Kornel Filipowicz Chwila, w której wszystkie języki świata

background image

Chwila, w której wszystkie języki świata...

Wczoraj, kiedy tu przypłynąłem, było już ciemno. W pokoju czekało na mnie

przygotowane do snu łóżko, zapalona lampa naftowa, pod lampą talerzyk z

mięsem, dwie kromki chleba i wielki porcelanowy kubek zimnego mleka. Byłem

zmęczony, zasnąłem szybko. Dopiero teraz zobaczyłem, że nad łóżkiem wisiał

obraz przedstawiający Chrystusa. Chrystus miał ma sobie skromną, niebieską

szatę, jego głowę otaczała wąska, srebrna aureola. Był to jedyny znak jego

świętości, poza tym Chrystus nie wydawał się pełnić tu żadnej misji. Jego biała,

delikatna, uniesiona lekko w górę dłoń jakimś nieśmiałym i jakby nieoficjalnym

gestem pozdrawiała mnie i nakazywała tylko spokój i cierpliwość - nic więcej.

Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że nie jest to Chrystus katolicki. Zbliżyłem się

do okna, rozchyliłem firanki i popatrzyłem na niebo. Było bardzo jasne, prawie

białe, jakby przesłonięte kalką kreślarską, ale nie widać było na nim chmur.

Stałem, chwilę nasłuchując, potem wyjąłem z walizki ręcznik i mydło i

zapukałem do drzwi, które, jak mi się wydawało, prowadziły do kuchni. Nikt się

nie odezwał. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do kuchni. Na stole, przykrytym

białą ceratą, stały dwa talerze, dwa kubki i drewniany półmisek z nakrojonym

chlebem. Na ścianie między oknami wisiał zegar z porcelanową tarczą w kwiaty,

dwoma ciężarkami w kształcie szyszek i mosiężnym wahadłem. Tykał leniwie,

jakby zwlekał i ociągał się. W kuchni słychać było jeszcze jeden dźwięk:

buzowanie ognia pod blachą, na której stał rondel z mlekiem i patelnia przykryta

pokrywką. W szczelinie między blachami migotał płomień. W rogu kuchni, koło

drzwi, stała drewniana umywalka z wielką, białą miednicą, obok niej krzesło z

przewieszonym przez poręcz ręcznikiem. Na podłodze koło umywalki stał

dzbanek z wodą. Dotknąłem ręką dzbanka, woda była ciepła. Mogłem się umyć

tutaj wygodnie - dlaczego więc poszedłem się myć do morza? Chcę być szczery i

powiem, co wpłynęło na moją decyzję: po prostu rozmowa z samym sobą.

Dialog odbywał się w moim prywatnym języku i polegał na bardzo szybkiej

wymianie obrazów i towarzyszących im uczuć, ale po przetłumaczeniu na słowa,

wyglądałoby to mniej więcej tak:

- Umyję się w ciepłej wodzie i w ciepłym powietrzu, potem wyjdę, aby

background image

się rozejrzeć. Skoro wszystko jest przygotowane, to znaczy, że on tu jest gdzieś

w pobliżu.

- On jest gdzieś w pobliżu i obserwuje mnie. Pójdę umyć się w

morzu, żeby wiedział, że nie jestem mięczakiem.

- A on sobie właśnie pomyśli: mięczak - udaje

mężczyznę. Zapaliłem w piecu, nagrzałem wody, a on zamiast umyć się jak

człowiek - zgrywa się.

- Umyję się więc tutaj, w ciepłej kuchni.

Ale człowiek jest słaby i trudno mu czasem powstrzymać się od zrobienia

czegoś na pokaz. Udaje się przecież nie tylko przed ludźmi, ale i przed samym

sobą. Zobowiązuje to nas samych i pozwala nam być lepszymi, silniejszymi i

dzielniejszymi, niż w istocie jesteśmy. Wychodzę z domu i idę nad morze. Zaraz

za progiem ogarnia mnie surowe i zimne powietrze, wydaje się, jakby był

przymrozek. Świeci blado słońce. Jest cicho i pusto. Biegnę po płaskich,

wypolerowanych przez wodę płytach skalnych, schodzących terasami ku morzu.

Zatrzymuję się na jego brzegu. Woda jest przeźroczysta, dno idzie stromo w dół i

niknie z oczu. Od brzegu na głębinę poszła jakaś większa ryba, zostało stado

małych rybek, które z początku oddaliły się trochę, ale potem wróciły i mogłem

je widzieć z bliska. Były zdumiewająco podobne do pewnych małych rybek,

żyjących w czystych, podgórskich potokach i rzeczkach mojej ojczyzny. Nazywają

się strzeble i należą do gatunku Phoxinus. Mniejsza zresztą o klasyfikację. Otóż

były to niewątpliwie takie same rybki albo ich bardzo bliskie krewniaki - ale

jakim sposobem żyły tu, w morzu, blisko dwa tysiące kilometrów na północ od

miejsc, z których je znałem? (Przemknęła mi jakaś niejasna myśl o ich

przedlodowcowym pochodzeniu, ale nie mogłem sobie przypomnieć szczegółów i

skąd to wiem). Wydawały się takie same, ale czymś się jednak różniły; inaczej

się trochę poruszały, były jakby powolniejsze. Zdjąłem sweter i koszulę i myłem

ręce i twarz. Woda była lodowata, nie miała słonego smaku. Znowu myślałem o

rybkach, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie o nich czytałem. Może

nigdzie, tylko moja wyobraźnia usiłowała poprzez czas i odległość połączyć mój

kraj z miejscem, w którym się teraz znalazłem? Po kamieniach i wodzie

przemknął nagle cień jakiegoś wielkiego ptaka. Co ja tu robię? Skąd się wziąłem

na tej pustej, skalistej wyspie, tak dalek o od kraju? Ależ tak, przybyłem tu

najzupełniej dobrowolnie, przyleciałem kilka dni temu samolotem, a potem

background image

przypłynąłem motorówką. Opuściłem ziemię wysłaną zieloną, puszystą trawą,

miejsca położone nad rzekami, ocienione drzewami, zanurzone w powietrzu, które

bez przerwy szumi, dzwoni, śpiewa. Tu, na wyspie pokrytej kamiennymi płytami,

nie rosną drzewa ani nawet krzaki. W szczelinach między skałami tkwią tylko

kępki niebieskozielonej trawy, a powietrze nad tą kamienną pustynią jest

milczące.

Siedzimy w kuchni za stołem, jemy śniadanie. Człowiek siedzący naprzeciw

mnie jest ode mnie starszy i trochę do mnie podobny. Jest dosyć wysoki, chudy,

ma ostry nos, twarz jakby pozbawioną mięśni, zbudowaną tylko ze ścięgien i

kości obciągniętych skórą. Ma bladoniebieskie oczy i włosy nieokreślonej barwy,

podobnej do koloru tutejszych skał. Należymy do bardzo blisko ze sobą

spokrewnionych istot ludzkich, ale nie rozumiemy naszej mowy. Być może

kiedyś porozumiewaliśmy się bez trudu, ale teraz nie potrafimy już tego,

jesteśmy więc skazani na milczenie lub, co na jedno wychodzi, na mówienie w

swoich językach ― do siebie samych. Jemy smażoną rybę z ziemniakami,

popijamy mlekiem. Skąd mleko na tej kamiennej wyspie? Nie zastanawiam się

nad tym, podobnie jak nie dziwi mnie tutaj obecność radia, telewizji i wielkiej,

czerwonej butli z gazem. Jemy więc śniadanie w milczeniu, tyka zegar, na blachę

kuchni spada od czasu do czasu z sykiem kropla wody. On, mężczyzna siedzący

naprzeciw mnie, przysuwa mi półmisek z ziemniakami i smażoną rybą, kiwa

głową zapraszająco. Kładę dłoń na brzuchu, potem rozkładam bezradnie ręce.

Ale on jeszcze raz zachęca mnie do jedzenia: napina swój biceps, uderza w niego

kułakiem, chce powiedzieć, że smażone ziemniaki z rybą - dają siłę. Śmiejemy się

obaj, potem pijemy mleko i zapalamy papierosy. Jesteśmy obaj syci, papieros

dopełnia i zaokrągla nasze dobre samopoczucie. Uśmiechamy się do siebie,

pokazujemy palcem na papierosa, potem podnosimy kciuki do góry na znak, że

papieros jest dobry, że nam smakuje. Znów uśmiechamy się do siebie. W ten

sposób możemy żyć i cieszyć się chwilą teraźniejszą - ale nie możemy sobie nic

powiedzieć o tym, co było dawniej, wczoraj, przed chwilą, kim byliśmy kiedyś i

co przeżyliśmy. Nie możemy też sobie zakomunikować naszych zamiarów,

planów na przyszłość, tego, co chcemy robić za godzinę, a nawet za chwilę.

Absolutnie niedostępne dla nas jest to, co każdy z nas z osobna myśli na

przykład o socjalizmie, prezydencie USA, papieżu, Brigitte Bardot.

Mój gospodarz wstał od stołu i powiedział coś,

background image

zapewne podziękował mi za towarzystwo. Uśmiechnąłem się do niego,

powiedziałem dziękuję, potem poszedłem do swojego pokoju. Włożyłem wiatrówkę,

wziąłem paczkę papierosów i zapałki i wyszedłem na dwór. Kiedy przechodziłem

przez kuchnię, usłyszałem głos mówiący w radio językiem, którego nie

rozumiałem. Gospodarz słuchał radia, napełniał przy tym uważnie termos kawą.

Przerwał na chwilę tę czynność, aby kiwnąć głową i uśmiechnąć się do mnie. Na

dworze nie było już mgły, podniosła się, odsłaniając widok, ale zasnuła jeszcze

bardziej niebo, które wydawało się teraz wisieć nisko nad ziemią. Ale za to

powietrze pod tym niskim niebem było przejrzyste jak szkło. Widać było bardzo

wyraźnie przeciwległy brzeg zatoki i ostry, najeżony głazami cypel półwyspu,

który, jak z mapy wynikało, odległy był ponad cztery kilometry. Teraz wydawał

się leżeć nie dalej niż kilometr. Powietrze było spokojne, morze nieruchome i

gładkie. Skały odbijały się w wodzie wyraźnie jak w lustrze. Ich odwrócony

obraz wydawał się bardziej rzeczywisty niż one same. Szedłem wzdłuż brzegu,

potem zawróciłem do domu, bo uprzytomniłem sobie, że w kącie pokoju, w

którym spałem, stoi wędzisko pozostawione tam do mojej dyspozycji i że

najlepsze, co mógłbym teraz wymyślić, to będzie zrobienie z niego użytku. Dziwne,

doprawdy, że o tym zapomniałem. Mój gospodarz wyszedł już z domu,

widziałem go schodzącego po stromym brzegu w kierunku przystani. Na

ramieniu niósł wiosła i przewieszoną torbę płócienną. Drzwi domu były

zamknięte, ale klucz tkwił w zamku. Pomyślałem, że to przed zwierzętami, ale

jakież zwierzęta mogą, oprócz przelotnych ptaków, żyć na tej kamiennej wyspie.

Oprócz ptaków - i ludzi. Otworzyłem drzwi, przeszedłem przez ganek, przez

ciepłe wnętrze kuchni, w której tykał zegar, i wziąłem z mojego pokoju

wędzisko. Potem wróciłem nad wodę i szedłem powoli wzdłuż brzegu, rzucając

błystką. Patrzyłem, jak srebrna, metalowa rybka leci w powietrzu, ciągnąc za

sobą żyłkę, pada na wodę, tonąc, błyska, ginie. Zwijając z powrotem żyłkę,

mogłem zajmować się czym innym, rozglądać się dookoła i od czasu do czasu

patrzeć pod nogi. Uderzenie ryby byłbym poczuł w mięśniach i byłbym

odpowiedział błyskawicznym zacięciem, miałem ten odruch w pogotowiu. Ale

żadna ryba nie interesowała się błystką, moja żyłka wracała posłusznie, bez

oporu, na kołowrotek. Patrząc w lewo, w stronę przystani, mogłem widzieć

mojego gospodarza ubranego w luźny, szary sweter, pochylonego nad siecią:

układał ją w zwojach na lewej burcie łodzi. Panowała cisza, powietrze było

background image

nieruchome, bladoniebieskie niebo - pogodne. Ale oto nad gładką powierzchnią

wody pojawiły się dwa ptaki, których przedtem nie widziałem. Były to dwie

czarne rybitwy, które na Polesiu nazywają „bury-wistnikami”. Mówią o nich, że

wiedzą o burzach więcej niż człowiek, a nawet barometr. Miały niespokojny lot,

jakby miotała nimi burza. Czasem zawisały w powietrzu nieruchomo z drżącymi

skrzydłami, jak ważki, patem wznosiły się strzelistym lotem w górę, koziołkowały

w powietrzu, leciały w dół na łeb, na szyję albo rozwiewały się w powietrzu, i nie

było ich. Ale za chwilę pojawiały się znów, w nieoczekiwanym miejscu. Niebo

było jednak pogodne, powietrze ciche, morze gładkie. Poczułem lekkie uderzenie,

przyciąłem i zacząłem szybciej zwijać. Na haku szarpał się mały szczupa-czek,

jaskrawo ubarwiony, nieprzytomny ze strachu i wściekłości. Odczepiłem go i

puściłem przy brzegu do wody. Woda była płytka i przeźroczysta. Widziałam go -

stał nieruchomo na tle szarego kamienia, drżały mu tylko nerwowo płetwy

piersiowe. Tupnąłem nogą - strzelił jak błyskawica i zniknął w głębienie. Mój

gospodarz podniósł głowę, popatrzył na mnie, ale zaraz wrócił do swojego zajęcia.

Było cicho i pusto, nawet rybitwy gdzieś odleciały. Szedłem powoli, krok za

krokiem, rzucając ciągle błystką. Koło przystani zwinąłem żyłkę, oparłem

wędzisko o ścianę szopy, usiadłem na kamieniu i zapaliłem papierosa.

Gospodarz popatrzył na mnie, jakby chciał coś powiedzieć lub może mi się

tylko zdawało? Rzuciłem niedopałek papierosa do wody. Człowiek siedzący w

łodzi znów popatrzył na mnie. Widziałem w jego oczach coś, czego nie mogłem

zrozumieć. Jakąś myśl, wahanie, obawę? Pokazałem palcem na siebie, potem

obiema rękami zrobiłem ruch naśladujący wiosłowanie; miało to znaczyć: pojadę

z tobą i będę wiosłował... Patrzyłem w jego twarz, czekając na odpowiedź, i

zdawało mi się, że jego twarz przesłoniła na chwilę chmura, ale on uśmiechnął

się i wskazał mi ręką ławkę. Zdjąłem cumę z pala, wrzuciłem ją do łodzi i

wsiadłem. Człowiek przesunął się w stronę rufy, usiadł na tylnej ławce, złożył

dłonie na kolanach i patrzył na mnie. Siedzieliśmy teraz twarzami do siebie.

Ująłem wiosła, zrobiłem efektowny zwrot, prawie w miejscu, ciągnąc prawym, a

kontrując lewym wiosłem. W czasie wykonywania tego manewru nie patrzyłem

na człowieka, który siedział naprzeciwko mnie. Patrzyłem na wodę, widziałem

migające na jej dnie wielkie, płaskie kamienie, potem przestałem widzieć dno,

łódź wychodziła na głębię. Czułem pod sobą jej spokojny, dostojny oddech, niby

oddech śpiącego wielkiego zwierzęcia. Brzeg oddalał się. Podniosłem oczy i

background image

popatrzyłem na człowieka: siedział przechylony do tyłu, jego twarz miała

spokojny, łagodny wyraz. Ale nie mogłem wiedzieć, o czym myślał. Płynęliśmy.

On wiedział, dokąd płynęliśmy, był obrócony twarzą w tamtą stronę. Dawał mi

czasem znak prawą lub lewą ręką, wtedy ja naciskałem mocniej wiosło prawe

lub lewe. Brzeg oddalał się, dom mojego gospodarza, z czerwonym dachem i

zielonymi okiennicami, był jeszcze długo widoczny na tle kamiennego wzgórza,

ale później, kiedy wyspa oddzieliła się od innych wysp, otoczyła dokoła wodą i

powoli zaczęła pogrążać się w morzu - zniknął i dom. Odwracałem czasem

głowę, aby zobaczyć, dokąd płyniemy; płynęliśmy w stronę jakiejś odległej wyspy

czy lądu. Jego zarysy ledwo były widoczne i wynurzały się powoli z mgły, jak

obraz na niedoświetlonym zdjęciu. Panowała cisza, nie było wiatru, powierzchnia

wody była gładka jak lustro, ale zdawało się, jakby gdzieś w głębi woda była

niespokojna, jakby pod pogodnym niebem i gładką powierzchnią przetaczała się

podwodna burza. Zagarniając wodę wiosłami, miałem raz uczucie, jakbym płynął

z prądem, a potem znów pod prąd. Może płynęliśmy wśród jakichś wirów, może

pod nami przechodził nurt jakiejś podwodnej rzeki? Popatrzyłem na twarz

człowieka - była spokojna. Jego oczy, okolone siecią drobniutkich zmarszczek,

omijały mnie i patrzyły gdzieś w lewo. Człowiek podniósł lewą rękę i dał mi

znak. Obejrzałem się i zobaczyłem w odległości pół kilometra łagodną zatokę

przechodzącą w fiord, a dalej w wąską skalistą gardziel. Myślałem, że tam

płyniemy i nacisnąłem mocniej lewe wiosło, ale człowiek potrząsnął głową, więc

wyprostowałem łódź i płynęliśmy w stronę zatoki okolonej płaskim,

piaszczystym i porośniętym niskimi sosenkami brzegiem. Wzdłuż brzegu ciągnął

się wąski, jasnozielony pas szuwarów. Człowiek podniósł obie ręce i dał znak,

abym przestał wiosłować. Łódź szła siłą rozpędu i zbliżała się do brzegu. Człowiek

dał mi znak ręką, abym zatoczył łodzią koło, i zaczął rzucać sieć do wody. Szła

po burcie z szurgotem, jej dolna, obciążona ołowiem krawędź zaraz tonęła. Górną

trzymały na powierzchni korkowe pływaki. Zatoczyłem łodzią koło, zostawiając

na powierzchni wody ślad mojej drogi: pływający naszyjnik uformowany z

nawleczonych na sznur korków. To było coś, to był widoczny znak tego, że jest

jednak możliwe między ludźmi jakieś porozumienie. Ale to było bardzo niewiele,

w końcu tak samo i u nas stawia się sieci. Było to więc tylko powtórzenie czegoś,

co jest powszechnie znane. Człowiek w szarym swetrze rzucił zamaszystym

mchem, daleko od siebie, koniec sieci, przywiązał linę do knagi i dłonią wskazał

background image

mi brzeg. Kiwnąłem głową na znak, że zrozumiałem, i przybiłem do płytkiej,

pokrytej żwirem plaży. Człowiek usiadł na ławce, uśmiechnął się do mnie i

poczęstował mnie papierosem. Paliliśmy, a ja myślałem, że teraz, jak to zwykle

bywa na całym świecie, wypada nam tylko czekać. A może przed wyjęciem sieci

trzeba będzie jeszcze ryby postraszyć wiosłami? Tak robią w mojej ojczyźnie i

chyba na całym świecie, więc może i tu? Siedzieliśmy więc, czekając.

Powierzchnia wody była spokojna, ale woda nie była martwa. Jakieś ledwie

wyczuwalne, idące z głębi morza tchnienie poruszało od czasu do czasu łódź,

przechylając ją z lekka z burty na burtę, i kończyło się maleńką, kładącą się

bezgłośnie na plaży falą. Człowiek wstał, wyjął wiosło z dulki i odepchnął łódź od

brzegu, potem zaczął bić wiosłem na płask w powierzchnię wody. Wyjąłem także

wiosło z dulki i zrobiłem to, co on. Potem usiedliśmy, włożyliśmy wiosła w dulki i

człowiek zaczął powoli, potem coraz szybciej, wybierać sieć z wody. W jej okach

trzepotała się czasem jakaś mała rybka, okonek albo krąpik. Człowiek uwalniał je

zręcznym mchem palców i wyrzucał za burtę. W jakiejś chwili zauważyłem, że

trzy pływaki, w miarę jak się do nich zbliżamy, zamiast wracać do łodzi -

oddalają się. Szamocą się, szarpią na boki, dają nura, potem znów wychodzą

na wierzch. Wiem, co trzeba robić: podbierać szybciej dolny kraj sieci, pomagam,

ile mogę i potrafię. I oto czuję szarpiącą się rybę, oto piękny szczupak, siedmio-

czy ośmiokilowy, złoto-zielony, omotany siecią niby welonem. Zagarniamy go i

wrzucamy do łodzi. Człowiek mruga do mnie, śmieje się. Ciągniemy sieć dalej,

jeszcze jeden szczupak, nieduży, potem jeszcze jeden większy, może dwukilowy.

Człowiek w szarym swetrze porządkuje sieć, układa zwojami na burcie,

sposobi ją do nowego zaciągu, ja wiosłuję dwieście czy trzysta metrów dalej, w

miejsce, które pokazano mi palcem. Nie jestem pewien, czy dobrze płynę, bo na

wodzie orientacja nie jest łatwa, nie ma na czym oprzeć wzroku, ale człowiek

podnosi głowę znad sieci i daje mi znak, abym płynął w lewo. Potem wszystko się

powtarza: zataczam łodzią półkole znaczone kołyszącymi się na wodzie

pływakami, człowiek w szarym swetrze wyrzuca sieć za burtę, przybijam do

brzegu. Robimy porządek z rybami, które leżały na dnie łodzi w kałuży wody.

Wpuszczamy je do sadza, który przykryty jest deską środkowej ławki, nie tak

jak u nas, tylnej. Zresztą u nas też bywają sadze w środku łodzi. Ale szczupaki,

zwłaszcza ten duży, wydają mi się inne niż nasze. Właściwie nie inne, bo to są

też szczupaki, ale wydają się mieć trochę inną budowę. Są jakby węższe, mają

background image

większą płetwę ogonową, a grzbietową i odbytową przesuniętą jeszcze bardziej

niż nasze, do tyłu. Czy dlatego, że w tutejszych, kryształowo czystych i

pozbawionych roślinności wodach szczupak atakować musi z dalszej odległości i

rozwijać większą szybkość początkową, a więc ramię wprawiające w ruch tę siłę

musi być dłuższe? Myślałem o tym, ale nie mogłem tego powiedzieć. Było to

zbyt skomplikowane. Nie byłem przecież w stanie powiedzieć daleko prostszych

rzeczy.

Człowiek umył ręce w morzu, wytarł je o sweter, potem wydobył z płóciennej

torby wielki termos i padał mi z uśmiechem kubek dymiącej kawy. Była mocna i

gorąca. Piłem ją powoli i czułem, że ten napój był mi bardzo potrzebny. Świat

rozjaśniał się, woda nabierała koloru głębokiej zieleni, a skały na brzegu barwy

różu, jak o wschodzie słońca. Nawet twarz człowieka siedzącego naprzeciw mnie

wydawała się ciemniejsza, bardziej opalona, odcinała się wyraźnie na tle wody.

Skończyłem pió kawę, wypłukałem kubek w morzu i oddałem człowiekowi. Ale

on nie nalewał sobie kawy. Schował termos i kubek do torby, zamknął torbę,

potem wskazał mi palcem coś, co było poza moimi plecami. Odwróciłem się i

zobaczyłem na niebie wielką chmurę, której przedtem nie było. Nadciągnęła

stamtąd, skąd przypłynęliśmy, z północnego wschodu. Była gruba, śnieżnobiała,

spuchnięta jak ciasto w dzieży. Popatrzyłem na człowieka w szarym swetrze; dał

mi znak, abym odpływał. Odbiłem, a on zaczął wyjmować Sieć, widziałem, jak

jego ręce śpieszyły się. Nie składał sieci, tylko rzucał ją bezładnie na dno łodzi.

Aby nadążyć za jego mchami wiosłowałem prędzej, ale myślałem, że burza jest

jeszcze daleko. W powietrzu panowała dalej cisza. Biorąc zakręt, zobaczyłem

znów chmurę: wydawała się stać w miejscu, rosła tylko w górę i ciemniała od

spodu. W sieci nie było ryb, nawet najmniejszych. Dopiero pod sam koniec, na

ostatnich metrach sieci, zobaczyłem małego szczupaczka. Tkwił w okach

nieruchomo, zmęczony szarpaniem się. Człowiek wytrząsł go za burtę, wrzucił

resztę sieci do łodzi i usiadł. Zaparłem się obcasami w żebrowaniu łodzi i

wykręciłem dziób na kierunek, który wydawał mi się być kierunkiem powrotu. W

oczach przeleciały mi po kolei: gardziel fiordu, sosny, skały na cyplu i jasna

plaża, ale kierunek, w którym chciałem płynąć, nie był dobry. Człowiek poprawił

mnie o dwa czy trzy metry w prawo. Kiedy się obróciłem, aby zobaczyć, czy będę

tam miał jakiś punkt orientacyjny, poczułem na twarzy lekki podmuch wiatru.

Chmura tkwiła dalej w tym samym miejscu, ale była jeszcze bardziej masywna i

background image

wypuszczała z siebie, skierowane w naszą stronę, dwie białe, ostre, podobne do

lodowych sopli strzały. Naszej wyspy nie było widać, zasnuwała ją mgła.

Oparłem się mocniej piętami o poprzeczne żebro łodzi i wiosłowałem. Człowiek w

szarym swetrze siedział twarzą zwrócony w stronę, w którą płynęliśmy, ale jego

wzrok omijał moją twarz, był nastawiony na inną odległość. Człowiek myślał o

czym innym, nie o mnie, i czego innego wypatrywał. Odpływaliśmy od brzegu z

jasną plażą, ale oddalaliśmy się jakoś zbyt powoli. Czułem na plecach coraz

gwałtowniejszy napór wiatru. Jakby czyjeś wielkie i bardzo mocne ręce odtrącały

mnie, odpychały, nie chciały, abym powrócił tam, skąd wypłynąłem. Wiatr

wzmagał się i to, co zaczęło w nas chwilami uderzać, to już nie był wiatr, tylko

kawały zgęszczone-go powietrza. Ale wiatr od czasu do czasu cichnął,

odwracałem wtedy głowę i patrzyłem w stronę, w którą płynęliśmy. Wielka

chmura przesuwała się, była już nad naszymi głowami, dwie lodowe strzały

zniżały się i szły prosto w nas, jak dwa nacierające samoloty. Wielka chmura

podbita była teraz od

spodu lśniącym, ciemnogranatowym jedwabiem i obszyta śnieżnobiałą

koronką. Tam, skąd wiał wiatr, było czarno. Znałem tę dekorację, wiedziałem, co

się w niej za chwilę rozegra, bo takie same efekty, równie dramatyczne co

szmirowate, zwiastują i u nas te najgroźniejsze, idące od północnego wschodu

burze. W mojej ojczyźnie, niby w prowincjonalnym teatrze, bywają też

przedstawiane burze. Różni je tylko skala sceny i rozmiary widowiska. I

podobnie jak u nas przyszła chwila, kiedy w granatowej chmurze otworzyło się

małe, okrągłe okienko, przez które błysnęło na moment słońce na tle

niewiarygodnie czystego błękitu. Ale to nie na pogodę: do otworu w chmurze

przytknął usta Bo-reasz, dmuchnął - i poczułem, że łódź kręci się jak fryga, że

moje lewe wiosło jest zrobione z gęsiego pióra, ze źdźbła słomy, z niczego.

Pomyślałem, że to ja sam dmucham w okręcik zrobiony z łupiny orzecha,

pływający w miednicy, że to pod moim tchnieniem okręcik kładzie się na boku,

tonie. Może uśmiechnąłem się - bo człowiek popatrzył na mnie groźnie, jakby

chciał powiedzieć: człowieku, nie śmiej się, tu nie ma żartów. To nie jest rzeczka

ani dworski staw w twoim miłym, sielankowym kraju... Nie wiem, co on chciał

powiedzieć, to ja sobie tak pomyślałem. Znów, teraz na odmianę pod prawą

burtą łodzi, otworzyła się w wodzie jama, a ja machałem rozpaczliwie wiosłem,

szukając daremnie oparcia - w pustce. Łódź spłynęła bokiem w tę jamę i

background image

dostała niespodziewanie uderzenie fali, której grzbiet przykrył nas na sekundę

mokrą płachtą.

I wtedy człowiek w szarym swetrze nagle prze-

mówił. Mówił bardzo głośno, krzyczał, aby zagłuszyć świst wiatru i huk fali

- i zrozumiałem wszystko. Zrozumiałem każde słowo, chociaż nie był to mój język

ojczysty ani żaden inny język, który znałem. Może to był język, który słyszy się

niekiedy, i rozumie, we śnie? Albo mowa, którą ludzie mówili na początku swojej

długiej historii? Nie wiem - dość na tym, że rozumiałem każde słowo:

- Trzymaj łódź dziobem do fali, bo zginiemy! Czyżbym tego sam nie

wiedział? Och, wiedziałem doskonale. Ale było konieczne, aby on to powiedział i

aby pojął, że ja to zrozumiałem, abyśmy obaj wiedzieli, że jeśli zginiemy, to nie

dlatego, że któryś z nas coś źle zrobił, że zrobił jakiś ruch zły albo nawet

niepotrzebny, tylko że tak stać się musiało. Że stać się musiało, bo łódź była za

wątła, nasze siły za słabe, a to, z czym walczyliśmy, było nie do pokonania.

Krzyknąłem:

- Boję się, że fala połamie wiosła! - Może nie tak, może inaczej to

brzmiało, na przykład: - Fala chce mi złamać wiosło! - lub coś w tym rodzaju, w

każdym razie on to zrozumiał, bo odpowiedział. Rozumieliśmy obaj naszą mowę.

Niby w godzinie śmierci, w ostatnim olśnieniu, zostało nam przywrócone

słyszenie i rozumienie wszystkiego. Dano nam na chwilę to, co wkrótce miało już

nam nie być potrzebne.

Usłyszałem więc głos człowieka i znów zrozumiałem każde jego słowo:

- Nie rzucaj tak daleko wiosłami do tyłu. Nie zabieraj tyle wody.

Ciągnij wiosłami krócej, ale częściej!

Płynęliśmy ogarnięci wiatrem, falą i gęstym, zimnym deszczem, i nie

wiedzieliśmy, czy poruszamy się, czy stoimy w miejscu. Człowiek, pochylony,

wyczerpywał wodę z łodzi. Podnosił głowę, rozgarniał dłonią mokre włosy,

rozglądał się, potem znów opuszczał głowę i wracał do swojej pracy. Jego mchy

rąk były szybkie, starał się wyczerpać tyle wody, ile się wlało. Ale chyba nie

nadążał, bo wody na dnie było ciągle tyle samo, a może nawet coraz więcej. Ja

wiosłowałem i starałem się, tak jak on powiedział, trzymać łódź dziobem do fali i

wiosłować krótszymi pociągnięciami, aby lepiej panować nad łodzią. Nic więcej

nie mogłem zrobić, nie było zresztą nic więcej do zrobienia. Gdzieś ponad

naszymi głowami biły teraz pioruny i przetaczały się we wszystkich kierunkach

background image

grzmoty. Dookoła siebie nie widzieliśmy nic, ani ziemi, ani nieba. To, co się

działo, zdawało się rozgrywać nie wiadomo gdzie i kiedy. Ja i człowiek w szarym

swetrze żyliśmy jeszcze, istnieliśmy, ale w chaosie, który nie miał żadnego

sensu, żadnym wymiarów, nie wiadomo było, czy był początkiem czegoś, czy

końcem. I trwało to nie wiadomo jak długo - aż nagle zobaczyłem wokół siebie

przeraźliwą jasność, jakby gdzieś w górze, nad nami, zapalono oślepiające

światło. Podniosłem oczy - i nad głową ujrzałem szczelinę w chmurach,

otwierającą się powoli, jak oko budzącego się ze snu człowieka. To z niej biło to

światło. Szczelina rozszerzała się, oczyszczała z chmur i mgły i błyszczało w niej

czyste niebo. Człowiek w szarym swetrze uśmiechał się, ale nie patrzył na

mnie, tylko na coś, co było za moimi plecami. Odwróciłem się: w odległości pół

kilometra wyłaniał się z chmur kamienny brzeg naszej wyspy. Wiatr rozwiewał

mgłę i odsłaniał cały widok, jeszcze wilgotny, jakby dopiero co podniesiony z dna

morza - drewnianą przystań, szopę koło przystani, dom na szarych skałach z

czerwonym dachem i zielonymi okiennicami. Wszystko to w miarę zbliżania się

stawało się coraz lepiej widoczne, coraz bardziej realne.

Szliśmy w stronę domu powoli, zataczając się, jakbyśmy pod nogami mieli

nie skałę, ale chwiejącą się jeszcze łódź. Nad wyspą świeciło słońce. Dom, do

którego wracaliśmy, czekał na nas, cały, nienaruszony. Milczeliśmy, ale obaj

przepojeni byliśmy tym samym, łagodnym uczuciem szczęścia i prawdopodobnie

o tym samym myśleliśmy: o domu, który był osłoną od wiatru i deszczu, o jego

ciepłym wnętrzu, w którym czekało na nas wszystko, co jest do życia potrzebne.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kornel Filipowicz Światło i dźwięk, czyli o niedoskonałości  świata
Kornel Filipowicz Chwila na wolności
Kornel Filipowicz MIEJSCE I CHWILA
Ze wszystkich kwiatków świata, dzień mamy i taty
jezyki swiata
jezyki swiata
Wojska lądowe są podstawową częścią sił zbrojnych we wszystkich armiach świata, wiedza o siłach zbro
Wszystkie dzieci świata
S Balbus - Świat ze wszystkich stron świata, notatki różne
Le Guin Ursula Wszystkie Strony Swiata
58 Języki świata z odpowiedziami
Najczęściej używane języki świata
HEJ SLOVANE wszystkie języki, Serbia i Chowacja
Języki świata, ❑Języki
List otwarty ks dr Piotra Natanek do wszystkich katolików świata
Języki świata
List otwarty do wszystkich katolików świata, którzy pojmą to w lot, a innym będzie potrzebny młot

więcej podobnych podstron