Jose Mauro de Vasconcelos
MOJE DRZEWKO
POMARAŃCZOWE
Historia chłopca, który pewnego dnia
zrozumiał, czym jest ból...
z portugalskiego przełożyła Teresa
Tomczyńska
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Tytuł oryginału: Meu Pe de Laranja Lima
Projekt okładki: Anita Graboś Redakcja: Anna
Kawalska Redakcja techniczna: Zbigniew
Katafiasz Korekta: Mana Nowakowska
Teksty piosenek przełożyła Joanna Karasek
© Copyright (1986) EDITORA MELHORAMENTOS LTDA, Brazil
Original Title in Portuguese: „Meu Pe de Laranja Lima"
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2007, 2008
© for the Polish translation by Teresa Tomczyńska
ISBN 978-83-7495-434-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA Warszawa 2008
Dla
Mercedes Cruanes Rinaldi Ericha
Gemeindera Francisca
Marinsa
i jeszcze dla
Helenę Rudge
Miller (fiu,fiu!)
nie zapominając także o moim synu
Fernandzie Seplinskym
Dla tych, którzy nigdy nie umrą
Ciccilla Matarazzo Arnalda
Magalhaes de Giacomo
Oraz pełen tęsknoty hołd dla mego brata
Luisa, króla Luisa, i mojej siostry Glorii;
Luis zmarł, mając dwadzieścia lat,
a Gloria w wieku
dwudziestu czterech lat także uznała,
że nie warto już żyć.
Jak zwykle wyrazy tęsknoty za Manuelem Valadaresem,
który pokazał mi, kiedy miałem sześć lat,
czym jest czułość...
Niech wszyscy spoczywają w pokoju!
I jeszcze dla
Dorivala Lourenco da Silva (Dodo, ani
smutek, ani tęsknota nie zabijają!)
s
r
w
s
z
a
a
s
e
m
ie
c
k
o
• i—i
N
N
u.
U
^
^u
vcn
OJ
C\>
Q>.
•T-k
• r«A
N
c
riti
U
CU
CD
J3
T3
b
e
/
o
CS
J?
"«
£
cu
^
CU
CD
B
o
ż
Odkrywam świat
Szliśmy wolniutko ulicą, trzymając się za ręce. Totoca uczył
mnie życia. A ja byłem taki szczęśliwy, że mój starszy brat
trzyma mnie za rękę i pokazuje mi świat. Na dodatek odkrywał
dla mnie ten świat poza domem. W domu uczyłem się
wszystkiego sam i odkrywałem świat na własną rękę, a że
często robiłem coś nie tak, więc prawie zawsze za to obrywa-
łem. Jeszcze do niedawna nikt mnie nie bił. Potem jednak moje
psoty wyszły na jaw i dopiero zaczęło się gadanie, że jestem
diabelskie nasienie, rudy kundel, zaraza. Nie chciało mi się tego
słuchać. Jeśli nie biegałem po ulicy, to śpiewałem. Fajnie jest
śpiewać. Totoca oprócz śpiewania potrafił coś jeszcze -
gwizdać. Choć bardzo się starałem, nie wychodziło mi to.
Podtrzymywał mnie na duchu, mówiąc, że tak to już jest, że
jeszcze nie mam ust gotowych do gwizdania. A ja, ponieważ nie
mogłem śpiewać na głos, śpiewałem w duszy. Trochę to
dziwne, ale całkiem miłe. Przypomniałem sobie piosenkę, którą
mamusia nuciła, kiedy byłem malutki. Stała przy balii, z głową
zakrytą chustą chroniącą przed słońcem. W pasie
9
była przewiązana fartuchem i godzinami tkwiła przy balii z
rękoma zanurzonymi w wodzie, robiąc obfitą pianę z mydła.
Potem wyżymała bieliznę, równo rozwieszała pranie na sznurze
i podpierała bambusowym kijkiem. Zawsze tak samo starannie
rozwieszała wszystkie rzeczy. Robiła pranie dla rodziny
doktora Faulhabera i w ten sposób zarabiała na życie. Mamusia
była wysoka, szczupła i bardzo ładna. Miała ciemną cerę i
czarne proste włosy. Kiedy je rozpuszczała, sięgały aż do pasa.
Najweselej było, kiedy śpiewała, a ja siedziałem obok i się
uczyłem.
Marynarzu, marynarzu, Po
dalekich morzach pływasz. To
przez ciebie, marynarzu, Jestem
dzisiaj nieszczęśliwa.
A na brzegu piasek złoty,
Morską pianę niesie fala,
Mój marynarz w świat odpłynął
Choć nad życie go kochałam
Jeśli kochasz marynarza Tylko
chwilę szczęście trwa Gdy kotwica
pójdzie w górę Twój marynarz
rusza w świat.
Nawet teraz ta piosenka sprawia, że czuję się smutny i sam nie
rozumiem dlaczego. Totoca trącił mnie w bok.
Oprzytomniałem.
- Co ci jest, Zeze?
- Nic. Śpiewałem.
- Śpiewałeś?
- Tak.
10
- W takim razie ja jestem głuchy.
Czy on nie wie, że można śpiewać w duszy? Milczałem. Jeśli
nie wiedział, nic mu nie będę tłumaczył.
Doszliśmy do skraju szosy Rio de Janeiro-Sao Paulo. Pa-
nował straszny ruch. Ciężarówki, auta, wozy i rowery.
- Słuchaj, Zeze, to bardzo ważne. Przede wszystkim mu
simy się uważnie rozejrzeć. Najpierw spójrz w lewo, a potem
w prawo. Teraz.
Przebiegliśmy przez szosę.
- Bałeś się?
Jasne, że się bałem, ale pokręciłem przecząco głową.
- Jeszcze raz przejdziemy razem. Potem sprawdzę, czy już
się nauczyłeś.
Wróciliśmy na drugą stronę.
- A teraz idź sam. Nic się nie bój, jesteś już dużym chłop
cem.
Serce waliło mi coraz szybciej.
- Teraz. Idź.
Ruszyłem i prawie przestałem oddychać. Odczekałem chwilę,
aż Totoca da mi znak, abym wrócił.
- Jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Tylko zapomniałeś
o jednym. Musisz rozejrzeć się na obie strony, żeby spraw
dzić, czy nic nie jedzie. Nie zawsze będę przy tobie, żeby dać
ci znak. W drodze powrotnej jeszcze potrenujemy. A teraz
chodźmy, chcę ci coś pokazać.
Wziął mnie za rękę i znowu poszliśmy wolniutko. A ja roz-
myślałem o pewnej rozmowie.
- Totoca...
- Słucham.
- Czy rozsądek waży?
- Co to znowu za brednie?
11
- Wujek Edmundo tak mówił. Powiedział, że jestem przed-
wcześnie rozwinięty i wkrótce nabiorę rozsądku. A ja nie czuję
różnicy.
- Wujek Edmundo jest głupi. Wciska ci różne bzdury.
- Wcale nie jest głupi. Jest bardzo mądry. Kiedy dorosnę, też
taki będę, zostanę poetą i będę nosił muszkę. Pewnego dnia
zrobię sobie zdjęcie w muszce.
- A po co ci muszka?
- Bo nie można zostać poetą bez muszki. Wujek Edmundo
pokazywał mi kiedyś zdjęcia poetów w gazecie, wszyscy nosili
muszki.
- Zeze, nie wierz we wszystkie bzdury, które plecie wujek
Edmundo. Jest trochę stuknięty. Trochę kłamie.
- To znaczy, że jest skurwysynem?
- Słuchaj, już nie raz dostałeś w twarz za używanie brzyd-
kich wyrazów. Wujek Edmundo nie jest taki. Powiedziałem
tylko, że jest szurnięty. Trochę stuknięty.
- Powiedziałeś, że jest kłamczuchem.
- To nie ma nic wspólnego.
- A właśnie że ma. Kiedyś tatuś rozmawiał z seu Severino, z
tym, z którym grywa w karty, i powiedział tak o seu Labonne:
„Ten stary skurwysyn łże jak pies"... i nikt mu nie dał w twarz.
- Dorośli mogą mówić jak chcą.
Umilkliśmy.
- Wujek Edmundo nie jest... Właściwie, co to znaczy szur
nięty, Totoca?
Popukał się palcem w czoło.
- Nieprawda, wcale nie jest. Jest kochany, uczy mnie róż
nych rzeczy, a dzisiaj dał mi klapsa i nic mnie nie bolało.
Totoca aż podskoczył.
- Dał ci klapsa? Kiedy?
12
- Strasznie rozrabiałem i Gloria wysłała mnie do Dindinhy.
Wujek chciał poczytać gazetę i nie mógł znaleźć okularów.
Szukał i szukał, wściekły jak diabli. Wypytywał Dindinhę i nic.
Oboje przewrócili dom do góry nogami. Wtedy powiedziałem, że
wiem, gdzie są, i jeśli mi da parę groszy na szklane kulki, to mu
powiem. Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął monetę. „Poszu
kaj, to ci dam". Wtedy poszedłem do kosza na brudy i je wyją
łem. A on się wściekł i powiedział na mnie brzydko: „To ty je
schowałeś, łobuzie!". Dał mi klapsa w pupę i zabrał pieniążek.
Totoca się śmiał.
- No ładnie, idziesz do nich, żeby nie dostać w domu, i tam
obrywasz. Chodźmy szybciej, bo nigdy nie dojdziemy.
A ja dalej myślałem o wujku Edmundzie.
- Totoca, czy dzieci są na emeryturze?
- Co takiego?
- Wujek Edmundo nic nie robi i dostaje pieniądze. Nie
pracuje, a płacą mu co miesiąc.
- I co z tego?
- Dzieci też nic nie robią, jedzą, śpią i dostają pieniążki od
rodziców.
- Emerytura to co innego, Zeze. Emeryt to osoba, która już
się napracowała, posiwiała i drepcze tak wolniutko jak wujek
Edmundo. Ale przestań sobie zawracać głowę trudnymi
sprawami. Jeśli chcesz się uczyć od niego, proszę bardzo, idź
tam. Ale nie ze mną, nic z tych rzeczy. Ze mną masz robić to
samo, co inni chłopcy. Możesz nawet kląć, a niech tam! Ale
przestań sobie zaprzątać głowę trudnymi sprawami. Bo nie będę
cię ze sobą zabierał.
Zrobiłem nadąsaną minę i nie chciało mi się rozmawiać. Nie
chciałem też i śpiewać. Ptaszek, który świergolił we mnie,
od-frunął gdzieś daleko.
13
Zatrzymaliśmy się i Totaca pokazał mi dom.
- Fajnie tu, prawda? Podoba ci się?
Dom był normalny. Biały, z niebieskimi oknami. Zamknięty i
cichutki.
- Podoba. Tylko czemu musimy się tu przeprowadzić?
- Bo fajnie jest się ciągle przeprowadzać. Pogapiliśmy się
trochę przez płot na mangowiec rosnący
z jednej strony domu i na tamaryndowiec rosnący z drugiej.
- Zawsze chcesz wszystko o wszystkim wiedzieć, a nie
zauważyłeś, co się dzieje u nas w domu. Tata jest bez pracy,
prawda? Ponad pół roku temu pokłócił się z Mister Scott-
fieldem i wyrzucili go na bruk. Nie widzisz, że Lala zaczęła
pracować w fabryce? Nie wiesz, że mama musiała iść do
pracy w Angielskim Młynie? Zrozum, głuptasie. Wszystko
po to, by zebrać trochę grosza i zapłacić czynsz za nowy
dom. Za ten stary tata zalega już chyba z osiem miesięcy.
Jesteś jeszcze za mały, żeby się wyznawać na takich smut
nych sprawach. A ja przestanę służyć do mszy, żeby pomóc
w domu.
Na chwilę zamilkł.
- Totoca, będę mógł ze sobą zabrać czarną panterę i dwie
lwice?
- Oczywiście. A ten tu niewolnik będzie musiał rozebrać
kurnik.
Popatrzył na mnie jakoś tak łagodnie, z żalem.
- Sam rozbiorę ogród zoologiczny i zbuduję tutaj na nowo.
Od razu mi ulżyło. Bo inaczej musiałbym wymyślić inną
zabawę dla mojego najmłodszego braciszka Luisa.
- Dobra, teraz widzisz, że jestem twoim przyjacielem, Ze-
ze. Może mi w końcu powiesz, jak „to" zrobiłeś...
14
- Przysięgam, Totoca, sam nie wiem. Naprawdę.
- Kłamiesz. Ktoś cię nauczył.
- Niczego się nie uczyłem. I nikt mnie nie uczył. Chyba że
ten diabeł, o którym Jandira mówi, że jest moim chrzestnym,
nauczył mnie przez sen.
Totoca był zakłopotany. Dał mi parę prztyczków w nos,
żebym mu opowiedział. Ale nawet ja nie potrafiłem tego wy-
jaśnić.
- Takich rzeczy nie można się samemu nauczyć.
Potem zamilkł, bo rzeczywiście nikt nie zauważył, aby ktoś
mnie czegoś uczył. To była tajemnica.
Przypomniałem sobie o czymś, co zaszło w zeszłym tygo-
dniu. Cała rodzina była zdziwiona. A wszystko zaczęło się u
Dindinhy, kiedy siedziałem obok wujka Edmunda, który czytał
gazetę.
- Wujaszku...
- O co chodzi, dzieciaku?
Spuścił okulary na koniec nosa, tak jak to robią dorośli i
starzy ludzie.
- Kiedy się wujek nauczył czytać i pisać?
- Miałem może sześć czy siedem lat.
- A można się nauczyć czytać, mając pięć lat?
- Pewnie i można, ale nikt tego nie robi, bo dziecko jest
jeszcze za małe.
- A jak się wujaszek nauczył czytać?
- Tak jak wszyscy, z elementarza. Składałem literkę do
literki: B i A to BA.
- Czy wszyscy tak się uczą?
- O ile wiem, to tak.
- Ale naprawdę wszyscy?
Spojrzał na mnie zaciekawiony.
15
- Posłuchaj, Zeze, wszyscy tak robią. A teraz daj mi skoń
czyć czytać. Zobacz, czy już dojrzała guajawa w ogródku.
Znowu włożył okulary i próbował skupić się na czytaniu. A
ja dalej siedziałem w kąciku.
- Szkoda!
Mój okrzyk był tak pełen żalu, że wujaszek znowu zsunął
okulary na czubek nosa.
- Nie ma na ciebie rady, smyku, jak się uprzesz...
- Bo ja przyszedłem tu tylko po to, żeby coś wujkowi po-
wiedzieć.
- Dobrze, mów...
- Ale nie tak. Najpierw muszę wiedzieć, kiedy wujek do-
stanie emeryturę.
- Pojutrze.
Uśmiechał się łagodnie, przypatrując mi się z ciekawością.
- A kiedy jest pojutrze?
- W piątek.
- To w piątek wujaszek mi przyniesie Promień Księżyca z
miasta?
- Spokojnie, Zeze. Co to jest Promień Księżyca?
- To biały konik, którego widziałem w kinie. Należy do
Freda Thompsona. To tresowany koń.
- Chcesz, żebym ci kupił konika na kółkach?
- Nie, wujciu. Chcę takiego, co ma drewnianą głowę i lejce.
Trzeba umocować kijek i dalej, jazda. Muszę trenować, bo jak
dorosnę, będę grał w filmie.
Ciągle się śmiał.
- Rozumiem. A co za to dostanę?
- Na pewno coś fajnego.
- Buzi? ,
- Nie lubię dawać buzi.
16
- Przytulisz się?
Spojrzałem na wujka Edmunda i strasznie mi go było żal.
Mój ptaszek coś mi mówił w duszy. A ja sobie przypomniałem,
że już wiele razy słyszałem... Wujek Edmundo rozstał się z
żoną i miał pięcioro dzieci. Mieszkał zupełnie sam i dreptał tak
wolno, wolniutko... Kto wie, czy nie chodził tak wolno, bo
tęsknił za dziećmi? A one nigdy go nie odwiedzały.
Obszedłem stół i mocno przytuliłem się do wujka. Poczułem,
jak jego mięciutkie siwe włosy łachoczą mnie w czoło.
- To nie za konika. Mam coś jeszcze dla wujcia. Poczytam
wujkowi.
- Umiesz czytać, Zeze? Co ty mówisz? A kto cię nauczył?
- Nikt.
- Bajki opowiadasz.
Zszedłem z kolan i już od drzwi zawołałem:
- Przywieź mi konika w piątek, a sam się przekonasz, że
umiem czytać!
Potem, kiedy już się ściemniło i Jandira zapaliła lampę
naftową, bo spółka elektryczna Light odcięła nam prąd z po-
wodu niezapłaconych rachunków, stanąłem na palcach, żeby
zobaczyć „gwiazdę". Na drzwiami wisiała kartka z rysunkiem
gwiazdy i z napisaną na dole modlitwą chroniącą nasz dom.
- Jandira, weź mnie na ręce, a ja ci coś przeczytam.
- Nie zawracaj głowy, Zeze. Jestem strasznie zajęta.
- Tylko mnie podsadź i sama się przekonasz, że umiem
czytać.
- Posłuchaj, Zeze, jeśli znów szykujesz jakiś figiel, to uwa-
żaj, bo popamiętasz...
Wzięła mnie na ręce i zaniosła do drzwi.
- A teraz czytaj. Zaraz się przekonam.
17
A ja przeczytałem dokładnie. Całą modlitwę, która prosiła
niebiosa o błogosławieństwo i opiekę nad naszym domem oraz
odpędzenie złych duchów.
Jandira postawiła mnie na podłodze. Stała z rozdziawionymi
ustami.
- Zeze, nauczyłeś się tego na pamięć. Nabierasz mnie.
- Przysięgam, Jandira. Potrafię przeczytać wszystko.
- Nikt nie potrafi czytać, póki się nie nauczy. To wujek
Edmundo? Albo Dindinha?
- Nikt.
Podała mi skrawek gazety, a ja przeczytałem. I to dokładnie,
słowo w słowo. Krzyknęła i zawołała Glorię. Gloria się
zdenerwowała i zawołała Alaidę. Po dziesięciu minutach cała
chmara sąsiadów zbiegła się zobaczyć to dziwowisko.
Właśnie o to mnie wypytywał Totoca.
- On ci pokazał literki i obiecał konika, jak się nauczysz
czytać.
- A właśnie że nie.
- Spytam go.
- To sobie pytaj. Sam nie wiem, jak to się stało, Totoca.
Gdybym wiedział, powiedziałbym ci.
- No to idziemy. Jeszcze zobaczysz. Jak będziesz czegoś
potrzebował....
Obrażony złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć z powrotem do
domu. Tam już obmyślił zemstę.
- Świetnie! Za wcześnie się nauczyłeś, głupku. W takim
razie od lutego idziesz do szkoły.
To na pewno był pomysł Jandiry. Wtedy w domu panowałby
spokój aż do południa, a mnie nauczyliby dobrych manier.
- Jeszcze poćwiczymy przechodzenie przez szosę Rio de
Janeiro-Sao Paulo. Nie myśl sobie, że kiedy pójdziesz do
18
szkoły, będę z tobą latał jak służący. Skoro jesteś taki mądry, to
i tego się szybko nauczysz.
- Tu masz konika. A teraz zobaczymy.
Rozpostarł gazetę i pokazał mi reklamę jakiegoś lekarstwa.
- „Ten produkt można znaleźć we wszystkich aptekach
i sklepach tej samej branży".
Wujek Edmundo wyszedł na podwórko, aby zawołać
Din-dinhę.
-
Mamo, nawet branża i produkt przeczytał bezbłędnie.
Oboje zaczęli mi znosić książki, pisma, gazety, a ja umia
łem wszystko przeczytać.
Moja babcia burczała pod nosem, że to chyba koniec świata.
Dostałem konika i znowu uściskałem wuja Edmunda. Wtedy
przytulił mnie do piersi i uszczęśliwiony powiedział:
- Daleko zajdziesz, hultaju. Nie przypadkiem nosisz imię
Józef. Będziesz jak słońce, a gwiazdy będą błyszczały wokół
ciebie.
Patrzyłem na niego i nic nie rozumiałem, pomyślałem nawet,
że rzeczywiście jest trochę szurnięty.
- Jeszcze tego nie rozumiesz. To opowieść biblijna o Józe
fie z Egiptu. Jak trochę podrośniesz, to ci opowiem.
Uwielbiałem takie opowieści. A im były trudniejsze, tym
bardziej je lubiłem.
Długo głaskałem konika, a potem spojrzałem na wujka Ed-
munda i spytałem:
- Jak myślisz, wujaszku, czy w przyszłym tygodniu będę
już duży?
Pewne drzewko pomarańczowe
W naszej rodzinie każde starsze dziecko zajmowało się
młodszym. Jandira opiekowała się Glorią, a wcześniej jeszcze
jedną siostrą, którą oddano na wychowanie na północ Brazylii.
Antonio był jej pupilkiem. Aż do niedawna zajmowała się mną
Lala. Chyba nawet mnie lubiła, potem jednak znudziłem się jej,
a może zakochała się w swoim chłopaku, który był
elegancikiem, takim jak chłopcy z piosenki: miał szerokie
spodnie i króciutką kurtkę. Kiedy w niedzielę wychodziliśmy
razem na stację połazić trochę (na footing, jak mówił jej
chłopak), kupował mi pyszne cukierki. Po to, żebym nic nie
wypaplał w domu. I żebym o nic nie wypytywał wujka
Edmunda, bo wtedy wszystko by się wydało...
Dwoje młodszych dzieci umarło w dzieciństwie, a ja je tylko
znałem ze słyszenia. Wyglądały jak małe Indianiątka ze szcze-
pu Pinage. Bardzo ciemni, o czarnych prostych włosach. Z tego
powodu dziewczynkę nazwano Aracy, a chłopca Jurandyr.
Następny był mój braciszek Luis. Najpierw zajmowała się
nim Gloria, a potem i ja. Tak naprawdę nikt się nie musiał
20
nim zajmować, bo nie było ładniejszego, lepszego i spokoj-
niejszego dzieciaka od niego.
Dlatego kiedy zaczął do mnie mówić, nie robiąc przy tym
żadnych błędów, ja, chociaż miałem już gnać na podwórko
podbijać świat, zmieniłem plany.
- Zeze, zabierzesz mnie dzisiaj do zoo? Chyba nie zanosi
się na deszcz, prawda?
Jakie to było miłe, że potrafił wszyściutko tak ładnie po-
wiedzieć. Ten chłopczyk będzie kimś w życiu, daleko zajdzie.
Spojrzałem na błękitne niebo, zapowiadał się przepiękny
dzień. Nie miałem odwagi go okłamywać. Czasami, kiedy nie
chciało mi się z nim bawić, mówiłem:
- Ale z ciebie głuptas, Luis. Zaraz będzie burza, przeko
nasz się!
Tym razem wziąłem go za rączkę i wyszliśmy pobawić się na
podwórku.
Nasze podwórko podzielone było na trzy zabawy. W ogród
zoologiczny. W Europę, tuż obok nowego płotu otaczającego
dom seu Julinha. Dlaczego akurat Europa? Nawet mój ptaszek
śpiewający w duszy tego nie wiedział. Tam bawiliśmy się w
kolejkę, która nas wiozła na Pao de Acucar. Brałem pudełko z
guzikami i nawlekałem je wszystkie na sznurek. (Wujek
Edmundo zawsze mówił „szpagat"). Myślałem, że szpagat to
takie warzywo. Wyjaśnił mi jednak, że brzmi podobnie, ale
warzywo to szparag. Potem przywiązywaliśmy jeden koniec do
płotu, a drugi do paluszka Luisa. Naciągałem wszystkie guziki
w górę i wolniutko puszczałem jeden po drugim. A każdy
wagon był pełen znajomych. Jeden z nich, czarny, nazwaliśmy
nawet wagonikiem Murzynka Biriąuin-ho. Czasem dochodził
do nas jakiś głos z sąsiedniego podwórka:
21
- Czy ty mi nie niszczysz płotu, Zeze?
- Nie, dona Dimerinda. Proszę tylko spojrzeć.
- Właśnie to lubię, jak się ładnie bawisz z braciszkiem. Czy
tak nie jest lepiej?
Może rzeczywiście lepiej, ale kiedy kusił mnie mój „chrzest-
ny", diabeł, nie było nic fajniejszego od psot...
- Da mi pani kalendarzyk pod choinkę, tak jak w zeszłym
roku?
- A co zrobiłeś z tym, co ci dałam?
- Może pani sprawdzić w domu, dona Dimerinda. Wisi nad
torbą z pieczywem.
Roześmiała się i obiecała. Jej mąż pracował w magazynie
Chico Franco.
Kolejna nasza zabawa to Luciano. Z początku Luis strasznie
się go bał i szarpał mnie za spodenki, prosząc, żebyśmy sobie
poszli. Ale Luciano to przyjaciel. Na mój widok zawsze prze-
raźliwie skrzeczy. Gloria też go nie znosiła, opowiadała, że
nietoperze to wampiry i wysysają z dzieci krew.
- Nieprawda, Glorio. Luciano nie jest taki. To mój przyja- .
ciel. Poznaje mnie.
- Ach ty, opętały cię te zwierzaki, a do tego jeszcze ten twój
zwyczaj gadania od rzeczy...
Dużo mnie kosztowało, aby przekonać Luisa, że Luciano to
wcale nie taki zwykły nietoperz. Tym razem zmienił się w
samolot latający nad bazą Campo dos Afonsos.
- Popatrz, Luis.
A Luciano, cały szczęśliwy, krążył nad nami, tak jakby ro-
zumiał, co mówimy. I naprawdę rozumiał.
- Jest teraz samolotem. Robi...
Zawahałem się. Znowu muszę zapytać wujcia Edmunda, jak
się wymawia to słowo. Nie wiedziałem, czy mówi się:
22
„rewolucje", „rewelacje" czy „ewolucje". To któreś z tych słów.
Tylko nie mogłem źle nauczyć mojego braciszka.
A teraz chciał do zoo.
Podeszliśmy do starego kurnika. W środku dwa żółciutkie
kurczątka brudziły ile wlezie, a stara czarna kwoka była taka
łagodna, że można ją było podrapać po łebku.
- Najpierw musimy kupić bilety. Daj mi rączkę, dziecko może
się zgubić w takim tłumie. Widzisz, jaki tu tłok w niedzielę?
Spojrzał i widział wokół tłumy ludzi, dlatego mocniej ścisnął
mnie za rękę.
Przy kasie wypiąłem brzuch i chrząknąłem, żeby dodać sobie
powagi. Włożyłem rękę do kieszeni i spytałem bileterki:
- Do ilu lat dziecko nie płaci za wstęp?
- Do pięciu.
- W takim razie poproszę jeden dla dorosłego. Wziąłem dwa
listki pomarańczy jako bilety i weszliśmy.
- Najpierw, malutki, popatrzymy na przepiękne ptaki.
Spójrz, papugi, papużki faliste, różnokolorowe ary, kakadu.
A ta z różnobarwnym upierzeniem to lorysa tęczowa.
Z zachwytu aż wybałuszał oczy.
Szliśmy sobie wolniutko, przypatrując się wszystkim zwie-
rzętom. Tyle było ciekawych rzeczy do oglądania, a tu nagle
zobaczyłem, jak z tyłu, za nami, Gloria i Lala siedzą sobie na
taboretach i obierają pomarańcze. Lala wpatrywała się we mnie
w taki sposób... Czyżby już się domyśliły? Jeśli tak, wyprawa
do zoo skończy się niezłym laniem w tyłek. A właścicielem
tego tyłka mogłem być tylko ja.
- A teraz, Zeze, gdzie pójdziemy?
Znowu chrząknąłem i wypiąłem brzuch.
- Pójdziemy zobaczyć klatki z małpami. Wujek Edmundo
zawsze mówi o nich: człekokształtne.
23
Kupiliśmy banany i rzuciliśmy małpom. Wiedzieliśmy, że tak
nie wolno, ale w takim tłumie dozorcy niczego nie zauważą.
- Nie podchodź tak blisko, czasem potrafią rzucić skórką od
banana w człowieka, malutki.
- A teraz chciałbym pójść do lwów.
- Już idziemy.
Rzuciłem okiem w kierunku, gdzie dwie „człekokształtne"
wcinały pomarańcze. Spod klatki z lwami będzie lepiej słychać,
o czym mówią.
- Jesteśmy.
Pokazałem palcem dwie żółte lwice, rodem z Afryki. Potem
Luis chciał pogłaskać po głowie czarną panterę...
- Co za pomysł, maluszku. Ta czarna pantera to postrach
zoo. Przywieźli ją tu, bo wyrwała osiemnaście rąk poskramia-
czom i pożarła je.
Luis zrobił przestraszoną minę i przerażony cofnął rękę.
- Przywieźli ją z cyrku?
- Tak.
- Z jakiego cyrku, Zeze? Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
Kombinowałem i kombinowałem. Kto ma nazwisko takie,
które nadaje się na nazwę cyrku? Aha, już mam! Przywieźli ją z
cyrku Rozemberga.
- A to nie jest piekarnia?
Trudno go było nabrać. Stawał się coraz mądrzejszy.
- To inny Rozemberg. A teraz usiądźmy i zjedzmy pod
wieczorek. Dużo się nachodziliśmy.
Usiedliśmy i udawaliśmy, że jemy. A moje ucho nasłuchi-
wało rozmów sióstr.
- Powinniśmy się od niego uczyć, Lala. Zobacz, ile ma
cierpliwości dla swego młodszego brata.
24
- Tak, ale nikt inny tak strasznie nie psoci jak on. A to już
był chuligański wybryk, a nie figiel.
- Pewnie, że mały ma diabła za skórą, ale i tak jest kochany.
Nikt z sąsiedztwa się na niego nie złości, nawet jeśli bardzo
narozrabia...
- Za to w domu oberwie. Może się w końcu nauczy.
Rzuciłem Glorii błagalne spojrzenie. Zawsze mnie ratowała
od lania, a ja jej przyrzekałem, że to się więcej nie powtórzy...
- Później. Nie teraz. Zobacz, jak się ładnie bawią, tak
grzecznie...
A więc już wszystko wiedziała. Wiedziała, że przelazłem
rowem ze ściekami pod płotem i dostałem się na podwórko
dony Celiny. Zafascynował mnie sznur z bielizną łopoczącą na
wietrze, z mnóstwem rąk i nóg. A tam diabeł mi podszep-nął,
żebym zrzucił wszystkie te rękawy i nogawki naraz. Zgodziłem
się z nim, że to będzie bardzo zabawne. Poszukałem w rowie
ostrego odłamka szkła, wdrapałem się na drzewo
pomarańczowe i cierpliwie zacząłem przecinać sznurek.
Mało co nie spadłem, kiedy to wszystko runęło na ziemię. I
nagle na czyjś wrzask wszyscy się zbiegli.
- Ludzie, pomocy, sznurek pękł.
Ale jakiś głos, dobiegający sam nie wiem skąd, darł się w
niebogłosy:
- To ta zaraza, chłopak seu Paula. Widziałam, jak właził na
drzewo z odłamkiem szkła w ręce.
- Zeze?
- Słucham, Luis...
- Powiedz, skąd tyle wiesz o ogrodzie zoologicznym?
-
Bo zwiedziłem ich już mnóstwo w życiu.
Skłamałem, wszystko wiedziałem od wujka Edmunda, któ
ry mi o nim opowiadał, a nawet obiecał mnie tam zabrać
25
któregoś dnia. Ale on chodzi tak powolutku, że kiedy tam
dotrzemy, nie będzie już niczego. Totoca był kiedyś w zoo
razem z tatą.
- Najbardziej lubię ten na ulicy Barona de Drummonda,
w dzielnicy Vila Isabel. Wiesz, kim był baron? Oczywiście, że
nie wiesz. Jesteś jeszcze za mały, żeby wiedzieć takie rzeczy.
Otóż, ten baron musiał być przyjacielem Pana Boga. To on
pomógł Bogu stworzyć „loterię zwierzęcą"* i założył ogród
zoologiczny. Jak będziesz starszy...
Te dwie ciągle tam tkwiły.
- Jak będę starszy, to co?
- Ale z ciebie ciekawskie dziecko. Kiedy urośniesz, nauczę
cię nazw zwierząt i ich numerów. Aż do dwudziestu. Od dwu-
dziestego numerka aż do dwudziestego piątego wiem, że jest
krowa, byk, niedźwiedź, jeleń i tygrys. Tylko nie pamiętam ich
kolejności, ale jeszcze się nauczę, żeby ci źle nie powiedzieć.
Zdaje się, że Luisowi znudziła się już zabawa.
- Zeze, zaśpiewaj mi Mały domek.
- Tu, w ogrodzie zoologicznym? Jest straszny tłok.
- Wcale nie. Wszyscy już sobie poszli.
- To bardzo długa piosenka. Zaśpiewam tylko tę zwrotkę,
którą lubisz. O cykadach.
Rozluźniłem się.
Dobrze wiecie, skąd pochodzę,
Mata chatka tuż przy drodze
Loteria zwierzęca - popularna w Brazylii loteria, wymyślona przez barona de
Drummonda, założyciela pierwszego ogrodu zoologicznego w Rio de Janeiro.
Dwudziestu pięciu obrazkom z podobiznami zwierząt odpowiadały kolejne
numery; środki uzyskane z zakładów przeznaczone były na utrzymanie zoo
(przyp. tłum.).
26
Pośród sadów to mój dom. Z
białej chatki, tam wysoko,
Przypatruję się obłokom I na
morze patrzę w dal...
Ominąłem kilka linijek.
W pióropuszach palm zielonych Kiedy
słońce zachód płoni, Słychać cykad
śpiewny chór Pośród kwiatów, nad
źródełkiem Dźwięki płyną
słodziuteńkie, To słowika słychać
śpiew.
Przerwałem. A one ciągle siedziały w tym samym miejscu i
czekały na mnie. Wtedy wpadło mi do głowy, że będę śpiewał
tak długo, aż zapadnie noc. One w końcu zrezygnują i sobie
pójdą.
Nic z tego. Zaśpiewałem cały Mały domek, a potem jeszcze
raz, wykonałem Twoją przelotną miłość i jeszcze Ramonę.
Dwie różne wersje Ramony, jakie znałem... i nic. W końcu
wpadłem w czarną rozpacz. Lepiej wreszcie z tym skończyć.
Podszedłem do nich.
- Dobra, Lala. Możesz mnie zbić.
Odwróciłem się i wypiąłem pupę. Zacisnąłem zęby, bo Lala
tłukła mnie kapciem z całej siły.
To mama wpadła na ten pomysł.
- Dzisiaj wszyscy pójdziemy zobaczyć nowy dom.
Totoca zawołał mnie na bok i szeptem ostrzegł:
27
- Jeśli powiesz, że już tam byliśmy, oberwiesz.
A ja nawet o tym nie pomyślałem.
I całą gromadą wyszliśmy na ulicę. Gloria złapała mnie za
rękę i miała przykazane nie spuszczać mnie z oka nawet na
chwilę. A ja trzymałem za rękę Luisa.
- Mamusiu, kiedy mamy się przeprowadzić? Mama
odpowiedziała Glorii ze smutkiem.
- Jakieś dwa dni po świętach musimy zacząć pakować graty.
Mówiła zmęczonym głosem, bardzo zmęczonym. A mnie
było jej bardzo żal. Mama pracowała od dziecka. Miała sześć
lat, kiedy powstała fabryka, gdzie oddano ją do pracy. Posadzili
mamę wysoko na stole i musiała czyścić i suszyć żelazka. Była
taka malutka, że czasami siusiała na stół, bo nie potrafiła sama
zejść na dół... Dlatego nigdy nie poszła do szkoły i nie nauczyła
się czytać. Kiedy usłyszałem tę historię, zrobiło mi się bardzo
smutno i przyrzekłem sobie, że jak już będę bardzo mądry i
zostanę poetą, sam będę jej czytał moje wiersze...
We wszystkich sklepach i na wystawach widać już było
nadchodzące święta. Namalowany Święty Mikołaj widniał na
wszystkich witrynach i szklanych drzwiach. Ludzie kupowali
świąteczne kartki po to, by w ostatniej chwili nie tłoczyć się w
sklepach. Już od dawna miałem nadzieję, że tym razem
Dzieciątko Jezus urodzi się... i to tylko dla mnie. W końcu jeśli
nabiorę trochę rozumu, może będę grzeczniejszy.
- To tu.
Wszyscy byliśmy zachwyceni. Dom był może trochę mniej-
szy. Mama z pomocą Totoki odkręciła drut przytrzymujący
furtkę i pchnęła ją. Gloria puściła moją rękę i zupełnie za-
pomniała, że jest już duża. Popędziła i pierwsza przytuliła się
do mangowca.
28
- Mangowiec jest mój. Pierwsza go dotknęłam.
Antonio tak samo zrobił z tamaryndowcem.
Dla mnie już nic nie zostało. Spojrzałem prawie ze łzami w
oczach na Glorię.
- A ja, Godóia?
- Pobiegnij za dom. Na pewno jest tam więcej drzew, głup
tasku.
Pobiegłem, ale zobaczyłem tylko zaniedbany kawałek traw-
nika. Rosło tam kilka starych drzew pomarańczowych, roz-
łożystych i kolczastych. A tuż nad rowem jedno małe.
Byłem bardzo zawiedziony. Cała rodzina oglądała pokoje i
ustalała, do kogo będą należeć.
Chwyciłem Glorię za spódnicę.
- Tam nic nie ma.
- Bo nie potrafisz szukać. Poczekaj, zaraz znajdę jakieś
drzewko dla ciebie.
Po chwili poszła ze mną. Przyjrzała się wszystkim drzewom
pomarańczowym.
- A to ci się nie podoba? Popatrz, to piękne drzewo po
marańczowe.
Ale tak naprawdę żadne mi się nie podobało. Ani to, ani
tamto, ani żadne inne. Wszystkie miały strasznie dużo kolców.
- Jak bym musiał wybierać któreś z tych szkaradnych drzew,
wybrałbym to małe drzewko pomarańczy lima.
- Gdzie?
Poszliśmy w tamtą stronę.
- Jakie śliczne! Patrz, wcale nie ma kolców. Jest takie piękne
i od razu widać, że to pomarańcza lima. Gdybym była w twoim
wieku, nie szukałabym niczego innego.
- Ale ja chciałem mieć ogromne drzewo.
29
- Przemyśl to, Zeze. Jest jeszcze bardzo młodziutkie. Do
piero wyrośnie na potężne drzewo. I będzie rosło razem z to
bą. Będziecie się rozumieli jak dwaj bracia. Widziałeś tę ga
łąź? To prawda, że jest jedyna, ale zdaje się, że wspaniale
nadawałaby się na konika i mógłbyś na niej jeździć.
Czułem się najnieszczęśliwszy na świecie. Przypomniałem
sobie o butelce po wódce, która miała etykietkę z aniołkami.
Lala powiedziała, że jeden z nich to ona. Gloria zaklepała
innego. Totoca wziął jeszcze innego dla siebie, a ja? Dla mnie
została tylko sama główka, gdzieś w głębi i to bez skrzydeł.
Czwarty anioł i to nawet nie cały... Zawsze byłem ostatni.
Kiedy urosnę, jeszcze im pokażę. Kupię całą dżunglę amazoń-
ską i wszystkie drzewa rosnące aż do nieba będą należały do
mnie. Kupię sobie cały skład butelek z aniołkami i nikomu nie
oddam nawet kawałka pierzastego skrzydła.
Nadąsałem się. Usiadłem na ziemi i oparłem o pień drzewka
pomarańczowego. Gloria odeszła z uśmiechem.
- Długo nie będziesz się dąsał, Zeze. W końcu sam odkry
jesz, że miałam rację.
Grzebałem patykiem w ziemi i powoli przestawałem się
dąsać. Nagle jakiś głos dochodzący nie wiadomo skąd odezwał
się tuż koło mego serca:
- Myślę, że twoja siostra ma absolutną rację.
- Zawsze wszyscy mają rację. Tylko ja jej nigdy nie mam.
- Nieprawda. Jeśli lepiej mi się przyjrzysz, sam się prze-
konasz.
Poderwałem się przestraszony i spojrzałem na drzewko. To
dziwne, bo choć zawsze rozmawiałem z całym światem,
myślałem jednak, że to mój ptaszek w duszy odpowiadał mi za
wszystkich.
- To ty mówisz?
30
- Nie słyszysz?
I cichutko się roześmiało. Omal z krzykiem nie uciekłem. Ale
ciekawość kazała mi zostać.
- Czym mówisz?
- Drzewo przemawia wszystkim. Listkami, gałązkami, ko-
rzeniami. Chcesz się przekonać? Przyłóż ucho do pnia, a wtedy
usłyszysz bicie mego serca.
Jeszcze nie byłem pewny, ale widząc, jakie jest malutkie,
przestałem się bać. Przyłożyłem do pnia ucho i gdzieś daleko
usłyszałem ciche: pik... pik...
- No widzisz?
- Powiedz mi... Czy wszyscy wiedzą, że umiesz mówić?
- Nie. Tylko ty.
- Naprawdę?
- Przysięgam. Kiedyś wróżka powiedziała, że jeśli chłopiec
podobny do ciebie zostanie moim przyjacielem, zacznę mówić i
będę bardzo szczęśliwe.
- A poczekasz?
- Na co?
- Aż się przeprowadzę. Przeprowadzamy się mniej więcej za
tydzień. Nie zapomnisz mówić przez ten czas?
- Nigdy w życiu. Ale tylko do ciebie. Chcesz się przekonać,
jakie jestem mięciutkie?
- Co to znaczy?
- Właź na gałąź.
Posłuchałem.
- A teraz pokołysz się lekko i zamknij oczy.
Zrobiłem, jak kazało.
- I co? Czy miałeś w życiu wspanialszego konika?
- Nigdy. To cudowne. Nawet oddam młodszemu braciszkowi
mojego konika Promień Księżyca. Luis ci się spodoba, zobaczysz.
31
Zeskoczyłem, już uwielbiając moje drzewko pomarańczowe.
- Wiesz, co zrobię? Zawsze, kiedy tylko będę mógł, jeszcze
przed przeprowadzką, będę do ciebie wpadał, żeby choć przez
chwilę z tobą pogadać. Teraz muszę już lecieć, wszyscy zbie-
rają się do powrotu, tam, przed domem.
- Ale przyjaciele tak się nie żegnają.
- Ciii! Ktoś idzie.
Gloria przyszła właśnie wtedy, kiedy przytulałem się do
mojego drzewka.
- Do widzenia, jesteś najwspanialszym przyjacielem na
świecie.
- A nie mówiłam?
- Mówiłaś, mówiłaś. Teraz nawet gdybyście mi oddali
man-gowiec albo tamaryndowiec w zamian za moje drzewko, ja
już się nie zamienię.
Pogłaskała mnie z czułością po głowie.
- Ty mały mądralo!...
Poszliśmy, trzymając się za ręce.
- Godóia, jak myślisz, czy twój mangowiec nie jest trochę
głupi?
- Jeszcze nie wiem, ale tak wygląda.
- A tamaryndowiec Totoki?
- Jest trochę gapiowaty. Czemu pytasz?
- Nie wiem, czy mogę ci teraz powiedzieć. Ale kiedyś opo-
wiem ci o czymś wspaniałym, Godóia.
Chude palce nędzy
Kiedy wyłożyłem mój problem wujkowi, podszedł do niego z
powagą.
- A więc tym się martwisz?
- Tak, wujku. Boję się, że kiedy przeprowadzimy się do
nowego domu, Luciano nie przeniesie się z nami.
- Myślisz, że nietoperz bardzo cię lubi?
- Bardzo...
- Tak naprawdę, z całego serca?
- Oczywiście.
- W takim razie bądź pewny, że się z tobą przeniesie. Może
to trochę potrwać, zanim się pojawi, ale któregoś dnia sam
znajdzie drogę.
- Już mu powiedziałem, na jakiej ulicy i pod którym nu-
merem zamieszkamy.
- W takim razie będzie mu jeszcze łatwiej. Jeśli sam nie
będzie mógł się przeprowadzić, bo zatrzymają go jakieś obo-
wiązki, przyśle ci brata albo kuzyna, albo jakiegoś krewnego i
nawet nie zauważysz różnicy.
33
Ciągle jeszcze nie byłem pewny. Cóż to dało, że podałem mu
nazwę i numer ulicy, skoro Luciano nie umie czytać? Może
zapyta ptaki albo modliszki, albo motyle.
- Nie martw się, Zeze. Nietoperze mają dobrze rozwinięty
zmysł orientacji.
- Co takiego mają, wujciu?
Wyjaśnił mi, co to znaczy zmysł orientacji, a ja coraz bardziej
podziwiałem jego wiedzę.
Kiedy rozwiązałem mój problem, wybiegłem na ulicę, żeby
wszystkim oznajmić, co nas czeka: przeprowadzka. Większość
dorosłych dopytywała się z radością:
- Wyprowadzacie się, Zeze? Jak dobrze!... Wspaniale! Co
za ulga!
Tylko Biriąuinho wcale się nie cieszył.
- Na szczęście to tylko na sąsiednią ulicę. Będziemy nie-
daleko. A ta sprawa, o której ci mówiłem...
- Kiedy to będzie?
- Jutro, o ósmej rano, przy wejściu do kasyna Bangu. Ludzie
mówili, że właściciel fabryki zamówił całą ciężarówkę
zabawek. Przyjdziesz?
- Przyjdę. I wezmę ze sobą Luisa. Myślisz, że ja też coś
dostanę?
- Jasne. Taki malec na pewno. A ty myślisz, że jesteś już duży?
Podszedł do mnie, a ja poczułem się jeszcze całkiem ma
lutki. Mniejszy nawet niż myślałem.
- Może coś dostanę... A teraz muszę coś zrobić. Jutro się
tam spotkamy.
Wróciłem do domu i zacząłem krążyć wokół Glorii.
- O co chodzi, mały?
- Ty mogłabyś nas tam zaprowadzić. Ma przyjechać cięża-
rówka z miasta pełniutka zabawek.
34
- Nic z tego, Zeze. Mam mnóstwo pracy. Muszę
popraso-wać, pomóc Jandirze przy pakowaniu rzeczy,
przypilnować garnków na kuchni...
- Będzie tam mnóstwo kadetów ze Szkoły Wojskowej w
Realengo.
Prócz wklejania do zeszytu zdjęć Rudolfa Valentino, którego
nazywała Rudi, miała jeszcze bzika na punkcie kadetów.
- Gdzie ty widziałeś kadetów o ósmej rano? Myślisz, że
jestem głupia, mały? Idź się bawić, Zeze.
Ale ja nigdzie nie poszedłem.
- Wiesz co, Godóia? To wcale nie chodzi o mnie, wcale nie.
Obiecałem Luisowi, że go tam zabiorę. A on jest przecież taki
malutki. Dziecko w jego wieku myśli tylko o Gwiazdce.
- Zeze, już ci mówiłam, że nie pójdę. To takie głupie gada-
nie: ty sam chcesz pójść. Jeszcze będziesz miał mnóstwo
Gwiazdek w życiu...
- A jeśli umrę? Umrę i nigdy nie dostanę prezentu na
Gwiazdkę.
- Tak szybko nie umrzesz, kochany. Będziesz żył dwa razy
dłużej niż wujek Edmundo czy seu Benedito. Dosyć tego. Idź
się bawić.
Ale nie poszedłem. Tak zrobiłem, żeby ciągle na mnie wpa-
dała. Poszła do komody, sam nie wiem po co, a tuż obok ja
sobie siedzę w fotelu bujanym, wpatrzony w nią błagalnym
wzrokiem. To zawsze na nią działało. Poszła po wodę do stu-
dni, a ja sobie siedzę na progu domu, wpatrzony w nią. Potem
do sypialni po rzeczy do prania. A ja siedzę na łóżku, podpie-
rając rękoma brodę, i patrzę na nią...
W końcu nie wytrzymała.
- Dosyć, Zeze. Powiedziałam już, nie to znaczy nie. Na
miłość boską, bo w końcu stracę cierpliwość. Idź się bawić.
35
Ale ja nie poszedłem. To znaczy, myślałem, że nie pójdę. Bo
w końcu złapała mnie, otworzyła drzwi i wyniosła na po-
dwórko. Potem weszła do domu i pozamykała drzwi kuchenne i
główne. Nie poddałem się. Rozsiadałem się pod każdym
oknem, przy którym przechodziła. Właśnie zabrała się za wie-
trzenie, odkurzanie i ścielenie łóżek. Widziała, że ją szpieguję, i
zamykała kolejne okna. W końcu zamknęła wszystkie, żeby
tylko mnie nie widzieć.
- Wstrętna diablica! Ruda suka! Żebyś nigdy nie wyszła
za kadeta! Żebyś wyszła za trepa, biednego jak mysz koś
cielna, takiego, co nie ma nawet grosza na pucowanie cholew.
Kiedy stwierdziłem, że tracę tylko czas, wściekły jak diabli
ruszyłem podbijać świat na ulicy.
Tam spotkałem Nardinha zajętego jakąś nową zabawką.
Siedział w kucki, zapatrzony, jakby zapomniał o bożym świe-
cie. Podszedłem bliżej. Z pudełka od zapałek zrobił wóz i
przywiązał do niego chrabąszcza, tak wielkiego, jakiego nigdy
w życiu nie widziałem.
- O, kurczę!
- Wielki, co?
- Zamienisz się?
- Na co?
- Może na zdjęcia...
- Ile?
- Dwa.
- Śmieszny jesteś. Taki wielki chrabąszcz, a ty mi dajesz za
niego tylko dwie fotki.
- Takich chrabąszczy pełno jest w rowie obok domu wujka
Edmunda.
- Wymienię za trzy.
- Dam trzy, ale bez wybierania.
36
- To nic z tego. Przynajmniej dwa muszę sam wybrać.
- Dobra.
Dałem mu zdjęcie Laury La Plante, bo miałem kilka takich
samych. A on sam sobie wybrał zdjęcie Hoota Gibsona i jesz-
cze jedno Patsy Ruth Miller. Wziąłem chrabąszcza, wrzuciłem
do kieszeni i ruszyłem przed siebie.
- Szybciutko, Luis. Gloria poszła po chleb, a Jandira czyta
w fotelu na biegunach.
Przemknęliśmy korytarzem. Pomogłem mu zrobić siusiu.
- Wysiusiaj się porządnie, bo na ulicy w dzień nie wypada
tego robić.
Potem przy zlewie umyłem mu dokładnie buzię. Sobie też
umyłem i wróciliśmy do pokoju.
Ubrałem go po cichutku. Założyłem buciki. Te wstrętne
skarpetki, chyba ktoś je wymyślił tylko po to, aby utrudnić nam
życie. Zapiąłem mu niebieską kurteczkę i poszukałem
grzebienia. Ale jego włosy nie chciały się ułożyć. Musiałem coś
wymyślić. Tylko nigdzie nic nie było. Ani brylantyny, ani
oliwki, nic. Poszedłem do kuchni i nabrałem na czubek palców
trochę smalcu. Wytarłem smalec w dłonie i najpierw
powąchałem.
- Wcale nie śmierdzi.
Wtarłem we włosy Luisa i zacząłem je rozczesywać. Wresz-
cie jego główka wyglądała ślicznie. Cała w loczkach, jak na
obrazku ze świętym Janem z owieczką na plecach.
- A teraz postój tu chwilkę, ale tak, żeby się nie wygnieść.
Pójdę się ubrać.
Kiedy wkładałem spodnie i białą koszulę, patrzyłem na
mojego braciszka.
37
Jaki on śliczny! Nie było od niego ładniejszego dzieciaka w
Bangu!
Włożyłem tenisówki, które miały mi wystarczyć do czasu, aż
pójdę do szkoły w przyszłym roku. Znowu przyjrzałem się
Luisowi.
Tak pięknie wyglądał i taki był schludniutki, że można go
było pomylić z trochę podrośniętym Dzieciątkiem Jezus. Za-
kład, że zgarnie mnóstwo prezentów. Jak tylko go zobaczą...
Zadrżałem. W tym momencie wróciła Gloria i kładła chleb na
stole. Papier właśnie tak szeleścił w dniach, kiedy kupowaliśmy
chleb.
Wyszliśmy, trzymając się za ręce, i stanęliśmy przed nią.
- Czy on nie jest śliczny, Godóia? To ja go tak ubrałem.
Zamiast się rozgniewać, oparła się o drzwi i spojrzała gdzieś
w dal. Kiedy spuściła głowę, miała oczy pełne łez.
- Ty też ślicznie wyglądasz. Och, Zeze!
Przyklęknęła i przytuliła moją głowę do piersi.
- Mój Boże! Dlaczego życie musi być dla niektórych takie
ciężkie?
Uspokoiła się i zaczęła poprawiać nam ubrania.
- Powiedziałam, że nie mogę was tam zaprowadzić. Na
prawdę nie mogę, Zeze. Mam tyle pracy. Najpierw wypijemy
kawę, a potem coś wymyślę. Nie dam nawet rady ubrać się
porządnie...
Postawiła nasze kubki do kawy i pokroiła chleb. Dalej przy-
glądała się nam ze smutkiem.
- Tyle wysiłku, żeby dostać jakieś tandetne, gówniane zabaw
ki. W końcu skąd mają wziąć ładne rzeczy dla tylu biedaków.
Przerwała, a po chwili znowu zaczęła mówić:
- A może to jedyna okazja. Nie mogę wam zabronić... Mój
Boże, jesteście jeszcze tacy malutcy...
38
- Zaprowadzę go prościuteńko na miejsce. Będę go trzymał
za rękę przez cały czas, Godóia. Nawet nie musimy przechodzić
przez szosę Rio-Sao Paulo.
- I tak jest niebezpiecznie.
- Wcale nie, zresztą ja mam zmysł orientacji.
Uśmiechnęła się, choć dalej była smutna.
- Kto cię tego nauczył?
- Wujek Edmundo. Powiedział, że Luciano ma zmysł
orientacji, a jeśli Luciano, który jest mniejszy ode mnie, ma, ja
muszę mieć jeszcze większy...
- Porozmawiam z Jandirą.
- To strata czasu. Ona na pewno pozwoli. Jandira tylko czyta
romanse i myśli o chłopakach. Nic jej nie obchodzi.
- Zrobimy tak: skończycie śniadanie i podejdziemy do furtki.
Jeśli będzie przechodził ktoś znajomy, poproszę, żeby was
odprowadził.
Nie chciałem nawet zjeść kromki chleba, żeby się nie spóź-
nić. Podeszliśmy do furtki.
Niestety nikt znajomy nie przechodził, mijał tylko czas. Aż w
końcu ktoś nadszedł. To sen Paixao, listonosz. Przywitał się z
Glorią, ściągnął czapkę i obiecał, że nas odprowadzi.
Gloria pocałowała Luisa, a potem mnie. Wzruszona spytała z
uśmiechem:
- A ta sprawa z trepem, biednym jak mysz kościelna...
- To bujda. Nie mówiłem tego szczerze. Wyjdziesz za mąż
za pilota, majora, który będzie miał mnóstwo gwiazdek na
ramieniu.
- Dlaczego nie poszliście z Totocą?
- Totoca powiedział, że tam nie idzie. I nie ma zamiaru
ciągnąć za sobą takiego ogona.
39
Ruszyliśmy. Sen Pahcao kazał nam iść przodem, a sam do-
ręczał listy do domów. Potem przyspieszał kroku i doganiał nas.
Następnie znowu wrzucał listy do skrzynek. Kiedy doszliśmy
do szosy Rio-Sao Paulo, roześmiał się i powiedział:
- Dzieciaki, bardzo się spieszę. Opóźniacie mi pracę. Teraz
pójdziecie tędy, tu nic wam nie grozi.
I odszedł pospiesznie, z torbą pełną listów i papierów pod
pachą.
Byłem oburzony i pomyślałem: Kłamczuch! Zostawił dwoje
dzieci na szosie, a przecież obiecał Glorii, że nas odprowadzi.
Jeszcze mocniej chwyciłem Luisa za rączkę i poszliśmy dalej.
Widać było, że mały jest coraz bardziej zmęczony. Stawiał
coraz drobniejsze kroczki.
- Idziemy, Luis. To już bliziutko. Czeka na nas mnóstwo
zabawek.
Dreptał trochę szybciej, a potem znowu zaczął się ociągać.
- Jestem zmęczony, Zeze.
- Poniosę cię kawałek, chcesz?
Rozłożył rączki i poniosłem go chwilkę. Wlokłem się, bo
ważył chyba z tonę. Kiedy dotarliśmy do ulicy Progresso, tym
razem ja byłem zziajany.
- A teraz przejdziesz się kawałeczek.
Zegar na wieży kościelnej wybił ósmą.
- I co teraz? Mieliśmy tam być o wpół do ósmej. Nie szko
dzi, na pewno jest tam tłum ludzi, a i tak starczy dla wszyst
kich. Miała przyjechać ciężarówka pełna zabawek.
- Zeze, nóżka mnie boli.
Schyliłem się.
- Rozluźnię ci trochę sznurówkę, będzie lepiej.
40
Szliśmy coraz wolniej. Zdawało się, że nigdy nie dotrzemy na
rynek. A potem musieliśmy jeszcze minąć szkołę państwową i
skręcić w prawo w ulicę kasyna Bangu. Najgorsze, że czas
pędził jak szalony.
W końcu strasznie zmordowani dotarliśmy na miejsce. Nie
było już nikogo. Nie było także żadnego śladu po rozdawanych
prezentach. To znaczy, był pewien ślad, na ulicy leżało
mnóstwo pomiętej bibułki. Ziemia usiana była skrawkami
różnokolorowego papieru.
Serce zaczęło mi walić niespokojnie.
Podeszliśmy bliżej, ale seu Coąuinho zamykał już bramę do
kasyna.
Spytałem zduszonym głosem:
- Seu Coąuinho, czy już po wszystkim?
- Po wszystkim, Zeze. Przyszliście za późno. Były tu strasz-
ne tłumy.
Zamknął jedno skrzydło bramy i uśmiechnął się dobro-
dusznie.
- Nic nie zostało. Nawet dla moich siostrzeńców.
Zamknął bramę i wyszedł na ulicę.
- W przyszłym roku musicie przyjść trochę wcześniej, śpiochy!
- Nic nie szkodzi.
A jednak szkodziło. Byłem taki smutny i rozczarowany, że
wolałbym umrzeć, niż przeżywać coś takiego.
- Usiądźmy tu: Musimy trochę odpocząć.
- Pić mi się chce, Zeze.
- Jak będziemy przechodzić obok seu Rozemberga, popro
simy o szklankę wody. Wystarczy dla nas dwóch.
Dopiero teraz Luis zdał sobie sprawę z rozmiarów tragedii.
Nic nie mówił. Spojrzał na mnie ze smutną minką i oczyma
pełnymi łez.
41
- Nic się nie stało, Luis. Pamiętasz mojego konika, którego
nazwałem Promień Księżyca? Poproszę Totocę, żeby mu
zmienił kijek, i dostaniesz go na Gwiazdkę.
Ale on szlochał.
- Przestań. Jesteś królem. Tatuś mówił, że nazwał cię Luis,
bo to jest imię królewskie. A król nie może płakać na ulicy
przy wszystkich, prawda?
Przytuliłem jego główkę do piersi i głaskałem go po krę-
conych włosach.
- Jak dorosnę, kupię sobie piękny samochód, taki jak ma
seu Manuel Valadares. Ten Portugal, pamiętasz go? Ten sam,
który przyjechał obok nas na stacji, kiedy machaliśmy do Man-
garatiby... A więc kupię piękny wóz, wyładowany prezentami,
i to tylko dla ciebie... I nie płacz już, bo królowie nie płaczą.
A pierś rozsadzała mi czarna rozpacz.
- Przysięgam, że kupię. Nawet gdybym miał kraść i za
bijać...
Tym razem to nie mój ptaszek w duszy tak powiedział.
Pewnie płynęło to z serca.
A więc to tak. Dlaczego Dzieciątko Jezus mnie nie lubi?
Przecież lubi nawet osła i wołu z szopki. Ale nie mnie, mnie
wcale. Pewnie się mści, bo jestem diabelskim nasieniem. Mści
się na mnie, nie dając prezentów mojemu braciszkowi. Tylko że
Luis nie zasługiwał na to, bo był małym aniołkiem. Żaden
aniołek z nieba nie mógł być lepszy od niego...
Zdradzieckie łzy zaczęły spływać i mnie po policzkach.
- Zeze, ty płaczesz...
- Zaraz mi przejdzie. Poza tym ja nie jestem królem, tak jak
ty. Jestem zerem, do niczego się nie nadaję. Bardzo złym
chłopcem, naprawdę okropnym... To wszystko.
42
- Totoca, chodzisz czasami do nowego domu?
- Nie. A ty?
- Zawsze kiedy mogę, to wpadam tam.
- A po co?
- Muszę wiedzieć, czy Maluszek dobrze się czuje.
- Kto to jest, do diabła, Maluszek?
- Moje małe drzewko pomarańczowe.
- Wymyśliłeś dla niego naprawdę odpowiednią nazwę. Masz
talent do nazw.
Roześmiał się i dalej szykował nowy korpus dla Promienia
Księżyca.
- I dobrze się czuje?
- Wcale nie rośnie.
- I nie urośnie, jeśli będziesz ciągle się na nie gapił. I co?
Ładnie wygląda ten nowy kijek? Taki chciałeś?
- Właśnie, Totoca, powiedz, jak to jest, że potrafisz wszystko
zrobić? Zbudowałeś klatkę, kurnik, rozsadnik, płot, furtkę...
- Bo nie wszyscy urodzili się po to, by zostać poetami w
muszce. Jeśli tylko zechcesz, możesz się tego nauczyć.
- Chyba nie. Do tego trzeba mieć specjalne predyspozycje.
Na chwilę przestał pracować i popatrzył na mnie ni to roz-
bawiony, ni to obruszony kolejnym nowym słowem, którego
nauczyłem się od wujka Edmunda.
W kuchni urzędowała Dindinha, przygotowywała grzanki
moczone w winie. Na Wigilię. I to miało być wszystko.
Powiedziałem do Totoki:
- Pomyśl tylko. Niektórzy nawet tego nie mają. Wujek Ed-
mundo dał pieniądze na wino i na owoce do sałatki na jutro.
Totoca szykował konika za darmo, bo już słyszał o naszej
historii z kasynem Bangu. Przynajmniej Luis coś dostanie.
43
Co prawda starą i używaną zabawkę, ale za to bardzo ładną i do
tego moją ulubioną.
- Totoca...
- Co?
- Myślisz, że nie dostaniemy nic, absolutnie nic od Świętego
Mikołaja?
- Chyba nie.
- Powiedz prawdę, myślisz, że ja naprawdę jestem taki
złośliwy i niedobry, jak wszyscy mówią?
- Może nie do końca złośliwy. Chodzi o to, że masz diabła za
skórą.
- Kiedy nadchodzą święta Bożego Narodzenia, tak bardzo
chciałbym się go pozbyć! Chciałbym, żeby choć raz w życiu,
zanim umrę, urodził się dla mnie Jezusek, a nie diabełek.
- Może w przyszłym roku... Lepiej naucz się robić tak jak
ja...
- A co ty takiego robisz?
- Na nic nie czekam. I wtedy nie czuję się zawiedziony.
Może Dzieciątko Jezus wcale nie jest takie dobre, jak opo-
wiadają. Ani jak mówi ksiądz, ani jak piszą w katechizmie...
Na chwilę umilkł i zastanawiał się, czy mówić dalej to, co
myślał, czy nie.
- W takim razie jakie jest?
- Posłuchaj, powiedzmy, że ty strasznie psocisz i nie za-
służyłeś. Ale Luis?
- To anioł.
- A Gloria?
- Też.
-A ja?
- Ty... czasem lubisz brać moje rzeczy bez pozwolenia, ale
i tak jesteś kochany.
44
- A Lala?
- Strasznie mocno bije, ale jest dobra. Kiedyś uszyje dla
mnie muszkę.
- A Jandira?
- Jandira jest trochę nadęta, ale nie jest zła.
- A mama?
- Mama jest bardzo dobra; bije mnie ze łzami w oczach i
bardzo lekko.
- A tata?
- Taak... sam nie wiem. Nie ma szczęścia. Chyba jest taki
sam jak ja, najgorszy w całej rodzinie.
- A widzisz. Wszyscy w rodzinie jesteśmy dobrzy. Dlaczego
więc Jezusek i Święty Mikołaj nie są dobrzy dla nas? Idź do
doktora Faulhabera i popatrz, jak jego stół ugina się pod
ciężarem potraw. To samo u rodziny Villas-Boas. Nie wspomnę
nawet o domu doktora Adaucta Luza...
Pierwszy raz w życiu widziałem, że Totoce chce się płakać.
- Dlatego myślę, że Dzieciątko Jezus urodziło się w biedzie
wyłącznie na pokaz. Potem przekonało się, że tylko bogaci
się liczą... Ale nie mówmy więcej o tym. Być może to, co ci
opowiadam, to wielki grzech.
Był taki przygnębiony, że nie chciał ze mną dłużej rozma-
wiać. Ani podnieść głowy znad konika, którego głaskał.
Wigilia była tak smutna, że nawet nie chce mi się wspominać.
Wszyscy jedliśmy w milczeniu, a tata ledwie uszczknął kawałek
świątecznej grzanki. Nie chciało mu się ogolić ani nic innego.
Nawet nie poszliśmy na pasterkę. Najgorsze, że nikt z nikim nie
rozmawiał. Raczej przypominało to stypę, a nie narodziny
Dzieciątka Jezus.
45
Tatuś wziął kapelusz i wyszedł. Nawet nie zmienił butów,
wyszedł w drewniakach, nie żegnając się z nami. Nie złożył
nam też życzeń. Dindinha wyciągnęła chusteczkę, wytarła oczy,
przeprosiła i powiedziała, że już muszą iść z wujkiem
Edmundo.
Wujek
wcisnął
mi
w
rączkę
monetę
pięciusetrea-lową i taką samą dał Totoce. Pewnie chciał dać
nam więcej, ale sam nie miał. A może zamiast nam wolałby dać
swoim dzieciom w mieście. Właśnie dlatego mocno go
przytuliłem. Pewnie to był jedyny serdeczny uścisk w czasie
Wigilii. Nikt się nie przytulał, nie całował ani nie mówił miłych
słów. Mamusia poszła do sypialni. Założę się, że płakała tam w
samotności. Wszyscy mieliśmy ochotę zrobić to samo. Lala
odprowadziła wujka Edmunda i Dindinhę do furtki i
opowiadała, że człapali tak wolno, wolniutko.
- Chyba są już zbyt starzy, aby żyć, i wszystko ich męczy...
Najsmutniejsze, że dzwon kościelny rozbrzmiewał w nocy
tak radośnie. I widać było, jak sztuczne ognie wznoszą się do
nieba, żeby Bóg mógł się przypatrzeć radości niektórych ludzi.
Kiedy wróciliśmy do domu, Gloria i Jandira zmywały brudne
naczynia, a Gloria miała czerwone oczy, tak jakby strasznie
płakała.
Na nasz widok sztucznym głosem powiedziała:
- Już pora, żeby dzieci poszły spać.
Powiedziała to i spojrzała na nas. Wiedziała, że tak naprawdę
nie było już u nas dzieci. Wszyscy byli dorośli, dorośli i smutni,
jakby jedyną wigilijną potrawą był smutek.
Być może wszystkiemu było winne skąpe światło lampy
naftowej, które zastąpiło nam elektryczne, odcięte na polecenie
spółki Light. Może i tak.
Szczęśliwe było tylko nasze królewiątko, które spało z palusz-
kiem w buzi. Tuż obok łóżeczka położyłem konika. Nie mogłem
46
się powstrzymać, żeby delikatnie nie pogłaskać Luisa po wło-
sach. Mój głos przepełniała niezmierna tkliwość.
- Mój malutki...
Kiedy cały dom pogrążony był w ciemnościach, spytałem
cichutko:
- Pyszne były świąteczne grzanki, prawda, Totoca?
- Nie wiem. Nie próbowałem.
- Dlaczego?
- Coś mnie ściskało w gardle i nic nie mogłem jeść... Śpijmy.
Sen nam pomoże o wszystkim zapomnieć.
Podniosłem się i narobiłem hałasu.
- Gdzie idziesz, Zeze?
- Wystawię moje tenisówki za drzwi.
- Lepiej tego nie rób.
- I tak wystawię. Kto wie, może zdarzy się cud. Wiesz, Toto-
ca, tak bardzo chciałbym dostać jakiś prezent. Jeden jedyny. I
żeby był nowiutki. I tylko dla mnie...
Odwrócił się i schował głowę pod poduszkę.
Ledwie się obudziłem, zawołałem Totocę.
- Sprawdzimy? Mówię ci, że jest.
- Na twoim miejscu bym nie szedł.
- A ja pójdę.
Otworzyłem drzwi od pokoju i ku memu rozczarowaniu
stwierdziłem, że tenisówki są puste. Totoca podszedł bliżej,
przecierając oczy.
- A nie mówiłem?
Dziwna mieszanina uczuć powstała w mojej duszy. Nienawiść,
bunt i smutek. Nie mogłem się powstrzymać i wykrzyknąłem:
- To okropne mieć biednego ojca!
47
Przeniosłem wzrok z moich tenisówek na drewniaki, które
znajdowały się tuż przed moimi oczyma. Przede mną stał tata.
Jego oczy były ogromne ze smutku. Wydawało się, że urosły
tak bardzo, aż tak bardzo, że mogły ogarnąć cały ekran kina
Bangu. Widać było w jego oczach tak głęboki i pełen bólu żal,
że nie potrafiłby płakać, nawet gdyby chciał. Przez trwającą
wieki minutę milczał, wpatrując się w nas, a potem w tej ciszy
przeszedł obok. Staliśmy jak przymurowani, nie mogąc
wykrztusić z siebie słowa. Tata wziął z komody kapelusz i
znowu wyszedł na ulicę. Dopiero wtedy Totoca szturchnął mnie
w ramię.
- Jesteś wstrętny, Zeze. Potwornie zły. To wszystko dla
tego, że...
Zamilkł zdenerwowany.
- Nie wiedziałem, że on tu jest.
- Drań. Bez serca. Dobrze wiesz, że tata od dawna jest
bezrobotny. Właśnie dlatego nie mogłem wczoraj nic przełknąć,
kiedy patrzyłem na jego minę. Kiedyś sam zostaniesz ojcem i
przekonasz się, jak bardzo bolą takie chwile.
Z tego wszystkiego rozpłakałem się.
- Ale ja go nie zauważyłem, Totoca, nie widziałem go...
- Zjeżdżaj stąd. Jesteś do niczego. Spadaj!
Miałem ochotę wybiec na ulicę, puścić się biegiem i przytulić
z płaczem do nóg tatusia. Powiedzieć, że byłem niedobry,
naprawdę bardzo zły. A jednak ciągle stałem jak
przy-murowany, nie wiedząc, co robić. Musiałem usiąść na
łóżku. I stamtąd wpatrywałem się w moje tenisówki, stojące w
tym samym miejscu, zupełnie puste. Niczym moje serce, które
biło jak oszalałe.
O Boże, dlaczego tak zrobiłem? I to właśnie dziś. Czemu
musiałem być taki zły i to teraz, kiedy i tak wszyscy są smut-
48
ni? Jak spojrzę mu w oczy przy obiedzie? Nawet nie uda mi się
przełknąć sałatki owocowej.
A te jego oczy, wielkie jak ekran w kinie, wpatrywały się we
mnie z uporem. Zamknąłem swoje i znów widziałem tamte
ogromne, pełne żalu...
Stuknąłem piętą o skrzynkę z przyborami do czyszczenia
butów i nagle wpadłem na pomysł. Może w ten sposób tatuś
wybaczy mi wszystko?
Otworzyłem skrzynkę Totoki i pożyczyłem od niego pudełko
czarnej pasty do butów, bo moja już się kończyła. Z nikim nie
rozmawiałem. Wlokłem się smutny po ulicy, nawet nie czując
ciężaru skrzynki. Zdawało mi się, że stąpam po jego oczach. I
czuję w nich ból.
Było jeszcze wcześnie i ludzie spali po pasterce i wieczerzy
wigilijnej. Na ulicy dzieci pokazywały sobie i porównywały nowe
zabawki. Jeszcze bardziej mnie to zabolało. Wszystkie dzieci
były grzeczne. Żadne z nich nie postąpiłoby tak jak ja.
Zatrzymałem się obok „Głodu i nędzy", czekając na jakiegoś
klienta. Sklepik był otwarty nawet w takie święto. Nie na darmo
tak go nazwali. Zaczęli się pojawiać ludzie, jeszcze w
piżamach, w kapciach, drewniakach, ale nikt nie miał butów.
Nie łyknąłem nawet kawy i wcale nie czułem głodu. Mój ból
był znacznie większy od głodu. Poszedłem aż na ulicę
Progresso. Obszedłem rynek. Usiadłem na chodniku przed
piekarnią Rozemberga i nic.
Godziny płynęły jedna za drugą, a ja nic nie zarobiłem. A
musiałem zarobić. Naprawdę musiałem.
Upał stawał się coraz większy, pasek od skrzynki wżynał mi
się boleśnie w ramię, musiałem ją przerzucić na drugie.
Strasznie chciało mi się pić, więc poszedłem skorzystać z kra-
niku na rynku.
49
Usiadłem na schodkach przed szkołą podstawową, do której
niedługo mieli mnie przyjąć. Postawiłem skrzynkę na ziemi i
straciłem już nadzieję. Położyłem głowę na kolanach jak
szmaciany pajac i nic nie chciało mi się robić. Potem ukryłem
twarz między kolanami i zakryłem głowę rękoma. Lepiej już
umrzeć niż wrócić do domu z niczym.
Ktoś stuknął nogą w skrzynkę i jakiś znajomy życzliwy głos
zawołał:
- Hej, mały pucybucie, kto śpi, nie zarabia.
Podniosłem głowę, nie mogąc w to uwierzyć. To był seu
Coąuinho, portier z kasyna. Postawił jedną nogę, a ja najpierw
przetarłem but szmatką. Potem zwilżyłem i znowu wytarłem.
Następnie zacząłem ostrożnie i starannie smarować pastą.
- Czy mógłby pan z łaski swojej podciągnąć troszkę no
gawkę?
Posłuchał mnie.
- Nawet dzisiaj pucujesz buty, Zeze?
- Nigdy nie potrzebowałem tego bardziej niż dziś.
- A jak się udała Wigilia?
- W porządku.
Stuknąłem szczotką w skrzynkę, a on zmienił nogę. Zrobiłem
to samo z drugim butem i w końcu zacząłem pucować do
błysku. Kiedy skończyłem, znowu stuknąłem w skrzynkę, a on
zabrał nogę.
- Ile się należy, Zeze?
- Dwieście reali.
- Dlaczego tylko dwieście? Wszyscy biorą czterysta.
- Jak już będę dobrym pucybutem, też tyle powiem. Na razie
nie.
Wyjął pięćset reali i wręczył mi.
50
- Może zapłaci pan później? Do tej pory nic nie zarobiłem,
nie mam reszty.
- Reszta dla ciebie, z okazji świąt Bożego Narodzenia. Do
zobaczenia.
- Wesołych Świąt, seu Coąuinho.
Być może podszedł wyczyścić buty z powodu tego, co się
stało trzy dni temu...
Pieniądze w kieszeni podniosły mnie trochę na duchu, ale nie
na długo; minęła już druga, ludzie przechadzali się po ulicach i
nic. Nikt nie podchodził, nawet żeby wytrzeć kurz i zapłacić
choć grosik.
Stanąłem obok drogowskazu Rio-Sao Paulo i od czasu do
czasu wołałem cienkim głosem:
- Pastowanie, pucowanie, proszę państwa! Pucowanie, pa
stowanie, szefie. Czyśćcie buty, żeby pomóc biednym spędzić
święta.
Obok mnie zatrzymał się samochód jakiegoś bogacza.
Skorzystałem z tego i krzyknąłem, co prawda bez specjalnej
nadziei:
- Grosik, szefie. Pomóżcie biednym spędzić święta.
Jakaś elegancko ubrana pani i dwoje dzieci z tyłu gapiło
się na mnie. Pani bardzo się wzruszyła.
- Biedactwo, taki malutki i taki biedny. Daj mu parę gro
szy, Arturze.
Ale mężczyzna przyjrzał mi się nieufnie.
- To mały cwaniak, naciąga ludzi. Wykorzystuje swój
wzrost i fakt, że są święta.
- I tak mu dam. Podejdź tu, malutki.
Otworzyła torebkę i wyciągnęła rękę przez okienko.
- Nie, proszę pani, dziękuję. Ja wcale nie kłamię. Tylko
ktoś naprawdę biedny pracuje w Boże Narodzenie.
51
Podniosłem skrzynkę, zarzuciłem na ramię i poszedłem dalej
wolniutko. Dzisiaj nie miałem nawet siły się złościć.
A jednak drzwiczki samochodu otworzyły się i jakiś chłop-
czyk zaczął biec w moją stronę.
- Proszę, to dla ciebie. Mama kazała powiedzieć, że wie, że
nie kłamiesz.
Włożył mi pięćset reali do kieszeni i nawet nie poczekał, aż
mu podziękuję... Usłyszałem tylko warkot odjeżdżającego
samochodu.
Minęły już cztery godziny, a mnie ciągle prześladowały
smutne oczy taty.
Postanowiłem wrócić do domu. Tysiąc reali to trochę za
mało, ale może w sklepie „Głód i nędza" dadzą mi rabat albo
pozwolą dopłacić resztę później.
W rogu przy płocie coś przyciągnęło moją uwagę. Była to
czarna, dziurawa, damska pończocha. Schyliłem się i pod-
niosłem ją. Rozciągnąłem na dłoni i zrobiła się bardzo cienka.
Schowałem ją do skrzynki, myśląc sobie: Będzie z niej całkiem
niezła kobra.
A potem skarciłem sam siebie: Kiedy indziej. Dzisiaj nie
wypada.
Przechodziłem obok domu państwa Villas-Boas. Dom otaczał
wielki ogród, ze ścieżkami wyłożonymi kostką. Pomiędzy
klombami Serginho jeździł na ślicznym rowerku. Wsadziłem
głowę między kraty, żeby się lepiej przyjrzeć.
Rower był cały czerwony i tylko niektóre części miał żółte i
niebieskie. Metal lśnił i błyszczał. Na mój widok Serginho
zaczął się popisywać. Rozpędzał się, skręcał, hamował tak
gwałtownie, aż piszczało. W końcu podjechał do mnie.
- Podoba ci się?
- To najpiękniejszy rower na świecie.
52
- Podejdź do bramy, to lepiej będziesz widział.
Serginho był rówieśnikiem Totoki i chodził z nim do tej
samej klasy.
Wstydziłem się moich bosych stóp, bo on miał na nogach
lakierki, do tego białe skarpetki i czerwone elastyczne pod-
wiązki. Lakier na bucikach odbijał wszystko. Nawet oczy mo-
jego taty spoglądały na mnie z tego blasku.
Milczałem.
- Co się stało, Zeze? Jesteś jakiś dziwny.
- Nie, nic. Z bliska jest jeszcze ładniejszy. Dostałeś na
Gwiazdkę?
- Od Świętego Mikołaja.
Zszedł z rowerka, żeby swobodniej porozmawiać, i otworzył
bramę.
- Dostałem mnóstwo rzeczy: adapter, trzy garnitury, stos
książek przygodowych, ogromne pudełko kolorowych kre
dek. Pudło z różnymi grami, śmigłowiec. Dwie łódeczki z bia
łymi żaglami...
Spuściłem głowę i pomyślałem o Dzieciątku Jezus, które
lubiło wyłącznie bogaczy, tak jak powiedział Totoca.
- Co się stało, Zeze?
- Nic.
- A ty... dużo prezentów dostałeś?
Pokręciłem przecząco głową, nie mogąc wydusić z siebie
słowa.
- Naprawdę nic? Zupełnie nic?
- W tym roku nie było u nas świąt. Tatuś jest bezrobotny.
- Niemożliwe. Nie mieliście kasztanów, orzechów ani wi-
na?...
- Tylko świąteczne grzanki, które zrobiła Dindinha, i kawę.
Serginho zamyślił się.
53
- Zeze, jeśli cię zaproszę, wejdziesz?
Zaczął rozumieć, co się stało. A ja, chociaż nic nie jadłem,
wcale nie miałem ochoty.
- Chodźmy do środka. Mama przygotuje dla ciebie coś
smacznego. Mamy mnóstwo jedzenia, dużo słodyczy...
Nie miałem odwagi. Ostatnio spotkało mnie już tyle przy-
krości. Nie jeden raz słyszałem: „Już ci mówiłam, żebyś nie
zapraszał tego małego ulicznika do domu!".
- Nie, dziękuję bardzo.
- Trudno. A jeśli poproszę mamę, żeby przygotowała pa-
czuszkę z kasztanami i innymi smakołykami dla twego młod-
szego brata, zgodzisz się?
- Naprawdę nie mogę. Muszę jeszcze wrócić do pracy.
Serginho dopiero teraz spostrzegł obok mnie skrzynkę pu-
cybuta.
- Przecież nikt nie pastuje butów w Boże Narodzenie...
- Pracowałem prawie cały dzień i udało mi się zarobić za-
ledwie tysiąc, a i tak pięćset dostałem jako jałmużnę. Muszę
jeszcze zarobić dwieście.
- Po co, Zeze?
- Nie mogę powiedzieć. Ale naprawdę są mi bardzo po-
trzebne.
Uśmiechnął się i wpadł na szlachetny pomysł.
- Chcesz wypastować moje? Dam ci tysiąc.
- Tak też nie można. Nie biorę pieniędzy od przyjaciół.
- A gdybym ci dał, to znaczy pożyczył, dwieście reali?
- Mogę zwrócić później?
- Kiedy będziesz mógł. Możesz mi nawet zapłacić szklanymi
kulkami.
- »W takim razie w porządku.
Włożył rękę do kieszeni i dał mi niklowaną monetę.
54
- I nie spiesz się ze zwrotem. Dostałem mnóstwo pienię
dzy. Mam pełną skarbonkę.
Przeciągnąłem ręką po kole od roweru.
- Jest naprawdę piękny.
- Kiedy urośniesz i nauczysz się jeździć, pozwolę ci się
przejechać. Zgoda?
- Dobrze.
Szybko pobiegłem do sklepu „Głód i nędza", z podrygującą
skrzynką pucybuta na ramieniu.
Wpadłem jak po ogień do środka, bo bałem się, że już za-
mykają.
- Dostanę jeszcze te drogie papierosy?
Sprzedawca widząc pieniądze, które ściskałem w garści,
wyciągnął dwie paczki.
- Mam nadzieję, że to nie dla ciebie, Zeze?
Ktoś z tyłu powiedział:
- Co za pomysł! Taki mały!
Sprzedawca, nawet się nie odwracając, odrzekł:
- Pan nie zna tego chłopaka. Ten hultaj zdolny jest do
wszystkiego.
- To dla tatusia.
Czułem się ogromnie szczęśliwy, ściskając pudełka w dłoni.
- Lepsze te czy tamte?
- To ty wybierasz.
- Cały dzień pracowałem, żeby kupić papierosy w prezencie
gwiazdkowym dla taty.
- Naprawdę, Zeze? A on co ci dał?
- Nic, biedaczek. Wie pan, tatuś jest ciągle bezrobotny.
Był bardzo przejęty, w sklepie też wszyscy zamilkli.
55
- Które by pan wybrał na moim miejscu?
- Jedne i drugie są dobre. Każdy ojciec chciałby dostać taki
prezent.
- A więc proszę mi zapakować to pudełko.
Zapakował, ale jakoś dziwnie się zachowywał, kiedy wręczał
mi paczuszkę. Tak jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł.
Podałem mu pieniądze i uśmiechnąłem się.
- Dziękuję, Zeze.
- Wesołych świąt, proszę pana.
Pobiegłem do domu.
Zapadła już noc. Tylko w kuchni paliła się lampa naftowa.
Wszyscy gdzieś wyszli, a tatuś sam siedział przy stole i wpat-
rywał się w pustą ścianę. Siedział z twarzą opartą na dłoni i z
łokciami na stole.
- Tatusiu...
- Co się stało, synku? - W jego głosie nie było ani śladu
urazy. - Gdzie byłeś przez cały dzień?
Pokazałem mu skrzynkę z przyborami do pastowania.
Postawiłem ją na podłodze i sięgnąłem do kieszeni po pa-
czuszkę.
- Patrz, tatusiu, co ładnego dla ciebie kupiłem.
Uśmiechnął się. Wiedział, ile to kosztowało.
- Podoba ci się? Te miały najładniejsze pudełko. Otworzył
paczkę z uśmiechem i wciągnął zapach tytoniu,
nie zdołał jednak wydobyć z siebie głosu.
- Zapal jednego, tatusiu.
Podszedłem do kuchenki po zapałki. Zapaliłem jedną i
przybliżyłem do papierosa sterczącego mu z ust.
Odszedłem troszeczkę, aby zobaczyć, jak się po raz pierwszy
zaciąga. I nagle coś mi się stało. Rzuciłem zgaszoną zapał-
56
kę na ziemię. I poczułem, że coś we mnie pęka. Coś we mnie
wybuchło. Jakiś straszliwy żal, który nosiłem w sobie przez
cały dzień, w końcu wybuchł we mnie.
Spojrzałem na tatę. Na jego twarz z zarostem, na jego oczy.
Zdołałem tylko wyszeptać:
- Tato... tatusiu...
A mój głos zdusiły łzy i szloch.
Tata rozwarł ramiona i przytulił mnie delikatnie.
- Nie płacz, synku. Jeszcze wiele będziesz się musiał na-
płakać, jeśli pozostaniesz takim wrażliwym chłopcem...
- Ja nie chciałem, tatusiu... Wcale nie chciałem tego po-
wiedzieć...
- Wiem, kochany, wiem. I wcale się nie obraziłem, bo w
gruncie rzeczy miałeś rację.
Przytulił mnie jeszcze mocniej.
Potem wytarł moją buzię ścierką do naczyń, która leżała na
stole.
- Tak jest lepiej.
Podniosłem ręce i pogłaskałem go po twarzy. Przeciągnąłem
delikatnie palcami po oczach, jakbym chciał je osadzić na
miejscu, żeby nie wyglądały jak wielki ekran kina. Bałem się,
że jeśli tego nie zrobię, te oczy będą mnie prześladowały do
końca życia.
- Skończę palić.
Drżącym ze wzruszenia głosem zdołałem wyjąkać:
- Wiesz, tatusiu, jeśli będziesz chciał mnie zbić, już nigdy nie
będę się skarżył... Naprawdę możesz mnie zbić.
- Już dobrze, Zeze. Spokojnie.
Odstawił mnie na podłogę. Łzy spływały mi po twarzy.
Sięgnął do kredensu po talerz.
- Gloria zostawiła dla ciebie trochę sałatki owocowej.
57
A ja nic nie mogłem przełknąć. Usiadł koło mnie i powoli
karmił mnie łyżeczką.
- Przeszło ci już, syneczku, prawda?
Skinąłem głową, że tak, ale pierwsze łyżki sałatki miały
słonawy smak. Smak moich łez, których nie potrafiłem po-
wstrzymać.
Ptaszek, szkoła i kwiatek
Nowy dom. Nowe życie i zwykłe nadzieje, proste nadzieje.
Jechałem wesolutki jak ciepły letni dzień, wysoko na wozie
między seu Aristidesem i jego pomocnikiem.
Kiedy wyjechaliśmy z drogi gruntowej na szosę Rio-Sao
Paulo, było wspaniale, a wóz kołysał się miękko i majesta-
tycznie.
Tuż obok przejechał jakiś piękny samochód.
- To auto Portugalczyka, Manuela Valadaresa.
Kiedy skręcaliśmy w ulicę dos Acudes, jakiś daleki gwizd
przeciął spokój poranka.
- Słyszy pan, seu Aristides? Nadjeżdża Mangaratiba.
- Wszystko wiesz, prawda?
- Poznaję jej gwizd.
Słychać było tylko kopyta, stukające o bruk klo-kla, klo-kla.
Zauważyłem, że wóz nie jest już nowy. Wręcz przeciwnie. Ale
za to był solidny i pojemny. Na dwa razy przewieziemy wszyst-
kie nasze graty. Tylko osioł nie wyglądał zbyt solidnie. Po-
stanowiłem się jednak podlizać.
59
- Ma pan bardzo ładny wóz, seu Aristides.
- Dla mnie w sam raz.
- Osiołek też jest ładny. Jak ma na imię?
- Cygan.
Nie miał zbytniej ochoty ze mną rozmawiać.
- Dziś mam swój szczęśliwy dzień. Pierwszy raz w życiu
jadę wozem. Widziałem auto Portugalczyka i słyszałem Man-
garatibę.
Cisza. Ani słowa.
- Proszę pana, czy Mangaratiba jest najważniejszym po-
ciągiem w Brazylii?
- Nie. Najważniejszym na tej linii.
Nic nie pomagało. Trudno jest czasem zrozumieć dorosłych!
Kiedy dotarliśmy przed dom, wręczyłem mu klucz i starałem
się być serdeczny...
- Czy mogę panu w czymś pomóc?
- Pomożesz nam, jeśli nie będziesz tu sterczał i przeszkadzał.
Idź się bawić, zawołamy cię, jak będziemy wracać.
Zrozumiałem i pobiegłem.
- Maluszku, teraz będziemy mieszkać tuż obok siebie.
Przystroję cię tak pięknie, że żadne inne drzewo nie będzie
się do ciebie umywało. Wiesz, Maluszku, jechałem teraz na
ogromnej i takiej wygodnej furze, że zdawało mi się, że to
dyliżans z westernu. Posłuchaj, będę ci opowiadał o wszyst
kim, co się zdarzy. Dobrze?
Podszedłem do trawnika nad ściekiem i popatrzyłem na
płynącą w nim brudną wodę.
- Jak mieliśmy nazwać tę rzekę?
- Amazonka.
- No właśnie, Amazonka. Tam dalej pewnie jest pełno czółen
z dzikimi Indianami, prawda, Maluszku?
60
- Nawet mi nie mów. Na pewno jest ich mnóstwo.
Nie zdążyliśmy dobrze sobie pogadać, a już seu Aristides
zamykał dom i mnie wołał.
- Zostajesz, czy jedziesz z nami?
- Zostanę. Mama z siostrami zaraz przyjdą.
I zostałem, myszkując po wszystkich kątach.
Na początku, czy to z powodu nieśmiałości, czy żeby zrobić
dobre wrażenie na sąsiadach, byłem bardzo grzeczny. Ale
pewnego dnia... Wypchałem czarną, damską pończochę. Zwią-
załem ją sznurkiem i uciąłem jej stopę. Potem, tam gdzie była
stopa, przyczepiłem długą linkę od latawca i mocno związałem.
Z daleka, jeśli będę ją ciągnął powolutku, będzie wyglądać jak
prawdziwa kobra i w ciemnościach zrobi prawdziwą sensację.
Wieczorem wszyscy zajmowaliśmy się swoimi sprawami.
Miałem wrażenie, że nowy dom dodał nam wszystkim otuchy.
W rodzinie panowała taka radość, jakiej nie czuliśmy od
dawna.
Cichutko przycupnąłem na progu, czekając, co się stanie.
Ulicę oświetlało słabe światło lamp i żywopłoty z wysokich
krotonów rzucały cienie na wszystkich rogach. W fabryce
ludzie pracowali jeszcze na drugą zmianę. Kończyła się po
ósmej, na pewno nie później niż o dziewiątej. Tylko przez
chwilę myślałem o fabryce. Nie znosiłem jej. Jej smutny gwizd
brzmiał jeszcze posępniej o piątej rano. Fabryka była jak smok,
który codziennie rano połykał ludzi, a wieczorem wypluwał
wykończonych robotników. Nie lubiłem jej jeszcze i za to, co
Mister Scottfield zrobił z tatusiem...
Aha! Idzie jakaś paniusia. Pod pachą ściska parasolkę, na ręce
ma torebkę. Już słychać stukot drewniaków.
81
Pobiegłem ukryć się w bramie i sprawdziłem, jak działa
sznurek od kobry. Działał. Kobra była super. Ukryłem się
dobrze w cieniu płotu, przytrzymując sznur między palcami.
Stukot drewniaków był coraz bliżej, coraz bliżej, zupełnie
bliziutko i już! Pociągnąłem za linkę od kobry. A ona powo-
lutku się prześliznęła.
Ale tego się nie spodziewałem. Kobieta wrzasnęła tak głośno,
że obudziła całą ulicę. Rzuciła torebkę i parasolkę i złapała się
za brzuch, nie przestając krzyczeć.
- Ratunku! Pomocy! Ludzie, kobra! Ratunku!
Otworzyły się wszystkie drzwi, a ja rzuciłem linkę, po-
biegłem za dom i wpadłem do kuchni. Ściągnąłem pokrywę od
kosza na brudy, wskoczyłem do środka i naciągnąłem wieko.
Serce waliło mi ze strachu i ciągle słyszałem krzyki kobiety.
- Mój Boże, jeszcze stracę dziecko, jestem w szóstym mie
siącu.
A wtedy już nie tylko poczułem skruchę, ale zacząłem się
cały trząść.
Sąsiedzi wprowadzili kobietę do środka, a ta ciągle
spaz-mowała i krzyczała:
- Nie wytrzymam. Ludzie, nie wytrzymam. Panicznie boję
się węży.
- Proszę wypić sok z kwiatów pomarańczy. Uspokaja. Proszę
się nie denerwować, mężczyźni już są na drodze, szukają kobry
z kijami, siekierą i mają ze sobą lampę.
Co za straszliwa afera z powodu jednej szmacianej kobry! A
najgorsze, że wszyscy domownicy także wyszli, żeby zobaczyć,
co się dzieje. Jandira, mama i Lala.
- Ludzie, przecież to nie kobra. To tylko stara damska poń
czocha.
62
Ze strachu zapomniałem pozbyć się kobry. Koniec ze mną.
Za kobrą ciągnął się sznurek i wiódł wprost do naszego
ogródka.
Trzy znajome głosy powiedziały jednocześnie: - To on!
Teraz znowu polowano, ale już nie na kobrę. Jandira, mama i
Lala zajrzały pod łóżka. Nic. Przeszły koło mnie, a ja wstrzy-
małem oddech. Wyszły na dwór, rozejrzeć się wokół domu.
Nagle Jandira zawowała:
- Chyba już wiem, gdzie jest!
Zdjęła pokrywę z kosza, wyciągnęła mnie za uszy i powlokła
do jadalni.
Tym razem mama sprawiła mi tęgie lanie. Kapeć aż świszczał
w powietrzu, a ja wrzeszczałem na całe gardło, żeby mnie
mniej bolało, i mama w końcu przestała bić.
- Ty, zarazo! Nie wiesz, jak ciężko jest nosić dziecko pod
sercem w szóstym miesiącu.
Lala skomentowała z ironią:
- Długo trwało, zanim zaczął rozrabiać na ulicy!
- A teraz, marsz do łóżka, hultaju.
Poszedłem, głaszcząc się po pupie. Położyłem się na brzuchu.
Na szczęście tata poszedł grać w karty. Leżałem w ciem-
nościach, przełykając smarki, tłumiąc płacz i myśląc sobie, że
łóżko to najlepsze lekarstwo na takie lanie.
Następnego dnia wstałem bardzo wcześnie. Miałem dwie
ważne rzeczy do zrobienia: po pierwsze, tak czy siak, musiałem
się rozejrzeć wokoło. Jeśli kobra jeszcze tam jest, wezmę ją i
schowam pod koszulę. Przecież mogę ją wykorzystać gdzie
indziej. Niestety już jej nie było. Ciężko będzie znaleźć inną
pończochę, która tak dobrze naśladowałaby kobrę jak ta.
63
Odwróciłem się i poszedłem do Dindinhy. Musiałem poroz-
mawiać z wujkiem Edmundem.
Wszedłem tam, dobrze wiedząc, że jak na życie emeryta jest
jeszcze wcześnie. Na pewno nie wyszedł, żeby zagrać na loterii
albo robić zakłady, czy kupić gazetę.
Rzeczywiście, siedział w dużym pokoju i stawiał sobie
pasjansa.
- Dzień dobry, wujciu!
Nic nie odpowiedział. Udawał głuchego. U nas w domu
wszyscy mówili, że lubił tak robić, kiedy nie chciało mu się
rozmawiać.
Ale nie ze mną takie numery, o nie. Zresztą, bynajmniej
(bardzo mi się spodobało słowo bynajmniej), przy mnie nigdy
nie udawał głuchego. Pociągnąłem go za rękaw koszuli i jak
zawsze stwierdziłem, że szelki w biało-czarną kratę są bardzo
ładne.
- Aa... to ty!
Udawał, że mnie nie zauważył.
- Jak się nazywa ten pasjans, wujaszku?
- Pasjans zegarowy albo Big Ben.
- Bardzo fajny.
Znałem już nazwy wszystkich kart w talii. Nie lubiłem tylko
waleta. Nie rozumiem, dlaczego wygląda jak służący króla.
- Wiesz co, wujaszku, przyszedłem porozmawiać z tobą
o interesach.
- Już kończę. Jak wyjdzie, porozmawiamy.
Ale, za chwilkę, pomieszał wszystkie karty.
- Wyszedł?
- Nie.
Poskładał talię i odłożył na bok.
64
- Słuchaj, Zeze, jeśli jest to interes finansowy - potarł dło
nie - to nic z tego.
- Nawet grosika na szklane kulki?
Uśmiechnął się.
- Grosik się może znajdzie. Kto to wie?
I już miał włożyć rękę do kieszeni, kiedy mu przerwałem.
- Żartuję, wujaszku. Nie o to chodzi.
- W takim razie o co?
Czułem, że lubi moją „przedwczesną dojrzałość", a sprawy
przybrały jeszcze lepszy obrót, kiedy nauczyłem się czytać,
choć nikt mnie nie uczył.
- Chciałbym wiedzieć coś bardzo ważnego. Czy umie wujek
śpiewać bez głosu?
- Nie rozumiem.
- O tak - i zaśpiewałem jedną zwrotkę Małego domku.
- Ty teraz śpiewasz, prawda?
- Właśnie, śpiewam. Mogę śpiewać w duszy tak, żeby nic nie
było słychać.
Rozśmieszyła go moja naiwność, choć ciągle jeszcze nie
wiedział, do czego zmierzam.
- Posłuchaj, wujku. Kiedy byłem malutki, myślałem, że
mieszka w mojej duszy ptaszek, który śpiewa. To właśnie on
śpiewał.
- A więc to tak. To cudownie, że masz w sobie rozśpiewa-
nego ptaszka.
- Nie zrozumiałeś mnie, wujku. Teraz trochę przestałem w
niego wierzyć. A kiedy mówię i patrzę do środka siebie...
Zrozumiał i śmiał się z moich rozterek.
- Zaraz ci wszystko wyjaśnię, Zeze. Wiesz, to znaczy, że
dorastasz. A kiedy rośniesz, to, co określasz mówieniem i pat
rzeniem do środka, to właśnie nazywa się myślenie. Fakt, że
65
zaczynasz myśleć, oznacza to, o czym ci kiedyś mówiłem - ze
już wkrótce wejdziesz w...
- Wiek rozsądku?
- Dobrze, że o tym pamiętasz. A wtedy staje się cud. Myślisz
coraz więcej i więcej, myślenie ogarnia całe nasze serce i
głowę. Widać je w naszych oczach i we wszystkim, co stanowi
część naszego życia.
- Wiem. A ptaszek?
- Ptaszka stworzył Pan Bóg, aby pomagał dzieciom od-
krywać świat. Potem, kiedy dziecko dorasta i już nie potrzebuje
ptaszka, oddaje go Panu Bogu. A Bóg przekazuje go innemu
dziecku, tak inteligentnemu jak ty. Czy to nie piękne?
Roześmiałem się szczęśliwy, że miałem już w sobie to „myś-
lenie".
- Piękne. A teraz już pójdę.
- A grosik?
- Nie dzisiaj. Będę bardzo zajęty.
Wyszedłem na ulicę, rozmyślając o tym wszystkim. I przy-
pomniałem sobie coś, co sprawiało mi ogromny smutek.
To-toca miał śliczne pisklątko. Mięciutkie i delikatne, które
wdrapywało się na jego palec, kiedy mu wsypywał ziarno.
Mógł nawet zostawić otwarte drzwi, a ono nie uciekało. Pew-
nego dnia zapomniał o nim i zostawił je na słońcu na dworze. I
upał je zabił. Przypomniałem sobie, jak Totoca trzymał je w
dłoni i płakał rozpaczliwie, tuląc martwego ptaszka do policzka.
Wtedy powiedział:
- Nigdy już nie złapię żadnego ptaszka.
Stałem obok niego i też przyrzekłem:
- Totoca, ja też nigdy nie złapię żadnego. Wróciłem do
domu i pobiegłem prosto do Maluszka.
66
- Xururuca, muszę coś zrobić.
- Co takiego?
- Poczekamy chwilkę?
- Poczekamy.
Usiadłem i przytuliłem głowę do jego pnia.
- A na co mamy czekać, Zeze?
- Aż na niebie pojawi się jakaś piękna chmurka.
- Po co?
- Wtedy wypuszczę mojego ptaszka. Uwolnię go. Już go
dłużej nie potrzebuję...
Wpatrywaliśmy się w niebo.
- A tamta, Maluszku?
Chmura nadciągała powoli, ogromna, wyglądała jak wielki
biały, postrzępiony liść.
- To ta, Maluszku.
Zerwałem się wzruszony i rozpiąłem koszulkę. Czułem, jak
ptaszek wyfruwa z mojej wątłej piersi.
- Leć, mój ptaszku. W dal, wysoko. Leć i usiądź na palcu
Pana Boga, a On cię wyśle do innego dziecka i będziesz w nim
śpiewać tak pięknie, jak robiłeś to we mnie. Żegnaj, mój ślicz
ny ptaszku!
Poczułem w duszy ogromną nieskończoną pustkę.
- Patrz, Zeze. Usiadł na palcu chmury.
- Widziałem.
Przyłożyłem głowę do serca Małuszka i patrzyłem, jak
chmura odpływa w dal.
- Nigdy nie byłem dla niego niedobry...
Przytuliłem twarz do pnia.
- Xururuca...
- Co się stało?
- Czy to bardzo nieładnie, jeśli się rozpłaczę?
67
- Nie, głuptasku. Ale dlaczego płaczesz?
- Nie wiem, jeszcze się nie przyzwyczaiłem. Czuję, że tutaj,
w środku, klatka jest zupełnie pusta...
Gloria obudziła mnie bardzo wcześnie.
- Pokaż paznokcie.
Pokazałem, a ona z aprobatą kiwnęła głową.
- A teraz uszy. A fe, Zeze.
Zaciągnęła mnie do zlewu, namoczyła ścierkę, natarła
mydłem i zaczęła zmywać ze mnie brud.
- Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś twierdził, że jest
wojownikiem ze szczepu Pinage i przy tym był brudny jak
prosię! Wkładaj buty, a ja znajdę jakieś przyzwoite ubranko
dla ciebie.
Otworzyła moją szufladę i zaczęła w niej grzebać. Szperała
coraz głębiej. A im dłużej szukała, tym mniej znajdowała.
Wszystkie moje spodenki były albo podarte, albo dziurawe,
pocerowane lub połatane.
- Szkoda słów. Wystarczy zajrzeć do tej szuflady i od razu
widać, jakim jesteś strasznym łobuziakiem. Włóż te, są w naj
lepszym stanie.
I wyszliśmy na spotkanie tych wszystkich „wspaniałych
rzeczy", które miałem odkrywać.
Podeszliśmy pod szkołę. Mnóstwo ludzi prowadziło swoje
dzieci za rękę, żeby je tam zapisać.
- Nie rób takiej smutnej miny i staraj się o wszystkim
pamiętać, Zeze.
Usiedliśmy w sali pełnej dzieci i gapiliśmy się jedno na
drugiś. Wreszcie nadeszła nasza kolej i weszliśmy do gabinetu
pani dyrektor.
68
- To twój braciszek?
- Tak, proszę pani. Mama nie mogła przyjść, bo pracuje w
Rio.
Przyjrzała mi się uważnie, a jej oczy za grubymi szkłami
okularów były wielkie i ciemne. Zabawne, że miała wąsiki jak
mężczyzna. Pewnie dlatego została dyrektorką.
- Czy on nie jest jeszcze za malutki?
- Jest trochę drobny jak na swój wiek. Ale już umie czytać.
- Ile masz lat, chłopczyku?
- Dwudziestego szóstego lutego skończyłem sześć, proszę
pani.
- Bardzo dobrze. Zaraz wypełnimy kwestionariusz. Najpierw
nazwisko.
Gloria podała nazwisko taty. Kiedy doszło do nazwiska ma-
my, wymieniła tylko po mężu: Estefania de Vasconcelos. Nie
wytrzymałem i poprawiłem ją.
- Estefania Pinage de Vasconcelos.
- Słucham...
Gloria się zaczerwieniła.
- Pinage. Mama jest z pochodzenia Indianką.
Byłem strasznie dumny, bo w szkole pewnie tylko ja będę nosił
indiańskie nazwisko. Potem Gloria podpisała jakiś papier i
stanęła niezdecydowana.
- Coś jeszcze, panienko?
- Chciałam się dowiedzieć o mundurki... Rozumie pani...
Tata jest bezrobotny i nie mamy pieniędzy.
Pani dyrektor sama się o tym przekonała, widząc te wszystkie
łaty, kiedy kazała mi się obrócić, żeby sprawdzić mój wzrost i
rozmiar.
Zanotowała to na karteczce i kazała nam poszukać dony
Eulalii.
69
Dona Eulalia też była zaskoczona moim wzrostem, a naj-
mniejszy mundurek, jaki miała, wisiał na mnie jakby był po
starszym bracie.
- Jedyny, jaki mam, to ten, a i tak jest za duży. Boże, jaki
drobniutki chłopczyk!
- Wezmę ten i skrócę.
Wyszedłem bardzo szczęśliwy, a w dodatku z dwoma mun-
durkami w prezencie. Wyobraziłem sobie minę Maluszka,
kiedy zobaczy mnie w nowym stroju, do tego w mundurku
szkolnym.
Przez następne dni wszystko mu opowiadałem. To, co było, i
to, czego nie było.
- Najpierw woźny uderza w dzwonek, ale nie taki wielki jak
w kościele. Chyba wiesz, prawda? Wszyscy wchodzą na dzie
dziniec szkolny i szukają miejsca, gdzie jest ich nauczycielka.
Potem nasza pani każe się ustawić czwórkami i wszyscy idzie
my do klasy. Siadamy w ławkach z pulpitami, które się zamy
kają i otwierają, i można tam wszystko schować. Muszę się
nauczyć całego hymnu, bo nasza pani powiedziała, że każdy
dobry Brazylijczyk i patriota musi znać na pamięć hymn
narodowy. Jak się nauczę, zaśpiewam ci. Dobrze, Maluszku?
A potem opowiadałem o wszystkich nowinkach. I kłótniach. I
bijatykach. I odkryciach świata, gdzie wszystko było nowe.
- Dziewczynko, dokąd idziesz z tym kwiatkiem?
Była czyściutka i niosła w ręce także ładnie obłożony zeszyt i
książkę. Miała włosy zaplecione w dwa warkoczyki.
- Niosę go naszej pani.
- Po co?
- Bo lubi kwiaty. A każda dobra uczennica daje kwiatki
swojej 'pani.
- Czy chłopiec też może dać kwiaty?
70
- Jeśli lubi swoją nauczycielkę, to oczywiście.
- Naprawdę?
- Tak.
Nikt nie dawał kwiatów naszej nauczycielce, pani Cecilii
Paim. Pewnie dlatego, że była brzydka. Gdyby nie jęczmień na
oku, taka brzydka by nie była. Ale tylko ona dawała mi czasami
na dużej przerwie pieniążek na pączka z powidłami z cukierni.
Zacząłem zaglądać do innych klas i wszędzie w wazonach na
biurkach nauczycielek stały kwiaty. Tylko wazon naszej pani
był zawsze pusty.
Ale moja największa przygoda była następująca:
- Wiesz, Maluszku, dziś załapałem się na przyczepkę, na
nietoperza.
- Chodzi ci o Luciano, tego, co zamieszka z nami na po-
dwórku?
- Nie, głuptasie. Na przyczepkę, na nietoperza, tak się tylko
mówi. Dzieciaki wskakują na zderzak samochodu prze-
jeżdżającego wolniutko koło szkoły i trzymają się koła zapa-
sowego. I tak sobie jadą. Mówię ci, jaka to frajda. Kiedy auto
dojeżdża do rogu, gdzie trzeba skręcić, i kierowca na chwilę
staje, żeby sprawdzić, czy nie nadjeżdża jakiś samochód z
przeciwka, wtedy dzieciaki zeskakują. Ale trzeba to robić
ostrożnie. Jeśli zeskakuje się w biegu, można walnąć tyłkiem o
jezdnię i jeszcze zedrzeć sobie skórę na rękach.
I tak paplałem mu o wszystkim, co się działo na lekcjach i na
przerwach. Żebyście widzieli, jaki był dumny, kiedy
opowiedziałem, jak na lekcji czytania dona Cecilia Paim
pochwaliła mnie, że czytam najlepiej ze wszystkich. Jestem
najlepszym „czytającym". Tu miałem pewne wątpliwości
71
i postanowiłem przy najbliższej okazji spytać wujaszka Ed-
munda, czy mówi się „czytający".
- A wracając do jazdy na zderzaku, Maluszku. Żebyś choć
trochę mógł to sobie wyobrazić, to jest prawie tak samo
wspaniałe uczucie, jak galopowanie na koniu, czyli na twoim
konarze.
- Ale jazda na drzewie nie jest niebezpieczna.
- Nie jest niebezpieczna? Naprawdę? A kiedy galopujesz jak
szalony po prerii na Dzikim Zachodzie, w czasie polowania na
bizony i bawoły? Już zapomniałeś?
Musiał się ze mną zgodzić, bo nigdy nie potrafił się kłócić i
wygrywać.
- Ale jest jeden taki, Maluszku... Jeden taki, na który nikt nie
odważył się wskoczyć. Wiesz który? To ten piękny samochód
Portugalczyka, Manuela Valadaresa. Słyszałeś kiedyś brzydsze
imię i nazwisko? Manuel Valadares...
- Faktycznie. A ja myślę w tej chwili zupełnie o czymś
innym.
- Sądzisz, że nie wiem o czym? Oczywiście, że wiem. Ale na
razie nic z tego. Muszę jeszcze trochę potrenować. Wtedy
spróbuję...
I tak mijały dni pełne radości. Pewnego ranka przyszedłem z
kwiatkiem dla mojej pani. Była bardzo szczęśliwa i powie-
działa, że jestem prawdziwym dżentelmenem.
- Wiesz, co to znaczy, Maluszku?
- Dżentelmen to osoba bardzo dobrze wychowana, podobna
do księcia.
I takt dzień po dniu, coraz bardziej lubiłem lekcje i stawałem
się coraz pilniejszy. W szkole nikt się na mnie nie skar-
72
żył. Gloria stwierdziła, że pewnie schowałem mojego diabełka
do szuflady i stałem się zupełnie innym chłopcem.
- Myślisz, że się zmieniłem, Maluszku?
- Może i tak.
- Skoro jesteś taki, to chociaż miałem ci powiedzieć pewną
tajemnicę, nic ci nie powiem.
Trochę się na niego obraziłem. Ale wcale się tym nie przejął,
bo wiedział, że nigdy długo się na niego nie gniewam.
Tajemnica miała się wydać wieczorem i serce mało mi nie
wyskoczyło z piersi z niepokoju. Ledwie rozległ się gwizd
fabryki, a ludzie już zaczęli wychodzić. Letnie dni długo się
ciągnęły i zmrok zapadał późno. Nawet pora kolacji się od-
wlekała. Czekałem przy furtce i obserwowałem świat, nie my-
śląc o kobrze czy innych psotach. Siedziałem, czekając na
mamę. Nawet Jandira była zdziwiona i spytała, czy przypad-
kiem nie boli mnie brzuch po niedojrzałych owocach, którymi
się objadałem.
Nagle sylwetka mamy pojawiła się na rogu. To była ona. Nikt
na świecie nie był do niej podobny. Zerwałem się i podbiegłem.
-
Dzień dobry, mamusiu. - Pocałowałem ją w rękę.
Nawet na źle oświetlonej ulicy widać było, jaką ma zmę
czoną twarz.
- Bardzo się napracowałaś, mamusiu?
- Bardzo, syneczku. W warsztacie był taki straszny upał,
wręcz nie do wytrzymania.
- Daj mi siatkę, poniosę, jesteś bardzo zmęczona.
Wziąłem od niej siatkę z pustą menażką w środku.
- Dużo dziś napsociłeś?
- Malutko, mamusiu.
- Czemu na mnie czekasz?
73
Domyślała się czegoś.
- Mamusiu, kochasz mnie choć troszkę?
- Kocham cię tak samo jak wszystkich. Dlaczego pytasz?
- Mamusiu, znasz Nardinha? Siostrzeńca Paty Choki?
Roześmiała się.
- Oczywiście.
- Wiesz, mamusiu... Jego mama uszyła mu garniturek, bar-
dzo ładny. Zielony w białe prążki. Ma nawet kamizelkę za-
pinaną na guziczki. Tylko już z niego wyrósł. A on nie ma
młodszego brata, na którego by pasował. Powiedział, że chce
go sprzedać... Kupisz mi, mamusiu?
- Oj, syneczku! Teraz jest tak ciężko!
- Ale ón sprzeda na raty. I wcale niedrogo. Samo szycie
więcej kosztuje.
Powtarzałem słowa lichwiarza Jacoba. Mama
milczała, przeliczając coś w głowie.
- Mamusiu, jestem najpilniejszym uczniem w klasie. Pani
nauczycielka powiedziała, że dostanę nagrodę... Kup mi, ma
musiu. Już dawno nie miałem nic nowego...
Jej milczenie zaczęło mnie niepokoić.
- Posłuchaj, mamusiu, jeśli nie kupisz mi teraz, to chyba już
nigdy nie będę miał stroju prawdziwego poety. Lala uszyje dla
mnie muszkę z resztek jedwabiu...
- Już dobrze, syneczku. Popracuję przez tydzień na nocną
zmianę i ci kupię.
Pocałowałem ją znowu w rękę i szedłem, tuląc twarz do jej
dłoni, póki nie weszliśmy do domu.
W ten sposób dostałem moje ubranko poety. Wyglądałem w
nim tak ślicznie, że wujek Edmundo poszedł ze mną do
fotografa zrobić zdjęcie.
74
Szkoła. Kwiatek. Kwiatek. Szkoła...
Wszystko szło dobrze póki Godofredo nie wszedł do naszej
klasy. Przeprosił i podszedł do dony Cecilii Paim, żeby z nią
porozmawiać. Zauważyłem tylko, że pokazał jej kwiatek w
wazonie. A potem wyszedł. Pani spojrzała na mnie ze smut-
kiem.
Kiedy skończyła się lekcja, zawołała mnie.
- Muszę z tobą o czymś porozmawiać, Zeze. Poczekaj
chwilkę.
Układała rzeczy w torebce, można powiedzieć bez końca.
Widać było, że wcale nie ma ochoty ze mną rozmawiać i szuka
odwagi w torbie. W końcu się zdecydowała.
- Godofredo powiedział mi o tobie coś bardzo brzydkiego,
Zeze. Czy to prawda?
Pokiwałem twierdząco głową.
- O kwiatku? Tak, proszę pani.
- Jak ty to robisz?
- Wstaję bardzo wcześnie i wchodzę do ogrodu Serginha.
Brama zwykle jest uchylona, więc wkradam się szybciutko i
zrywam kwiatek. Jest ich tam tyle, że nikt nie zauważy-
- Ale nie wolno tak robić! Nigdy więcej tego. nie rób. To
jeszcze nie jest kradzież, ale już wykroczenie.
- Wcale nie, pani Cecilio. Czy świat i wszystko, co znajduje
się na ziemi, nie należy do Pana Boga? W takim razie kwiaty
też należą do Boga...
Była przerażona moją logiką.
- Tylko tak mogłem postąpić, proszę pani. My nie mamy
ogrodu. A kwiaty są strasznie drogie... Nie chciałem, żeby
wazon na pani biurku zawsze stał pusty.
Nie odezwała się ani słówkiem.
- Czasem daje mi pani pieniążek na pączka, prawda?
75
- Mogłabym ci dawać codziennie. Ale ty gdzieś znikasz...
- Nie mogę przyjmować pieniędzy codziennie...
- Dlaczego?
- Bo jest więcej biednych dzieci, które też nie dostają dru-
gich śniadań do szkoły.
Wyciągnęła chusteczkę z torebki i ukradkiem wytarła oczy.
- Nie zauważyła pani Sówki?
- Kto to jest Sówka?
- Ta Murzynka mojego wzrostu, której mama zaplata włosy
w precelki i związuje wstążką.
- Wiem. Dorotilia.
- Właśnie, proszę pani. Dorotilia jest jeszcze biedniejsza ode
mnie. Inne dziewczynki nie chcą się z nią bawić, bo jest czarna
i strasznie biedna. Dlatego zawsze stoi sama w kącie. Dzielę się
z nią pączkiem, który kupuję za pieniążek od pani.
Tym razem długo trzymała chustkę przy nosie.
- Mogłaby pani dawać pieniądze jej, zamiast mnie. Mama
Dorotilii pierze po domach i ma jedenaścioro dzieci. I to same
maluchy. Dindinha, moja babcia, daje jej w każdą sobotę tro
chę fasoli i ryżu, żeby pomóc. A ja się z Dorotilia dzielę pącz
kiem, bo mamusia mnie uczyła, że trzeba się dzielić z ludźmi
biedniejszymi od nas.
Łzy spływały po twarzy pani.
- Nie chcę, żeby pani płakała. Obiecuję, że już nigdy więcej
nie ukradnę kwiatka i będę bardzo pilnym uczniem.
- Ja nie dlatego płaczę, Zeze. Podejdź tu.
Wzięła moje ręce w swoje.
- Musisz mi coś obiecać, bo masz szczerozłote serce, Zeze.
- Przyrzekam, ale nie chcę pani oszukiwać. Wcale nie mam
szczerozłotego serca. Pani tak mówi, bo nie wie pani, jaki
jestem w domu.
76
- Nieważne. Dla mnie masz. Od dziś nie chcę, żebyś mi
przynosił kwiaty. Chyba że je dostaniesz. Obiecujesz?
- Przyrzekam, proszę pani. A wazon? Już zawsze ma stać
pusty?
- Ten wazon już nigdy nie będzie pusty. Ile razy na niego
spojrzę, zawsze w nim zobaczę najpiękniejszy kwiat na świecie.
I wtedy pomyślę: dostałam ten kwiat od mojego najlepszego
ucznia. Dobrze?
Teraz się uśmiechała. Puściła moje ręce i powiedziała z
czułością:
- A teraz możesz już iść, moje szczerozłote serce...
W ciemnej celi będziesz umierać
Pierwszą i bardzo pożyteczną rzeczą, której nauczyłem się w
szkole, były dni tygodnia. I znając już ich nazwy, wiedziałem,
że „on" przychodzi we wtorki. Potem odkryłem, że we wtorki
jednego tygodnia pojawia się na ulicach z jednej strony stacji, a
następnego po naszej stronie.
Właśnie dlatego w ten wtorek urwałem się z lekcji. Nie
chciałem, żeby Totoca się o tym dowiedział; w przeciwnym
razie musiałbym przekupić go szklanymi kulkami, żeby nie
naskarżył w domu. Ponieważ było jeszcze wcześnie, a „on"
przychodził, kiedy zegar kościelny wybijał dziewiątą, przeszed-
łem się ulicami. Oczywiście tymi bezpiecznymi. Najpierw za-
trzymałem się przed kościołem i przyjrzałem świętym. Trochę
się bałem przypatrywać nieruchomym, otoczonym świecami
figurom. Świece mrugały i miałem wrażenie, że święci też
mrugają. Nie wiedziałem jeszcze, czy dobrze być świętym i cały
czas tkwić tak w bezruchu.
Poszedłem do zakrystii, a tam seu Zacarias wyciągał wypa-
lone świece ze świeczników i wstawiał nowe. Ogarki układał w
stosik na stole.
78
- Dzień dobry, seu Zacarias.
Zatrzymał się, zsunął okulary na czubek nosa, sapnął, od-
wrócił się i odpowiedział:
- Dzień dobry, chłopcze.
- Mogę panu pomóc?
Moje oczy pożerały stosik z ogarków świec.
- Tylko mi będziesz przeszkadzał. Nie masz dziś lek
cji?
- Mam. Ale nauczycielka nie przyszła. Bolał ją ząb.
-Aha!
Znowu się odwrócił i zsunął okulary na czubek nosa.
- Ile masz lat, chłopczyku?
- Pięć. Nie, sześć. Właściwie nie sześć, tylko pięć.
- W końcu pięć czy sześć?
Pomyślałem o szkole i skłamałem.
- Sześć.
- Skoro masz sześć lat, możesz zacząć uczyć się katechizmu.
- Już mogę?
- Dlaczego nie? Tylko musisz przychodzić w czwartki o
trzeciej. Przyjdziesz?
- To zależy. Jeśli da mi pan te ogarki, to tak.
- A po co ci ogarki?
A diabeł już szeptał mi do ucha. Znowu skłamałem.
- Muszę nasmarować woskiem linkę od latawca. Będzie
mocniejsza.
- W takim razie weź.
Zebrałem ogarki i wrzuciłem do torby, w której nosiłem
zeszyty i szklane kulki. Szalałem z radości.
- Bardzo dziękuję, seu Zacarias.
- I pamiętaj... Dobrze? W czwartek.
79
Wybiegłem jak na skrzydłach. Ponieważ było jeszcze wcześ-
nie, miałem czas coś zrobić. Pobiegłem przed kasyno i kiedy
nikogo nie było, przeszedłem przez ulicę i szybciutko roz-
łożyłem ogarki na chodniku. Potem przebiegłem na drugą
stronę i czekałem przycupnięty na chodniku przed jednymi z
czworga zamkniętych drzwi do kasyna. Chciałem z daleka
popatrzeć, kto pierwszy się poślizgnie.
Już prawie traciłem nadzieję od tego czekania. I nagle bach!
Serce mi podskoczyło, kiedy dona Corinha, matka
Nan-zeazeny, wyszła z chusteczką i książeczką na próg i
ruszyła w stronę kościoła.
- O, Matko Święta!
Że też musiała to być właśnie ona, przyjaciółka mojej mamy,
matka Nanzeazeny, najlepszej przyjaciółki Glorii. Wolałem nie
patrzeć. Poleciałem za róg i stanąłem, żeby się obejrzeć.
Wywaliła się jak długa i zaklęła jak szewc.
Zaraz zbiegł się tłum, żeby zobaczyć, co się stało, ale z jej
wyzwisk wynikało, że tylko lekko coś sobie obtarła.
- To przez tych bezwstydnych chuliganów, którzy się
szwendają po ulicach.
Odetchnąłem z ulgą. Ale trochę za wcześnie, bo nagle po-
czułem, że jakaś ręka z tyłu chwyta mnie za torbę.
- To twoja sprawka, prawda, Zeze?
Seu Orlando Rudowłosy. Właśnie on, nasz dawny sąsiad. Z
wrażenia zaniemówiłem.
- Twoja czy nie?
- A nie powie pan nic w domu?
- Nie powiem. Posłuchaj, Zeze. Tym razem ci się upiecze, bo
ta stara to straszna plotkara. Ale nigdy więcej tego nie rób,
bojctoś może złamać nogę.
Zrobiłem najgrzeczniejszą minę na świecie i puścił mnie.
80
Wróciłem, żeby znowu poszwendać się po rynku, czekając,
aż „on" nadejdzie. Zaszedłem jeszcze do cukierni seu
Rozem-berga, uśmiechnąłem się i grzecznie go przywitałem:
- Dzień dobry, seu Rozemberg.
Odpowiedział sucho „dzień dobry" i nic, żadnych słodyczy.
Sukinsyn! Dawał tylko wtedy, kiedy przychodziłem z Lalą.
Nareszcie, nadchodzi.
W tej samej chwili zegar wybił dziewiątą. Nigdy się nie spóź-
niał. Szedłem tuż za nim, trochę z tyłu. Skręcił w ulicę
Pro-gresso i zatrzymał się na rogu. Postawił torbę na ziemi i
zarzucił marynarkę na lewe ramię. Ojej, jaką miał piękną
koszulę w kratę! Kiedy dorosnę, będę nosił tylko takie. A do
tego czerwoną chustkę na szyi i kapelusz zsunięty na tył głowy.
I nawoływał potężnym głosem, który napełnił radością całą
ulicę:
- Chodźcie, ludziska! Najnowsze przeboje!
A jego głos z akcentem z Bahii też był bardzo piękny.
- Przeboje tygodnia. Claudionor! Wybacz! Najnowszy szla
gier Chico Violi. Ostatni przebój Vicente Celestino. Słuchaj
cie, ludzie, najnowsze przeboje.
Piękny i melodyjny sposób, w jaki wymawiał słowa, fas-
cynował mnie bez reszty.
Chciałem, żeby zaśpiewał Fanny. Zawsze ją śpiewał, a ja się
chciałem nauczyć. Kiedy dochodził do słów... w ciemnej celi
będziesz umierać, aż drżałem z emocji, takie to było piękne.
Otworzył śpiewnik i zaśpiewał Claudionora:
Gdy na tańce raz poszedłem, na parkiecie obok mnie Cud
dziewczyna tak tańczyła, że poczułem zimny dreszcz. Tylko
śniłem by do samby ją poprosić chociaż raz, Bo jej mąż,
wielki jak szafa, gotów był mi skręcić kark.
81
Twój los, Claudionor, nie dla mnie jest! Nie chcę
jak wól tyrać za grosze, o nie!
Tu przerywał i reklamował:
- Śpiewniki we wszystkich cenach, od grosika po czterysta
reali. Sześćdziesiąt nowych piosenek! Najnowsze tanga!
Aż w końcu ku mojej radości Fanny.
Wykorzystałeś, że w domu była sama, By wezwać
pomoc, nawet czasu nie miała, Bez litości, w
serce nóż wbiłeś Biednej Fanny, dobrej
dziewczynie.
(Teraz jego głos stawał się delikatny, słodki, czuły, gotowy
skruszyć najtwardsze serca).
Na wszystkich świętych przysięgam teraz Że w
ciemnej celi będziesz umierać Bez litości w serce
nóż wbiłeś Biednej Fanny, dobrej dziewczynie.
Ludzie wychodzili z domów i kupowali śpiewnik, przy okazji
sprawdzali, czy są tam piosenki, które im się najbardziej podo-
bały. To właśnie z powodu Fanny tak się do niego przyczepiłem.
Odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem.
- Życzysz coś sobie, bąku?
- Nie, proszę pana. Nie mam pieniędzy.
- Od razu wiedziałem.
Wziął swoją torbę i ruszył dalej, krzycząc na cały głos:
- Walc Wybaczl Paląc, czekam na ciebie i Zegnajcie, chłopcy,
najlepsze tanga, słynniejsze niż Noc królów. W całym mieście
82
śpiewa się tylko to tango... Światło księżyca. Najpiękniejsze.
Posłuchajcie! I znów zaczął śpiewać:
Gdy widzę w twych oczach ten niebiański blask Jak na
nocnym niebie migotanie gwiazd, Gotów byłbym
przysiąc, że podobny cud Nawet w niebie rzadko
zdarzyć by się mógł.
Obym mógł podziwiać aż po kres mych dni Blask
twych czarnych oczu, które mówią mi, Że miłość
zrodzona w księżycową noc, Chociaż nie trwa
wiecznie, ma magiczną moc.
Pokrzyczał jeszcze trochę, sprzedał kilka śpiewników i znów
wpadł na mnie. Zatrzymał się i kiwnął palcem.
- Chodź tu, mały. Uśmiechnąłem
się i podszedłem.
- Przestaniesz w końcu włóczyć się za mną?
- Nie, proszę pana. Nikt na świecie nie śpiewa piękniej
niż pan.
Poczuł się mile połechtany i trochę go to rozbroiło. Widzia-
łem, że zaczynam wygrywać tę partię.
- Uczepiłeś się jak rzep psiego ogona.
- Chciałem sprawdzić, czy śpiewa pan lepiej niż Vicente
Celestino i Chico Viola. I rzeczywiście śpiewa pan lepiej.
Uśmiechnął się szeroko.
- A ty już ich gdzieś słyszałeś, bąku?
- Oczywiście, proszę pana. Na adapterze syna doktora
Adaucto Luza.
- W takim razie płyta musiała być zdarta albo igła zniszczona.
83
- Nie, proszę pana. Płyta była nowiuśka, właśnie ją kupili. A
pan naprawdę śpiewa dużo lepiej. Nawet sobie coś pomyślałem.
- Słucham.
- I tak włóczę się za panem przez cały czas. No więc... powie
mi pan, ile kosztuje każdy tekst. Pan będzie śpiewał, a ja będę
sprzedawał śpiewniki. Ludzie lubią kupować od dzieci.
- Niezła myśl, bąku. Ale wyjaśnijmy sobie od razu... Bę-
dziesz ze mną chodził, bo tak chcesz. Nie mogę ci nic zapłacić.
- Ale ja nic nie chcę.
- W takim razie czego chcesz?
- Bardzo lubię śpiewać. Lubię się uczyć słów. I myślę, że
Fanny to najpiękniejsza piosenka na świecie. A jak już pan
sprzeda wszystko i zostanie jakiś zniszczony egzemplarz, które-
go nikt nie chciał kupić, da mi go pan, a ja go zaniosę siostrze.
Zdjął kapelusz i podrapał się w krótko ostrzyżoną głowę.
- Mam już prawie dorosłą siostrę Glorię i chciałbym jej
zanieść śpiewnik. To wszystko.
- Więc chodźmy, bąku.
I ruszyliśmy, podśpiewując i handlując. On śpiewał, a ja się
uczyłem. Kiedy minęło południe, spojrzał na mnie
zaniepokojony.
- Nie idziesz do domu na obiad?
- Dopiero jak skończymy pracować.
Znowu podrapał się w głowę.
- Chodź ze mną.
Usiedliśmy w barku na ulicy Ceres, a on z głębi torby wy-
ciągnął wielką pajdę chleba. I nóż zza pasa. Taki nóż, że aż się
przestraszyłem. Odkroił kawałek chleba i dał mi. Potem
pociągnął łyk wódki z trzciny cukrowej i poprosił o dwie le-
moniady do popicia kanapki. Śmiesznie wymawiał: limonia-
84
da. Kiedy gryzł kromkę, bacznie mi się przyglądał i po jego
oczach widać było, że jest zadowolony.
- Wiesz, bąku. Przynosisz mi szczęście. Mam całą groma
dę dzieciaków i nigdy nie wpadłem na pomysł, żeby któreś
z nich wziąć do pomocy.
Pociągnął solidny łyk lemoniady.
- Ile masz lat?
- Pięć. Sześć... pięć.
- Pięć czy sześć?
- Jeszcze nie skończyłem sześciu.
- W takim razie jesteś bardzo dobrym i mądrym chłopcem.
- To znaczy, chce pan powiedzieć, że w przyszły wtorek też
się spotykamy.
Roześmiał się.
- Skoro chcesz.
- Jasne, że chcę. Ale muszę spytać starszej siostry. Na pewno
zrozumie. To nawet i dobrze, bo po raz pierwszy będę po
drugiej stronie stacji.
- A skąd wiesz, że tam pójdziemy?
- Bo czekam na pana w każdy wtorek. W jednym tygodniu
pan przychodzi, a w drugim nie. Tak sobie wykombinowałem,
że pewnie pan chodzi po drugiej stronie torów.
- Ale z ciebie mądrala! Jak masz na imię?
- Zeze.
- A ja Ariovaldo. Grabula..
Wziął moją rękę w swoje stwardniałe dłonie i uścisnęliśmy
się na dowód przyjaźni do końca życia.
Nawet nie trudno było przekonać Glorię.
- Ależ, Zeze, jeden dzień w tygodniu? A szkoła?
85
Pokazałem jej mój zeszyt. Wszystkie ćwiczenia z kaligrafii
miałem starannie i bezbłędnie odrobione. Stopnie również mia-
łem wzorowe. Pokazałem jej także mój zeszyt do rachunków.
- A z czytania, Godóia, jestem najlepszy.
A jednak się wahała.
- To, czego się teraz uczymy, będziemy jeszcze powtarzać
przez pół roku. Dużo wody upłynie, zanim się tego nauczy
to stado baranów.
Roześmiała się.
- Jak ty się wyrażasz, Zeze?
- A poza tym wiele się można dowiedzieć z piosenek. Po-
słuchaj, ilu nowych słów się nauczyłem... Wujek Edmundo mi
wszystko tłumaczy. Posłuchaj: niebiański blask, zimny dreszcz.
Co tydzień przyniosę ci nowy śpiewnik i nauczę naj-
piękniejszych przebojów na świecie.
- Już dobrze. Tylko co powiemy tacie, kiedy zauważy, że w
każdy wtorek nie ma cię na obiedzie?
- Nie zauważy. A jeśli się kiedyś spyta, skłamiemy. Powiesz,
że poszedłem na obiad do Dindinhy. Albo, że musiałem coś
przekazać Nanzeazenie i zostałem u niej.
Matko Święta! Na szczęście dona Corinha się nie dowie-
działa, że to ja rozrzuciłem ogarki!...
W końcu Gloria się zgodziła, bo wiedziała, że dzięki temu nie
będę miał czasu na nowe psoty i nie dostanę lania. Poza tym tak
miło będzie usiąść w każdą środę w cieniu drzewa
pomarańczowego i uczyć się przebojów.
Nie mogłem się doczekać wtorku. Wyczekiwałem seu
Ario-valda już na stacji. Jeśli nie spóźni się na pociąg,
przyjedzie o wpół do dziewiątej.
Włóczyłem się tu i ówdzie, przyglądając się wszystkiemu.
Lubiłem stać w cukierni i patrzeć, jak ludzie wychodzą ze
86
stacji. To byłoby wymarzone miejsce do pucowania butów.
Tylko Gloria nie pozwalała. Bo policja ganiała pucybutów i
zabierała im skrzynki. A na dodatek były tu pociągi. Mogłem
przychodzić tylko z seu Ariovaldo, jeśli trzymał mnie za rękę i
to nawet wtedy, kiedy przechodziliśmy wiaduktem nad torami.
Właśnie zbliżał się szybkim krokiem. Po Fanny przekonał
się, że wiem, co klienci lubią kupować.
Przysiadaliśmy na murku obok stacji, naprzeciwko ogrodu
fabryki, a on otwierał największy śpiewnik i pokazywał mi
nuty, śpiewając pierwszą zwrotkę. Kiedy stwierdzałem, że nie
jest dobra, zmieniał na inną.
- A to jest najnowszy szlagier Ślicznotka.
Znowu zanucił.
- Proszę zaśpiewać jeszcze raz.
Powtórzył ostatnią zwrotkę.
- Ta piosenka, seu Ariovaldo, i jeszcze więcej Fanny i tan
ga oczywiście, wtedy na pewno wszystko sprzedamy.
Szliśmy słonecznymi i pełnymi kurzu ulicami. Byliśmy jak dwa
wesołe ptaszki wychwalające piękno lata. Jego piękny
dźwięczny głos otwierał okno poranka.
- Przebój tygodnia, miesiąca, roku. Ślicznotka, nagrana
przez Chico Violę.
Gdy księżyca jasny promień
Srebrem otuli doliny, Stęskniony z
gitarą chłopiec Biegnie pod okno
dziewczyny.
Piosenka petna miłości Ze
strun gitary się zrywa
87
I takie słowa przynosi Dziewczynie
wieczorna bryza.
Tu robił krótką przerwę, dwa razy kiwał głową i wtedy ja
wchodziłem z moim dźwięcznym śpiewem:
O, dziewczyno moich marzeń Jesteś
piękna jak obrazek
Na ołtarzu miejsce twe. Nie do
pracy twoje ręce Swej urody nie
niszcz więcej
Od dziś tylko kochaj mnie.
Dopiero się zaczęło! Dziewczyny rzuciły się kupować nuty.
kawalerowie, ludzie w różnym wieku i różnych zawodów.
Najbardziej lubiłem sprzedawać śpiewniki po czterysta i po
pięćset reali. Kiedy kupowała dziewczyna, wiedziałem, jak
będzie.
- Reszta dla pani.
- Zostaw sobie na cukierki.
Nawet nauczyłem się naśladować sposób mówienia seu
Ariovalda.
A w południe jak zwykle. Wchodziliśmy do pierwszego lep-
szego barku i chaps, chaps, kęs po kęsie zjadaliśmy kanapki,
popijając sokiem a to z pomarańczy, a to z porzeczki.
Wtedy wkładałem rękę do kieszonki z drobniakami i wy-
sypywałem na stół.
- Proszę, seu Ariovaldo. I przesuwałem monety w jego
stronę.
Uśmiechał się i mówił:
- Jesteś bardzo poćciwym chłopcem, Zeze.
88
- Sen Ariovaldo, co to znaczy bąk, tak jak mnie pan kiedyś
nazywał?
- Tam, skąd pochodzę, w stanie Bahia, to znaczy: mały
chłopiec, drobniutki, malec...
Podrapał się po głowie i zasłonił ręką usta, żeby beknąć.
Przeprosił i wziął wykałaczkę, żeby podłubać w zębach. A
moniaki wciąż leżały w tym samym miejscu.
- Przemyślałem to, Zeze. Od dziś możesz sobie zostawiać
resztę. W końcu jesteśmy teraz duetem.
- Co to znaczy duet?
- Duet jest wtedy, kiedy dwie osoby śpiewają razem.
- W takim razie mogę sobie kupić kokosowe beziki?
- To twoje pieniądze. Możesz z nimi robić, co chcesz.
- Dziękuję, wspólniku.
Roześmiał się z moich prób naśladownictwa. Teraz objada-
łem się bezikami i patrzyłem na niego.
- A więc jesteśmy duetem?
- Teraz tak.
- W takim razie niech pan mi pozwoli śpiewać miłosne
zwrotki Fanny. Pan śpiewa silnym głosem, a ja wejdę ze strofą
miłości najczulszym głosem na świecie.
- Dobry pomysł, Zeze.
- Kiedy wrócimy do pracy, zaraz po obiedzie, zaczniemy od
Fanny, bo zawsze przynosi nam niesamowite szczęście.
I w promieniach żarzącego słońca wróciliśmy do pracy.
Właśnie śpiewaliśmy Fanny przed publiką, kiedy zdarzyło się
nieszczęście. Nadeszła ta stara dewotka dona Maria da Penha, z
parasoleczką i twarzą białą od pudru. Zamurowało ją, kiedy
usłyszała naszą Fanny. Seu Ariovaldo przewidział tragedię i
szturchnął mnie w bok, żebym śpiewając, przeszedł trochę
dalej.
89
Ale gdzie tam! Byłem tak zafascynowany rolą miłosną w
Fanny, że na nic nie zwracałem uwagi.
Dona Maria da Penha złożyła parasolkę i uderzała jej końcem
w czubek buta. Kiedy skończyłem, zrobiła wściekłą minę i
wrzasnęła:
- Bardzo pięknie. Naprawdę bardzo pięknie, żeby takie
dziecko wyśpiewywało podobne bezeceństwa.
- Proszę pani, moja praca nie ma w sobie nic bezecnego.
Żadna praca nie hańbi i wcale się mego zajęcia nie wstydzę.
Słyszy pani?
Nigdy nie widziałem seu Ariovalda tak wściekłego. Chciała
wojny, to ma wojnę.
- Czy ten chłopczyk to pana syn?
- Nijestety nie, proszę pani.
- Pana siostrzeniec czy krewny?
- Nic z tych rzeczy.
- Ile ma lat?
- Sześć.
Przyjrzała mi się z niedowierzaniem. I dalej mówiła:
- Nie ma pan wstydu, żeby wykorzystywać taką dzieciaczynę?
- Nikogo nie wykorzystuję, proszę pani. Śpiewa ze mną, z włas-
nej woli, bo lubi. Rozumie pani? A ja mu za to płacę. Prawda?
Skinąłem głową. Strasznie mi się podobała ta afera. Miałem
ochotę tryknąć ją głową w brzuch i zobaczyć, jak się wywraca
na ziemię. Bach!
- W takim razie muszę pana poinformować, że podejmę sto
sowne kroki. Porozmawiam z księdzem proboszczem. Udam
się do sądu dla nieletnich. Pójdę na policję.
Nagle się zamknęła i wybałuszyła oczy ze strachu. Seu
Ario-valdo wyciągnął swój ogromny nóż i podszedł bliżej. O
mało co nie dostała spazmów ze strachu.
90
- Niech paniusia zmyka. Ino szybko. Jestem niespotykanie
spokojny człowiek, ale mam pewną manię. Obcinam języki
gadatliwym wiedźmom, które wtrącają się w cudze sprawy...
Poszła sobie, sztywna, jakby kij połknęła, a z daleka od-
wróciła się i pogroziła parasolką!
- Jeszcze pan popamięta!...
- Spadaj, wiedźmo z Croxóxó!
Otworzyła parasolkę i poszła w dal ulicą obrażona na cały
świat.
Wieczorem seu Ariovaldo liczył zyski.
- Wszystko poszło, Zeze. Miałeś rację. Przynosisz mi
szczęście.
Przypomniałem sobie donę Marię da Penha.
- A ona może nam coś zrobić?
- Nic, Zeze. Najwyżej pójdzie naskarżyć do księdza, a ksiądz
jej powie: „Lepiej niech się pani w to nie wtrąca. Z ludźmi z
Bahii nie ma żartów".
Schował pieniądze do kieszeni i zwinął torbę. Potem, tak jak
zawsze, włożył rękę do kieszeni spodni i wyciągnął złożoną
broszurkę.
- A to dla twojej siostrzyczki, Glorii.
Przeciągnął się.
- Ale mieliśmy dzień.
Przez chwilę odpoczywaliśmy.
- Seu Ariovaldo...
- O co chodzi?
- Kto to jest wiedźma z Croxóxó?
- A skąd mam wiedzieć, dzieciaku? Wymyśliłem to ze złości.
I zaśmiał się radośnie.
91
- Naprawdę chciał pan ją zadźgać?
- Coś ty. Tak tylko zrobiłem, żeby ją przestraszyć.
- A gdyby ją przebić nożem, co by wyszło: flaki czy trociny
jak z lalki?
Roześmiał się, podrapał mnie z czułością po głowie.
- Chcesz wiedzieć, Zeze? Myślę, że wylazłoby samo gówno.
Śmialiśmy się obaj.
- Nic się nie bój, mój mały. Wcale nie jestem taki zawadia-
ka, żeby kogoś zabić. Nawet kury nie ruszę. A mojej żony to
się boję jak diabli, bo już nieraz mnie miotłą zdzieliła.
Wstaliśmy i poszliśmy na stację. Uścisnął mi dłoń i powie-
dział:
- Na wszelki wypadek przez kilka tygodni będziemy omi
jać tę ulicę.
Ścisnął jeszcze mocniej moją rękę.
- A więc do wtorku, wspólniku.
Kiwałem potakująco głową, kiedy stopień po stopniu wchodził
po schodach. Jeszcze z góry krzyknął do mnie:
- Jesteś aniołem, Zeze... Pożegnałem się i
zacząłem się śmiać.
- Aniołem! Gdyby on wiedział...
Część druga
I wtedy pojawiło się pełne
smutku Dzieciątko Jezus
Ale jazda!
- Szybko, Zeze, bo spóźnisz się do szkoły!
Siedziałem przy stole, piłem z kubeczka kawę i wolniutko
przeżuwałem kromkę suchego chleba. Jak zwykle opierałem
łokcie na stole i przypatrywałem się kalendarzowi wiszącemu
na ścianie.
Gloria była podenerwowana i rozgorączkowana. Nie mogła
się doczekać chwili, kiedy pozbędzie się nas wszystkich z domu
i zabierze się za sprzątanie.
- Szybko, czorcie. Jeszcze nie uczesałeś włosów; powinie
neś brać przykład z Totoki. On jest zawsze gotowy na czas.
Przyniosła z pokoju grzebień i rozczesała moją czuprynę.
-
Szczerze mówiąc, tego rudzielca nie da się nawet uczesać.
Podniosła mnie z krzesła i uważnie mi się przyjrzała. Ko
szulka była w porządku i spodnie też.
- Idziemy już, Zeze.
Totoca i ja powiesiliśmy torby na ramieniu. Były tam tylko
książki, zeszyty i ołówek. Żadnego drugiego śniadania, bo
jedzenie musiało zostać dla reszty.
95
Gloria pomacała moją torbę, wyczuła na dnie szklane kulki i
uśmiechnęła się; w ręku nieśliśmy tenisówki, które mieliśmy
włożyć dopiero na rynku, tuż przy szkole.
Ledwie wyszliśmy na ulicę, Totoca puścił się biegiem, a ja
powlokłem się sam. Zaczął się już we mnie budzić mój diabełek
namawiający mnie do psot. Nawet lubiłem, jak mi coś
podszeptywał, bo mogłem rozrabiać do woli. Teraz fascynowa-
ła mnie szosa Rio-Sao Paulo. Jazda na zderzaku. Jak mówili
inni „na nietoperza". Wskoczyć na zderzak samochodu, czuć
powiew wiatru na drodze, pęd jazdy i szum powietrza. To była
najwspanialsza rozrywka na świecie. Wszyscy tak robiliśmy;
Totoca mnie tego nauczył i tysiące razy powtarzał, żebym się
dobrze trzymał, bo samochody jadące z tyłu są bardzo groźne.
Powoli przestawałem się bać, a chęć przeżycia prawdziwej
przygody skłaniała mnie do łapania coraz ryzykowniej szych
okazji. Nabrałem takiej odwagi, że nawet przejechałem się na
zderzaku auta seu Ladislaua, nie udało mi się tylko wskoczyć
na piękną limuzynę Portugalczyka. Nikt nie miał tak pięknego i
zadbanego wozu. Wszystkie opony nowiutkie. Wszystkie
metalowe części wypolerowane tak, że można się w nich
przejrzeć. Nawet klakson był super: ochrypły dźwięk, jakby
krowa ryczała na pastwisku. Właściciel tego cuda przejeżdżał
wolno, z najbardziej niedostępną miną na świecie. Nikt nie miał
odwagi wskoczyć na zderzak i przejechać, trzymając się koła
zapasowego. Opowiadano, że Portugalczyk bije, może nawet
zabić i na dodatek grozi, że jeszcze przed zabiciem powyrywa
ręce i nogi. Żaden chłopak ze szkoły nie ośmielił się wskoczyć
na zderzak, przynajmniej do tej pory.
Kiedy tak gadałem o tym z moim Maluszkiem, spytał:
- Naprawdę nikt, Zeze?
- Absolutnie nikt. Nikt nie ma odwagi.
96
Poczułem, że Maluszek się śmieje, pewnie już odgadł, o
czym myślę.
- Strasznie chciałbyś się przejechać, co?
- Pewnie, że tak. Strasznie. I tak kombinuję, że...
- Co kombinujesz?
Tym razem ja się śmiałem.
- No mów.
- Strasznie jesteś ciekawski.
- I tak mi w końcu powiesz; zawsze wszystko wypaplesz, bo
nie możesz wytrzymać.
- Wiesz co, Maluszku? Wychodzę z domu o siódmej, praw-
da? Kiedy docieram do rogu, jest pięć po siódmej. Słuchaj
dalej, dziesięć po siódmej Portugalczyk zatrzymuje się na rogu
przed sklepem „Głód i nędza", żeby kupić paczkę papierosów...
Któregoś dnia odważę się, poczekam aż wsiądzie do wozu i
hops!
- Nie ośmielisz się.
- Nie, Maluszku? Jeszcze się przekonasz.
Moje serce aż podskoczyło z podniecenia. Samochód za-
trzymał się, a on wysiadał. Niedowierzanie Maluszka zmieszało
się z moim strachem i odwagą; nie bardzo chciałem iść, ale
próżność sprawiła, że przyspieszyłem kroku. Obszedłem
sklepik i schowałem się za rogiem. Zdążyłem jeszcze wrzucić
tenisówki do torby. Serce waliło mi tak mocno, aż się bałem, że
ludzie w sklepiku usłyszą; wysiadł z samochodu, w ogóle mnie
nie zauważając. Usłyszałem jak otwiera drzwi.
- Teraz albo nigdy, Maluszku!
Jeden skok wystarczył i już przykleiłem się do koła zapa-
sowego z siłą, jaką dawał mi strach. Wiedziałem, że do mojej
szkoły jest strasznie daleko. Już się zacząłem upajać zwycię-
stwem na oczach kolegów...
97
- Ajaj!
Wrzasnąłem tak okropnie i przeraźliwie, że do drzwi sklepu
podbiegli ludzie, aby zobaczyć, co się stało.
Wisiałem jakieś pół metra nad ziemią i kołysałem się to w
jedną, to w drugą stronę. Uszy piekły mnie żywym ogniem.
Jakiś element mojego planu nawalił. Taki byłem przejęty, że
zapomniałem posłuchać, czy silnik pracuje.
Straszna twarz Portugalczyka wydawała się jeszcze większa.
Jego oczy miotały iskry.
- I co, bezczelny hultaju! A więc to ty? Taki smarkacz i taki
bezczelny!...
Opuścił mnie trochę niżej, mogłem w końcu nogami do-
sięgnąć ziemi. Uwolnił jedno moje ucho i wygrażał mi swoją
ogromną łapą.
- Myślisz, łobuzie, że nie zauważyłem, jak codziennie ga
pisz się na moje auto? Dam ci taką nauczkę, że raz na zawsze
odechce ci się wskakiwać na zderzak.
Upokorzenie było gorsze od bólu. Miałem ochotę puścić
temu łotrowi wiązankę najgorszych przekleństw.
Ale on mnie nie puszczał i jakby odgadując moje myśli,
groził mi wolną ręką.
- Wrzeszcz! Przeklinaj! Czemu nic nie mówisz?
W oczach pojawiły mi się łzy z bólu i upokorzenia, a ludzie
przyglądali się tej scenie i śmiali złośliwie. Portugalczyk dalej
mnie prowokował:
- No i czemu nie przeklinasz, łobuzie?
Okropny bunt wybuchnął we mnie gdzieś z głębi piersi, więc
zdołałem tylko wykrztusić z wściekłością:
- Nic teraz nie powiem, ale co myślę, to myślę. A kiedy
dorosnę, zabiję pana.
Wybuchnął śmiechem, a reszta publiki mu wtórowała.
98
- To sobie rośnij, hultaju. Ja tu poczekam. Ale najpierw
dam ci nauczkę.
Nagle puścił moje ucho i przełożył mnie przez kolano. Dał mi
jednego jedynego klapsa, ale strasznie mocnego. Miałem
wrażenie, że tyłek przykleił mi się do żołądka. Dopiero wtedy
mnie puścił.
Poszedłem jak otumaniony, słysząc wokół szyderstwa i
drwiny. Przeszedłem na drugą stronę szosy Rio-Sao Paulo,
nawet tego nie zauważając i zacząłem masować pupę, żeby
złagodzić ból. Skurwysyn! Jeszcze popamięta! Przysięgam, że
się zemszczę. Przysięgam, że... Na szczęście ból zmniejszał się
w miarę jak odchodziłem dalej i dalej od tych niewdzięczników.
Gorzej będzie, jak się dowiedzą w szkole. I co ja powiem
Maluszkowi? Pewnie przez tydzień, ile razy będę przechodził
koło „Głodu i nędzy" będą mnie wyśmiewali podszyci tchórzem
dorośli. Będę musiał wychodzić wcześniej i przechodzić przez
szosę w innym miejscu.
W takim stanie ducha dotarłem do rynku. Umyłem stopy pod
kranem i włożyłem tenisówki. Totoca już na mnie niecierpliwie
czekał. Nic mu nie powiedziałem o mojej porażce.
- Zeze, musisz mi pomóc.
- Co się stało?
- Pamiętasz Bie?
- Tego dryblasa z ulicy Barona de Capanema?
- Tego. Chce mnie pobić po szkole. Możesz się z nim bić
zamiast mnie?
- Ale on mnie zabije.
- Wcale nie, jesteś przecież taki waleczny i odważny.
- Dobra. Po szkole?
- Po szkole.
99
Totoca już taki był, zawsze prowokował bijatyki, a potem na
mnie zrzucał cały kłopot. Ale może to i lepiej. Wyładuję całą
złość na Portugalczyka na tym dryblasie Bie.
Prawdę mówiąc, tego dnia dostałem straszne lanie, miałem
podbite oko, podrapane i pełne siniaków ręce. Totoca siedział na
ziemi z innymi chłopakami, zagrzewał mnie do walki, trzymając
na kolanach książki moje i swoje. Dawał mi także instrukcje.
- Przywal mu głową w brzuch, Zeze. Gryź go, wbij mu pa
zury, jest strasznie tłusty. Skop mu jaja.
Ale nawet przy całym tym dopingu i dobrych radach Bie
rozniósłby mnie na strzępy, gdyby nie seu Rozemberg z cu-
kierni. Wyszedł zza lady, złapał mojego przeciwnika za koł-
nierz i dał mu parę kuksańców.
- Czy ty wstydu nie masz, łobuzie? Takie wielkie chłopisko
bije takiego malca.
Seu Rozemberg potajemnie podkochiwał się, przynajmniej
tak mówili u nas w domu, w mojej siostrze Lali. Znał nas
wszystkich i ile razy przychodziła z którymś z nas, dostawała
słodycze i cukierki, a do tego najszerszy uśmiech, w którym
błyszczały jego złote zęby.
Nie wytrzymałem i w końcu opowiedziałem Maluszkowi o
mojej sromotnej klęsce. Zresztą i tak nie można było tego ukryć
z powodu spuchniętego i fioletowego oka. Tym bardziej że
kiedy tata zobaczył mnie w takim stanie, sprał mnie i skrzyczał
Totokę. Tatuś nigdy nie bił Totoki. Natomiast mnie tak, bo
byłem najgorszy na świecie.
Matuszek pewnie wszystko słyszał. Więc jak mu miałem nie
powiedzieć? Bardzo się zdenerwował i zaraz skomentował
oburzonym głosem:
100
- Co za tchórz!
- Bójka to jeszcze nic strasznego, gdybyś wiedział...
I tak słowo po słowie, opowiedziałem mu o wszystkim, co się
stało, kiedy chciałem się przejechać na zderzaku. Malu-szek był
wyraźnie poruszony moją odwagą i nawet mi poradził:
- Kiedyś się zemścisz.
- Pewnie, że się zemszczę. Pożyczę rewolwer od Toma Mixa
i konia Promień Księżyca od Freda Thompsona i razem z
Komańczami przygotuję na Portugalczyka zasadzkę; pewnego
dnia przyniosę ci jego skalp powiewający na końcu
bambusowego kija.
Ale trochę później, dużo później, wściekłość mi przeszła i
gadaliśmy sobie o zupełnie innych sprawach.
- Xururuca, tego jeszcze nie wiesz. Pamiętasz, jak w ze
szłym tygodniu dostałem w nagrodę jako najlepszy uczeń
książkę z bajkami zatytułowaną Czarodziejska róża?
Maluszek czuł się jeszcze szczęśliwszy, kiedy mówiłem do
niego Xururuca; wtedy miał wrażenie, że jeszcze bardziej go
kocham.
- Pewnie, że pamiętam.
- Ale jeszcze ci nie mówiłem, że już ją przeczytałem. To
bajka o księciu, który dostał od wróżki czerwono-białą różę. A
potem jechał na pięknym koniu w uprzęży ze złota; przynaj-
mniej tak piszą w książce. Więc na tym koniu w uprzęży ze
złota wyruszył na poszukiwanie przygód. Kiedy groziło mu
jakieś niebezpieczeństwo, wyciągał czarodziejską różę i robił
się gęsty dym, po to by książę mógł uciec. Prawdę mówiąc,
Maluszku, myślę, że ta bajka jest trochę głupia, wiesz? Praw-
dziwe przygody mają Tom Mix i Buck Jones. I Fred Thompson
i Richard Talmadge. Walczą jak szaleni, strzelają, biją się
101
na pięści. Gdyby każdy z nich wyciągał czarodziejską różę w
chwilach niebezpieczeństwa, to już nie byłoby takie fajne. Co o
tym myślisz?
- Też sądzę, że to już nie byłoby takie fajne.
- Ale nie o to chciałem cię spytać. Chciałbym wiedzieć, czy
wierzysz, że róża może czarować?
- To rzeczywiście bardzo dziwne.
- Ludzie wymyślają różne bzdury i sądzą, że dzieci we
wszystko uwierzą.
- Rzeczywiście.
Usłyszeliśmy jakieś kroki, a to nadbiegał Luis. Mój braciszek
stawał się coraz ładniejszy. Nie był beksą ani marudą. Dlatego,
kiedy miałem się nim opiekować, zawsze robiłem to z ochotą.
Powiedziałem Maluszkowi:
- Zmieńmy temat, bo chcę mu opowiedzieć tę bajkę i na
pewno mu się spodoba. Nie można pozbawiać dzieci marzeń.
- Zeze, pobawimy się?
- Ja już się bawię. W co chcesz się pobawić?
- Chciałbym pójść do zoo.
Spojrzałem niechętnie na kurnik, gdzie dreptała jedna czarna
kura i dwa małe kurczaczki.
- Za późno. Lwy i tygrysy bengalskie już śpią. O tej porze
wszystko zamknięte. Kasa biletowa też.
- To zabierz mnie do Europy.
Smarkacz wszystko chwytał w lot i powtarzał poprawnie to, co
usłyszał. Tylko prawdę mówiąc, nie chciało mi się jechać do
Europy. Wolałem posiedzieć przy moim Maluszku. On nie wy-
śmiewał się ze mnie i nic sobie nie robił z mojego podbitego oka.
Usiadłem obok braciszka i powiedziałem spokojnie:
- Poczekaj chwileczkę, zaraz wymyślę jakąś zabawę.
102
Ale po chwili wróżka niewinności przyfrunęła na białej
chmurce i poruszyła liśćmi drzew, trawą nad rowem i listecz-
kami Xururuki. Uśmiech rozjaśnił moją poharataną twarz.
- To ty tak zrobiłeś, Maluszku?
- Nie.
- Och, jak pięknie. Zdaje się, że nadchodzi pora wiatrów. Na
naszej ulicy były różne pory. Pora szklanych kulek.
Pora wirujących bąków. Pora zbierania fotosów aktorów fil-
mowych. I najpiękniejsza ze wszystkich, pora latawców. Po
niebie szybowało mnóstwo różnokolorowych latawców. La-
tawce we wszystkich fasonach i kształtach. Odbywały się nawet
w powietrzu istne bitwy. Zderzenia, walki, splątane i ucinane
linki.
Żyletki przecinały linki i już latawiec unosił się na niebie,
wirował i krążył w przestrzeni, kręcący się wokół ogon plątał
się z linką; to wszystko było wspaniałe. Świat należał wtedy do
dzieci z ulicy. Ze wszystkich ulic Bangu. Zdarzały się też i
wpadki; latawce zaplątane w druty elektryczne; uciekało się
wtedy przed furgonetką spółki Light. Wściekli pracownicy
przyjeżdżali ściągać bezwładne, martwe latawce, zaplątane w
druty. Wiatr... wiatr...
Razem z wiatrem wpadł mi do głowy pewien pomysł.
- Pobawimy się w polowanie, Luis?
- Nie umiem jeździć na koniu.
- Niedługo urośniesz i nauczysz się. Posiedź sobie tutaj
i popatrz, jak się jeździ.
Nagle Maluszek zmieni! się w najpiękniejszego wierzchowca
na świecie; wiatr się wzmógł i rzadka trawa rosnąca nad rowem
zmieniła się w rozległą, zieloną prerię. Mój kowbojski strój
przybrany byl złotymi ozdobami. A na piersi lśniła mi złota
gwiazda szeryfa.
103
- Dalej, koniku, wio. Jedź, pędź...
Klik-klak-klik-klak; i już pędziłem razem z Tomem Mixem
i Fredem Thompsonem; Buck Jones tym razem nie chciał do
nas dołączyć, a Richard Talmadge grał w innym filmie.
- Jedziemy, koniku, dalej. Pędź, gnaj. Z przeciwka galopu
ją nasi przyjaciele Apacze, wznosząc tumany kurzu na prerii.
Klik-klak-klik-klak! Kawalkada Indian robiła straszny hałas.
- Jedź, pędź koniku, na prerii pełno jest bizonów i bawo
łów. Strzelajmy, przyjaciele. Pif-paf... Bach, bach, bach... Fiu,
fiu... gwiżdżą obok strzały.
Wiatr, galop, szalona jazda, obłoki kurzu i... głosik Luisa,
który zaczął krzyczeć.
- Zeze! Zeze!...
Zatrzymałem powoli konia i zeskoczyłem wykończony
własnymi bohaterskimi czynami.
- Co się stało? Czy przestraszyłeś się szarżującego bawołu?
- Nie. Pobawmy się w coś innego. Strasznie tu dużo Indian i
ja się boję.
- Przecież to Apacze. Nasi przyjaciele.
- Ale ja się boję. Strasznie tu dużo Indian.
Podbijam świat
Przez pierwsze dni wychodziłem trochę wcześniej, żeby nie
narazić się na spotkanie z Portugalczykiem podjeżdżającym pod
sklep po papierosy. Starałem się przemykać po drugiej stronie
ulicy, niemal ukryty w cieniu żywopłotów, które łączyły się
przed domami. A kiedy docierałem wreszcie do szosy Rio-Sao
Paulo, przechodziłem na drugą stronę z tenisówkami w ręku i
przemykałem prawie przyklejony do wysokiego fabrycznego
muru. Ale te wszystkie środki ostrożności stały się niepotrzebne
po dwóch dniach. Pamięć ulicy jest krótka i szybko zapomniano
o jeszcze jednej psocie chłopaka seu Paula. Bo tak o mnie
mówiono, kiedy oskarżano mnie o coś: - To dzieciak seu
Paula... to ten przeklęty synalek seu Paula... to ten łobuziak od
seu Paula... Kiedyś nawet wymyślono okropną rzecz - kiedy
drużyna Bangu przegrała sromotnie mecz z klubem z Andarai,
nabijali się w taki sposób: Bangu dostał większy łomot niż
chłopak od seu Paula.
Czasem widywałem ten przeklęty samochód zaparkowany na
rogu i zwalniałem kroku, aby tylko nie wpaść przypadkiem
105
na Portugalczyka, którego zabiję, jak tylko dorosnę, i nie
widzieć jego nadętej miny właściciela najładniejszego samo-
chodu na całym świecie i w całym Bangu.
W końcu przepadł na parę dni. Co za ulga! Na pewno po-
jechał gdzieś daleko, może na urlop. Znowu chodziłem do
szkoły z lekkim sercem i nawet jakby mniej pewny, czy warto
go później zabijać. W każdym razie jeden był z tego pożytek:
ile razy wskakiwałem na zderzak jakiegoś gorszego samochodu,
już nie czułem się taki szczęśliwy, a uszy zaczynały mnie
boleśnie piec.
Nasze „uliczne" życie biegło normalnym torem. Nadeszła
pora latawców i ulicę opanowały dzieci. Błękitne niebo rozja-
rzyło się od różnokolorowych, najpiękniejszych gwiazd. W cza-
sie wiatru zaniedbywałem trochę Maluszka albo poświęcałem
mu czas tylko wtedy, kiedy po porządnym laniu za karę sie-
działem w domu. Wtedy nawet nie próbowałem uciekać, bo
jedno lanie po drugim strasznie boli. W takich chwilach razem z
królem Luisem chodziliśmy przybierać i ozłacać, bardzo mi się
podobało to określenie, moje małe drzewko pomarańczowe.
Widać było, że Maluszek bardzo wystrzelił w górę i już
niedługo pokryje się kwieciem i zaowocuje dla mnie. Inne
drzewka pomarańczowe dłużej z tym zwlekały. Ale moje
drzewko pomarańczowe było „przedwcześnie rozwinięte"; tak
mawiał o mnie wujek Edmundo. Kiedyś wyjaśnił mi, co to
znaczy: tak się mówi o rzeczach, które następują wcześniej niż
inne. Jednak pomyślałem, że on nie potrafi tego precyzyjnie
wyjaśnić. Pewnie chodziło mu o to wszystko, co zdarza się
wcześniej niż powinno...
Wtedy brałem kolorowe tasiemki, kawałki sznurka, dziu-
rawiłem mnóstwo kapsli od butelek i złociliśmy Maluszka.
Trzeba było widzieć, jaki był piękny. W podmuchach wiatru
106
jeden kapsel zderzał się z drugim i zdawało się, że to drzewko
uderza srebrnymi ostrogami, jak Fred Thompson, kiedy do-
siadał swego wierzchowca Promień Księżyca...
Zycie w szkole także było w porządku. Znałem już na pamięć
wszystkie hymny narodowe. Ten najważniejszy, który był
naszym oficjalnym hymnem, a także inne, na przykład hymn
flagi i hymn wolności, Wolności, rozpostrzyj swe skrzydła nad
nami... Dla mnie, a myślę, że także dla Toma Mixa, był
najładniejszy. Kiedy galopowaliśmy konno, ale nie na wyprawę
wojenną ani nie na polowanie, prosił mnie z szacunkiem:
- Dalej, wojowniku Pinage, zaśpiewaj hymn wolności.
I wtedy mój delikatny głos napełniał swym brzmieniem
rozległe prerie, piękniej nawet, niż kiedy śpiewałem z seu
Ariovaldem, jako jego pomocnik, w każdy wtorek.
Co tydzień we wtorki opuszczałem lekcje, aby czekać na
pociąg, którym przyjeżdżał mój przyjaciel Ariovaldo. Jeszcze
na schodach pokazywał mi śpiewniki, którymi mieliśmy hand-
lować na ulicy. Na wszelki wypadek przywoził dwie pełne
torby. Prawie zawsze udawało mu się wszystko sprzedać, co
naprawdę obu nas bardzo cieszyło...
W czasie przerw, jeśli mieliśmy czas, graliśmy w szklane kul-
ki. Jak zawsze miałem najwięcej fartu. Zdobywałem wszystkie
możliwe punkty i prawie zawsze wracałem do domu z worecz-
kiem wypchanym kulkami i za każdym razem miałem ich trzy-
krotnie więcej niż przed grą.
Jednak najbardziej rozczulała mnie moja nauczycielka, do-na
Cecilia Paim. Mogliby jej naopowiadać, że jestem największym
rozrabiaką na ulicy, a ona i tak by nie uwierzyła. Tak samo nie
uwierzyłaby, że nikt nie zna więcej przekleństw i brzydkich
wyrazów niż ja, że żaden łobuziak nie dorównałby
107
mi w psotach. W to też nigdy by nie uwierzyła. W szkole za-
chowywałem się jak aniołek. Nigdy nie dostałem nagany i jako
najmłodszy uczeń w szkole stałem się pupilkiem wszystkich
nauczycielek. Dona Cecilia Paim słyszała już o naszej biedzie i
w czasie dużej przerwy, kiedy widziała, że wszyscy jedzą
drugie śniadanie, odwoływała mnie cichutko na bok i wysyłała
po pączek z konfiturą do cukierni. Była dla mnie bardzo dobra,
dlatego, żeby jej nie zawieść, starałem się grzecznie
zachowywać.
Pewnego dnia zdarzyło się coś dziwnego. Przechodziłem, jak
zawsze wolniutko, przez szosę Rio-Sao Paulo, kiedy limuzyna
Portugalczyka przejechała tuż koło mnie. Zatrąbił trzy razy i
zobaczyłem, jak ten diabeł patrzy na mnie z uśmiechem.
Przypomniało mi się, jaki jestem na niego wściekły i znowu
postanowiłem go zabić jak dorosnę. Zrobiłem wyniosłą minę i
udawałem, że go nie widzę.
- Tak jak ci mówiłem, Maluszku. Codziennie tak robi. Zda
je się, że on tylko czeka, aż będę przechodził, i nadjeżdża
trąbiąc. Trąbi trzy razy. Wczoraj nawet pomachał mi na po
żegnanie.
-A ty?
- Nie zwracam na niego uwagi. Udaję, że go nie widzę.
Pewnie zaczyna się bać; sam widzisz, niedługo skończę sześć
lat i już niedługo będę dorosły.
- Myślisz, że chce się z tobą zaprzyjaźnić ze strachu?
- Nie mam wątpliwości. Poczekaj, przyniosę skrzyneczkę.
Maluszek bardzo urósł. Musiałem podstawiać skrzyneczkę,
żeby wspiąć się na jego siodło.
- Gotowe. Teraz możemy porozmawiać.
108
Tam wysoko czułem, że panuję nad całym światem. Wi-
działem krajobraz, trawę nad rowem, ptaszki, które
przyfru-wały skubać nasiona. Wieczorem, zanim jeszcze
zapadły zupełne ciemności, jakiś inny Luciano przylatywał
krążyć mi nad głową, szczęśliwy jakby był samolotem z bazy
na Campo dos Afonsos. Początkowo Maluszek był nawet
zdziwiony, że nie boję się nietoperzy, ponieważ większość
dzieci ich nie znosi. Ale już od wielu dni ten drugi Luciano się
nie pojawiał. Pewnie znalazł inną bazę lotniczą.
- Widziałeś, Maluszku, że guajawy w ogródku Wiedźmy
Eugenii zaczynają żółknąć. Pewnie owoce są już dojrzałe.
Tylko nie mogą mnie na tym przyłapać, Maluszku. Dziś do
stałem już trzy lania. Kazali mi tu siedzieć za karę...
Ale diabeł znów mnie podkusił i poprowadził za rękę wprost
do żywopłotu. Wieczorny wietrzyk przywiał, a może tylko tak
mi się zdawało, zapach guajaw, wprost do mojego nosa.
Wypatruję, patrzę zza kurnika, nadsłuchuję, czy jest cicho... a
diabeł mi podpowiada: „Idź, głuptasie, przecież widzisz, że
nikogo nie ma. O tej porze na pewno poszła do warzywniaka
Japonki. A seu Benedito? Nie przejmuj się. Jest głuchy i ślepy.
Nic nie widzi. Będziesz miał czas, żeby zwiać, jeśli coś
zauważy...".
Szedłem wzdłuż płotu aż do rowu i w końcu podjąłem decy-
zję. Najpierw dałem znak Maluszkowi, żeby nie hałasował. W
tym momencie moje serce zaczęło pośpiesznie bić. Z Wiedźmą
Eugenią nie było żartów, o nie. Miała jęzor jak stąd do nieba.
Skradałem się krok za krokiem, wstrzymując oddech, kiedy
nagle dobiegł mnie jej wrzask z kuchennego okna:
- Co tu robisz, smarkaczu?
Nawet mi do głowy nie przyszło okłamać ją, że przyszedłem
po piłkę. Zerwałem się biegiem i hops! wskoczyłem do rowu.
109
Ale w środku czekała mnie nieprzyjemna niespodzianka. Ból
tak straszliwy i niespodziewany, że miałem ochotę wrzasnąć,
ale gdybym krzyknął, dostałbym podwójnie: po pierwsze za to,
że uciekłem i nie odbytem kary; po drugie, bo chciałem ukraść
guajawy sąsiadom i dlatego wbił mi się odłamek szkła w prawą
stopę.
Jeszcze oszołomiony z bólu, wyciągnąłem z nogi kawałek
zbitej butelki. Jęczałem cichuteńko i widziałem, jak w rowie
krew miesza się ze ściekami. Co robić? Z oczyma pełnymi łez
udało mi się wyciągnąć szkło, ale nie wiedziałem, jak
zatamować krew. Ściskałem kostkę, żeby zmniejszyć ból.
Musiałem wytrzymać. Nadchodziła noc, a wraz z nią wracali
tata, mama i Lala. Każdy, kto mnie przyłapie, sprawi mi lanie.
Może się zdarzyć i tak, że każde z nich osobno da mi w skórę.
Ogłupiały wspiąłem się na brzeg i skacząc na jednej nodze
poszedłem usiąść pod moim drzewkiem pomarańczowym.
Jeszcze strasznie mnie bolało, ale już nie chciało mi się
wymiotować.
Popatrz, Matuszku.
Maluszek był wstrząśnięty. Tak jak ja nie lubił widoku krwi.
- Mój Boże, co robić?
Totoca na pewno by mi pomógł, ale gdzieś się włóczył o tej
porze. Została mi Gloria. Powinna być w kuchni. Tylko ona z
rodziny nie lubiła, kiedy mnie bito. Oczywiście, mogła mnie
wytargać za uszy albo znowu dać jakąś karę. Ale musiałem
spróbować.
Pokuśtykałem do drzwi kuchennych, zastanawiając się jak
rozbroić Glorię. Dziergała coś na ściereczkach. Usiadłem
prawie bez życia i tym razem Pan Bóg mi pomógł. Spojrzała na
mnie i zobaczyła, że siedzę ze spuszczoną głową. Nie odzywała
się do mnie, bo przecież miałem karę.
110
Spojrzałem na nią z oczyma mokrymi od łez i pociągnąłem
nosem. Czułem, że Gloria na mnie patrzy. Przestała haftować.
- Co się stało, Zeze?
- Nic, Godóia... Dlaczego nikt mnie nie lubi?
- Bo strasznie psocisz.
- Dzisiaj dostałem już trzy razy, Godóia.
- A nie zasłużyłeś?
- Nie o to chodzi. Po prostu nikt mnie nie lubi i szukają tylko
pretekstu, żeby mnie zbić.
Piętnastoletnie serce Glorii zaczęło się wzruszać moją nie-
dolą. A ja to czułem.
- Lepiej by było, gdyby jutro rozjechał mnie jakiś samo
chód na szosie Rio-Sao Paulo i zmiażdżył mnie na miazgę.
I łzy zaczęły mi spływać strumieniami po policzkach.
- Nie gadaj głupot, Zeze. Ja bardzo cię lubię.
- Wcale nie. Gdybyś mnie lubiła, nie pozwoliłabyś dać mi
dzisiaj kolejnego lania.
- Już się ściemnia i nie będziesz miał czasu wymyślić nowej
psoty, więc nie dostaniesz lania.
- Ale ja już coś spsociłem...
Przestała dziergać i podeszła do mnie. Niemal krzyknęła ze
strachu, kiedy zobaczyła kałużę krwi wokół mojej stopy.
- O Boże! Gum, co się stało?
Wygrałem bitwę. Skoro mówiła do mnie Gum, to znaczy, że
byłem bezpieczny.
Wzięła mnie na ręce i posadziła na krześle. Przyniosła miskę
z wodą z sodą i przyklęknęła.
- To będzie bardzo bolało.
- Już bardzo boli.
- Mój Boże, masz ranę na trzy palce. Jak to się stało, Zeze?
111
- Tylko nie mów nikomu. Błagam, Godóia, przyrzekam, że
będę grzeczny. Nie pozwól nikomu mnie bić tak strasznie...
- Dobrze, nikomu nic nie powiem. Co zrobimy? Wszyscy
zobaczą twoją zranioną nogę. A jutro nie będziesz mógł pójść
do szkoły. Wtedy się wyda.
- I tak pójdę do szkoły. Włożę tenisówki i jakoś dojdę do
rogu. Potem będzie łatwiej.
Pomogła mi pokuśtykać do łóżka.
- Przyniosę ci coś do jedzenia. Zjedz zanim wróci reszta.
Kiedy przyniosła mi kolację, nie mogłem się powstrzymać
i dałem jej buzi. Rzadko mi się to zdarzało.
Kiedy wszyscy wrócili do domu, mamusia zauważyła, że
mnie nie ma.
- Gdzie jest Zeze?
- Leży w łóżku. Już od dawno skarżył się, że boli go głowa.
Słuchałem tego zachwycony, zapominając nawet, jak bardzo
boli mnie zraniona noga. Chciałem poczuć się najważniejszy.
Właśnie wtedy Gloria postanowiła wziąć mnie w obronę.
Przybrała płaczliwy i zarazem oskarżający ton głosu:
- Mam wrażenie, że wy wszyscy uwzięliście się na niego.
Dzisiaj był zupełnie załamany. Trzy lania to doprawdy za dużo.
- Ależ ten chłopak to prawdziwy dopust boży. Robi się
grzeczny dopiero po porządnym laniu! Chcesz nam wmówić, że
nigdy go nie uderzyłaś?
- Raczej nie. Kiedy rozrabia, targam go za uszy.
Zapadła cisza, a Gloria dalej mnie broniła.
112
- Koniec końców, kochani, on nie ma nawet sześciu lat.
Wiem, że rozrabia, ale to jeszcze dziecko.
Ta rozmowa była jak plaster miodu na moją zbolałą duszę.
Gória była bardzo zaniepokojona, kiedy mnie szykowała do
szkoły i pomagała włożyć tenisówki.
- Dasz radę iść?
- Spokojnie, wytrzymam.
- Nie zrobisz nic głupiego na szosie Rio-Sao Paulo?
- Nie zrobię.
- To, co wczoraj powiedziałeś, to prawda?
- Nie. Czułem się tylko strasznie nieszczęśliwy, bo myśla-
łem, że nikt mnie nie kocha.
Pogłaskała mnie po splątanych jasnych włosach i wysłała do
szkoły.
Myślałem, że trudno mi będzie dojść tylko do szosy. A jak
zdejmę buty, ból się zmniejszy. Ale kiedy dotknąłem stopą
ziemi, musiałem oprzeć się o mur fabryki i powoli pokuśty-
kałem do szkoły. W ten sposób pewnie nigdy nie dojdę.
Wtedy właśnie to się stało. Samochód zatrąbił trzy razy.
Kawał drania! Nie dość, że człowiek umiera z bólu, to on się
jeszcze natrząsa...
Samochód przystanął tuż koło mnie. Portugal wyjrzał przez
okno i spytał:
- Zraniłeś się w nogę, smyku?
Miałem ochotę odpowiedzieć, że to nie jego sprawa. Ale
ponieważ nie nazwał mnie łobuzem, nic nie powiedziałem i
powlokłem się dalej jakieś pięć metrów.
Włączył silnik, przejechał koło mnie i stanął tuż przy murze,
wjeżdżając prawie na chodnik i zagradzając mi drogę.
113
Dopiero wtedy otworzył drzwi i wysiadł. Przytłaczał mnie
swoją ogromną masą.
- Bardzo cię boli, smyku?
To niemożliwe, żeby ktoś, kto mnie zbił, mówił do mnie
takim słodkim i niemal przyjacielskim głosem. Zbliżył się do
mnie i kiedy się tego nie spodziewałem, ukląkł, nachylił to
swoje grube cielsko i spojrzał mi w oczy. Miał taki delikatny
uśmiech; rzekłby kto, niemal ociekał czułością.
- Widzę, że mocno się zraniłeś, prawda? Co się stało?
Odpowiedziałem ze szlochem.
- Skaleczyłem się kawałkiem ostrego szkła.
- Głęboko?
Pokazałem palcami, jak głęboko.
- Oj, to poważna sprawa. Dlaczego nie zostałeś w domu?
Pewnie idziesz do szkoły, prawda?
- Nikt w domu nie wie, że się zraniłem. Gdyby się dowie-
dzieli, dostałbym lanie na wszelki wypadek, żebym więcej tego
nie robił...
- Wsiadaj, podrzucę cię.
- Nie, proszę pana, dziękuję.
- Dlaczego nie?
- Bo wszyscy w szkole wiedzą, co się stało.
- Ale ty nie możesz iść piechotą.
Opuściłem głowę, zgadzałem się z jego słowami i czułem,
jak powoli uchodzi ze mnie cała duma.
Złapał mnie za podbródek i podniósł głowę do góry.
- Zapomnijmy już o tamtej sprawie. Jechałeś już kiedyś
samochodem?
- Nigdy, proszę pana.
- Wsiadaj, podwiozę cię.
- Nie mogę. Jesteśmy wrogami.
114
- Teraz to nieważne. Jeśli się wstydzisz, wysadzę cię ka
wałek przed szkołą. Chcesz?
Byłem taki podniecony, że nic nie odpowiedziałem. Kiwnąłem
tylko potakująco głową. Wziął mnie na ręce, otworzył drzwi i
ostrożnie posadził na siedzeniu. Obszedł samochód i usiadł na
swoim miejscu. Zanim włączył silnik, znowu się do mnie
uśmiechnął.
- Tak jest lepiej, widzisz.
Jakie to było miłe! Samochód jechał, kołysząc się miękko,
podskakując lekko, aż przymknąłem oczy i zacząłem marzyć.
Kołysałem się miękko i łagodnie, było mi lepiej niż na koniu
Promień Księżyca Freda Thompsona. Ale nie trwało to długo,
bo kiedy otworzyłem oczy, okazało się, że dojeżdżamy pod
szkołę. Już widziałem tłumy uczniów przepychających się przez
główne wejście. Przestraszony ześliznąłem się z siedzenia i
schowałem. Powiedziałem zdenerwowany:
- Obiecał pan, że zatrzyma się pan kawałek przed szkołą.
- Zmieniłem zdanie. Nie można tak zostawić twojej nogi.
Możesz dostać tężca.
Nie mogłem nawet spytać, co to za trudne i piękne słowo. Nie
było także sensu mówić, że nie chcę nigdzie jechać. Samochód
ruszył ulicą das Casinhas, a ja wróciłem na moje dawne miejsce.
- Wyglądasz na odważnego małego mężczyznę. Zaraz się
przekonamy, czy naprawdę jesteś dzielny.
Zatrzymał się tuż przy aptece i wziął mnie na ręce. Kiedy
pojawił się doktor Adaucto Luz, znowu się przestraszyłem. Był
lekarzem w przychodni przyfabrycznej i dobrze znał tatusia.
Moje przerażenie wzrosło, kiedy przyjrzał mi się uważnie i
otwarcie spytał:
- Jesteś synem Paula Vasconcelosa, prawda? Czy twój tata
znalazł już jakąś pracę?
115
Musiałem mu odpowiedzieć, choć strasznie mi było wstyd
przed Portugalczykiem, że mój tata jest bezrobotny.
- Ciągle jeszcze czeka. Obiecują mu pracę tu i ówdzie...
- Zobaczmy, co się stało.
Odwinął bandaże przylepione do rany i aż chrząknął z wra-
żenia. A ja zrobiłem płaczliwą minę. Na szczęście Portugalczyk
przyszedł mi z pomocą i objął mnie z tyłu.
Posadzili mnie wysoko na przykrytym białymi przeście-
radłami stole. Obok leżało mnóstwo narzędzi. A ja się trząsłem.
Dygotałbym jeszcze bardziej, gdyby nie Portugalczyk, który
przytulił mnie do piersi i mocno i czule trzymał za oba ramiona.
- Nic nie będzie bolało. Kiedy pan doktor skończy, zabiorę
cię na ciastka i lemoniadę. A jak się nie rozpłaczesz, kupię
ci cukierki ze zdjęciami aktorów.
Wobec tego postarałem się być najdzielniejszy na świecie.
Łzy mi kapały, ale pozwoliłem robić ze sobą wszystko. Zszyli
mi ranę i zrobili nawet zastrzyk „przeciwtężcowy". Na szczę-
ście udało mi się powstrzymać od wymiotów. Portugalczyk
trzymał mnie tak mocno jakby chciał, żeby trochę bólu spłynęło
na niego. Od czasu do czasu chusteczką wycierał mi włosy i
mokre od potu czoło. Miałem wrażenie, że to się nigdy nie
skończy. Ale w końcu się skończyło.
Kiedy niósł mnie z powrotem do samochodu, wyglądał na
bardzo szczęśliwego. Dotrzymał słowa i kupił mi wszystko to,
co obiecał. Tylko ja na nic nie miałem ochoty. Wydawało się,
że nawet dusza uciekła mi przez tę ranną nogę...
- Nie możesz teraz pójść do szkoły, smyku.
Siedzieliśmy w samochodzie, a ja byłem tak blisko niego,
że ociera|em się prawie o jego rękę i utrudniałem mu manewry.
116
- Podwiozę cię do domu. Musisz coś wymyślić. Możesz po
wiedzieć, że zraniłeś się w nogę na przerwie i nauczycielka
wysłała cię do lekarza...
Spojrzałem na niego porozumiewawczo.
- Jesteś dzielnym małym mężczyzną, smyku.
Uśmiechnąłem się, choć bardzo mnie bolało, a ten ból po-
mógł mi odkryć bardzo ważną rzecz. Portugalczyk stał się teraz
dla mnie człowiekiem, którego kochałem najbardziej na
świecie.
Pogaduszki o tym i o owym
- Wiesz, Maluszku, ja już odkryłem wszystko. Wszyściutko.
On mieszka na końcu ulicy Barona de Capanema. Na samym
koniuszku. Parkuje swój samochód tuż przy domu. Ma dwie
klatki, jedną z kanarkiem, a drugą z lelkiem. Poszedłem tam
raniutko, tak jakby nigdy nic, i zabrałem ze sobą skrzynkę
pucybuta. Szedłem z taką radością, że nawet nie czułem jej
ciężaru. Obejrzałem dokładnie dom i stwierdziłem, że jest za
duży jak na jedną osobę mieszkającą samotnie. Był za do
mem, stał przy zlewie. Golił się.
Klasnąłem w ręce.
- Wypastować buty?
Odwrócił się. Część twarzy miał namydloną, a część już
ogoloną. Uśmiechnięty powiedział:
- A, to ty? Chodź, smyku.
Poszedłem za nim.
- Poczekaj, już kończę.
I dalej golił się brzytwą, szur, szur, zyg, zyg. Pomyślałem, że
kiedy urosnę i stanę się mężczyzną, chcę mieć brodę, którą
będę sobie też tak pięknie golił, szur, szur, zyg, zyg...
118
Przysiadłem na skrzynce i czekałem. Patrzył na moje odbicie
w lustrze.
- A szkoła?
- Dziś jest Święto Narodowe. Dlatego wyszedłem pastować
buty, żeby zarobić parę groszy.
- Aha!
I dalej się golił. Potem pochylił się nad zlewem i umył twarz.
Wytarł ręcznikiem. Skórę miał teraz czerwoną i błyszczącą. A
potem znowu się uśmiechnął.
- Chcesz się napić ze mną kawy?
Powiedziałem, że nie chcę, choć chciałem.
- Wejdź.
Chciałbym, żebyś zobaczył, jakie tam wszystko było czyś-
ciutkie i poukładane. Na stole leżał nawet obrus w czerwoną
kratkę. I stała filiżanka, a nie blaszany kubek, jak u nas w do-
mu. Powiedział, że stara Murzynka przychodzi codziennie, że-
by posprzątać, kiedy on idzie do pracy.
- Jeśli chcesz, rób tak jak ja, umocz bułkę w kawie. Tylko
nie siorb tak głośno. To brzydko.
Spojrzałem na Maluszka. Milczał jak... zaklęty.
- Co się stało?
- Nic. Po prostu słucham.
- Słuchaj, Maluszku, nie lubię się kłócić, ale jeśli się nudzisz,
to lepiej od razu powiedz.
- Bo teraz bawisz się tylko z Portugalczykiem, a ja nie mogę
się bawić z wami.
Zamyśliłem się. Tak właśnie było. Nawet mi do głowy nie
przyszło, że on nie może się z nami bawić.
- Za dwa dni spotkamy się z Buckiem Jonesem. Wysłałem
mu wiadomość przez wodza Siedzącego Byka. Buck Jones
poluje teraz w Savanah... Poczekaj, Maluszku, właściwie jak
119
się mówi Savhanna czy Szawanah? Na filmie było z „h" na
końcu. Sam nie wiem. Jak pójdę do Dindinhy, spytam wujka
Edmunda.
Znów zapadła cisza.
- Gdzie skończyłem?
- Na moczeniu kawy w bułeczce.
Roześmiałem się.
- Moczenie kawy w bułeczce, nie, to nie tak, głuptasku. A
więc siedzieliśmy w milczeniu, a on mi się badawczo przy-
glądał.
- Tyle się nachodziłeś i w końcu trafiłeś tu, gdzie mieszkam.
Poczułem się trochę niezręcznie. Postanowiłem powiedzieć
prawdę.
- Nie będzie się pan gniewał, jeśli coś powiem?
- Nie. Przyjaciele nie powinni mieć sekretów...
- Wcale nie przyszedłem tu czyścić buty.
- Wiedziałem.
- Ale bardzo chciałem... Po tej stronie, nikt nie czyści butów,
bo i tak za dużo tu kurzu. Tylko ci, którzy mieszkają blisko
szosy Rio-Sao Paulo.
- Więc mogłeś przyjść bez tej ciężkiej skrzynki, prawda?
- Bez niej nie pozwoliliby mi wyjść. Mogę bawić się tylko
blisko domu. I tak od czasu do czasu muszę się im meldować,
rozumie pan? A jeśli urywam się na dłużej, udaję, że idę pu-
cować buty.
Rozbawił go mój logiczny wywód.
- Kiedy idę do pracy, wszyscy w domu wiedzą, że nie będę
psocił. Tak jest lepiej, bo wtedy nie dostaję lania.
120
- Nie wierzę, że jesteś takim łobuziakiem, jak mówisz.
Nagle spoważniałem.
- Do niczego się nie nadaję. Jestem strasznie podły. Dlate
go, rok w rok w Boże Narodzenie rodzi się dla mnie diabeł
i ja nic nie dostaję. Jestem diabelskim nasieniem. Zarazą.
Rudzielcem. Zwykłym śmieciem. Jedna z moich sióstr powie
działa nawet, że ktoś tak niedobry jak ja w ogóle nie powinien
się urodzić...
Drapał się w głowę zaskoczony.
- Tylko w tym tygodniu dostałem już kilka razy lanie. Każde
bardzo bolało. Dostaję nawet za to, czego nie zrobiłem.
Wszystkiemu jestem winien. Już się przyzwyczaili mnie bić.
- A co ty takiego złego robisz?
- Chyba sam diabeł mi podpowiada. Nagle dopada mnie
chęć, żeby coś zrobić i... robię. W tym tygodniu podpaliłem płot
Wiedźmie Eugenii. Przezwałem donę Cordelię „kulawą
kwoką", bo tak śmiesznie chodzi, a ona się wściekła. Rzuciłem
szmacianą piłką, a ta głupia wpadła przez okno i zbiła ogromne
lustro dony Narcisy. Rozbiłem latawcem trzy lampy. Walnąłem
kamieniem w głowę chłopaka seu Abla.
- Już dosyć, dosyć.
Przysłonił usta ręką, żeby ukryć uśmiech.
- Ale to jeszcze nie wszystko. Wyrwałem wszystkie sadzon-
ki, które posadziła dona Tentena. Dałem kotu dony Roseny
szklaną kulkę do zjedzenia.
- Oj, tak nie wolno. Nie lubię, jak się męczy zwierzęta.
- Wcale nie była taka duża. Raczej zupełnie malutka. Dali
kotu na przeczyszczenie i wylazła. A na dodatek wcale mi nie
oddali kulki, tylko mnie strasznie stłukli. Najgorzej było wtedy,
kiedy już spałem, a tata złapał drewniak i mi przylał. Nawet nie
wiedziałem, za co dostaję.
121
- A za co dostałeś?
- Poszliśmy całą bandą do kina. Weszliśmy na drugą część,
bo tak jest taniej. I wtedy zachciało mi się... no wie pan...
poszedłem w kąt sali i zrobiłem. Popłynął strumyczek przez
całą salę. To głupio wychodzić z sali i tracić kawałek filmu. Ale
sam pan wie, jacy są chłopcy. Wystarczy, że jeden tak zrobi, to
reszta go naśladuje. Wszyscy latali do kąta i wreszcie popłynęła
prawdziwa rzeka. W końcu dowiedzieli się, kto zaczął i sam
pan wie jak to jest: to chłopak seu Paula. Zabronili mi
przychodzić do kina Bangu przez rok, póki nie nabiorę rozumu.
Wieczorem właściciel kina opowiedział o tym tacie, a on nie
widział w tym nic śmiesznego... mówię panu.
Maluszek w dalszym ciągu wyglądał na znudzonego.
- Słuchaj, Maluszku, przestań się tak zachowywać. Portu
galczyk jest moim najlepszym przyjacielem. A za to ty jesteś
królem drzew, tak jak Luis jest absolutnym królem wśród
mojego rodzeństwa. Zrozum, że serce ludzkie musi być bar
dzo duże, żeby zmieścić wszystko to, co kochamy.
Cisza.
- Wiesz co, Maluszku? Pójdę pograć w kulki. Jesteś strasz
nie nudny.
Początkowo był to sekret, ponieważ nie chciałem, żeby zo-
baczyli mnie w aucie człowieka, który mi spuścił lanie. Potem
trzymaliśmy to w tajemnicy, bo fajnie jest mieć jakiś sekret. A
Portugalczyk pod tym względem stosował się do mojej woli.
Przysięgliśmy sobie na śmierć i życie, że nikt się nie dowie o
naszej przyjaźni. Przede wszystkim, dlatego, że nie chciał
wozić całej bandy chłopaków. Kiedy przechodził jakiś
122
mój kolega albo Totoca, chowałem się. Po drugie, żeby nikt
nam nie przeszkadzał w rozmowach, tak dużo mieliśmy sobie
do powiedzenia.
- Nigdy pan nie widział mojej mamy? Jest prawdziwą In-
dianką. Córką Indianina. Wszyscy w domu mamy połowę
indiańskiej krwi.
- To skąd się wziąłeś taki jasny? W dodatku z blond wło-
sami, prawie białymi?
- To po przodkach portugalskich. Mama jest Indianką. Ma
bardzo ciemną cerę i czarne proste włosy. Tylko Gloria i ja
urodziliśmy się jaśni, rudawi, tacy „ni pies, ni wydra". Mama
pracuje w Angielskim Młynie, żeby zarobić na czynsz. Któ-
regoś dnia dźwigała jakąś ciężką skrzynię i nagle poczuła
straszny ból. Musiała pójść do lekarza. Pan doktor dał jej
specjalny pas, bo zrobiła jej się przepuklina. Wie pan, że mama
jest dla mnie bardzo dobra. Kiedy musi mnie zlać, bierze
najcieńsze witki z podwórka i bije mnie tylko po nogach. Ciągle
jest taka zmęczona, że kiedy wraca wieczorem do domu nie ma
nawet ochoty rozmawiać.
Samochód się toczył, a ja gadałem dalej.
- Najgorsza jest moja najstarsza siostra. Strasznie lubi pod-
rywać chłopaków. Kiedyś mama kazała jej zająć się nami i
zabrać nas na spacer i powiedziała, żeby nie szła w górę ulicy,
bo wiedziała, że tam już na nią czeka jeden chłopak. Więc moja
siostra poszła w drugą stronę, a tam już czekał na nią inny. W
domu nie można znaleźć niczego do pisania, bo ona ciągle
wypisuje kartki do chłopaków...
- Dojechaliśmy...
Byliśmy blisko rynku, a on zatrzymał się w ustalonym
miejscu.
- Do jutra, smyku.
123
Dobrze wiedział, że zawsze znajdę jakiś sposób i wymknę się
na postój, żeby skoczyć na lemoniadę i cukierki ze zdjęciami
aktorów. Wiedziałem już nawet, kiedy Portugal ma mniej
pracy.
Nasza zabawa w tajemnicę trwała już ponad miesiąc. A może
więcej. Nigdy nie myślałem, że dorosły może być taki smutny,
póki mu nie opowiedziałem o moim Bożym Narodzeniu. Miał
nawet łzy w oczach, pogłaskał mnie po głowie i obiecał, że już
nigdy nie zostanę bez prezentu w tak uroczystym dniu.
I tak mijały dni, powoli, powolutku, ale przede wszystkim
były pełne szczęścia. Nawet w domu zauważyli moją przemia-
nę. Już tak bardzo nie psociłem i żyłem w moim małym światku
w głębi podwórka. Co prawda diabeł czasem psuł moje dobre
chęci. Ale już nie przeklinałem tak jak kiedyś i dałem spokój
moim sąsiadom.
Zawsze, kiedy mógł, zabierał mnie na przejażdżkę i w czasie
jednej z nich zatrzymał się i uśmiechnął do mnie.
- Lubisz jeździć „naszym" autem?
- Czy ono jest także i moje?
- Wszystko, co do mnie należy, jest także i twoje. Przecież
jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Byłem zachwycony. Ach! Gdybym mógł wszystkim opowie-
dzieć, że należy do mnie połowa najpiękniejszego samochodu
na świecie.
- To znaczy, że od tej pory naprawdę jesteśmy przyjaciółmi
na śmierć i życie?
- Jesteśmy.
- Mogę cię o coś spytać?
- Może pan.
- Tak sobie myślę, że pewnie teraz nie będziesz już chciał,
szybko dorosnąć i zabić mnie?
124
- Nie, nigdy bym tego nie zrobił.
- A przecież tak powiedziałeś, prawda?
- Powiedziałem tak, bo byłem wściekły. Nigdy nikogo nie
zabiję, bo kiedy zabijają kurę na podwórku, nie chcę na to
patrzeć. A potem zrozumiałem, że wcale pan nie jest taki, jak o
panu mówią. Nie jest pan antropofagiem ani kanibalem.
Aż podskoczył.
- Co ty powiedziałeś?
- Powiedziałem antropofag.
- Wiesz przynajmniej, co to znaczy?
- Jasne, że wiem. Wujek Edmundo mi powiedział. Jest bar-
dzo mądry. Ktoś go kiedyś poprosił, żeby napisał słownik.
Tylko jednej rzeczy nie potrafił mi jeszcze wyjaśnić, co to
znaczy karborund.
- Zmieniasz temat. Chcę, żebyś mi dokładnie wyjaśnił, co to
znaczy antropofag.
- Antropofadzy to Indianie, którzy jedli ludzkie mięso. W
historii Brazylii były takie plemiona, które obdzierały Por-
tugalczyków ze skóry, żeby ich zjeść. Zjadali także wojow-
ników z innych nieprzyjacielskich plemion. To znaczy to samo,
co kanibale. Tyle że kanibale mieszkali w Afryce i bardzo lubili
zjadać brodatych misjonarzy.
Wybuchnął gromkim śmiechem - tak żaden Brazylijczyk nie
potrafi.
- Masz niesamowitą główkę, smyku. Czasami nawet się
tego boję.
Potem przypatrzył mi się z powagą.
- Powiedz, smyku, ile masz lat?
- Naprawdę czy na niby?
- Jasne, że naprawdę. Nie chcę mieć przyjaciela kłamczucha.
125
- No więc, to tak: naprawdę mam jeszcze pięć lat. Ale na
niby, sześć. Bo inaczej nie przyjęliby mnie do szkoły.
- Dlaczego oddali cię do szkoły tak wcześnie?
- Niech pan pomyśli! Wszyscy chcieli się mnie pozbyć z do-
mu choć na parę godzin. Czy pan wie, co to jest karborund?
- Skąd znasz to słowo?
Włożyłem rękę do kieszeni i zacząłem grzebać między ka-
mykami do procy, zdjęciami, sznurkami od jojo i szklanymi
kulkami.
- Proszę.
Trzymałem w ręku medalik z głową Indianina. Indianin był z
Ameryki Północnej i miał wielobarwny pióropusz na głowie. Z
tyłu było wyryte właśnie to słowo.
Wziął do ręki i odwrócił medalik.
- Wyobraź sobie, że ja też nie wiem. Gdzie to znalazłeś?
- Wisiał przy zegarku taty. Miał przyczepiony rzemyczek,
żeby go można było nosić przy kieszeni spodni. Tata obiecał, że
zegarek dostanę w spadku. Ale potem potrzebował pieniędzy i
go sprzedał. Taki piękny zegarek. A mnie dał medalik, resztę
mojego spadku. Oderwałem rzemyczek, bo strasznie śmierdział
kwasem.
Znowu pogłaskał mnie po włosach.
- Jesteś bardzo dziwnym chłopcem, ale przyznaję, że na-
pełniasz radością stare serce Portugalczyka. No, ale dosyć tego.
Jedziemy?
- Kiedy jest tak miło. Jeszcze chwileczkę. Musimy poroz-
mawiać bardzo poważnie.
- W takim razie słucham.
- Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, prawda?
- Bez wątpienia.
- Nawet samochód w połowie jest mój, prawda?
126
- Pewnego dnia cały będzie twój.
- Chodzi o to...
Trudno mi było to z siebie wydusić.
- Co jest, Zeze? Zatkało cię?
- Nie będzie pan zły?
- Przyrzekam.
- W naszej przyjaźni nie podobają mi się dwie rzeczy. Ale
wcale nie szło mi tak łatwo, jak planowałem.
- To znaczy co?
- Po pierwsze, jeśli jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi,
dlaczego muszę ciągle mówić „proszę pana"? „Proszę pana
to", „proszę pana tamto"...
Roześmiał się.
- Więc mów do mnie jak chcesz. Albo „ty", albo po imieniu.
- „Ty" będzie mi trudno. Przecież ja powtarzam wszystkie
nasze rozmowy Maluszkowi. Raz będę mówił „ty", a czasem po
imieniu. Nie obrazi się pan?
- Nigdy w życiu. Dlaczego? To nawet bardzo stosowna proś-
ba. Kto to jest ten Maluszek, bo nigdy mi o nim nie mówiłeś?
- Maluszek, to Xururuca.
- Rozumiem. Xururuca, to Maluszek, a Maluszek to
Xu-ruruca. Dalej nic nie rozumiem.
- Maluszek, to moje małe drzewko pomarańczowe. Kiedy
chcę powiedzieć do niego pieszczotliwie, mówię Xururuca.
- A zatem masz swoje drzewko pomarańczowe, które na-
zywasz Maluszkiem.
- Właśnie... i jest niesamowite. Rozmawia ze mną, zmienia
się w konika, cwałuje po prerii razem z nami, z Buckiem
Jonesem, Tomem Mixem... i z Fredem Thompsonem... A ty (na
początku nie chciało mi przejść przez gardło słowo „ty", ale już
podjąłem decyzję...) lubisz Kena Maynarda?
127
Zrobił taką minę, jakby wcale się nie znał na kowbojach z
westernu.
- Kiedyś Fred Thompson mi go przedstawił. Bardzo mi się
spodobał jego skórzany kowbojski kapelusz. Ale sprawia
wrażenie, jakby nie potrafił się śmiać...
- Jedziemy, bo już zgłupiałem od tych wszystkich rzeczy,
które masz w główce. A ta druga sprawa?
- Ta druga sprawa jest jeszcze trudniejsza. Ale ponieważ
mówię do ciebie „ty", a ty się nie obraziłeś... Nie bardzo mi się
podoba twoje imię. To znaczy, nie o to chodzi, że jest brzydkie,
ale między nami mówiąc, jest bardzo...
- Matko Święta, o co tym razem chodzi?
- Uważasz, że to ładnie, jak mówię do ciebie „Valadares"?
Pomyślał chwilę i uśmiechnął się.
- Rzeczywiście, nie brzmi to dobrze.
- Manuel też mi się nie podoba. Nawet nie wiesz, jaki jestem
wściekły, kiedy tata opowiada kawały o Portugalczykach i
mówi: Pewnego razu Manuel... Od razu widać, że sukinkot
nigdy nie miał przyjaciela Portugalczyka...
- Co ty powiedziałeś?
- Że mój tata przedrzeźnia Portugalczyków...
- Nie. Przedtem. Coś bardzo brzydkiego.
- Sukinkot jest tak samo brzydko jak sukin...?
- To prawie to samo.
- Już więcej nie powiem, a przynajmniej postaram się. O co
chodzi?
- To ja się ciebie pytam. Co postanowiłeś? Nie chcesz mówić
do mnie Valadares ani Manuel.
- Jest pewna nazwa, która mi się bardzo podoba.
- Jąka?
Wtedy zrobiłem najbardziej bezwstydną minę na świecie.
128
- Tak jak mówi do ciebie seu Ladislau i inni w cukierni...
Zwinął dłoń w pięść, udając w żartach, że się złości.
- Wiesz, że jesteś najbezczelniejszym smykiem, jakiego
znam. Chcesz mówić do mnie Portugal, prawda?
- Tak powinni mówić przyjaciele.
- I to wszystko? A więc dobrze. Możesz tak mówić. A teraz
jedziemy, tak?
Włączył silnik i zamyślony przejechał kawałek. Wystawił
głowę przez okno i spojrzał na drogę. Nikt nie jechał. Otworzył
drzwi i powiedział.
- Wyskakuj.
Posłuchałem i poszedłem za nim na tył samochodu.
Pokazał mi koło zapasowe.
- A teraz trzymaj się mocno. I uważaj.
Wlazłem na zderzak, szczęśliwy jak nigdy. Wsiadł do samo-
chodu i wolniutko ruszył. Po pięciu minutach zatrzymał się i
przyszedł do mnie.
- Podobało ci się?
- Jeszcze jak.
- Na dziś wystarczy. Jedziemy, bo zaczyna się ściemniać.
Noc nadchodziła cicha i spokojna. Z dala, z zarośli, docho
dziło cykanie świerszczy zapowiadających nadejście lata.
Samochód toczył się dostojnie.
- Dobrze. Od dziś nie rozmawiamy już więcej o tych spra-
wach. Zgoda?
- Nigdy więcej.
- A teraz chciałbym wiedzieć, jak wytłumaczysz w domu,
gdzie się włóczyłeś do tej pory.
- Już o tym myślałem. Powiem, że byłem na lekcji religii.
Czy dzisiaj jest czwartek?
- Nie można za tobą nadążyć. Zawsze się jakoś wykręcisz.
129
Wtedy podszedłem do niego blisko i położyłem mu głowę
na ramieniu.
-
Portugalu!
-
Hmm...
-
Już zawsze chcę być blisko ciebie, wiesz?
-
Dlaczego?
-
Bo jesteś najlepszą osobą na świecie. Nikt ze mnie nie
szydzi, kiedy jestem z tobą i czuję, jak moje serce rozpala
słońce szczęścia.
Dwa niezapomniane lania
- Złóż tutaj. A teraz przetnij kartkę nożem wzdłuż zagięcia.
Łagodny szmer papieru przecinanego ostrzem noża.
- A teraz sklej wszystko dokładnie, pozostawiając tę kra
wędź.
Siedziałem obok Totoki i uczyłem się robić balon. Kiedy już
skleiliśmy wszystko, Totoca przypiął balon klamerką do sznura
na podwórku.
- Jak dobrze wyschnie, dorobimy ustnik. Umiesz już,
osiołku?
- Umiem.
Siedzieliśmy na progu drzwi kuchennych, patrząc, jak schnie
nasz kolorowy balon. Totoca, przejęty rolą nauczyciela,
wyjaśniał:
- Balon złożony z cząstek możesz zrobić wtedy, kiedy już
nabierzesz wprawy; na początku musisz robić z dwóch części,
jest znacznie prostszy.
- Totoca, jeśli sam skleję balon, pomożesz mi włożyć ustnik?
131
- To zależy.
Znów chciał się targować. Wyłudzić ode mnie szklane kulki
albo fotkę z mojej kolekcji zdjęć gwiazd filmowych, która „tak
bardzo się rozrosła, że nikt nie potrafił tego zrozumieć".
- Do licha, Totoca, ja nawet biję się za ciebie, jeśli mnie
prosisz.
- W porządku. Pierwszy zrobię ci za darmo, a jeśli się nie
nauczysz, za następne coś mi będziesz musiał dać.
- Zgoda.
W tym momencie przyrzekłem sobie, że nauczę się szybko,
tak żeby już nigdy nie musiał mi pomagać.
Pomysł zrobienia własnego balonu nie opuszczał mnie. Mu-
siał być tylko „moim" dziełem. Wyobraziłem sobie radość i
dumę Portugala, kiedy mu opowiem o moim własnoręcznie
wykonanym balonie. I podziw Xururuki, kiedy zobaczy wielką
kulę unoszącą się na sznurku...
Owładnięty tą myślą, wsypałem do kieszeni szklane kulki i
zdjęcia aktorów, takie, które miałem podwójne, i ruszyłem na
podbój ulicy. Sprzedam szklane kulki i zdjęcia po najniższej
cenie i wystarczy mi na kupno przynajmniej dwóch arkuszy
bibułki na balon.
- Ludzie, niebywała okazja! Pięć kulek za jeden grosz. No
wiutkie, prosto ze sklepu.
I nic.
- Dziesięć fotek za grosik. Nie dostaniecie takich, nawet
w papeterii u dony Loty.
Nic. Dzieciaki nie miały pieniędzy. Obszedłem całą ulicę
Progresso, w górę i w dół, reklamując towar. Byłem na ulicy
Barona de Capanema, przebiegłem się wzdłuż i wszerz, i nic. A
możefcy tak pójść do Dindinhy? Poszedłem, ale babcia nie
wykazała żadnego zainteresowania moim towarem.
132
- Nic z tego, nie kupię żadnych zdjęć ani szklanych kulek.
Lepiej je sobie zatrzymaj. Bo jutro znów przylecisz i będziesz
błagał, żebym ci kupiła.
Pewnie Dindinha też była bez grosza.
Wróciłem na ulicę i przyjrzałem się swoim nogom. Były
strasznie brudne, tyle się naganiałem w kurzu. Spojrzałem na
zachodzące słońce. I wtedy zdarzył się cud.
- Zeze! Zeze!
Biriąuinho pędził jak szalony w moją stronę.
- Wszędzie cię szukam. Sprzedajesz kulki?
Potrząsnąłem kieszeniami z brzęczącymi kulkami.
- Usiądźmy.
Usiedliśmy obok siebie, a ja wysypałem cały mój towar na
ziemię.
- Po ile?
- Pięć kulek za grosik i dziesięć fotek za tę samą cenę.
- Strasznie drogo.
Zaczął mnie irytować. Cholerny złodziejaszek! Drogo mu, a
wszyscy sprzedawali pięć zdjęć i trzy kulki za jeden grosz.
- Poczekaj. Dasz mi wybrać?
- Ile masz pieniędzy?
- Trzysta reali. Dwieście mogę wydać.
- W porządku. Mogę ci dać sześć kulek i dwanaście fotek.
Pognałem jak na skrzydłach do sklepiku „Głód i nędza". Nikt
już nie pamiętał o „tamtej aferze". Był tylko seu Orlando
gawędzący z kimś przy kontuarze. Kiedy zagwiżdżą fajrant w
fabryce, wtedy się zacznie... Klienci będą walili na kieliszeczek
i nie będzie można się wcisnąć.
- Czy ma pan bibułkę?
133
- A masz pieniądze? Na zeszyt już nic wam nie sprzedam.
Nie obraziłem się. Pokazałem mu tylko dwa miedziaki i już.
- Jest tylko różowa i żółta.
- Tylko?
- W porze latawców wykupiliście wszystko. W końcu co to
za różnica? Każdy latawiec wzbija się w powietrze niezależnie
od koloru, prawda?
- Ale tym razem to nie na latawiec. Chcę zrobić mój pierw-
szy balon, dlatego musi być najpiękniejszy na świecie.
Nie miałem czasu. Jeśli pobiegnę do składu Chico Franco,
stracę strasznie dużo czasu.
- W takim razie poproszę.
Tym razem było trochę inaczej. Postawiłem krzesło obok
stołu i posadziłem króla Luisa, żeby się przyglądał.
- Przyrzekasz, że będziesz spokojny? Zeze będzie teraz ro
bił strasznie trudną rzecz. Kiedy dorośniesz, nauczę cię tego
i nic za to nie wezmę.
Szybko nadchodził zmierzch, a myśmy ciągle pracowali. W
końcu rozległ się gwizd fabryki. Musiałem się spieszyć. Jandira
już ustawiała talerze na stole. Miała jakąś manię dawania nam
wcześniej kolacji, żebyśmy później nie przeszkadzali starszym
przy jedzeniu.
- Zeze! Luis!
Ryk był tak potworny, jakbyśmy z Luisem siedzieli gdzieś na
krańcu świata.
- Idź pierwszy, ja zaraz przyjdę.
- Zeze! Chodź natychmiast, bo dostaniesz.
- Już idę!
Diablica była w złym humorze. Pewnie pokłóciła się z jed-
nym ze swoich chłopaków. Tym z początku ulicy albo tamtym
z końca.
134
A do tego, jak na złość, klej wysechł i mąka kleiła mi się do
palców, utrudniając pracę.
Tym razem ryknęła głośniej. Na dworze robiło się coraz
ciemniej.
- Zeze!
Stało się. Jestem zgubiony. Już nadciągała wściekła jak furia.
- Myślisz, że jestem twoją służącą? Natychmiast siadaj do
stołu.
Wpadła i wyciągnęła mnie za uszy. Przytargała mnie aż do
jadalni i cisnęła w stronę stołu. I wtedy się wkurzyłem.
- Nie będę jadł. Nie chcę jeść. Nie będę jadł. Chcę skoń
czyć mój balon.
Wyrwałem się i wróciłem na dawne miejsce.
Zupełnie się wściekła. Zamiast pójść do mnie, pobiegła do
stołu. I tak się skończyło moje piękne marzenie. Mój niedo-
kończony balon zmienił się w strzępy. Nie zadowoliła się tym
(a ja tak zgłupiałem, że nic nie zrobiłem), złapała mnie za nogi i
ręce i rzuciła na środek pokoju.
- Kiedy mówię do ciebie, masz mnie słuchać.
Diabeł obudził się w mojej duszy. Bunt wybuchł we mnie jak
wulkan. Na początku wyrzuciłem z siebie stek wyzwisk.
- Wiesz, kim jesteś? Głupią dziwką.
Zbliżyła swoją twarz do mojej. Jej oczy miotały błyskawice.
- Powtórz, jeśli masz odwagę.
Powiedziałem wyraźnie.
- Dziw-ka!
Złapała skórzaną dyscyplinę z komody i zaczęła mnie bić bez
litości. Zgiąłem plecy i zakryłem rękami głowę. Ból był jednak
mniejszy od mego gniewu.
- Dziwka! Dziwka! Głupia kurwa!
135
Nie przestawała mnie bić i już całe ciało paliło mnie z bólu.
Właśnie wtedy wszedł Totoca. Pobiegł na pomoc siostrze, która
już się zziajała od tego bicia.
- Zabij mnie, morderczyni! Trafisz do więzienia i tam mnie
pomszczą!
A ona biła mnie i biła, aż padłem na kolana i oparłem się o
komodę.
- Dziwka! Głupia kurwa!
Totoca złapał mnie i odwrócił przodem.
- Zamknij się, Zeze, nie wolno tak przezywać siostry.
- Bo ona jest dziwką. Morderczynią. Głupią dziwką.
Wtedy on zaczął mnie bić po twarzy, po oczach, w nos
i w usta. Przede wszystkim w usta...
Na szczęście Gloria przybiegła mi na pomoc. Była u sąsia-
dów, rozmawiała z doną Roseną i przyleciała pędem, ściągnięta
naszymi wrzaskami. Wpadła do jadalni jak furia. Z Glorią nie
było żartów, a kiedy zobaczyła, że krew spływa mi po twarzy,
odepchnęła Totokę i wcale się nie przejmując, że Jan-dira jest
od niej starsza, dała jej w twarz. Leżałem na podłodze, nie
mogłem otworzyć oczu i ciężko dyszałem. Zaniosła mnie do
pokoju. Nie płakałem, ale za to król Luis schował się w pokoju
mamy i rozpaczliwie ryczał. Ze strachu, a także dlatego, że się
tak strasznie nade mną znęcają.
A Gloria na nich wrzeszczała.
- W końcu zabijecie tego dzieciaka. Jesteście bezduszny
mi potworami.
Położyła mnie na łóżku i przyniosła tę samą co zwykle miskę
z wodą i sodą. Totoca wszedł skruszony do pokoju. Gloria go
wyrzuciła.
- Wynoś się stąd, ty tchórzu.
- Nie słyszałaś, jak przezywał siostrę?
136
- On nic złego nie zrobił. To wy go sprowokowaliście. Kie
dy wychodziłam z domu, grzecznie się bawił, klejąc balon.
Jesteście bez serca. Jak można tak pobić młodszego brata?
A kiedy zmywałem krew, wyplułem do miski kawałek zęba.
To jeszcze bardziej ją rozjuszyło.
- Widzisz, co zrobiłeś, tchórzu. Kiedy masz się bić, boisz się
i jego wołasz na pomoc. Śmierdziel! Masz dziewięć lat i jeszcze
sikasz do łóżka. Pokażę wszystkim twój materac i twoje zasi
kane majtki, które co rano wpychasz ze wstydu do szuflady.
Potem wyrzuciła wszystkich z pokoju i zamknęła drzwi.
Zapaliła światło, bo już zapadła noc. Ściągnęła ze mnie ko-
szulkę i zaczęła obmywać moje poranione i posiniaczone ciało.
- Boli, Gum?
- Nawet bardzo.
- Staram się to robić delikatnie, moje ty kochane diabląt-ko.
Musisz przez chwilę poleżeć na brzuszku, żeby ci wyschły
plecy, bo koszulka przylepi się do ciała i będzie bolało.
Ale tak naprawdę bolała mnie twarz. Piekła mnie z bólu i ze
złości, z powodu tej potwornej niezasłużonej krzywdy, która
mnie spotkała.
Potem, kiedy już poczułem się lepiej, położyła się obok i
głaskała mnie po głowie.
- Sama widzisz, Godóia. Ja nic takiego nie zrobiłem. Kiedy
napsocę, wiem, że zasłużyłem i nie przejmuję się laniem.
Ale tym razem ja naprawdę nic nie zrobiłem.
Nie odezwała się ani słówkiem.
- Najgorsze, że podarła mój balon. A był taki piękny. Spytaj
Luisa.
- Wierzę. Musiał być bardzo piękny. Nie przejmuj się. Jutro
pójdziemy do Dindinhy i kupimy bibułkę. Wtedy pomogę
137
ci zrobić najpiękniejszy balon na świecie. Taki piękny, że
pozazdroszczą ci gwiazdy.
- To na nic, Godóia. Można zrobić tylko pierwszy piękny
balon w życiu. Kiedy się nie uda, nic ci już w życiu nie wyjdzie
ani nic już nie chce ci się robić.
- Któregoś dnia... kiedyś... zabiorę cię daleko stąd. Za-
mieszkamy razem...
Zająknęła się. Pewnie myślała o domu Dindinhy, ale tam
czekałoby nas takie samo piekło. Wtedy postanowiła sięgnąć do
moich marzeń i rozmów z drzewkiem pomarańczowym.
- Zabiorę cię stąd i zamieszkamy na rancho Toma Mixa albo
Bucka Jonesa.
- A ja wolę u Freda Thompsona.
- Więc pojedziemy do niego.
I zupełnie zrozpaczeni zaczęliśmy razem płakać po cichutku...
Przez dwa dni, chociaż bardzo tęskniłem, nie widziałem
Portugalczyka. Nawet nie pozwolili mi pójść do szkoły. Nikt
nie chciał, aby ludzie zobaczyli ślady takiego okrucieństwa.
Kiedy z mojej twarzy zeszła opuchlizna, a wargi się zagoiły,
wróciłem do dawnego trybu życia. Całe dnie przesiadywałem z
moim braciszkiem obok Maluszka, tylko nie chciało mi się
gadać. Wszystkiego się bałem. Tata zapowiedział, że złoi mi
skórę, jeśli kiedykolwiek powtórzę to, co powiedziałem
Jan-dirze. Doszło do tego, że nawet bałem się oddychać.
Najlepiej było skryć się w wątłym cieniu mego drzewka
pomarańczowego. Przeglądałem sobie stosiki zdjć, które
dostałem od Portugalczyka i cierpliwie uczyłem króla Luisa
grać w szklane kulki. Jak zwykle na początku nie szło mu
najlepiej, ale któregoś pięknego dnia w końcu się nauczy.
138
Przez cały czas bardzo, ale to bardzo, tęskniłem. Portugal
pewnie był zdziwiony moją nieobecnością i gdyby tylko wie-
dział dokładnie, gdzie mieszkam, na pewno by mnie odwiedził.
Bardzo mi brakowało, a szczególnie moim wrażliwym uszom,
jego czułych słów, łagodnego głosu, jakim mówił do mnie „ty".
Dona Cecilia Paim mówiła, że po to, aby przejść z dorosłym na
„ty", trzeba go naprawdę dobrze znać. Tęskniłem także bardzo
za widokiem jego opalonej twarzy, ciemnego i zawsze niena-
gannego garnituru, sztywnego kołnierzyka koszuli, jakby przed
chwilą wyjął ją z szuflady, kamizelki w pepitkę, a nawet
pozłacanych spinek do mankietów, w kształcie kotwic.
Ale z czasem wydobrzałem. Rany u dziecka goją się nawet
szybciej niż w powiedzonku, które uwielbiają powtarzać doro-
śli: ,;Do wesela się zagoi".
Tego wieczoru tata nigdzie nie wychodził. Nikogo nie było w
domu oprócz Luisa, który już spał. Mama miała niedługo
wrócić z pracy. Od pewnego czasu pracowała w Angielskim
Młynie także na nocną zmianę i widywaliśmy ją tylko w nie-
dzielę.
Postanowiłem posiedzieć z tatusiem, bo tylko wtedy nie
psociłem. Siedział w bujanym fotelu i pustym wzrokiem wpa-
trywał się w ścianę. Był jak zwykle nieogolony. Nosił wy-
świechtaną koszulę. I już nie chodził grać w karty z kolegami,
bo nie miał pieniędzy. Biedny tatuś, musiało mu być strasznie
przykro, bo wiedział, że mama haruje, aby utrzymać dom. Lala
także zaczęła pracować w fabryce. Pewnie to bardzo ciężko
chodzić tak i szukać pracy, a potem wracać przybitym, bo
wszędzie dostaje się taką samą odpowiedź: „Potrzebujemy
kogoś młodszego...".
Siedziałem sobie na progu, liczyłem jaszczurki bielejące na
ścianie i od czasu do czasu spoglądałem na tatusia.
139
Tylko raz, w Boże Narodzenie, był taki smutny. Musiałem
coś dla niego zrobić. A może mu zaśpiewać? Mógłbym mu
zaśpiewać po cichutku i wtedy, byłem tego pewny, poprawi mu
się humor. Zrobiłem przegląd całego mojego repertuaru i nagle
przypomniał mi się ostatni szlagier, którego nauczyłem się od
seu Ariovalda. Tango; tango, to jedna z najpiękniejszych piose-
nek, jakie kiedykolwiek słyszałem. Zacząłem po cichutku:
Marzę o nagiej kobiecie Chcę ją
kochać całą noc Kiedy srebrny
księżyc wzejdzie Pozna mej
miłości moc.
- Zeze!
- Słucham, tatusiu.
Poderwałem się ochoczo. Pewnie tatusiowi spodobała się
piosenka i chce, abym śpiewał bliżej niego.
- Co ty śpiewasz?
Powtórzyłem.
Marzę o nagiej kobiecie...
- Kto cię nauczył tej piosenki?
Jego oczy nabrały ponurego wyglądu, tak jakby nagle oszalał.
- Seu Ariovaldo.
- Mówiłem ci już, że nie życzę sobie, abyś się z nim włóczył.
Nic mi takiego nie mówił. Chyba nawet nie wiedział, że
pracuję jako pomocnik szansonisty.
- Zaśpiewaj jeszcze raz.
- To najnowsze tango.
140
Marzę o nagiej kobiecie...
Poczułem mocne uderzenie w twarz.
- Zaśpiewaj raz jeszcze:
Marzę o nagiej kobiecie...
Jeszcze jeden policzek, a potem drugi i jeszcze jeden. Łzy
mimowolnie ciekły mi po policzkach.
- No dawaj, zaśpiewaj jeszcze raz.
Marzę o nagiej kobiecie...
Prawie nie mogłem poruszać ustami, a tata wymierzał mi
kolejne policzki. Otwierałem oczy tylko po to, aby je zamknąć
przy kolejnym uderzeniu. Nie wiedziałem, czy mam przestać,
czy dalej śpiewać... Ale w bólu przyrzekłem sobie jedno. To
będzie ostatnie lanie, jakie dostanę, na pewno ostatnie, choć-
bym miał potem umrzeć.
Kiedy przestał na chwilę i kazał mi śpiewać, umilkłem.
Spojrzałem na tatę z potworną pogardą i powiedziałem:
- Morderco! Zabij mnie w końcu. I tak trafisz do więzienia.
Ogarnięty szałem zerwał się z bujanego fotela. Ściągnął
pas. Ten sam pas, który miał dwie metalowe klamry. Jak
wściekły zaczął mnie wyzywać. Od psów, głupich świń, śmieci,
uliczników, bo czy tak się odzywa dobry syn do ojca.
Pas tylko świszczał z jakąś potworną siłą na moich plecach.
Wydawało się, że ma tysiące palców, które waliły mnie we
wszystkie części ciała. Przewróciłem się i skuliłem w kącie
pokoju. Byłem pewny, że tym razem mnie zabije. Usłyszałem
jeszcze głos Glorii, która przybiegła mi na ratunek. Gloria,
141
jedyna ruda tak jak ja. Gloria, której nikt nigdy nie bił.
Chwyciła rękę taty i zatrzymała cios.
- Tato, tatusiu... Na miłość boską, uderz mnie, ale już nie
bij tego dzieciaka.
Rzucił pas na stół i ukrył twarz w rękach. Płakał za mnie i za
siebie.
- Straciłem głowę. Myślałem, że kpi sobie ze mnie. Że
mnie nie szanuje.
Gloria podniosła mnie z podłogi, a ja zemdlałem.
Kiedy odzyskałem przytomność, płonąłem jak w gorączce.
Mama i Gloria stały przy łóżku i mówiły do mnie czułe słówka.
Z jadalni dochodziła wrzawa. Nawet Dindinha przybiegła
zwabiona hałasem. Przy każdym ruchu bolało mnie całe ciało.
Potem dowiedziałem się, że chcieli sprowadzić lekarza, ale
trochę się wstydzili.
Gloria przyniosła talerz z rosołem i próbowała mi wmusić
parę łyżeczek. Z trudnością oddychałem, nie mówiąc już o
przełykaniu. Byłem strasznie śpiący, a kiedy się budziłem, ból
już się zmniejszał. Ale mama z Glorią ciągle przy mnie
czuwały. Mama spędziła tę noc ze mną i dopiero o świcie
wstała, żeby się ogarnąć. Musiała iść do pracy. Kiedy przyszła
się ze mną pożegnać, objąłem ją za szyję.
- Wszystko będzie dobrze, syneczku. Jutro już wyzdrowiejesz...
- Mamusiu...
Cichuteńko wypowiedziałem być może najokropniejsze zda-
nie w moim życiu.
- Mamusiu, ja nie powinienem się był urodzić. Powinno
się ze mną stać to samo, co z moim balonem...
Pogłaskała mnie ze smutkiem po głowie.
- Wszyscy powinniśmy się byli urodzić, tak jak się urodzili
śmy. Ty też. Tylko czasami, Zeze, jesteś bardzo niesforny...
Dziwna i nieśmiała prośba
Minął tydzień, zanim doszedłem do siebie. I to nie razy i
siniaki mnie bolały, tylko zraniona dusza. Co prawda w domu
zaczęto mnie lepiej traktować, ale wcale temu nie dowierzałem.
Czegoś mi brakowało. Jakiejś ważnej rzeczy, dzięki której
znowu byłbym taki sam, znowu zaufałbym innym, uwierzył w
ich dobroć. Byłem bardzo spokojny, nic mi się nie chciało,
obojętny na wszystko przesiadywałem pod moim Maluszkiem,
przypatrując się światu. Nie rozmawiałem z drzewkiem ani nie
słuchałem jego opowieści. Jedynie mojemu braciszkowi
pozwalałem usiąść koło mnie, robić kolejkę z guzików na Pao
de Acucar, którą tak lubił, i całymi dniami przesuwać w górę i
w dół sto guzików-wagoników. Patrzyłem na niego z czułością,
bo kiedy byłem w jego wieku, też się tak lubiłem bawić...
Glorię bardzo martwiło moje milczenie. Czasami kładła obok
mnie kolekcję fotek i woreczek ze szklanymi kulkami, a ja
nawet nie spojrzałem. Nie miałem ochoty iść do kina ani
chodzić pucować buty. Prawdę mówiąc, nie potrafiłem pozbyć
143
się bólu tkwiącego w głębi mojej duszy. Bólu okrutnie skato-
wanego stworzenia i to skatowanego nie wiadomo za co.
Gloria wypytywała mnie o mój świat marzeń.
- Nie ma ich. Odjechali gdzieś daleko...
Chodziło mi o Freda Thompsona i jego przyjaciół.
Ale ona nie miała pojęcia o zmianach, które we mnie zaszły.
O tym, co postanowiłem. Zacznę chodzić na inne filmy. Koniec
z westernami, filmami o Indianach lub w tym stylu. Od dziś
zacznę chodzić wyłącznie na romanse, na filmy o miłości, jak
mawiali dorośli. Filmy, na których się całują, obejmują i
wszyscy się kochają. Mnie tylko bili, więc przynajmniej
popatrzę, jak inni się kochają.
Nadszedł wreszcie dzień, kiedy mogłem pójść do szkoły. I
poszedłem, ale wcale nie do szkoły. Wiedziałem, że Por-
tugalczyk czekał prawie tydzień na mnie z „naszym" samo-
chodem i z pewnością znowu zacznie mnie podwozić, jeśli go
poproszę. Pewnie bardzo się martwił moją nieobecnością. Na-
wet gdyby się dowiedział, że choruję, i tak by do mnie nie
przyszedł. Daliśmy sobie słowo, zawarliśmy pakt na śmierć i
życie, że dotrzymamy sekretu. Nikt, oprócz Pana Boga oczy-
wiście, nie mógł się dowiedzieć o naszej przyjaźni.
Obok cukierenki, naprzeciwko dworca, stał zaparkowany
najpiękniejszy samochód na świecie. Pojawił się pierwszy
słoneczny promień szczęścia. Moje przepełnione tęsknotą serce
biło radośnie. Zaraz zobaczę mego przyjaciela.
W tej samej chwili rozległ się przy wjeździe na stację piękny
gwizd, od którego aż dostałem gęsiej skórki. To był pociąg
Mangaratiba. Ogromny, dumny pan wszystkich szyn i torów.
Majestatycznie piękny, przeleciał błyskawicznie obok mnie,
potrząsając wagonami. Ludzie wyglądali przez okna. Byli tacy
szczęśliwi. Jako mały chłopiec lubiłem patrzeć na przejeż-
144
dżający pociąg i machać mu długo na pożegnanie. Machałem
póki Mangaratiba nie zniknął na horyzoncie. Teraz w takim
wieku był Luis.
Przypatrzyłem się ludziom siedzącym w cukierni; wśród nich
był on, mój przyjaciel. Siedział przy ostatnim stoliku, żeby
widzieć, kiedy przychodzą klienci, odwrócony plecami, bez
marynarki, tylko w swojej ślicznej kamizelce, spod której
wystawały śnieżnobiałe rękawy czyściutkiej koszuli.
Poczułem się taki słaby, że ledwie doszedłem i stanąłem za
jego plecami. Pierwszy odezwał się seu Ladislau:
- Spójrz, Portugalu, kto przyszedł.
Powoli odwrócił się, a jego twarz rozjaśnił uśmiech szczę-
ścia. Rozłożył ramiona i długo mnie ściskał.
- Serce mi podpowiadało, że dziś się pojawisz.
Potem przyglądał mi się dłuższą chwilę.
- I co, zbiegu? Gdzie się podziewałeś tak długo?
- Byłem ciężko chory.
Odsunął krzesło.
- Siadaj.
Skinął ręką na kelnera, który już wiedział, co lubię. Postawił
przede mną lemoniadę i ciastka, ale nawet ich nie tknąłem.
Oparłem głowę na rękach i zastygłem, czułem się strasznie
osłabiony i smutny.
- Nie chcesz?
Nic nie odpowiadałem, więc Portugal podniósł moją brodę do
góry. Przygryzałem wargi, a oczy miałem zalane łzami.
- Co się dzieje, smyku? Zwierz się przyjacielowi...
- Nie mogę. Nie tutaj...
Seu Ladislau kręcił głową z niedowierzaniem, tak jakby
niczego nie rozumiał. Postanowiłem coś powiedzieć.
- Portugalu, to prawda, że samochód ciągle jest „nasz"?
145
- Tak. Masz jakieś wątpliwości?
- Przejedziemy się razem?
Zdziwiła go moja prośba.
- Jeśli chcesz, zaraz się przejedziemy.
Na widok moich zalanych łzami oczu wziął mnie za rękę,
zaprowadził do samochodu i posadził tuż obok siebie. Nie
musiałem nawet otwierać drzwi.
Wrócił do cukierni zapłacić rachunek i usłyszałem, jak roz-
mawia z seu Ladislau i z innymi klientami.
- Nikt w domu nie potrafi zrozumieć tego dzieciaka. Nie
spotkałem jeszcze tak wrażliwego chłopca.
- Powiedz prawdę, Portugalu. Lubisz tego hultaja?
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo. To wspaniały i
mądry smyk.
Wrócił do auta i usiadł.
- Dokąd chcesz jechać?
- Jak najdalej stąd. Możemy pojechać do szosy do Murun-du.
To całkiem blisko i nie zużyjesz dużo paliwa.
Roześmiał się.
- Nie jesteś za malutki, żeby tak rozumieć problemy do
rosłych?
Byliśmy tacy biedni, że szybko nauczyliśmy się nie wydawać
na głupstwa. Wszystko kosztowało tyle pieniędzy. Życie było
takie drogie.
W czasie krótkiej podróży nie odezwał się ani słówkiem.
Czekał, aż się uspokoję. A kiedy miasto już znikło w dali, a
drogę otaczały zielone pola, zatrzymał się, spojrzał na mnie i
uśmiechnął z dobrocią, która wypełniała cały pozbawiony
ciepła świat.
- Portugalu, popatrz na moją twarz. Nie, nie twarz, tylko
mordę. W domu wszyscy mówią, że mam mordę, bo wcale
146
nie jestem człowiekiem, tylko zwierzakiem, Indianinem
Pi-nage, diabelskim nasieniem.
- Ja jednak wolę popatrzeć na twoją twarz.
- To popatrz. Zobacz, jaki jestem jeszcze cały spuchnięty od
bicia.
W oczach Portugalczyka pojawił się niepokój i żal.
- Dlaczego tak cię zbili?
Zacząłem mówić, opowiedziałem wszystko, nie zmyślając
ani słóweczka. Kiedy skończyłem, jego oczy były wilgotne od
łez i nie wiedział, co zrobić.
- Przecież nie można bić takiego małego dziecka jak ty. Nie
masz nawet sześciu lat. Matko Boska Fatimska!
- Ja wiem dlaczego. Bo do niczego się nie nadaję. Jestem
taki podły, że kiedy przychodzi Boże Narodzenie, co roku jest
tak samo - dla mnie rodzi się małe diablątko, zamiast Dzieciątka
Jezus!
- Brednie. Przecież ty jesteś małym aniołkiem. Może trochę
za bardzo lubisz psocić...
Ale tamta natrętna myśl znowu zatruła mi umysł.
- Jestem taki podły, że w ogóle nie powinienem się uro
dzić. Kiedyś nawet powiedziałem to mamusi.
Po raz pierwszy się zająknął.
- Nie powinieneś mówić takich rzeczy.
- Musiałem z tobą porozmawiać... potrzebuję tego. Wiem, że
jestem podły. Tata ma już tyle lat, że nie może znaleźć pracy.
Wiem, jak bardzo go to boli. Mamusia musi wychodzić o
świcie, żeby zarobić na rodzinę. Mama pracuje w Angielskim
Młynie. Nosi teraz specjalny pas, bo podnosiła ciężkie skrzynki
i dostała przepukliny. Lala, moja starsza siostra, nawet się długo
uczyła, a i tak musi harować w fabryce... Wszystko jest do
niczego. Tak czy siak nie powinien mnie
147
bić tak mocno. W Boże Narodzenie powiedziałem mu, że może
mnie bić, ile chce, ale tym razem przesadził. Popatrzył na mnie
zadziwiony.
- Matko Boska Fatimska! Jak takie dziecko może rozu
mieć problemy dorosłych i jeszcze im współczuć! Nigdy cze
goś takiego nie widziałem!
Ze zdenerwowania przełknął ślinę.
- Jesteśmy przyjaciółmi, tak czy nie? Porozmawiajmy jak
mężczyźni... Aż mnie ciarki przechodzą, kiedy czasem roz-
mawiam z tobą o poważnych sprawach. Posłuchaj, uważam, że
nie powinieneś mówić brzydkich słów do siostry. To znaczy,
nigdy nie powinieneś używać przekleństw, rozumiesz?
- Ale ja jestem mały. Tylko tak mogę się zemścić.
- Wiesz, co znaczą?
Kiwnąłem głową, że tak.
- W takim razie nie możesz i nie powinieneś.
Umilkliśmy.
- Portugalu...
- Tak..
- Nie lubisz, jak klnę?
- Oczywiście, że nie.
- W porządku, jeśli nie umrę, przyrzekam ci, że już nigdy nie
będę przeklinał.
- Bardzo ładnie. A co to za pomysł z tym umieraniem?
- Za chwilę ci opowiem.
Znowu umilkliśmy, a Portugalczyk się zamyślił.
- Muszę jeszcze coś wiedzieć, skoro masz do mnie zaufa
nie. Ta afera z piosenką. Tym tangiem. Wiedziałeś, co śpie
wasz?
- Nie chcę cię okłamywać. Dokładnie nie wiedziałem. Na
uczyłem się, bo uczę się wszystkiego. Przecież to taka ładna
148
piosenka. Nie wiedziałem nawet, o co chodzi... A on mnie tak
strasznie zbił, tak okropnie. Ale nie szkodzi... Pociągnąłem
przeciągle nosem.
- Nie szkodzi, i tak go zabiję.
- Co takiego, chłopcze? Zabijesz własnego ojca?
- Pewnie, że tak. Już nawet zacząłem. Zabijać, to nie znaczy
wyjąć rewolwer, jak Buck Jones i zrobić pif-paf! To wcale nie
tak. Można zabijać w sercu. Po prostu przestać kogoś kochać. I
wtedy ten ktoś umiera.
- Ależ ty masz wyobraźnię, dzieciaku!
Powiedział to, ale nie potrafił ukryć wzruszenia, jakie go
ogarnęło.
- Przecież kiedyś powiedziałeś, że mnie też zabijesz?
- Tak powiedziałem na początku. A potem stało się inaczej.
Sprawiłem, że umarłeś, a potem na nowo urodziłeś się w moim
sercu. Jesteś jedyną osobą, którą naprawdę kocham, Portugalu.
Jedynym prawdziwym przyjacielem. I wcale nie dlatego, że
kupujesz mi zdjęcia, oranżadę, ciastka czy szklane kulki...
Przysięgam, że mówię prawdę.
- Słuchaj, mały. Przecież wszyscy cię kochają. Twoja mama,
nawet tata. Twoja siostra Gloria, król Luis... Czyżbyś
zapomniał o drzewku pomarańczowym? O Maluszku, czy jak
go tam nazywasz....
- Xururuca.
- No właśnie...
- Teraz jest inaczej, Portugalu. Xururuca to zwykłe drzewko
pomarańczowe, które nawet nie potrafi zakwitnąć... Taka jest
prawda... Ale ty to co innego... Jesteś moim przyjacielem i
właśnie dlatego poprosiłem cię, żebyśmy pojechali na prze-
jażdżkę „naszym" samochodem, który niedługo będzie już tylko
twój. Przyszedłem się z tobą pożegnać.
149
- Pożegnać?
- Naprawdę. Widzisz, jestem do niczego, mam już dość
bicia, lania i szarpania za uszy. Nie chcę być darmozjadem...
Poczułem, jak nagle ściska mnie coś w gardle. Potrzebowa-
łem dużo odwagi, aby opowiedzieć wszystko.
- Chcesz uciec?
- Nie. Rozmyślałem o tym przez cały tydzień. Dziś wieczo-
rem rzucę się pod Mangaratibę.
Milczał. Przytulił mnie mocno do siebie i zaczął pocieszać
tak jak tylko on potrafił.
- Nie. Na miłość boską, nawet tak nie mów. Masz takie
piękne życie przed sobą. Z twoim rozumem, inteligencją. Nawet
tak nie mów, bo to grzech! Nie chcę, żebyś tak myślał. I nigdy
więcej mi tego nie mów. A co ze mną? Wcale mnie nie kochasz?
Jeśli mnie kochasz i nie kłamiesz, nie wolno ci tak mówić.
Odsunął się ode mnie i spojrzał mi w oczy. Otarł mi łzy
wierzchem dłoni.
- Bardzo cię kocham, smyku. Bardziej niż myślisz. No,
uśmiechnij się.
Uśmiechnąłem się, bo zwierzenia przyniosły mi ulgę.
- To wszystko minie. Wkrótce znowu będziesz panem ulicy
ze swoimi latawcami, królem szklanych kulek, kowbojem tak
silnym jak Buck Jones... Wiesz, wpadła mi do głowy wspaniała
myśl. Chcesz wiedzieć, jaka?
- Chcę.
- W sobotę nie jadę do mojej córki do Encantado. Razem z
mężem wyjechała na parę dni na wyspę Paąueta. Wpadłem na
pomysł, że skoro jest taka ładna pogoda, wybiorę się na ryby
nad Guandu. A ponieważ nie mam żadnego dorosłego
przyjaciela, który by mi towarzyszył, pomyślałem o tobie.
Zabłysły mi oczy.
150
- Zabierzesz mnie?
- Jeśli tylko chcesz. Ale wcale nie musisz jechać...
W odpowiedzi przytuliłem policzek do jego wygolonej twarzy,
wspiąłem się i mocno uścisnąłem. Śmialiśmy się, a tragedia
ulotniła się gdzieś daleko.
- Znam piękne miejsce. Weźmiemy jakąś wałówkę. Co naj-
bardziej lubisz?
- Ciebie, Portugalu.
- Mówię o salami, jajkach, bananach...
- Wszystko lubię. U nas w domu nauczyliśmy się lubić
wszystko, co nam dają, jeśli w ogóle mamy co.
- No to co, jedziemy?
- Chyba nie zasnę dziś w nocy.
Ale był jeden kłopot, który burzył nasze szczęście.
- Co powiesz, żeby pozwolili ci wyjść na cały dzień z domu?
- Coś wymyślę.
- A jeśli potem dostaniesz lanie?
- Do końca miesiąca nikt mnie nie uderzy. Obiecali to Glorii,
a ona potrafi być stanowcza i groźna jak lwica. Tylko ona w
rodzinie ma jasne włosy, takie jak ja.
- Naprawdę?
- Aha... Mogę dostać lanie dopiero za miesiąc, jak
wydo-brzeję.
Włączył silnik i ruszyliśmy w powrotną drogę.
- To znaczy, że o tamtym już więcej nie mówimy?
- O tamtym, czyli o czym?
- O Mangaratibie.
- Poczekam jeszcze trochę, zanim to zrobię.
- Całe szczęście.
Potem dowiedziałem się od seu Ladislaua, że mimo mojej
obietnicy Portugal poszedł do domu dopiero wtedy, kiedy
151
pociąg Mangaratiba przejechał z powrotem. Bardzo późno w
nocy.
Jechaliśmy pięknymi drogami. Szosa nie była ani szeroka, ani
wyasfaltowana, ani wybrukowana, ale za to rosnące wzdłuż niej
drzewa i otaczające ją łąki były przepiękne. Nie wspominając
już o słońcu i radosnym błękicie nieba. Din-dinha kiedyś
powiedziała, że radość jest jak „słońce świecące w głębi serca".
I słońce opromienia wszystko szczęściem. Jeśli to prawda,
słońce w mojej duszy nadawało piękna wszystkiemu wokół...
Znowu zaczęliśmy gadać o tym i o owym, a samochód bez
pośpiechu toczył się naprzód. Tak jakby przysłuchiwał się
naszej rozmowie.
- Jak to jest? Kiedy jesteś ze mną, jesteś słodki jak miód
i łagodny jak baranek. Mówisz, że twoja nauczycielka... jak
ona się właściwie nazywa?
- Dona Cecilia Paim. Wiesz, że ma jęczmień na jednym oku?
Roześmiał się.
- A więc powiadasz, że dona Cecilia Paim nigdy by nie
uwierzyła, że jesteś takim łobuziakiem po lekcjach. Dla twojego
braciszka i Glorii też jesteś bardzo dobry. Powiedz mi, zatem,
dlaczego tak bardzo się zmieniasz?
- Kiedy ja sam nie wiem. Wiem tylko, że każda moja zabawa
musi się skończyć jakąś głupią psotą. Wszyscy sąsiedzi z naszej
ulicy znają moje psikusy. Chyba diabeł mi szepcze do ucha.
Gdyby nie on, mówi wujaszek Edmundo, sam bym nie wpadł
na takie pomysły. Wiesz, jaki kawał zrobiłem wujkowi
Edmundowi. Nie mówiłem ci tego, prawda?
- Nie mówiłeś.
152
- Więc posłuchaj, to było jakieś pół roku temu. Ktoś mu
przywiózł z Bahii nowy hamak. Ile to było gadania! Nie po-
zwolił nikomu huśtać się w nim, skurwysyn jeden...
- Co ty powiedziałeś?
- Już dobrze... łajdak jeden. Kiedy się budził z drzemki,
odwiązywał hamak i zabierał pod pachą. Tak jakbyśmy chcieli
mu go ukraść albo podrzeć. Któregoś dnia przyszedłem do
Dindinhy, a ona nie zauważyła, jak wchodzę. Pewnie znów
siedziała w okularach na czubku nosa i czytała ogłoszenia.
Poprzypatrywałem się guajawom, ale nic, żadnych owoców. I
wtedy zobaczyłem, jak wujek Edmundo smacznie sobie po-
chrapuje w hamaku, rozwieszonym między płotem a drzewem
pomarańczowym. Chrapał jak wieprz. Z otwartej gęby zwisała
mu nitka śliny. Gazeta zsunęła się na ziemię. I wtedy diabeł
znowu mi zaszeptał do ucha. Zobaczyłem, że mam jeszcze w
kieszeni pudełko zapałek. Po cichutku oderwałem skrawek
gazety. Zebrałem resztę stron i rozpaliłem mały stosik. Kiedy
pojawiły się płomienie tuż pod jego...
Przerwałem i spytałem poważnie:
- Portugalu, czy dupa mogę mówić?
- Posłuchaj... To niezbyt piękne słowo i raczej nie wolno go
stale używać.
- W takim razie, co powinienem mówić, kiedy chcę powie-
dzieć dupa?
- Pośladki.
- Jak? Muszę się nauczyć tego słowa, bo jest trudne.
- Pośladki. Po-ślad-ki.
- No więc, kiedy zaczęły się przypiekać pośladki jego dupy,
uciekłem, wybiegłem przez furtkę i przycupnąłem przy dziurze
w płocie, żeby zobaczyć, co się stanie. Ale była draka. Stary
poderwał się jak oparzony i ściągnął hamak. Przybiegła
153
Dindinha i jeszcze go ochrzaniła. „Mam już dosyć, ciągle ci
powtarzam, że nie możesz palić w hamaku" - a na dodatek,
kiedy zobaczyła spaloną gazetę, zaczęła wrzeszczeć, że jeszcze
jej nie czytała.
Portugalczyk zaśmiewał się do łez, a ja byłem szczęśliwy, że
go rozbawiłem.
- I co, nie złapali cię?
- Nawet im do głowy nie przyszło, że to ja. Tylko Xururuce
0 tym opowiedziałem. Gdyby mnie dorwali, oberwaliby mijają.
- Co takiego?
- No, daliby mi w skórę.
Znowu zaczął się śmiać, a potem patrzyliśmy na drogę. Za
nami unosił się drobny żółty pył, wznoszony przez auto. A ja
już zastanawiałem się nad jedną sprawą.
- Nie okłamałeś mnie, Portugalu, prawda?
- W jakiej sprawie, smyku?
- Bo wiesz, ja nigdy nie słyszałem, żeby ktoś powiedział:
kopnąłem go w pośladki. A ty słyszałeś?
Znowu zaczął się śmiać.
- Ale z ciebie bystrzak. Ja też nie słyszałem. Już dobrze.
Zapomnij o pośladkach i mów zamiast tego zadek albo pupa.
1 zmieńmy temat, bo w końcu sam już nie będę wiedział, co
ci powiedzieć. Popatrz na krajobraz, zobacz, jakie piękne,
stare, ogromne drzewa. Zbliżamy się do rzeki.
Skręcił w prawo i zjechał w boczną drogę. Auto toczyło się coraz
wolniej i wolniej, aż w końcu zatrzymało się w szczerym polu.
Rosło tam tylko jedno potężne drzewo z wielkimi korzeniami.
Aż zaklaskałem z radości.
- Jak tu ładnie! Jakie śliczne miejsce! Kiedy tylko spotkam
Bucka^ Jonesa, powiem mu, że jego prerie i pampasy nawet
nie dorastają do pięt naszemu miejscu.
154
Pogłaskał mnie po głowie.
- Chciałbym, żebyś zawsze taki był. Z główką pełną pięk
nych marzeń, a nie psot i figli.
Wysiedliśmy z samochodu, a ja mu pomogłem przenosić w
cień drzewa prowiant na piknik.
- Zawsze tu sam przyjeżdżasz, Portugalu?
- Prawie zawsze. Widzisz? Ja też mam swoje drzewo.
- A jak ma na imię? Jeśli się ma takie wielkie drzewo, trzeba
je ochrzcić.
Pomyślał, uśmiechnął się i znów się zastanowił.
- To mój sekret, ale tobie go zdradzę. Ma na imię Królowa
Carlota.
- Rozmawia z tobą?
- Co to, to nie. Przecież królowa nigdy nie mówi wprost do
swoich poddanych. A ja się zawsze do niej zwracam „wasza
wysokość".
- Kto to są poddani?
- To wierny lud, który słucha rozkazów królowej.
- Czy ja mogę być twoim poddanym?
Wybuchnął tak głośnym i radosnym śmiechem, jakby wiatr
przeszedł nad łąką.
- Nie, bo ja nie jestem królem i nie mogę rozkazywać.
Zamiast rozkazywać, mogę cię tylko o coś prosić.
- Ale mógłbyś być królem. Masz wszystko, co powinien
mieć król. Każdy król jest gruby, tak jak ty. Każdy król, czy to
żołędny, czerwienny, winny czy dzwonkowy. Wszyscy kró-
lowie z talii kart są tak piękni jak ty, Portugalu.
- Daj spokój. A teraz bierzmy się do pracy, bo przez te długie
pogaduszki nic nie złowimy.
Wziął wędkę, puszkę z robakami, ściągnął buty i zdjął kami-
zelkę. Bez kamizelki był jeszcze grubszy. Wskazał na rzekę.
155
- Do tego miejsca możesz się bawić. Jest płytko. Ale z tamtej
strony nie, jest za głęboko. Ja tu sobie trochę połowię. Jeśli
chcesz posiedzieć przy mnie, musisz być cicho. Bo ryby
pouciekają.
Zostawiłem go siedzącego na brzegu i poszedłem rządzić.
Odkrywać świat. Jak ślicznie było w tym zakolu rzeki. Zamo-
czyłem stopy i zobaczyłem chmarę żabek skaczących to tu, to
tam, na wszystkie strony. Popatrzyłem na piasek, kamyki i
liście niesione prądem. Przypomniała mi się Gloria:
Strumyka bystra fala stokrotkę raz porwała, A kwiatek
prosi, płacze: puść, nie zabieraj mnie. Mym domem górska
hala, zawsze wśród skał mieszkałam, Nie chcę do morza
płynąć, tu lubię lasu cień.
Drzewa kołyszą listkami
Siada na gałązce ptak
Rosy spadają kryształy
Dobrze tu w górach tak! Strumyka zimna woda nie
słucha żadnych wołań Po piasku wartko płynie, kpi sobie z
kwiatka próśb. Tymczasem zaś stokrotka, na fali unoszona,
Coraz smutniejsza płynie do morza z miłych gór.
Gloria miała rację. To było najpiękniejsze na świecie. Szko-
da, że nie będę mógł jej powiedzieć, że widziałem, jak poezja
ożywa. Nie był to co prawda kwiat, ale tysiące listeczków
spadających z drzew, płynących prosto do morza. Czy rzeka, ta
właśnie rzeka, też płynie do morza? Mogłem spytać o to
Portugala. Ale nie, przeszkodziłbym mu w łowieniu ryb.
Jego połowy skończyły się szybko na dwóch płotkach, tak
małych, że aż żal było je złowić.
156
Słońce stało już wysoko na niebie. Twarz miałem zaróżo-
wioną od zabaw i pogaduszek ze światem. Właśnie wtedy
nadszedł Portugal i mnie zawołał. Pobiegłem rozbrykany jak
koza.
- Aleś ty brudny, smyku.
- Tyle się nabawiłem. Leżałem na piachu. Polewałem się
wodą...
- Teraz coś zjemy. A ty nie możesz jeść umorusany jak
prosiaczek. Dalej, ściągaj łachy i wskakuj do wody, tam gdzie
jest płytko.
Stałem zmieszany i nie chciałem go słuchać.
- Nie umiem pływać.
- Nie musisz. Chodź, będę stał blisko. Dalej
stałem. Nie chciałem, żeby zobaczył...
- Nie mów, że wstydzisz się rozebrać przy mnie.
- Nie... nie o to chodzi...
Nie miałem wyjścia; odwróciłem się plecami i zacząłem
ściągać ubranie. Najpierw koszulę, potem spodenki z płócien-
nymi szelkami.
Rzuciłem wszystko na ziemię i odwróciłem się z błagalnym
spojrzeniem w jego stronę. Nie musiałem nic mówić, ale w
moich oczach malowało się przerażenie i bunt. Nie chciałem,
żeby widział sińce, guzy, szramy i pręgi po razach...
A on tylko wyszeptał przejęty:
- Jeśli cię boli, nie wchodź do wody.
- Teraz już nie boli.
Zjedliśmy jajka, banany, salami, chleb i ciasteczka bana-
nowe. Te ostatnie tylko ja lubiłem. Potem napiliśmy się wody
prosto z rzeki i wróciliśmy w cień Królowej Carloty.
157
Chciał już usiąść, ale ja dałem znak, żeby poczekał. Położyłem
dłoń na piersi i zgiąłem się w dwornym ukłonie przed drzewem.
- Wasza królewska mość, oto wasz poddany rycerz Manuel
Valadares i największy wojownik z plemienia Pinage.... Prag
niemy zasiąść w waszym cieniu, o pani.
Roześmialiśmy się i usiedliśmy.
Portugal wyciągnął się na ziemi, rozłożył kamizelkę na ko-
rzeniu drzewa i powiedział:
- A teraz czas na drzemkę.
- Ale mnie nie chce się spać.
- Nieważne. Nie mogę zostawić bez opieki takiego rozrabiaki
jak ty.
Objął mnie i mocno przytulił. Przez jakiś czas wpatrywaliśmy
się w chmury, przemykające na niebie między gałęziami
drzewa. Wreszcie nadeszła ta chwila. Jeśli nie powiem tego
teraz, to już nigdy.
- Portugalu...
- Taa...
- Śpisz?
- Jeszcze nie.
- Czy to, co powiedziałeś do seu Ladislaua w cukierni, to
prawda?
- Co takiego? Przecież tyle rzeczy mówiłem do seu Ladislaua
w cukierni.
- Chodziło o mnie. Sam słyszałem. Z samochodu.
- I co takiego usłyszałeś?
- Że bardzo mnie lubisz...
- Oczywiście, że bardzo cię lubię. Ale o co chodzi?
Wtedy się odkręciłem w jego stronę, nie uwalniając się
z jego ramion. Wpatrzyłem się w jego na wpół przymknięte
158
oczy. Z bliska jego twarz wyglądała na jeszcze grubszą i jesz-
cze bardziej przypominał króla.
- Chodzi o to, że muszę wiedzieć na pewno, czy naprawdę
bardzo mnie lubisz?
- Oczywiście, głuptasku.
I przytulił mnie jeszcze mocniej, tak jakby chciał mi to
udowodnić.
- Tak sobie rozmyślałem na poważnie. Masz tylko jedną
córkę w Encantado. Prawda?
- Prawda.
- Mieszkasz sam w domu, z dwoma ptaszkami w klatce.
Prawda?
- Tak.
- Mówiłeś, że nie masz wnuków, prawda?
- Tak.
- I powiedziałeś, że bardzo mnie lubisz, prawda?
- Tak.
- To czemu nie pójdziesz do nas i nie poprosisz mojego
tatusia, żeby mnie tobie oddał?
Był taki wzruszony, że aż usiadł i wziął moją twarz w dłonie.
- A ty chciałbyś być moim synkiem?
- Nie można wybierać sobie ojców przed urodzeniem. Ale
gdybym mógł, wybrałbym ciebie.
- Naprawdę, smyku?
- Przysięgam. Poza tym byłoby o jedną gębę mniej do
wy-karmienia. Obiecuję, że nie będę mówił brzydkich
wyrazów, nawet nie powiem dupa. Będę pastował ci buty,
zaopiekuję się ptaszkami w klatkach. Będę bardzo grzeczny.
Nie będzie w szkole lepszego ucznia ode mnie. Zrobię
wszystko, wszyś-ciutko.
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
159
- U nas w domu wszyscy skakaliby z radości, gdyby mogli
mnie oddać. Odetchną z ulgą. Mam siostrę, która urodziła
się między Glorią i Totocą, oddali ją do rodziny na północy
Brazylii. Mieszka u naszej bogatej kuzynki i uczy się, aby
zostać kimś w życiu...
Dalej milczał, a jego oczy były pełne łez.
- Jeśli nie będą chcieli mnie oddać, możesz mnie kupić.
Tatuś nie ma pieniędzy. Na pewno mnie sprzeda. Jeśli zażąda
za mnie dużo, możesz mnie kupić na raty, tak samo jak
sprzedaje seu Jacob...
Nic nie odpowiadał, więc ułożyłem się tak jak przedtem, a on
też.
- Wiesz, Portugalu. Jeśli mnie nie chcesz, nic nie szkodzi...
Wcale nie chciałem, żebyś płakał...
Długo głaskał mnie po głowie.
- To nie to, syneczku. Nie to. Kłopotów w życiu nie można
rozwiązać ot tak, jednym ruchem. Ale mogę ci coś zapropo
nować. Nie mogę zabrać cię od rodziców ani z twojego domu.
Nawet gdybym bardzo chciał... Tak się nie robi. Ale od dziś
na przyszłość, będę cię kochał jak własne dziecko, będę cię
traktował tak jakbyś był moim synem.
Zerwałem się uszczęśliwiony.
- Naprawdę, Portugalu?
- Mogę ci przysiąc, tak jak ty zawsze mówisz.
Zrobiłem coś, co rzadko robiłem, czy chciałem robić, wobec
mojej rodziny. Pocałowałem jego grubą i taką kochaną twarz...
O tym, jak krok po kroku rodzi się czułość
- I żadne z nich nie mówiło ani nie mogłeś na nich galo-
pować, Portugalu?
- Żadne z nich.
- Czy ty nigdy nie byłeś dzieckiem?
- Byłem. Ale nie wszystkie dzieci mają szczęście takie jak ty,
że rozumieją drzewa. A poza tym nie wszystkie drzewa lubią
mówić.
Roześmiał się z czułością i mówił dalej:
- Właściwie to nie były drzewa tylko winorośl i zanim za
pytasz, wyjaśnię ci, co to: winorośl, to takie drzewa winogron.
Te, które rodzą winogrona. A dokładnie to takie grube pną
cza. Najpierw urządza się winobranie (i tu wyjaśnił, co to
znaczy), a potem wino fermentuje w wielkich kadziach (zno
wu mi wytłumaczył)...
I tak opowiadając, wyjaśniał mi mnóstwo mądrych rzeczy. I
to tak samo dobrze jak wujaszek Edmundo.
- Opowiadaj.
- Podoba ci się?
161
- Bardzo. Gdybym mógł, przegadałbym z tobą osiemset
pięćdziesiąt dwa tysiące kilometrów bez zatrzymania.
- A benzyna na taką podróż?
- Za darmo, bo to tylko tak na niby.
I wtedy mi opowiadał o trawie, która schła i zmieniała się w
siano na zimę, oraz o produkcji serów. Właściwie nie serów,
tylko „syrów". Często zmieniał wymowę i melodię słów, a mnie
wydawały się jeszcze piękniejsze...
W końcu przestał opowiadać i westchnął bardzo głęboko.
- Chciałbym tam wrócić. Może już wkrótce, aby spokojnie
doczekać starości w jakimś cichym i urokliwym miejscu. Na
przykład w mojej wsi Folhadela, tuż obok Monrealu, w naj
piękniejszym rejonie Tras-os-Montes.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że Portugal był starszy od taty,
chociaż jego okrągła, zawsze błyszcząca twarz była mniej
pomarszczona. Poczułem, że w mojej duszy dzieje się coś
dziwnego.
- Mówisz poważnie?
Dopiero wtedy zauważył, jaki jestem zawiedziony.
- Głuptasku, to jeszcze długo potrwa. A może nawet nigdy w
życiu.
- A ja? Tyle się namęczyłem, zanim stałeś się taki, jaki
chciałem.
I moje oczy zalały zdradzieckie łzy.
- Musisz przyznać, że czasami mam prawo pomarzyć.
- Ale mnie nie ma w twoich marzeniach.
Uśmiechnął się zadowolony.
- Ty, Portugalu, jesteś we wszystkich moich marzeniach.
Kiedy galopuję po prerii razem z Tomem Mixem i Fredem
Thompsonem, dla ciebie wynajmuję dyliżans, żebyś się nie
męczył. Jesteś ze mną w każdym zakątku, do którego podró-
162
żuję. Czasami, podczas lekcji, patrzę na drzwi i myślę, że
przyszedłeś i machasz do mnie ręką na pożegnanie...
- Boże Święty! Nigdy jeszcze nie spotkałem stworzenia tak
spragnionego miłości jak ty. Wiesz, że nie możesz się tak
bardzo do mnie przywiązywać...
Właśnie o tym opowiadałem Maluszkowi. Moje małe drzew-
ko jeszcze bardziej ode mnie lubiło sobie pogadać.
- Prawdę mówiąc, Xururuca, po tym co się stało, mój tata
jest dla mnie lepszy. Teraz, cokolwiek zrobię, mówi, że jest
wspaniałe. Tyle że wspaniałe inaczej. Nie mówi tak jak inni:
ten smarkacz daleko zajdzie. Owszem, może i daleko zajdę,
ale i tak nigdy nie wyjadę z Bangu.
Popatrzyłem na Maluszka z czułością. Teraz, kiedy odkry-
łem, czym jest czułość, wszystkich, których lubiłem, starałem
się tak traktować.
- Słuchaj, Maluszku, chcę mieć dwanaścioro dzieci, a potem
jeszcze dwanaścioro. Rozumiesz? Te pierwsze na zawsze
pozostaną dziećmi i nigdy nie dostaną lania. Ta następna
dwunastka wyrośnie na prawdziwych mężczyzn. A wtedy za-
dam im pytanie: Kim chcesz zostać, synu? Drwalem? Proszę
bardzo, tu masz siekierę i koszulę w kratę. A ty pogromcą
dzikich zwierząt? Jak najbardziej: tu masz bat i kostium...
- A co zrobisz na Boże Narodzenie z taką gromadą dzieci, no
wiesz... prezenty gwiazdkowe?
Ten Maluszek to ma pomysły! Przerywać mi w takiej chwili.
- Na święta wydam mnóstwo forsy. Kupię całą ciężarówkę
słodkich kasztanów i orzechów. Orzechy włoskie, figi i ro
dzynki. I tyle zabawek, że część od razu oddadzą biedniej
szym dzieciom... I będę miał mnóstwo pieniędzy, od dziś
będę bogaty, bogaty jak nie wiem co, i na dodatek wygram
w Lotto...
163
Spojrzałem wyzywająco na Matuszka i zganiłem go za to, że
mi przerwał.
- A teraz daj mi skończyć, bo jeszcze dużo dzieci mi zostało.
A więc, mój chłopcze, chcesz być kowbojem? Tu masz lasso i
siodło. A ty zostaniesz maszynistą Mangaratiby... Proszę, oto
czapka i gwizdek...
- Po co ci gwizdek, Zeze? Zgłupiejesz, jak będziesz gadał
sam do siebie.
Właśnie nadszedł Totoca i usiadł koło mnie. Przypatrzył się z
życzliwym uśmiechem mojemu drzewku pomarańczowemu,
ustrojonemu w kokardki i kapsle od piwa. Widać było, że
czegoś ode mnie chce.
- Zeze, możesz mi pożyczyć czterysta reali?
- Nie.
- Ale masz, prawda?
- Mam.
- I mówisz, że mi nie pożyczysz i nie wyjaśniasz nawet
dlaczego?
- Chcę być bogaty i pojechać do Tras-os-Montes.
- Cóż to znowu za głupi pomysł?
- Nie powiem.
- To się wypchaj.
- Wypcham się, ale nie pożyczę ci czterystu reali.
- Masz dobrego cela w grze w kulki. Jutro zagrasz, wygrasz
kilka nowych i sprzedasz. W mgnieniu oka odzyskasz swoje
czterysta reali.
- Tak czy siak nie pożyczę i nie kłóć się ze mną, bo mam
dobry humor i nie chcę z nikim zadzierać.
- Nie chcę się kłócić. Ale jesteś moim najukochańszym
bratem i nagle okazuje się, że wyłazi z ciebie potwór bez
serca...
164
- Wcale nie jestem potworem. Tym razem jestem troglodytą
bez serca.
- Czym?
- Troglodytą. Wujaszek Edmundo pokazał mi ilustrację w
gazecie. Był tam owłosiony małpiszon z maczugą w łapie.
Wiesz, troglodytami byli ludzie, którzy na początku świata
mieszkali w jaskini Nem... Nem... Nie wiem, jak się nazywała.
Nie zapamiętałem tej nazwy, bo była obca i bardzo trudna...
- Wujek Edmundo nie powinien wkładać ci takich głupot do
głowy. I co, pożyczysz?
- Nawet nie wiem, czy mam...
- Kurczę, Zeze, ile razy razem chodziliśmy czyścić buty, ty
nic nie robiłeś, a ja się z tobą dzieliłem. Ile razy mówiłeś, że
jesteś zmęczony, a ja za ciebie targałem skrzynkę...
To prawda. Totoca rzadko był dla mnie podły. Wiedziałem,
że i tak w końcu mu pożyczę.
- Jeśli mi pożyczysz, powiem ci dwie miłe rzeczy.
Milczałem.
- No więc powiem ci, że twoje drzewko pomarańczowe jest
dużo ładniejsze od mojego tamaryndowca.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Włożyłem rękę do kieszeni i potrząsnąłem monetami.
- A te inne miłe rzeczy?
- Wiesz, Zeze, wreszcie może skończy się ta nasza nędza;
tatuś ma dostać pracę jako kierownik w fabryce w Santo
Aleixo. Znowu będziemy bogaci. Hurra! A ty się nie cieszysz?
- Pewnie, że się cieszę, z powodu tatusia. Ale ja nie chcę się
wyprowadzać z Bangu. Zamieszkam z Dindinhą. Stąd wyjadę
tylko do Tras-os-Montes...
165
- Wiem. Wolisz zostać z Dindinhą i brać co miesiąc na
przeczyszczenie, niż przeprowadzić się razem z nami?
- Wolę. I nigdy się nie dowiesz dlaczego... Coś jeszcze?
- Nie mogę ci tu powiedzieć. „Ktoś" nie może tego usłyszeć.
Poszliśmy stamtąd i stanęliśmy obok wychodka. Ale nawet tu
mówił ściszonym głosem.
- Wolę cię uprzedzić, Zeze. Lepiej, żebyś się przyzwyczaił.
Rada miejska chce poszerzyć ulice. Chcą zrównać wszystkie
rowy i zająć nawet część ogródków.
- No i co z tego?
- Jesteś niby taki mądry, a nie rozumiesz? Kiedy poszerzą
ulice, będą musieli to wszystko wykarczować.
I pokazał na miejsce, gdzie rosło moje drzewko pomarań-
czowe. Zrobiłem płaczliwą minę.
- Totoca, kłamiesz, prawda?
- Nie rób takiej płaczliwej miny. To jeszcze trochę potrwa.
Palcami nerwowo przeliczałem monety w kieszeni.
- Totoca, to kłamstwo, prawda?
- Nie, szczera prawda. W końcu jesteś mężczyzną czy nie?
- Jestem.
Ale zdradzieckie Izy spływały mi po policzkach. Przytuliłem
się do jego brzucha, błagając:
- Staniesz po mojej stronie, prawda, Totoca? Zbiorę mnó-
stwo ludzi i wypowiem wojnę. Nikt nie zetnie mojego drzewka
pomarańczowego...
- Już dobrze. Nie zgodzimy się. Czy teraz pożyczysz mi
forsę?
- A po co?
- Ciebie nie wpuszczą do kina Bangu, a teraz wyświetlają
film o Tarzanie. Potem ci wszyściutko opowiem.
166
Wyciągnąłem monetę pięciusetrealową i dałem mu, wycie-
rając oczy w poły koszuli.
- Możesz sobie zostawić resztę na cukierki...
Podszedłem do drzewka pomarańczowego, ale wcale nie
miałem ochoty gadać, pamiętałem tylko o filmie o Tarzanie.
Widziałem już jego plakat. Poszedłem i opowiedziałem
wszystko Portugalowi.
- Chcesz iść?
- No pewnie i to bardzo, ale nie wpuszczą mnie do kina.
Przypomniałem mu dlaczego. Roześmiał się.
- Czy ty w tej małej główce znowu sobie czegoś nie wy-
myślasz?
- Przysięgam, że nie, Portugalu. Ale tak sobie myślę, że jeśli
ktoś dorosły ze mną pójdzie, nikt mi niczego nie zabroni.
- A gdybym ja był tym dorosłym... Właśnie o to ci chodziło?
Moja buzia rozpromieniła się ze szczęścia.
- Tyle że ja muszę pracować, syneczku.
- O tej porze nigdy nie ma ruchu. Zamiast gadać albo drze-
mać sobie w samochodzie, pójdziesz zobaczyć, jak Tarzan
walczy z lampartem, krokodylem i gorylami. Wiesz, kto gra?
Sam Frank Merrill.
Ale on ciągle jeszcze się wahał.
- Straszny spryciarz z ciebie. Umiesz każdego wyprowadzić
w pole.
- To tylko dwie godziny. Ty już jesteś strasznie bogaty,
Portugalu.
- W takim razie idziemy. Ale piechotą. Zostawię samochód
na parkingu.
I poszliśmy. Ale w kasie bileterka powiedziała, że otrzymała
stanowcze polecenie, aby mnie nie wpuszczać przez rok.
167
- Biorę za niego odpowiedzialność. To było dawno temu,
teraz już nabrał rozumu.
Bileterka przyjrzała mi się, a ja się do niej uśmiechnąłem.
Przyłożyłem palce do ust, pocałowałem koniuszki i posłałem
jej całusa.
- Posłuchaj, Zeze. Jeśli źle się zachowasz, stracę pracę.
Właśnie o tym nie chciałem mówić Maluszkowi, ale koniec
końców także i to mu opowiedziałem.
Pociąg Mangaratiba
Kiedy dona Cecilia Paim spytała, czy ktoś chce podejść do
tablicy i napisać jedno zdanie, ale takie, które sam wymyśli, nikt
nie miał odwagi. Wtedy pomyślałem i podniosłem rękę w górę.
- Chcesz podejść, Zeze?
Wyszedłem z ławki i ruszyłem wprost do tablicy, jedno-
cześnie słysząc słowa, które napełniły mnie dumą.
- Widzicie? Zgłosił się najmłodszy w klasie.
Nie sięgałem nawet do połowy tablicy. Wziąłem kredę i za-
cząłem starannie kreślić literki.
„Już za parę dni zaczną się wakacje".
Spojrzałem na nią pytająco, czy jest jakiś błąd. Uśmiechnęła
się z aprobatą, a na jej biurku stał pusty wazon. Pusty, ale z
wyimaginowaną różą w środku, tak jak powiedziała. Może
dlatego, że dona Cecilia Paim nie była ładna, rzadko dostawała
kwiaty.
Wróciłem do ławki, pełen dumy z mojego zdania. I zadowo-
lony, bo kiedy nadejdą wakacje, całymi dniami będę jeździł z
Portugalem.
169
Potem zgłosili się inni chętni do napisania zdania na tab-
licy. Ale to ja byłem bohaterem.
Ktoś zapukał i przeprosił za spóźnienie. Jakiś śpioch. To był
Jerónimo. Wpadł roztargniony i usiadł tuż za mną. Rzucił z ha-
łasem książki na ławkę i zaczął coś z przejęciem opowiadać
koledze. Nie słuchałem tego uważnie. Chciałem słuchać pani
i się uczyć, aby być mądrym. Ale jedno słowo z tej cicho szep-
tanej rozmowy przykuło moją uwagę. Mówili o Mangaratibie.
-
I co, zderzył się z autem?
-
Tak, z tym pięknym samochodem seu Manuela
Valada-resa.
Odwróciłem się wstrząśnięty.
-
Co ty powiedziałeś?
-
Powiedziałem, że Mangaratiba wpadł na samochód Por-
tugalczyka na przejeździe przy ulicy Chita. Właśnie dlatego
się spóźniłem. Pociąg zmiażdżył auto. Zebrał się cały tłum
gapiów. Wezwano nawet oddział strażaków z Realengo.
Poczułem, jak oblewa mnie zimny pot i robi mi się czarno
przed oczyma. Jerónimo dalej odpowiadał na pytania
sąsiada z ławki.
- Nie wiem, czy zginął. Dzieciom zabronili się zbliżać.
Prawie nieświadomie zacząłem wstawać z miejsca. Poczu-
łem jak nachodzą mnie mdłości, a jednocześnie cały byłem
zlany zimnym potem. Wyszedłem z ławki i ruszyłem wprost
do drzwi. Nawet nie spojrzałem na donę Cecilię Paim, która
wyszła mi naprzeciw, pewnie przestraszona moją pobladłą
twarzą.
- Co się stało, Zeze?
Nie mogłem z siebie wydusić słowa. Do oczu napłynęły mi
łzy. Ogarnęło mnie jakieś szaleństwo, zacząłem biec i nawet
nie myśląc o gabinecie dyrektorki i reprymendzie, biegłem
170
i biegłem. Wypadłem na ulicę i, zapomniałem o szosie Rio-Sao
Paulo, zapomniałem o wszystkim. Pragnąłem tylko biec i biec, i
dotrzeć tam jak najszybciej. Serce bolało mnie bardziej niż
brzuch, przeleciałem całą ulicę das Casinhas bez zatrzymywa-
nia. Dotarłem do cukierni i przypatrzyłem się samochodom,
aby sprawdzić, czy Jerónimo nie kłamał. Ale „naszego" auta
tam nie było. Jęknąłem i znowu puściłem się biegiem. Nagle
chwyciły mnie silne ręce seu Ladislaua.
- Gdzie pędzisz, Zeze? Miałem całą
twarz mokrą od łez.
- Tam...
- Nie możesz tam iść.
Wierzgałem jak oszalały, ale nie udało mi się wyrwać z jego
ramion.
- Uspokój się, dziecko. Nie pozwolę ci tam iść.
- To znaczy, że Mangaratiba go zabił...
- Nie. Już przyjechała karetka. Tylko samochód jest strasznie
zniszczony.
- Kłamie pan, seu Ladislau.
- Po co miałbym kłamać? Przecież powiedziałem ci, że po-
ciąg zmiażdżył auto... Posłuchaj, jak tylko będzie można od-
wiedzić go w szpitalu, zabiorę cię do niego. Obiecuję. A teraz
napijemy się lemoniady.
Wyjął chustkę i wytarł mnie z potu.
- Muszę zwymiotować.
Oparłem się o ścianę, a on mi podtrzymywał głowę.
- Już lepiej, Zeze?
Skinąłem głową, że tak.
- Odprowadzę cię do domu, dobrze?
Pokręciłem głową, że nie i poszedłem wolniutko, zupełnie
wytrącony z równowagi. Znałem całą prawdę. Mangaratiba
171
nikomu nie wybaczał. To był najpotężniejszy pociąg na świecie.
Zwymiotowałem jeszcze ze dwa razy i stwierdziłem, że nikt się
już mną nigdy nie przejmie. Nie miałem już nikogo więcej na
świecie. Nie wróciłem do szkoły i robiłem to, co mi dyktowało
serce. Od czasu do czasu wycierałem zasmarkaną twarz w bluzę
od mundurka. Już nigdy nie zobaczę mojego Portugala. Już
nigdy więcej; odszedł. I tak sobie szedłem i szedłem.
Zatrzymałem się przy drodze, na której pozwolił mi mówić na
siebie Portugal i przewiózł mnie na zderzaku. Przysiadłem na
pniu drzewa, skuliłem się cały i oparłem twarz na kolanach. I
nagle, całkiem niespodziewanie, wyrzuciłem z siebie cały ból.
- Jesteś bardzo złe, Dzieciątko Jezus. Myślałem, że tym
razem urodzisz się jako Bóg, a Ty mi robisz coś takiego...
Dlaczego nie kochasz mnie tak bardzo jak inne dzieci? Prze
cież stałem się grzeczny. Już nie rozrabiam, dobrze się uczę,
nie używam brzydkich słów. Już nigdy więcej nie powiedzia
łem dupa. Dlaczego tak mi robisz, Jezusku? Zetną moje małe
drzewko pomarańczowe ale nawet na to się nie wkurzyłem.
Tylko trochę popłakałem... A teraz... a teraz...
Nowy strumień łez.
- Oddaj mi mojego Portugala, Jezusku. Musisz mi oddać
mojego Portugala...
Wtedy jakiś łagodny, słodki głos, pewnie był to życzliwy głos
drzewa, na którym siedziałem, powiedział memu sercu:
- Nie płacz, dziecinko. On poszedł do nieba.
Kiedy już zapadł zmierzch, Totoca odnalazł mnie siedzącego
na schodkach przy wejściu do domu Heleny Villas-Boas.
Byłem zupełnie osłabiony, nie miałem już nawet siły dłużej
wymiotqwać ani płakać.
Zaczął coś do mnie mówić, ale ja tylko jęczałem.
172
- Co ci jest, Zeze? Odezwij się.
Dalej cichutko jęczałem. Totoca przyłożył mi rękę do czoła.
- Przecież ty jesteś rozpalony z gorączki. Co się stało, Ze
ze? Chodź ze mną, pójdziemy do domu. Pomogę ci iść po
wolutku.
Udało mi się wykrztusić wśród jęków:
- Zostaw mnie, Totoca. Już nigdy nie wrócę do tego domu.
- Ależ wrócisz. Przecież to nasz dom.
- Już nic mnie tam nie trzyma. Wszystko się skończyło.
Próbował pomóc mi wstać, ale zobaczył, że nie mam siły.
Zarzucił sobie moje ręce na szyję, zaniósł mnie do domu
i ułożył na łóżku.
- Jandira! Gloria! Gdzie jesteście?
Poszedł po Jandirę, która plotkowała u Alaidy.
- Jandira, Zeze jest ciężko chory.
Przyszła, burcząc pod nosem:
- Znowu ta sama stara śpiewka. Powinien dostać parę razy
kapciem...
Ale Totoca wszedł do sypialni bardzo zaniepokojony.
- Nieprawda, Jandiro. Tym razem jest naprawdę ciężko
chory i może umrzeć...
Przez trzy dni i trzy noce leżałem i nic mi się nie chciało.
Męczyła mnie gorączka i wymiotowałem za każdym razem,
kiedy próbowano mi dać coś do jedzenia czy picia. I chudłem,
gasłem w oczach. Godzinami bez ruchu wpatrywałem się w
ścianę.
Słyszałem wszystko, co mówili wokół mnie. Rozumiałem
wszystko, ale nie chciało mi się odpowiadać. Nie chciało mi się
mówić. Myślałem tylko, żeby pójść do nieba.
173
Gloria wyprowadziła się ze swego pokoju i całe noce prze-
siadywała przy moim łóżku. Nie pozwalała zgasić światła.
Wszyscy byli dla mnie słodcy jak miód. Nawet Dindinha spę-
dzała u nas całe dnie.
Totoca godzinami siedział z szeroko otwartymi oczyma i od
czasu do czasu mówił:
- To wszystko bujdy, Zeze. Wierz mi. To tylko tak ze złości.
Nie poszerzą ulicy, ani nic takiego....
Dom był pogrążony w ciszy, tak jakby śmierć zbliżała się
jedwabistymi bezszelestnymi krokami. Nikt nie hałasował.
Wszyscy mówili szeptem. Mamusia prawie każdej nocy sie-
działa koło mnie. A ja nie mogłem go zapomnieć. Jego tubal-
nego śmiechu. Jego śmiesznego akcentu. Nawet świerszcze w
ogrodzie naśladowały odgłos jego brzytwy, kiedy się golił: szur,
szur, zyg, zyg. Nie mogłem przestać o nim myśleć. Wreszcie
zrozumiałem, co to znaczy ból. Ból to wcale nie znaczy dostać
takie lanie, że aż się mdleje. Ani nie znaczy rozciąć sobie stopę
odłamkiem szkła tak, że lekarz musi ją zszywać. Ból zaczyna
się dopiero wtedy, kiedy boli nas calutkie serce i zdaje się nam,
że zaraz przez to umrzemy, i na dodatek nie możemy nikomu
zdradzić naszego sekretu. Ból sprawia, że nie chce nam się
ruszyć ani ręką, ani nogą, ani nawet przekręcić głowy na
poduszce.
Czułem się coraz gorzej. Byłem chudy jak szkielet. Wezwano
lekarza. Przyszedł doktor Faulhaber, zbadał mnie i szybko
postawił diagnozę.
- To był szok. Bardzo głęboka trauma. Przeżyje tylko wte
dy, jeśli zdoła ją przezwyciężyć.
Gloria wzięła doktora na stronę i powiedziała.
- To był prawdziwy wstrząs, panie doktorze. Zachorował,
kiedy się dowiedział, że zetną jego drzewko pomarańczowe.
174
- Trzeba go więc przekonać, że to nieprawda.
- Próbowaliśmy już wszelkich sposobów, ale on nie wierzy.
Dla niego drzewko pomarańczowe to człowiek. Jest bardzo
dziwnym chłopcem. Bardzo wrażliwym i przedwcześnie rozwi-
niętym.
Wszystko słyszałem i dalej nie chciało mi się żyć. Pragnąłem
tylko pójść do nieba, a tam nie trafia nikt żywy.
Kupili dla mnie lekarstwa, a ja dalej wymiotowałem.
I właśnie wtedy zdarzyło się coś naprawdę pięknego. Wszy-
scy z naszej ulicy ruszyli, aby mnie odwiedzić. Zapomnieli już,
że jestem diabłem w ludzkiej skórze. Przyszedł właściciel
„Głodu i nędzy" i przyniósł mi beziki kokosowe. Wiedźma
Eugenia przyniosła dla mnie jajka i zrobiła mi znak krzyża na
brzuchu, żebym przestał wymiotować.
- Syn seu Paula umiera...
Mówili mi same miłe rzeczy.
- Musisz wyzdrowieć, Zeze. Bez ciebie i twoich psot ulica
stała się smutna.
Nawet dona Cecilia Paim przyszła mnie odwiedzić i przy-
niosła moją torbę i kwiatek. Przez to znowu zacząłem płakać.
Opowiedziała, jak wybiegłem z sali i tyle tylko wiedziała.
Ale najsmutniej było, kiedy zjawił się seu Ariovaldo. Po-
znałem jego głos i udawałem, że śpię.
- Proszę poczekać na dworze, aż się obudzi.
Usiadł i zaczął mówić do Glorii.
- Strasznie się nachodziłem, żeby was znaleźć, i w końcu
trafiłem, psze pani.
Donośnie pociągnął nosem.
- Mój aniołeczek nie może ot tak po prostu umrzeć, o nie.
Proszę mu nie pozwolić, psze pani. To dla pani zabierał te
teksty, prawda?
175
Gloria nie mogła wydusić z siebie słowa.
- Proszę nie pozwolić temu robaczkowi umrzeć, psze pani.
Jeśli cóś z nim będzie złego, moja noga nie postanie w tej
dzielnicy.
Kiedy wszedł do pokoju, usiadł koło łóżka i przytulił moją
rękę do policzka.
- Słuchaj no, Zeze. Musisz wydobrzeć i jeszcze ze mną za
śpiewać. Tera prawie nic nie sprzedaję. Wszyscy pytają: Hej,
Ariovaldo, a gdzieżeś zgubił swego kanareczka? Przyrzekasz,
że wkrótce będziesz zdrowy jak rydz? Obiecujesz?
Moje oczy znów napełniły się łzami, a Gloria wiedząc, że nie
wolno mi się wzruszać, wyprowadziła seu Ariovalda z pokoju.
Zacząłem zdrowieć. Byłem już w stanie przełknąć kilka
kęsów jedzenia i zatrzymać je w żołądku. Natomiast gorączka
rosła i wracały mdłości, dreszcze i zimne poty, kiedy przy-
pominałem sobie, co się stało. Czasami nie mogłem uciec od
obrazu nadjeżdżającego i miażdżącego go Mangatariby. Bła-
gałem Dzieciątko Jezus, aby, jeśli choć trochę mnie lubi,
sprawiło, żeby on nie cierpiał.
Podchodziła do mnie Gloria i głaskała po głowie.
- Nie płacz, Gum. Wszystko minie. Jeśli chcesz, mogę ci
oddać mój mangowiec. Nikt go nawet nie dotknie.
Ale na co mi stary mangowiec bez pączków, który już nawet
nie owocował? Nawet moje drzewko pomarańczowe wkrótce
straci swój czar i stanie się takim samym drzewem jak inne...
Gdyby tylko dali biedactwu czas.
Jak łatwo ludzie umierają. Wystarczy, że nadjedzie straszliwy
pociąg, i koniec. I jakże trudno było mi odejść do nieba.
Wszyscy uparcie trzymali mnie za nogi, abym tam nie poszedł.
176
W końcu dobroć i oddanie Glorii sprawiły, że zacząłem tro-
chę rozmawiać. Nawet tatuś przestał wychodzić wieczorami.
Totoca miał straszne wyrzuty sumienia i też bardzo schudł.
Jandira ganiła go za to.
- Nie wystarczy, że jeden choruje, Antonio?
- Nie jesteś mną i tego nie zrozumiesz. To ja mu wszystko
powiedziałem, ciągle jeszcze czuję, nawet we śnie, jego zapła-
kaną buzię, przytuloną do mojego brzucha...
- Tylko ty się nie popłacz. Jesteś już duży, a on przeżyje.
Przestań się wygłupiać i idź do „Głodu i nędzy" kupić puszkę
skondensowanego mleka.
- Daj mi pieniądze, bo w sklepie już nic nie dają tatusiowi
na zeszyt...
Byłem tak osłabiony, że ciągle chciało mi się spać. Nawet nie
wiedziałem, czy jest noc, czy dzień. Gorączka powoli spadała i
zaczęły znikać także dreszcze, poty i ten dziwny niepokój.
Otwierałem oczy i w półmroku odnajdywałem Glorię, która
nie opuszczała mnie nawet na chwilę. Przyciągnęła do mojego
łóżka bujany fotel i często zasypiała w nim ze zmęczenia.
- Godóia, czy już zapadł zmierzch?
- Jeszcze nie, skarbie.
- Możesz otworzyć okno?
- A nie będzie cię bolała główka?
- Chyba nie.
Przez okno wpadło światło słoneczne i można było dostrzec
skrawek błękitnego nieba. Zobaczyłem niebo i znowu zacząłem
płakać.
- Co się stało, Zeze? Takie piękne czyste niebo, takie błę
kitne, to prezent od Dzieciątka Jezus dla ciebie. Samo mi
dzisiaj tak powiedziało...
177
Nie rozumiała, co dla mnie znaczyło niebo. Położyła się obok,
wzięła mnie za ręce i starała się pocieszyć. Miała przygnębioną
i wychudłą twarz.
- Posłuchaj, Zeze, wkrótce będziesz zdrowy. Będziesz pusz-
czał latawce, wygrasz mnóstwo szklanych kulek, wdrapiesz się
na drzewo, będziesz hopsał na swoim Maluszku. Chcę, żebyś
był taki jak dawniej, żebyś śpiewał piosenki, przynosił dla mnie
śpiewniki. Jest wiele pięknych rzeczy na świecie. Widziałeś,
jaka smutna stała się nasza ulica? Wszyscy tęsknią do twoich
psot, twoich radosnych zabaw... Ale ty musisz w tym pomóc.
Przeżyć i żyć dalej.
- Wiesz co, Godóia, ja już dłużej nie chcę. Jeśli wyzdro-
wieję, znowu będę niegrzeczny. Nie rozumiesz tego. Nie mam
dla kogo być grzeczny.
- Wcale nie musisz być znowu taki grzeczny. Bądź po prostu
chłopcem, bądź dzieckiem takim, jakim byłeś.
- Po co, Godóia? Żeby znowu wszyscy mnie bili? Żeby
znowu wszyscy mi dokuczali?
Ujęła moją twarz w dłonie i powiedziała stanowczo:
- Posłuchaj, Gum. Mogę ci coś przysiąc. Kiedy wyzdrowie
jesz, nikt, absolutnie nikt, nawet sam Pan Bóg, nie podniesie
na ciebie ręki. Chyba że po moim trupie. Wierzysz mi?
Chrząknąłem potakująco.
- Co to znaczy trup?
Po raz pierwszy twarz Glorii rozpromieniła radość. Roze-
śmiała się, ponieważ wiedziała, że skoro interesuję się trudnymi
słowami, znowu chcę żyć.
- Trup, znaczy to samo, co martwy, nieboszczyk. Ale nie
mówmy więcej o tym, bo nie wolno.
Też tak pomyślałem, ale nie przestawałem myśleć, że on już
od wielu dni jest trupem. Gloria dalej coś mówiła, obiecy-
178
wała mi różne rzeczy, ale ja rozmyślałem o dwóch ptaszkach,
lelku i kanarku. Co z nimi zrobili? Być może zdechły z tęsk-
noty, tak jak to się stało z pijakiem, o którym opowiadał
Or-lando Rudowłosy. A może ktoś otworzył klatkę i wypuścił
je na wolność? Ale to oznaczałoby dla nich śmierć. Nie umiały
już fruwać. Siedziałyby oszołomione na drzewie pomarańczo-
wym, póki jakieś łobuziaki nie trafiłyby ich z procy. Kiedy Zico
nie miał już pieniędzy na utrzymanie ptaszarni z tapiran-gami
purpurowymi, otworzył drzwiczki i wtedy zaczęła się masakra.
Żaden ptaszek nie umknął przed celnymi kamykami z proc
chłopaków z ulicy...
Powoli życie w domu zaczynało wracać do normy. Zewsząd
dochodził do mnie hałas i gwar. Fotel na biegunach wrócił na
dawne miejsce w jadalni. I tylko Gloria pozostała na
posterunku. Póki nie stanę na nogi, nie odejdzie ode mnie.
- Zjedz rosołku, Gum. Jandira specjalnie zabiła czarną ku
rę na rosół dla ciebie. Czujesz, jak ładnie pachnie?
I dmuchała na łyżkę, żeby go ostudzić. Jeśli chcesz, rób tak jak
ja, umocz bułkę w kawie. Tylko nie siorb tak głośno. To
nieładnie.
- A cóż to znowu za mina, Gum? Chyba nie będziesz płakał
tylko dlatego, że zabiliśmy czarną kurę. Już była stara. Taka
stara, że przestała znosić jajka...
A więc, tyle się nachodziłeś, aż w końcu trafiłeś tu, gdzie
mieszkam.
- Wiem, że to była czarna pantera w zoo, ale kupimy inną
czarną panterę, dużo bardziej dziką niż ta.
I co, zbiegu? Gdzie się podziewałeś tak długo?
- Godóia, nie teraz. Jeśli zjem, znów zacznę wymiotować.
- A jeśli ci dam trochę później, zjesz?
179
I wtedy wymsknęło mi się zdanie, bo nie potrafiłem się
powstrzymać:
- Obiecuję, że będę grzeczny, nie będę rozrabiał, nie będę
mówił brzydkich wyrazów, nawet nie powiem dupa... Chcę
tylko być zawsze blisko ciebie...
Popatrzyli na mnie zasmuceni, bo myśleli, że znowu roz-
mawiam z Maluszkiem...
Początkowo było to tylko delikatne skrobanie w okno, ale
potem zmieniło się w donośne stukanie. Z dworu dobiegł mnie
cichutki głos.
- Zeze!...
Podniosłem się i przyłożyłem głowę do framugi okna.
- Kto tam?
- To ja. Otwórz.
Cichutko odsunąłem zasuwkę, aby nie obudzić Glorii. W
ciemnościach, jak jakiś cud, lśnił „przystrojony" Matuszek.
- Mogę wejść?
- Możesz. Tylko nie hałasuj, bo obudzisz Glorię.
- Przyrzekam, że nie obudzę.
Wpadł do pokoju, a ja wróciłem do łóżka.
- Zobacz, kogo do ciebie przyprowadziłem. On też chciał
cię odwiedzić.
Wyciągnął rękę do przodu, a ja zobaczyłem jakiegoś po-
srebrzanego ptaka.
- Nie widać dokładnie, Matuszku.
- Przypatrz się dobrze, bo czeka cię niespodzianka. Przy-
stroiłem go całego w srebrne pióra. Czyż nie jest piękny?
- Luciąno! Jakiś ty piękny. Zawsze powinieneś tak wyglą-
dać. Myślałem, że jesteś sokołem z tej baśni o kalifie Bocianie.
180
Wzruszony pogłaskałem go po głowie i po raz pierwszy
poczułem, jaka jest mięciutka, i zrozumiałem, że nawet nie-
toperze lubią czułość.
- Nie zauważyłeś czegoś. Przypatrz się dobrze.
Obrócił się w koło, żeby się pokazać.
- Mam na sobie ostrogi Toma Mixa. Kowbojski kapelusz
Kena Maynarda. Dwa rewolwery Freda Thompsona. Pas i buty
Richarda Talmadge'a. A na dodatek seu Ariovaldo pożyczył mi
koszulę w kratę, tę, którą tak bardzo lubisz.
- Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego, Maluszku.
Jak ci się udało to wszystko zdobyć?
- Dowiedzieli się, że chorujesz, i pożyczyli.
- Szkoda, że zawsze nie możesz tak się ubierać.
Patrzyłem się na Maluszka niespokojny, czy już zna swój
los. Ale nic nie mówił.
Tymczasem przysiadł na brzegu łóżka, a z jego oczu biła
tylko słodycz i troska. Zbliżył swoją twarz do moich oczu.
- Powiedz, co ci jest, Xururuca?
- Ależ Xururuca to ty, Maluszku.
- W takim razie ty jesteś moim kochanym Xururuczką.
Przecież mogę cię kochać jeszcze mocniej i czulej niż ty mnie...
- Nie mów tak. Lekarz zabronił mi się wzruszać i płakać.
- Ale ja wcale tego nie chcę. Przyszedłem, bo stęskniłem się
za tobą i chciałem sprawdzić, czy znowu jesteś zdrów i wesół.
Wszystko w życiu mija. Dlatego przyszedłem, żeby zabrać cię
na spacer. Idziemy?
- Jeszcze jestem bardzo słaby.
- Mała przechadzka po świeżym powietrzu nie zaszkodzi.
Pomogę ci otworzyć okno.
Wyszliśmy.
181
- Gdzie idziemy?
- Możemy pochodzić trochę po rurach z wodą.
- Aleja nie chcę iść ulicą Barona de Capanema. Już nigdy
więcej tamtędy nie pójdę.
- W takim razie przejdziemy się ulicą dos Acudes aż do
końca.
Tym razem Maluszek zmienił się w skrzydlatego konia. Na
moim ramieniu kołysał się uszczęśliwiony Luciano.
Na rurach Maluszek podał mi rękę, abym utrzymał równo-
wagę i nie spadł. Najfajniej było, jeśli zdarzała się jakaś dziura i
woda tryskała w górę jak fontanna, mocząc nas od stóp do głów
i łaskocząc w stopy. Trochę mi się kręciło w głowie, ale od tej
radości, którą promieniał Maluszek, miałem wrażenie, że i ze
mną jest lepiej. Przynajmniej moje serce zaczęło lekko bić.
Nagle gdzieś w dali usłyszałem gwizd.
- Słyszałeś, Maluszku?
- To gwizd pociągu nadjeżdżającego gdzieś z daleka.
Dziwny dźwięk zbliżał się do nas i nowe gwizdy zakłóciły
ciszę. Ogarnęło mnie przerażenie.
- To on, Maluszku. To pociąg. To Mangaratiba. Morderca. A
stukot kół po szynach był coraz bliżej.
- Wskakuj, Maluszku. Właź szybko, Maluszku.
Ale przez swoje srebrem połyskujące ostrogi Maluszek nie
mógł się utrzymać na rurze.
- Wdrapuj się, Maluszku, podaj mi rękę. Chce cię zabić.
Chce cię zamordować. Chce cię zmiażdżyć. Zrobić z ciebie
miazgę.
Ledwie Maluszek wspiął się na rurę, a potworny pociąg
przejechał tuż obok, przeraźliwie gwiżdżąc i puszczając kłęby
dymu.
182
- Morderca! Morderca!
Tymczasem pociąg mknął szybko po szynach. Dochodziły do
nas tylko strzępki jego głosu, przerywane śmiechem.
- To nie moja wina... To nie ja... To nie moja wina... To
nie ja....
W domu zapalono wszystkie światła, a ja zobaczyłem w po-
koju zaspane twarze.
- To tylko zły sen.
Mamusia przytuliła mnie do siebie, próbując ukoić mój
szloch.
- To tylko sen, syneczku... to tylko koszmar.
Znowu zacząłem wymiotować, a Gloria opowiadała wszystko
Lali.
- Obudziłam się, kiedy krzyczał „morderca". Mówił coś
o zabijaniu, miażdżeniu... Mój Boże, kiedy się to wszystko
skończy?
Ale kilka dni później skończyło się. Byłem skazany na to, aby
przeżyć, i przeżyłem. Rano weszła radośnie uśmiechnięta
Gloria. Siedziałem na łóżku i z bolesnym smutkiem patrzyłem
na świat.
- Spójrz, Zeze.
W ręku trzymała biały kwiatuszek.
- To pierwszy kwiatek Maluszka. Wkrótce urośnie, stanie
się dużym drzewem pomarańczowym i zacznie rodzić poma
rańcze.
Pogłaskałem bielutki kwiat. Już nie płakałem z byle powodu.
A przecież poprzez ten kwiatek Maluszek próbował się ze mną
pożegnać; opuszczał już moją krainę marzeń i wkraczał w świat
rzeczywistości i bólu.
183
- A teraz zjemy trochę kleiku i przejdziemy się po domu,
tak samo jak wczoraj. Wstawaj, szybciutko.
Właśnie wtedy król Luis wdrapał się na moje łóżko. Teraz
pozwalali mu już do mnie przychodzić. Wcześniej nie chcieli,
żeby się przestraszył.
- Zeze!...
- Co jest, mały królu?
Prawdę mówiąc, on był jedynym prawdziwym królem. Inni,
czy to żołędny, czerwienny, winny czy dzwonkowy... byli tylko
starymi, wyświechtanymi przez nasze paluchy królami z talii
kart. A Portugal nawet nie zdążył zostać królem.
- Zeze, bardzo cię kocham.
- Ja ciebie też, braciszku.
- Możesz się ze mną dzisiaj pobawić?
- Mogę. A w co?
- Chcę pójść do zoo, a potem pojechać do Europy. A potem
pojedziemy do amazońskiej dżungli, i jeszcze potem pobawimy
się z Maluszkiem.
- Dobrze, zrobimy tak, jeśli nie będę za bardzo zmęczony.
Po śniadaniu, odprowadzani szczęśliwym spojrzeniem Glorii,
poszliśmy za rączkę w głąb ogrodu. Gloria z ulgą wsparła się o
drzwi. Zanim doszliśmy do kurnika, odwróciłem się i po-
machałem jej ręką na pożegnanie. Radość błyszczała w jej
oczach. A ja w mojej dziwnej przedwczesnej dojrzałości od-
gadłem, co się dzieje w jej sercu: „Bogu dzięki, on znowu
powrócił do świata swych marzeń".
- Zeze...
- Uhmm...
- A gdzie czarna pantera?
Trudno było powrócić do zabawy, kiedy nie wierzyło się już
w pewne rzeczy. Miałem ochotę wykrzyczeć prawdę na
184
głos: „Głuptasku, nigdy nie było czarnej pantery. To była tylko
stara, głupia, czarna kwoka i zjadłem ją w rosole".
- Pozostały tylko dwie lwice, mały. Czarna pantera wybrała
się na wakacje do amazońskiej dżungli.
Lepiej zachować jego złudzenia jak najdłużej. Kiedy byłem
mały, także wierzyłem w takie rzeczy. Królewiątko otworzyło
szeroko oczy.
- Tu jest, w tej dżungli?
- Nie bój się. Wybrała się tak daleko, że nigdy nie znajdzie
drogi powrotnej.
Uśmiechnąłem się z goryczą. Amazońska dżungla to zaled-
wie pół tuzina kolczastych i nieprzyjaznych drzew pomarań-
czowych.
- Wiesz co, Luis? Zeze jest jeszcze bardzo słaby, musimy
wracać. Jutro dłużej się pobawimy. W wagoniki na Pao de
Acucar i w co tylko zechcesz...
Zgodził się i zaczął powolutku ze mną wracać. Był jeszcze
zbyt malutki, aby domyślić się prawdy. Nie chciałem się zbliżać
do rowu, czyli do rzeki Amazonki. Nie chciałem natknąć się na
odczarowanego Maluszka. Luis nie wiedział, że tamten bielutki
kwiatuszek był naszym pożegnaniem.
Tyle jest starych drzew
Jeszcze nie zapadł zmierzch, kiedy tata potwierdził wiado-
mość. Zdawało się, że fala spokoju znowu spłynęła na nasz
dom i naszą rodzinę.
Tatuś wziął mnie za rękę i przy wszystkich posadził sobie na
kolanach. Powolutku bujał się na fotelu, tak żeby nie zakręciło
mi się w głowie.
- Wszystko minęło, syneczku. Pewnego dnia i ty zostaniesz
ojcem i dowiesz się, jak trudne chwile mogą się zdarzyć w ży
ciu mężczyzny. Masz wrażenie, że nic ci nie wychodzi, i wte
dy wpadasz w czarną rozpacz. Ale to już koniec. Tatuś został
mianowany kierownikiem w fabryce w Santo Aleixo. Już ni
gdy nie zabraknie prezentów w waszych bucikach na Boże
Narodzenie.
Na chwilę przerwał. On tego także nie zapomni do końca
życia.
- Będziemy dużo podróżować. Mamusia już nie będzie mu
siała pracować. Ani twoje siostry. Masz jeszcze ten medal
z Indianinem?
186
Poszperałem w kieszeniach i znalazłem medal.
- W porządku, znowu kupię zegarek i przyczepię medal.
Któregoś dnia będzie twój...
Portugalu, czy ty wiesz, co to jest karborund?
A tatuś mówił i mówił.
Przeszkadzała mi jego nieogolona, kłująca mnie w policzki
twarz. Zapach jego nieświeżej koszuli wywoływał we mnie
mdłości. Ześlizgnąłem się z jego kolan i poszedłem w stronę
drzwi kuchennych. Usiadłem na stopniach i póki nie zapadł
zmrok patrzyłem na podwórko. Serce buntowało się we mnie,
ale już bez gniewu. „Co chce ten człowiek, który bierze mnie na
kolana?". On nie jest moim ojcem. Mój tata umarł. Zabiła go
Mangaratiba.
Tatuś wyszedł za mną i zobaczył, że moje oczy znowu są
pełne łez.
Ukląkł, żeby ze mną porozmawiać.
- Nie płacz, syneczku. Będziemy mieli duży dom. Tuż za
nim płynie prawdziwa rzeka. Wielkie drzewa, i to mnóstwo,
będą należeć tylko do ciebie. Będziesz mógł się na nie wspi
nać, kołysać się, huśtać.
Nic nie rozumiał. Zupełnie niczego nie pojmował. Żadne
drzewo w życiu nie będzie tak piękne jak Królowa Carlota.
- Ty pierwszy wybierzesz swoje drzewo.
Spojrzałem na jego stopy, na palce wystające mu z drew-
niaków. On był takim starym drzewem o pociemniałych ko-
rzeniach. Był ojcem drzewem. Ale takim drzewem, którego ja
prawie nie znałem.
- Jest jeszcze coś. Tak prędko nie zetną twojego drzewka
pomarańczowego. Kiedy będą je chcieli ściąć, ty będziesz
daleko stąd i nie będziesz cierpiał.
Objąłem go, chlipiąc przy jego kolanach.
187
- To nic nie da, tatusiu. To nic nie pomoże...
I patrząc na jego twarz, także mokrą od łez, wyszeptałem,
jak martwy:
- Już je ścięli, tatusiu. Już tydzień temu ścięli moje drzew
ko pomarańczowe.
Wyznanie końcowe
Minęły lata, mój kochany Manuelu Valadaresie. Skończyłem
już czterdzieści osiem lat i czasem, kiedy ogarnia mnie tęskno-
ta, mam wrażenie, że ciągle jeszcze jestem dzieckiem. I w takiej
chwili Ty się pojawisz, przynosząc mi fotki z aktorami z filmów
albo szklane kulki. To Ty nauczyłeś mnie, czym jest czułość w
życiu, mój kochany Portugalu. Dzisiaj ja sam staram się
oddawać innym szklane kulki i fotografie, bo życie bez czułości
nic nie jest warte. Czasami czułość daje mi szczęście, czasem
mnie zawodzi, i raczej to się częściej zdarza.
To było tak dawno... W czasach, kiedy byliśmy jeszcze ra-
zem, nie wiedziałem, że pewien głupi Książę klęcząc przed
ołtarzem, dopytywał się świętych z obrazów, z oczyma mokry-
mi od łez:
DLACZEGO DZIECIOM OPOWIADA SIĘ TAKIE SMUTNE RZECZY?
Prawdę mówiąc, mój kochany Portugalu, mnie opowiedziano
takie rzeczy bardzo wcześnie.
Żegnaj!
Ubatuba, 1967
Spis treści
Część pierwsza W Boże
Narodzenie czasem
rodzi się diabelskie dziecko ........................................
7
Odkrywam świat ................................................................
9
Pewne drzewko pomarańczowe.........................................
20
Chude palce nędzy .............................................................
33
Ptaszek, szkoła i kwiatek ...................................................
59
W ciemnej celi będziesz umierać ......................................
78
Część druga I wtedy pojawiło się
pełne
smutku Dzieciątko Jezus .............................................
93
Ale jazda! ...........................................................................
95
Podbijam świat ..................................................................
105
Pogaduszki o tym i o owym ..............................................
118
190
Dwa niezapomniane lania ..........................................
131
Dziwna i nieśmiała prośba ..........................................
143
O tym, jak krok po kroku rodzi się czułość ...............
161
Pociąg Mangaratiba ...................................................
169
Tyle jest starych drzew ..............................................
186
Wyznanie końcowe .....................................................
189
Książkę wydrukowano na papierze
Amber Volume 70 g/m
2
(PSAmber
^■8^ BY ARCTIC PAPER
www.arcticpaper.com
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa
tel. 022 6290477, 022 6296524
e-mail: info@muza.com.pl
Dział zamówień: 022 6286360, 022 6293201
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Warszawa 2008
Wydanie II
Skład i łamanie: M
AGRAF S
.
C
,
Bydgoszcz Druk i
oprawa: Poznańskie Zakłady Graficzne S.A., Poznań