Clive Barker
ŻYCIE ŚMIERCI
Dla Dave’a
Było to pierwsze wydanie gazety tego dnia i Elaine przeczytała ją z zapałem, od
deski do deski, siedząc w szpitalnej poczekalni. Zwierzę (myślano, że pantera), które
terroryzowało okolice Epping Forest przez dwa miesiące, zostało zastrzelone i okazało
się, iż był to dziki pies. Archeolodzy w Sudanie odkryli fragmenty kości, które według
ich opinii miały doprowadzić do absolutnej rewolucji w badaniach prapoczątków
człowieka. W pobliżu Claphan zamordowano młodą, obiecującą tancerkę; zaginął
ż
eglarz samotnie opływający świat; nadzieje na skuteczność nowego lekarstwa
przeciwko katarowi okazały się płonne. Czytała doniesienia ze świata i trywialne
ciekawostki z jednakowym zapałem - wszystko, aby nie myśleć o czekającym ją
badaniu - ale dzisiejsze wiadomości przypominały wczorajsze, zmieniły się tylko
nazwiska.
Doktor Sennett poinformował ją, że leczenie przebiega znakomicie tak wewnątrz,
jak i na zewnątrz, i jeśli tylko okaże się dostatecznie odporna psychicznie, będzie
mogła powrócić do pracy. Stwierdził, że powinna umówić się z nim na wizytę
w pierwszym tygodniu nowego roku i wtedy zostaną przeprowadzone ostatnie
badania. A więc umywał ręce.
Po długim siedzeniu w poczekalni, nie miała ochoty iść na przystanek i wracać
autobusem do domu. Postanowiła się przespacerować. Niezbyt daleko, przystanek,
może dwa. To powinno jej dobrze zrobić, a grudniowy dzień, choć nieciekły, był
wyjątkowo pogodny.
Plan okazał się jednak nazbyt ambitny. Już po kilku minutach marszu poczuła ból
w dolnej części brzucha i wzbierające mdłości, toteż skręciła z głównej ulicy,
poszukując miejsca, gdzie mogłaby chwilę odpocząć i wypić filiżankę herbaty.
Przydałoby się również coś zjeść, choć nigdy nie miewała zbytniego apetytu, a od
czasu operacji jadła wyjątkowo mało. Jej wysiłki zostały nagrodzone. Znalazła
niewielką restaurację gdzie, pomimo iż była za pięć pierwsza, panował względny
spokój. Niska kobieta o bezwstydnie rażącej rudej peruce przyniosła jej herbatę
i omlet z grzybami. Elaine usiłowała zjeść jak najwięcej, ale bez powodzenia.
Kelnerka była szczerze zaniepokojona.
- Nie smakuje? - spytała z rezerwą w głosie.
- O, nie - zapewniła ją Elaine. - Taka już jestem.
Mimo to kelnerka sprawiała wrażenie urażonej.
- Czy mogę prosić o drugą herbatę? - zapytała Elanie.
Elanie odsunęła od siebie talerz w nadziei, że kelnerka niebawem go zabierze.
Widok stygnącej potrawy zmieniającej się na białym talerzu w nieapetyczną breję nie
wpłynął dobrze na jej nastrój. Nienawidziła tej swojej nie chcianej wrażliwości – to
absurdalne, aby talerz nie zjedzonych jajek wprawił ją w stan przygnębienia, ale nic
nie mogła na to poradzić. We wszystkim odnajdywała drobne echa tego, co utraciła.
W cebulkach roślin, które hodowała w doniczce na parapecie okna, a które obumarły,
kiedy po łagodnym listopadzie nadeszły ostre przymrozki; we wspomnieniu dzikiego
psa zastrzelonego w Epping Forest, o czym czytała tego ranka.
Kelnerka wróciła, niosąc drugą herbatę, ale nie zabrała talerza. Elaine zawołała ją,
aby to zrobiła. Kobieta niechętnie wypełniła polecenie.
Oprócz Elaine w restauracji nie było innych gości i kelnerka zajęła się wymianą
menu z zestawami obiadowymi na dania wieczorne.
Elaine siedziała i spoglądała przez okno. Ulicą snuły się kłęby niebieskoszarego
dymu, srebrząc promienie słońca.
- Znowu palą - odezwała się kelnerka. - Wszędzie czuć ten cholerny smród.
- Co palą?
- Kiedyś to był przytułek. Rozwalają budynek, żeby postawić w jego miejsce nowy.
I tak trwonione są pieniądze podatników.
Dym rzeczywiście napływał do restauracji. Elaine to nie przeszkadzało -
przypominał jesień - jej ulubioną porę roku. Zaintrygowana, dopiła herbatę, zapłaciła
rachunek i postanowiła odnaleźć miejsce, skąd wydobywał się dym. Nie musiała iść
daleko. Na końcu ulicy znajdował się niewielki skwer. Jego centrum stanowił
budynek, który właśnie wyburzano. Przytułek, o którym wspomniała kelnerka, mieścił
się, jak wszystko na to wskazywało, w starym kościele. Z dachu budynku zerwano
arkusze ołowianej blachy oraz dachówki, pozostawiając obnażone legary. W oknach
nie było już szyb, a z trawnika z boku budynku usunięto warstwę darni. Ścięto również
dwa drzewa, które tam rosły. To właśnie one, płonąc, wydzielały ów drażniący dym
i zapach.
Nie sądziła, aby budynek był piękny, ale widząc to, co jeszcze z niego pozostało,
przypuszczała, że mógł mieć swój urok. Zwietrzały kamień raził w zestawieniu
z otaczającymi go cegłami betonem, ale „stan oblężenia”, w jakim się znajdował
(robotnicy pracujący przy rozbiórce, buldożer spragniony gruzów), nadawał mu
specyficznego uroku.
Dwóch robotników zauważyło, że się im przygląda, ale nie próbowali jej
powstrzymać, kiedy przeszła przez plac do frontowego portyku kościoła i zajrzała do
ś
rodka. Wnętrze, pozbawione kamiennych ozdób, bez ambony, ławek, chrzcielnicy
i całej reszty zwyczajnego wyposażenia było po prostu pomieszczeniem o kamiennych
ławkach, kompletnie pozbawionym atmosfery dostojeństwa czy powagi. Mimo to
komuś wydało się ono interesujące. Na drugim końcu pomieszczenia, tyłem do Elaine,
stał mężczyzna i z uwagą wpatrywał się w podłogę. Słysząc odgłos kroków za sobą,
odwrócił się zakłopotany.
- Och - powiedział. - Już wychodzę.
- W porządku - stwierdziła Elaine. - Chyba oboje wkroczyliśmy tu bezprawnie.
Mężczyzna pokiwał głową. Był ubrany szykownie i elegancko, ale strój miał dość
ponury - z wyjątkiem zielonego krawatu. Oblicze nieznajomego, pomimo ubioru
i szpakowatych włosów typowych dla wieku średniego, było kompletnie pozbawione
zmarszczek, jak gdyby żaden uśmiech czy grymas dezaprobaty nigdy nie naruszyły
jego idealnej obojętności.
- Smutne - powiedział - jest oglądanie tego typu miejsc, prawda?
- Bywał pan w tym kościele?
- Czasami - odparł - ale nigdy nie przychodziło tu wiele osób.
- Pod jakim był wezwaniem?
- Wszystkich Świętych. Zbudowano go, o ile wiem, w siedemnastym wieku. Lubi pani
kościoły?
- Nieszczególnie. Po prostu zobaczyłam dym i…
- Wszyscy lubią rozbiórki - stwierdził.
- Tak - odparła. - Chyba tak.
- To jak oglądanie pogrzebu. Lepiej oni niż my, no nie?
Bąknęła coś potakująco, ale myślami błądziła zupełnie gdzie indziej. Znowu była
w szpitalu. Powróciła w myślach do swojego bólu i okresu rekonwalescencji po
operacji, do swojego życia uratowanego tylko dzięki utracie zdolności do dalszego
istnienia. LEPIEJ ONI NIŻ MY.
- Nazywam się Kavanagh - powiedział mężczyzna, wyciągając do niej rękę.
- Jak się masz - rzuciła. - Jestem Elaine Rider.
- Elaine - powiedział. - Czarujące imię.
- Przyszedłeś tu, żeby ostatni raz spojrzeć na ten kościół, zanim zostanie zburzony?
- Zgadza się. Patrzyłem na inskrypcje na kamiennych płytach. Niektóre z nich są
szczególnie wymowne. - Odsunął stopą kawałek drewna z jednej z płyt. - Co za strata.
Jestem pewny, że kiedy zaczną zrywać podłogę, rozbiją te płyty na kawałki.
Spojrzała na kamienną posadzkę. Nie wszystkie płyty były oznakowane, a na
wielu widniały jedynie nazwiska i daty. Na niektórych jednakże znajdowały się
dodatkowe napisy. Płyta po lewej stronie, obok tej, na której stał Kavanagh ozdobiona
była wizerunkiem skrzyżowanych piszczeli, przypominających pałeczki perkusisty,
i zaskakującym podpisem: ODKUPIĆ CZAS.
- Przypuszczam, że gdzieś tu, pod posadzką, musi znajdować się krypta.
- Ach, rozumiem, a to są ludzie, których tam pochowano.
- No cóż, nie widzę innego powodu na istnienie tych inskrypcji, a ty? Chciałem spytać
robotników… - przerwał nagle - …nie, na pewno pomyślisz, że to szalony pomysł
i w ogóle…
- O co chodzi?
- Chciałem uratować przed zniszczeniem jedną czy dwie ciekawsze płyty.
- Nie uważam tego pomysłu za szalony - odparła. - Są bardzo piękne.
Jej odpowiedź najwyraźniej dodała mu otuchy.
- Może powinienem porozmawiać z nimi już teraz - oświadczył. - Przeproszę cię na
chwilę.
Zostawił ją w nawie jak porzuconą pannę młodą i poszedł, aby porozmawiać
z którymś z robotników. Zbliżyła się do miejsca, gdzie znajdował się ołtarz; po drodze
odczytywała nazwiska. Kto znał albo kogo obecnie obchodziło miejsce spoczynku
tych ludzi? Umarli dwieście lat temu, a może nawet więcej i zamiast żyć dalej
w pamięci potomnych, zostali zapomniani.
Nagle niesprecyzowane nadzieje na życie po śmierci, które hołubiła w sobie przez
34 lata, prysnęły niczym mydlana bańka - niejasne ambicje dostania się po śmierci do
nieba przestały mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Któregoś dnia, może nawet
DZISIAJ, umrze, tak samo jak ci ludzie, i to nie będzie miało żadnego znaczenia.
Wszelkie dążenia, aspiracje i marzenia były niczym. Stała w przytłumionych przez
dym promieniach słońca, rozmyślając o tym, i była prawie szczęśliwa.
Kavanagh wrócił po skończonej rozmowie z brygadzistą.
- Faktycznie jest tutaj krypta - oznajmił - ale jeszcze nie została opróżniona.
- Och.
A więc oni nadal byli tam, na dole - pomyślała. - Proch i kości.
- Najwyraźniej mają kłopoty z dotarciem do środka, a wszystkie wejścia zostały
zamurowane. To dlatego kopią dookoła fundamentów budynku. Chcą znaleźć jakieś
inne wejście.
- Czy zamurowywanie krypt było powszechne w tamtym okresie?
- Nie spotkałem jeszcze krypty zamkniętej równie szczelnie jak ta.
- Może nie mieli już więcej miejsca - powiedziała.
Kavanagh potraktował tę uwagę całkiem poważnie.
- Być może - mruknął.
- Dadzą ci te płyty?
- Twierdzą, że to nie zależy od nich. - Pokręcił głową. - To tylko pionki. Tańczą tak,
jak im Rada zagra. Najwidoczniej jest specjalna grupa, która zajmie się
wydobywaniem szczątków i przewiezie je do nowego miejsca spoczynku. Wszystko
ma zostać przeprowadzone z należytą oprawą i szacunkiem.
- Bardzo się o nie troszczyli, nie ma co - mruknęła Elaine, ponownie przyglądając się
płytom.
- Racja - stwierdził Kavanagh. - Fakty mówią same za siebie. A może nie jesteśmy
dostatecznie bogobojni.
- Prawdopodobnie.
- Tak czy inaczej, powiedzieli, żebym przyszedł za dzień, dwa i poprosił o płyty
facetów od przeprowadzek.
Wybuchnęła śmiechem na myśl o przeprowadzce umarłych. Wyobraziła ich sobie,
jak pakują swoje rzeczy i dobytek. Kavanagh wydawał się zadowolony z żartu, nawet
jeśli był on zgoła niezamierzony.
Idąc za ciosem, zapytał:
- Czy mógłbym zaprosić cię na drinka?
- Raczej nie jestem w formie na tego typu wypad - stwierdziła. - Czuję się okropnie
zmęczona.
- Może spotkalibyśmy się później - zaproponował.
Odwróciła wzrok od jego przepełnionego entuzjazmem oblicza. Na swój sposób
był całkiem miłym facetem. Przypadł jej do gustu jego zielony krawat - niewątpliwie
dobrał go do brązowego garnituru dla żartu, aby zakpić ze swojego surowego stylu
ubierania. Podobała się jej także jego powaga, ale nie potrafiła sobie wyobrazić, że
idzie z nim na drinka - w każdym razie nie dzisiejszego wieczoru. Przeprosiła go, po
czym wyjaśniła, że niedawno chorowała i nie doszła jeszcze do siebie.
- Może kiedy indziej? - delikatnie ponowił propozycję.
Brak natarczywości w jego słowach ostatecznie przekonał Elaine i powiedziała:
- Bardzo chętnie. Dziękuję.
Zanim się rozstali, wymienili numery telefonów. Sprawiał wrażenie czarująco
podnieconego myślą o ich kolejnym spotkaniu i pomimo tego wszystkiego, czego
została pozbawiona, ponownie poczuła się kobietą.
Powróciwszy do mieszkania, zastała na progu paczkę od Mitcha oraz
wygłodniałego kota. Nakarmiła domagające się jedzenia zwierzę, po czym zaparzyła
sobie kawę i otworzyła paczkę. Wewnątrz, owinięty kilkoma warstwami bibułki,
znajdował się jedwabny szalik, dobrany dla niej przez Mitcha jak zwykle z wielkim
wyczuciem i gustem. Na dołączonym bileciku przeczytała: - TO TWÓJ KOLOR.
KOCHAM CIĘ… MITCH.
Miała ochotę podnieść słuchawkę i zadzwonić do niego, ale myśl o rozmowie
z nim wydała się jej nader deprymująca. Być może odnowiłyby się świeżo zagojone
rany. Spytałby zapewne, jak się czuje, a ona odparłaby, że dobrze, wtedy on zapytałby
jeszcze raz: „NA PEWNO?” i w odpowiedzi usłyszałby: „Jestem pewna. Wyjęli ze
mnie połowę wnętrzności, do cholery, i już nigdy nie będę miała dzieci. Ani z tobą,
ani z nikim innym, więc to chyba koniec, prawda?” Sama myśl o tej rozmowie
sprawiła, że łzy napłynęły jej do oczu i w przypływie niewytłumaczalnego gniewu
owinęła szalik z powrotem w papier i schowała na dno najniższej szuflady. Niech go
szlag! Teraz usiłował wszystko naprawić, a kiedy najbardziej go potrzebowała, mówił
tylko o tym, jak bardzo chciał zostać ojcem i że przez jej nowotwór nie będą mieć
dzieci.
Wieczór był pogodny - chłodna barwa nieba rozciągnęła się nad miastem. Elaine
nie zaciągnęła zasłon we frontowym pokoju, choć przechodnie mogli zaglądać do
mieszkania, gdyż żal jej było nie oglądać cudownego nadejścia zmierzchu.
Siedząc przy oknie, patrzyła, jak niebo robi się coraz ciemniejsze. Dopiero kiedy
przybrało ostateczny odcień, zamknęła okno, bo zrobiło się zimno.
Nie miała apetytu, ale mimo to przygotowała sobie co nieco i jedząc, oglądała
telewizję. Nie skończywszy posiłku, odłożyła tacę, a potem przysnęła; sporadycznie
docierały do niej fragmenty programów. Jakiś komik byle kaszlnięciem doprowadzał
publiczność do paroksyzmów śmiechu; film przyrodniczy o życiu w Serengeti;
wiadomości. Wszystko, co powinna wiedzieć, przeczytała rano w gazecie, nagłówki
nie zmieniły się.
Mimo to jej ciekawość wzbudził wywiad z żeglarzem samotnie opływającym
ś
wiat, Michaelem Mayburym, który został tego dnia odnaleziony po dwóch
tygodniach dryfowania na Pacyfiku. Wywiad nadano z Australii i połączenie było
kiepskie; zdjęcie przedstawiające ogorzałe od słońca, brodate oblicze Maybury’ego raz
po raz zamazywał gęsty śnieg. Obraz był nieważny: relacja na temat feralnego rejsu
była jedynie dźwiękowa, ale kiedy żeglarz opowiadał o pewnym zdarzeniu, w jego
głosie wyraźnie dało się wyczuć przejęcie i niepokój. Utknął w strefie ciszy morskiej,
a ponieważ łódź nie miała silnika, musiał czekać na wiatr. Na próżno. Wiatr się nie
zrywał. Minął tydzień, a on przepłynął zaledwie pół mili. Ocean był gładki jak stół;
monotonii krajobrazu nie zakłócił żaden przepływający statek ani przelatujący ptak.
Z każdą mijającą godziną coraz bardziej narastało w nim uczucie klaustrofobii, a gdy
ósmego dnia osiągnęło rozmiary paniki, żeglarz wyskoczył za burtę i odpłynął od
jachtu, aby choć na chwilę znaleźć się z dala od jego pokładu. Z łodzią łączyła go
jedynie lina ratunkowa, którą był przewiązany w pasie. Jednak kiedy oddalił się od
jachtu, pływając w nieruchomej, ciepłej wodzie, nieoczekiwanie poczuł, że nie chce
wracać na pokład. Czemu nie rozwiązać węzła - pomyślał - i nie odpłynąć stąd?
- Co sprawiło, że zmienił pan zdanie? - spytał reporter.
Maybury zasępił się. Najwyraźniej dotarł do sedna swojej opowieści, ale nie chciał
jej skończyć. Reporter powtórzył pytanie. W końcu, z wyraźnym wahaniem, Maybury
odpowiedział:
- Spojrzałem w stronę jachtu i zobaczyłem kogoś na pokładzie.
Reporter niepewny, czy dobrze usłyszał, zapytał:
- Zobaczył pan KOGOŚ NA POKŁADZIE?
- Zgadza się - odparł Maybury. - Ktoś tam był. Widziałem go bardzo wyraźnie.
- Czy… czy wie pan, kim był ten… PASAŻER NA GAPĘ? - padło pytanie.
Maybury zamilkł, wyczuwając, że reporter traktuje jego opowieść z pewną dozą
sarkazmu.
- Kto to był? - naciskał reporter.
- Nie wiem - odparł Maybury. - Wydaje mi się, że… Śmierć.
- Ale oczywiście, w końcu wrócił pan na jacht.
- Oczywiście.
- I po tajemniczym gościu nie było śladu?
- Przecież przeżyłem, prawda? - odparł Maybury.
Reporter mruknął, że nie zrozumiał, co żeglarz chciał przez to powiedzieć.
- Nie utonąłem, a mogłem utonąć, gdybym tylko zechciał. Wystarczyłoby, żebym
rozwiązał linę… To nie potrwałoby długo.
- Ale nie utonął pan. A następnego dnia…
- Następnego dnia zerwał się wiatr.
- To doprawdy niesamowita historia - powiedział reporter, zadowolony, że ma już za
sobą najbardziej „śliski” fragment wywiadu.
- Na pewno nie może się pan już doczekać, aby spędzić z rodziną święta Bożego
Narodzenia.
Elaine nie słuchała ostatnich żarcików. Jej wyobraźnia została przywiązana
mroczną liną do pokoju, w którym się znajdowała; palce bawiły się węzłem. Skoro
Ś
mierć potrafiła odszukać jacht na bezkresnej połaci Pacyfiku, to na pewno
odnalezienie JEJ byłoby dla Posępnego Żniwiarza dużo łatwiejsze. Być może siedział
u jej boku, kiedy spała, lub obserwował ją, gdy użalała się nad sobą. Wstała
i wyłączyła telewizor. Nagle w mieszkaniu zapanowała grobowa cisza. Nasłuchiwała
niecierpliwie, ale najwyraźniej żaden gość, ani oczekiwany, ani nieoczekiwany nie
zamierzał zapukać do jej drzwi.
Nagle poczuła w ustach dziwny smak. I doszła ją woń. Słony zapach. Bez
wątpienia był to zapach oceanu.
*
Kiedy Elaine wyszła ze szpitala, otrzymała kilka propozycji. Ojciec zaprosił ją do
Aberdeen; siostra, Rachel, kilkakrotnie nakłaniała ją, aby spędziła parę tygodni
w Buckinghamshire; przeprowadziła też krótką rozmowę z Mitchem, który bardzo jej
współczuł i nakłaniał, aby wspólnie spędzili święta. Odmówiła wszystkim, twierdząc,
ż
e chciała najszybciej jak to tylko możliwe powrócić do poprzedniego rytmu życia; do
swojej pracy oraz do kolegów i przyjaciół z biura.
Prawdę mówiąc, powody odmowy były nieco innej natury. OBAWIAŁA SIĘ ich
sympatii, niepokoiła się, że zbytnio mogłaby się do nich przywiązać, a przywiązanie
szybko przeszłoby w uzależnienie. Umiłowanie niezależności, które było główną
przyczyną jej przybycia do tego nieprzyjaznego miasta, prowokowało stale nowe
wyzwania, niejako dla kontrastu z przygasającym pragnieniem bezpieczeństwa.
Gdyby oddała się w ręce swoich ukochanych bliskich, wiedziała, że zapuściłaby
u nich korzenie niczym roślina pragnąca przezimować i nie odważyłaby się ich
opuścić przez co najmniej rok. Jakie przygody mogłyby ją ominąć przez ten czas?
Tymczasem wróciła do pracy najszybciej jak tylko była w stanie, mając nadzieję,
ż
e choć nie wykonywała wszystkich dotychczasowych obowiązków, codzienny tok
zajęć pozwoli jej na powrót do poprzedniego trybu życia.
Kuglarska sztuczka niezupełnie się udała. Co kilka dni coś się jej przytrafiało -
przypadkiem wychwyciła czyjąś uwagę albo spojrzenie, którego nie powinna
zobaczyć i dzięki temu uświadomiła sobie, że obchodzono się z nią jak z jajkiem,
a koledzy uważali, że choroba zmieniła ją diametralnie. To doprowadziło Elaine do
szewskiej pasji. Miała chęć wykrzyczeć im swoje podejrzenia prosto w oczy, napluć
im w twarz, powiedzieć, że ona i jej macica nie są tożsame i że usunięcie narządu
rozrodczego nie oznacza kalectwa jej osobowości.
Jednak dziś, po przyjściu do biura, w głębi duszy zastanawiała się, czy przyjaciele
nie mieli racji. Wydawało się jej, jakby nie spała od wielu tygodni, choć naturalnie
każdej nocy sypiała długo i smacznie. Wszystko, na co patrzyła, zdawało się nijakie
i zamazane, a swoją pracę wykonywała z wyjątkową niechęcią i dystansem, jak gdyby
coraz bardziej oddalała się od tego, co robiła, od swojego biurka, od swoich odczuć,
a nawet myśli. Dwukrotnie tego ranka przyłapała się na tym, że coś mówiła, i nagle
zaczynała się zastanawiać, kto był odpowiedzialny za te słowa. Na pewno nie ONA -
była zbyt zajęta słuchaniem ich.
Godzinę po lunchu sprawy nieoczekiwanie przybrały gorszy obrót. Została
wezwana do gabinetu kierownika i poproszono, aby usiadła.
- Nic ci nie jest, Elaine? - spytał pan Chimes.
- Nie - odparła. - Czuję się świetnie.
- Budzisz zaniepokojenie, Elaine…
- Czym?
Chimes sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego.
- Swoim zachowaniem - powiedział w końcu. - Nie myśl, proszę, że wtykam nos w nie
swoje sprawy, Elaine. Jeżeli jednak potrzebujesz trochę więcej czasu na dojście do
siebie, to…
- Czuję się wyśmienicie. Teraz jest już wszystko w porządku.
- Ale kiedy płakałaś…
- Co?
- Płakałaś dzisiaj. Martwimy się o ciebie…
- Płakałam? - wykrztusiła z niedowierzaniem. - Przecież ja nie płakałam.
Kierownik był wyraźnie zmieszany.
- Naprawdę przez cały dzień ryczałaś jak bóbr. Zresztą, teraz też płaczesz.
Elaine z wahaniem przyłożyła dłoń do policzka. RZECZYWIŚCIE PŁAKAŁA. Jej
policzek był mokry od łez. Wstała wstrząśnięta.
- Ja… ja nie wiedziałam - rzuciła. Te słowa, pomimo że brzmiały absurdalnie, były
prawdziwe. NIE ZDAWAŁA SOBIE Z TEGO SPRAWY. Dopiero teraz, kiedy jej
o tym powiedziano, poczuła smak łez w gardle i jednocześnie przypomniała sobie
moment, kiedy ogarnęła ją ta dziwna choroba - wczoraj wieczorem, kiedy siedziała
przed telewizorem.
- Może wzięłabyś wolne na resztę dnia? Co ty na to, Elaine?
- Tak.
- Jeśli chcesz, weź urlop do końca tygodnia - zaproponował Chimes. - Jesteś ważnym
ogniwem naszego zespołu, Elaine, nie muszę ci tego mówić. Nie chcemy, aby
przytrafiło ci się coś złego.
Ostatnia uwaga szczególnie ją zabolała. Czy uważali, że może się targnąć na życie;
czy dlatego traktowali ją tak nadopiekuńczo? Na litość boską, przecież ona tylko
PŁAKAŁA, roniła łzy z taką obojętnością, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że to
robi.
- Pójdę do domu - powiedziała. - Dziękuję za pańską… TROSKĘ.
Kierownik spojrzał na nią z pewną konsternacją.
- To musiało być bardzo wstrząsające przeżycie - stwierdził. - Wszyscy zdajemy sobie
z tego sprawę. Naprawdę. Jeśli kiedykolwiek będziesz miała ochotę porozmawiać na
ten temat…
Odmówiła, ale ponownie mu podziękowała.
Dopiero gdy spojrzała na swoje odbicie w lustrze w damskiej toalecie,
uświadomiła sobie, jak okropnie wygląda. Skórę miała zaczerwienioną, oczy
podpuchnięte. Zrobiła, co mogła, aby zatuszować oznaki tego nieświadomego smutku,
po czym zabrała swój płaszcz i wyszła z biura. Skierowała się w stronę domu. Kiedy
dotarła na stację metra, zrozumiała, że powrót do pustego mieszkania to nie najlepszy
pomysł. Cóż mogła robić w domu? Myśleć, spać (ostatnio sporo spała, ale nie miewała
ż
adnych snów), jednak ani jedno, ani drugie nie mogło wpłynąć korzystnie na jej stan
psychiczny.
I nagle dźwięk dzwonu z kościoła pod wezwaniem Świętych Niewiniątek,
rozbrzmiewający w pogodne popołudnie, przypomniał jej o dymie, skwerze
i mężczyźnie nazwiskiem Kavanagh. Postanowiła pójść tam. Uznała, że spacer dobrze
jej zrobi. Mogła rozkoszować się słoneczną pogodą i rozmyślać do woli. Być może
znów spotka nieznajomego wielbiciela.
Łatwo znalazła drogę do kościoła Wszystkich Świętych, ale tam spotkało ją
rozczarowanie. Teren rozbiórki został ogrodzony, granice robót oznaczono
drewnianymi kozłami, pomiędzy którymi rozciągnięto czerwoną, fluorescencyjną
taśmę. Obszaru tego strzegło czterech policjantów, którzy wskazywali przechodniom
okrężną drogę wokół placu. Robotników z młotami zastąpiła inna grupa - ludzie
ubrani w garnitury i przypominający naukowców. Jedni rozmawiali o czymś
zawzięcie, inni stali w błotnistej ziemi i wpatrywali się z zaciekawieniem
w zrujnowany kościół. Południowy transept i większość otaczającego go terenu
zasłonięto przed oczyma ciekawskich brezentowym płótnem i płachtami plastiku. Od
czasu do czasu ktoś wyłaniał się spoza tej kotary i dołączał do oczekujących na
zewnątrz.
Elaine zauważyła, że wszyscy, którzy tam pracowali, nosili rękawice; kilku miało
nawet maski. Zupełnie jakby za parawanem przeprowadzano jakąś operację. Być może
usuwano nowotwór z trzewi kościoła Wszystkich Świętych. Podeszła do jednego
z funkcjonariuszy.
- Co się tu dzieje? - zapytała.
- Fundamenty są niepewne - odparł. - Najwyraźniej budynek może zawalić się lada
chwila.
- Dlaczego oni są w maskach?
- To tylko zabezpieczenie przed pyłem.
Nie okazała zdziwienia, choć to wyjaśnienie wydało się jej mało przekonujące.
- Jeśli chce pani dojść do Temple Street, będzie pani musiała obejść plac na tyłach
kościoła - powiedział policjant.
Elaine naprawdę chciała zostać tutaj i przyglądać się prowadzonym pracom, ale
mundurowy kwartet onieśmielał ją, więc postanowiła wrócić do domu. Idąc w stronę
głównej ulicy, na końcu przyległej alejki zauważyła znajomą postać. Był to bez
wątpienia pan Kavanagh. Zawołała go, choć już zniknął jej z oczu i z zadowoleniem
zobaczyła, że znów się pojawił, odwrócił do niej i nieznacznie skinął głową.
- No, no, no - powiedział, kiedy podszedł bliżej. - Nie spodziewałem się spotkać cię
tak szybko.
- Przyszłam zobaczyć zakończenie rozbiórki - tłumaczyła się.
Jego twarz była czerwona z zimna, a oczy błyszczące.
- Jestem bardzo zadowolony. Czy miałabyś ochotę na filiżankę herbaty? Za rogiem
jest mała kafejka.
- Z przyjemnością.
Po drodze spytała go, czy wiedział, co obecnie dzieje się w kościele.
- Chodzi o kryptę - powiedział, potwierdzając jej przypuszczenia.
- Otworzyli ją?
- Na pewno znaleźli jakieś wejście. Przyszedłem tu dziś rano…
- Po płyty?
- Zgadza się. Właśnie wtedy zaczęli rozciąganie tych brezentowych parawanów.
- Niektórzy mają maski…
- Tam na dole nie pachnie różami. Nie po tak długim czasie.
Myśląc o płóciennej zasłonie pomiędzy nią a kryjącą się wewnątrz tajemnicą,
powiedziała:
- Zastanawiam się, co tam się znajduje.
- Kraina czarów - odparł Kavanagh.
Była to dziwna odpowiedź, ale nie zareagowała na te słowa, a przynajmniej nie od
razu. Dopiero później, kiedy siedzieli już w kafejce i rozmawiali ponad godzinę,
poczuła się nieco swobodniej i zapytała o tamto porównanie.
- Chodzi mi o to, co powiedziałeś na temat krypty…
- Tak?
- Że to kraina czarów.
- Ja tak powiedziałem? - stwierdził z pewnym zakłopotaniem. - I co ty sobie teraz
o mnie pomyślisz?
- Po prostu byłam zdziwiona. Zastanawiałam się, co miałeś na myśli, mówiąc to.
- Lubię miejsca, gdzie przebywają umarli - zaczął. - Zawsze lubiłem. Cmentarze są
bardzo piękne, nie sądzisz? Mauzolea i grobowce; tyle wspaniałych dzieł mistrzów
rzemiosła zgromadzonych w jednym miejscu. Nawet zmarli zasługują czasem na
bliższą uwagę. - Spojrzał na nią, aby sprawdzić, czy nie posunął się za daleko, ale
stwierdziwszy, że przyglądała mu się z fascynacją, podjął swój monolog. - Niekiedy są
naprawdę wspaniali. Widzisz, oni posiadają swoisty urok i czar. Szkoda, że mogą go
podziwiać jedynie przedsiębiorcy pogrzebowi i pracownicy kostnic. To
niesprawiedliwe. - Na jego wargach pojawił się figlarny uśmieszek. - Jestem pewien,
ż
e w tej krypcie jest wiele do oglądania. Dziwne widoki. Piękne widoki.
- Tylko raz widziałam zmarłego człowieka. Moją babcię. Byłam wtedy mała…
- Przypuszczam, iż to doświadczenie diametralnie zmieniło twoje życie.
- Nie sądzę. Prawdę mówiąc, prawie tego nie pamiętam. Przypominam sobie tylko, że
wszyscy strasznie płakali.
- Ach. - Pokiwał głową. - To takie egoistyczne - powiedział. - Nie uważasz? Zakłócać
ostatnie pożegnanie szlochami i siąkaniem w chustki.
Ponownie spojrzał na nią, aby oszacować, jak to przyjęła, i jeszcze raz
z zadowoleniem stwierdził, iż nie była ani zszokowana, ani urażona.
- Opłakujemy samych siebie, nieprawdaż? Nie zmarłych. Im jest to już obojętne.
- Tak - wyszeptała, a potem nieco głośniej dorzuciła: - Mój Boże, tak. Masz rację.
Zawsze opłakujemy tylko samych siebie.
- Widzisz, ile mogą nas nauczyć zmarli, tylko dzięki temu, że leżą tam, w swoich
grobach i kręcą młynka kościstymi kciukami?
Roześmiała się, on również. Źle oceniła podczas pierwszego spotkania, sądząc, że
jego oblicze jest nienawykłe do uśmiechu; wcale tak nie było. Jednak rysy jego
twarzy, kiedy przestał się śmiać natychmiast przybrały na powrót ten sam dziwny
wyraz, spokoju i obojętności, jak wtedy, gdy zobaczyła go w kościele.
Kiedy po półgodzinie lakonicznych uwag powiedział, że jest umówiony na ważne
spotkanie i musi już iść, podziękowała mu za dotrzymanie towarzystwa i stwierdziła:
- Już od wielu tygodni tak się nie uśmiałam. Jestem ci bardzo wdzięczna.
- POWINNAŚ się śmiać - odrzekł. - Jest ci z tym do twarzy. - Po czym dorzucił: -
Masz przepiękne zęby.
Kiedy odszedł, jeszcze długo zastanawiała się nad tą uwagą i nad wieloma innymi,
które usłyszała z jego ust tego popołudnia. Był niewątpliwie jednym z najbardziej
niezwykłych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała, a na dodatek pojawił się w jej
ż
yciu - ze swoim zamiłowaniem do mówienia o kryptach, umarłych i jej pięknych
zębach - we właściwym momencie. Stanowił idealną odskocznię od głęboko w niej
tkwiących smutków i sprawił, że jej obecne aberracje były niczym w porównaniu
z jego problemami. Wracała do domu we wspaniałym nastroju. Gdyby nie znała siebie
lepiej, pomyślałaby, iż jest o krok od zadurzenia się w Kavanaghu.
W drodze powrotnej i później tego wieczora zastanawiała się przede wszystkim
nad jego żartobliwym stwierdzeniem o zmarłych kręcących młynka kościstymi
kciukami i to nieuchronnie przywiodło jej na myśl ukryte za ciemnym parawanem
tajemnice starej krypty. Jej rozbudzoną ciekawość niełatwo było zaspokoić - narastała
w niej wraz z pragnieniem przedostania się pomiędzy kozłami z czerwoną wstęgą
i obejrzenia na własne oczy odkopanego grobowca. Nigdy dotąd nie przyznałaby się
do tego typu pragnień. (ILE RAZY ODDALAŁA SIĘ Z MIEJSCA WYPADKU,
USIŁUJĄC STŁUMIĆ W SOBIE PRZEMOŻNĄ, ACZ WSTYDLIWĄ CHĘĆ
PODEJŚCIA BLIŻEJ I PRZYJRZENIA SIĘ OFIAROM?) Kavanagh obnażył jej
żą
dze swoim jawnym entuzjazmem dla umarłych i wszystkiego, co się z nimi wiązało.
Teraz, kiedy tabu zostało złamane, miała ochotę wrócić do starego kościoła,
spojrzeć Śmierci prosto w twarz, a kiedy ponownie spotka się z Kavanaghem,
opowiedzieć mu kilka własnych historyjek. Pomysł z fazy wstępnej przeszedł
błyskawicznie do fazy realizacji i późnym wieczorem Elaine ponownie wyszła z domu
i udała się w stronę znajomego placu.
Do kościoła Wszystkich Świętych dotarła po wpół do dwunastej, ale na placu
wciąż jeszcze widać było oznaki pracy. Reflektory zamontowane na stojakach i ścianie
kościoła oświetlały cały teren. Trzech techników, „zespół przeprowadzkowy”, jak ich
określił Kavanagh, stało pod brezentowym parawanem; ich oblicza przepełniało
zmęczenie, a oddechy na mroźnym powietrzu znaczyły smugi białej mgiełki.
Stanęła w miejscu, gdzie nie mogli jej zobaczyć i obserwowała. Robiło się coraz
zimniej, blizny zaczęły dawać o sobie znać, niemniej nie ulegało wątpliwości, że
nocna praca miała się ku końcowi. Po krótkiej wymianie zdań z policjantami, technicy
odeszli. Wyłączyli wszystkie reflektory - oprócz jednego - pozostawiając plac, kościół,
brezentowy parawan i błotnistą ziemię wokoło pogrążone w posępnym cieniu.
Dwaj policjanci, których ustawiono na straży, nie wypełniali swoich obowiązków
nadgorliwie. Jaki idiota - uważali zapewne - mógłby o tej porze i przy tej temperaturze
przyjść tutaj z zamiarem ograbienia starej krypty? Po kilku minutach przebierania
nogami na mrozie wycofali się z posterunku do względnie ciepłego i wygodnego
baraku dla robotników.
Elaine wymknęła się ze swojej kryjówki i ostrożnie, najciszej jak potrafiła,
podeszła do wstęgi oznaczającej granice terenu rozbiórki. W baraku włączono radio;
jego dźwięki (Muzyka dla zakochanych, od zmierzchu do świtu - zamruczał odległy
głos) zagłuszyły chrzęst jej kroków po marznącej ziemi.
Kiedy tylko przeszła przez zaporę i znalazła się na zakazanym terytorium,
przestała się wahać. Błyskawicznie przeszła po twardej ziemi - zryte kołami ciężkiego
sprzętu bruzdy były twarde jak beton - i zbliżyła się do kościoła. Blask reflektora był
oślepiający - w ostrym świetle jej oddech wydawał się niczym dym, który widziała tu
wczoraj. Z tyłu płynęły smętne dźwięki romantycznej muzyki. Nikt nie wyszedł
z baraku, nie usłyszała niczyjego napomnienia, nie rozległo się ostre, dojmujące
brzęczenie alarmowych dzwonków. Bez przeszkód dotarła do brezentowego parawanu
i zajrzała do środka.
Robotnicy z firmy rozbiórkowej, mając na uwadze bardzo specyficzne instalacje
budynku i traktując obiekt swoich prac ze szczególnym pietyzmem, obkopali ściany
kościoła do głębokości ośmiu stóp, obnażając fundamenty budowli. Czyniąc to,
odsłonili wejście do komnaty pogrzebowej, które tak starannie zabudowały dłonie
dawnych murarzy. Aby ukryć je, nie tylko przysypano od tej strony ścianę kościoła
pryzmą ziemi, ale nawet usunięto drzwi krypty i zamurowano wejście do podziemnego
pomieszczenia. Najwyraźniej bardzo im się spieszyło, gdyż ich dziełu daleko było do
doskonałości. Po prostu zapełnili otwór kamieniami, po czym pokryli tę nierówną
ś
cianę grubą warstwą zaprawy. Na jej chropowatej powierzchni, choć nieco została
zniszczona przez robotników od rozbiórek, widniał sześciostopowy krzyż. Wysiłki,
aby należycie zabezpieczyć kryptę i dzięki znakowi krzyża uchronić ją przed
bezbożnikami, spełzły na niczym. Zamykające dostęp pieczęcie zostały złamane,
zaprawa skruszona, a kamienie wyrwane. Obecnie pośrodku dawnego wejścia rysował
się niewielki otwór, dostatecznie jednak duży, aby jedna osoba mogła prześliznąć się
do środka. Elaine bez chwili wahania zsunęła się po stromiźnie wykopu ku naruszonej
ś
cianie i przecisnąwszy się przez szczelinę, znalazła się wewnątrz krypty.
Spodziewała się, że będzie tam ciemno, wzięła więc ze sobą zapalniczkę, którą
Mitch podarował jej trzy lata temu. Zapaliła ją. Płomyk był mały. Przekręciła zębate
kółeczko regulacji natężenia ognia i w silniejszym świetle badała przestrzeń przed
sobą. Nie weszła do samej krypty, ale do wąskiego westybulu. Mniej więcej jard przed
sobą dostrzegła kolejną ścianę i drugie drzwi. Tych nie zamurowano cegłami. I na nich
w drewnie wyryto krzyż. Podeszła do drzwi. Zamek został wymontowany -
prawdopodobnie przez brygadę rozbiórkową - a drzwi przewiązano sznurem.
Rozwiązanie sznura przyszło jej bez trudu, choć potrzebowała do tego obu rąk
i musiała to zrobić po ciemku. Kiedy mocowała się z węzłami, nagle usłyszała głosy.
Gliniarze - niech ich szlag - wyszli z baraku na nocny obchód.
Puściła sznur i przywarła plecami do ściany westybulu. Głosy policjantów stały się
wyraźniejsze - rozmawiali o dzieciach i wzrastających kosztach świątecznych uciech.
Znajdowali się teraz o kilka jardów od wejścia do krypty. Stali - jak przypuszczała -
ukryci za brezentowym parawanem. Na szczęście nie usiłowali zejść z pochyłości,
lecz skończyli pobieżną inspekcję na skraju wykopu i zaraz zawrócili. Ich głosy
przycichły.
Zadowolona, że znaleźli się w odległości, skąd nie mogli jej zobaczyć ani
usłyszeć, ponownie zapaliła zapalniczkę i powróciła do drzwi. Były wielkie
i piekielnie ciężkie; jej pierwsza próba otwarcia ich zakończyła się niepowodzeniem.
Spróbowała ponownie. Tym razem uchyliły się, przesuwając się z chrzęstem po
ż
wirze pokrywającym podłogę westybulu. Kiedy otworzyły się na tyle, aby mogła
przecisnąć się do wnętrza, przestała napierać.
Płomyk zapalniczki zamigotał, jakby wewnątrz ktoś był i nagle wypuścił
powietrze. Na chwilę płomień zmienił kolor z żółtego na niebieskawy. Elaine nie
zatrzymując się, pośpiesznie wśliznęła się do obiecanej krainy czarów.
Płomyk przybrał na sile - stał się większy i niespokojnie migotał. Przez chwilę
było tak jasno, że prawie nic nie widziała. Zmrużyła oczy, aby przyzwyczaić je do
ś
wiatła i ponownie się rozejrzała.
A więc to była Śmierć. Nie miała w sobie jednak nic ze sztuki, uroku czy
dostojeństwa, o których mówił Kavanagh; z przykrytych całunami piękności
spoczywających na chłodnych marmurowych marach nie emanował spokój; nie było
kunsztownych relikwiarzy ani wyrytych aforyzmów o marności ludzkiego żywota; nie
było nawet nazwisk czy dat. W większości ciała nie miały nawet swoich trumien.
Krypta w rzeczywistości była kostnicą. Wszędzie wznosiły się stosy ciał; całe
rodziny były wciśnięte w nisze przeznaczone na jedną trumnę, tuziny innych zwłok
leżały bez zamierzonego porządku. Kryptę - choć panowała absolutna cisza -
przepełniała atmosfera pośpiechu i paniki. Malowało się to wyraźnie na twarzach
wyłaniających się ze stosów umarłych: usta szeroko otwarte w milczącym proteście,
oczy nieomal wychodzące z oczodołów. Świadczył o tym również sposób pogrzebania
zmarłych: od ustawionych równo i starannie trumien na dalekim końcu krypty,
poprzez rzędy stojących jedna na drugiej topornych skrzyń imitujących trumny (ich
ś
cianki były nierówne, a wieka nie oznakowane, miały jedynie niechlujnie
namalowane krzyże) aż do zwłok pozostawionych pośpiesznie w każdym możliwym
miejscu. W miarę narastającej histerii przy „pochówku” zapomniano nie tylko
o godności należnej doczesnym szczątkom, ale również o ceremonii i modlitwie, które
powinny temu towarzyszyć.
To musiał być jakiś kataklizm - Elaine nie miała co do tego wątpliwości; nagły
wzrost umieralności tak mężczyzn, jak i kobiet oraz dzieci (u swoich stóp dostrzegła
niemowlę, które zapewne nie żyło dłużej niż jeden dzień). Ludzie umierali jak muchy,
w takim tempie, że nie było nawet czasu na zamknięcie im oczu przed wrzuceniem do
tej krypty. Być może wytwórcy trumien również pomarli i leżeli wśród swoich
klientów; podobnie jak tkacze całunów i księża. Wszyscy odeszli w ciągu jednego
apokaliptycznego miesiąca lub tygodnia, a ich pozostali przy życiu krewni byli albo
zbyt wstrząśnięci wydarzeniami, albo zbyt przerażeni, aby dbać o drobiazgi i pragnęli
jedynie pozbyć się trupów.
Zastanawiające, że zwłoki potraktowane z taką bezdusznością całkiem nieźle
przeszły próbę czasu. Zamurowanie krypty, odcięcie jej od powodującego proces
rozkładu powietrza sprawiło, że ciała pozostały niemal nienaruszone. Obecnie, kiedy
tajemne pomieszczenie zostało otwarte, gnicie rozpoczęło się na nowo.
Elaine dostrzegła na ciałach oznaki postępującego rozkładu, a więc ociekające
ropą rany, bąble oraz krosty. Uniosła zapalniczkę, aby lepiej się przyjrzeć, choć
przybierająca na sile woń zgnilizny przyprawiała ją o zawroty głowy. Wszędzie, gdzie
okiem sięgnąć, natrafiała na budzące grozę sceny. Dwoje dzieci leżało razem,
obejmując się ramionami; kobieta, której ostatnią czynnością było, jak się zdaje,
malowanie twarzy, jak gdyby w chwili śmierci szykowała się nie do złożenia do
grobu, ale na spotkanie z kochankiem.
Elaine patrzyła w twarze zmarłych, a jej fascynacja pozbawiała ich prywatności.
Było tu tyle do oglądania i zapamiętania. Czy po zobaczeniu tego wszystkiego będzie
nadal tą samą Elaine? Chyba nie. Jej uwagę przykuł trup do połowy przykryty innym
ciałem: była to młoda kobieta o tak gęstych, cudownych kasztanowych włosach, że
Elaine prawdziwie jej ich pozazdrościła. Podeszła bliżej, aby się lepiej przyjrzeć, po
czym przezwyciężając resztki nieśmiałości, uchwyciła oburącz zwłoki leżące na trupie
kobiety i odciągnęła je na bok.
Ciało zmarłego było śliskie w dotyku i pozostawiło lśniące smugi na jej dłoniach,
ale wcale się tym nie zraziła. Odsłonięte zwłoki kobiety leżały z rozrzuconymi szeroko
nogami, a ciężar towarzysza, który długo na nich spoczywał, sprawił, że wygięły się
pod nieprawdopodobnym kątem. Rana, która zapewne była przyczyną śmierci pokryła
jej uda krwią i przylepiła przemoczoną spódnicę do brzucha i krocza kobiety. Poroniła
- zastanawiała się Elaine - czy może w jej wnętrzu zagnieździła się jakaś choroba?
Patrzyła i patrzyła, pochylając się niżej, aby przestudiować grymas malujący się na
oszpeconej zgnilizną twarzy kobiety. Co było przyczyną, że przyszło ci tutaj spocząć -
pomyślała - nadal skalana własną krwią. Kiedy następnym razem spotka Kavanagha,
powie mu, jak bardzo się mylił, snując swoje sentymentalne opowieści o spokoju
panującym pod ziemią.
Dość się naoglądała, prawdę mówiąc zobaczyła więcej, niż się spodziewała.
Wytarła dłonie w płaszcz, wróciła do drzwi, zamknęła je za sobą i ponownie
obwiązała sznurkiem. Następnie wspięła się po stromiźnie wykopu i wyszła
z kościoła.
Policjantów nigdzie nie było widać i Elaine opuściła teren rozbiórki nie
zauważona, jak cień albo duch.
*
Kiedy zdołała pokonać żal na widok martwych dzieci oraz kobiety o kasztanowych
włosach, choć obie te reakcje - zarówno smutek, jak i odraza - były dość łatwe do
stłumienia, ogarnęła ją zimna obojętność.
Podobnych wrażeń doznałaby, widząc śmierć psa pod kołami samochodu, a może
byłyby głębsze niż te, które ogarnęły ją, kiedy stała w środku krypty w kościele
Wszystkich Świętych, a ze wszystkich stron otaczały ją zwały trupów. Kiedy tej nocy
kładła się spać i uświadomiła sobie, że nawet nie drży ani nie zbiera się jej na mdłości,
poczuła się silna.
Czegoż jeszcze mogła się obawiać, skoro z taką łatwością zniosła przerażający
pokaz ludzkiej śmiertelności? Spała smacznie i obudziła się pokrzepiona.
Tego ranka wróciła do pracy, przepraszając pana Chimesa za swoje zachowanie
poprzedniego dnia i zapewniła go, że od wielu miesięcy nie była równie szczęśliwa.
Aby się zrehabilitować za poprzednie dni, starała się stale być wśród ludzi,
zagadywała zaniedbywanych znajomych i raz po raz czarowała promiennym
uśmiechem. Z początku napotykała pewien opór; czuła, że koledzy wątpili, czy ta
jedna jaskółka może być oznaką wiosny. Jednak kiedy jej nastrój przez cały ten dzień
i następny nie uległ zmianie, zaczęli reagować bardziej spontanicznie. Do czwartku
zupełnie zapomniano o incydencie z poprzedniego tygodnia, zachowywali się, jakby
w ogóle nic się nie wydarzyło. Zaczęto prawić jej komplementy, mówić, że pięknie
wygląda. To była prawda - wystarczyło spojrzeć w lustro, aby utwierdzić się
w prawdziwości tych spostrzeżeń. Jej oczy błyszczały, cera nabrała barw. Była
obrazem witalności.
W czwartek po południu siedziała za biurkiem, przeglądając zbiór ankiet, kiedy
nagle do pokoju wpadła jedna z sekretarek, mamrocząc coś bez ładu i składu. Ktoś
podbiegł, aby jej pomóc - szlochała jak bóbr. Z jej bełkotu można było jedynie
zrozumieć, że mówiła o Berenice, kobiecie, którą Elaine znała z widzenia. Kiedy się
mijały, uśmiechały się do siebie nawzajem. Najwyraźniej miał miejsce jakiś wypadek
- kobieta mówiła o krwi na podłodze. Elaine wstała i dołączyła do tych, którzy
wychodzili na korytarz, aby sprawdzić, co się stało.
Kierownik stał przed drzwiami damskiej toalety, na próżno usiłując powstrzymać
ciekawskich, a jakaś dziewczyna, najwyraźniej jeszcze jeden świadek, opowiadała
swoją wersję wydarzeń:
- Stała tam i nagle zaczęła się trząść. Myślałam, że ma jakiś atak. Krew poleciała jej
z nosa. A potem z ust. Wylewała się z niej jak woda z dziurawego dzbana.
- Tam nie ma nic do oglądania - powtarzał Chimes. - Cofnijcie się.
Jednak zupełnie go ignorowano. Przyniesiono koce, aby przykryć kobietę, i kiedy
drzwi toalety otworzyły się, tłumek ciekawskich jeszcze raz naparł do przodu. Elaine
dostrzegła postać leżącą na podłodze, zwijającą się jakby w konwulsjach czy
skurczach, i nie miała ochoty dłużej tego oglądać. Pozostawiła stłoczonych przed
wejściem do toalety, którzy rozmawiali o Berenice, jakby dziewczyna już nie żyła.
Elaine wróciła do swego pokoju i usiadła za biurkiem. Miała tyle do zrobienia, tyle dni
przepełnionych smutkiem i żalem, które musiała odrobić.
Nagle przyszedł jej do głowy trafny zwrot. ODKUPIĆ CZAS. Zapisała te dwa
słowa w notesie, aby je zapamiętać. Gdzie je usłyszała czy zobaczyła? Skąd je znała?
Nie mogła sobie przypomnieć. To nieważne. Czasami niepamięć bywa przejawem
mądrości.
*
Kavanagh zadzwonił do niej tego wieczora i zaprosił na kolację nazajutrz. Bardzo
chciała porozmawiać z nim o swoim ostatnim wyczynie, musiała wszakże odmówić,
gdyż jej przyjaciele urządzali akurat niewielkie party z okazji jej powrotu do zdrowia.
Zapytała, czy chciałby wziąć w nim udział. Podziękował za zaproszenie i stwierdził,
ż
e duże grono ludzi zawsze go onieśmielało. Zażartowała, żeby się nie wygłupiał, że
jej przyjaciele przyjmą go bardzo ciepło i serdecznie i że bardzo chce go im
przedstawić. W odpowiedzi usłyszała, że jest gotów przyjść jedynie wówczas, jeżeli
jego ego stanie na wysokości zadania, i że ma nadzieję, iż nie będzie poczytywać mu
za złe, jeżeli mimo wszystko się nie pojawi. Starała się załagodzić jego obawy. Zanim
rozmowa dobiegła końca, nieśmiało napomknęła, że kiedy się spotkają, opowie mu
bardzo ciekawą historię.
Kolejny dzień przyniósł niepomyślne wieści. Berenice zmarła w piątek, wczesnym
rankiem, nie odzyskawszy przytomności. Przyczyna śmierci nie została jeszcze
dokładnie ustalona. Biurowi plotkarze zgodnie stwierdzili, że nie należała do silnych
osób - spośród wszystkich pracowników zawsze przeziębiła się pierwsza i zdrowiała
ostatnia. Tu i ówdzie przebąkiwano również nieśmiało na temat jej sposobu
prowadzenia się. Najwidoczniej nie szczędziła swoich wdzięków i nie była wybredna,
jeśli chodziło o dobór partnera. Było to raczej nierozsądne. W sytuacji, gdy
zachorowalność na choroby weneryczne przybierała rozmiary epidemii, czyż nie była
to najbardziej prawdopodobna przyczyna jej śmierci?
Opowieści te, pomimo iż dawały pole do popisu zapalonym plotkarzom, nie
wpłynęły dobrze na ogólne morale.
Tego ranka zachorowały dwie inne dziewczyny, a podczas lunchu wydawało się,
ż
e po ostatnich wydarzeniach tylko Elaine nie straciła apetytu. Zupełnie jakby chciała
najeść się za nich wszystkich. Czuła potworny, dojmujący głód; jej ciało nieomal
boleśnie domagało się pożywienia. To było dobre uczucie, po tylu długich miesiącach
apatii i zmęczenia. Kiedy rozejrzała się wokoło, wodząc wzrokiem po znużonych
twarzach osób siedzących przy stole, poczuła nagle, że nic jej z nimi nie łączy; ani
z nimi, ani z ich plotkami czy trywialnymi opiniami, drażniło ją również, że głównym
tematem ich rozmów była nagła śmierć Berenice, jak gdyby nigdy dotąd o tym nie
myśleli i dziwili się, że to w ogóle mogło się zdarzyć.
Elaine wiedziała lepiej. Jeszcze nie tak dawno była bardzo bliska śmierci i to
niejeden raz - podczas kuracji, która przygotowywała ją do operacji usunięcia zżeranej
przez nowotwór macicy, kiedy komórki rakowe nieoczekiwanie podwoiły swoje
rozmiary, jak gdyby czuły, że są zagrożone; na stole operacyjnym, kiedy dwukrotnie
chirurdzy myśleli, że ją stracili; i ostatnio, w krypcie, kiedy stała twarzą w twarz
z tymi potwornymi trupami o szklanych oczach.
Śmierć była wszędzie. Właśnie dlatego śmieszyło ją, że z zaskoczeniem przyjęli
pojawienie się Posępnego Żniwiarza w ich małym i kompletnie pozbawionym
wdzięku światku. Jadła z apetytem, pozwalając, aby dalej szeptali między sobą.
*
Party odbywało się w domu Reubena. Przybyli: Elaine, Hermione, Sam i Nellwyn,
Josh i Sonia. To był przyjemny wieczór; okazja, aby dowiedzieć się, jak wiodło się jej
przyjaciołom, aby wybadać, jak zmieniają się ich statusy i ambicje. Alkohol zadziałał
błyskawicznie i pomógł rozwiązać i tak skore do gadania języki.
Nellwyn, zalewając się łzami, wzniosła toast za Elaine; Josh i Sonia
przeprowadzili krótką, acz zjadliwą dyskusję na temat ewangelizmu; Reuben
małpował swoich kolegów, mecenasów. Było jak za starych czasów, z tą różnicą, że
jeszcze nie ubarwili spotkania wspomnieniami.
Kavanagh się nie pojawił i Elaine w gruncie rzeczy była z tego zadowolona.
Pomimo swoich protestów podczas rozmowy z nim, wiedziała, że w gronie jej
przyjaciół czułby się źle i obco.
Mniej więcej około wpół do pierwszej, kiedy zebrani podzielili się na małe,
dyskutujące na różne tematy grupki, Hermione napomknęła o żeglarzu. Choć
znajdowała się prawie na drugim końcu pokoju, Elaine całkiem wyraźnie usłyszała
jego nazwisko. Przerwała rozmowę z Nellwyn i, omijając wyciągnięte w rozleniwieniu
nogi gości, podeszła do Hermione i Sama.
- Słyszałam, że rozmawiacie o Mayburym - powiedziała.
- Tak - odrzekła Hermione. - Sam i ja mówiliśmy właśnie, jakie to dziwne…
- Słyszałam go w wiadomościach - oświadczyła Elaine.
- Smutna historia, nieprawdaż? - wtrącił Sam. - Sposób, w jaki to się stało.
- Dlaczego smutna?
- Opowiadał, że Śmierć była na jachcie razem z nim…
- I niedługo potem zginął.
- Zginął? - spytała Elaine. - Kiedy to się stało?
- Pisali o tym we wszystkich gazetach.
- Nie czytałam - odparła Elaine. - Co się stało?
- Zginął - powiedział Sam. - Przewozili go na lotnisko, skąd miał wrócić samolotem
do domu, i zdarzył się wypadek. Śmierć na miejscu, o tak… - Sam pstryknął palcami.
- Facet zgasł jak świeca.
- To takie smutne - stwierdziła Hermione i spojrzała na Elaine, a jej oblicze
przepełniło zatroskanie.
Spojrzenie to wprawiło Elaine w zakłopotanie, gdy nagle - z takim samym
zdumieniem i niedowierzaniem jak w biurze pana Chimesa, kiedy poczuła, że po jej
policzkach spływają łzy - uświadomiła sobie, że się uśmiecha.
*
A więc żeglarz umarł.
Kiedy party dobiegło końca, wczesnym rankiem w sobotę, gdy wymieniano
ostatnie uściski i całusy, i gdy Elaine dotarła wreszcie do swojego mieszkania,
powróciła myślami do zasłyszanego wywiadu z Mayburym. Przypomniała sobie jego
ogorzałe od słońca oblicze, oczy wyczerpane przez bezlitosny ocean, który o mało go
nie pochłonął, jak również dziwny niepokój i pewne zakłopotanie, z jakim opowiadał
o swojej przygodzie. I naturalnie jego ostatnie słowa, kiedy reporter wypytywał go,
kto mógł być owym tajemniczym pasażerem na gapę.
- Wydaje mi się, że… Śmierć - powiedział.
Miał rację.
*
Obudziła się przed południem bez specjalnego kaca.
W skrzynce znalazła list od Mitcha. Nie otworzyła go, lecz zostawiła na
obmurowaniu kominka z zamiarem przeczytania później, w wolnej chwili. Wiatr
unosił pierwsze płatki tegorocznego śniegu. Były jeszcze zbyt wilgotne, aby mogły
utworzyć na ulicach biały, puszysty kobierzec. Sądząc jednak po skrzywionych
twarzach przechodniów, było zimno. Jakimś dziwnym trafem w ogóle tego nie
odczuwała. Choć w mieszkaniu nie był włączony grzejnik, a ona była boso, ubrana
tylko w lekki szlafroczek, czuła jakby w niej płonął ogień.
Wypiła kawę i poszła się wykąpać. W otworze odpływowym dostrzegła plątaninę
włosów - wyjęła je, spuściła w ubikacji i ponownie podeszła do umywalki. Odkąd
zdjęto jej opatrunki, starała się unikać widoku własnego ciała, ale dzisiaj przestała
odczuwać jakikolwiek niepokój czy wstyd. Zdjęła szlafrok i obejrzała się krytycznie.
Była zadowolona z tego, co zobaczyła. Piersi miała pełne i śniade, jej skóra
zdawała się błyszczeć, a włosy łonowe urosły bujniejsze i bardziej gęste niż przedtem.
Blizny w dalszym ciągu znaczyły brzuch i wydawały się świeże, ale ona miała
wrażenie, jakby stanowiły przedłużenie jej sromu. Z obawą pomyślała, że któregoś
dnia jej pochwa rozszerzy się, rozciągając się od pępka po odbyt (a może nawet dalej),
otwierając ją szeroko i zamieniając w potwora.
To niewątpliwie paradoks, że dopiero teraz, wydrążona przez chirurgów, czuła się
dojrzała i kobieca. Stała przed lustrem przez ponad pół godziny, podziwiając swoje
ciało i pozwalając myślom odpływać w dal.
W końcu wróciła pod prysznic. Wykąpawszy się, nago wróciła do frontowego
pokoju. Nie miała zamiaru się ukrywać, wręcz przeciwnie. Podeszła do okna,
a w głowie kłębiły się jej tuziny idiotycznych myśli. Śnieg padał teraz mocniej.
Poprzez wirujące płatki dostrzegła jakieś poruszenie w alejce, pomiędzy dwoma
budynkami naprzeciwko. Ktoś tam był i obserwował ją, ale nie była w stanie nic
więcej dojrzeć. Nie miała nic przeciwko temu. Stała, patrząc na podglądacza
i zastanawiała się, czy zdobędzie się na odwagę, aby się jej pokazać. Jednak nie zrobił
tego.
Stała przy oknie przez kilka minut, zanim uświadomiła sobie, że jej bezwstydność
musiała wystraszyć nieznajomego obserwatora. Rozczarowana wróciła do sypialni
i ubrała się. Teraz powinna coś przekąsić - znów poczuła znajome, nieprzyjemne
ssanie w żołądku. Lodówka była prawie pusta. Będzie musiała wyjść i zrobić zakupy
na weekend.
W supermarketach panował niesamowity ruch, zwłaszcza w soboty, ale była
w zbyt dobrym nastroju, aby się przejmować koniecznością przedzierania przez tłumy
kupujących. Prawdę mówiąc, tego dnia z prawdziwą przyjemnością chłonęła obrazy
wszechobecnej konsumpcji: wózki i koszyki wypełnione po brzegi żywnością; oczy
dzieci pożerających wzrokiem ciastka w cukierniach i wypełniające się łzami, kiedy
rodzice odmawiali kupna im choćby jednego; kobiety lustrujące ogromne baranie
udźce, podczas gdy mężowie równie taksującymi spojrzeniami obrzucali ponętne
sprzedawczynie.
Nabyła na weekend dwukrotnie więcej jedzenia, niż niedawno kupiłaby na cały
tydzień. Zapach unoszący się w delikatesach i u rzeźnika sprawił, że była wściekle
głodna. Mogłaby zjeść konia z kopytami. Zanim wróciła do domu, prawie się trzęsła
na myśl o czekającej ją uczcie. Kiedy postawiła wypchane torby na progu
i gorączkowo zaczęła szukać kluczy, usłyszała za sobą trzask drzwiczek samochodu.
- Elaine?
To była Hermione. Po sporej ilości czerwonego wina, którą wypiła ubiegłej nocy,
wydawała się nieświeża, a skórę jej twarzy pokrywały drobne plamki.
- Dobrze się czujesz? - spytała Elaine.
- Raczej ciebie powinnam o to zapytać - odparła Hermione.
- Czuję się świetnie. Czemu miałoby być inaczej?
Hermione spojrzała na nią dziwnym wzrokiem.
- Sonia czymś się zatruła. Reuben też. Wpadłam po prostu, żeby sprawdzić, czy
u ciebie wszystko w porządku.
- Jak powiedziałam, czuję się doskonale.
- Nie rozumiem.
- A co z Nellwyn i Samem?
- Nie zastałam ich w domu, ale z Reubenem jest źle. Zabrali go do szpitala, żeby
przeprowadzić jakieś testy.
- Wejdziesz na filiżankę kawy?
- Nie, dziękuję. Muszę wracać, żeby zobaczyć się z Sonią. Po prostu nie chciałam,
ż
ebyś pomyślała, że jesteś zdana tylko na siebie, gdyby przytrafiło ci się to samo co
im.
Elaine uśmiechnęła się.
- Jesteś aniołem - powiedziała i pocałowała Hermione w policzek. Ten gest
najwyraźniej ją zaskoczył. Cofnęła się o krok, wpatrując się w Elaine z wyrazem
niepewności i zakłopotania.
- Muszę… muszę już iść - powiedziała, odwracając się, jakby z obawą, że jej twarz
może ją zdradzić.
- Zadzwonię do ciebie później - rzuciła Elaine - żeby sprawdzić, jak się czują.
- Świetnie.
Hermione obróciła się na pięcie i szybko przeszła chodnikiem do samochodu.
Choć starała się zrobić to możliwie jak najdyskretniej, Elaine zauważyła, że przyłożyła
dłoń do policzka w miejscu, gdzie została pocałowana, i zaczęła pocierać je palcami,
jakby chciała zetrzeć ślady fizycznego kontaktu.
*
To nie była dobra pora dla much, ale te, które przetrwały ostatnie chłody,
z brzęczeniem latały w kółko po całej kuchni, podczas gdy Elaine ukroiła parę kromek
chleba, szynki oraz czosnkowej kiełbasy i z niecierpliwością zasiadła do stołu.
Była głodna jak wilk. Spałaszowała wszystko w pięć minut, ale to tylko
w nieznacznym stopniu załagodziło uczucie głodu.
Zajadając na deser figi i ser, pomyślała o omlecie z grzybami, którego nie
skończyła w restauracji w dniu swojej wizyty w szpitalu. Jedna myśl prowadziła do
następnej; od omletu do dymu, i dalej do placu, do Kavanagha, do jej ostatniej
bytności w kościele… Wspomnienie tego miejsca zaowocowało entuzjastyczną
decyzją, aby zobaczyć je raz jeszcze, zanim zostanie całkowicie zrównane z ziemią.
Prawdopodobnie jednak było już za późno. Zwłoki zostaną wyjęte i przewiezione
w inne miejsce, krypta odkażona i oczyszczona, ściany zburzone. Mimo to wiedziała,
ż
e nie będzie zadowolona, póki nie zobaczy tego na własne oczy.
Po posiłku, po którym jeszcze kilka dni temu wymiotowałaby jak chory kot, czuła
się lekko oszołomiona i raźnym krokiem pomaszerowała w kierunku kościoła
Wszystkich Świętych. Wyglądała, jakby miała trochę w czubie. Nie zalana w pestkę,
jak bywało, kiedy była z Mitchem, ale przepełniona euforią, która czyniła ją nieomal
niezwyciężoną. Miała wrażenie, że nareszcie odnalazła jasną, dobrą i niezniszczalną
część siebie samej i od tej pory nie może się jej przydarzyć nic złego.
Spodziewała się, że na miejscu kościoła Wszystkich Świętych zastanie tylko ruiny,
ale się omyliła. Budowla stała nadal, jej mury były nie tknięte, a obnażone belki
sklepienia wciąż rozcinały niebo. Być może i mnie nie można zniszczyć - pomyślała -
możliwe że ja i ten budynek jesteśmy jak nieśmiertelne bliźnięta.
Jej podejrzenia wzbudził widok gromadki gapiów, którzy zebrali się przed
kościołem. Policjantów było trzy razy tyle co poprzednio, a brezentowy parawan
osłaniający wejście do krypty zastąpiono ogromnym namiotem, rozpiętym na
specjalnym rusztowaniu, który całkowicie zakrywał boczną ścianę budowli. Stojący
obok namiotu ministranci mieli maski i rękawice; księża, którym pozwolono wejść do
wnętrza Najświętszej Świętości, byli od stóp do głów odziani w ochronne
kombinezony.
Wmieszawszy się w tłumek ciekawskich, przypatrywała się nabożnym gestom
duchownych oraz opłukiwaniu kombinezonów mężczyzn, którzy wychodzili z wnętrza
namiotu. Opryskiwano ich strugą gryzącego płynu, którego woń przepełniała
powietrze niczym zapach kadzidła.
Jakiś mężczyzna zwrócił się do jednego z policjantów:
- Po kiego te kombinezony?
- Z uwagi na groźbę zarażenia - padła odpowiedź.
- Po tylu latach?
- Nigdy nic nie wiadomo.
- Choroby nie trwają wiecznie, no nie?
- W tej krypcie grzebano ofiary zarazy - odparł funkcjonariusz.
Elaine przysłuchiwała się tej wymianie zdań i korciło ją, by się odezwać. Mogła
oszczędzić im żmudnych badań, wystarczyłoby tylko kilka jej słów. Stanowiła wszak
ż
ywy dowód, że owa zaraza, która zabiła tych wszystkich zamurowanych w krypcie -
czymkolwiek była - utraciła już swoją zabójczą moc. Oddychała przecież tamtym
powietrzem, dotykała gliniastej skóry zmarłych, a czuła się lepiej niż kiedykolwiek
przedtem. Było raczej wątpliwe, aby przyjęli jej wyznania z wiarą i wdzięcznością.
Byli zbyt pochłonięci swymi rytuałami, być może to koszmarne odkrycie nawet ich
podniecało, a ich niepokój wzmagała i pobudzała możliwość, że uwięzione tu moce
mogły być nadal żywe. Nie miała zamiaru tłumić ich entuzjazmu zapewnieniem, że
czuje się nadspodziewanie dobrze, a nawet, można by rzec, kwitnąco.
Miast tego odwróciła się plecami do kapłanów i ich obrzędów, do kropel cieczy
o zapachu kadzidła, unoszących się w powietrzu, i zaczęła oddalać się od placu. Kiedy
wyrwała się z chwilowego zamyślenia i uniosła wzrok, zobaczyła znajomą postać
przyglądającą się jej z rogu sąsiedniej uliczki.
Odwrócił się, kiedy spojrzała w jego stronę. Bez wątpienia był to Kavanagh.
Zawołała go i zaczęła iść w tym kierunku, ale on nawet się nie obejrzał. Szedł szybkim
krokiem z nisko pochyloną głową. Zawołała go ponownie i tym razem się odwrócił -
na jego twarzy pojawił się grymas udawanego zdziwienia. Podszedł do niej, aby się
przywitać.
- Słyszałeś, co tam znaleźli? - spytała.
- Tak - odparł.
Pomimo że ich znajomość pomyślnie się rozwijała, ponownie stwierdziła, że
Kavanagh należał do ludzi, którzy niechętnie mówią na temat swoich odczuć.
- W tej sytuacji na pewno nie dadzą ci tych płyt - stwierdziła.
- Przypuszczam, że nie - odparł, najwyraźniej nie zmartwiony niepowodzeniem.
Chciała mu powiedzieć, że widziała na własne oczy kryptę ofiar zarazy. Miała
nadzieję, że ta informacja rozpromieni jego oblicze, ale zalana słońcem ulica nie była
odpowiednim miejscem na tego typu rozmowę. Poza tym miała wrażenie, jakby on
o tym wiedział. Patrzył na nią tak dziwnie; ciepło towarzyszące ich poprzedniemu
spotkaniu gdzieś się rozpłynęło.
- Czemu wróciłaś? - spytał.
- Po prostu chciałam zobaczyć - odparła.
- Pochlebia mi to.
- Pochlebia?
- Że moje zamiłowanie do krypt i mauzoleów jest zaraźliwe.
Nadal się jej przyglądał, a kiedy ona spojrzała na jego twarz, uświadomiła sobie,
ż
e miał niesamowite oczy - zimne jak lód i nieprawdopodobnie błyszczące.
Zupełnie jakby były ze szkła - pomyślała - a jego skóra wydaje się nalepiona na
subtelną strukturę czaszki.
- Powinnam już iść - powiedziała.
- Obowiązki czy przyjemność?
- Ani jedno, ani drugie - odparła. - Kilkoro moich przyjaciół zachorowało.
- Ach!
Odniosła wrażenie, że miał ochotę uciec jak najdalej od niej i że jedynie lęk przed
ośmieszeniem się nie pozwalał mu tego uczynić.
- Może jeszcze się zobaczymy - powiedziała. - Kiedyś.
- Jestem pewien, że tak - odrzekł, wykorzystując skwapliwie sytuację i wycofując się
wzdłuż ulicy. - A, i pozdrów ode mnie swoich przyjaciół.
*
Nawet gdyby chciała przekazać Reubenowi i Soni pozdrowienia od Kavanagha,
nie mogłaby tego zrobić. Ani Hermione, ani tamci nie odbierali telefonu. Mogła co
najwyżej zostawić informację nagraną na automatycznej sekretarce Reubena.
Otępienie, jakie odczuwała wcześniej tego dnia, wraz z nadejściem wieczoru zmieniło
się w dziwny półsen.
Znowu jadła, aczkolwiek stan sytości ani trochę nie zapobiegł pogłębieniu się
stanu oderwania od rzeczywistości. Czuła się dość dobrze; ogarniające ją wrażenie
nietykalności nie osłabło. Jednak, od czasu do czasu, gdy dzień chylił się ku końcowi,
stwierdzała, że nie wiedząc czemu, znalazła się nagle przed domem lub też stojąc na
ulicy, podziwiała nadchodzący zmierzch. I nie miała pewności, czy była oglądającą
czy może raczej oglądaną.
Była zadowolona, podobnie jak muchy. Latały, brzęcząc wokół niej, nawet już po
zmroku.
Około siódmej rano usłyszała przed domem jakiś samochód, a w chwilę potem
rozległ się dzwonek przy wejściu. Podeszła do drzwi swojego mieszkania, ale nie
kwapiła się, aby wyjść na klatkę schodową i wpuścić gościa. Prawdopodobnie to
znowu była Hermione, a Elaine nie miała ochoty na posępną pogawędkę. Ogólnie
rzecz biorąc, nie miała ochoty na przebywanie w czymkolwiek towarzystwie -
z wyjątkiem much.
Dzwoniący nie rezygnował, stawał się coraz bardziej natarczywy, a Elaine coraz
bardziej zdecydowana, aby nikogo nie wpuścić. Usiadła pod drzwiami, oparła się
plecami o ścianę i przysłuchiwała się stłumionej debacie, jaka toczyła się przed
domem. To nie była Hermione ani nikt, kogo znała. Teraz zaczęto dzwonić
systematycznie do mieszkania na górze, dopóki pan Prudhoe nie zszedł z ostatniego
piętra i mamrocząc coś bez przerwy pod nosem, nie otworzył drzwi. Z rozmowy,
której strzępki docierały do niej, zrozumiała tylko tyle, że sprawa była nader poważna
i pilna, ale jej rozkojarzony umysł nie był w stanie wychwycić szczegółów. Przekonali
pana Prudhoe’a, aby wpuścił ich na klatkę schodową. Podeszli do drzwi jej mieszkania
i zastukali energicznie, wołając ją po imieniu. Nie odpowiedziała. Zastanawiała się,
czy słyszeli, jak śmiała się w ciemnościach. W końcu - po kolejnej wymianie zdań
z Prudhoe’em - odeszli.
Nie wiedziała, jak długo kucała przy drzwiach, ale kiedy wreszcie się podniosła,
nogi miała całkiem sztywne i znów była piekielnie głodna. Jadła łapczywie,
pochłaniając prawie wszystkie zapasy kupione tego ranka. W ciągu kilkunastu godzin
namnożyło się jeszcze więcej much, łaziły po stole, częstując się okruchami.
Pozwoliła im jeść. One też miały swoje życie.
W końcu zdecydowała się wybrać na mały spacer. Jednak kiedy tylko wyszła
z mieszkania, u szczytu schodów pojawił się zacięty pan Prudhoe i zawołał ją.
- Panno Rider! Proszę zaczekać. Mam dla pani wiadomość.
Zastanawiała się, czy nie zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, ale wiedziała, że nie
spocznie, dopóki nie przekaże jej wzmiankowanej informacji. Zszedł szybko po
schodach - Kasandra w przydeptanych kapciach.
- Była tu policja - stwierdził, zanim dotarł do ostatniego stopnia. - Szukali pani.
- Och - powiedziała. - Czy mówili, czego chcieli?
- Porozmawiać. NIEZWŁOCZNIE. Dwoje pani przyjaciół…
- Co z nimi?
- Umarli - odrzekł. - Dziś po południu. Zarazili się jakąś chorobą.
W ręku trzymał niewielką białą kartkę. Podał jej papier, lecz wypuścił go z dłoni
w momencie, gdy sięgnęła ku niemu.
- Zostawili numer, pod który powinna pani zadzwonić - oświadczył. - Najszybciej jak
to możliwe. - Przekazawszy wiadomość, natychmiast ruszył po schodach na górę.
Elaine wbiła wzrok w kartkę papieru, na której widniał rządek cyfr. Zanim
przeczytała sześciocyfrowy numer, Prudhoe’a już nie było. Wróciła do swojego
mieszkania. Z jakiegoś powodu nie myślała o Reubenie ani Soni - których, jak się
wydawało, już nigdy nie zobaczy - tylko o żeglarzu, o Mayburym, który zobaczył
Ś
mierć i zdołał jej umknąć, choć jedynie na chwilę, gdyż Śmierć podążała za nim
niczym wierny pies, wyczekujący na dogodny moment, aby skoczyć i polizać go po
twarzy. Elaine usiadła przy telefonie i wpatrywała się w cyfry na kartce papieru,
patrzyła też na palce trzymające biały świstek oraz na swoje smukłe, białe dłonie. Czy
delikatne muśnięcie jej dłoni mogło zabijać? Czy właśnie po to przyszli tu policjanci?
Aby powiedzieć, że jej przyjaciele umarli WSKUTEK JEJ DOTYKU? Jeżeli tak, to
ilu jeszcze ludzi dotknęła bądź omiotła swoim oddechem od czasu swojej wizyty
w krypcie ofiar moru? Na ulicy, w autobusie, w supermarkecie, w pracy, na przyjęciu.
Pomyślała o Berenice leżącej na podłodze w toalecie, o Hermione wycierającej dłonią
policzek, gdzie ją pocałowała - jak gdyby poczuła, że w ten sposób została naznaczona
ś
miercią.
I nagle w głębi duszy WIEDZIAŁA, że podejrzenia jej prześladowców były
słuszne i przez wszystkie te senne dni wykarmiła zabójcze dziecię. Stąd jej głód i stąd
uczucie niezaspokojenia.
Odłożyła kartkę i siedziała w półmroku, usiłując zlokalizować w sobie miejsce,
gdzie zagnieździła się zaraza. Może w koniuszkach palców, w brzuchu, a może
w oczach? W żadnym, a zarazem w każdym z nich. Jej pierwsze przypuszczenia
okazały się błędne. To w ogóle nie było dziecko. Nie nosiła go w żadnej konkretnej
komórce. To było WSZĘDZIE. Ona i TO były jednym. Dlatego nie dałoby się go
usunąć, wyciąć jak nowotwór z resztą zaatakowanych przez raka tkanek.
Zdawała sobie sprawę, że oni też o tym myśleli. Przecież przyszli tutaj zapewne,
aby uwięzić ją w czterech ścianach sterylnego pomieszczenia, pozbawić ją własnego ja
oraz godności i uczynić z niej bezwolny obiekt swoich bezdusznych badań. Ta myśl
budziła w niej odrazę i wolę walki; wolała umrzeć jak ta kobieta o kasztanowych
włosach, której ciało widziała w krypcie, niż ponownie oddać się w ich ręce. Podarła
kartkę, pozwalając, by strzępki opadły na podłogę.
Zresztą i tak było już za późno na jakiekolwiek rozwiązanie. Robotnicy „od
przeprowadzki” otworzyli drzwi i okazało się, że po drugiej stronie czeka Śmierć
spragniona dawno nie oglądanego, dziennego światła, a Elaine stała się jej agentką.
Ś
mierć - w swojej mądrości - obdarzyła ją odpornością; dała jej siłę, radość
i marzenia, a pozbawiła strachu. Ona w zamian szerzyła posłanie Posępnego
Ż
niwiarza i teraz nie było już odwrotu. Było za późno. Dziesiątki, a może nawet setki
ludzi, których zaraziła przez ostatnie dni, wróciło do swoich rodzin i przyjaciół, do
swoich miejsc pracy i odpoczynku, aby wszędzie, gdzie się pojawili, głosić słowo
Ś
mierci. Przekazywali jej fatalną obietnicę swoim dzieciom, kiedy układali je do snu,
i swoim kochankom w czasie miłosnego aktu. Księża niewątpliwie czynili to samo,
podając wiernym komunię, a właściciele sklepów, wydając resztę z pięciofuntowego
banknotu.
Kiedy o tym myślała - o zarazie rozprzestrzeniającej się niczym pożar w składzie
opału - ponownie rozległ się dzwonek u drzwi. Wrócili. I jak poprzednio zaczęli
dzwonić do innych mieszkań. Usłyszała, że pan Prudhoe schodzi po schodach. Tym
razem wiedział, że była w mieszkaniu. Powie im. Zaczną dobijać się do drzwi, a kiedy
nie odpowie…
Kiedy pan Prudhoe otworzył frontowe drzwi, pobiegła do tylnego wyjścia.
Wymykając się chyłkiem na podwórze, usłyszała najpierw stłumione, acz stanowcze
głosy mężczyzn nakazujących, aby otworzyła, po czym dobiegły ją odgłosy
bezceremonialnego walenia pięściami w drzwi.
Otworzyła bramkę i umknęła w mrok sąsiedniej alejki. Nie usłyszała już, jak
zaczęli wyważać drzwi - była zbyt daleko.
*
Z całego serca pragnęła wrócić do kościoła Wszystkich Świętych, ale wiedziała, że
było to ryzykowne. To byłoby igranie z losem. Mogła zostać aresztowana.
Prawdopodobnie spodziewali się, że pójdzie tym tropem, licząc na jej wierność wobec
Pierwszej Przyczyny. Pomimo to pragnęła jeszcze raz zobaczyć oblicze Śmierci,
pragnęła tego bardziej niż kiedykolwiek czegokolwiek. Porozmawiać z Posępnym
Ż
niwiarzem. Pomówić o jego strategii. O ICH strategii. Zapytać, dlaczego ją wybrał.
Wyszła z alejki i z rogu ulicy obserwowała, co działo się przed domem, w którym
mieszkała. Tym razem było ich więcej - zauważyła co najmniej czterech mężczyzn
wchodzących i wychodzących z budynku. Co robili? Najprawdopodobniej przeglądali
jej bieliznę, czytali listy miłosne, szukali na pościeli jej włosów i gapili się w jej lustro
wypatrując jakichś śladów. Nawet gdyby przewrócili mieszkanie do góry nogami,
zbadali każdy odcisk i ślad, jaki zostawiła, nie znajdą tego, czego szukali. Niech
szukają. Kochanka uciekła. Pozostały tylko ślady jej łez i muchy krążące wokół
lampy, wychwalające ją swym brzęczeniem.
*
Noc była pełna gwiazd, ale kiedy szła przez centrum miasta, ich blask tonął wśród
ozdobionych i silnie oświetlonych z okazji świąt drzew oraz budynków. O tej porze
większość sklepów była zamknięta, ale na ulicach wciąż roiło się od krążących leniwie
spacerowiczów. Niebawem jednak, zwabiona widokiem świecidełek i kolorowych
manekinów, skręciła w boczną uliczkę. Było tu ciemniej, co odpowiadało mrocznemu
stanowi jej umysłu. Przez otwarte drzwi baru dobiegał śmiech i dźwięki muzyki; na
górze, w sali gier, rozgorzała bójka; słychać było odgłosy uderzeń; w bramie opodal
dwoje kochanków oddawało się miłości, nie dbając o dyskrecję; w sąsiednim wejściu
nieskrępowanie odlewał się jakiś mężczyzna.
Dopiero teraz, kiedy w tle panowała względna cisza, uświadomiła sobie, że nie
była sama. Ktoś szedł za nią, zachowując dyskretny dystans, nigdy jednak nie
pozostawał zbyt daleko w tyle. Słyszała odgłos jego kroków. Czy to jej prześladowcy?
Ś
ledzili ją, przygotowując się do pojmania jej i osadzenia w jednym ze swych
zamkniętych klasztorów? Jeżeli tak, ucieczka byłaby jedynie odwlekaniem tego, co
nieuchronne. Lepiej od razu stawić im czoło, sprawić, by znaleźli się w jej zabójczym
zasięgu.
Ukryła się w bramie i nasłuchiwała odgłosu kroków. Kiedy były dostatecznie
blisko, wyszła ze swej kryjówki. To nie był policjant, lecz Kavanagh. Wrażenie
pierwszego szoku natychmiast zostało zastąpione zdziwieniem. DLACZEGO
Kavanagh ją śledził? Przyjrzała mu się z uwagą. Skóra na czaszce mężczyzny była
naciągnięta tak mocno, że nawet w słabym świetle widziała, jak prześwitują kości. Jak
to się stało - zapytywała siebie w duchu - że nie rozpoznała go wcześniej? Nie
rozpoznała go przy pierwszym spotkaniu, kiedy mówił o umarłych i ich uroku, będąc
zarazem ich twórcą?
- Szedłem za tobą - powiedział.
- Całą drogę od domu?
Skinął głową.
- Co ci powiedzieli? - zapytał. - Policjanci. Co powiedzieli?
- Nic, czego sama bym się nie domyśliła - odparła.
- Wiedziałaś?
- Można tak powiedzieć. Musiałam to zrobić z potrzeby całego mojego serca.
Pamiętasz naszą pierwszą rozmowę?
Mruknął potakująco.
- Wszystko, co powiedziałeś na temat Śmierci. Cóż za egoizm.
Uśmiechnął się nagle.
- Tak - powiedział. - Wyobrażam sobie, co o mnie myślisz.
- Nawet wtedy to miało dla mnie swoisty sens, choć nie wiedziałam wówczas
dlaczego. Nie zdawałam sobie sprawy, co przyniesie przyszłość.
- A co przyniosła? - zapytał łagodnie.
Wzruszyła ramionami.
- Przez cały czas czekała na mnie Śmierć, zgadza się?
- O tak - powiedział zadowolony, że jest świadoma sytuacji pomiędzy nimi. Zrobił
krok w jej stronę i wyciągnął rękę, aby dotknąć jej twarzy.
- Jesteś wyjątkowa - rzekł.
- Ależ skąd.
- Jesteś taka silna. Nie przejęłaś się tym ani trochę.
- A czego miałabym się obawiać? - rzuciła.
Pogładził ją po policzku. W głębi duszy spodziewała się, że w tej samej chwili
powłoka jego skóry zostanie rozszczepiona, a szklane kulki tkwiące w oczodołach
wypadną i roztrzaskają się o chodnik. Ale jego kamuflaż pozostał niewzruszony,
prawdopodobnie chciał zachować obecny wygląd.
- Pragnę cię - powiedział.
- Tak - szepnęła.
Oczywiście, że jej pragnął. To było zawarte w każdym jego słowie od samego
początku, ale nie była dość bystra, aby to zrozumieć. Każda historia miłosna jest -
koniec końców - historią o śmierci, a przynajmniej tak przedstawiają ją poeci. Czemu
nie miałoby być na odwrót? Powiedział, że nie mogą wrócić do jego mieszkania, gdyż
policja na pewno też tam będzie; musieli wiedzieć o ich romansie. Powrót do jej domu
również nie wchodził w rachubę.
Znaleźli mały hotelik i wynajęli pokój. Jeszcze gdy jechali skrzypiącą windą,
zaczął pieścić palcami jej włosy, a następnie, gdy nie zaoponowała, położył dłoń na jej
piersi.
Wystrój pokoju był skromny, ale uroku dodawały mu kaskady kolorowych świateł
z choinki stojącej na ulicy, pod oknem. Upiorny kochanek ani na chwilę nie spuszczał
z niej wzroku, jakby obawiał się, że najmniejsza zmiana jego zachowania może
wywołać u Elaine chęć ucieczki.
Nie musiał się martwić; pieścił ją tak, że nie miała powodu do niezadowolenia.
Jego pocałunki były natarczywe, ale nie niemiłe, sposób, w jaki ją rozbierał, pomimo
iż robił to nieco niezdarnie (Miły przejaw człowieczej natury - pomyślała), stanowił
pokaz finezji i pociągającej doniosłości zamiaru.
Zdziwiło ją, że nie wiedział o jej bliźnie. Przypuszczała, iż ich intymny związek
zaczął się jeszcze na stole operacyjnym, kiedy dwukrotnie znalazła się w jego
objęciach i dwukrotnie była z nich wyciągana, dzięki nieustającym wysiłkom
chirurgów. Być może, jako że nie należał do istot sentymentalnych, po prostu
zapomniał o ich pierwszym spotkaniu. Niezależnie co było tego powodem, kiedy już
ją rozebrał, wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Trząsł się jak liść osiki i miała
wrażenie, że ją odrzuci. Nie trwało to jednak długo - w chwilę potem sięgnął ręką do
jej brzucha i przesunął palcami wzdłuż białawej blizny.
- Jesteś piękna - powiedział.
Była szczęśliwa.
- O mało nie umarłam na stole operacyjnym - powiedziała.
- To byłaby wielka strata - rzucił, przesuwając dłoń wyżej ku jej piersiom. To
najwyraźniej go pobudziło, bo kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał bardziej
gardłowo. - Co oni ci zrobili? - zapytał, przesuwając dłonie wyżej do łagodnego
wgłębienia za obojczykiem i delikatnie pieszcząc to miejsce.
Od wielu miesięcy nikt jej nie dotykał, z wyjątkiem dłoni w gumowych
rękawiczkach, więc jego delikatność wzbudziła w niej falę przejmujących dreszczy.
Rozkosz była tak ogromna, że Elaine nie odpowiedziała mu.
Powtórzył pytanie, wsuwając się pomiędzy jej nogi.
- Co ci powiedzieli?
Drżąc ze zniecierpliwienia, wyszeptała:
- Zostawili numer telefonu, pod który miałam zadzwonić. Żeby im pomóc…
- Ale nie chciałaś im pomóc?
- Nie. Dlaczego miałabym to zrobić?
Przez zmrużone powieki dostrzegła uśmiech na twarzy Kavanagha. Chciała
zupełnie zamknąć oczy, gdyż jego wygląd wcale jej nie podniecał, prawdę mówiąc,
uważała, że jego przebranie (a zwłaszcza zielony krawat) było idiotyczne. Dopiero
zamknąwszy oczy mogła zapomnieć o tak nieistotnych szczegółach, mogła zerwać
z niego maskę i wyobrazić go sobie w rzeczywistej postaci. Kiedy pomyślała o tym,
jej umysł zaczął wirować.
Przestał ją dotykać - otworzyła oczy. Gmerał niezdarnie przy pasku. Kiedy to
robił, na ulicy ktoś krzyknął głośno. Jego głowa odwróciła się błyskawicznie
w kierunku okna - ciało znieruchomiało, mięśnie napięły się niczym struny. Zdziwiła
się jego nieoczekiwanym zaniepokojeniem.
- To nic takiego - powiedziała.
Pochylił się do przodu i położył dłoń na jej szyi.
- Ani słowa - rozkazał.
Uniosła wzrok, przyglądając się jego obliczu. Był spocony. Rozmowa na ulicy
trwała jeszcze kilka minut. To dwaj miłośnicy hazardu nie mogli się rozstać.
Dopiero teraz uświadomił sobie swój błąd.
- Wydawało mi się, że usłyszałem…
- Co?
- Miałem wrażenie, że usłyszałem, jak mnie wołali.
- Kto to mógł być? - spytała. - Nikt nie wie, że tu jesteśmy.
Odwrócił się od okna. W mgnieniu oka utracił całą poprzednią determinację; jego
twarz zwiotczała. Wyglądał prawie idiotycznie.
- Byli blisko - powiedział. - Nigdy jednak mnie nie znajdą.
- Blisko?
- Zbliżają się do ciebie. - Położył dłonie na jej piersiach. - Tak BARDZO BLISKO -
wyszeptał.
Czuła, jak krew pulsuje w jej żyłach.
- Ale ja jestem szybki - powiedział - i niewidzialny.
Jego dłoń przesunęła się, jakby od niechcenia, w dół, do jej blizny i jeszcze niżej.
- I zawsze działam czysto; jestem zawsze taktowny.
Westchnęła, kiedy nasilił pieszczoty.
- Jestem pewny, że za to mnie właśnie podziwiają. Nie sądzisz, że muszą mnie
podziwiać? Za to, że jestem taki taktowny i czysty.
Przypomniała sobie kryptę i panujący w niej chaos; oznaki zaniedbania
i lekceważenia, bałagan…
- Nie zawsze - powiedziała.
Przestał ją pieścić.
- O TAK - powiedział. - O tak. Nigdy nie przelałem krwi. To moja zasada. NIGDY nie
przelewam krwi.
Uśmiechnęła się, słysząc jego przechwałki. Teraz mu opowie - choć na pewno
i tak już to wiedział - o swojej wizycie w kościele Wszystkich Świętych i obrazach,
jakie tam zobaczyła, a które były jego dziełem.
- Czasami nie można zapobiec przelewowi krwi - stwierdziła. - Nie winię cię za to.
Usłyszawszy te słowa, zadygotał.
- Co oni ci o mnie powiedzieli? Jakimi KŁAMSTWAMI cię nafaszerowali, co?
- Nic - odparła zdziwiona jego odpowiedzią. - Co oni mogli wiedzieć?
- Jestem profesjonalistą - oznajmił, a jego dłoń znów uniosła się ku jej twarzy.
Poczuła, że znów odnalazł w sobie cel. Przylgnął do niej mocniej, opierając się
całym ciężarem. Ponownie emanował powagą.
- Nie pozwolę im oczerniać mnie - powiedział. - Nie pozwolę. - Uniósł głowę znad jej
piersi i spojrzał na nią. - Ja tylko zatrzymuję pompę - oznajmił.
- Pompę?
- Muszę zatrzymać ją czysto i taktownie. I szybko.
Mrugające światła choinki za oknem sprawiały, że jego twarz w jednej chwili była
czerwona, następnie zielona, a zaraz potem żółta - barwy zlewały się i mieszały jak
plakatówki w pudełku.
- Nie pozwolę, aby cię okłamywali - powtórzył - mówiąc, że przelewam krew.
- Nic mi nie powiedzieli - zapewniła.
On tymczasem porzucił wszelkie konwenanse, przesunął się i usiadł na niej
okrakiem. Jego dłonie nie były już delikatne i czułe.
- Pokazać ci, jak czysto działam? - spytał. - Z jakim wdziękiem zatrzymuję pompę?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, zacisnął obie dłonie na jej szyi. Nawet nie zdążyła
westchnąć, a co dopiero krzyknąć. Jego kciuki były nader sprawne; odnalazły jej krtań
i naparły z całej siły. Usłyszała, jak pompa rozbrzmiewająca w jej uszach przyspiesza
swój rytm.
- To się stanie szybko. I czysto. Schludnie - mówił, a barwy zmieniały się jak
w kalejdoskopie, zachowując stałą kolejność: czerwona, żółta, zielona, czerwona,
ż
ółta, zielona…
Wiedziała, że gdzieś tkwił błąd, ale nie potrafiła go umiejscowić. Nie potrafiła
tego zrozumieć, pomimo iż bardzo się starała. Usiłowała powiedzieć „nie rozumiem”,
ale z jej zmiażdżonej krtani dobył się jedynie niezrozumiały bełkot.
- Za późno na przeprosiny - mruknął, kręcąc głową. - Przyszłaś do mnie, pamiętasz?
Chciałaś, abym zatrzymał twoją pompę. Czego jeszcze chciałaś?
Wzmocnił ucisk. Odniosła wrażenie, że jej twarz zaczyna puchnąć, a krew
pulsowała tak, jakby lada chwila miała wytrysnąć jej oczami.
- Czy nie zdajesz sobie sprawy, że przyszli, aby ostrzec cię przede mną? - Zmarszczył
brwi, wytężając wszystkie siły. - Przyszli, aby mi cię odebrać, mówiąc, że przelałem
krew.
- NIE. - Wypowiedziała to słowo, poświęcając resztki oddechu, ale on jakby w ogóle
go nie usłyszał i jeszcze mocniej zacisnął dłonie na jej szyi.
Hałas pompy był teraz ogłuszająco głośny. Pomimo iż usta Kavanagha przez cały
czas poruszały się, nie słyszała już, co mówił. To nie miało większego znaczenia.
Teraz zdała sobie sprawę, że nie był Posępnym Żniwiarzem, strażnikiem z czystej,
lśniącej kości, na którego czekała. W swojej gorliwości oddała się w ręce zwyczajnego
zabójcy, ulicznego Kaina. Chciała splunąć na niego ze wzgardą, ale traciła
ś
wiadomość, a pokój, światła i twarz zdawały się pulsować w rytm pracującej pompy.
A potem wszystko ustało.
Spojrzała w dół, na łóżko. Spoczywało na nim bezwładnie jej ciało. Jedna dłoń
zaciśnięta rozpaczliwie na prześcieradle, pomimo iż nie było już w niej życia, wciąż
ś
ciskała je kurczowo. Z otwartych ust wystawał obrzmiały język, na posiniałych
wargach widniały kropelki śliny.
Ale (tak jak obiecał) nie było ani kropli krwi.
Unosiła się w powietrzu, choć nie powodowała przy tym najlżejszego podmuchu
powietrza, który poruszyłby zwisające pod sufitem pajęczyny, i patrzyła, podczas gdy
Kavanagh kontynuował swoje obrzędy towarzyszące zabójstwu.
Pochylił się nad ciałem i szepnął mu coś do ucha; poprawił pościągane
prześcieradła. Następnie rozpiął spodnie, obnażając tę kość, której zaognienie było
najszczerszą formą pochlebstwa. To co było potem, wydało się wręcz komiczne
w swojej niezgrabności, tak jak komiczne było jej ciało z bliznami i miejscami, które
zniekształcił bezlitosny czas. Z pewnym dystansem obserwowała jego nieudolne próby
spółkowania.
Miał blade pośladki porysowane śladami od slipek, które nosił; ich ruch
przywodził jej na myśl mechaniczną zabawkę.
Kopulując, pocałował ją i wraz z jej śliną połknął zarazki choroby; kiedy odsuwał
dłonie od jej ciała, były pokryte masą jej zarażonych komórek. Oczywiście on o tym
nie wiedział. Był absolutnie nieświadomy, że ciało, które obejmował, stanowiło
siedlisko zarazy i że z każdym kolejnym pchnięciem pochłania coraz większą dawkę
zabójczych bakterii.
Wreszcie skończył. Nie było żadnego zduszonego jęku czy krzyku. Po prostu
przestał wykonywać mechaniczne ruchy, zszedł z niej, wytarł się rogiem prześcieradła
i zapiął guziki w spodniach.
Wzywali ją przewodnicy. Czekały ją liczne podróże i spotkania. Ale nie chciała
odchodzić - jeszcze nie. Skierowała pojazd będący jej duchem do nowego miejsca pod
sufitem, skąd mogła lepiej przyjrzeć się twarzy Kavanagha. Jej wzrok czy jakikolwiek
inny zmysł, którym się obecnie posługiwała, pozwolił jej dostrzec sposób, w jaki jego
rysy były ukształtowane na podkładzie z mięśni i jak pod tym skomplikowanym
schematem błyszczała powierzchnia kości. Ach, te kości. Oczywiście nie był
Posępnym Żniwiarzem, ale w pewnym sensie również nim BYŁ. Miał przecież
czaszkę, prawda? I któregoś dnia, dzięki błogosławionemu procesowi rozkładu,
odsłoni ją. Cóż za szkoda, że pomiędzy nią a gołym okiem znajdowała się cieniutka
warstwa ciała.
Chodź już - przynaglały ją głosy. Wiedziała, że nie zostało jej już wiele czasu.
Niecierpliwili się. I rzeczywiście, zauważyła wśród nich kilku, którzy wydawali się
znajomi. CHWILECZKĘ - poprosiła błagalnie - JESZCZE TYLKO CHWILECZKĘ.
Kavanagh skończył, co miał do zrobienia na miejscu zbrodni. Przejrzał się
w lustrze, po czym podszedł do drzwi. Podążyła za nim zaintrygowana ogólną
banalnością jego wyrazu twarzy. Wyszedł na spowity ciszą podest, zszedł po
schodkach, zaczekał, aż nocny portier się czymś zajmie, i nie zauważony wyszedł na
ulicę. Był wolny.
Czy to świt tak rozjaśnił niebo, czy to raczej blask oświetlonego świątecznie
miasta? Być może przyglądała mu się z rogu pokoju dłużej, niż sądziła - a w jej
obecnym stanie godziny mijały równie szybko jak krótka chwilka.
W końcu jej trud został wynagrodzony. Nie na próżno tak długo go obserwowała.
Bez trudu rozpoznała grymas, który pojawił się na twarzy Kavanagha. Głód!
Mężczyzna był głodny. Zaraza nie zabije go, tak jak oszczędziła ją. Obecność
moru w jego ciele nadała mu nowego blasku - skóra uzyskała barwę, a żołądek nowe
pragnienie do zaspokojenia.
Przyszedł do niej jako zabójca mało ważny, a odszedł jako wcielenie Śmierci.
Roześmiała się, kiedy uświadomiła sobie, że przepowiednia, którą mimowolnie
zapoczątkowała, w zasadzie spełniła się sama.
Na chwilę zwolnił kroku, jak gdyby ją usłyszał.
Ale nie - on szedł zasłuchany w szum swojej pompy, tętniącej mu w uszach
głośniej i bardziej nagląco niż zazwyczaj, zaś jego każdy krok przepełniał nowy,
zabójczy wigor.
Rautha 2011