Garth Nix
Garth Nix
Utopiona środa
Utopiona środa
Drowed Wednesday
Klucze do królestwa 3
Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Dla Anny, Thomasa
Całej mojej rodziny i przyjaciół
Prolog
„Latająca Modliszka”, trójmasztowiec o zielonych żaglach,
opalizujących za dnia i w nocy, był żaglowcem szybkim i na dodatek fortuna
mu sprzyjała. Okręt pływał po wodach Morza Granicznego w Domu, co
oznaczało, że mógł podróżować po oceanach, morzach, jeziorach, rzekach i
wszystkich innych żeglownych akwenach na dowolnie wybranym spośród
milionów świecie w Poślednich Królestwach.
Podczas tego rejsu „Latająca Modliszka” przecinała granatowe wody
Morza Granicznego w drodze ku Portowi Środy. Ładownie żaglowca pełne
były towarów zakupionych poza Domem, a także chorób wydobytych z wód
Morza. W lukach skrywały się prawdziwe rarytasy: herbata, wino, kawa,
przyprawy, smakołyki dla Rezydentów. W skarbcu umieszczono
najwspanialsze precjoza: kaszle, katary, paskudne wysypki, osobliwe
bakcyle jąkania. Wszystko to transportowano pod postacią pigułek,
proszków do wdychania, a także talizmanów z wielorybich fiszbinów.
Tak kosztowny ładunek spowodował pewną nerwowość załogi.
Żeglarze byli niespokojni i mieli przekrwione białka od czuwania. Morze
Graniczne nie należało do bezpiecznych już od kilku tysięcy lat, czyli od
niefortunnej transformacji Pani Środy i późniejszego zatopienia dawnej linii
brzegowej. Doszło wówczas do zaginięcia Środowego Południka i
Zmierzchnika, a także wielu innych jej sług, którzy sprawowali pieczę nad
Morzem Granicznym.
Na granatowej toni roiło się obecnie od nielicencjonowanych
handlarzy i poszukiwaczy skarbów, którzy skwapliwie korzystali z okazji,
by parać się piractwem. Na domiar złego Morze dało schronienie także
korsarzom z krwi i kości, którzy w niewiadomy sposób przedarli się przez
Pas Burz i z jakiegoś ziemskiego oceanu wpłynęli na Morze Graniczne.
Owi piraci pozostali śmiertelnikami (w przeciwieństwie do
Rezydentów), niemniej udało im się częściowo przyswoić magię Domu.
Bezmyślne obcowanie z Nicością sprawiło, że stali się niebezpieczni, a gdy
działali w większej gromadzie, ludzka zajadłość i durne wykorzystywanie
opartych na Nicości zaklęć zwykle zapewniały im zwycięstwo w walce z
ostrożniejszymi Rezydentami.
Obserwatorów na „Latającej Modliszce” rozmieszczono w bocianich
gniazdach na trzech masztach, do tego jeden stał na dziobie i kilku na
tylnym pokładzie. Zadaniem każdego strażnika było wypatrywanie piratów,
zwracanie uwagi na nietypowe zjawiska atmosferyczne i pilnowanie, czy nie
doszło do najgorszego: pojawienia się Utopionej Środy, jak obecnie
nazywano Panią Środę.
Większość żeglujących po Morzu Granicznym statków dysponowała
niekompetentnymi obserwatorami i kiepską załogą. Po Potopie wody Morza
Granicznego zalały ponad dziewięćdziesiąt procent nabrzeży portowych,
magazynów, kantorów i biur. Ponad tysiąc wyżej usytuowanych
pomieszczeń pośpiesznie przerobiono na statki. Te ostatnie zapełnili dawni
ładowacze, urzędnicy, sekretarze, rachmistrze, gryzipiórki, sprzątacze i
zarządcy. Choć wszyscy oni mieli za sobą kilka tysięcy lat praktyki, i tak nie
sprawdzali się w roli marynarzy.
Z załogą „Latającej Modliszki" sprawy wyglądały inaczej. Statek
należał do floty czterdziestu dziewięciu jednostek pływających
zamówionych przez Architektkę i zbudowanych według jej projektu. Załoga
wywodziła się z grona Rezydentów żeglarzy, stworzonych specjalnie po to,
by pokonywać fale Morza Granicznego, a nawet zapuszczać się poza jego
rejony. Kapitanem był nikt inny, tylko sam Herakliusz Fala, numer 15 287 w
hierarchii ważności Domu.
Kiedy więc obserwator z marsa na bezanmaszcie krzyknął: „Coś
wielkiego... eee... bez przesady... płynie do dziobowej bakburty... pod
wodą!”, wówczas kapitan i załoga zachowali się jak starzy wyjadacze.
– Wszyscy na pokład! – ryknął mat, który pełnił wachtę. – Na
stanowiska!
Jego wrzask został podchwycony przez wachtę oraz marynarzy na
pokładzie, a kilka sekund później zabrzmiał ostry warkot werbla – to junga
cisnął kapitańskie buty, które właśnie pucował, oraz pastę do nich, i chwycił
pałeczki.
Rezydenci wylegli spod pokładu. Część skoczyła na wanty i ruszyła w
górę, chcąc w razie potrzeby skorygować żagle. Niektórzy stanęli przy
zbrojowni, aby chwycić za kusze i szable. Inni pognali do dział, by je
załadować i wytoczyć; niestety, „Latająca Modliszka” dysponowała
zaledwie ośmioma czynnymi armatami spośród szesnastu. Działa oraz proch
strzelniczy, który sprawdzał się w warunkach Domu, były niesłychanie
trudne do zdobycia, a materiały wybuchowe zawsze zawierały
niebezpieczne drobiny Nicości. Od obalenia Ponurego Wtorka, co zdarzyło
się rok i dwa miesiące wcześniej, proch pozostawał towarem deficytowym.
Niektórzy powiadali, że zaprzestano jego produkcji; zdaniem innych
tajemniczy lord Arthur, obecnie władca Niższego Domu i Odległych
Rubieży, gromadził zapasy na wojnę.
Kapitan Fala wspiął się na rufówkę, gdy na główny pokład wytaczano
armaty. Ich pomalowane na czerwono koła skrzypiały jakby z dezaprobatą.
Dowódca, nawet boso, był nietypowo wysokim Rezydentem i zawsze nosił
pełne umundurowanie admiralskie, zabrane z pewnego państewka, w małym
światku, w odległym zakątku Poślednich Królestw. Uniform miał turkusową
barwę, był mocno wcięty w pasie, a na ramionach i mankietach lśniły
ogromne ilości plecionego złota. W efekcie kapitan Fala błyszczał jeszcze
jaskrawiej niż zielone żagle jego okrętu.
– Co się dzieje, panie Rondel? – spytał starszego mata, Rezydenta o
podobnym wzroście, lecz znacznie mniej przystojnego. Swego czasu, w
wyniku eksplozji materiałów wybuchowych wymieszanych z Nicością,
Rondel stracił wszystkie włosy i ucho. Jego naga czaszka poorana była
szramami. Niekiedy wkładał fioletową czapkę z wełny, lecz członkowie
załogi twierdzili zgodnie, że wówczas wygląda jeszcze gorzej.
– Tajemniczy obiekt pod wodą od bakburty dziobowej – oznajmił
mat, przekazując kapitanowi lunetę. – Po mojemu ma ze trzydzieści metrów
z okładem i mknie bardzo szybko. Może nawet z prędkością pięćdziesięciu
węzłów.
– Rozumiem. – Kapitan przyłożył do oka lunetę. – To musi być... tak.
Jaśnie pani skierowała do nas posłańca. Panie Rondel, proszę odwołać alarm
i przygotować ludzi na uroczyste powitanie dostojnego gościa. Och, i niech
Albert przyniesie mi buty.
Pan Rondel wyryczał rozkazy, a kapitan Fala ponownie uniósł lunetę i
wycelował ją w nadpływający obiekt. Przez potężne soczewki wyraźnie
widział ciemnozłote cygaro sunące pod wodą ku okrętowi. Początkowo nie
sposób było określić, co tak sprawnie napędza tę jednostkę, lecz w następnej
chwili jej złociste skrzydła wystrzeliły do przodu i odepchnęły wodę, dzięki
czemu obiekt gwałtownie przyśpieszył, pozostawiając za sobą kłęby piany.
– Lada moment się wynurzy – wymamrotał jeden z żeglarzy do
towarzysza za kołem sterowym, przed którym stał kapitan. – Wspomnisz
moje słowa.
Miał rację. Z toni wychynęły wielkie skrzydła i uderzyły powietrze.
Morze zawirowało i wyskoczył z niego giętki potwór, wysoko,
zdecydowanie powyżej marsa grotmasztu „Latającej Modliszki”. Otrząsnął
się z wody, która lunęła niczym przelotny deszcz, a potem okrążył okręt,
powoli opadając ku rufówce.
Z początku stwór przypominał złocistego, uskrzydlonego rekina o
miękkich ruchach i groźnej, zębatej paszczęce. Kołując, kurczył się jednak,
jego cygarowate cielsko wybrzuszało się i przeobrażało, a złocisty blask
skóry ustępował innym barwom. W rezultacie potwór przybrał z grubsza
ludzką postać, choć zachował złote skrzydła.
Gdy te przestały bić powietrze, gość postawił stopę na pokładzie i
zmienił się w niebywale piękną kobietę. Nawet chłopiec okrętowy wiedział,
że to wysokiej rangi Rezydentka. Nieznajoma miała na sobie strój do jazdy
konnej z brzoskwiniowego aksamitu z rubinowymi guzikami oraz buty ze
skóry rekina i pozłacane ostrogi. Jej płowe włosy były ukryte pod srebrną
siatką; szpicrutą z długiego ogona aligatora albinosa nerwowo uderzała o
udo.
– Kapitanie Fala?
– Środowa Jutrzenko. – Kapitan skłonił się nisko, jednocześnie
wysuwając bosą stopę. Albert, który przybył odrobinę poniewczasie,
wykonał ślizg po pokładzie i w pośpiechu usiłował wepchnąć tę stopę w
przyniesiony but.
– Nie teraz! – syknął Rondel i odciągnął chłopaka za kołnierz.
Kapitan i Środowa Jutrzenka nie zainteresowali się ani jungą, ani
starszym matem. Zgodnie podeszli do relingu i skierowali wzrok na ocean.
Rozmawiali, niemal nie spoglądając na siebie.
– Mam nadzieję, kapitanie, że twoja podróż przebiega pomyślnie?
– W rzeczy samej, pani Jutrzenko. Czy mogę spytać, jaki szczęśliwy
traf sprawił, że zaszczyciłaś moją jednostkę swoją obecnością?
– Naturalnie, kapitanie, to pytanie jest jak najbardziej zasadne.
Przybywam tu na rozkaz mojej pani, by z przyjemnością przekazać ci pilną
wiadomość.
Jutrzenka sięgnęła do rękawa, tak obcisłego, że nie dałoby się tam
wcisnąć szpilki, a następnie wydobyła z niego grubą brązową kopertę,
zapieczętowaną kleksem z niebieskiego laku o ponadcentymetrowej
grubości.
Kapitan Fala powoli wziął przesyłkę w dłonie, ostrożnie przełamał
pieczęć i rozpostarł papier, aby odczytać list, napisany na wewnętrznej
stronie koperty. Gdy dowódca był pogrążony w lekturze, na pokładzie
panował idealny spokój. Dało się słyszeć jedynie fale, rozbijające się o
kadłub jednostki, a także skrzypiące drewno, trzepoczący żagiel i wiatr
poświstujący na wantach.
Wszyscy wiedzieli, co musi zawierać list. Rozkazy Utopionej Środy.
To oznaczało kłopoty, zwłaszcza że od kilku tysięcy lat szczęśliwie nie
otrzymywali żadnych bezpośrednich poleceń od jaśnie pani. Niemal na
pewno mogli zapomnieć o powrocie do domu, do Portu Środy, oraz o kilku
dniach wolnego, na które zwykle mogli liczyć po sprzedaniu cennego
ładunku.
Kapitan Fala przeczytał list do końca, potrząsnął kopertą i podniósł
dwa dodatkowe dokumenty, które wypadły ze środka, niczym gołębie z
cylindra iluzjonisty.
– Otrzymaliśmy polecenie skierowania okrętu na śródlądowe rejony
Poślednich Królestw – oświadczył kapitan i spojrzał na Środową Jutrzenkę.
Oczekiwał wyjaśnień.
– Nasza pani dopilnuje, by Morze rozpostarło się tam w czasie
potrzebnym do zaokrętowania pasażera – odparła.
– Będziemy musieli dwukrotnie pokonać Pas Burz – powiedział
dowódca. – Z pasażerem śmiertelnikiem na pokładzie.
– Będziecie musieli – przyznała Jutrzenka. Szpicrutą postukała w
jeden z dokumentów. – To Zezwolenie umożliwi śmiertelnikowi przebycie
Pasa.
– Czy rzeczonego śmiertelnika należy traktować jak osobistego gościa
jaśnie pani?
– Właśnie tak.
– W manifeście okrętowym powinienem uwzględnić nazwisko tego
pasażera.
– Niekoniecznie – prychnęła Jutrzenka i popatrzyła kapitanowi prosto
w oczy. – To poufny gość. Dysponuje pan opisem, lokalizacją i konkretnymi
poleceniami na czas podróży, sporządzonymi przeze mnie osobiście,
kapitanie. Sugeruję, by się pan ich trzymał. Rzecz jasna, może pan
przeciwstawić się tym rozkazom. W takim wypadku zorganizuję stosowną
audiencję u Pani Środy.
Członkowie załogi wstrzymali oddechy. Gdyby kapitan wybrał
spotkanie z Utopioną Środą, wszyscy musieliby stawić się u niej wraz z nim,
a żaden z nich nie był na to gotowy.
Kapitan Fala wahał się przez moment, potem nieśpiesznie
zasalutował.
– Jak zawsze, pozostaję na rozkazy jaśnie pani Środy. Miłego dnia,
pani Jutrzenko.
– Miłego dnia, kapitanie. – Jutrzenka poruszyła skrzydłami i na
pokładzie rufówki podniósł się wiatr. – Powodzenia.
– Będzie nam potrzebne – szepnął sternik do towarzysza, kiedy
Jutrzenka wspięła się na reling, skoczyła i po długim locie zanurkowała w
odległości kilkuset metrów od okrętu, ponownie pod postacią złocistego,
skrzydlatego rekina.
– Panie Rondel! – ryknął kapitan, choć starszy mat znajdował się
niemal na wyciągnięcie ręki. – Gotowość do postawienia żagli!
Zerknął na zawiły opis trasy dostarczony mu przez Jutrzenkę. Zwrócił
uwagę na znane sobie miejsca na Morzu Granicznym, których będą musieli
wypatrywać, a także na wróżby i zaklęcia niezbędne, by w odpowiednim
czasie doprowadzić jednostkę do celu podróży, na obszarze Poślednich
Królestw. Kapitan był Zaklinaczem-Nawigatorem, podobnie jak jego
oficerowie – co stanowiło normę w regularnej flocie handlowej Utopionej
Środy.
– Mhm... Szpital Bethesda... sala 206... dwie minuty po godzinie
siódmej wieczorem. W środę, rzecz jasna – mamrotał kapitan pod nosem,
czytając tekst. – Czas domowy, według linii czwartej, odpowiada dacie
lokalnej, podanej w ramce w rogu, a gdzie... dziwna nazwa jak na miasto...
nigdy nie słyszałem o takiej krainie... co ci śmiertelnicy jeszcze wymyślą... i
świat... – Odwrócił papier na drugą stronę. – Hm... Mogłem się domyślić!
Kapitan spojrzał na swoich ludzi, którzy biegli, wspinali się, huśtali,
toczyli, kołysali, rozwijali żagle i ciągnęli liny. Nagle wszyscy, jak jeden
mąż, zamarli i popatrzyli na dowódcę.
– Płyniemy na Ziemię! – krzyknął kapitan Fala.
Rozdział 1
Która godzina? – spytał Arthur natychmiast po wyjściu pielęgniarki,
która odtoczyła stojak z niepotrzebną już kroplówką. Matka zasłaniała
chłopcu zegar. Emily wyjaśniła, że wpadła tylko na chwilę, i za nic nie
chciała usiąść, lecz minął kwadrans, a ona wcale nie zbierała się do wyjścia.
Arthur wiedział, co to oznacza: martwiła się o niego, chociaż oddychał już
samodzielnie, a ból w jego złamanej nodze był całkiem znośny.
– Wpół do piątej. Ostatni raz zadałeś mi to pytanie pięć minut temu –
odparła Emily. – Dlaczego tak pilnie śledzisz czas? I co się stało z twoim
zegarkiem?
– Chodzi do tyłu – wyjaśnił, celowo ignorując pierwsze pytanie. Nie
mógł jej wyjawić, czemu bezustannie pyta o godzinę. Nie zrozumiałaby
prawdziwych przyczyn.
Uznałaby go za wariata, gdyby powiedział jej o Domu, tej osobliwej
budowli, która w swych wnętrzach skrywała bezkresne przestrzenie i
stanowiła centrum wszechświata. Nawet gdyby Arthur mógł zabrać tam
matkę, nie udałoby się jej ujrzeć gmachu.
Wiedział, że prędzej czy później ponownie trafi do Domu. Tamtego
ranka w szpitalu znalazł pod poduszką zaproszenie, podpisane przez Panią
Środę. „Transport zapewniony”, głosiło. Arthur instynktownie czuł, że te
słowa są znacznie bardziej złowróżbne, niż można by wywnioskować z
niewinnego słowa „transport”. Być może trafi do niewoli. A może dostarczą
go jak przesyłkę pocztową...
Przez cały dzień oczekiwał, że coś się wydarzy. Nie wierzył, że
minęło już wpół do piątej w środowe popołudnie, a nadal nie pojawiły się
osobliwe stwory i nie doszło do nieprawdopodobnych zdarzeń. Na obszarze
Poślednich Królestw Pani Środa władała jedynie w dniu, którego była
imienniczką. Cokolwiek zaplanowała w związku z Arthurem, musiało się
zdarzyć przed północą. W ciągu siedmiu i półgodziny...
Za każdym razem, gdy na progu stawała pielęgniarka lub gość, Arthur
podskakiwał, oczekując niebezpiecznego poddanego Środy. Godziny mijały,
a on reagował coraz bardziej nerwowo.
Napięcie doskwierało mu bardziej niż ból w złamanej nodze. Lekarze
nastawili kość i umieścili kończynę w supernowoczesnej formie, która
przypominała pancerz i zakrywała nogę od kolana do kostki. Materiał był
niesłychanie wytrzymały, nieprawdopodobnie lekki i wyposażony w
„nanotechniczne stymulatory leczenia”, jak to ujął lekarz, cokolwiek to
miało oznaczać. Bez względu na nazwę, rzecz spełniała swoją funkcję i już
zredukowała obrzęk. Forma była tak świetnie pomyślana, że po wykonaniu
zadania dosłownie spadała z nogi, by obrócić się w pył.
Astma również pozostawała pod kontrolą, przynajmniej chwilowo,
lecz Arthur i tak irytował się jej nawrotem. Dotąd sądził, że skutkiem
ubocznym władania Pierwszym Kluczem było niemal całkowite ustąpienie
choroby.
Pierwsza Dama wykorzystała moc Klucza do usunięcia wszystkich
efektów jego wpływu na Arthura. Cofnęła rezultaty nieporadnej próby
zaleczenia złamanej nogi, ale też przywróciła niepożądaną astmę. Arthur
musiał jednak przyznać, że lepiej mieć uleczalne złamanie nogi oraz
znajomą astmę, nad którą można zapanować, niż dziwacznie powykręcaną,
nie kwalifikującą się do operacji nogę i zaleczoną astmę.
Mam szczęście, że uszedłem z życiem, pomyślał. Zadrżał na
wspomnienie Studni Ponurego Wtorka.
– Trzęsiesz się – zauważyła Emily. – Zmarzłeś? Może tak cię boli?
– Nie, wszystko w porządku – pośpieszył z zapewnieniem. – Noga mi
dokucza, ale to nie problem, poważnie. Co tam u taty?
Emily popatrzyła na niego z uwagą. Nie ulegało wątpliwości, że się
zastanawia, czy chłopiec zniesie złe wieści.
Na pewno wydarzyło się coś niedobrego, pomyślał Arthur. Pokonał
Ponurego Wtorka, lecz wcześniej jego podwładni zdążyli namieszać w
finansach rodziny Penhaligonów... a także doprowadzić do potężnego
wstrząsu gospodarczego na skalę ogólnoświatową.
– Bob przez całe popołudnie porządkował nasze sprawy majątkowe –
wyjaśniła w końcu matka. – Podejrzewam, że na tym nie koniec. Wygląda
na to, że zatrzymamy dom, lecz będziemy musieli go wynająć i
przeprowadzić się do mniejszego mieszkania na rok lub dłużej. Poza tym
Bob znowu wyjedzie na tournee z zespołem. To tylko jedna z istotnych
zmian. Dobrze, że nie trzymaliśmy wszystkich pieniędzy w tych dwóch
bankach, które wczoraj upadły. Mnóstwo ludzi na tym ucierpi.
– A co z tymi znakami informującymi o centrum handlowym, które
ma powstać po drugiej stronie ulicy?
– Już ich nie było, gdy wczoraj wieczorem wróciłam do domu, ale
Bob wspomniał, że też je widział – odparła Emily. – Dziwna sprawa. Kiedy
spytałam o to panią Haskell spod dziesiątki, powiedziała mi, że jakiś
wyszczekany agent nieruchomości skłonił ich do sprzedaży domu. Podpisali
z nim umowę i na wszystko się zgodzili. Na szczęście w dokumentach była
jakaś luka, więc mogli się wycofać. W gruncie rzeczy wcale nie mieli
ochoty nic sprzedawać. Rozumiem, że teraz nie powstanie tam żadne
centrum handlowe, nawet gdyby inni sąsiedzi, ci, którzy sprzedali swoje
domy, nie zmienili zdania. Dom Haskellów znajduje się w samym środku
ewentualnego placu budowy, a my też nie sprzedamy naszego, to jasne.
– A co ze studiami Michaeli? Czy uniwersytetowi nadal brakuje
funduszy?
– To trochę bardziej skomplikowane. Uczelnia powierzyła wszystkie
pieniądze jednemu z upadłych banków, zatem cała suma przepadła. Możliwe
jednak, że sprawą zainteresują się władze, które dopilnują, by studenci na
tym nie ucierpieli. Jeśli zajęcia Michaeli zostaną odwołane, trzeba ją będzie
skierować do innej szkoły. Trzy... nie, cztery uczelnie zgodziły się ją
przyjąć. Nie grozi jej przerwa w nauce.
– Ale będzie musiała wyjechać z domu.
Arthur nie wypowiedział na głos tego, co pomyślał: „Przeze mnie.
Powinienem szybciej się rozprawić ze Szkaradziejami...”.
– Wątpię, by się tym specjalnie martwiła. Pytanie, jak za to
zapłacimy. Ale ty nie musisz się przejmować, Arthur. Zawsze chcesz brać
na swoje barki zbyt duży ciężar. Masz inne obowiązki. Skup się na kuracji.
Razem z ojcem zadbamy o to, aby wszystko...
Emily nagle przerwała, gdyż zabrzęczał jej szpitalny pager, z którym
nigdy się nie rozstawała. Na wyświetlaczu pojawił się pasek tekstu. Emily
zmarszczyła czoło, czytając przepływającą jej przed oczyma wiadomość.
– Na mnie pora, Arthur.
– W porządku, mamo, idź – oświadczył chłopak. Przywykł do tego, że
Emily musi stawiać czoło nieoczekiwanym i nieprawdopodobnym
problemom medycznym. Należała do grona najważniejszych krajowych
naukowców w dziedzinie medycyny. Nagły atak i gwałtowny zanik Sennego
Pomoru dostarczyły jej mnóstwa dodatkowej pracy.
Emily pośpiesznie pocałowała syna w policzek i postukała kostkami
palców o ramę łóżka, na szczęście. W następnej chwili już jej nie było.
Arthur zastanawiał się, czy uda mu się kiedyś wyjaśnić mamie, że
Senny Pomór przywlekli Aporterzy Pana Poniedziałka, a za wyleczenie
chorych odpowiada Nocny Tępiciel, którego specjalnie ściągnął z Domu.
Chociaż Arthur uchronił Ziemię przed niebezpieczeństwem, i tak czuł się
odpowiedzialny za sprowadzenie epidemii.
Zerknął na zegarek – wskazówki nadal się cofały.
Pukanie do drzwi sprawiło, że ponownie usiadł. Był przygotowany na
wszystko. W kieszeni piżamy trzymał Atlas, a także zawieszony na szyi na
splecionych nitkach dentystycznych medalion od Żeglarza. Szlafrok chłopca
znajdował się na krześle przy łóżku, razem z Niematerialnymi Butami, które
zamaskowały się jako kapcie. Potrafił je rozpoznać tylko po tym, że kiedy je
zakładał, czuł lekkie wyładowania elektryczne i swędzenie.
Ktoś zapukał ponownie. Arthur nie odpowiadał. Pamiętał, że
Aporterzy, stwory, które go prześladowały w poniedziałek, nie mogą bez
pozwolenia przekroczyć progu. Dlatego milczał jak zaklęty – na wszelki
wypadek.
Leżał w kompletnej ciszy i obserwował drzwi, które nagle
nieznacznie się uchyliły. Arthur sięgnął do nocnego stolika po papierową
torebeczkę z solą, którą zatrzymał z obiadu. Był gotowy rozedrzeć ją i
cisnąć białymi kryształkami w Aportera.
W drzwiach nie stanął jednak psiogłowy stwór w meloniku. Była to
Liść, przyjaciółka chłopca ze szkoły, która poprzedniego dnia pomogła mu
uchronić się przed Sponiewierakiem. Podczas potyczki z potworem sama
odniosła rany.
– Arthur?
– Liść! Wejdź!
Liść zamknęła za sobą drzwi. Miała na sobie zwyczajne ubranie: buty,
dżinsy i koszulkę z nabazgraną nazwą jakiegoś zespołu. Jej prawa ręka była
jednak owinięta białymi bandażami od łokcia do nadgarstka.
– Jak ręka?
– Boli. Ale nie jest najgorzej. Lekarz nie miał pojęcia, skąd takie
dziwne skaleczenia. Powiedziałam mu, że nie wiem, bo nie zauważyłam,
czym mnie zaatakowano.
– W prawdę pewnie by nie uwierzył – mruknął Arthur i pomyślał o
przeobrażającym się Sponiewieraku oraz jego długich rękach, zakończonych
ostrymi jak brzytwy mackami.
– A jaka jest prawda? – spytała Liść. Usiadła na krześle i wbiła
uważne spojrzenie w Arthura. Poczuł się niezręcznie. – Wiem tyle, że w
ubiegłym tygodniu wdałeś się w jakąś dziwaczną awanturę z ludźmi o psich
twarzach, a w tym tygodniu porobiło się jeszcze gorzej, bo w poniedziałek
zjawiłeś się w moim pokoju razem z jakąś... skrzydlatą dziewczyną z innej
epoki. Wbiegłeś na schody do sypialni i zniknąłeś. Potem, wczoraj,
przygnałeś do mojego ogródka, a za tobą cwałował potwór, który mógłby
bez trudu mnie zabić, tyle że zdematerializował się w zetknięciu ze starym
srebrnym medalem taty. Później znowu musiałeś uciekać. A dzisiaj
dowiaduję się, że masz złamaną nogę i leżysz na sąsiednim oddziale. Co się
dzieje?
Arthur otworzył usta, ale się zawahał. Wyjawienie dziewczynie
wszystkiego przyniosłoby mu nieopisaną ulgę. Przynajmniej widziała
Rezydentów Domu. Nikt poza nią ich nie dostrzegł. Jak sama twierdziła, jej
prababcia widywała rzeczy dla innych niewidzialne. Tylko że prawda
mogłaby narazić Liść na niebezpieczeństwo.
– Pośpiesz się, Arthur! Muszę to wiedzieć. A jeśli jeden z tych
Sponiewieraków wróci, żeby mnie wykończyć? Albo jakiś inny stwór,
choćby któryś z tych o psim pysku? Na Sponiewieraków mam parę medali
taty, ale co zrobić z psimi pyskami?
– To Aporterzy – wyjaśnił Arthur i podniósł papierową saszetkę. –
Psie pyski noszą nazwę Aporterów. Ciśnij w nich solą.
– Nareszcie coś z ciebie wyciągnęłam – westchnęła. – Aporterzy Skąd
pochodzą? Czego chcą?
– To służący. – Mówił coraz szybciej. Odetchnął z ulgą, mogąc
opowiedzieć komuś o tym, co się naprawdę zdarzyło. – Istoty stworzone z
Nicości. Ci, których widziałaś, pozostawali pod rozkazami Pana
Poniedziałka. On jest... był jednym z siedmiu Wykonawców...
– Chwila! – przerwała mu Liść. – Powoli. Zacznij od początku.
Arthur odetchnął na tyle głęboko, na ile pozwalały mu płuca, i zaczął
od początku. Opowiedział przyjaciółce o spotkaniu z Panem Poniedziałkiem
i Kicholem. O Poniedziałkowym Południku, który ścigał go przez szkolną
bibliotekę, wywijając ognistym mieczem. Wspomniał, w jaki sposób po raz
pierwszy trafił do Domu, jak poznał Suzy Turkusowy Błękit oraz Pierwszy
Fragment Woli i jak cała trójka w końcu odniosła zwycięstwo nad Panem
Poniedziałkiem. Wyjaśnił, jak sprowadził na Ziemię Nocnego Tępiciela, aby
pokonać Senny Pomór, i jak uznał, że będzie miał spokój do pełnoletności,
lecz jego nadzieje zostały skutecznie rozwiane przez Szkaradziejów
Ponurego Wtorka, których przybycie doprowadziło do powrotu Arthura do
Domu, wyprawy w głąb Studni i ostatecznego zwycięstwa nad Ponurym
Wtorkiem.
Liść niekiedy zadawała pytania, lecz przez większość czasu po prostu
siedziała i chłonęła wszystko, co Arthur miał do powiedzenia. Na koniec
zaprezentował jej zaproszenie od Pani Środy. Dziewczyna wzięła kartonik
do ręki i kilka razy przeczytała treść wiadomości.
– Szkoda, że nie miewam takich przygód jak ty – westchnęła i
powiodła palcem po tekście na zaproszeniu.
– Nie miałem poczucia, że uczestniczę w przygodach – wyjaśnił jej
Arthur. – Przez większość czasu zżerał mnie strach i nic mi nie sprawiało
przyjemności, nic mi nie przypadło do gustu. Sponiewierak cię nie
przeraził?
– Jasna sprawa. – Wymownie spojrzała na zabandażowaną rękę. – Ale
żyjemy, no nie? Dlatego to była przygoda. Gdybyś zginął, można by mówić
o tragedii.
– Nie narzekałbym, gdybym przez jakiś czas nie miewał takich
przygód. – Arthur pomyślał, że Liść – zgodziłaby się z nim, gdyby miała
podobne doświadczenia. Jego opowieści były o wiele bardziej fascynujące i
ciekawe niż rzeczywistość. – W gruncie rzeczy marzę o świętym spokoju.
– Raczej możesz zapomnieć o spokoju – oświadczyła Liść. Podniosła
zaproszenie od Środy i rzuciła je Arthurowi, który wsunął kartonik z
powrotem do kieszeni. – Mam rację?
– Masz – zgodził się z rezygnacją w głosie. – Potomne Dni nie
zostawią mnie w spokoju.
– No to co zrobisz? – spytała.
– Jak to?
– Skoro i tak nie zostawią cię w spokoju, wykonaj pierwszy ruch.
Rozumiesz, najlepszą metodą obrony jest atak.
– Chyba... – zawahał się Arthur. – Twoim zdaniem nie powinienem
czekać na to, co zrobi Środa, tylko z miejsca wrócić do Domu?
– Tak, czemu nie? Spotkaj się ze swoją przyjaciółką Suzy, a także z
Wolą, i opracujcie jakiś plan przeciwstawienia się Środzie, zanim ona się z
wami rozprawi.
– Niezła myśl – przyznał. – Problem w tym, że nie mam pojęcia, jak
wrócić do Domu. Nie jestem w stanie otworzyć Atlasu, bo wykorzystałem
już całą moc, którą zaczerpnąłem od Kluczy. I jeszcze jedno. Może nie
zauważyłaś, ale mam złamaną nogę. Chociaż właściwie...
– Co takiego?
– Mógłbym zadzwonić do Pierwszej Damy, gdybym miał przy sobie
pudło z telefonem. Pewnie jest już podłączone, skoro uregulowano rachunki
Ponurego Wtorka.
– Gdzie jest to pudło? Jak wygląda?
– Jest u nas w domu – wyjaśnił Arthur. – W moim pokoju. Wygląda
jak najzwyklejsze w świecie drewniane pudełko, wyłożone aksamitem.
Mniej więcej tej wielkości – rozłożył ręce.
– Pewnie mogłabym je przynieść – zamyśliła się Liść. – Gdyby tylko
wypuścili mnie ze szpitala. Jeśli nie jeden problem, to inny. Jedna
kwarantanna, druga kwarantanna...
– Kto wie... – rozważał Arthur. – A gdybym ja sam... Co to za
zapach?
Liść powęszyła w powietrzu i rozejrzała się dookoła. W tej samej
chwili załopotały kartki kalendarza na ścianie.
– Nie mam pojęcia. Chyba klimatyzacja się włączyła. Wyczuwam
podmuch.
Arthur uniósł ręce, aby sprawdzić, czy powietrze się porusza.
Niewątpliwie skądś wydobywał się strumień chłodu, a wraz z nim słonawy
zapach, jakby przebywali na plaży przy wysokiej fali...
– Zalatuje wilgocią – zauważyła Liść.
Arthur z trudem usiadł, sięgnął po kapcie oraz szlafrok i pośpiesznie
je włożył.
– Liść! – krzyknął. – Uciekaj! To nie klimatyzacja!
– Pewnie, że nie – zgodziła się dziewczyna. Wiatr nasilał się z każdą
sekundą. – Zanosi się na coś dziwnego.
– Tak, to prawda... Uciekaj, póki możesz!
– Chcę zobaczyć, co się stanie. – Liść chwyciła się łóżka i oparła o nie
całym ciałem. – O rany, spod ściany cieknie woda!
Rzeczywiście. Po podłodze z wolna rozpływała się cienka warstwa
wody, niczym mała fala na piasku, zapowiadająca większą. Dotarła niemal
do łóżka, lecz potem się cofnęła.
– Coś słyszę – zauważyła Liść. – Jakby pociąg.
Arthur również słyszał ten dźwięk. Był to odległy grzmot, który
niewątpliwie się przybliżał.
– To nie pociąg! Trzymaj się łóżka!
Liść złapała poręcz u stóp łóżka, Arthur chwycił się wezgłowia. Oboje
odwrócili wzrok ku przeciwległej ścianie, która w tej samej chwili zniknęła.
W jej miejscu wyrosła i runęła do sali grzmiąca, sina fala. Wielotonowy mur
morskiej wody zmiótł całe wyposażenie pomieszczenia i roztrzaskał je w
drobny mak. Tylko łóżko ocalało, porwane przez gigantyczny bałwan.
Oszołomieni, przemoczeni i gotowi na wszystko, Arthur oraz Liść z
całych sił przywarli do mebla.
Rozdział 2
Sala szpitalna w jednej chwili znikła, zastąpiona przez groźnie
wzburzone sztormem morze. Materac zanurzył się na kilka centymetrów w
wodzie i teraz łóżko pełniło funkcję prowizorycznej tratwy. Porwane przez
pierwszą wielką falę, przez kilka sekund gnało na jej grzbiecie, by następnie
ześliznąć się głęboko w wodną dolinę.
Liść coś krzyknęła, lecz jej słowa zostały zagłuszone przez huk fal i
wycie wiatru. Arthur nie dosłyszał koleżanki, a na dodatek ledwie ją widział
przez pryskającą wszędzie wodę i morską pianę. Wyczuł uścisk dziewczyny,
kiedy złapała go za stopę i wczepiła się w materac. Oboje skończyliby w
topieli, gdyby Arthur nie zaklinował rąk w prętach wezgłowia.
Strach dodał dziewczynie sił i Liść podpełzła do góry łóżka. Tam
pochyliła się ku Arthurowi.
– Co robimy?! – wrzasnęła.
Nic nie wskazywało na to, że świetnie się bawi.
– Trzymaj się! – odkrzyknął Arthur. Za plecami koleżanki dostrzegł
następną górę wody, wysokości biurowca, która pędziła prosto na nich.
Gdyby załamała się nad łóżkiem, siła uderzenia zmiotłaby ich z materaca i
wtłoczyła głęboko pod powierzchnię morza. W takiej sytuacji nie mieliby
szans.
Grzbiet fali zawijał się wysoko nad nimi, przysłaniając ciemnoszare
niebo. Arthur i Liść wstrzymali oddech i patrzyli w górę, na wypiętrzoną
wodę.
Fala się nie przełamała. Łóżko dopłynęło do niej, by stawić jej czoło
niczym łódź rybacka. W pobliżu wierzchołka bałwana stanęło niemal
pionowo i już miało się wywrócić do góry nogami, gdy Arthur i Liść rzucili
się całym ciężarem na jego unoszący się skraj.
Zdążyli w ostatniej chwili. Łóżko się nie wywróciło. Po chwili
ponownie kołysało się na wodzie jak tratwa, gotowe na spotkanie z
grzbietem drugiej fali. Rozbitkowie balansowali przez kilka sekund, a potem
łóżko znowu zaczęło się ześlizgiwać po zboczu góry wody. Spadali w
oszałamiająco głęboką dolinę przed kolejną wielką, niebieskoczarną ścianą
sunącej wody, zwieńczonej białym grzebieniem.
Trzecia fala była inna.
Po jej zboczu osuwał się trójmasztowiec długości sześćdziesięciu
metrów, którego żagle lśniły nieziemską zielenią.
– Statek! – krzyknęła Liść z nadzieją w głosie. Jej optymizm jednak
szybko zniknął, bo łóżko nadal osuwało się w dolinę, z każdą chwilą
nabierając prędkości. Tymczasem okręt w jeszcze bardziej oszałamiającym
tempie spływał z nadbiegającej fali.
– Zderzymy się! Skaczmy!
– Nie! – odkrzyknął Arthur. Był pewien, że po opuszczeniu
prowizorycznej tratwy natychmiast utoną. – Czekaj!
Kilka sekund później stało się jasne, że oczekiwanie było błędem.
Okręt nie zmienił kursu. Gigantyczny drewniany pocisk zmierzał ku nim z
taką prędkością, że mógłby zmiażdżyć łóżko razem z pasażerami, a jego
załoga nawet by tego nie spostrzegła.
Arthur zamknął oczy, gdy okręt znalazł się w odległości dwudziestu
metrów od nich. Ostatnie, co widział, to dziób zanurzający się w morzu i
wynurzający się ponownie. Wokół niego rozbryzgiwała się morska piana i
pryskały drobne krople, a bukszpryt sterczał z wody niczym włócznia.
Chłopiec otworzył oczy, zdziwiony, że nie czuje wstrząsu. Statek w
ostatniej chwili skręcił tak, by zetknąć się z łóżkiem na samym dnie doliny
między falami. Obie jednostki znieruchomiały, dzięki czemu łóżko przez
kilka sekund nie oddaliło się od burty okrętu. Ten wyczyn świadczył o
niebywałych umiejętnościach żeglarskich kapitana i załogi, zwłaszcza że
manewr wykonywano przy nadzwyczaj wysokiej fali.
Przez rozpryski wody Arthur dostrzegł dwie zakończone pętlami liny,
które opadły ze statku niczym lassa, jedna pętla otoczyła Liść, a druga,
niewątpliwie wycelowana w Arthura, zacisnęła się na lewym słupku łóżka.
Chłopak rzucił się w tamtą stronę, lecz zanim poluzował pętlę, obie liny się
napięły. Liść pofrunęła w górę niczym rakieta, prosto na pokład statku.
Druga lina wywróciła łóżko.
Arthur nie zdołał się utrzymać na materacu i wpadł do wody.
Zanurzył się na głębokość paru metrów i momentalnie stracił oddech. Przez
welon wody i piany dostrzegł dziewczynę i łóżko, frunące ku relingowi,
wysoko na pokładzie. Łóżko uniosło się jeszcze na kilka metrów i nagle ktoś
puścił linę. Opadło na powierzchnię wody.
Arthur zajadle kopał, choć jedną nogę miał całkowicie
unieruchomioną, i gwałtownie młócił rękoma, starając się ze wszystkich sił
wypłynąć na powierzchnię i dostać się na statek. Kiedy jednak wychylił
wreszcie głowę ponad fale i z trudem zaczerpnął haust wilgotnego
powietrza, okręt znajdował się już co najmniej pięćdziesiąt metrów dalej i
ukosem piął się na grzbiet kolejnego morskiego bałwana, nabierając
prędkości. Na oczach Arthura załoga rozwinęła żagle, które błyskawicznie
wypełniły się wiatrem. Jednostka przyśpieszyła jeszcze bardziej.
Łóżko kołysało się na wodzie znacznie bliżej, w odległości mniej
więcej dziesięciu metrów. Arthur uznał, że to jego jedyna szansa ratunku, i
niczym furiat rzucił się ku niemu. Poczuł, jak jego płuca się zaciskają,
nadciągał atak astmy. W panice włożył całą energię w dotarcie do łóżka,
które już zaczynało unosić się przed nadciągającą falą.
Udało mu się w ostatniej chwili. Złapał ciągnący się za łóżkiem koc,
zaplątany między prętami dolnej części, a następnie desperacko się
podciągnął, w nadziei na to, że koc utrzyma jego ciężar.
Po krótkich zmaganiach, które pochłonęły resztki jego sił, Arthur z
najwyższym trudem wdrapał się na materac i ponownie zaklinował ręce
między prętami wezgłowia.
Zadrżał, gdy zdał sobie sprawę, że oddycha coraz płycej i coraz
trudniej mu walczyć z dusznościami. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale
dolegliwości świadczyły o tym, że nie przebywa w Domu. Znalazł się na
morzu gdzieś w Poślednich Królestwach.
Przyszło mu do głowy, że nie ma znaczenia, gdzie jest, bo i tak
pewnie wkrótce umrze. Był oszołomiony, zmarznięty, z trudem chwytał
powietrze.
Nie zamierzał jednak poddawać się bez walki. Uwolnił prawą rękę i
przycisnął ją do piersi. Liczył na to, że pozostało mu w dłoni trochę mocy
Pierwszego Klucza, a może także Drugiego.
– Oddychaj – wyszeptał. – Rozluźnij się. Daj mi odetchnąć.
Jednocześnie próbował nie wpaść w panikę. W myślach nieustannie
nakazywał sobie zachować spokój. Odprężyć się, nie wpadać w popłoch.
Czy to za sprawą pozostałej w dłoni mocy, czy to dzięki próbom
zachowania spokoju, oddech Arthura ustabilizował się, choć nie na tyle, by
zapewnić chłopcu komfort. Rozbitek postanowił przeprowadzić ocenę
swojej sytuacji.
Na łóżku jest całkiem znośnie, uznał. Unoszę się na wodzie. Nawet
mokre koce zapobiegają utracie ciepła.
Spojrzał na grzbiet fali, która go porwała. Prawdopodobnie
przyzwyczaił się już do gigantycznych ścian wody, może nie przerażały go
już tak bardzo – teraz sprawiały wrażenie nieco niższych i mniej
wzburzonych na szczycie niż tamte giganty. Nadal go niepokoiły, ale nie
wydawały się już tak niebezpieczne.
Zastanowił się, co ma do dyspozycji. Ubrany był w szpitalną piżamę i
szlafrok, które w praktyce do niczego się nie nadawały. Forma na jego
nodze wyglądała tak, jakby już się rozsypywała, w nodze czuł tępy,
pulsujący ból. Niematerialne Buty ogrzewały mu stopy, lecz nie miał
pojęcia, do czego innego mogłyby posłużyć. Poza tym dysponował jeszcze...
Atlasem! I dyskiem z wielorybiego fiszbinu, podarunkiem od
Żeglarza!
Błyskawicznie sięgnął do kieszeni piżamy, a potem wymacał sznurek,
który splótł z nici dentystycznych i przewlókł przez dysk. Atlas znajdował
się na swoim miejscu. Kapitański medalion, jak Arthur w myślach nazywał
dysk, nadal miał na szyi.
Tylko jak mógłby z nich skorzystać?
Arthur wepchnął nogę między pręty i zwinął się w ciasny kłębek.
Następnie ostrożnie uwolnił ręce i wydobył Atlas. Kurczowo przyciskał
książkę do piersi, aby przypadkowo nie wpadła w głębinę. Tak jak
przypuszczał, Atlas się nie otworzył. Arthur powoli wsunął go z powrotem
do kieszeni.
Pozostało mu tylko liczyć na fiszbinowy dysk od Kapitana. Bądź co
bądź, Tom Shelvocke był Żeglarzem, synem (adoptowanym) Starucha i
Architektki, człowiekiem, który przemierzył wody tysiąca mórz w wielu
różnych światach. Nakazał Suzy Turkusowy Błękit polecić Arthurowi, by
nie rozstawał się z talizmanem. Kto wie, może za jego pośrednictwem
dałoby się wezwać pomoc, a nawet porozumieć z Kapitanem?
Arthur wyciągnął medalion spod piżamy i przyjrzał się uważnie
gwiazdozbiorowi uwiecznionemu na jednej stronie przedmiotu, a potem
okrętowi wikingów na drugiej. Rysunki sprawiały wrażenie prostych rytów,
lecz zdaniem chłopca zaklęto w nich magiczną moc. Najprawdopodobniej w
grę wchodziło przyzywanie natychmiastowej pomocy, skupił zatem uwagę
na stronie z okrętem i spróbował siłą woli przekazać Kapitanowi
wiadomość.
Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu, myślał raz
po raz, a nawet szeptał słowa prośby, jakby talizman mógł go usłyszeć.
– Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę,
pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę, pomóż mi,
utknąłem na łóżku w środku sztormu...
Wkrótce skandował prośbę z takim zapamiętaniem, że poczuł
przypływ otuchy.
Powtarzał tę osobliwą mantrę przez kilka minut, lecz musiał przestać,
bo płuca odmówiły mu posłuszeństwa. W końcu oddychał tak płytko, że
jego umysł balansował na skraju przytomności. Chłopiec leżał u wezgłowia,
zwinięty w jak najciaśniejszy kłębek, z jedną nogą wyprostowaną, a drugą
wciśniętą między pręty. Był przemoczony do suchej nitki, bezustannie
zalewała go morska woda, więc musiał unosić głowę, aby oddychać.
Fale niewątpliwie malały, wiatr ustawał. Arthur nie miał już wrażenia,
że gdy odwraca twarz w jego kierunku, wicher chlusta mu w twarz kubłem
wody.
Nie wszystko stracone, skoro mogę oddychać, pomyślał.
Niemal w tej samej chwili przeszył go wstrząs elektryczny, a żołądek
podszedł mu do gardła, zupełnie jakby siedział w samolocie i nagle opadł o
trzysta metrów. Woda wokoło pojaśniała, stała się przejrzystsza i wyraziście
błękitna. Niebo przybrało barwę urokliwego błękitu, wpadającego w ton
bladożółty, i wydawało się rozpościerać bliżej chłopca niż dotąd.
Najwspanialsze było jednak to, że płuca Arthura nagle się rozluźniły i
mógł oddychać bez najmniejszej trudności.
Znajdował się w Domu. Wyczuwał to całym ciałem. Nawet ból w
złamanej nodze przybrał formę sporadycznych skurczów.
Zaraz, zaraz, pomyślał. Za łatwo poszło. Prawda?
Rozważania przerwał mu huk, jaki zwykle towarzyszy eksplozji.
Hałas zabrzmiał niebezpiecznie blisko. Przez ułamek sekundy Arthur sądził,
że jest ostrzeliwany przez armaty z takiego okrętu jak ten, który zabrał Liść.
Potem odgłos rozległ się jeszcze raz i wtedy chłopiec pojął, że to grzmot
pioruna.
Gdy łóżko wpłynęło na grzbiet fali, ujrzał błyskawice na linii
horyzontu. Z nieba w oddali bez przerwy strzelały złowrogie pioruny.
Błyskom towarzyszył bezustanny huk.
Łóżko zmierzało prosto ku temu murowi błyskawic. Każda fala,
porywająca prowizoryczną tratwę, gnała ją coraz bliżej sztormu. Nie było
możliwości sterowania łóżkiem, zatrzymania go, uniknięcia dramatu.
Na domiar złego łóżko wykonano z metalu. Innymi słowy, w
promieniu wielu kilometrów z pewnością nie było innego obiektu, który
równie skutecznie przyciągałby błyskawice. A każdy piorun przyciągnięty
przez ramę – by dotrzeć do stalowych elementów – musiał trafić prosto w
Arthura.
Przez kilka sekund przerażony chłopak nie był w stanie zebrać myśli.
Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby zrobić. Pozostało mu jedynie
czekać, aż usmaży go tysiąc błyskawic, które jednocześnie spadną na niego
z nieba.
Musiał przezwyciężyć strach i pomyśleć. Na pewno istniało jakieś
rozwiązanie. Może gdyby odpłynął... Był jednak za słaby, aby
przeciwstawić się falom. Wolał natychmiast zginąć od uderzenia pioruna,
niż utopić się w oceanie.
Ponownie skierował wzrok na pas błyskawic. Choć minęło zaledwie
kilka minut, wyraźnie się do nich przybliżył. Znajdowały się na tyle
niedaleko, że musiał osłaniać dłonią oczy przed ich oślepiającym blaskiem.
Zaraz, zaraz, pomyślał. Statek, który zabrał Liść, popłynął właśnie w
tamtym kierunku. Z pewnością przedarł się przez burzę z piorunami. Zatem
ja też muszę pokonać ścianę wyładowań. Może zaproszenie od Pani Środy
mnie ochroni...
Wsunął dłoń do kieszeni, lecz znalazł w niej tylko Atlas.
Gdzie się podziało zaproszenie?
Poduszki przepadły już dawno temu, zniknęły w głębinach, lecz
pościel jeszcze się trzymała na materacu. Arthur zanurkował pod
przemoczone prześcieradło i zaczął rozpaczliwie obmacywać wszystkie
zakątki, w których mógłby natrafić na kartonik, być może gwarantujący mu
ocalenie.
Łóżko uniosło się na fali, lecz nie dotarło na jej grzbiet.
Prowizoryczna tratwa z chłopcem podążyła wraz z nią ku oślepiającej i
ogłuszającej barierze grzmotów i błyskawic, tworzącej Pas Burz. Była to
wewnętrzna, obronna zapora Morza Granicznego, przez którą żaden
śmiertelnik nie mógł przepłynąć bez pozwolenia.
Karą za złamanie tego zakazu była natychmiastowa śmierć przez
spalenie.
Rozdział 3
Arthur nie widział błyskawic ani nie słyszał syku wrzącej wody w
miejscach trafianych przez pioruny. Wszelkie odgłosy zagłuszał nieustanny
huk wyładowań. Chłopiec schował się pod pościelą, w drżącej ręce ściskał
mokry kartonik. Nie wiedział nawet, czy to zaproszenie od Utopionej Środy,
czy też może jego szpitalna karta z łóżka albo broszurka informacyjna z
numerami telefonów.
Ponieważ nadal żył, a oślepiające światło ponad prześcieradłem
przygasło, uznał, że trzyma w ręce zaproszenie.
Powoli wysunął głowę z ukrycia i zamrugał na widok czystego,
błękitnego nieba. Instynktownie odetchnął głęboko. Był to długi, swobodny
oddech.
Łóżko porwał tajemniczy prąd, poruszało się na fali o wysokości
zaledwie trzech, czterech metrów. Dystans między falami zdecydowanie się
powiększył. Wiatr osłabł, znikła dokuczliwa mgiełka. Zrobiło się znacznie
cieplej, chociaż Arthur nie widział słońca. Nie dostrzegał także chmur ani
błyskawic. Nad jego głową rozpościerało się niebo, tak czyste i doskonałe,
że zdaniem chłopca musiało być namalowane, podobnie jak w innych
częściach Domu.
Arthur jeszcze kilka razy odetchnął z rozkoszą pełną piersią.
Ponownie zastanowił się nad sytuacją. Dotąd nauczył się na temat Domu
przede wszystkim tego, że niczego w nim nie należy uważać za oczywiste.
Ciepłe, łagodnie rozkołysane morze mogło lada moment przeobrazić się w
coś zupełnie innego.
Ponownie wsunął pod piżamę dysk od Kapitana, a przemoczone i
prawie całkiem rozmazane zaproszenie od Pani Środy umieścił w kieszeni,
obok Atlasu. Z trudem wstał i rozejrzał się.
Nie zauważył nic prócz morza. Łóżko znajdowało się zbyt nisko, tuż
przy powierzchni wody, więc nawet na stojąco Arthur dostrzegał jedynie
sąsiednią falę. Łóżko tonęło. Nawet na spokojniejszych teraz wodach
materac był całkowicie zanurzony, tracił pływalność, coraz bardziej nasiąkał
wodą. Stalowa rama ciągnęła lżejsze elementy na dno.
Przez najbliższych pięć minut chłopcu nie groziła katastrofa, ale
wiedział, że wkrótce dojdzie do tragedii.
Arthur westchnął i ponownie usiadł w wodzie, która sięgała mu już
niemal do pasa. Popatrzył na formę na nodze i zaczął się zastanawiać, czy
powinien ją zdjąć. Materiał był niezwykle lekki i wcześniej nie pociągnął
chłopca na dno, ale wówczas Arthur był ogarnięty paniką i płynął ile sił.
Pokonanie dłuższego dystansu mogłoby okazać się niemożliwe. Gdyby
jednak ściągnął formę, noga zapewne by się połamała albo rozbolała go tak
bardzo, że i tak nie mógłby nią poruszyć.
Postanowił nie zdejmować formy i ponownie wyjął medalion od
Kapitana. Tym razem tylko przytrzymał go w dłoni i wyobraził sobie okręt o
jaśniejących zielonych żaglach, który wraca, by wziąć go na pokład.
Miał nadzieję, iż taka wizualizacja da pożądane rezultaty. W głębi
duszy dręczyło go przeświadczenie, że Liść mogła trafić z deszczu pod
rynnę. Co zrobili z nią Rezydenci? Może chcieli ją dopaść, a nie uratować.
Liczył na to, że skoro Pani Środa wystosowała zaproszenie, zamiast wysłać
bandę siepaczy, to może przynajmniej będzie życzliwa. W grę mógł jednak
wchodzić jakiś chytry plan. W takiej sytuacji Utopiona Środa
prawdopodobnie wyżyje się na Liść...
Oczywiście jeśli Liść przetrwała kanonadę piorunów, pomyślał
Arthur, ogarnięty poczuciem winy. Tamten okręt musiał przecież być jakoś
zabezpieczony...
Łóżko zanurzyło się jeszcze bardziej. Arthur natychmiast przypomniał
sobie o najważniejszym problemie.
– Statek! – zawołał. – Potrzebuję statku! Albo łodzi! Albo lepszej
tratwy. Czegokolwiek!
Jego zagubiony wśród fal głos zabrzmiał samotnie i głucho.
Odpowiedział mu jedynie chlupot wody morskiej pod materacem.
– Wystarczy suchy ląd – spuścił z tonu Arthur. Wypowiedział te
słowa bezpośrednio do dysku od Kapitana, lecz znowu nic się nie zdarzyło.
Nadal miał przed sobą wizerunek łodzi wyryty w wielorybim fiszbinie.
Na horyzoncie nie pojawił się ląd. Choć Arthur wciąż nie widział
słońca, zrobiło się cieplej, a wkrótce wręcz gorąco. Chłopca nie chłodziła
nawet zalewająca go bez przerwy woda. Była ciepława i niezwykle słona, o
czym się przekonał, gdy polizał mokry palec. Zaczynało mu doskwierać
pragnienie. Przypominał sobie najróżniejsze potworne opowieści o ludziach
konających na morzu z braku słodkiej wody. Pamiętał też historie o osobach,
które z pragnienia traciły rozum i same wskakiwały do wody albo atakowały
przyjaciół i usiłowały pić ich krew...
Kilka razy potrząsnął głową. Wyglądało na to, że już ogarnia go
szaleństwo, skoro zastanawiał się nad takimi rzeczami. Przecież wiedział, że
w Domu nie może umrzeć z pragnienia. Nawet jeśli myślał teraz o śmierci, i
tak musiał przeżyć. Rzecz jasna, mógł zwariować...
Postanowił skupić uwagę na czymś pożytecznym. Mógł wysłać
sygnał albo złowić rybę. Gdyby tylko w tym dziwnym morzu wewnątrz
Domu żyły jakieś ryby! No ale gdyby tu były, to być może nie zabrakłoby i
rekinów. Rekin bez trudu wyciągnąłby Arthura z łóżka, które zanurzyło się
już tak głęboko, że trudno je było uznać za tratwę.
Chłopak ponownie potrząsnął głową, aby pozbyć się
przygnębiających myśli.
– Przestań natychmiast rozmyślać o rekinach – rozkazał sobie.
W tej samej chwili w wodzie nieopodal dostrzegł jakiś kształt. Był
ciemny, ukryty pod powierzchnią.
Arthur krzyknął piskliwie i spróbował wstać przy wezgłowiu,
jednocześnie podskakując, gdyż jego chora noga ugrzęzła w fałdzie
prześcieradła. Łóżko się rozchybotało i jedną stroną zanurzyło na metr w
wodzie, uwalniając ogromną bańkę powietrza.
Zatrzymało się na kilka sekund, gdy pęcherze powietrza wypływały
na powierzchnię, a potem poszło na dno niczym „Titanic”, jego skraj przez
krótką chwilę sterczał prawie pionowo z wody i dopiero potem pogrążyło się
w falach. Arthur w ostatniej chwili puścił łóżko i odepchnął się od niego.
Następnie gwałtownie rzucił się przed siebie na plecach i zwolnił dopiero po
kilku metrach, kiedy nie groziło mu już wessanie pod wodę. Zmęczony,
przyjął pozycję pionową i utrzymywał ją przez pewien czas, młócąc nogą i
rękami. Jednocześnie z niepokojem wypatrywał cienia.
Nagle go ujrzał, w odległości zaledwie paru metrów od siebie!
Chłopiec zesztywniał, oczekując na atak rekina. Gdy przestał się poruszać,
momentalnie zanurzył się znowu. Instynktownie pomachał rękami i nogą,
aby wychylić głowę z odmętów.
Ciemny kształt nie zaatakował. Nawet się nie poruszył. Arthur szybko
zorientował się, że to nie rekin. Podpłynął bliżej i dopiero wtedy wyraźnie
ujrzał ciemnozieloną, spłaszczoną kulę o średnicy około dwóch metrów,
pokrytą warstwą czegoś, co przypominało splątane wodorosty. Obiekt
znajdował się na dość znacznej głębokości i tylko podobny do wysepki
wierzchołek wystawał ponad wodę.
Arthur podpłynął bliżej. Po uważnych oględzinach doszedł do
wniosku, że ma przed sobą boję albo innego rodzaju nawodny pływak
sygnalizacyjny, całkiem porośnięty zielonymi wodorostami. Wyciągnął
rękę, aby zerwać sporą garść długich glonów. Ukazała się jaskrawoczerwona
powierzchnia.
Chłopiec jej dotknął. Była lekko kleista; odrobina czerwonej
substancji pozostała mu na dłoni. Przypominała gumę do żucia, nie sposób
było się jej pozbyć. Arthur z irytacją wytarł ręce, lecz tylko wsmarował
paskudztwo między palce. Złamana noga nie była zbyt obciążona przez
opatrunek, niemniej nie potrafił ugiąć kolana. Nie był w stanie utrzymywać
się w pozycji pionowej z pomocą tylko jednej nogi i przez cały czas
wykonywał ruchy pływackie, więc czyszczenie dłoni szło mu fatalnie.
Po chwili zabrał się do odgarniania wodorostów. Zauważył, że boja
nie odpłynęła wraz z falą. Przy każdym większym bałwanie Arthur oddalał
się na odległość pięciu, sześciu metrów i musiał podpływać do boi, która w
takich samych warunkach właściwie ani drgnęła.
Musiała być jakoś umocowana do dna. Zanurkował i w oświetlonej
promieniami słonecznymi toni ujrzał pokryty pąklami łańcuch, doczepiony
do spodu boi i znikający w ciemnych głębinach.
Wynurzył się i ze świeżym zapałem przystąpił do usuwania
wodorostów. Na jego dłoniach gromadziło się coraz więcej kleistej mazi,
która przypominała smołę, choć nie wydzielała żadnego zapachu.
Arthur pomyślał, że boja musi wyznaczać jakieś szczególne miejsce.
Na pewno ktoś z niej korzysta i tu przybędzie. Postanowił się na nią wspiąć.
Gdy była już prawie całkiem oczyszczona, bardziej wynurzyła się z
wody. Arthur miał nadzieję, że znajdzie jakieś uchwyty bądź zaczepy,
których będzie mógł się przytrzymać, bo dramatycznie opadał z sił. Nic
podobnego jednak nie zauważył. Jedyna godna uwagi część boi znajdowała
się blisko jej wierzchołka. Był to niewielki mosiężny pierścień, do którego
chłopiec ledwie dosięgał.
Miał on rozmiary odpowiadające grubości górnej części małego palca
chłopca, zatem był zbyt niepozorny, aby człowiek mógł go mocno
uchwycić. Poza tym wydawał się dziwnie luźno umocowany. Arthur
pociągnął za mosiężne kółko, licząc na to, że w ten sposób wyciągnie
fragment pokrywy pływaka i utworzy otwór na tyle duży, by wepchnąć do
niego rękę.
Okazało się, że pierścień jest doczepiony do czegoś w rodzaju korka,
który wystrzelił z donośnym hukiem. Zaraz potem ze środka pławy
wytrysnęła ponadtrzymetrowa fontanna iskier i rozległo się głośne tykanie,
jakby wnętrze obiektu skrywało wielki i hałaśliwy zegar.
Arthur rzucił się do panicznej ucieczki. Płynął na plecach; jego ciało
zareagowało jeszcze szybciej niż umysł, który momentalnie pojął, że boja to
w gruncie rzeczy pływająca bomba, mina bliska eksplozji.
Parę sekund później, kiedy znajdował się zaledwie dziesięć metrów
od pułapki, pława faktycznie wybuchła. Nie doszło jednak do groźnej
eksplozji, której tak bardzo się obawiał. Coś jasno błysnęło, nad głową
chłopca powiał wiatr, lecz nie posypały się nań śmiertelnie niebezpieczne
odłamki.
Z boi buchnął czarny jak noc dym, który skręcił się w powietrzu,
zupełnie inaczej niż każdy dym widziany kiedykolwiek przez Arthura. Słup
zaczął się wić niczym wąż, tańczyć wszędzie dookoła. W końcu jego „łeb”
połączył się z „ogonem”, tworząc gigantyczną dymną obręcz, unoszącą się
na wysokość ponad trzech metrów. Boja pozostała nietknięta, z wyjątkiem
górnej połowy, która rozpadła się na liczne elementy niczym kwiat lotosu.
Dymny pierścień, podobny teraz do atramentowej chmury, obracał się
przez minutę z okładem. Następnie gwałtownie wybuchł, przeobrażając się
w kruczoczarne ptaki, które zaskrzeczały: „Złodziejaszek!”, i pofrunęły nad
głową chłopca w osiem stron róży wiatrów.
Arthurowi zbytnio doskwierało zmęczenie, by przejmował się
wyczynami ptaków oraz tym, kogo mogą zaalarmować. Zainteresował go
wyłącznie fakt, że połowa boi stała otworem, więc mógł się tam wczołgać i
odpocząć.
Wystarczyło mu energii tylko na to, by wspiąć się do wnętrza. Co
prawda wypełniała je woda, lecz można było swobodnie usiąść i nabrać sit.
Arthur o niczym innym nie marzył: potrzebował wypoczynku.
Po zaledwie dwudziestu minutach, według wskazań nadal cofającego
się zegarka, uznał, że odprężył się już dostatecznie. Chociaż nadal nie
dostrzegał słońca, czuł się tak, jakby go intensywnie prażyło. Był cały
rozpalony, jego język zaczynał puchnąć z braku wody. Chłopak żałował, że
nie udało mu się zachować prześcieradła, które mogłyby teraz wykorzystać
jako zasłonę. Ściągnął nawet szlafrok i zwinął go w prowizoryczny turban,
lecz niewiele to pomogło.
Liczył na to, że w końcu pojawi się zaalarmowany wybawiciel. Nie
miało znaczenia, że mógł uznać chłopca za złodziejaszka. Sam ten fakt
sugerowałby, że w boi znajduje się coś godnego kradzieży, choć wydawała
się pusta. Teraz była tylko wielką półkulą, a w środku znajdował się
wyłącznie Arthur.
Minęła następna nieznośna godzina w skwarze. Złamana noga znowu
dała o sobie znać, zapewne dlatego, że przestawały działać środki
przeciwbólowe, zaaplikowane mu w szpitalu. Wyglądało na to, że wysokiej
jakości forma usztywniająca kończynę nie spełnia już swojej roli. Arthur
dostrzegał w niej spore dziury.
Dotknął jednej z nich i wykrzywił usta. Forma się rozpadała. Poza
tym z pewnością cierpiał na poparzenia słoneczne. Grzbiety jego dłoni
przybrały różową barwę, jakby chciały dopasować się kolorystycznie do
jaskrawoczerwonych plam po wewnętrznej stronie. Zgodnie ze wskazaniami
zegarka Arthura minęła już dwudziesta pierwsza, lecz nadal było równie
jasno jak wcześniej. Nie widząc słońca, nie potrafił oszacować, czy zbliża
się noc, nie był nawet pewien, czy w ogóle nadejdzie. W Niższym Domu
noc istniała, ale to o niczym nie świadczyło. Zmrok nie musiał oznaczać
wybawienia od bezlitosnego skwaru.
Arthur zastanawiał się, czy powinien gdzieś popłynąć, ale pośpiesznie
zarzucił tę myśl. Miał szczęście, że natknął się na boję, choć być może
wcale nie zawdzięczał tego szczęściu, tylko medalionowi Żeglarza, który
zaprowadził go w to miejsce. Tak czy owak, i tak nie mógłby płynąć dłużej
niż pół godziny. Przez ten czas nie miał co liczyć na znalezienie lądu. Uznał
więc, że lepiej będzie siedzieć na miejscu i mieć nadzieję, że dymne morskie
ptaki kogoś sprowadzą.
Dwie godziny później poczuł na karku muśnięcie chłodnej bryzy.
Rozchylił zapuchnięte powieki i ujrzał cień na niebie. Woal mroku nadciągał
znad horyzontu. Gwiazdy albo ich wierne podobizny zaczęły migotać, gdy
światło dnia przygasło przed zbliżającym się pasmem nocy.
Wiatr ochłodził rozkołysane morze. Arthur zdjął turban zrobiony
wcześniej ze szlafroka i rozłożył go, aby się okryć. Potem zwinął się w
ciasny kłębek. Zrozumiał, że za dnia będzie paliło go słońce, a nocą
przyjdzie mu znosić dokuczliwy chłód. I jedno, i drugie stanowiło
śmiertelne niebezpieczeństwo. Niezbyt pocieszała go perspektywa zejścia z
tego świata z innych przyczyn niż głód i pragnienie.
Gdy tylko o tym pomyślał, ujrzał jeszcze jedną gwiazdę, która
najwyraźniej spadła, zatrzymała się blisko powierzchni morza i zmierzała w
jego kierunku. Dopiero po chwili zmordowany upałem umysł chłopca pojął,
że to nie jest ciało niebieskie, lecz lampa.
Lampa zainstalowana na bukszprycie statku.
Rozdział 4
Światło stawało się jaśniejsze, a statek był coraz lepiej widoczny,
chociaż nadal pozostawał tylko ciemną sylwetką na tle gasnącego nieba.
Kontury prującej fale jednostki były wyraźnie zaokrąglone, zatem musiał to
być statek bardzo szeroki. Miał zaledwie dwa maszty, nie trzy jak ten, który
zabrał Liść, a prostokątnych żagli z pewnością nie uszyto z lśniącego
materiału.
Arthur na to nie zważał. Ostrożnie wstał, obolały od skurczów
wywołanych zmęczeniem i ciasnotą. Gwałtownie zaczął wymachiwać
rękami.
– Pomocy! – zawołał. – Tu jestem! Na pomoc!
Na statku nikt nie zareagował. Rozkołysana jednostka pruła fale i
zmierzała ku Arthurowi. Zauważył, że po pokładzie biegają Rezydenci. Ktoś
wykrzykiwał rozkazy, inni je powtarzali lub kwestionowali. Wyglądało na
to, że na statku panuje bałagan.
W rezultacie okręt minął chłopca i popłynął dalej. Arthur nie wierzył
własnym oczom. Krzyczał tak głośno, że ochrypł, i niemal spadł z boi, gdy
podskakiwał jak szalony. Mimo to statek nie zmienił kursu i po pewnym
czasie Arthur widział już tylko poświatę latarni zwisającej z relingu na rufie.
Chłopiec patrzył, jak światło znika w mroku, a potem usiadł,
kompletnie załamany. Oparł głowę na dłoniach i z trudem powstrzymywał
się od płaczu.
Nie będę się mazgaił, postanowił w duchu. Znajdę jakiś sposób, aby
się uratować. Jestem Mistrzem Niższego Domu i Odległych Rubieży. Nie
umrę w boi na jakimś przeklętym morzu!
Odetchnął głęboko i uniósł głowę.
Pocieszał się, że nadpłynie inny statek. Z pewnością musiało się tak
stać.
Kurczowo uchwycił się tej myśli, gdy znowu ujrzał światło, a po nim
jeszcze jedno.
Dwa światła!
Musiały się znajdować w odległości około trzydziestu metrów od
siebie i dwustu metrów od Arthura. Chłopiec błyskawicznie pojął, że patrzy
na światła dziobowe i rufowe jednego okrętu. Kiedy jednostka skręciła,
stracił z oczu światło na rufie. Okręt znieruchomiał, zwrócony dziobem do
rozbitka.
Po chwili Arthur usłyszał plaśnięcie wioseł o wodę i skandowanie
Rezydentów, którzy płynęli ku niemu w małej łodzi. Zrozumiał
wykrzykiwane przez nich słowa dopiero wtedy, gdy znaleźli się bardzo
blisko. Na wodzie migotało światło latarni, z której pomocą załoga
wypatrywała Arthura i boi.
Okrętu kres, rupieć nie śmieć,
Szczątek z dna, chcemy go mieć.
Kaszel, grypa, odparzenie
Nas czekają. W drogę, lenie!
Żółty snop światła przemknął po Arthurze, a następnie cofnął się i
zatrzymał na jego twarzy. Chłopak uniósł rękę, aby zasłonić oczy. Lampa
nie świeciła na tyle mocno, by go oślepić, lecz uniemożliwiała mu
obejrzenie łodzi i załogi. Na pokładzie znajdowało się kilkunastu
Rezydentów, większość z nich siedziała przy wiosłach.
– Wiosłować wstecz! – zabrzmiała w ciemnościach komenda. – Yarko
dobrze mówił! W boi faktycznie siedzi Nicoń! Gotować kusze!
– Nie jestem Niconiem! – zaprotestował Arthur głośno. – Jestem...
żeglarzem w potrzebie!
– Kim?
– Żeglarzem w potrzebie – odparł Arthur. Gdzieś wyczytał, że
marynarze powinni sobie pomagać.
– Z którego statku? I co tu robisz na znaczniku skarbów?
– Hm, mój statek nazywał się „Łoże ze Stali". Zatonął. Dopłynąłem
tutaj.
Usłyszał pomruk. Nie potrafił odróżnić wszystkich wyrazów,
zrozumiał tylko słowa: „przejąć”, „nasza”, „na noże go i na dno z nim”,
potem usłyszał łomot, jaki zwykle towarzyszy tłuczeniu kogoś w głowę, a
na koniec bolesne pojękiwanie. Miał nadzieję, że ofiarą przemocy padł
Rezydent, który mówił: „na noże go”, bo ta propozycja niemal na pewno
odnosiła się do Arthura.
– Z drogi! – krzyknął Rezydent kierujący grupą. Wiosła ponownie
zanurzyły się w wodzie, łódź ruszyła do przodu. Kiedy podpłynęła do boi,
Arthur po raz pierwszy wyraźnie ujrzał załogę, gdyż latarnia jednego z
Rezydentów oświetlała wszystko dookoła.
Towarzystwo nie prezentowało się zachęcająco. W skład załogi
wchodziło pięć kobiet i ośmiu mężczyzn. Niegdyś zapewne byli przystojni,
jak na Rezydentów przystało, lecz teraz w większości nosili przepaski na
oku, ich twarze były zryte przebarwionymi szramami, ciała stanowiły bogato
ilustrowany katalog tatuaży, począwszy od okrętów i sztormów,
skończywszy na czaszkach i wężach. Rysunki pokrywały ich przedramiona,
policzki, czoła i obnażone brzuchy. Nosili niedobraną odzież w rozmaitych
stylach, za to niesłychanie wielobarwną. Jedyną ich cechą wspólną były
obszerne skórzane pasy, podtrzymujące szeroką szablę i nóż. Połowa z nich
miała także czerwone czapki, zrobione na drutach, a dowódca grupy,
barczysty Rezydent ze szkarłatnymi eksplozjami słonecznymi
wytatuowanymi na policzkach, nosił na głowie skórzany pieróg, odrobinę za
mały.
Uśmiechnął się do Arthura, demonstrując puste miejsca po zębach. Na
trzech z czterech lub pięciu, które się ostały, miał złote korony.
Arthur domyślił się, że to piraci.
W ich zachowaniu nie wyczuwał jednak agresji. Kojarzyli mu się
raczej z gromadą przebierańców. Prawdziwi złoczyńcy zabiliby go bez
zmrużenia powiek, a nie stali w milczeniu i patrzyli na niego z uwagą. Na
dodatek jeden z nich sporządzał węglem rysunek w szkicowniku,
uwieczniając całą scenę.
– „Łożżestalli” – przemówił herszt. – Nigdy nie słyszałem. Kiedy
zatonął? Miał jakiś ładunek?
– Chyba jakoś wczoraj – odparł Arthur ostrożnie. – Niewielki
transportował ładunek. Tylko bawełnę i takie tam.
– I takie tam – powtórzył dowódca i puścił do Arthura perskie oko. –
No tak, skoro mamy pod nosem znacznik skarbów, to nie będziemy się
przejmowali „bawełną i takimi tam”, jeśli coś znajdziemy na dnie. Pytanie
tylko, czy będziesz rościł sobie prawa do wydobytego ładunku?
– Hm, tego nie wiem – zawahał się Arthur. – Może. Niewykluczone.
– Skoro nie jesteś pewien, to nie ma to znaczenia – oświadczył
rozbawiony dowódca, a załoga podchwyciła jego śmiech. – Tylko rzucimy
okiem na dno i wydobędziemy, co tam będzie ciekawego. Potem ruszymy w
swoją drogę, a ty zajmiesz się własnymi sprawami.
– Zaraz! – zaprotestował Arthur głośno. – Zabierzcie mnie ze sobą!
– Jaszczurko, chwyć linę i zajrzyj pod boję – polecił herszt jednej z
członkiń załogi, drobnej kobiecie o twarzy pokrytej niebieską łuską. Arthur
miał nadzieję, że to tatuaż, a nie prawdziwa łuska. Piratka rozpięła pas,
zrzuciła buty i szybko dała nura za burtę, z liną w zaciśniętych zębach.
– Bardzo proszę, muszę się dostać na ląd – nie ustępował Arthur. –
Chcę się znaleźć w miejscu, z którego uda mi się zatelefonować.
– Na Morzu Granicznym nie ma mowy o telefonowaniu – oświadczył
jeden z Rezydentów. – Zalało centralę, a na stałym lądzie nie wybudowano
nowej.
– Przymknij jadaczkę, Jednouchy – poradził mu dowódca i ponownie
zwrócił się do Arthura. – Zatem chciałbyś wejść na pokład „Mola” jako
pasażer?
– Tak się nazywa wasz statek? – zdziwił się chłopiec.
– A jakże, „Mól” – potwierdził Rezydent, który miał zębatą paszczę
rekina wytatuowaną wokół ust. – Co w tym złego? Mole bywają
przerażające. A gdybyś utknął w szafie razem z całym zastępem moli...
– Nie miałem nic złego na myśli w związku z nazwą – zapewnił
Arthur, pośpiesznie zbierając myśli. – Po prostu zaskoczyło mnie, że zostanę
pasażerem tak słynnej jednostki.
– Co takiego? – osłupiał inny Rezydent. – Chodzi ci o „Mola”?
– Tak – potwierdził Arthur. – To znany okręt, a jego załoga to... hm...
doborowi piraci!
Po wyjaśnieniach Arthura zapadła głucha cisza, a w następnej chwili
załoga oszalała. Wszyscy zaczęli się przepychać i przewracać, chaotycznie
usiłując wiosłować.
– Piraci! – wrzeszczeli jednocześnie żeglarze. – Gdzie? Jacy piraci?
Wracamy na statek!
– Stać, nie ruszać się! – ryknął dowódca i rzucił się między
podkomendnych, tłukąc ich po potylicach otwartą dłonią, aby usiedli na
ławach. Następnie odwrócił się do Arthura.
– Jeszcze nigdy nie słyszałem czegoś tak obraźliwego! – warknął
oburzony. – My! Piratami! Jesteśmy Łowcami Skarbów i szczycimy się
tym! Nie bierzemy nic, co nie zostało wcześniej wyrzucone lub co poszło na
dno, lecz wypłynęło. Ani skarbów pozostawionych na otwartym morzu.
– Najmocniej przepraszam – wymamrotał chłopiec.
– Wszystko przez te przepaski na oczach, ubrania, tatuaże i w ogóle...
Wyciągnąłem błędne wnioski. Ale naprawdę chciałbym być waszym
pasażerem.
– To, że jesteśmy zwykłymi Łowcami Skarbów, nie oznacza, że nie
możemy się fajnie ubierać i nosić przepasek, jeśli nam przyjdzie ochota –
burknął Paszcza Rekina. – Albo nawet dwóch.
– Nie da się nosić dwóch, durniu – zmitygował go inny Rezydent.
– Da się. – Paszcza nie dawał za wygraną. – Wystarczy wziąć od
Doktora trochę weneckiej skóry...
– Przymknąć się! – zaryczał herszt i wbił wzrok w Arthura. – Nie
powiedziałem, że możesz być pasażerem, jasne? Jestem tylko młodszym
matem na pokładzie „Mola”. Zwą mnie Spalony Słońcem. Teraz zabierzemy
cię na statek. O twoim losie zadecyduje kapitan.
– Dzięki – odetchnął chłopiec. – Mam na imię Arth...
Urwał w pół słowa. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli zatai imię.
– Arth? No, wskakuj na pokład, Arth.
Dwaj Rezydenci postarali się, aby łódź podpłynęła jak najbliżej boi, a
trzeci pomógł Arthurowi przejść przez burtę.
– Gotujemy się do obcięcia nogi, hę? – spytał z uśmiechem Rezydent,
który podtrzymywał Arthura. Klepnął formę chłopca i wskazał własną nogę
z drewnianą kulą poniżej kolana. – Aż dziw, jak szybko odrastają,
powiadam ci.
Arthur skrzywił się na widok okaleczenia i z trudem opanował strach
przed ewentualną amputacją. W odróżnieniu od kończyn Rezydentów, jego
noga nie mogłaby odrosnąć.
– Tę urzynano mi z tuzin razy – wspominał kulawy. – Pamiętam, jak
to...
Urwał w połowie zdania i wzdrygnął się na widok pokrytych
czerwonymi plamami dłoni Arthura.
– On ma Czerwoną Dłoń!
– Znak Złocienia!
– Już po nas!
– Milczeć! – ryknął Spalony Słońcem i popatrzył z góry na chłopca.
– To tylko czerwona smoła albo coś podobnego z boi – wyjaśnił
Arthur. – Zejdzie w myciu.
– Z boi – wyszeptał Spalony. – Z tej tutaj?
– Tak.
– Ale nie buchnął z niej dym, prawda?
– Buchnął.
– A ptaki? Dym nie przeobraził się w kormorany? Czarne, podpalane
kormorany, które wykrzykiwały coś, co brzmiało jak „Śmierć”,
„Rozczłonkowanie” albo podobnie?
– Były ptaki – przyznał Arthur. – Krzyknęły: „Złodziejaszek”, i
odleciały. Sądziłem, że to one was tutaj ściągnęły.
Spalony Słońcem zdjął pieróg i otarł łysy czerep zdumiewająco
starannie złożoną białą chustką, którą wydobył z kieszeni.
– One nas nie ściągnęły – wyszeptał. – Obserwator dostrzegł otwartą
boję i kapitan uznał, że warto tutaj zajrzeć. Ten znacznik skarbów musi
należeć do Złocienia. Ptaki poleciały na poszukiwania: jego i jego okrętu.
– „Dreszcz”. – Wśród załogi przetoczył się pomruk. – Okręt z kości.
Gdy to mówili, Rezydent z latarnią zasłonił ją tak, że widać było tylko
nieznaczne migotanie, a wszyscy zaczęli się rozglądać po morzu.
Spalony Słońcem przesunął językiem po resztkach zębów i przez cały
czas ocierał głowę. Załoga wpatrywała się w niego z uwagą, aż w końcu
odjął chustkę od czoła i z powrotem nałożył pieróg.
– Słuchajcie – wyszeptał. – Skoro właściwie i tak jesteśmy trupami
albo mamy blisko do niewolniczego łańcucha, to równie dobrze możemy
sprawdzić, co tam jest na dole. Jaszczurka? Gdzie jest Jaszczurka?
– Tutaj – rozległ się cichutki głos na powierzchni wody. – Skrzynia
jest jak należy, wielka, siedzi jak trzeba na skalnej wieżyczce, dziesięć sążni
pod boją.
– Co z łańcuchem?
– Przytwierdzony do skały, nie do skrzyni.
– No to do roboty – mruknął Spalony. – Kostek, ty i Butla do tylnych
wioseł. Pozostali do liny. Arth, ty również.
Arthur dołączył do innych i mocno chwycił sznur, aby na chrapliwe
komendy Spalonego Słońcem wyciągać linę na pokład.
– Hej, raz! Czekać. Hej, dwa! Mocniej! Czekać. Hej, raz! Stać!
Jeszcze!
Przy ostatniej komendzie zazgrzytał o górną krawędź nadburcia
ociekający wodą kufer o długości równej wzrostowi Arthura, a wysokością
sięgający mu do pasa. Po chwili znalazł się w łodzi, a członkowie załogi
pędem rzucili się do wioseł. Spalony Słońcem wydał szeptem jeszcze kilka
rozkazów i wioślarze z niebywałą delikatnością zanurzyli pióra wioseł w
wodzie. Łódź ruszyła przed siebie, a następnie skręciła ku światłom „Mola”.
– Obyśmy tylko zdążyli w porę powrócić na okręt i umrzeć razem z
innymi – wyszeptał Rezydent przy wiośle obok Arthura. – Tak będzie lepiej.
– Dlaczego sądzisz, że zginiemy? – spytał chłopiec. – Skąd te czarne
myśli?
– Złocień nigdy nie zostawia nikogo przy życiu – wyszeptał inny
Rezydent. – Wrogów niewoli albo zabija. Tak czy inaczej, koniec z nami.
On ma dziwną moc. To Czarnoksiężnik Nicości.
– Zacznie od ciebie. Weźmie cię na męki – dodała jedna z kobiet i
uśmiechnęła się szeroko, prezentując zęby spiłowane do pieńków. –
Dotknąłeś boi. Masz Czerwoną Dłoń, dowód na to, że usiłowałeś okraść
Złocienia.
– Cisza! – polecił Spalony Słońcem. – Wiosłować w milczeniu i
nadsłuchiwać!
Arthur przyłożył dłoń do ucha i wychylił się za burtę. Słyszał jednak
tylko chrapliwe oddechy Rezydentów, cichy, regularny plusk wioseł oraz
chlupot morskiej wody.
– Czego nasłuchujemy? – zapytał po chwili.
– Wszystkiego, czego nie chcemy usłyszeć – powiedział Spalony
Słońcem i spojrzał za rufę. – Zasłoń latarnię, Yeo – dodał, nie odwracając
głowy.
– Jest zasłonięta – odparł Yeo. – Wschodzi jeden z księżyców.
Złocień będzie nas widział jak na dłoni, nawet z odległości wielu
kilometrów.
– Zatem nie ma powodu, byśmy siedzieli cicho – mruknął Spalony.
Arthur spojrzał we wskazanym przez mata kierunku. W rzeczy samej,
zza horyzontu wyłaniał się wąski, niebieskawy sierp księżyca. Sprawiał
wrażenie, że wisi na niebie raczej w odległości kilkudziesięciu niż kilkuset
tysięcy kilometrów. Lśnił jednak jasnym blaskiem.
Niebieski księżyc wschodził szybko, ale niezbyt płynnie, zupełnie
jakby uruchamiał go mechanizm zegarowy, który należałoby naoliwić. W
jego blasku Arthur wyraźnie widział kołyszącego się nieopodal „Mola”.
Daleko na horyzoncie ujrzał jednak coś jeszcze. Nieznany obiekt lśnił w
blasku księżyca jak odbijająca światło soczewka lunety. Cienka smuga
niewątpliwie była masztem.
Spalony Słońcem również go dostrzegł.
– Wiosłować, psy! – ryknął młodszy mat. – Wiosłować, jeśli chcecie
przeżyć, żałosne istoty!
Rozdział 5
Ich przybycie na pokład „Mola” przypominało raczej paniczną
ucieczkę niż uporządkowane zaokrętowanie. Rezydenci porzucili łódź i
wszyscy jednocześnie zaczęli się wspinać po drabince oraz siatce przy
burcie okrętu. W rezultacie zawiśli przy pomalowanym na żółto kadłubie
„Mola”, wznosząc tak deprymujące okrzyki, jak: „Złocień!”, „Dreszcz!”, a
nawet „Jesteśmy zgubieni!”.
Spalony Słońcem z trudem ściągnął kilku Rezydentów z powrotem i
kazał im wydobyć ze skrzyni linę. Nawet on jednak nie potrafił skłonić
załogi do podniesienia szalupy. Gdy łódź zaczęła odpływać, sam także
skoczył na burtę okrętu, po drodze pomagając Arthurowi przytrzymać się
sieci.
– Nie straciłem dotąd ani jednego skarbu i pasażera – burknął. – Nie
jest to zasługą morskiego szlamu, z którym przyszło mi żeglować. Panie
Zgodniak! Panie Zgodniak! Szalupa dryfuje! Zgodniak to starszy mat –
wyjaśnił Arthurowi, gdy wdrapywali się po burcie. – Życzliwy, ale kurzy
móżdżek. Jak większość tej gromady, był tu, kiedy „Mól” pełnił funkcję
biura rachunkowego. Zgodniak to kierownik biura. Można by pomyśleć, że
po kilku tysiącach lat na morzu czegoś się nauczył... No, ale przeczę sam
sobie. W górę!
Popchnął Arthura, który przetoczył się przez reling i upadł na pokład,
nie zdążywszy odpowiednio ułożyć chorej nogi. Zanim się pozbierał,
Spalony Słońcem chwycił go pod łokcie i szarpnął do góry, jednocześnie
krzycząc:
– Ichabod! Ichabod! Zabierz naszego pasażera do kapitana! I przynieś
mu koc!
Rezydent bez jednego tatuażu na skórze, elegancko ubrany w
niebieską kamizelkę i niemal białą koszulę, wystąpił przed gromadę
spanikowanych marynarzy i lekko skłonił się Arthurowi. Był szczuplejszy
od większości Rezydentów i poruszał się z niebywałą gracją, zupełnie jakby
odtwarzał z pamięci kroki jakiegoś tajemnego tańca.
– Proszę tędy. – Wykonał zwrot w tył, co przypominało piruet,
bardziej pasujący do teatralnej sceny niż do rozchwianego pokładu statku.
Arthur posłusznie ruszył za Rezydentem, który najwyraźniej miał na
imię Ichabod. Za plecami usłyszał wrzaski Spalonego Słońcem.
– Wachta lewej burty na, reje! Gotować się do stawiania żagli!
Sterburta do dział i na stanowiska abordażowe!
– Strasznie hałaśliwi ci żeglarze – zauważył Ichabod. – Uwaga na
głowę.
Rezydent pochylił się, przechodząc przez niewielkie drzwi. Chociaż
Arthur był znacznie niższy, również musiał pochylić głowę. Znaleźli się w
krótkim, ciemnym i wąskim korytarzu o bardzo niskim suficie.
– Nie jesteś żeglarzem? – zdziwił się chłopiec.
– Jestem kapitańskim stewardem – oświadczył Ichabod uroczyście. –
Na lądzie pełniłem funkcję dżentelmena dżentelmena.
– Jaką funkcję?
– Niekiedy kogoś takiego nazywają pokojowcem – wyjaśnił Ichabod i
otworzył drzwi na drugim końcu korytarza, w odległości zaledwie kilku
metrów od wejścia. Rezydent przekroczył próg, Arthur podążył tuż za nim.
Chłopiec nie spodziewał się, że ujrzy takie pomieszczenie. Miało
rozmiary zdecydowanie zbyt duże, aby mogło się znajdować na pokładzie
statku: była to przestronna sala o wybielonych ścianach, długa na prawie
trzydzieści metrów, szeroka na dwadzieścia. Ozdobny, gipsowy sufit
znajdował się na wysokości około siedmiu metrów, a pod sklepieniem, na
samym jego środku, wisiał pięćdziesięcioświecowy żyrandol z rżniętego
kryształu.
W centrum pokoju stało mahoniowe biurko z gazową lampą o
zielonym kloszu. Wzdłuż jednej ściany ustawiono długi rząd gablot
wystawienniczych o szklanych wiekach; każdą z nich oświetlała oddzielna,
łagodnie posykująca latarenka gazowa. W kącie po drugiej stronie sali
umieszczono wielkie łoże, z zasłonami i skrzynią na pościel u stóp. Obok
znajdował się parawan, pomalowany w motywy marynistyczne, a pod ścianą
stała duża dębowa szafa z lustrzanymi drzwiami.
W pomieszczeniu panowała całkowita cisza i nie odczuwało się
kołysania. Hałas czyniony przez załogę i morze zupełnie zanikł, gdy tylko za
Arthurem zamknęły się drzwi. Chłopak odniósł wrażenie, że fale nagle się
uspokoiły.
– Jak to...
Ichabod znał treść pytania Arthura, zanim ten zdążył je zadać.
– To jeden z pierwotnych pokoi. Gdy nadszedł Potop i musieliśmy
przerobić biuro rachunkowe na statek, ten pokój odmówił poddania się
modyfikacjom i dostosowania do pożyteczniejszych celów. A mogliśmy
urządzić tu pokład bojowy. Ostatecznie doktor Scamandros połączył salę z
korytarzem rufowym, ale w gruncie rzeczy nie znajduje się ona na
pokładzie.
– Zatem gdzie?
– Nie mamy całkowitej pewności. Zapewne nie tam, gdzie przedtem,
gdyż miejsce po starym biurze rachunkowym nadal pozostaje pod wodą.
Kapitan jest zdania, że ten pokój budowano pod nadzorem Architektki,
dzięki czemu zachował cząstkę jej cnót. Jest położony na terytorium Domu,
to pewne, a nie w Królestwach.
– Nie obawiasz się, że może zostać odcięty od okrętu? – spytał
Arthur, gdy podeszli do łoża. Zasłony były zaciągnięte, lecz usłyszał za nimi
chrapanie. Nic okropnego, czego nie dałoby się wytrzymać, lecz raczej
sporadyczne pochrapywanie i posapywanie.
– Ani trochę – wyznał Ichabod. – Statek nadal jest przede wszystkim
biurem rachunkowym, choć dawno temu przerobionym i odmienionym. Ta
sala należy do biura rachunkowego, zatem zawsze pozostanie w taki czy
inny sposób z nim połączona. Jeśli korytarz łącznikowy się zerwie,
samorzutnie powstanie inne przejście.
– Może przez szafę – zasugerował Arthur.
Ichabod popatrzył na niego surowo i ściągnął brwi tak mocno, że
niemal zetknęły się nad jego nosem.
– Śmiem wątpić, młody śmiertelniku. W szafie przechowuję odzież
kapitana. To nie jakaś tam ukryta ścieżka.
– Wybacz – przeprosił Arthur. – Tak tylko...
Zawiesił głos, widząc, że brwi Ichaboda nie powróciły na swoje
miejsce, a twarz nie przybrała bardziej przyjacielskiego wyrazu. Przez kilka
sekund trwało lodowate milczenie, a potem Rezydent poruszył nosem, jakby
coś go zaswędziało, i pochylił się nad skrzynią z pościelą.
– Oto koc – oznajmił i wręczył go Arthurowi. – Proponuję, byś się
opatulił. Może przestaniesz dygotać. Chyba że trzęsiesz się tylko na pokaz.
– Och, dzięki – ucieszył się Arthur. Nawet nie zdawał sobie sprawy,
że drży. Dopiero kiedy Ichabod zwrócił mu uwagę, uświadomił sobie, jak
bardzo zmarzł. Po rękach i nogach przebiegały mu dreszcze. Ciężki koc był
jak najbardziej na miejscu. – Zimno mi. Mogłem się nawet przeziębić.
– Poważnie? – Ichabod nagle się zainteresował. – Muszę powiadomić
o tym doktora Scamandrosa. Najpierw jednak powinienem obudzić kapitana.
– Już się obudziłem – rozległ się cichy i spokojny głos za zasłoną. –
Mamy gościa, jak widzę. Jeszcze jakieś nowiny, Ichabod?
– Pan Spalony Słońcem wyraził opinię, że ściga nas ten okropny pirat
Złocień, w związku z kradzieżą jednej z jego skrzyń ze skarbami.
– Ach – westchnął głos. – Czy pan Spalony Słońcem robi... hm... te
sztuczki z żaglami i tak dalej? Abyśmy mogli... że tak powiem... uciec?
– Tak jest, panie kapitanie – potwierdził Ichabod. – Czy mogę
przedstawić potencjalnego pasażera, którego pan Spalony Słońcem przyjął
na pokład z boi Złocienia? To chłopiec, i chyba trafnie zakładam, że
śmiertelnik z krwi i kości. Nie jest jednym z dzieci Szczurołapa.
– To prawda – potwierdził Arthur.
– Zacznijmy od początku, Ichabod – zabrzmiała odpowiedź. – Drugiej
jakości buty, trzeciej jakości palto i moja, hm, szabla. Taka jak trzeba, z
ostrą klingą.
– Z ostrą klingą? Czy to roztropne, panie kapitanie?
– Tak, tak. Jeśli, hm, Złocień nas dopadnie... Młody śmiertelniku, jak
ci na imię?
– Mam na imię... Uwa...! – wykrzyknął Arthur i urwał w pół słowa,
gdy Ichabod wmaszerował prosto w lustrzane drzwi szafy. Rezydent nie
zderzył się jednak ze szkłem. Po prostu przez nie przeszedł, niczym pływak
nurkujący w basenie z nieruchomą wodą. Po zetknięciu się z jego ciałem
srebrzyste szkło pokryły zmarszczki drobnych fal.
– Uwa? – zapytał kapitan.
– Przepraszam, zdekoncentrowałem się – powiedział Arthur. – Mam
na imię Arth.
– Uwa brzmi lepiej niż Arth – westchnął kapitan. – Szkoda. Imiona i
nazwiska bywają prawdziwym utrapieniem. Weźmy moje, dla przykładu.
Kotapoducha. Kapitan Kotapoducha, do usług.
– Kłapoucha? – spytał Arthur, niepewny, czy dobrze usłyszał przez
zasłony wokół łóżka.
– Nie! Kota-poducha. Teraz rozumiesz? Takie nazwisko ujdzie w
wypadku kierownika biura rachunkowego, ale jak tworzyć legendy o wilku
morskim zwanym Kotapoducha?
– Może warto je zmienić?
– Oficerom nie wolno – wyjaśnił kapitan przytłumionym głosem. –
Nazwisko zostało ustalone przez Architektkę i zapisane w Rejestrze
Hierarchii Ważności. Z tego względu jestem kapitanem. Najwyższym rangą
na pokładzie, numer 38598 w hierarchii ważności w Domu. Wolałbym, by
było inaczej, ale w tej kwestii nie mam wyboru. Pan Spalony Słońcem jest,
jak by to ująć, jedynym zawodowym żeglarzem na pokładzie. Buty?
– Oto one, panie kapitanie – oświadczył Ichabod i wsunął za zasłony
buty, palto i szablę. Arthur uświadomił sobie, że nie widział, by pokojowiec
wracał przez lustrzane drzwi szafy.
Z łoża dobiegło niewyraźne przekleństwo i po chwili zasłony
zafalowały. Następnie wyłoniły się spod nich buty, do połowy naciągnięte
na nogi kapitana Kotapoduchy. Ichabod pomógł dowódcy wepchnąć je jak
należy, a wówczas Kotapoducha wyśliznął się z łoża, wyprostował i
pokłonił Arthurowi.
Był wysoki, lecz nie aż tak jak Pierwsza Dama czy Poniedziałkowy
Południk. Ponadto nie wydawał się specjalnie przystojny, choć jednocześnie
trudno byłoby nazwać go brzydkim. Nie ozdobił ciała tatuażami, a
przynajmniej nie w widocznych miejscach. Prezentował się bardzo
przeciętnie i zwyczajnie, twarz miał bez wyrazu, na głowie nosił krótką białą
perukę upiętą w coś w rodzaju końskiego ogona, przewiązanego niebieską
wstążką. Jego niebieskie palto było wyraźnie wypłowiałe i tylko na lewym
ramieniu widniał złoty epolet.
– Dobrze, młody człowieku – wymamrotał Kotapoducha,
bezskutecznie usiłując zapiąć pas. Po chwili dał za wygraną i zaczekał, aż
Ichabod mu pomoże. – Chcesz być pasażerem na pokładzie okrętu, który
wkrótce pójdzie na dno, a cała jego załoga trafi, że tak powiem, pod szablę
albo w niewolę pirata Złocienia?
– Nie – zaprzeczył chłopiec. – To znaczy: chcę być pasażerem, lecz
przecież uda nam się chyba umknąć? Widziałem tamten piracki okręt, ale
znajdował się szmat drogi stąd. Mamy ogromną przewagę.
– Pościg nigdy nie trwa krótko – wymamrotał Kotapoducha. – Ale w
końcu pewnie nas dopadną. Chyba powinniśmy iść i, dajmy na to, rzucić
okiem. Pan Spalony Słońcem może wpaść na... Jak mu tam... pomysł. Albo
doktor Scamandros. I to w chwili, gdy chciałem obejrzeć nowe eksponaty do
mojej kolekcji. Podejrzewam, że wkrótce będzie to kolekcja Złocienia, a on
jej nie doceni.
Arthur właśnie nabierał w płuca powietrza, by spytać o kapitańskie
zbiory – z rozanielonego spojrzenia dowódcy wywnioskował, że są ukryte w
gablotach przy ścianie – lecz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Ichabod
nadepnął mu na stopę i wymownie zakaszlał.
– Co znowu? – spytał Kotapoducha, zerkając na pokojowca.
– Kapitan jest potrzebny na pokładzie! – oznajmił Ichabod głośnym,
stanowczym tonem.
– Tak! Tak! – potwierdził Kotapoducha. – Sprawdźmy, dokąd dotarł
ten niegodziwy, no, ten niegodziwy... okręt Złocienia. O twojej opłacie za
przejazd, Arth, porozmawiamy później. Za mną!
Ruszył ku drzwiom, a gdy tylko je otworzył, Arthur usłyszał pomruk
morza, trzeszczenie drewnianych elementów statku i bezustanne krzyki
Spalonego Słońcem i reszty załogi.
Musiał zacisnąć powieki, opuszczając salę i wychodząc na korytarz,
bo choć podłoga się kołysała, posadzka w pokoju pozostała nieruchoma. W
efekcie poczuł w głębi gałek ocznych nieprzyjemny ucisk, od którego dostał
mdłości. Wrażenie szybko ustąpiło, gdy tylko ponownie znalazł się na
właściwym pokładzie, choć statek wznosił się i opadał tak gwałtownie, że
chłopiec co kilka kroków musiał chwytać się czegoś, aby nie upaść.
Na głównym pokładzie było jasno. Księżyc wisiał wysoko nad
żaglowcem, jego blask był chłodny i mocny. Arthurowi przyszło do głowy,
że przy takim świetle mógłby nawet czytać. Dostrzegł też, że lśnienie
księżyca jest dostatecznie silne, aby wszystkie elementy osprzętu rzucały
cień.
Czując zimny wiatr, chłopiec staranniej otulił ramiona kocem.
Podmuchy coraz chłodniejszego powietrza przybierały na sile. Arthur
popatrzył na reje – wszystkie żagle były wydęte. „Mól” pozostawał w
znacznym przechyle na sterburtę i gnał naprzód z dużą prędkością.
Arthur obejrzał się przez ramię. Niestety, okręt piracki mknął jeszcze
chyżej. Wroga jednostka była znacznie mniejsza od „Mola”, a do tego
węższa, z dwoma masztami i trójkątnymi żaglami, a nie prostokątnymi jak
na kupieckim statku.
– W blasku księżyca tamten okręt wydaje się biały – zauważył Arthur.
– Żagle są brązowe?
– To kolor zaschniętej krwi – wyjaśnił Ichabod. – Krawcy zwą taką
barwę „starą sangwiną”. Pokład podobno wykonano z kości legendarnego
potwora z Poślednich Królestw. Powiada się, że Złocień to pirat z Królestw.
Niegdyś był śmiertelnikiem, ale posiadł mroczne sekrety Domowej Magii, i
teraz jest na wpół Niconiem, na wpół...
– To by... by było na tyle, Ichabod, wystarczy, dziękuję – przerwał mu
Kotapoducha nerwowo. – Za mną.
Ruszył na pokład rufowy. Dwóch Rezydentów mocowało się z kołem
sterowym, a Spalony Słońcem wykrzykiwał rozkazy Rezydentom na rejach i
na pokładzie, gdzie trymowali żagle i liny. Znajdowało się tam jeszcze
dwóch innych Rezydentów. Jeden stał w milczeniu obok Spalonego
Słońcem i z powagą kiwał głową przy każdym rozkazie. Przypominał nieco
kapitana Kotapoduchę – miał twarz bez wyrazu, był podobnie ubrany,
musiał zatem pełnić funkcję oficera. Arthur pomyślał, że pewnie jest to
starszy mat, ten sam, który w biurze rachunkowym zajmował stanowisko
kierownika biura.
Drugi Rezydent nie mógłby się bardziej różnić od pierwszego. Ta
osobliwa, drobna postać przykucnęła obok steru. Ledwie wystawała z
obszernego żółtego szynela o podwiniętych rękawach. Osobnik był łysy, a
jego twarz i czaszkę pokrywały drobne, liczne, wielobarwne tatuaże.
Dopiero po chwili Arthur zorientował się, że rysunki na skórze są
animowane – każdy z nich poruszał się i przesuwał po głowie nieznajomego.
Chłopiec dostrzegł ożywione podobizny okrętów, morskich stworów,
ptaków i chmur, a także map, księżyców, gwiazd i planet.
– Pan Zgodniak, starszy mat – wyszeptał Ichabod i wskazał dłonią
Rezydenta stojącego obok Spalonego Słońcem. – A także doktor
Scamandros, nasz wybitny zaklinacz i nawigator. Jako haruspik właśnie
podejmuje decyzję, dokąd możemy podążyć. Pamiętaj, nie wolno mu
przeszkadzać, kiedy wróży. Mogłyby się zdarzyć rzeczy straszliwe.
W tej samej chwili gwałtowny podmuch wiatru jeszcze bardziej
przechylił „Mola”. Gdy wszyscy na pokładzie rozpaczliwie próbowali
utrzymać równowagę, Arthur wpadł na kapitana Kotapoduchę i obaj
ześliznęli się aż do relingu.
Niewiele brakowało, a Arthur znalazłby się za burtą, w czarnym
morzu, które było już zadziwiająco blisko. Chłopiec z trudem uchronił się
przed kąpielą. W ostatnim momencie złapał koć, ale za cenę silnego
uderzenia w złamaną nogę. Przeszył go koszmarny, przenikliwy ból, który
objął cały bok i eksplodował w mózgu.
Spalony Słońcem wykrzyczał kilka rozkazów i po chwili okręt
odzyskał równowagę. Arthur spostrzegł, że niemal wszyscy marynarze
zatrzymali się na relingu sterburty, z wyjątkiem dwóch sterników, którzy
przywarli do koła, a także stojącego obok nich Spalonego Słońcem i
pozostającego nieco z boku doktora Scamandrosa. Mag nadal kucał tam
gdzie poprzednio, jakby był przyklejony do podłoża. Choć to zdawało się
niemożliwe, wszystkie przedmioty, z których korzystał, również pozostały
na swoich miejscach. Na pokładzie leżało kilka map oraz dwa pozłacane
kompasy z brązu, linijka i czaszka małego zwierzęcia, służącą za pojemnik
na kilkanaście ołówków.
Obok mapy znajdowało się mnóstwo małych, kolorowych
kartoników, pozornie chaotycznie rozrzuconych po pokładzie. Doktor
Scamandros studiował je uważnie i pogwizdywał przez zaciśnięte zęby. Po
kilku minutach zebrał karteczki i ponownie je rozrzucił. Ku zdumieniu
Arthura kartoniki połączyły się w powietrzu i wtedy chłopiec zrozumiał, że
to elementy układanki. Gdy opadły na pokład, utworzyły niemal kompletny
rysunek, w którym brakowało dwóch lub trzech elementów. Układanka była
niepełna.
Doktor Scamandros przestał pogwizdywać, a wiatr nieco osłabł, jakby
w odpowiedzi na jego zachowanie. Rezydent ponownie zebrał wszystkie
elementy i włożył je do kartonowego pudełka z rysunkiem owcy, które
wsunął za pazuchę, pod żółty szynel. Potem wstał. Niewątpliwie nadszedł
moment, w którym można już było mu przerywać, bo Kotapoducha i
Zgodniak pośpiesznie do niego podeszli.
– Co mówią znaki, doktorze? – zapytał Kotapoducha. – Czy istnieje
kurs, który powinniśmy obrać, aby się stąd wydostać?
– Nie – oświadczył Scamandros. Mówił bardzo wysokim i czystym
głosem, który dziwnie kojarzył się Arthurowi z trąbką. – Jakaś moc zakłóca
wróżenie z kozy i owcy. W takich warunkach nie ośmielę się przepowiadać
z wołu. Bez przewodnika nie określę trafnego kursu.
– Czy to Złocień? – spytał Spalony Słońcem. – Choć dzieli go od nas
taki dystans?
– Nie – zaprzeczył Scamandros i po raz pierwszy skierował spojrzenie
ciemnych oczu prosto na Arthura. – Przyczyna zakłóceń leży znacznie
bliżej. A to kto?
– Arth – odparł Spalony. – Śmiertelnik, chłopiec. Wzięliśmy go na
pokład razem ze skarbem Złocienia.
– On dzierży obiekt o wielkiej mocy – obwieścił doktor Scamandros.
W jego głosie słychać było entuzjazm. Przetrząsnął wewnętrzną stronę palta
i wyciągnął okulary w oprawce ze złotego drutu. Ich soczewki były grube,
wykonane z dymnego, kwarcowego szkła. Scamandros włożył okulary na
czoło zamiast na oczy. – Dajcie go tu.
Arthur dobrowolnie ruszył ku doktorowi i chwiejnie przeszedł po
pokładzie. Spalony Słońcem pochwycił go i przytrzymał, niezbyt mocno, tak
że nie wiadomo było, czy Rezydent pomaga chłopcu utrzymać równowagę,
czy też traktuje go jak więźnia.
– Co tam chowasz w kieszeni, chłopcze? – zainteresował się doktor
Scamandros. – Masz coś, co zakłóca moje wróżby i tym samym nawigację
okrętu.
– To... to taka książka – zająknął się Arthur. – Nie będzie pan miał z
niej pożytku.
– Sam o tym zadecyduję! – krzyknął Scamandros. Wepchnął rękę do
kieszeni Arthura, a Spalony Słońcem mocniej zacisnął dłonie na jego
ramionach. – Co my tu mamy...
Gdy dotknął okładki Atlasu, rozległ się donośny huk, jakby ktoś
wystrzelił z pistoletu. Scamandros cofnął rękę tak szybko, że Arthur nawet
tego nie dostrzegł. W następnej chwili nawigator skakał po całym pokładzie,
chowając dłoń pod pachą.
– Au! Au! Au! – skrzeczał. – Za burtę z nim!
Spalony Słońcem zawahał się, ale po chwili uwięził chłopca w
niedźwiedzim uścisku i pokuśtykał do relingu przy sterburcie, z którym
zderzył się z wielką siłą, jako że pokład był przechylony i idąc, mat nabierał
prędkości.
– Wybacz, młodzieńcze – oświadczył. Uniósł Arthura, gotów cisnąć
go w głębiny. – Doktor jest nam potrzebny.
Rozdział 6
Nie! – wrzasnął Arthur, gdy Spalony Słońcem go podnosił. – Jestem
przyjacielem Żeglarza! Kapitana Toma Shelvocke’a!
Spalony Słońcem opuścił chłopca na pokład.
– Udowodnij – zażądał ozięble. – Jeśli łżesz, wyrżnę ci w głowie
skrzela, a dopiero potem cisnę cię za burtę.
Arthur drżącą ręką sięgnął do bluzy od piżamy i wyciągnął
prowizoryczny sznurek z nitki dentystycznej. Przez jedną straszną chwilę
sądził, że zgubił medalion, lecz zaraz potem go wydobył i zawiesił na piersi,
w widocznym miejscu.
– Co się tak guzdrzesz, Spalony!? – krzyknął doktor Scamandros
gniewnie. – Do morza z nim!
Spalony Słońcem uważnie obejrzał dysk, trącił go palcem i popatrzył
na drugą stronę, po czym westchnął i puścił Arthura. W tym samym
momencie okręt przechylił się mocno na bakburtę i ponownie wyprostował.
Niewiele brakowało, a chłopiec i tak wypadłby za reling.
– Panie Spalony Słońcem, proszę natychmiast wykonać polecenie
doktora! – rozkazał Kotapoducha stanowczo. – Musimy znać drogę
ucieczki!
– Nie da rady, kapitanie! – krzyknął Spalony Słońcem. – Chłopak nosi
znak Żeglarza. Jeśli prosi o pomoc, wszyscy ludzie morza muszą mu jej
udzielić.
– Proszę o pomoc! – potwierdził Arthur pośpiesznie. – Nie chcę trafić
za burtę. Muszę tylko przesłać wiadomość do Niższego Domu albo do
Odległych Rubieży.
– On ma co? Od kogo? – spytał Kotapoducha.
Spalony ponownie westchnął i pomógł Arthurowi przejść po
pochyłym pokładzie do zgromadzonej przy kole sterowym grupy. Doktor
Scamandros nadal trzymał dłoń pod pachą. Na widok chłopca skrzywił się
groźnie.
– Żaden marynarz nie przeciwstawi się Żeglarzowi – oświadczył
Spalony Słońcem. – Chłopak ma medalion od niego, więc musisz wymyślić
coś innego, doktorze. Mały nie trafi za burtę.
– Żeglarz. – Scamandros zamyślił się głęboko. – Postać wielbiona
przez ludzi morza. Jeden z synów Starucha, jak mniemam?
– Zgadza się – potwierdził Arthur, chociaż pytanie nie było
skierowane do niego. – Oraz Architektki.
– Może działałem nieco pochopnie – ciągnął Scamandros. – Przyszło
mi teraz do głowy, że masz w kieszeni coś, czego nie chcielibyśmy
wyrzucać do morza. Tak czy owak, każdy przyjaciel Żeglarza... Proszę,
przyjmij moje przeprosiny.
– Nie ma sprawy – odparł chłopiec. – Tak bywa.
– Cóż, hm, witamy na pokładzie – odezwał się kapitan. – Nie
posiadamy się z radości, mogąc cię gościć. Obawiam się jednak, że nasza
podróż zostanie, jak by to ująć, skrócona.
Wszyscy skierowali wzrok za rufę. „Dreszcz” zbliżył się wyraźnie,
był teraz oddalony o około półtora kilometra.
– Wkrótce wypalą z dział dziobowych – mruknął Spalony Słońcem. –
Jeśli mają proch. Dysponują też modyfikatorem pogody. Będziemy musieli
walczyć.
– Hm. – Zgodniak przełknął ślinę i jednocześnie zmarszczył czoło. –
To nie brzmi obiecująco.
– Doktorze, możesz zapewnić nam lepszy wiatr? – spytał Spalony
Słońcem. – Dasz radę rozwiązać jeden ze swoich węzłów?
– Nie – oświadczył Scamandros. – Złocień już panuje nad wiatrem i
ma większą moc niż ja. Na Morzu Granicznym nie ma dla nas drogi
ucieczki.
– A czy istnieje godny uwagi kurs na Poślednie Królestwa? –
Kotapoducha częściowo wysunął szablę z pochwy i niemal pokaleczył palce
na obnażonym ostrzu.
– Istnieje możliwość, którą mogłem przeoczyć z powodu nieznośnego
bólu dłoni – wyjaśnił Scamandros. – Nie mogę odprawiać haruspickich
wróżb z powodu magicznej interferencji. Młodzież czasem dysponuje
jednak przyrodzonymi zdolnościami, więc ten chłopiec ma szansę nam
pomóc. Młodzieńcze, czy potrafisz odczytywać przyszłość ze zwierzęcych
trzewi?
– Nie. – Arthur skrzywił się z obrzydzeniem. – To odrażające!
– Nikt już nie korzysta z prawdziwych wnętrzności – szepnął Ichabod.
– Wystarczają magiczne układanki z ich rysunkami.
– W rzeczy samej, ta sztuka stała się bardziej uporządkowana i mniej
kłopotliwa w użyciu – podkreślił Scamandros, najwyraźniej obdarzony
wyśmienitym słuchem. – Osobiście uważam jednak, że najlepiej jest
przechodzić szkolenie według dawnej mody, a dopiero potem zabierać się
do układanek. Zatem nie jesteś haruspikiem ani jasnowidzem?
– Nie...
– Wobec tego rzucisz elementy, a ja odczytam wróżbę. – Scamandros
wyciągnął spod szynela duże pudło, większe niż to, które wcześniej
schował, i wręczył je Arthurowi. Na pudle widniał rysunek wołu, przy czym
tył zwierzęcia był zaprezentowany w przekroju, aby ukazać wnętrzności. –
A teraz szybko. Weź pudło i wysyp zawartość.
Gdy Arthur otworzył pudło, coś świsnęło nad okrętem. Dźwięk
przypominał połączenie gwizdka lokomotywy i skrzeczenia wystraszonej
papugi. Spalony Słońcem podniósł wzrok.
– Mają proch! – wymamrotał. – To strzał wstrzeliwujący.
Niezwłocznie przystąpił do wykrzykiwania nowych rozkazów
sternikowi oraz załodze. „Mól” zakołysał się i przechylił na sterburtę, gdy
sternik zakręcił kołem. Marynarze rzucili się do lin, by trymować żagle na
rejach, poziomych belkach na masztach.
Arthur ukląkł na pokładzie i wsunął dłonie do pudła. Chociaż miał
przed oczyma wyłącznie fragmenty kolorowych kartoników, wzdrygnął się,
gdy ich dotknął.
– Fuj! – wykrzyknął. – Przypominają surową mielonkę albo... albo
coś jeszcze gorszego!
– Nie zwracaj na to uwagi – polecił mu Scamandros. – Wyjmij
elementy i rzuć je na pokład. Nie mamy chwili do stracenia!
Arthur otrząsnął się i zawahał. Potem ponownie usłyszał świst i
wielka fontanna wody wytrysnęła tuż za „Molem”, ochlapując wszystkich
lodowatą wodą.
– Wstrzelili się – obwieścił Spalony Słońcem ponuro. – Następny
strzał będzie celny.
Arthur odetchnął głęboko i zanurzył dłonie w pudle. Wydobywanie
elementów przypominało wyciąganie martwych robaków. Mimo to chłopiec
wybrał całą zawartość pudła i rzucił kartoniki Scamandrosowi pod nogi.
Podobnie jak wcześniej, elementy połączyły się podczas upadku. Tym
razem jednak ani jeden nie pozostał luzem, wszystkie stworzyły idealny
prostokąt. Kolory mieszały się i lśniły, jak w rozlanej farbie, a następnie
utworzyły linie i wzory. Po kilku sekundach pojawił się rysunek
przedstawiający skalistą wyspę, a właściwie stertę żółtych kamieni otoczoną
morzem o zaskakującej barwie, raczej fiołkowej niż niebieskiej.
Scamandros popatrzył na rysunek, wymamrotał coś pod nosem,
zwinął mapę leżącą na pokładzie i natychmiast rozpostarł ją ponownie.
Oczom zebranych ukazało się najzupełniej odmienne odwzorowanie.
– Wyspa Utraconej Nadziei, Morze Jazerskie na planecie zwanej
przez nas Gerain – oświadczył Scamandros. – To załatwia sprawę!
– Hm, panie Zgodniak... – powiedział Kotapoducha.
– Eee, panie Spalony Słońcem... – powiedział Zgodniak.
– Przygotować się do Przekroczenia Pasa! – ryknął Spalony Słońcem.
– Kto nie ma zajęcia, niech się mocno trzyma!
Kotapoducha i Zgodniak pognali do relingu i chwycili go oburącz.
Spalony Słońcem dołączył do dwóch Rezydentów przy kole sterowym.
Scamandros podniósł układankę, która się nie rozpadła, i także stanął obok.
– Łap linę albo reling – polecił Ichabod Arthurowi. – Kiedy doktor
krzyknie, pochyl się i zamknij oczy. Cokolwiek zrobisz, nie zwalniaj
uścisku!
Arthur posłusznie wykonał polecenie. Mocno chwycił reling przy
bakburcie i popatrzył na doktora Scamandrosa, który trzymał układankę i
mamrotał coś do siebie, od czasu do czasu wydając polecenia Spalonemu
Słońcem.
– Bakburta pięć, bez zmian – oznajmił. – Sterburta dziesięć i z
powrotem śródokręcie, przytrzymać, bakburta pięć, bakburta pięć, sterburta
dziesięć...
„Mól" pochylał się raz na jedną, raz na drugą stronę, lecz wydawało
się, że tylko nieznacznie zmienia kurs, choć sternik bezustannie kręcił kołem
w lewo i w prawo. Doktor Scamandros przez cały czas wydawał polecenia, a
okręt posłusznie manewrował.
Arthur usłyszał za plecami coś jakby grzmot i popatrzył w kierunku
rufy. Ujrzał błysk dział dziobowych „Dreszcza”, a zaraz potem rozległ się
złowróżbny świst. Tym razem jednak pocisk nie wpadł do morza ani nie
przeleciał nad okrętem. Gdy doktor Scamandros krzyknął coś
niezrozumiałego i wyrzucił układankę w powietrze, Arthur usłyszał
potworny trzask i łoskot, który momentalnie wytłumił wszelkie inne
dźwięki.
Chłopak zamknął oczy i pochylił się tak, jak mu nakazano. Miał tylko
nadzieję, że zniszczona przez kulę armatnią część okrętu nie spadnie mu na
głowę.
Po upiornym trzasku, towarzyszącym pękaniu jakiegoś istotnego
elementu na pokładzie, zapadła chwilowa cisza, a potem rozbłysło światło
tak ostre, że Arthurowi pojaśniało przed oczyma, choć ani na moment nie
rozwarł powiek. Po błysku coś huknęło, cały okręt się zatrząsł. Wibracje
były tak silne, że Arthura rozbolały kończyny i brzuch.
Z miejsca zrozumiał, co się dzieje. Machinalnie wsunął dłoń do
kieszeni, w której spoczywało zaproszenie, i skulił się, nie wyciągając ręki z
kieszeni.
Lada moment mieli ponownie przekroczyć Pas Burz!
Grzmot okazał się tak ogłuszający, że jego echo jeszcze przez pewien
czas pobrzmiewało w uszach i głowie Arthura. Nawet kiedy wszystko
ucichło, musiał przez chwilę dochodzić do siebie, bo drżał i nic nie słyszał.
Lśnienie błyskawicy pozostało mu przed oczyma w postaci plam, a także
czarnych punktów, których taniec utrudniał mu widzenie.
Gdy rozwarł powieki, ujrzał obraz zniszczenia, a zaraz potem
niezwykłe zjawisko, jedna z ogromnych, poziomych belek na głównym
maszcie „Mola” runęła po eksplozji armatniej kuli. Połowa rei spoczywała
na pokładzie, druga trafiła do morza. Okręt był pokryty bezładną plątaniną
drewna, lin i płótna.
Arthur ledwie rzucił okiem na rumowisko. Skupił uwagę na widoku
przed okrętem, gdzie z wody sterczała pionowo gigantyczna pozłacana rama
o szerokości około stu pięćdziesięciu metrów i wysokości stu metrów.
Wewnątrz obiektu znajdowała się wielka, świecąca jaskrawym światłem
wersja układanki Arthura, z żółtą kamienną wysepką oraz fiołkowym
morzem. Obraz w ramie nie wyglądał jednak jak rysunek. Morze kołysało
się, fioletowawe chmury sunęły nad lądem, dookoła fruwały ptaki oraz
istoty do nich podobne. Chłopiec dostrzegł zarysy elementów znacznie
węższych i bardziej falistych niż w zwykłej układance, których kontury były
wyjątkowo cienkie i ledwie widoczne.
– Wachta sterburty! Odciąć linę! Ale już!...
Spalony Słońcem nie zdążył dokończyć, gdy „Mól” się zakołysał, a
żagle załopotały. Ich szum przypominał szydercze oklaski.
– Ster! Trzymaj kurs! – krzyknął Spalony Słońcem.
„Mól” usiłował żeglować prosto ku obrazowi w ramie. Arthur widział
to wyraźnie. Zrozumiał, że nie mają przed sobą malowidła, lecz wrota do
innego świata, gdzieś w Poślednich Królestwach.
– Zgubiliśmy ich? – spytał doktora Spalony Słońcem.
Scamandros spojrzał za rufę i opuścił dymne okulary na oczy, aby
lepiej się przyjrzeć zaskakująco odległemu Pasowi Burz.
– Nie jestem... Nie.
Arthur obejrzał się i zamrugał, oślepiony jaskrawymi błyskami
światła, które teraz pojawiały się w odległości kilku mil od okrętu. Z
początku nic nie dostrzegał, lecz po chwili ujrzał zarys ciemnych żagli
„Dreszcza”. Jednostka pozostała w tyle, lecz szybko nadrabiała stracony
dystans, i zanosiło się na to, że w niedługim czasie dogoni „Mola”. Ten zaś
płynął wolniej niż w zwykłych okolicznościach, z powodu pękniętej rei – jej
zanurzona za burtą część pełniła funkcję wielkiej i niezgrabnej kotwicy.
– Będą próbowali przeniknąć przez portal naszym śladem –
zaniepokoił się Spalony Słońcem.
– Czy jest jakiś... manewr, który moglibyśmy wykonać? – zapytał
Kotapoducha niepewnie.
– Odrąbać tę reję! – ryknął Spalony Słońcem. Arthur wzdrygnął się.
Młodszy mat najwyraźniej był tym bardziej hałaśliwy, im większy ogarniał
go lęk.
Doktor Scamandros skierował wzrok na otoczone złoconą ramą
przejście do krainy fiołkowego morza. „Molowi” nadal pozostawało do
pokonania kilkaset metrów. Scamandros odwrócił się ku pościgowi,
wyciągnął ołówek i dokonał kilku obliczeń na wielkim mankiecie żółtego
szynela.
– Jeśli utrzymamy dotychczasową prędkość, Złocień dopadnie nas tuż
przy portalu – oświadczył. – Nawet jeśli nie zmiecie nam masztu ani nie
przedziurawi nam kadłuba pod powierzchnią wody.
– Zaprzestanie ostrzału – powiedział Spalony Słońcem. – Przecież nie
musi strzelać, prawda? I tak płyniemy powoli. Dodatkowe kule mogą
uszkodzić łup.
Wiarygodność tego przypuszczenia została natychmiast podważona.
Za rufą rozległ się huk wystrzału i po chwili obok „Mola” wyrósł pióropusz
wody, tym razem niebezpiecznie blisko kadłuba.
– Jak się nad tym zastanowić, może nas posłać na dno choćby dla
kaprysu – dodał Spalony Słońcem i popatrzył na główny pokład, gdzie
Rezydenci bezskutecznie rąbali siekierami zwaloną reję. – Ciąć! Nie
wałkonić się! Ciąć! Doktorze, zrób coś, jeśli da się jeszcze coś uczynić.
Umiejętności żeglarskie już nam nie pomogą. Biegnę po siekierę!
– Nie dawaj za wygraną! – zawołał Kotapoducha, gdy Spalony
Słońcem zeskoczył przez kapę na śródokręcie.
Arthur spojrzał na błyskawicznie zbliżającą się piracką jednostkę, a
potem na żywy obraz w ogromnej pozłacanej ramie. Nawet bez
skomplikowanych kalkulacji rzucało się w oczy, że „Dreszcz” dogoni
„Mola” przed transferowym portalem. Pozostał jeszcze tak długi dystans do
pokonania...
Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl.
– Nie znam się na czarach ani na niczym podobnym – odezwał się. –
Ale ten wielki obraz działa jak podróżny talerz, na którym się staje, żeby
dokądś dotrzeć, prawda?
Scamandros z roztargnieniem skinął głową.
– Skoro więc nie możemy dotrzeć do niego na czas, czy istnieje
sposób, aby go do nas przybliżyć?
Scamandros zmarszczył czoło i przechylił głowę, jakby olśniony
pomysłem Arthura. Chłopiec zauważył, że drobne tatuaże na twarzy doktora
przedstawiają katastroficzne sceny: sztormy na morzu, tonące statki,
eksplodujące słońca, implodujące planety.
Gdy doktor otworzył usta, aby coś powiedzieć, „Dreszcz” wypalił
ponownie.
– Ciekawe. Tak, teoretycznie możliwe jest...
Słowa Scamandrosa zagłuszył huk, kiedy kula armatnia trafiła „Mola”
w burtę, nieco z tyłu i poniżej koła sterowego. Ciężkie drewno rozpadło się
na tysiące śmiertelnie niebezpiecznych odprysków, długości nawet
trzydziestu centymetrów. Ogromne drzazgi zaświstały nad pokładem
rufówki.
Rozdział 7
Arthur dopiero po chwili uświadomił sobie, że leży na pokładzie, tuż
przy relingu, a jego zdrowa noga zwisa za burtą. Wszędzie dookoła słyszał
wrzaski i jęki. Przez moment sądził, że dostał nagłego ataku astmy i zemdlał
z braku tlenu. Jego oddech był jednak bez zarzutu, a przynajmniej tak się
wydawało chłopcu, nim gwałtownie odzyskał pełną świadomość. W
powietrzu fruwały wielkie drzazgi...
Podciągnął nogę, usiadł i rozejrzał się. Ledwie do niego docierało, że
złamaną kończynę przeszywa ból, zdążył już do niego przywyknąć. Na
szlafroku ujrzał plamy jaskrawoniebieskiej krwi. Poczuł ból w lewej dłoni.
Gdy ją uniósł, znowu zobaczył krew, tym razem czerwoną. Nie było jej
wiele. Skupił uwagę na środkowym palcu i wyciągnął z niego drzazgę o
kształcie igły. Jej ostrze przebiło skórę na kostce i drewno sterczało z ciała.
– Popatrz sam! Kompletnie zniszczona! – jęknął ktoś obok Arthura.
Chłopiec odwrócił się powoli. Po drugiej stronie pokładu zobaczył wielką
dziurę. Siła wybuchu porozrywała deski i rozrzuciła ich szczątki. Na
potrzaskanym drewnie, wśród drzazg i odprysków, widniały plamy błękitnej
krwi.
Ichabod wskazywał palcem kamizelkę. Z brzucha Rezydenta sterczał
ostro zakończony kawał drewna długości przedramienia Arthura. Z rany
ciekła niebieska krew i gromadziła się w kieszeni kamizelki.
– Nie boli? – zdumiał się chłopiec. Był w szoku, lecz
zdezorientowany umysł podpowiadał mu, że warto ponownie obejrzeć całe
ciało. Arthur wiedział, że dla Rezydenta nawet obcięcie głowy nie oznacza
śmierci, lecz marna to była pociecha, gdyż nim samym rządziły inne prawa.
Gdyby odniósł taką ranę jak Ichabod, z pewnością już by nie żył.
– Boli, i to jak! – Ichabod wykrzywił usta. – Ale popatrz tylko na
moją ulubioną kamizelkę!
Arthur obejrzał sobie ręce i nogi. Wydawały się w porządku.
Ostrożnie pomacał się po brzuchu i głowie. Najwyraźniej one również nie
ucierpiały. Zranił się tylko w palec.
Rezydenci przy kole sterowym nie mieli tyle szczęścia. Arthur ledwie
mógł na nich patrzeć, tak bardzo byli pokłuci ostrymi kawałkami drewna.
Chłopak cieszył się, że błękitna krew nie wygląda tak dramatycznie jak
prawdziwa, ludzka. Członkowie załogi przez cały czas narzekali na
gnębiącego ich pecha.
– Ciężko ranni do kwatery kapitańskiej! – rzucił doktor Scamandros.
Nie wyglądał na rannego, lecz z rękawa jego żółtego szynela sączył się
strumyk niebieskiego płynu. – Ty także, śmiertelniku! Mogłeś tu zginąć!
Pod pokład, natychmiast. Ichabod, zaopiekuj się naszym cennym pasażerem.
Arthur dźwignął się i z wahaniem ruszył na schodki. Ichabod szedł u
jego boku.
– Co zamierzasz uczynić, doktorze? – spytał kapitan Kotapoducha
smętnie, zapatrzony w miejsce, w którym niegdyś znajdowała się jego stopa
oraz jeden z drugiej jakości butów. – Moim zdaniem kulę armatnią
powleczono Nicością.
– Gdyby tak było, czułbyś się o wiele gorzej, kapitanie – zauważył
doktor Scamandros. – jak już nadmieniłem, istnieje teoretyczna możliwość
przyśpieszenia transferu poprzez przysunięcie portalu do podróżnego, a nie
na odwrót. Rzecz jasna, jest to zadanie niebywale trudne i niebezpieczne.
Wszyscy patrzyli na piracką jednostkę za rufą. Wrogi okręt ponownie
wypalił i niemal w tej samej chwili wielka fontanna wody wystrzeliła z
morza nieco przed dziobem, od strony bakburty „Mola”.
– Co mogłoby się zdarzyć gorszego niż wieczne zniewolenie albo
powolna śmierć w męczarniach, pod wpływem opartych na Nicości czarów
Złocienia? – westchnął Zgodniak. Z jego tonu nie wynikało, że naprawdę
pragnie się o tym przekonać.
– Jeśli nam się nie powiedzie, nie przeniesiemy się do Pośledniego
Królestwa, lecz do Otchłani Nicości, gdzie zostaniemy natychmiast
zgładzeni.
– Moja kolekcja też przepadnie? – zainteresował się kapitan
Kotapoducha.
– Zniknie okręt oraz wszystko, co się na nim znajduje i jest z nim
związane – podkreślił Scamandros. – Także twoje znaczki, kapitanie. Zatem
jakie rozkazy wydasz?
Arthur zawahał się na schodach, pragnąc usłyszeć odpowiedź
Kotapoduchy. Musiała istnieć inna droga... Może zdołałby uciec przez
Niebywałe Schody? Nie, nie w swojej obecnej kondycji. Zapewne nawet nie
miał dość mocy...
– Nie mogę dopuścić, aby moja kolekcja wpadła w ręce Złocienia –
oświadczył kapitan Kotapoducha słabym głosem. – Wszystko... albo Nicość!
Arthur ujrzał, jak Scamandros rozchyla poły żółtego szynela.
Podszewka płaszcza była obszyta dziesiątkami kieszonek i pętelek na
magiczne przybory i urządzenia. Zaklinacz wybrał dwa ostro zakończone
pręty z brązu, wyposażone w haczyki przy szpicach. Chociaż pod paltem
były miniaturowe, długie na zaledwie kilka centymetrów, to gdy je
wyciągnął, momentalnie wydłużyły się na co najmniej metr.
– Pogrzebacze – wyjaśnił Ichabod. – Od kompletu. Bardzo ładne.
Idziemy dalej!
Arthur ruszył za Ichabodem na dół, przejściem koło bakburty, gdzie
Spalony Słońcem oraz załoga kończyli pracę przy odcinaniu złamanej rei i
usuwaniu innych szczątków. Przy kapie chłopiec zatrzymał się jednak i
odwrócił ku Scamandrosowi, który właśnie wyciągał przed siebie ręce z
pogrzebaczami. Pręty z brązu bezustannie się wydłużały, aż wreszcie
przybrały postać niewyraźnych strumieni światła, sięgających do nieba i na
boki okrętu.
Zaledwie kilka sekund później przeobrażone pogrzebacze docierały
już do wielkiej pozłacanej ramy portalu prowadzącego do Pośledniego
Królestwa. Haki na końcach prętów miały teraz długość co najmniej
dziesięciu metrów. Pogrzebacze zakołysały się poza obrębem ramy, lecz
Scamandrosowi udało się je zahaczyć. Gdy słoneczny brąz zetknął się z
magiczną pozłotą, zabrzmiał przenikliwy, metaliczny zgrzyt.
Wszyscy na okręcie wbili wzrok w portal oraz dwa haki doktora.
Ichabod nie protestował i nie usiłował skłonić Arthura do zejścia pod
pokład. Podobnie jak inni, chciał zobaczyć, co się zdarzy.
Scamandros wykrzyknął jakieś słowo, które przeszyło Arthura niczym
iskra elektryczna. Chłopak wrzasnął i przycisnął dłonie do uszu. Doktor
ponownie krzyknął, Arthur zaś, nagle zupełnie wyczerpany, spadł ze
schodów, pociągając za sobą zaskoczonego Ichaboda.
Scamandros szarpnął pogrzebacze z powrotem ku sobie. Ze zgrzytem
dziesięciu tysięcy palców na przeogromnej tablicy szerokie wrota
prowadzące na Wyspę Utraconej Nadziei zadrżały i ruszyły ku „Molowi”.
Z początku zdawało się, że wszystko przebiega zgodnie z planem.
Portal szybko przybliżał się do okrętu, który żeglował w jego kierunku.
Kiedy jednak statkowi pozostało do pokonania zaledwie kilka
metrów, portal zaczął się chwiać i trząść, a jego górna krawędź pochyliła się
niebezpiecznie. Zamiast zwykłego nieba zza ramy wyłoniła się ciemna
masa, połyskująca niczym kamień wulkaniczny.
Otchłań Nicości.
– Prędzej! – wrzasnął Scamandros ze strachem w głosie. – Niech ten
okręt płynie prędzej!
Zastygli w nabożnym lęku Rezydenci rzucili się do pracy, poganiani
niewiarygodnie donośnym wrzaskiem Spalonego Słońcem. Trymowali reje,
napinali liny, stawiali żagle tam, gdzie prawie nigdy ich nie rozwijano.
– Prędzej! – wył Scamandros. Portal walił się przed dziobem okrętu.
Zamiast ciągnąć ramę pogrzebaczami, doktor usiłował ją teraz podtrzymać.
Ciemność falowała za niebotycznym obrazem. – Musimy się przedostać,
nim portal runie!
Tymczasem rama pochylała się coraz bardziej. Bukszpryt „Mola”
przeszył lśniącą, pokawałkowaną powierzchnię wizerunku obcego świata.
Chwilę później dziób okrętu i reszta kadłuba zanurzyły się w obrazie.
Światło złagodniało, przybierając spokojniejszy, złocisty odcień. Muskająca
Arthura bryza natychmiast stała się ciepła.
Gdy stewa rufowa „Mola” minęła portal, Scamandros padł na pokład,
a jego pogrzebacze zadźwięczały na deskach. Znowu wyglądały jak zwykłe
pręty z brązu. Portal, spełniwszy zadanie, zapadł się w sobie. Ustąpiło
zagrożenie Nicością.
„Mola” czekały jednak inne kłopoty.
– Lądowanie na wodzie! Przygotować się! – ryknął Spalony Słońcem.
– Uwaga!
Arthur cofnął się instynktownie i uchwycił się drabiny przy bakburcie.
Spalony Słońcem wrzeszczał strasznie głośno, co dowodziło, że sprawa jest
poważna.
„Mól” w całości przeniknął przez portal, lecz ze względu na kąt
nachylenia obrazu okręt wpadł do innego świata z wyższego poziomu. W
momencie pokonywania wrót jednostka znajdowała się około dziesięciu
metrów nad wodą.
„Mól” z impetem spadał w morze.
Nie zdążyło przebrzmieć echo krzyku Spalonego, kiedy okręt mocno
się pochylił, dziobem do przodu. Arthur zauważył, jak Ichabod ześlizguje się
obok niego i dopiero po chwili udaje mu się złapać za kraty. Inni Rezydenci
przetaczali się po pokładzie. Niektórzy spadali lub zeskakiwali z takielunku,
ale Arthur widział, że trafiali do fiołkowego morza.
Potem okręt zderzył się z morzem. Nogi Arthura podleciały do góry,
ale udało mu się nie puścić drabiny. Zdrową nogą desperacko wierzgał na
wszystkie strony, usiłując znaleźć punkt oparcia i uniknąć zjazdu z rufy na
całkowicie zanurzony dziób. Przez upiorną sekundę wydawało mu się, że
cały okręt da nura w fiołkową toń. Jednostka zagłębiła się w niemal
dziesięciometrowej warstwie spienionej wody, lecz na szczęście wypłynęła,
gwałtownie rozkołysana. Jej ruch sprawił, że jeszcze więcej Rezydentów
wpadło do morza.
Arthur był cały mokry, lecz nie puszczał drabiny. „Mól” stopniowo
się uspokajał. Ichabod wstał, otrzepał ubranie, cmokając z irytacją, i
podszedł do Arthura. Znikło drewno, które sterczało Rezydentowi z brzucha,
jednak kamizelkę miał nadal przesiąkniętą błękitną krwią.
– Zejdź niżej – zachęcił chłopca. – Zatamowałem krwotok, ale muszę
pomóc doktorowi, jeśli ktoś naprawdę jest poważnie ranny.
– Czy w takich warunkach wstawanie jest bezpieczne? – zapytał
Arthur. Nawet nie zamierzał zgadywać, co może oznaczać określenie
„naprawdę poważnie ranny”.
Ichabod powiódł wzrokiem dookoła.
– Chcę wierzyć, że tak – potwierdził. – Przeniknęliśmy przez Portal
Transferowy. Morze w tym miejscu jest całkiem spokojne, przynajmniej
teraz.
Arthur ostrożnie wstał i skrzywił się, czując paroksyzm bólu w nodze.
Gdy nieco przestał cierpieć, rozejrzał się wokoło. Spalony Słońcem
wydawał rozkazy, lecz niezbyt głośno. Rezydenci wspinali się z powrotem
po olinowaniu na pokład, a ci, którzy nie spadli do morza, wędrowali już po
rejach, przygotowując się do zwinięcia żagli.
Sytuacja wydawała się zaskakująco sielankowa. Spokój zakłócił
dopiero jeden z Rezydentów, który wytknął głowę z przedniego luku.
– Panie Spalony Słońcem! – krzyknął. – Pękło kilkanaście
wzdłużnych pasów poszycia! Kokpit nabrał ponad metr wody!
Arthur spojrzał na Ichaboda.
– Mniemam, że to oznacza, iż toniemy – wyjaśnił Rezydent
spokojnie. – Bez wątpienia za moment usłyszymy więcej. A teraz chciałbym
oczyścić ci ubranie z drobin drewna.
Nie czekając na pozwolenie, Ichabod przystąpił do usuwania drzazg z
ramion chłopca. Arthur przypomniał sobie, jak niewiele brakowało, by
przeszyły go śmiertelnie jeszcze bardziej niebezpieczne większe.
Musiał się odsunąć, aby zrobić miejsce Spalonemu Słońcem, który
biegł z powrotem na pokład rufowy i z rozpędu wskoczył na środkowy
stopień. Przy kole sterowym zapanowało zamieszanie. Doktor Scamandros
był na wpół przytomny, lecz nadal trzymał wszystkie mapy. Szczegółowe
plany były potrzebne do tego, by jeszcze przed zatonięciem jednostki załoga
zorientowała się, co należy robić. Wszystko wskazywało na to, że przy
takim tempie nabierania wody przez pęknięty kadłub okręt pójdzie na dno w
ciągu najbliższych trzydziestu minut.
Chociaż kapitan Kotapoducha i starszy mat Zgodniak znajdowali się
na miejscu, dowodzenie przejął jak zwykle Spalony Słońcem.
– jak rozumiem, kapitanie, będziesz chciał skierować okręt prosto na
Plażę Przeciwkrabową? – spytał całkiem spokojnie. Wskazał dłonią Wyspę
Utraconej Nadziei, odległą o nieco ponad półtora kilometra. – Nieraz tam
bywałem. Piaszczyste dno jest dobre, głębokie i dość strome. Gdy
osiądziemy na mieliźnie, będziemy mogli wciągnąć okręt na plażę i
przechylić go, by naprawić uszkodzenia.
– Hm, tak, doskonale, panie Spalony Słońcem, proszę brać się do
pracy – zgodził się Kotapoducha. – Ja tylko... ehem... skontroluję sytuację
pod pokładem. Plaża Przeciwkrabowa, tak? Wybornie. Wyśmienicie. Panie
Zgodniak, jak rozumiem, możemy powierzyć statek pieczy pana Spalonego
Słońcem?
– Słucham? – spytał Zgodniak. Tył palta miał podziurawiony jak sito,
a na niektórych otworach widniały plamy jego własnej błękitnej krwi. – Tak
jest, kapitanie.
Obaj opuścili pokład rufowy i przedefilowali obok Arthura oraz
Ichaboda. Nawet nie spojrzeli na chłopca i sprawiali wrażenie, że bardzo im
śpieszno do kabiny kapitana. Kotapoducha mamrotał coś na temat
wilgotności, gumy arabskiej i ząbkowanych krawędzi.
– Fascynujące czasy – westchnął Ichabod. – Zderzenia takich zdarzeń
nam się nie zdarzają. Od ostatnich stu lat, a nawet więcej, nic podobnego
nam się nie przytrafiło. Chodźmy.
– Nie moglibyśmy zostać na pokładzie? – spytał Arthur, kiedy
odchodzili. Nadal był bardzo roztrzęsiony po wybuchu kuli armatniej, a w
dodatku, jak przewidział, po opuszczeniu Domu miał pewne trudności z
oddychaniem. Poza tym niespecjalnie pragnął ujrzeć „naprawdę poważnie
rannych” i ogromnie chciał pozostać na świeżym powietrzu. Gdyby zszedł
pod pokład, pewnie zwymiotowałby ze zdenerwowania. Potrzebował tlenu i
czegoś, na czym zdołałby skupić uwagę.
– Pewnie byśmy mogli – odparł Ichabod z wahaniem. – Kapitan i pan
Zgodniak zajmą się przeglądaniem kolekcji i tylko ona będzie ich
interesowała. Z kolei doktor Scamandros zawoła mnie, jeśli będę mu
potrzebny. Poprosimy pana Spalonego Słońcem o zgodę na dołączenie do
niego na pokładzie rufowym.
Ichabod przywołał Spalonego Słońcem, który po chwili skinął głową i
ruchem dłoni nakazał im obu wejść na górę. Dwaj dotychczasowi sternicy w
towarzystwie doktora Scamandrosa zeszli pod pokład, by opatrzyć rany. Ich
miejsce zajęło dwóch Rezydentów, którzy ściągnęli Arthura z boi.
– To dopiero było żeglowanie, a niech mnie – oświadczył Spalony
Słońcem, kiedy Arthur podszedł bliżej. Rezydent wydawał się niesłychanie
radosny. – Niewielu jest takich, co mogą powiedzieć, że wymknęli się
pościgowi „Dreszcza”.
– Przecież toniemy – zauważył Arthur.
– Nabieramy wody, to fakt – przyznał Spalony. – Ale zanim okręt
pójdzie na dno, znajdziemy się na plaży. Czeka nas co najmniej tydzień
naprawiania i remontowania.
– Tydzień! – jęknął Arthur i zakaszlał. Ze strachu nagle poczuł silny
ucisk w płucach. Tydzień spędzony w tym Poślednim Królestwie mógł
oznaczać siedem straconych dni w jego własnym świecie. Wciąż nie
rozumiał, jakie są różnice w upływie czasu w Domu i w Poślednich
Królestwach, lecz spędzanie na wyspie tylu dni wydawało się złym
pomysłem. A jeśli w rezultacie straci tydzień w domu? Jego rodzice oszaleją
z niepokoju, podobnie zresztą rodzice Liść. Na dodatek nie miał żadnych
lekarstw przeciw astmie, więc mógł nie dotrwać nawet do końca tygodnia. A
jeśli pogorszy się stan jego złamanej nogi?
– Nie mogę spędzić tygodnia na bezludnej wyspie!
– Będziesz musiał, chyba że lepszy z ciebie pływak, niżby się na
pozór zdawało – odparł Spalony Słońcem. – Na tym świecie nie ma nic a
nic. Mnóstwo wysp, trochę czegoś, co od biedy można nazwać rybami i
drobiem, i jeszcze nieco dobrego drewna. Na tym koniec. Bezpieczna
kryjówka przed piratami Złocienia i wścibskimi gryzipiórkami z Domu.
– Wścibskimi gryzipiórkami?
– Urzędnikami. Inspektorami. Kwestorami. Audytorami. Sam wiesz.
– Urzędnikami? Czemu mielibyśmy się przed nimi ukrywać? – spytał
Arthur. Rzecz jasna, on również nie chciał natknąć się na żadnego z nich.
Zbyt wielu służyło Wykonawcom, którzy byli jego wrogami.
– Przebywamy na obszarze Poślednich Królestw bez licencji –
wytłumaczył mu Ichabod. – Obowiązuje nas Pierwotne Prawo, za
pozostawanie tutaj bez zezwolenia wyznaczono surowe kary. Inna sprawa,
że kłopoty raczej nam nie grożą, odkąd umysł Pani Środy wpadł w dryf,
przez co zjadła połowę swoich urzędników i zatonęła...
– Zamilknij! – przerwał mu Spalony Słońcem. – Nadal pozostajemy
poddanymi Jaśnie Pani!
– Racja! Racja! Panie Spalony Słońcem, błagam o wybaczenie.
– Tak czy owak, mamy uzasadnione powody, aby tutaj przebywać,
więc może uznano by je za wystarczające wytłumaczenie – orzekł Spalony
po krótkim namyśle. Choć rozmawiał z Arthurem, jego spojrzenie błądziło
po masztach i żaglach, okręcie i załodze. – Gdy tylko będzie to możliwe,
wrócimy na Morze Graniczne i ponownie zajmiemy się wydobywaniem
skarbów. Teraz musimy skrócić żagle. Mamy duże zanurzenie, piasek jest
miękki, ale i tak przed nami jeszcze spory dystans do pokonania.
Spalony Słońcem nagle podniósł głos i zaczął donośnie
wywrzaskiwać niezrozumiałe polecenia, w których przewijały się określenia
typu: „gejtawy zdwojone rogów szotowych”, „gordingi” czy „likliny”.
Załoga natychmiast przystąpiła do energicznego wykonywania rozkazów.
– Teraz musimy tylko osadzić okręt na piasku jeszcze przed
podwieczorkiem – oświadczył Spalony Słońcem pogodnie, nie odrywając
wzroku od szybko przybliżającej się plaży. – Staram się ich skłonić do
rezygnacji z popołudniowej herbatki, lecz nic z tego. Kto raz był
urzędnikiem, na zawsze nim pozostanie, choćby potem latami łykał morską
sól.
Po zrefowaniu żagli okręt zwolnił i nawet Arthur widział, że kadłub
głębiej zanurzył się w morzu i wolniej reaguje na ruchy koła sterowego.
Znajdowali się jednak w odległości zaledwie kilkuset metrów od wielkiego,
migotliwego rogala plaży, niezwykle podobnej do tych, które widuje się na
Ziemi. Jedyna różnica polegała na tym, że piasek miał barwę bardzo jasnego
błękitu.
– Damy radę – oświadczył Spalony Słońcem, ale jeszcze kiedy mówił,
gdzieś głęboko pod pokładem rozległ się dzwonek. Wibrujący dźwięk
zabrzmiał kilka razy. W odpowiedzi na sygnał członkowie załogi
momentalnie puścili liny i ześliznęli się na pokład. Rezydenci, którzy
wypadli za burtę, przestali bezwolnie unosić się na wodzie i natychmiast
rzucili się sprintem ku okrętowi, osiągając niemal olimpijskie tempo, choć
bez stylu i bez cienia należnej olimpijczykom gracji. Nawet sternicy
porzucili koło i ruszyli w stronę tłumu gromadzącego się na głównym
pokładzie przy kratownicy. Dopiero Spalony Słońcem zdecydowanie ich
powstrzymał, stając im na drodze.
– O, nie, wykluczone! – krzyknął. – Ile razy mam wam powtarzać to
samo? Jeśli stoicie za sterem, nie możecie obaj iść na podwieczorek!
Musicie chodzić na zmianę.
Arthur rozejrzał się po głównym pokładzie. Rezydenci sięgali po
delikatne, porcelanowe filiżanki z herbatą, które wyłaniały się z kratownicy,
choć nie było nikogo, kto by je podawał. W powietrzu materializowały się
także ciasteczka; żeglarze ostrożnie brali je w palce i skubali. Na ten widok
Arthur uświadomił sobie, że jest niebywale głodny i spragniony, pomimo że
Spalony Słońcem uraczył go wodą, gdy płynęli łodzią. Wiedział, że nie
potrzebuje jedzenia ani picia, lecz odczuwał silne łaknienie.
– Jak... skąd się biorą te filiżanki?
– To jedna z rzeczy, które się nie zmieniły po tym, jak przerobiliśmy
biuro rachunkowe – wytłumaczył mu Ichabod. – Jakiś dział w Niższym
Domu nadal dostarcza nam popołudniową herbatkę, gdziekolwiek jesteśmy
w Domu czy w Poślednich Królestwach. Śmiem zakładać, że stosowny
rozkaz wydano dawno temu i nigdy go nie cofnięto. Naturalnie to bardzo
komfortowy przywilej, przedmiot zazdrości wielu innych okrętów.
– Cholerne przekleństwo – warknął Spalony Słońcem i przyłożył
dłonie do ust. – Wszyscy na rufę! Mocno trzymać filiżanki i spodki! –
wrzasnął.
Załoga zwlekała z wypełnieniem rozkazu, więc Spalony Słońcem
musiał ponownie go wykrzyczeć. Plaża znajdowała się w odległości
zaledwie pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów.
– Na rufie będą bezpieczniejsi – wyjaśnił Arthurowi. – Podczas
uderzenia o brzeg możemy stracić maszt, ale cokolwiek się zdarzy, drzewce
padną do przodu.
Arthur popatrzył na dwa strzeliste maszty i wiszącą na nich masę rei
oraz żagli i want. Konstrukcja musiała ważyć wiele ton, i jeśli któryś z
masztów albo oba padłyby do tyłu, wówczas wszyscy zostaliby zmiażdżeni.
– Trzymać się! – ryknął Spalony Słońcem.
Rozdział 8
Arthur prawie nie wyczuł zderzenia „Mola” z plażą. Pokład nieco
zadrżał, ale siedzącemu chłopcu nie groził upadek. Wyprostował chorą nogę
i mocno chwycił się żelaznego kółka przy relingu.
Chwilę później statkiem wstrząsnęły silniejsze drgania, gdy wbijał się
w głęboki piasek. Arthur z uwagą obserwował maszty. Choć drewniane
słupy się zatrzęsły, takielunek zagrzechotał, a kilka lin oraz bloczków spadło
na pokład, nic gorszego się nie zdarzyło.
Po pokonaniu jeszcze kilku metrów „Mól” zatrzeszczał po raz ostatni
i się zatrzymał. Przez chwilę stał wyprostowany, a potem powoli przechylił
się na bok. Znieruchomiał na dobre, gdy pokład osiągnął
dwudziestostopniowy przechył. Chłopak zaczął się obawiać, że okręt
całkiem położy się na burcie, lecz głęboki piasek wokół kadłuba był
najwyraźniej wystarczającą podporą.
Co zadziwiające, nikt z załogi nie upuścił filiżanki z herbatą. Gdy
Arthur niepewnie podpełzł nad krawędź pokładu i popatrzył na niebieski
piasek, Ichabod poszedł po herbatę dla niego.
Chłopiec z wdzięcznością przyjął napój i chętnie wypił bardzo mocny,
słodki i gęsty od mleka napar. Gdy filiżanka była już pusta, oddał ją
Ichabodowi.
– Jeszcze? – spytał Rezydent.
– Tak, poproszę.
Arthur nie krył zaskoczenia, gdy Ichabod po prostu wręczył mu
filiżankę i okazało się, że znowu jest pełna. Co dziwne, tym razem herbata
była czarna, a słodkość zawdzięczała substancji nasuwającej skojarzenia z
melasą. Chłopak i tak wysączył napój.
– Jeśli chcesz się napić, po prostu powiedz: „jeszcze" – objaśnił
Ichabod. Wręczył Arthurowi ciasteczko i dodał: – Tak samo jeśli pozostanie
ci okruszek po ciastku, po prostu powiedz: „jeszcze”, i dostaniesz następne.
Możesz jeść i pić ile dusza zapragnie, do czasu zakończenia podwieczorku,
czyli, o ile się nie mylę, przez kolejnych pięć minut.
Arthur skinął głową i skupił całą uwagę na piciu i jedzeniu. Od czasu
do czasu z pełnymi ustami mamrotał „jeszcze”.
Dokładnie pięć minut później, według wskazań chodzącego do tyłu
zegarka Arthura, filiżanka i nadgryzione ciastko znikły. Dematerializacja
jedzenia była dla Spalonego Słońcem sygnałem do wykrzyczenia serii
rozkazów, które najwyraźniej dusił w sobie przez cały podwieczorek. Arthur
zrozumiał z nich tylko tyle, że dotyczą podparcia okrętu, aby się nie
przewrócił, opuszczenia kotwic i przeniesienia na brzeg mnóstwa
rozmaitych przedmiotów.
Syty chłopak wreszcie się rozgrzał i odprężył, przekonany, że
bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło. Mimowolnie ziewnął. Jego zegarek
wskazywał dziesięć po dziesiątej, lecz Arthur wiedział, że musiał spędzić
ponad siedem godzin bezczynnie na boi, a do tego należało przecież
doliczyć pływanie na łóżku podczas sztormu.
Na wspomnienie boi chłopiec przypatrzył się dłoniom. Nadal widniał
na nich czerwony barwnik, który w dodatku nawet nie pojaśniał. Wyglądało
na to, że przeniknął pod skórę, zupełnie jakby się w nią wgryzł.
– Czerwona Dłoń – mruknął Ichabod. – Doktor Scamandros powinien
ją oczyścić. Tym kolorem Złocień oznacza wszystkie swoje kryjówki ze
skarbami. Barwnik został tak pomyślany, aby przetrwać wieczność, a
przynajmniej do czasu wytropienia złodzieja przez Złocienia, który zechce
wymierzyć przestępcy straszliwą karę. A właściwie co robiłeś na boi?
– Byłem... rozbitkiem – wykrztusił Arthur.
– Z pokładu „Łożżestalli” – wtrącił Spalony Słońcem, prześlizgując
się po pokładzie. – Tak przynajmniej powiadasz. Kapitan, pan Zgodniak
oraz ja chcielibyśmy usłyszeć opowieść Artha, Ichabodzie, zatem wstrzymaj
się z pytaniami do kolacji. Posiłek będzie podany na brzegu, więc na
początek możesz przenieść na plażę stół kapitana. Arth, ty również zejdź na
brzeg i trzymaj się na uboczu.
– Tak jest – potwierdził Ichabod bez większego entuzjazmu.
– I więcej zapału, szczurze lądowy.
Ichabod poczuł jednocześnie złość i przypływ energii, gdy usłyszał,
jakim mianem określił go przełożony. Aby utrzymać równowagę na
pochyłym pokładzie, musiał niemal zgiąć się wpół; dopiero w takiej pozycji
dogramolił się do kapy i pośpieszył na dół. Arthur został sam.
Chciał zadać Spalonemu Słońcem kilka pytań, dotyczących niemal
wszystkiego, a w szczególności okrętu o zielonych żaglach, który zabrał
Liść. Młodszy mat był jednak zbyt zajęty wykrzykiwaniem rozkazów i
kręceniem się po pokładzie rufowym.
Po kilku minutach obserwacji załogi chłopiec ruszył pod pokład i
przeszedł się między zapracowanymi Rezydentami, wśród sprzętu i ładunku,
który właśnie wiązano lub wyciągano przez włazy na śródokręciu. W końcu
znalazł drogę na dziobówkę, gdzie z obu burt zwisało kilka drabin z grubych
lin. Zaczekał, aż w kolejce schodzących na ląd Rezydentów z ładunkami
pojawi się wolne miejsce, a potem ostrożnie przeszedł na drugą stronę
relingu i ruszył na dół po drabinie.
Zadanie wcale nie było proste, ze względu na unieruchomioną w
formie nogę, lecz chłopiec dał sobie radę. Okręt utkwił w wodzie, więc
Arthur musiał zsunąć się do morza, które na szczęście okazało się bardzo
płytkie. Wyglądało na to, że błękitny piasek właściwie niczym nie różni się
od zwykłego, ziemskiego piachu. Z pewnością trudno byłoby po nim
chodzić, nawet z całkowicie sprawnymi nogami. W pewnej chwili chłopiec
zorientował się, że bezwiednie naśladuje jednego z Rezydentów, który miał
drewnianą nogę i dlatego nie tyle szedł, ile wlókł się po plaży.
Pośród wielu innych przedmiotów, Rezydenci wynieśli na piach
skrzynię z kryjówki Złocienia. Arthur do niej podszedł. Wyglądała
zwyczajnie – jak wielki, drewniany kufer z okuciami z brązu na każdym
rogu i brązowymi listwami na wieku. Chłopiec zastanawiał się, co skrywa
skrzynia. Co mogło przedstawiać dla pirata Złocienia tak wielką wartość?
Arthur usiadł i oparł się plecami o kufer. Ogarnęło go przemożne
zmęczenie, lecz nie chciał zasypiać. Musiał zadecydować, co dalej robić,
choć w gruncie rzeczy miał niewielki wybór. Czuł, że powinien w jakiś
sposób się upewnić, iż Liść jest cała i zdrowa, ale nic nie przychodziło mu
do głowy. Ponadto mógłby spróbować porozumieć się z Pierwszą Damą lub
z Suzy. Dobrze by też było, gdyby jak najszybciej postarał się wrócić do
swojego domu. Liść miała jednak rację, najpierw należało zrobić porządek z
Panią Środą. W tym celu musiał znaleźć Trzeci Fragment Woli, przejąć
Trzeci Klucz...
Arthur błądził myślami tak długo, aż przybrały one formę bezładnego
kłębowiska rozmaitych problemów i wątpliwych rozwiązań. Organizm
chłopca nie był w stanie dłużej walczyć ze zmęczeniem, i Arthur w końcu
zdał sobie z tego sprawę.
Wyczerpany osunął się na piasek, jego głowa przechyliła się na bok.
Zasnął, a Rezydenci niezmordowanie opróżniali okręt z ładunku i podpierali
go niewykorzystywanymi rejami oraz masztami.
Obudził się o zmierzchu. Z początku nie potrafił się połapać, gdzie
jest i dlaczego. Leżał na niebieskiej plaży, a na dodatek na horyzoncie
zanurzało się w morzu gigantyczne, cynobrowe słońce. Jego niespotykane
światło mieszało się z fiołkową barwą wody i błękitem piasku. Wszystko to
razem wprawiło chłopca w przykry niepokój.
Natychmiast zrozumiał, czemu się ocknął. Obok siedział doktor
Scamandros i obserwował jego nogę przez przyrząd, przypominający bardzo
krótką lunetę. Ponadto miał przy sobie mały miech ze skóry. Arthur uznał,
że tak mógłby wyglądać praprzodek współczesnej pompki do
pneumatycznych materaców.
– Co robisz? – zapytał Arthur podejrzliwie. Usiadł i zerknął na
Scamandrosa. Medyk wyglądał inaczej niż dotąd, choć chłopiec dopiero po
chwili pojął, na czym polega różnica. Znikły animowane tatuaże doktora,
który przywdział wełnianą czapkę z długim frędzlem, zwisającym mu
wzdłuż szyi.
– Niedawno złamałeś nogę – zauważył doktor Scamandros. – Trzeba
ją było nastawiać.
– Wiem – burknął Arthur. Noga ponownie go rozbolała i pomyślał, że
Scamandros ją czymś dźgał. – Dlatego umieszczono ją w formie. Która
znikła...
Rzeczywiście, superultranowoczesna forma rozpadła się niemal
całkowicie. Pozostały po niej tylko cienkie paski, spomiędzy których
prześwitywała blada, opuchnięta skóra.
– W zwykłych okolicznościach wyleczyłbym ci tę nogę – oświadczył
doktor Scamandros. – Moje badanie wykazało jednak bardzo silne i
nietypowe skażenie magiczne, które zablokuje wszelkie próby
bezpośredniego wpływania na kość. Mogę za to wyposażyć cię w lepszy
aparat i mocą słabej magii zminimalizować ból.
– Chętnie – odparł Arthur z wahaniem. – Tylko czego sobie życzysz
w rewanżu?
– Tylko twojej dobrej woli. – Scamandros zaśmiał się bez
przekonania. Następnie poklepał miech i dodał: – Jak zrozumiałem ze słów
Ichaboda, możesz być przeziębiony, prawda? Gdyby tak było, chętnie
przyjąłbym plon, złożony z wszelkiego typu kichnięć, kręcenia w nosie, a
także śluzu i flegmy.
Arthur na próbę pociągnął nosem.
– Nie, nie jestem przeziębiony. Tylko przyszło mi do głowy, że
mógłbym być.
Scamandros popatrzył przez krótką lunetę na klatkę piersiową
Arthura.
– Dostrzegam także zaburzenia w wewnętrznej strukturze twoich płuc
– zauważył. – To niebywale interesujące. Ponownie nastąpiło magiczne
skażenie wysokiego stopnia, ale sądzę, że chyba potrafiłbym osłabić ukryte
przyczyny problemu. Czy mam kontynuować?
– Hm, nie jestem pewien – zawahał się Arthur i odetchnął głęboko.
Nie potrafił całkowicie wypełnić płuc powietrzem, lecz jego kondycja nie
była najgorsza. – Chyba zaczekam. Kiedy wrócę do Domu, wszystko będzie
dobrze.
– Zatem tylko aparat – podsumował doktor Scamandros. – I
złagodzenie bólu.
Wsunął do kieszeni szynela lunetę, sięgnął za pazuchę i wydobył
płaską puszkę z naklejką, przedstawiającą jaskrawoczerwonego kraba. Do
puszki był przymocowany klucz. Scamandros go oderwał, doczepił do
specjalnej wypustki i wykorzystał do odwinięcia metalowego wieczka.
Wewnątrz znajdowało się coś, co przypominało małego kraba. Rezydent
odłamał mu nogę, położył ją na piasku i otwartą dłonią przesunął nad
puszką, która znikła.
Arthur patrzył z ciekawością i niepokojem, jak Scamandros podnosi
krabią nóżkę. W jego prawej ręce zmaterializował się gruby ołówek
techniczny, którym doktor lekko nakreślił kilka linii oraz gwiazdek na nodze
chłopca. Następnie klasnął, nie wypuszczając ołówka i krabiego odnóża.
Oba przedmioty znikły jednocześnie, a pozostałości nowoczesnej
formy Arthura zostały momentalnie zastąpione przez fragment krabiego
pancerza w postaci pstrokatego, biało-czerwonego egzoszkieletu, ze stawami
na wysokości kolana oraz kostki.
– Co do bólu... – powiedział Scamandros i nabazgrał coś na kartce
papieru piórem, napełnionym świecącym, purpurowym atramentem. –
Recepta dla ciebie.
Arthur przyjął kartkę papieru z postrzępionym brzegiem. Trudno było
cokolwiek na nim odczytać, lecz w końcu udało się.
Papier przeciwbólowy jednorazowo przyłożyć do bolesnego miejsca.
Dr JRL Scamandros DDM (Wyższy dom, Oblany)
– Co oznacza skrót D. D. M. ? I... proszę o wybaczenie... dlaczego tu
jest napisane „Oblany”? – zapytał Arthur, przykładając papier do nogi,
bezpośrednio nad złamaniem, tam gdzie odczuwał najsilniejszy ból. Kartka
momentalnie się pogniotła, a pył z papieru stworzył miniaturową trąbę
powietrzną, która wyglądała tak, jakby przenikała przez nową formę i
dostawała się w głąb nogi. Chwilę później tępy ból zaczął ustępować.
– To znaczy: Doktor Domowej Magii – wytłumaczył Scamandros. –
Bardzo wysoki stopień i prawie jestem jego posiadaczem. Uczciwość
nakazuje mi ujawnienie mojej porażki, lecz oblałem dopiero na ostatnim
roku. Siedemset dziewięćdziesiąt osiem lat zdawanych egzaminów i klęska
na koniec. Tak to bywa z polityką, rozumiesz. Nie chcę jednak o tym
mówić. Porozmawiajmy o tobie, Arth. W kieszeni trzymasz magiczną
książkę o ogromnej mocy. Siła tego przedmiotu jest tak gigantyczna, że bez
twojego pozwolenia nie mogę go choćby dotknąć. Twoje ciało i kości są
przesiąknięte śladami magii. Znaleziono cię na boi niesławnego pirata
Złocienia, na Morzu Granicznym w Domu. A jednak jesteś śmiertelnikiem,
przynajmniej w dużej mierze. Zdradź mi, który świat w Poślednich
Królestwach uważasz za swój dom?
Arthur niemal powiedział „Ziemia”, lecz w ostatniej chwili ugryzł się
w język. Scamandros mu pomógł, niemniej w przenikliwym spojrzeniu jego
brązowych oczu kryło się coś, co kazało Arthurowi sądzić, że im mniej
tajemnic mu zdradzi, tym lepiej.
– Pasażer Arth! Ukłony od kapitana i zaproszenie na wspólną z nim
kolację na plaży!
Okrzyk Ichaboda zabrzmiał w niesłychanie dogodnym dla Arthura
momencie. Chłopiec z trudem wstał, lecz z przyjemnością poczuł, że jego
noga jest skutecznie chroniona przez pancerz kraba. Scamandros pomógł mu
zachować równowagę.
– Jeszcze pogawędzimy, Arth, i to wkrótce – zapowiedział doktor.
Arthur zwrócił uwagę, że tatuaże ponownie wypełzły na twarz Scamandrosa,
wyłaniając się spod skóry niczym rumieniec. Gdy Arthur ruszył przed
siebie, Rezydent pochylił się ku niemu i dodał: – A może powinienem rzec:
Arthurze, Mistrzu Niższego Domu i Panie Odległych Rubieży?
Rozdział 9
Arthur czuł się tak, jakby doktor Scamandros obserwował go przez
całą drogę, którą chłopak musiał pokonać, kuśtykając plażą do wiaty.
Widział pod nią kapitana Kotapoduchę, Zgodniaka i Spalonego Słońcem,
zasiadających przy długim stole, przykrytym białym obrusem. W rogach
namiotu wisiały latarnie, a ich łagodna, żółta poświata silnie kontrastowała z
osobliwym, szkarłatnym zmierzchem.
W głowie idącego plażą chłopca kłębiły się myśli. Czy Scamandros
groził mu ujawnieniem prawdziwej tożsamości? Jego słowa nie brzmiały jak
groźba, lecz Arthur nie mógł mieć pewności. Czego chciał zaklinacz? Komu
służył? Otrzymał nauki w Wyższym Domu... a przynajmniej tak mówił.
Mógł oddawać posługi któremuś z Potomnych Dni, gotowych uczynić
wszystko, by powstrzymać Arthura przed uwolnieniem dalszych
fragmentów Woli.
– Uwaga na beczki – ostrzegł chłopca Ichabod, prowadząc go
pomiędzy dwiema piramidami beczek w różnych rozmiarach. Na piasku
zgromadzono mnóstwo rzeczy, lecz wszystko zostało starannie ułożone i
uporządkowane. Beczki, kufry, skrzynie, torby. Pod wiatą, przed stołem,
spoczywała skrzynia Złocienia. – Ichabodzie, podprowadź bliżej naszego
pasażera – przykazał kapitan Kotapoducha. Miał przed sobą otwarty
notatnik, a obok niego pióro i kałamarz, podobnie jak Zgodniak. Spalony
Słońcem był zaopatrzony w wielkie, grube, oprawione w skórę tomisko o
rozmiarach kilku cegieł.
Miejsce bardzo kojarzyło się z sądem, a słowo „pasażer” zabrzmiało
kubek w kubek jak „więzień”.
– Stań przed kapitanem i złóż ukłon – syknął Ichabod i szturchnął
Arthura. Chłopiec wykonał polecenie i pochylił głowę nie tylko przed
kapitanem, lecz również Zgodniakiem i Spalonym Słońcem. Kotapoducha i
Zgodniak odkłonili się wstrzemięźliwie, a Spalony mrugnął okiem, co
Arthur uznał za dobry znak.
– Ze względu na, hm, nietypowy charakter ostatniego dnia, nie
mogliśmy aktualizować dziennika okrętowego naszej zacnej jednostki,
„Mola" – przemówił Kotapoducha i pochylił się, lustrując Arthura
niepewnym spojrzeniem. – Ponieważ chcę być na bieżąco z wpisami i
odnotować twoje wejście na pokład w charakterze pasażera, muszę
wiedzieć, ehem, kim jesteś, dokąd zmierzasz i jaką opłatę powinieneś uiścić.
Ponadto pozostaje jeszcze kwestia tego skarbu.
Gdy skończył mówić, pochylił się i splótł dłonie.
– Chcecie wiedzieć, kim jestem? – spytał Arthur. Nie był pewien, czy
Kotapoducha oczekuje odpowiedzi na postawione pytania.
– W rzeczy samej – potwierdził Zgodniak. – To kluczowa sprawa.
Kim jesteś? Skąd pochodzisz? Dokąd zmierzasz? Jak się znalazłeś na boi
Złocienia? Dlaczego usunąłeś ostrzegawczą czerwoną smołę ze znacznika,
uniemożliwiając nam sprawdzenie, do kogo należy skarb pod boją? Czy
rościsz sobie prawa do kosztowności?
– Cóż... – zająknął się Arthur. Usiłował zyskać na czasie, aby
wymyślić odpowiedzi, które nie wpędzą go w kłopoty. Scamandros
niewątpliwie wiedział już albo miał prawie niezachwianą pewność, kim
naprawdę jest Arthur. Czyjego sytuacja pogorszyłaby się, gdyby inni
również poznali fakty? Potrzebował pomocy – przede wszystkim przy
poszukiwaniach Liść.
Nie miał pojęcia, jak się rozwinie sytuacja. Spalony Słońcem
powinien go poprzeć, przez wzgląd na medalion od Żeglarza. Ichabod chyba
go lubił. Kotapoducha i Zgodniak byli głupkowaci, nawet jeśli oficjalnie
zajmowali najwyższe stanowiska na okręcie, zatem nie liczyli się zbytnio.
Doktor Scamandros... Arthur nie miał pewności, co sądzić o tym
Rezydencie, który zachowywał się dość uprzejmie po tym, jak oparzył sobie
palce Atlasem. Pancerz kraba na nodze Arthura sprawdzał się znakomicie...
– Mów! – rozkazał Zgodniak. Jego głos nagle przerodził się w pisk,
momentalnie tracąc całą władczość.
– Naprawdę nazywam się Arthur Penhaligon – wyjaśnił Arthur
powoli. – Jestem śmiertelnikiem z Ziemi. Ponadto jednak pozostaję
Mistrzem Niższego Domu oraz Odległych Rubieży, choć Klucze
powierzyłem Pierwszej Damie, która niegdyś była Pierwszym i Drugim
Fragmentem Woli Architektki.
Gdy Arthur mówił, Kotapoducha uśmiechał się półgębkiem, a na
koniec wybuchł śmiechem. Po sekundzie zawtórował mu donośny rechot
Zgodniaka. Spalony Słońcem nie śmiał się ani nawet nie uśmiechał, tylko
patrzył na wielką księgę przed sobą.
– Doskonale, doskonale – chichotał Kotapoducha. – Mistrz Niższego
Domu i Odległych Rubieży! Arthur Penhaligon! A to dopiero! Zabawne!
– Ale ja naprawdę się nazywam Arthur Penhaligon!
– Tak, tak, już doceniliśmy twój dowcip – zapewnił go Kotapoducha.
– Teraz musisz nam odpowiedzieć na pytania.
– Przede wszystkim zdradź nam, czy zamierzasz rościć sobie prawa
do tego skarbu? – naciskał Zgodniak.
– Nie, naprawdę nazywam się Arthur Penhaligon! Czemu mi nie
wierzycie?
– Nie bądź niemądry – prychnął Kotapoducha. – Wszyscy wiedzą, że
lord Arthur to potężny wojownik! Przecież pokonał Pana Poniedziałka w
pojedynku, a potem powalił Ponurego Wtorka na ziemię i połamał mu ręce.
Zresztą widziałem podobiznę lorda Arthura. To wielki, barczysty mężczyzna
i nie rozstaje się z torbą pełną magicznych przyborów własnego wynalazku.
– Nie wspominając o tym, że zawsze podróżuje w towarzystwie
gigantycznego półniedźwiedzia, półżaby – wytłumaczył chłopcu Zgodniak.
– Ma też do dyspozycji skrytobójczynię, niegdyś osobistą strażniczkę
Szczurołapa.
– Co takiego?! – wykrzyknął Arthur. – Chodzi o Wolę i Suzy Błękit?
– Wszystko jest tutaj, bardzo proszę. – Zgodniak wyciągnął z rękawa
książeczkę, która nagle powiększyła się, a jej czerwona okładka stwardniała.
Znajdował się na niej wielki napis, sporządzony pozłacanymi literami:
Epopeja lorda Arthura, Bohatera Domu. – SPÓJRZ, frontyspis przedstawia
portret lorda Arthura.
Zgodniak otworzył książkę, aby zaprezentować chłopcu kolorową
wklejkę obok strony tytułowej. Widniał na niej niezwykle wysoki,
przystojny mężczyzna, ubrany jak Poniedziałkowy Południk i podobny do
niego. Pozował przy otwartej torbie podróżnej, jaśniejącej światłem w
kolorach tęczy. Obok przykucnął osobliwy, przygarbiony potwór o nogach
żaby i tułowiu oraz górnych łapach niedźwiedzia, w tle widniała amazonka
w srebrnej zbroi. Kobieta odcinała głowę zdeformowanej istocie o kształtach
kojarzących się z człowiekiem – niewątpliwie tak miał wyglądać Nicoń.
– Kim zatem jesteś? – spytał ponownie Zgodniak i zatrzasnął książkę.
– Poza tym wyjaśnijmy sobie raz na zawsze: co ze skarbem?
– Co ze skarbem? – powtórzył Arthur, usiłując zebrać myśli. Nie
przyszło mu do głowy, że rozmówcy podadzą w wątpliwość jego tożsamość.
Tymczasem było jasne, że Zgodniak i Kotapoducha przejmują się nade
wszystko skrzynią Złocienia. – Nawet nie wiem, co to za skarb. Czy mam do
niego prawa?
Kotapoducha i Zgodniak popatrzyli na Spalonego Słońcem.
– Na to wygląda. – Młodszy mat postukał palcem w książkę, która
leżała przed nim. – Doktor Scamandros zinterpretował dla mnie stosowne
prawa i wszystko wskazuje na to, że tu obecny młody. Arth ma prawo
domagać się dziewięćdziesięciu procent wartości tego skarbu.
– Dziewięćdziesięciu procent! – wykrzyknęli Kotapoducha i
Zgodniak.
– Doktorze Scamandros! – dodał Kotapoducha. – Jak to możliwe?
Arthur nie widział doktora, bo Rezydent dopiero teraz zbliżył się do
światła. Dotąd stał w pewnej odległości od stołu. Najwyraźniej śledził
Arthura, a potem trzymał się w cieniu.
– Wedle Błękitnej Księgi Admiralicji, znacznik skarbów w postaci
zakotwiczonej boi jest uważany za jednostkę pływającą. Ten oto młody
śmiertelnik pozostawał dowódcą rzeczonej jednostki z racji swojej na niej
obecności. Pan Spalony Słońcem zabrał go stamtąd na jego prośbę, niemniej
Arthur nie zadeklarował rezygnacji z dowodzenia boją, która wyznaczała
położenie skarbu i której nie wzięto na hol. Zabranie skrzyni i pozostawienie
boi oznacza, że tę ostatnią nadal należy uważać za jednostkę pływającą
przypisaną do skarbu, nawet jeśli już go nie wskazuje. Sytuację dodatkowo
komplikuje fakt, że skarb stanowił własność pirata, wyjętego spod prawa na
mocy bezpośredniej pisemnej decyzji Pani Środy. W takiej sytuacji skarb
ulega natychmiastowemu przepadkowi i staje się własnością władz Domu,
przy jednoczesnym przekazaniu znalazcy nagrody, równej
dziewięćdziesięciu procentom wartości skarbu. My znalazcami nie jesteśmy,
gdyż jest nim Arth, czego dowodzi niefortunna okoliczność napiętnowania
go znakiem Czerwonej Dłoni. W zaistniałej sytuacji należy nas uważać za
ratowników znalazcy, którzy muszą zawrzeć z nim porozumienie. Gdyby
jednak Arth zażyczył sobie odstawienia go razem ze skrzynią z powrotem na
boję, wówczas musielibyśmy spełnić jego żądanie.
– Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem – wyznał Arthur. –
Innymi słowy, ten skarb musi zostać przekazany Środzie, bo należy do
pirata? A ja mam prawo do nagrody w wysokości dziewięćdziesięciu
procent wartości skarbu, bo pierwszy go znalazłem?
– Tak jest – potwierdził Scamandros. – Niemniej nie mamy
obowiązku pomagać ci w żaden sposób. Możemy po prostu odstawić i
ciebie, i kufer z powrotem na boję. Na dodatek pozostaje jeszcze kwestia
pierwotnego posiadacza skarbu. Innymi słowy, dostrzegam pole do
negocjacji.
– Pewnie – Arthur spróbował się uśmiechnąć. Słowa doktora
wydawały mu się szalone, choć nie mniej szalone od kronik kryminalnych w
programach informacyjnych na Ziemi. Słyszał nieraz, że mordercom
darowano karę z powodu wykorzystania niezrozumiałych kruczków
prawnych, a firmy nie musiały spłacać długów za sprawą odpowiedniego
naginania prawa. – Zatem, co robimy?
– Zacznijmy od sprawdzenia, co skrywa skrzynia – zaproponował
doktor Scamandros. – Czy udzielasz nam pozwolenia na otwarcie kufra?
– Tak! – wykrzyknął Arthur, zdumiony, że skrzynia nadal pozostaje
zamknięta. On sam z pewnością zajrzałby do skarbu, gdyby jego rozmówcy
spali przez całe popołudnie.
– Postanowiłem zastosować pewne środki zapobiegawcze i
skontrolowałem skrzynię kilkoma instrumentami magicznymi – ciągnął
Scamandros. – Dzięki temu zneutralizowałem pewną liczbę paskudnych
małych pułapek. Otworzenie skrzyni nie powinno się już wiązać z
niebezpieczeństwem. Wystarczy, że odchylisz te dwie zapadki i przekręcisz
klucz.
– Wcześniej nie było klucza – zauważył chłopiec.
– W rzeczy samej, musiałem dorobić kopię – wyjaśnił Scamandros. –
Śmiało, otwórz kufer.
– Dlaczego akurat ja mam się tym zająć? – spytał Arthur. Scamandros
znał prawdę o nim, a poza tym w zaklinaczu było coś niepokojącego.
Najwyraźniej unikał wzroku chłopca. – A jeśli przeoczyłeś jakąś pułapkę?
– Postępuję zgodnie z obowiązującą procedurą. To twoja...
– Cofnijże się, młodzieńcze – przerwał doktorowi Spalony Słońcem. –
Lepiej niech Rezydent idzie na pierwszy ogień. Wam, śmiertelnikom,
brakuje odporności.
– Dzięki – odetchnął z ulgą Arthur. Miał lekkie wyrzuty sumienia,
zupełnie jakby dowiódł, że jest tchórzem, lecz Spalony Słońcem chyba
uważał jego decyzję za całkiem racjonalną. Uśmiechnął się i skinął głową,
kiedy mijał chłopca. Już po chwili klęczał przed skrzynią.
Jednocześnie odchylił oba zapięcia, które otworzyły się z głośnym
trzaskiem. Zaraz potem zabrzmiało dziwne westchnienie, które tak
wystraszyło Arthura, że podskoczył, ale szybko zrozumiał, iż to cała załoga
„Mola” wstrzymała oddechy w oczekiwaniu. Wszyscy wylegli na plażę i
ustawili się w półkolu, poza zasięgiem światła latarni. Cynobrowa poświata
zmroku ostatecznie zgasła, widać było tylko czarne sylwetki Rezydentów.
Arthur wyczuwał jednak, że ich uwaga jest skupiona na Spalonym Słońcem
oraz na skrzyni.
Gdy młodszy mat kilkakrotnie obracał klucz w zamku, ze środka
skrzyni zaczęły dobiegać dźwięki muzyki.
Tin, tin, tin, tin, tin...
Każda nuta brzmiała tak, jakby kończyła melodię. W końcu klucz
znieruchomiał i zamiast nieprzyjemnego dla ucha zgrzytu rozległo się ciche
stuknięcie odblokowanego zamka. Spalony Słońcem pochylił się i uniósł
wieko.
– Aaaach! – wydobyło się westchnienie ze stu gardeł.
– Czy to już wszystko? – spytał Arthur, zajrzawszy Spalonemu przez
ramię. W jego mniemaniu zawartość kufra prezentowała się ogromnie
rozczarowująco. Pełno w nim było białoszarawych kostek z wyrzeźbionymi
literami. Wyglądały jak tanie pionki do madżonga.
Spalony Słońcem nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie
oszołomionego. Arthur rozejrzał się i zobaczył, że niemal wszyscy zebrani
są w takim stanie jak młodszy mat. Rezydenci z otwartymi ustami patrzyli
na zawartość kufra.
Wyjątkiem był doktor Scamandros, który się pochylił, podniósł jedną
z kostek i poruszył nią w taki sposób, aby wyżłobiony znak na jej
powierzchni stał się wyraźnie widoczny w świetle.
– Suchy, męczący kaszel – obwieścił Scamandros. – Zamknięty w
pozłacanej kości słoniowej z Senhein. Wystarczy na dwadzieścia lat, może
więcej, wedle czasu domowego.
Odłożył kostkę i wziął następną.
– Wysypka różyczkowa na szyi, czole i za uszami – wyjaśnił. –
Zabezpieczona w wypalonej glinie. Zapas na co najmniej dziesięć
domowych lat.
Arthur wiedział, że ludzkie choroby są cenione przez Rezydentów
Domu, którzy doświadczają objawów dolegliwości, lecz nie odczuwają ich
skutków. Z tego powodu przypadłości zamykano w małych klockach z kości
słoniowej oraz gliny i udostępniano Rezydentom. Na choroby w takiej
formie istniał zapewne duży popyt. Ile mogły być warte?
– To wielki skarb – oświadczył doktor Scamandros. – Naprawdę
ogromny. W tej skrzyni musi spoczywać ze dwadzieścia tysięcy kaszlów,
wysypek, opuchlizn i innych chorób najwyższej zjadliwości, utrwalonych
mocą pierwszorzędnej magii. Domyślam się, że ich wartość przekracza
milion simoleonów w złocie.
Załoga zareagowała na jego słowa donośnym okrzykiem radości,
śpiewem i tańcem, a także podrzucaniem czapek w powietrze.
– I dziewięćdziesiąt procent należy do mnie? – spytał Arthur. W
harmidrze ledwie słyszał własne słowa.
– Nominalnie – podkreślił Scamandros. – Jak zauważyłem, jeśli ty i
skarb macie pozostać uratowani, musisz porozumieć się z kapitanem
Kotapoduchą.
– Złocień nigdy nie pogodzi się z taką stratą – mruknął Spalony
Słońcem, zapatrzony w zawartość skrzyni. Dłonią wskazał małą tabliczkę z
brązu, zamocowaną po wewnętrznej stronie wieka. Gdy jej dotknął palcem,
wygrawerowane w metalu litery buchnęły czerwonymi płomieniami, a
grzmiący głos zaryczał na całą plażę:
– ZŁODZIEJU! ZŁODZIEJU! ZŁODZIEJU! Oto skarb kapitana
Elishara Złocienia! Ciąży na tobie znak Czerwonej Dłoni! Zemsta Złocienia
będzie chyża i nieśpieszna: chyża, bo chyżo ją wywrze, nieśpieszna, bo
nieśpiesznie czerpać z niej będzie rozkosz. Żal i wyrzuty sumienia nie
sprawią...
Słuchacze nie dowiedzieli się, co jeszcze zamierzał wykrzyczeć głos,
gdyż Scamandros postukał w tabliczkę hebanowym nożem do papieru, który
zmaterializował mu się w dłoni. Na plaży zapadła cisza, zakłócana jedynie
chlupotem fal na brzegu. Rezydenci przestali śpiewać i wiwatować, gdy
zajrzał im w oczy strach.
– Tylko ja mam Czerwoną Dłoń – zauważył Arthur. – Zgadza się?
– Tak – przyznał doktor Scamandros. – Niemniej Złocień zabije lub
zniewoli każdego, kto z tobą żegluje, bądź pomaga ci w jakikolwiek sposób.
– Jesteś zaklinaczem. Nie mógłbyś usunąć tej czerwieni?
– Niestety. To leży poza zakresem moich umiejętności. Złocień
specjalizuje się w magii, której nie chcę poznawać.
Arthur popatrzył na skarb, a potem na swoje czerwone dłonie.
– A więc dopóki tu jestem, wszystkim wam grozi niebezpieczeństwo
ze strony Złocienia?
– Nie da się ukryć. Warto jednak nadmienić, że Złocień zabija i
zniewala każdego, kto stanie mu na drodze. Czerwona Dłoń stała się
znakiem twojego wyjątkowo długiego i nieprzyjemnego końca, który
zapewne podzielimy.
– Czy możesz wysyłać wiadomości do innych rejonów Domu? I czy
potrafisz się dowiedzieć, jak toczą się losy pewnej osoby, która przebywa na
terenie Domu? Chodzi mi o to, czy potrafisz wykorzystać w tym celu magię.
– Tak, w obu wypadkach.
Arthur odwrócił się plecami do kapitana Kotapoduchy.
– Jestem gotów zatem zaproponować tobie oraz załodze „Mola” cały
mój udział w nagrodzie, w zamian za pomoc. Chcę przekazać Pierwszej
Damie wiadomość...
Kapitan Kotapoducha skinął głową na znak zgody.
– Muszę się też dowiedzieć, co się stało z moją przyjaciółką o imieniu
Liść, która zapewne przebywa na pokładzie okrętu o świecących na zielono
żaglach...
Kotapoducha znowu skinął głową, tym razem z uśmiechem.
Arthur zamilkł, zastanawiając się, czego jeszcze będzie potrzebował.
– I może... Czy mógłbym zażyczyć sobie błyskawicznego
przetransportowania do miejsca, w którym spotkałbym Utopioną Środę.
– Co? – zaskrzeczał kapitan. – Czyś ty całkiem oszalał?
Rozdział 10
Mamy cię zabrać do Utopionej Środy? – spytał Kotapoducha. – Masz
nas za idiotów?
– Hm, nie – zaprzeczył Arthur. – Powiedziałem tylko, że mógłbym
chcieć udać się do niej. Sam nie wiem, dokąd się teraz wybrać. Po prostu
zostałem zaproszony na obiad z Panią Środą...
– W charakterze głównego dania? – prychnął Zgodniak i zbladł. –
Przepraszam! – dodał pośpiesznie. – Nie chciałem tego powiedzieć.
– Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia w sprawie skarbu –
oświadczył Kotapoducha. – Doktor Scamandros pomoże ci odnaleźć
przyjaciółkę, przesłać wiadomości i tak dalej. Nawet popłyniemy z tobą do
Portu Środy. Nie wątpię jednak, że będziesz zadowolony tak jak my, jeśli
unikniesz spotkania z naszą godną najwyższego szacunku, lecz, niestety,
utopioną panią.
– Dlaczego? – zdziwił się Arthur. Nie rozumiał, czemu Kotapoducha
oraz pozostali członkowie załogi wydają się w tak nieuzasadniony sposób
przerażeni perspektywą spotkania ze Środą. Musiał jednak pamiętać, że
pozostawali w jej służbie, a przynajmniej przebywali w jej włościach w
Domu. Zapewne wydawała im polecenia albo od czasu do czasu posyłała
instrukcje. Kto wie, może po prostu się leniła, jak Pan Poniedziałek, a
kierownictwo Morza Granicznego było zdemoralizowane, podobnie jak
kiedyś w Niższym Domu. – A właśnie, czy macie jakieś polecenia odnośnie
do lorda Arthura? Gdybyście przypadkowo wzięli go na pokład, co byście z
nim zrobili?
– Lord Arthur na naszym pokładzie? Rzecz jasna, musielibyśmy
zrobić wszystko, czego by sobie zażyczył – odparł Kotapoducha. – Jest
panem dwóch domen Domu!
– Nie chcielibyśmy zdenerwować półżaby – wyznał Zgodniak. – Ani
tej małej skrytobójczyni.
– Nie otrzymaliście zatem żadnych instrukcji od Pani Środy i jej
podwładnych na wypadek pojawienia się Arthura?
Spalony Słońcem prychnął. Kotapoducha i Zgodniak popatrzyli po
sobie.
– Utopiona Środa ostatnio ma sporo na głowie – mruknął Zgodniak po
namyśle. – Jest zajęta jedzeniem... innymi sprawami... Niestety, Południk i
Zmierzchnik zaginęli jakiś czas temu, Potop wywołał zamęt...
– Pan Zgodniak chce powiedzieć, że sześć albo siedem tysięcy lat
temu wszyscy kompletnie zapomnieli o „Molu” – wtrącił doktor
Scamandros. – Nie wydaje mi się, byśmy od tamtego czasu otrzymali jakieś
instrukcje. Po prostu żeglujemy po Morzu Granicznym, wyławiamy
wszystko, co przedstawia jakąś wartość, sprzedajemy to i uzupełniamy
ładownię w Porcie Środy. Jeśli trzeba, kupujemy towary w mniej
bezpiecznych przystaniach, zarówno na Morzu Granicznym, jak i w
Poślednich Królestwach. Powiedz mi, czy naprawdę zostałeś zaproszony na
obiad z Panią Środą?
– Tak – potwierdził chłopiec. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej
przemoczone zaproszenie. Doktor Seamandros wziął je do ręki, podniósł
brwi, nie mogąc odczytać niemal ani jednej litery, i położył papier na stole.
Następnie wyciągnął z szynela owalną suszkę z filcu i kilkakrotnie
przetoczył nią po zaproszeniu. Po każdym ruchu papier stawał się coraz
bardziej suchy, atrament zaś powracał do pierwotnej gęstości i czerni.
Kotapoducha i Zgodniak nachylili się nad stołem, aby lepiej widzieć; nawet
Spalony Słońcem przekrzywił głowę, żeby uzyskać lepszy widok.
Arthur obserwował oblicza obu oficerów, które zmieniały się w
trakcie czytania: z początku wyrażały zaciekawienie, potem dezorientację,
na końcu szok. Spalony Słońcem, chociaż poruszał ustami podczas czytania,
nie wydawał się przesadnie zaskoczony.
Pani Środa
Powiernica Architektki
I Księżna Morza Granicznego
Ma ogromną przyjemność zaprosić
Authura Penhaligona
na uroczysty obiad
z siedemnastu dań
Transport zapewniony
R.S.V.P nie wymagane
– Nie pojmuję – wyznał Kotapoducha. – Z tego wynika, że jesteś...
– Ale to niemożliwe – zaprotestował Zgodniak. – Jesteś jeszcze
chłopcem!
– To on – potwierdził Scamandros. – Kto inny miałby Kompletny
Atlas Domu i Bezpośrednich Przyległości w kieszeni i dowód przychylności
Żeglarza na sznurku wokół szyi? Nie wspominając o tym interesującym
zaproszeniu.
– Dlaczego jest interesujące? – spytał Arthur. Po raz pierwszy od
chwili, w której porwała go fala, miał czas zadać kilka pytań, nie musiał
toczyć walki o przetrwanie. – Czemu wszyscy tak bardzo się jej boją? Z
jakiego powodu nazywacie ją Utopioną Środą? I czym był Potop?
Kotapoducha oraz Zgodniak nadal wyglądali na oszołomionych.
Spalony popatrzył na Scamandrosa.
– Najlepiej będzie, jeśli doktor wszystko ci wyjaśni – zadecydował
Spalony Słońcem po chwili. – Kapitan i pan Zgodniak muszą wracać do
obowiązków, podobnie jak ja.
– Liczę na to, że zechcesz zjeść z nami kolację, lordzie Arthurze –
wymamrotał kapitan Kotapoducha, nie patrząc Arthurowi w oczy. – Bez
urazy z powodu naszego, hm, godnego ubolewania braku...
– Pewnie – odparł Arthur. – Rozumiem. Rzecz w tym, że w książce
zostałem przedstawiony jako wielki bohater. Kto jest jej autorem, skoro o
tym mowa?
Zgodniak ponownie otworzył książkę i zaprezentował chłopcu stronę
tytułową. Kotapoducha zrobił zakłopotaną minę i odszedł, po drodze
mamrocząc coś do doktora Scamandrosa.
– Pisarz nazywa się... Japeth, „oficjalny biograf, kronikarz, annalista i
dziejopis lorda Arthura” – przeczytał starszy mat. – Opublikowane przez
Wydawnictwo Salon z Niższego Domu.
– Rozumiem – powiedział Arthur i zmarszczył czoło. Japeth był jego
przyjacielem, Tezaurusem poznanym w Studni. Arthur poprosił Pierwszą
Damę o znalezienie dla niego zajęcia, lecz nie spodziewał się, że Japeth
zostanie zatrudniony do pisania najzwyklejszej w świecie propagandy.
Chłopiec się zastanawiał, jaki cel temu przyświecał. Dlaczego robiono z
niego wielkiego bohatera?
– Jeśli zechcesz udać się ze mną na przechadzkę, spróbuję
odpowiedzieć na nurtujące cię pytania o Panią Środę i Potop –
zaproponował doktor Scamandros. Podniósł dłoń, w której pojawiła się
świeca. Zapalił ją lekkim dmuchnięciem na knot. – Sugeruję pobrodzić po
płyciźnie, aby szum morza zagłuszył nasze słowa. Są sprawy, które nie
powinny docierać do uszu członków załogi i budzić niepotrzebnego
poruszenia.
Arthur się zawahał. Nie miał pewności, czy postąpi rozsądnie,
spacerując samotnie z doktorem. W pewnej chwili spojrzał na Spalonego
Słońcem i postukał palcem w medalion od Żeglarza. Młodszy mat lekko
skinął głową.
– Zgoda – zadecydował chłopiec. – Prowadź.
Podążył za Rezydentem poza granicę koła, wyznaczonego przez
intensywne światło latarni. Potem przeszli plażą i minęli pas niezwykle
starannie poskładanych w stosiki ubrań na zmianę. Każdy z nich był osobno
oznakowany.
Scamandros zauważył spojrzenie towarzysza i domyślił się, jakie
pytanie go nurtuje.
– Załoga rekrutuje się z personelu domu rachunkowego –
przypomniał chłopcu. – Poprzednio zajmowała się sortowaniem i wyceną
towarów. To są Rezydenci niższego szczebla, stworzeni wyłącznie do
wykonywania określonych zadań. Z tego powodu zmieniają się i uczą
niebywale wolno. Dlatego właśnie nie są dobrymi żeglarzami, ale celują w
przenoszeniu i porządkowaniu ładunku. Jesteśmy na miejscu. Tylko ściągnę
buty i podwinę nogawki.
Doktor Scamandros wbił świecę w piasek i usiadł, aby zdjąć obuwie.
Arthur również postanowił zrzucić Niematerialne Buty.
– Musimy zachować ostrożność. – Scamandros ponownie wziął do
ręki świecę i zanurzył stopy w pianie. – Dno przy plaży tworzy niebywale
strome półki. Pozostaniemy w granicach zasięgu wód pływowych.
Ruszyli przed siebie. Doktor szedł od strony morza, nieco głębiej
zanurzony niż Arthur, przez co niemal zrównali się wzrostem. Chłopcu
przeszło przez myśl, że Scamandros jest bardzo niski jak na Rezydenta. Był
niższy nawet niż biedne Węglotłuki w głębokich piwnicach Niższego Domu.
– Od czego zaczniemy? – spytał Scamandros.
– Jaka jest historia Środy? – chciał wiedzieć Arthur. – Dlaczego
wszyscy się boją nawet do niej podejść?
– Mogę udzielić ci wyjaśnień z większą łatwością niż inni, gdyż
jestem ochotnikiem na pokładzie „Mola” i w gruncie rzeczy nie służę
Środzie – wytłumaczył mu Scamandros. – Ponadto przeprowadziłem
swoiste badania Morza Granicznego i jego władczyni. Z pewnością wiesz,
czym jest Wola Architektki, w jaki sposób doszło do jej podzielenia przez
Wykonawców i tak dalej?
– Wiem – potwierdził Arthur. – Można tak powiedzieć.
– Mniej więcej w tamtym okresie Panią Środę ogarnął niezaspokojony
głód, rzecz w praktyce nieznana żadnemu Rezydentowi. Jadamy wyłącznie
dla uciechy. Tymczasem Środa jadła i jadła bez końca. W normalnych
okolicznościach stawałaby się coraz większa, lecz za sprawą potęgi
Trzeciego Klucza potrafiła zapanować nad przyrostem wagi. Trwało to
mniej więcej dwa tysiąclecia, choć doszło do tego, że każdego dnia Środa
pochłaniała tony żywności.
Nie jestem pewien, co się potem zdarzyło. Może osłabła moc Klucza,
może sama Środa błędnie ukierunkowała jego działanie. Dość powiedzieć,
że kształtem i gabarytami dostosowała się do objętości zjadanych
pokarmów. Słowem, stała się Lewiatanem.
– Czym?
– Behemotem.
– Hm, nie bardzo...
– Monstrualnym białym wielorybem. Gigantem! Liczy dwieście
kilometrów od głowy do ogona i jest szeroka na pięćdziesiąt kilometrów. Jej
otwarte usta mają ponad trzy kilometry wysokości i szesnaście kilometrów
szerokości.
Arthur przystanął, aby lepiej sobie uzmysłowić rozmiary Środy.
Wieloryb o długości dwustu kilometrów! Doktor Scamandros szedł dalej i
nieprzerwanie mówił, więc chłopiec za nim pobiegł, lecz i tak umknęło mu
kilka słów.
– ... przeobrażenie oraz zanurzenie w Morzu Granicznym
doprowadziło do przemieszczenia się znacznych ilości wody. Na szczęście
proces transformacji trwał przez ponad tydzień, dzięki czemu było dość
czasu, aby przygotować doki oraz budynki nabrzeżne. Większość z nich
przerobiono na statki, takie jak „Mól”. Na skraju Środowej Czaty, obecnie
znanej jako Port Środy, stworzono nowe miasto.
Nie Potop jednak przyniósł największe zniszczenia Rezydentom, lecz
sama Pani Środa. Jako Lewiatan stała się jeszcze bardziej żarłoczna. W
pierwszych latach po przemianie raczyła się nie tylko planktonem, krylem i
innymi stworzeniami, które pochłaniała tonami. Spożyła też wielu własnych
podwładnych, między nimi Południka i Zmierzchnika. Od tysiącleci nikt nie
odważył się do niej zbliżyć, z wyjątkiem ocalałej Jutrzenki. Powszechnie
uważa się, że Środa porozumiewa się z nią ruchami źrenic w przeogromnych
oczach. Jutrzenka potrafi odczytać ustalony kod i dzięki temu nie musi za
bardzo się zbliżać do swojej pani.
Dlatego właśnie dziwne jest, że zostałeś zaproszony na obiad do
Środy. Jak można jeść w towarzystwie Lewiatana? Zwłaszcza takiego, który
pochłania wszystko, co się znajdzie w pobliżu?
– Czemu mówi się o niej Utopiona Środa? – dopytywał się Arthur. –
Przecież nie utonęła, to oczywiste.
– Rzecz chyba w tym, że kiedy rozpoczął się proces jej przemiany,
rzuciła się do Morza Granicznego. Wówczas uznano, że utonęła – odparł
Scamandros. – Fatalny los dla Rezydenta, bo przecież topielcowi pozostaje
część świadomości do czasu całkowitego oskubania ciała przez ryby.
Podejrzewam też, że wierni poddani Środy wzbraniają się przed określaniem
jej mianem wieloryba.
Arthur skinął głową i podbiegł jeszcze bliżej doktora, aby iść u jego
boku. Pokonali już spory dystans, światła obozowiska znajdowały się w
odległości ponad stu metrów. Chłopiec zerknął na twarz rozmówcy.
Właściwie pozostawała ukryta w cieniu, jedynie dolna część oblicza była
oświetlona przez świecę. Tatuaże poruszały się i przesuwały, lecz w
półmroku Arthur nie mógł dostrzec, co przedstawiają. Zauważył tylko
rysunek okrętu, sunącego pod pełnymi żaglami po policzku Rezydenta.
– Może powinniśmy zawrócić – zasugerował niespokojnie.
Scamandros przystanął i skierował na niego spojrzenie.
– Odeszliśmy już dostatecznie daleko, aby użyć odrobiny magii, która
może nam pomóc w znalezieniu odpowiedzi na twoje pytania – oświadczył i
wyszedł na plażę, gdzie ponownie wbił świecę w ziemię. Arthur poszedł za
nim, czując, jak błękitny piasek klei się do jego stóp.
– Od czego chciałbyś zacząć? – spytał doktor Scamandros. – Od
wiadomości do Pierwszej Damy czy też od wieści o twojej przyjaciółce?
– Przede wszystkim chcę wiedzieć, co z Liść – zadecydował chłopiec.
Choć dziewczyna go nie posłuchała, kiedy kazał jej uciekać ze szpitala, i tak
czuł się odpowiedzialny za jej los... Na dodatek dręczyło go poczucie winy.
Miał nadzieję, że jego koleżance nic się nie stało.
– Twoją przyjaciółkę zabrał inny okręt?
– Tak – potwierdził Arthur. – Trochę przypominał „Mola”, lecz był
smuklejszy i dłuższy, trójmasztowiec, jego żagle świeciły na zielono. Chyba
przypłynął po mnie, zgodnie z zapowiedzią na zaproszeniu. „Transport
zapewniony”. Tyle że zamiast mnie zabrał moją koleżankę.
– Opis pasuje do „Latającej Modliszki”, jednego ze statków dawnej
kupieckiej floty Środy. Wszystko się zgadza. Czy masz przy sobie
przedmiot, który należy do twojej przyjaciółki? Może pukiel jej włosów?
– Nie! – zaprzeczył Arthur. – Ona naprawdę jest tylko moją
koleżanką, nikim więcej. Na dodatek znamy się od niedawna.
– Hm, to komplikuje sprawy. Na szczęście wiemy, o jaką jednostkę
chodzi, nie jest więc źle – rozważał Scamandros. – Uścisnąłeś jej dłoń? A
może masz przy sobie coś, czego dotknęła, dajmy na to kubek albo butelkę?
Arthur pokręcił głową. Cofnął się myślami do pokoju szpitalnego.
Liść siedziała na łóżku...
– Przeczytała zaproszenie od Środy. Czy to wystarczy?
– Z powodzeniem – odparł doktor Scamandros zadowolony. – Mogę o
nie prosić?
Arthur wręczył mu kartkę. Scamandros wyciągnął z kieszeni scyzoryk
z szylkretową rękojeścią i odciął wąski, skręcony pasek papieru, który
umieścił w małej, blaszanej puszce na lekarstwa. Ponownie sięgnął do
szynela, wydobył z niego kartonową szachownicę – lub przedmiot
przypominający szachownicę, podzielony na kolorowe kwadraty – i
starannie ją rozłożył. Pieczołowicie ustawił na niej okrągłe lusterko do
golenia oraz spiralną muszlę wielkości pięści Arthura, obok położył puszkę
na lekarstwa. Wszystkie przedmioty tworzyły trójkąt na tle czerwono-
czarnej szachownicy.
– Trygon na mojej roboczej tablicy – wyjaśnił, wyciągnął z kieszeni
ptasie pióro i małą butelkę z brązu, oznaczoną napisem „Aktywny Atrament.
Ostrożnie!”. – Arthurze, czy możesz rozpostrzeć dłoń nad trygonem, ale
niczego nie dotykać?
Ręką wskazał trzy przedmioty. Arthur wykonał polecenie –
przytrzymał dłoń poziomo ponad lustrem, muszlą i puszką.
– Teraz będę musiał napisać coś na twojej dłoni. Możesz poczuć
pieczenie – ostrzegł doktor Scamandros takim samym tonem, jakiego
używają lekarze i dentyści, gdy chcą powiadomić pacjenta o nadchodzącym
bólu. Postawił butelkę z brązu, ostrożnie odkręcił zakrętkę i zanurzył pióro
w płynie.
– Czy dzięki temu będę wiedział, co się stało Liść? – zapytał Arthur.
Miał wielką ochotę cofnąć dłoń i rzucić się do ucieczki w kierunku
obozowiska.
Spalony Słońcem skinął głową na znak, że wszystko w porządku,
pomyślał Arthur. Scamandrosowi raczej można zatem ufać...
– Tak, tak – potwierdził doktor. – Nie ruszaj się. Arthur
znieruchomiał. Scamandros umieścił pióro nad grzbietem dłoni chłopca i po
chwili mała kropla atramentu spadła na jego rękę niczym roztopiony metal.
Nad nią wykwitł mały obłok dymu, przeplatany Nicością.
– Auuuuu! – zawył Arthur, gdy jego ciało przeszył przenikliwy ból.
Rozdział 11
Doktor Scamandros nie przerwał pracy. Z niewiarygodną prędkością
napisał coś na dłoni Arthura, chociaż ten wyrywał rękę, czując, jak atrament
zostawia mu na ciele ognisty szlak.
– Będzie bolało tylko przez chwilę – zapowiedział Scamandros, kiedy
chłopak gnał do morza, aby zanurzyć w nim dłoń. – Gdybym cię ostrzegł,
nie trzymałbyś jej nieruchomo.
Arthur nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Ból przenikał cały jego
umysł, ale tylko przez kilka sekund. Zanim doktor Scamandros skończył
mówić, dolegliwość ustała, zupełnie jakby odpłynęła wraz z ostatnią falą.
Chłopiec wrócił na plażę. Scamandros spakował już szachownicę i
puszkę, została tylko muszla i lusterko. Oba przedmioty wyciągnął ku
Arthurowi, który ich nie dostrzegł, zajęty oglądaniem grzbietu dłoni w
świetle świecy. Z oględzin wynikało, że na skórze nie pozostały blizny ani
kleksy. Nie widać też było żadnego napisu.
– Co tam nakreśliłeś? – chciał wiedzieć Arthur.
– Postawiłem własny podpis – wyjaśnił doktor. – W większości
przypadków Domową Magię odprawia się za pomocą specjalnie
przygotowanych instrumentów, które działają jedynie w rękach
uprawnionego zaklinacza.
– Czy atrament zawierał Nicość?
– Tak. Niewielką, starannie odmierzoną ilość. Śpieszę z
wyjaśnieniem: nie ja przygotowywałem atrament. Nie pracuję bezpośrednio
z surową Nicością. Faktem jednak jest, że większość Domowej Magii opiera
się na urządzeniach lub dobrach pierwotnie wyprodukowanych z Nicości lub
stworzonych z jej domieszką.
– Rozumiem – powiedział Arthur i podejrzliwie sięgnął po lusterko
oraz muszlę. – Do czego więc one służą?
– Mam nadzieję, że udało mi się ustawić lustro tak, by pokazało ci, co
się dzieje z twoją przyjaciółką o imieniu Liść – wyjaśnił Scamandros. –
Podobnie skonfigurowałem muszlę, przez którą będziesz wszystko słyszał.
Urządzenie powinno działać przez kilka dni, lecz potem zaklęcie straci moc
i aparat zacznie ukazywać inne osoby lub miejsca. Nie korzystaj wówczas z
niego, gdyż może pokazać ci tych, którzy tylko wypatrują takich otwartych
kanałów do cudzych umysłów.
– Jak to się uruchamia?
– Wystarczy, że przyłożysz muszlę do ucha i zajrzysz do lustra. Rzecz
najskuteczniej zadziała w raczej cichym miejscu, przy niezbyt natężonym
świetle, które nie będzie padało bezpośrednio na lustro. Tutaj, przy świecy,
masz idealne warunki. Ogólnie biorąc, najlepiej jest mieć w pobliżu kogoś,
kto będzie zwracał uwagę na to, co się z tobą dzieje, bo nie będziesz
świadomy zdarzeń wokół swojej cielesnej powłoki.
– Dzięki – westchnął Arthur. – Chyba nieco później wypróbuję to
urządzenie. Bliżej obozowiska.
– Jak sobie życzysz. Co do wiadomości: obawiam się, że ani telefon,
ani telegraf nie będą nam przydatne. Choć nie znajdujemy się na Morzu
Granicznym, pochodzimy z niego i dlatego wszelkie kontakty normalnie
przebiegają przez jego obszar. Problem w tym, że kanały przekaźnikowe już
dawno temu zostały zalane. Mogę jednak przesłać wiadomość w
powolniejszy sposób. Czy masz papier, pióro i atrament?
– Nie.
– Zatem proszę. – Scamandros wręczył Arthurowi popękaną, skórzaną
teczkę, przewiązaną niebieską wstążką. – Napisz list, podczas gdy ja
przygotuję posłańca.
Arthur otworzył teczkę. Przedmiot przypominał książkę dla dzieci, z
której po otworzeniu wyłaniają się trójwymiarowe obrazki. Z teczki wysunął
się kałamarz, stosik kartek papieru i kilka piór. Arthur wybrał jedno z nich,
zanurzył je w atramencie – zwrócił uwagę na jego turkusowobłękitną barwę
– i przystąpił do pisania.
Pierwsza Dama
Pokój Dzienny Poniedziałka lub Piramida Wtorka
Droga Pierwsza Damo.
Pani Środa zaprosiła mnie na obiad i przysłała po mnie statek, lecz z
powodu wypadku znajduję się teraz w innym Poślednim Królestwie, na
uszkodzonym okręcie zwanym „Molem”. Pewien Domowy Zaklinacz, doktor
Skamandros, wysyła ten list w moim imieniu. Chyba mógłbym spróbować
odnaleźć Trzecią Część Woli, skoro już tu jestem. Dobrze by było gdyby
udało ci się przysłać mi pomoc albo coś doradzić. Moja przyjaciółka Liść
została przypadkowa zabrana i chyba jest teraz na pokładzie statku
„Latająca Modliszka”. Dobrze by było gdybyś jej pomogła wrócić do domu.
Szczerze oddany,
Arthur Penhaligon
Ps: Pozdrów ode mnie Suzy, Kichola i innych.
Arthur popatrzył na to, co napisał. Wcześniej nie był nawet pewien,
czy spróbuje odszukać Trzecią Część Woli – uświadomił to sobie dopiero po
napisaniu listu. Ta myśl musiała jednak dojrzewać w jego umyśle od czasu,
gdy Liść powiedziała, że powinien uczynić pierwszy krok, a nie czekać, aż
Wykonawcy coś mu zrobią.
Jedyny problem polegał na tym, że nie wiedział, od czego zacząć.
– Gotowe? – zapytał doktor Scamandros. – Złóż kartkę i na przedzie
napisz, kim jest adresat. Potem przyciśnij kciukiem zgięcie, list się
zapieczętuje.
Arthur wykonał polecenie. Gdy docisnął kciukiem papier, po
krawędziach przesyłki przetoczyła się mgiełka tęczowego światła. Chłopiec
uniósł rękę i ujrzał grubą, okrągłą pieczęć z własnym profilem w wieńcu
laurowym na skroniach.
– Nic nie mów kapitanowi Kotapodusze ani Zgodniakowi – poprosił
doktor Scamandros. – Z powodu niedoboru gotowych znaczków, sięgnąłem
po coś odpowiedniego z ich kolekcji.
Zaprezentował Arthurowi duży, wielobarwny znaczek z podobizną
ptaka o ciemnym ciele, białym kuprze i rozwidlonym ogonie. Pod
rysunkiem widniał podpis drobnym drukiem: „Nawałnik duży”, a także duża
dwójka i symbol nieznanej waluty.
– Z twojej Ziemi – wyjaśnił Scamandros. – Nocny ptak morski.
Kapnę mu na oko kroplę aktywnego atramentu i wypowiem krótkie zaklęcie.
Arthurze, może lepiej będzie, jeśli staniesz za mną. Niektóre ze słów
Architektki są niebezpieczne dla śmiertelników.
Chłopiec pośpiesznie ukrył się za Scamandrosem i wetknął palce do
uszu. Przypomniał sobie, jak podziałały na niego słowa, wypowiedziane
przez zaklinacza na statku.
Scamandros zgiął list, otworzył kałamarz z brązu i maleńkim
kroplomierzem wessał odrobinę atramentu. Następnie ostrożnie kapnął nieco
płynu na oko ptaka ze znaczka i jednocześnie wymamrotał coś, czego Arthur
nie dosłyszał, jego łokcie i kolana momentalnie jednak przeszył ból.
Ptak drgnął i zamachał skrzydłami. Wytknął głowę ze znaczka, z furią
trzepocząc skrzydłami, po czym opuścił rysunek. Urósł, a znaczek się
skurczył. Stworzenie stawało się coraz większe, aż wreszcie miało ponad pół
metra długości, jego skrzydła zaś osiągnęły rozpiętość dwóch metrów. List
był już wtedy całkiem mały, jego długość nie przekraczała dwóch i pół
centymetra. Ptak popatrzył na nich błyszczącymi oczyma, dziobem podniósł
list i go połknął. Potem podreptał po plaży, powoli bijąc skrzydłami, aż
wreszcie rozpędził się na tyle, aby się oderwać od ziemi. Jego sylwetka w
szybkim locie stała się zgrabna i elegancka.
– Muszę tu zrobić porządek – zapowiedział doktor Scamandros. –
Rozrzucę trochę tego zabarwionego magicznie piasku i tak dalej. Jeśli
chcesz wypróbować lusterko oraz muszlę, poproś pana Spalonego Słońcem,
by miał na ciebie baczenie i zajmij miejsce między namiotem kapitana a
morzem.
– Dzięki – powiedział Arthur. Doktor Scamandros okazywał mu
ogromną życzliwość.
Może przesadzam z podejrzliwością, pomyślał Arthur. Doktor musi
mieć jakieś powody, by mi pomagać... Ciekawe jakie... Zastanawiam się,
czy potrafi czytać w moich myślach...
– Ile czasu mój list będzie wędrował do Pierwszej Damy? – zapytał
pośpiesznie, na wypadek gdyby doktor Scamandros jednak umiał czytać w
myślach i poczuł się urażony, że Arthur wciąż mu nie ufa.
– Trudno powiedzieć. Zakładając, że nie dojdzie do wypadku lub
przejęcia przesyłki, list dotrze na miejsce za dzień lub dwa czasu
miejscowego. Ile dób minie w tym okresie w Domu, tego nie wiem bez
przeprowadzenia skomplikowanych obliczeń. Tempo upływu czasu w Domu
jest inne niż w Królestwach.
Arthur skinął głową. Wyglądało na to, że przez najbliższy tydzień i
tak nie znajdzie okazji, by opuścić wyspę, bo musiał czekać na naprawę
„Mola”. Ponieważ nic nie potrafił na to poradzić, równie dobrze mógł się
zastanowić, co dalej począć. W tym celu musiał się dowiedzieć, jak
potoczyły się losy Liść.
– Wracam do obozowiska – oznajmił. – Poproszę Spalonego Słońcem
o asekurację. Dziękuję za pomoc, doktorze.
Scamandros skłonił głowę.
Arthur odwrócił się i ruszył nieśpiesznie w stronę statku. Szedł plażą,
bez świecy. Panował mrok, lecz chłopiec widział światła niezbyt odległego
obozu. Mimo to przyśpieszył kroku.
Znajdował się w połowie drogi, kiedy coś go podkusiło, by się
obejrzeć. Dostrzegł poświatę świecy i częściowo widoczną sylwetkę,
zapewne doktora Scamandrosa. Obok zaklinacza jednak było jeszcze coś.
Inny kształt, mroczny cień na tle płomienia świecy. Arthur widział go
zaledwie przez chwilę, lecz od razu rozpoznał kontury.
Jeszcze jeden nawałnik. Doktor Scamandros przesyłał wiadomość do
innego adresata.
Wiedziałem, przeszło przez myśl wzburzonemu Arthurowi. Pewnie
usiłuje mnie sprzedać Środzie albo komuś z Wykonawców. Mogą przysłać
Wysokiego Zmierzchnika Soboty, jeśli to on mnie zaatakował w Studni
Ponurego Wtorka. Jeżeli przybędzie z mieczem, będę bezradny bez Klucza,
choć może załoga „Mola” stanie w mojej obronie przez wzgląd na medalion
Kapitana. Nadal nie rozumiem, czemu Sobocie zależało na zniszczeniu
Domu Nicością.
Z całą pewnością istnieje jakaś łączność pomiędzy Potomnymi
Dniami oraz Nicością. Tylko jaka? Dlaczego wszystko jest takie trudne...
Myślał coraz mniej przytomnie, gdy przed wejściem do I obozowiska
powstrzymał go głos strażnika.
– Stój! – krzyknął jeden z marynarzy. – Ktotko? To I jest, kto to?
Rozpoznaj mnie, a podążysz dalej!
– Hm, jak sądzę, nazywasz się Jednouchy, prawda? – zaryzykował
Arthur. Rezydent był tylko częściowo oświetlony przez latarnie, zawieszone
na oddalonym o kilkanaście metrów, namiocie Kotapoduchy. – To ja,
Arthur, wracam ze spaceru. Doktor Scamandros przyjdzie za jakiś czas.
– Podążaj, przyjacielu! – zawołał Jednouchy. Opuścił kuszę i machnął
ręką, aby ponaglić Arthura. Gdy chłopiec przechodził obok, Rezydent
ściszył głos i wymamrotał: – Tak naprawdę nazywam się Kukuła, ale
Jednouchy brzmi o niebo lepiej. Przed Potopem byłem Przesuwaczem
Skrzyń Trzeciej Klasy. Teraz pomagam na dziobówce...
– Jednouchy! Pilnuj się!
Arthur rozpoznał ten okrzyk. Po plaży szedł ciężkim krokiem Spalony
Słońcem. Chłopiec dostrzegł za jego plecami jeszcze jednego zbrojnego,
wpatrzonego w mrok, z kuszą gotową do strzału.
– Tak jest! – potwierdził Jednouchy. – Tylko przepuszczam
przyjaciela.
Spalony ukłonił się Arthurowi, a chłopiec odwzajemnił kurtuazyjne
powitanie.
– Doktor zrobił, co należało? – spytał Spalony.
– Tak sądzę – odparł Arthur. Podniósł lusterko oraz muszlę. –
Ofiarował mi coś, dzięki czemu będę mógł ujrzeć, co się stało z moją
przyjaciółką. Tyle że potrzebuję kogoś, kto mnie popilnuje, gdy będę
korzystał z urządzenia. Miałem nadzieję, że wyrazisz zgodę...
– Na pilnowanie ciebie? Tak, to się da zrobić. Najpierw muszę jednak
obejść wszystkie posterunki, bo nie chcemy, aby Złocień i jego gromada
przybyli bez zapowiedzi.
– Sądziłem, że ich zgubiliśmy – zauważył Arthur, ruszając w drogę
razem z młodszym matem.
– Może tak, może nie – odparł Spalony. – Złocień to niebywale cwany
czarnoksiężnik. Doktor Scamandros jest bardziej uczony w księgach, ale ten
pirat musi znać dziesiątki paskudnych sztuczek, o których doktorowi nic nie
wiadomo. Pilnuj się!
Następna strażniczka dźwignęła się niezgrabnie, po drodze chwytając
kuszę. Spalony Słońcem prychnął z dezaprobatą i szedł dalej.
– Doktor Scamandros zdradził mi, że jest tutaj na ochotnika –
napomknął Arthur. Musiał dowiedzieć się więcej o zaklinaczu. – Co miał na
myśli? Dlaczego zgłosił się dobrowolnie?
– Przed wielką powodzią na rejsowych statkach pływali tylko
Nawigatorzy-Zaklinacze – wytłumaczył Spalony. – Kiedy więc budowano te
wszystkie dodatkowe jednostki, zaczęto poszukiwać ochotników o
dostatecznym wyszkoleniu magicznym, by mogli wejść na pokład.
Niektórych zwykłych żeglarzy również skierowano na nowe statki.
– Choćby ciebie – domyślił się Arthur.
– Tak, choćby mnie – potwierdził Spalony Słońcem i ciężko
westchnął. – Czwarty mat na „Spiralnej Rynnie”. Nie było lepszego statku
ani wspanialszej załogi.
– Ale dlaczego doktor Scamandros miałby zgłaszać się na stanowisko
nawigatora, skoro jest najwyższej klasy zaklinaczem, szkolonym w
Wyższym Domu?
Spalony Słońcem wzruszył ramionami.
– Zapewne coś zgubił. Właśnie z tego powodu większość
towarzystwa z innych części Domu trafia na Morze Graniczne.
– Nie rozumiem.
– Wszystko, co kiedykolwiek zaginęło, prędzej czy później pojawia
się na Morzu Granicznym – wyjaśnił Spalony. – Znalezienie zguby bywa
jednak nielicho trudne. I rzecz musi być zawieruszona przypadkiem, nie
celowo i nie w wyniku kradzieży.
Niemal dotarli do linii brzegu. W falach stała Rezydentka i rozglądała
się wokoło. U boku miała kuszę. Nad nimi migotała skromna gromadka
intensywnie czerwonych, bardzo jaskrawych gwiazd, lecz poza tym niebo
zasnuwały chmury i nie było widać księżyca. Niewykluczone, że tego świata
nie obiegał żaden naturalny satelita.
– Stój!
– Tu Spalony Słońcem z pasażerem – odezwał się mat. – Cisza i
spokój?
– Nic poza falami – odparła Rezydentka. Arthur rozpoznał jej głos –
była to Jaszczurka, ta z twarzą pokrytą łuskami.
– Miej baczenie – polecił jej Spalony. – Oby nie przybyli, ale jeśli się
zjawią, to od strony morza.
– Tak jest!
Młodszy mat odwrócił się i ruszył po udeptanym piasku między
dwiema dużymi stertami skrzyń.
– Obchód zakończony – oznajmił. – Gdzie chcesz spojrzeć do tego
swojego lustra?
– Gdzieś, gdzie jest cicho i spokojnie, przy słabym świetle – odparł
Arthur. Wskazał skrawek piasku, na którym nie wypoczywali Rezydenci,
nieopodal namiotu, na którym umocowana była latarnia. – Tam powinno
być dobrze, jak sądzę.
Spalony Słońcem podążył za Arthurem, który po chwili usiadł na
piasku. Chłopiec zajrzał do muszli, przysunął ją do światła i kilkakrotnie nią
potrząsnął, aby zyskać pewność, że nic się nie ukrywa w środku. Następnie z
wahaniem przyłożył muszlę do ucha, podniósł lusterko i pochylił je tak, aby
odbijało się w nim światło latarni.
Z początku słyszał w muszli tylko cichy szum morza, a w lusterku
widział jedynie własne odbicie. Usiłował myśleć o Liść, lecz z
niezrozumiałych powodów nie potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądała.
Pamiętał jednak jej głos, więc skupił się na nim i odtworzył słowa, które
wypowiedziała po wejściu do jego pokoju szpitalnego.
Szum fal w muszli nagle ucichł, zastąpiony brzękiem żelaza i
skrzypieniem drewna. Lusterko zaszło mgłą, zupełnie jakby Arthur na nie
nachuchał, a potem znowu się wyklarowało. Tym razem nie ujrzał w nim
własnej twarzy, lecz mroczną, słabo oświetloną przestrzeń.
Uważnie patrzył do zwierciadełka. Dostrzegł w nim dziewczynę;
przebywała wewnątrz bardzo ciasnego pomieszczenia, prawie
pozbawionego światła.
Była uwięziona.
Rozdział 12
Skulona Liść tkwiła w wąskiej celi, ze stopami zanurzonymi w
wodzie. Kajdany na jej nadgarstkach były połączone ciężkim łańcuchem z
okowami na kostkach i grubym, żelaznym pierścieniem w drewnianej
ścianie. Woda łagodnie przelewała się od jednej strony pomieszczenia do
drugiej – Liść najwyraźniej przebywała na statku. Jedyne światło pochodziło
z przyczernionej dymem latarenki, która dyndała na haku pod sufitem z
desek, zaledwie trzydzieści centymetrów nad głową dziewczyny.
W ciemnym rogu obrazu nagle coś się poruszyło. Arthur przysunął
głowę, by lepiej widzieć, lecz nic mu to nie dało. Lusterko przypominało
telewizor albo scenę teatralną. Widz nie mógł dostrzec tego, co się działo z
boku lub z tyłu obrazu.
Po chwili coś znowu się poruszyło. Liść podniosła głowę i powiodła
wzrokiem dookoła. Nie zauważywszy nic niepokojącego, ponownie skryła
twarz. Wyglądało na to, że jest kompletnie załamana, lecz nagle Arthur
dostrzegł, iż Liść manipuluje przy kajdanach na prawej kostce. Domyślił się,
że próbuje je rozpiąć – w jej dłoni dostrzegł błysk pilnika do paznokci lub
podobnego przyrządu.
Arthur tak intensywnie skupił uwagę na poczynaniach dziewczyny, że
dopiero po chwili dotarło do niego, iż na obrazie znowu coś się rusza. Tym
razem niewidoczny obiekt znalazł się w granicach lustra, dzięki czemu
chłopiec mógł się lepiej przyjrzeć istocie przebywającej w celi.
Był to Szczur, i to nie byle jaki.
Liczył sobie znacznie ponad metr wysokości, miał brązową sierść i
stał wyprostowany na tylnych łapach. Ponadto nosił ubranie: stary, lecz
schludny fraczek w kolorze granatowym ze złotymi naszywkami, kremową
koszulę i srebrzystą kamizelkę. Jego białe pantalony były podwinięte dla
ochrony przed chlupoczącą wodą. Zwierzę miało bose, różowe łapy a za
jego plecami podrygiwał bezwłosy ogon.
Szczur uchylił kapelusza z impregnowanej skóry – nakrycie głowy
miało szerokie rondo, lecz płytkie denko – i wziął głęboki wdech,
jednocześnie przemawiając piskliwym głosem.
– Przepraszam panienko, czy przypadkiem nie jesteś śmiertelnikiem z
Ziemi?
Liść drgnęła i odsunęła się gwałtownie, pobrzękując łańcuchami.
– Błagam o wybaczenie – ciągnął Szczur. – Nie zamierzałem budzić
w tobie lęku. Moje natręctwo wynika tylko i wyłącznie z faktu, że
otrzymałem zlecenie, związane ze śmiertelnikiem z Ziemi.
Liść pokręciła głową i kilkakrotnie zamrugała oczyma.
– Przepraszam – wykrztusiła. – Rzecz w tym, że... po prostu nie
oczekiwałam gościa.
– Jeśli można, chętnie się przedstawię – zaproponował gość. – Jestem
komandor Monckton, oficer dowodzący Szczurami w Wyproście na Morzu
Granicznym.
– Szczury w Wyproście? – powtórzyła Liść słabym głosem. – Morze
Graniczne?
Komandor Monckton poruszył wąsami, nim odpowiedział.
– Szczury w Wyproście, moja panno, to te, które swego czasu służyły
Szczurołapowi i zostały przez niego sprowadzone do Domu. Morze
Graniczne to obszar wewnętrzny Domu, nominalnie zarządzany przez Panią
Środę, samozwańczą księżną Morza Granicznego, a także Wykonawczynię
Woli Architektki.
– Ach, teraz już wszystko jasne – podsumowała Liść sarkastycznie.
– Nie bardzo rozumiem.
Liść ponownie pokręciła głową.
– Mniejsza z tym – mruknęła. – Tak, chyba rzeczywiście jestem
śmiertelnikiem z Ziemi. Ciemnym śmiertelnikiem, dodajmy.
– Wydajesz się jasna.
– Ciemnym, czyli głupim – wytłumaczyła. – Nie ważne. Czego
chcesz od śmiertelnika z Ziemi? Pomożesz mi się stąd wydostać?
Monckton sięgnął do kieszeni fraka i wydobył kartkę papieru, którą
wręczył Liść. Z początku papier miał wielkość karteczki samoprzylepnej,
lecz w wyniku zetknięcia z dłonią dziewczyny urósł do rozmiarów
typowego listu.
Na papierze widniał sztych, przedstawiający portret chłopca,
niewątpliwie bardzo podobnego do Arthura. Pod ryciną znajdowało się kilka
linijek drukowanego tekstu:
NAGRODA
Za informację o miejscu pobytu niejakiego Arthura Penhaligona
śmiertelnego chłopca z Ziemi.
Szczegółowe wiadomości przesyłać telegraficznie lub listownie do
Poniedziałkowej Przedpołudnicy
Suzy Turkusowy Błękit.
– Arthur! – zawołała Liść. – A Suzy była tą dziewczyną... ze
skrzydłami.
– O, znasz Arthura? – spytał Monckton. – Wiesz, gdzie go szukać?
– Niewykluczone – odparła Liść. Arthur zauważył, że jego
przyjaciółka zmrużyła oczy. Było jasne, że intensywnie myśli. – Zapewne
liczysz na nagrodę?
– Jak najbardziej – potwierdził Monckton. – Choć w tym wypadku
otrzymaliśmy już niewielki zadatek. Słyniemy jako doświadczeni
poszukiwacze i odnajdywacze..
– Powiem ci, co wiem, jeśli pomożesz mi w ucieczce – zapewniła
Szczura Liść i uniosła skute nadgarstki. – I ułatwisz mi nawiązanie kontaktu
z Suzy Błękit.
– Hm – mruknął Szczur. – Nie możemy pomóc ci w ucieczce,
albowiem czyn taki stałby w jawnej sprzeczności z kilkoma umowami, które
zawarliśmy z rozmaitymi władzami w Domu. Byłbym jednak zaszczycony,
pełniąc rolę twojego doradcy przed sądem, który już wkrótce zapozna się z
twoimi kryminalnymi poczynaniami.
– Kryminalnymi? – wykrztusiła – Jak to? Zrobiłam tylko jedno: dałam
się zaciągnąć na ten statek, a oni rzucili na mnie okiem, spytali o nazwisko i
cisnęli tutaj w kajdanach.
– Mniemam, że zostaniesz postawiona w stan oskarżenia za
podróżowanie na gapę – oznajmił Monckton i dla większego efektu machnął
ogonem. – Za taki czyn grozi kara od stu do dwustu batów, których raczej
nie przeżyjesz. Szczerze powiedziawszy, jako śmiertelniczka z całą
pewnością nie wyjdziesz z tego żywa.
– Batów? Chodzi ci o chłostę?
– W rzeczy samej. Dziewięciorzemienną dyscypliną. Wiesz, co to jest
dyscyplina?
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć! I nie zamierzam tego sprawdzać na
własnej skórze. To szaleństwo, musi być jakieś wyjście.
– Wszystko zależy od sądu – westchnął Monckton. – Podejrzewam, że
w treści oskarżenia tkwi logiczny błąd. Przy prawidłowej argumentacji
obrony powinnaś uniknąć kary.
– Co to za błąd?
Monckton nieznacznie przechylił głowę i z błyskiem w oku popatrzył
na Liść.
– My, Szczury, mamy merkantylny stosunek do życia – oświadczył. –
Innymi słowy, jeśli powiesz mi, co wiesz o Arthurze, chętnie wystąpię przed
sądem jako twój adwokat.
– Skąd mogę mieć pewność, że nie wystawisz mnie do wiatru, kiedy
opowiem ci o Arthurze? – powątpiewała Liść.
– Słowo Szczura w Wyproście i byłego śmiertelnika, mieszkańca
Ziemi – przysiągł Monckton i przyłożył pazur do eleganckiej kamizelki, w
miejscu gdzie znajduje się serce. – W imię Szczurołapa, który nas tutaj
sprowadził.
Liść niepewnie popatrzyła na Szczura, a on bez zmrużenia powiek
odwzajemnił jej spojrzenie.
– Zgoda – westchnęła dziewczyna. – Chyba i tak nie mam wyboru.
Przynajmniej mówisz przekonująco. Jesteś w tym lepszy od faceta, który
ostatnio sprzedał mojemu tacie samochód. Poszłam odwiedzić Arthura w
szpitalu, na naszej... na Ziemi. Arthur dostał zaproszenie od Pani Środy, na
obiad, i opowiadał mi o Domu i w ogóle. Potem do sali wtoczyła się
ogromna fala i wymiotła nas na morze, na łóżku Arthura. Unosiliśmy się i
opadaliśmy na falach, takich naprawdę wielkich, aż wreszcie przypłynął
statek z jaskrawozielonymi żaglami i zabrał mnie na pokład, zrzuciwszy
linę, a Arthur został, bo ktoś, kto rzucał liny, nie trafił. Arthur pewnie nadal
pływa gdzieś na tym łóżku, chyba że się utopił albo ktoś inny go uratował.
Czy to wystarczy?
– Doskonałe wprowadzenie, dziękuję – oświadczył Monckton. – To
tłumaczy, dlaczego kapitan i załoga tej jednostki są tacy spięci i
małomówni. Na dodatek postanowili stworzyć tratwę tutaj, w Trójkącie.
Gdyby nie zwykłe szczury, nawet bym nie wiedział, że na pokładzie
znajduje się śmiertelnik. Podejrzewam, że „Modliszka” miała odebrać
Arthura i dostarczyć go do Pani Środy, lecz misja zakończyła się fiaskiem.
Kapitan Fala postanowił zyskać na czasie, aby zadecydować, co robić dalej.
Oczywiście po tym, jak już pozbędzie się ciebie – w sumie stanowisz dowód
na to, że wziął na pokład niewłaściwego śmiertelnika.
– Stworzyć tratwę? W Trójkącie? Gdzie my jesteśmy?
– Znajdujemy się na najniższym pokładzie „Latającej Modliszki” –
oświadczył Monckton. – To statek z regularnej floty handlowej Środy.
„Modliszka” stworzyła tratwę, czyli przybiła do innego statku,
przycumowanego do jeszcze innego, i tak dalej. Statki cumują przy
gigantycznym, trójkątnym słupie cumowniczym, który jest jedyną
nadwodną pozostałością dawnej latarni morskiej w Porcie Środy. Stąd
nazwa Trójkąt. Rzecz jasna, pozostajemy na Morzu Granicznym w Domu.
– Który stanowi centrum wszechświata – dodała Liść. – Tak
przynajmniej twierdzi Arthur. Moi rodzice by wymiękli, gdyby się
dowiedzieli, jak to jest naprawdę.
– Słucham?
– Ich zdaniem pośrodku wszechświata rośnie wielkie drzewo, którego
małe gałęzie rozrastają się na wszystkie strony. Poza tym zwierzęta żyją tam
w zgodzie, są dla siebie dobre i w ogóle.
– Brzmi zachęcająco – mruknął Monckton. – Gdyby to była prawda...
Na mnie pora, wracam na swój statek. Po drodze zajrzę do kapitana Fali i
poinformuję go, że będę twoim adwokatem. Mniemam, że sąd zbierze się w
ciągu kilku najbliższych dni.
– Kilku najbliższych dni! – krzyknęła Liść. – Nie dostałam nic do
jedzenia ani do picia. Mogę tu umrzeć z głodu i pragnienia!
– W Domu to wykluczone – zapewnił ją Monckton. – Tutaj można
być głodnym i spragnionym, ale nie da się od tego umrzeć.
– Więc zostawisz mnie tutaj w łańcuchach? Tak po prostu? Żebym
czekała na rozprawę albo na to, co ze mną zrobią?
– Tak jest – potwierdził Monckton. – Dokładnie to masz uczynić.
Czekać. Interesy z tobą to przyjemność. Żegnam.
– Zaraz! – pisnęła Liść, lecz Szczur już wybiegł. Arthur dostrzegł
tylko mignięcie jego ogona, kiedy znikał z pola widzenia lusterka. – Czekaj,
nie możesz mnie opuścić! A jeśli statek zatonie...
Jej krzyk nagle ucichł, a obraz w lusterku zamigotał, na przemian
pokazując celę dziewczyny oraz twarz chłopca w świetle latarni. Po chwili
zwierciadełko przedstawiało już tylko Arthura. Ogarnęła go fala nudności,
wywołanych nagłą zmianą percepcji, lecz mdłości w jednej chwili mu
przeszły kiedy Spalony Słońcem postukał go w ramię.
– Arthurze – wyszeptał marynarz. – Gotuj się, młodzieńcze. Coś
widać w morzu!
Chłopiec zamrugał oczyma, wstał i pośpiesznie ukrył lusterko oraz
muszlę w kieszeniach szlafroka. W tej samej chwili przeszło mu przez
głowę, że powinien się przebrać w coś sensowniejszego. Myśl była jednak
tak przelotna, że; już po sekundzie o niej zapomniał.
– Co widać w morzu?
– Bo ja wiem – Spalony Słońcem wzruszył ramionami. – Jaszczurka
dostrzegła w oddali światło, ja też je widziałem. Zbliża się. To może być
„Dreszcz”, choć nie mam pojęcia, czemu któryś z piratów miałby
wywieszać latarnię. Weź ten nóż.
Arthur zwrócił uwagę, że Spalony ma u boku szablę, Chłopiec przyjął
wręczony mu długi nóż w pochwie i spróbował go przypiąć do paska od
szlafroka. Marynarz pokręcił głową.
– To na nic – westchnął. – Chodź, wracamy do namiotu kapitana.
Ichabod dobierze ci jakąś przyzwoitą katanę.
– Katanę? Nie, dziękuję, ten nóż w zupełności mi wystarczy...
– Katana to kurtka. Idziemy, szkoda czasu.
W drodze do namiotu Kotapoduchy Arthur spostrzegł, że obozowisko
zmieniło się nie do poznania. Wszyscy Rezydenci byli na nogach i gotowali
się do potyczki. Sprawiali wrażenie pewniejszych siebie i lepiej
zorganizowanych niż na statku.
– Szczury lądowe – wyszeptał Spalony Słońcem, gdy mijali grupę
Rezydentów, przygotowujących kusze. – Tutaj będą lepiej walczyli niż na
morzu. Ichabod! Pomóż lordowi Arthurowi dobrać jakieś zacne ubranie.
– Tak jest! – zawołał Ichabod. Podszedł bliżej i bardzo nisko ukłonił
się Arthurowi. – Czy jego lordowska mość życzy sobie czegoś konkretnego?
– Nie trać czasu! – polecił Spalony Słońcem. – Znajdź cokolwiek w
dobrym rozmiarze, i to szybko! Idę do dział. Arthurze, dołącz do mnie, gdy
będziesz gotowy.
– Coś podobnego – sapnął Ichabod. – On nie ma pojęcia, jakie
trudności wiążą się z utrzymaniem stroju odpowiedniej jakości.
Obejrzał Arthura od stóp do głów, obszedł go i w małym notatniku
zapisał kilka liczb. Następnie wskazał stojący w rogu namiotu parawan z
rysunkami o tematyce marynistycznej. Arthur widział go ostatnio w
niezwykłym pokoju Kotapoduchy na pokładzie „Mola”.
– Wasza lordowska mość, zechciej stanąć za tym parawanem.
Ośmielę się zaprezentować ci szereg wyrobów odzieżowych, które mogą
zbliżać się do poziomu odpowiadającego twojej wyjątkowo wysokiej
randze.
Arthur zniknął za parawanem. Niemal natychmiast Ichabod przekazał
mu ogromne naręcze ubrań.
– Bielizna. Trzy koszule do wyboru. Kołnierze, cztery do wyboru.
Fulary, sześć do wyboru. Kamizelka, jedna z trzech. Bryczesy, trzy do
wyboru. Pończochy pięć par do wyboru. Buty z cholewą czy bez?
– Za obuwie dziękuję. Moje kapcie to w rzeczywistości Niematerialne
Buty.
– Pas marynarski czy galowy?
– Chyba marynarski...
Ichabod nadal zadawał pytania, co kilka sekund wręczając Arthurowi
element ubioru lub jedno z akcesoriów. Na koniec umilkł. Arthur
pośpiesznie się rozebrał i włożył nową odzież. Ze zdziwieniem
skonstatował, że wszystko idealnie na niego pasuje. Nie wybierał żadnej
konkretnej kombinacji, lecz gdy był już prawie gotowy, zorientował się, że
ma na sobie prawie taki sam mundur jak Kotapoducha: niebieskie palto oraz
białą koszulę i niebieską kamizelkę, do tego białe bryczesy.
Gdy tylko się przebrał, zgodnie z jego oczekiwaniami Niematerialne
Buty przeobraziły się ze szpitalnych kapci w wysokie do kolan buty, przy
czym lewy miał szerszą cholewę, aby pomieścić formę z krabiego pancerza.
Arthur zamyślił się na chwilę i wsunął za prawą cholewę Atlas oraz
zaproszenie od Środy. Muszla i lustro – powędrowały do lewej cholewy.
Niematerialne Buty zapewniały skuteczną ochronę przed wodą, podobnie
zresztą jak przed prawie wszystkim, dzięki czemu ukryte w nich przedmioty
mogły pozostać bezpieczne i suche.
– Nie wiem, co zrobić z tym kołnierzem – oświadczył Arthur kilka
minut później. Kołnierz był oddzielony od koszuli i chłopiec nie miał
pojęcia, jak go przypiąć.
– Ja się tym zajmę – zaproponował Ichabod. Szybko podszedł i
przymocował kołnierz. Zanim chłopiec zdążył zaprotestować, dodatkowo
zarzucił mu na szyję czerwoną chustkę i związał ją jak fular. – Proszę
podnieść ręce, zapnę pas.
Szeroki, skórzany pas wydawał się ostatnim przedmiotem, który
należało włożyć, lecz gdy sprzączka była już zapięta i Arthur spróbował
wyjść zza parawanu, Ichabod podniósł rękę i lekko się ukłonił.
– Twoja szabla, wasza lordowska mość – przypomniał. – Nie można
przystępować do bitwy bez własnej szabli.
– Hm, chyba rzeczywiście nie można – zgodził się Arthur.
Zaczynam nawet mówić jak Kotapoducha, pomyślał. Mam nadzieję,
że nie upodobnię się do niego. Wolałbym być kimś takim jak Spalony
Słońcem. Kimś, kto doprowadza rzeczy do końca.
Ichabod podniósł z podłogi ukrytą w pochwie szablę i przytroczył ją
Arthurowi do pasa na lewym biodrze. Jednocześnie Arthur przypiął na
drugim biodrze nóż, ofiarowany mu przez Spalonego Słońcem.
– To szabla żeglarska, specjalnie dla ciebie, wasza lordowska mość,
skrócona i odciążona przez płatnerza – wyjaśnił Ichabod. Gdy wstał i ujrzał
nóż Spalonego Słońcem, jego usta lekko się wykrzywiły z niesmakiem. –
Jeśli wolno zauważyć, wasza lordowska mość, nóż wcale nie pasuje do
kompletu. Proszę o pozwolenie...
– Chcę zachować nóż – oświadczył Arthur pośpiesznie. – Teraz
muszę iść do pana Spalonego Słońcem. Dziękuję za pomoc, Ichabod. Nie
mam pojęcia, jak ci się udało tak szybko zdobyć ubrania w moim rozmiarze.
– Och, przerobiłem najlepsze komplety kapitana i pana Zgodniaka,
kiedy byłeś z doktorem Scamandrosem – pochwalił się Ichabod z dumą. –
Aby je zmniejszyć, wystarczyło nieco przyciąć tu i tam, a mam doskonałą
miarę w oku, bez fałszywej skromności. „Zawsze bądź gotów na wszystko!”
Oto motto prawdziwego dżentelmena dżentelmena.
– Ehm, dziękuję – wymamrotał Arthur. Miał nadzieję, że
Kotapoducha oraz Zgodniak nie będą mieli nic przeciwko temu, że ich
najlepsze ubrania zostały przerobione na mniejsze. – Jeszcze raz dziękuję.
– A gdybyś odniósł rany w nadchodzącym starciu, bądź pewien, że
swoje motto stosuję także w innej profesji – dodał Ichabod.
– Jakiej mianowicie?
– Młodszy medyk – wyjaśnił Ichabod. – Który bywa też niesłychanie
prostacko nazywany pomagierem konowała. Asystuję doktorowi
Scamandrosowi. Nigdy nie stanęliśmy przed koniecznością operowania
śmiertelnika, niemniej mam cały sprzęt gotowy. Noże, piły, wiertła –
wszystko świeżo naostrzone!
– Świetnie! – oznajmił Arthur z entuzjazmem, którego nie odczuwał.
– Dobra robota. Tak trzymaj.
Pośpiesznie odszedł, zanim Ichabod zdążył zaprezentować mu świeżo
naostrzone narzędzia chirurgiczne. Był w połowie drogi przez obozowisko
do miejsca, w którym wycelowano w morze dwie armaty, kiedy usłyszał
niespodziewany dźwięk dzwonu okrętowego oraz krzyk Spalonego
Słońcem.
– Do dział! – wrzasnął młodszy mat. – Gotować kusze! Szable i piki
abordażowe do granicy przypływu!
Rozdział 13
Arthur ruszył pędem, kulejąc i zapadając się w piasek, – aby jak
najszybciej dołączyć do gromady Rezydentów uzbrojonych w szable oraz
piki i zmierzających ku morzu. Z pokładu „Mola" zdjęto dwie armaty i
zainstalowano na brzegu, lufami w stronę fal.
W pobliżu stanowiska artyleryjskiego tłum się rozdzielił i skierował
na obie strony umocnienia. Arthur przystanął obok Spalonego Słońcem oraz
jednej z armat. Uznał, że broń nie wygląda ani przesadnie solidnie, ani
szczególnie bezpiecznie. Czarne żelazo długiej lufy pokryte było
wgłębieniami i spękaniami, a na drewnianym wózku o nierównych kołach
widniały liczne szczerby i zadry. Oba działa ustawiono na wiklinowych
matach, rozpostartych bezpośrednio na piasku; one również nie wydawały
się specjalnie trwałe.
– Trzymaj się z dala od armaty – ostrzegł go Spalony. – Podczas
wystrzału siła odrzutu mocno cofa działo. Złamiesz sobie drugą nogę albo
przetrącisz grzbiet, jeśli będziesz za lufą.
Arthur odsunął się pośpiesznie i stanął u prawego boku mata. W ten
sposób potężny Rezydent znalazł się pomiędzy chłopcem a armatami.
– Już ich widać? – zapytał Arthur, wytężając wzrok w ciemności.
Dostrzegł jednak tylko światło latarni w dalszej części plaży oraz poświatę
wolnopalnych lontów – tlących się sznurów, przypominających wielkie,
grube sznurowadła, używane przez działonowego. Nagle w oddali
zamajaczyła dziwna jasność. Arthur natychmiast osłonił twarz dłońmi i
zmrużył oczy, by lepiej widzieć.
– Daleko na morzu widać bladą poświatę, prawda?
– A jakże – potwierdził Spalony Słońcem. – Ale jest zbyt nisko nad
morzem, aby to był statek. Poza tym porusza się za szybko jak na tratwę,
łódź wiosłową czy coś podobnego. Nie mam pojęcia, co to. Może te
Szczury...
– Szczury? – zapytał Arthur. – Szczury w Wyproście?
– Tak jest – przytaknął młodszy mat. – Mają niezwykłe jednostki.
Sam nie wiem...
Przerwał, kiedy poświata na morzu niespodziewanie wystrzeliła w
górę i intensywną jasnością przyćmiła czerwoną gwiazdę nad linią
horyzontu. Następnie opadła tukiem, zagłębiła się w morzu i przygasła.
Spalony Słońcem coś wymamrotał, a do uszu Arthura dotarły
nerwowe szepty członków obsługi dział.
– Co to takiego?
– Rezydent wyposażony w morskie skrzydła i wiedzę o magii –
wyjaśnił Spalony stłumionym głosem. – Najpewniej Złocień przybył
osobiście, żeby odzyskać skarb.
– Osobiście? Ale przecież jesteśmy... przecież mamy te armaty... i jest
nas tutaj setka, i doktor Scamandros...
– Brakuje nam prochu strzelniczego – westchnął młodszy mat. – Poza
tym Złocień to mistrz czarnej magii, której doktor się nie tyka. Złocień
zwróci przeciw nam morze i piasek, tak samo jak sprawił, że takielunek
„Oceanusa” wydusił życie z załogi. Ale na lądzie mamy większe szanse niż
w walce na morzu, nic nie jest więc przesądzone. Jeśli przyjdzie ci się z nim
zmierzyć, Arthurze, spróbuj odciąć mu głowę jednym ciosem, a potem ciśnij
na jego szyję garść piasku lub żwiru. Gdy nie będziesz miał pod ręką nic
lepszego, zwyczajnie połóż na niej szablę, na płask.
Arthur przełknął ślinę i ponownie wbił wzrok w wodę i szybko
zbliżające się światło. Dobył szabli i oparł ostrze na ramieniu, podobnie jak
to uczynili Rezydenci.
Zetnę mu głowę, obiecał sobie w myślach. Pokonałem pana
Poniedziałka i Ponurego Wtorka. Odnosiłem już rany. Wiem, że dam radę.
Nie pozwolę, by zabił mnie pirat... Oby tylko noga nagle mnie nie
zawiodła... Ten pancerz kraba dobrze się spisuje, a stawy pracują bez
zarzutu. Co się jednak stanie, jeśli niespodziewanie się zablokują? Albo po
prostu osłabnie mi noga podczas walki ze Złocieniem i...
– Dość! – przykazał sobie szeptem. – Cokolwiek się zdarzy, obrócę to
na własną korzyść. Zwyciężę.
– Czekać, aż obiekt opuści wodę! – ryknął Spalony Słońcem, gdy
poświata znajdowała się już całkiem niedaleko. – Ma być w zasięgu strzału
bezwzględnego!
Poświata sunęła prosto ku nim, z każdą chwilą jaśniejsza, niczym
reflektory nadjeżdżającego samochodu. Arthur poczuł, że światło go
paraliżuje, nie potrafił się poruszyć, gdy widział je coraz bliżej siebie.
Wewnątrz światła, w głębi fali dostrzegł ciemny kształt. Była to niepodobna
do człowieka postać, przypominająca rekina o ogromnych skrzydłach, które
umożliwiały jej poruszanie się. Istota wypłynęła na powierzchnię i zaczęła
surfować na fali. Działonowi odchrząknęli i zmełli w ustach przekleństwo,
popychając armaty i przesuwając je pikami niczym dźwigniami. W ten
sposób chcieli je wycelować w miejsce, w którym stwór wyłoni się z wody.
Spalony Słońcem nabrał powietrza i otworzył usta, gotowy wydać
rozkaz „Ognia!", kiedy nagle doktor Scamandros w podskokach podbiegł do
armat i stanął przed nimi.
– Stać! – krzyczał. – Nie strzelać! W żadnym wypadku nie strze...
Nie zdążył dokończyć ostatniego słowa, kiedy jedno z dział wypaliło
z niewiarygodnie donośnym hukiem, rozsiewając dookoła deszcz iskier i
roztaczając chmurę gęstego, białego dymu, która całkowicie pochłonęła
Arthura. Rozkaszlał się i zakrztusił; zatoczył się i nagle poczuł, że ma
kompletnie przemoczone stopy, które obmyła fala.
Stwór z morza wyprostował się, a płynące od niego światło przebijało
się przez dym i ciemności. Nie był ranny.
Dopiero wtedy Arthur zorientował się, że przybysz nie jest żadnym
„stworem”, choć u ramion nadal miał wielkie skrzydła o metalicznych,
żółtozłotych piórach. Była to nieprzeciętnej urody, bardzo wysoka kobieta o
jasnych włosach ukrytych pod drucianą siatką. Nosiła zieloną, aksamitną
suknię i obszytą futrem kurtkę, również zieloną, choć w nieco ciemniejszym
odcieniu. Kurtka zwisała luźno na lewym ramieniu kobiety, rękawy kołysały
się za jej plecami. W prawej dłoni nieznajoma ściskała krótką, białą, pokrytą
łuskami szpicrutę.
Popatrzyła z góry na Arthura, na całego i zdrowego doktora
Scamandrosa, który stanął obok chłopca, oraz na kapitana Kotapoduchę.
Arthur wcześniej nawet nie zauważył dowódcy, teraz zgiętego w ukłonie i
mamroczącego coś z pokorą.
– Doktor Scamandros?
Mówiła głosem zimnym i wyraźnym. Jego brzmienie sprawiało
Arthurowi lekki ból, zupełnie jakby uszy muskała mu lodowata bryza.
– Tak, pani. Jestem doktor Scamandros.
– Otrzymałam twoją wiadomość. Przedstaw mnie lordowi Arthurowi.
Czas nas goni.
Scamandros pochylił głowę, prawą ręką wskazał Arthura i ponownie
złożył ukłon obojgu.
– Lordzie Arthurze, czy mogę ci przedstawić Środową Jutrzenkę?
Arthur się ukłonił. Sam był bliski odgadnięcia tożsamości
nieoczekiwanego gościa. Wyniosła i dumna kobieta przypominała sposobem
bycia wszystkich najwyższych służących Wykonawców. Patrzyła na
rozmówcę w sposób, który zdawał się sugerować: „Przewyższam cię pod
każdym względem, lepiej się z tym pogódź”.
– Bądź pozdrowiony, lordzie Arthurze – powitała chłopca. – Przyjmij
przeprosiny Pani Środy z powodu godnego ubolewania niepowodzenia,
związanego z zapewnieniem ci środka transportu. Niestety, jeszcze nie
poinformowano mnie o dokładnych okolicznościach zdarzenia, które
doprowadziło cię w to miejsce, lecz ufam, że jesteś gotów towarzyszyć mi w
drodze na zapowiedziany obiad?
Arthur popatrzył w piękną, lecz zimną twarz Jutrzenki.
Poderżnęłaby mi gardło, gdyby otrzymała taki rozkaz, pomyślał. Czy
jednak mam jakiś wybór?
– Nie jestem pewien – oświadczył na głos. Nadal trzymał szablę na
ramieniu, a rada Spalonego Słońcem co do Złocienia zapewne odnosiła się
również do Środowej Jutrzenki. Stężał, gotów zadać cios, i – dodał
nieśpiesznie: – Dotarły do mnie przerażające opowieści o tym, że Pani Środa
jest... Jakby to ująć... ogromnym wielorybem, który pożera wszystko. Nie
chcę skończyć w jej brzuchu.
– To chwilowa niedyspozycja – zapewniła go Jutrzenka i spojrzała na
Scamandrosa i Kotapoduchę. – O której nie powinny plotkować istoty
niższego rzędu. Możesz jednak mieć pewność, że na czas obiadu Pani Środa
ma zamiar przybrać tradycyjną, ludzką postać. W ten sposób dowiedzie, jak
wielką wagę przykłada do twojej wizyty, lordzie Arthurze. Niestety,
przemiana w istotę ludzką wiąże się obecnie z ogromnym wysiłkiem ze
strony jej wysokości, dlatego od wieków nie decydowała się na podobny
czyn.
– Czego ode mnie chce? – spytał Arthur. Nie widział powodu, by
owijać sprawy w bawełnę. – Trzyma z Potomnymi Dniami. Jest
Wykonawczynią i nie uczyniła tego, co do niej należało. Ja jestem
Prawowitym Spadkobiercą Woli.
– Takich spraw nie należy omawiać publicznie – skarciła Jutrzenka
chłopca. – Czy dość powiedzieć, że moja pani dostrzega potrzebę negocjacji,
nie walki?
– Niewykluczone – odparł Arthur.
– Wyśmienicie. Rozumiem zatem, lordzie Arthurze, że jesteś gotów
ze mną wyruszyć?
– Dokąd dokładnie?
– Z powrotem do Domu – wyjaśniła. – Na Morze Graniczne. Mam
liczne obowiązki, nie możemy więc tracić czasu. Czy musisz oddychać?
– Co takiego?
– Czy musisz oddychać? Jesteś śmiertelnikiem, prawda? Jeśli mam
cię zanieść z powrotem, przez dłuższy czas będziemy przebywali pod wodą.
Jeśli dotąd nikt nie nałożył na ciebie zaklęcia ograniczającego
zapotrzebowanie na powietrze, to sama będę musiała to uczynić przed
wyruszeniem w drogę.
– Nie jestem zaklęty i raczej nie chcę tego zmieniać – wyjaśnił
Arthur. – Cierpię na astmę i nie chcę, żeby ktoś mi grzebał w płucach, nawet
magicznie. Poza tym nie mam ochoty zostać Rezydentem.
– To proste zaklęcie – zapewniła go Środowa Jutrzenka i lekko
zamachała pejczem, jakby pragnęła w ten sposób dowieść, że sprawa jest
naprawdę błaha. – Dzięki niemu będziesz mógł przeżyć, oddychając
znacznie rzadziej niż teraz. Doktorze Scamandros, może zechcesz rozwiać
wątpliwości lorda Arthura. Wiem, że jesteś zaklinaczem o wykształceniu
uniwersyteckim, chociaż nie przypominam sobie twojej godności i
stanowiska ze Spisu Nawigatorów Zaklinaczy, zatrudnionych przez Panią
Środę.
– Ach, droga pani, zgłosiłem się na ochotnika po Potopie – wyjaśnił
Scamandros. Poruszył się nerwowo i niemal potknął o własne stopy. – Z
tego względu papiery mogą być, że tak powiem, nieco zdezaktualizowane.
Co do zaklęcia, chodzi pewnie o zawieszenie oddechu, jak mniemam? Może
to formuła znana jako „Tysiąc i jeden oddechów”?
– Oto klamerka, kupiona w Porcie Środy – rzekła Jutrzenka i
wyciągnęła z rękawa małą torebkę z materiału, którą wręczyła
Scamandrosowi. – Nie wiem, jak jej używać. Podejrzewam, że zaciska się ją
na nosie.
Zaklinacz przyjął torebkę, rozluźnił sznurek i wytrząsnął na dłoń
małą, drewnianą klamerkę do ubrań. Przysunął ją do światła emitowanego
przez Jutrzenkę i przez kwarcowe okulary z dymnego szkła spojrzał na
drobne literki.
– Zaklęcie jest proste – mruknął. – Jeden oddech wystarcza za tysiąc,
do czasu zużycia. Pozostanie odrobina magicznego osadu, lecz będzie go
znacznie mniej niż tego, który już nosisz w mięśniach i w kościach.
Arthur z powątpiewaniem wziął do ręki klamerkę i nacisnął ją, by
sprawdzić sztywność sprężynki.
– Skąd będę wiedział, że to urządzenie przestaje działać?
– Spadnie ci z nosa – wyjaśnił mu doktor Scamandros. – Rzecz jasna,
możesz sam je zdjąć i założyć z powrotem, choć w takim wypadku musisz
uważać, by nie przebywać zbyt daleko od źródła powietrza. Przy każdym
ponownym użyciu zaklęcie będzie traciło część mocy.
– Czy „Mól” nie może mnie zabrać do Pani Środy? – jęknął Arthur. –
Chyba nie chcę używać tych czarów. Nie mam też ochoty płynąć pod wodą.
Bez urazy, ale po prostu nie podoba mi się taka perspektywa.
– Czas przede wszystkim – oznajmiła Jutrzenka. – Pani Środa nie
może nazbyt długo pozostawać w ludzkiej postaci, a początek obiadu
zaplanowano na południe czasu domowego, w dniu, w którym wyruszyłam
w podróż. Musimy się pośpieszyć. Nie ma statku, którym punktualnie
dotarłbyś na miejsce. Poza tym, jeśli wzrok mnie nie myli, „Mól” wymaga
kapitalnego remontu. W dodatku muszę się zająć licznymi, istotnymi
zadaniami, które wymagają mojej uwagi. Stale należy dbać o Morze
Graniczne, aby nie rozpłynęło się po Królestwach ani nie połączyło z
Nicością.
– Obiecujesz, że po spotkaniu z Panią Środą zostanę
przetransportowany w bezpieczne miejsce? – dopytywał się Arthur. –
Przysięgnij na Architektkę, na Wolę i na Panią Środę.
Środowa Jutrzenka groźnie ściągnęła brwi, a jej pejcz ze świstem
przeciął powietrze.
– Tak – potwierdziła w końcu. – Uczynię, co w mojej mocy, abyś po
obiedzie z Panią Środą powrócił w bezpieczne miejsce. Przysięgam to na
Architektkę, która mnie stworzyła, na Wolę i na moją panią, Środę.
– Zgoda – westchnął Arthur. – Wobec tego chyba nie mam wyjścia.
Spojrzał na doktora Scamandrosa, który ponownie wzdrygnął się
nerwowo i skłonił głowę.
– Kapitan Kotapoducha uznał, że najlepiej będzie powiadomić pannę
Środową Jutrzenkę – mruknął cicho, aby tylko chłopiec usłyszał jego słowa.
– Nie chciał, aby „Mól” był wplątany w sprawy, które nas przerastają, i bał
się tego, do czego może dojść z powodu Czerwonej Dłoni, której nosisz
znak. Rozumiesz, muszę przestrzegać rozkazów. Dopilnowałem jednak, aby
twój list został wysłany najpierw. Tyle że panna Jutrzenka już ciebie
szukała.
Arthur pokręcił głową, ale kiedy doktor Scamandros wyciągnął rękę,
chłopiec wsunął szablę do pochwy i uścisnął mu dłoń. Nadal nie miał
pewności, czy Rezydent mówi prawdę, niemniej pamiętał, iż doktor
zatroszczył się o jego nogę. Arthur miał też nadzieję, że jego list naprawdę
został wysłany do Pierwszej Damy.
– Z przyjemnością gościłem cię na pokładzie „Mola” – oświadczył
kapitan Kotapoducha, przygarbiony od bezustannego kłaniania się
Arthurowi i Środowej Jutrzence. – Żegnam.
Arthur skinął głową, lecz nie podał kapitanowi ręki. Rozejrzał się i
przy armatach dostrzegł Spalonego Słońcem. Otaczała go niemal cała
załoga, której członkowie chcieli się lepiej przyjrzeć promiennej Jutrzence.
– To nie potrwa długo – oświadczył chłopak. Pobiegł przez plażę do
młodszego mata i tym razem wyciągnął rękę do uścisku. Marynarz chwycił
jego dłoń i potrząsnął nią tak mocno, że chłopca rozbolało ramię.
– Dzięki, Spalony – powiedział Arthur. – Za zabranie mnie z boi i za
wszystko.
– Pomyślnych wiatrów. Jeśli jeszcze kiedyś znajdziesz się pod
jednymi żaglami z Żeglarzem, wspomnij mu o młodszym macie z pokładu
„Mola”.
– Tak zrobię – obiecał mu Arthur. W tłumie wytatuowanych,
zaniedbanych poszukiwaczy szczątków okrętów dostrzegł Ichaboda.
Pomachał mu i krzyknął:
– Dziękuję za ubranie, Ichabodzie!
Ichabod skłonił się nisko. Arthur pomachał mu jeszcze raz i pobiegł z
powrotem nad morze.
– Weź głęboki oddech i zatkaj nos klamerką – polecił mu doktor
Scamandros. Ponownie się schylił i Arthur poczuł, że zaklinacz wrzuca mu
coś do kieszeni palta. – Jeśli będę mógł ci jakoś pomóc, bez wahania prześlij
wiadomość. Chętnie się przysłużę Prawowitemu Dziedzicowi.
Arthur cofnął się i wsunął dłoń do kieszeni. Przedmiot był okrągły,
ciężki i metaliczny. Zanim uważniej go zbadał, Środowa Jutrzenka
rozpostarła skrzydła i gestem nakazała Arthurowi podejść bliżej.
– Będę musiała wziąć cię pod pachę – oświadczyła i spojrzała z
niesmakiem na chłopca. – Osiągniemy optymalną prędkość, jeśli nie
będziesz się ruszał ani wił. Postaraj się także nie zgubić szabli.
Arthur skinął głową i stanął obok Jutrzenki. Zanim podniosła go
niczym pakunek, odetchnął głęboko, najgłębiej jak potrafił, i zacisnął
klamerkę na nosie. Ucisk był bolesny, ale nie na tyle, żeby chłopiec musiał
zdjąć przyrząd z nosa.
Środowa Jutrzenka rozpostarła skrzydła, machnęła nimi mocno i
wzbiła się w powietrze. Gdy oderwała się od ziemi, jej ciało zaczęło się
przeobrażać. Nagle urosła, skóra i odzież kobiety przekształciły się w
szorstką skórę rekina o złotym połysku. Jej ręka przybrała kształt grubej
macki; liczne przyssawki przylgnęły do Arthura, a czynności tej
towarzyszyły obrzydliwe mlaśnięcia odsysanego powietrza.
Zamknął oczy. Nie chciał patrzeć na mackę.
Nie otworzył ich, gdy nurkowali w morzu, a zimna woda uderzała go
w pierś. Przez moment obawiał się, że utonie, bo zaklęcie przestało działać,
lecz nie czuł potrzeby oddychania. Dopóki trzymał zaciśnięte powieki,
niemal potrafił sobie wmówić, że znajduje się w wannie lub bawi się w
basenie.
Niemal. Woda opływała go zbyt szybko, a ucisk macki był bardzo
silny. Arthur nagle pomyślał o czymś, o co powinien był zapytać.
Jak długo potrwa podróż powrotna to Domu? Ile czasu spędzę pod
wodą? Na ile wystarczy mój tysiąc oddechów?
Rozdział 14
Podróż przebiegała koszmarnie. Arthurowi zdawało się, że płynie
całymi dniami, choć wiedział, że mijają zaledwie godziny. Co pewien czas
Środowa Jutrzenka wynurzała się z wody i szybowała nad falami,
jednocześnie krzycząc do Arthura, by oddychał.
Nabierał powietrza i po chwili znowu nurkowali w wodzie o
zróżnicowanej temperaturze, zawsze zbyt niskiej. Zmieniało się także
oświetlenie, często drastycznie, z nieprzeniknionego mroku w światło
dzienne o rozmaitych odcieniach. Arthur pojął, że Jutrzenka podąża przez
kilka różnych Poślednich Królestw. Nie wiedział, jak jej się to udaje, skoro
nie mijali zauważalnych portali ani Frontowych Drzwi. Podejrzewał, że ma
to związek ze specyfiką Morza Granicznego i Środowej Jutrzenki. Być może
potrafiła dotrzeć wszędzie tam, gdzie znajdowało się jakieś morze.
Arthur przebył podróż w zawieszeniu pomiędzy jawą a snem. Przez
większość czasu nie otwierał oczu, a jego umysł trwał w stanie
półświadomości. Nie przewijały się przezeń niemal żadne konkretne myśli;
chłopiec nie zachował w pamięci ani jednego wyrazistego wspomnienia z
drogi. Całe doświadczenie zapamiętał jak ponury koszmar senny.
W końcu Jutrzenka wyskoczyła z morza. Arthur usłyszał trzask oraz
huk gromu i ujrzał poszarpane błyskawice na całym sklepieniu. Mocno
zmrużył oczy i przyciągnął brodę do piersi. Znieruchomiał w takiej pozycji,
a tymczasem grzmot stawał się coraz donośniejszy, białe światło wciskało
się Arthurowi pod powieki. Czuł, że nie jest już w stanie wytrzymać, gdy
nagle... Zapanował spokój.
Pokonali Pas Burz i znaleźli się w Domu. Środowa Jutrzenka spiralnie
wzbijała się w niebo, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie dotarli na wysokość
kilku tysięcy metrów. Arthur zaczął się poważnie martwić, że uderzą w
sufit, lecz uświadomił sobie, że dotąd przebywał w znacznie niżej
sklepionych częściach Domu.
Na szczęście chłopcu nie doskwierał chłód. Przeciwnie, było mu
coraz goręcej. To wydawało się dziwne, ale Arthur uznał, że skoro na niebie
brakuje słońca, to sklepienie, choćby najbardziej odległe, musi zapewniać
nie tylko światło, lecz także ciepło. Nie umiał określić, czy ciśnienie
powietrza spada, ponieważ nie oddychał. Klamerka wciąż mocno tkwiła na
jego nosie, a ostatni raz odetchnął dwadzieścia minut temu.
– Już blisko – odezwała się Jutrzenka. Jej głos brzmiał dziwnie i
strasznie w zębatej paszczy. – Patrz w lewo.
Arthur posłusznie skierował wzrok we wskazaną stronę. Morze
rozpościerało się na przestrzeni wielu kilometrów, jego błękitna toń tu i tam
upstrzona była bielą. Gdy oczy chłopca zaszkliły się pod wpływem pędu
wiatru, dostrzegł coś długiego i białego, co sięgało po sam horyzont. Był to
łańcuch górski albo raczej górzysta wyspa, długa i wąska, z pokrytym
śniegiem centralnym grzbietem, który zdawał się sięgać powyżej wysokości
ich lotu.
– Wylądujemy na wyspie?! – krzyknął chłopiec. Jego słów omal nie
zagłuszył bezustanny łopot skrzydeł Jutrzenki.
Zaśmiała się, a jej głos był przesiąknięty szyderstwem tak przykrym,
że Arthura przeszył dreszcz. Rechot, dobywający się z gardła skrzydlatego
rekina, krył w sobie coś szczególnie niegodziwego.
Środowa Jutrzenka miała jednak powody, by szydzić. Arthur
przekonał się o tym, gdy ponownie skierował spojrzenie na morze. Pomyślał
wówczas, że wyspa się przemieszcza. Widział za nią ogromną połać
spienionej wody, którą wcześniej błędnie wziął za fale, rozbijające się o
niesłychanie długą rafę. Rozmiar i kształt wyspy się zmieniały, kiedy
unosiła się i opadała na wodzie.
To nie wyspa rozpościerała się przed chłopcem, tylko gigantyczny
wal biały. Lewiatan. Dwieście kilometrów długości. Behemot. Pięćdziesiąt
kilometrów szerokości. Usta na szesnaście kilometrów szerokie i na trzy
kilometry wysokie...
Jutrzenka przestała łopotać skrzydłami i przystąpiła do powolnego
opadania.
Prosto ku Utopionej Środzie.
– Ej! – krzyknął Arthur. – Powiedziałaś, że Środa przybierze ludzką
postać!
– Tak się stanie. Aby zaspokoić głód, do ostatniej chwili zjada tony
ryb i kryla. Widzisz statek przed nią?
Arthur wbił wzrok w dal i dostrzegł maleńką, brązową łupinę,
oddaloną od gigantycznego wala o co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów.
Przypominała leżącą na podłodze drobinę kurzu, ku której sunie duża myjka
zawodowej sprzątaczki.
– Tak!
– Jaśnie pani już zaczęła się zmniejszać i zanim dotrze do statku,
będzie wyglądała tak jak ludzie.
– Co się stanie, kiedy zechce powrócić do tej postaci?
Środowa Jutrzenka nie odpowiedziała, tylko zanurkowała
gwałtowniej. Końce jej skrzydeł unosiły się i zmieniały kąt nachylenia, aby
kontrolować opadanie.
– Zapytałem, co się stanie, kiedy zechce powrócić do normalnej
postaci – powtórzył Arthur, świadom, jak ważne jest to pytanie.
– Uciekniemy – wyjaśniła.
– A co z ludźmi... co z Rezydentami na statku?
– Nie ma tam Rezydentów – odparła. – Statek przygotowano na moje
polecenie, załoga zeszła z pokładu. To mało znacząca jednostka.
– Rozumiem – mruknął Arthur pod nosem, a głośno dodał: – Nie
zapomnij o swojej obietnicy.
– Bez obaw – zapewniła go Jutrzenka. – Cokolwiek się zdarzy, jesteś
zapewne ostatnią deską ratunku jaśnie pani.
– Co takiego?
Tym razem w ogóle nie odpowiedziała. Powoli szybowali w dół,
Arthur nie odrywał oczu od Lewiatana. Nawet jeśli Środa malała, to i tak
kojarzyła się z górską wyspą o niewyobrażalnie wysokim kredowym
nabrzeżu. Taki gigant nie miał prawa się poruszać.
Potem Środa uniosła ogon. Choć nadal znajdowali się ponad
trzydzieści kilometrów od niej, Arthur wzdrygnął się w uścisku macki
Jutrzenki. Ogon wydźwignął się na wysokość dwóch kilometrów i opadł
gwałtownie, z ogłuszającym grzmotem. Arthur nie tylko usłyszał huk, lecz
także wyczuł go całym ciałem. Dostrzegł powstałą jednocześnie falę.
Zdumiało go, że gdy dotarła do statku, miała; wielkość zaledwie nieco
większego bałwana.
– Przeobraża się – oświadczyła Środowa Jutrzenka z przekonaniem. –
Zmniejszyła się już o połowę.
Arthurowi trudno było w to uwierzyć, lecz podejrzewał, że Jutrzenka
wie, co mówi. Krążyli wokół statku, nadal wysoko nad jego pokładem.
Arthur z niepokojem zauważył, że znajdują się na wysokości ogromnej,
białej brwi Środy. Byli coraz bliżej niej. Postanowił użyć dłoni jako miarki:
w tym celu wyciągnął rękę, rozchylił palce i policzył, ile ich widzi pomiędzy
poziomem morza a czubkiem głowy wieloryba. Trudno było nazwać to
naukowym badaniem, niemniej Arthur z pewną ulgą spostrzegł po chwili, że
wal się kurczy.
Mimo to z oddali wyglądał tak jak przedtem.
– Nie powinniśmy wzbić się nieco wyżej? – spytał chłopak, a nie
doczekawszy się odpowiedzi, powtórzył pytanie znacznie głośniej.
– Nie! – ryknęła Jutrzenka. – W ten sposób okazalibyśmy brak
szacunku. Ufam jaśnie pani!
Arthur ponownie dokonał pomiaru palcami. Wieloryb zdecydowanie
się zmniejszał, lecz nadal miał gabaryty kolosa.
– Nie sądzę, byśmy okazali brak szacunku, pozostając na tej
wysokości! – odkrzyknął. – Ostatecznie, jestem gościem. Czy Pani Środa
nie powinna pierwsza trafić na pokład?
Jutrzenka nie odpowiedziała, lecz przestała obniżać lot.
Arthur nie odrywał wzroku od Utopionej Środy. Była tak gigantyczna,
że nie potrafił ocenić, z jaką prędkością się przybliża. Odległość między
nimi gwałtownie się kurczyła, a Środa nadal górowała nad Arthurem i
Jutrzenką.
Chłopak poczuł się jak przyklejona do torów kolejowych mrówka,
która widzi nadjeżdżający pociąg towarowy.
„Przynajmniej ma zamkniętą paszczę”, pomyślał. Znajdowała się na
tyle blisko, że widział jedno z jej ogromnych oczu, wielkości toru wyścigów
konnych. Po przedniej części oka spływały oleiste łzy rozmiaru autobusów,
a każda pozostawiała za sobą tęczową smugę.
Nagle źrenica oka kilkakrotnie poruszyła się do góry i na dół, a potem
w lewo i w prawo. Wyglądało na to, że Środa przekazuje jakąś
zaszyfrowaną wiadomość.
Środowa Jutrzenka momentalnie gwałtowniej zamachała skrzydłami i
odfrunęła od nadpływającego wieloryba. Aby nabrać wysokości, zaczęła
zataczać koła. Zaskoczony Arthur mimowolnie obrócił się w uścisku macki i
znieruchomiał z twarzą przyciśniętą do brzucha Jutrzenki. Natychmiast
zaczął się wiercić, by zobaczyć, co się dzieje.
Nim się odwrócił, minęła minuta lub dwie. Podczas szamotaniny
myślał tylko o tym, że za chwilę ujrzy rozchyloną paszczę, do której
wpadną, nawet jeśli Jutrzenka będzie się starała odfrunąć.
Nic podobnego się jednak nie stało. Zobaczył w dole czubek głowy
Utopionej Środy, odległy o zaledwie trzydzieści metrów. Oczom chłopca
ukazał się ogromny kawał wielorybiego tłuszczu, a kilka sekund później
przypominające saunę nozdrze.
Arthurowi przeszło przez myśl, że otwór oddechowy wieloryba nie
jest tak wielki, jak można by oczekiwać. Lewiatan wyraźnie zmalał. Miał
teraz około półtora kilometra długości i dosłownie kurczył się w oczach.
Chłopiec odnosił wrażenie, że obserwuje balon, z którego powoli uchodzi
powietrze, choć kształt balonu się nie zmienia.
– Nieznaczny błąd w kalkulacji – wyjaśniła Środowa Jutrzenka, gdy
ponownie zaczęli szybować spiralnie w dół. Coś w jej tonie podpowiedziało
Arthurowi, że celowo chciała go wystraszyć, być może z rozkazu Środy.
Tak czy owak, Jutrzenka bezbłędnie wylądowała na statku. Zatoczyła
kilka kół, obserwując, jak zbliżający się wieloryb maleje, aż wreszcie, gdy
Utopiona Środa miała nie więcej niż dwadzieścia metrów długości,
Jutrzenka sfrunęła na pokład rufowy, puściła Arthura i przeobraziła się w
człowieka.
– Idź na główny pokład – poleciła chłopakowi. – Jaśnie pani spotka
się tam z tobą.
Odetkał nos i powoli zszedł kapą na pokład rufowy, a stamtąd na
śródokręcie. Znajdowały się tam stoły, ustawione jeden obok drugiego,
wzdłuż bakburty i sterburty, a także od tylnej części dziobówki do głównego
masztu. Blaty były przykryte eleganckimi, białymi obrusami i zastawione
wieloma różnymi potrawami na wymyślnych, srebrnych półmiskach i
tacach, a także na porcelanowych talerzach i misach.
Arthur domyślił się, że ma przed sobą obiad z siedemnastu dań, które
podano naraz. O ile go wzrok nie mylił, przy stołach nie było ustalonych
miejsc, nie widział też krzeseł.
Plusk wody na pokładzie sprawił, że skierował wzrok na boczną
drabinę. Na górnej części relingu pojawiła się ociekająca wodą dłoń o
pulchnych paluchach, po chwili dołączyła do niej druga.
Utopiona Środa wchodziła na pokład.
Nie wyglądała najlepiej. Miała bladą, dziwnie gruzełkowatą skórę, a
jej ręce i nogi były różnej wielkości, przy czym lewa strona wydawała się
znacznie obfitsza niż prawa. Nosiła jednoczęściowy strój, wyglądający
niczym wielki worek na mąkę z dziurami na głowę i ręce. Jej pozlepiane,
wilgotne włosy zwisały bezładnie niczym kępa brunatnych wodorostów,
przysłaniając sporą część twarzy. Arthur widział, że niegdyś musiała być
piękna, podobnie jak wszyscy najwyższej rangi Rezydenci, lecz jej delikatne
kości policzkowe znikły pod warstwą tłuszczu.
Zamiast paska Środa używała sznura; otoczyła się nim w talii i
przebiła go długim, srebrnym widelcem – może krótkim trójzębem. Arthur
od razu zwrócił uwagę na ten przedmiot i szybko się domyślił, że to Trzeci
Klucz. Na wyciągnięcie ręki! Wystarczyło podbiec i go złapać...
– Bądź pozdrowiony, lordzie Arthurze – mruknęła Pani Środa i
chwiejnym krokiem przeszła obok chłopca, by dotrzeć do stołu i chwycić
wielką, obrośniętą mięsem kość. Momentalnie przystąpiła do jej obgryzania.
Oddzierała wielkie kawały mięsa i połykała je niemal w całości. – Nie
uwierzyłbyś, jak bardzo mam dosyć... kryla i... mikroskopijnych krewetek!
Ogarnięty obrzydzeniem Arthur usiłował zapanować nad mimiką,
kiedy Środa odrzucała kość i sięgała po ogromny placek, który w całości
wepchnęła w usta.
– Jestem odrażająca, nie da się ukryć, co? – wybełkotała. – Nic na to
nie poradzę, i tyle. Nie mogę przestać jeść.
– Dlaczego? – zdziwił się. – Nie rozumiem. Co się z tobą dzieje?
Czego ode mnie chcesz?
– Klątwa – zabrzmiała niewyraźna odpowiedź, kiedy Środa podeszła
do wielkiej, srebrnej wazy z zupą i zabrała się do wypijania jej zawartości. –
Albo coś zbliżonego. Nie powinnam była dogadywać się z innymi
Wykonawcami. Wtedy zaczęłam głodnieć, właściwie odkąd wzięłam swoją
część Woli. Jakoś sobie radziłam dzięki Kluczowi.. Podaj indyka.
Arthur przyjrzał się stołowi. Dopiero po chwili dostrzegł wielkie
pieczone ptaszysko, które niegdyś musiało być indykiem, choć dwa razy
większym od największego, jakiego kiedykolwiek widział. Nie bez trudu
podniósł potrawę i wręczył ją Środzie, która chwyciła indyka i za jednym
zamachem pożarła dwie trzecie kolosa.
Chłopcu przeszło przez myśl, że podając ptaka, mógłby wyrwać
Środzie Klucz, lecz nie potrafił się zmusić do tego, by podejść dostatecznie
blisko. Łaknienie pani Środy było po prostu wstrząsające. Nawet trzymając
się na dystans, Arthur musiał zebrać się na odwagę, aby tylko stać i słuchać
rozmówczyni.
– Jak wspomniałam... dobre... zaczęłam być głodna, ale przez parę
tysięcy lat bez większych trudności trzymałam głód w ryzach... sos do tej
kaczki, tak... Jadłam dużo, ale to nie miało znaczenia... potem dotarło do
mnie, że nie tylko apetyt wymyka mi się spod kontroli... kanapki z
ogórkiem, pycha, tylko cztery tuziny, szkoda... Morze Graniczne rosło...
docierało do Poślednich Królestw, a jakby tego było mało, także do
Nicości...
Umilkła, aby pochłonąć wielki jak góra placek z dżemem;
błyskawicznie wpakowała go do ust. Potem, między jednym a drugim
gigantycznym kęsem chleba, oddartego od bochna wielkości Arthura,
mówiła dalej:
– Gdy dostrzegłam, co się święci, za pomocą Klucza zahamowałam
dalszy rozlew morza... fuj, ryba, to dla ciebie... ale nie podobało mi się to, co
widziałam. Ostatecznie doszłam do wniosku, że problem wynika z tego, co
zrobiliśmy z Wolą. No i postanowiłam...
Nieoczekiwanie przerwała i rzuciła się na półmisek wypełniony
czekoladową leguminą, którą rozsmarowała po całej ziemistej twarzy.
Mówiła dalej, puszczając czekoladowe bańki.
– Postanowiłam, że uwolnię Trzecią Część Woli i zrezygnuję z
dzierżenia Klucza. Nie czułam się na siłach, by walczyć z problemami
Morza Granicznego i z własnymi kłopotami.
Na kilka sekund przestała jeść i zrobiła zbolałą minę.
– Niestety, uznałam też, że najpierw opowiem o swoich zamiarach
bliskiej osobie, Dostojnej Sobocie. Wespół z Sobotą zyskałabym przewagę
nad resztą. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Odetchnęła głęboko i chwiejnie przeszła wzdłuż stołu do talerza,
którego zawartość skwierczała bez wyraźnego źródła ciepła. Na talerzu
spoczywały gęsto ułożone, grube i soczyste kiełbaski z grilla. Utopiona
Środa za jednym zamachem podnosiła sześć sztuk i pakowała do ust, które
stały się wyraźnie większe i szersze niż przed chwilą. Środa również rosła –
kiedy mówiła, przybyło jej ze trzydzieści centymetrów w talii.
– Zostałam zdradzona przez Sobotę! Pozostali Wykonawcy, oprócz
tego głupiego śpiocha Poniedziałka, wezwali mnie na zebranie. Znalazłam
się w potrzasku, pięć Kluczy przeciwko mojemu jednemu. Pozbawili mnie
mocy i zesłali na Morze Graniczne. Straciłam figurę, przestałam
kontrolować apetyt!
Na potwierdzenie swych słów połknęła całego arbuza, ze skórą, i
popiła go imponującą butlą piwa, które pociekło jej z paszczy.
– Uch! – stęknęła. – Od tamtej pory nie mogę w pełni korzystać z
potęgi Klucza. Całą moc kieruję na hamowanie rozrostu. Gdybym tego nie
robiła, pochłonęłabym wszystko, co istnieje w Morzu Granicznym i poza
nim!
– A co z Wolą? – zainteresował się Arthur. – Dlaczego jej nie
uwolniłaś, tak jak zamierzałaś?
– Ukradli! – zaryczała Środa, śliniąc się nad połówką prosięcia. –
Wdarli mi się w umysł i wykradli tajemnicę jej lokalizacji. Potem Sobota
albo któryś z pozostałych Wykonawców wysłali tego pirata Złocienia, by
zabrał Wolę. Ale ty ją odzyskasz, lordzie Arthurze! Zdobędziesz Wolę, a ja
przekażę ci Klucz i wszystko znowu będzie dobrze. Och, tak bardzo nie
chcę... Jeść! Jeść! Jeść!
Rzuciła się na stół i sunęła naprzód z rozwartą jamą gębową niczym
ohydny, gigantyczny odkurzacz. Połykała jedzenie, talerze, cokolwiek
znalazło się na jej drodze. Ciało Środy stawało się coraz większe i większe,
a ręce i nogi kurczyły się i znikały w korpusie.
– Dokąd Złocień zabrał Wolę?! – krzyknął Arthur. Zaczął się cofać,
przestraszony szaleńczym obżarstwem Środy. Zerknął niespokojnie na
Jutrzenkę, lecz ona najwyraźniej nie kwapiła się z odlotem.
– Och, ahm, ahm, uch... – zagulgotała Środa i splunęła. Spomiędzy jej
szczęk posypały się szczątki powykrzywianych sreber. – Pojęcia nie mam!
Piraci mają sekretną przystań. Wiem, że na moim Morzu Granicznym, czuję
to w trzewiach! Nie potrafię jednak jej znaleźć! Ty musisz! A teraz uciekaj!
Uciekaj!
Skoncentrowała się na ostatnich kilku metrach stert żywności na stole,
którą połknęła jednym kłapnięciem niewyobrażalnie wielkiej paszczy.
Następnie odwróciła się ku Arthurowi i osunęła na pokład. Wyglądała jak
ogromna, cylindryczna sterta łoju, która jeszcze nie była wielorybem, lecz
już nie przypominała człowieka. Jej zredukowane do minimum ręce i nogi
wiły się niespokojnie, a wielka paszcza kłapała. Krawędzie kości, niegdyś
będącej zębami, wydawały odrażający odgłos szczękania.
Arthur już wcześniej uciekł z pokładu. Znajdował się w połowie drogi
na główny maszt, niemal skacząc z drabinki na drabinkę. Wspinał się tak
szybko, że dotarł do salingu i usadowił się na zainstalowanej tam małej
platformie, zanim Środowa Jutrzenka go dogoniła, chwyciła i porwała w
powietrze.
Tymczasem w dole Środa rosła coraz bardziej, miotała się i tarzała z
głodu. Kąsała nawet drewniane elementy statku, aż w końcu pokład się
załamał. Środa poszła na dno.
Jutrzenka nie marnowała czasu na oglądanie transformacji swojej
pani. Wzbiła się w przestworza; skrzydła uderzały szybko i sprawnie,
zapewniając jej odpowiednie tempo wznoszenia się i niezłą prędkość. Arthur
dopiero po chwili uświadomił sobie, że nawet w takiej sytuacji mogą nie
zdążyć umknąć, a Jutrzenka robi, co w jej mocy, aby uciec przed
rozrastającą się Środą, która zdradzała coraz większy głód.
Przez pewien czas żadne z nich nie odzywało się ani słowem, aż w
końcu stało się jasne, że odlecieli dostatecznie daleko od drogi obranej przez
wygłodniałą Środę.
– Gdzie pragniesz się znaleźć? – spytała Jutrzenka w końcu. –
Dotrzymam danego ci słowa i zabiorę cię w bezpieczne miejsce, jeśli tego
sobie życzysz.
Rozdział 15
Arthur nie odpowiedział od razu. Zrozumiał, że znajduje się na
rozstajach dróg, a wybierając, zadecyduje nie tylko o własnym losie, lecz
także o losie wielu innych.
– Skoro na pierwszym miejscu stawiasz bezpieczeństwo – ciągnęła
Środowa Jutrzenka – to muszę cię zabrać do Portu Środy. To jedyne miejsce
na Morzu Granicznym, w którym znajdują się windy, dzięki którym trafisz
do dowolnego miejsca w Domu, a zatem wszędzie tam, gdzie miałbyś
ochotę się znaleźć.
Arthur milczał, rozmyślając o propozycji Jutrzenki. Tak łatwo byłoby
dotrzeć do Portu Środy, wsiąść do windy do Niższego Domu i wrócić do
siebie przez Frontowe Drzwi lub przez Siedem Cyferblatów. Droga byłaby
bezpieczna. W głębi duszy czuł jednak, że skończyły się dla niego
bezpieczne drogi. Na dłuższą metę mógł o nich zapomnieć.
– Jak daleko od Trójkąta się znajdujemy? – spytał.
– Pół dnia drogi, poprzez ocean w Poślednich Królestwach –
wyjaśniła Jutrzenka. – Albo tydzień lub więcej, jeśli pozostaniemy w Domu.
Port Środy jest jeszcze bliżej, zaledwie kilka godzin stąd, ale również
musielibyśmy wybrać trasę przez odpowiednie morze w innym świecie, w
Poślednich Królestwach. Nie masz czego szukać w Trójkącie.
– Jest tam moja przyjaciółka Liść, a także Szczury w Wyproście. Czy
prosiłaś je, by spróbowały znaleźć sekretną przystań piratów? – zapytał
Arthur.
– Nie – usłyszał. – Nie zadajemy się ze Szczurami, jaśnie Pani Środa
chciała wypędzić je z Morza Granicznego, lecz posiadają przywilej,
przyznany im przez samą Architektkę, i z jego mocy mogą wędrować dokąd
chcą, po terenie całego Domu. Czego mógłbyś chcieć od Szczurów w
Wyproście?
– Są wykwalifikowanymi poszukiwaczami – wyjaśnił Arthur,
wracając myślami do wizji, w której ujrzał Liść i komandora. – Tak
przynajmniej utrzymują.
– To pyszałki i nie należy im ufać – prychnęła Jutrzenka. – Sprzedają
swoje usługi i za odpowiednim wynagrodzeniem gotowe są zdradzać cudze
tajemnice. Nie podporządkowały się żadnej władzy w Domu, z wyjątkiem
Architektki, i wątpię, by po jej zniknięciu stały się bardziej posłuszne. Nie
podporządkowały się nawet lordowi Niedzieli.
– Zatem on sprawuje najwyższą władzę?
– W pewnym sensie – odparła Jutrzenka. – Sobota kieruje
codziennymi sprawami. Umysł lorda Niedzieli boryka się z problemami
wyższego rzędu, których nie ogarnie żaden niższy był.
– To zdrajcy Architektki – oświadczył Arthur odważnie. – Sobota i
Niedziela, a także pozostałe Potomne Dni.
– Dokąd pragniesz się udać? – spytała Jutrzenka tonem bardziej
lodowatym niż zwykle.
– Do Trójkąta – odparł Arthur stanowczo.
– Do Trójkąta – powtórzyła. – Nie mogę zaaprobować twojego
zamiaru wchodzenia w układy ze Szczurami, lecz chciałabym wiedzieć, czy
w związku z tym zamierzasz wyruszyć na poszukiwanie Woli? Czy chcesz
pomóc jaśnie pani?
– No – potwierdził Arthur. Uznał, że „no” jest najtrafniejszym
słowem w takiej sytuacji. Było dosadniejsze od „pewnie” i bardziej
bohaterskie niż „tak”. Miał nadzieję, że jego postępowanie będzie nie mniej
heroiczne. – Uratuję Liść – powiedział. – Skłonię Szczury w Wyproście do
odnalezienia sekretnej przystani pirackiej. Potem, jak sądzę, obmyślę sposób
na uwolnienie Woli i uporządkowanie bałaganu. Także w sprawach Pani
Środy.
Jutrzenka milczała. Przez chwilę słychać było tylko łopot jej skrzydeł.
Wreszcie przemówiła cichym głosem, obcym i jakby nieco zdławionym.
– Dziękuję – powiedziała.
Złożyła skrzydła i zanurkowała do morza. Arthur ledwie zdążył
nabrać powietrza i zacisnąć klamerkę na nosie, nim wbili się w powoli
sunącą falę.
Podróż do Trójkąta przebiegła znacznie szybciej, niż Arthur z
początku zakładał. Tym razem nawet Pas Burz go nie przeraził. Chłopiec po
prostu zamknął oczy i wetknął palce do uszu. Uznał, że skoro już kilka razy
błyskawicom nie udało się go usmażyć, to i teraz nic mu nie grozi.
Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie Pasa, morze nagle zmieniło
barwę i temperaturę. Płynęli teraz przez ciepłe, pomarańczowe wody pełne
unoszących się na falach drobnych kwiatów. Po pewnym czasie
pomarańczowe morze przeobraziło się w lodowatą, czarną toń, zapełnioną
drobinami lekko fosforyzującego lodu o tym samym kształcie. Odnosiło się
wrażenie, że ktoś wrzucił do morza miliony radioaktywnych lodowych
kostek. Na szczęście Arthur nie odczuwał skutków chłodu, gdyż otaczało go
złociste promieniowanie Środowej Jutrzenki, które utrzymywało ciepłotę
jego ciała. Tak czy owak, niezbyt długo przebywali w zimnej wodzie, gdyż
ponownie dotarli do błękitnej otchłani Morza Granicznego, a niebawem do
kolejnego skrzyżowania z Pasem Burz.
Wkrótce po minięciu Pasa Arthur nagle poczuł, że klamerka
ześliznęła mu się z nosa. Machinalnie odetchnął i do jego płuc dostała się
duża ilość wody. Wpadł w panikę, nie miał pojęcia, jak głęboko płyną i ile
czasu będą wydostawali się na powierzchnię. Potrzebował powietrza
natychmiast. Instynktownie zaczął się ciskać w objęciach Jutrzenki, walczyć
z nią i wyrywać się tam, gdzie w jego mniemaniu znajdowała się
powierzchnia.
Jutrzenka nie zwolniła uścisku, za to szybko zaczęła się wynurzać. W
pewnej chwili mocno machnęła potężnymi skrzydłami i wyleciała z morza.
Arthur usiłował zaczerpnąć powietrza, lecz w jego płucach zalegała woda,
więc tylko się rozkaszlał i wyrzucił z siebie znaczną ilość płynu, miał
wrażenie, że wiele litrów. Jeszcze więcej wypłynęło nosem i uszami.
W końcu udało mu się kilka razy chrapliwie odetchnąć, choć
jednocześnie gwałtownie kaszlał. Potem zawisł bezwładnie w uścisku
Jutrzenki. Nie mógł przestać myśleć o tym, co by się stało, gdyby zaklęcie
straciło moc, kiedy znajdował się pod powierzchnią czarnego, lodowatego
morza.
– Jesteśmy prawie na miejscu – zapowiedziała Jutrzenka. – Ale
podróż się nieco przedłuży, skoro nie da się już płynąć pod wodą.
Arthur skinął głową. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Pomyślał, że
prędkość osiągana przez Jutrzenkę w locie; jest całkowicie zadowalająca.
Woda w końcu przestała mu się sączyć z nosa, dzięki czemu mógł
znowu normalnie oddychać.
– Trójkąt rozpościera się na wprost przed nami – oznajmiła Jutrzenka.
– Wydaje się jednak osobliwie pusty. Kilka dni temu podobno zapełniało go
trzydzieści, czterdzieści statków. Teraz doliczyłam się zaledwie ośmiu...
Arthur opuścił wzrok. Z początku ujrzał w dole tylko morze i fale o
białych grzbietach. Wszystkie przetaczały się w jednym kierunku. Potem
spojrzał wyżej i dostrzegł osiem jednostek rozmaitych rozmiarów. Statki
kołysały się na wodzie, burta w burtę, na zawietrznej od wzniesienia, które
na pierwszy rzut oka wyglądało jak naga skała, stercząca z morza. Przy
bliższych oględzinach Arthur uświadomił sobie, że wyspa to w gruncie
rzeczy wierzchołek piramidy, której kamienie skruszały pod wpływem
wiatru i morskiej wody. Konstrukcja wznosiła się na wysokość przeszło stu
metrów ponad poziomem morza, a każdy jej bok miał długość około
ośmiuset metrów. Budowla nie-; gdyś była ostro zakończona, lecz teraz
znajdowała się na niej platforma o rozmiarach boiska do koszykówki,
niemal; całkiem zajęta przez wielki, żelazny pierścień. Do tej obręczy
przywiązano linę o grubości prawie dwóch metrów, która zwisała po
zawietrznej stronie wzniesienia. Statki były przywiązane do liny albo
połączone z jednostką, która przycumowała do piramidy.
– Widzisz „Latającą Modliszkę”? – zapytał Arthur. – A może
Szczury? Jakiego typu statkiem pływają?
– „Modliszki” tu nie ma – wyjaśniła Jutrzenka. – Co do Szczurów, po
wschodniej stronie tratwy ze statków znajduje się jeden z ich nędznych,
zadymionych parowców, tuż obok czteromasztowca „Nimfa”.
– Parowiec? Szczury dysponują parowcem? Dlaczego inni ich nie
mają?
– Korzystanie z parowców jest zakazane przez Utopioną Środę –
odparła Jutrzenka. – Nie bez powodu: to statki parszywe i nieczyste. Szczury
są jednak czasem traktowane wyjątkowo. Poza tym, tylko parowce
wykonane przez Ponurego Wtorka mogą funkcjonować na Morzu
Granicznym. Ich paliwem jest Aktywny Węgiel, wytwarzany z Nicości.
Podobnie jak wszystko od Ponurego Wtorka, osiąga niebotyczne ceny.
– To racja – przyznał Arthur. – Gdzie ten statek Szczurów? Nie
widzę.
– Obok czteromasztowca po wschodniej stronie, jak mówiłam.
Arthur ponownie spojrzał w tamtym kierunku. Tym razem dostrzegł
jednostkę Szczurów. Miała rozmiary zaledwie jednej trzeciej sąsiedniego,
czteromasztowego barku. Przez moment był zdezorientowany, bo szczurzy
statek mógł korzystać zarówno z napędu żaglowego, jak i parowego.
Dysponował dwoma masztami o ożaglowaniu rejowym oraz wysokim,
umiejscowionym pośrodku kadłuba kominie, z którego nie wydobywał się
dym.
– Wejdziemy na pokład „Nimfy” – oświadczyła Jutrzenka. –
Sprawdzimy, co się dzieje. To niezwykłe, że jest tutaj tak niewiele
jednostek. Poza tym panuje dziwny spokój.
Zaczęła spiralnie kołować w dół. Arthur zamknął oczy, oszołomiony
gwałtownym tempem opadania, i nie otwierał ich do czasu, gdy poczuł pod
stopami pokład. Dopiero wówczas Jutrzenka wypuściła go z objęć.
W tej samej chwili ponownie przybrała ludzką postać. Tym razem
ubrana była w coś w rodzaju żeglarskiego uniformu, z ciemnogranatowym,
prawie czarnym płaszczem, obwieszonym medalami i udekorowanym
dwoma ogromnymi, srebrnymi epoletami. Arthur zastanawiał się, jak
zdołała tak szybko się przebrać.
Na pokładzie nikt ich nie powitał. Jutrzenka rozejrzała się i
zmarszczyła czoło. Na innych statkach również nikogo nie dostrzegła.
Słyszeli tylko skrzypienie drewnianych kadłubów, piskliwe zgrzyty lin
cumowniczych i szum fal.
Jutrzenka rozchyliła dłoń i ponownie ją zacisnęła, a w jej pięści
pojawił się ognisty harpun. Arthur drgnął, lecz choć broń z całą pewnością
była magiczna, nie przypominała harpuna Żeglarza. Nie czuł się dziwnie,
gdy na nią patrzył, miał zatem nadzieję, że nie dozna takich skutków
ubocznych, jak te, które pojawiły się podczas używania kapitańskiego
harpuna.
– Łódź strażnicza znikła – zauważyła Jutrzenka. – Tak to jest, kiedy
wszyscy wierni słudzy zostaną...
Ugryzła się w język, lecz Arthur wiedział, że zamierzała powiedzieć:
„pożarci”.
– Zakładam, że załogi skrywają się wewnątrz Trójkąta – ciągnęła
Jutrzenka. – Boją się pirackiej napaści, to pewne. A właśnie, dobrze, że
sobie przypomniałam. Włóż to.
Wyciągnęła z rękawa parę skórzanych rękawic i wręczyła je
Arthurowi.
– Nie ma po co wszczynać paniki Czerwonymi Dłońmi – wyjaśniła.
Arthur naciągnął rękawice, a Jutrzenka cicho przeszła po pokładzie
rufowym i spojrzała za bakburtę, na piramidę. Gdy się oddaliła, usłyszał
krzyk od strony sterburty.
– Ahoj, na „Nimfie”!
Chłopiec podszedł do relingu i popatrzył w dół. Okrzyk był piskliwy,
więc Arthur nie zdziwił się na widok Szczura o wzroście metr trzydzieści,
ubranego w niebieską czapkę, niebieskie bryczesy i luźną białą koszulę.
Arthur zauważył, że wbrew pogardliwej ocenie Jutrzenki statek wygląda na
bardzo zadbany. Białą farbą wymalowano na dziobie napis: „Rattus Navis
IV”.
– Ahoj! – odkrzyknął Arthur. – Gdzie są wszyscy?
– Wiele statków odpłynęło w ciągu kilku ostatnich godzin, a załogi
tych, które zostały, trzęsą portkami wewnątrz Trójkąta – odparł Szczur. –
Zaczęło się od tego, że poziom wody obniżył się wczoraj o cztery sążnie, a
po półgodzinie wrócił do normy. Dzisiaj rano na południu widziano
„Dreszcza". Do tego pojawiły się pogłoski o kimś, kogo dotknęło
przekleństwo Czerwonych Dłoni. Rezydentów ogarnął potworny strach.
Odważniejsi postanowili spróbować sił na otwartym morzu, byle tylko nie
zostawać tutaj. Mniej dzielni woleli zabarykadować się wewnątrz piramidy i
zostawić łupy Złocieniowi.
– Ale on nie przypłynął – zauważyła Jutrzenka, stając u boku Arthura.
– Albo zaczął wyjątkowo łagodnie obchodzić się ze zwierzyną. Czy
„Dreszcz” był dzisiaj ponownie widziany, Szczurze?
Szczur ściągnął czapkę i dopiero wtedy odpowiedział:
– Nie, proszę pani.
– Czy twój dowódca jest na pokładzie?
– Kapitan i załoga, proszę pani, czekają na odprawę.
– Kim jesteś?
– Starszy mat działonowy Watkingle, proszę pani.
– A twój dowódca?
– Kapitan OGoniasty, proszę pani. Czy chce pani wejść na pokład?
– Nie. Mam na głowie inne, ważniejsze sprawy, ale mój towarzysz
chciałby porozumieć się z twoim dowódcą. Masz przed sobą lorda Arthura,
Mistrza Niższego Domu i Odległych Rubieży. Z jakiegoś powodu jest
przekonany, że wy, Szczury, możecie się okazać pomocne. To czcigodny
gość Pani Środy i należy go traktować z wszelkimi honorami.
Watkingle złożył niski ukłon, nie odpowiedział jednak ani słowem.
– Żegnaj, lordzie Arthurze – rzekła Jutrzenka i wyciągnęła rękę do
chłopca. – Oby ci się powiodło.
Arthur nie bardzo wiedział, co zrobić, lecz uścisnął jej dłoń, a także
ukłonił się lekko.
– Zrobię, co w mojej mocy.
Środowa Jutrzenka skinęła głową, cofnęła rękę i z miejsca, nawet nie
machając skrzydłami, przeskoczyła na pokład sąsiedniego statku.
– Wasza lordowska mość, proszę zejść po drabinie „Nimfy” na
śródokręciu! – zawołał Watkingle. – Potem wystarczy zeskoczyć, jeśli to nie
problem.
Gdy Arthur ruszył na środkową część statku, Watkingle krzyknął
jeszcze coś i na pokład parowca wyległy inne Szczury, które ustawiły się w
szeregu naprzeciwko drabiny „Nimfy”. Kiedy chłopiec zszedł i przeskoczył
na pokład „Rattusa Navisa IV”, jeden z nich zagrał kilka przenikliwych
tonów na srebrnym gwizdku. Wszystkie Szczury momentalnie stanęły na
baczność.
Watkingle zasalutował przed chłopcem.
– Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość – | oznajmił. – Proszę
za mną. Uwaga na głowę.
Chociaż pokład był wykonany z drewna, za drzwiami, dzielącymi
dwie zejściówki na pokładzie rufowym, pod stopami chłopca zadźwięczało
żelazo. Arthur przystanął, aby się rozejrzeć, i dotknął dłonią nitów w
żelaznej ścianie. Musiał pochylić głowę znacznie niżej niż na pokładzie
„Mola”, gdyż statek przystosowano rozmiarami do gabarytów Szczurów w
Wyproście.
– To żelazna jednostka, wasza lordowska mość – potwierdził
Watkingle. – Obłożona drewnem, aby zaspokoić potrzeby estetyczne Środy i
jej urzędników. Sam Ponury Wtorek skonstruował ten statek cztery tysiące
lat temu, a mimo tego wieku jednostka jest najsolidniejsza pod słońcem.
Zapukał do drzwi na końcu korytarza.
– Lord Arthur, Mistrz Niższego Domu i Odległych Rubieży, panie
kapitanie!
Drzwi natychmiast się otworzyły i stanął w nich inny morski Szczur,
ubrany podobnie jak Watkingle, choć nieco bardziej elegancko. Za jego
plecami znajdowała się przestronna kajuta rufowa z iluminatorami wielkości
talerzy na trzech ścianach. Na stole walały się mapy i pudełka z
układankami, przedstawiającymi wizerunki zwierząt. Na podłodze stało
kilka obitych krzeseł oraz parę żelaznych, nitowanych skrzyń. W
pomieszczeniu przebywały jeszcze dwa Szczury w niebieskich płaszczach
ze złotymi epoletami. W jednym ze stworzeń Arthur rozpoznał komandora
Moncktona. Drugim był Szczur koloru czarnego, nie brązowego, wyższy i
młodszy z wyglądu, o krótszych i mniej siwych wąsach.
Czarny Szczur przemówił pierwszy.
– Dziękuję, Watkingle, to by było na tyle – oznajmił. – Lordzie
Arthurze, witaj na pokładzie „Rattusa Navisa IV”! Jestem jego kapitanem i
nazywam się OGoniasty. Pozwolę sobie przedstawić komandora
Moncktona.
Oba Szczury pochyliły głowy w ukłonie i strzeliły ogonami niczym
batami; ich trzask odbił się echem od ścian kajuty. Arthur drgnął
przestraszony, lecz również się ukłonił.
OGoniasty podsunął Arthurowi krzesło. Oficerowie usiedli dopiero po
chwili. Szczur, który otworzył drzwi, natychmiast postawił przed nim
kieliszek i ze srebrnego dzbana nalał mu płynu, który wyglądał jak czerwone
wino.
Arthur popatrzył na napój, mając nadzieję, że nie został ugoszczony
alkoholem.
– Sok żurawinowy – wyjaśnił OGoniasty, prawidłowo interpretując
minę Arthura. – Działa przeciwszkorbutowo podczas naszych rzadkich
wypraw do Poślednich Królestw. Choć jesteśmy Szczurami w Wyproście,
nie zaliczamy się do Rezydentów. Podobnie jak dzieci Szczurołapa,
jesteśmy podatni na pewne choroby w Królestwach, między innymi na
szkorbut.
Arthur skinął głową znad kieliszka. Sok smakował wybornie.
– Lordzie Arthurze – przemówił komandor Monckton. – Zanim
skupimy się na omawianiu konkretnych zagadnień, chyba powinienem ci
zdradzić, że zostaliśmy zatrudnieni przez Poniedziałkową Przedpołudnicę,
pannę Suzy Błękit, do odnalezienia ciebie. Zaledwie kilka minuta temu
wystosowałem wiadomość o tym, że zostałeś znaleziony. Ponadto
zażądaliśmy nagrody.
– W porządku – odparł Arthur – Wiedziałem, że pracujecie dla Suzy.
Teraz chcę wiedzieć, co się stało z moją przyjaciółką. Ma na imię Liść.
Szczury wymieniły zaskoczone spojrzenia.
– Jesteśmy wytrawnymi poszukiwaczami i odnajdywaczami, także
informacji – wyjaśnił Monckton. – Twoje źródła są jednak niewątpliwie
równie dobre. Minęło zaledwie pięć dni, odkąd porozumiałem się z panną
Liść.
– Pięć dni – powtórzył zaskoczony Arthur. Dziwne różnice czasu
pomiędzy Domem i Poślednimi Królestwami nie przestawały go zadziwiać.
– Tak, pięć dni – potwierdził Monckton.
– Porozumienie dotyczyło sprawy w sądzie, tak? – spytał Arthur
niecierpliwie. – Co się potem stało?
– Rozprawa odbyła się tego ranka, zanim kapitan Fala postanowił
odpłynąć. Pannę Liść oskarżono o podróżowanie na gapę...
– Wiem! Co się z nią stało?
– Biorąc pod uwagę możliwość wymierzenia jej kary śmierci, miałem
pełną świadomość idących za tym konsekwencji dla śmiertelniczki.
Niemniej...
– Co się stało? Czy ona... ?
Rozdział 16
Nie, nie, żyje – zapewnił Monckton Arthura. – Tyle że została
wciągnięta.
– Wciągnięta! – zawołał Arthur. – Jak to? W co ją wciągnięto? W
bagno?
Nie wierzył własnym uszom. Chłosta wydawała się koszmarną karą,
ale wciąganie kogoś nie wiadomo w co...
– Nie, skąd! Wciągnięto ją, to znaczy siłą wcielono do służby –
wyjaśnił Monckton. – Udało mi się udowodnić, że nie weszła na pokład
„Latającej Modliszki” z własnej woli, nie mogła być zatem gapowiczem.
Nie była jednak również pasażerem ani żeglarzem w opałach. Ostatecznie
okazało się, że musiała być członkiem załogi, została więc wciągnięta do
służby jako chłopiec pokładowy.
– Dziewczyna pokładowa – sprostował Arthur.
– Chłopiec pokładowy – powtórzył Monckton. – Nazwa tej funkcji
jest niezmienna, nawet jeśli pełni ją dziewczyna. Na okrętach Morza
Granicznego roi się od chłopców i dziewcząt. Z wyjątkiem twojej
przyjaciółki Liść wszyscy są dziećmi Szczurołapa, rzecz jasna, i z tego
względu łączy nas z nimi więź braterstwa. Pomagamy sobie jak tylko
możemy.
– Ale co się z nią stanie?
– Życie marynarza nie jest łatwe, niemniej „Modliszka” to okręt
solidny, a przy tym urodziwy – zauważył Szczur. – Twoja przyjaciółka ma
szansę awansować, zostać oficerem, z czasem nawet kapitanem własnego
statku. Śmiertelnicy uczą się znacznie szybciej niż Rezydenci, nie wiadomo
więc, do czego dojdzie.
– Ale ona nie zechce być chłopcem pokładowym! Musi wrócić do
domu! Ma rodzinę i przyjaciół!
– Podpisała umowę o zaciągnięciu się na służbę – powiedział
OGoniasty. – Od tego nie ma odwrotu.
– Chyba że Utopiona Środa wyda odgórne zarządzenie – sprostował
Monckton.
– Zatem będę mógł ją uwolnić, kiedy z mocy Woli zostanę Mistrzem
Morza Granicznego – zauważył Arthur. – Albo księciem, czy kimkolwiek
bądź.
Oba Szczury pokiwały głowami. Nie wydawały się zaskoczone, że
Arthur snuje plany przejęcia władzy nad Morzem Granicznym.
– Zakładam, że Liść będzie bezpieczna na pokładzie „Modliszki” –
westchnął chłopiec. Dziewczyna prawdopodobnie lepiej trafiła niż on, bo nie
groziły jej kłopoty, w które się pakował. Mimo to Arthur żałował, że
wcześniej nie dotarł do Trójkąta i nie pomógł koleżance w opuszczeniu
okrętu oraz powrocie do domu.
Muszę sprawdzić, co u niej, pomyślał. Użyję lusterka i muszli...
– Na morzu będzie bezpieczniejsza niż większość innych, bo
„Modliszka” to zacny okręt. Zawsze jednak istnieje groźba sztormu i
katastrofy – oznajmił Monckton.
– No i są jeszcze piraci – dodał OGoniasty. – Jak na mój gust, ostatnio
zbyt często widuje się „Dreszcza”, nie wspominając o kilku pomniejszych
pobratymcach Złocienia, takich jak kapitan Krwikrztyna z „Sennej Mary”.
– Dlatego tu jestem – oświadczył Arthur. – W pewnym sensie. Muszę
znaleźć sekretną przystań Złocienia, następnie dotrzeć tam i coś zabrać. Z
tego powodu stanąłem przed koniecznością poproszenia was o pomoc.
– Jesteśmy merkantylnymi Szczurami – przypomniał mu Monckton. –
Innymi słowy, nie robimy nic bez takiego czy innego wynagrodzenia.
– Przede wszystkim powiedzcie, czy wiecie, gdzie szukać przystani
Złocienia – zaproponował Arthur. – A przynajmniej, czy potrafilibyście
znaleźć ją w krótkim czasie. Nie ma sensu ustalać zapłaty jeśli nie możecie
nic zrobić.
– Wydaje się nam, że wiemy, gdzie szukać tej kryjówki – zapewnił go
OGoniasty. – Otóż na podstawie pewnych dowodów wydedukowaliśmy,
gdzie jest ta przystań, lecz osobiście tam nie zawinęliśmy. Co się tyczy
przetransportowania tam ciebie... Jeśli się nie mylimy, będzie to naprawdę
niełatwe zadanie.
– W porządku – odparł Arthur, gotów do negocjacji. – Na początek
chcę wiedzieć, jakiej zapłaty oczekujecie za wyjawienie mi kryjówki?
– Handlujemy informacjami – przypomniał mu Monckton. – Jeśli
więc mamy odpowiedzieć na twoje pytania, oczekiwalibyśmy od ciebie
odpowiedzi na tyle samo naszych pytań.
Arthur był przygotowany na zapłacenie okupu w złocie lub w
skarbach. Oferta Szczurów wydawała się zbyt kusząca...
– Na tym koniec? – zapytał.
– Może się okazać, że to całkiem niemało – zauważył OGoniasty.
Arthur wzruszył ramionami.
– Nie mam nic do ukrycia – wyznał. – Przynajmniej tak mi się zdaje.
– Wobec tego zadaj nam trzy pytania, a my zadamy tyle samo tobie –
oświadczył Monckton.
– To nie jest podstęp, prawda? – spytał chłopiec podejrzliwie. – Jak
zadam takie pytanie, jak przed chwilą, to nie będzie się liczyło? Na takie coś
się nie zgadzam.
– Liczą się tylko istotne pytania – zapewnił Monckton Arthura. –
Chcesz zatem wiedzieć, co nam wiadomo o tajnej przystani Złocienia?
– Tak jest – przytaknął chłopiec. – To moje pierwsze pytanie. Gdzie
ona jest?
W odpowiedzi OGoniasty rozwinął zrolowaną wielką mapę, która
zajęła większość stołu. Zatytułowano ją „Morze Graniczne” i niemal w
całości przedstawiała niebieską wodę. Tylko tu i ówdzie widniały niewielkie
plamki lądu, a każda z nich była opisana drobnym, pochyłym pismem.
Arthur wbił spojrzenie w mapę. Szczególną uwagę poświęcił Portowi
Środy, Trójkątowi, górze Trwałej i Żwirowanej Głębi. Z początku nie
dostrzegł nic oznakowanego mianem sekretnej przystani Złocienia,
ponownie więc popatrzył na lewy górny róg mapy, aby rozpocząć
systematyczne poszukiwania, w górę i w dół. Przerwał mu OGoniasty, który
ostrożnie położył na rozpostartej płachcie małą, wyrzeźbioną w kości
słoniowej figurkę białego wieloryba i dwukrotnie w nią stuknął palcem.
– Tu jest – oznajmił. – Uważamy, że sekretna przystań Złocienia musi
się znajdować we wnętrzu Utopionej Środy.
– W jej wnętrzu!
– Dokładniej mówiąc, uważamy, że sekretna przystań to w gruncie
rzeczy miniaturowy światek, zakotwiczony w żołądku Utopionej Środy.
Przedostać się do niego można tylko na dwa sposoby. Pierwszy to droga
przez jedyną w swoim rodzaju haruspicką układankę, własność Złocienia,
którą specjalnie dla niego wykonał Ponury Wtorek, podobnie zresztą jak
cały wspomniany światek. Drugi sposób to przedostanie się bezpośrednio do
brzucha Środy.
– Ale przecież ten światek nie może być w jej ciele – zaprotestował
Arthur. – Środa powróciła do normalnych, ludzkich kształtów. Czy to
możliwe, by cała sekretna przystań nadal pozostawała w jej żołądku?
– Nie jestem matematycznym zaklinaczem – zauważył OGoniasty. –
Niemniej moim zdaniem wyjaśnienie tego problemu jest następujące:
sekretna przystań skrywa się wewnątrz bańki Pośledniego Królestwa, którą
sprowadzono do Domu. Rozmiar tej bańki może się zmieniać od
mikroskopijnego do gigantycznego, bez wpływu na świat, który ona
zawiera. Kiedy Pani Środa użyła Trzeciego Klucza, by powrócić do
pierwotnego kształtu, bańka skurczyła się wraz z nią. Gdy ponownie urosła,
bańka się powiększyła, lecz ukryty w niej świat nie zmienił się ani trochę.
– I można się do niego dostać z brzucha Środy?
– Tak uważamy – odparł OGoniasty. – I tą samą drogą można się
wydostać. Sądzimy, że Złocień użył magii, by umieścić światek wewnątrz
Środy. Zrobił to, gdyż trudno sobie wyobrazić lepszą kryjówkę, która
zapewniła mu dodatkową korzyść w postaci nieograniczonego dostępu do
zaginionych skarbów. Czy masz świadomość, że wszystko, co zostanie
zgubione, ostatecznie trafia do Morza Granicznego?
Arthur skinął głową. Tą informacją podzielił się z nim Spalony
Słońcem.
– Ogromna część cennych zaginionych przedmiotów spoczywa w
głębinach i nie ma możliwości wydobycia ich, chyba że wypłyną na
powierzchnię przed zatonięciem w jednym z miejsc, w których Morze styka
się z Nicością. W zetknięciu z nią wszelkie obiekty się rozpuszczają. Na
płytszych wodach pozostają jednak znaczne ilość szczątków, które wraz z
wszystkim, co znajdzie się na drodze Środy, lądują w jej żołądku,
przynajmniej na pewien czas. Złocień wykorzystuje swoich niewolników do
zbierania cennych dóbr, połkniętych przez Środę, i w ten sposób znacznie
powiększa majątek, rabowany ze statków Morza Granicznego.
– Skąd o tym wiecie? – zapytał Arthur.
– Jednym z przywilejów, zapewnionych nam przez Szczurołapa, jest
zdolność czasowego powracania do naszej pierwotnej postaci i rozmiarów –
wytłumaczył mu Monckton. – Ten proces może być nieprzyjemny i
potencjalnie niebezpieczny, gdybyśmy zapomnieli, że jesteśmy Szczurami w
Wyproście, niemniej potrafimy się ukrywać pod postacią zwykłych
szczurów. Jednej ż naszych towarzyszek udało się w takim wcieleniu
przeniknąć na pokład „Dreszcza” i być świadkiem przedostania się okrętu
do sekretnej przystani. Podczas pobytu na „Dreszczu” widziała ona także
ekspediowanych gdzieś niewolników. Ci z nich, którzy pozostali przy życiu,
wrócili z wydobytymi łupami. Później wydedukowaliśmy, gdzie leży
przystań, i zrozumieliśmy, na czym polega praca niewolników. Poruczniku
OGoniasty, proszę pokazać lordowi Arthurowi mapę oraz szkice.
OGoniasty wyciągnął spod stołu skórzaną walizę, otworzył ją i
wydobył kilka rulonów papieru, które wyłożył na blat.
Pierwszym z nich okazała się mapa, narysowana ołówkiem i
podpisana dużymi, nierównymi literami WYSPA ZŁOCIENIA. Szkic
ukazywał ląd o kształcie czaszki. Pod tytułem znajdowała się informacja
następującej treści: „Przybliżona długość wyspy sięga czterech i pół tysiąca,
a szerokość trzech tysięcy dwustu podwójnych kroków”.
Na lewym oczodole czaszki napisano JEZIORO LEWE. Prawy
oczodół był pęknięty i połączony z morzem. Widniał na nim napis
PRZYSTAŃ oraz kilka drobniejszych zapisków, odnoszących się do pirsu,
stoczni, ośmiu magazynów, tuzina dużych budynków, oznaczonych jako
kwatery niewolników, oraz gwiaździstej budowli, nazwanej „Fortem
Złocienia”.
Jamę nosową opisano jako KRATER PARZĄCEGO BŁOTA, lecz
pod tymi słowami widniał dopisek „Nicość?”.
Niżej, na szczęce czaszki, rozmieszczono mnóstwo falistych linii,
oznaczonych jako GÓRY ZĘBOWE oraz „Oddani Karpiowi. Więźniowie
uciekinierzy”.
Wyspa otoczona była przez morze, które jednak rozpościerało się
tylko na długości ośmiuset pięćdziesięciu podwójnych kroków, jeśli wierzyć
załączonej podziałce, a kończyło na linii określonej mianem „Granica
Bańki”, narysowanej dookoła mapy. Nieopodal wejścia do przystani, blisko
linii, widniał wąski półwysep, sięgający daleko w morze. Na jego końcu
znajdowała się kropka i podpis: „Wyjście na tereny skarbodajne”.
Drugi arkusz, rozwinięty przez OGoniastego, składał się z kilku
pobieżnych szkiców węglem. Pierwszy rysunek przedstawiał zatokę oraz pół
tuzina obecnych w niej statków; jednym z nich niewątpliwie był „Dreszcz”.
Pozostałe jednostki wyglądały na opuszczone; upchnięto je blisko siebie w
zakątku przystani, podczas gdy piracki szkuner cumował przy pirsie.
Na drugim rysunku widniał sznur niewolników w dziwacznych
hełmach do nurkowania. Każdy z nieszczęśników kuśtykał, spętany długim
łańcuchem. Niewolnicy nieśli worki i sieci.
Trzeci rysunek był niepełny. Autor uchwycił na nim fragment sceny,
widzianej zza ramienia pirata, klęczącego na pokładzie statku. Obok
złoczyńcy leżało wieczko pudełka z ilustracją, przedstawiającą istotę, która
wyglądała jak potomek kalmara i człowieka.
Na czwartym i ostatnim rysunku uwieczniono łańcuch niskich gór lub
dużych pagórków, porośniętych gęstą dżunglą. Podpis pod rysunkiem głosił:
„Wyznawcy Karpia muszą być zbiegłymi niewolnikami. W nich kryje się
potencjał”.
– Jak waszemu wywiadowcy udało się powrócić z tymi materiałami?
– zdziwił się Arthur.
OGoniasty przecząco pokręcił głową.
– Nasza wysłanniczka nie wróciła – westchnął. – Mapa i rysunki
dotarły w symultanicznej butli.
– W czym?
– Symultaniczne butle to opracowany przez nas sposób
porozumiewania się na odległość, przy spełnieniu określonych warunków.
Zasadniczo są to pary magicznych butli. Cokolwiek trafi do jednej z nich,
jednocześnie pojawia się także w drugiej. Urządzenie nie funkcjonuje jednak
poza Morzem Granicznym, jego produkcja sporo kosztuje, tylko więc
najważniejsi agenci mają prawo się nim posługiwać. Symultaniczne butle
umieściliśmy także na pokładach naszych jednostek, aby pozostawać z nimi
w kontakcie. Mamy u siebie ponad sto symultanicznych butli.
– Zatem te dwa arkusze papieru były ostatnią przesyłką, która dotarła
do was od agentki wysłanej do Złocienia?
– Niezupełnie – zaprzeczył Monckton ponuro. – Ostatnią przesyłką,
którą otrzymaliśmy, nim butla rozpadła się w drobny mak, był
zmaltretowany ogon. Jak widzisz, zacna Szczurzyca oddała życie za te
informacje.
– Czy na tym rysunku widać Złocienia we własnej osobie? –
dopytywał się Arthur, wskazując na szkic przedstawiający pirata, który
klęczał na pokładzie. – I co widnieje na wieczku pudełka z układanką?
– Naszym zdaniem to Złocień – potwierdził OGoniasty. – Niegdyś był
śmiertelnikiem, lecz magia i długi pobyt w Domu ogromnie go zmieniły.
Ten rysunek przedstawia mężczyznę w śmiertelnym wymiarze. Haruspicka
układanka, z której korzysta, nie jest wymieniona w żadnym znanym nam
zestawieniu. Portretowane przez niego stworzenie to Smokrzep, rzadka
forma Niconia, powstająca sporadycznie, kiedy pewne zagubione
przedmioty na obszarze Morza Granicznego zetkną się z Nicością. Można
więc wnioskować, że ta haruspicka układanka powstała z wnętrzności
Smokrzepa specjalnie dla Złocienia. Sztuki tej mógł dokonać wyłącznie
najwyższej klasy Zaklinacz lub też jeden z Potomnych Dni. Zważywszy, że
prywatna bańka Złocienia została stworzona przez Ponurego Wtorka, należy
zakładać, iż Ponury wykonał także układankę do kompletu. Kto zapłacił za
jej stworzenie, to zupełnie inne pytanie, na które nie znamy odpowiedzi.
– Zapewne Dostojny Sobota – podsunął mu Arthur. – Utopiona Środa
w pierwszej kolejności udała się właśnie do niego po pomoc w sprawie
zwrotu Kluczy Woli.
– Do niej – podkreślił Monckton. – Dostojna Sobota jest kobietą. A
przynajmniej była, kiedy ostatnio o niej słyszeliśmy. Chyba się zgodzisz, że
odpowiedzieliśmy na twoje pierwsze pytanie. Dlatego teraz my zadamy
jedno. Dlaczego chcesz dotrzeć do sekretnej przystani Złocienia?
Arthur zastanawiał się przez chwilę. Uznał, że unikanie odpowiedzi
lub gadanie głupstw nie przyniesie mu żadnych korzyści. Polubił Szczury.
Sprawiały wrażenie bezpośrednich i wiedział, że ich wsparcie będzie mu
jeszcze potrzebne.
– Sądzę, że znajdę tam Trzecią Część Woli. Utopiona Środa już nią
nie dysponuje. Według niej ten fragment zabrał Złocień, wspierany przez
Potomne Dni. Chcę dostać się do Woli i ją oswobodzić. Potem Utopiona
Środa przekaże mi Trzeci Klucz, dzięki czemu będę ją mógł uzdrowić i
uwolnić Liść, a także...
Arthur się zawahał, a oba Szczury nachyliły się w oczekiwaniu.
– Potem... nie jestem pewien, co zrobię potem. Chyba na pewien czas
będę musiał wrócić do domu, aby się upewnić, że wszystko w porządku.
Jeśli jednak uda mi się zdobyć Trzeci Klucz, zapewne spróbuję
zadecydować, co zrobić z Lordem Czwartkiem... i zrobię to.
– Twoja odpowiedź jest wyczerpująca, Arthurze. Kolej na ciebie,
zadaj następne pytanie.
– To niezupełnie pytanie – sprostował chłopiec. – Muszę się dostać do
tej sekretnej przystani. Jeśli istnieją tylko dwa sposoby, aby tam wniknąć, a
jeden z nich to haruspicka układanka Złocienia, to chyba jestem zmuszony
wyruszyć w podróż przez żołądek Środy Innymi słowy, będę jakoś musiał
przetrwać proces połykania. Przychodzi mi do głowy tylko jeden sposób:
użyję łodzi podwodnej albo tego typu pojazdu. Słyszałem, że dysponujecie
mnóstwem dziwnych jednostek, pytam więc: Czy macie okręt podwodny
albo wiecie, gdzie go szukać, i czy mogę go pożyczyć?
Rozdział 17
Celne pytanie, lordzie Arthurze – zauważył Monckton. Zawahał się,
jego wąsy zadrżały. – W rzeczy samej, mamy podwodną łódź, której
istnienie utrzymujemy w tajemnicy. Obawiam się jednak, że spoczywa ona
pod naszym dokiem w Porcie Środy, a jej niesprawność jest spowodowana
brakiem istotnego elementu, na który czekamy już od pewnego czasu.
– Jaki to element? – spytał Arthur. – I dlaczego czekacie? Hm,
odpowiedzcie tylko pod warunkiem, że nie uznacie tego za następne pytanie.
– Twoje wątpliwości możemy potraktować jako uzupełnienie
drugiego pytania, Arthurze – oświadczył Monckton. – Łódź podwodna
powstała specjalnie dla nas w Odległych Rubieżach, a jej twórcami są
poddani Ponurego Wtorka. Brakujący element to puszka Aktywnego Węgla,
który należy wymieniać mniej więcej co sto lat. Rzecz w tym, że od czasu
upadku Ponurego Wtorka tylko bardzo nieliczne z naszych zamówień
docierają z Odległych Rubieży.
– No tak, jestem pewien, że Pierwsza Dama robi wszystko, co w jej
mocy, aby zapanować nad sytuacją – mruknął Arthur niepewnie. – Ponury
Wtorek zużywał zbyt dużo Nicości...
– To nie były słowa krytyki, tylko zwykłe spostrzeżenie – wyjaśnił
Monckton. – Mamy świadomość, że zmiany w Odległych Rubieżach były
koniecznością. Poinformowano nas, że nową puszkę z paliwem otrzymamy
w przeciągu trzydziestu lub czterdziestu lat.
– Trzydziestu albo czterdziestu lat! – wykrzyknął Arthur i zamyślił się
na chwilę. – Przegrana sprawa. A gdybym załatwił wam nową puszkę z
paliwem? Czy wówczas pozwolilibyście mi użyć łodzi podwodnej do
przedostania się do brzucha Utopionej Środy?
– Pozwolisz, że zamienię parę słów z OGoniastym? – spytał
Monckton. – Musimy się naradzić. Łódź podwodna jest bardzo droga i
nawet jej trudno będzie przetrzymać podróż do wnętrza Lewiatana, a później
drogę powrotną.
– Pewnie, śmiało.
Monckton i OGoniasty odeszli na bok i zaczęli tam szeptać, podczas
gdy Arthur znów skupił się na studiowaniu map i rysunków. W jego głowie
gwałtownie kłębiły się myśli, które naprowadzały go na zupełnie nowe
koncepcje.
„Dobrze, jeśli uda mi się wedrzeć do żołądka Środy, a następnie do
prywatnego światka Złocienia, wówczas i tak będę jeszcze musiał odnaleźć
Wolę, uwolnić ją i jakoś się wydostać. Zakładając, że roi się tam od piratów,
samodzielna wyprawa byłaby szaleństwem... To przypomina
opracowywanie planów napadu na bank... Muszę stworzyć zespół, który mi
pomoże...
Szczury, rzecz jasna, które pokierują łodzią podwodną... Ciekawe, czy
potrafią walczyć... Chyba przydałoby mi się kilku Rezydentów, zdolnych do
boju z piratami, choć moglibyśmy spróbować dyskretnie przeniknąć do
środka. Ale na wszelki wypadek... Ciekawe, czy Środowa Jutrzenka byłaby
gotowa się przyłączyć... Pozostaje jeszcze kwestia magii. Gdybym skłonił
doktora Scamandrosa do pomocy. .. I Spalonego Słońcem – on sprawdziłby
się w walce, choć reszta załogi „Mola” nie na wiele by się zdała... ”
Monckton i OGoniasty wrócili i usiedli przy stole. Arthur popatrzył
na nich pytająco.
– Wyrażamy zgodę – obwieścił Monckton. – Możesz skorzystać z
łodzi podwodnej „Rattus Balaena” oraz jej załogi, jeśli uda ci się zdobyć do
niej nową puszkę z paliwem. Zrobimy, co w naszej mocy, aby bezpiecznie
przetransportować cię do brzucha wieloryba.
– Świetnie! – uradował się Arthur. – Ale zabierzecie mnie stamtąd z
powrotem, prawda? Razem z Wolą.
– Tak, jeśli to będzie możliwe, „Balaena” zaczeka, by zabrać cię z
tamtego światka i wrócić z tobą do Morza Granicznego. Załoga nie będzie
jednak mogła pomóc ci w zmaganiach ze Złocieniem na terenie jego
domeny. Ryzyko jest zbyt duże.
– A co z dodatkowymi pasażerami, których mógłbym ze sobą zabrać?
Będę potrzebował pomocy.
– „Balaena” dysponuje ograniczoną przestrzenią, jednostkę
zbudowano dla nas, Szczurów, lecz znajdzie się miejsce dla ciebie i może
jeszcze sześciu Rezydentów normalnego wzrostu, jeżeli nikomu nie będzie
przeszkadzała ciasnota. Trzeba się także przygotować na kilka guzów na
głowach.
– Świetnie! Natychmiast biorę się do pisania listu do Pierwszej Damy,
żeby mi przysłała puszkę z paliwem. Czy w Porcie Środy macie kogoś z
jedną z waszych butelek, abym mógł przekazać mu tę wiadomość?
– Oczywiście – odparł OGoniasty. Otworzył szufladę i podsunął
Arthurowi grubą kartkę papieru, pióro i kałamarz, a także małe naczynko z
piaskiem. – Gdy będziesz pisał, rozważymy nasze następne pytanie.
Chłopiec zanurzył pióro w atramencie i niezwłocznie pochylił się nad
papierem. Czarny płyn był odrobinę zbyt rzadki, przez co spływał z pióra i
robił kleksy.
Droga Pierwsza Damo,
Nie wiem, czy otrzymałaś mój poprzedni list. Tak czy owak jestem na
Morzu Granicznym i rozmawiałem z Panią Środą, która mi wyjaśniła, w
jaki sposób inni Wykonawcy przemienili ją w wieloryba. Powiedziała też, że
chce oswobodzić Wolę oraz przekazać mi klucz. Rzecz w tym, że Wola
została porwana przez pirata zwanego Złocieniem, który współpracuje z
Potomnymi Dniami. Zawarłem porozumienie ze Szczurami w Wyproście, a
one zdradziły mi, że sekretna przystań Złocienia znajduje się wewnątrz
Środy. Szczury zgodziły się użyczyć mi swojej łodzi podwodnej, abym mógł
dostać się na miejsce, oswobodzić Wolę i zaprowadzić porządek. Problem w
tym, że do uruchomienia łodzi Szczury potrzebują puszki z paliwem z
Odległych Rubieży. Czy mogłabyś przyśpieszyć tę sprawę, aby paliwo
dotarło na miejsce jak najszybciej. Naprawdę jak najszybciej, nie w
przyszłym roku albo nie wiadomo kiedy. Natychmiast. Teraz, zaraz.
Czy możesz także przysłać Suzy, aby mi pomogła? Jeśli zdołasz
skontaktować się z Żeglarzem, to czy mogłabyś poprosić także jego o
przybycie i udzielenie mi wsparcia?
Pozdrowienia,
Arthur
PS Prześlij odpowiedź za pośrednictwem Szczurów w Porcie Środy,
bo one korzystają z symultanicznych butli. Dzięki temu szybciej dostanę list
od Ciebie.
PPS Czy możesz sprawdzić, co się dzieje w moim świecie? Chciałbym
wiedzieć, co Morze Graniczne zrobiło ze szpitalem. Dzięki.
Na koniec Arthur rozsypał po papierze nieco piasku, aby osuszyć
atrament; widział, że tak się robi w biurach Niższego Domu. Podniósł
kartkę, przesypał piasek z powrotem do naczynka, następnie złożył papier,
napisał na nim „Pierwsza Dama" i zapieczętował przesyłkę kciukiem.
Podobnie jak wcześniej, odcisk jego palca zalśnił i pomarszczył się jak
tęcza, przybierając postać rzetelnej pieczęci z wizerunkiem profilu Arthura
w laurowym wieńcu.
– Zakładając, że puszka z paliwem szybko do nas dotrze, ile czasu
upłynie, zanim będziemy mogli wejść na pokład łodzi podwodnej? – zapytał
Arthur.
– Hm, „Balaena” znajduje się w Porcie Środy, najpierw zatem
będziemy musieli tam się dostać – wyjaśnił OGoniasty. – Całą naprzód
dotrzemy na miejsce w pięć dni. To dość czasu, aby przysposobić
„Balaenę”, będziemy więc mogli niezwłocznie odpłynąć na jej pokładzie.
– Pięć dni! – zawołał Arthur. – Cóż, chyba nie mamy innego
wyjścia... Obym tylko zdołał wrócić do domu, jak to się działo do tej pory.
Chyba będę potrzebował czasu na skontaktowanie się z osobami, które mogą
mi dopomóc...
– Nasze symultaniczne butle są do twojej dyspozycji – zadeklarował
OGoniasty. – Rozumiem, że rachunek za ich użycie możemy przesłać
Pierwszej Damie?
– Tak – potwierdził Arthur. – Ale nie zgadzam się, byście zawyżali
ceny albo stosowali inne sztuczki. Uregulujemy tylko standardowe opłaty.
– To się rozumie samo przez się. Czy możemy zadać nasze drugie
pytanie?
Arthur skinął głową.
– Co Wola powiedziała ci na temat zniknięcia Architektki?
Pytanie zaskoczyło chłopca, lecz próbował nie okazywać zdumienia.
Zastanawiał się, czy powinien powtarzać słowa Woli. Umowa jednak
obowiązywała, a zresztą w tym wypadku nie sądził, by ujawnienie tej
informacji mogło okazać się w jakikolwiek sposób szkodliwe.
– Chyba oświadczyła tylko, że odeszła – wyjaśnił Szczurom. –
Pozostawiając Wolę.
– Jesteś pewien, że to jej dokładne słowa?
– Całkowicie. Tak, to było wtedy, gdy Wola tkwiła w gardle Suzy
jako żaba. Powiedziała coś takiego: „Wielka Architektka odeszła” albo:
„Potem Wielka Architektka odeszła”.
– Nigdy nie wspomniała, że Architektkę zabito lub zamordowano, a
sprawcami są jej słudzy, Potomne Dni?
Arthur upuścił kieliszek, który właśnie wziął do ręki. Żurawinowy sok
rozlał się po stole niczym krew, zagrażając papierom. Steward natychmiast
rzucił się na ratunek i ściereczką osuszył blat.
– Co takiego? Nie! Wola wspomniała coś o decyzji odejścia albo że to
był jej własny wybór. Nigdy nie było mowy o tym, że Architektka zginęła...
Uważasz, że Potomne Dni ją zgładziły? Architektkę wszech rzeczy? Jak
miałyby to uczynić?
– Niektóre autorytety utrzymują, że nie żyje lub powróciła do Nicości,
co na jedno wychodzi – wyjaśnił Monckton. – Chcieliśmy wiedzieć, co
powiedziała ci Wola, bo ona zapewne zna prawdę i nie kłamałaby
Prawowitemu Dziedzicowi.
– Tego nie jestem pewien – zaprotestował Arthur. – Moim zdaniem
kłamałaby, gdyby jej to było na rękę. Pierwsza Część Woli mawiała, że
niewiele wie, bo jest zaledwie jedną siódmą całej Woli. Muszę jednak
przyznać, że odkąd została Pierwszą Damą, zachowuje się tak, jakby zjadła
wszystkie rozumy.
– Naprawdę sądzisz, że Wola mogłaby cię okłamać?
Arthur zastanawiał się przez chwilę. Nie przypominał sobie, by Wola
kiedykolwiek okłamała go wprost, lecz nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że
uczyniłaby to bez wahania, gdyby było to dla niej korzystne. Wola z całą
pewnością mogłaby okłamać go przez zatajenie niektórych spraw,
nieinformowanie go o pewnych rzeczach, jeśli sam by nie zapytał.
– Tak, myślę, że tak – potwierdził. – Ale tylko wówczas, gdyby
uznała to za celowe. Choćby po to, abym zrobił coś, co przystoi
Prawowitemu Dziedzicowi.
– To ciekawe. Żywiliśmy nadzieję, że dowiemy się czegoś
konkretnego o losach Architektki, lecz najwyraźniej nie jest to jeszcze
możliwe. Dziękujemy, Arthurze. Czy przygotowałeś trzecie pytanie?
– Wolałbym je zaoszczędzić na później, jeśli to możliwe. – Arthur nie
chciał marnować trzeciego pytania, a musiał starannie przemyśleć wszystko,
czego się dowiedział.
– Możesz tak zrobić – przytaknął Monckton. – Rzecz jasna oznacza
to, że my również będziemy mieli pytanie dla ciebie.
– To zrozumiałe. – Arthur przez chwilę siedział w milczeniu,
układając w myślach prowizoryczny plan postępowania. – Chciałbym
rozesłać jeszcze kilka innych listów. Czy macie butelkę na pokładzie
„Mola”? Tego statku, wydobywającego co cenniejsze szczątki. Płynąłem na
jego pokładzie.
– Wątpię – odparł OGoniasty. Wyciągnął z kieszeni niewielką
książeczkę i przystąpił do jej wertowania. – Zajrzę do listy.
– Czy istnieje inny sposób na przekazanie wiadomości załodze tej
jednostki?
– Sposobów jest wiele – powiedział Monckton. – Większość jednak
opiera się na magii, a nie uprawiamy magii Domu, z wyłączeniem
nawigacji. Jeśli Środowa Jutrzenka jeszcze tu jest, może w twoim imieniu
przesłać wiadomość na statek. Jutrzenka dysponuje potężną mocą w obrębie
Morza Granicznego.
– Chciałbym z nią porozmawiać – przyznał Arthur. – Powiedziała mi
jednak, że ma ważne sprawy na głowie.
– Na pokładzie „Mola” nie mamy butelki ani też żadnego wysłannika
– oznajmił OGoniasty. – Wyślę jednak kogoś, by sprawdził, czy Środowa
Jutrzenka nadal pozostaje w Trójkącie.
Otworzył drzwi i szybko powiedział coś do Szczura, który czuwał za
progiem.
– Magia... – mruknął Arthur i nagle przypomniał sobie, że
Scamandros wsunął mu coś do kieszeni. Chłopak zamierzał przełożyć to do
butów, aby tam było bezpieczne, lecz kompletnie o tym zapomniał. Czy go
nie zgubił? Sięgnął do głębokiej kieszeni i przez moment sądził, że
przedmiot znikł. Dopiero po chwili zacisnął palce na czymś chłodnym i
metalicznym.
Nagle uświadomił sobie, że OGoniasty i Monckton przypatrują mu się
z zaciekawieniem, szybko więc wyciągnął rękę. Szczury wydawały się
godne zaufania, lecz nie musiały wiedzieć wszystkiego, zwłaszcza jeśli
zamierzały handlować z nim informacjami. Arthur uznał, że powinien mieć
w zapasie kilka tajemnic.
– Czy pozwolisz, bym wskazał ci drogę do kabiny? – spytał
OGoniasty. – Podniesienie ciśnienia w kotłach potrwa około godziny, potem
wyruszymy w drogę. Podróż rozpoczniemy wcześniej, jeśli będziemy mogli
rozwinąć żagle. Bryza chwilowo nam nie sprzyja, lecz może się zmienić,
wówczas szybciej dotrzemy do Portu Środy.
– Dziękuję – odparł Arthur. Uznał, że obejrzy podarunek od
Scamandrosa na osobności, a może skorzysta z muszli i lusterka, by
sprawdzić, jak sobie radzi Liść.
– Zamieszkasz w mojej kajucie, wejście do niej jest naprzeciwko –
wyjaśnił OGoniasty, a następnie otworzył drzwi i wskazał inne, po drugiej
stronie korytarza. Musiała nastąpić zmiana warty, bo za progiem stał obcy
Szczur, który odsunął się i zasalutował. Chłopiec pomyślał, że na szczurzym
statku panuje znacznie większa dyscyplina niż na „Molu”.
Arthur ukłonił się strażnikowi, pokonał korytarz i wszedł do kabiny.
Pomieszczenie okazało się mniejsze od pokoju, w którym przebywał do tej
pory, nie miało więcej niż pięć metrów długości i cztery metry szerokości.
Przy ściance działowej ujrzał złożoną koję, a obok biurko, przy którym stało
krzesło.
Chłopiec usiadł i zdjął buty, by wydobyć z nich Atlas, zaproszenie od
Środy, muszlę i lusterko. Wszystkie przedmioty przełożył do wewnętrznych
kieszeni płaszcza, a potem wyciągnął metalowy podarunek od Scamandrosa.
Rzecz przypominała jajko i była wykonana ze złota. Z boku
przedmiotu sterczał mały, rzeźbiony uchwyt. Arthur szarpnął za niego, a
wówczas jajko się otworzyło. Z jednej strony znajdował się zegarek o tarczy
z kości słoniowej i cyfrach misternie zdobionych drobnymi szmaragdami.
Wskazówki zrobiono z łagodnie świecącego, niebieskiego metalu. Po
drugiej stronie widniał miniaturowy, zaskakująco wierny portret doktora
Scamandrosa. Gdy Arthur wpatrywał się w podobiznę, tatuaże na twarzy
doktora nagle się poruszyły, a bladobłękitne niebo w tle znikło. W jego
miejscu pojawiły się kłęby ciemnego dymu i słabo oświetlone postaci, zajęte
walką lub tańcem. Doktor odwrócił głowę, jakby chciał się obejrzeć za
siebie.
Arthur odetchnął głęboko, a Scamandros wbił w chłopca niespokojny
wzrok.
– Arthurze! – zapiszczała drobna postać, której głos z trudem
przebijał się przez kakofonię wrzasków, krzyków, wybuchów i
dźwięczącego metalu. – Pomocy! Podaj mi rękę!
Chłopiec bez zastanowienia dotknął miniaturki palcem. Natychmiast
coś go złapało i wciągnęło do środka jajka najpierw jeden jego palec, potem
pozostałe, a na koniec całą rękę. Arthur poczuł, że ktoś – lub coś – chwyta
go z całej siły. Ogarnięty paniką gwałtownie szarpnął rękę, aby się
oswobodzić.
Miał wrażenie, że podnosi ogromny ciężar. Poczuł, jak napinają mu
się ścięgna w łokciu i ramieniu, zupełnie jakby lada moment miały popękać.
Odchylił się i zaparł nogami o ścianę, ciągnąc z całej siły. Nagle, zupełnie
nieoczekiwanie, przewrócił się na plecy, a obok niego spoczął na podłodze
doktor Scamandros.
– Zamknij zegarek! – zaskrzeczał. – Zamknij zegarek!
Arthur skoczył gwałtownie, a gdy pośpiesznie wyciągał rękę do
urządzenia, usłyszał dziwny świst i ze środka zegarka wytrysnął długi,
oleisty płomień, który trafił w żelazny sufit kabiny. Płomienie opaliły nieco
farbę i momentalnie wypełniły pomieszczenie krztuszącym dymem.
Chłopiec zadowolony, że ma na dłoniach rękawice, szybkim ruchem
zamknął zegarek. Oleisty płomień znikł, ale pozostawił po sobie mnóstwo
dymu. Arthur zaniósł się kaszlem i pocierając oczy, otworzył drzwi oraz
iluminator, aby przewietrzyć kabinę. Spojrzał na Scamandrosa, który wciąż
spoczywał na podłodze.
– Doktorze, nic ci nie jest? Skąd się tu wziąłeś? I w jaki sposób?
– Tylko nabieram sił – sapnął Scamandros. – Lordzie Arthurze,
skontaktowałeś się ze mną w wyjątkowo stosownym momencie. Niech
będzie pochwalona Architektka za to, że przeczucie nakazało mi wręczyć ci
transferowy zegarek.
– Transferowy zegarek?
– Tak jest, to jedna z moich prac zaliczeniowych na studiach. –
Scamandros usiłował się pozbierać, lecz zaplątał się w ogony żółtego
szynela i wstał dopiero wtedy, gdy Arthur podał mu dłoń. – Sądziłem, że
dzięki zegarkowi zamienimy ze sobą słowo, ale transfer okazał się jak
najbardziej wskazany.
– Dlaczego? Co się stało z „Molem” i ze wszystkimi?
– „Mól” został wzięty – oznajmił Scamandros ze spuszczonym
wzrokiem. – Zajął go pirat Złocień.
– Co takiego... ?
Arthur nie dokończył, gdyż na korytarzu rozległy się krzyki: „Pożar!”,
a parę sekund później do kajuty wparowało kilka Szczurów marynarzy,
objuczonych wiadrami i sikawką. Na szczęście ciśnienie wody okazało się
mizerne i z wylotu węża tylko sączył się cienki strumyk.
– Gdzie się pali? – wrzasnęła Szczurzyca, która wpadła pierwsza.
– Ogień ugaszony – pośpieszył z zapewnieniem Arthur. – Nie warto
się nim przejmować.
– A to kto? – zapytała Szczurzyca podejrzliwie, wlepiając wzrok w
umorusanego, zaskakująco niskiego Rezydenta w żółtym szynelu, który
pojawił się w nader tajemniczy sposób.
Doktor Scamandros ukłonił się, ale nie uśpił czujności marynarza.
Zwierzę się rozejrzało, aby sprawdzić, czy nie przeoczyło jakiegoś
płomienia, potem skinęło Arthurowi głową i wycofało się.
– Proszę pozostać w kabinie, wasza lordowska mość – oświadczyła
Szczurzyca. – Idę po dowódcę wachty – dodała i zamknęła za sobą drzwi.
Arthur nie był pewien, co się teraz stanie.
Rozdział 18
Po chwili ktoś zastukał do drzwi. Arthur otworzył i na progu ujrzał
OGoniastego z szablą w garści. Za jego plecami tłoczyło się pół tuzina
Szczurów, chronionych kirysami i hełmami, zbrojnych w krótkie kusze lub
przycięte piki abordażowe.
– Masz gościa, lordzie Arthurze? – spytał OGoniasty uprzejmie, nie
odrywając chłodnego spojrzenia od Scamandrosa, który siedział na krześle i
przykładał do czoła żółtą jedwabną chustkę.
– Tak, doktora Scamandrosa z „Mola” – wyjaśnił Arthur. – Przybył
przez transferowy zegarek.
– Czy jesteś pewien, że to naprawdę doktor Scamandros? – dopytywał
się OGoniasty. – Możliwe, że mamy tu Niconia, który przybrał postać
twojego znajomego. Transfery można przechwytywać lub
przekierunkowywać.
Chłopiec popatrzył na Scamandrosa uważniej niż dotąd. Doktor z całą
pewnością wyglądał tak samo...
– Naprawdę jestem doktorem Scamandrosem! – zaprotestował
Rezydent słabym głosem.
– Udowodnij – zażądał OGoniasty.
– Szczury! Nigdy nie wierzycie nikomu na słowo – poskarżył się
Scamandros. – Skoro koniecznie musisz ujrzeć dowód, oto kilka
dokumentów.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni szynela i wyciągnął cienką, skórzaną
teczkę na dokumenty, przewiązaną różową wstążką. Rezydent rozwiązał ją i
wyjął ze środka pergamin, który wręczył porucznikowi OGoniastemu.
Szczur uważnie obejrzał dokument. Arthur nie widział, co dokładnie jest na
nim napisane, lecz przelotnie dostrzegł trójwymiarowy portret doktora
Scamandrosa, który się poruszał i obracał. Pod podobizną przesuwał się
pasek z tekstem.
– To tylko studencka legitymacja, wydana przez Zastępcę Dziekana
Szkoły Magii w Wyższym Domu – zauważył OGoniasty. – Jeśli ten
dokument nie jest fałszywy, to co robisz na Morzu Granicznym?
– Do niedawna piastowałem funkcję Zaklinacza Nawigatora na
pokładzie okrętu „Mól” – wyjaśnił Scamandros. – Pozostawałem na tym
stanowisku przez kilka tysięcy lat i dodam, że dawało mi ono pełną
satysfakcję. Na potwierdzenie swoich słów mogę przedłożyć list od kapitana
Kotapoduchy.
Wręczył OGoniastemu złożoną kartkę papieru, którą Szczur również
starannie przeczytał.
– Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co cię sprowadziło na Morze
Graniczne? – spytał.
Po policzkach Scamandrosa przetoczyły się tatuażowe burze, a palce
zadrżały mu z irytacji.
– To nie twoja sprawa, młody Szczurze!
– Wszedłeś na pokład bez pozwolenia – oświadczył OGoniasty
ponuro. – Jeśli nie odpowiesz na moje pytania, będziemy zmuszeni...
– To mój gość! – wtrącił się Arthur. – Można powiedzieć, że... sam go
wprowadziłem na pokład.
Scamandros z rezygnacją machnął ręką. Burze na jego policzkach
ustąpiły, a wytatuowane tam okręty spokojnie zarzuciły kotwice. Na czole
zajaśniało słońce, które zaczęło zielenieć, powoli zbliżając się do prawego
ucha.
– Mniejsza z tym, lordzie Arthurze. Powszechnie wiadomo, że
Szczury nie spoczną, dopóki nie wetkną nosa w cudze sprawy i tajemnice.
Przybyłem na Morze Graniczne, aby znaleźć swoje końcowe prace
egzaminacyjne, które podobno zaginęły, nim zdołano wystawić mi stopnie.
Uznałem, że jeśli je odnajdę i przekażę do rzetelnej oceny, wówczas
otrzymam tytuł naukowy i ponownie zostanę dopuszczony do uczonych
środowisk Wyższego Domu. Teraz rozumiem, że moje nadzieje były płonne.
Podejrzewam, że moje prace w gruncie rzeczy nigdy nie zginęły i dlatego
nie pojawią się ponownie w Morzu.
– Te słowa potwierdzają twoją tożsamość – przyznał OGoniasty.
Następnie ukłonił się i dodał: – Lubimy mieć pewność, kogo gościmy na
statku, doktorze. Tak się składa, że twoja „tajemnica” była nam już znana.
Jeśli lord Arthur zechce potwierdzić, że jesteś jego gościem, z radością
powitamy cię na pokładzie „Rattusa Navisa IV”.
– Potwierdzam, że doktor Scamandrus jest moim gościem – rzekł
Arthur. – Zresztą i tak miałem nadzieję, że uda mi się go skłonić do udziału
w mojej... ekspedycji.
– W ekspedycji? – powtórzył Scamandros. – Hm, gdybym mógł
najpierw dostać filiżankę herbaty oraz ciastko, śmiem twierdzić, że
niewielka ekspedycja byłaby mile widziana...
– Zanim na nią wyruszymy, musimy dostać się do Portu Środy –
dodał chłopiec. – Będziesz miał kilka dni na odzyskanie sił, doktorze.
– Wybornie! – rozpromienił się Scamandros i powiódł wzrokiem po
kajucie. – Czy mógłbym wyciągnąć się na tej koi? Trochę mi słabo...
– Chyba tak – powiedział chłopiec. – Chciałbym tylko wiedzieć, co
się stało z „Molem”. Czy... ktoś zginął? Czy Spalony Słońcem nie ucierpiał?
– Wszyscy trafili do niewoli – westchnął doktor Scamandros ponuro,
wdrapując się na koję. Popatrzył na swój brzuch i starannie zasłonił go
szynelem. – Wszyscy, którzy przeżyli. Spalony Słońcem? Sam nie wiem.
Panował potworny zamęt. Wszędzie kłęby dymu, a na dodatek Złocień
rzucił zaklęcie, które sprawiło, że deski zaczęły nas kąsać w kostki. Kapitan
i pan Zgodniak wycofali się do głównej kajuty, podczas gdy Spalony
Słońcem kierował obroną. Cała burta armat „Dreszcza” z bliskiej odległości
wystrzeliła salwę szrapneli, które przeorały pokład, i po chwili wszędzie
zaroiło się od piratów. Pobiegłem na forpik z zamiarem wskoczenia do
wody, kiedy usłyszałem dzwonek mojego transferowego zegarka...
– Ale skąd Złocień wiedział, gdzie jesteście? Czy „Mól" nadal
znajdował się na plaży?
– Na plaży? Nie, skąd. Pozostawaliśmy tam tylko przez dwa tygodnie,
choć dla Spalonego Słońcem było to o tydzień za długo, rzecz jasna. Gdy
naprawiliśmy statek, wyruszyliśmy z powrotem na Morze Graniczne. Wtedy
właśnie dopadł nas Złocień. „Dreszcz" czekał dokładnie tam, gdzie
przekroczyliśmy Pas Burz. Nie mam pojęcia, jak Złocieniowi udało się
dowiedzieć, którędy wpłyniemy na Morze Graniczne. Nienawidzę go i
gardzę nim jako piratem, to oczywiste, niemniej muszę pochylić czoło przed
jego sztuką magiczną.
– Przebywaliście na plaży przez dwa tygodnie? Przecież od naszego
rozstania minęło zaledwie kilka godzin.
– Czas płynie naprawdę w Domu...
– ... a błądzi gdzie indziej – dokończył Arthur. Myślał o powrocie do
domu, zanim ktoś zacznie za nim tęsknić. – Ale różnica jest ogromna.
– Bywały większe – zauważył Scamandros. – Kiedyś opuściliśmy
Dom na okrągły rok, a wróciliśmy zaledwie kwadrans później. Nie zdążyła
ostygnąć herbata w imbryku, który zostawiłem na stoliku w kącie kawiarni
U Ciotuni Sally w Porcie Środy Muszę przyznać, że to potrafi wyprowadzić
z równowagi. A teraz powiedz mi, lordzie Arthurze, cóż to za ekspedycję
planujesz?
– To będzie bardzo trudna wyprawa – zaczął Arthur ostrożnie. –
Problemy już się mnożą. Zamierzam przedostać się do sekretnej przystani
Złocienia i coś mu ukraść. Teraz jednak sądzę, że powinienem spróbować
także uwolnić pozostałych przy życiu członków załogi „Mola".
– Lordzie Arthurze, to nie byłoby rozsądne posunięcie – przestrzegł
go OGoniasty. – Naszym zdaniem masz niewielką szansę dokonania
infiltracji w celu odnalezienia i odzyskania poszukiwanego przedmiotu. Ta
szansa drastycznie się zmniejszy, jeśli podejmiesz także próbę
oswobodzenia niewolników.
– Sam się o tym przekonam – oświadczył Arthur uparcie. – Co o tym
sądzisz, doktorze? Czy mogę liczyć na twoje wsparcie?
– Rzecz jasna, pozostaję do usług, lordzie Arthurze – zadeklarował
Scamandros. – Czy mogę spytać, gdzie się znajduje osławiona sekretna
przystań kapitana Złocienia?
– Wewnątrz Utopionej Środy...
Arthur nie skończył, kiedy głowa Scamandrosa niespodziewanie
opadła do tyłu i grzmotnęła o poduszkę.
– Doktorze?
OGoniasty podszedł do łóżka, popatrzył na Rezydenta i podniósł mu
powiekę.
– Stracił przytomność – oświadczył i poruszył wąsami. Jego wzrok
padł na środek tułowia leżącego. Sięgnął pod szynel doktora, a gdy
wyciągnął łapę, ujrzał na niej plamy niebieskiej krwi.
– Pędem po pana Yongtina! – warknął do jednego z marynarzy.
– Wszystko z nim w porządku? – zaniepokoił się Arthur.
– Podziurawiony szrapnelami – wyjaśnił OGoniasty. – Dziwne, że
palto jest całe... Nie pomyślałbym, że mógłby zemdleć wyłącznie z powodu
tych ran. Przecież jest Rezydentem. , .
Pochylił się niżej i przez chwilę węszył intensywnie, aż mu się wąsy
zatrzęsły. Po chwili odsunął się gwałtownie i otarł pysk czystą, biała
chustką.
– Zatrucie Nicością – obwieścił. – Złocień musiał dłubać przy
szrapnelach. Nie mam pojęcia, jak je zespolił...
Urwał, kiedy do kajuty wbiegł wysoki, łaciaty Szczur w długim
fartuchu na surducie i natychmiast zbliżył się do doktora Scamandrosa, po
drodze odpychając OGoniastego, który stał mu na drodze. Obwąchał
Rezydenta, otworzył małą walizkę i przystąpił do wyciągania ze środka
rozmaitych instrumentów, między innymi sporych kleszczy, które położył
na stole.
– Muszę wyciągnąć z niego ołów przetkany Nicością – wyjaśnił
Szczur. – OGoniasty, opróżnij kabinę, żebym miał spokój.
– Pan Yongtin – wyszeptał OGoniasty, wyprowadzając Arthura z
pomieszczenia i wiodąc go korytarzem do dużej kajuty, w której wcześniej
chłopiec spotkał się z komandorem Moncktonem. – Pierwszorzędny lekarz,
ale niezbyt rozmowny.
– Czy... czy doktor Scamandros umrze? – spytał Arthur.
– Zapewne nie – odparł OGoniasty. – Zabicie Rezydenta nie jest
prostą sprawą. Zależy, czy Yongtin wydobędzie Nicość, zanim ranny zdąży
się zbytnio rozpuścić pod jej wpływem. Przez pewien czas będzie jednak
osłabiony, raczej więc nie należy liczyć na jego udział w ekspedycji.
– Mam nadzieję, że wydobrzeje – westchnął Arthur. Ogarnęły go
lekkie wyrzuty sumienia, bo chciał wyzdrowienia Scamandrosa nie tylko
dlatego, że dobrze mu życzył, lecz także z powodu wyprawy.
– Zaprowadzę cię do innej kajuty – zaproponował OGoniasty. – Może
powinieneś nieco odpocząć, jeśli potrafisz. Już dawno temu odkryliśmy, że
choć sen nie jest absolutnie niezbędny w Domu, to półśmiertelnicy i my,
śmiertelnicy, jesteśmy pogodniejsi, jeśli damy szansę odetchnąć zmęczonym
ciałom i umysłom.
– Odpoczynek dobrze by mi zrobił – przyznał Arthur. – Najpierw
muszę jednak załatwić pewną sprawę, a do tego jest mi potrzebny ktoś, kto
będzie nade mną czuwał. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, możesz podjąć
się tego zadania.
Gdy weszli do innej kajuty, Arthur pokrótce wyjaśnił OGoniastemu
istotę obserwacyjnego zaklęcia, przygotowanego przez Scamandrosa po to,
by chłopiec mógł sprawdzać, czy Liść dobrze się miewa. Arthur
zademonstrował Szczurowi lusterko i muszlę.
– Nie mogę osobiście nad tobą czuwać – wyjaśnił OGoniasty. –
Ostatecznie jestem kapitanem tego statku. Wyznaczę jednak kogoś godnego
zaufania, przyjdzie tu za parę minut.
Sprawiał wrażenie lekko urażonego.
– Ojoj – mruknął Arthur pod nosem, kiedy Szczur wyszedł.
Najwyraźniej nie należało prosić dowódcy statku o wykonanie tak
prozaicznej czynności, jak pilnowanie pasażera zapatrzonego w lusterko.
Zgodnie z zapowiedzią kapitana, kilka minut później ktoś zapukał do
drzwi. Arthur otworzył znajomemu Szczurowi.
– Starszy mat działonowy Watkingle – powiedział, gdy Szczur
zasalutował i nabrał powietrza, by się przedstawić.
– A niech mnie! Zapamiętałeś, wasza lordowska mość.
– Dziękuję, że tak szybko przyszedłeś – dodał Arthur. – Czy kapitan
wyjaśnił ci, co masz robić?
– Mam stać na straży, gdy ty, wasza lordowska mość, będziesz się
zajmował magią – odparł Watkingle i poklepał szablę u boku. – A jeśli
twoje oczy zżółkną albo zaczniesz się dziwnie zachowywać czy wygadywać
osobliwości, to wtedy trzasnę cię w czerep rękojeścią tej tu szabli.
– Hm, to niezupełnie... – zaczął Arthur, lecz wzruszył ramionami i
skinął głową.
Pomyślał, że jeśli jego oczy pożółkną i zacznie wygadywać coś bez
sensu, to faktycznie cios w głowę będzie najskuteczniejszy.
Słońce albo światło, emitowane ze sklepienia Morza Granicznego,
wpadało przez iluminator. Arthur usiadł, wyjął lusterko, ustawił je pod
odpowiednim kątem do światła i przyłożył muszę do ucha.
Znowu zaczął myśleć o Liść. W jego umyśle pojawiło się kilka wizji.
Przypomniał sobie, jak ujrzał ją po raz pierwszy, kiedy nie chciała biegać
razem z bratem, Edem. Potem w jej domu, gdy Sponiewierak przedzierał się
przez drzwi wejściowe.
Te obrazy na krótko pojawiały się na powierzchni lustra, które nagle
pociemniało. Arthur usłyszał, jak zmienia się szum wewnątrz muszli.
Usłyszał stukot kroków, potem syk zapalanej zapałki. Obraz w lusterku
nagle pojaśniał, mrok ustąpił.
Chłopiec ujrzał bladą dłoń, która przysuwała zapałkę do lampy. Po
chwili knot się zapalił, rozjaśniając niewielką przestrzeń na statku. Nie była
to cela, w której wcześniej siedziała Liść, chociaż sufit znajdował się na
wysokości zaledwie metra dwudziestu. Pomieszczenie okazało się długie i
wąskie.
Liść była w środku. Wyglądała zupełnie inaczej niż ostatnio. Miała
włosy przewiązane niebieską bandanką, nosiła koszulę w niebieskie pasy i
czarne spodnie, a końce cholew jej marynarskich butów marszczyły się na
kolanach. Nawet w tak migotliwym świetle Arthur wyraźnie widział, że
dziewczyna ma znacznie ciemniejszą skórę niż poprzednio, spaloną na brąz
przez jakieś nieziemskie słońce.
Wraz z nią w pomieszczeniu przebywał podobnie ubrany chłopak. To
on zapalił lampę, która teraz wisiała na haku pod sufitem.
– Nie rozumiem, czemu mamy się bić, Albercie – westchnęła Liść. –
Tak sobie myślę, że to głupie. W końcu przecież dobrze się dogadujemy.
– To zwyczaj – odparł Albert ze smutkiem. – Też nie chcę się bić, ale
kapitan powiedział, że musimy. „Chłopcy pokładowi zawsze się biją –
mówił. – A panna Liść jest na pokładzie od miesiąca bez jednej bijatyki.
Zajmij się tym, bo oboje dostaniecie po dwadzieścia solidniaków na
dwunastofuntówce”.
– Co?
– Dwadzieścia uderzeń laską Rondla na jednej z armat – wytłumaczył
jej Albert, podwijając rękawy. – To bolałoby znacznie bardziej niż
cokolwiek, co możesz mi zrobić.
– Usiłujesz wyprowadzić mnie z równowagi – zauważyła Liść. Nie
kłopotała się podwijaniem rękawów i tylko oparła się o wygiętą,
wewnętrzną rozporę. – Nic z tego. Uczyłam się psychologii. Wiem, co
zamierzasz.
– I to chyba wszystko, co wiesz – mruknął Albert, choć w jego głosie
brakowało zapału. – Zmęczyło mnie bezustanne uczenie cię codziennych
rzeczy, które już powinnaś umieć.
– Takich, jak różnica między gaflem bezana a reją marsla bezana? –
parsknęła Liść. – Jakby to mogło mi się przydać po powrocie do domu.
– Ciągle powtarzam ci, że nie wracasz do domu – burknął Albert. –
Takie rzeczy się nie zdarzają, i tyle. Równie dobrze możesz się pogodzić z
myślą, że jesteś jednym z dzieci Szczurołapa, a przynajmniej nie jesteś
lepsza.
– Arthur mnie znajdzie – oświadczyła dziewczyna. – Jest Mistrzem
Niższego Domu i w ogóle. Prędzej czy później wrócę do domu.
– Jasne, a Rondel da nam dodatkowy budyń śliwkowy za dobrą robotę
– prychnął Albert. Nagle rzucił się przed siebie i rąbnął Liść w twarz.
– Au! Co, cholera...
Albert ponownie się na nią rzucił, ale gdy tym razem wyprowadził
cios, Liść wykonała wielokrotnie ćwiczony unik w bok i lewą dłonią oraz
prawą ręką unieruchomiła jego ramię. Następnie szybko się obróciła i
posłała Alberta na ścianę.
Chłopak rąbnął o deski statku. Zamiast jednak dać za wygraną,
odwrócił się i ponownie uderzył dziewczynę, tym razem w brzuch. Liść
upadła na plecy, z trudem chwytając powietrze.
– To chyba wystarczy. – Chłopak wierzchem dłoni otarł zakrwawiony
nos. – Kapitan będzie zadowolony, jak zobaczy krew, a jeśli jeszcze
postarasz się pochodzić zgięta wpół przez godzinę lub dwie...
– Pewnie będę musiała, tłumoku – warknęła Liść. – Wystarczyło
powiedzieć, że potrzebujesz tylko rozbitego nosa.
– Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli to ty będziesz miała rozbity nos –
westchnął. – Nie miałem pojęcia, że umiesz się bić. Co to za zapaśnicza
sztuczka?
– Dżudo. – Liść wyprostowała się i odetchnęła głęboko. – Znam
jeszcze inne, więc lepiej uważaj.
– Teraz znowu możemy się przyjaźnić – oświadczył Albert i
wyciągnął rękę. – Przez jakieś trzy miesiące, do czasu, gdy kapitan
postanowi, że powinniśmy się bić. Chyba że zabierzemy nowych chłopców
pokładowych. Albo zafundują nam czyszczenie między uszami i będziemy
musieli zacząć wszystko od nowa.
– Czyszczenie między uszami? To nie brzmi zachęcająco – odparła
Liść, gdy podawali sobie dłonie.
– Bo to nic przyjemnego. W sumie to dziwna sprawa, jak teraz o tym
myślę. Na całym Morzu Granicznym panuje bałagan, no bo Środa zmieniła
się w wielgachne rybsko, ale pranie między uszami nadal jest regularnie
przeprowadzane. Zawsze pojawia się ktoś, kto to robi, co kilkadziesiąt lat.
Nigdy o tym nie myślałem. Nie wiem, czemu komuś się chce. W sumie
jesteśmy przecież tylko bachorami Szczurołapa.
– Spytam Arthura – orzekła Liść. – Chcę wiedzieć, dlaczego
Szczurołap was tutaj ściągnął. I Szczury w Wyproście.
Albert wzruszył ramionami.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Za dużo roboty. Właśnie,
lepiej zbierajmy się na górę, zanim krew przestanie mi lecieć z nosa.
Opuścił lampę i zdmuchnął płomień. Arthur słuchał, jak chłopak ją
odwiesza. Potem rozległ się cichy odgłos ich kroków. Zamierzał oderwać
wzrok od lusterka, kiedy zza ramki wdarł się wąski strumień światła, na
którego tle pojawiły się sylwetki Liść i Alberta. Kiedy otworzyli właz i
ruszyli do wyjścia, z góry dobiegały donośne krzyki wielu osób. W
rozgardiaszu Arthur dopiero po kilku sekundach rozpoznał pojedyncze
słowa.
– Szybko na stanowiska!
– To „Dreszcz”!
Gdy Arthur usłyszał wołanie, lusterko przesłoniła osobliwa, czerwona
plama, niczym purpurowy olej, który rozlał się po wodzie. Ciemny obraz
wnętrza „Latającej Modliszki” został zastąpiony obiektem oświetlonym
przez nieznośnie jaskrawe, zielonkawe słońce, tak przenikliwe, że Arthur
musiał zmrużyć oczy.
– Noś sobie rękawice – zabrzmiał głos, dobiegający z głębi
oślepiającego światła. – I tak widzę ślad mojej Czerwonej Dłoni!
Rozdział 19
Arthur usiłował odwrócić wzrok, lecz niewidzialna siła unieruchomiła
mu głowę i zmusiła go do spoglądania w lusterko.
– Przybędziesz do mnie – rozkazał głos w świetle. Brzmiał niewiele
głośniej niż szept, lecz odbijał się echem w umyśle Arthura. – Wyciągnij do
lustra dłoń w czerwieni.
Palce chłopca drgnęły. Poczuł, jak suną po tafli zwierciadełka,
całkowicie niezależne. Cała dłoń gotowa była zanurzyć się w otoczonym
srebrną ramką szkle. Przez na wpół przymknięte oczy Arthur ujrzał
wyłaniającą się ze światła twarz. Oblicze kojarzyło się z gębą starego,
poparzonego trupa z bagien.
– Okradłeś Złocienia, teraz za to zapłacisz – wysyczało. Arthur
zrozumiał, że ma przed sobą samego pirata, o fizjonomii zrujnowanej przez
czary i zdeformowanej Nicością. – Sięgnij do lustra!
– Nie! – wrzasnął Arthur. Nie mógł zamknąć oczu, lecz udało mu się
odwrócić głowę i odsunąć od siebie muszlę. Mimo to głos Złocienia nie
milkł, bezustannie szepcząc w umyśle chłopca.
– Zapłacisz... sięgnij do lustra... sięgnij do lustra...
Arthur poczuł w głowie przenikliwy ból – głos ucichł. Chłopiec
zamrugał kilka razy i w ostatniej chwili zdołał unieść ręce, aby zasłonić się
przed następnym ciosem, który Watkingle zamierzał po raz drugi zadać mu
głowicą szabli.
– Nie! Dość! Nic mi nie jest!
Szczur opuścił szablę.
– Nie byłem pewien, czy rąbnąłem dość mocno – oświadczył. –
Pomyślałem, że zacznę od lekkiego puknięcia, jakbym stukał w stół, żeby
zamówić kolejkę.
– Dziękuję – mruknął Arthur i pomacał się po guzie na czubku głowy.
Ogarnęła go lekka fala mdłości, przełknął ślinę. Uznał, że to objaw choroby
morskiej.
– Wrzeszczałeś cicho – zauważył Watkingle. – Słowo daję, przeszły
mnie ciarki.
– Mnie też – odparł chłopiec. Usiadł i rozejrzał się, usiłując nie
myśleć o chwilowych zawrotach głowy. Lusterko leżało na podłodze, przez
jego środek przebiegało wielkie pęknięcie. Zmiażdżona muszla spoczywała
pod stopą chłopca.
W kącie kajuty paliła się umocowana na stałe lampa gazowa, za
iluminatorem panowały ciemności. Statek wibrował cichym, jednostajnym
pomrukiem, a w oddali słychać było łomot, zupełnie jakby ktoś walił w
worek bokserski, niezgodnie z rytmem lekkiego kołysania się statku.
– Jak długo patrzyłem w lusterko?
– Od czterech szklanek popołudniowej wachty do sześciu szklanek
pierwszej – wyjaśnił Watkingle. – Dziewięć godzin, mniej więcej.
– Myślałem, że minęło kilka minut. Chyba byli daleko w Poślednich
Królestwach. Ciekawe, gdzie...
Arthurowi łomotało w głowie i miał obolałe gardło, zapewne z
powodu cichych wrzasków, wspomnianych przez Watkingle’a. Ponownie
zadrżał na wspomnienie upiornie poparzonej twarzy Złocienia i jego szeptu.
Nie myśl o Złocieniu, przykazał sobie. Zastanów się, co dalej robić.
– „Latająca Modliszka” miała stać się celem ataku „Dreszcza” –
powiedział głośno, cały czas rozmyślając.
– „Modliszka”? – zdziwił się Watkingle. – To będzie nielicha walka.
„Modliszka” jest liniowcem. Piraci zwykle nie atakują liniowców. Mogą
wygrać, ale solidnie oberwą.
– Złocień już zdobył „Mola” – oznajmił Arthur. – Teraz wyruszył na
„Modliszkę”. Ciekawe, czy...
Wie, że mam coś wspólnego z tymi dwiema jednostkami, pomyślał
Arthur i ponownie przeszły go ciarki. Mocą swojej magii dostrzegł związek.
Jestem naznaczony jego Czerwoną Dłonią, patrzy na mnie. Nigdy mu nie
ucieknę. Nigdy...
– Dość! – krzyknął i tupnął zdrową stopą. Tracił kontrolę nad
własnym umysłem.
– Dość czego, wasza lordowska mość? – zapytał Watkingle.
– Mniejsza z tym. – Zmusił się do pohamowania podszeptów
narastającego lęku. Zamierzał uderzyć pierwszy, a gdy uwolni Wolę i Trzeci
Klucz, wówczas bez trudu rozprawi się ze Złocieniem. Chyba. Niemal na
pewno...
– Czy porucznik OGoniasty śpi? – spytał.
– Kapitan OGoniasty – poprawił chłopca Watkingle.
– To nie jego wachta, ale mogę go obudzić, jeśli sprawa jest pilna.
– Nie, chyba nie ma potrzeby go zrywać z łóżka – westchnął Arthur.
Rozmasował sobie skroń palcami, tak jak to robiła jego mama. Liczył na to,
że w ten sposób odpędzi ból głowy. – Co złego w tym, że nazywam go
porucznikiem? Komandor tak się do niego zwraca.
– Służy w randze porucznika – wytłumaczył Watkingle. – Lecz jest
kapitanem tego statku, więc na pokładzie zawsze trzeba do niego mówić
„kapitanie”. Tylko wyższe rangą Szczury, rozmawiające o sprawach nie
związanych z jednostką, mogą używać innych tytułów. Czy to zrozumiałe?
Arthur pokręcił głową. Nie potrafił się skupić na takich dziwnych
detalach.
– Na wszelki wypadek będę zawsze mówił o nim „kapitan”. Chyba
powinienem się zdrzemnąć.
– Na twoim miejscu właśnie tak bym postąpił, wasza lordowska mość
– zgodził się Watkingle. – Śpij, kiedy możesz, taką mam zasadę. Skoro
kapitan rozkazał mi pełnić przy tobie straż, dla twojego własnego dobra, to
może wyciągnę się tutaj na podłodze, jeśli nie masz nic przeciwko temu?
– Zapraszam. – Arthur położył się na koi. Był pewien, że i tak nie
zaśnie. Zbyt wiele pomysłów krążyło mu po głowie, zbyt wiele lęków
ściskało mu żołądek. Trapiły go przeróżne troski: przejmował się Liść,
Scamandrosem, Spalonym Słońcem, załogą „Mola” i szaleństwem
kierowania łodzi podwodnej w paszczę monstrualnego wieloryba...
Arthur drgnął, budząc się raptownie. Przez iluminator ponownie
wpadały strumienie słońca. Watkingle siedział oparty o drzwi, z ogonem na
kolanach. Najwyraźniej spał. Kiedy jednak Arthur uniósł się na koi, Szczur
otworzył oko i energicznie poruszył ogonem.
– Która godzina? – spytał Arthur.
– Tuż po czterech szklankach przedpołudniowej wachty –
odpowiedział Watkingle. Wstał, poprawił koszulę i otrzepał z bryczesów
okruchy oraz resztki sera.
– Która to w normalnych godzinach?
– Dziesiąta rano.
Chłopiec przetarł oczy. Nadal był nieprawdopodobnie senny.
– Więc spałem jedenaście godzin?
– Nie – zaprzeczył Szczur. – Spałeś przez ostatnie cztery dni.
– Cztery dni! To... niemożliwe – wymamrotał Arthur. – Wykluczone.
– Kapitan kazał panu Yongtinowi rzucić na ciebie okiem, kiedy nie
obudziłeś się pierwszego ranka – wyjaśnił Watkingle i przesunął się nieco,
nerwowo poruszając ogonem. – Orzekł, że to z powodu magicznej napaści i,
hm, uderzenia w głowę. Dlatego ścięło cię z nóg. Lekarz ocenił, że
powinieneś stanąć na nogi po kilku dniach, i wspomniał, że jeśli wówczas
nie wydobrzejesz, będzie musiał otworzyć ci czaszkę i zerknąć do środka...
Arthur pośpiesznie złapał się za głowę. Pod palcami nie wyczuł
bandaży, blizn ani szwów.
– Zapowiedział, że jeśli nie staniesz na nogi, weźmie się do pracy
dzisiaj wieczorem – uzupełnił Watkingle. – Żebyś był gotowy, kiedy
dotrzemy do Portu Środy.
Arthur przestał macać się po czerepie.
– Dopływamy do celu?
– Zbliżamy się do płycizny przy przystani – wyjaśnił Szczur i
podrapał się po nosie. – Jeśli odzyskałeś siły, to kapitan i komandor
chcieliby zamienić z tobą słowo.
Pięć minut później Arthur znajdował się w wielkiej kabinie i sączył
sok żurawinowy. Czuł się zdumiewająco dobrze. Złamana noga wcale mu
nie doskwierała, miał większą swobodę ruchów, krabia forma dostosowała
się do jego zwiększonej sprawności fizycznej. Czuł się rześko,
optymistycznie, przestał się trapić losami Liść i innych.
Uczynię, co w mojej mocy, zadecydował w myślach. Nie ma sensu się
martwić, dopóki nie zrobię wszystkiego, co się da.
– Lordzie Arthurze, ubolewamy z powodu twojego guza na głowie –
przemówił OGoniasty. – Watkingle wykonywał rozkazy, lecz może w jego
pojęciu lekkie stuknięcie...
– Nie ma sprawy – przerwał mu Arthur. – Gdyby mnie nie uderzył,
Złocień całkiem przeciągnąłby mnie do siebie.
– Złocień? Widziałeś go?
– Najpierw ujrzałem Liść. „Modliszka” musiała wypłynąć do
Poślednich Królestw, bo Liść pozostawała na pokładzie już od ponad
miesiąca. Najwyraźniej moja przyjaciółka świetnie się przystosowała do
nowych warunków. Na koniec jednak okręt został zaatakowany przez
„Dreszcza”. Potem ujrzałem Złocienia. Był... wyjątkowo paskudny.
– Czy jesteś absolutnie pewien, że „Modliszka” została zaatakowana
przez „Dreszcza”? – chciał wiedzieć Monckton. Popatrzył na OGoniastego,
z niepokojem wznosząc ogon wykrzywiony na kształt znaku zapytania. –
Złocień coraz śmielej sobie poczyna. Inne nasze źródła nie potwierdzają tej
napaści.
– Watkingle wspomniał, że „Modliszka” może odeprzeć atak
„Dreszcza” – przypomniał sobie Arthur.
– Tego nie sposób jednoznacznie ocenić – westchnął Monckton,
niewątpliwie poruszony. – Jeśli Złocień jest zdeterminowany, zapewne
przejmie okręt. Z rozmowy z doktorem Scamandrosem wynika, że miałeś
mnóstwo szczęścia, skoro za pierwszym razem udało ci się umknąć temu
piratowi.
– Dobrze się miewa? – zapytał Arthur. – Doktor Scamandros?
Zapomniałem spytać...
– Bez problemów wraca do zdrowia – wyjaśnił OGoniasty. –
Niebawem do nas dołączy. Powiadasz więc, że cztery dni temu, według
czasu domowego, „Modliszka” została napadnięta przez „Dreszcza”? Wiesz
gdzie do tego doszło?
– Chyba gdzieś na obszarze Poślednich Królestw, ale nie mam
pewności, w którym miejscu konkretnie.
– Jeśli Złocień wypłynął na poszukiwanie ofiar, to znaczy, że w
przystani nie zastaniemy ani jego, ani jego siepaczy – zauważył Monckton. –
Arthurze, to znacznie zwiększa szanse powodzenia naszej misji. Ale przez
cztery dni czasu domowego... mógł dopłynąć dokądkolwiek.
– Nie ma znaczenia, gdzie jest Złocień – oświadczył Arthur. Liczył na
to, że zachowuje się mężniej, niż się w rzeczywistości czuł. – Muszę się
dostać do tej sekretnej przystani. Teraz jest to jeszcze istotniejsze, bo
przecież Złocień zniewolił Liść i załogi „Mola” oraz „Latającej Modliszki”.
Mam nadzieję, westchnął w duchu. Lepsza niewola niż śmierć. Może
jednak „Modliszka” pokonała Złocienia...
– Mamy dobre wieści – powiedział OGoniasty. – Przybył Aktywny
Węgiel, zatem „Balaena” jest już w pełni sprawna. Właśnie otrzymałem z jej
pokładu budową wiadomość z potwierdzeniem, że łódź podwodna spotka się
z nami na morzu za mniej więcej dziesięć minut.
– Nie wpływamy do Portu Środy? – zdziwił się Arthur.
– Nie wpływamy – potwierdził OGoniasty. – Wraz z komandorem
Moncktonem podjąłem decyzję, że najlepiej będzie utrzymać twoją
obecność w tajemnicy, a tym bardziej należy utajnić twoje wejście na pokład
łodzi podwodnej. Złocień ponad wszelką wątpliwość ma informatorów w
porcie, a oni dysponują magicznymi środkami porozumiewania się z
piratem.
– To brzmi sensownie. Czy podczas mojego snu dotarły jakieś
wiadomości do mnie? Pierwsza Dama z pewnością otrzymała już mój list,
skoro przysłano wam puszkę z paliwem.
OGoniasty pokręcił głową.
– Pocztą butlową nie otrzymałeś żadnych listów. Wiemy jednak, że na
pokładzie „Balaeny” znajduje się przedstawicielka Pierwszej Damy.
Zapewne ona dostarczyła listy dla ciebie.
– Przedstawicielka? – podchwycił Arthur entuzjastycznie. – Czy
nazywa się Suzy Turkusowy Błękit?
OGoniasty sięgnął do kieszeni palta po zwój papieru, rozwinął go i
przejrzał zapiski.
– Brak nazwiska – oświadczył. – Tylko: „przedstawicielka Pierwszej
Damy”.
– Oby to była Suzy – westchnął Arthur. – A poza tym nikt inny nie
wszedł na pokład łodzi? Dajmy na to wysoki, stary mężczyzna o siwej
brodzie, uzbrojony w harpun?
– Zakładam, że masz na myśli Żeglarza – odparł OGoniasty oschle. –
Gdyby postanowił zaszczycić swoją obecnością którąkolwiek z naszych
jednostek, niezwłocznie zostalibyśmy o tym powiadomieni. Otaczamy go
tylko odrobinę mniejszą czcią niż jego brata, naszego szlachetnego stwórcę,
Szczurołapa.
– Zatem nie ma go na pokładzie – podsumował Arthur. Machinalnie
dotknął medalionu Żeglarza. Chciał się tylko upewnić, że jest na swoim
miejscu, na szyi. Inna sprawa, że tajemnicza tarczka nic dotąd nie uczyniła,
a przynajmniej nic takiego, co zwróciłoby uwagę Arthura. Tłumaczył sobie,
że nie powinien liczyć na przybycie Żeglarza, gotowego nieść mu pomoc,
niemniej żywił taką nadzieję. Teraz nawet ona prawie całkiem znikła.
– Gdzie jest doktor Scamandros? – spytał chłopiec. Stawało się coraz
bardziej oczywiste, że będzie musiał samodzielnie przeniknąć do sekretnego
światka Złocienia, bez drużyny, która w założeniu miała mu pomagać.
– Powinien już tu być – odparł OGoniasty. Podszedł do drzwi, uchylił
je i wyjrzał na korytarz. Stojący na zewnątrz strażnicy drgnęli
zaniepokojeni. – Och, właśnie nadchodzi.
Kilka sekund później do kajuty wszedł doktor Scamandros. Wyglądał
tak samo jak zawsze, ale podpierał się hebanową laską o rzeźbionej
rękojeści w kształcie papuziej głowy.
– Lordzie Arthurze! – zawołał i wsparł się na lasce, aby złożyć
Arthurowi niski ukłon i nie stracić przy tym równowagi. – Niebywale się
cieszę, że doszedłeś do siebie. Brak mi słów, aby podziękować ci za pomoc,
której udzieliłeś mi w jak najbardziej stosownym momencie. Jasne jest, że
bez życzliwości i niezwykle wprawnych zabiegów pana Yongtina – wartego
wszystkich srebrnych reali na świecie, śmiem twierdzić – z pewnością
szybko wyzionąłbym ducha w wyniku zatrucia Nicością.
– Cieszy mnie, że wszystko u ciebie gra – odetchnął Arthur. – To
znaczy, że dobrze się miewasz. Zasadniczo miewasz się dobrze, prawda?
– W rzeczy samej, określenie: „zasadniczo miewasz się dobrze”
trafnie opisuje moją kondycję.
Arthur z powątpiewaniem spojrzał na drobnego Rezydenta.
Scamandros nie wyprostował się całkiem po ukłonie, a tatuaże na jego
twarzy ukazywały zrujnowane kadłuby, ledwie unoszące się na wodzie
wśród pobitewnych szczątków. Przez splątane rupiecie przebijały się maszty
zatopionych jednostek, tu i ówdzie widać było pojedynczych rozbitków.
– Miałem nadzieję, że pomożesz mi przedostać się do jednej z
sekretnych przystani Złocienia – wyznał Arthur. – Ale nie wyglądasz zbyt
dobrze...
– Dyrdymały! – obruszył się doktor i jednocześnie cofnął ramiona,
stając na baczność. Na jego twarzy powiał wytatuowany wiatr, a z kadłubów
wystrzeliły prowizoryczne maszty oraz żagle. – Godzina lub dwie
wypoczynku na pokładzie łodzi podwodnej tych oto uprzejmych Szczurów
wystarczą, bym był zdrowy jak rydz.
– Na pokładzie „Balaeny” spędzicie co najmniej dzień, chyba że
Utopiona Środa drastycznie zmieni kurs – wyjaśnił OGoniasty.
– Dlaczego jak rydz? – spytał Arthur jednocześnie.
– No widzisz, jeszcze co najmniej jeden dodatkowy dzień
wypoczynku. Na pewno będę gotowy do potyczki. Co do rydzów: jako
grzyby stoją na jednej nodze, a że brak u nich tendencji do wywracania się,
powszechnie uznano je za symbol zdrowia. Przyznaję, to rozumowanie jest
absurdalne, może więc użyję innego porównania: zdrów jak ryba.
– Dlaczego... och, niniejsza o to. Z radością przyjmę każdą pomoc,
którą mi ofiarujesz. Zwłaszcza jeśli potrafisz mnie zamaskować. Mocą
magii, rzecz jasna. Aby zmylić piratów.
– Magiczne przebrania? Błahostka! – prychnął doktor. – Choć dla
porządku muszę podkreślić, że choć potrafię otoczyć cię doskonałą maską,
to nie wytrzyma ona palącego spojrzenia Złocienia. Zwykli piraci dadzą się
omamić. Złocień – w żadnym wypadku.
– Nie dopuszczę do tego, żeby Złocień na mnie patrzył – mruknął
Arthur. Zerknął na Moncktona i OGoniastego, którzy przyjmowali od
posłańca przesyłkę w postaci następnego zwoju. Najwyraźniej dotarła już
kolejna symultaniczna butla.
– Jedna z naszych jednostek śledzi Utopioną Środę – wyjawił
Monckton i wskazał leżącego na mapie wieloryba z kości słoniowej. –
Utrzymuje stały kurs, typowy dla tej pory roku i zgodny z kierunkiem
migracji ryb. „Balaena” powinna zbliżyć się do niej bez trudu. Musimy
jednak natychmiast cię zaokrętować. Utopiona Środa pływa znacznie
szybciej niż statki, łódź podwodna będzie zatem musiała zająć pozycję
bezpośrednio przed nią, a następnie ruszyć całą naprzód, aby wraz z
napływającą wodą przedrzeć się pomiędzy filtrującymi kośćmi w ogromnej
paszczy stworzenia.
– Filtrujące kości? – spytał Arthur. Dotąd nikt mu nie wspomniał o
filtrujących kościach. – Co to takiego?
– Utopiona Środa w formie Lewiatana nie jest jedynie przerośniętym
ziemskim wielorybem – wyjaśnił mu Monckton. – Istnieją jednak pewne
podobieństwa z większymi typami. Udało się nam ustalić, że nie ma ona
zębów jako takich ani też charakterystycznej dla niektórych wielorybów
struktury fiszbinów. Jej górne i dolne szczęki skrywają jednak potężne,
pionowe płyty perforowanej kości, tworzącej sito, które filtruje wodę
wpadającą do paszczy. Otwory nie są na tyle wielkie, by przepuścić
jednostkę większą niż bryg, lecz łódź podwodna powinna się zmieścić bez
trudu. Rzecz jasna, pod warunkiem że trafi do jednego z otworów.
Niewykluczone, że pęd wody będzie zbyt gwałtowny, aby łódź zachowała
choćby szczątkową sterowność, nie należy zatem wykluczać zderzenia z
kością. Groźne jest także przebywanie pomiędzy górną a dolną płytą, gdyż
łatwo wówczas o. zmiażdżenie.
– Czy łódź podwodna ma duże szanse się przedrzeć? – Arthur nie
zakładał, że połknięcie przez Utopioną Środę okaże się czymś prostym, lecz
nie brał pod uwagę rozbicia się o jakieś dziwaczne wielorybie zęby ani
zmiażdżenia przez nie. – Co nas czeka za płytami filtrującymi? Czy po
prostu będziemy wraz z nurtem płynąć do brzucha Środy?
I czy jest on całkowicie wypełniony wodą, czy też zdarzają się w nim
przypływy i odpływy jak na morzu?
– Trudno orzec – odparł Monckton. – Arthurze, zgodziliśmy się
udostępnić ci „Balaenę” między innymi dlatego, że twoja wyprawa
dostarczy nam nowych informacji. Z pokładu łodzi będziemy otrzymywali
raporty, przekazywane za pośrednictwem symultanicznej butli tak długo,
aż... Chciałem powiedzieć: będziemy ogromnie zainteresowani
informacjami na temat tego, co znajduje się wewnątrz Utopionej Środy
oprócz prywatnego światka Złocienia.
– Najlepiej wejdźmy na pokład – zaproponował OGoniasty. Jedno z
jego uszu drgało i Arthur uświadomił sobie, że Szczur wsłuchuje się w
dudnienie silników statku, które właśnie zaczęło przycichać. – Stanęliśmy w
dryfie. Okręt musi być nieopodal.
– Łódź podwodna „Rattus Balaena” na kursie! – doniósł Szczur
sekundę później.
– Płyniesz z nami, kapitanie? – spytał Arthur porucznika
OGoniastego.
– Przejmuję dowodzenie nad łodzią podwodną – oznajmił OGoniasty.
– Ze względu na charakter wyprawy, wszyscy członkowie załogi to
ochotnicy. Lordzie Arthurze, czy jesteś gotowy wyruszyć w drogę? I ty,
doktorze?
– Jestem gotów – zapewnił go Arthur..
– Tak, mniemam, że jestem – odparł Scamandros.
– Powodzenia! – powiedział komandor Monckton. Gdy wychodzili,
wstał i zasalutował, podobnie jak steward i Szczury z warty.
– I tobie też – mruknął doktor Scamandros, kiedy szedł za Arthurem
ku drzwiom.
Rozdział 20
Kiosk był jedyną częścią „Balaeny” widoczną ponad powierzchnią
wody Łódź podwodna przybiła do sterburty statku, a Port Środy rozciągał
się od strony bakburty, przez co Arthur mógł tylko przelotnie rzucić okiem
na przystań. Widoczność pogarszało gasnące światło z odległego sklepienia,
świadczące o zapadaniu osobliwego zmroku.
Chłopiec ujrzał ciemną, granitową górę, pokrytą
kilkunastopoziomowymi tarasami, na których zbudowano setki budynków.
Na wyższych tarasach wystrzeliwały w górę i w dół promienie światła,
wyznaczające szlaki wind do innych części Domu.
Arthur nie dostrzegał wylotu przystani, lecz widział charakterystyczny
las masztów pośrodku niższych tarasów. Najwyraźniej port wrzynał się
głęboko w górę, a tarasy wiły się wokół niego.
– Uwaga, ślisko, wasza lordowska mość! – krzyknął Szczur.
Arthur z wdzięcznością przyjął pomocną łapę i przeskoczył ze statku
na kiosk. Szczurza łapa w dotyku przypominała ludzką, przynajmniej przez
rękawicę Arthura.
Buty chłopaka zadźwięczały na drabinie niczym dzwonki, kiedy
pośpiesznie schodził w głąb kadłuba. Kanał dostępu był bardzo wąski i
dorosły mężczyzna z pewnością miałby trudności przy korzystaniu z niego,
niemniej dla Arthura nie był to żaden wyczyn.
Wnętrze łodzi podwodnej nie wyglądało tak, jak tego oczekiwał.
Choć była szara, pokryta ciemnym metalem, w środku królowało drewno,
pomalowane na wiśniowy kolor, a podłogę przykrywał bogato zdobiony
dywan. Arthur przyjrzał się wzorowi, słabo widocznemu w stosunkowo
nikłym świetle czegoś w rodzaju elektrycznych lamp, zainstalowanych w
grodzi. Dopiero po chwili zorientował się, że płynące linie zawierają tekst, a
cały dywan pokrywają słowa poematu, ewentualnie wypisane cele misji.
Chłopiec słyszał, że niektóre dziwne przedsiębiorstwa mają podobne cuda w
swoich siedzibach, teraz jednak nie miał czasu na rozwikłanie zagadki.
Jedne drzwi w pomieszczeniu prowadziły naprzód, drugie do tyłu.
Drzwi w stronę dziobu były otwarte. Podobnie jak ściany, pokryto je
boazerią, lecz Arthur zauważył, że mają grubość około dwudziestu
centymetrów i są wykonane z metalu.
Chłopca powitał członek załogi, moręgowaty Szczur, ubarwiony na
brązowo-czarno i ubrany w niebieski, wełniany golf ze złotym napisem
„Rattus Balaena”, wyhaftowanym wokół szyi. Głowę zwierzęcia zdobiła
skórzana czapka pilotka, taka sama jak te, które nosili piloci najstarszych
dwupłatowców. Do kompletu brakowało mu tylko gogli.
– Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość – przemówił Szczur. –
Zapraszam na mostek, gdzie indziej jest nieco ciasno.
Arthur pochylił głowę, przechodząc przez drzwi grodziowe. Szczur
prowadził go bardzo wąskim korytarzem, po obu stronach przetykanym
drzwiami i włazami najróżniejszych rozmiarów oraz kształtów. W końcu
dotarli do następnych drzwi grodziowych.
Za nimi chłopiec ujrzał pomieszczenie o długości około siedmiu i
szerokości mniej więcej pięciu metrów. Tu również leżał dywan, miejscami
podziurawiony, aby do metalowej podłogi można było przyśrubować meble.
W przedniej części kajuty znajdowała się tablica rozdzielcza, pełna
oszklonych wskaźników i wszelkiego typu instrumentów, licznych kółek i
dźwigni. Na centralnym cokole umieszczono kryształową kulę o
ponadpółmetrowej średnicy. Po bokach sfery stały dwa obite skórą krzesła z
wysokimi oparciami, frontem do urządzeń kontrolnych.
Tylne dwie trzecie mostka, niewątpliwie bowiem właśnie na mostku
znalazł się Arthur, prezentowało, się tak wykwintnie, jakby przeniesiono je
wprost z drogiego, choć niedużego hotelu lub restauracji. Sześć eleganckich,
wąskich krzeseł przyśrubowano do podłogi w grupach po trzy sztuki. Każda
grupa stała wokół stolika.
OGoniasty oraz jeszcze jeden Szczur z podwodnej załogi kontrolowali
przyrządy, starannie sprawdzając je według listy. Poza dwoma Szczurami na
mostku znajdowała się tylko jedna osoba, czy też raczej istota rozumna:
wykwintnie ubrana dziewczyna, która skromnie usiadła na jednym z
wysuniętych do przodu krzeseł. Nieznajoma siedziała tyłem do Arthura.
Miała na sobie perłowobiałą suknię z bufiastymi rękawami i licznymi
marszczeniami oraz falbanami. Głowę dziewczyny zdobił biały kapelusz o
bardzo szerokim rondzie, z pękiem pawich piór, niemal sięgających sufitu.
Młoda dama dystyngowanie sączyła napój z filiżanki o złoconym obrzeżu.
Arthurowi mocniej zabiło serce. Nieznajoma była zbyt drobna na
Rezydentkę, lecz Pierwsza Dama z pewnością przysłała kogoś innego – nie
rozczochraną Suzy Błękit, tylko jedno z łubianych przez siebie dzieci
Szczurołapa.
Mimo to odwrócona plecami do Arthura osoba mogła mieć ważne
wiadomości. Chłopiec westchnął ciężko, nawet nie starając się robić tego
dyskretnie, i przecisnął się między krzesłami, by podejść bliżej do
dziewczyny.
Słysząc westchnienie Arthura, dama wyniośle odwróciła głowę. Choć
wielki kapelusz osłaniał jej twarz, Arthur rozpoznał ostre rysy i ciemne
oczy. Z przejęcia potknął się o własne stopy i uderzył się o krzesło stojące
obok dziewczyny.
– Lord Arthur, jak mniemam?
Chłopiec odzyskał równowagę i zmarszczył czoło. Miał przed oczyma
osobę, która wyglądała jak Suzy Błękit, lecz mówiła inaczej niż jego
znajoma. Z całą pewnością nie ubierała się jak Suzy.
– Suzy?
– Mam na imię Suzanna – wyjaśniła dziewczyna.
– Suzy Turkusowy Błękit – oświadczył Arthur z większą pewnością
siebie. To była Suzy, tylko umyta i ładnie ubrana. Na dodatek mówiła
dziwnym głosem.
– Suzanna Poniedziałkowa Przedpołudnica – poprawiła go
dziewczyna. – To moje imię i pozycja.
– Co się z tobą stało?! – wybuchnął Arthur. – Nie rozumiem, czemu
się zachowujesz jak...
– Jak doskonale wychowana młoda śmiertelniczka – dopowiedziała
Suzy. – Pierwsza Dama wyznaczyła mi taki standard i usiłuję sprostać jej
wymaganiom. Lordzie Arthurze, proszę, zechciej zająć miejsce. Czy
miałbyś ochotę na filiżankę tej raczej mocnej, lecz jakże orzeźwiającej
herbaty?
Arthur z głuchym łomotem opadł na krzesło. Naprawdę cieszył się na
ponowne spotkanie z Suzy i był zadowolony, że uzyska jej pomoc. Niestety,
ta pięknie ubrana, sztywna jak kij dziewczyna co prawda wyglądała jak
Suzy, ale równie dobrze mogła być oszustką, podającą się za jego
przyjaciółkę. Chłopiec nie wiedział, jakiego rodzaju wsparcie miał szansę
otrzymać od tej osoby. Prawdopodobnie nawet nie będzie chciała opuścić
łodzi podwodnej.
– Masz wiadomości od Pierwszej Damy? – zapytał niecierpliwie.
– Herbaty? – spytała Suzanna.
– Tylko wiadomości, jeśli je masz.
– Hola! Cóż za niestosowny pośpiech! – zaprotestowała Suzanna.
Irytująco wolno odstawiła filiżankę i wzięła z kolan małą, jedwabną torebkę
o bladoróżowej barwie. Arthur miał ochotę odwrócić wzrok. Suzy
Turkusowy Błękit była dzielnym łowcą przygód, nie kimś, kto chadza z
różowiutką torebeczką i mówi: „Hola!”.
Suzy sięgnęła do torebki i wysunęła małą, kwadratową kartkę, która
natychmiast zaczęła rosnąć i po chwili stała się kopertą ze sztywnego
papieru, zalakowaną na czerwono i opatrzoną pieczęcią z surowym profilem
Pierwszej Damy. Arthur zauważył, że bez wieńca laurowego.
– Z pozdrowieniami od Pierwszej Damy – oświadczyła Suzy i z
nieszczerym uśmiechem podała chłopcu przesyłkę.
Arthur szybko sięgnął po list. Gdy się pochylał, aby złamać pieczęć,
kątem oka dostrzegł doktora Scamandrosa. Zaklinacz siadał na krześle, w
asyście tego samego Szczura, który wprowadził chłopca do sterówki.
OGoniasty i sternik zasiedli na krzesłach nawigacyjnych. OGoniasty
przyłożył do pyska rurę i do niej przemówił. Jego słowa rozległy się w
trzeszczącym głośniku, ukrytym gdzieś nad głową Arthura; ich echo
dobiegało także z korytarza za plecami chłopca.
– Wszyscy na stanowiska! Zanurzenie! Sekcje, zgłaszać stan
gotowości!
Arthur otworzył kopertę. Podobnie jak większość listów w Domu, ten
również nie zawierał osobnej kartki papieru. Tekst znajdował się po
wewnętrznej stronie koperty. Chłopiec rozpostarł ją szeroko i znieruchomiał,
zasłuchany w głosy innych Szczurów, rozlegające się w trzeszczących
głośnikach i odbijające echem wszędzie, gdzie znajdował się system
nagłośnienia.
– Maszynownia gotowa!
– Silniki pomocnicze gotowe!
– Cyrkulacja powietrza sprawna!
– Kiosk zabezpieczony!
– Część dziobowa przygotowana!
OGoniasty powiedział coś do sternika. Arthur zabrał się do czytania
listu.
Do Arthura, Prawowitego Dziedzica Kluczy do Królestwa i Mistrza
Niższego Domu, Środkowego Domu, Wyższego domu, Odległych Rubieży,
Wielkiego Labiryntu, Niezrównanych Ogrodów, Morza Granicznego oraz
Nieskończonych Terytoriów poza Domem, które powszechnie określa się
mianem Poślednich Królestw.
Pozdrowienia od twojej wiernej poddanej Pierwszej Damy,
Zjednoczonej Części Pierwszej i drugiej (zawierający Ustępy od Trzeciego
do Trzynastego)Woli Naszej Najwyższej Stwórczyni, Największej Architektki
Wszechrzeczy i Plenipotentki Niższego Domu oraz Odległych Rubieży w
imieniu Prawowitego Dziedzica.
Niniejszym list dostarczyła w Twoje ręce nasza dobra i wierna panna
Suzanna, Poniedziałkowa Przedpołudnica. Ufam, że zastał Cię w dobrym
zdrowiu.
Mniej pary w gwizdek, pomyślał Arthur.
Jestem zachwycona informacją, że ponownie postanowiłeś
przeprowadzić kampanię przeciwko niegodziwym i zdradzieckim Potomnym
Dniom. Nie przypadł mi do gustu fakt, że sprzymierzyłeś się z Utopioną
Środą, żywię bowiem obawę, iż ukrywa ona swoje prawdziwe zamiary. Nie
darzę jej zaufaniem!
Aktualnie jesteśmy przytłoczeni pracą papierkową, gdyż Potomne Dni
dążą do unieruchomienia nas i osłabienia wydajności pod zalewem zajęć
administracyjnych – o tyle skuteczniejsza to taktyka, że przez wiele mileniów
rządów Poniedziałka panowało lenistwo.
Z przyjemnością jednak donoszę, że czynimy postępy na drodze ku
sprawnemu funkcjonowaniu w Niższym Domu. Rozpoczęliśmy proces
przywracania Odległych Rubieży do pierwotnego stanu i w tym celu
zasypaliśmy już Studnię w części sięgającej 0,00002 procenta.
Nie udało mi się zlokalizować Żeglarza, czego sobie życzyłeś, lecz jak
niewątpliwie widać, Aktywny Węgiel dotarł już do Szczurów w Wyproście.
Co się tyczy rzeczonych Szczurów, musisz być ostrożny w kontaktach z
nimi. Niewykluczone, że nadal usiłują wprowadzić w życie mętny i
dziwaczny plan Szczurołapa. Ich zamiary mogą pozostawać w konflikcie z
Twoimi. Nie odpowiadaj na ich pytania. Ciekawość tych stworzeń nie zna
granic, zawsze poszukują zakazanej wiedzy. W przeciwieństwie do dzieci
Szczurołapa, nie poddają się żadnej procedurze prania między uszami, przez
to zgromadziły stanowczo zbyt wiele sekretów.
Arthur przestał czytać i dyskretnie popatrzył na Suzy. Właśnie to ją
spotkało, przeszło mu przez myśl. Ogarnął go zarazem smutek i gniew.
Wyprali ją między uszami, a Pierwsza Dama na to pozwoliła! Albo do tego
doprowadziła. Nigdy nie lubiła Suzy!
Suzanna dostrzegła jego spojrzenie i ponownie posłała mu nieszczery
uśmiech.
– Pierwsza Dama zażądała, byś z wyjątkową uwagą odczytał jej
pismo – podkreśliła.
To nie jej wina, zadecydował Arthur w myślach i powstrzymał się od
wygłoszenia ostrej reprymendy. Smutek przeważył nad gniewem. Nie był w
stanie patrzeć na Suzy, powrócił więc do lektury listu.
O Szczurach w Wyproście da się powiedzieć jedno: dotrzymują umów.
Wystarczy tylko zachować czujność podczas zawierania z nimi porozumień.
Czekam na dalsze wieści od Ciebie, lordzie Arthurze, i ufam, że
wkrótce ponownie się zjednoczę, za Twoją sprawą, z Trzecią Częścią Woli
naszej najwyższej Pani.
Do tego czasu pozostaje posłuszną i uniżoną sługą. Niech się wypełni
Wola.
To dopiero pomoc, pomyślał z przekąsem Arthur. Zaczął składać list,
który jednak złożył się samoczynnie i w jednej chwili przybrał rozmiary nie
większe od znaczka pocztowego. Suzy wyciągnęła po niego rękę, więc
Arthur zwrócił jej pismo, które wsunęła do różowej torebki.
Tymczasem z przedniej części sterówki OGoniasty wydawał dalsze
rozkazy.
– Zwierzchnie oko w górę! – zawołał.
Sternik poprzestawiał przełączniki, dzięki czemu kryształowa kula
zaczęła migotać. Po chwili ukazał się w niej obraz morza wokół łodzi
podwodnej. Dolną połowę obiektu zdawała się wypełniać niebieska woda,
lecz na górze pojawił się widok odpływającego statku „Rattus Navis IV”.
– Obrócić zwierzchnie oko!
Arthur popatrzył jeszcze raz na Port Środy, nim obraz zmienił
położenie o trzysta sześćdziesiąt stopni i zatrzymał tam, gdzie był na
początku. „Rattus Navis” przez cały czas zmierzał w obranym kierunku.
– Wysunąć oko dziobowe!
Widok z dziobowego oka przedstawiał wyłącznie błękitną wodę.
– Oko ogonowe!
Obraz w kuli zmienił się jeszcze raz. Obserwatorom ukazała się woda
i drobny fragment wielkiej, ciemnej góry Portu Środy.
OGoniasty obrócił się w krześle i popatrzył za siebie.
– Lordzie Arthurze, jesteśmy gotowi do drogi. Czekamy na twój
sygnał.
Chłopiec powiódł wzrokiem dookoła. Suzanna spokojnie sączyła
herbatę. Nie dostrzegał już w tej dziewczynie brawurowego, gotowego na
wszystko przyjaciela. Doktor Scamandros wydawał się niezdrów, a jego
prawie niewidoczne tatuaże ledwie się ruszały. Żeglarz nie przybył.
I jeszcze ja, pomyślał Arthur. Z guzem na głowie, jedną nogą w
skorupie kraba, bez konkretnego planu działania, na wypadek gdyby jakoś
udało nam się dostać do żołądka Utopionej Środy, a następnie
przeniknąłbym do sekretnego światka Złocienia.
OGoniasty zastrzygł uchem.
Arthur odetchnął głęboko.
– W drogę! – rozkazał.
Rozdział 21
Sternik przesunął dźwignie i odległy pomruk zmienił się w
głośniejsze wibracje. Imbryk Suzanny zadrżał; umilkł dopiero wtedy, gdy
dziewczyna mocno przycisnęła go dłonią.
– Oba silniki cała naprzód! – zakomenderował OGoniasty. – Kurs
stały. Zanurzenie do dwudziestu sążni.
Obraz w kryształowej kuli nagle wypełnił się bańkami powietrza, a
błękitna woda powoli zmieniła barwę z jasnolazurowej na ciemnogranatową.
Okręt pochylił dziób do dołu, przez co taca Suzanny zsunęła się po stole;
przed upadkiem uchronił ją występ na obrzeżu blatu. Arthur wcześniej nie
zwrócił uwagi na ten element mebla. Przechył był łagodny, po niedługim
czasie jednostka odzyskała poziom.
– Dwadzieścia sążni – zameldował sternik. – Prędkość podróżna
osiągnięta. Osiemnaście węzłów.
– Bardzo dobrze – potwierdził OGoniasty.
– Uch! – jęknęła Suzanna donośnie, a wszyscy drgnęli. Dziewczyna
gwałtownym ruchem zerwała z głowy biały kapelusz i cisnęła go na
podłogę. – Słowo daję, już myślałam, że w życiu nie zobaczę sufitu przez to
okropieństwo!
– Suzy! – wykrzyknął Arthur. Chciał wstać, lecz ze zdumieniem
poczuł, że podczas operacji zanurzenia pas bezpieczeństwa automatycznie
otoczył go w talii. Pas wyposażono w sprzączkę, lecz dopiero po kilku
sekundach chłopcu udało się rozgryźć, w jaki sposób rozpina się staromodny
haczyk i oczko.
W tym krótkim czasie Suzy oderwała bufiaste rękawy sukienki i
sięgnęła do różowej torebki po znacznie większą i wyraźnie podniszczoną,
skórzaną walizkę z urwaną rączką. Dziewczyna rozpięła pasek, postawiła
walizkę na podłodze i zaczęła ją przetrząsać.
– Co ty wyrabiasz? – zdziwił się Arthur. Był zirytowany mistyfikacją,
choć niewątpliwie czuł też ulgę. – Co to za pomysł z tą Suzanną?
Suzy wyciągnęła z walizki ulubiony pognieciony cylinder i wepchnęła
go na czerep klepnięciem w denko. Nakrycie głowy jeszcze bardziej się
powyginało.
– Obiecałam, nie? Staruszka Damula ani myślała mnie puścić, póki
nie obiecam, że na Morzu Granicznym będę chodzącym wzorem elegancji i
kultury. No to przysięgłam, ale teraz nie jesteśmy już na Morzu
Granicznym, co nie? Jesteśmy pod morzem.
– Cieszę się, że cię widzę – wyznał chłopiec. – To znaczy, ciebie
prawdziwą.
– Też się cieszę, że cię widzę, Arthurze – zrewanżowała się Suzy.
Splunęła w rękę i wyciągnęła ją przed siebie do uścisku. – Będzie mi jeszcze
lepiej, jak się pozbędę tych idiotycznych fatałachów. Pewnie nawet biegać
się w nich nie da, a co dopiero wspinać po murze.
Arthur z lekkim wahaniem podał jej dłoń.
– Tak naprawdę wcale nie naplułam – wyznała Suzy, ściskając mu
rękę. – Zrobiłam to po to, żeby zbulwersować Szczury. Są wyjątkowo
marudne jak na kolesiów, którzy zaczynali jako szkodniki. W sumie jednak
nic przeciw nim nie mam. Dobrze traktują wszystkie dzieci Szczurołapa,
póki nie muszą za to płacić żywą gotówką albo prawdziwymi tajemnicami.
– Pierwsza Dama niewiele napisała w liście – zauważył Arthur i
ponownie usiedli. Z trudem stłumił dreszcz, kiedy pas bezpieczeństwa
otoczył go w talii i zapiął się samoczynnie. – Co słychać? Ile czasu minęło,
od kiedy się rozstaliśmy na Odległych Rubieżach?
– Ponad rok – odparła Suzy. Z roztargnieniem nalała sobie herbaty,
która przelała się przez krawędź filiżanki. – Pracowity czas. Widzi mi się, że
Potomne Dni nieźle się ciebie wystraszyły, Arthurze. I Pierwszej Damy też.
Szkoda, że nie widziałeś, co przysyłają, aby przytłoczyć ją obowiązkami.
Jeden z formularzy liczył ponad dwadzieścia siedem metrów wysokości,
kiedy ułożyło się wszystkie kartki jedna na drugiej. Pamiętaj, że stara
Damula nie czyta jak każdy, tylko zwyczajnie siedzi i pochłania to, z czym
ma się zapoznać. Zupełnie jakby kto wrzucił biszkopt do herbaty. Chlup!
– Czyli oni tylko wysyłają mnóstwo roboty papierkowej? Chyba
mogło być gorzej.
– Do tego są jeszcze skrytobójcy, sabotaż i tony Niconi,
wybąbelkowujących z podłoża. Nie ma komu rozprawiać się z nimi –
tłumaczyła Suzy, wyławiając ciastko łyżką. – Kiedyś nie było tak ciekawie,
ale co z tego, skoro Pierwsza Dama nie pozwala mi zbliżać się do tego, co
fajne. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka, tak w jej wyobrażeniu wygląda to,
co dla mnie dobre. Aż się dziwię, że pozwoliła mi tu przybyć, choć
podejrzewam, że nie mogła odmówić, kiedy poprosiłeś ją wprost. Dzięki.
– Wiesz, co zamierzam zrobić?
Suzy swobodnie skinęła głową.
– Jasne – potwierdziła. – Będziemy tu sobie wygodnie siedzieć,
popijać herbatę i pałaszować ciastka, póki nie połknie nas staruszka Środa w
formie wieloryba. Potem musimy się dostać do prywatnego świata jakiegoś
stukniętego pirata, który rezyduje w bebechach jej wielmożności, dorwać
następny kawałek Woli, no a na koniec to co zwykle, choć jeszcze liczysz na
to, że Środa po prostu odda ci Klucz.
– To chyba z grubsza wszystkie najważniejsze sprawy...
– I tym razem masz ze sobą własnego zaklinacza – zauważyła Suzy z
aprobatą i pomachała do doktora Scamandrosa. – Siemanko. Jestem Suzy
Błękit. Swego czasu napełniałam kałamarze.
– Miło cię poznać, młoda damo – przywitał ją doktor. Pochylił się na
krześle, aby wstać, lecz powstrzymał go zapięty pas bezpieczeństwa.
Scamandros zrobił zdezorientowaną minę i ponownie opadł na miejsce,
niewątpliwie uznawszy dystans jednego metra za zbyt długi do pokonania. –
W rzeczy samej, jestem zaklinaczem, choć z przykrością muszę dodać, że
daleko mi do pełni sił. Zwę się doktor Scamandros. Będę asystował lordowi
Arthurowi i tobie, jak mniemam, kreując magiczne przebrania, które ułatwią
wam przeniknięcie do kryjówki Złocienia.
– Przebrania! Jakiego rodzaju? – zainteresowała się Suzy. – Chętnie
wskoczyłabym w pirackie szmaty, najlepiej z kilkoma tatuażami, takimi jak
twoje.
– Szczerze powiedziawszy – wtrącił się Arthur – myślałem o
przybraniu wyglądu szczurów. Zwykłych szczurów, o ile to możliwe.
Chodzi mi o iluzję, nie żadne tam przeobrażenie. Nie chcę zmieniać się w
szczura. Rzecz jasna, fajnie byłoby być szczurem, gdybym musiał nim być...
Umilkł, aby nie pogrążać się jeszcze bardziej. Był pewien, że
OGoniasty i sternik z uwagą wysłuchują każdego jego słowa.
– Chcesz, by ten, kto na ciebie spojrzy widział szczura – podsumował
doktor.
– Tak.
– To się da zrobić – ocenił Scamandros. – Nie jestem jednak
przygotowany, więc będę musiał zacząć od zera. To trochę potrwa. Przede
wszystkim potrzebujemy nosów i ogonów.
– Nosów i ogonów?
– W rzeczy samej. Szczurzych nosów i ogonów.
Arthur drgnął, gdy OGoniasty obrócił prawe ucho i zastrzygł nim z
uwagą.
– Hm, nie sądzę...
– Nie, nie. Nie chodzi o prawdziwe nosy i ogony. Sami je
sporządzimy, a ja dodatkowo nasączę je magią. Zastanówmy się.
Potrzebujemy sporo dobrego, cienkiego papieru, zwykłego kleju, nieco
kartonu. I jeszcze aktywny atrament.
Doktor jednocześnie wyciągał z kieszeni szynela wszystkie
wymieniane przedmioty, a także nożyczki, kilka piór, nożyk do ich
przycinania i emaliowaną tabakierę.
– Czy jest ci znane rękodzieło, polegające na sklejaniu warstw
papieru, które po wyschnięciu stają się twarde i przestrzenne?
– Chodzi o papier-mache – oświadczył Arthur. W starej szkole robił w
ten sposób maski na przedstawienie teatralne, wystawiane z okazji
zakończenia roku. – Zajmowałem się tym trochę.
– Z kleju i papieru ulepimy szczurze nosy dla ciebie i Suzy. Każdą
warstwę papieru pokryję aktywnym atramentem i wycisnę na niej zaklęcie
iluzji oraz dezorientacji, co je wzmocni, a na koniec stworzy pełną maskę,
pokrywającą całe ciało i nadającą mu postać szczura w oczach tego, kto
spojrzy. Szacuję, że wytworzenie dwóch takich szczurzych pysków zajmie
co najmniej pięć godzin.
– Moim zdaniem dotrzemy do Utopionej Środy najwcześniej za
dwanaście godzin – rozważał Arthur. – Mamy więc mnóstwo czasu.
– Będziemy go potrzebowali – zauważył Scamandros. – Szczurze
nosy tylko otumanią oczy piratów, z wyłączeniem Złocienia, jak już
nadmieniłem. Aby dostarczyć im odgłosów i zapachów, wydawanych przez
szczury, będziemy musieli zastosować inne zaklęcie, wyciśnięte na ogonach.
Ogony utkać należy specjalnie w tym celu na krosnach, zbudowanych
wyłącznie do obsługi tego zaklęcia, żadnego innego.
– Krosna? Chodzi o takie wielkie, drewniane maszyny z mnóstwem
sznurków na ramie? – spytała Suzy. – Ciężko byłoby upchnąć tu coś
takiego, nawet jeśli trzymasz je gdzieś w kieszeniach.
– Krosna nie zawsze bywają ogromne – zauważył Scamandros.
Sięgnął do szynela i wyciągnął dwa motki bawełny, nie dłuższe niż osiem
centymetrów, o średnicy pięciu centymetrów. Każdy z nich miał na górze
wbite cztery gwoździe.
– Pozwolę sobie przedstawić wam cudowne możliwości kołowego
krosna z Arkruchilloru – oświadczył doktor.
– Używa się go do tkania ściegiem francuskim – zauważył Arthur. –
Wiem, jak to się robi. A przynajmniej kiedyś wiedziałem.
– Ścieg francuski? – zdziwił się Scamandros. – Poznałem go pod
nazwą arkruchillorskiej okrętki. Jak to jednak bywa z większością dobrych
pomysłów, także ten niewątpliwie pochodzi z Ziemi i został przeniesiony do
Arkruchilloru przez wędrowców z Domu. Będziesz potrzebował małych
haczyków i przędzy.
Doktor wręczył chłopcu dwie srebrne igiełki zakończone haczykami
oraz dwa kłębki brązowej, puszystej wełny. Potem pośpiesznie wyjaśnił, jak
przeciągnąć przędzę przez szpule bawełny, owinąć ją wokół gwoździ i
przystąpić do tkania lub robienia na drutach, od czasu do czasu korzystając z
haczyka. Po kilku początkowych niepowodzeniach Arthur i Suzy szybko
zaczęli wytwarzać wstęgi wełnianej tkaniny.
Gdy zrozumieli, w czym rzecz, Scamandros zabrał szpule.
– Najpierw muszę na nich napisać zaklęcie, żebyście mogli zacząć od
początku – wytłumaczył. – Tak czy owak, powinniśmy zabrać się do nosów.
Ich wymodelowanie jest najbardziej czasochłonne, a poza tym muszą
wyschnąć.
Następne osiem godzin w całości poświęcili rękodziełu, od czasu do
czasu przerywając pracę, by wypić herbatę lub obejrzeć coś ciekawego w
kryształowej kuli. Dość długo płynęli przez duże zbiorowisko rupieci i
słyszeli, jak wszelkiego typu graty odbijają się od burt łodzi. Zauważyli
mnóstwo od dawna zagubionych przedmiotów, cennych tylko dla
właścicieli. Sporą grupę obiektów stanowiły dziecięce zabawki, słabo
widoczne pluszowe zwierzaki i drewniane figurki, które unosiły się w mroku
morza.
Wreszcie praca dobiegła końca. Szczurze nosy wyglądały jak rożki z
papier-mache, z dolepionymi papierowymi wąsikami. Szczurze ogony
przypominały metrowej długości warkocze z brązowej wełny. Przy
bliższych oględzinach widać jednak było, że po papierze i wełnie
przesuwają się słowa zaklęcia Scamandrosa. Maleńkie litery wędrowały tu i
tam, łączyły się w słowa. Arthur nie potrafił ich odczytać, lecz kiedy na nie
patrzył, jego umysł wypełniał się obrazami szczurów: zwyczajnych, takich,
jakie od czasu do czasu widywał w rynsztoku blisko głównego dworca
kolejowego w rodzinnym mieście.
– Przymierzcie – nalegał Scamandros. – Tylko pamiętajcie: w celu
uzyskania pełnej iluzji musicie nosić jednocześnie nos i ogon. Jeżeli
włożycie tylko jeden element przebrania, może nastąpić zachwianie
równowagi zaklęcia.
– I co z tego wyniknie? – chciała wiedzieć Suzy.
– Dość powiedzieć, że po przywiązaniu nosa musicie natychmiast
przyczepić ogon – oświadczył Scamandros. – I na odwrót.
Arthur sięgnął po szczurzy nos, zatknął go na swoim i zawiązał
sznurek z tyłu głowy. Czuł się idiotycznie, zwłaszcza gdy przymocował
ogon do tylnej części spodni.
– Fenomenalnie! – pochwalił go doktor. – Powiedz coś.
– Głupio mi – burknął Arthur. Widział, . że wygląda tak samo jak
przedtem, a jego głos brzmi całkiem zwyczajnie. Scamandros klasnął jednak
w dłonie, a Suzy się roześmiała.
– Teraz ja! – oświadczyła.
Arthur ściągnął szczurzy nos i odwiązał ogon, gdy Suzy przymierzała
swoje akcesoria. Znikła natychmiast, gdy zawiązała sznurek z tyłu głowy.
Chłopiec zamrugał oczyma i dopiero po chwili przyszło mu do głowy, by
spojrzeć w dół. U jego stóp siedział szczur, patrzył na niego z dołu i machał
różową łapką.
– Działa! – zawołał Arthur.
Suzy pojawiła się ponownie. Szczurzy nos zwisał jej na szyi niczym
dziwny naszyjnik.
– Przydałoby mi się coś takiego parę lat temu – westchnęła. – Jak
długo wytrzyma?
– Kilka dni – odparł Scamandros. – Nicość w aktywnym atramencie
po pewnym czasie przeniknie przez papier i wełnę. Na zaklęciu można
jednak polegać, jest starannie wykonane, nawet jeśli ja sam to mówię.
Niewykluczone, że wytrzyma dłużej.
Arthur zerknął na Suzy. Dziewczyna miała rozmarzone oczy zupełnie
jakby myślała o innych sposobach wykorzystania szczurzego kostiumu, po
opuszczeniu światka Złocienia.
– Sardynki – odezwał się sternik. – Cała ławica.
Wszyscy skierowali wzrok na kryształową kulę, która nagle wypełniła
się migoczącymi, srebrnymi iskierkami, tak licznymi, że Arthur musiał
uważnie się wpatrywać, by dostrzec, że „Balaena” wpadła w wielką ławicę
ryb.
– Z pewnością zbliżamy się do Utopionej Środy – orzekł OGoniasty
dziesięć minut później, gdy wszyscy się zorientowali, że sardynek nie
ubywa. – Skupia ryby na swojej drodze, wykorzystując do tego własną moc.
Podniósł tubę.
– Uwaga załoga! – ryknął. – Pełna gotowość do taranowania!
Zamknąć wodoszczelne grodzie! Do pomp. Wszyscy tu z tyłu zapięci
pasami? – spytał OGoniasty.
– Tak – potwierdził Arthur.
– W rzeczy samej – oświadczył Scamandros.
– Ja myślę – dodała Suzy.
OGoniasty nie wstał z krzesła i tylko się pochylił.
– Utopiona Środa zwykle podróżuje blisko powierzchni morza, a
według naszych obserwacji jej paszcza sięga czterystu sążni nad wodą i w
przybliżeniu stu pięćdziesięciu sążni pod falami. Obliczyliśmy, że jeśli się
opuścimy na głębokość około trzydziestu sążni, wówczas będziemy mieli
spore szanse natrafienia na otwór w górnych filtrujących płytach, bez ryzyka
utknięcia w szczęce. Płyty w dużej mierze składają się z otworów, ale
będziemy mieli bardzo mało czasu na dostrzeżenie tego, w który postaramy
się celować. Oby prąd był dostatecznie mocny.
– Płyniemy z prądem – doniósł sternik. – Prędkość w wodzie wzrosła
do dwudziestu sześciu węzłów.
OGoniasty odwrócił się do przyrządów.
– Co zrobimy, jeśli nie przepłyniemy przez szczelinę? – zapytała
Suzy.
– Pewnie rozbijemy się w drobny mak – zasugerował Arthur. –
OGoniasty twierdził jednak, że płyty to w dużej mierze otwory. Prąd wody
musi zmierzać do szczelin albo jest ku nim kierowany. Wszystko będzie
dobrze.
– A jeżeli nie rozbijemy się w całkiem drobny mak, tylko w dość
drobny mak? – odezwała się Suzy po chwili. – Jeśli będziemy jeszcze żyli,
ale zaczniemy tonąć?
– Suzy, bardzo cię proszę, nie zarzucaj mnie teraz tymi pytaniami –
westchnął Arthur, usiłując za wszelką cenę nad sobą zapanować.
Srebrzyste ryby w kuli pędziły coraz szybciej. Chłopiec czuł, że
„Balaena” kołysze się do przodu i do tyłu oraz na boki, gdy porywa ją pęd
wody pochłanianej przez Utopioną Środę.
Nagle wszystkie srebrzyste ryby znikły, a kula pociemniała.
– Jesteśmy w jej cieniu!
– Zasilanie awaryjne! – warknął OGoniasty. – Światła dziobowe pełna
moc!
Kula ponownie zalśniła. Srebrzyste ryby już nie przewalały się przez
nią strumieniem. Płynęły do tyłu, wraz z masami wodorostów oraz mniej lub
bardziej wartościowych przedmiotów. Podobnie jak łódź podwodna, były
one zasysane do paszczy Utopionej Środy.
W pewnej chwili coś gruchnęło o „Balaenę", a towarzyszący temu
niski, przeciągły łomot przetoczył się echem po kadłubie. Zaraz potem
rozległa się seria uderzeń, które kojarzyły się z gradem, tłukącym o blaszany
dach. Łódź kołysała się i trzęsła, a sternik i OGoniasty zapamiętale
przestawiali dźwignie, by utrzymać stabilność jednostki.
Arthurowi mignął przed oczyma biały obiekt, znajdujący się na ich
drodze.
– Płyta filtrująca!
OGoniasty również ją dostrzegł. Wraz ze sternikiem podwoili wysiłki,
by zapanować nad jednostką, która obróciła się o trzydzieści stopni,
gwałtownie uniosła dziób i równie szybko odzyskała poziom. Arthur
zauważył, że jednolita biała ściana, wznosząca się na ich kursie, zmieniła się
w ciemny otwór. Łódź zmierzała prosto ku niemu, otoczona srebrzystą
ławicą i setkami rupieci najrozmaitszych rozmiarów.
– Jesteśmy w środku! – zawołał OGoniasty, nerwowo zmieniając
obrazy, wyświetlane w kryształowej kuli. Wszystkie przedstawiały odległe,
białe ściany. – Płyniemy przez płytę filtrującą!
OGoniasty pośpieszył się z oceną sytuacji. Przy wtórze ogłuszającego
łoskotu, „Balaena” nagle rąbnęła w przeszkodę na tyle wielką, by niemal
zatrzymać łódź podwodną. Wszyscy na pokładzie polecieli do przodu, a
pasy bezpieczeństwa werżnęły się im w brzuchy. W następnej chwili
jednostka gwałtownie wyhamowała i stanęła, a załoga oraz pasażerowie się
odchylili.
Woda i wszystkie drobne obiekty nadal gnały wokół łodzi, choć już
nie tak pośpiesznie jak wcześniej. Nie poruszała się jednak wcale, nawet
pomimo tego, że kadłubem wstrząsały wibracje pracujących silników.
– Utknęliśmy – wyszeptał Arthur.
Zabukowali głęboko pod wodą w fiszbinie o otworach wielkich jak
tunel.
Rozdział 22
Oba stój! – krzyknął OGoniasty.
Wibracje silników ustały, lecz rupiecie przez cały czas donośne waliły
o kadłub. Arthur widział nieustający strumień małych przedmiotów, sunący
przez kryształową kulę.
– W tunelu tkwi przeszkoda – rzucił OGoniasty przez ramię.
Ponownie podniósł rurę komunikacyjną i warknął: – Raport o zniszczeniach!
W odpowiedzi zabrzmiały głosy Szczurów, trzeszczące i odbijające
się echem. Wszyscy zgodnie potwierdzali, że nie ma żadnych poważnych
zniszczeń.
– Co nam blokuje drogę, przodozgryz? – zapytał OGoniasty.
– Przebiliśmy taranem drewnianą ścianę – doniósł podoficer,
odpowiedzialny za dziobową część łodzi podwodnej. – Wygląda to na burtę
wielkiego statku kupieckiego, który utkwił w poprzek tunelu. Bardzo twarde
drewno.
– Wycofać taran. – Przez mniej więcej dwadzieścia sekund panowała
cisza. Arthur uważnie obserwował kryształową kulę. Ze względu na wielką
chmurę szczątków sunących wokół łodzi, trudno było się zorientować, jaki
obiekt tkwi z przodu jednostki. Widać jednak było pogrążoną w cieniu,
porośniętą glonami płaszczyznę drewna.
– Panie kapitanie, nie możemy go wycofać. Nawet niskie przełożenie
kołowrotu nie pomaga, choć wszyscy napierają z całych sił.
– Musimy zatem się cofnąć – zadecydował OGoniasty. – Sternik, jaka
jest prędkość prądu?
– Dziewiętnaście węzłów.
– Dziewiętnaście?
– Wahania pozostają w przedziale od osiemnastu do dwudziestu
węzłów.
Ogon OGoniastego wysunął się nerwowo zza krzesła i niespokojnie
trzasnął o podłogę.
– W czym problem? – zapytał wzburzony Arthur. Uznał, że w gruncie
rzeczy nie podoba mu się na pokładzie łodzi podwodnej, w zamkniętej
przestrzeni, z której nie można uciec w razie jakichkolwiek problemów...
– W tym otworze w płycie utkwił wrak, a my wpakowaliśmy się
prosto w niego – objaśnił OGoniasty. – Nasz taran się w nim zablokował. W
innej sytuacji po prostu uruchomilibyśmy wsteczny bieg i w ten sposób
byśmy się oswobodzili. Kłopot w tym, że nasza maksymalna prędkość
wstecz wynosi osiemnaście węzłów, a prąd tutaj jest gwałtowniejszy.
– Zatem naprawdę jesteśmy unieruchomieni?
– Chwilowo – pośpieszył z zapewnieniem OGoniasty. – Na szczęście
mamy czas, aby uporać się z przeciwnościami losu. Kształtuje się szereg
opcji...
– Zanurzamy się głębiej, panie kapitanie – przerwał mu sternik.
– Co takiego? – zdumiał się OGoniasty. – W tunelu?
– Nie, panie kapitanie. Z pewnością musi chodzić o Lewiatana. On
nurkuje.
– Przecież Środa prawie nigdy nie nurkuje! Głębokość?
– Czterdzieści pięć sążni. Czterdzieści osiem. Pięćdziesiąt trzy...
– Stanowiska awaryjnego zanurzenia! – krzyknął OGoniasty do rury
głosowej. – Sprawdzić wszystkie grodzie!
– Tak jest! – zawołały zgodnym chórem głosy, płynące z głośników.
OGoniasty pochylił się nad głębokościomierzem przy sterniku, który i tak
wyczytywał kolejne wskazania urządzenia.
– Wypoziomowuje – obwieścił sternik. – Na sześćdziesięciu siedmiu
sążniach.
– Jak głęboko możemy zejść? – spytał Arthur.
– Głębiej niż teraz – zapewnił go OGoniasty. – Niebezpieczeństwo
polega na tym, że nawet bardzo nieznaczny ruch Utopionej Środy może
sprawić, że trafimy zbyt głęboko. Liczyliśmy na to, że będzie płynęła po
powierzchni, jak to ma w zwyczaju.
– Idę o zakład, że zobaczyła coś do jedzenia – oświadczył chłopiec. –
Teraz jesteśmy bezpieczni, zgadza się?
– Musimy opuścić ten otwór w płycie – odparł OGoniasty. – Gdy
odzyskamy swobodę ruchu we wnętrzu Środy, wówczas damy sobie radę.
Jesteśmy jednak zbyt głęboko, aby posłać nurków, którzy wyrąbaliby otwór
w przeszkodzie. Doktorze Scamandros, może zaproponujesz jakieś
magiczne rozwiązanie?
Scamandros odchrząknął.
– Hm, przyznaję z przykrością, że nic nie przychodzi mi do głowy.
Większość mojej praktycznej wiedzy dotyczy wiatru i fali na powierzchni
morza, nie pod nią.
– Zatem spróbujemy się wydostać...
– Panie kapitanie, ona znów nurkuje.
– Głębokość?
– Siedemdziesiąt dwa sążnie i się obniża. Osiemdziesiąt dwa sążnie.
Osiemdziesiąt siedem sążni. Dziewięćdziesiąt sążni. Dziewięćdziesiąt pięć
sążni.
Obojętny głos sternika nagle został zagłuszony potwornym,
metalicznym łomotem, który zabrzmiał jak uderzenie w gigantyczny dzwon.
Hałas okazał się tak przenikliwy, że wszystkie inne dźwięki kompletnie
zanikły. Odgłos przerodził się nieśpiesznie w najrozmaitsze huki i piski.
Żaden z nich nie dorównywał pierwszemu głośnością, lecz wszystkie
budziły trwogę.
– Możemy zanurzyć się głębiej – zapewnił OGoniasty Arthura. Mówił
z dużą pewnością siebie, lecz chłopiec dostrzegł, że ogon szczura przybrał
śnieżnobiałą barwę.
– Sto sążni. Sto dwa sążnie.
– Wysłać wiadomość w butli – przemówił OGoniasty do rur
komunikacyjnych. – Osiągnięta głębokość testowa. Utopiona Środa nadal
nurkuje.
– Tak jest, zrozumiano – rozległa się odpowiedź.
– Doktorze Scamandros! – Arthur odwrócił się do zaklinacza. – A
może porozumiemy się z Utopioną Środą? Czy jesteś w stanie zrobić coś...
sam nie wiem co... dajmy na to rozświetlić niebo, aby spojrzała w górę?
Scamandros otarł czoło żółtą, jedwabną chustką, odłożył ją i zaczął
przetrząsać kieszenie szynela. Wyglądało na to, że ma ich więcej, niż
mogłoby się pomieścić w palcie.
– Nie, nie, nic z tego nie będzie... To nie zadziała na takiej
głębokości... Tego nigdy nie opanowałem... kto wie... nie, zużyte...
Musiałbym widzieć cel...
– Mam! – odezwała się Suzy. – Trzeba nad nią wyświetlić iluzję
wielkiego kotleta wołowego. Idę o zakład, że Środa się na to nabierze.
– Mogę stworzyć iluzję – przyznał Scamandros z irytacją. – Ale nie
potrafię przenieść jej na zewnątrz!
– Sto sześć sążni – doniósł sternik. Skierował wzrok na kapitana i
dodał bez cienia lęku w głosie: – Szacowana głębokość zgniotu sto dziesięć
sążni.
Arthur nie musiał pytać, czym jest „głębokość zgniotu”. Nie miał co
do tego żadnych wątpliwości: wszyscy doskonale słyszeli potworne łomoty i
zgrzyty w kadłubie. Gdy rozległ się kolejny dźwięk, chłopiec podskoczył i
się odwrócił. Ujrzał wytryskującą z podłogi wodę.
– Sto osiem sążni.
– Czy Utopiona Środa słyszy pod wodą? – zapytała Suzy.
– Głębokość zgniotu przekroczona – oznajmił sternik. – Sto
jedenaście sążni... zanurzamy się coraz głębiej.
Jakby w reakcji na jego słowa, wszystkie światła nagle zgasły. Arthur
patrzył w ciemności i czekał, aż kadłub zupełnie się rozpadnie, a potem do
wnętrza łodzi wedrą się tony zimnej wody, niosącej natychmiastową śmierć.
Pomyślał, że przynajmniej zginie szybko...
Inni spodziewali się tego samego. Przez mniej więcej dziesięć sekund
zachowywali całkowite milczenie, aż wreszcie przemówił OGoniasty.
– Przełączyć na obwód B! – rozkazał.
Sternik rzucił się wykonać polecenie. Mimo bezustannych huków i
świstów Arthur usłyszał szybkie kliknięcie i ciche przekleństwo Szczura.
Następnie żarówki zamigotały, powoli nagrzewając żarniki, i stopniowo się
rozjaśniły, rzucając niespotykaną, czerwoną poświatę na członków
wyprawy.
– Głębokość!
Pasażerowie ponownie wstrzymali oddechy. Z pewnością nie mogli
dalej opadać, bo przecież łódź musiałaby już się rozpaść.
– Sto... sto trzynaście sążni! Bez zmian!
– Co powiedziałaś, Suzy? – spytał Arthur.
– Chciałam wiedzieć, czy Utopiona Środa słyszy pod wodą.
– Na pewno! – wykrzyknął chłopiec pośpiesznie. – Wieloryby mają
sonary! Nawet śpiewają do siebie nawzajem. Jeżeli spróbujemy wytworzyć
wyjątkowo wysoki i głośny dźwięk, wówczas... Środa się zorientuje, że ktoś
utknął jej w paszczy. Ale to pewnie nic nie da.
– Czemu nie? – zapytała Suzy.
– Bo jeśli usłyszy dokuczliwy hałas, to może zanurzyć się głębiej, aby
się pozbyć jego źródła.
– Sto czternaście sążni! – krzyknął sternik. – Ponownie się
zanurzamy!
– Zatem nie może być gorzej, prawda?
– Rób wszystko, co się da – zażądał OGoniasty. – Głębokość zgniotu
jest znana w przybliżeniu, niemniej...
Umilkł, gdy kilka strumieni wody jednocześnie buchnęło ze ścian.
Rozszczelnieniu poszycia towarzyszył straszliwy, niski pomruk kadłuba.
– Doktorze! – krzyknął Arthur. – Czy potrafisz wytworzyć bardzo
długi i bardzo głośny pisk?
Scamandros już odkręcał główkę papugi z laski. Skinął głową, sięgnął
do wnętrza główki i coś tam poprawił.
– Zatkajcie uszy!
Arthur w ostatniej chwili wetknął palce do uszu. Główka papugi
niespodziewanie pojaśniała jaskrawym światłem, rozchyliła dziób i wydała z
siebie niewiarygodnie przenikliwy skrzek, który trwał przez kilka sekund,
całkowicie zagłuszając trzaski i jęki łodzi podwodnej. Scamandros operował
główką papugi niczym kukiełką, przesuwał ukryte w niej dźwigienki i
sprawiał, że piskliwy skrzek stawał się na przemian wyższy i niższy, w
regularnym rytmie.
Sternik usiłował coś wykrzyczeć, lecz Arthur nie rozumiał ani
jednego jego słowa. Wrzask papugi był tak wysoki i rozbrzmiewał tak
donośnie, że wszyscy dookoła fizycznie cierpieli. Chłopiec czuł, jak coraz
bardziej bolą go skronie.
Jęknął, gdy woda zalała mu stopy, i natychmiast podniósł nogi.
Podłogę mostka pokrywała co najmniej trzydziestocentymetrowa warstwa
wody i wyglądało na to, że jej przybywa. Sztuczka nie przyniosła zatem
spodziewanego rezultatu i teraz wszyscy członkowie wyprawy mieli utonąć
w zmiażdżonej łodzi podwodnej...
Skrzek ustał. Arthur niepewnie wyciągnął palce z uszu, ale tylko na
tyle, by usłyszeć niewyraźny jazgot głosów, wśród nich sternika, który
kompletnie stracił zimną krew.
– Sto sążni i wypływamy! Środa się wynurza! Wynurzamy się! –
wrzeszczał.
Czy to w odpowiedzi na papuzi skrzek, czy to z innego powodu,
Utopiona Środa wynurzała się znacznie szybciej, niż się pogrążała w morzu.
Arthurowi przeszło przez myśl, że obie te czynności zapewne niewiele dla
niej znaczyły. Prawdopodobnie wkładała w nie tyle samo wysiłku, ile on w
podniesienie głowy o parę centymetrów.
– Dziesięć sążni i coraz bliżej powierzchni! Sześć sążni! Poziom
morza! Wynurzyliśmy się! Jesteśmy ponad poziomem wody.
Wszyscy gapili się na kryształową kulę. Cała woda wypływała z
otworu, w którym utkwili, i teraz doskonale widzieli przeszkodę w postaci
obrośniętej pąklami ściany z obitego miedzianą blachą drewna.
– Z pewnością unosi głowę – zauważył OGoniasty. – To ułatwia
sprawę.
Podniósł końcówkę rury komunikacyjnej.
– Sternik szalupy, przygotować ekipę nurków do pracy w morzu! –
rozkazał. – Cztery Szczury z siekierami. Kontrola uszkodzeń, wszystkie
pompy w ruch!
– Tak jest!
Arthur uważnie obserwował kryształową kulę, pierwszy dostrzegł
więc, że z trzewi wieloryba cofają się strumienie wody. Łódź podwodna się
zatrzęsła i przechyliła na rufę, a pozostała na mostku woda chlusnęła
wszystkim na kostki.
– Ponownie jesteśmy w morzu. Dziewięć sążni! – zawołał sternik. –
Prąd się odwrócił. Teraz wydobywa się ze środka Środy, z prędkością
sześciu węzłów.
– Wstrzymać ekipę nurków! – krzyknął OGoniasty. – Oba silniki cała
wstecz!
Gdy tylko uruchomiono silniki, łodzią wstrząsnęły potężne
dramatyczne wibracje, a fala uderzeniowa przetoczyła się przez jednostkę z
odgłosem, który przypominał walący się na podłogę kredens z porcelaną.
Arthur przycisnął dłonie do uszu i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do
góry, a krew gwałtownie napływa do głowy.
– Co to było?
– Kłapnięcie paszczą – wyjaśnił OGoniasty. – Najwyraźniej Środzie
nie spodobał się skrzek papugi. Teraz mamy większe szanse się uwolnić.
– Albo rozpaść się na kawałki – dodała Suzy beztrosko.
Fala uderzeniowa nadciągała jeszcze trzykrotnie, za każdym razem
gwałtowniej niż poprzednio. Arthur z ulgą pomyślał, że jest przypięty
pasami, choć nawet przy takim zabezpieczeniu rzucało nim na wszystkie
strony. Z imbryka i filiżanek zostały skorupy, które wraz z innymi
szczątkami przewalały się groźnie po mostku. Arthur nie zdążył się zasłonić
rękami i w pewnej chwili jeden z odłamków drasnął go w policzek.
– Cofamy się!
Chłopiec nie odrywał wzroku od kryształowej kuli. Drewniana ściana
zdawała się cofać, gdy łódź podwodna przesuwała się w tył. Wszystkie graty
nadal wypływały z wnętrzności Utopionej Środy, choć wolniej niż wtedy,
gdy do niej wpadały. Można było odnieść wrażenie, że przestała się
poruszać i tylko opuściła paszczę.
– Oko ogonowe!
Widok uległ zmianie i członkom wyprawy ukazało się otwarte morze
z tyłu jednostki.
– Gdyby tylko pozostała nieruchoma na tyle długo, byśmy zdążyli się
wycofać i wycelować w inny otwór... – mruknął OGoniasty. – Potrzebujemy
minuty. Jednej minuty...
Wszyscy milczeli, zapatrzeni w widok z ogonowego oka. Obraz
powoli się zmieniał, szczątki unosiły się swobodniej na wodzie, białe ściany
fiszbin zostawały za nimi.
– Oko dziobowe!
Kula rozbłysła i wypełniła się obrazem ogromnej, białej ściany z
wielorybiej kości, podziurawionej licznymi otworami.
– Lordzie Arthurze, czy chcesz wybrać szczelinę? – spytał OGoniasty.
Łódź podwodna nadal oddalała się od monstrualnej paszczy.
– Nie! Po prostu wpłyńcie w jedną z nich.
– Trzydzieści lewo na burt i naprzód! – rozkazał OGoniasty.
Łódź podwodna zagrzechotała i jęknęła, gdy silniki pchnęły ją
naprzód. „Balaena” zaczęła powoli sunąć ku nowemu otworowi. Nagłe
woda gwałtownie chlusnęła w stronę „Balaeny”, a białe ściany i czarny
otwór zaczęły się błyskawicznie przybliżać.
– Środa znowu płynie naprzód!
– Wyrównać ster, prosto na otwór wlotowy!
– Miejmy nadzieję, że ten nie jest zaczopowany – westchnęła Suzy.
– Prąd wody by go udrożnił – odparł Arthur nerwowo. Usiłował
obserwować to, co się dzieje, w kryształowej kuli. Zmierzali prosto ku
nowemu tunelowi, lecz wystarczyło tylko nieznaczne zboczenie z kursu, by
nie trafić do celu. – W tamtym otworze musiał utkwić jakiś duży okręt.
Mieliśmy pecha, że wpłynęliśmy akurat tam.
– Na szczęście udało się nam wycofać – dodał doktor Scamandros z
niepokojem.
– Płyniemy! – krzyknęła Suzy. – Jak po sznurku!
Rozdział 23
Nowy tunel okazał się całkowicie drożny. „Balaena” pokonała go ze
stałą prędkością, wspomagana przez stopniowo przybierający na sile prąd.
Utopiona Środa płynęła przed siebie, a woda morska, żywność i rupiecie
ponownie wpadały do jej przełyku. Tunel w płycie miał tylko sto metrów
długości. Gdy łódź wypłynęła z drugiej strony, Arthur się zorientował, że
przez cały czas wstrzymywał oddech. Wypuścił powietrze z płuc, lecz nie
poczuł ulgi. Czekały go niezliczone trudności i przeszkody. Nawet gdyby
jakoś udało mu się zdobyć Wolę, to i tak musieli później wydostać się z
trzewi wieloryba.
To nie takie proste, pomyślał. Chyba możemy przyśpieszyć, ale jeśli
prąd będzie zbyt silny, wówczas „Balaenie” nie uda się wypłynąć, chyba że
Utopiona Środa zaprzestanie na dłuższą chwilę...
Po pokonaniu płyty filtrującej „Balaena" popłynęła wraz z prądem do
szerokiego jeziora w paszczy Utopionej Środy. Przebycie go zajęło łodzi
dwadzieścia minut intensywnej pracy silników, które zapewniały jednostce
sterowność pomimo coraz bardziej żywiołowego nurtu. Przemieszane z
żywnością wody gromadziły się przed wpadnięciem do gardła Utopionej
Środy.
Dla łodzi podwodnej było to jednak niemal rutynowe zadanie,
podobne do żeglugi w ujściu rzeki podczas pływu. Gardło okazało się
niebywale szerokie i choć woda unosiła mnóstwo wszelkiego typu
materiałów, nic nie mogło zagrozić „Balaenie”. Sporą część zasobów
stanowiły ryby i wszelkiego typu morskie stworzenia, wymieszane z
rupieciami.
Arthur nawet się nieco odprężył, gdy pompy usunęły wodę z mostka,
a OGoniasty i sternik powrócili do spokojnej wymiany poleceń i informacji.
Po pokonaniu około trzech kilometrów gardła „Balaena” całkowicie
nieoczekiwanie się uniosła i wykonała pełne salto. Arthur niemal wyśliznął
się spod pasów i ponownie oberwał przewalającymi się przedmiotami,
między innymi srebrną pokrywką imbryka, która głośno zadźwięczała,
trafiwszy chłopca w głowę.
Jednocześnie Arthur poczuł, jak jego ciało przeszywa osobliwy prąd
elektryczny, a końce palców wybuchają zielonymi płomieniami, z których
leci mnóstwo szybko znikającego dymu. Chłopak tylko krzyknął i
energicznie potrząsnął dłońmi.
Zdarzenie rozegrało się tak błyskawicznie, że nikt nie miał czasu na
reakcję, zupełnie jakby załoga i pasażerowie nagle znaleźli się na
przejażdżce koleją w nieznanym wesołym miasteczku i nie mieli pewności,
czy maszyna ponownie nie wywinie kozła.
– Pokonaliśmy jakąś magiczną śluzę – syknął doktor Scamandros.
Jego szynel zadarł się do góry i zaplątał mu wokół szyi, przez co zaklinacz
miał trudności z obciągnięciem palta.
– Wszystkie ciśnieniomierze się przestawiły – doniósł sternik. –
Zgodnie z ich wskazaniami, znajdujemy się teraz na głębokości zaledwie
pięciu sążni, a ponad nami jest powietrze. Nie ma także mowy o żadnym
prądzie. Stojąca woda albo prawie stojąca.
OGoniasty podrapał się po uchu.
– To była zapewne śluza. Głębokość zwierzchniego oka.
– Jest głębokość zwierzchniego oka.
Parę minut później w kuli ukazał się obraz powierzchni morza, czy też
dużego jeziora wewnątrz Utopionej Środy. Akwen był oświetlony różowawą
poświatą, bijącą z brzusznego sklepienia w górze. Doktor Scamandros
zasugerował, że światło powstaje w wyniku reakcji drobin Nicości na
cząsteczki Domu. Jedne i drugie zostały pożarte przez Środę i wchłonięte
przez ściany jej żołądka.
– To bardzo niebezpieczne – dodał, z fascynacją i lękiem zapatrzony
w sklepienie. – Nadmiar Nicości. Jeśli jej dostateczna ilość zdoła się
uwolnić od cząsteczek Domu, a następnie ulec koncentracji...
– Czy możemy poszukać czegoś, co przypomina... co jest dostatecznie
duże, aby mogło pomieścić światek Złocienia? – zapytał Arthur.
– Obrócić zwierzchnie oko.
Obraz w kryształowej kuli powoli się odwrócił. Z początku
przedstawiał wyłącznie jednostajne, świetlistozielone morze. Potem nagle
kolory rozbłysły tak mocno, że chłopiec zamrugał oczyma.
W odległości kilku kilometrów lśniła kopuła, wyrastająca
bezpośrednio z morza. Liczyła co najmniej kilometr wysokości i około
dziesięciu kilometrów średnicy, a jej tęczowe boki migotały wszystkimi
barwami widma. Przypominała gigantyczną bańkę mydlaną w promieniach
słońca.
– Niematerialna ściana – wyjaśnił doktor Scamandros. – Misterna
robota, zwłaszcza w takiej skali.
– Trafiliśmy – orzekł Arthur. – Z pewnością jesteśmy u celu. Teraz
pozostało tylko zlokalizować wejście.
– Utrzymywać głębokość zwierzchniego oka! – polecił OGoniasty. –
Okrążymy obiekt i sprawdzimy, czy coś widać. Obraz z oka dziobowego.
– Gdzieś pewnie czuwają strażnicy – zauważyła Suzy. – Albo są tu
pułapki czy coś podobnego. W końcu to sekretny światek pirata, no nie?
Gdyby należał do mnie, wszędzie ustawiłabym wartowników i
pozastawiałabym pułapki.
– Miejmy nadzieję, że nic podobnego nas nie spotka – powiedział
Arthur. – Rzecz w tym, że znajdujemy się we wnętrzu wielkiego wieloryba,
a Złocień pojawia się i znika za sprawą magii. Jego ludzie nie spodziewają
się tu nikogo z wyjątkiem niewolników, wykorzystywanych do
odzyskiwania przedmiotów z morza.
– Skoro o niewolnikach mowa, chyba właśnie mamy przed sobą
jednego z nich – zauważył OGoniasty i wskazał niewyraźną sylwetkę na
powierzchni kuli. – Ale się nie rusza...
Arthur pochylił się, by lepiej widzieć. Na dnie żołądka stała bez ruchu
postać o ludzkich zarysach. Gdy łódź podwodna podpłynęła bliżej, a jej
światła przebiły się przez mrok wody, postać stała się wyraźniejsza. Okazało
się, że to humanoid, nie człowiek. Miał ponad dwa metry wysokości, ludzką
twarz z brodą i długimi włosami, ale jego muskularne, nagie ramiona
połyskiwały zielonymi łuskami, a między palcami dostrzegli błonę pławną.
– Nisser – orzekł OGoniasty. – Tyle że skamieniały albo zamrożony.
– Nisser, co to takiego? – zainteresował się Arthur. Stworzenie
zastygło w takiej pozie, jakby po coś sięgało, a jego płetwiaste palce były
gotowe do pochwycenia niewidzialnego obiektu. Humanoid sprawiał
wrażenie rozzłoszczonego, miał rozchylone usta, a w nich liczne, drobne i
ostre zęby.
– Strażnicy Utopionej Środy – wytłumaczył OGoniasty. – Podobnie
jak Komisarze w Niższym Domu oraz Nocni Przybysze, Skrzydlaci Słudzy
Nocy w Środkowym Domu. Zjadła ich.
– Ten jakoś przeżył – zauważyła Suzy. – Doktorze, moglibyśmy go
ocucić?
Scamandros nasunął kwarcowe okulary na czoło i wbił wzrok w kulę.
Po chwili pokręcił przecząco głową.
– Jest bardzo ciasno omotany niebywale zawiłymi pętami. Mógłbym
go oswobodzić, ale to trudne zadanie, nie do wykonania pod wodą.
– Robota Złocienia, jak sądzę – podsumował Arthur. – O! Tam jest
jeszcze jeden, bliżej.
– Dziesięć lewo na burt i cała naprzód! – rozkazał OGoniasty.
Łódź skręciła łagodnie i przybliżyła się do tęczowo ubarwionej
kopuły. Jej światło kładło się na wodzie, przyćmiewając białe snopy przed
dziobem łodzi podwodnej. W mieszaninie kolorów dało się zauważyć
ciemną sylwetkę. Był to następny Nisser, tym razem rodzaju żeńskiego,
zastygły z trójzębem w dłoni, wzniesionym do zadania śmiertelnego ciosu.
– I jeszcze dwóch – dodała Suzy. – Tam, tuż przy kopule.
Wyciągnęła rękę w kierunku małych, czarnych punktów na samym
skraju obrazu, wyświetlanego przez oko dziobowe. Gdy „Balaena”
podpłynęła bliżej, stało się jasne, że sylwetki nie przypominają Nisserów.
Byli to Rezydenci, a właściwie stare szkielety topielców, odzianych w
łachmany, o nogach skutych długimi łańcuchami, na których wyrosły glony.
Oba trupy ściskały w garściach długie grabie z końcówkami efektownie
przeżartymi rdzą.
Arthur był zarazem wstrząśnięty i zafascynowany, widząc, że kości
Rezydentów przybrały ciemnozłotą barwę – jeśli trafnie rozpoznał kolor w
tęczowym świetle.
– Frapujące – zauważył Scamandros. – Rezydenci zwykle nie ulegają
rozkładowi. Najwyraźniej ta woda zawiera kwasy żołądkowe, takie jak u
śmiertelników. Niewykluczone też, że nastąpiło jej skażenie Nicością. Tych
dwóch niewolników zapewne wykorzystywano do odławiania co
cenniejszych rupieci.
Ogon OGoniastego drgnął. Arthur zauważył, że Szczur rozgląda się
po mostku, jakby w poszukiwaniu śladów zgubnego wpływu żrącego morza
na łódź podwodną.
– W ten sposób dotarliśmy do istotnego zagadnienia – zauważył
OGoniasty. – Musimy założyć, że wody tego żołądka stanowią zagrożenie
dla „Balaeny”, należy zatem działać szybko. Lordzie Arthurze, niestety, w
zaistniałych okolicznościach musisz wykonać zadanie w pół doby. Potem
ruszamy w drogę powrotną.
– Pół doby, licząc od przedostania się do kryjówki Złocienia? –
spytała Suzy.
– Pół doby, licząc od tej chwili – sprecyzował Szczur.
Arthur skinął głową. Nie odrywał wzroku od kuli. Za dwoma
szkieletami dostrzegł na powierzchni tęczowej ściany coś zastanawiającego.
Gdy spoglądał kątem oka, widział kształt, który przypominał łukowato
sklepione wrota. Kiedy patrzył wprost, jego oczom ukazywały się wyłącznie
barwne wiry o zmiennych kształtach, niczym plamy oleju w kałuży na
jezdni.
– Czy oprócz mnie jeszcze ktoś widzi drzwi? – zapytał. –
Wysklepione w łuk, wysokości niecałych pięciu metrów, tuż za szkieletem z
lewej?
– Nic a nic nie widzę – zaprzeczyła Suzy.
– Nie – przyłączył się OGoniasty.
Doktor Scamandros przełożył okulary na czoło i uwagą obejrzał
miejsce wskazane przez Arthura.
– Mhm, łukowato sklepione drzwi... tak... tak, widzę dwukierunkową
membranę w Niematerialnej Ścianie. Zamaskowana z podziwu godnym
sprytem. Arthurze, jak ją dostrzegłeś?
– Po prostu patrzyłem – wyjaśnił chłopiec. – Ale widzę ją tylko kątem
oka.
– Przydatny dar – zauważył doktor. – Zwłaszcza w twoim wypadku,
lordzie Arthurze. Powinieneś z zasady wszystko oglądać kątem oka. Nigdy
nie wiadomo, co niewidzialnego ma się przed sobą.
– Skoro tam jest wejście, lordzie Arthurze, to najlepiej będzie, jeśli
tutaj opuścicie pokład – zaproponował OGoniasty. – A my poszukamy
schronienia dla „Balaeny”.
– Skąd będziecie wiedzieli, że pora po nas przypłynąć? – zapytał
Arthur.
OGoniasty sięgnął do kieszeni i wyciągnął małe, drewniane puzderko.
Otworzył je i pokazał chłopcu zieloną buteleczkę na wyściółce z
bawełnianej waty.
– Oto jednorazowa butelka, połączona w parę z drugą, którą tutaj
mam – objaśnił OGoniasty. – Można nią przesłać tylko jedno słowo, które
już się w niej znajduje. Wystarczy tylko wyciągnąć korek, a komunikat
powędruje samoczynnie. Natychmiast po jego otrzymaniu wyruszymy na
spotkanie z wami. Ponadto, jeżeli coś nam się przytrafi i nie będziemy mogli
po was przybyć, butelka rozpadnie się w proch.
– Dzięki – mruknął Arthur. Odwrócił głowę i zerknął z ukosa na kulę.
Sklepione drzwi nadal były tam, gdzie poprzednio, w odległości około
pięciu metrów. – Doktorze, jeśli chodzi o tę membranę w Niematerialnej
Ścianie... Czy mam rozumieć, że po drugiej stronie drzwi jest powietrze?
– Najprawdopodobniej. Ale nie na pewno.
– Masz może przy sobie jedną z tych swoich zaklętych klamerek do
ubrań? Pamiętasz, tę od „tysiąca i jednego oddechu”?
– Obawiam się, że niestety nie, Arthurze. Czy straciła moc ta, którą
otrzymałeś od Środowej Jutrzenki?
Arthur pokiwał głową i znowu popatrzył na kulę.
– To niedaleko – zauważyła Suzy, trafnie zgadując, że Arthur
przejmuje się odległością pomiędzy łodzią podwodną a drzwiami. – Z
drugiej strony na pewno jest powietrze, nawet jeśli będziemy musieli się
wynurzyć, aby go zaczerpnąć.
– Chyba że wcześniej woda nas rozpuści albo poparzy – westchnął
Arthur. Wiedział, że niepotrzebnie opóźnia wyprawę, ale nic nie mógł na to
poradzić. – A jeśli wpadniemy w pułapkę, tak jak mówiłaś?
– Wątpię – oznajmiła dziewczyna. – Sam powiedziałeś, że nie ma
sensu się czymkolwiek przejmować w trzewiach wieloryba.
– Obyś miała rację – zauważył Arthur. – Czy też, żebym ja miał rację.
Tak czy owak, chyba na nas pora.
Podniósł szczurzy nos i ogon, a następnie zabrał się do ich wkładania.
– A właśnie, czy te akcesoria są wodoodporne?
– Hm? – odezwał się doktor Scamandros, ponownie zapatrzony w
ścianę kopuły.
– Są wodoodporne?
– Bezwzględnie! Jestem Zaklinaczem-Żeglarzem, miej to na
względzie. Każdy czar i każde zaklęcie, rzucone przeze mnie od czasu
zaciągnięcia się na „Mola”, okazało się niebywale wytrzymałe w obliczu
potencjalnej dezintegracji przez uniwersalny rozpuszczalnik!
– Więc nie są całkiem wodoodporne – mruknęła Suzy, podczas gdy
Arthur usiłował zrozumieć, co Scamandros miał na myśli. – Jak długo się
sprawdzają przy solidnym namaczaniu?
Przemierzający twarz Scamandrosa wytatuowany okręt nagle zderzył
się ze skałą i zatonął, lecz zdążył opuścić szalupy ratunkowe, które
odpłynęły ku brodzie.
– Żądanie wodoodporności jest nader niebywałe – westchnął
zaklinacz. – Spodziewam się, że zastosowane przeze mnie zaklęcia
wytrzymają cztero- lub pięciogodzinne zanurzenie w zwykłej morskiej
wodzie. Krócej w tym niszczącym roztworze. Papier, rzecz jasna, jest
najbardziej narażony, niemniej wełniana przędza, po zanurzeniu, również
staje się...
– Dziękujemy, doktorze – przerwał mu Arthur. – Jeśli mamy
wyruszać, to teraz.
Pomyślał, że lepiej zakończyć już ten etap, przynajmniej nie będzie
tkwił w metalowej trumnie.
– Na rufie znajdziecie komorę ewakuacyjną – wyjaśnił OGoniasty. –
Będziecie musieli wychodzić pojedynczo.
– Pierwsza! – zawołała Suzy.
– Nie – zaprotestował Arthur. – Tym razem ja pójdę pierwszy. To mój
obowiązek.
Suzy wzruszyła ramionami i uchyliła cylinder. Arthur ruszył ku
tylnym drzwiom grodziowym.
Łódź podwodna okazała się dłuższa, niż sądził. Dotąd widział tylko
kiosk i mostek, zaskoczyło go więc, jak długi korytarz muszą pokonać i
przez ile drzwi przejść. Po drodze napotkali tylko jednego Szczura, który
czekał na nich przy drzwiach oznaczonych napisem: „Rufowe wyjście
awaryjne”. Arthur zdumiał się na widok starszego mata działonowego
Watkingle’a.
– Zgłosiłeś się na ochotnika?
Szeroki uśmiech wyglądał dość przerażająco na pysku Szczura o
wzroście metr dwadzieścia.
– „Zawsze idź na ochotnika”, to moja dewiza, wasza lordowska mość
– wyznał. – Nie jakieś tam mięczakowate bzdety typu: „Nie pakuj się w
kłopoty”. Kiedy sobie myślę o wszystkim, co mogło mnie ominąć...
– Dziękuję, Watkingle – przerwał OGoniasty stanowczo. – Wskaż
lordowi Arthurowi oraz pannie Suzy drogę do komory ewakuacyjnej.
– Tak jest – powiedział Watkingle. Lekko odwrócił głowę, aby
OGoniasty go nie widział, i porozumiewawczo mrugnął do Arthura, nim
odblokował drzwi i je otworzył. Komora przypominała bardzo małą kabinę
natryskową z włazem na suficie, w miejscu gdzie powinien się znajdować
wylot prysznica. Z boku włazu zainstalowano dwie dźwignie: żółtą i
czerwoną. Na mosiężnej tabliczce na włazie widniał napis, sporządzony
dwuipółcentymetrowymi literami: „POCIĄGNIJ ŻÓŁTĄ. CZEKAJ NA
ZANURZENIE DO CZERWONEJ LINII. POCIĄGNIJ CZERWONĄ”.
– Procedura awaryjnej ewakuacji z pokładu łodzi jest prosta i
oczywista – oświadczył Watkingle śpiewnym głosem. – Najpierw trzeba
wejść do komory i zamknąć za sobą drzwi. Zasuwa zablokuje się
automatycznie i nie można jej otworzyć od środka. Następnie należy jedną
łapą chwycić żółtą dźwignię i pociągnąć. W ten sposób otwiera się zawór i
wpuszcza wodę do komory. Gdy poziom wody podniesie się do czerwonej
linii, namalowanej wokół ściany komory, trzeba nabrać powietrza. Nie ma
potrzeby oddychać kilka razy ani brać głębokiego wdechu. Potem należy
chwycić łapą czerwoną dźwignię i pociągnąć. W ten sposób otwiera się właz
ewakuacyjny. No i trzeba odbić się od podłogi i wypłynąć. Jasne?
Arthur zajrzał do komory. Czerwona linia widniała w odległości
około dziesięciu centymetrów od górnego włazu. Chłopiec pomyślał, że
będzie musiał nieco przykucnąć i odchylić głowę, aby twarz znalazła się
ponad powierzchnią wody i by mógł po raz ostatni odetchnąć. Otwór
wyjściowy wyglądał na dostatecznie duży aby Arthur mógł się bez trudu
przecisnąć.
– W porządku – mruknął. – Wejść. Pociągnąć żółtą dźwignię.
Zaczekać, aż woda dotrze do czerwonej linii. Nabrać powietrza. Pociągnąć
czerwoną dźwignię. Wypłynąć.
– Tak jest, wasza lordowska mość – potwierdził Watkingle.
– Popłynę do drzwi i wejdę do środka – objaśnił Arthur, zwracając się
do Suzy. – Spotkamy się po drugiej stronie.
– Będzie ubaw. – Suzy zatarła ręce. – Na pewno nie mogę pierwsza?
– Nie – odparł Arthur. – Lepiej się przebierzmy.
Przywiązał szczurzy nos do twarzy i przymocował ogon. Gdy się
rozejrzał, Suzy stała u jego stóp, już zamaskowana jako szczur. Arthur
założył, że on również wygląda jak gryzoń.
– Jestem gotowy – oznajmił.
Suzy pisnęła coś w odpowiedzi.
– Co takiego? – spytał chłopiec i nagle coś sobie uświadomił:
wyglądali jak szczury i wydawali z siebie szczurze odgłosy.
Ściągnął maskę i odczepił ogon.
– W przebraniu nie będziemy mogli rozmawiać ze sobą – zauważył. –
Kiedy więc znajdziemy się w środku, ruszaj za mną.
Suzy pisnęła i zmieniła się w siebie. Stała przed Arthurem, trzymając
w dłoni szczury nos.
– Za tobą wszędzie – oświadczyła.
Zanim Arthur zdążył się upewnić, że dobrze go zrozumiała, ponownie
przybrała postać gryzonia.
– Mówię poważnie – podkreślił. – Ruszaj za mną, to znaczy: idź tam,
dokąd ja pójdę.
Nasunął maskę na twarz i znowu doczepił ogon, po czym wszedł do
komory ewakuacyjnej. Drzwi zamknęły się za nim z głuchym łoskotem
ciężkiej zasuwy lub zapadki, która zablokowała wyjście.
Chłopiec nagle poczuł pot na dłoniach. Otarł je o bryczesy, sprawdził,
czy Atlas i zaproszenie od Środy są bezpieczne w Niematerialnym Bucie, i
wyciągnął rękę ku żółtej dźwigni.
Woda z szokującą gwałtownością wdarła się do komory. Chłopiec nie
czuł pieczenia, płyn nie wyżarł mu odzieży, ale bardzo silnie czuć go było
ozonem. Arthur ledwie zdołał to sobie uświadomić i nabrać powietrza, nim
woda dotarta do czerwonego paska. Pociągnął czerwoną dźwignię, gdy
woda już mu zalewała oczy. Właz momentalnie odskoczył.
Arthur niezdarnie odbił się od podłogi, lecz oszczędzał chorą nogę,
więc nie udało mu się opuścić komory za pierwszym podejściem. Musiał
odpychać się od ściany, aż wreszcie wypłynął, dźwigany przez pianę i bańki
powietrza, które ulatywały z komory, przemieszane z powietrzem
uwięzionym pod ubraniem.
Orientując się na podstawie linii kadłuba łodzi podwodnej, Arthur
ruszył tam, gdzie spodziewał się ujrzeć drzwi. Tęczowe światło kopuły
okazało się w rzeczywistości znacznie jaśniejsze niż w kryształowej kuli,
przez co nie mógł dostrzec łukowato sklepionego przejścia, nawet gdy
spoglądał kątem oka. Narastała w nim panika. Uspokoiła go dopiero
konkluzja, że nawet jeśli nie znajdzie drzwi, będzie mógł po prostu
wypłynąć na powierzchnię. Gdyby jednak tak uczynił, trudno byłoby mu
ponownie zanurkować.
W końcu wszakże ujrzał łuk sklepienia przejścia, nieco bardziej na
lewo od miejsca, w którym spodziewał się je zobaczyć. Brakowało mu
powietrza, lecz przywykł do tego uczucia. Uderzył mocniej nogami – cały
czas nie potrafił przyzwyczaić się do krabiego pancerza – i silniej zagarnął
wodę rękoma.
Wejście się przybliżyło. Arthur popatrzył w dół i w warstwie
drobnych szczątków oraz mułu dostrzegł liczne kości, popękane czaszki i
fragmenty zardzewiałego łańcucha. Tak wyglądały pozostałości po
dziesiątkach, może nawet setkach niewolników, którzy nie powrócili do
światka Złocienia...
...Albo zostali z niego wyrzuceni, by umrzeć w brzuchu Lewiatana.
Rozdział 24
Arthur dotarł do drzwi. Gdy ich dotknął, tęczowe barwy odpłynęły,
zastąpione jednostajną szarością. Chłopiec wzdrygnął się, gdy jego dłoń
zanurzyła się w niej tak, jakby żadna przeszkoda nie istniała.
Nie cofnął się. Ponownie wierzgnął i przeniknął przez szare wejście.
Gdy tylko znalazł się w środku, wylądował na płask na mokrej, kamiennej
posadzce.
– Co to takiego? – zapytał ktoś.
Arthur przetoczył się i usiadł, gotowy do następnego ruchu.
Zorientował się, że trafił do dużego, wyłożonego drewnem pomieszczenia,
w gruncie rzeczy przypominającego szopę, wręcz stodołę, gdyż
przeciwległy koniec pozostawał otwarty na oścież. Wpadały tamtędy
strumienie jaskrawych promieni słonecznych.
Czterech Rezydentów siedziało na krzesłach wykonanych w
rozmaitych stylach, z różnych epok. Pośrodku stał niesłychanie starannie
wypolerowany stół, który nawet Arthurowi wydał się bezcennym antykiem.
Rezydenci mieli na sobie ekstrawagancką i niedopasowaną odzież, w tym
zarówno dwudziestowieczne, ziemskie kurtki wojskowe, jak i błyszczące,
ciężkie hełmy, jakby przywiezione z kosmosu. Każdy centymetr ich
obnażonej skóry pokrywały tatuaże. Rezydenci trzymali za pasami co
najmniej po trzy noże, a na podłodze obok krzeseł leżały krótkie kusze o
pistoletowych rękojeściach.
– Co to takiego? – zapytał inny Rezydent.
Arthur powoli podążył ku ścianie. Nie miał się gdzie ukryć, w
pomieszczeniu znajdował się tylko stół i krzesła. Chłopiec dostrzegł jednak
wąskie pasmo cienia, pod ścianą, przy posadzce.
Jeden z Rezydentów dźwignął się z miejsca.
– Chyba coś słyszałem przy śluzie.
Arthur skulił się w cieniu.
Opróżnienie komory ewakuacyjnej dla Suzy musi trochę potrwać,
pomyślał. Może jednak popłynie szybciej ode mnie. Jeśli teraz tu wejdzie,
Rezydent z pewnością ją dostrzeże, nawet pod postacią szczura....
– Siadaj! Twoja kolej!
Rezydent powoli usiadł i skupił uwagę na tym, co leżało na stole.
Arthur zorientował się, że chodzi o jakąś grę, toczoną na planszy z
błyszczącymi pionkami ze złota i drogich kamieni. Nie były to szachy, bo
figury wyglądały inaczej i wszyscy czterej Rezydenci brali udział w
rozgrywce. Każdy z nich miał przed sobą sterty papieru, które często
zmieniały właściciela. Na pewno nie były to banknoty, tylko mocno
porwane strzępy kartek z nabazgranymi na nich słowami.
Arthur przesunął się wzdłuż ściany, intensywnie myśląc. Gdyby Suzy
teraz wyszła z wody, a oni ją usłyszeli, wówczas mógłby spróbować
odwrócić ich uwagę.
– Co to takiego?
Ten sam Rezydent ponownie wstał. Arthur się rozejrzał i dostrzegł
szczura, mknącego po podłodze, jak najdalej od wejścia.
– Szczur!
Cała grupka Rezydentów skoczyła na równe nogi, przewracając
krzesła. Gdy się schylili po kusze, Arthur ruszył biegiem prosto ku nim. Bez
wahania skoczył na stół, rozsypał pionki i susami rzucił się ku przeciwległej
stronie pomieszczenia. Nagle jego połamaną, chronioną przez pancerz nogę
przeszył potworny ból. Chłopiec niemal upadł.
– Następny szczur!
– Mój jest!
– Strzelam!
Bełt bzyknął z lewej strony Arthura, a uderzając w ścianę, wyrzucił w
powietrze kamienne odpryski. Chłopiec gwałtownie skręcił i następna
strzała niemal otarła mu się o ucho. Po chwili gnał już w intensywnym
słońcu piaszczystą plażą, tu i ówdzie poprzetykaną skałami. Nieopodal
pojawiła się kępa palm, pierwsza z wielu, które rosły na całej długości
wąskiego półwyspu i docierały do właściwej wyspy.
Arthur ruszył ku najbliższej palmie, cały czas biegnąc zygzakiem,
lecz nikt już do niego nie mierzył. Ukrył się za pniem i dopiero wtedy
zaryzykował rzut oka za siebie.
Czterej Rezydenci stali u wejścia do szopy i przeładowywali kusze.
Nie wyglądało na to, że zamierzają ścigać Arthura.
Suzy znikła bez śladu. Chłopiec rozejrzał się po okolicy. Oddychał
coraz bardziej chrapliwie i nierówno, czując, jak narasta w nim lęk. Suzy
mogła zostać trafiona. Po kilkakrotnym zaczerpnięciu powietrza, które nie
dotarło do płuc jak należy, Arthur spróbował zapanować nad nerwami.
– Jestem w bańce z Poślednich Terytoriów – powiedział sobie. –
Bańka znajduje się w Domu, lecz zawiera fragment Pośledniego Królestwa.
Może Ziemi, kto wie. Na to wygląda. Zatem grozi mi astma. Muszę uważać.
Nie mogę przesadzać...
Nagle podskoczył, słysząc pisk przy stopie. Spojrzał i ujrzał
wpatrzonego w siebie szczura, który gestykulował łapkami.
– Suzy! – wykrzyknął Arthur, nim sobie przypomniał, że jego
przyjaciółka usłyszy tylko popiskiwanie.
Pisnęła ponownie, tym razem bardziej natarczywie. Arthur
prawidłowo zrozumiał, że dziewczyna go pośpiesza.
Odwrócił się i zamiast biec, potruchtał do następnej palmy, potem do
kolejnej. Po drodze patrzył przed siebie, usiłując dopasować topografię
terenu do mapy, którą wcześniej oglądał.
Z prawej strony rozpościerała się przystań. Chłopiec spostrzegł
kadłuby co najmniej tuzina statków, zwalonych na stertę w odległym końcu
małego portu. Jednostki wyglądały na kompletne wraki. Bliżej zakotwiczyły
„Dreszcz” i „Mól”, jednak najgorsze było to, że obok stała też „Latająca
Modliszka”, ze zwiniętymi żaglami i przyćmioną, zieloną poświatą.
– Zatem Złocień pojmał Liść – mruknął Arthur pod nosem.
Jeśli ona jeszcze żyje, dopowiedział w myślach.
Przystanął, ukryty w kępie palm, aby uspokoić oddech i swobodniej
się rozejrzeć. Po drugiej stronie pirsu widniało sześć niskich, kamiennych
budynków, zapewne magazynów. Na szczycie pagórka wznosiła się forteca
Złocienia, budowla otoczona murami z ziemi i kamienia, uformowanymi na
kształt gwiazdy, z armatami widocznymi na wielu poziomach. Obok, pod
lufami dział, stały trzy nędzne baraki z drewna, właściwie wielkie szopy, z
otworami zamiast okien.
Kwatery niewolników, pomyślał Arthur.
Chłopiec nie dostrzegł wielu oznak życia. Sporadycznie błysnął hełm
wartownika w fortecy, ktoś się poruszył na pokładzie „Dreszcza”.
Pomieszczenia dla niewolników pozostawały uśpione. Bryza kierowała się
ku Arthurowi, lecz nie niosła żadnych dźwięków, z wyjątkiem żałosnego
krzyku jakiegoś morskiego ptaka. Chłopiec rozejrzał się w poszukiwaniu
stworzenia i przypomniał sobie czarne kormorany, które odfrunęły z boi,
aby ostrzec Złocienia. Żadnych ptaków jednak nie dostrzegł.
Popatrzył w górę, ku wzgórzom, w których Szczurzyca w Wyproście
odnotowała na mapie obecność „Oddanych Karpiowi. Więźniów
uciekinierów”.
Wzgórza były znacznie wyższe, niż się spodziewał. Niewykluczone,
że mierzyły ponad trzysta metrów, a na dodatek pokrywała je gęsta dżungla.
Wdrapanie się na takie wzniesienie lub znalezienie tam kogoś nie mogło być
proste, zwłaszcza jeśli poszukiwany starałby się ukryć.
Suzy zapiszczała coś do Arthura i podskoczyła w miejscu. Pojął, że
dziewczyna ponownie go pośpiesza.
Ruszył więc dalej, żwawo maszerując ku następnej kępie palm.
Oddychał bez trudu, lecz nie mógł sobie pozwolić na najmniejsze
niepotrzebne ryzyko. Nie miał przy sobie żadnych lekarstw. Nie mógł
skorzystać z inhalatora ani ze wsparcia sanitariuszy z beta-mimetykami,
tlenem i salą reanimacyjną w pobliżu.
Suzy znowu zapiszczała i wywinęła kozła na znak zniecierpliwienia.
– Nie mogę iść szybciej – wyjaśnił Arthur, choć wiedział, że jego
towarzyszka usłyszy tylko pisk. Wzruszył ramionami.
Jego zachowanie najwyraźniej udobruchało Suzy Przestała się
denerwować i stosunkowo spokojnie ruszyła obok Arthura. Nadal wędrowali
od kępy do kępy palm. Mniej więcej co pięćdziesiąt metrów chłopiec
przystawał, by przez chwilę nasłuchiwać i rozglądać się dookoła. Półwysep
wyrastał z lądu w odległości około półtora kilometra od przystani, Arthur
założył więc, że powinni być stosunkowo bezpieczni.
Po pewnym czasie opuścili półwysep i poszli dalej głównym lądem,
gdzie palmy i piasek ustąpiły pola twardej, ciemnej ziemi i licznym skałom
oraz martwym, powalonym przez wiatr drzewom o szarozielonych liściach,
które szczególnie utrudniały marsz, zwłaszcza że Arthurowi co pewien czas
zdawało się, że jest znacznie niższy niż w rzeczywistości, i tłukł głową o
gałęzie. W takich . warunkach wędrówka stała się kłopotliwa. Szczurze
przebrania doktora Scamandrosa najwyraźniej miały wpływ nie tylko na
obserwatorów, lecz również na użytkowników. Arthur miał jednak co
innego na głowie. Skupił się na marszrucie ku wzgórzom, a także
wypatrywaniu piratów, kormoranów i wszystkiego innego, co mogłoby
służyć Złocieniowi. Pilnował też, by stale miarowo oddychać.
Powalone drzewa o szarozielonym ulistnieniu wkrótce znikły. Teren
się podnosił, a jednocześnie nagie podłoże i kamienie były zastępowane
opadłymi liśćmi, paprotkami, dużymi paprociami oraz wysokimi drzewami
o grubych, jasnych pniach. Korony drzew rozpościerały się na wysokości
dziesięciu, piętnastu metrów, tworząc gęsty baldachim, który znacznie
ograniczał dostęp słonecznego światła i ciepła.
Powietrze wydawało się znacznie wilgotniejsze, a co mniej więcej
dziesięć metrów wędrowcy musieli przeskakiwać małe strumyki. Zwykle
wpadali wówczas w miękką glebę, która raczej nie przypominała błota, a
jeśli już, to z dużą zawartością liści, paproci oraz leśnej drobnicy,
zapewniającej jej sztywność.
W tej roślinności od czasu do czasu rozbrzmiewały ciche dźwięki,
lecz żaden z nich nie wydawał się niepokojący. Arthur nie dostrzegł śladów
stóp ani innych dowodów na to, że piraci kiedykolwiek opuścili swoje domy
obok przystani. Chłopiec coraz częściej myślał o sobie jak o szczurze, kiedy
więc oboje wdrapali się na polanę, która w jego przekonaniu wyznaczała
pierwszy etap wspinaczki, znieruchomiał i ściągnął szczurzą maskę oraz
odczepił ogon.
Suzy nie zdjęła swoich akcesoriów. Przez chwilę węszyła wokół stóp
Arthura, a potem usiadła w błagalnej pozycji i zapiszczała. Chłopiec w
końcu się pochylił, chwycił szczura za nos i ogon – obie części ciała
gryzonia sprawiały wrażenie całkowicie autentycznych – i pociągnął.
Puścił dopiero wtedy, gdy zrozumiał, że szczypie prawdziwy nos
Suzy i szarpie fałdę jej podartej sukienki.
– Ech, sporo bym dała za kawałek sera – westchnęła dziewczyna,
rozmasowując nos. – Widzi mi się, że te czary doktora są za mocne. Od
pewnego czasu szłam za tobą tylko dlatego, że widziałam w tobie innego
szczura, który może zaprowadzić mnie do jedzenia.
– Przynajmniej na początku sprawdzały się jak należy – zauważył
Arthur. Skierował wzrok na niebo i ponownie popatrzył w dół zbocza.
Widział tylko stengę „Modliszki” i plamę błękitu zewnętrznej części
przystani. Budynki znajdowały się poza zasięgiem wzroku, przesłonięte
grzbietem wzniesienia. W dolinie chłopiec zauważył wielką, okrągłą łatę w
kolorze ciemnobrunatnym, okoloną jaskrawą żółcią. Uświadomił sobie, że z
pewnością jest to jama nosowa czaszki, którą wcześniej widział narysowaną
na mapie. Obok błotnego bajora jej autorka napisała słowo „Nicość” i
postawiła znak zapytania.
Po kilkusekundowej obserwacji Arthur uznał, że trzęsawisko musi
być gorące: na jego powierzchni bezustannie wykwitały wielkie bańki
powietrza, a maź przez cały czas powoli się poruszała i przewalała.
– Idę o zakład, że smród wali z tego nieprzeciętny – zauważyła Suzy,
spoglądając na bajoro. – Szczęście, że wiatr wieje w drugą stronę. Teraz
dokąd?
– Moim zdaniem jesteśmy gdzieś w połowie drogi na pierwsze
wzgórze – oznajmił Arthur. – Nie mogę jednak stwierdzić tego na pewno.
Ciekawe, gdzie szukać tych Wyznawców Karpia. Dokąd byś poszła, gdybyś
uciekła piratom? Poza tym, że daleko od przystani, bo już się od niej
oddaliliśmy.
– Wyżej – orzekła Suzy. – To Rezydenci, dobrze mówię? Oni zawsze
chcą wyżej. Wysoko to dla nich dobrze, wysoko jest Dom. Im wyżej, tym
lepiej. No i dlatego ci najlepsi, choćby Południcy i inni, dodają sobie
wzrostu. Zależy im na tym. W sumie to głupota, trudniej przecież znaleźć
odpowiednie ubrania.
– W górę – zamyślił się Arthur. – To rozsądne. Trudno. Mam
nadzieję, że jakoś wytrzymam dalszą wspinaczkę.
– Źle z tobą? – zaniepokoiła się Suzy. Nie przebywała z nim na
terenie Poślednich Królestw, kiedy nie miał Klucza.
– Dolega mi... Chyba nazwałabyś to chorobą oddechową – wyznał
chłopiec. – Niekiedy mam jej nawroty, jak się zmęczę. Ten światek jest
wzięty z Poślednich Królestw, więc mogę w nim chorować.
– Coś jakby pylica, no nie? – zapytała Suzy, wyraźnie
zainteresowana. – A może flegmisty kaszel?
– Kto wie – przyznał Arthur. – Nie martw się, na razie czuję się
dobrze. Maszerujmy powoli i spokojnie, wówczas nie będzie problemów.
– Bez szczurzych przebrań?
Arthur potwierdził skinieniem głowy.
– Wyżej powinniśmy być bezpieczni – zauważył. – Trzeba jednak
mieć maski pod ręką, na wszelki wypadek.
Po krótkim odpoczynku szli dalej. Gdy opuścili polanę, ponownie
otoczył ich las tropikalny, w którym brakowało wydeptanych ścieżek.
Arthur kierował się więc tam, gdzie widział prześwity w krzewach albo
gdzie roślinność wydawała się rzadsza. Konsekwentnie jednak szli pod górę.
Przez następne pół godziny przedzierali się przez chaszcze, aż
wreszcie Arthur musiał się zatrzymać, by ponownie odpocząć. Zamierzał
dotrzeć do następnej polany, ale nic nie wskazywało na to, że na jakąś
natrafią.
– Mało co widać, nie? – mruknęła Suzy. – I jakby czymś zalatywało.
Arthur węszył przez chwilę, chłonąc różnorodne wonie dżungli.
– To tylko liście i gałęzie tworzące ściółkę – oświadczył. – Ciekawe,
czy Wyznawcy Karpia wybudowali tam na górze domy, czy też znaleźli
jaskinie albo jeszcze coś innego. Pod gołym niebem nie dałoby się tutaj
długo wytrzymać.
– Mogło być gorzej – zauważyła dziewczyna. – Choćby na dnie
Studni albo w Piwnicy Węglowej Niższego Domu.
– Lub przy wyławianiu z morza przedmiotów na rozkaz Złocienia –
mruknął Arthur. Rozmyślał o złocistych kościach, rozrzuconych przed
kopułą. – Taka praca to rychła śmierć.
– Kto wspomina Złocienia? – zagrzmiał głos, wydobywający się z
podszycia – głos tubalny, mocny, przyzwyczajony do przekrzykiwania
najsilniejszych wichrów.
Rozdział 25
Kto wspomina Złocienia?
Arthur i Suzy zerwali się na równe nogi i dobyli broni, lecz nikogo nie
dostrzegli. Tropikalny las wokoło pozostawał cichy i nieruchomy.
– Nikt nigdy nie patrzy w górę – ciągnął głos. – Ciekawe,
nieprawdaż?
Arthur podniósł głowę, z szablą gotową do zadania ciosu. W koronie
najbliższego drzewa znajdował się Rezydent. Zawisł na haczykowatych
ostrogach przy butach oraz na czymś, co przypominało rękawice z pazurami,
choć chłopak nie miał pewności, czy to faktycznie rękawice, czy raczej
dłonie nieznajomego. Miał na sobie koszulę i bryczesy z jasnej skóry,
poplamione zieloną pleśnią. Taki kamuflaż był niewątpliwie skuteczny w
dżungli, zwłaszcza że pleśń wydawała się pokrywać także ciało Rezydenta.
– Teraz zwyczajowe pytania – obwieścił obcy. – I zwyczajowa
przestroga. Odpowiadajcie zgodnie z prawdą, bo umrzecie tam, gdzie
stoicie. Ściślej mówiąc: umrzecie odrobinę później, gdyż nasze strzały, choć
zanurzone w skażonym Nicością błocie, nie są przesadnie skuteczne.
Gdy Rezydent przemawiał, Arthur się rozejrzał. W podszyciu dookoła
coś zaszeleściło i po chwili chłopiec dostrzegł kilku innych Rezydentów,
ubranych w skóry i zamaskowanych zieloną pleśnią. Zbliżali się prosto ku
niemu i Suzy, a każdy z nich ściskał w dłoni krótki łuk. Nie kuszę, tylko
prosty łuk z wygiętej listwy i cięciwy.
– Jesteśmy przyjaciółmi! – krzyknął Arthur. – Szukamy Wyznawców
Karpia.
– Czy mógłbyś jednak zaczekać na pytania? – zapytał Rezydent na
drzewie. – Bardzo proszę, doprowadźmy sprawę do końca, jak należy.
– Nie ma problemu – zgodził się chłopiec.
Suzy ziewnęła i ponownie usiadła.
– Rezydenci – mruknęła pod nosem.
– Czy jesteście bądź kiedykolwiek byliście piratami? – spytał
Rezydent.
– Nie – zaprzeczył Arthur.
– Czy w jakikolwiek sposób służycie piratowi Złocieniowi?
– Nie – powtórzył chłopiec.
– Czy wierzycie w Karpia?
– Hm, nie jestem pewien, jak mam to rozumieć. Chcę się z nim
spotkać...
– Czy to znaczy, że nie? – chciał wiedzieć Rezydent.
Arthur zerknął z ukosa na uzbrojonych w łuki Rezydentów, którzy
nałożyli strzały i odciągnęli cięciwy.
– Wierzymy w Karpia, prawda, Suzy?
– Jasne – potwierdziła dziewczyna. – Uwierzę we wszystko, co sobie
zażyczysz.
– Musicie pokładać wiarę w Karpiu – naciskał Rezydent. Jego opinię
podkreśliło echo szeptów wszystkich wokoło.
Arthur z zapałem pokiwał głową, na dowód, że dysponuje
wielotonowymi pokładami wiary w Karpia.
– Dla formalności powiecie mi, jak się nazywacie.
Arthur zaczął się zastanawiać: „Jeśli Karpiem jest ten, kogo o to
podejrzewam, to nie popełnię błędu. Jeżeli jednak chodzi o kogoś innego,
wówczas... ”
– Ten oto tutaj, to lord Arthur, Mistrz Niższego Domu i Odległych
Rubieży, Bohater Domu, Konsument Ciastek i Prawowity Dziedzic
wszystkiego, jak się należy – wyrecytowała Suzy. – A ja jestem Suzanna,
Poniedziałkowa Przedpołudnica, więc lepiej okaż odrobinę szacunku, jeśli
łaska.
– Naprawdę? – spytał Rezydent na drzewie. – Nie przeczę, daję wiarę
i w ogóle, ale czy naprawdę jesteś Prawowitym Dziedzicem?
– Tak – potwierdził Arthur. – Jestem. Czy możesz nas zaprowadzić do
Karpia?
– I wyzwolisz nas wszystkich spod władzy Złocienia?
– Co?
– Czy nas wyzwolisz, jak mówi Karp?
– Hm, najpierw muszę zamienić z nim słowo.
– Ilu was tam jest? – zainteresowała się Suzy. Wbiła wzrok pomiędzy
dwa drzewa, gdzie widać było coraz więcej zabarwionych na zielono
Rezydentów, którzy opuszczali kryjówki.
– Siedmiuset siedemdziesięciu dziewięciu, wedle ostatniej rachuby –
wyjawił Rezydent i zsunął się po pniu drzewa, zdzierając korę ostrogami.
Gdy dotarł na ziemię, jednym płynnym ruchem skoczył przed siebie i złożył
ukłon.
– Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Jebenezer, Pierwszy
Wyznawca Karpia i dawny młodszy mat na pokładzie „Najady”, niech jej
drewniane kości gniją w pokoju.
Zanim Arthur zdążył cokolwiek powiedzieć, naprzód przepchnęła się
jedna z Rezydentek i ukłoniła się nisko.
– Jestem Drugą Wyznawczynią Karpia – powiedziała. – Zwę się
Pennina!
– Jestem Trzecim Wyznawcą – dołączył ktoś inny z tyłu. – Mam na
imię Garam. Pokładam wiarę w Karpiu!
Zabrzmiała kakofonia głosów, kiedy wszyscy Rezydenci
wykrzykiwali swoje imiona i numery w hierarchii Wyznawców. Na
rozmaite sposoby manifestowali też wiarę w Karpia, nadejście Prawowitego
Dziedzica i inne rzeczy, których Arthur nie rozumiał z powodu harmidru.
Rezydenci krzyczeli i jednocześnie coraz bardziej zbliżali się do
chłopca. Z podszycia wyłaniały się kolejne ich zastępy, wkrótce na Arthura
napierał gęsty tłum.
– Chyba chciałbym już teraz spotkać się z Karpiem – oznajmił Arthur,
cofając się w kierunku drzewa. Wielu Rezydentów zapomniało odłożyć
zatrute Nicością strzały i teraz liczne ubłocone, ostre groty sterczały groźnie.
– Prawowity Dziedzic każe wszystkim cofnąć się o trzy kroki! –
krzyknęła Suzy, ale nawet jej przenikliwy głos zanikł w tumulcie.
– Jestem Dziewięćdziesiątym Dziewiątym Wyznawcą...
– Sto Szóstym...
– Pokładam wiarę...
– Wierzę w...
– W Karpia! W Karpia!
– Trzy kroki w tył! – ryknął Jebenezer głosem, który donośnością
dorównywał najgłośniejszym krzykom Spalonego Słońcem.
Rezydenci stanęli jak wryci i po chwilowej dezorientacji posłusznie
się wycofali. Arthur odetchnął, uświadomił sobie, że nie może całkowicie
wypełnić płuc powietrzem i postarał się zachować spokój.
– Lord Arthur pragnie spotkać się z Karpiem – wyjaśniła Suzy.
– Trochę goni mnie czas – dodał chłopiec lekko świszczącym głosem.
Zerknął na zegarek: dwie godziny temu opuścili pokład łodzi podwodnej.
Zostało zaledwie dziesięć godzin do wypłynięcia „Balaeny” w drogę
powrotną, a prawie osiem setek Rezydentów sądziło, że Arthur coś dla nich
uczyni.
– Oczywiście, wasza lordowska mość! Proszę za mną! – powiedział
Jebenezer. Odepchnął na bok dwóch Rezydentów i ruchem dłoni nakazał
pozostałym rozstąpić się przed chłopcem. – To tylko spontaniczny
entuzjazm, całkowicie zrozumiały, zważywszy że większość z nas od bardzo
dawna tkwi na tej wyspie, przez cały czas w lęku przed schwytaniem.
Złocień niezmiennie zanurza pojmanych niewolników.
– Zanurza? – zdziwiła się Suzy.
– W Gorącym Jeziorze – ciągnął Jebenezer. – Jeśli nieszczęśnika nie
pochłonie błoto i nie spali żar, wówczas sprawę załatwią płaty Nicości.
Nicość działa błyskawicznie, to jasne, a przynajmniej powinna tak działać.
Złocień jednak nie ma zwyczaju kończyć w pośpiechu. Ma tam nok z
takielunkiem i może ofiarę opuszczać po trochu, poczynając, dajmy na to,
od nogi. Zwykle na pierwszy ogień bierze jednak rękę. Lubi zaczynać od
rąk...
– Już rozumiem! – przerwał mu Arthur. Był bardzo spięty. Każda
zmarnowana minuta mogła oznaczać tragedię, a czekało go mnóstwo
problemów do rozwiązania i decyzji do podjęcia. Na dodatek w ukryciu
czaiła się astma...
– Gdzie znajdziemy Karpia? – spytała Suzy. – Daleko stąd?
– Skąd, Karp pozostaje bezpośrednio pod naszymi stopami – zapewnił
ją Jebenezer. – Gdy uwolnił pierwszych niewolników, pierwszych
dwudziestu, znaczy się mnie, Penninę, Garama, Obelina, Herusha,
Pieprzopalucha, Edrica Cieniasa...
– Może później poznam ich imiona – zasugerował Arthur. – A teraz
wysłucham zasadniczej historii.
– No, tak – zgodził się Jebenezer. – Więc kiedy w mroku nocy Karp
skruszył nasze kajdany, podźwignęliśmy się i przenieśliśmy tutaj, na
wzgórza. Oznajmił, że jeśli okażemy wiarę i nieco się rozejrzymy,
znajdziemy odpowiednie schronienie, fortecę, której nie zagrozi Złocień. Jak
powiedział, tak się stało. Wkrótce natrafiliśmy na wielką grotę, która od
tamtej pory służy nam za dom. Karp powiedział też, że musimy wierzyć, a
pewnego dnia nadejdzie Prawowity Dziedzic i przeprowadzi nas wszystkich
z powrotem do Domu, i niech mnie licho, jeśli tak się teraz nie dzieje, a ja
nadal jestem tutaj, nie rozpuściła mnie Nicość i moje kości nie bieleją w
żołądku! Dotarliśmy na miejsce.
Rezydent stanął przed pionową skalną ścianą w kolorze jasnożółtym,
obficie pokrytą tą samą zieloną pleśnią lub porostami, które rosły na jego
ubraniu i skórze.
– Proszę zwyczajnie przejść, wasza lordowska mość. Ściana wydaje
się twarda, ale jeśli się uwierzy, że to drzwi, jak mówi Karp, wówczas to
będą drzwi.
– Ten cały Karp sprawia wrażenie uciążliwca do kwadratu –
wymamrotała Suzy cicho, tak aby tylko Arthur ją słyszał. – I oszusta. Idę o
zakład, że to zwykłe wejście do jaskini, tyle że jakoś je zamaskował i naplótł
wszystkim głupot o wierze i tak dalej.
– Ta pleśń nas nie porośnie, prawda? – zapytał Arthur Jebenezera.
– Och, nie, wasza lordowska mość! – zaprzeczył Rezydent. – To
specjalny mech Karpia, nie pleśń. Aby zdrowo rósł, trzeba odpowiednio o
niego dbać, naprawdę.
Arthur zamknął oczy i ruszył naprzód. Wyciągnął przed siebie ręce,
na wypadek gdyby jednak wpakował się prosto na omszałą skałę.
Po czterech czy pięciu krokach, nie zderzywszy się z kamienną
ścianą, chłopiec otworzył oczy. Znajdował się w ciemnej przestrzeni, tu i
tam rozjaśnionej przez łagodne zielone światła. Niektóre z nich się
poruszały, między innymi jasne skupisko zieleni nad głową chłopca.
– Ten mech emituje światło – zauważył.
– Tak jest, jaśnieje w ciemności, aby oświetlać nam drogę –
przytaknął Jebenezer. – Podobnie jak Karp.
– Świeci, ale jakoś kiepsko – burknęła Suzy. – Nie widzę ścieżki.
Arthur się rozejrzał, lecz dostrzegał wyłącznie przestrzeń w promieniu
kilku metrów. Na podstawie echa głosu Suzy oraz plam poruszającego się i
nieruchomego zielonego światła wywnioskował, że przebywają w wielkiej
grocie, blisko sklepienia. Wyglądało na to, że rozciąga się ona w dół na
głębokość co najmniej stu metrów i do tyłu, niewątpliwie na taki sam
dystans.
– Ścieżka do Karpia nie jest szczególnie prosta – przyznał Jebenezer.
– Nawet jeśli korzystamy z daru światła. Lepiej pójdę pierwszy, a ty, wasza
lordowska mość, zechciej trzymać mnie z tyłu za pas. Panno Suzy, proszę
złapać lorda Arthura za poły.
Suzy wymamrotała coś, czego Arthur zapewne nie chciałby usłyszeć.
Chłopiec wyciągnął rękę i zahaczył dwa palce o pas Jebenezera. W mroku, z
jedną nogą nie tak sprawną jak należy – choć skorupa kraba doskonale się
spisywała – nie chciał podejmować zbędnego ryzyka. Moment później
poczuł, jak Suzy chwyta go za poły.
Prowizoryczny pociąg powoli ruszył w dół. Przez większość czasu
Arthur nie widział, jak wąska jest ścieżka ani jaka jest głębokość przepaści.
Co pewien czas natykali się jednak na wielkie plamy jaśniejącego mchu –
rósł tam, gdzie należało oświetlić niebezpieczne miejsce.
Pomimo strachu i skąpego światła bez przeszkód dotarli na dno jamy.
Arthur po raz pierwszy się obejrzał i ze zdumieniem dostrzegł długą kolejkę
sunących zielonych świateł, które snuły się zygzakiem z tyłu. Wyglądało na
to, że gromada około ośmiuset Wyznawców Karpia schodzi po ścieżce.
Wszyscy zachowywali się bardzo cicho, nikt nie krzyczał, jak jeszcze
niedawno na dworze.
– Zbliżamy się do Karpia – wyszeptał Jebenezer. Wskazał ręką przed
siebie, na prostą drogę, oświetloną regularnie rozstawionymi plamami
świecącego mchu. Na końcu trasy, w odległości mniej więcej
siedemdziesięciu metrów, jaśniało łagodne, złociste światło, od czasu do
czasu migoczące czerwoną poświatą, zupełnie jakby lustro odbijało płomień
odległego ognia.
– Droga do Karpia jest płaska, nie grozi na niej żadne
niebezpieczeństwo – wyjaśnił Jebenezer. – Idź przodem, lordzie Arthurze,
my podążymy za tobą.
Chłopiec puścił pas Jebenezera i powoli ruszył ku
złocistoczerwonemu światłu. Przy każdym kroku ogarniały go coraz
poważniejsze wątpliwości. Czy Karp na pewno jest Trzecią Częścią Woli? A
jeśli nie? Jeżeli okaże się inną potężną istotą, taką jak Staruch w Piwnicy
Węglowej? Stworzeniem dziwnym, silnym i niebezpiecznym, które
oczekuje innego typu Prawowitego Dziedzica, kogoś całkowicie
odmiennego od Arthura?
Wkrótce zauważył, że oświetlona na zielono droga się kończy, a za
nią widnieje wstęga ciemności. Jeszcze dalej rozpościerała się niecka, może
teatr czy też głęboki stadion o ścianach poprzecinanych tarasami, na których
mogli siedzieć Rezydenci. Z zagłębienia biło złocistoczerwone światło,
którego źródło znajdowało się na takiej głębokości, że nie sposób było go
dostrzec.
Arthur pokonał strefę ciemności i wkroczył na pierwszy taras.
Zatrzymał się tam na moment, spojrzał w dół. Światło emitowała ogromna,
szklana misa o średnicy około siedmiu metrów. Była przysłonięta pokrywą z
brązu, która wydawała się przynitowana do szkła. Misę wypełniała
kryształowoczysta woda, a w niej pływała największa złota rybka, jaką
kiedykolwiek widział. Stworzenie liczyło ponad trzy metry długości i dwa
wysokości, miało wielkie, wyłupiaste oczy i długie wąsy, zwisające z pyska.
Arthur zszedł na następny taras, i jeszcze niżej. W sumie naliczył ich
czterdzieści, nim dotarł do najniższego i stanął przed szklaną misą. Złota
ryba obserwowała jego przybycie, tylko się unosząc i opadając. Nie
wyglądała szczególnie inteligentnie.
Chłopiec odchrząknął, nie bez pewnej trudności, i przemówił:
– Witaj! Jestem Arthur, wybrany przez Pierwszą Część Woli na
Prawowitego Dziedzica Domu!
– Wiedziałem, że idziesz – oświadczył Karp, a jego słowa w
tajemniczy sposób odbiły się echem po całej arenie. Ryba miała dziwny
tembr głosu, przypominał głęboki kobiecy alt albo wysoki męski tenor. –
Jest tak, jak zakomunikowałem swoim Wyznawcom. Wytrwajcie w wierze,
że nadejdzie Prawowity Dziedzic. Pirat Złocień zostanie obalony, a potem
powrócimy do Domu!
– Jesteś Trzecią Częścią Woli, prawda? – spytał Arthur. Ledwie co
widział przez zakrzywione szkło, lecz zauważył, że ryba składa się z
maleńkich, lśniących literek, które poruszały się jedna za drugą. Jej skóra
przypominała starannie wykonany kwasoryt na banknocie. Z większej
odległości wydawało się, że ma jednolitą barwę, lecz z bliska nie ulegało
wątpliwości, z czego jest stworzona.
– W rzeczy samej, jestem nią – potwierdził Karp. Zatoczył koło w
misie i ponownie stanął pyskiem do Arthura. – Przypomnij mi, jak masz na
imię?
Rozdział 26
Arthur!
Karp wypuścił potężny strumień baniek powietrza i dziwacznie
zachichotał. Chłopiec dopiero po chwili doszedł do wniosku, że złota ryba
się śmieje.
– Tylko żartowałem, lordzie Arthurze! Nie jestem złotą rybą, choć
taki kształt przybrałem. To prawda, w sprawie wiadomości o Domu i
Królestwach poza tym więzieniem na wyspie jestem zależny od świeżo
oswobodzonych niewolników, niemniej słyszałem o twoich bohaterskich
wyczynach!
– Chyba nie czytałeś książki na mój temat, prawda? – spytał Arthur. –
Bo nie ma w niej słowa prawdy...
– Nie przeczytałem żadnej książki – zapewnił go Karp. – Po prostu
słyszałem różne historie. Teraz opowiedz mi o okrętach, wyczekujących na
rozkaz wpłynięcia do tego światka, i o legionach, gotowych do ataku na
twierdzę podłego Złocienia.
– Hm, jesteśmy tylko ja i Suzy – wyznał Arthur. – Wkradliśmy się
przez brzuch Środy, w łodzi podwodnej Szczurów w Wyproście.
– Tylko we dwoje? – zdumiał się Karp i czterokrotnie opłynął misę.
Dopiero wtedy odzyskał spokój i ponownie zbliżył się do Arthura. – Zatem
kontaktowałeś się ze Szczurami w Wyproście? Jesteś niebywale pewny
siebie, lordzie Arthurze. Spodziewam się jednak, że moi Wyznawcy
pokonają piratów, gdy ty zabijesz Złocienia.
– Nie planowałem konfrontacji ze Złocieniem – zauważył Arthur. –
Po prostu chciałem się tutaj przekraść, odnaleźć ciebie, Wolę, i się
wymknąć. Łódź podwodna czeka, by zabrać nas z Utopionej Środy. Potem
Środa będzie mogła cię uwolnić i przekazać mi Klucz. Z nim stawię czoło
Złocieniowi. Muszę uratować przyjaciół – jeśli jeszcze żyją – zamkniętych
w chatach dla niewolników, a także twoich Wyznawców. Nie mogę jednak
uczynić tego od razu.
– Nie tracę wiary – mruknął Karp. – Wszystko ma jednak swoje
granice. Dlaczego nie przybyłeś z Pierwszym i Drugim Kluczem? Nie
wyczuwam ich obecności.
– Bo chcę pozostać człowiekiem – wyjaśnił Arthur ze złością. – Nie
mam ochoty przeobrażać się w Rezydenta. Szczerze mówiąc, to wszystko
twoja wina. To znaczy, wina Woli. Nigdy nie chciałem się mieszać do tej
sprawy, ale teraz muszę wszystko jakoś uporządkować. Wolałbym tego
uniknąć, ale nie mam wyjścia! Może więc przestaniesz utyskiwać i
spróbujesz mi pomóc?
Karp ponownie zaczął krążyć, nie reagując na słowa Arthura, który
nagle usłyszał dziwny szum. Rozejrzał się i zauważył, że Wyznawcy Karpia
zaczęli się gromadzić w amfiteatrze, zasiadając na tarasach według
hierarchii. Suzy i Jebenezer stali tuż za plecami chłopca.
Osobliwy szum był wywołany przez zebranych Rezydentów, którzy
jednocześnie zaczęli ze złością wciągać powietrze w płuca. Zanim jednak
zdążyli cokolwiek powiedzieć albo zacząć rzucać przedmiotami –
niewątpliwie mieli na to ogromną ochotę – Karp przestał krążyć i podpłynął
prosto do Arthura.
– Jesteś Prawowitym Dziedzicem, obwołanym przez dwie
poprzedzające mnie części Testamentu. Co do tego nie ma wątpliwości.
Muszę ci zatem pomóc, gdyż tym samym pomagam sobie. Żałuję, że sprawy
przybrały taki obrót, lecz wierzę, że wszystko skończy się dobrze. Jak
zamierzasz przetransportować mnie na pokład łodzi podwodnej?
„Celne pytanie", pomyślał Arthur.
– Miałem nadzieję, że będziesz miał nieco bardziej... mobilną postać.
Czy potrafisz opuścić tę misę?
– Moja obecna postać została ustalona przez Trzeci Klucz i stanowi
element mojego uwięzienia – wytłumaczył mu Karp. – Mógłbyś mnie
uwolnić, gdybyś dysponował pozostałymi Kluczami, ale w tej chwili to
marzenie ściętej głowy. Misa to późniejszy pomysł Złocienia. Jako
Prawowity Dziedzic zapewne potrafisz zlikwidować misę, lecz wówczas
będę mógł tylko trzepotać się na ziemi.
Arthur podrapał się po głowie. Z trudem powstrzymał się przed
wyrywaniem sobie włosów i tłuczeniem dłonią w czoło.
– Wobec tego, w jaki sposób przenieśli cię tutaj niewolnicy? –
zainteresowała się Suzy. – Razem z tą misą musisz ważyć tyle, że nawet
dwudziestu Rezydentów nieźle by się napociło, aby cię unieść.
– Zarówno ja sam, jak i moja misa byliśmy wówczas mniejsi –
wyjaśnił Karp. – Moi Wyznawcy powiększali szeregi, więc i ja rosłem,
odzwierciedlając siłę ich wiary.
– Możesz zatem się skurczyć razem z misą? – zapytał Arthur.
– Mogę – przyznał Karp. – Ale komuś o mojej pozycji nie przystoi
przybierać postaci skromniejszej niż ta, w której mnie widzisz.
– Skurcz się – rozkazał mu Arthur. – Szkoda czasu na dyskusje. Masz
być jak najmniejszy i jak najlżejszy.
– Nie tak się zwraca do Karpia! – zaprotestował ktoś, kto siedział
taras lub dwa wyżej.
– Arthur to Prawowity Dziedzic – obwieścił Karp. – Moim
obowiązkiem jest posłuszne wykonywanie jego poleceń, bez względu na
formę, w jakiej zostały wydane.
– W życiu nie widziałam, by któraś Część Woli zachowywała się
rozumnie – wymamrotała Suzy.
– Musimy jakoś wrócić do wodnych wrót – przypomniał Arthur.
Sięgnął po puzderko i obejrzał zieloną butelkę. Z zadowoleniem
skonstatował, że jest nietknięta. Zatem „Balaena” nie wpadła w tarapaty. Na
razie. – I jakoś ominąć tych czterech piratów.
– Czy mojemu kurczeniu się może towarzyszyć śpiew Wyznawców?
– zapytał Karp.
– Pewnie. Jeśli chcą, mogą też tańczyć – zapewnił go Arthur. – Byle
szybko.
– Pieśń Wiary Numer Osiemdziesiąt Jeden – zarządził Karp. – W
trakcie pieśni będę redukował swą postać, a także zmniejszał gabaryty misy.
Na koniec utworu będziemy zdecydowanie niewielcy.
– Jak długa jest ta pieśń? – chciała wiedzieć Suzy.
– Obejmuje marnych sto linijek i tyleż chóralnych powtórzeń –
wyjaśnił Karp. – Ustalę tonację.
– Nie ma mowy – sprzeciwił się Arthur. Ogarnął go niepokój, czuł
napięcie, jakby każda sekunda była bezcenna. – Masz dwie minuty. Proszę
cię, skurcz się, i tyle.
Potrzebujemy pomocy aby pokonać strażników przy wrotach.
Jebenezerze, może zbierzesz tuzin...
Chłopiec urwał wpół zdania, jakby dobrze się zastanowił nad tym to,
co chciał powiedzieć. Rezydenci, którzy wyruszą stoczyć walkę ze
strażnikami przy wodnych wrotach, nigdy nie będą mogli powrócić na
wzgórza. Staną przed koniecznością wejścia wraz z Arthurem na pokład
„Balaeny”.
– ... nie, powinno wystarczyć tylko czterech twoich najlepszych
łuczników. Oni pomogą nam pokonać wrota.
Arthur skierował wzrok na jasnozielonych Rezydentów, którzy
siedzieli na tarasach, i oznajmił donośnie:
– Obiecuję, że jeśli uda mi się powrócić i zdobyć Trzeci Klucz,
wówczas na pewno do was przybędę! Dopilnuję, byście wszyscy mogli
ponownie znaleźć się w Domu, nawet jeśli będę musiał skorzystać z
Niebywałych Schodów, aby się tutaj przedostać.
Przemówienie nie wywołało dzikiego aplauzu, lecz Rezydenci
sprawiali wrażenie nieco bardziej zadowolonych. Arthur westchnął i drgnął
zdumiony, gdy odwrócił się do Karpia. Nie było już wielkiej misy z
gigantyczną rybą. Obok stali tylko Suzy i Jebenezer.
– Co jest? – spytał Arthur zdumiony.
Jebenezer podniósł przedmiot, który wyglądał jak wypełniony wodą
słoik po dżemie. Wewnątrz energicznie krążyła pięciocentymetrowej
długości złota rybka.
– Jestem dostatecznie mały? – spytał Karp. Nadal miał donośny i
wszechobecny głos.
– Dziękuję – odparł Arthur. Z całego serca był wdzięczny rybie. –
Jebenezerze, czy poniesiesz Wolę... Chciałem powiedzieć: Karpia?
Wyprowadzisz nas stąd? I czy dobierzesz tych czterech łuczników?
– Chętnie – zgodził się Jebenezer. – Ale co się z nami stanie, kiedy
odejdziesz wraz z Karpiem? Ta grota chroni nas przed Złocieniem
wyłącznie za sprawą mocy Karpia. Gdy pirat się dowie, że ryba znikła,
natychmiast przypuści atak, a jego magia zawładnie naszym domem.
„Dlaczego nic nie jest proste?”, pomyślał Arthur. „Nie dość, że nie
mogę wyruszyć na ratunek Liść i załogom «Mola» oraz «Modliszki», to
teraz jeszcze muszę się martwić o tych Rezydentów. Idę o zakład, że
bohaterowie, którzy musieli tylko pokonać smoki albo potwory, nigdy nie
stali przed koniecznością troszczenia się o całe rzesze ludzi i o swoich
przyjaciół. Nie wspominając o tym, co mogło się przytrafić ich rodzinom w
domu... ”
– Wrócę najszybciej, jak będę mógł – zapowiedział. – Najlepiej się
rozdzielcie i ukryjcie w górach.
– Musicie pokładać wiarę – zaintonował Karp.
– Musimy pokładać wiarę – podchwycili Wyznawcy.
– Oprócz tego jednak powinniście się rozdzielić i gdzieś pozaszywać
– dodała Suzy. – Nie zrozumcie mnie źle, wiara pożyteczna rzecz i tak dalej,
ale trzeba rozumować praktycznie.
Karp przestał krążyć i przez moment patrzył uważnie na Suzy.
– Jeśli pokładacie wiarę, wszystko będzie dobrze – oświadczył. – Aby
ją jednak utrwalić, moi Wyznawcy, przeprowadzę sprawdzian. Kiedy was
opuszczę, musicie rozproszyć się wśród wzgórz, w grupach nie liczniejszych
niż trzyosobowe, i przystąpić do cichej medytacji. Śpiewy wykluczone,
podobnie jak głośna adoracja. Jeżeli wytrwacie mocni w wierze, lord Arthur
powróci i was ocali. Jeśli nie, Złocień bez wątpienia was schwyta i
zakończycie swą marną egzystencję w Gorącym Jeziorze.
– Mądry Karp, niech żyje Karp! – zakrzyknęli Rezydenci, podczas
gdy Arthur, Suzy i Jebenezer zaczęli się wspinać po tarasach. Gdy przedarli
się przez tłum, Jebenezer wzniósł słoik wysoko nad głowę, aby blask Karpia
oświetlił twarze Wyznawców. Przy okazji wyznaczył łuczników, którzy
również mieli wyruszyć do wodnych wrót.
Wyjście po prowadzącej z jaskini ścieżce było zdecydowanie prostsze
dzięki światłu Karpia. Arthur poczuł się nieco wstrząśnięty tym, że niektóre
fragmenty skalistej dróżki, którą przedtem beztrosko kroczył, okazały się nie
tylko wąskie, lecz także pokruszone na krawędziach.. Tym razem przebył
najtrudniejsze odcinki przyciśnięty plecami do skalnej ściany. Usiłował nie
myśleć o tym, jak niewiele brakuje, by niewłaściwie postawił stopę i zginął
w przepaści.
Odetchnął z ulgą, gdy wyszedł na zewnątrz. Słońce nadal intensywnie
świeciło, choć wisiało już nieco niżej na niebie. Po opuszczeniu mrocznej
groty Arthur pomyślał, że światło słoneczne wydaje się nieznacznie
zabarwione na różowo, niczym skórka grejpfruta, zatem wyspa zapewne nie
jest częścią Ziemi, na której Złocień stworzył swój światek, lecz fragmentem
jednego z miliardów innych światów Poślednich Królestw.
– To jak, idziemy z powrotem tą samą drogą, którą tu przyszliśmy? –
spytała Suzy. – Bo jeśli tak, to mam nadzieję, że ją pamiętasz. Osobiście
wolę ulice i budynki. W tych lasach nie dałabym rady znaleźć własnego
łokcia.
– Najszybsza trasa na dół przebiega wokół brzegów Gorącego Jeziora
– odezwał się Jebenezer. – Potem możemy odbić na północ-północny
zachód, do półwyspu i po nim do wodnych wrót. Tyle że piraci przy
wodnych wrotach, w forcie albo na „Dreszczu” pewnie zobaczą, że
nadchodzimy. Będziemy musieli przebiec przez całą długość półwyspu,
przedrzeć się między strażnikami i wpakować do brzucha.
– Czy mam niedostateczną wiarę, jeśli myślę, że wszystkich nas
wyrżną albo pojmą i utopią w Gorącym Jeziorze? – spytał jeden z
wybranych łuczników.
– W rzeczy samej – warknął Karp. Po wyjściu na otwartą przestrzeń
mówił ciszej. – Wierzcie w lorda Arthura. Wierzcie w swojego Karpia.
Będziemy górą.
– Pod warunkiem, że w końcu ruszymy w drogę – wymamrotała
Suzy.
„Nie pokonam całej długości półwyspu”, pomyślał spanikowany
Arthur i skręciło go w brzuchu. Zrobiło mu się duszno. „Dostanę ataku
astmy, przyszło mu do głowy, nie dam rady dobiec tak daleko... ”
– Lordzie Arthurze, czy wybierzemy szybszą trasę? – zapytał
Jebenezer.
„Nie dam rady dobiec tak daleko... Nie dam rady dobiec tak daleko...
” Myśli chłopca pełne były strachu i wątpliwości. Odnosił wrażenie, że w
nich ugrzązł, nie potrafił myśleć o niczym innym. Nagle, ni stąd, ni zowąd,
usłyszał w głowie głos Karpia. Nie potrafiłby go opisać, nie miał go przed
oczyma, lecz słowa Woli rozbrzmiewały mu w czaszce tak, jakby je
jednocześnie słyszał i czytał.
Uwierz w siebie, Arthurze. Podążaj przed siebie krok po kroku.
Ruszajmy na półwysep. Potem wykonamy następny krok. Może nie trzeba
będzie biec. Może pobiegniesz sprawniej niż podejrzewasz. Krok po kroku.
„Czytasz mi w myślach!”, przyszło Arthurowi do głowy.
Zazwyczaj tego nie potrafię, odparła bezgłośnie Trzecia Część Woli.
Tylko Arthur ją słyszał. Twój lęk był jednak tak ogromny, że otworzył mi
przejście do twego umysłu. Teraz już się zamyka i nie będę mógł...
– Arthurze! Szybka trasa czy wolna? – spytała chłopca Suzy.
– Przepraszam – mruknął Arthur. Pokręcił głową i zorientował się, że
znikł obezwładniający strach sprzed chwili. – Tak, pójdziemy szybszą
drogą.
– Florenza i Padraic, idziecie na zwiad – rozkazał Jebenezer.
Obaj Rezydenci popatrzyli na siebie nerwowo i z gotowymi do strzału
tukami powoli zagłębili się w las.
Rozdział 27
Szybsza trasa na dół wzgórza byłaby niesłychanie wolna, gdybyśmy
to my, ja albo Suzy, mieli ją odnaleźć”, pomyślał Arthur, gdy przedzierali
się przez pozornie nieprzebytą gęstwinę podszycia, pod łukowato
powyginanymi korzeniami drzew, między skałami. Wystarczyło jednak
czterdzieści minut, by powrócili na równinę, nieopodal brzegu Gorącego
Jeziora. Trzymali się obrzeża lasu, który jednak w końcu zanikł, zastąpiony
nagą, siarkowożółtą glebą.
– Ale cuchnie – jęknęła Suzy i obwiązała twarz kawałkiem oderwanej
od sukienki falbany.
Arthur odetchnął głęboko i ze zdumieniem poczuł, że powietrze
wypełnia mu całe płuca. W rzeczy samej, śmierdziało potwornie, niczym
zgniłe jaja, lecz mógł je wdychać znacznie swobodniej niż chłodne, wilgotne
powietrze ze wzgórz.
Po drugiej stronie Gorącego Jeziora widać było nok rei Złocienia.
Pirat najzwyczajniej wymontował maszt z rejami z przechwyconego statku i
zainstalował go na brzegu Jeziora. Konstrukcję uzupełnił o wielokrążek, aby
wywieszać więźniów nad tonią i stopniowo ich zanurzać. Nieopodal
zbudowano platformę widokową.
– Chyba się nam udało – oznajmiła Suzy nieco później, gdy minęli
wschodni brzeg Jeziora. – Zaoszczędziliśmy furę czasu.
– Nie mówmy o tym, dopóki nie wydostaniemy się stąd i z brzucha
Utopionej Środy – zaproponował Arthur. – Albo jeszcze lepiej: do chwili,
gdy Kichol poda nam herbatę w Pokoju Dziennym Poniedziałka.
– Wszystko będzie dobrze, jeśli się pokłada wiarę – zaintonował
Karp.
Jego słowa zaakcentował złowróżbny łomot dwóch przedmiotów,
które rąbnęły w ziemię tuż przed Jebenezerem. Arthur przez moment sądził,
że to kokosy lub pokaźne, okrągłe owoce. Dopiero po chwili spostrzegł, że
to ścięte głowy.
Nakrapiane na zielono głowy Florenzy i Padraica.
– Złocień! – zaskrzeczała głowa Florenzy.
– Wybaczcie! – wyszeptała głowa Padraica.
– Nie zapomnijcie...
– ... zatknąć naszych głów z powrotem na karki...
– Jeśli zwyciężycie.
– Przekaż mnie Arthurowi! – warknął Karp. Jebenezer pośpiesznie
wepchnął słoik po dżemie w dłonie Arthura, a w następnej chwili jego nogi
otoczył wir żółtego pyłu, pod którego wpływem Rezydent znieruchomiał
niczym posąg. Następny powiew żółtych drobin dosięgnął Suzy, która
właśnie dobyła noża. Ona też zamarła, podobnie jak dwaj łucznicy z tylnej
straży.
– Potrafię przeciwstawić cię mocom Złocienia – oświadczył Karp
pośpiesznie. – Ale tylko do pewnego stopnia. Wszystko zależy od ciebie,
Arthurze!
Chłopiec wepchnął słoik do kieszeni i dobył szabli. Piaszczysta
kurzawa cały czas go otaczała, lecz w żaden sposób na niego nie wpłynęła,
poza tym, że gorzej widział.
Nigdzie nie dostrzegł ani śladu Złocienia.
Odwrócił się i uważnie rozejrzał. Wszyscy wokoło byli skamieniali,
nie widział oznak życia. Brzeg Jeziora, oddalony o zaledwie dwadzieścia
kroków, był nagi i pusty. Drzewa i poszycie o chorobliwym wyglądzie
mogły kogoś ukrywać, lecz tylko pod warunkiem, że stał całkiem
nieruchomo.
Gdzie się znajdował Złocień?
Nikt nigdy nie patrzy w górę...
Arthur odskoczył i podniósł głowę. W tej samej chwili tuż obok niego
przeleciał cień, a w powietrzu świsnęło ostrze. Chłopiec uniósł szablę, by
odparować cios, i wtedy jego ramię przeszył wstrząs. Odskoczył i uderzył
plecami o szorstki, porośnięty pnączami pień potężnego drzewa.
Złocień złożył skrzydła i opadł na ziemię. Szum skrzydeł i odgłos
uderzenia stóp o podłoże zagłuszył jęk żółtego wiatru.
Złoczyńca wyglądał tak, jak w mniemaniu Arthura powinien
wyglądać piracki kapitan. Był wysoki i urodziwy, z długimi włosami, czarną
brodą ozdobioną wplecionymi klejnotami i z dymiącym lontem. Przystojny
pirat kojarzył się z wytwornym Rezydentem, a jego obszyte złotą koronką
ubranie miało jaskrawoszkarłatną barwę. Zamiast guzików używał złotych
trupich główek i nosił szablę o głowicy wykutej z czarnego żelaza, które
dymiło tak samo jak kawałki lontu w jego brodzie.
Pod żadnym względem nie przypominał upiornej istoty, którą Arthur
ujrzał w lustrze. Wszystko stało się jasne dopiero wtedy, gdy chłopiec
spojrzał na niego kątem oka.
Z tej perspektywy Złocień był potwornym, człekokształtnym
stworem. Skórę miał czerwoną od dotkliwych poparzeń słonecznych, a do
tego wysuszoną tak bardzo, że opinała mu kości. Jego oczy przypominały
pestki oliwek, były czarne i tkwiły w czerwonych oczodołach.
Nie nosił wytwornej odzieży. Pokrywały go setki skrawków papieru,
rozmaitej wielkości, przeróżnych barw. Na wszystkich widniał świetlisty
tekst, od którego aż biła Nicość i magia.
– Nosisz piętno Czerwonej Dłoni – zauważył Złocień. Arthur słyszał
głos pirata podwójnie, prawie jednocześnie. Jeden głos był głęboki,
melodyjny i władczy. Drugi piskliwy, jękliwy i obrzydliwie przenikliwy. –
Okradłeś mnie.
Arthur zwilżył wargi i mocniej zacisnął rękę na szabli. Wiedział, że
uratować go może tylko jedno: celne cięcie przez szyję...
– Nie jesteś jednak tylko złodziejem – ciągnął Złocień. – Nie jesteś,
jedynie nim, lecz także narzędziem Woli Architektki. Wiem, kim jesteś,
Arthurze.
Złocień postąpił krok naprzód. Arthur stężał, gotów rzucić się przed
siebie i zamachnąć bronią.
– Wiem, kim jesteś. Wiem o tobie wszystko. Nieprawdaż, młoda
Liść?
Złocień się uśmiechnął, a jego spękane, wąskie usta wykrzywiły się w
uśmiechu, odsłaniając żółte zęby.
Chłopiec nie spuszczał wzroku ze Złocienia, lecz na skraju pola
widzenia ujrzał rząd powoli kroczących piratów. Na samym przedzie
dostrzegł Liść, ubraną tak samo jak na „Modliszce”, lecz tym razem w
czarnej czapce.
– Tak, kapitanie – potwierdziła.
– Wiem, że nie masz przy sobie dwóch pierwszych Kluczy –
zauważył Złocień. – To jasne. Gdybyś je miał, nie dałbyś mi czasu na
gadanie, racja? Mniemam, że to stare rybsko czai się tu gdzieś w pobliżu i
opowiada, czym to wszystko się skończy Dla niego, jak najbardziej.
Tylko jeden krok, myślał Arthur.
– Podejrzewam, że masz chętkę odrąbać mi głowę – uzupełnił
Złocień. – Jako że jestem dżentelmenem z zacięciem do rywalizacji,
pomyślałem, że dam ci szansę. Arthurze, złożę ci propozycję. Załóżmy się,
my dwaj, równi sobie, którzy swojego czasu byliśmy śmiertelnikami. Co na
to powiesz?
Arthur ani na moment nie opuścił gotowej do zadania ciosu szabli.
Nie mrugnął okiem, nie odwrócił wzroku.
– Co to za propozycja? – spytał.
– Cóż, wymiana ciosów, jak najbardziej – odparł Złocień. – Jeden cios
ty, jeden ja. Możesz zacząć. Jeśli mnie zgładzisz, wówczas wraz ze
sprzymierzeńcami odejdziesz wolno. Jeżeli zaś ja zabiję ciebie, wtedy
odziedziczę wszystko, co do ciebie należy. Zostanę Prawowitym
Dziedzicem Domu!
– Nie wiem, czy to możliwe – zawahał się Arthur. – Moja ewentualna
zgoda może nie mieć znaczenia.
Musi istnieć jakiś haczyk, pomyślał. Jak w historii o rycerzu i
zielonym olbrzymie. Wiem, że Złocień potrafi z powrotem przyczepić sobie
głowę, z większą łatwością niż Rezydenci. Spalony Słońcem wyjawił mi
jednak, że jeśli posypie się żwirem miejsce po odrąbanej głowie albo położy
na nim obróconą na płask szablę, wówczas...
– To moje zmartwienie – zapewnił Złocień chłopca. – Świadkiem
będzie to stare rybsko. Wyciągnij je z kieszeni, niech widzi, co się dzieje.
Masz minutę, wedle wskazań mojego zegara, na podjęcie decyzji.
Przyjacielski zakład albo rąbanina ze mną i moją piracką załogą.
Uśmiechnął się i z kieszeni wyciągnął wysadzany klejnotami zegarek
wielkości pomarańczy Jednocześnie się cofnął, aby jego piraci mogli służyć
za osłonę, gdyby Arthur spróbował go dosięgnąć.
Chłopiec przelotnie rzucił okiem na Liść. Wydawała się normalna,
lecz na niego nie patrzyła. Nie odrywała wzroku od Złocienia.
– Ja pierwszy zadaję cios? – spytał Arthur. – Twoja załoga nie będzie
się wtrącać?
– Pozostaną nieruchomi niczym drzewa w bezwietrzny dzień –
zapewnił go Złocień.
– Ima się ciebie stal? – chciał wiedzieć chłopiec.
– Stal, także srebro, żelazo, brąz: wszystkie klingi tną moje ciało.
Zakład jest uczciwy, jak powiedziałem, zawarty przez dwóch śmiertelników,
przeobrażonych przez czas, Dom, magię i Nicość.
Arthur nieznacznie odwrócił głowę i ponownie popatrzył na Złocienia
kątem oka. Koścista, nieludzka istota, obłożona podartymi papierami,
byłaby znacznie łatwiejszym obiektem ataku niż ktoś o wyglądzie
człowieka. Także jego szyja sprawiała wrażenie cieńszej.
– Najpierw chcę porozmawiać z Karpiem – oznajmił Arthur. – Daj mi
jeszcze minutę.
– Ale tylko jedną – podkreślił Złocień lodowatym tonem. – Zgadzam
się wyłącznie przez wzgląd na ciebie.
Arthur nie ruszył się spod drzewa, w prawej dłoni przez cały czas
zaciskał szablę. Lewą wydobył słoik po dżemie i przystawił go do głowy.
Teraz się boję za dwóch, pomyślał. Karpiu, czy mnie słyszysz?
– Owszem – potwierdził Karp. – Nie trać wiary, Arthurze...
Dość! Po prostu powiedz mi, czy Złocienia da się zabić poprzez
odrąbanie mu głowy i położenie klingi na płask na uciętej szyi.
Niewykluczone, zabrzmiała odpowiedź Karpia. To podziałałoby
nawet na najwyższej rangi Rezydentów. Tyle że Złocień jest przebiegły.
Niewykluczone! Co to za odpowiedź... Zresztą, mniejsza z tym. Czy
możesz coś zrobić, aby uwolnić Suzy, Jebenezera i całą resztę? Albo moją
przyjaciółkę Liść? Złocień z pewnością rzucił na nią zaklęcie. Gdyby nie to,
w żadnym razie nie trzymałaby z piratami...
Uchroniłem cię przed czarami Złocienia. Niewykluczone, że dałbym
radę uwolnić jeszcze ją...
Znowu to słowo. Arthur nie wytrzymał.
Niewykluczone!, powtórzył w myślach. Ostatecznie to ty powinieneś
pokładać wiarę...
W rzeczy samej, Arthurze. Nigdy nie twierdziłem nic innego...
– Czas minął! – przerwał im Złocień. – Albo prawie. Czekam na
twoją decyzję, Arthurze.
– Zgadzam się – odparł chłopiec. Gdy mówił, nagle ogarnęły go
mdłości, lecz powstrzymał je siłą woli.
– Wyśmienicie – uradował się Złocień. – Zatem uklęknę w tym
miejscu, a ty będziesz mógł zadać mi cios, kiedy zechcesz. Pamiętaj o rybie,
umieść ją tak, aby miała dobry widok.
Arthur skinął głową. Postawił słoik na ziemi, blisko stóp, lecz zmienił
zdanie i przesunął go tak, aby stał tuż przy prawej nodze Suzy. Jednocześnie
zagarnął dłonią garść ziemi.
– Może jednak się pośpieszysz – zasugerował Zło) cień. Zdążył już
odczepić skrzydła, odłożyć na bok i uklęknąć. Jego iluzoryczna postać
ściągała długie, czarne włosy do tyłu, aby odsłonić szyję. W rzeczywistości
prawie nie miał włosów i po prostu wykonywał odpowiednie ruchy rękoma.
Arthur podszedł bliżej, przez cały czas intensywnie myśląc.
Zadaj cios szybko, ciśnij ziemię na szyję i przyłóż klingę na płask, na
wszelki wypadek.
– Co jest, szybciej!
Arthur wzniósł szablę. Sprawiała wrażenie o wiele cięższej niż dotąd.
Uniósł broń najwyżej, jak potrafił, a następnie opuścił ją z całej siły.
Muszę patrzeć, przeszło mu przez myśl. Nie wolno mi się
zdekoncentrować. Muszę rzucić ziemię i przycisnąć jego szyję ostrzem.
Cios zdumiewająco przypominał uderzenie piłki kijem baseballowym.
Ramię chłopca przeszył nieoczekiwany wstrząs i w następnej chwili szabla
przeszła przez ciało pirata.
Arthur uważnie obserwował cel. Cisnął ziemię i mocno przyłożył
klingę do gołego pnia szyi, suchego, bez odrobiny krwi. Głowa Złocienia
potoczyła się po podłożu, ale już w następnym momencie z przerażającą
prędkością wystrzeliła w powietrze. Jednocześnie ciało pirata szarpnęło się
do tyłu i wstało. Chłopiec musiał również podskoczyć, aby ostrze szabli cały
czas przywierało do przeciętej szyi.
Głowa spadła niczym jastrząb i wylądowała idealnie na ostrzu
Arthura. Ani ziemia, ani broń nie przeszkodziły głowie łotra spocząć na
karku. Chłopiec ze zgrozą patrzył, jak ciało wyrasta z dolnej i górnej części
szyi, spotykając się w pół drogi.
Złocień podniósł rękę i wyciągnął szablę z niemal całkowicie
zrośniętej szyi. Czubek klingi wydostał się na zewnątrz z głośnym
pyknięciem. Wstrząśnięty Arthur chwiejnie się cofnął.
– Coś mi się widzi, że teraz moja kolej – wycedził Złocień z
uśmiechem, potwornym zarówno w rzeczywistej, jak i iluzorycznej formie.
Arthur został pokonany.
Rozdział 28
Uklęknij tam, gdzie stoisz – polecił mu Złocień. Przejechał kciukiem
po czarnym ostrzu swojej szabli i strząsnął kroplę krwi, do tego stopnia
przesiąkniętej Nicością, że zaskwierczała w zetknięciu z ziemią. – Mam
nadzieję, że nie posiadłeś sztuki ponownego osadzania. Wiele wieków zajęło
mi zgłębienie jej tajników. Dwakroć tyle uczyłem się jej w połączeniu z
utrudnieniami. Młoda Liść powiada, że nie miałeś na to czasu. Klękaj,
powiadam!
Arthur zorientował się, że przyklęka. Jego ciało poruszało się
niezależnie od zaleceń umysłu, który gwałtownie próbował znaleźć sposób
na wydostanie się z tarapatów.
Zgodziliśmy się wymienić ciosy... wymienić ciosy... Ja zacząłem...
– Nic nie poczujesz – zapewnił go Złocień. – W sumie szkoda. Ale z
przyjemnością potopię twoich druhów w Gorącym Jeziorze.
Przystałem wyłącznie na wymianę ciosów... Nie wspomniałem, że nie
będę się uchylał albo że nie zrobię zwodu... Nawet nie zapewniłem, że
wytrwam nieruchomo...
Arthur usiłował się poruszyć, lecz poczuł, że mięśnie odmawiają mu
posłuszeństwa. Żółty wiatr owiewał mu nadgarstki i kostki, przytrzymywał
go w miejscu. Chłopiec odwrócił głowę i ujrzał, że Złocień wznosi czarną
szablę.
Karpiu! Karpiu! Pomóż mi! Spraw, abym się poruszył!
Nie trać wiary w siebie.
Arthura przepełniła ślepa wściekłość. Nie mógł pojąć, że nawet w
takiej sytuacji Karp potrafił mówić wyłącznie o wierze!
Furia przenikała całe ciało chłopca. Żółty wiatr niespodziewanie
ustąpił, a Arthur odskoczył, w chwili gdy czarna szabla ze świstem przecięła
powietrze i wbiła się w ziemię.
– Co jest?! – ryknął Złocień. Wykonał obrót i tym razem zamachnął
się szablą na kolana Arthura.
Chłopiec przeskoczył nad czarną klingą i, oburącz trzymając własną
szablę, ciął mocno, ponownie celując w szyję pirata. Gdy tym razem głowa
niegodziwego czarnoksiężnika odbiła się od ziemi, Arthur spróbował kopnąć
go w klatkę piersiową, lecz nogę chłopca nieoczekiwanie oblepił papier, a
siła ciosu została skierowana na drzewo.
Arthur trafił w pień i odbił się od niego, niefortunnie tracąc
równowagę. Jego sytuację dodatkowo pogarszał fakt, że krabi pancerz
usiłował wyprostować mu nogę.
Chłopiec cofnął się chwiejnie, a głowa Złocienia z piskiem wyfrunęła
w powietrze i znowu zanurkowała ku przeciętej szyi.
Tym razem jednak nie udało się jej dotrzeć na miejsce. Suzy
niespodziewanie skoczyła ku wrogowi i ułamaną gałęzią rąbnęła w jego
głowę. Kiedy ta ostatnia usiłowała się poderwać, Liść wystrzeliła z rzędu
piratów i niczym wytrawny piłkarski napastnik kopnęła głowę najmocniej
jak potrafiła, prosto w gulgoczące, przesiąknięte Nicością wody Gorącego
Jeziora.
Wszyscy, także piraci, patrzyli, jak głowa Złocienia z pluskiem wpada
w toń. W miejscu uderzenia o powierzchnię Jeziora pojawiły się drobne fale.
Zebrani nie odrywali wzroku od wody aby sprawdzić, czy upiorny obiekt
wypłynie.
Arthur także patrzył, gdy nagle na jego szyi zacisnęły się oblepione
papierem, oślizgłe dłonie. W ostatnim momencie chłopcu udało się wcisnąć
trzy palce pod ręce napastnika. To jednak nie wystarczyło, by je oderwać lub
powstrzymać przed powolnym duszeniem.
Na domiar złego, głowa Złocienia wynurzyła się z wrzącego błota.
Wszystkie mięśnie, zarówno iluzoryczne, jak i rzeczywiste, odeszły od
kości. Pozostała tylko żółtawa czaszka ze szczękającymi zębami i
magicznym jęzorem niebieskiego dymu, który podrygiwał, kiedy Złocień
wykrzykiwał ostatnie słowa przed ponownym pogrążeniem się w błotnistą
głębię, gdzie Nicość dopełniła dzieła zniszczenia:
– Niech Nicość trwa!
Dłonie zaciśnięte na szyi Arthura nagle zwiotczały i odpadły.
Chłopiec zachwiał się, jego otoczona krabim pancerzem noga nie ugięła się
w kolanie. Runąłby na ziemię, gdyby nie Jebenezer, który porwał go do
nagłego i niepożądanego tańca.
– Udało ci się! Zabiłeś Złocienia! Widziałem na własne oczy!
– Dość! Piraci!
Jebenezer znieruchomiał w trakcie piruetu, a rozpędzony Arthur
wpadł prosto na Suzy i Liść, które ściskały sobie dłonie. Zdołały jednak
złapać chłopca i odwrócić go, by widział piratów Złocienia, pędzących ku
drzewom i po drodze ciskających broń.
– O piratów niech cię głowa nie boli – oświadczyła Liść. – To
zbieranina bez grama kręgosłupa. Byli odważni tylko za sprawą Złocienia,
bez niego nie są warci funta kłaków.
– O mało nie dostałem zawału, kiedy cię z nimi zobaczyłem – wyznał
Arthur. – Co ty tam robiłaś?
– A gdzie podziękowania za celny kop? – spytała naburmuszona
dziewczyna. – Usiłowałam przeżyć, niby co innego? Złocień powiedział, że
do niewoli bierze tylko Rezydentów. Albo dzieci Szczurołapa, w
ostateczności, bo są tak wytrzymałe jak Rezydenci, i znacznie bystrzejsze. Z
początku zamierzał cisnąć mnie za burtę, ale się rozmyślił, kiedy mu
powiedziałam, że dostanie za mnie okup.
– Od kogo?
– Od ciebie, a od kogóż by innego – odparła Liść. – Bardzo się
zainteresował, gdy to usłyszał.
– A ty mu opowiedziałaś wszystko, co chciał wiedzieć!
– Co mogłam zrobić? Nie miałam wyboru! Czytał mi w myślach.
– Wybacz, przepraszam – mruknął Arthur. – Zacznijmy od początku.
Dzięki za tego fantastycznego kopniaka. Suzy, dziękuję ci za równie
fantastyczne trafienie kijem.
– Od razu lepiej – pochwaliła go Liść. – Jeśli chcesz, żeby
podziękowania stały się oficjalne, wyciągnij mnie stąd i zabierz z powrotem
do domu. Teraz wiem, że tam jest moje miejsce!
– Pierwszorzędna myśl – przyklasnęła Suzy i wskazała ręką niebo. –
Jeśli jakoś się stąd wydostaniemy.
Arthur podniósł głowę. Słońce zauważalnie drżało, a wokół niego
narastały osobliwe, smugowate chmury.
– Oho! Pojawiają się szczeliny!
– Światek się wali – zapowiedział Karp, ponownie niesiony przez
Jebenezera. – Musimy wierzyć, że znajdziemy drogę ucieczki, a wówczas
się nam powiedzie.
– Haruspicka układanka – mruknął Arthur i odwrócił się w
poszukiwaniu ciała Złocienia. – Z pewnością jest gdzieś przy piracie.
Znajdziemy ją, odszukamy wśród niewolników kogoś, kto potrafi się nią
posługiwać, zabierzemy okręt...
Umilkł. W miejscu, gdzie wcześniej spoczywały zwłoki Złocienia,
ujrzał wielką, czarną plamę na ziemi oraz podłużne, wąskie i bezużyteczne
paski skręconego papieru.
Arthur poczuł, że ziemia trzęsie mu się pod stopami. Z drzew
posypały się gałęzie, a Gorące Jezioro złowróżbnie zabulgotało. Z jego
brzegów wystąpiło błoto, sącząc się oleistymi strumykami po żółtej glebie.
– Ile mamy czasu? – spytał Karpia. – Czy możesz coś zrobić, żeby
zatrzymać lub spowolnić ten proces?
– Nie dysponuję władzą nad takimi konstrukcjami. Wedle moich
szacunków, światek przetrwa od sześciu do dwunastu godzin. Może nieco
krócej, może nieco dłużej. Zależy od charakteru ostatecznej katastrofy. W
grę wchodzi powolny rozpad pod wpływem wdzierającej się Nicości lub
nagłe runięcie w Otchłań.
– Arthurze, jak chciałeś się stąd wydostać? – spytała Liść.
– Na pokładzie łodzi podwodnej – odparł. – Z załogą Szczurów w
Wyproście. Zmieści się tam jednak tylko sześciu Rezydentów, zatem...
Nie przestając mówić, wyciągnął puzderko i uchylił wieczka, aby
sprawdzić, w jakim stanie jest butelka. Naczynie jednak znikło, a w jego
miejsce pojawiła się kupka pyłu z zielonego szkła oraz mały kawałek korka.
– Tak czy owak, i tak nikogo nie zabiorą. Odpłynęli albo poszli na
dno.
– Jeśli tu utkwiliśmy, to znaczy, że już po nas – zauważyła Liść.
– A Niebywałe Schody? – zapytała Suzy. – Już z nich korzystaliśmy,
Arthurze. Nie było tak źle. Pójdziesz przodem, a my za tobą.
– Bez Klucza nie wejdę na Schody – wyjaśnił chłopiec. – Ale może
Wola potrafiłaby...
– Nie w obecnej formie – zauważył Karp.
– Przynajmniej załatwiliśmy Złocienia – oznajmiła Suzy ze stoickim
spokojem. – Nawet jeśli to takie zwycięstwo, że się wygrywa i zaraz potem
wynosi z tego świata, zanim człowiek zdąży zgarnąć łupy....
– Pyrrusowe zwycięstwo – mruknęła Liść. – Świetnie. Musi istnieć
jakiś sposób. Powinniśmy znaleźć alternatywne rozwiązanie. Coś
nietypowego. Wyciągnijmy asa z rękawa. Odrzućmy normy... Tyle że chyba
normą jest to, co tutaj nas otacza...
– Być może istnieje pewne wyjście – oświadczył Arthur powoli. –
Musimy ściągnąć wszystkich do przystani i wejść na pokład „Mola”.
– Przecież to stara łajba – zaprotestowała Liść. – Jeśli uważasz, że
dasz radę wyprowadzić stąd statek, powinniśmy wziąć „Modliszkę”!
Arthur pokręcił głową.
– Nie wypłyniemy stąd statkiem. Szczury nie miały wątpliwości:
haruspicka układanka ze Smokrzepa to jedyny sposób na to, by znaleźć
wrota, prowadzące do tego światka lub na zewnątrz. Idę o zakład, że to
prawda. Niewykluczone jednak, że jest sposób na to, by wydostać się stąd
na pokładzie „Mola”, bo część jego wnętrza znajduje się gdzie indziej, na
terenie Domu.
– Co takiego? – spytały jednocześnie Liść i Suzy.
– Wszystko wyjaśnię, gdy dotrzemy na miejsce – zapowiedział
chłopiec. – Jebenezerze, lepiej wyślij kogoś do groty i skieruj Wyznawców
do przystani, zanim zaczną się rozpraszać po okolicy. Och, czy ktoś zatknął
tym dwóm Rezydentom głowy z powrotem... ? To dobrze. Wyjdą z tego?
– Jakoś sobie poradzą – zapewnił go Karp. – Będą jednak cierpieli
przez wiele miesięcy i przez rok nie wypiją ani kropli alkoholu.
– To dobrze – podsumował Arthur, błądząc myślami gdzie indziej. –
W drogę! Karpiu, chyba potrafisz oswobodzić niewolników
przetrzymywanych w mieście?
– Gdy nie ma już Złocienia, mogę rozluźnić ich pęta nawet stąd –
oświadczył Karp. Nadął się niczym kolcobrzuch, na moment pojaśniał,
powrócił do normalnego kształtu i przez kilka sekund jak opętany krążył po
słoiku. – Gotowe!
Gdy dotarli do miasta, zastali w nim chaos. Niespodziewanie
oswobodzeni niewolnicy zwrócili się przeciwko pozostałym przy życiu
piratom. Niedawno uwięzieni członkowie załogi „Mola” i „Latającej
Modliszki” ponownie poczuli się żeglarzami. Dzięki temu mogli zająć się
uzupełnianiem zapasów na pokładach swoich jednostek i transportowaniem
na nie najwspanialszych skarbów, odzyskanych dzięki śmierci Złocienia.
Niewolnicy, którzy pozostawali w kajdanach dłużej, siedzieli bezradnie,
czekając, aż ktoś im powie, co mają robić.
Zaraz po przybyciu, Arthur z ogromną przyjemnością spotkał się na
moment ze Spalonym Słońcem, który nadzorował załadunek „Mola”. Długie
opowieści musiały jednak zaczekać, zatem po krótkotrwałym poklepywaniu
się po plecach, od którego obu rozbolały ramiona, Arthur skłonił Karpia do
obwieszczenia donośnym głosem, słyszalnym w całej przystani, że światek
wkrótce ulegnie zniszczeniu. Jeśli więc oswobodzeni niewolnicy chcą
pozostać przy życiu i powrócić do Domu, muszą się zebrać na pokładzie
„Mola”. Wolno im zabrać co najwyżej jeden mały skarb.
Rzecz jasna, te słowa wzbudziły powszechną panikę, stłumioną
dopiero przez Karpia. Przemówił on dobitniej niż dotąd, Jebenezer zaś,
Spalony Słońcem, Rondel i inni użyli swych głosów oraz drewnianych
pałek, by przywrócić porządek wśród Rezydentów. Ci ostatni usiłowali
jednocześnie wpakować się na cztery małe szalupy, które miały ich zabrać z
brzegu przystani na „Mola”.
Liść również miała do odegrania istotną rolę – należało przekonać
kapitana Falę do opuszczenia „Latającej Modliszki”. Argumentowała, że
nawet tak wykwalifikowany Zaklinacz Nawigator jak on nie zdoła znaleźć
sposobu, aby wyprowadzić okręt ze światka Złocienia. Dowódca
wypróbował już wszystkie dostępne mu haruspickie układanki, nie podawał
zatem w wątpliwość logiki tego rozumowania, lecz i tak trudno mu było
opuścić statek. W końcu dowodził nim przez niemal dziesięć tysięcy lat.
Kapitan Kotapoducha stanowił odrębny problem, gdyż nie wpuszczał
nikogo do swojej kwatery z obawy przed zniszczeniem kolekcji znaczków.
Kiedy jednak Arthur stracił cierpliwość i przemówił ostrym tonem, kapitan
dał za wygraną i zaszył się w łóżku. Ichabod spokojnie zasunął za nim
zasłony.
Arthur martwił się, czy w osobliwej komnacie na pokładzie „Mola”
zmieści się dostatecznie wielu Rezydentów. Wcześniej przecież obiecał
Wyznawcom Karpia, że spróbuje ich ocalić, a ponieważ mieli przybyć
ostatni, groziło im pozostanie w światku i pewna śmierć. Komnata okazała
się jednak większa, niż zapamiętał, a Ichabod poprzestawiał gabloty tak, aby
zapewnić uciekinierom dodatkową przestrzeń. Przy okazji wyjaśnił
Arthurowi, że jego palto wymaga oczyszczenia, buty umycia, a uzyskanie
większej ilości miejsca w sali to tylko kwestia prawidłowego
rozmieszczenia mebli.
Pięć godzin po rozpoczęciu operacji komnata była kompletnie
zatłoczona co najmniej trzema tysiącami Rezydentów. Większość obecnych
w ogóle nie mogła się poruszyć, gdyż wszyscy byli ściśnięci niczym
sardynki w puszce.
Nikt nie zauważył braku któregokolwiek z przebywających na wyspie
Rezydentów.
Tymczasem szczeliny na niebie rozciągały się już od słońca do ziemi.
Karp przewidywał teraz katastrofalną implozję, polegającą na gwałtownym
zapadnięciu się światka i wessaniu go w Otchłań Nicości.
– Jeśli ten światek skonstruowano wedle prawideł sztuki, rozpadlina
w Otchłani samoczynnie się zasklepi i nie będzie sprawiała kłopotów –
obwieścił Karp. – Jeżeli wykonano go marnie, Nicość rozpłynie się dookoła
i spowoduje masę problemów w sąsiedztwie.
– Chodzi ci o brzuch Środy – uściślił Arthur.
– W rzeczy samej – potwierdził Karp. – Co do kwestii naszego
ratunku. Nie uważam, by to pomieszczenie przetrwało katastrofę na taką
skalę, jest bowiem połączone ze statkiem, który zostanie wessany przez wir
Nicości.
– Mam świadomość, że my również musimy się stąd wydostać –
odparł chłopiec. – Skoro jednak w rzeczywistości ta komnata jest gdzie
indziej na obszarze Domu, to wystarczy, że znajdziemy drogę na zewnątrz,
w Domu. Kilka godzin temu prosiłem, byś się tym zainteresował.
– W rzeczy samej – potwierdził Karp. – Niestety. Co prawda
zorientowałem się w faktycznym położeniu sali, ale nadal nie udaje mi się
znaleźć wyjścia. Zresztą gdybym je nawet zlokalizował, to nie jestem
pewien, czy cokolwiek by nam z tego przyszło.
– No to super – mruknęła Liść. – Arthurze, spisałeś się na medal.
Rozdział 29
Dlaczego opuszczenie tego pomieszczenia nie na wiele by się zdało?
– zdumiał się Arthur. – Nie mamy innego wyjścia!
– Komnata pozostaje tam, gdzie wcześniej – wyjaśnił Karp. – W
starym Porcie Środy. Pod wodą. Nie mam pojęcia, jak głęboko. Poza tym
nie jestem w stanie znaleźć drogi z tego miejsca na zewnątrz sali.
– Dlatego że ta droga nie istnieje, czy z innego powodu? – spytał
chłopiec.
– Wyjście może istnieć – zapewnił go Karp. – Ale pomieszczenie jest
dziwacznie zakrzywione i po prostu brakowało mi czasu na precyzyjne
określenie jego lokalizacji w tkance Domu. Śmiem wątpić, by ,
komukolwiek udała się ta sztuka, z wyjątkiem samej Architektki.
– Atlas! – wrzasnął Arthur, sięgnął do buta i wyciągnął zieloną
książkę. – Potrafisz korzystać z Kompletnego Atlasu Domu i Bezpośrednich
Przyległości!
– Nie – odparł Karp.
W tej samej chwili przy drzwiach prowadzących na pokład „Mola”
zawrzało. Arthur wskoczył na wieko skrzyni na koce, należące do
Kotapoduchy, aby cokolwiek widzieć ponad głowami Rezydentów. Spalony
Słońcem, który pomagał kilku ostatnim maruderom, właśnie wpadł przez
próg.
– Runął kawał nieba! – ryknął, usiłując przekrzyczeć harmider. –
Morze przybiera wygląd wody wpadającej do odpływu!
– Musi istnieć droga ucieczki – wymamrotał Arthur. Przytrzymał
Atlas i skupił na nim całą uwagę.
– Arthurze... – odezwał się Karp.
– Nie teraz! – syknął chłopiec. Kostki jego rąk pobladły, tak mocno
ścisnął zieloną książkę. – Muszę się skupić!
– Arthurze...
Chłopiec nie zwracał uwagi na Karpia, koncentrując się na pytaniu.
Czy istnieje wyjście z tego pokoju, prowadzące z powrotem do
Domu?
Atlas uparcie pozostawał zamknięty. Bez Klucza zupełnie nie
reagował na Arthura.
– Arthurze! – ryknął Karp, tak donośnie, że chłopcu zadzwoniło w
uszach. – Nie mogę użyć Atlasu, ale potrafię pomóc ci przy korzystaniu z
niego! Przyłóż prawą dłoń do szkła mojego słoika!
Jebenezer uniósł słój, a Arthur plasnął wnętrzem dłoni w szkło. Karp
natychmiast podpłynął, zrobił okrągły pyszczek i trzykrotnie pocałował
wewnętrzną stronę naczynia, tam, gdzie przylegały doń palce chłopca. Za
każdym razem słoik rozświetlał się coraz bardziej, a część jasności
przenikała na zewnątrz i ogarniała palce Arthura.
– Zadaj pytanie!
Arthur cofnął dłoń i ponownie chwycił Atlas. Powtórzył pytanie. Z
taką determinacją pragnął, by księga się otworzyła, że całkiem przestał
zwracać uwagę na to, co się działo wokół niego.
Przez trzy sekundy nie zdarzyło się nic.
– Musimy mieć... – zaczął Karp, lecz nie skończył. Atłas eksplodował,
otwierając się na oścież. Arthur spadł ze skrzyni na koce, lecz Jebenezer,
Suzy, Liść i inni Rezydenci otaczali go tak gęsto, że nawet nie dotknął
podłogi stopami.
Chłopiec nie zwracał uwagi na to, co się z nim dzieje. Śledził równe,
błyskawiczne ruchy pióra niewidzialnego pisarza, kreślącego znaki w
Atlasie. Słowa szybko zapełniały stronicę, a Arthur odczytywał je piskliwym
głosem:
– Gabinet kierownika biura Drugiego Działu Rachunkowości
Spółki im. Świętego Dygby został siedmiokrotnie obrócony w bok i
pochylony pod kątem dwunastu stopni ku niemożliwości, co wynikało z
niekompetentnie przeprowadzonego remontu. Istnieją trzy sposoby
ujścia z gabinetu. Pierwszy to statek „Mól”, przez dawne Drzwi
Frontowe. Drugie wyjście prowadzi do Otchłani Nicości i zostało
zapieczętowane pod podłogą, dziesięć kroków na lewo od Drzwi
frontowych. Trzecie otwiera się w wieżyczce telegraficznej Spółki im.
Świętego Dygby w dawnym porcie Środy i można je zlokalizować przez
lustrzany tył dawnego schowka archiwum, obecnie przeznaczonego na
szafę garderobianą...
– Nie! – krzyknął Ichabod, lecz jego głos zanikł, stłumiony przez
ciżbę Rezydentów, napierających na szafę.
– Stać! – rozkazał Karp. – Wyznawcy, połączcie ręce!
– Mole, baczność! – zaryczał Spalony Słońcem.
– Modliszki, ani kroku! – wrzasnął Rondel.
– I można je aktywować poprzez oddarcie tapety, pokrywającej
wnętrze garderoby – dokończył chłopiec. Z trzaskiem zamknął Atlas,
zeskoczył na podłogę i między Rezydentami przecisnął się do szafy. Był to
wielki, dębowy mebel, na ponad trzy metry wysoki i pięć metrów szeroki.
– Ichabodzie! – zawołał Arthur. – Czy trzeba użyć jakiejś sztuczki, by
wejść do środka?
– Nie, wasza lordowska mość – odparł Ichabod sztywno. Udało mu
się stanąć u boku Arthura, ponownie był spokojny i opanowany. –
Najzwyczajniej przejdź przez środek szafy. Gdybym jednak mógł najpierw
usunąć ubrania kapitana, nim zostaną podeptane...
Przerwał mu donośny trzask. Arthur poczuł, jak podłoga trzęsie się
pod jego stopami. Nie czekał na dalsze słowa Ichaboda, od razu ruszył do
lustra.
Szafa była w środku znacznie większa niż na zewnątrz. Na bocznych
ścianach zainstalowano półki na ubrania i buty z cholewami oraz półbuty i
wszelkiego typu dodatki. Tylną ścianę oklejono tapetą o prostym wzorze w
niebieskie kwiaty. Pod ścianą stał szezlong oraz stolik z otwartym żurnalem.
Arthur pośpiesznie podszedł bliżej, odepchnął stolik, a szezlong
odciągnął od ściany. Potem uniósł rękę i szarpnął odstający róg tapety.
Odlepiła się bez trudu, odsłaniając ukryte pod spodem lustra. Arthur zdarł
jeszcze większy fragment papieru, a do pomocy mu rzucili się Suzy, Liść,
Jebenezer i nawet Ichabod. Wszyscy zgodnie zdzierali tapetę.
– A jeśli z drugiej strony jest naprawdę głęboko? – zasępiła się Liść..
– Czy podczas wynurzenia dostaniemy choroby dekompresyjnej? Czy w
Domu istnieje choroba dekompresyjna?
– Nie wiem! – wysapał Arthur. – Nie mamy wyboru, przyznasz.
Musicie przejść na drugą stronę, gdy tylko zerwiemy papier.
– A co z tobą? – zainteresowała się Suzy.
– Muszę dopilnować, aby wszyscy wyszli – oświadczył. – Ruszajcie,
bo tłum was stratuje.
Gdy tylko niemal całkiem oderwali tapetę, Arthur odebrał
Jebenezerowi słoik z Karpiem i wyszedł z szafy. Od razu zderzył się ze
sztywnym murem wyczekujących Rezydentów, którzy ledwie wytrzymywali
na swoich miejscach. Sytuacja była pod kontrolą za sprawą połączonych
wysiłków matów, części Wyznawców Karpia oraz co bardziej
odpowiedzialnych członków załogi.
Arthurowi udało się przecisnąć z powrotem do skrzyni na koce. Stanął
na niej, nie zwracając uwagi na silne wibracje, których odgłos przypominał
rzężenie fatalnie wyregulowanego silnika samochodowego.
– Karpiu, maksymalna głośność – zarządził Arthur. – Powtarzaj, co
mówię.
– Tak uczynię – odparł Karp.
– Cisza!
– „Cisza!”
– Nie pchajcie się i czekajcie na swoją kolej!
– „Nie pchajcie się i czekajcie na swoją kolej!”
– Wszyscy zdążą opuścić komnatę!
– „Wszyscy zdążą opuścić komnatę!”
– Słuchajcie uważnie, ale nie ruszajcie się, dopóki wam nie pozwolę!
– „Słuchajcie uważnie, ale nie ruszajcie się, dopóki wam nie
pozwolę!”
– Musimy przejść przez dwie ściany luster.
– „Musimy przejść przez dwie ściany luster”.
– Powoli i ostrożnie przechodźcie przez lustra w szafie, a potem przez
ich następną warstwę. Na koniec znajdziecie się pod wodą. Wypłyńcie na
powierzchnię i pomóżcie tym, którzy będą tego potrzebowali.
– „Powoli i ostrożnie przechodźcie przez lustra w szafie, a potem
przez ich następną warstwę. Na koniec znajdziecie się pod wodą. Wypłyńcie
na powierzchnię i pomóżcie tym, którzy będą tego potrzebowali”.
– Wszyscy z tyłu mają stać nieruchomo. Ci, którzy znajdują się przed
szafą, niech powoli ruszają!
– „Wszyscy z tyłu mają stać nieruchomo. Ci, którzy znajdują się
przed szafą, niech powoli ruszają!”
– Gdy przed wami zrobi się luźniej, idźcie spokojnie naprzód! Bez
pośpiechu! Wszyscy się wydostaną!
– „Gdy przed wami zrobi się luźniej, idźcie spokojnie naprzód! Bez
pośpiechu! Wszyscy się wydostaną!”
Arthur bezustannie wydawał polecenia, a Rezydenci sunęli ku
lustrzanym drzwiom szafy. Co pewien czas któryś z nich wpadał w szał i
Arthur wstrzymywał oddech, bojąc się wybuchu paniki, lecz sytuacja
wracała do normy, gdyż spokojniejsi Rezydenci wpychali furiata z
powrotem do kolejki.
To trwa zbyt długo, uznał, kiedy musiał zejść ze skrzyni na koce,
która pod wpływem wstrząsów zaczęła się rozpadać na kawałki. Podłoga
pod jego stopami jaśniała brzydką, ciemnoczerwoną barwą. Gdyby nie
Niematerialne Buty, z pewnością poczułby ciepło.
– Idziemy nieco szybciej! – zakomenderował, a Karp powtórzył jego
słowa. Około połowy Rezydentów wydostało się już z komnaty, zrobiło się
więc luźniej i znikło niebezpieczeństwo fatalnego w skutkach zatoru.
Pięć minut później na ścianach pojawiły się czarne, smołowate krople
wielkości głowy Arthura. Podłoga się kołysała, podnosiła się nawet na
dwadzieścia centymetrów.
– Jeszcze szybciej! – krzyknął chłopiec. – Truchtem do szafy, a potem
do środka, gdy zrobi się miejsce!
Postarał się jak najlepiej zademonstrować, co rozumie przez trucht,
choć cała podłoga podrygiwała, a na dodatek nie mógł zginać ukrytej pod
krabim pancerzem nogi. Należało ewakuować jeszcze około dwustu
Rezydentów, lecz na pomieszczenie napierała niewyobrażalna siła. Innymi
słowy, „Mól" oraz otaczający go światek musiały być bliskie ostatecznej
destrukcji.
– Czy możesz mi powiedzieć, co się dzieje na zewnątrz? – wyszeptał
Arthur do Karpia, zawczasu cofnąwszy się nieco. Chłopiec bezustannie się
uśmiechał i machał dłonią do biegnących Rezydentów. – Chodzi mi o to, co
jest poza „Molem”, o światek Złocienia.
– Nadal istnieje, bo my jeszcze istniejemy – zauważył Karp. –
Poczekaj chwilę, sprawdzę.
Kilkakrotnie zawirował w słoiku i znieruchomiał.
– Struktura fundamentu pozostaje stabilna, lecz znikły kosmetyczne
elementy, takie jak wzgórza. Imponujące. Ponuremu Wtorkowi brakowało
autentycznego talentu, lecz jego dzieła zawsze były bardzo trwałe.
– Ile czasu nam pozostało?
– Minuty, już nie godziny – odparł Karp. – Nie potrafię powiedzieć
nic bliższego.
– Rozumiem – mruknął Arthur ponuro. W tylnych szeregach
Rezydentów powstał mały zator, więc chłopiec ruszył tam i ujrzał Spalonego
Słońcem, Rondla i kapitana Falę, którzy usiłowali skłonić kapitana
Kotapoduchę do pozostawienia gabloty. Arthur niespecjalnie się zdziwił, że
nie widzi Zgodniaka, który z pewnością uciekł już przez szafę.
– Nie odejdę, jeśli nie zabiorę przynajmniej serca mojej kolekcji –
załkał Kotapoducha. – Wystarczy mi tylko jedna gablota. Pomóżcie mi ją
przenieść! Bez niej nigdzie nie idę.
– Lordzie Arthurze, powiedz kapitanowi, że musi pozostawić znaczki
– nalegał Spalony Słońcem.
– Naprawdę musisz tak postąpić – przytaknął Arthur. – Rozejrzyj się.
To miejsce lada moment czeka zagłada. Musimy się pośpieszyć, a ty
powinieneś dać przykład innym.
– Nie – zaprotestował Kotapoducha uparcie i przywarł do gabloty. –
Jeśli moja kolekcja ma sczeznąć, to odejdę wraz z nią!
– Chyba nie ma wyjścia, trzeba go zostawić – westchnął Arthur i
rzucił okiem na pozostałych Rezydentów. Było ich jeszcze około pół setki
przy szafie. Coraz trudniej było do niej wejść, gdyż podłoga gwałtownie
podskakiwała. – Wszyscy pozostali, przechodzimy na drugą stronę luster!
Odwrócił się i dołączył do stosunkowo spokojnego ogonka, który
szybko znikał w szafie. Arthur z ulgą wsparł się na stojących obok
Rezydentach, gdyż bez ich pomocy z pewnością by upadł. Podłoga
podskakiwała całkiem nieprzewidywalnie.
– Sufit się pochyla, prawda? – spytał, gdy kolejka liczyła już zaledwie
dwudziestu Rezydentów. – W tamtym kącie. Błyskawicznie!
W lewym rogu w głębi pomieszczenia dystans pomiędzy podłogą a
sufitem zmniejszył się o połowę, przy czym sufit przez cały czas opadał,
niczym gigantyczny, przemysłowy młot. W krótkim czasie dotarł do gablot,
które tylko przez moment wytrzymywały napór. Po chwili rozprysły się na
wszystkie strony, rozrzucając wokoło deszcz szkła i metalu.
– Kotapoducho! To już koniec! Idziesz teraz albo nigdy! – wrzasnął
Arthur, zbliżając się do szafy. Stało przed nim zaledwie dwunastu
Rezydentów oraz Suzy i Liść. Arthur gwałtownie odwrócił głowę, na
sekundę zapominając o Kotapodusze.
– Przecież kazałem wam przejść! Teraz może się nam nie udać...
Nie zdążył dokończyć, gdy podłoga przełamała się na pół i pośrodku
pomieszczenia powstała szczelina. Z jej głębi wytrysnęło żółte błoto,
poprzedzone chmurami cuchnącego gazu. Kotapoducha pozostał po
niewłaściwej stronie, nadal kurczowo ściskając gablotę.
Arthur wstrzymał oddech, chwycił Liść i Suzy – a może to one
chwyciły jego – i cała trójka przeskoczyła przez lustra szafy. Uczynili to w
ostatniej chwili, bo w moment później szczelina przecięła podłogę jeszcze
bardziej. Szafa się przewróciła.
Wewnątrz ujrzeli splątaną masę podeptanych ubrań i połamanych
mebli. Najgorsze jednak było to, że szafa upadła na front, jej wyłożony
lustrami tył stał się więc sufitem, całkowicie nieosiągalnym, bo
zawieszonym cztery metry nad trójką dzieci.
– Staniecie mi na ramionach... – zaczął tłumaczyć Arthur, ale nie
dostrzegł Spalonego Słońcem, który zaklinował się w rogu. Nie tracąc czasu,
młodszy mat podniósł Liść i cisnął ją prosto w górę, przez lustrzane wrota.
Gdy odwrócił się do Suzy, dziewczyna sama skoczyła, oparła mu stopę na
ramieniu i bez pomocy wybiła się w górę.
Arthur o mało się nie wywrócił, gdy jego opancerzona noga utknęła w
rozrzuconych paltach.
– Uciekaj! – krzyknął do Spalonego Słońcem. Rozpaczliwie usiłował
się wyplątać i tylko pogarszał sytuację. – Uciekaj!
Rozdział 30
Spalony Słońcem rzucił się do ucieczki, ale mocarną ręką złapał
Arthura i przytrzymał go pod pachą. Odbił się od odsłoniętych sprężyn
szezlonga i wykorzystał je jako trampolinę, by wyfrunąć przez lustrzaną
bramę wraz z chłopcem i plątaniną palt.
Wydarzenia rozegrały się tak gwałtownie, że Arthurowi zabrakło
czasu na nabranie oddechu. Nie zdążył też zabezpieczyć naczynia z Karpiem
w kieszeni, więc słoik wypadł. Dostrzegł tylko, jak leci obok niego, potem
przeniknął przez lustro i zagłębił się w wodzie.
Arthur skopał z nóg krępujące palta, lecz Spalony go nie puścił.
Ruszył tam, gdzie zdaniem Arthura powinna być powierzchnia – chłopiec
nie widział nic poza granatową tonią i masami baniek powietrza.
Możemy się znajdować setki metrów pod wodą, pomyślał. Dotarłem
tak daleko i na sam koniec się utopię... Nie uda mi się... Rezydenci sobie
poradzą, ale ja nie. Liść też nie... Wszystko przeze mnie, powinienem był
kazać jej opuścić szpital. Jak teraz wytłumaczę się przed jej rodzicami?
Muszę nabrać powietrza, muszę nabrać powietrza...
Granatowa woda nieoczekiwanie pojaśniała, a chłopiec otrząsnął się z
panicznych myśli. Wszędzie dookoła ujrzał Rezydentów: niektórzy
gwałtownie wymachiwali rękoma i nogami, inni płynęli pieskiem, jeszcze
inni po prostu unosili się na falach.
Potem, zanim zdołał pomyśleć, że światło musi oznaczać bliskość
powierzchni, nagle wypłynął z głębiny. Wystawił głowę, ujrzał jasność,
poczuł zapach powietrza. Odetchnął głęboko i wybuchnął śmiechem, a
jednocześnie z nosa popłynęła mu woda.
Dookoła widział rozkołysane głowy Rezydentów, łagodnie
poruszanych niską falą. Pobieżnie rozejrzał się wśród najbliższych
rozbitków, wypatrując twarzy, które najbardziej pragnął ujrzeć. W końcu je
zobaczył. Suzy płynęła w odległości około dziesięciu metrów od niego. Liść
znajdowała się nieco bliżej. Arthur dostrzegł także słoik po dżemie, w
tajemniczy sposób sunący po wodzie, prosto ku jego dłoni.
– Możesz już mnie puścić – poprosił Spalonego Słońcem. – Dzięki.
– Statek mi przepadł, ale jak dotąd nie straciłem ani jednego pasażera
– oznajmił Spalony. Puścił Arthura, który natychmiast poszedł pod wodę i
trzeba go było z powrotem wyciągać. Dopiero po chwili przypomniał sobie,
jak należy pływać w miejscu, by nie tonąć.
– Wezwałem Utopioną Środę – oświadczył Karp. – Jest już w drodze,
niedługo się zjawi.
– Co takiego? Ona nas pożre! Powinniśmy najpierw wyjść na stały
ląd!
– Z pewnością nas nie pożre – pośpieszył z zapewnieniem Karp. – Nie
trać wiary, Arthurze...
Arthur nie słuchał. Wychylił głowę z wody, aby się rozejrzeć. Miał
nadzieję, że ujrzy jakieś oznaki lądu albo statku. Wszędzie dookoła widział
jednak tylko tysiące unoszących się w wodzie Rezydentów, którzy kojarzyli
mu się ze smakowitymi przekąskami dla szaleńczo głodnego Lewiatana.
– W jaki sposób się z nią skontaktowałeś?
– Jestem Wolą. Ona jest Wykonawcą. Skoro wróciłem do Domu,
mogę przemawiać bezpośrednio przez jej umysł, podobnie jak
porozumiewałem się z tobą, Arthurze.
– Powiedz, żeby przybrała ludzką postać – poprosił Arthur. – I nakaż
jej, by poleciła swojej Jutrzence sprowadzić tu jak najwięcej statków.
Potrafisz to zrobić?
– Przekażę tę wiadomość bezpośrednio do jej umysłu – zobowiązał
się Karp. – Nie mogę zaręczyć, że przeniknie w całości. Gotowe.
– A umiesz porozumieć się z umysłem kogoś innego? – zainteresował
się Arthur. – Dajmy na to, Szczurów w Wyproście?
Karp przecząco potrząsnął wąsopodobnymi naroślami.
– Nie – odparł. – Jestem z tobą powiązany jako z Prawowitym
Dziedzicem, a Środa jest Wykonawczynią.
– Ziemia!
Okrzyk zabrzmiał z prawej strony Arthura, gdzie pływała grupka
Rezydentów. Chłopiec obrócił się dookoła, lecz miał pewność, co zobaczy,
jeszcze zanim spojrzał.
Prosto ku nim nadciągała Utopiona Środa, niezmiennie gigantyczna i
niemal na pewno wygłodniała.
– Udało się! – Krzyczała Suzy, która płynęła na plecach, mocno
chlapiąc wodą.
– Nie mów „hop” – przestrzegł ją Arthur. – To jeszcze nie koniec.
Najprawdopodobniej zostaniemy pożarci. Środa się nie powstrzyma, jeśli
ujrzy tylu Rezydentów w jednym miejscu. Dla niej jesteśmy jak trzy tysiące
precli, podanych na przekąskę.
– To ona? – zdumiała się Liść, która pływała z wprawą i bardzo
ekonomicznie. Odchyliła się i swobodnie unosiła na wodzie, wykonując
okrężne ruchy rękoma. – Ho, ho! Wielka sztuka!
– Jeśli komuś przychodzą do głowy jakieś światłe myśli, to nadeszła
pora, by je wyartykułować – zauważył Arthur i wypluł nieco słonej wody,
która wlała mu się do ust.
– Szkoda, że nie ma z nami Kapitana – westchnęła Suzy. – Ciekawie
byłoby się przekonać, co jego harpun może zrobić z tak olbrzymim
wielorybem.
– Wykluczone! – zaprotestowała Liść. – Nikt przy mnie nie będzie
dźgał harpunem żadnego wieloryba. Należę do Greenpeace...
– Ona nie mówi poważnie, Liść – zwrócił jej uwagę chłopiec. –
Zresztą, Żeglarz i tak by czegoś podobnego nie zrobił. Tak sądzę. Szkoda, że
go tu nie ma. Na jakimś statku, rzecz jasna.
– Żeglarz? – zainteresował się Karp. – Mowa o adoptowanym synu
Architektki? Średnim?
– Tak – potwierdzili jednocześnie Arthur i Suzy.
– Niewykluczone, że potrafiłbym przemówić do jego rozumu –
zadumał się Karp. – Ostatecznie jest spokrewniony z Architektką. Właściwie
na tej samej zasadzie mógłbym też porozumieć się ze Szczurołapem lub z
lordem Niedzielą.
– Lord Niedziela! – wykrzyknął Arthur. – Jak to? Czy on... ?
– Jest najstarszym dzieckiem Architektki i Starucha. Był to ich
pierwszy wspólny eksperyment, w którego trakcie Architektka zasiedliła
ciało śmiertelnej kobiety...
– Wystarczy, nie pora na lekcje historii – przerwał mu Arthur.
Utopiona Środa stawała się coraz większa, a radosne okrzyki „Ziemia!”,
wydawane przez Rezydentów, ustąpiły miejsca wrzaskom przerażenia. –
Spróbuj nawiązać kontakt z Żeglarzem! Może uda mu się przypłynąć tu na
statku i zabrać nas na pokład, zanim Środa...
– To nie takie proste – wyznał Karp. – Nie widziałem się z nim od
tysiącleci, a poza tym nie mogę go do niczego zmusić. Na początek muszę
spróbować przypomnieć sobie, jak wygląda. Jestem jednak pewien, że Środa
nas nie zje...
– A może spróbujesz użyć amuletu od Żeglarza, który przy sobie
nosisz? – podsunął Spalony Słońcem Arthurowi. – Czy też się wyczerpał?
– Amulet Żeglarza? – spytał Arthur. Wyciągnął go spod ubrania,
ponownie zanurzył się pod wodę i wypłynął, głośno parskając. – Sądzisz, że
ten przedmiot ma moc?
– Tak głosi legenda – potwierdził Spalony. – Doktor Scamandros
powiedziałby więcej, ale go nie ma, podobnie jak naszego zmarłego
kapitana Kotapoduchy.
– Mam nadzieję, że Scamandros żyje – mruknął Arthur. – „Balaena”
zapewne musiała odpłynąć z jakiegoś powodu. Och, ty nic nie wiesz! Doktor
przetrwał potyczkę ze Złocieniem. Uciekł do mnie, a potem... Resztę ci
opowiem później. Co dokładnie głosi legenda na temat tego dysku?
– Podobno wystarczy do niego przemówić, by Żeglarz cię usłyszał –
wytłumaczył Spalony.
– Już to robiłem! – zaprotestował Arthur. – Wielokrotnie, kiedy po raz
pierwszy wpadłem do wody. Karpiu, musisz porozumieć się z Żeglarzem.
– Czy miał siwe włosy, czy też raczej białe? – spytał Karp.
– Moim zdaniem wieloryb się jednak kurczy – zauważyła Suzy.
Wszyscy się obrócili, aby to sprawdzić.
– Bo ja wiem – zastanowił się Arthur. – Chyba jednak wygląda tak jak
przedtem.
– Patrz uważnie – nalegała dziewczyna. – Mniejszy się robi.
– Tak, to prawda – potwierdził Spalony. – Ale czy skurczy się w
dostatecznym stopniu?
– Nawet jeśli się kurczy, to i tak nie powinniśmy jej kusić widokiem
mnóstwa Rezydentów, wystawionych na pożarcie – odparł Arthur. – Dlatego
zabiorę Karpia i wyruszę Środzie na spotkanie. Wszyscy pozostali odpłyną
w przeciwnym kierunku. Zgoda?
– Nie ma mowy – zaprotestowała Liść. – Zostaję z tobą. Jesteś moim
biletem powrotnym do domu.
– A ja chcę zobaczyć, co się stanie – oznajmiła Suzy. – Jeśli Środa
powróci do normalnych rozmiarów, będziemy mogli pomóc ci walczyć z
nią, w razie potrzeby.
– Spalony Słońcem, czy możesz przynajmniej zacząć zbierać
Rezydentów i przygotowywać ich do odpłynięcia?
– poprosił Arthur. – Naprawdę uważam, że pokusa może się okazać
zbyt silna dla Środy.
– Tak jest, wasza lordowska mość – potwierdził Spalony, zasalutował,
dłonią dotykając czoła, i zanurkował.
– Wy dwie powinnyście zrobić dokładnie to samo – podkreślił
chłopiec. – Powiedzieć „tak jest” i odpłynąć.
– Uważaj, bo cię posłuchamy – odparła Liść. – Arthurze, nie musisz
wszystkiego robić sam.
Chłopiec nie odpowiedział. Po prostu ruszył ku nadpływającemu
Lewiatanowi. W skrytości ducha cieszył się jednak, że nie jest sam. Poza
tym Środa faktycznie się kurczyła, liczył więc na to, że wszystko pójdzie
dobrze.
– Nie muszę zatem podejmować prób przeniknięcia umysłu Żeglarza?
– zapytał Karp. – Czy odzyskałeś wiarę we mnie?
Arthur wypluł trochę wody.
– Tak – przyznał. – Można tak to ująć.
Znieruchomiał i dla odpoczynku przez chwilę unosił się w miejscu.
Potem popatrzył za siebie. Rezydenci bardzo powoli wyruszali w
przeciwnym kierunku, jednak nie tylko to przykuło uwagę chłopca.
– Czyżbym na horyzoncie dostrzegł statek? – spytał.
– Trzymasztowa brygantyna, pod pełnymi żaglami – objaśniła Liść,
osłaniając dłonią oczy. – Jak widzisz, nie zasypiałam gruszek w popiele na
pokładzie „Modliszki”. Albert... Albert był też dobrym nauczycielem.
– Chłopiec okrętowy! – wymamrotał Arthur, nagle ogarnięty
przerażeniem. – Nie widziałem go! Nie zostawiliśmy go, prawda?
– Nie – westchnęła Liść bardzo cicho. Jej oczy poczerwieniały, choć
Arthur nie dostrzegł łez na mokrej od morskiej wody twarzy dziewczyny. –
On... Albert... zginął podczas ataku Złocienia na statek. Usiłowałam o tym
nie myśleć... Dlatego chcę wracać. Nie mam ochoty na następne przygody.
Arthur milczał. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć ani co zrobić.
– Żył bardzo długo – wyjaśniła Suzy. – Pewnie po wielekroć dobrze
się bawił, nawet jeśli nie pamiętał dziesiątej części tych uciech. Wszystko to
z powodu czyszczenia między uszami. Tak jak my, wszystkie inne dzieci
Szczurołapa, zmarłby dawno temu, gdyby mieszkał na starej Ziemi.
Pamiętaj, to, czego cię nauczył, na zawsze pozostanie przy tobie.
Powtarzamy sobie te słowa, kiedy jedno z nas odchodzi.
– Utopiona Środa jest już blisko! – zagrzmiał Karp nieoczekiwanie. –
Nadeszła pora, by uwolnić mnie! Lordzie Arthurze, zechciej odkręcić
wieczko słoja.
Arthur otarł oczy, mocno machnął nogami i podniósł słoik.
– Złocień nie żyje, a jego restrykcje odeszły wraz z nim – zauważył
Karp. – Przywykłem do tego miejsca, niemniej dłużej nikt mnie nie będzie
więził.
Chłopiec się zanurzył, zdejmując zakrętkę, lecz Liść i Suzy pomogły
mu wypłynąć na powierzchnię. Wierzgały znacznie skuteczniej niż Arthur,
był im więc wdzięczny za pomoc, choć od czasu do czasu ich kopniaki
trafiały w niego.
Karp wypłynął na wolność. Drobna, złota rybka skierowała pyszczek
ku nadciągającemu pędem wielorybowi.
– Środo! – zaryczał Karp. – Ja, Trzecia Część Woli Naszej
Najwyższej Stwórczym, Najważniejszej Architektki Wszechrzeczy,
wzywam cię, byś wypełniła ciążący na tobie obowiązek, przynależny
Wykonawczyni rzeczonej Woli!
Utopiona Środa zwolniła i zaczęła się kurczyć w szybszym tempie,
choć nadal zmierzała przed siebie. Gdy pozostało jej do pokonania jeszcze
tylko dziesięć metrów, miała rozmiary zniekształconego delfina. Zwierzę
wyskoczyło z wody, a gdy opadło, było już kobietą, która stanęła na falach
niczym na stałym lądzie.
Nie przypominała zdeformowanej, bryłowatej istoty, którą Arthur
widział wcześniej. Była piękna i elegancko ubrana w suknię z lśniącej masy
perłowej. W dłoni kobiety jaśniał Trzeci Klucz w formie trójzębu. Tylko
niekontrolowane drżenie tej dłoni oraz błękitna krew, sącząca się z
przygryzionej wargi, świadczyły o tym, ile Środę kosztuje utrzymanie
takiego reprezentacyjnego wyglądu.
– Ja, Środa, Wykonawczyni Woli Najważniejszej Architektki
Wszechrzeczy, potwierdzam, że rozpoznaję Trzecią Część Testamentu i
zapytuję, w czyje ręce mam złożyć to, co mi powierzono?
Arthur wiedział, co powinno nastąpić dalej. Bez przypomnienia ze
strony Karpia, podtrzymywany przez Liść i Suzy, mówił szybko, lecz
wyraźnie.
– Ja, Arthur, namaszczony na Dziedzica Królestwa, przejmuję ten
Klucz, a wraz z nim Mistrzostwo Morza Granicznego. Przejmuję je krwią i
kością, podczas walki, z prawdy, z testamentu i wbrew wszelkim
przeciwnościom.
Trójząb wyfrunął Środzie z ręki i wpadł w dłoń Arthura. Gdy zacisnął
wokół niego palce, poczuł, jak Suzy i Liść go puszczają, a on sam unosi się
ponad wodę.
W tej samej chwili Utopiona Środa krzyknęła z bólu i zgięła się wpół,
zanurzając w wodzie. Chwyciła się za brzuch i przetoczyła, a jej ręce i nogi
zaczęły puchnąć jak balony.
– Bądź taka jak dawniej – rozkazał Arthur, kierując w jej stronę
Trzeci Klucz. – Kiedy nie bywałaś głodna, kiedy jeszcze była tu
Architektka.
Opuchlizna ustąpiła, lecz Środa nadal zwijała się z bólu i tonęła.
– Pływaj! – rozkazał chłopiec. Poczuł drżenie trójzęba w dłoni, a
morze wokół Środy momentalnie przybrało intensywnie niebieską,
wyrazistą barwę. Środa wyskoczyła na powierzchnię, ściskając się za
żołądek.
– Za późno, lordzie Arthurze – zaskrzeczała Rezydentka. – Jestem
zatruta od środka. Nicość zżera moje ciało i kości, wkrótce sczeznę!
Dziękuję ci jednak, bo nie chciałam takiego końca, jaki mi groził, kiedy
byłam gigantem, niemal ogłupiałym z głodu. Niech twe rządy nad moim
Morzem Granicznym będą zacne, lordzie Arthurze!
Gdy mówiła, w jej ustach zamigotał mały, przypominający klejnot
przedmiot. Drżał na jej wardze na tyle długo, że Arthur mógł go rozpoznać.
W chwili gdy rzecz spadła, skierował na nią moc Trzeciego Klucza.
– „Balaena” – powiedział, aby jednoznacznie określić, do kogo
kieruje polecenia. – Podpłyń tutaj, nie zmieniając swoich rozmiarów do
czasu wypełnienia rozkazu.
Machnął trójzębem, a wówczas mały, metalowy przedmiot o
wyglądzie cygara popłynął w powietrzu nad wodą. Arthur opuścił trójząb, a
wtedy łódź podwodna powoli opadła. Gdy dotknęła fal, woda rozprysła się
na wszystkie strony w ogromnym wybuchu, z którego wynurzył się
normalnej wielkości okręt, nieco pokiereszowany, lecz cały.
Arthur ponownie popatrzył na Utopioną Środę, ale pozostała po niej
wyłącznie okropna, oleista plama Nicości, która pod wiatr zmierzała ku Liść
i Suzy.
Chłopiec wycelował trójząb, rozkoszując się uczuciem przenikającej
go potęgi.
– Powróć do Otchłani! – rozkazał. W odpowiedzi morze zamigotało
złociście i wszystkie pozostałości Utopionej Środy znikły bez śladu.
Rozdział 31
Oszołomiony Arthur nie mógł się ruszyć przez co najmniej minutę po
tym, jak pozbył się Nicości. Zdarzenia rozegrały się błyskawicznie, a teraz
jeden z siedmiu Wykonawców Woli Architektki był nie tylko pokonany,
lecz w dodatku martwy.
Trzeci Klucz do Królestwa spoczywał w dłoni Arthura.
– A gdybyś tak pomógł nam wszystkim chodzić po wodzie? – w
końcu zaproponowała Suzy, nie mogąc się doczekać, aż Arthur przestanie
stać jak posąg i gapić się na trójząb w dłoni.
– Przepraszam – wymamrotał. Machnął bronią i wyobraził sobie, że
Suzy i Liść wynurzają się z fal. Tak się stało, lecz obie dziewczyny
wystrzeliły na wysokość około siedmiu metrów i ponownie wpadły w toń,
zanurzając się do pasa. Dopiero po chwili stanęły na wodzie jak należy.
– Co dalej? – zapytała Liść.
– Musimy objąć dowództwo nad tym statkiem i szybko dotrzeć do
Portu Środy – wyjaśnił Karp, który nagle urósł do podobnych rozmiarów jak
wtedy, gdy Arthur ujrzał go po raz pierwszy. – Czeka nas dużo pracy do
nadzorowania. Ha, ha. Przepraszam. Czeka nas mnóstwo roboty. Należy
powołać nowego Południka i Zmierzchnika. Będę musiał udać się na
spotkanie z Pierwszą Damą, mając na względzie, hm, scalenie moich
akapitów w większą całość. Mam uzasadnione podejrzenia, że Morze
Graniczne rozlało się na obszary, do których nie powinno docierać, trzeba
będzie zatem ponownie ustalić jego limity. Sądząc po łupach Złocienia,
zaistniał zakrojony na szeroką skalę handel, nielegalny i niebezpieczny,
pomiędzy Domem a Poślednimi Królestwami. Tę sprawę należy
uregulować...
Karp kontynuował, ale Arthur nie słuchał. Na powierzchnię wody, tuż
przed dziobem „Balaeny” wypływało mnóstwo przedmiotów. Były to
zagubione rzeczy, które wynurzały się z głębin. Uwagę Arthura przykuł
jeden z nich, mały i okrągły, w nietypowym odcieniu koloru żółtego.
Chłopiec zbliżył się do niego, nie zwracając uwagi na ostrzegawczy okrzyk
Karpia.
Przedmiotem okazał się pluszowy, żółty słoń, który spał, zwinięty w
kłębek. Jego głowa i trąba były nagie, bo żółty plusz w tych miejscach
zupełnie się wytarł.
Arthur podniósł swoją dawną własność. Jedyną zabawkę, którą przed
śmiercią ofiarowali mu prawdziwi rodzice. Bawił się nią latami, lecz zgubił
ją podczas pikniku, zorganizowanego z okazji jego piątych urodzin.
Przyczyną utraty słonia był pośpiech, bo deszcz zmusił ich do nagłego
powrotu. Bob i Emily szukali pluszaka przez cały następny dzień, a jego
starsi bracia i siostry jeszcze kilka razy powracali w to samo miejsce, by
kontynuować poszukiwania, lecz słoń zginął na dobre.
Arthur wsunął przytulankę do kieszeni i odwrócił się do towarzyszy.
W tej samej chwili za plecami chłopca odskoczyła pokrywa włazu w kiosku
„Balaeny”. Z łodzi wygramolił się Szczur z głową owiniętą zakrwawionymi
bandażami. Gdy znalazł się już na zewnątrz, sięgnął do środka jednostki i
pomógł wyjść doktorowi Scamandrosowi.
– Lordzie Arthurze! Sukces! Pokonałeś Utopioną Środę! – zakrzyknął
doktor.
– Pomogła mi – odparł Arthur. – Cieszę się, że nic ci nie jest,
doktorze. Co się stało?
– Ech, długo by gadać – westchnął Scamandros i zszedł na kadłub
jednostki, aby nie tarasować drogi Szczurom. Kilku członków załogi
wyłoniło się z kiosku i opuściło na wodę pneumatyczną tratwę. – Obawiam
się, że ta łajba trzyma się tylko za sprawą mojej mizernej magii, która
zresztą przestaje już wystarczać. Lordzie Arthurze, czy właściwie nie
mógłbyś... ?
Chłopiec podniósł Klucz i wycelował go w łódź podwodną.
– Nie toń!
Ręka mu zadrżała, gdy wydawał polecenie. Ze zdumieniem poczuł, że
utrzymanie trójzębu wymaga od niego wysiłku. Klucz zadrżał chłopcu w
dłoni i stał się nieprzyjemnie ciepły.
– Skażenie Nicością – sapnął Scamandros, ze szczurzą pomocą
pakując się na tratwę. – Gdy wszyscy wyjdą, najlepiej poślij łajbę na dno.
Arthur skinął głową. Złapał Klucz drugą ręką, a i tak musiał wytężyć
się ze wszystkich sił, aby utrzymać go w poziomie. Odnosił wrażenie, że
trójząb jest czymś w rodzaju dźwigni, podtrzymującej wyjątkowo ciężki
ładunek.
Kiosk sprawiał wrażenie opuszczonego. Klucz powoli opadał coraz
niżej, a gdy Arthur uznał, że nie da rady utrzymać go ani chwili dłużej, z
włazu wyskoczył OGoniasty i wpadł prosto do wody. W tym samym
momencie tratwa odbiła od kadłuba łodzi, a Scamandros bez czucia padł na
plecy. Wielkie fragmenty „Balaeny” natychmiast się pokruszyły i odpadły.
– Dalej – mruknął Arthur. – Wracaj do Otchłani.
Jednostka zapadła się w sobie i na sekundę przeobraziła w małą,
ciemną gwiazdę. Potem i ona znikła.
Arthur wsunął lewą dłoń do kieszeni i pogłaskał miękkie, syntetyczne
futro słonia, porównując ciężar zabawki i Klucza w prawej ręce. Nadal czuł
moc Klucza, łagodnie przenikała mu dłoń. Potęga magicznego przedmiotu
go przeobrażała, czyniła z niego Rezydenta. Uniemożliwiała bycie
człowiekiem.
Tak długo, jak długo korzystał z Klucza.
– Hej, ho, Arthurze!
Autorem pozdrowienia nie był Karp. Ktoś krzyknął równie donośnie,
może nawet głośniej, ale znacznie niższym głosem. Arthur drgnął i rozejrzał
się dookoła.
Trzymasztowa brygantyna zwijała żagle w odległości zaledwie stu
metrów, a jej dowódca nawoływał z pokładu rufowego. Nie używał przy
tym tuby nagłaśniającej. Kapitan był wysoki i mocarny, w dłoni ściskał
harpun, który migotał i lśnił nieziemskim światłem.
– Przybyłem szybko jak wiatry, które niosły mnie przez tuzin
światów! – zawołał Żeglarz. – Widzi mi się jednak, że żadnej pomocy nie
potrzebujesz, bo chadzasz tam, gdzie inni muszą pływać albo stać na
drewnianym pokładzie.
Arthur z niedowierzaniem pokręcił głową. Tyle czasu pełen trwogi
prosił go o pomoc i liczył na to, że amulet coś uczyni, a Żeglarz przybył
dopiero teraz!
– Nie zamierzam długo chodzić po wodzie! – krzyknął chłopak i
zatknął Trzeci Klucz za pasek. Gdy tylko wypuścił przedmiot z ręki, zaczął
ponownie tonąć, a wraz z nim Suzy i Liść. – Jak widzisz, ktoś musi nas
zabrać na pokład – zawołał, zanim woda zalała mu usta. – Nas i trzy tysiące
Rezydentów. Powinniśmy jak najszybciej dotrzeć do Portu Środy.
– Zapraszam cię do siebie – odparł Żeglarz. – Jeśli chodzi o twoje trzy
tysiące Rezydentów, niedaleko z tyłu śpieszy pięć jednostek
pierwszorzędnych Szczurów. Przyjmą pasażerów za stosowną opłatą.
– Środowy Południk ureguluje rachunek – zapewnił go Arthur.
Brygantyna wyraźnie się zbliżyła, nie musiał więc już tak głośno krzyczeć.
– Środowy Południk nie istnieje! – zaprotestował Karp.
– Niegdyś nazywał się Spalony Słońcem – wyjaśnił Arthur. –
Formalnościami zajmiemy się po dotarciu na brzeg, pod warunkiem że
interesuje go ta posada. Będzie też nowy Zmierzchnik, jeśli wyrazi na to
chęć, gdy odzyska przytomność. Mam na myśli Rezydenta, znanego jako
doktor Scamandros.
– Niebywałe odstępstwo – podsumował Karp. – Wierzę, że w takich
sprawach powinieneś konsultować się ze mną.
– Wierz w co chcesz – mruknął Arthur, pochylił głowę i wykonał
kilka pływackich ruchów, aby zbliżyć się do siatki, przerzuconej przez burtę
brygantyny. – Do zobaczenia w Porcie Środy. Tylko się pośpiesz!
– Co takiego? – osłupiał Karp. – Co zamierzasz uczynić?
– Wracam do domu – wyjaśnił chłopiec. – Muszę wiedzieć, czy
wszystko tam w porządku. Potem jeszcze się tu zjawię, aby zmierzyć się z
Panem Czwartkiem. Trzeci Klucz zatrzymuję, chwilowo. Nie planuję z
niego zbyt często korzystać.
– Ależ jesteś potrzebny tutaj! – zaprotestował Karp. Wybałuszał
ślepia na Arthura tak, jak tylko ryby o wybałuszonych ślepiach potrafią. –
Klucz musi być tutaj. Bez niego zostanie zachwiana równowaga pomiędzy
Morzem Granicznym, Królestwami i Nicością!
Arthur zaczął wdrapywać się na siatkę, Suzy i Liść deptały mu po
piętach. Nagle zawisł nieruchomo, wpatrzony w Karpia.
– Potrzebuję go! – krzyknął. – Mam dość bezsilności, kiedy zjawiają
się Potomne Dni, atakują moich bliskich, mój świat, albo ciągną mnie tutaj i
wpędzają w kłopoty. Jak powiedziałem, tylko na chwilę zajrzę do domu i
upewnię się, czy wszystko gra. Potem wrócę. Nie chcę, ale wiem, że muszę.
Ponownie ruszył na górę, ale na pokładzie ponownie spojrzał w dół,
na Karpia.
– Dlatego daj mi spokój! – dodał.
– Nie licz na to – poradziła mu Liść. – Potomne Dni też ci nie
odpuszczą.
– Wiem! – prychnął Arthur. – Wiem...
– Usilnie proszę o wybaczenie – przerwała mu Suzy głosem dobrze
ułożonej pensjonarki. – Niezwłocznie muszę znaleźć jakiś stosowny
przyodziewek, aby się weń przebrać. Panno Liść, za pozwoleniem,
mogłabym zaopatrzyć w sukienkę także ciebie.
– W sukienkę? – zdębiała Liść. – Niby czemu miałabym wkładać
sukienkę?
– Obiecała Pierwszej Damie, że na Morzu Granicznym będzie się
przyzwoicie zachowywać – wyjaśnił Arthur pośpiesznie. – To jeszcze jeden
uzasadniony powód, aby się stąd zmywać.
– W rzeczy samej, pałam chęcią powrotu – zapewniła ich Suzy i lekko
kiwnęła głową. Popędziła po pokładzie, przystając tylko po to, aby dygnąć
przed Żeglarzem. Wilk morski uchylił czapki i zarechotał, zanim podszedł
do Arthura i podał mu rękę. Mocno uścisnęli sobie dłonie.
– Którędy droga, lordzie Arthurze? – zapytał Żeglarz. – Mam zamiar
opłynąć Morze Graniczne, bo dawno nie żeglowałem po tych wodach.
Chętnie jednak wysadzę cię wszędzie tam, gdzie zechcesz.
– Choćby na Ziemi? – Liść postawiła sprawę jasno.
Żeglarz zatopił w niej przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu.
– Chłopak okrętowy z reguły winien dodawać słowa „panie kapitanie”
na końcu pytania – upomniał ją dowódca. – Tak, mogę pokierować ten
statek ku Ziemi, gdyż gdziekolwiek wody Morza Granicznego obmyją linię
brzegową, tam mogą ponownie wrócić. Nie uważam jednak takiego
posunięcia za właściwe. Morze Graniczne już się rozpłynęło nazbyt daleko.
Ryba trafiła w sedno. Brzegi i granice tego morza należy ograniczyć
Trzecim Kluczem.
– Wrócę z nim – zaprotestował Arthur. – Tymczasem jednak, czy
możesz nas zabrać do Portu Środy, abyśmy windą dostali się do Niższego
Domu?
– Tak jest – potwierdził Żeglarz. – Niechże będzie i Port Środy.
– Dokąd chcesz się przedostać z Niższego Domu? – chciała wiedzieć
Liść.
– Przejdziemy przez Frontowe Drzwi – wytłumaczył jej chłopiec
zmęczonym głosem. Ugiął lewą nogę i popatrzył z góry na krabi pancerz.
Mógłby go usunąć Trzecim Kluczem, lecz wolał zaczekać do ostatniej
chwili. Czuł, że trudno mu będzie wyjaśnić, co się stało z poprzednim
odlewem. – Potem prosto do szpitala. Obyśmy znaleźli się na miejscu kilka
sekund po tym, jak znikliśmy.
– Cały czas będzie środa?
– Aha.
– Najdłuższa środa w moim życiu – westchnęła Liść. – Z radością
wrócę do domu.
– Ja też – mruknął Arthur.
Rozdział 32
Arthurze, czy na pewno dobrze się czujesz? – zapytała Emily.
Ponownie kręciła się niespokojnie przy jego łóżku.
Chłopiec popatrzył na nią, ale nic nie powiedział i nie spojrzał jej w
oczy Emily odwróciła się, aby sprawdzić odczyty na sprzęcie
diagnostycznym ustawionym przy łóżku.
– Ejże, synu – przemówił Bob z drugiej strony. – Wystarczy
powiedzieć, że wszystko gra. Wiem, że eksplozja głównej rury
doprowadzającej wodę musiała być dla ciebie wstrząsem, ale już jesteś po
badaniach i wiadomo, że nie odniosłeś obrażeń.
Arthur przetoczył się na brzuch i ukrył twarz w poduszce. Emily i
Bob wymownie popatrzyli sobie w oczy nad plecami chłopca.
– Na moment wyjdziemy na dwór – westchnęła Emily i ruchem
głowy wskazała drzwi. – W razie czego będziemy nieopodal.
– Poza tym tędy nie przebiegają żadne rury – dodał Bob. –
Sprawdziłem. Nic się nie może zdarzyć.
Rodzice Arthura wyszli cicho i zamknęli za sobą drzwi. Na korytarzu
głęboko odetchnęli.
– Nigdy taki nie był – jęknęła Emily. – Przenigdy, nawet wtedy, gdy
prawie stracił przytomność, a cały zespół ludzi pracował nad przywróceniem
mu pracy płuc.
– Całe to zdarzenie wydaje mi się mocno zastanawiające – wyznał
Bob. – Chłopak musiał przeżyć silny wstrząs. Nikt nie potrafił mi wyjaśnić,
dlaczego w pionowej rurze wodociągowej tak gwałtownie podskoczyło
ciśnienie.
– Cięcia budżetowe – odparła Emily słabym głosem. – Szpital od lat
wymaga dofinansowania. Tylko niech mi ktoś wytłumaczy, czemu Arthur
nic nie mówi. Jest jakiś taki... Sama nie wiem. Po prostu nie przypomina
siebie.
W pokoju szpitalnym Bezskóry Chłopiec wyszczerzył zęby w
szerokim uśmiechu i uwolnił iluzję mięśni, pokrywającą połowę jego ciała.
Nieistniejąca część zniknęła, odsłaniając rudą ochrę kości szkieletu.