   chętkę   odrąbać   mi   głowę   –   uzupełnił 

Złocień.   –   Jako   że   jestem   dżentelmenem   z   zacięciem   do   rywalizacji, 
pomyślałem, że dam ci szansę. Arthurze, złożę ci propozycję. Załóżmy się, 
my dwaj, równi sobie, którzy swojego czasu byliśmy śmiertelnikami. Co na 
to powiesz?

Arthur ani na moment nie opuścił gotowej do zadania ciosu szabli. 

Nie mrugnął okiem, nie odwrócił wzroku.

– Co to za propozycja? – spytał.
– Cóż, wymiana ciosów, jak najbardziej – odparł Złocień. – Jeden cios 

ty,   jeden   ja.   Możesz   zacząć.   Jeśli   mnie   zgładzisz,   wówczas   wraz   ze 
sprzymierzeńcami   odejdziesz   wolno.   Jeżeli   zaś   ja   zabiję   ciebie,   wtedy 
odziedziczę   wszystko,   co   do   ciebie   należy.   Zostanę   Prawowitym 
Dziedzicem Domu!

background image

– Nie wiem, czy to możliwe – zawahał się Arthur. – Moja ewentualna 

zgoda może nie mieć znaczenia.

Musi   istnieć   jakiś   haczyk,   pomyślał.   Jak   w   historii   o   rycerzu   i 

zielonym olbrzymie. Wiem, że Złocień potrafi z powrotem przyczepić sobie 
głowę, z większą łatwością niż Rezydenci. Spalony Słońcem wyjawił mi 
jednak, że jeśli posypie się żwirem miejsce po odrąbanej głowie albo położy 
na nim obróconą na płask szablę, wówczas...

–  To  moje  zmartwienie   – zapewnił  Złocień chłopca.  –  Świadkiem 

będzie to stare rybsko. Wyciągnij je z kieszeni, niech widzi, co się dzieje. 
Masz   minutę,   wedle   wskazań   mojego   zegara,   na   podjęcie   decyzji. 
Przyjacielski zakład albo rąbanina ze mną i moją piracką załogą.

Uśmiechnął się i z kieszeni wyciągnął wysadzany klejnotami zegarek 

wielkości pomarańczy Jednocześnie się cofnął, aby jego piraci mogli służyć 
za osłonę, gdyby Arthur spróbował go dosięgnąć.

Chłopiec przelotnie rzucił okiem na Liść. Wydawała się normalna, 

lecz na niego nie patrzyła. Nie odrywała wzroku od Złocienia.

– Ja pierwszy zadaję cios? – spytał Arthur. – Twoja załoga nie będzie 

się wtrącać?

–   Pozostaną   nieruchomi   niczym   drzewa   w   bezwietrzny   dzień   – 

zapewnił go Złocień.

– Ima się ciebie stal? – chciał wiedzieć chłopiec.
– Stal, także srebro, żelazo, brąz: wszystkie klingi tną moje  ciało. 

Zakład jest uczciwy, jak powiedziałem, zawarty przez dwóch śmiertelników, 
przeobrażonych przez czas, Dom, magię i Nicość.

Arthur nieznacznie odwrócił głowę i ponownie popatrzył na Złocienia 

kątem   oka.   Koścista,   nieludzka   istota,   obłożona   podartymi   papierami, 
byłaby   znacznie   łatwiejszym   obiektem   ataku   niż   ktoś   o   wyglądzie 
człowieka. Także jego szyja sprawiała wrażenie cieńszej.

– Najpierw chcę porozmawiać z Karpiem – oznajmił Arthur. – Daj mi 

jeszcze minutę.

– Ale tylko jedną – podkreślił Złocień lodowatym tonem. – Zgadzam 

się wyłącznie przez wzgląd na ciebie.

Arthur nie ruszył się spod drzewa, w prawej dłoni przez cały czas 

zaciskał szablę. Lewą wydobył słoik po dżemie i przystawił go do głowy.

Teraz się boję za dwóch, pomyślał. Karpiu, czy mnie słyszysz?
– Owszem – potwierdził Karp. – Nie trać wiary, Arthurze...
Dość!   Po   prostu   powiedz   mi,   czy   Złocienia   da   się   zabić   poprzez 

odrąbanie mu głowy i położenie klingi na płask na uciętej szyi.

Niewykluczone,   zabrzmiała   odpowiedź   Karpia.   To   podziałałoby 

nawet na najwyższej rangi Rezydentów. Tyle że Złocień jest przebiegły.

background image

Niewykluczone! Co to za odpowiedź... Zresztą, mniejsza z tym. Czy 

możesz coś zrobić, aby uwolnić Suzy, Jebenezera i całą resztę? Albo moją 
przyjaciółkę Liść? Złocień z pewnością rzucił na nią zaklęcie. Gdyby nie to, 
w żadnym razie nie trzymałaby z piratami...

Uchroniłem cię przed czarami Złocienia. Niewykluczone, że dałbym 

radę uwolnić jeszcze ją...

Znowu to słowo. Arthur nie wytrzymał.
Niewykluczone!, powtórzył w myślach. Ostatecznie to ty powinieneś 

pokładać wiarę...

W rzeczy samej, Arthurze. Nigdy nie twierdziłem nic innego...
–  Czas  minął!   – przerwał im  Złocień.  – Albo  prawie.  Czekam na 

twoją decyzję, Arthurze.

–   Zgadzam   się   –   odparł   chłopiec.   Gdy   mówił,   nagle   ogarnęły   go 

mdłości, lecz powstrzymał je siłą woli.

–   Wyśmienicie   –   uradował   się   Złocień.   –   Zatem   uklęknę   w   tym 

miejscu, a ty będziesz mógł zadać mi cios, kiedy zechcesz. Pamiętaj o rybie, 
umieść ją tak, aby miała dobry widok.

Arthur skinął głową. Postawił słoik na ziemi, blisko stóp, lecz zmienił 

zdanie i przesunął go tak, aby stał tuż przy prawej nodze Suzy. Jednocześnie 
zagarnął dłonią garść ziemi.

– Może jednak się pośpieszysz – zasugerował Zło)  cień. Zdążył już 

odczepić   skrzydła,   odłożyć   na   bok   i   uklęknąć.   Jego   iluzoryczna   postać 
ściągała długie, czarne włosy do tyłu, aby odsłonić szyję. W rzeczywistości 
prawie nie miał włosów i po prostu wykonywał odpowiednie ruchy rękoma.

Arthur podszedł bliżej, przez cały czas intensywnie myśląc.
Zadaj cios szybko, ciśnij ziemię na szyję i przyłóż klingę na płask, na 

wszelki wypadek.

– Co jest, szybciej!
Arthur wzniósł szablę. Sprawiała wrażenie o wiele cięższej niż dotąd. 

Uniósł broń najwyżej, jak potrafił, a następnie opuścił ją z całej siły.

Muszę   patrzeć,   przeszło   mu   przez   myśl.   Nie   wolno   mi   się 

zdekoncentrować. Muszę rzucić ziemię i przycisnąć jego szyję ostrzem.

Cios zdumiewająco przypominał uderzenie piłki kijem baseballowym. 

Ramię chłopca przeszył nieoczekiwany wstrząs i w następnej chwili szabla 
przeszła przez ciało pirata.

Arthur   uważnie   obserwował   cel.   Cisnął   ziemię   i   mocno   przyłożył 

klingę do gołego pnia szyi, suchego, bez odrobiny krwi. Głowa Złocienia 
potoczyła się po podłożu, ale już w następnym momencie z przerażającą 
prędkością wystrzeliła w powietrze. Jednocześnie ciało pirata szarpnęło się 
do tyłu i wstało. Chłopiec musiał również podskoczyć, aby ostrze szabli cały 

background image

czas przywierało do przeciętej szyi.

Głowa   spadła   niczym   jastrząb   i   wylądowała   idealnie   na   ostrzu 

Arthura. Ani ziemia,  ani broń nie przeszkodziły  głowie łotra spocząć  na 
karku. Chłopiec ze zgrozą patrzył, jak ciało wyrasta z dolnej i górnej części 
szyi, spotykając się w pół drogi.

Złocień   podniósł   rękę   i   wyciągnął   szablę   z   niemal   całkowicie 

zrośniętej   szyi.   Czubek   klingi   wydostał   się   na   zewnątrz   z   głośnym 
pyknięciem. Wstrząśnięty Arthur chwiejnie się cofnął.

–   Coś   mi   się   widzi,   że   teraz   moja   kolej   –   wycedził   Złocień   z 

uśmiechem, potwornym zarówno w rzeczywistej, jak i iluzorycznej formie.

Arthur został pokonany.

background image

Rozdział 28

Uklęknij tam, gdzie stoisz – polecił mu Złocień. Przejechał kciukiem 

po czarnym ostrzu swojej szabli i strząsnął kroplę krwi, do tego stopnia 
przesiąkniętej   Nicością,   że  zaskwierczała  w  zetknięciu   z  ziemią.  –  Mam 
nadzieję, że nie posiadłeś sztuki ponownego osadzania. Wiele wieków zajęło 
mi zgłębienie jej tajników. Dwakroć tyle uczyłem się jej w połączeniu z 
utrudnieniami.   Młoda   Liść   powiada,   że   nie   miałeś   na   to   czasu.   Klękaj, 
powiadam!

Arthur   zorientował   się,   że   przyklęka.   Jego   ciało   poruszało   się 

niezależnie od zaleceń umysłu, który gwałtownie próbował znaleźć sposób 
na wydostanie się z tarapatów.

Zgodziliśmy się wymienić ciosy... wymienić ciosy... Ja zacząłem...
– Nic nie poczujesz – zapewnił go Złocień. – W sumie szkoda. Ale z 

przyjemnością potopię twoich druhów w Gorącym Jeziorze.

Przystałem wyłącznie na wymianę ciosów... Nie wspomniałem, że nie 

będę   się   uchylał   albo   że   nie   zrobię   zwodu...   Nawet   nie   zapewniłem,   że 
wytrwam nieruchomo...

Arthur usiłował się poruszyć, lecz poczuł, że mięśnie odmawiają mu 

posłuszeństwa. Żółty wiatr owiewał mu nadgarstki i kostki, przytrzymywał 
go w miejscu. Chłopiec odwrócił głowę i ujrzał, że Złocień wznosi czarną 
szablę.

Karpiu! Karpiu! Pomóż mi! Spraw, abym się poruszył!
Nie trać wiary w siebie.
Arthura przepełniła ślepa wściekłość.  Nie mógł  pojąć, że nawet w 

takiej sytuacji Karp potrafił mówić wyłącznie o wierze!

Furia   przenikała   całe   ciało   chłopca.   Żółty   wiatr   niespodziewanie 

ustąpił, a Arthur odskoczył, w chwili gdy czarna szabla ze świstem przecięła 
powietrze i wbiła się w ziemię.

– Co jest?! – ryknął Złocień. Wykonał obrót i tym razem zamachnął 

się szablą na kolana Arthura.

Chłopiec przeskoczył nad czarną klingą i, oburącz trzymając własną 

szablę, ciął mocno, ponownie celując w szyję pirata. Gdy tym razem głowa 
niegodziwego czarnoksiężnika odbiła się od ziemi, Arthur spróbował kopnąć 
go w klatkę piersiową, lecz nogę chłopca nieoczekiwanie oblepił papier, a 
siła ciosu została skierowana na drzewo.

Arthur   trafił   w   pień   i   odbił   się   od   niego,   niefortunnie   tracąc 

równowagę.   Jego   sytuację   dodatkowo   pogarszał   fakt,   że   krabi   pancerz 

background image

usiłował wyprostować mu nogę.

Chłopiec cofnął się chwiejnie, a głowa Złocienia z piskiem wyfrunęła 

w powietrze i znowu zanurkowała ku przeciętej szyi.

Tym   razem   jednak   nie   udało   się   jej   dotrzeć   na   miejsce.   Suzy 

niespodziewanie  skoczyła  ku  wrogowi  i  ułamaną  gałęzią   rąbnęła  w  jego 
głowę. Kiedy ta ostatnia usiłowała się poderwać, Liść wystrzeliła z rzędu 
piratów i niczym wytrawny piłkarski napastnik kopnęła głowę najmocniej 
jak potrafiła, prosto w gulgoczące, przesiąknięte Nicością wody Gorącego 
Jeziora.

Wszyscy, także piraci, patrzyli, jak głowa Złocienia z pluskiem wpada 

w toń. W miejscu uderzenia o powierzchnię Jeziora pojawiły się drobne fale. 
Zebrani nie odrywali wzroku od wody aby sprawdzić, czy upiorny obiekt 
wypłynie.

Arthur także patrzył, gdy nagle na jego szyi zacisnęły się oblepione 

papierem, oślizgłe dłonie. W ostatnim momencie chłopcu udało się wcisnąć 
trzy palce pod ręce napastnika. To jednak nie wystarczyło, by je oderwać lub 
powstrzymać przed powolnym duszeniem.

Na domiar złego, głowa Złocienia wynurzyła się z wrzącego błota. 

Wszystkie   mięśnie,   zarówno   iluzoryczne,   jak   i   rzeczywiste,   odeszły   od 
kości.   Pozostała   tylko   żółtawa   czaszka   ze   szczękającymi   zębami   i 
magicznym jęzorem niebieskiego dymu,  który podrygiwał, kiedy Złocień 
wykrzykiwał ostatnie słowa przed ponownym pogrążeniem się w błotnistą 
głębię, gdzie Nicość dopełniła dzieła zniszczenia:

– Niech Nicość trwa!
Dłonie   zaciśnięte   na   szyi   Arthura   nagle   zwiotczały   i   odpadły. 

Chłopiec zachwiał się, jego otoczona krabim pancerzem noga nie ugięła się 
w kolanie. Runąłby na ziemię, gdyby nie Jebenezer, który porwał go do 
nagłego i niepożądanego tańca.

– Udało ci się! Zabiłeś Złocienia! Widziałem na własne oczy!
– Dość! Piraci!
Jebenezer   znieruchomiał   w   trakcie   piruetu,   a   rozpędzony   Arthur 

wpadł prosto na Suzy i Liść, które ściskały sobie dłonie. Zdołały jednak 
złapać chłopca i odwrócić go, by widział piratów Złocienia, pędzących ku 
drzewom i po drodze ciskających broń.

–   O   piratów   niech   cię   głowa   nie   boli   –   oświadczyła   Liść.   –   To 

zbieranina bez grama kręgosłupa. Byli odważni tylko za sprawą Złocienia, 
bez niego nie są warci funta kłaków.

– O mało nie dostałem zawału, kiedy cię z nimi zobaczyłem – wyznał 

Arthur. – Co ty tam robiłaś?

–   A   gdzie   podziękowania   za   celny   kop?   –   spytała   naburmuszona 

background image

dziewczyna. – Usiłowałam przeżyć, niby co innego? Złocień powiedział, że 
do   niewoli   bierze   tylko   Rezydentów.   Albo   dzieci   Szczurołapa,   w 
ostateczności, bo są tak wytrzymałe jak Rezydenci, i znacznie bystrzejsze. Z 
początku   zamierzał   cisnąć   mnie   za   burtę,   ale   się   rozmyślił,   kiedy   mu 
powiedziałam, że dostanie za mnie okup.

– Od kogo?
–   Od   ciebie,   a   od   kogóż   by   innego   –   odparła   Liść.   –   Bardzo   się 

zainteresował, gdy to usłyszał.

– A ty mu opowiedziałaś wszystko, co chciał wiedzieć!
– Co mogłam zrobić? Nie miałam wyboru! Czytał mi w myślach.
– Wybacz, przepraszam – mruknął Arthur. – Zacznijmy od początku. 

Dzięki   za   tego   fantastycznego   kopniaka.   Suzy,   dziękuję   ci   za   równie 
fantastyczne trafienie kijem.

–   Od   razu   lepiej   –   pochwaliła   go   Liść.   –   Jeśli   chcesz,   żeby 

podziękowania stały się oficjalne, wyciągnij mnie stąd i zabierz z powrotem 
do domu. Teraz wiem, że tam jest moje miejsce!

– Pierwszorzędna myśl – przyklasnęła Suzy i wskazała ręką niebo. – 

Jeśli jakoś się stąd wydostaniemy.

Arthur   podniósł   głowę.   Słońce   zauważalnie   drżało,   a   wokół   niego 

narastały osobliwe, smugowate chmury.

– Oho! Pojawiają się szczeliny!
–  Światek się  wali  –  zapowiedział  Karp, ponownie  niesiony   przez 

Jebenezera. – Musimy wierzyć, że znajdziemy drogę ucieczki, a wówczas 
się nam powiedzie.

–   Haruspicka   układanka   –   mruknął   Arthur   i   odwrócił   się   w 

poszukiwaniu   ciała   Złocienia.   –   Z   pewnością   jest   gdzieś   przy   piracie. 
Znajdziemy ją, odszukamy wśród niewolników kogoś, kto potrafi się nią 
posługiwać, zabierzemy okręt...

Umilkł.  W  miejscu,   gdzie  wcześniej  spoczywały  zwłoki  Złocienia, 

ujrzał wielką, czarną plamę na ziemi oraz podłużne, wąskie i bezużyteczne 
paski skręconego papieru.

Arthur   poczuł,   że   ziemia   trzęsie   mu   się   pod   stopami.   Z   drzew 

posypały   się   gałęzie,   a   Gorące   Jezioro   złowróżbnie   zabulgotało.   Z   jego 
brzegów wystąpiło błoto, sącząc się oleistymi strumykami po żółtej glebie.

– Ile mamy czasu? – spytał Karpia. – Czy możesz coś zrobić, żeby 

zatrzymać lub spowolnić ten proces?

–   Nie   dysponuję   władzą   nad   takimi   konstrukcjami.   Wedle   moich 

szacunków, światek przetrwa od sześciu do dwunastu godzin. Może nieco 
krócej, może nieco dłużej. Zależy od charakteru ostatecznej katastrofy. W 
grę wchodzi powolny rozpad pod wpływem wdzierającej się Nicości lub 

background image

nagłe runięcie w Otchłań.

– Arthurze, jak chciałeś się stąd wydostać? – spytała Liść.
– Na pokładzie łodzi podwodnej – odparł. – Z załogą Szczurów w 

Wyproście. Zmieści się tam jednak tylko sześciu Rezydentów, zatem...

Nie   przestając   mówić,   wyciągnął   puzderko   i   uchylił   wieczka,   aby 

sprawdzić, w jakim stanie jest butelka. Naczynie jednak znikło, a w jego 
miejsce pojawiła się kupka pyłu z zielonego szkła oraz mały kawałek korka.

– Tak czy owak, i tak nikogo nie zabiorą. Odpłynęli albo poszli na 

dno.

– Jeśli tu utkwiliśmy, to znaczy, że już po nas – zauważyła Liść.
– A Niebywałe Schody? – zapytała Suzy. – Już z nich korzystaliśmy, 

Arthurze. Nie było tak źle. Pójdziesz przodem, a my za tobą.

– Bez Klucza nie wejdę na Schody – wyjaśnił chłopiec. – Ale może 

Wola potrafiłaby...

– Nie w obecnej formie – zauważył Karp.
– Przynajmniej załatwiliśmy Złocienia – oznajmiła Suzy ze stoickim 

spokojem. – Nawet jeśli to takie zwycięstwo, że się wygrywa i zaraz potem 
wynosi z tego świata, zanim człowiek zdąży zgarnąć łupy....

– Pyrrusowe zwycięstwo – mruknęła Liść. – Świetnie. Musi istnieć 

jakiś   sposób.   Powinniśmy   znaleźć   alternatywne   rozwiązanie.   Coś 
nietypowego. Wyciągnijmy asa z rękawa. Odrzućmy normy... Tyle że chyba 
normą jest to, co tutaj nas otacza...

– Być może istnieje pewne wyjście – oświadczył Arthur powoli. – 

Musimy ściągnąć wszystkich do przystani i wejść na pokład „Mola”.

– Przecież to stara łajba – zaprotestowała Liść. – Jeśli uważasz, że 

dasz radę wyprowadzić stąd statek, powinniśmy wziąć „Modliszkę”!

Arthur pokręcił głową.
–   Nie   wypłyniemy   stąd   statkiem.   Szczury   nie   miały   wątpliwości: 

haruspicka   układanka   ze   Smokrzepa   to   jedyny   sposób   na   to,   by   znaleźć 
wrota, prowadzące do tego światka lub na zewnątrz. Idę o zakład, że to 
prawda. Niewykluczone jednak, że jest sposób na to, by wydostać się stąd 
na pokładzie „Mola”, bo część jego wnętrza znajduje się gdzie indziej, na 
terenie Domu.

– Co takiego? – spytały jednocześnie Liść i Suzy.
–   Wszystko   wyjaśnię,   gdy   dotrzemy   na   miejsce   –   zapowiedział 

chłopiec. – Jebenezerze, lepiej wyślij kogoś do groty i skieruj Wyznawców 
do przystani, zanim zaczną się rozpraszać po okolicy. Och, czy ktoś zatknął 
tym dwóm Rezydentom głowy z powrotem... ? To dobrze. Wyjdą z tego?

– Jakoś sobie poradzą – zapewnił go Karp. – Będą jednak cierpieli 

przez wiele miesięcy i przez rok nie wypiją ani kropli alkoholu.

background image

– To dobrze – podsumował Arthur, błądząc myślami gdzie indziej. – 

W   drogę!   Karpiu,   chyba   potrafisz   oswobodzić   niewolników 
przetrzymywanych w mieście?

– Gdy nie ma już Złocienia, mogę rozluźnić ich pęta nawet stąd – 

oświadczył   Karp.   Nadął   się   niczym   kolcobrzuch,   na   moment   pojaśniał, 
powrócił do normalnego kształtu i przez kilka sekund jak opętany krążył po 
słoiku. – Gotowe!

Gdy   dotarli   do   miasta,   zastali   w   nim   chaos.   Niespodziewanie 

oswobodzeni   niewolnicy   zwrócili   się   przeciwko   pozostałym   przy   życiu 
piratom.   Niedawno   uwięzieni   członkowie   załogi   „Mola”   i   „Latającej 
Modliszki” ponownie poczuli się żeglarzami. Dzięki temu mogli zająć się 
uzupełnianiem zapasów na pokładach swoich jednostek i transportowaniem 
na   nie   najwspanialszych   skarbów,   odzyskanych   dzięki   śmierci   Złocienia. 
Niewolnicy,   którzy   pozostawali   w   kajdanach   dłużej,   siedzieli   bezradnie, 
czekając, aż ktoś im powie, co mają robić.

Zaraz po przybyciu, Arthur z ogromną przyjemnością spotkał się na 

moment ze Spalonym Słońcem, który nadzorował załadunek „Mola”. Długie 
opowieści musiały jednak zaczekać, zatem po krótkotrwałym poklepywaniu 
się po plecach, od którego obu rozbolały ramiona, Arthur skłonił Karpia do 
obwieszczenia donośnym głosem, słyszalnym w całej przystani, że światek 
wkrótce   ulegnie   zniszczeniu.   Jeśli   więc   oswobodzeni   niewolnicy   chcą 
pozostać przy życiu i powrócić do Domu, muszą się zebrać na pokładzie 
„Mola”. Wolno im zabrać co najwyżej jeden mały skarb.

Rzecz   jasna,   te   słowa   wzbudziły   powszechną   panikę,   stłumioną 

dopiero   przez   Karpia.   Przemówił   on   dobitniej   niż   dotąd,   Jebenezer   zaś, 
Spalony   Słońcem,   Rondel   i   inni   użyli   swych   głosów   oraz   drewnianych 
pałek,   by   przywrócić   porządek   wśród   Rezydentów.   Ci   ostatni   usiłowali 
jednocześnie wpakować się na cztery małe szalupy, które miały ich zabrać z 
brzegu przystani na „Mola”.

Liść również miała do odegrania istotną rolę – należało przekonać 

kapitana   Falę   do   opuszczenia   „Latającej   Modliszki”.   Argumentowała,   że 
nawet tak wykwalifikowany Zaklinacz Nawigator jak on nie zdoła znaleźć 
sposobu,   aby   wyprowadzić   okręt   ze   światka   Złocienia.   Dowódca 
wypróbował już wszystkie dostępne mu haruspickie układanki, nie podawał 
zatem w wątpliwość logiki tego rozumowania, lecz i tak trudno mu było 
opuścić statek. W końcu dowodził nim przez niemal dziesięć tysięcy lat.

Kapitan Kotapoducha stanowił odrębny problem, gdyż nie wpuszczał 

nikogo do swojej kwatery z obawy przed zniszczeniem kolekcji znaczków. 
Kiedy jednak Arthur stracił cierpliwość i przemówił ostrym tonem, kapitan 
dał  za   wygraną   i  zaszył  się  w  łóżku.  Ichabod  spokojnie   zasunął   za  nim 

background image

zasłony.

Arthur martwił się, czy w osobliwej komnacie na pokładzie „Mola” 

zmieści   się   dostatecznie   wielu   Rezydentów.   Wcześniej   przecież   obiecał 
Wyznawcom   Karpia,   że   spróbuje   ich   ocalić,   a   ponieważ   mieli   przybyć 
ostatni, groziło im pozostanie w światku i pewna śmierć. Komnata okazała 
się jednak większa, niż zapamiętał, a Ichabod poprzestawiał gabloty tak, aby 
zapewnić   uciekinierom   dodatkową   przestrzeń.   Przy   okazji   wyjaśnił 
Arthurowi, że jego palto wymaga oczyszczenia, buty umycia, a uzyskanie 
większej   ilości   miejsca   w   sali   to   tylko   kwestia   prawidłowego 
rozmieszczenia mebli.

Pięć   godzin   po   rozpoczęciu   operacji   komnata   była   kompletnie 

zatłoczona co najmniej trzema tysiącami Rezydentów. Większość obecnych 
w   ogóle   nie   mogła   się   poruszyć,   gdyż   wszyscy   byli   ściśnięci   niczym 
sardynki w puszce.

Nikt nie zauważył braku któregokolwiek z przebywających na wyspie 

Rezydentów.

Tymczasem szczeliny na niebie rozciągały się już od słońca do ziemi. 

Karp przewidywał teraz katastrofalną implozję, polegającą na gwałtownym 
zapadnięciu się światka i wessaniu go w Otchłań Nicości.

– Jeśli ten światek skonstruowano wedle prawideł sztuki, rozpadlina 

w   Otchłani   samoczynnie   się   zasklepi   i   nie   będzie   sprawiała   kłopotów   – 
obwieścił Karp. – Jeżeli wykonano go marnie, Nicość rozpłynie się dookoła 
i spowoduje masę problemów w sąsiedztwie.

– Chodzi ci o brzuch Środy – uściślił Arthur.
–   W   rzeczy   samej   –   potwierdził   Karp.   –   Co   do   kwestii   naszego 

ratunku. Nie uważam, by to pomieszczenie przetrwało katastrofę na taką 
skalę, jest bowiem połączone ze statkiem, który zostanie wessany przez wir 
Nicości.

–   Mam   świadomość,   że   my   również   musimy   się   stąd   wydostać   – 

odparł  chłopiec.   –   Skoro   jednak  w   rzeczywistości   ta  komnata   jest   gdzie 
indziej na obszarze Domu, to wystarczy, że znajdziemy drogę na zewnątrz, 
w Domu. Kilka godzin temu prosiłem, byś się tym zainteresował.

–   W   rzeczy   samej   –   potwierdził   Karp.   –   Niestety.   Co   prawda 

zorientowałem się w faktycznym położeniu sali, ale nadal nie udaje mi się 
znaleźć   wyjścia.   Zresztą   gdybym   je   nawet   zlokalizował,   to   nie   jestem 
pewien, czy cokolwiek by nam z tego przyszło.

– No to super – mruknęła Liść. – Arthurze, spisałeś się na medal.

background image

Rozdział 29

Dlaczego opuszczenie tego pomieszczenia nie na wiele by się zdało? 

– zdumiał się Arthur. – Nie mamy innego wyjścia!

–   Komnata   pozostaje   tam,   gdzie   wcześniej   –   wyjaśnił   Karp.   –   W 

starym Porcie Środy. Pod wodą. Nie mam pojęcia, jak głęboko. Poza tym 
nie jestem w stanie znaleźć drogi z tego miejsca na zewnątrz sali.

– Dlatego że ta droga nie istnieje, czy z innego powodu? – spytał 

chłopiec.

– Wyjście może istnieć – zapewnił go Karp. – Ale pomieszczenie jest 

dziwacznie   zakrzywione   i   po   prostu   brakowało   mi   czasu   na   precyzyjne 
określenie   jego   lokalizacji   w   tkance   Domu.   Śmiem   wątpić,   by   , 
komukolwiek udała się ta sztuka, z wyjątkiem samej Architektki.

–   Atlas!  –   wrzasnął   Arthur,   sięgnął   do   buta   i   wyciągnął   zieloną 

książkę. – Potrafisz korzystać z Kompletnego Atlasu Domu i Bezpośrednich  
Przyległości!

– Nie – odparł Karp.
W tej samej chwili przy drzwiach prowadzących na pokład „Mola” 

zawrzało.   Arthur   wskoczył   na   wieko   skrzyni   na   koce,   należące   do 
Kotapoduchy, aby cokolwiek widzieć ponad głowami Rezydentów. Spalony 
Słońcem, który pomagał kilku ostatnim maruderom, właśnie wpadł przez 
próg.

–   Runął   kawał   nieba!   –   ryknął,   usiłując   przekrzyczeć   harmider.   – 

Morze przybiera wygląd wody wpadającej do odpływu!

–   Musi   istnieć   droga   ucieczki   –   wymamrotał   Arthur.   Przytrzymał 

Atlas i skupił na nim całą uwagę.

– Arthurze... – odezwał się Karp.
– Nie teraz! – syknął chłopiec. Kostki jego rąk pobladły, tak mocno 

ścisnął zieloną książkę. – Muszę się skupić!

– Arthurze...
Chłopiec nie zwracał uwagi na Karpia, koncentrując się na pytaniu.
Czy   istnieje   wyjście   z   tego   pokoju,   prowadzące   z   powrotem   do 

Domu?

Atlas  uparcie   pozostawał   zamknięty.   Bez   Klucza   zupełnie   nie 

reagował na Arthura.

– Arthurze! – ryknął Karp, tak donośnie, że chłopcu zadzwoniło w 

uszach. – Nie mogę  użyć Atlasu,  ale potrafię pomóc ci przy korzystaniu z 
niego! Przyłóż prawą dłoń do szkła mojego słoika!

background image

Jebenezer uniósł słój, a Arthur plasnął wnętrzem dłoni w szkło. Karp 

natychmiast   podpłynął,   zrobił   okrągły   pyszczek   i   trzykrotnie   pocałował 
wewnętrzną stronę naczynia, tam, gdzie przylegały doń palce chłopca. Za 
każdym   razem   słoik   rozświetlał   się   coraz   bardziej,   a   część   jasności 
przenikała na zewnątrz i ogarniała palce Arthura.

– Zadaj pytanie!
Arthur cofnął dłoń i ponownie chwycił  Atlas.  Powtórzył pytanie. Z 

taką   determinacją   pragnął,   by   księga   się   otworzyła,   że   całkiem   przestał 
zwracać uwagę na to, co się działo wokół niego.

Przez trzy sekundy nie zdarzyło się nic.
– Musimy mieć... – zaczął Karp, lecz nie skończył. Atłas eksplodował, 

otwierając się na oścież. Arthur spadł ze skrzyni na koce, lecz Jebenezer, 
Suzy,  Liść  i  inni Rezydenci  otaczali  go tak  gęsto,  że  nawet nie  dotknął 
podłogi stopami.

Chłopiec nie zwracał uwagi na to, co się z nim dzieje. Śledził równe, 

błyskawiczne   ruchy   pióra   niewidzialnego   pisarza,   kreślącego   znaki   w 
Atlasie. Słowa szybko zapełniały stronicę, a Arthur odczytywał je piskliwym 
głosem:

–   Gabinet   kierownika   biura   Drugiego   Działu   Rachunkowości 

Spółki   im.   Świętego   Dygby   został   siedmiokrotnie   obrócony   w   bok   i 
pochylony pod kątem dwunastu stopni ku niemożliwości, co wynikało z 
niekompetentnie   przeprowadzonego   remontu.   Istnieją   trzy   sposoby 
ujścia   z   gabinetu.   Pierwszy   to   statek   „Mól”,   przez   dawne   Drzwi 
Frontowe.   Drugie   wyjście   prowadzi   do   Otchłani   Nicości   i   zostało 
zapieczętowane   pod   podłogą,   dziesięć   kroków   na   lewo   od   Drzwi 
frontowych. Trzecie otwiera się w wieżyczce telegraficznej Spółki im. 
Świętego Dygby w dawnym porcie Środy i można je zlokalizować przez 
lustrzany tył dawnego schowka archiwum, obecnie przeznaczonego na 
szafę garderobianą...

–  Nie! –  krzyknął  Ichabod, lecz  jego  głos  zanikł, stłumiony  przez 

ciżbę Rezydentów, napierających na szafę.

– Stać! – rozkazał Karp. – Wyznawcy, połączcie ręce!
– Mole, baczność! – zaryczał Spalony Słońcem.
– Modliszki, ani kroku! – wrzasnął Rondel.
–  I można je aktywować poprzez oddarcie tapety, pokrywającej 

wnętrze   garderoby  –   dokończył   chłopiec.   Z   trzaskiem   zamknął  Atlas
zeskoczył na podłogę i między Rezydentami przecisnął się do szafy. Był to 
wielki, dębowy mebel, na ponad trzy metry wysoki i pięć metrów szeroki.

background image

– Ichabodzie! – zawołał Arthur. – Czy trzeba użyć jakiejś sztuczki, by 

wejść do środka?

– Nie, wasza lordowska mość – odparł Ichabod sztywno. Udało mu 

się   stanąć   u   boku   Arthura,   ponownie   był   spokojny   i   opanowany.   – 
Najzwyczajniej przejdź przez środek szafy. Gdybym jednak mógł najpierw 
usunąć ubrania kapitana, nim zostaną podeptane...

Przerwał mu donośny trzask. Arthur poczuł, jak podłoga trzęsie się 

pod jego stopami. Nie czekał na dalsze słowa Ichaboda, od razu ruszył do 
lustra.

Szafa była w środku znacznie większa niż na zewnątrz. Na bocznych 

ścianach zainstalowano półki na ubrania i buty z cholewami oraz półbuty i 
wszelkiego typu dodatki. Tylną ścianę oklejono tapetą o prostym wzorze w 
niebieskie kwiaty. Pod ścianą stał szezlong oraz stolik z otwartym żurnalem.

Arthur   pośpiesznie   podszedł   bliżej,   odepchnął   stolik,   a   szezlong 

odciągnął   od   ściany.   Potem   uniósł   rękę   i   szarpnął   odstający   róg   tapety. 
Odlepiła się bez trudu, odsłaniając ukryte pod spodem lustra. Arthur zdarł 
jeszcze większy fragment papieru, a do pomocy mu rzucili się Suzy, Liść, 
Jebenezer i nawet Ichabod. Wszyscy zgodnie zdzierali tapetę.

– A jeśli z drugiej strony jest naprawdę głęboko? – zasępiła się Liść.. 

–   Czy   podczas  wynurzenia   dostaniemy   choroby   dekompresyjnej?   Czy   w 
Domu istnieje choroba dekompresyjna?

–   Nie   wiem!   –   wysapał   Arthur.   –   Nie   mamy   wyboru,   przyznasz. 

Musicie przejść na drugą stronę, gdy tylko zerwiemy papier.

– A co z tobą? – zainteresowała się Suzy.
– Muszę dopilnować, aby wszyscy wyszli – oświadczył. – Ruszajcie, 

bo tłum was stratuje.

Gdy   tylko   niemal   całkiem   oderwali   tapetę,   Arthur   odebrał 

Jebenezerowi słoik z Karpiem i wyszedł z szafy. Od razu zderzył się ze 
sztywnym murem wyczekujących Rezydentów, którzy ledwie wytrzymywali 
na swoich miejscach. Sytuacja była pod kontrolą za sprawą połączonych 
wysiłków   matów,   części   Wyznawców   Karpia   oraz   co   bardziej 
odpowiedzialnych członków załogi.

Arthurowi udało się przecisnąć z powrotem do skrzyni na koce. Stanął 

na niej, nie zwracając uwagi na silne wibracje, których odgłos przypominał 
rzężenie fatalnie wyregulowanego silnika samochodowego.

– Karpiu, maksymalna głośność – zarządził Arthur. – Powtarzaj, co 

mówię.

– Tak uczynię – odparł Karp.
– Cisza!
– „Cisza!”

background image

– Nie pchajcie się i czekajcie na swoją kolej!
– „Nie pchajcie się i czekajcie na swoją kolej!”
– Wszyscy zdążą opuścić komnatę!
– „Wszyscy zdążą opuścić komnatę!”
– Słuchajcie uważnie, ale nie ruszajcie się, dopóki wam nie pozwolę!
–   „Słuchajcie   uważnie,   ale   nie   ruszajcie   się,   dopóki   wam   nie 

pozwolę!”

– Musimy przejść przez dwie ściany luster.
– „Musimy przejść przez dwie ściany luster”.
– Powoli i ostrożnie przechodźcie przez lustra w szafie, a potem przez 

ich następną warstwę. Na koniec znajdziecie się pod wodą. Wypłyńcie na 
powierzchnię i pomóżcie tym, którzy będą tego potrzebowali.

– „Powoli i ostrożnie przechodźcie  przez  lustra w szafie,  a potem 

przez ich następną warstwę. Na koniec znajdziecie się pod wodą. Wypłyńcie 
na powierzchnię i pomóżcie tym, którzy będą tego potrzebowali”.

– Wszyscy z tyłu mają stać nieruchomo. Ci, którzy znajdują się przed 

szafą, niech powoli ruszają!

–   „Wszyscy   z   tyłu   mają   stać   nieruchomo.   Ci,   którzy   znajdują   się 

przed szafą, niech powoli ruszają!”

– Gdy przed wami zrobi się luźniej, idźcie spokojnie naprzód! Bez 

pośpiechu! Wszyscy się wydostaną!

– „Gdy przed wami zrobi się luźniej, idźcie spokojnie naprzód! Bez 

pośpiechu! Wszyscy się wydostaną!”

Arthur   bezustannie   wydawał   polecenia,   a   Rezydenci   sunęli   ku 

lustrzanym drzwiom szafy. Co pewien czas któryś z nich wpadał w szał i 
Arthur   wstrzymywał   oddech,   bojąc   się   wybuchu   paniki,   lecz   sytuacja 
wracała   do   normy,   gdyż   spokojniejsi   Rezydenci   wpychali   furiata   z 
powrotem do kolejki.

To trwa zbyt długo, uznał, kiedy musiał zejść ze skrzyni na koce, 

która pod wpływem wstrząsów zaczęła się rozpadać na kawałki. Podłoga 
pod   jego   stopami   jaśniała   brzydką,   ciemnoczerwoną   barwą.   Gdyby   nie 
Niematerialne Buty, z pewnością poczułby ciepło.

– Idziemy nieco szybciej! – zakomenderował, a Karp powtórzył jego 

słowa. Około połowy Rezydentów wydostało się już z komnaty, zrobiło się 
więc luźniej i znikło niebezpieczeństwo fatalnego w skutkach zatoru.

Pięć minut później na ścianach pojawiły się czarne, smołowate krople 

wielkości   głowy   Arthura.   Podłoga   się   kołysała,   podnosiła   się   nawet   na 
dwadzieścia centymetrów.

– Jeszcze szybciej! – krzyknął chłopiec. – Truchtem do szafy, a potem 

do środka, gdy zrobi się miejsce!

background image

Postarał się jak najlepiej zademonstrować, co rozumie przez trucht, 

choć cała podłoga podrygiwała, a na dodatek nie mógł zginać ukrytej pod 
krabim   pancerzem   nogi.   Należało   ewakuować   jeszcze   około   dwustu 
Rezydentów, lecz na pomieszczenie napierała niewyobrażalna siła. Innymi 
słowy, „Mól" oraz otaczający go światek musiały być bliskie ostatecznej 
destrukcji.

– Czy możesz mi powiedzieć, co się dzieje na zewnątrz? – wyszeptał 

Arthur do Karpia, zawczasu cofnąwszy się nieco. Chłopiec bezustannie się 
uśmiechał i machał dłonią do biegnących Rezydentów. – Chodzi mi o to, co 
jest poza „Molem”, o światek Złocienia.

–   Nadal   istnieje,   bo   my   jeszcze   istniejemy   –   zauważył   Karp.   – 

Poczekaj chwilę, sprawdzę.

Kilkakrotnie zawirował w słoiku i znieruchomiał.
– Struktura fundamentu pozostaje stabilna, lecz znikły kosmetyczne 

elementy, takie jak wzgórza. Imponujące. Ponuremu Wtorkowi brakowało 
autentycznego talentu, lecz jego dzieła zawsze były bardzo trwałe.

– Ile czasu nam pozostało?
– Minuty, już nie godziny – odparł Karp. – Nie potrafię powiedzieć 

nic bliższego.

–   Rozumiem   –   mruknął   Arthur   ponuro.   W   tylnych   szeregach 

Rezydentów powstał mały zator, więc chłopiec ruszył tam i ujrzał Spalonego 
Słońcem,   Rondla   i   kapitana   Falę,   którzy   usiłowali   skłonić   kapitana 
Kotapoduchę do pozostawienia gabloty. Arthur niespecjalnie się zdziwił, że 
nie widzi Zgodniaka, który z pewnością uciekł już przez szafę.

– Nie odejdę, jeśli nie zabiorę przynajmniej serca mojej kolekcji – 

załkał Kotapoducha. – Wystarczy mi tylko jedna gablota. Pomóżcie mi ją 
przenieść! Bez niej nigdzie nie idę.

– Lordzie Arthurze, powiedz kapitanowi, że musi pozostawić znaczki 

– nalegał Spalony Słońcem.

– Naprawdę musisz tak postąpić – przytaknął Arthur. – Rozejrzyj się. 

To   miejsce   lada   moment   czeka   zagłada.   Musimy   się   pośpieszyć,   a   ty 
powinieneś dać przykład innym.

– Nie – zaprotestował Kotapoducha uparcie i przywarł do gabloty. – 

Jeśli moja kolekcja ma sczeznąć, to odejdę wraz z nią!

– Chyba nie ma  wyjścia, trzeba go zostawić – westchnął Arthur i 

rzucił okiem na pozostałych Rezydentów. Było ich jeszcze około pół setki 
przy szafie. Coraz trudniej było do niej wejść, gdyż podłoga gwałtownie 
podskakiwała. – Wszyscy pozostali, przechodzimy na drugą stronę luster!

Odwrócił   się   i   dołączył   do   stosunkowo   spokojnego   ogonka,   który 

szybko   znikał   w   szafie.   Arthur   z   ulgą   wsparł   się   na   stojących   obok 

background image

Rezydentach,   gdyż   bez   ich   pomocy   z   pewnością   by   upadł.   Podłoga 
podskakiwała całkiem nieprzewidywalnie.

– Sufit się pochyla, prawda? – spytał, gdy kolejka liczyła już zaledwie 

dwudziestu Rezydentów. – W tamtym kącie. Błyskawicznie!

W lewym rogu w głębi pomieszczenia dystans pomiędzy podłogą a 

sufitem zmniejszył się o połowę, przy czym sufit przez cały czas opadał, 
niczym gigantyczny, przemysłowy młot. W krótkim czasie dotarł do gablot, 
które tylko przez moment wytrzymywały napór. Po chwili rozprysły się na 
wszystkie strony, rozrzucając wokoło deszcz szkła i metalu.

– Kotapoducho! To już koniec! Idziesz teraz albo nigdy! – wrzasnął 

Arthur,   zbliżając   się   do   szafy.   Stało   przed   nim   zaledwie   dwunastu 
Rezydentów   oraz   Suzy   i   Liść.   Arthur   gwałtownie   odwrócił   głowę,   na 
sekundę zapominając o Kotapodusze.

– Przecież kazałem wam przejść! Teraz może się nam nie udać...
Nie zdążył dokończyć, gdy podłoga przełamała się na pół i pośrodku 

pomieszczenia   powstała   szczelina.   Z   jej   głębi   wytrysnęło   żółte   błoto, 
poprzedzone   chmurami   cuchnącego   gazu.   Kotapoducha   pozostał   po 
niewłaściwej stronie, nadal kurczowo ściskając gablotę.

Arthur   wstrzymał   oddech,   chwycił   Liść   i   Suzy   –   a   może   to   one 

chwyciły jego – i cała trójka przeskoczyła przez lustra szafy. Uczynili to w 
ostatniej chwili, bo w moment później szczelina przecięła podłogę jeszcze 
bardziej. Szafa się przewróciła.

Wewnątrz   ujrzeli   splątaną   masę   podeptanych   ubrań   i   połamanych 

mebli.  Najgorsze  jednak było to, że szafa  upadła na front, jej wyłożony 
lustrami   tył   stał   się   więc   sufitem,   całkowicie   nieosiągalnym,   bo 
zawieszonym cztery metry nad trójką dzieci.

–  Staniecie   mi  na   ramionach...  –  zaczął  tłumaczyć   Arthur,  ale  nie 

dostrzegł Spalonego Słońcem, który zaklinował się w rogu. Nie tracąc czasu, 
młodszy mat podniósł Liść i cisnął ją prosto w górę, przez lustrzane wrota. 
Gdy odwrócił się do Suzy, dziewczyna sama skoczyła, oparła mu stopę na 
ramieniu i bez pomocy wybiła się w górę.

Arthur o mało się nie wywrócił, gdy jego opancerzona noga utknęła w 

rozrzuconych paltach.

– Uciekaj! – krzyknął do Spalonego Słońcem. Rozpaczliwie usiłował 

się wyplątać i tylko pogarszał sytuację. – Uciekaj!

background image

Rozdział 30

Spalony   Słońcem   rzucił   się   do   ucieczki,   ale   mocarną   ręką   złapał 

Arthura   i   przytrzymał   go   pod   pachą.   Odbił   się   od   odsłoniętych   sprężyn 
szezlonga  i wykorzystał je jako trampolinę,  by wyfrunąć przez lustrzaną 
bramę wraz z chłopcem i plątaniną palt.

Wydarzenia   rozegrały   się   tak   gwałtownie,   że   Arthurowi   zabrakło 

czasu na nabranie oddechu. Nie zdążył też zabezpieczyć naczynia z Karpiem 
w kieszeni, więc słoik wypadł. Dostrzegł tylko, jak leci obok niego, potem 
przeniknął przez lustro i zagłębił się w wodzie.

Arthur   skopał   z   nóg   krępujące   palta,   lecz   Spalony   go   nie   puścił. 

Ruszył tam, gdzie zdaniem Arthura powinna być powierzchnia – chłopiec 
nie widział nic poza granatową tonią i masami baniek powietrza.

Możemy się znajdować setki metrów pod wodą, pomyślał. Dotarłem 

tak daleko i na sam koniec się utopię... Nie uda mi się... Rezydenci sobie 
poradzą, ale ja nie. Liść też nie... Wszystko przeze mnie, powinienem był 
kazać   jej   opuścić   szpital.   Jak   teraz   wytłumaczę   się   przed   jej   rodzicami? 
Muszę nabrać powietrza, muszę nabrać powietrza...

Granatowa woda nieoczekiwanie pojaśniała, a chłopiec otrząsnął się z 

panicznych   myśli.   Wszędzie   dookoła   ujrzał   Rezydentów:   niektórzy 
gwałtownie wymachiwali rękoma i nogami, inni płynęli pieskiem, jeszcze 
inni po prostu unosili się na falach.

Potem,   zanim  zdołał   pomyśleć,   że   światło   musi   oznaczać   bliskość 

powierzchni,   nagle   wypłynął   z   głębiny.   Wystawił   głowę,   ujrzał   jasność, 
poczuł   zapach   powietrza.   Odetchnął   głęboko   i   wybuchnął   śmiechem,   a 
jednocześnie z nosa popłynęła mu woda.

Dookoła   widział   rozkołysane   głowy   Rezydentów,   łagodnie 

poruszanych   niską   falą.   Pobieżnie   rozejrzał   się   wśród   najbliższych 
rozbitków, wypatrując twarzy, które najbardziej pragnął ujrzeć. W końcu je 
zobaczył. Suzy płynęła w odległości około dziesięciu metrów od niego. Liść 
znajdowała   się   nieco   bliżej.   Arthur   dostrzegł   także   słoik   po   dżemie,   w 
tajemniczy sposób sunący po wodzie, prosto ku jego dłoni.

– Możesz już mnie puścić – poprosił Spalonego Słońcem. – Dzięki.
– Statek mi przepadł, ale jak dotąd nie straciłem ani jednego pasażera 

– oznajmił Spalony. Puścił Arthura, który natychmiast poszedł pod wodę i 
trzeba go było z powrotem wyciągać. Dopiero po chwili przypomniał sobie, 
jak należy pływać w miejscu, by nie tonąć.

– Wezwałem Utopioną Środę – oświadczył Karp. – Jest już w drodze, 

background image

niedługo się zjawi.

– Co takiego? Ona nas pożre! Powinniśmy najpierw wyjść na stały 

ląd!

– Z pewnością nas nie pożre – pośpieszył z zapewnieniem Karp. – Nie 

trać wiary, Arthurze...

Arthur nie słuchał. Wychylił głowę z wody, aby się rozejrzeć. Miał 

nadzieję, że ujrzy jakieś oznaki lądu albo statku. Wszędzie dookoła widział 
jednak tylko tysiące unoszących się w wodzie Rezydentów, którzy kojarzyli 
mu się ze smakowitymi przekąskami dla szaleńczo głodnego Lewiatana.

– W jaki sposób się z nią skontaktowałeś?
–   Jestem   Wolą.   Ona   jest   Wykonawcą.   Skoro   wróciłem   do   Domu, 

mogę   przemawiać   bezpośrednio   przez   jej   umysł,   podobnie   jak 
porozumiewałem się z tobą, Arthurze.

– Powiedz, żeby przybrała ludzką postać – poprosił Arthur. – I nakaż 

jej,   by   poleciła   swojej   Jutrzence   sprowadzić   tu   jak   najwięcej   statków. 
Potrafisz to zrobić?

– Przekażę tę wiadomość bezpośrednio do jej umysłu – zobowiązał 

się Karp. – Nie mogę zaręczyć, że przeniknie w całości. Gotowe.

– A umiesz porozumieć się z umysłem kogoś innego? – zainteresował 

się Arthur. – Dajmy na to, Szczurów w Wyproście?

Karp przecząco potrząsnął wąsopodobnymi naroślami.
–   Nie   –   odparł.   –   Jestem   z   tobą   powiązany   jako   z   Prawowitym 

Dziedzicem, a Środa jest Wykonawczynią.

– Ziemia!
Okrzyk   zabrzmiał   z   prawej   strony   Arthura,   gdzie   pływała   grupka 

Rezydentów. Chłopiec obrócił się dookoła, lecz miał pewność, co zobaczy, 
jeszcze zanim spojrzał.

Prosto ku nim nadciągała Utopiona Środa, niezmiennie gigantyczna i 

niemal na pewno wygłodniała.

–   Udało   się!   –   Krzyczała   Suzy,   która   płynęła   na   plecach,   mocno 

chlapiąc wodą.

– Nie mów „hop” – przestrzegł ją Arthur. – To jeszcze nie koniec. 

Najprawdopodobniej zostaniemy  pożarci. Środa się nie powstrzyma,  jeśli 
ujrzy tylu Rezydentów w jednym miejscu. Dla niej jesteśmy jak trzy tysiące 
precli, podanych na przekąskę.

–   To   ona?   –  zdumiała   się   Liść,   która   pływała  z   wprawą   i  bardzo 

ekonomicznie.   Odchyliła   się   i   swobodnie   unosiła   na   wodzie,   wykonując 
okrężne ruchy rękoma. – Ho, ho! Wielka sztuka!

– Jeśli komuś przychodzą do głowy jakieś światłe myśli, to nadeszła 

pora, by je wyartykułować – zauważył Arthur i wypluł nieco słonej wody, 

background image

która wlała mu się do ust.

– Szkoda, że nie ma z nami Kapitana – westchnęła Suzy. – Ciekawie 

byłoby   się   przekonać,   co   jego   harpun   może   zrobić   z   tak   olbrzymim 
wielorybem.

– Wykluczone! – zaprotestowała Liść. – Nikt przy mnie nie będzie 

dźgał harpunem żadnego wieloryba. Należę do Greenpeace...

–   Ona   nie   mówi   poważnie,   Liść   –   zwrócił   jej   uwagę   chłopiec.   – 

Zresztą, Żeglarz i tak by czegoś podobnego nie zrobił. Tak sądzę. Szkoda, że 
go tu nie ma. Na jakimś statku, rzecz jasna.

– Żeglarz? – zainteresował się Karp. – Mowa o adoptowanym synu 

Architektki? Średnim?

– Tak – potwierdzili jednocześnie Arthur i Suzy.
–   Niewykluczone,   że   potrafiłbym   przemówić   do   jego   rozumu   – 

zadumał się Karp. – Ostatecznie jest spokrewniony z Architektką. Właściwie 
na tej samej zasadzie mógłbym też porozumieć się ze Szczurołapem lub z 
lordem Niedzielą.

– Lord Niedziela! – wykrzyknął Arthur. – Jak to? Czy on... ?
–   Jest   najstarszym   dzieckiem   Architektki   i   Starucha.   Był   to   ich 

pierwszy   wspólny   eksperyment,   w   którego   trakcie   Architektka   zasiedliła 
ciało śmiertelnej kobiety...

–   Wystarczy,   nie   pora   na   lekcje   historii   –   przerwał   mu   Arthur. 

Utopiona Środa stawała się coraz większa,  a radosne okrzyki „Ziemia!”, 
wydawane   przez   Rezydentów,   ustąpiły   miejsca   wrzaskom   przerażenia.   – 
Spróbuj nawiązać kontakt z Żeglarzem! Może uda mu się przypłynąć tu na 
statku i zabrać nas na pokład, zanim Środa...

– To nie takie proste – wyznał Karp. – Nie widziałem się z nim od 

tysiącleci, a poza tym nie mogę go do niczego zmusić. Na początek muszę 
spróbować przypomnieć sobie, jak wygląda. Jestem jednak pewien, że Środa 
nas nie zje...

–   A  może   spróbujesz   użyć  amuletu   od  Żeglarza,   który   przy   sobie 

nosisz? – podsunął Spalony Słońcem Arthurowi. – Czy też się wyczerpał?

–   Amulet   Żeglarza?   –   spytał   Arthur.   Wyciągnął   go   spod   ubrania, 

ponownie zanurzył się pod wodę i wypłynął, głośno parskając. – Sądzisz, że 
ten przedmiot ma moc?

–   Tak   głosi   legenda   –   potwierdził   Spalony.   –   Doktor   Scamandros 

powiedziałby   więcej,   ale   go   nie   ma,   podobnie   jak   naszego   zmarłego 
kapitana Kotapoduchy.

– Mam nadzieję, że Scamandros żyje – mruknął Arthur. – „Balaena” 

zapewne musiała odpłynąć z jakiegoś powodu. Och, ty nic nie wiesz! Doktor 
przetrwał  potyczkę   ze   Złocieniem.   Uciekł   do   mnie,   a   potem...   Resztę   ci 

background image

opowiem później. Co dokładnie głosi legenda na temat tego dysku?

– Podobno wystarczy do niego przemówić, by Żeglarz cię usłyszał – 

wytłumaczył Spalony.

– Już to robiłem! – zaprotestował Arthur. – Wielokrotnie, kiedy po raz 

pierwszy wpadłem do wody. Karpiu, musisz porozumieć się z Żeglarzem.

– Czy miał siwe włosy, czy też raczej białe? – spytał Karp.
– Moim zdaniem wieloryb się jednak kurczy – zauważyła Suzy.
Wszyscy się obrócili, aby to sprawdzić.
– Bo ja wiem – zastanowił się Arthur. – Chyba jednak wygląda tak jak 

przedtem.

– Patrz uważnie – nalegała dziewczyna. – Mniejszy się robi.
– Tak, to prawda – potwierdził Spalony. – Ale czy skurczy się w 

dostatecznym stopniu?

– Nawet jeśli się kurczy, to i tak nie powinniśmy jej kusić widokiem 

mnóstwa Rezydentów, wystawionych na pożarcie – odparł Arthur. – Dlatego 
zabiorę Karpia i wyruszę Środzie na spotkanie. Wszyscy pozostali odpłyną 
w przeciwnym kierunku. Zgoda?

– Nie ma mowy – zaprotestowała Liść. – Zostaję z tobą. Jesteś moim 

biletem powrotnym do domu.

– A ja chcę zobaczyć, co się stanie – oznajmiła Suzy. – Jeśli Środa 

powróci do normalnych rozmiarów, będziemy mogli pomóc ci walczyć z 
nią, w razie potrzeby.

–   Spalony   Słońcem,   czy   możesz   przynajmniej   zacząć   zbierać 

Rezydentów i przygotowywać ich do odpłynięcia?

– poprosił Arthur. – Naprawdę uważam, że pokusa może się okazać 

zbyt silna dla Środy.

– Tak jest, wasza lordowska mość – potwierdził Spalony, zasalutował, 

dłonią dotykając czoła, i zanurkował.

–   Wy   dwie   powinnyście   zrobić   dokładnie   to   samo   –   podkreślił 

chłopiec. – Powiedzieć „tak jest” i odpłynąć.

– Uważaj, bo cię posłuchamy – odparła Liść. – Arthurze, nie musisz 

wszystkiego robić sam.

Chłopiec   nie   odpowiedział.   Po   prostu   ruszył   ku   nadpływającemu 

Lewiatanowi. W skrytości ducha cieszył się jednak, że nie jest sam. Poza 
tym Środa faktycznie się kurczyła, liczył więc na to, że wszystko pójdzie 
dobrze.

– Nie muszę zatem podejmować prób przeniknięcia umysłu Żeglarza? 

– zapytał Karp. – Czy odzyskałeś wiarę we mnie?

Arthur wypluł trochę wody.
– Tak – przyznał. – Można tak to ująć.

background image

Znieruchomiał i dla odpoczynku przez chwilę unosił się w miejscu. 

Potem   popatrzył   za   siebie.   Rezydenci   bardzo   powoli   wyruszali   w 
przeciwnym kierunku, jednak nie tylko to przykuło uwagę chłopca.

– Czyżbym na horyzoncie dostrzegł statek? – spytał.
– Trzymasztowa brygantyna, pod pełnymi żaglami – objaśniła Liść, 

osłaniając dłonią oczy. – Jak widzisz, nie zasypiałam gruszek w popiele na 
pokładzie „Modliszki”. Albert... Albert był też dobrym nauczycielem.

–   Chłopiec   okrętowy!   –   wymamrotał   Arthur,   nagle   ogarnięty 

przerażeniem. – Nie widziałem go! Nie zostawiliśmy go, prawda?

– Nie – westchnęła Liść bardzo cicho. Jej oczy poczerwieniały, choć 

Arthur nie dostrzegł łez na mokrej od morskiej wody twarzy dziewczyny. – 
On... Albert... zginął podczas ataku Złocienia na statek. Usiłowałam o tym 
nie myśleć... Dlatego chcę wracać. Nie mam ochoty na następne przygody.

Arthur milczał. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć ani co zrobić.
– Żył bardzo długo – wyjaśniła Suzy. – Pewnie po wielekroć dobrze 

się bawił, nawet jeśli nie pamiętał dziesiątej części tych uciech. Wszystko to 
z powodu czyszczenia między uszami. Tak jak my, wszystkie inne dzieci 
Szczurołapa,   zmarłby   dawno   temu,   gdyby   mieszkał   na   starej   Ziemi. 
Pamiętaj,   to,   czego   cię   nauczył,   na   zawsze   pozostanie   przy   tobie. 
Powtarzamy sobie te słowa, kiedy jedno z nas odchodzi.

– Utopiona Środa jest już blisko! – zagrzmiał Karp nieoczekiwanie. – 

Nadeszła   pora,   by   uwolnić   mnie!   Lordzie   Arthurze,   zechciej   odkręcić 
wieczko słoja.

Arthur otarł oczy, mocno machnął nogami i podniósł słoik.
– Złocień nie żyje, a jego restrykcje odeszły wraz z nim – zauważył 

Karp. – Przywykłem do tego miejsca, niemniej dłużej nikt mnie nie będzie 
więził.

Chłopiec się zanurzył, zdejmując zakrętkę, lecz Liść i Suzy pomogły 

mu wypłynąć na powierzchnię. Wierzgały znacznie skuteczniej niż Arthur, 
był im więc wdzięczny za pomoc,  choć od czasu do czasu ich kopniaki 
trafiały w niego.

Karp wypłynął na wolność. Drobna, złota rybka skierowała pyszczek 

ku nadciągającemu pędem wielorybowi.

–   Środo!   –   zaryczał   Karp.   –   Ja,   Trzecia   Część   Woli   Naszej 

Najwyższej   Stwórczym,   Najważniejszej   Architektki   Wszechrzeczy, 
wzywam   cię,   byś   wypełniła   ciążący   na   tobie   obowiązek,   przynależny 
Wykonawczyni rzeczonej Woli!

Utopiona Środa zwolniła i zaczęła się kurczyć w szybszym tempie, 

choć nadal zmierzała przed siebie. Gdy pozostało jej do pokonania jeszcze 
tylko dziesięć  metrów,  miała  rozmiary  zniekształconego  delfina.  Zwierzę 

background image

wyskoczyło z wody, a gdy opadło, było już kobietą, która stanęła na falach 
niczym na stałym lądzie.

Nie   przypominała   zdeformowanej,   bryłowatej   istoty,   którą   Arthur 

widział wcześniej. Była piękna i elegancko ubrana w suknię z lśniącej masy 
perłowej. W dłoni kobiety jaśniał Trzeci Klucz w formie trójzębu. Tylko 
niekontrolowane   drżenie   tej   dłoni   oraz   błękitna   krew,   sącząca   się   z 
przygryzionej   wargi,   świadczyły   o   tym,   ile   Środę   kosztuje   utrzymanie 
takiego reprezentacyjnego wyglądu.

–   Ja,   Środa,   Wykonawczyni   Woli   Najważniejszej   Architektki 

Wszechrzeczy,   potwierdzam,   że   rozpoznaję   Trzecią   Część   Testamentu   i 
zapytuję, w czyje ręce mam złożyć to, co mi powierzono?

Arthur wiedział, co powinno nastąpić dalej. Bez przypomnienia ze 

strony   Karpia,   podtrzymywany   przez   Liść   i   Suzy,   mówił   szybko,   lecz 
wyraźnie.

–   Ja,   Arthur,   namaszczony   na   Dziedzica   Królestwa,   przejmuję   ten 

Klucz, a wraz z nim Mistrzostwo Morza Granicznego. Przejmuję je krwią i 
kością,   podczas   walki,   z   prawdy,   z   testamentu   i   wbrew   wszelkim 
przeciwnościom.

Trójząb wyfrunął Środzie z ręki i wpadł w dłoń Arthura. Gdy zacisnął 

wokół niego palce, poczuł, jak Suzy i Liść go puszczają, a on sam unosi się 
ponad wodę.

W tej samej chwili Utopiona Środa krzyknęła z bólu i zgięła się wpół, 

zanurzając w wodzie. Chwyciła się za brzuch i przetoczyła, a jej ręce i nogi 
zaczęły puchnąć jak balony.

–   Bądź   taka   jak   dawniej   –   rozkazał   Arthur,   kierując   w   jej   stronę 

Trzeci   Klucz.   –   Kiedy   nie   bywałaś   głodna,   kiedy   jeszcze   była   tu 
Architektka.

Opuchlizna ustąpiła, lecz Środa nadal zwijała się z bólu i tonęła.
–   Pływaj!   –   rozkazał   chłopiec.   Poczuł   drżenie   trójzęba   w   dłoni,   a 

morze   wokół   Środy   momentalnie   przybrało   intensywnie   niebieską, 
wyrazistą   barwę.   Środa   wyskoczyła   na   powierzchnię,   ściskając   się   za 
żołądek.

– Za późno, lordzie Arthurze – zaskrzeczała Rezydentka. – Jestem 

zatruta   od   środka.   Nicość   zżera   moje   ciało   i   kości,   wkrótce   sczeznę! 
Dziękuję ci jednak, bo nie chciałam takiego końca, jaki mi groził, kiedy 
byłam gigantem, niemal ogłupiałym z głodu. Niech twe rządy nad moim 
Morzem Granicznym będą zacne, lordzie Arthurze!

Gdy mówiła, w jej ustach zamigotał mały, przypominający klejnot 

przedmiot. Drżał na jej wardze na tyle długo, że Arthur mógł go rozpoznać. 
W chwili gdy rzecz spadła, skierował na nią moc Trzeciego Klucza.

background image

–   „Balaena”   –   powiedział,   aby   jednoznacznie   określić,   do   kogo 

kieruje   polecenia.   –   Podpłyń   tutaj,   nie   zmieniając   swoich   rozmiarów   do 
czasu wypełnienia rozkazu.

Machnął   trójzębem,   a   wówczas   mały,   metalowy   przedmiot   o 

wyglądzie cygara popłynął w powietrzu nad wodą. Arthur opuścił trójząb, a 
wtedy łódź podwodna powoli opadła. Gdy dotknęła fal, woda rozprysła się 
na   wszystkie   strony   w   ogromnym   wybuchu,   z   którego   wynurzył   się 
normalnej wielkości okręt, nieco pokiereszowany, lecz cały.

Arthur ponownie popatrzył na Utopioną Środę, ale pozostała po niej 

wyłącznie okropna, oleista plama Nicości, która pod wiatr zmierzała ku Liść 
i Suzy.

Chłopiec wycelował trójząb, rozkoszując się uczuciem przenikającej 

go potęgi.

– Powróć do Otchłani! – rozkazał. W odpowiedzi morze zamigotało 

złociście i wszystkie pozostałości Utopionej Środy znikły bez śladu.

Rozdział 31

Oszołomiony Arthur nie mógł się ruszyć przez co najmniej minutę po 

tym, jak pozbył się Nicości. Zdarzenia rozegrały się błyskawicznie, a teraz 
jeden z siedmiu Wykonawców Woli Architektki był nie tylko pokonany, 
lecz w dodatku martwy.

Trzeci Klucz do Królestwa spoczywał w dłoni Arthura.
–   A  gdybyś  tak   pomógł   nam  wszystkim  chodzić   po   wodzie?   –  w 

końcu zaproponowała Suzy, nie mogąc się doczekać, aż Arthur przestanie 
stać jak posąg i gapić się na trójząb w dłoni.

– Przepraszam – wymamrotał. Machnął bronią i wyobraził sobie, że 

Suzy   i   Liść   wynurzają   się   z   fal.   Tak   się   stało,   lecz   obie   dziewczyny 
wystrzeliły na wysokość około siedmiu metrów i ponownie wpadły w toń, 
zanurzając się do pasa. Dopiero po chwili stanęły na wodzie jak należy.

– Co dalej? – zapytała Liść.
– Musimy objąć dowództwo nad tym statkiem i szybko dotrzeć do 

Portu Środy – wyjaśnił Karp, który nagle urósł do podobnych rozmiarów jak 
wtedy, gdy Arthur ujrzał go po raz pierwszy. – Czeka nas dużo pracy do 
nadzorowania.   Ha,   ha.   Przepraszam.   Czeka   nas   mnóstwo   roboty.   Należy 
powołać   nowego   Południka   i   Zmierzchnika.   Będę   musiał   udać   się   na 
spotkanie   z   Pierwszą   Damą,   mając   na   względzie,   hm,   scalenie   moich 
akapitów   w   większą   całość.   Mam   uzasadnione   podejrzenia,   że   Morze 
Graniczne rozlało się na obszary, do których nie powinno docierać, trzeba 

background image

będzie   zatem   ponownie   ustalić   jego   limity.   Sądząc   po   łupach   Złocienia, 
zaistniał   zakrojony   na   szeroką   skalę   handel,   nielegalny   i   niebezpieczny, 
pomiędzy   Domem   a   Poślednimi   Królestwami.   Tę   sprawę   należy 
uregulować...

Karp kontynuował, ale Arthur nie słuchał. Na powierzchnię wody, tuż 

przed   dziobem   „Balaeny”   wypływało   mnóstwo   przedmiotów.   Były   to 
zagubione   rzeczy,   które   wynurzały   się   z   głębin.   Uwagę   Arthura   przykuł 
jeden   z   nich,   mały   i   okrągły,   w   nietypowym   odcieniu   koloru   żółtego. 
Chłopiec zbliżył się do niego, nie zwracając uwagi na ostrzegawczy okrzyk 
Karpia.

Przedmiotem okazał się pluszowy, żółty słoń, który spał, zwinięty w 

kłębek.  Jego  głowa  i trąba  były  nagie,  bo żółty  plusz  w tych miejscach 
zupełnie się wytarł.

Arthur podniósł swoją dawną własność. Jedyną zabawkę, którą przed 

śmiercią ofiarowali mu prawdziwi rodzice. Bawił się nią latami, lecz zgubił 
ją   podczas   pikniku,   zorganizowanego   z   okazji   jego   piątych   urodzin. 
Przyczyną   utraty   słonia   był   pośpiech,   bo   deszcz   zmusił   ich   do   nagłego 
powrotu. Bob i Emily szukali pluszaka przez cały następny dzień, a jego 
starsi bracia i siostry jeszcze kilka razy powracali w to samo miejsce, by 
kontynuować poszukiwania, lecz słoń zginął na dobre.

Arthur wsunął przytulankę do kieszeni i odwrócił się do towarzyszy. 

W tej samej chwili za plecami chłopca odskoczyła pokrywa włazu w kiosku 
„Balaeny”. Z łodzi wygramolił się Szczur z głową owiniętą zakrwawionymi 
bandażami. Gdy znalazł się już na zewnątrz, sięgnął do środka jednostki i 
pomógł wyjść doktorowi Scamandrosowi.

– Lordzie Arthurze! Sukces! Pokonałeś Utopioną Środę! – zakrzyknął 

doktor.

–   Pomogła   mi   –   odparł   Arthur.   –   Cieszę   się,   że   nic   ci   nie   jest, 

doktorze. Co się stało?

– Ech, długo by gadać – westchnął Scamandros i zszedł na kadłub 

jednostki,   aby   nie   tarasować   drogi   Szczurom.   Kilku   członków   załogi 
wyłoniło się z kiosku i opuściło na wodę pneumatyczną tratwę. – Obawiam 
się,   że   ta   łajba   trzyma   się   tylko   za   sprawą   mojej   mizernej   magii,   która 
zresztą   przestaje   już   wystarczać.   Lordzie   Arthurze,   czy   właściwie   nie 
mógłbyś... ?

Chłopiec podniósł Klucz i wycelował go w łódź podwodną.
– Nie toń!
Ręka mu zadrżała, gdy wydawał polecenie. Ze zdumieniem poczuł, że 

utrzymanie trójzębu wymaga od niego wysiłku. Klucz zadrżał chłopcu w 
dłoni i stał się nieprzyjemnie ciepły.

background image

–   Skażenie   Nicością   –   sapnął   Scamandros,   ze   szczurzą   pomocą 

pakując się na tratwę. – Gdy wszyscy wyjdą, najlepiej poślij łajbę na dno.

Arthur skinął głową. Złapał Klucz drugą ręką, a i tak musiał wytężyć 

się ze wszystkich sił, aby utrzymać go w poziomie. Odnosił wrażenie, że 
trójząb   jest   czymś   w   rodzaju   dźwigni,   podtrzymującej   wyjątkowo   ciężki 
ładunek.

Kiosk sprawiał wrażenie opuszczonego. Klucz powoli opadał coraz 

niżej, a gdy Arthur uznał, że nie da rady utrzymać go ani chwili dłużej, z 
włazu   wyskoczył   OGoniasty   i   wpadł   prosto   do   wody.   W   tym   samym 
momencie tratwa odbiła od kadłuba łodzi, a Scamandros bez czucia padł na 
plecy. Wielkie fragmenty „Balaeny” natychmiast się pokruszyły i odpadły.

– Dalej – mruknął Arthur. – Wracaj do Otchłani.
Jednostka   zapadła   się   w   sobie   i   na   sekundę   przeobraziła   w   małą, 

ciemną gwiazdę. Potem i ona znikła.

Arthur wsunął lewą dłoń do kieszeni i pogłaskał miękkie, syntetyczne 

futro słonia, porównując ciężar zabawki i Klucza w prawej ręce. Nadal czuł 
moc Klucza, łagodnie przenikała mu dłoń. Potęga magicznego przedmiotu 
go   przeobrażała,   czyniła   z   niego   Rezydenta.   Uniemożliwiała   bycie 
człowiekiem.

Tak długo, jak długo korzystał z Klucza.
– Hej, ho, Arthurze!
Autorem pozdrowienia nie był Karp. Ktoś krzyknął równie donośnie, 

może nawet głośniej, ale znacznie niższym głosem. Arthur drgnął i rozejrzał 
się dookoła.

Trzymasztowa   brygantyna   zwijała   żagle   w   odległości   zaledwie   stu 

metrów, a jej dowódca nawoływał z pokładu rufowego. Nie używał przy 
tym  tuby   nagłaśniającej.   Kapitan  był   wysoki   i  mocarny,   w  dłoni   ściskał 
harpun, który migotał i lśnił nieziemskim światłem.

–   Przybyłem   szybko   jak   wiatry,   które   niosły   mnie   przez   tuzin 

światów! – zawołał Żeglarz. – Widzi mi się jednak, że żadnej pomocy nie 
potrzebujesz,   bo   chadzasz   tam,   gdzie   inni   muszą   pływać   albo   stać   na 
drewnianym pokładzie.

Arthur z niedowierzaniem pokręcił głową. Tyle czasu pełen trwogi 

prosił go o pomoc i liczył na to, że amulet coś uczyni, a Żeglarz przybył 
dopiero teraz!

–   Nie   zamierzam   długo   chodzić   po   wodzie!   –   krzyknął   chłopak   i 

zatknął Trzeci Klucz za pasek. Gdy tylko wypuścił przedmiot z ręki, zaczął 
ponownie tonąć, a wraz z nim Suzy i Liść. – Jak widzisz, ktoś musi nas 
zabrać na pokład – zawołał, zanim woda zalała mu usta. – Nas i trzy tysiące 
Rezydentów. Powinniśmy jak najszybciej dotrzeć do Portu Środy.

background image

– Zapraszam cię do siebie – odparł Żeglarz. – Jeśli chodzi o twoje trzy 

tysiące   Rezydentów,   niedaleko   z   tyłu   śpieszy   pięć   jednostek 
pierwszorzędnych Szczurów. Przyjmą pasażerów za stosowną opłatą.

–   Środowy   Południk   ureguluje   rachunek   –   zapewnił   go   Arthur. 

Brygantyna wyraźnie się zbliżyła, nie musiał więc już tak głośno krzyczeć.

– Środowy Południk nie istnieje! – zaprotestował Karp.
–   Niegdyś   nazywał   się   Spalony   Słońcem   –   wyjaśnił   Arthur.   – 

Formalnościami   zajmiemy   się   po   dotarciu   na   brzeg,   pod   warunkiem   że 
interesuje go ta posada. Będzie też nowy Zmierzchnik, jeśli wyrazi na to 
chęć, gdy odzyska przytomność. Mam na myśli Rezydenta, znanego jako 
doktor Scamandros.

– Niebywałe odstępstwo – podsumował Karp. – Wierzę, że w takich 

sprawach powinieneś konsultować się ze mną.

– Wierz w co chcesz – mruknął Arthur, pochylił głowę i wykonał 

kilka pływackich ruchów, aby zbliżyć się do siatki, przerzuconej przez burtę 
brygantyny. – Do zobaczenia w Porcie Środy. Tylko się pośpiesz!

– Co takiego? – osłupiał Karp. – Co zamierzasz uczynić?
–   Wracam   do   domu   –   wyjaśnił   chłopiec.   –   Muszę   wiedzieć,   czy 

wszystko tam w porządku. Potem jeszcze się tu zjawię, aby zmierzyć się z 
Panem   Czwartkiem.   Trzeci   Klucz   zatrzymuję,   chwilowo.   Nie   planuję   z 
niego zbyt często korzystać.

–   Ależ   jesteś   potrzebny   tutaj!   –   zaprotestował   Karp.   Wybałuszał 

ślepia na Arthura tak, jak tylko ryby o wybałuszonych ślepiach potrafią. – 
Klucz musi być tutaj. Bez niego zostanie zachwiana równowaga pomiędzy 
Morzem Granicznym, Królestwami i Nicością!

Arthur zaczął wdrapywać się na siatkę, Suzy i Liść deptały mu po 

piętach. Nagle zawisł nieruchomo, wpatrzony w Karpia.

– Potrzebuję go! – krzyknął. – Mam dość bezsilności, kiedy zjawiają 

się Potomne Dni, atakują moich bliskich, mój świat, albo ciągną mnie tutaj i 
wpędzają w kłopoty. Jak powiedziałem, tylko na chwilę zajrzę do domu  i 
upewnię się, czy wszystko gra. Potem wrócę. Nie chcę, ale wiem, że muszę.

Ponownie ruszył na górę, ale na pokładzie ponownie spojrzał w dół, 

na Karpia.

– Dlatego daj mi spokój! – dodał.
–   Nie   licz   na   to   –   poradziła   mu   Liść.   –   Potomne   Dni   też   ci   nie 

odpuszczą.

– Wiem! – prychnął Arthur. – Wiem...
– Usilnie proszę o wybaczenie – przerwała mu Suzy głosem dobrze 

ułożonej   pensjonarki.   –   Niezwłocznie   muszę   znaleźć   jakiś   stosowny 
przyodziewek,   aby   się   weń   przebrać.   Panno   Liść,   za   pozwoleniem, 

background image

mogłabym zaopatrzyć w sukienkę także ciebie.

– W sukienkę?  – zdębiała Liść. – Niby czemu  miałabym wkładać 

sukienkę?

–  Obiecała   Pierwszej  Damie,  że   na  Morzu  Granicznym będzie   się 

przyzwoicie zachowywać – wyjaśnił Arthur pośpiesznie. – To jeszcze jeden 
uzasadniony powód, aby się stąd zmywać.

– W rzeczy samej, pałam chęcią powrotu – zapewniła ich Suzy i lekko 

kiwnęła głową. Popędziła po pokładzie, przystając tylko po to, aby dygnąć 
przed Żeglarzem. Wilk morski uchylił czapki i zarechotał, zanim podszedł 
do Arthura i podał mu rękę. Mocno uścisnęli sobie dłonie.

– Którędy droga, lordzie Arthurze? – zapytał Żeglarz. – Mam zamiar 

opłynąć   Morze   Graniczne,   bo   dawno   nie   żeglowałem   po   tych   wodach. 
Chętnie jednak wysadzę cię wszędzie tam, gdzie zechcesz.

– Choćby na Ziemi? – Liść postawiła sprawę jasno.
Żeglarz zatopił w niej przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu.
– Chłopak okrętowy z reguły winien dodawać słowa „panie kapitanie” 

na   końcu   pytania  –   upomniał   ją   dowódca.   –  Tak,  mogę   pokierować   ten 
statek ku Ziemi, gdyż gdziekolwiek wody Morza Granicznego obmyją linię 
brzegową,   tam   mogą   ponownie   wrócić.   Nie   uważam   jednak   takiego 
posunięcia za właściwe. Morze Graniczne już się rozpłynęło nazbyt daleko. 
Ryba   trafiła   w   sedno.   Brzegi  i  granice   tego   morza   należy   ograniczyć 
Trzecim Kluczem.

– Wrócę z nim – zaprotestował Arthur. – Tymczasem jednak, czy 

możesz nas zabrać do Portu Środy, abyśmy windą dostali się do Niższego 
Domu?

– Tak jest – potwierdził Żeglarz. – Niechże będzie i Port Środy.
– Dokąd chcesz się przedostać z Niższego Domu? – chciała wiedzieć 

Liść.

–   Przejdziemy   przez   Frontowe   Drzwi   –   wytłumaczył   jej   chłopiec 

zmęczonym głosem. Ugiął lewą nogę i popatrzył z góry na krabi pancerz. 
Mógłby   go   usunąć   Trzecim   Kluczem,   lecz   wolał   zaczekać   do   ostatniej 
chwili.   Czuł,   że   trudno   mu   będzie   wyjaśnić,   co   się   stało   z   poprzednim 
odlewem. – Potem prosto do szpitala. Obyśmy znaleźli się na miejscu kilka 
sekund po tym, jak znikliśmy.

– Cały czas będzie środa?
– Aha.
– Najdłuższa środa w moim życiu – westchnęła Liść. – Z radością 

wrócę do domu.

– Ja też – mruknął Arthur.

background image

Rozdział 32

Arthurze,   czy   na   pewno   dobrze   się   czujesz?   –   zapytała   Emily. 

Ponownie kręciła się niespokojnie przy jego łóżku.

Chłopiec popatrzył na nią, ale nic nie powiedział i nie spojrzał jej w 

oczy   Emily   odwróciła   się,   aby   sprawdzić   odczyty   na   sprzęcie 
diagnostycznym ustawionym przy łóżku.

–   Ejże,   synu   –   przemówił   Bob   z   drugiej   strony.   –   Wystarczy 

powiedzieć,   że   wszystko   gra.   Wiem,   że   eksplozja   głównej   rury 
doprowadzającej wodę musiała być dla ciebie wstrząsem, ale już jesteś po 
badaniach i wiadomo, że nie odniosłeś obrażeń.

Arthur przetoczył się na brzuch i ukrył twarz w poduszce. Emily i 

Bob wymownie popatrzyli sobie w oczy nad plecami chłopca.

–   Na   moment   wyjdziemy   na   dwór   –   westchnęła   Emily   i   ruchem 

głowy wskazała drzwi. – W razie czego będziemy nieopodal.

–   Poza   tym   tędy   nie   przebiegają   żadne   rury   –   dodał   Bob.   – 

Sprawdziłem. Nic się nie może zdarzyć.

Rodzice Arthura wyszli cicho i zamknęli za sobą drzwi. Na korytarzu 

głęboko odetchnęli.

– Nigdy taki nie był – jęknęła Emily. – Przenigdy, nawet wtedy, gdy 

prawie stracił przytomność, a cały zespół ludzi pracował nad przywróceniem 
mu pracy płuc.

– Całe to zdarzenie wydaje mi się mocno zastanawiające – wyznał 

Bob. – Chłopak musiał przeżyć silny wstrząs. Nikt nie potrafił mi wyjaśnić, 
dlaczego   w   pionowej   rurze   wodociągowej   tak   gwałtownie   podskoczyło 
ciśnienie.

– Cięcia budżetowe – odparła Emily słabym głosem. – Szpital od lat 

wymaga dofinansowania. Tylko niech mi ktoś wytłumaczy, czemu Arthur 
nic nie mówi. Jest jakiś taki... Sama nie wiem. Po prostu nie przypomina 
siebie.

W   pokoju   szpitalnym   Bezskóry   Chłopiec   wyszczerzył   zęby   w 

szerokim uśmiechu i uwolnił iluzję mięśni, pokrywającą połowę jego ciała. 
Nieistniejąca część zniknęła, odsłaniając rudą ochrę kości szkieletu.