1
ZYGMUNT SZTABA
RÓŻOWA KOPERTA
OPOWIADANIE KRYMINALNE
WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” - 1957
- TO TUTAJ... - sierżant Knapik zatrzymał się. Pod daszkiem czapki zsuniętej z czoła
błyszczały mu krople potu. Zrobił ruch, jakby chciał je otrzeć rękawem, speszył się i szybko
sięgnął po chusteczkę. - Gorąco... - westchnął wycierając dokładnie szeroką, opaloną twarz.
Oficer ze zrozumieniem pokiwał głową. Mimo że sam był ubrany lekko, po cywilnemu,
już po pierwszym kilometrze marszu zrzucił wiatrówkę. Cóż więc mówić o sierżancie, zapię-
tym przepisowo pod brodę, ściągniętym pasem, w długich butach...
Uprzytomnił sobie w tej chwili, że to jego obecność nie pozwala sierżantowi na odstęp-
stwa od regulaminu, i zauważył przyjaźnie: - Ale kołnierz to moglibyście rozpiąć... Właśnie,
właśnie - uśmiechnął się, gdy Knapik skwapliwie skorzystał z przyzwolenia. - Nie ma co się
smażyć. Więc powiadacie, że tutaj...
- Gdzie te osty - sierżant schował chusteczkę, przykucnął na trawie. - Tu miał głowę...
zakreślił palcem łuk - ręce rozłożone... O tak... - w przysiadzie wyciągnął w bok ramiona - a
nogi… - spojrzał na porucznika. Oficer oglądał zdjęcie: na brzegu rzeki, zwrócony w kierun-
ku jej biegu, leżał rosły, wysoki mężczyzna. Buty do połowy wysokości cholew miał zanu-
rzone w wodzie, ręce szeroko rozrzucone... Z lewej strony widać było kępę młodej olszyny, w
głębi mostek z jedną drewnianą poręczą. Fotograf milicyjny uchwycił również na zdjęciu
grupkę gapiów, z przyzwoitej odległości asystujących urzędowym czynnościom.
- Tutaj, na przodzie, to właśnie Cygan - sierżant, który stanął za porucznikiem, dziobnął
palcem w fotografię. - Wie pan porucznik...
Oficer zamiast odpowiedzi zlustrował wzrokiem olszynkę. Ciemnozielonym, gęstym
parawanem oddzielała od sporej połaci łąk gromadzkich może dwudziestometrowy odcinek
drogi nad rzeką. Dalej w stronę wsi, między łąkami i uprawnym polem, ciągnął się długim,
wąskim pasem rzadki lasek sosnowy. Z przeciwnej strony rzeki, tuż nad jej brzegiem, zaczy-
nał się drugi las - gęsty i rozległy, kończący się o kilka kilometrów dalej, wzdłuż nasypu kole-
jowego.
2
- No cóż, nie będziemy tu sterczeć... - Porucznik schował zdjęcie do wewnętrznej kie-
szeni przewieszonej przez ramię wiatrówki, zapiął kieszeń. - Wiem już, gdzie...
- Wiemy, jak... - dodał sierżant.
- Właśnie, wiemy, jak. Teraz już tylko stwierdzić: kto i dlaczego. Drobnostka - tylko
stwierdzić.
- Pan porucznik na pewno da sobie z tym radę.
Sierżant powiedział to z takim przekonaniem, że oficer musiał się uśmiechnąć. To samo
mniej więcej mówili w Komendzie Wojewódzkiej: „Myśmy już zrezygnowali, ale wy podob-
no macie nosa”... - przypomniał sobie słowa majora. „Spróbujcie, może się uda”.
- Może…
- Co proszę? - sierżant wyciągnął szyję. - Pan porucznik coś mówił?
- E, nic... - narzucił wiatrówkę, bo słońce skryło się za ogromną ołowianą chmurą i jed-
nocześnie zerwał się chłodny, porywisty wiatr. Daleko za lasem przetoczył sią grzmot.
- Musimy się pośpieszyć, bo jak lunie... - zaniepokoił się sierżant.
Istotnie lunęło i to tak nagle, że ledwie zdążyli schować się pod mostem. Burza wpraw-
dzie nie trwała długo, ale niebo zaciągnęło się już na dobre, a ulewny deszcz przeszedł w mo-
notonną chlapaninę. Przemoczeni i zziębnięci - w lecie, po dokuczliwej spiekocie przychodzi
czasem nagłe ochłodzenie - dopiero o zmierzchu dobrnęli do wsi.
Sierżant Knapik mieszkał obok posterunku, w ładnym kilkuizbowym domu z zielonymi
okiennicami. Był wdowcem bezdzietnym i mały pokoik na poddaszu zupełnie mu wystarczał.
Zakrzątnął się żywo koło swego gościa. Rozpalił ogień w piecyku, nastawił herbatę, ze
sklepiku GS-u przyniósł masło, kiełbasę i pomidory. Porucznik zauważył, że gospodarz poza
sprawunkami rozłożonymi na stole ukrywa jeszcze w kieszeni jakąś butelczynę, której zawar-
tości można było od razu się domyślić. Bawiło go trochę zażenowanie sierżanta. Zachęcając
gościa do jedzenia już parę razy kładł rękę na kieszeni, ale zawsze się cofał - nie był pewien,
jak tego rodzaju inicjatywa zostanie przyjęta przez przełożonego.
Wątpliwości musiał rozstrzygnąć porucznik.
- Skoro już przynieśliście... - ruchem głowy wskazał na wypchaną kieszeń - było, nie
było...
- Ja też tak sobie pomyślałem, panie poruczniku - ucieszył się sierżant. - Było, nie było.
Po jednym nie zaszkodzi.
Mimo protestów oficera, gospodarz po kolacji, ze zwiniętą w tobół pościelą, poszedł
spać na posterunek zostawiając gościowi czysto zasłane łóżko w izbie na pięterku.
Porucznik długo nie mógł zasnąć...
3
Była to pierwsza sprawa z pokaźnego szeregu ponurych zagadek, w których rozwiąza-
niu miał wziąć udział, i dlatego szczególnie zależało mu na sukcesie. A zaczęło się tydzień
temu w gabinecie na drugim piętrze gmachu przy ulicy Karowej.
Pułkownik - po krótkim wstępie - rzucił nagle pytanie: - A co byście tak powiedzieli,
gdybym wam zaproponował zmianę miejsca pracy?
Porucznik był zaskoczony. Nie dalej jak dwa dni temu z zażenowaniem, ale też i z du-
żym zadowoleniem wysłuchiwał pochwał pod swoim adresem - i to w bardzo oficjalnej for-
mie, na ogólnej odprawie oficerów śledczych - a teraz masz! Co by powiedział, gdyby mu
zaproponowano zmianę miejsca pracy?
No i co tu powiedzieć? Zastosował najwłaściwszą w takiej sytuacji taktykę - pozwolił
mówić pułkownikowi.
A pułkownik zaczął od tego, że jak wynika z przedłożonej mu dziś rano statystyki
spraw nie zakończonych, odłożonych „ad acta” - jedno z województw wysunęło się wyraźnie
na czoło, zdobywając mało zaszczytną palmę pierwszeństwa.
- No i chodzi o to, poruczniku, żebyście zobaczyli, co się da zrobić. Pojedziecie na dwa,
trzy miesiące, postaracie się poprawić statystykę... A w ogóle, to chociaż, jak wiecie, czło-
wiek ze mnie spokojny, do szewskiej pasji doprowadza mnie każda nie ukończona sprawa.
No, bo pomyślcie tylko: mamy w aktach zbrodnię, mamy ofiarę, a tylko zbrodniarza nie ma...
A jeśli w aktach go nie ma, to gdzie jest? Między nami. Może ocieracie się o niego w tramwa-
ju... Może na ulicy prosicie go o ogień... Powiadam wam, naprawdę szlag człowieka trafia!
No tak... - wsparł się pięściami o krawędź biurka. - To byłoby wszystko. Pojedziecie na dele-
gację...
Porucznik powiedział: „tak jest” i już nazajutrz z rana zameldował się komendantowi
wojewódzkiemu w mieście „wyróżnionym” przez statystykę. Przez kilka dni wertował akta
wygrzebywane z zakurzonych teczek, a gdy już ustalił kolejność spraw - najbardziej niejasna
okazała się sprawa zabójstwa Marcina Kozubskiego, młynarza z gromady Toczydła.
Młynarz został zamordowany przed trzema miesiącami, 18 kwietnia, późnym wieczo-
rem. Zwłoki znaleziono następnego dnia, parę minut po godzinie siódmej. Odkrył je chłopiec,
syn gajowego, który szedł brzegiem rzeki do szkoły w Toczydłach. Morderca zabił swoją
ofiarę uderzeniem w skroń jakimś ciężkim przedmiotem, po czym usiłował zepchnąć trupa do
rzeki. Ktoś mu w tym musiał przeszkodzić - wskazywało na to położenie ciała. Śladów żad-
nych nie znaleziono. Brak obrażeń na ciele zamordowanego, jak również stan jego ubrania
wskazywałyby na to, że został zabity znienacka
4
Śledztwo prowadziła Powiatowa Komenda Milicji przy współudziale miejscowego po-
sterunku, reprezentowanego przez sierżanta Knapika. Rezultatem tego śledztwa była cienka
kartonowa teczka, którą porucznik przywiózł ze sobą w walizce między bielizną. Leżała wła-
śnie pod ręką, na stołku przy łóżku, obok popielniczki. Pod wrażeniem niedawnej wizji lokal-
nej początkowo miał zamiar jeszcze raz przejrzeć papiery, później postanowił odłożyć to do
rana, bo wydawało mu się, że jest za bardzo zmęczony, a teraz znów, kiedy już zaczął myśleć
o tym wszystkim, stwierdził, że i tak prędko nie zaśnie, i zdecydowanie sięgnął po teczkę.
Przerzucił kilka arkuszy... Protokół z wizji lokalnej, protokół z sekcji zwłok... I wresz-
cie zeznania Rufina Gabora, zeznania, które jednak nie naprowadziły władz śledczych na ślad
zbrodniarza.
Cygan, Rufin Gabor, z taboru kwaterującego w tym czasie w lasku między wsią i rzeką
zeznawał: „Zaczynało już szarzeć, kiedy wyszedłem z wozu na papierosa, W wozie małe
dzieci i kobieta nie pozwala palić. A więc wyszedłem na pole, znaczy się na dwór. Usiadłem
na skraju lasku - jest tam taki szeroki pniak po ściętym dębie, w sam raz zamiast stołka.
Skończyłem palić, ale nie chciało mi się wracać. Wieczór był bardzo piękny, ciepły. I kiedym
tak siedział, zobaczyłem, że ścieżką między polami biegnie jakaś dziewczynka. Kto - nie
wiem, bo, jak już powiedziałem, zaczynało szarzeć. Miała może dziesięć - dwanaście lat.
Wtedy też zauważyłem, że brzegiem rzeki, od strony młyna idzie człowiek. Nie, nie mogę
powiedzieć, jak był ubrany. Było za daleko, żebym mógł rozpoznać. Dziewczynka podeszła
prawie pod samą olszynkę i zaczęła chodzić tam i z powrotem. Schylała się też. Wyglądało,
że czegoś szuka. W pewnej chwili zbliżyła się do zagajnika i nagle zaczęła uciekać. Pyta się
pan oficer, dlaczego powiedziałem: »uciekać«, a nie »biec«? No, bo wyglądało mi to na
ucieczkę. Musiała się czegoś przestraszyć. Zgapiłem się, bo trzeba było wyjść jej naprzeciw.
Byłbym wtedy zobaczył, która to była... Tak, zgapiłem się. Gdy nadbiegała, krzyknąłem tyl-
ko... Co krzyknąłem? Zwyczajnie: »Co się stało?« No, więc zawołałem do niej, a wtedy ta
mała rzuciła się w bok jak koń, który się spłoszy, i uciekała jeszcze prędzej. Tak, to byłoby
wszystko.
A rano powiedzieli ludzie, że młynarza znaleźli nad rzeką, że go ktoś zamordował”.
Zeznania uwierzytelniały trzy krzyżyki, wyrysowane równo obok siebie.
Należało teraz odnaleźć dziewczynkę. Zadanie to wziął na siebie sierżant Knapik, a jak
się z niego wywiązał, opisał w protokole.
„Zapodana przez Gabora dziewczynka niewiadomego nazwiska - pisał sierżant - mogła
mieć dziesięć - dwanaście lat. Ale że Cygan mógł się mylić...”
„Pewnie, że mógł” - pomyślał porucznik.
5
„... postanowiłem przebadać wszystkie dzieci płci żeńskiej w wieku od siedmiu do pięt-
nastu lat”.
„Dlaczego do piętnastu?” - Porucznik wzruszył ramionami i czytał dalej:
„Przebadane dzieci zaprzeczały, jakoby krytycznego wieczora przebywały w pobliżu
miejsca, gdzie został popełniony czyn przestępczy. W jednym wypadku badanie nie doszło do
skutku, a to dlatego, że dziewczynka, nazwiskiem Zawiślanka Helena, leżała w łóżku chora.
Ojciec chorej, Zawiślak Paweł, zapytany, czy jego córka Helena mogła się znajdować na łące
w dniu 18 kwietnia bieżącego roku, wystąpił pod moim adresem z obraźliwą propozycją, któ-
rej, zważywszy na jego zdenerwowanie z powodu choroby córki Heleny, nie przyjąłem do
wiadomości”.
Porucznik uśmiechnął się, ale zaraz aż się poderwał na łóżku. Uderzyła go nagła myśl:
Przypuśćmy, że dziecko było świadkiem mordu... Czy w takiej sytuacji głęboki wstrząs nie
był czymś naturalnym? Na dorosłym musiałoby się to odbić, a cóż dopiero na dziecku.
Najchętniej od razu zabrałby się do sprawdzenia swego domysłu, który, jak przypusz-
czał, powinien wyprowadzić wreszcie śledztwo ze ślepego zaułka. Jeżeli Helenka od Zawi-
ślaków jest rzeczywiście tą dziewczynką, którą widział Cygan Gabor, musiała widzieć mor-
dercę.
***
Sierżant Knapik był w pierwszej chwili zaskoczony, kiedy porucznik powitał go na-
stępnego dnia radosnym okrzykiem:
- Nareszcie! Nie mogłem się pana doczekać.
Już ubrany i ogolony, siedział przy stole notując coś w notesie.
- Proszę, niech pan siada - ruchem głowy wskazał Knapikowi krzesło naprzeciw. - Uzu-
pełnimy pański protokół.
- Mój protokół? - zdziwił się sierżant.
- Tak, ten - porucznik położył dłoń na otwartej teczce. - Ten, w którym pan pisze o
„przebadaniu dzieci”. Jak wyglądała ta wizyta u Zawiślaków?
- Tak, jak napisałem - sierżant nastroszył się. - Powiedział, żebym go... No, wie pan po-
rucznik.
Oficer z trudem powstrzymał uśmiech.
- Od razu? Zaraz od progu?
- No... nie... Przywitałem się grzecznie i pytam, co jego dziewczyna robiła wczoraj wie-
czorem...
6
- A on?
- A on właśnie to. Że dzieciak chory, ma gorączką, żebym mu głowy nie zawracał i że
no, tego...
- Rozumiem. A nie przyszło panu do głowy, że ta gorączka mogła być wynikiem
wstrząsu? I to poważnego wstrząsu? Zwłaszcza dla dziecka.
- Rze... rzeczywiście... - wyjąkał sierżant. - To ja zaraz... - poderwał się, obciągnął kurt-
kę - zaraz tam lecę.
- Wolnego, nie tak prędko - roześmiał się oficer - Mamy czas. Czekaliśmy trzy miesią-
ce, poczekamy jeszcze parę godzin. Trzeba by sprawdzić najpierw, czy mała była jeszcze
zdrowa 18 kwietnia...
- To zapytamy. Najlepiej ojca... Albo od razu małą.
- To na nic. Przypuśćmy, że mała istotnie była świadkiem morderstwa. W tym wypadku
są dwie możliwości: albo powiedziała o tym rodzicom, albo nie... Jeżeli powiedziała, co po-
winien zrobić Zawiślak? Co było jego obowiązkiem?...
- Jasne! Zgłosić władzom.
- Właśnie! Skoro jednak nie zgłosił, musi być jakiś powód. Mało tego - jeśli wie i nie
zgłasza, musiał również zabronić mówić dziecku.
- Racja - zgodził się sierżant. - Gdyby tak było, jak pan porucznik przypuszcza, na pew-
no będą mówili, że zachorowała wcześniej.
- O to chodzi.
- A może nie powiedziała.
- Nie sądzę - porucznik rozsiadł się wygodniej na krześle. - Jak pan myśli, sierżancie,
czy propozycję, jaką zrobił panu Zawiślak, należy traktować jako normalną reakcję obywatela
na pytanie funkcjonariusza milicji? Nawet jeśli ten obywatel jest zaniepokojony o zdrowie
córki. No, jak?
Sierżant milczał.
- A jakby się normalnie zachował ktokolwiek inny na miejscu Zawiślaka? Przypusz-
czamy oczywiście, że niczego nie wie, że dziecko nic nie powiedziało...
- Czy ja wiem?... Ja sam...
- No, jakby pan sam?...
- Ja na przykład... gdyby tak mnie, gdyby mnie urzędowo... - sierżant mówił powoli, z
namysłem; widać było, że stara się wczuć w sytuację. - No cóż... Powiedziałbym najpierw,
jak i co. Że choruje dwa czy tam trzy dni...
- Albo, że nagle zachorowała.
7
- Albo, że nagle. A wtedy może byśmy się nawet razem zaczęli zastanawiać, czy to cza-
sem nie ona była wtedy na łące, czy czasem nie była świadkiem... A już na pewno bym po-
wiedział, że jak tylko gorączka spadnie... Bo ta mała musiała mieć naprawdę bardzo dużą
gorączkę - wyjaśnił. - Cała była czerwona. No, więc powiedziałbym, że jak gorączka spadnie,
to ją wybadam, i jak tylko co, to od razu na milicję.
- A Zawiślak inaczej. Mimo że nie dał mu pan żadnych powodów, że się pan na pewno
właściwie zachowywał.
- Pewnie, że właściwie - sierżant poczerwieniał. - Jeszcze mi nikt, nigdy, panie porucz-
niku...
- Wiem, wiem - oficer uspokoił go ruchem ręki. - A więc albo był tak zdenerwowany,
że nie panował nad sobą, albo, co jest bardziej prawdopodobne, celowo chciał pana obrazić,
aby przerwać wypytywanie.
- To pan porucznik myśli, że może on sam...
Porucznik rozłożył ręce.
- Myślę, że w domu Zawiślaków znajduje się klucz cd naszej zagadki. A więc pierwsza
rzecz; ustalić, kiedy dziewczynka zachorowała. Jak pan zamierza to zrobić?
- Czy ja wiem... Może przez dzieci?
- To byłoby najlepiej. Tylko bardzo ostrożnie...
- Mam! - ucieszył się sierżant. - Nowacki. Dobrze, żem sobie przypomniał.
- Kto to jest ten Nowacki?
- Kapral. Z naszego komisariatu. Jego mała zna przecież wszystkie dzieciaki ze wsi.
Zrobi się, panie poruczniku - wstał, sięgnął po czapkę.
- Tylko bardzo ostrożnie - powtórnie ostrzegł porucznik. - Musicie ją pouczyć. żeby się
nie wsypała.
- Nie ma obawy, panie poruczniku. Ta mała mogłaby sprzedać mnie i pana po... - zmie-
szany urwał i zerknął na oficera. Porucznik parsknął śmiechem.
- No, no. Tak nisko pan nas ceni?
- Nie to... - sierżant spuścił oczy. - Chciałem tylko powiedzieć, że taka sprytna.
- Dobrze, niech pan idzie.
- A pan porucznik?
- Ja się przejdę do młyna.
- Kiedy to takie milczki, że od nich się nic nie wydusi...
- Zobaczymy... Daleko to ten młyn?
8
- Od olszynki jakiś kilometr, ale można bliżej na przełaj. Tylko że tam bagna i torfowi-
ska.
- Przejdę się brzegiem rzeki.
- Najlepiej. Później będzie takie rozwidlenie, młynówka i zaraz młyn. A gdzie się spo-
tkamy?
- Gdzie? Chyba u was, w komisariacie. Nie nawalajcie tylko z tą małą, bo to naprawdę
ważne.
Sierżant nie nawalił. Za to porucznik, poza przyjemnym spacerem, nie odniósł żadnej
korzyści z wyprawy do młyna.
Knapik dobrze ich nazwał: milczki.
Młyn był niewielki, wodny, wybudowany przez dziada zamordowanego. W roku 1949
przejęła go Gminna Spółdzielnia, przy czym Kozubski pozostał w młynie jako jego kierownik
i dopiero po ośmiu latach, w styczniu 1957 roku, odzyskał pełne prawo własności, z którego
korzystał zaledwie trzy miesiące. Obecnie gospodarzyła w młynie córka Kozubskiego, Zofia,
z mężem, Janem Bolechowskim. Mieli jeszcze pomocnika - tępego, niemrawego osiłka z ba-
rami atlety i małą twarzyczkę kretyna.
Porucznik zastał ich wszystkich na miejscu.
Na sporym podwórku, ogrodzonym nowym płotem, stało kilka jednokonnych wozów -
chłopi rozwalili się na ławce, w cieniu, ociężali, rozleniwieni narastającym upałem. Na pyta-
nie o gospodarza najbliżej siedzący chudy wąsal ruchem głowy, bez słowa, wskazał na bocz-
ne drzwi. Odprowadzili go wzrokiem, gdy szedł przez podwórze płosząc czeredę wróbli. Ta-
kie same, pozornie obojętne spojrzenia towarzyszyły mu w powrotnej drodze do furtki.
Wracał z niczym. Poza garścią informacji zapisanych już zresztą w teczce, którą ze sobą
przywiózł - nic nowego. Zamordowany wrogów nie miał - przynajmniej oni tak sądzą. - Był
człowiekiem spokojnym, uczciwym, bogobojnym. Tamtego wieczora byli bardzo zmęczeni -
zbliżały się święta i młyn ostatnimi dniami już od świtu szedł całą parą. W sobotę pracowali
do północy, więc w niedzielę trzeba było wypocząć. Zaraz po kolacji położyli się spać. Rano
myśleli, że ojciec już gdzieś wyszedł... Czy kogo posądzają? Nie, nikogo. Przecież po-
wiedzieli, że nieboszczyk nie miał wrogów.
Uczciwy, bogobojny, nie miał wrogów... Więc kto u licha zabił? Przyjaciel?
Niewesoły nastrój porucznika zmienił się od razu po pierwszych słowach sierżanta. Có-
reczka kaprala Nowackiego nie potrzebowała wypytywać dzieci. Osiemnastego kwietnia była
niedziela i ich zastęp poszedł na wycieczkę do lasu, za rzeką. Helenka też była. Na pewno.
9
Palili jeszcze ognisko na łące, z drugiej strony olszynki - bo w lesie nie wolno - i pamięta, jak
Helenka pokazywała dziewczynkom kompas. Od stryjka go dostała na urodziny.
W miarę jak sierżant opowiadał, twarz porucznika coraz bardziej się rozpogadzała. A
gdy Knapik doszedł do tej historii z ogniskiem i kompasem, porucznik zerwał się z krzesła.
- No, to jesteśmy w domu - zatarł ręce.
- Pan porucznik myśli, że ona po ten kompas?
- Jasne. Mogła go zgubić właśnie przy tym ognisku. Cygan widział, że czegoś szukała.
Jeżeli nie znalazła - musiała widzieć mordercę. Rozumie pan, sierżancie? Musiała widzieć.
Sierżant zamrugał powiekami.
- A jeżeli znalazła?...
- To mogła, ale nie musiała. Mogła widzieć i mogła nie widzieć.
- Ale Cygan zeznał, że uciekała.
- A może zwyczajnie - biegła?
- Cygan powiedział, że jak na nią zawołał, to się przestraszyła.
- Normalny odruch. Gdyby pan był w jej wieku i na jej miejscu i gdyby nagle niespo-
dziewanie ktoś na pana zawołał... Zasada, sierżancie. Więcej fantazji i dużo, dużo wyczucia.
No, proszę się zastanowić: znalazła - mogła widzieć, nie znalazła - musiała widzieć... No?
- Znalazła... musiała...
- Odwrotnie - porucznik z dezaprobatą pokręcił głową - mogła. A musiała - gdyby nie
znalazła. No, nic. Weźmiemy po kolei - usiadł, podsunął sierżantowi papierosy.
- Mała dziewczynka gubi kompas. W dodatku podarunek. Mała dziewczynka jest nie-
cierpliwa. Nie idzie - biegnie na miejsce, gdzie, jak przypuszcza, wypadł jej ten kompas.
Przeszukuje pas łąki wzdłuż olszynki i znajduje zgubę. Mała dziewczynka... Uważajcie, sier-
żancie - w takiej chwili każda mała dziewczynka jest podobna do sroczki. Chwyta, porywa i
już jej nie ma. Biegnie jak na skrzydłach. Tak ją radość ponosi. Albo..
- Albo... - szepnął sierżant.
- Albo ze zgubą w dłoni zatrzymuje się. Nasłuchuje. Mała dziewczynka, tak samo zresz-
tą jak sroczka, jest bardzo ciekawa. Dobiegł ją szelest, jakieś podniesione głosy... Olszynka
nie jest gęsta. Jeśli rozchyli się trochę gałęzie, można dojrzeć coś, czego nigdy w życiu nie
chciałoby się oglądać.
- I wtedy mała dziewczynka ucieka - sierżant włączył się w tok narracji.
- Tak, wtedy ucieka. Sumujemy - mogła widzieć i mogła też nie widzieć. A teraz - po-
rucznik zgasił papierosa - druga możliwość. Mała dziewczynka szuka, szuka i... nie znajduje.
Nie ma, przepadł. Jak kamień w wodę. Taki piękny, budzący podziw kompas. Podarunek.
10
Mała dziewczynka jest smutna... No, mówcie dalej sierżancie... - zapalił następnego papiero-
sa. - Mała dziewczynka...
- Mała dziewczynka... - sierżant odchrząknął - mała dziewczynka jest smutna... Opusz-
cza głowę i wolno odchodzi...
- No, widzicie. Odchodzi. Tak jest. Odchodzi - nie biegnie. Bo jest smutna, bo kompas
się stracił, bo świat jest zły i ludzie są źli, bo w ogóle. Chyba...
- Chyba że coś usłyszała - sierżant powiedział to z takim triumfem w głosie, że porucz-
nik musiał się uśmiechnąć.
- Dogadaliśmy się - wstał, wsunął papierosy do kieszeni wiatrówki. - To co, sierżancie?
Pójdziemy zobaczyć, jak to z tym kompasem, prawda? Albo nie - rozmyślił się nagle - sam
pójdę. Gdzie oni mieszkają?
- Niedaleko. Pierwszy dom za szkołą. Taki kremowy, ładny dom z balkonem.
- Ho, ho. Piętrowy...
- Zawiślaki to najbogatsi gospodarze w Toczydłach. Oni i Kozubscy.
- Powiedzieliście: Zawiślaki.
- Bo jest jeszcze drugi Zawiślak. Piotr. Tamten ma znowu dom na samym końcu wsi.
Też ładny, tylko że bez piętra. Panie poruczniku...
- No?
- A może ja bym też poszedł?
- Nie bójcie się, dam sobie radę.
Idąc do Zawiślaka porucznik nie wiedział jeszcze, od czego zacznie rozmowę. Uzależ-
niał to od sytuacji.
Droga przez wieś była zupełnie pusta. Oficer szedł wolno, pogwizdując. Rękawy wia-
trówki miał podciągnięte do łokci. Kolorowa, kraciasta koszula rozchylała mu się na piersiach
- wyglądał na letnika. Nawiasem mówiąc, mieszkali tu tacy u paru gospodarzy i biorąc urlop
we wrześniu wygrali na czysto. Pierwszy miesiąc złotej polskiej jesieni zasługiwał w zupeł-
ności na tradycyjną nazwę. Było pogodnie i ciepło, a białe nitki babiego lata snujące się nad
polem i zapach kwitnących wrzosów uzupełniały nastrojowo miejscowy koloryt. Poruczni-
kowi była na rękę obecność letników w Toczydłach - nie zwracał na siebie uwagi. Ot, jeszcze
jeden „miastowy”.
Dochodząc do zagrody Zawiślaków zauważył siedzącą w ogrodzie dziewczynkę. Miała
harcerski szary mundurek z jaskrawo-pomarańczową chustką. Na stole ocienionym rozłożystą
koroną kasztana leżały książki i zeszyty.
- Czołem, druhno - zawołał mijając bramę.
11
Dziewczynka podniosła głową, uśmiechnęła się.
Porucznik podszedł bliżej. Oparł się łokciami o poprzeczne wiązanie płotu. Stolik pod
kasztanem znajdował się teraz na wprost niego, w odległości może czterech metrów. Dziew-
czynka patrzyła wyczekująco.
- Nareszcie ktoś w mundurze - westchnął z komiczną ulgą. - Czy nie macie, druhno,
przypadkiem kompasu?
Jeśli ktoś wyglądający na turystę pyta o kompas kogoś ubranego w harcerski mundur -
nie ma w tym nic dziwnego. Tak też przyjęła to harcerka.
- Nie mam - pokręciła głową. - Miałam kompas...
- I co, zginął?
Nie odpowiedziała.
Teraz trzeba już było atakować. Nie było to przyjemne... Cóż, kiedy służba oficera śled-
czego składa się raczej z sytuacji mało przyjemnych. Nachylił się nad płotem. Nie odrywając
oczu od twarzy harcerki powiedział z naciskiem:
- Szkoda, taki ładny kompas. I do tego prezent od stryjka.
Nie przewidywał, że reakcja będzie aż taka.
Policzki dziewczynki pokrył szkarłatny rumieniec, a w sekundę później zbladła tak bar-
dzo, że bał się, by nie zemdlała. Błyskawicznie znalazł się w ogrodzie, dopadł do stolika.
- Co ty, o głupi kompas? Daj spokój. Zemdlejesz mi jeszcze, a ja jak na złość nie mam
sprawności samarytańskiej - próbował żartować. Miał już teraz pewność, że dziewczyna była
świadkiem morderstwa, a przeczuwał, że niczego nie powie. Widać to było po jej spusz-
czonych oczach i ustach tak mocno zaciśniętych, że tworzyły wąską bladą linię.
- Nie wiedziałem, że harcerki w Toczydłach są tak przywiązane do własności prywatnej
- żartował dalej, starając się wywołać wrażenie, że ta cała rozmowa o kompasie nie ma żad-
nego ubocznego znaczenia.
Dziewczynka powoli przychodziła do siebie. Nawet podniosła głowę.
- No co, już dobrze?
Uśmiechnęła się z przymusem.
- Bo to był naprawdę prezent - wyszeptała. - I właśnie od stryjka. - Znowu się, zaczer-
wieniła. A... a pan... a skąd pan...?
- Skąd wiedziałem? Można się domyśleć. Jeżeli dziewczynka dostaje taki prezent, jak
kompas, to albo od brata, albo od wujka, stryjka... Nieważne. Całe szczęście, że nie mamy
zamiaru zemdleć... Że już przeszło. A bałem się, że tatę trzeba będzie wołać..
- Nie usłyszałby - tym razem uśmiech był zupełnie naturalny.- Tatuś jest na polu.
12
- To ja przepraszam i uciekam - porucznik skłonił się. - Czuwaj, druhno.
Z drogi odwrócił się jeszcze. Dziewczynka patrzyła za nim. Kiwnął jej ręką i nie śpie-
sząc się poszedł dalej, w tym samym kierunku. Z opowiadania sierżanta wiedział, że za pocz-
tą jest sklep GS-u. Na posterunek przyszedł obładowany torbami, ze sporym, nie zapakowa-
nym oczywiście bochenkiem chleba pod pachą.
- A to po co? - zdziwił się sierżant.
- Jak to, po co? Nie samym śledziem człowiek żyje.
- Ale pan porucznik jest przecież moim gościem...
- No, no. Bez przesady. A więc jak powiedziałem: nie samym chlebem... To raz. A dwa
- nie chciałem, aby ta mała sądziła, że specjalnie do nich przyszedłem.
- I co? Rozmawiał pan z nią?
- Rozmawiałem - porucznik położył sprawunki na biurko. - Niech to pan gdzieś schowa.
A co do kompasu - nie znalazła.
Sierżant przełknął ślinę.
- To znaczy?
- To znaczy, że widziała mordercę - powiedział twardo oficer. Przeszedł się po pokoju.
Sierżant milczał. - Chce pan pewnie wiedzieć, czy pytałem ją o to - porucznik stanął przed
oknem. - Nie, nie pytałem. Tamten pierwszy wstrząs wystarczy - dalszych wolę jej oszczę-
dzić. Pogadamy z ojcem.
Toczydła były wsią zwarcie zabudowaną. Zagroda graniczyła z zagrodą, płot łączył się
z płotem, nie było bocznych dróg i Paweł Zawiślak wracając z pola mógł wjechać do wsi tyl-
ko z jednego końca, właśnie od tej strony, gdzie znajdował się posterunek... Jadąc do domu
musiał go minąć.
Czekali dość długo. Słońce już zachodziło Nagle kapral Nowacki, czatujący w sieni,
poderwał się i wybiegł przed dom.
- Zaczekajcie no, Zawiślak - usłyszeli jego głos. - Sierżant ma do was jakąś sprawę. -
Zawiślak coś mówił, ale słów nie zrozumieli.
- Myśli pewnie, że to o te topole - zauważył Knapik.
- O topole? - porucznik uniósł brwi.
- Graniczne. Rosły na między między jego polem a polem młynarza. Młynarz zaskarżył,
że nie miał prawa wycinać... - urwał, bo do pokoju wszedł niewysoki krępy mężczyzna, w
długich zakurzonych butach i w spodniach wypuszczonych na cholewy. Biała, a raczej szara
koszula, mokra od potu, opinała mu się ciasno na szerokich plecach. Wszedł pewnym kro-
13
kiem, z batem w ręku, z podniesioną głową. Spod czarnych zrośniętych nad nosem brwi pa-
trzyły uważnie szare, odrobinę skośne oczy. „Przystojny chłop” - pomyślał porucznik.
- Dalibyście już spokój - Zawiślak przystanął, spojrzał na nieznajomego mężczyznę w
kolorowej koszuli, zajmującego zwykłe miejsce sierżanta. - Przecież to już brzydnie człowie-
kowi. Nic i nic, tylko to samo, dookoła Wojtek... - zwracał się wprost do sierżanta lekceważąc
nieznajomego. - Wyciąłem, bo miałem prawo...
- My nie o drzewo - sierżant wskazał mu krzesło. - Siadajcie, Zawiślak. A bat postawcie
w kącie... Pogadamy sobie.
- O czym mamy gadać?
- Siadajcie, powiadam. Ten pan - sierżant wskazał wzrokiem porucznika - ma do was
sprawę. Pan porucznik jest z Warszawy, z Głównej Komendy Milicji - zaprezentował uroczy-
ście, z satysfakcją.
- Ho, ho, aż z samej Warszawy? - w głosie Zawiślaka poza zdziwieniem nie wyczuwało
się niepokoju. - I to specjalnie do mnie? - rozejrzał się za krzesłem.
- Nie specjalnie - sprostował oficer. - Między innymi.
Chłop usiadł ciężko, wyprostowany, z batem w ręku.
- Chodzi mi nie tyle o was, ile o waszą córkę - zaczął porucznik.
- Znaczy o którą? - chłop był nadal spokojny. Jak dla porucznika - nawet denerwująco
spokojny.
- O Helenkę.
- Patrzcie, patrzcie. Anibym pomyślał... - Zawiślak wyraźcie sobie kpił. - Milicja ma
sprawę do Helenki. No, to czemu do licha nie pogadacie z nią sami? - zdenerwował się nagle.
- Zabiła kogo, zamordowała, ukradła co komu? Co macie do Helenki? - gorączkował się co-
raz bardziej.
- Wasza córka Helena - powiedział dobitnie - zna mordercę młynarza Kozubskiego.
Palce dłoni trzymającej bat zacisnęły się mocniej, palce drugiej, leżące dotąd bezwład-
nie na kolanie, zwarły się w pięść. Tym razem, mimo że na takie oświadczenie musiał być
przygotowany, nie potrafił się maskować. Na twarz wystąpiły mu czerwone plamy, grube
żyły na skroniach zalśniły pod kropelkami potu. Wiele musiało go kosztować konwulsyjne,
imitujące uśmiech wykrzywienie ust.
- Żarty sobie stroicie?
- Uważacie, że to jest temat do żartów? - porucznik odpowiedział pytaniem. - Powta-
rzam jeszcze raz: Helenka widziała mordercę. Kto to jest?
Zawiślak wzruszył ramionami.
14
- Mówicie, że widziała, to idźcie, niech wam powie. Ja nie widziałem.
- Słuchajcie, Zawiślak - porucznik zaczął się denerwować. Nie grajmy w ślepą babkę.
Chcecie może faktów? Proszę bardzo. W dniu, kiedy został zamordowany młynarz Kozubski,
zastęp harcerski, do którego należy wasza córka, był na wycieczce. Była to niedziela. Zgadza
się?
- Że Kozubskiego zamordowano w niedzielę - tak, to się zgadza.
- A z tą wycieczką?
- Nie wiem. Może byli, może nie byli... Ja tam za nimi nie chodzę.
- Ciężki z was człowiek, Zawiślak - porucznik westchnął. - Zapalicie?
- Dziękuję. Niepalący.
- Jedźmy dalej. Harcerki rozpaliły ognisko na łące, koło olszynki. Wasza córka miała
kompas. Podarunek od waszego brata. Pamiętacie?
- Nie.
- Ech, z tą waszą pamięcią. No więc pokazywała kompas koleżankom i musiała go zgu-
bić. Zauważyła to dopiero po powrocie do domu. Pobiegła z powrotem na łąkę. Kompasu nie
znalazła, ale po drugiej stronie olszynki usłyszała jakieś głosy. Zaciekawiona, rozchyliła ga-
łązki i zobaczyła... zobaczyła... waszego brata.
By to właściwie strzał na ślepo. Po ciemku. I nikt z porucznikiem na czele nie przewi-
dywał, że ślepy strzał wybuchnie z siłą bomby atomowej. Później, gdy porucznik wracał we
wspomnieniach do tamtego dnia, wszystko wydawało się o wiele prostsze.
- W jakimś nagłym olśnieniu - zwierzał się pułkownikowi - połączyłem tego stryja z re-
akcją mojej harcerki... Przecież gdy mówiliśmy tylko o kompasie, dziewczynka była spokoj-
na. I dopiero gdy padło słowo „stryj”... Nie miałem wcale zamiaru sugerować, kogo zobaczy-
ła Helenka.... Do ostatniej chwili nie miałem zamiaru. Ala ta nagła myśl o stryju była tak ku-
sząca, a przy tym całkiem prawdopodobna, że nie potrafiłem się powstrzymać...
- Całe szczęście... - uśmiechnął się pułkownik. - To jest właśnie to, co nazywamy „śled-
czym węchem”.
Rozmowa ta miała jednak miejsce znacznie później - natomiast w chwili, gdy padły
tamte słowa, porucznik był nie mniej zaskoczony niż pozostali świadkowie przesłuchania.
Wszystko to stało się błyskawicznie.
Zawiślak jednym susem znalazł się w korytarzu, wypadł na drogę, w ułamku sekundy
odkręcił lejce obwiązane wokół sztachety i z miejsca ruszył galopem, znikając w obłoku ku-
rzu.
Piotr siedział przy kolacji, kiedy usłyszał zbliżający się szybko turkot wozu.
15
- Może do nas - zaciekawiony przestał jeść, bowiem turkot urwał się nagle naprzeciw
jego bramy. W chwilę później do izby wwalił się Paweł. Wyglądał strasznie. Zmierzwione
włosy, twarz w brudnych smugach kurzu zmieszanego z potem, siwe oczy przekrwione, za-
mroczone strachem i wściekłością.
Zerwali się od stołu.
- Na litość boską, Paweł...
Gniewnym ruchem uciął lament szwagierki.
- Uciekaj, Pietrek - chwycił brata za ramię. A kiedy tamten stał jak porażony, rozdarł się
na całą izbę:
- I co się patrzysz, cholera?! Nie słyszysz, co ci mówię? Uciekaj, już! Uciekaj! Zaraz tu
będą.
Teraz znów szwagierka się rozkrzyczała:
- Kto będzie? Dlaczego ma uciekać? Zwariowałeś?
- Już on wie, dlaczego - zgrzytnął zębami. - Jeszcze tu jesteś? - zaczął pchać Piotra do
drzwi.
- Jak Boga kocham, zwariował. - Młodszy Zawiślak powoli ulegał starszemu i silniej-
szemu bratu. Szczepieni ramionami, kolebiąc się i szamocąc przesuwali się wolno wzdłuż
okna.
Niespodziewanie Paweł zwolnił uścisk - przed bramą zeskakiwali z rowerów porucznik
i sierżant Knapik.
- Za późno - westchnął ciężko - Nie moja wina. Ostrzegałem. Będziesz jeszcze żało-
wał...
Piotr Zawiślak miał przeżyć tego dnia znacznie więcej emocji. Nieznajomy mężczyzna
w wiatrówce i kolorowej koszuli, który wszedł do izby razem z sierżantem, wygłosił sakra-
mentalną formułę: „Jesteście aresztowani”, po czym rozkazał założyć kajdanki.
Zawiślakowa płakała, Paweł mruczał swoje: „mówiłem, ostrzegałem”, tylko ten, co grał
tu smutną rolę głównego bohatera, pozostawał nadal w stanie zupełnego oszołomienia. Dopie-
ro gdy sierżant szarpnął za kajdanki chcąc go wyprowadzić, ocknął się.
- Co wy robicie?! - krzyknął przeraźliwie. - Za co?
- Dobrze wiecie, za co - skrzywił się porucznik. - I po co ta cała komedia? Zamordowa-
liście Kozubskiego... - urwał, bo Piotr wybuchnął tak gwałtownym śmiechem, a przy tym ten
śmiech mimo wszystko miał w sobie tyle akcentów szczerości, że oficer trochę się zde-
tonował.
16
- Ja? Kozubskiego? - Zawiślak dławił się, krztusił, w kącikach ust wystąpiła mu piana. -
Czyście wy poszaleli? Ja? Ja zamordowałem? Przecież mnie wtedy w ogóle tutaj nie było.
Przecież służyłem w wojsku.
Porucznik spojrzał pytająco na Pawła Zawiślaka.
- Prawdę mówi?
Tamten przytaknął.
- Rzeczywiście był w wojsku - potwierdził sierżant odwracając głowę. Czuł się winny,
że to przeoczył.
Porucznik obrzucił wzrokiem zebranych w izbie. Zawiślakowa oparta ręką o stół po-
chlipywała cicho, pod piecem z opuszczoną głową stał Paweł Zawiślak.
- Z wojska można wziąć urlop - zauważył porucznik.
- Nie miałem wtedy urlopu - zaprzeczy! Piotr.
- Można wyjść z koszar na przepustkę...
- Przepustkę dostaje się na miasto, a nie na wyjazd...
- Ale można wyjechać.
- Sprawdźcie - Zawiślak wzruszył ramionami.
- Jasne, że sprawdzimy. Musimy sprawdzić. Jesteście oskarżeni o zamordowanie czło-
wieka.
- Kiedy wy znowu swoje. Widział mnie kto?
- Owszem, widziała was bratanica. Córka waszego brata... Tak czy nie, Zawiślak? - po-
rucznik zwrócił się do Pawła.
- Widziała... - Paweł podniósł głowę - widziała... człowieka... w mundurze. Stal tyłem...
Twarzy nie widziała.
- A dlaczego pomyśleliście od razu, że to wasz brat? Nie on jeden nosił wtedy mundur.
Dlaczego więc?...
Na to pytanie odpowiedzieli inni. Śledztwo, które poszło odtąd w kierunku udowodnie-
nia winy Piotra Zawiślaka, wykazało, że oskarżony nie żył w przyjaznych stosunkach z za-
mordowanym młynarzem. Że Kozubski, mimo zapewnień ludzi z młyna, miał jednak wroga. I
to takiego wroga, który publicznie zapowiadał, że się z nim porachuje.
Dziwne, ale o ile przed aresztowaniem Zawiślaka ciężko było kogoś pociągnąć za ję-
zyk, o tyle teraz, kiedy zarzut morderstwa został już połączony z konkretną osobą, ludzie stali
się nagle bardzo rozmowni. Porucznik tłumaczył to sobie tym, że podczas gdy dawniej oba-
wiano się posądzenia o donosicielstwo - obecnie, kiedy już klamka zapadła, informacje udzie-
lane milicji miały świadczyć o sprycie, spostrzegawczości i inteligencji informujących. Usta-
17
lono więc bez trudu, że między Kozubskim i Zawiślakami od dawna już szło na noże, jeszcze
wtedy, kiedy żyli ich ojcowie, a nawet dziadowie. Znaleźli sięteż świadkowie, którzy słyszeli,
jak w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia Piotr zapowiadał przy wódce w gospodzie - miał
wtedy tygodniowy urlop z wojska - „że młynarz już długo nie pociągnie”. „Za moją krzyw-
dę...” - tak powiedział.
Co do tej krzywdy zdania były podziemne. Jedni mówili, że ta choroba nerek, będąca
powodem przedterminowego zwolnienia Piotra z wojska, miała swe źródło w młynarzowej
lasce: podobno przydybał kiedyś w lesie swoją Zośkę na flircie z przedstawicielem wrogiego
rodu i tak go obił, że chłopak ledwie dychał; inni znów wspominali o jakimś wykryciu niele-
galnego uboju i że to jakoby młynarz nasłał na Zawiślaka milicję, jeszcze inni - i ci najpraw-
dopodobniej mieli rację - uważali, że szukanie poszczególnych przyczyn jest zbędne, skoro
wiadomo, że wzajemna nienawiść sięga daleko w przeszłość i wystarczy najbłahszy powód,
by ją rozniecić z przysypanej popiołem lat iskry w groźny, wybuchający nagłym płomieniem
pożar.
Porucznik nie od tego zresztą zaczął kolejną - zdaniem sierżanta Knapika ostatnią - fazę
śledztwa. Porucznik zrobił to, co by każdy na jego miejscu zrobił: wysłał telefonogram do
Komendy Milicji w mieście, gdzie odbywał służbę wojskową Piotr Zawiślak, z prośbą, aby
sprawdzono, gdzie przebywał szeregowy Zawiślak w dniu 18 kwietnia.
Odpowiedź przyszła następnego dnia w południe: „Szeregowy Piotr Zawiślak otrzymał
w dniu 18 kwietnia całodzienną przepustkę na wyjście do miasta. Opuścił koszary o godzinie
7.30, wrócił po terminie oznaczonym w przepustce, następnego dnia 19 kwietnia, o godzinie
0.45 w nocy”.
Porucznik westchnął i poprosił sierżanta o rozkład jazdy pociągów.
Mogło się zgadzać. Ze stacji N. do Dębowna - w Toczydłach nie było stacji kolejowej -
jechało się ponad trzy godziny. Zawiślak miał pociąg o 8”, o 12.00 był według rozkładu w
Dębownie. Od stacji przez las dwa i pół kilometra, a więc przed pierwszą mógł się znaleźć na
miejscu. Gdyby nie chciał zbyt długo czekać...
Właśnie czekać... Porucznik zamknął rozkład, przechylił się w tył na krześle. Tak sfor-
mułowana myśl nasuwała nowe wnioski. Kimkolwiek był człowiek w mundurze, nie liczył
chyba na przypadkowe spotkanie z młynarzem. Ani też morderstwo nie było prawdopodobnie
wynikiem przypadkowego spotkania. „Śledczy węch” oficera utwierdzał go w przekonaniu,
że wszystko to było z góry ukartowane, a więc młynarz chciał się zobaczyć albo musiał się
zobaczyć z kimś, kto mu wyznaczył spotkanie, albo też z kimś, komu on spotkanie wyzna-
czył. Porucznik posiadał już w tej chwili pokaźny materiał obciążający Piotra Zawiślaka jako
18
wroga rodu Kozubskich, a więc tego, który z zemsty czy z nienawiści mógłby ewentualnie
zamordować. Ale czy z takim człowiekiem spotkałby się młynarz umyślnie? Raczej nie. A
jeśli to był przypadek? Może tak. Zawiślak przyjeżdża na urlop, idzie ze stacji... Odpada -
porucznik skrzywił się. - To nie była karta urlopowa, a jedynie przepustka na miasto. A więc
umówione spotkanie... No tak, na razie sprawdzimy te pociągi...
Otworzył znowu rozkład.
- Gdyby nie chciał zbyt długo czekać... - uśmiechnął się, powracając do poprzedniej
myśli - miałby następny pociąg o 14.30. Byłby na miejscu... powiedzmy, około 18.30. Mor-
derstwo, według zeznań Cygana, zostało dokonane o zmierzchu, gdzieś między siódmą a
ósmą. Powrotny pociąg odchodzi z Dębowna o 21.05 i jest w N. osiem minut po północy. Pół
godziny do koszar. O godzinie 0.45 na wartowni. No, cóż, wszystko się zgadza. Na razie się
zgadza - skorygował sam siebie. Wstał. - Zejdę teraz do Zawiślaka - powiedział sierżantowi. -
A wy bądźcie tak dobrzy i ściągnijcie tu gościa, który roznosi listy.
- Znaczy listonosza? - upewnił się sierżant.
- O, to, to! Listonosza!
Areszt przy posterunku w Toczydłach mieścił się w wysokiej suterenie, opatrzonej
przepisowo solidnymi kratami. Kiedy porucznik stanął przed drzwiami - również przepisowo
zaopatrzonymi w „judasza” - Zawiślak leżał na pryczy, apatycznie wpatrzony w sufit. Na
zgrzyt klucza poderwał się, usiadł na łóżku.
- Wypuści mnie pan, panie poruczniku? - wpił się w oficera roziskrzonym wzrokiem. -
Jak Boga kocham, że to jakaś pomyłka.
- Jak dotąd, nic na to nie wskazuje - oficer przysunął sobie zydel stojący w kącie pod
ścianą i usiadł obok łóżka. - Dowiedziałem się na przykład, że między wami a młynarzem
Kozubskim nie było wielkiej przyjaźni...
- Nie było - zgodził się Zawiślak. - Ale czy pan porucznik uważa, że jak się ludzie na
siebie wilkiem patrzą, to zaraz się muszą mordować?
- Nie. Ale uważam, że częściej się to zdarza między takimi ludźmi aniżeli między tymi,
co się patrzą normalnie. Nie będziemy zresztą teraz nad tym dyskutować. Chciałbym, Zawi-
ślak, żebyście mi powiedzieli, coście robili w dniu 18 kwietnia. Od momentu, gdy o godzinie
7.30 opuściliście bramę koszar.
- A czy to ja mogę pamiętać? - żachnął się. - Toż to już prawie pół roku.
- Przypomnę wam. To było wtedy, kiedy samowolnie przedłużyliście sobie przepustkę.
Zamiast o dziesiątej przyszliście o północy.
- Aha, teraz to już wiem.
19
- Tego samego dnia, kiedy został zamordowany Kozubski - dorzucił sucho oficer.
- To pan porucznik dalej, że to ja?
- A wy jak sądzicie? Że gdyby było inaczej, interesowałbym się tym, coście robili w
którąś tam niedzielę? A więc o godzinie 7.30 wyszliście na przepustkę...
- Czy jak raz była 7.30, tego to już nie wiem...
- Ale ja wiem. Wasze wyjście zostało odnotowane. Przyjście też. No, słucham...
Zawiślak zgarbił się, oparł dłonie na kolanach.
- Wtedy, kiedym się spóźnił, to pojechałem na ryby..
- Na ryby?
- A co, nie wolno? - odburknął arogancko.
- Pewnie, że wolno. Tylko, że wiecie - to już z mojej służbowej praktyki - jak u kogoś
kiepsko z alibi, to właśnie tak, jak wy, na ryby...
- Może... - Zawiślak wzruszył ramionami. - Chciał pan, żeby opowiadać, no to opowia-
dam. Jeżeli pan porucznik sobie nie życzy...
- Mówcie, mówcie. Więc wybraliście się na ryby?
- Tak. Kolega mi powiedział, że zna takie jedno miejsce, gdzie prawie rękami można
łapać.
- Ten kolega też był z wami?
- Nie, sam byłem.
- Aha.
Zawiślak spojrzał zezem.
- A wędkę to mi też kolega spatrzył. Pogadał z jednym restauratorem - i pożyczył.
- Restaurator wam pożyczył?
- Tak. To jego znajomy.
- Jak się nazywa?
- Restaurator? Krupka.
Porucznik zanotował.
- Dobra, mówcie dalej. Pożyczyliście wędkę...
- No i pojechałem.
- Pociągiem?
- Tak, To jest ten sam kierunek, co na Toczydła. Znaczy się do Dębowna, bo do Toczy-
deł nie dojeżdża.
- 8.42 - oficer spojrzał na kartkę.
- Coś koło tego.
20
- A wysiedliście gdzie?
- W Czarnkowie. Godzina jazdy. Od Czarnkowa jest jeszcze może ze trzy kilometry.
Najpierw się idzie szosą, potem przez las i jest ta rzeka.
- A co zrobiliście z rybami?
- Nic nie zrobiłem. - Zawiślak skrzywił się. - Albo mnie zbujał, albo miałem takiego
cholernego pecha. Sam drobiazg, że i nie warto zabierać.
- To przykre...
- Pewnie, że przykre. Człowiek się szykuje nie wiadomo na co.
- Nie tylko dlatego. Gorzej, że nie mogliście się przed nikim pochwalić tymi waszymi
rybkami.
- Rozumiem - nastroszył się Zawiślak. - Pan porucznik ciągle mi nie wierzy.
- Ani wierzę, ani nie wierzę. Po prostu ustalam fakty. Mówicie, żeście mieli takiego pe-
cha, a tak was to bawiło, że przegapiliście powrót do koszar?
- Nie przegapiłem. To ten kolega tak mnie do wiatru wystawił...
- Znowu kolega?
- A znowu. Gdyby nie on, przyjechałbym sobie najspokojniej pociągiem. Jak raz był ta-
ki pociąg o szóstej z minutami. W sam raz dobry, sprawdzałem.
- Więc czemuście nim nie przyjechali?
- Przecież mówię, że przez tamtego. Powiedział, że będzie skądsiś tam wracał samo-
chodem, właśnie tą szosą, co to idzie od Czarnkowa do miasta. Umówiliśmy się, że będę cze-
kał koło figury na skrzyżowaniu...
- O której?
- O ósmej. Czterdzieści kilometrów, w godzinę bylibyśmy na miejscu.
- No i cóż?
- I nie przyjechał.
- Długo na niego czekaliście?
- Chyba z godzinę. Ale jakem już widział, że nic z tego, że pewnie nie przyjedzie, po-
szedłem na stację. Jeszcze i tak miałem szczęście, bom złapał ostatni pociąg.
- Przyjechaliście do miasta po północy?
- Coś koło tego.
- Czy w tym Czarnkowie jest kasa biletowa?
- Nie ma.
- Bilet kupiliście w pociągu?
- W ogóle nie kupowałem, nie było od kogo.
21
- Tak, że nikt nie mógłby potwierdzić, że wsiadaliście w Czarnkowie, prawda?
- Chyba nie...
- A co kolega? Tłumaczył sią potem, czemu was nie zabrał?
- Powiedział, że im samochód się popsuł. Musieli reperować.
- To znaczy, że też się spóźnił?
- Też. Przyszedł do koszar krótko przede mną.
- Jeszcze jedno: czy tam nad rzeką, gdzieście te ryby łowili, widział was ktoś? Rozma-
wialiście z kimś?
- Na takim odludziu? Przecież tam żywej duszy nie było.
- No cóż - porucznik podniósł się z zydla - na razie na tym skończymy.
- A ja, co będzie ze mną? Panie poruczniku... - Zawiślak postąpił krok za nim.
Porucznik odwrócił się.
- Jesteście nadal oskarżeni o to samo.
Na górze czekał już listonosz. Byli tak obydwaj z sierżantem zajęci rozmową, że nawet
nie zauważyli wejścia oficera.
- Ach, jest nasz roznosiciel wiadomości dobrego i złego - ucieszył się porucznik. -
Dawno jesteście tu, listonoszu?
- Od trzydziestego roku.
- Świetnie. I tylko wy roznosicie listy w Toczydłach?
- Ja. Ale nie tylko w Toczydłach. W Marysinie też i w Zimnej Woli, i w Strzałkach. W
całej gminie.
- Interesują mnie listy, jakie otrzymywał na krótko przed śmiercią młynarz Kozubski.
Przed samą śmiercią - powiedzmy, na tydzień, w ciągu ostatniego tygodnia.. Nie obawiajcie
się - dorzucił widząc, że listonosz się waha - to nie ma nic wspólnego z naruszeniem tajemni-
cy służbowej ani z tajemnicą korespondencji... No, więc jak? Przypominacie sobie?
- Zaraz, niech pomyślę... - listonosz przesunął dłonią po czole. - Właściwie to tam wiele
do niego nie pisali..
- Tym lepiej. Łatwiej zapamiętać.
- Dlatego też zapamiętałem. Świętej pamięci nieboszczykowi - listonosz westchnął -
przynosiłem przeważnie takie urzędowe. W niebieskich kopertach, ze stempelkami. Raz był
list od siostry z Ameryki. Tak coś przed Bożym Narodzeniem. Bardzo się wtedy ucieszył... A
raz - uśmiechnął się - list był w różowej kopercie. Pamiętam dobrze. Jak od dziewczyny. W
różowej, długiej kopercie i bez nadawcy.
22
- Kiedy pan przyniósł młynarzowi tę różową kopertę? - zapytał porucznik ze spokojem,
który dobrze o nim świadczył. - Proszę sobie dobrze przypomnieć.
- No, tak dokładnie to nie pamiętam, ale że nie dalej niż tydzień - to na pewno.
- Nie dalej niż tydzień przed jego śmiercią?
- Tak. Jeszcze sobie tu kiedyś myślałem, że ten różowy list był ostatnim, jaki biedak
przeczytał.
- To byłoby wszystko - porucznik wyciągnął rękę do listonosza. - Bardzo dziękuję. A
my, sierżancie, pójdziemy sobie na mały spacerek. Przed kolacją dobrze nam to zrobi.
***
- A do tego młyna to my po co?... - spytał sierżant, gdy już wyszli na drogę.
- Aby się upewnić, że nie ma tam listu w różowej kopercie.
- Pan porucznik by chciał, żeby nie było?
- Ba, chciał, to tak samo, jakbyście się zapytali, czy bym chciał, żeby Zawiślak na przy-
kład był mordercą Kozubskiego. Wprawdzie to brzmi trochę gazetowo, ale my milicjanci
powinniśmy chcieć tylko jednego: żeby sprawiedliwości stało się zadość, żeby zbrodnia -
ostała wyjaśniona, a zbrodniarz ukarany. A co do listu w różowej kopercie - jeśli go nie znaj-
dziemy, tym gorzej dla nadawcy. Myślę, że się rozumiemy.
Sierżant przytaknął, ale bez przekonania.
W młynie zastali tylko córkę Kozubskiego. Na podwórzu było pusto, milczały zasta-
wione walce.
- Co tu u was tak cicho? - zdziwił sią porucznik witając się z Bolechowską.
- Mój w mieście. Pojechali z Jędrkiem po jakieści walce do maszynerii.
- A my znowu w tej sprawie.
- Takem sobie myślała.
- Chodzi nam o listy. Właściwie o jeden list. Taki w różowej, długiej kopercie.
- W różowej kopercie?... - Zastanowiła się.
- Wasz ojciec dostał go podobno na parę dni przed śmiercią.
- Nie, takiego nie ma.
- Na pewno?
Kobieta podeszła do pękatej, masywnej komody, wyciągnęła górną szufladę.
- O, proszę. To jest wszystko - położyła na stole pokaźny stos papierów, przewiązany
wstążeczką.
- Na pewno wszystko?
23
- Na pewno. Po śmierci ojca zebraliśmy razem te szpargały... Jak pan chce, może pan
zresztą poszukać. Żadnej różowej koperty nigdy nie widziałam.
Porucznik spojrzał nagle na piec.
- Czy po tamtym dniu paliło się kiedy w piecu?
- Nie - zdziwiła się. - Ale dlaczego pan pyta?
Nie odpowiedział. Podszedł do pieca, nachylił się, odkręcił drzwiczki.
Gdy się wyprostował i odwrócił, na jego twarzy widniał uśmiech zadowolenia. - Na
wyciągniętej dłoni leżał wąski skrawek różowego papieru z opalonymi brzegami.
- Różowa koperta... - szepnął sierżant.
- A w liście, który się w niej znajdował - porucznik schował zdobycz do raportówki -
morderca wyznaczył swej ofierze spotkanie. I kazał spalić list.
- Skąd pan wie, że kazał spalić? - zainteresowała się Bolechowska.
- Skąd wiem? Przecież to jasne. Zaraz zresztą sprawdzimy... - Oficer wziął ze stołu
paczkę papierów, rozwiązał. - O proszę, jest też list z Ameryki. I jeszcze wcześniejszy, z 1955
roku... - przerzucał kolejno papiery
- Jeszcze jeden... Ludzie, którzy nie otrzymują licznej korespondencji - wyjaśnił - prze-
chowują zazwyczaj każdy list. Ot, tak - na pamiątkę, na wszelki wypadek... A różowa koperta
była najświeższej daty... Musiała więc zawierać coś, czego lepiej było nie trzymać w domu...
To jasne. - Zmarszczył czoło. - Dałbym wiele za to, gdybym mógł wiedzieć, jakie interesy
łączyły mordercę z zamordowanym...
***
Restauracja mieściła się w narożnej, dwupiętrowej kamieniczce, w odległości może pię-
ciuset metrów od koszar. Na jaskrawoniebieskim szyldzie czerwoną farbą wymalowano na-
pis: Restauracja Sielanka. Poniżej, mniejszymi literami - właściciel: Apolinary Krupka.
Apolinary Krupka, wbrew ogólnemu przekonaniu o restauratorskiej tuszy, był człowie-
kiem chudym i wysokim. W kamizelce i w koszuli z zawiniętymi rękawami sterczał za bufe-
tem jak słomiany chochoł, które to porównanie nasuwała strzecha żółtych włosów i takiegoż
koloru wąsy, długimi wiechciami opadające w dół twarzy. W lokalu było pusto i pan Krupka,
widocznie dla zabicia czasu, polerował ścierką pękate, półlitrowe kufle. Dochodziła jedena-
sta. Porucznik po skromnym śniadaniu, zjedzonym w pośpiechu przed podróżą, miał ochotę
na coś solidniejszego.
Zatrzymał sią przed bufetem.
24
W oszklonej gablotce stały półmiski z tradycyjnymi sałatkami i ze śledziem, był także
nieodzowny słój kiszonych ogórków i piramidka szprotek w puszkach z czarno-żółtymi ban-
derolami...
- A może coś na gorąco? - zaproponował właściciel nie przerywając czyszczenia kufli.
- A co mógłby pan dać?
- Jest kiełbasa, może być gulasz, golonko z kapustą...
- Dobrze, niech będzie golonko - porucznik usiadł przy stole pod oknem. - I herbata. Je-
żeli ma pan może cytrynę...
- Nie ma - zasmucił się restaurator, przy czym zdawało się, że żółte wąsy jeszcze mu
bardziej obwisły.
Golonka były dobrze zapeklowane, kapusta dymiła gorącą parą. Porucznik jadł z apety-
tem.
- Do tego to kieliszeczek by się przydał - zauważył restaurator.
- Za wcześnie - roześmiał się porucznik.
Restaurator machnął ręką.
- Za wcześnie czy nie za wcześnie a i tak nie ma. Oficer spojrzał na bufet. Na półkach
stały butelki z różową oranżadą, z sokiem, z płynnym owocem - wódki nie było.
- A co, koncesji pan nie dostał?
- Nie dali - skrzywił się restaurator. - Że niby jest taki przepis, że za blisko.
- Aha, koszary...
- To co, że koszary? Żołnierz też człowiek, też się czasem chce napić. I po mojemu -
nawet lepiej, kiedy blisko.
- Myśli pan, że tu, pod bokiem, można by na nich mieć oko...
- Właśnie. Bez koncesji, panie, to żaden interes. -- Podszedł do okienka, na którym ja-
kaś ręka postawiła z trzaskiem szklankę herbaty. - A łyżka, Zośka?... rozzłościł się. - Chcesz,
żeby gość gębę sobie poparzył? - Zmieszany zerknął na oficera. - Ja przepraszam, ale czło-
wieka szlag może trafić. Poda herbatę, a o łyżce zapomni.
- Wiele hałasu o nic - pomyślał porucznik upijając łyk letniej zresztą herbaty. - Ja tu do
pana mam taki mały interes... - odsunął szklankę, zapalił papierosa.
- Do mnie? - restaurator spojrzał podejrzliwie.
- Tak, widzi pan, pożyczyłem kiedyś swojemu znajomemu aparat fotograficzny... Jesz-
cze na wiosnę. No i powiada, że mu go skradli w pociągu. Pojechał raz podobno na ryby...
Pan mu wtedy wędki pożyczył...
- Wędki mu pożyczyłem?...
25
- To było na krótko przed świętami. Przed Wielkanocą...
- Aha, ten przyjaciel Walkowiaka. Faktycznie, zgadza się. Ale żadnego aparatu u niego
nie widziałem. Może miał w chlebaku.
- W każdym razie panu go nie pokazywał?
- Nie! - Krupka zaprzeczył energicznie.
- Pomyślałem sobie, że skoro już jestem w mieście, zajdę i popytam. Nie chcę go posą-
dzać, ale kto wie, mógł go na przykład sprzedać...
- E, co też pan mówi. To porządny chłopak. Jak powiada, że ukradli, to ukradli.
- A nie był może pijany? Po pijanemu łatwo można zgubić.
- Skąd. Przyszedł prosto z koszar. Tylko o tych rybach mówił. Nie ma pan pojęcia, jak
się z tej wycieczki cieszył. „Jak złapię parę ładnych sztuk - mówił - to przyniosę do pana i
będziemy mieli nielichą kolację”. - Mieli przyjść razem z Walkowiakiem. Walkowiak poje-
chał gdzieś na wesele i miał go zabrać, jak będzie wracał. - Roześmiał się. - Ładnie to sobie
uplanował, a tu nie tylko że z rybek nici, ale i tydzień paki dostał. Mówił panu?...
- Mówił. Podobno się spóźnił.
- Walkowiak też. Obydwaj dostali pakę.
- Niech pan usiądzie - porucznik zrobił zapraszający ruch ręką. - I tak gości nie ma... -
urwał, pogładził ręką podbródek. - Napijemy się po kufelku, co?...
Krupka przyniósł piwo, przysiadł się do porucznika.
- Ma ten kolorek? Prawda? - podniósł do góry kufel. Porucznik przytaknął. Piwo było
ciepłe i kiepskie w smaku. Rozmowa znów zeszła na koncesję.
- Ten Walkowiak, wie pan, przyjaciel pana znajomego, Zawiślaka, to mi nawet obiecał
pomóc. Miał tam jakiegoś kuzyna w wydziale handlu...
Od tej chwili sprawa koncesji na wyszynk alkoholu przestała być dla porucznika obo-
jętna. Przypomniał sobie, iż sierżant Knapik wspominał, że młynarz Kozubski także się starał
o koncesję. Kozubski miał do czterdziestego dziewiątego roku karczmę, którą odebrano mu
razem z młynem. Urządzono tam później magazyn GS-u i młynarz miał nadzieję, że - tak jak
i młyn - zwrócą mu też restaurację. „Bez koncesji nie warto w ogóle otwierać - powiedział raz
sierżantowi - kręcę się koło tego, może coś wykręcę”.
Młynarz w ostatnich tygodniach przed śmiercią nie ruszał się z Toczydeł, nie mógł więc
niczego załatwiać osobiście. Listownie - również nie, w przeciwnym bowiem razie byłaby
jakaś korespondencja na ten temat. A więc?...
- Obiecywać można wiele - stwierdził obojętnie oficer. - Są zresztą ludzie, którzy lubią
obiecywać. Gorzej tylko, kiedy trzeba dotrzymać obietnicy.
26
- Walkowiak by załatwił - restaurator dopił piwa, otarł pianę z wąsów. - Jeszcze po ku-
felku? - Nie czekając na odpowiedź poszedł do bufetu - Ten chłopak to ma łeb - stwierdził
manipulując kurkiem.
- Pan mówi o Walkowiaku?
- No! - postawił przed porucznikiem kufel ociekający pianą. - Jakby nie miał smykałki -
mówił dalej - chodziłby bez grosza, jak ci jego koledzy. Przyjdzie czasem taki mortusiak,
piwo zamówi, a potem ze wszystkich kieszeni groszaki wyciąga... Kiedyś, pamiętam, podpił
sobie trochę. Nie u mnie - zastrzegł się zaraz - już przyszedł trochę podpity... Przyszli razem z
tym Zawiślakiem. Było to zaraz po Bożym Narodzeniu. Jak raz z urlopu wrócili. Zjedli kola-
cję, a jak przyszło płacić, pamiętam, rachunek wyszedł na 180 złotych. - Porucznik leciutko
się uśmiechnął. Niezła to musiała być kolacja, skoro za samo jedzenie zapłacono 180 złotych
Restaurator nie zauważył tego uśmiechu. - No, to kiedy przyszło do płacenia, wyciągnął dwie
setki i powiada „reszty nie trzeba”. A w portfelu to miał tych setek, o! tyle! - pokazał
pa1cami. - „Zrobi człowiek komuś grzeczność, to i owo załatwi - powiada. Znaczy ten Wal-
kowiak - i pieniążki lecą. Sami się do mnie pchają - powiada. - Jeden na przykład... z mojej
wsi...”
- To on nie miastowy? - zapytał niby obojętnie porucznik.
- Nie, ze wsi. Z tej samej wsi, co Zawiślak.
Porucznikowi zrobiło się gorąco. I to nie od piwa.
- I co ten jeden z jego wsi? Załatwił mu coś?
- Nie, tego nie powiedział. Wcale mu się nie dziwię. W interesach trzeba czasem... ję-
zyk za zębami...
- No, a co z tą koncesją? Mówił pan, że obiecał załatwić, że miał znajomego.
- Miał. I dałoby się zrobić, ale tego kuzyna wylali na zbity łeb.
- Ach, tak... - porucznik spojrzał na zegarek. - No, na mnie już czas. Bardzo się nam
przyjemnie gawędziło...
Z Komendy Wojewódzkiej zadzwonił do Toczydeł. Telefon odebrał sierżant Knapik.
- Skoczcie na pocztę, sierżancie - polecił porucznik - i sprawdźcie, czy Kozubski nie
wysyłał przypadkiem listu poleconego i do kogo. Tak, tak, poczekam przy telefonie. Tylko
pośpieszcie się.
Za dziesięć minut zadyszany sierżant meldował do słuchawki:
- Tak jest, panie poruczniku. Wysyłał 6 marca. Do jednostki wojskowej, do szeregowe-
go Henryka Walkowiaka.
27
W dwie godziny później szeregowy Henryk Walkowiak został aresztowany. W jego ku-
ferku w koszarowej sypialni znajdowała się kartonowa teczka z papierem listowym i z różo-
wymi kopertami.
- Możemy to odłożyć do spraw załatwionych - powiedział porucznik wchodząc do ga-
binetu komendanta wojewódzkiego. W ręku trzymał teczkę z napisem: „Sprawa Marcina Ko-
zubskiego”.
- Morderstwo z premedytacją. Chodziło o pieniądze - zaczął opowiadać siadając w fote-
lu naprzeciwko komenda na. - Walkowiak zgadał się kiedyś z młynarzem, że ma kuzyna w
województwie, w wydziale handlu, a że młynarz zamierzał otworzyć knajpkę i bardzo mu
zależało na koncesji, szybko doszli do porozumienia.
- I naprawdę miał tego kuzyna? - zapytał major.
- Miał. Kuzyn zresztą będzie świadkiem oskarżenia. Przyznał się, że wziął łapówkę.
- No i...?
- A więc biorąc pieniądze Walkowiak chciał załatwić sprawę.
- Dużo wziął?
- Piętnaście tysięcy. Pięć dał Wodnickiemu...
- To ten kuzyn?
- Tak. Dziesięć tysięcy zostawił sobie. Po załatwieniu koncesji miał otrzymać drugą ra-
tę, również piętnaście tysięcy. Wodnicki wziął pieniądze i nim zdążył palcem kiwnąć w tej
sprawie, wylali go z pracy. Na nieszczęście dla Walkowiaka...
- I dla młynarza - dodał major.
- Właśnie. I dla młynarza. Pięć tysięcy przepadło, z dziesięciu część się rozpłynęła
Walkowiak poznał wtedy dziewczynę, a że miał gest...
- Rozumiem - major pokiwał głową.
- Musiała go ta panna dobrze owinąć koło palca, skoro zapomniał o narzeczonej.
- Skąd wiecie?
- Listy. Kupił tuzin różowych kopert z papierem, a zużył tylko jedną. I to nie na list mi-
łosny. Ale do tego jeszcze dojdziemy. A więc sytuacja wygląda tak: Walkowiak wie, że z
koncesji nici, macha ręką na wszystko i z lekkomyślnością człowieka, któremu już wszystko
jedno, przepuszcza pieniądze.
- A młynarz czeka...
- Tak. I to cierpliwie. Walkowiak otrzymał pieniądze w grudniu, w czasie swego urlopu,
a dopiero po przeszło trzech miesiącach młynarz wysyła list. Polecony. Młynarz jest człowie-
kiem trzeźwo myślącym, wie, że załatwić koncesję - to nie to, co łyknąć kufel piwa. Zapytuje,
28
co słychać, jak sprawa wygląda. A u Walkowiaka sprawa wygląda tak, że pieniądze się koń-
czą, na czym może ucierpieć jego bynajmniej nie platoniczna miłość do miejskiej panny. De-
cyduje się. Młynarz chce koncesji. Za koncesję zapłaci dalszych piętnaście tysięcy. Walko-
wiak bierze więc różowy arkusik i pisze, że wszystko w porządku, że koncesję przywiezie
osobiście w niedzielę 18 kwietnia. Wyznacza spotkanie nad rzeką, koło olszynki. Uprzedza
młynarza, aby zabrał ze sobą pieniądze - transakcja ma się odbyć metodą „z rączki do rączki”
- i prosi, żeby list spalił. Dla młynarza jest to całkiem zrozumiałe - nie przechowuje się bo-
wiem tego rodzaju korespondencji.
- Czym zabił?
- Kamieniem. Miał go w zwykłej, papierowej torbie... Młynarz zjawił się podniecony,
uradowany. Przywitali się serdecznie, Walkowiak śmiejąc się powiedział: „No, jazda. Z rącz-
ki do rączki”. Kozubski podał Walkowiakowi plik banknotów zawinięty w gazetę, Walko-
wiak wręczył młynarzowi zaklejoną kopertę... W chwili gdy młynarz ją otwierał, otrzymał
śmiertelny cios w głowę.
- No, tak... - major westchnął. - A co było w kopercie?
- Arkusik czystego papieru. O perfidii mordercy świadczy historia z Zawiślakiem - po-
rucznik zrobił krótką pauzę. - Cała wieś wiedziała, że między nim a młynarzem istnieje dłu-
goletnia nienawiść. Oczywiście Walkowiak też wiedział o tym. Wysyła więc Zawiślaka na
ryby, w takie odludzie, że w razie czego będzie niemożliwe uzyskanie jakiegokolwiek alibi.
Obiecuje jeszcze, że go zabierze samochodem, nie mając zamiaru dotrzymać obietnicy. Cho-
dzi jedynie o to, aby Zawiślak musiał pojechać ostatnim pociągiem. Pociągiem, który idzie od
strony Toczydeł... I to byłoby wszystko. - Porucznik uśmiechnął się. - Jestem gotów do na-
stępnej roboty.
- To co? Może weźmie pan. poruczniku, coś z tak zwanych „niesamowitości”.
- Myśli pan o „Święconych kulach”.
- Powiedzmy...
- Dobrze. Niech będą „Święcone kule”.
KONIEC
Poprzednia książka z cyklu Biblioteczki „Złotej Podkowy” pt. „ZWIASTUN ŚMIER-
CI” zawierała następujące opowiadania: Autor nieznany:
29
„Zwiastun śmierci”
A. Bierce: „Obcy” S. J. Weyman: „Gra o życie”
Następna książka z cyklu Biblioteczki „Złotej Podkowy” pt. „KIEDY BYŁEM PIRA-
TEM” zawiera pasjonujące opowiadanie znanego amerykańskiego autora Bret Harte'a pt
„Kiedy bytem piratem” oraz A, Benneta: „Śmierć, ogień i życie” i S. J, Weymuna:
„Wyrok Joanny”
Okładkę projektował A. Czeczot
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE „WYDAWNICTWO „ŚLĄS K”, KATOWICE 1957
Wyd. l. Nakład 50.172, Ark. wyd. 2,1, Ark. druk. 1.S63. Format BG, Papier druk. mat. kl. V, 70 g. TO x 100/32
SZP Skolwin. Oddano do składania 7. 11. 57. Podpisano do druku 10. 12. 57. Druk ukończono K. 12. 57. Sym-
bol 3C493/S. Cena z! S,00
Druk BSW „Prasa”, Katowice, Opolska 12. Zam. 4273. H-13”