Przekład: Anna Dobrzańska
Redakcj a: Elżbieta Derelkowska
Korekta: Karolina Pawlik
Proj ekt okładki: P.S. Cover Design
Copy right © 2013 RACHEL VAN DYKEN
Copy right for Polish edition and translation © Wy dawnictwo JK, 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacj i nie m oże by ć powielana ani
rozpowszechniana za pom ocą urządzeń elektroniczny ch, m echaniczny ch, kopiuj ący ch,
nagry waj ący ch i inny ch bez uprzedniego wy rażenia zgody przez właściciela praw.
ISBN 978-83-7229-482-1
Wy danie I, Łódź 2015
Wy dawnictwo JK,
ul. Krokusowa 1-3 92-101 Łódź
tel. 42 676 49 69
fax 42 646 49 69 w. 44
Konwersj ę do wersj i elektronicznej wy konano w sy stem ie Zecer.
Prolog
– Sły szy sz m nie? Kiersten? – Jego głos by ł tak blisko; m oże gdy by m zam knęła oczy, wy dałby
m i się bardziej rzeczy wisty. Wy ciągnęłam rękę, żeby go dotknąć, ale napotkałam j edy nie
powietrze. Nie by ło go tam . Odszedł.
A więc to rzeczy wiście się wy darzy ło.
Zam rugałam kilka razy i spróbowałam skupić się na ty m , co m iałam przed oczam i. Wy glądało
j ak on, ale stało zby t daleko. Dlaczego leżałam na ziem i?
– Wróć do m nie. – Poruszał ustam i, przem awiaj ąc do m nie łagodnie. – Nie tak, Kiersten. Nie
tak, kochanie. – Dostrzegłam bły sk w j ego j asnoniebieskich oczach. – Wszy stko będzie dobrze.
Obiecuj ę.
Ale nie by ło dobrze. Wiedziałam o ty m . On też to wiedział.
Odszedł, a j a m iałam halucy nacj e.
Utraciłam m iłość swoj ego ży cia, m oj ego naj lepszego przy j aciela. Jak wiele razy człowiek
doświadcza straty, zanim sam um rze? Zanim strawi go sm utek? Wspom nienia zalały m ój um y sł;
wspom nienia rodziców, wspom nienia o nim , kiedy grał w futbol i kiedy dawał m i liściki.
Nasz pierwszy pocałunek.
Czas, kiedy w końcu by liśm y razem .
A później szpital.
Nie dostaliśm y wy starczaj ąco dużo czasu i nienawidziłam Boga za to, że odebrał m i
wszy stkich. Nie m ogłam znieść m y śli, że j uż zawsze będę opłakiwać w sam otności ty ch, który ch
tak bardzo kochałam .
Po raz ostatni spróbowałam dotknąć j ego twarzy. Ty m razem poczułam pod palcam i ciepłą
skórę. Śniłam . Cóż, j eśli to by ł sen, zam ierzałam cieszy ć się ty m , j ak j ego uśm iech rozj aśniał
m rok pokoj u. Jego usta m usnęły m oj e czoło. Zam knęłam oczy i m odliłam się do Boga, żeby
zabrał m nie do siebie.
Wiedziałam bowiem , że gdy się obudzę, znowu będę m usiała się pożegnać, a nie by łam
pewna, czy po czy m ś takim kiedy kolwiek doj dę do siebie. Żegnaj – ktokolwiek wy m y ślił to słowo,
powinien sm aży ć się w piekle.
Rozdział 1
Słabość to tylko ból, który opuszcza nasze
ciało.
Trzy m iesiące wcześniej
Kiersten
Powtarzałam to w kółko niczy m m antrę, aż pom y ślałam , że tracę rozum . To nie działo się
naprawdę. Nie śniłam znów tego sam ego koszm aru. To nie działo się naprawdę.
Kiedy człowieka budzi j ego własny krzy k, to nie wróży nic dobrego. Usły szałam kroki. Chwilę
później drzwi się otworzy ły i stanęła w nich m oj a współlokatorka, dziewczy na, którą poznałam
ledwie kilka godzin tem u.
– Wszy stko w porządku? – Niepewnie weszła do pokoj u i skrzy żowała ram iona. – Sły szałam
krzy k.
No to pięknie. By łam dziwadłem . Chciałam zacząć wszy stko od nowa i co dostałam w zam ian?
Medal za przestraszenie swoj ej współlokatorki; j edy nej przy j aznej osoby, j aką spotkałam , odkąd
przy j echałam na Uniwersy tet Waszy ngtoński.
– No… tak. – Udało m i się powstrzy m ać drżenie głosu. – Wiem , że to dziwne, ale wciąż m am
koszm ary. – Widząc niedowierzanie na j ej twarzy, dodałam pospiesznie: – Ale ty lko kiedy j estem
naprawdę zestresowana. – No i kiedy biorę prochy, dodałam w m y ślach, ale nie powiedziałam
tego na głos.
– Och. – Oblizała wargi i spoj rzała w głąb kory tarza. – Chcesz, żeby m spała na podłodze albo
co? Zrobię to, j eśli się boisz.
Bogu niech będą dzięki za j ej południową gościnność.
– Nie. – Uśm iechnęłam się. – Nic m i nie będzie. Mam nadziej ę, że cię nie przestraszy łam .
– No cóż… – Lisa zby ła m nie m achnięciem ręki. – I tak nie lubiłam tam tej lam py.
– Mój krzy k strzaskał ci lam pę? – Aż się wzdry gnęłam .
– Nie. – Pokręciła głową. – Stłukłam j ą, j ak spadałam . Wy gląda na to, że wy skakiwanie z łóżka
piętrowego o pierwszej w nocy to sport kontaktowy. Ty m razem trafiło na lam pę. Nie przej m uj
się – westchnęła. – Nie cierpiała. Pękła w kontakcie z podłogą. I roztrzaskała się, gdy poślizgnęłam
się na m isiu, który razem ze m ną spadł na podłogę. Na szczęście, bo zam orty zował m ój upadek,
dzięki czem u się nie poobij ałam .
Ukry łam twarz w dłoniach.
– Jasna cholera! Tak m i przy kro!
– Nic się nie stało. Jestem chodzącą katastrofą. – Roześm iała się. – Ale j eśli zam ierzasz
krzy czeć całą noc, będę spała na podłodze. Skończy łam j uż z rozbij aniem lam p.
Uśm iechnęłam się i kiwnęłam głową.
– Jasne. Ja ty lko… nie chcę, żeby ś…
– Przestań przepraszać. – Uśm iech Lisy by ł ciepły i opiekuńczy. – A tak przy okazj i,
lunaty kuj ę, więc j eśli się obudzisz i zobaczy sz, że stoj ę nad tobą, nie wal m nie pięścią w twarz.
– No to nieźle się dobrały śm y.
Ściągnęła koc z m oj ego łóżka i rzuciła go na podłogę.
– Zauważy łaś rubry kę „Kom entarze”, kiedy wy pełniałaś form ularz?
– Tak. Co z nią?
– Założę się, że j est po to, żeby wszy scy dziwacy wy lądowali razem na kupie.
Ziewnęłam .
– Potrzebuj ę poduszki – oświadczy ła Lisa. – Zaraz wrócę. Koniec z krzy czeniem . Zam knij
oczy, a rano pój dziem y zapolować na facetów. Śnij o ty m .
– Facetów?
– Aha… – Lisa odsunęła za ucho kosm y k brązowy ch włosów. – Chy ba że wolisz dziewczy ny.
Nie m am nic przeciwko, chciałam ty lko powiedzieć…
– Nie, nie, nie – roześm iałam się cicho. Czy żby m wy glądała na taką, co woli dziewczy ny ? –
Nie, nic w ty m sty lu. Po prostu nigdy nie m iałam chłopaka.
– Biedactwo! – Nie wiedziałam , czy m ówi poważnie. – Więc j ak dawałaś sobie radę?
– Jakoś dawałam . Dzięki Netflixowi, Johnny ’em u Deppowi i książkom . – Wzruszy łam
ram ionam i. – Wierz m i, gdy by ś dorastała tam , gdzie j a, też nie chodziłaby ś na randki.
– No coś ty ! Dlaczego? – Podniosła rękę, daj ąc m i znać, żeby m nie odpowiadała, i wy biegła
z pokoj u. Chwilę później wróciła z poduszką. Rzuciwszy j ą na podłogę, usiadła po turecku
i ziewnęła. – W porządku, m ożesz m ówić.
– Chłopaki… – Położy łam się na boku, żeby j ą widzieć. – Nie um awiałam się z nim i, bo
m ieścina, w której m ieszkałam , by ła tak m ała, że nie zdąży łam kichnąć, a m oj a m am a j uż
m ówiła „na zdrowie”. Kiedy raz na świadectwie dostałam złą ocenę, napisali o ty m w gazecie.
– Poważnie? Co to za przeklęte m iej sce?
– Takie, które dokum entuj e, ilu gości odwiedziło j e w sezonie.
– W sezonie? – spy tała Lisa.
– W sezonie tury sty czny m . Kiedy ludzie zj eżdżaj ą na degustacj ę win. W ubiegły m roku
m ieliśm y pięciuset gości, czy li więcej niż cała populacj a m iasteczka.
– To przy gnębiaj ące – oznaj m iła Lisa. – Nie by ło tam żadny ch faj ny ch chłopaków?
– Sy n burm istrza by ł słodki.
– Super! – zakpiła.
– Rozgry waj ący w druży nie futbolowej by ł tego sam ego zdania.
– O ty m też pisali w gazecie? – Wzdry gnęła się.
Skrzy wiłam się i pokiwałam głową.
– Tak. W ty m sam y m num erze, w który m pisali o m oich stopniach.
– Wolałaby m zły stopień.
– Ja też – odparłam ze śm iechem . Dobrze by ło wiedzieć, że ktoś rozum ie, j ak to kiepsko j est
znaleźć się nagle w centrum uwagi. Czułam , j ak schodzi ze m nie napięcie.
– Cóż, m usim y j ak naj szy bciej nadrobić te zaległości. – Oblizała usta. – Znam m nóstwo
facetów. Na sam y m kursie wprowadzaj ący m dziś rano poznałam chy ba z dziesięciu. Jeden z nich
m iał tatuaże – westchnęła tęsknie. – Uwielbiam tatuaże.
– Przecież zakry waj ą skórę – zauważy łam . – No i taki tatuaż j est na zawsze. Nie sądzisz, że to
trochę tandetne?
– Kim ty j esteś? – Mówiąc to, zm ruży ła oczy. – Ta twoj a m ieścina to chy ba naprawdę niezła
dziura.
– No… – roześm iałam się. – Przecież ci m ówiłam .
– Wierz m i, m ówisz, że nie lubisz tatuaży, bo nie widziałaś, j ak wy glądaj ą na naprawdę
faj ny m ciele. Zm ienisz zdanie, j ak zobaczy sz takie cacko na um ięśniony m sześciopaku. Ostatnim
razem , gdy zobaczy łam wy dziaranego faceta bez koszulki, zapy tałam , czy m ogę go polizać.
– I co on na to?
– Zgodził się! – Lisa westchnęła i wzruszy ła ram ionam i. – Spoty kaliśm y się przez ty dzień, po
czy m zostawiłam go dla innego faceta.
– Z większy m tatuażem ?
– Skąd wiedziałaś? – Odchy liła głowę i się roześm iała. – W szkole m iałam opinię niezłej zdziry,
ale lepsze to niż by cie nikim .
Nie wiedziałam , co o ty m m y śleć, ale wolałam się nie odzy wać, zwłaszcza że sam a nigdy nie
całowałam się z chłopakiem . Zakłopotana swoim brakiem doświadczenia, wzruszy łam ty lko
ram ionam i.
– Po to właśnie j est college. Żeby zacząć wszy stko od nowa.
– Właśnie. – Na krótką chwilę uciekła wzrokiem . Uśm iech zgasł na j ej twarzy. – W każdy m
razie powinny śm y się wy spać, skoro j utro wy bieram y się na polowanie.
– Tak – ziewnęłam . – I dziękuj ę, że do m nie zaj rzałaś.
– By łaby m kiepską współlokatorką, gdy by m nie przy biegła z odsieczą.
– Może, ale nie stłukłaby ś lam py i nie m iałaby ś siniaków.
– Chrzanić lam pę – m ruknęła. – Dobranoc, Kiersten.
– Dobranoc.
Rozdział 2
Jeśli ktoś wygląda jak kanalia, cuchnie jak
kanalia i gada jak kanalia, to
prawdopodobnie jest cholerną kanalią.
Kiersten
– Im ię? – Chłopak prowadzący rej estracj ę nawet nie podniósł wzroku, a j ego palce zawisły
nad ekranem iPada. Obudziłam się o siódm ej , a o ósm ej postanowiłam się zarej estrować. Rzędy
stolików przed centrum obsługi studenta przy wodziły na m y śl więzienie. W pobliżu kręciło się co
naj m niej dwudziestu studentów ostatnich dwóch lat, którzy wy glądali na szczerze znudzony ch.
– Kiersten – odparłam .
Westchnął poiry towany.
– W kam pusie j est ponad trzy dzieści pięć ty sięcy studentów, a ty chcesz, żeby m wy szukał cię
na podstawie im ienia, Kiersten?
– Przepraszam . Rowe, Kiersten Rowe.
Wpisał dane.
– Cóż, Rowe, Kiersten Rowe, wy gląda na to, że zapisałaś się na dziewiętnaście przedm iotów
i m usisz wy brać przedm iot kierunkowy.
Kim on by ł? Psy chologiem kry m inalny m ?
– Tak – przy znałam . Odchy liłam się do ty łu i odchrząknęłam . Chłopak nadal nie podniósł
wzroku.
– Hm m … – Jego palce zatańczy ły na ekranie iPada. – Dobra, wy sy łam rozkład zaj ęć na twój
szkolny e-m ail. – Odłoży ł iPada i sięgnął po kartonową teczkę. – Mapa kam pusu, num er skrzy nki
pocztowej , adres studenckiego m aila, wszy stko, czego potrzebuj esz, znaj dziesz w tej teczce. Jeśli
m asz j akieś py tania, porozm awiaj ze swoim OR-em .
Miałam nadziej ę, że chodziło m u o opiekuna roku, bo j eśli nie, to nie m iałam poj ęcia, o czy m
m ówił.
– Dobrze. – Wzięłam teczkę, którą podstawił m i pod nos. – A co z legity m acj ą studencką?
– Następny ! – Podniósł głowę i rzucił m i kolej ne poiry towane spoj rzenie.
– Przepraszam . – Nie dawałam za wy graną. – Gdzie m ogę odebrać legity m acj ę studencką?
Przy garbił się.
– Posłuchaj , Kiersten, m am tu w kolej ce kilkuset studentów. Powiedziałem , że wszy stko, czego
potrzebuj esz, znaj dziesz w tej teczce, więc bądź tak m iła i zaj rzy j do niej . W razie j akichkolwiek
py tań, skontaktuj się z OR-em . My … – m ówiąc to, wskazał siebie i m nie – … j uż skończy liśm y.
O co, do diabła, m u chodziło?
Nie wiedziałam , czy j estem zakłopotana, czy poiry towana. Zaklęłam pod nosem ,
przy cisnęłam teczkę do piersi i ostentacy j nie odeszłam . Odwróciłam się j eszcze, żeby rzucić m u
ostatnie, wściekłe spoj rzenie, i wpadłam na drzewo.
A przy naj m niej m y ślałam , że to drzewo.
Ty le że drzewa nie są ciepłe.
I nie m aj ą j edno-, dwu-, trój -, cztero-, sześcio-, dobry Boże, ośm io-? Ośm iopaków? Czy j a
naprawdę doty kałam czy j egoś ośm iopaka? I, słodki Jezu, liczy łam . Dotknęłam każdego m ięśnia.
A m oj a ręka zatrzy m ała się na brzuchu obcego faceta.
Cofnęłam j ą i zam knęłam oczy.
– Przepraszam , czy ty właśnie liczy łaś m ięśnie m oj ego brzucha? – Wy dawał się rozbawiony.
Miał głos j ak gwiazdor film owy. Na dźwięk takiego głosu człowiek m a ochotę wskoczy ć w ekran.
By ł głęboki i silny, z delikatny m akcentem , którego nie potrafiłam rozpoznać. Angielskim ?
Szkockim ?
Przy gry złam dolną wargę, zastanawiaj ąc się, co powiedzieć. Nie m ogłam się wy winąć.
Pokiwałam głową.
– Przepraszam , j a ty lko… – Nie powinnam by ła podnosić głowy. Gdy by m m ogła cofnąć czas,
nie zrobiłaby m tego. Nie m iałam poj ęcia, że to j edno spoj rzenie doszczętnie m nie zniszczy. Od
tam tej pory m inęły ty godnie, a j a wciąż żałuj ę tam tego spoj rzenia z wy łącznie j ednego powodu.
Jego oczy by ły m oj ą zgubą, m oim zatraceniem .
– Weston. – Mówiąc to, wy ciągnął rękę. – A ty ?
Jasna cholera.
– Kiersten. – Jeszcze m ocniej przy cisnęłam teczkę do piersi. Mrużąc oczy, spoj rzał na m oj e
dłonie, a zaraz potem na swoj e.
– Boisz się zarazków?
– Że co? Nie.
– Choruj esz na coś? – Jego ręka wciąż wisiała w powietrzu m iędzy nam i, a sy tuacj a z sekundy
na sekundę robiła się coraz bardziej niezręczna. No, cofnij j ą w końcu, pom y ślałam .
– Eee… nie.
– To dobrze. – Jego ręka poruszy ła się i zanim zdąży łam się zorientować, doty kał m nie, to
znaczy m oj ej teczki, ale m ogłaby m przy siąc, że czułam j ego ciepło, kiedy powoli wy ciągnął j ą
z m oich dłoni. – A więc – znowu wy ciągnął rękę – na czy m skończy liśm y ?
Co, do diabła, by ło ze m ną nie tak? Nie chodziło o to, że nie chciałam podać m u ręki. By łam po
prostu zawsty dzona, chciałam odej ść i nie wiedziałam , czy j est m iły dla sam ego by cia m iły m ,
czy … Chy ba potrzebuj ę terapii.
Odchrząknęłam i uścisnęłam m u dłoń. Widząc uśm ieszek na j ego twarzy, poczułam , że ogarnia
m nie panika. Chłopak spoj rzał na nasze ręce i m ruknął coś pod nosem . Kiedy w końcu puścił
m oj ą dłoń, naty chm iast pożałowałam .
– Widzisz? – Oddał m i teczkę. – Wcale nie by ło tak strasznie, prawda?
– Prawda. – Odetchnęłam i spoj rzałam na zatłoczony trawnik. Ten chłopak by ł tak cudowny, że
nie m ogłam patrzeć m u w oczy. Nigdy w ży ciu nie widziałam tak przy stoj nego faceta. To znaczy,
widy wałam takich j ak on w film ach i czasopism ach, ale on… Wprost em anował seksem .
A zważy wszy, że nie m iałam w tej m aterii żadnego doświadczenia, robiłam wszy stko, żeby nie
zapom nieć o oddy chaniu.
Miał j asnoniebieskie oczy i złociste włosy, nieco za długie i lekko kręcone przy uszach. I ten
uśm iech. By ł to uśm iech, który prawdopodobnie m ógłby m nie prześladować do końca ży cia. To
j eszcze nie by łoby problem em , ale dołeczki w policzkach pogarszały sprawę. No i zapach. Woń
cy nam onu zm ieszana z czy m ś, czego nie potrafiłam określić. Denerwowało m nie to, z j aką
łatwością się uśm iechał, j akby cały świat m iał się dobrze, ty lko dlatego, że on się tak czuł. Chciał
uścisnąć m oj ą rękę i poznać m oj e im ię, a j a chciałam stam tąd uciec, zaszy ć się w pokoj u, usiąść
w kącie, koły sać się w przód i w ty ł, i czekać, aż anty depresanty zaczną działać.
– No proszę – zachichotał. – Przeszliśm y od doty kania m oj ego brzucha przez niepodawanie m i
ręki do m y ślenia o niebieskich m igdałach. Mam racj ę?
– Boże. – Zam knęłam oczy. – Przepraszam . To m ój pierwszy dzień i j estem trochę…
zdenerwowana. – Tak, to zabrzm iało rozsądnie, nie j ak paplanina kogoś, kto by ł o krok od odlotu.
– Pom óc ci?
– Ale j a nawet cię nie znam – wy paliłam .
– Ależ znasz. – Obszedł m nie i przesunął się tak, że j ego ręka spoczy wała na m oim ram ieniu,
i zaczęliśm y iść w kierunku akadem ika. Jasna cholera. Oto w j aki sposób wy korzy stuj e się
dziewczy ny. Spanikowana szukałam wzrokiem Lisy, ale nigdzie j ej nie widziałam .
– Nie. – Stanęłam j ak wry ta. – Ja… Muszę znaleźć swoj ą współlokatorkę i odebrać
legity m acj ę studencką. Muszę odebrać legity m acj ę! Ale naj pierw m uszę znaleźć opiekuna
roku… – Zachowy wałam się j ak dziecko, które zgubiło się w parku. Zabawne, bo zwy kle czułam
się zagubiona, j ak zawieruszony kawałek układanki, który zapom niał, gdzie j est j ego m iej sce.
Wy rzutek, sam otniczka…
– Chy ba – zaczął z ty m swoim uśm ieszkiem – powiedziałem , że ci pom ogę.
– Nie potrzebuj ę pom ocy – szepnęłam .
– Słucham ? – Zatrzy m ał się i wy buchnął śm iechem . – Jasna cholera, chy ba m ógłby m się
w tobie zakochać.
Żołądek podszedł m i do gardła.
On ty m czasem nie przestawał się śm iać i przy ciągnął m nie do siebie. Przy naj m niej wuj ek nie
będzie m usiał opłacać m oich studiów. Jeszcze dziesięć m inut i zostanę uprowadzona. Jak w ty m
film ie Uprowadzona, ty le że nie m iałam oj ca, który ruszy łby m i na ratunek. Coś ścisnęło m nie za
serce.
– Nie wy korzy stam cię – uspokoił m nie Weston. – Bez obrazy, ale wy glądasz zby t niewinnie
j ak na m ój gust. Udowodniłaś to, kiedy błędnie założy łaś, że chcę ci pom óc, żeby zaciągnąć cię
do łóżka.
Czułam , że robię się czerwona j ak burak.
– Poza ty m – dodał, nie zatrzy m uj ąc się – należy sz do pierwszoroczniaków. A j a nie sy piam ze
studentkam i pierwszego roku ani się z nim i nie um awiam . Do diabła, zwy kle nawet im nie
pom agam , ale prawie m nie przewróciłaś i bez względu na to, j ak bardzo będziesz się przed ty m
broniła, liczy łaś m i m ięśnie brzucha…
– Wcale nie…
– Właśnie, że tak – westchnął tęsknie. – Patrzy łem na twoj e usta i widziałem , j ak liczy łaś: raz,
dwa, trzy. A tak przy okazj i, to ośm iopak. Dużo ćwiczę.
– Świetnie – odparłam przez zaciśnięte zęby.
– No j uż, Owieczko, nie wsty dź się. – Zatrzy m ał się i zdj ął rękę z m oj ego ram ienia.
– Owieczko?
– Jesteś taka niewinna. – Uśm iechnął się. – I zagubiona. – Wzruszy ł ram ionam i i wskazał m ój
akadem ik. – Jak m ała owieczka.
– Cóż, dzięki za odprowadzenie m nie do akadem ika. – Minęłam go, ale chwy cił m nie za
nadgarstek.
– Nie chcesz porozm awiać z opiekunem roku o legity m acj i studenckiej ?
– Tak, właśnie się do niej wy bieram . – Szarpnięciem uwolniłam rękę. – Jeszcze raz, dzięki za…
wszy stko. – Musiałam przedefiniować znaczenie wy rażenia „społecznie niedostosowana”.
Znowu się uśm iechnął.
– W porządku, w takim razie idź, porozm awiaj z nią.
– Tak. – Zrobiłam niepewny krok w ty ł, niem al poty kaj ąc się o własne stopy, i ruszy łam po
schodach do akadem ika.
Nawet za drzwiam i czułam na sobie j ego spoj rzenie.
Odwróciłam się.
Stał tam i się uśm iechał.
Pom achałam m u.
Odpowiedział ty m sam y m .
Nie wierzy łam własny m oczom . Czy żby prowadził ze m ną j akąś grę?
Klnąc pod nosem , przeglądałam plan budy nku, szukaj ąc gabinetu opiekunki roku. W końcu go
znalazłam . Na szósty m piętrze. No tak. Powoli zaczęłam wchodzić po schodach.
Kiedy w końcu dotarłam na szóste piętro, m iałam ochotę zam ienić legity m acj ę studencką na
krótką drzem kę. By ł to j eden ze skutków uboczny ch lekarstw. Czasam i sprawiały, że robiłam się
senna. Inny m razem m iałam wy raźne, barwne sny, j akby m grała główną rolę w Alicji w krainie
czarów.
Kom pletnie wy kończona powlokłam się na koniec kory tarza. Pokój 666. To m usiał by ć j akiś
żart. Zapukałam dwa razy.
Drzwi uchy liły się i zobaczy łam m oj e drzewo…
– Weston?
– Witaj , Owieczko. – Otworzy ł szerzej drzwi. – W czy m m ogę ci pom óc?
Rozdział 3
Powinnam była wyjść.
Kiersten
Cofnęłam się, żeby zobaczy ć num er na drzwiach pokoj u.
– Ja, no… Nie zastałam opiekunki roku? Włam ałeś się do j ej gabinetu?
– Po pierwsze… – Mówiąc to, podniósł palec. – Czuj ę się urażony, że pom y ślałaś, iż m uszę
włam y wać się do pokoi dziewczy n. Wierz m i. Ja pukam , one otwieraj ą i wchodzę do środka. To
proste.
Mogłam się dom y ślać, że tak właśnie by ło.
– Po drugie… – Podniósł drugi palec. – Szukasz opiekunki roku. Może więc wej dziesz, a j a
wy tłum aczę ci, j ak wy gląda sprawa z legity m acj am i studenckim i.
Zacisnęłam usta, skinęłam głową i nie m ówiąc ani słowa, weszłam do pokoj u. Panował w nim
porządek, który przeczy ł tem u, co czy tałam na tem at facetów i higieny.
– No tak… – Weston podszedł do łóżka i usiadł na nim . – Pozwól, że zobaczę twój rozkład zaj ęć
i odpowiem na wszy stkie twoj e py tania.
W m y ślach wciąż przetwarzałam fakt, że to właśnie on j est m oim opiekunem roku.
– Nie rozum iem – powiedziałam . – Mogłaby m przy siąc, że opiekunem studentów pierwszego
roku j est kobieta.
– Zm iana płci – odparł z powagą. – Jako dziecko czułem się zagubiony.
– Zabawne. – Wzniosłam oczy do nieba. – Poważnie? Prosiłam o pokój w żeńskim akadem iku,
a wy lądowałam w koedukacy j ny m , a m oim opiekunem roku j est… – Zam ierzałam powiedzieć
„niezłe ciacho”, ale w porę ugry złam się w j ęzy k.
– Bóg seksu – dokończy ł za m nie. – Tak, wiem , niektórzy m aj ą szczęście. – Z westchnieniem
wy ciągnął z teczki plik papierów i gwizdnął. – Wy gląda na to, że m asz dość napięty grafik.
Dziewiętnaście przedm iotów? Nie wy brałaś przedm iotu kierunkowego? Nie wy glądasz na kogoś
niezdecy dowanego.
Chciałam m u powiedzieć, że nic o m nie nie wie. Właściwie m iałam ochotę coś m u odburknąć.
Co on wiedział o m oim ży ciu? O m oj ej przeszłości? Powodach, dla który ch wolałam unikać
zobowiązań? W tej sam ej chwili, zupełnie j akby wy czuwał m oj e podenerwowanie, zadzwonił
m ój telefon. Zerknęłam na wy świetlacz. Wuj ek JoBob. Mówiłam na niego Jo. To on opiekował się
m ną przez ostatnie dwa lata. Po ty m … Po ty m , j ak to wszy stko się wy darzy ło.
Odrzuciłam połączenie. Wuj ek Jo wkurzy łby się, gdy by usły szał w tle m ęski głos, a Weston nie
wy glądał na kogoś, kto potrafi siedzieć cicho. Nie, by ł ty pem krzy kacza, który lubił się popisy wać.
Cholera, nawet teraz wy glądał, j akby pręży ł m ięśnie, choć tego nie by łam pewna. Miał białą
koszulkę z długim rękawem i wy strzępione dżinsy.
– A więc… – Sięgnął po długopis i zapisał coś na kartce. – Naj ważniej sza j est m apa kam pusu.
Nie zgub się i nie chodź sam a po zm roku, dobrze?
– My ślę, że dam sobie radę. – Wy rwałam m u kartkę. – A co z legity m acj ą studencką?
– No tak. – Wstał i wcisnął ręce w kieszenie spodni. – Zaznaczy łem na m apie budy nek.
Uśm iechnij się ładnie do zdj ęcia, Owieczko.
– Już zawsze będziesz m nie tak nazy wał? – Skrzy wiłam się.
– Wolisz, żeby m nazy wał cię inaczej ? – szepnął, zbliżaj ąc usta do m oich ust.
– Nie, dziękuj ę – odparłam drżący m głosem .
– Jesteś pewna? – spy tał, nie odry waj ąc wzroku od m oich warg. Cofnęłam się, a on zrobił krok
do przodu.
– My ślałam , że nie interesuj ą cię studentki pierwszego roku. – Dosłownie przy parł m nie do
m uru. Poczułam za plecam i twardą ścianę.
– Może właśnie zm ieniam zdanie – oznaj m ił. Uj ął m nie pod brodę i zm usił, żeby m na niego
spoj rzała. – Zawsze m iałem słabość do rudzielców.
– Ten kolor to rudy blond – odparłam , m rużąc oczy.
– Rudy.
– Jasny rudy.
Westchnął.
– Nie chcę cię rozczarować, ale twoj e włosy są rude. A ty j esteś rudzielcem , nie żadną rudą
blondy nką. Pogódź się z ty m , przy zwy czaj się do tego i polub taki stan rzeczy. Bo j esteś cholernie
piękna.
To by ło dość szczere i bezpośrednie. Oblizałam spierzchnięte wargi, bąknęłam „dziękuj ę”
i ruszy łam w stronę drzwi.
– Nie zapom niałaś o czy m ś? – usły szałam za plecam i j ego głos.
– Nie? – Zam arłam .
Położy ł m i ręce na ram ionach. Powoli odwrócił m nie ku sobie i wręczy ł m i m apę i teczkę.
– Proszę bardzo. I pam iętaj , co ci m ówiłem , żadnego wy chodzenia sam ej po zm roku.
– Postaram się.
– Nie staraj się. – Zacisnął palce na teczce. – Bądź m ądra. Chodź zawsze z kim ś. Ty i twoj a
współlokatorka, pilnuj cie się nawzaj em . I nie pij niczego, co m a dziwny zapach…
– I nie wchodź sam a do pokoj u kolesia, nawet j eśli ten koleś j est opiekunem twoj ego roku.
– Oczy wiście! – odparł z powagą.
Wy szarpnęłam m u z rąk teczkę i wy szłam .
– Skorzy staj z windy ! – zawołał za m ną.
A więc tak to zrobił. Drań. Podniosłam wzrok i, tak j ak się tego spodziewałam , zobaczy łam
tabliczkę inform acy j ną ze znakiem windy. Wcisnęłam przy cisk i czekałam , nie oglądaj ąc się za
siebie, choć wiedziałam , że stoi w drzwiach i patrzy na m nie.
Rozdział 4
Zbłaźnić się przed najprzystojniejszym
facetem na świecie? Zrobione.
Kiersten
– Gdzie by łaś? – Lisa wy dawała się oburzona m oj ą nieobecnością. – Wszędzie cię szukam !
Gabe też nie m ógł cię znaleźć!
– Gabe? – Weszłam do pokoj u.
– To j est Gabe. – Lisa wskazała na kanapę.
– Tak, to j a. – Chłopak z ciem ny m i włosam i, które sięgały m u do brody, pom achał m i na
powitanie. Miał kolczy k w nosie i ty le tatuaży na rękach, że patrząc na nie, m y ślałam , że dostanę
oczopląsu.
– Cześć. – Ja również m u pom achałam . – Miło m i cię poznać. Nie rozum iem ty lko, j ak Gabe
m ógł m nie szukać, skoro nawet nie wie, j ak wy glądam .
– Facebook. – Lisa wzruszy ła ram ionam i. – Znalazłam twój profil, kliknęłam na zdj ęcie,
podstawiłam m u j e pod nos i…
– Wrzasnęła – dokończy ł Gabe. – Zaczęła krzy czeć. Twoj a współlokatorka lubi chy ba
przesadzać. Ubzdurała sobie, że zostałaś porwana.
– Niewiele brakowało – m ruknęłam .
– Co takiego? – pisnęła Lisa.
– Brałaś coś? – Nachy liłam się, żeby spoj rzeć j ej w oczy.
– Piła kawę – wy j aśnił Gabe. – W ilościach, które norm alnego człowieka zwaliły by z nóg.
– Kto chciał cię porwać? – Lisa chwy ciła m nie za ram iona.
– Ja – usły szałam od strony drzwi. Jasna cholera, czy ten facet m iał urządzenie szpieguj ące?
Lisa otworzy ła usta. Wy glądała, j akby lada m om ent m iała zem dleć. Nawet Gabe wy glądał na
zaskoczonego. No dobra, Weston by ł przy stoj ny, ale nie aż tak, żeby onieśm ielać przedstawicieli
obu płci.
Odwróciłam się.
– Czego chcesz?
– Drażliwa. Lubię takie. – Uśm iechnął się szelm owsko. – Zostawiłaś torebkę. – Mówiąc to,
wręczy ł m i czarną torebkę Dooney and Burke. – Od razu m ówię, że nie zaglądałem do środka.
Do głowy m i to nie przy szło. W torebce by ły tabletki. Gdy by j e znalazł, pom y ślałby, że
j estem zdrowo stuknięta. No bo kto potrzebował prochów, żeby poradzić sobie z rzeczy wistością?
Ja. Wolałaby m ich nie brać.
– Dzięki. – Próbowałam go zby ć. Zam iast tego rozej rzał się po pokoj u. Jego oczy skupiały się
na każdy m szczególe, począwszy od koloru ścian, a skończy wszy na dy wanie. Dopiero po chwili
wy szedł na kory tarz.
– Ach! – Podniósł rękę. – By łby m zapom niał.
Wy ciągnął z kieszeni flam aster i złapał m nie za rękę, zanim zdąży łam j ą cofnąć. Pły nny m
ruchem zapisał m i na dłoni swój num er telefonu i dm uchał na niego, dopóki tusz nie wy sechł.
Jego oddech by ł niczy m wiatr, który owionął m nie od stóp do głów. Miałam wrażenie, że się
zachwiałam , ale nie by łam pewna, bo chy ba na kilka sekund straciłam przy tom ność.
– Już. – Podniósł głowę i spoj rzał m i w oczy. – Na wy padek, gdy by owieczka nie m ogła
znaleźć drogi do dom u.
– Jakie to słodkie – skwitowałam .
– Dziękuj ę. – Puścił do m nie oko i wy szedł.
W pokoj u zapadła cisza. Wzruszy łam ram ionam i i odwróciłam się w stronę Lisy. Stała
z otwarty m i ustam i, z który ch doby wał się cichy j ęk. Czy żby m iała udar?
Gabe poderwał się z kanapy i zatrzasnął drzwi.
– Cholera! – Klasnął w dłonie i znowu zaklął. – Poza boiskiem i zaj ęciam i w ogóle go nie
widuj ę. Facet zwy kle nie rozm awia z ludźm i. Nigdzie się nie rusza bez swoj ej świty !
– Świty ? – Moj a sty czność z ty m słowem ograniczała się do oglądania gwiazd m uzy ki pop
i towarzy szący ch im osób na ekranie kom putera. Czy to znaczy ło, że przez cały czas m iał wokół
siebie m nóstwo ludzi? Dziwne, bo kiedy z nim by łam , nikogo nie widziałam . – To nasz opiekun
roku.
– ZAMKNIJ SIĘ! – Lisa by ła blada j ak płótno. – Muszę usiąść, m uszę naty chm iast usiąść.
Gabe, przy nieś wiatrak, bo chy ba zaraz zem dlej ę.
Gabe przewrócił oczam i.
– Dobrze wiedzieć, j ak wy padam w porównaniu z bogiem .
– Nawet nie j esteś w tej sam ej galakty ce co Weston Michels.
Michels? Dlaczego nazwisko wy dało m i się znaj om e?
– Dzięki, kuzy nko.
– Do usług.
– Kuzy nko?
– No tak, Gabe j est m oim kuzy nem . – Mówiąc to, m achnęła ręką i próbowała uspokoić oddech.
Przy naj m niej nie zaczęła sprowadzać do pokoj u obcy ch facetów. Gabe rozciągnął usta
w uśm iechu i usiadł obok niej .
– Dobra, co m i um knęło? – Przy cupnęłam na kanapie i pochy liłam się do przodu. – Czy ten
cały Weston naprawdę j est taki ważny ?
Rozbawiony m oim py taniem Gabe roześm iał się i klepnął w kolano.
– Jaj a sobie robisz? Gdzie ty m ieszkałaś?
– W Bickelton.
– Gdzie? – Nachy lił się w m oj ą stronę, j akby chciał przy j rzeć m i się z bliska. Chy ba rozum iał
po angielsku?
– To taka m ała m ieścina – wy j aśniła pospiesznie Lisa i spoj rzała na m nie. – Nie wierzę, że nie
wiesz, kim j est Weston. Mówisz poważnie? Mówiłaś, że oglądasz telewizj ę.
– Bo oglądam – próbowałam się bronić. – To znaczy, oglądam Netflix, czy tam czasopism a
i różne inne, no wiesz, to co akurat j est dostępne w m iej scowy m sklepie.
– Jasna cholera, to j ak ży cie w latach pięćdziesiąty ch – parsknął Gabe.
Zm ierzy łam go wściekły m spoj rzeniem .
– Weston Michels. – Lisa wpisała nazwisko w telefonie i podała m i go.
Powinnam by ła wiedzieć.
Miał stronę na IMDb
, co nie wróży ło niczego dobrego. Zalaty wało branżą rozry wkową.
Przewinęłam w dół ekranu.
No i znalazłam .
Arty kuł, który ukazał się w „Forbesie” dwa lata tem u, czy li m niej więcej w ty m sam y m
czasie, kiedy wy darzy ł się wy padek. Nie by łam wtedy zby t towarzy ska. Pam iętam nawet, że
wuj ek Jo zagroził, że wy rzuci m nie z dom u, j eśli nie zacznę wy chodzić z pokoj u.
Stuknęłam w ekran i powiększy łam zdj ęcie. Miał teraz dłuższe włosy. Na zdj ęciu wy dawał się
bardziej radosny i odprężony. Z trudem oblizałam wargi, bo gardło m iałam wy schnięte na wiór,
i zaczęłam czy tać. Kolej ne zdj ęcie przedstawiało Westona Michelsa i j ego oj ca, Randy ’ego
Michelsa, j ednego z naj bogatszy ch ludzi świata. Przeprowadzili się do Stanów, kiedy Weston m iał
osiem lat, co tłum aczy ło j ego dziwny akcent. Wiedziałam , że j est Anglikiem !
– Facet j est j ak hy bry da – skwitował Gabe, wy ciągaj ąc m i telefon z dłoni. – W każdy m razie
Weston Michels odziedziczy wartą m iliardy dolarów fortunę.
– W takim razie dlaczego j est opiekunem roku? – zastanawiałam się na głos.
– To kara za j ego liczne grzechy. – Gabe ze świstem wy puścił powietrze. – Kiedy się j est
sy nem Randy ’ego Michelsa, człowiek nie grzeszy po cichu. Cały cholerny świat ocenia cię na
podstawie twoich czy nów.
– Twoich czy nów? – powtórzy łam . – A co on takiego zrobił?
– Zgwałcił dziewczy nę – wy j aśnił Gabe. – Przy naj m niej j eśli wierzy ć plotkom . Jego rodzina
zapłaciła j ej za m ilczenie. By li wtedy parą. Dziewczy na go rzuciła, a on się j ej narzucał czy coś
w ty m sty lu. Nikt nie wie, j ak by ło naprawdę. – Gabe ziewnął. – Plotka głosi, że zam ierzał rzucić
szkołę, ale oj ciec kazał m u się do wszy stkiego przy znać.
– Czy li… – Splotłam dłonie, próbuj ąc zrozum ieć. – Nasz opiekun roku j est podej rzewany
o gwałt? Władzom uniwersy tetu to nie przeszkadza?
– O czy m ty m ówisz? – odezwała się w końcu Lisa. – Ten facet to bóg. Założę się, że zdzira go
wrobiła. Facet m a za dużo do stracenia, żeby zrobić coś takiego.
– Ale bogaci kolesie lubią kontrolować sy tuacj ę – odparłam . Na wspom nienie rozm owy, którą
j a i Weston odby liśm y w j ego pokoj u, rozbolał m nie brzuch. Jasna cholera, czy żby chciał m nie
wy korzy stać? Szczelniej otuliłam się swetrem .
– Tak to j uż j est, że za pieniądze kupisz wszy stko. – Gabe przeciągnął się na kanapie. – Koleś
j est naszy m opiekunem roku, nie wy leciał z druży ny futbolowej i j eśli wierzy ć plotkom , przez
cały weekend im prezował w Malibu. My ślę więc, że wszy stko z nim w porządku.
– A co z dziewczy ną? – spy tałam .
– Ach, Lorelei. Nic j ej nie j est. Dzień po incy dencie widziano j ą, j ak obściskiwała się z j akim ś
ty pkiem , więc ta historia z gwałtem to chy ba j akiś żart. Baj eczka wy ssana z palca, ale na twoim
m iej scu i tak by m nosił przy sobie gwizdek.
– Gwizdek? – powtórzy łam . – Na wy padek gwałtu?
– Nie. – Gabe pokręcił głową. – Taki, j akiego uży wa się na m eczu futbolowy m . Py tasz
poważnie?
– Tak?
Przy j rzał m i się z uwagą.
– Obawiam się o bezpieczeństwo twoj ej współlokatorki, Liso.
– Nic j ej nie będzie.
– Dobra. – Gabe zam knął oczy i roześm iał się ponuro. – A co zrobi, j eśli duży, zły wilk, znany
również j ako Weston Michels, postanowi się z nią zabawić? Ukry j e się? Popatrz ty lko na nią.
Wskazał na m nie palcem . Cofnęłam się o krok. Lisa przechy liła głowę, spoj rzała na m oj e
ubrania, a chwilę później na włosy. Czuj ąc na sobie j ej spoj rzenie, poczułam się skrępowana.
Założy łam włosy za ucho.
– Mogliby śm y j ą oszpecić. – Zm ruży ła oczy i szarpnęła m nie za koszulkę. Trzepnęłam j ą
w rękę i skrzy żowałam ram iona.
– Musim y ogolić j ej głowę. – To by ł pom y sł Gabe’a.
Lisa pokiwała głową.
– I założy ć j ej na twarz m askę.
– To się da zrobić – zgodził się Gabe.
– Nie. – Cofnęłam się. – Nic z tego. I przestańcie się o m nie m artwić. Nic m i nie będzie. –
Przy naj m niej tak długo, j ak m iałam swoj e proszki i przesy piałam w nocy co naj m niej osiem
godzin. Zacisnęłam pięści i poczułam , j ak paznokcie wbij aj ą się w skórę dłoni. Skoro czułam ból,
wiedziałam , że przy naj m niej j estem w stanie coś poczuć. Czasam i potrzebowałam czegoś
takiego, żeby wiedzieć, że nie j estem chodzący m zom bie.
– Jak sobie chcesz. – Gabe dźwignął się z kanapy. Naj wy raźniej uważał tem at za zam knięty. –
Wpadnę po was tak koło dwudziestej pierwszej .
– Dwudziestej pierwszej ? – spy tałam .
– Do zobaczenia! – Kiedy wy chodził, Lisa poklepała go po plecach. By ł słodki, tak j ak słodcy
by waj ą m uzy cy rockowi, i m usiałam przy znać, że Lisa m iała racj ę. Tatuaże nie by ły wcale takie
złe. Przy naj m niej te, które m iał Gabe.
– Przestań się gapić na m oj ego kuzy na – rzuciła, staj ąc za m oim i plecam i. – To nie j est facet
dla ciebie. Prześpi się z tobą, a rano pocałuj e cię w policzek i wy stawi za drzwi, zanim zdąży sz
zaprotestować.
– Pięknie – westchnęłam .
– No j uż. – Złapała m nie za rękę. – Mam y m asę roboty, j eśli chcem y przy gotować się na
im prezę. A j a wciąż nie m am legity m acj i.
– Pom ogę ci – m ruknęłam , przy pom inaj ąc sobie słowa Westona i j ego zatroskane spoj rzenie,
kiedy radził m i, żeby m uważała i nie chodziła nigdzie sam a. Odkąd gwałciciele tak bardzo
przej m owali się bezpieczeństwem inny ch? Nie zrobił tego. Mógł m nie wy korzy stać, ale tego nie
zrobił. Zam iast tego pom ógł m i. Mim o to j edna m y śl nie dawała m i spokoj u… A j eśli?
1.
The Internet Movie Database – naj większa na świecie internetowa baza dany ch
o film ach i ludziach z branży film owej .
Rozdział 5
Trudno jest żyć – łatwiej jest umrzeć.
Zamykasz oczy i więcej ich nie otwierasz.
Co w tym trudnego? Nic – tyle tylko, że
cholernie trudno zostawić tych, których się
kocha.
Weston
Powinienem odpuścić. Lekarz powiedziałby, że ekspery m entuj ę z rzeczam i, o który ch
powinienem zapom nieć. Powiedziałby : ile czasu w końcu ci zostało? Miałem dość słuchania ty ch
bzdur. To chore. Nawet m ój ociec m iał dość lekarzy. Ja m iałem ich dość, odkąd poinform owali
m nie – ośm iolatka – że m oj a m am a nie przeży j e operacj i.
Gdy w ubiegły m roku m ój brat nie obudził się po ty m , co się stało. Niektórzy twierdzą, że nad
naszą rodziną ciąży j akaś klątwa. W końcu nie m ożna by ć tak bogaty m i wpły wowy m , nie
ponosząc tego konsekwencj i. Kiedy by łem m ały, nauczy ciel w szkółce niedzielnej powiedział, że
czasam i nieszczęścia doty kaj ą nas po to, żeby śm y zaufali Panu Bogu.
Jak wielkiego zaufania oczekuj e ode m nie Bóg? Straciłem wszy stko. Mało brakowało,
a w ubiegły m roku straciłby m reputacj ę i m iej sce w druży nie, ty lko dlatego, że powiedziałem
„nie”. Zabawne, że nikt nie m ówi o wy korzy sty waniu facetów.
Ścisnąłem w dłoniach telefon. Miałem j ej num er. Zrobiłem coś okropnego. Poważnie.
Włam ałem się do szkolnego sy stem u i wy kradłem num er j ej telefonu. Biedna dziewczy na,
pewnie m y ślała, że j ą prześladuj ę. Raczej nie poprawiłby m swoich notowań, gdy by m teraz
zadzwonił i powiedział „Cześć”. Fraj er. By łem kom pletny m fraj erem . Nigdy nie m iałem
problem ów z podry waniem dziewczy n, ale po ty m , co wy darzy ło się w zeszły m roku, zrobiłem
się przesadnie ostrożny.
Pom agała m i m oj a świta.
Nazy wałem ich tak dlatego, że podobało m i się brzm ienie tego słowa. Ktoś zapukał do drzwi.
Chciałem wstać, ale drzwi się otworzy ły, zanim zdąży łem zareagować. Do pokoj u wszedł David,
sto trzy dzieści sześć kilogram ów ży wej wagi – i rzucił na stół m oj ą receptę.
– Jak leci? – spy tał.
– Świetnie – skłam ałem i pospiesznie ukry łem skrawek papieru, na który m zapisałem num er
Kiersten.
– Dobrze się czuj esz? – Pochy lił się w m oj ą stronę i zaświecił m i w oczy latarką j ak j akiś
uczony. Odepchnąłem j ego rękę.
– W porządku. – Odchrząknąłem i poderwałem się z krzesła. Przez m om ent zakręciło m i się
w głowie; m iałem tak, kiedy zby t gwałtownie wstawałem . – Gdzie Jam es?
– Wy szedł – David westchnął, j akby dość m iał m oich ciągły ch py tań. – Wróci, żeby
odprowadzić cię na zaj ęcia. Dasz radę pój ść, prawda?
Miałem dość.
– Jasne, że dam radę pój ść. Nie j estem przecież pij any.
– Za szy bko wstałeś – m ruknął pod nosem , wy ciągnął notatnik i zaczął notować. – Masz ostatnio
zawroty głowy ? Problem y z oddy chaniem ?
Hm m , czy fakt, że na widok Kiersten zabrakło m i tchu, też się liczy ł? A to, że od zapachu j ej
perfum zakręciło m i się w głowie? Co powiedziałby na to David?
– Mój oj ciec płaci ci, żeby ś dbał o m oj e zdrowie psy chiczne, nie żeby ś m nie niańczy ł –
warknąłem .
– Wy glądasz blado. – David zm ruży ł oczy.
– Do diabła. – Potarłem twarz rękam i. – Mogę prosić o chociaż chwilę norm alności? Jedną
chwilę, kiedy przestaniesz bazgrać w swoim przeklęty m notatniku i kiedy przestaniem y
rozm awiać o pieniądzach m oj ego oj ca, m oj ej przy szłości i…
David podniósł rękę, j akby chciał się obronić przed natłokiem słów.
– Zrozum iałem . Przepraszam , Wes.
Czułem się źle, a zarazem by łem poiry towany. Od m iesięcy chodziłem podenerwowany
i wiedziałem , że m oj e zachowanie względem Davida by ło kolej ną rzeczą, o której poinform uj e
m oj ego oj ca w raporcie.
– Masz ładny pokój – stwierdził.
– Bez gadek-szm atek – roześm iałem się. – Mój pokój wy gląda dokładnie tak, j ak powinien. Jest
czy sty i dostępny. Jestem przecież opiekunem roku.
– Tak, a j a j estem królową – rzucił oschle David.
– Prawie by m zapom niał. – Mówiąc to, sięgnąłem po klucze i telefon. – Idziem y dziś na
im prezę.
– My ? – Uniósł brwi.
– Tak, m y. Ty, Jam es i j a. Muszę poznać resztę studentów z m oj ego akadem ika, a to się nie uda,
j eśli będę siedział w pokoj u j ak j akiś chory … – Słowa uwięzły m i w gardle. Zagry złem wargę
i zaczekałem , aż m iną zawroty głowy. – Idę na trening.
– My ślisz, że to dobry pom y sł?…
– To wszy stko, co m i zostało – sarknąłem znów. – Nie zrezy gnuj ę z futbolu, David. Zapisz to
w swoim m ały m notatniczku i przekaż m oj em u oj cu. To m oj a kariera. Nie zam ierzam z niej
rezy gnować. Zostałem tu po to, żeby wszy scy by li szczęśliwi, ale teraz, kiedy … – Nie
dokończy łem . Nie chciałem m ówić tego na głos, j edy nie pokręciłem głową.
Miałem wrażenie, że zrozum iał. Kiwaj ąc głową, razem ze m ną wy szedł z pokoj u i skierował
się w stronę windy. Musiałem wy pocić stres, ale przede wszy stkim chciałem przestać m y śleć
o dziewczy nie o piękny ch oczach i j eszcze piękniej szy ch włosach. By ły długie, sięgały niem al do
pasa, i tak niewiary godnie grube, że nie m ogłem nie m arzy ć o ty m , j ak by to by ło zatopić w nich
palce.
By ła pierwszą dziewczy ną od czasu Lorelei, której pozwoliłem się dotknąć. Może „dotknąć” to
za dużo powiedziane, bardziej wpaść na siebie. Ale nie wzdry gnąłem się, czuj ąc na sobie j ej
doty k. Wręcz przeciwnie, chciałem więcej .
Nie by ło co do tego żadny ch wątpliwości, zwłaszcza że śledziłem j ą przez ostatnie kilka godzin.
Co pewnie by ło z m oj ej strony kom pletną głupotą.
Drzwi windy otworzy ły się z cichy m brzęknięciem . David i j a wy siedliśm y i poczułem , że
ludzie się na m nie gapią, naprawdę gapią. Ktoś m ógłby pom y śleć, że zdąży łem się do tego
przy zwy czaić, ale tak nie by ło. Nienawidziłem tego. Ludzie zawsze czegoś ode m nie chcieli.
Zabawne, bo dałby m sobie uciąć lewą rękę, żeby by ć j edny m z nich. Chętnie zam ieniłby m się
z gościem , który stał przy wej ściu i dłubał w nosie, albo nawet z dziewczy ną w okularach
i z wy staj ący m i zębam i. Mógłby m nawet m ieć pry szcze. Nie dlatego, że nienawidziłem swoj ego
ży cia. Wręcz odwrotnie. Kochałem ży cie.
Drzwi do akadem ika się otworzy ły.
Kilka dziewczy n sięgnęło po kom órki, prawdopodobnie po to, żeby zrobić m i zdj ęcie.
Westchnąłem . Pierwszoroczniaczki.
Pom achałem im i szedłem dalej . Chwilę później po m oj ej lewej ręce poj awił się Jam es.
Dziewczy ny chichotały, kiedy j e m ij ałem . Jedna wy glądała, j akby lada chwila m iała
zem dleć.
Takie właśnie by ło m oj e ży cie.
Rozdział 6
Prosto w ogień, a z ognia może prosto do…
chwileczkę, jak to było? Do piekła?
Kiersten
– Gotowa? – Lisa starła z ust nadm iar bły szczy ka i przej rzała się w lustrze. – Bo j a tak.
Roześm iałam się.
– Właśnie widzę. – Założy ła m inispódniczkę, szpilki i kusą koszulkę. Ja w ży ciu by m się tak nie
ubrała. Wuj ek Jo by m nie zabił. Um arłaby m ze wsty du. Oto j ak dziewczy ny pakuj ą się
w kłopoty.
– No dobra. – Odwróciła się nachm urzona. – Nie m ożesz tak wy j ść.
– Co? – Spoj rzałam na j eansy -rurki i botki. Założy łam do tego białą bluzeczkę i spięłam włosy
w koński ogon.
– Idziem y na im prezę – przy pom niała m i.
– Wiem . – Wzruszy łam ram ionam i. – Przecież się ubrałam .
– Właśnie widzę. – Ton Lisy nie napawał opty m izm em . – Ale nie j esteś m niszką, a w tej chwili
wy glądasz j ak ktoś, kto uczy się w dom u i nie m usi z niego wy chodzić.
Uczy się w dom u? Znałam dzieciaki, które uczy ły się w dom u, i wszy stkie by ły norm alne. Po
ty m wszy stkim błagałam nawet wuj ka, żeby pozwolił m i się uczy ć w dom u. Jeszcze raz
spoj rzałam na swoj e ubranie i wzruszy łam ram ionam i.
Ktoś załom otał do drzwi i do pokoj u wszedł Gabe.
– A niech m nie, kuzy neczko, zam ierzasz dać się przelecieć?
Lisa się uśm iechnęła.
Gabe patrzy ł teraz na m nie.
– A ty ubrałaś się j ak przedszkolanka. Dlaczego?
– Bardzo śm ieszne.
– Ale j a nie żartuj ę. – Udawał, że się krztusi, i znacząco uniósł brwi.
Westchnęłam i odwróciłam się w stronę Lisy.
– Taki m am sty l. Nie noszę kusy ch spódniczek, bluzek odsłaniaj ący ch brzuch i…
– Widzisz, j uż sam fakt, że nazwałaś to – m ówiąc „to”, wskazała na swoj ą bluzkę – bluzką
odsłaniaj ącą brzuch, wiele o tobie m ówi.
– Na przy kład co?
– Że potrzebuj esz pom ocy.
Gabe potwierdził skinieniem głowy.
– Słuchaj cie, nie j estem Kopciuszkiem .
Gabe uśm iechnął się znacząco i m ruknął: – Zgub ty lko pantofelek.
– No proszę, chce znaleźć twój pantofelek – zażartowała Lisa.
– To botek – sprostowałam , unosząc stopę i odsłaniaj ąc but z czarnej lśniącej skóry.
– Czy to ważne? – Gabe wzruszy ł ram ionam i. – W ubraniu czy bez, i tak wy glądasz seksownie.
Gdy by m by ł tobą i gdy by uganiał się za m ną ktoś taki j ak cholerny Weston Michels, m usiałby się
nieźle postarać, żeby zdoby ć m oj e serce.
– Ja, no… – Bawiąc się włosam i, spoj rzałam w lustro. Oboj e m ieli racj ę. Wy glądałam j ak
córka am isza. Kiedy ś interesowałam się m odą, ale ostatnio wszy stko wy dawało się pozbawione
sensu. No ale przy naj m niej j adłam i się m y łam . Lisa i Gabe nie m usieli o ty m wiedzieć, ale
dbanie o siebie by ło dla m nie nie lada wy czy nem .
– W porządku – powiedziałam zrezy gnowana. – Założę inną koszulkę, ale na ty m koniec.
– Um owa stoi! – Lisa uśm iechnęła się i klasnęła w dłonie.
Dziesięć m inut później zaczęłam poważnie wątpić w to, czy j estem norm alna. Koszulka, którą
m i dała, nie zachodziła na spodnie i odsłaniała dobre pięć centy m etrów brzucha. Próbowałam się
garbić, ale Gabe nazwał m nie Quasim odo, więc porzuciłam ten pom y sł.
Im preza odby wała się w główny m holu budy nku. Sy tuacj a nie m ogła więc wy m knąć się spod
kontroli, prawda? Wszy stko działo się przecież za zgodą władz uczelni. A to znaczy ło, że nie będzie
narkoty ków, alkoholu i inny ch uży wek.
Wuj ek Jo ostrzegał m nie, żeby m nie m ieszała lekarstw z alkoholem . Naj wy raźniej człowiek
upij ał się wtedy dwa razy szy bciej . W prakty ce oznaczało to, że po j edny m drinku będę tańczy ła
z abażurem na głowie. Cóż, przy naj m niej zapom nę, że m am na sobie tę kusą bluzeczkę.
Kiedy weszliśm y do holu, ludzie zaczęli się na nas gapić. Nie tak, j ak gapią się na ciebie, kiedy
m asz j edzenie m iędzy zębam i. To by ły ciekawskie spoj rzenia. Może to przez Gabe’a? Stanęłam
bliżej niego, a on otoczy ł nas ram ionam i.
– Gabe j uż tak m a – wy j aśniła ze śm iechem Lisa i dla żartu uderzy ła go pięścią w biceps. –
Ludzie nie potrafią zdecy dować, czy j est przy stoj ny, czy obłąkany.
– Dzięki, Liso. – Gabe zm ruży ł oczy i szepnął m i do ucha: – Tak m iędzy nam i, po prostu j estem
seksowny.
– Oczy wiście – odparłam protekcj onalnie.
Odchy lił głowę i wy buchnął śm iechem . Nie przy puszczałam , że m ógłby m i się spodobać, ale
by ło w nim coś, co sprawiało, że czułam się swobodnie. Miałam wrażenie, że gdy by m w środku
nocy poprosiła go, żeby zawiózł m nie do oddalonego o cztery godziny drogi Bickelton, zgodziłby
się i j eszcze kupił m i kawę. Nigdy dotąd nie m iałam takiego przy j aciela. By ło to m iłe uczucie.
– A więc… – Lisa rozej rzała się po twarzach zgrom adzony ch. – Gdzie on j est?
– Nieznaj om y, z który m spędzisz dzisiej szy wieczór? – spy tał Gabe, który przy niósł nam
kubeczki z ponczem .
– Nie. – Lisa nadal rozglądała się po pom ieszczeniu. – Weston. Gdzie on się podziewa? Jest
opiekunem roku, więc m usi tu…
– Czy żby ? – odezwał się łagodny głos za naszy m i plecam i. – Pom y ślałem , że wy starczy m i
się pokazać. Nie sądziłem , że ktokolwiek będzie m nie szukał.
Gdy by nie m uzy ka, w holu by łoby cicho j ak m akiem zasiał. Widziałam , że ludzie próbowali
usły szeć, co m ówił, i nadstawiali uszu.
Weston zignorował Lisę i Gabe’a, całą uwagę skupiaj ąc wy łącznie na m nie.
– Przy szłaś – odezwał się.
– Zm usili m nie.
– Przekonali – westchnęła znacząco Lisa.
Gabe’a wy raźnie rozbawiła ta wy m iana zdań.
Weston nawet na chwilę nie odry wał ode m nie wzroku.
Gabe naj wy raźniej dość m iał tej niezręcznej sy tuacj i, bo odsunął m nie i wy ciągnął rękę do
Westona.
– Podej rzewam y, że uczy ła się w dom u, dlatego j est taka m ałom ówna. – Mówiąc to, wskazał
na m nie. Policzki m i płonęły i czułam , że się czerwienię. – Ale j est słodka j ak diabli, dlatego
wzięliśm y j ą ze sobą. Ta tutaj to m oj a kuzy nka – przedstawił Lisę. – Jeśli dobrze pam iętam , ty i j a
chodziliśm y razem na zaj ęcia.
Weston przeniósł wzrok ze m nie na Gabe’a. Pokiwał głową i uścisnął m u dłoń.
– Tak – przy znał. – To by ło chy ba łucznictwo.
– Naj lepsze zaj ęcia, w j akich m iałem okazj ę uczestniczy ć – dodał z rozrzewnieniem Gabe.
– Tak, teraz pam iętam – roześm iał się Weston. – To ty wpakowałeś strzałę w ty łek nauczy cielki.
– Odrzuciła m oj e zaloty. – Gabe wzruszy ł ram ionam i.
– Ja by m to nazwała m olestowaniem seksualny m – rzuciła Lisa i chrząknęła wy m ownie.
Gabe zby ł tę uwagę m achnięciem ręki i spy tał:
– Jak tam treningi?
– Ma na m y śli futbol – szepnęła Lisa. – Ćśśś, to j ak patrzenie na m ałego żółwika, który próbuj e
dostać się do wody. Albo zostanie pożarty, bo nie m a poj ęcia o sporcie, albo dotrze do oceanu
i odkry j e, że j est prawdziwy m m ężczy zną.
– W porządku. – Weston nas zignorował. – Brutalne, j ak zawsze, ale szy kuj e się naprawdę
dobry sezon.
– My ślisz, że zdobędziecie puchar? – Gabe wy dawał się szczerze zainteresowany.
– Dobry Boże, żółwikowi się udało! – szepnęła m i do ucha Lisa.
– Tak. – Weston zerknął na m nie i pokiwał głową. – Trener m a nadziej ę, że zdobędziem y
m istrzostwo. Po ty m , j ak w zeszły m roku przegraliśm y z Oregon Ducks, chcem y się
zrehabilitować.
– Wiem coś o ty m – westchnął Gabe. – Nienawidzę Kaczek
.
– Zielono-żółci, zielono-żółci – zanuciła za j ego plecam i Lisa.
– Zaśpiewaj to j eszcze raz, a oberwiesz – zagroził j ej Gabe.
Lisa się uśm iechnęła.
– Na m nie j uż czas – oświadczy ła. – Właśnie zobaczy łam j ednego z gości, który ch poznałam
podczas zapisów. Wszedł i nasze oczy się spotkały. Teraz spotkam się z nim na środku parkietu.
– Lubi opowiadać o swoim ży ciu – skwitował Gabe, kiedy odeszła.
– Nieźle – odparłam ze śm iechem . – Potrzebuj e ty lko ścieżki dźwiękowej .
– Nie m ów j ej tego. – Gabe pokręcił głową. – Nie zdziwiłby m się, gdy by zam iast m ówić,
zaczęła nagle śpiewać. Już od sam ego przeby wania w j ej towarzy stwie tracę punkty IQ.
Zapadła niezręczna cisza. Weston nie przestawał się we m nie wpatry wać. Uśm iech
Gabe’a z m inuty na m inutę robił się coraz szerszy. W końcu bąknął coś o zaprawieniu ponczu
i zostawił nas sam y ch. To znaczy ło, że Weston by ł naj gorszy m opiekunem roku w historii uczelni.
Zwłaszcza że wzm ianka o zaprawianiu ponczu alkoholem nie zrobiła na nim naj m niej szego
wrażenia.
– Przej dźm y się – zaproponował.
Przez chwilę gapiłam się na j ego wy ciągniętą rękę, w końcu j ednak spoj rzałam m u w oczy.
– Nie wiem , czy powinnam .
– Nie zrobiłem tego. – Przełknął z trudem ślinę i na krótką chwilę zam knął oczy. – Mówię
o gwałcie. Pewnie j uż o ty m sły szałaś. Zaufaj m i. Jak chcesz, dam ci nawet swój gwizdek gwałtu.
– Nosisz go przy sobie? – Spoj rzałam na niego zdum iona.
– Faceci też padaj ą ofiarą gwałtu. – Jego uśm iech zgasł. Sięgnął do kieszeni i wręczy ł m i
gwizdek. – Nie zapom nij o naj ważniej szy m .
– To znaczy ? – Wzięłam do rąk czerwony gwizdek i przy j rzałam m u się z uwagą.
– O dm uchaniu. – Poczułam na twarzy j ego oddech.
– Słucham ? – Wy dawało m i się, że zaraz zem dlej ę. Niem al sty kaliśm y się ustam i.
– Musisz dm uchnąć… – Rozciągnął usta w uśm iechu. – W gwizdek. No wiesz, żeby wezwać
pom oc.
– Ach – rzuciłam bez tchu. – No tak.
Wy prowadził m nie z holu. Miałam szczęście, że idąc, nie poty kałam się o własne nogi. Nie
wiedziałam , dlaczego zwrócił uwagę właśnie na m nie, ale coś m i m ówiło, że nie wy niknie z tego
nic dobrego. Nie m ogłam by ć wy łącznie j ego przy j aciółką, a by cie kim ś więcej przerażało
m nie.
1.
Rozdział 7
Zapamiętaj, jeśli uśmiech dziewczyny
sprawia, że zapominasz, jak masz na
imię… Wdepnąłeś w niezłe gówno.
Weston
– Tędy. – Złapałem j ą za rękę i poprowadziłem wzdłuż ulicy. – Opowiedz m i o sobie, Kiersten.
– Kiepski początek. Pierwsze py tanie by ło tak m ało ory ginalne, że m iałem ochotę walnąć się
w twarz. Oto j ak zachowy wał się człowiek, gdy um awiał się z pierwszoroczniaczkam i.
– Mam osiem naście lat.
– Nie, nie chciałem … – Spoj rzałem na nią i znalazłem się we władaniu j ej zielony ch oczu. –
To znaczy, cieszę się, że m asz osiem naście lat. Nie chciałby m m ieć kłopotów przez to, że
trzy m am cię za rękę.
– Prawdę m ówiąc, nie wy glądasz na faceta, który ogranicza się do trzy m ania za rękę.
– Masz racj ę – westchnął. – Ale lubię dłonie, Owieczko, choć m oże ty lko twoj e tak na m nie
działaj ą. – Mówiłem prawdę. Podobały m i się j ej ręce. Wszy stko w niej wy dawało się takie
niewinne. Prawie by łem na siebie zły za to, że j ej doty kam , że j ej pragnę. Prawie.
– Wciąż to przezwisko…
– Tak – zgodziłem się i ścisnąłem j ą za rękę. Przecięliśm y trawnik i szliśm y w m ilczeniu
chodnikiem . Mij aliśm y kolej ne sam ochody, a cisza m iędzy nam i zdawała się nie m ieć końca.
W końcu zatrzy m ała się pod j edną z uliczny ch latarni i wy sunęła rękę z m oj ej dłoni.
– Posłuchaj … – Przestąpiła nerwowo z nogi na nogę. Jej niewinne oczy patrzy ły to na ziem ię,
to na m oj ą twarz. – Nie wiem , do czego zm ierzasz. Doceniam twoj ą pom oc i w ogóle, ale…
– Ale? – spy tałem rozbawiony, unosząc brwi.
– Nie j estem taka – szepnęła.
– Jaka?
– Taka. – Policzki m iała zaróżowione. – Nie sy piam z chłopakam i.
– A, o to chodzi. – Uśm iechnąłem się, widząc, j ak bardzo j est zakłopotana. – Ja też.
– Słucham ?
– Ja też nie sy piam z chłopakam i. Nie j estem taki. A więc teraz, kiedy m am y za sobą tę dość
szczególną rozm owę, m ożem y zostać przy j aciółm i. – Znowu wziąłem j ą za rękę.
– Ja… – Nie dokończy ła, bo pech chciał, że kum pel z druży ny przej eżdżał akurat obok.
– Michels! – krzy knął, wy chy laj ąc się przez okno. – Dziś w Kappa j est im preza! – Zatrąbił
i odj echał z piskiem opon.
– To twój przy j aciel? – spy tała.
– Gorzej – zachichotałem . – Kum pel z druży ny. – Zatrzy m ałem się i delikatnie dotknąłem j ej
ram ienia. – Chcesz iść na inną im prezę?
– Chy ba powinnam wrócić…
– No chodź. – Przy ciągnąłem j ą do siebie. – Na chwilę. Przedstawię cię znaj om y m , dam ci
m leka i przed północą położę cię do łóżka.
Zm ruży ła oczy.
– Sam ą. Beze m nie – dodałem .
Kiersten spoj rzała na ulicę.
– Zgoda. Pół godziny i nie m y śl sobie, że nie uży j ę gwizdka.
– Proszę bardzo – szepnąłem . – Kiedy m i go oddasz, będę wiedział, j ak sm akuj ą twoj e usta.
Wzdry gnęła się.
– Nie m ożesz m ówić m i takich rzeczy.
– Dlaczego? – Uj ąłem j ą pod brodę i zm usiłem , żeby na m nie spoj rzała. – Czuj esz się przez to
niezręcznie?
– Tak – szepnęła.
– W porządku – westchnąłem . – W takim razie zachowam j e dla siebie i od czasu do czasu
będę patrzy ł na ciebie tęskny m wzrokiem . Co ty na to?
– Jeśli to poprawi ci hum or – odparła ze śm iechem .
– Hum or poprawiaj ą m i gwizdki. I rudowłose dziewczy ny. – Znowu wziąłem j ą za rękę. –
I dziewice. – Dziwne, ale zarum ieniła się j eszcze bardziej i m ocniej ścisnęła m oj ą rękę. Znałem
się na ludziach i założy łby m się o każdą sum ę, że nigdy się nie całowała. To dlatego czuła się taka
skrępowana. – Owieczko… – westchnąłem . – Mógłby m złoży ć cię w ofierze na ołtarzu.
– Wolałaby m nie.
– Skąd wiesz? – Uśm iechnąłem się zadziornie. – Może by ci się spodobało.
– Skąd wiesz ? – spy tała rozm arzony m głosem . – Może to j a pchnęłaby m cię nożem ?
– Widzę, że uczciwie stawiasz sprawę – roześm iałem się. – A teraz chodźm y. Musim y spotkać
się z ludźm i, napić się m leka i zgorszy ć pewną studentkę pierwszego roku.
Rozdział 8
Rzeczy nigdy nie są takie, jakimi się
wydają – nigdy.
Kiersten
Nigdy nie by łam w siedzibie bractwa. Widziałam j e j edy nie na film ach. Mnóstwo
im prezuj ący ch facetów, pij any ch ludzi i plastikowe kubki zaściełaj ące trawnik.
Czegoś takiego się j ednak nie spodziewałam .
Muzy ka by ła głośna, ale zaskoczy ł m nie rozm iar im prezy.
Alkohol by ł wszędzie, podobnie j ak j edzenie. Gdziekolwiek spoj rzałam , widziałam ludzi
ubrany ch j ak gwiazdy film owe, a każdy chłopak wy glądał j ak z okładki m agazy nu.
– Chłopaki. – Weston położy ł m i ręce na ram ionach i delikatnie pchnął m nie do przodu. – To
j est Kiersten.
Kilku z nich bąknęło „cześć” i uśm iechnęło się do m nie. Nie wy glądali j ak ty powe m ięśniaki.
Większość piła drinki i rozm awiała o futbolu, a towarzy szące im dziewczy ny radośnie
dy skutowały o ubraniach.
– Och… – Weston szarpnął m nie za rękę. – Ci kolesie, którzy właśnie weszli… – Mówiąc to,
wskazał dwóch m ężczy zn. Jeden nosił okulary w ciem ny ch oprawkach i kozią bródkę, a drugi m iał
ponad dwa m etry wzrostu i by ł chudy j ak szczapa. Na oko obaj wy glądali na około trzy dzieści
pięć lat. – Pracuj ą dla m nie. Albo raczej dla m oj ego taty. Zależy, j ak na to spoj rzeć. Gdy by ś
m iała j akieś problem y, gdy by ktoś ci się naprzy krzał… Uży j gwizdka i biegnij prosto do nich.
– Tak, ale dlaczego ktoś m iałby m i się naprzy krzać?
– O, świeży towar. – Za m oim i plecam i ktoś zachichotał.
– Muszę dodawać coś j eszcze? – Weston j ęknął. – Poznaj Drake’a.
– Cześć, Drake – wy m am rotałam z trudem , próbuj ąc uniknąć j ego drapieżnego wzroku. Miał
ciem nobrązowe oczy i rudawozłote włosy.
– Siem ka. – Skinął głową.
To by ł koniec naszej rozm owy.
Weston kolej no przedstawiał m nie znaj om y m , który ch kom pletnie nie interesowało to, kim
j estem . By li m ili, ale nic więcej . W końcu zaprowadził m nie do kuchni.
– Zrobim y ci drinka – oświadczy ł.
– Nigdy wcześniej nie piłam – uprzedziłam , unosząc ręce.
– Wiem – zaśm iał się. – I dlatego ty i j a m am y pewną m isj ę. Pierwsza im preza w siedzibie
bractwa, pierwszy drink, pierwszy wieczór w towarzy stwie starszego…
– Wy starczy. – Pokręciłam głową, kiedy wy ciągnął w m oj ą stronę plastikowy kubek.
– Jeszcze nie. Jeśli wy pij esz chociaż ły k, um rę j ako szczęśliwy człowiek. – Jego usta się
uśm iechały, ale oczy nie, gdy stał tak z kubkiem w dłoni.
– Presj a rówieśników. Wiesz, że j esteś naj gorszy m opiekunem roku, j akiego m iałam okazj ę
poznać?
Wzruszy ł ram ionam i.
Alkohol zachlupotał w kubku. By ł ciem ny i cuchnął j ak zgniłe banany.
– Co to? – spy tałam .
– Piwo. Jeden ły k. No j uż.
Zatkałam nos. Roześm iał się, ale nie dbałam o to. Napój sm akował j ak gorzkie banany i pleśń,
i po j edny m ły ku m iałam dość. Zaczęłam kasłać i oddałam m u kubek.
– Widzisz? – Miał zaraźliwy uśm iech. – By ło aż tak źle?
– By ło paskudne! – Pacnęłam go w ram ię.
– Co ci m ówiłem ? Nie będziesz m usiała uży wać gwizdka. Widzisz, potrafię dotrzy m ać słowa. –
Roześm iał się i zatoczy ł. Zaklął pod nosem i chwy cił się blatu.
– Wszy stko w porządku? – Podbiegłam do niego.
Odsunął się i zam rugał kilka razy.
– Tak, nic m i nie j est. Ja ty lko… m uszę wziąć coś od Jam esa. Zaraz wrócę, dobrze? Nie idź
z nikim na górę i nie pij niczego, nawet wody.
– Tak j est. – Zasalutowałam , chcąc go rozśm ieszy ć. On j ednak wy glądał, j akby m iał
zwy m iotować, i powoli wy szedł z kuchni, zostawiaj ąc m nie sam ą.
Kilka chwil później usły szałam kobiecy głos.
– Ciekawe. Jesteś j ego nowy m celem ?
– Celem ? – Odwróciłam się.
Dziewczy na by ła piękna. Jej nogi zdawały się nie m ieć końca, m iała obcisłą białą sukienkę
i czarne włosy, które opadały j ej falam i na piersi.
– Nie inaczej . – Sięgnęła po kubek z piwem i się napiła. – Co roku wy biera sobie nową
świeży nkę.
– Naprawdę? – Strach ścisnął m nie za żołądek.
– Cóż m ogę powiedzieć? Łatwo się nudzi. Uwierz m i, do Bożego Narodzenia zapom ni o tobie
i znaj dzie sobie inną. Niech no zgadnę, pochodzisz z m ałego m iasteczka? Jesteś niewinna? Czy li
wszy stko, co kręci takiego wpły wowego gościa j ak Wes, ale nic, czy m m ógłby się zainteresować
na dłużej , j eśli wiesz, co m am na m y śli. Rozkochuj e w sobie panienki, a później i tak im prezuj e
z ty m i, którzy nie m aj ą gdzieś j ego i j ego ży cia. Tak więc ciesz się nim , póki m ożesz. Ja tak
zrobiłam . – Pociągnęła z kubka i wy buchła śm iechem , akurat gdy do kuchni wszedł Weston.
Mogłaby m przy siąc, że się skrzy wił, zobaczy wszy j ą.
– Co ty tu robisz, Lorelei?
– Zostałam zaproszona – odparła aksam itny m głosem . – Powinieneś się cieszy ć, że m nie
widzisz. To oznacza dobrą prasę. Ty i j a, zupełnie j akby nic się nie stało.
– Ale się stało. – Weston zacisnął dłonie w pięści.
– Kto tak twierdzi? – Odchy liła głowę i się roześm iała. – Właśnie rozm awiałam z twoj ą m ałą
przy j aciółeczką.
– A m y właśnie wy chodzim y. – Weston wziął m nie za rękę i przy ciągnął do siebie.
– Pam iętaj , co ci m ówiłam . – Lorelei po raz ostatni obrzuciła m nie spoj rzeniem
i ostentacy j nie wy szła z kuchni. Odetchnęłam i pozwoliłam , by Weston wy prowadził m nie
z budy nku. Dwaj m ężczy źni, który ch pokazał m i wcześniej , szli kilkanaście m etrów za nam i, kiedy
wracaliśm y tą sam ą uliczką, którą przy szliśm y do siedziby bractwa.
– Wiem , że m nie nie znasz. – Mówił, j akby ktoś wy ssał z niego całą radość. – Ale nie wierz
w nic, co powie ci ta dziewczy na. To intry gantka. Uj m ij m y to tak. Nie powinna zbliżać się do
m nie na odległość piętnastu kilom etrów, a co dopiero pięciu m etrów.
– Studiuj e tu?
– Nie – roześm iał się bez hum oru. – Rok tem u skończy ła studia. Nasi rodzice się przy j aźnili.
– Przy j aźnili?
– Tak. – Pochy lił głowę, zaklął pod nosem i zagry zł wargi. – Aż do ubiegłego roku. Nadal
uważaj ą, że to zrobiłem . Fakt, że Lorelei j est początkuj ącą aktorką, nie ułatwia sprawy. Przeszła
sam ą siebie, kiedy próbowała wpakować m nie do więzienia za coś, czego nie zrobiłem .
– Przy kro m i. – Serce m i się ścisnęło.
Weston westchnął.
– Niepotrzebnie. Co się stało, to się nie odstanie, prawda?
– Prawda – bąknęłam .
– Nie czuj ę się naj lepiej . – Mówiąc to, potknął się. – Chy ba coś m nie bierze, więc odprowadzę
cię grzecznie do pokoj u i będę uciekał.
– Zaplanowałeś to wszy stko, co? – drażniłam się z nim .
Roześm iał się. Kiedy by ł szczęśliwy, j ego twarz się rozświetlała. Wiedziałam , że to
niedorzeczne, ale chciałam zrobić coś, żeby śm iał się j ak naj częściej . Prawie go nie znałam , a to,
czego zdąży łam się dowiedzieć, podpowiadało m i, że by łoby lepiej , gdy by m trzy m ała się od
niego z daleka.
– Kiersten?
– Tak? – Kiedy weszliśm y do budy nku, im preza trwała w naj lepsze.
– Dziękuj ę.
– Za co? – Mój oddech przy spieszy ł, kiedy na krótką chwilę j ego oczy zatrzy m ały się na
m oich ustach. Zaraz j ednak odwrócił wzrok i spoj rzał na drzwi windy.
– Za to, że m i uwierzy łaś.
Wzięłam go za rękę.
Co j a wy prawiam ?
Zam knęłam j ego palce w swoich.
– Będę ci wierzy ć tak długo, j ak długo nie zawiedziesz m oj ego zaufania. Tak postępuj ą ludzie.
– Ufaj ą ślepo nieznaj om y m ? – Wy dawał się nieobecny. Oczy m iał szkliste i by ł przeraźliwie
blady.
– Nie. – Wy szliśm y na kory tarz i ruszy liśm y w stronę m oj ego pokoj u. – Znaj duj ą przy j aciół
i wierzą im , kiedy ci m ówią prawdę.
– Kiersten… – odparł schry pnięty m głosem , opieraj ąc się o drzwi. – Nie chcę by ć twoim
przy j acielem .
– Och. – Żołądek podszedł m i do gardła, j akby właśnie oznaj m ił, że nienawidzi świąt Bożego
Narodzenia i chce usunąć wszy stkie rom anse z m oj ego kindle’a.
– Chcę czegoś więcej – szepnął i ty m razem poczułam na uchu ciepło j ego warg. – My ślę, że
przy tobie będę zawsze chciał czegoś więcej . Ale… – westchnął i wy ciągnął rękę. – Chętnie
zostanę twoim przy j acielem , j eśli oferta nadal j est aktualna.
Drżącą ręką uścisnęłam j ego dłoń. Jego uśm iech zdawał się rozj aśniać wszy stko dookoła.
Odegnał wspom nienia o ty m , kim by łam kiedy ś, i sprawił, że ogarnęło m nie znaj om e, upiorne
przeczucie. Jakby kończy ł m i się czas albo j akby nadciągała ciem ność. Próbowałam uwolnić
rękę, ale trzy m ał j ą m ocno.
Nienawidziłam tego uczucia, że tracę nad wszy stkim kontrolę. Zwy kle pom agały m i lekarstwa,
ale w tam tej chwili m iałam wrażenie, że j ego oczy proszą m nie, żeby m skoczy ła razem z nim
w ciem ność, a j a nie by łam pewna, czy j estem na to gotowa.
– Wszy stko będzie dobrze – szepnął. Wy ciągnął kosm y k m oich włosów i przy j rzał m u się
z uwagą.
– Co m asz na m y śli?
– Pierwszy dzień zaj ęć. – Uśm iechnął się ze sm utkiem . – O czy m inny m m ógłby m m ówić.
– No wiesz… O ży ciu – zażartowałam , próbuj ąc zm usić go do tam tego uśm iechu.
– No tak. – Spoważniał i przełknął ślinę. – Słodkich snów, Kiersten. Śnij o m nie.
– I o twoim ośm iopaku? – rzuciłam .
Odchy lił głowę i się roześm iał.
– Tego właśnie by ło m i trzeba. Dzięki, Przy j aciółko.
– Do usług… – Miałam ochotę go dotknąć. – Przy j acielu.
– Coś m i m ówi, że będziesz naj lepszą przy j aciółką, j aką m iałem . – Nie ruszał się. Patrzy ł na
m nie, a j ego oczy rej estrowały każdy szczegół, j akby obawiał się, że zniknę.
– To chy ba dobrze, prawda?
– Chciałby m to wiedzieć. – Wskazał ręką sufit. – Mój pokój wzy wa, podobnie j ak trening
o piątej rano. Dobranoc.
Rozdział 9
Dar? Przekleństwo? Kto to wiedział…
Najgorsze, że miałem coraz mniej czasu.
Weston
Jęczałem pochy lony nad toaletą, wy rzucaj ąc z siebie śniadanie, lunch, kolacj ę i wy pity
niedawno koktaj l proteinowy. Krztusiłem się. Nienawidziłem wy m iotować. Przez to czułem się
j ak dzieciak. Ale wtedy, gdy chorowałem , by ła przy m nie m am a.
Teraz został m i ty lko tata.
Wy słał ludzi, żeby odwalili za niego brudną robotę. Nie chodzi o to, że m nie nie kochał; m iał na
głowie ważniej sze rzeczy niż zaj m owanie się rzy gaj ący m sy nem .
Dobrze, że wy m iotowałem przez całą noc. Znaczy ło to, że na trening przy j dę zupełnie
„czy sty ”. Nawet w naj gorsze dni by łem lepszy niż połowa kolesi, którzy biegali po boisku.
Nie powinienem tak się forsować, zwłaszcza teraz, gdy zacząłem przy j m ować zupełnie nowe
leki, ale chciałem pom óc Kiersten. Jej niewinność intry gowała m nie, podobnie j ak czaj ący się
w niej m rok. Niem al widziałem czarne chm ury, kłębiące się nad j ej głową. Wiem coś o ty m , bo
sam wiele przeszedłem . Czasam i j ej uśm iech by ł nieszczery, inny m razem tak bardzo
przej m owała się ty m , co m y ślą na j ej tem at inni, że m iałem ochotę nią potrząsnąć. Może na
zewnątrz wy glądało to inaczej , ale j ej oczy … to, j ak skupiały się na wszy stkim , j akby bała się, że
patrząc na coś, zwróci na siebie uwagę inny ch. Dziwnie by ło patrzeć, j ak dziewczy na, której ciało
zdawało się krzy czeć „Patrzcie na m nie!”, kuli się w sobie.
Przy j aciele? Nie. To by ł fatalny pom y sł, a j a by łby m prawdopodobnie naj gorszy m
przy j acielem we wszechświecie. Niezależnie od wszy stkiego i tak zostawiłby m j ą ze złam any m
sercem , więc m ogłem oszczędzić j ej cierpienia. Ponieważ naj wy raźniej m iałem kłopoty
z sam okontrolą, postanowiłem , że będę naj lepszy m przy j acielem , j akiego m ogła sobie
wy m arzy ć. Nie m ogę się ty lko zaangażować. Nie zrobiłby m j ej tego. W końcu m iała przed sobą
cztery fantasty czne lata na uniwersy tecie, podczas gdy m nie zostało ledwie kilka m iesięcy.
Założy łem koszulkę i chwy ciłem kluczy ki. Nie cierpiałem chodzić pieszo na treningi. Rano
zawsze by ło m okro; uniwersy tet znaj dował się tuż nad Oceanem Spokoj ny m , więc poranki by ły
tu zim ne.
Westchnąwszy, zatrzy m ałem się przed drzwiam i do pokoj u Kiersten i wsunąłem pod nie liścik.
– Tak oto zaczy na się przy j aźń – wy szeptałem . Może pom ogę j ej wy j ść z tego przeklętego
kokonu. Może to wy starczy, by m odszedł z uśm iechem na ustach.
Rozdział 10
Może wbrew temu, czego tak bardzo się
obawiałam, wcale nie spowijała mnie
ciemność. Może sama ją zaprosiłam,
nawet o tym nie wiedząc?
Kiersten
Obudził m nie dźwięk budzika. Od razu uświadom iłam sobie, że koszm ary nie by ły tak straszne,
j ak ubiegłej nocy. Nie obudziłam się z krzy kiem . Miałam ochotę skakać do góry i dziękować Bogu.
Lekarstwa sprawiały, że od m iesięcy śniłam koszm ary, ale za to pom agały m i przetrwać w ciągu
dnia.
Wy łączy łam budzik i powlokłam się w stronę drzwi. Dziękowałam Bogu, że m ieszkam z Lisą.
Dzieliły śm y kuchnię i pokój gościnny z dwiem a inny m i dziewczy nam i, które przy gotowy wały
się do studiów m edy czny ch. By ło więc tak, j akby śm y m ieszkały sam e. Tam te dziewczy ny nie
oglądały telewizj i i naj wy raźniej nie j adały, a kiedy zapy tałam , czy m aj ą profile na Facebooku,
spoj rzały na m nie z politowaniem .
Ziewnęłam i poszłam do kuchni zaparzy ć kawę. Chwilę później Lisa wy szła ze swoj ego pokoj u,
klnąc pod nosem .
– Jest za wcześnie! – m ruknęła.
– Już siódm a.
– Dopiero siódm a. – Przeczesała palcam i j asne włosy i usiadła przy stole. – Gdzie by łaś
wczoraj wieczorem ? Kiedy wróciłam , j uż spałaś.
– Ja… – Wsy pałam do filtra m ieloną kawę. – By łam z Westonem . Zabrał m nie na inną
im prezę i…
– No proszę! – krzy knęła schry pnięty m głosem . – Na inną im prezę? Gdzie?
– W Kappie – odparłam .
– Bez j aj ! – pisnęła. – Robią tam naj lepsze im prezy ! Pierwszoroczniaki nie m aj ą na nie
wstępu! Poznałaś kogoś faj nego? By li m ili? Mieli j akieś prochy ? Sły szałam , że m aj ą tam prochy.
Jasna cholera, pój dziesz tam j eszcze? Pój dziesz? Potrzebuj em y Gabe’a.
– Skończy łaś?
– Tak, chy ba tak. – Zrobiła dwa głębokie wdechy, zanim pokiwała głową.
– To dobrze. – Kawa zaczęła się parzy ć. – Wszy stko wy glądało norm alnie. By ło tam kilka
naprawdę faj ny ch osób, które j adły, piły i… – Nie wspom niałam o Lorelei.
– I? – Lisa pochy liła się nad stołem . – I co? Pocałował cię? Urodzisz m u dziecko? Chce się
z tobą ożenić i zam ieszkać nad waszy m garażem ?
– Nie – roześm iałam się. – Odpowiedź na wszy stkie twoj e py tania brzm i „nie”. Chce, żeby śm y
by li przy j aciółm i.
– Przy j aciółm i? – Przy tknęła palec do ust, j akby się nad czy m ś zastanawiała. – Z naj większy m
ciachem w kam pusie? Dlaczego m nie to wkurza?
– Bo chciałaby ś wskoczy ć m u do łóżka.
– Skarbie – parsknęła Lisa – j a m ogłaby m zostać j ego łóżkiem . Tak bardzo j estem
zdesperowana. Ale przy j aciele? Dlaczego ty lko ty le?
Wzruszy łam ram ionam i.
– Nie interesuj ą go studentki pierwszego roku.
– Jasne. – Lisa pokiwała głową. – Ale on j est facetem , a ty j esteś śliczna. To oznacza ty lko
j edno.
– Mieszkasz nad j ego garażem ?
– Chciałaby m . – Wy dęła usta i zerknęła w kierunku drzwi. – Co to?
– Drzwi? – Bez żartów. Czy ona się wczoraj upiła?
– Dzięki. – Lisa pochy liła się. – Nie o ty m m ówię. – Wskazała na drzwi. – Ale o ty m .
Na podłodze leżała złożona kartka papieru z zapisany m na niej m oim im ieniem . A niech m nie!
Moim im ieniem , napisany m staranny m charakterem pism a.
– To chy ba nie wąglik. – Lisa schy liła się i podniosła liścik. – Przeczy taj . – Podstawiła m i go
pod nos. – No dalej ! Jestem ciekawa.
Ekspres do kawy piknął. Wzięłam kartkę i nalałam nam kawy. W końcu usiadłam przy stole
i zaczęłam czy tać.
Ludzie nie piszą już listów… A szkoda, nie sądzisz? Dzień 1. Twoja misja, jeśli się jej podejmiesz:
Poznaj dwie nowe osoby, kogoś innego niż twoja współlokatorka i jej kuzyn. Ja też się nie liczę.
Uśmiechaj się i chociaż raz zgłoś się na zajęciach. Zobaczymy się w porze lunchu.
Twój przyjaciel – Wes.
Uśm iechnęłam się radośnie. Przeczy tałam liścik po raz drugi i trzeci. Za każdy m razem serce
biło m i coraz m ocniej . By ł to pierwszy ranek od przeszło dwóch lat, kiedy nie m y ślałam o swoj ej
przeszłości. Gdy nawet przez chwilę nie pom y ślałam o wy padku, w który m zginęli m oi rodzice.
By łam zby t szczęśliwa, zby t podekscy towana, żeby m y śleć o czy m kolwiek inny m , niż
o chłopaku, który napisał do m nie liścik.
– No i? – spy tała Lisa. – Co pisze?
– Wy chodzę za m ąż!
– ŻE CO? – krzy knęła.
– Żartowałam – odparłam ze śm iechem . – Masz. – Wręczy łam j ej liścik. – To od Wesa.
– A więc teraz to j uż Wes? – Uniosła brwi.
– No… – Odwróciłam wzrok. – To znaczy od Westona.
– Jasne – m ruknęła i zaczęła czy tać. Z każdą chwilą uśm iechała się coraz szerzej , zupełnie j ak
j a, a kiedy skończy ła, j ej oczy szkliły się od łez. – Napisał ci liścik m iłosny !
– Ja by m powiedziała, że to instrukcj a. – Zby łam j ej uwagę m achnięciem ręki. –
Naj wy raźniej chce, żeby m się trochę otworzy ła.
– Fakt, przy pom inasz pustelnika. No i dorastałaś w… – urwała. – Jak się nazy wa ta zapadła
dziura? Ta z j edny m sklepem ?
– Bickelton – westchnęłam .
– No właśnie. W Bickelton. – Pokręciła głową. – Musisz zacząć korzy stać z ży cia. Takie j est
m oj e zdanie i naj wy raźniej Weston j e popiera…
– Ale… – Nie chciałam , żeby zabrzm iało to kiepsko. Niepewność wzięła j ednak górę i głos m i
drżał. – Dlaczego j a?
– A dlaczego nie? – Rzuciła kartkę na stół. – Jesteś piękna i wzbudziłaś j ego zainteresowanie.
Czy m usi by ć j akiś powód?
– Zawsze j est j akiś powód – wy j aśniłam . – Tacy faceci zwy kle nie zwracaj ą uwagi na
dziewczy ny takie j ak j a.
– Dzięki dziewczy nom takim j ak ty istniej ą tacy faceci. – Uśm iechnęła się ciepło. – Nie
widzisz siebie tak, j ak widzą cię inni. Może on widzi więcej niż ty, kiedy patrzy sz w lustro?
Cokolwiek to j est, nie odtrącaj go. Facet się stara i na twoim m iej scu dziękowałaby m Bogu.
– Może tak zrobię – odparłam z uśm iechem .
– Świetnie. – Wstała od stołu i się przeciągnęła. Coś bły snęło pod m ateriałem koszulki. Kolczy k
w pępku? – A teraz przy gotuj m y się na pierwsze zaj ęcia! – Odtańczy ła taniec radości i pobiegła
do pokoj u, zostawiaj ąc m nie z kawą i liścikiem .
Rozdział 11
Prochy są do niczego. Zderzenie
z ważącym sto trzydzieści kilogramów
graczem pierwszej linii? Tak, to dużo
bardziej do niczego.
Weston
– Michels! – to trener Jackson. – Gdzie ty m asz głowę? Skup się!
Racj a. Muszę się skupić. Muszę przestać m y śleć o rudy ch włosach i prom ienny ch
uśm iechach, i o ty m , j ak by to by ło, gdy by j eden z nich adresowany by ł do m nie, i znowu
o rudy ch włosach przesm y kuj ący ch się przez m oj e palce, i…
– Michels! – W ostatniej chwili zdąży łem złapać piłkę i zakończy ć m ecz. My ślenie o niej m nie
rozpraszało; naprawdę m usiałem coś z ty m zrobić. Co się, do diabła, ze m ną dziej e?
Przed końcem treningu by łem posiniaczony j ak nigdy, co w przy padku rozgry waj ącego nie
wróży niczego dobrego.
– Co się z tobą dziej e? – spy tał Brad, zdej m uj ąc ubranie i wchodząc pod pry sznic.
– By łem rozkoj arzony – m ruknąłem , też się rozbieraj ąc.
– Właśnie widzę – rzucił. – Lepiej się skup, j eśli chcesz, żeby śm y w ty m roku zdoby li puchar.
Nienawidziłem rozm ów o przy szłości. By ły bez sensu. Pokiwałem głową i burknąłem : – Masz
racj ę.
Po pry sznicu poszedłem do j ednej z kawiarni i kupiłem koktaj l proteinowy. Jeszcze dwa zaj ęcia
i będę m ógł zobaczy ć się z Kiersten. Do tej pory przeczy tała j uż m ój liścik, więc albo będzie
wkurzona, albo zadowolona i uśm iechnięta. Miałem nadziej ę na to drugie. Prawdę m ówiąc,
liczy łem , że kiedy się obudzi i przeczy ta liścik, zapom ni, co znaczy się dąsać.
* * *
– Lunch. – Podsunąłem j ej pod nos stertę j edzenia i patrzy łem przez chwilę, j ak spogląda na
nie z niechęcią. – Musisz j eść.
– Nie j estem głodna. – Odsunęła tacę i skrzy żowała ram iona.
– Pierwsze zaj ęcia nie poszły naj lepiej ?
Rzuciła m i gniewne spoj rzenie.
– Chcesz o ty m pogadać? – Podniosłem ręce.
– Nie m ogę. – Zarum ieniła się i rozej rzała po stołówce. Większość ludzi gapiła się na nas,
j akby śm y właśnie ogłosili, że zam ierzam y adoptować j edno z dwadzieściorga dzieci Brada Pitta.
– Ja się ty m zaj m ę. – Westchnąłem i wy słałem Jam esowi krótką wiadom ość. Nienawidził
m nie kry ć, ale ty lko tak m ogliśm y odwrócić uwagę ludzi. Obserwowałem go z drugiego końca
stołówki. Zerknął na telefon, skrzy wił się i rzucił gazetę na stół. Chwilę później zaczął iść w naszą
stronę i po dwóch, trzech krokach runął na podłogę.
Rozległy się stłum ione okrzy ki.
– Widzisz, j uż się nie gapią. – Pokiwałem głową. – A teraz m ów, co wy darzy ło się na
zaj ęciach?
Wskazała na Jam esa:
– Nic m u nie j est?
– Niski poziom cukru we krwi. – Na chwilę odwróciłem wzrok i odchrząknąłem . – A więc j ak
tam na zaj ęciach?
– Może powinniśm y wezwać lekarza? – Sięgnęła po kom órkę. Chwy ciłem j ą za nadgarstek
i pokręciłem głową.
– Za dziesięć m inut będzie j ak nowo narodzony – zapewniłem j ą.
– Aha. – Patrzy ła na Jam esa, ale przy naj m niej zaczęła m ówić. – Zgłosiłam się na zaj ęciach,
ale profesor zganił m nie, że go poprawiam .
Skrzy wiłem się.
– I poznałam dwie nowe osoby.
Ty m razem się uśm iechnąłem .
Ona j ednak pozostała poważna.
– Powiedzm y, że są odrobinę bardziej przy j aźni od ciebie.
Miałem ochotę udusić ich goły m i rękam i.
– Co to za j edni? Doty kali cię? Zrobili ci krzy wdę? Zabij ę ich, przy sięgam . Ja… – Zerwałem
się z krzesła i rozej rzałem się po stołówce w poszukiwaniu pierwszoroczniaka, który patrzy ł na nią
z ukosa.
– Usiądź. – Szarpnęła m nie za rękaw i pokręciła głową. – Powiedziałam im , że m am chłopaka.
Koniec, kropka.
– Powierzaj ąc ci to zadanie, m iałem na m y śli dziewczy ny. – Krew huczała m i w uszach. – Nie
facetów.
– No i? – Rozłoży ła ręce poiry towana. – Ty lko oni do m nie podeszli.
– Jakoś m nie to nie dziwi – m ruknąłem .
– Wes?
Powiedziała do m nie „Wes”.
Mogłem spokoj nie um rzeć.
Większość ludzi m ówi do m nie „Wes”. Nie wspom niałem o ty m . To by ło naturalne. Tak
właśnie podpisałem liścik.
Zaczy nałem się zachowy wać j ak baba.
Uśm iechnąłem się, na co ona zm ruży ła oczy.
– O co chodzi? – spy tała.
– O nic. – Złapałem j ą za rękę i pocałowałem j ą. – Po prostu j estem szczęśliwy.
– Że nie wy konałam wszy stkich zadań?
– To bez znaczenia. – Pokręciłem głową. – Starałaś się, ty lko to się liczy. Musisz w końcu wy j ść
z cienia.
Rozszerzy ła nozdrza, złapała torbę i wstała.
– Muszę j uż iść.
– Usiądź.
– Nie.
– Usiądź. – Szarpnięciem zm usiłem j ą, żeby usiadła, i wziąłem j ą za rękę. Czułem pod palcam i
j ej przy spieszone tętno. – Wcale nie j est m i przy kro.
– Nie wiem , o czy m m ówisz.
– Przy pom inasz m i m oj ego brata.
– Słucham ?
– By ł w śpiączce. Zm arł – wy j aśniłem . – Przedawkował.
– Piękne dzięki – wy cedziła przez zaciśnięte zęby.
Odsunąłem od siebie m y śli o śm ierci brata.
– Cierpiał na depresj ę. By ł utalentowany m , wspaniały m człowiekiem , naj lepszy m , j akiego
znałem … Taki właśnie by ł. A ty … ty m i go przy pom inasz. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie
j est. Więc tak, wiem , że naciskam , ale m y ślę, że dasz sobie radę. Powiedz, że j esteś
wy starczaj ąco silna, żeby to znieść.
– Nie znasz m nie – odparła chłodno. W j ej głosie pobrzm iewała nuta, którą rzadko sły szałem
u dziewczy n.
– Znam .
– Nie. Nic o m nie nie wiesz.
Puściłem j ej rękę.
– Znam cię lepiej , niż ci się wy daj e. Posłuchaj , nie lubię upiększać i nie m am czasu na by cie
facetem , który będzie czekał ty godniam i, aż się w końcu otworzy sz. Jestem inny. Może zby t
em ocj onalny. Wiem , m oj e m etody są dość szalone. Ale coś m nie do ciebie ciągnie, a ty
naprawdę m nie potrzebuj esz.
– Nikogo nie potrzebuj ę – wy szeptała, j akby sam a w to nie wierzy ła, nie m ówiąc o ty m , by
przekonała kogokolwiek, że j est tak, j ak m ówi.
– Potrzebuj esz – odparłem . – I zaczekam , aż powiesz m i to prosto w twarz, j eśli m usisz m ieć
trochę czasu, żeby to zrozum ieć.
Po ty ch słowach wstałem od stolika i odszedłem . Nadal będę pisał liściki i nadal będę j ą
m oty wował.
Może, j eśli zdołam j ą uratować – z trudem nabrałem powietrza – m oże ratuj ąc j ą, ocalę j ego.
Wtedy nie m ogłem , ale m ogę teraz.
Rozdział 12
Ludzie powinni pilnować własnego nosa.
Mam rację? Nie rozumiem, dlaczego tak
się mną przejmuje.
Kiersten
– Za kogo on się m a, do cholery ? – wrzasnęłam do telefonu.
Po drugiej stronie słuchawki wuj ek Jo westchnął głęboko.
– Wy daj e się by ć m iły m m łody m człowiekiem , no i m a racj ę.
Miałam ochotę rzucić czy m ś o ścianę. Wy j ęłam kolej ną pigułkę i rozgry złam j ą w zębach.
By ła gorzka, ale wcale m nie to nie obchodziło. Musiałam się poczuć lepiej . To znaczy
teorety cznie wiedziałam , że anty depresanty to nie tabletki, które m ożna brać ot tak sobie, ale
wy starczał m i efekt placebo. Przy naj m niej na razie.
– Moim zdaniem zachowuj e się j ak dobry przy j aciel, Kiersten. Dobrze wiesz, że kry j esz się ze
swoim i em ocj am i.
– Ale znam go ledwie dzień! No i co? Tak po prostu chce m i pom óc? Ratować m nie? Pogarsza
ty lko sprawę!
– Jak to? – zapy tał ze spokoj em wuj ek Jo. – Wy gląda na to, że próbuj e zerwać plaster, pod
który m ukry łaś swoj e uczucia. Nie j estem specj alistą, ale wy daj e m i się, że potrafisz
funkcj onować wy łącznie na poziom ie, na który m funkcj onuj esz od dawna. Pozwoliłem ci pój ść
do szkoły oddalonej cztery godziny j azdy od dom u, żeby ś poczuła się wolna. Pam iętaj o naszej
um owie.
– Tak, tak. – Usiadłam na łóżku i j ęknęłam . – Albo weźm iesz się do roboty, albo do widzenia.
Jego chichot m nie uspokoił.
– Właśnie. Nie radzisz sobie z bólem tak, j ak trzeba. Powinnaś przestać brać anty depresanty,
nie m ożesz by ć taka skry ta. Na litość boską, Kiersten, m asz osiem naście lat!
– Jestem stara.
– Jesteś dzieckiem . – Wy obrażałam sobie, j ak krąży po kuchni. – Korzy staj z ży cia. Wy j dź na
piwo, ale ty lko j edno. Oszukaj śm ierć, bo oni tego nie zrobili. Przebiegnij się nago po akadem iku.
Zrób coś. Wszy stko j est lepsze od gapienia się w cholerną ścianę, j ak to robiłaś przez ostatnie dwa
lata.
– Oglądałeś „Doktora Phila”
?
– Może – roześm iał się. – Chodzi o to, że m usisz zacząć ży ć.
Po raz pierwszy ktoś m i na to pozwolił. Odkąd pam iętam , czułam , że m uszę cierpieć, bo oni
cierpieli. Głupie, prawda? Ale konstrukcj a ludzka j est głupia. Zadręczam y się po to, żeby poczuć
się lepiej – to właśnie robiłam . Zadręczałam się, bo to by ło niesprawiedliwe.
– Przestań – sarknął wuj ek Jo.
– Co m am przestać?
– My śleć.
– Ja nie…
– Właśnie, że tak – westchnął i ciągnął cichy m , spokoj ny m głosem : – Kochanie, twoi rodzice
chcieliby, żeby ś robiła różne szalone rzeczy. Oni ry zy kowali. Ty się zadręczasz, ale m usisz
wiedzieć, że nadm ierna ostrożność nie ochroni cię przed złem .
I tu dochodzimy do sedna rzeczy.
By łam przerażona. Czułam , że m uszę wszy stko kontrolować. Jeśli będę m iała kontrolę nad ty m ,
co j em , co na siebie zakładam , j ak się zachowuj ę i z kim rozm awiam , nie podzielę ich losu.
– Kochali cię – podkreślił.
Słowa utknęły m i w gardle.
– Chcieliby, żeby ś ży ła.
Starałam się panować nad em ocj am i.
– A j eśli nie będę ży ć? Jeśli um rę? – Czułam nadciągaj ący m rok. Usiadłam na łóżku
i włoży łam głowę m iędzy kolana. Lekarz zawsze m i powtarzał, że niepokój to form a depresj i. Nie
wierzy łam m u, ale w ciągu ostatnich dwóch lat niepokój i depresj a by ły m oim i j edy ny m i
przy j aciółm i. Może dlatego Wes próbował m nie zm oty wować.
– Ży j – wy chry piał wuj ek Jo. – Schrzań coś. Zostań aresztowana. Niech cię przy łapią, j ak
bierzesz narkoty ki.
Sły sząc to, roześm iałam się.
– Chcę ty lko wiedzieć, że nic ci nie j est.
– Nic m i nie j est, wuj ku Jo, naprawdę. Wiesz, że j esteś naj gorszy m rodzicem na świecie?
Westchnął i zachichotał.
– Albo naj lepszy m . Zależy, j ak na to spoj rzeć.
– Właśnie kazałeś m i sięgnąć po narkoty ki.
Na chwilę w słuchawce zapadła cisza.
– Ty lko nie m ów cioci – odparł w końcu.
– Bez obaw.
– Dobra, dzieciaku – rzucił na zakończenie. Nasze rozm owy nigdy nie by ły długie. Wuj ek Jo
nie by ł zby t rozm owny, więc by łam zaskoczona ty m , co m i dziś powiedział. – Zrób coś głupiego.
– Dzięki za rozm owę, wuj ku Jo.
– Po to tu j estem .
Rozłączy łam się i spoj rzałam na drzwi. Zrobić coś głupiego? W porządku. Zam ierzałam zrobić
coś szalonego. Zanim zdąży łam zm ienić zdanie, wy biegłam na kory tarz, pognałam po schodach
i stanęłam przed drzwiam i do pokoj u Wesa.
Bałam się, że serce wy skoczy m i z piersi, kiedy zapukałam raz, drugi i trzeci.
– Chwileczkę – usły szałam j ego głos.
Drzwi się otworzy ły i zobaczy łam Wesa, który uśm iechał się od ucha do ucha.
– Mam gdzieś listę.
– Wiem , j uż to m ówiłaś.
– Zrobiłam swoj ą. – Mówiąc to, zadziornie zadarłam brodę.
– Tak? – Splótł ram iona i chichocząc, oparł się o futry nę. – I co na niej j est?
– Nie m ogę ci powiedzieć.
Ściągnął brwi.
– Muszę ci pokazać.
– Rozum iem – odparł powoli. Przy m knął oczy i rozciągnął usta w seksowny m uśm iechu. –
W takim razie pokaż m i.
Cholera. Spociłam się. Nie m ogłam stchórzy ć. Wuj ek Jo chciał, żeby m zrobiła coś szalonego?
Proszę bardzo. Stanęłam na palcach i m usnęłam wargam i usta Wesa. By łam tak zdenerwowana,
że czułam , j ak drżę, i niem al naty chm iast chciałam się cofnąć.
Jednak Wes uj ął m nie pod brodę i spoj rzał m i w oczy.
– Ja też m am swoj ą listę, wiesz? – oświadczy ł.
– Naprawdę? – Czuj ąc go tak blisko siebie, nie m ogłam wprost oddy chać.
– Tak. – Ty m razem to on m nie pocałował. Wodził j ęzy kiem po m oich wargach, j akby chciał,
żeby m j e rozchy liła, wiedziałam j ednak, że z chwilą, gdy to zrobię, nie będę w stanie go
odepchnąć i ta świadom ość m nie przerażała.
– Otwórz się. – Delikatnie chwy cił zębam i m oj ą wargę. – Nie skrzy wdzę cię.
A j ednak to robił. Każda chwila spędzona w j ego towarzy stwie by ła dla m nie j ak kubeł zim nej
wody. Nie wiedziałam , w co wierzy ć i czy m ogę m u zaufać. Czy m ożna zaufać kom uś tak
pięknem u? Tak utalentowanem u? Tak idealnem u?
Jego ręce ześlizgnęły się po m oich ram ionach, przy prawiaj ąc m nie o dreszcze.
Poczułam na twarzy j ego oddech. Z trudem łapałam powietrze. I nagle wszy stko przepadło.
Przy warł ustam i do m oich ust, nasze j ęzy ki doty kały się i sm akowały. Jęknęłam , a on coś m ruknął
i obj ął m nie m ocniej .
Z tego, co by ło potem , pam iętam ty lko to, że znaleźliśm y się w j ego pokoj u, drzwi zatrzasnęły
się za nam i, a dłonie Wesa spoczy wały na m oich biodrach. Zachwiałam się i nachy liłam w j ego
stronę. Nie do końca wiedziałam , czego właściwie chcę, ale pragnęłam by ć blisko niego.
Wes się odsunął; oddy chał ciężko. Przełknął ślinę, odwrócił się i zaklął.
– Przepraszam .
Przepraszał? Za to, że m nie pocałował? Podeszłam do drzwi, otworzy łam j e, ale on
szarpnięciem zatrzasnął j e z powrotem . Odwróciłam głowę, poczułam na szy i j ego gorący
oddech, a chwilę później usta. Zam knęłam oczy. Jego doty k sprawiał m i rozkosz. By ło m i tak
dobrze, że m iałam ochotę krzy czeć. Nigdy dotąd nie zbliży łam się aż tak bardzo do drugiej osoby.
Nigdy nie czułam takiego przy pły wu adrenaliny j ak wtedy, gdy nasze j ęzy ki się spotkały, a j ego
palce pieściły m oj e biodro.
– Zostań – szepnął schry pnięty m głosem . – Zostań ze m ną.
– W twoim pokoj u?
– Nie. Na dachu – roześm iał się cicho. – Tak, w m oim pokoj u. Jeśli obiecam , że cię nie dotknę?
– Czy nie to m ówią faceci, zanim uwiodą dziewczy nę? Przy naj m niej w film ach.
– To nie j est film . – Jego palce zatańczy ły na m oim oboj czy ku, powoli ześlizgnęły się w dół
i zatrzy m ały na m oim sercu. – Chcę poczuć bicie twoj ego serca. Nic więcej .
Próbował by ć rom anty czny, czy m ówił poważnie? Poczułam , j ak j ego ciało ociera się o m nie,
gdy przy ciągnął m nie do siebie.
– Proszę?
– Jeśli wy rzucą m nie z uczelni…
– Nie wy rzucą cię – zapewnił m nie. – Jestem opiekunem roku. Powiem y, że pokłóciłaś się ze
swoj ą współlokatorką, a j a bronię twoj ego honoru i takie tam .
– Ty le że m oj a współlokatorka j est świetna, a ty próbuj esz pozbawić m nie honoru, no i j esteś
play boy em .
– Play boy em ? – Odsunął rękę. – Może i tak, ale nie w ty m przy padku.
– Jasne, czy li j estem wy j ątkowa? Ile razy powtarzałeś to dziewczy nom w ciągu ostatnich
dwudziestu lat?
– Zacząłem , kiedy m iałem osiem lat… – odparł.
Roześm iałam się. Nie m ogłam się powstrzy m ać.
– Poważnie. – Odwrócił m nie tak, że patrzy łam na niego. – Nie zam ierzam cię okłam y wać.
Pragnę cię. Pragnę cię tak bardzo, że j estem pewien, że gdy pój dę do nieba, zostanę ogłoszony
święty m .
Zm ruży łam oczy.
– Wszy stko j est… – Zaklął i przeczesał palcam i swoj e ciem noblond włosy. – Wszy stko wy daj e
się lepsze, kiedy j esteś obok. Bardziej kom pletne. Rozum iesz, o co m i chodzi?
– Chy ba tak. – Nie by łam gotowa przy znać, że chy ba się w nim zakochuj ę. W końcu j ak długo
się znaliśm y ? Dwa dni?
– Poza ty m … – westchnął. – To ty przy szłaś do m oj ego pokoj u, pam iętasz?
– Wuj ek kazał m i zrobić coś szalonego.
Podniósł ręce.
– Będę tu na wy padek, gdy by naszła cię ochota na szaleństwa. Zresztą, j eśli chcesz, m ogę co
pięć m inut przy pom inać ci o tej rozm owie.
– Dzięki. – Przełknęłam ślinę i włoży łam ręce do kieszeni.
– W takim razie m usim y pój ść do łóżka.
– Co? Miałam raczej na m y śli m alowanie sobie nawzaj em paznokci i robienie m aseczek –
zażartowałam .
Odchy lił głowę i się roześm iał.
– Dzięki tem u na pewno zapom niałby m o ty m , że m am ochotę rzucić cię na łóżko i pozbawić
resztek niewinności. Może pom y sł z m alowaniem paznokci wcale nie j est taki zły ; przy naj m niej
nie będę sobie wy obrażał, że stoisz przede m ną z nabrzm iały m i ustam i i potargany m i włosam i.
Chry ste, uwielbiam twoj e włosy. – Dotknął kosm y ka i westchnął.
– To chy ba nie naj lepszy pom y sł. – Cofnęłam się.
Wes złapał m nie za rękę.
– To dobrze. Lubię złe pom y sły. Dzięki nim czuj ę, że ży j ę.
– A potrzebuj esz j eszcze bardziej czuć, że ży j esz?
Spoważniał. Wbił wzrok w podłogę i szepnął:
– Nawet nie wiesz j ak bardzo.
1.
Phil McGraw – psy cholog, autor poradników i prowadzący program Dr. Phil.
Rozdział 13
Gdyby tylko wiedziała… pewnie
zamordowałaby mnie we śnie. Wolałbym
zginąć z jej ręki niż… Cóż, nieważne.
Weston
– A więc j ak, robim y to, czy nie? – zm ieniłem tem at.
Spoj rzała na drzwi, na m nie i znowu na drzwi. Podj ąłem decy zj ę za nią, zam knąłem drzwi
i wy ciągnąłem z szafki świeże bokserki i koszulkę.
– Wprawdzie nie m am y tu szlafroków, ale m ożesz spać w ty m . A teraz się rozbieraj .
– Coo?
– Żartowałem ! – roześm iałem się, choć w głębi duszy m iałem nadziej ę, że to zrobi. – Tam j est
łazienka. Przebierz się. Kiedy wrócisz, będę tu czekał. Ubrany.
– Dobrze. – Ręce j ej drżały. Zanotowałem w pam ięci, żeby wy słać wuj kowi Jo szy nkę na
święta Bożego Narodzenia i podziękować m u za j ego cenną radę. Z j ednej strony cieszy łem się,
że przy wiodła j ą do m nie, a z drugiej , gdy by Kiersten postanowiła pój ść do j akiegoś innego
kolesia, prawdopodobnie wy lądowałby m w więzieniu. Więc m oże nie szy nkę… Kartkę
świąteczną? Tak, kartka to dobre rozwiązanie.
Szy bko ściągnąłem koszulkę, włoży łem spodenki do ćwiczeń i położy łem się na łóżku. Dostałem
wiadom ość od oj ca, w której prosił, żeby m by ł m iły dla Jam esa i Davida. Py tał też, j ak tam
nowe tabletki. Tem at lekarstw tak bardzo działał m i na nerwy, że m iałem ochotę rzucić telefonem
o ścianę. Miałem ty lko nadziej ę, że Kiersten nie lubi m y szkować po szafkach, bo trzy m ałem
m oj ą kolekcj ę prochów w szafce pod um y walką. Zresztą nawet gdy by j e znalazła, i tak nie
wiedziałaby, co to za tabletki i j ak działaj ą. A gdy by wy guglowała ich nazwy, zdziwiłaby się,
widząc, że większość z nich to leki ekspery m entalne.
– Gotowa – zawołała z łazienki. Otworzy ła drzwi i zgasiła światło. Prakty cznie tonęła w m oich
ubraniach. Nie m ogłem się nie uśm iechnąć. W m oich bokserkach wy glądała tak cholernie
seksownie, że m iałem ochotę podbiec i zerwać j e z niej .
Musiałem się j ednak kontrolować.
Odchrząknąłem i poklepałem łóżko.
– Nie bój się, nie gry zę – zapewniłem .
– Ale liżesz.
– Zawsze. – Z cały ch sił starałem się trzy m ać ręce przy sobie, choć j edy ne, czego chciałem ,
to przy ciągnąć j ą do siebie. – Teraz nie będę cię lizał, Owieczko.
– Powiedział wilk – odparła śpiewny m głosem , idąc powoli w stronę łóżka i siadaj ąc obok
m nie. – Nie robię takich rzeczy. Co więcej , robię to ty lko po to, żeby udowodnić coś sobie
i m oj em u wuj kowi.
– A cóż takiego chcesz udowodnić?
– Że potrafię ży ć – wy szeptała. – Że nie um arłam razem z nim i.
– Z nim i? – Przy tuliłem j ą.
– Nie lubię o ty m m ówić. Chy ba że j esteś lekarzem i bierzesz dwieście dolarów za godzinę za
robienie notatek i przepisy wanie tabletek. – Napręży ła się niczy m struna. – Nie chodzi o to, że
j estem na prochach. Po prostu…
– Kiersten?
– Tak? – Sprawiała wrażenie, j akby lada chwila m iała się rozpłakać.
– Dobrze j est dostać pom oc.
Po chwili m ilczenia, kiedy tuląc j ą do siebie, czułem bicie j ej serca, pokiwała głową.
– Dzięki – powiedziała.
– Proszę bardzo. A teraz zróbm y coś szalonego i połóżm y się spać.
– Jak staruszkowie – roześm iała się.
– Właśnie tak. Jak staruszkowie. – Gdy by dalej przy tulała się do m nie, zwariowałby m . –
Dobranoc, Owieczko.
– Dobranoc, Zły Wilku. – Ziewnęła i odwróciła się do m nie. – Powinnam cię ostrzec, że
czasam i m iewam koszm ary.
– W porządku. Ja za to chrapię.
– Kłam iesz?
– Tak.
Westchnęła i zagry zła wargi. Marzy łem o ty m , by j e pochwy cić zębam i, tak j ak ona to robiła.
– Raz posikałem się do łóżka.
Spoj rzała na m nie zdum iona.
– Miałem cztery lata.
– Takie rzeczy potrafią odm ienić ży cie.
– Żeby ś wiedziała. – Pokiwałem głową. – Mój m iś tego nie przeży ł.
– To straszne.
Pokręciłem głową.
– Zastanawiam się, czy m ogłem zrobić coś, żeby go uratować.
Jej śm iech sprawił, że serce zabiło m i m ocniej , a m oże raczej zasty gło m i w piersi, zanim
znowu zaczęło bić.
– Dziękuj ę.
– Za co? – Odgarnąłem z j ej twarzy kosm y k włosów.
– Za to, że dzięki tobie czuj ę się lepiej .
– Cóż, j estem twoim opiekunem roku…
– To chy ba nie należy do twoich obowiązków – roześm iała się. – Przy naj m niej w broszurze nie
by ło nic na ten tem at.
Wzruszy łem ram ionam i.
– Teraz to m ój obowiązek. Ale widzę, że zakres m oich obowiązków bardzo cię śm ieszy, i m am
nadziej ę, że przepędzi koszm ary.
– Chciałaby m .
– Śpij . – Pocałowałem j ą w czoło. – A j eśli w przy szłości będziesz zam ierzała zrobić coś
głupiego, m ożesz uwzględnić m nie w swoich planach?
– Jasne, a dlaczego? – Przy m knęła powieki.
No wiesz, bo zamordowałbym każdego, kto cię dotknie.
– Bez powodu. Po prostu wolałby m , żeby ś nie robiła szalony ch rzeczy bez swoj ego wspólnika.
– W porządku.
– Dobranoc.
– Dobranoc – wy szeptała.
Rozdział 14
Może nic mi się nie śniło dlatego, że choć
raz w życiu moje życie przypominało
piękny sen.
Kiersten
– Dzień dobry, Słońce – szepnął m i do ucha schry pnięty, m ęski głos.
Zerwałam się i niem al zderzy liśm y się głowam i. Mało brakowało. Wes cofnął się i roześm iał.
Splótł ręce pod głową i spoj rzał w sufit.
– A więc nie m iałaś koszm arów.
– Nie m iałam . – Nawet nie wiedział, j ak cudownie by ło przespać całą noc i nie budzić się
z krzy kiem . Może nie by ł to efekt uboczny tabletek. Może problem tkwił we m nie. Może to ze m ną
by ło coś nie tak.
– Zaj ęcia? – Znowu ziewnął.
Zerknęłam na zegarek stoj ący przy łóżku.
– Za dwie godziny. Powinnam j uż iść.
– Potrzebuj esz dwóch godzin, żeby się przy gotować? My ślałem , że wy starczy ci dwadzieścia
m inut.
Pacnęłam go w brzuch.
– Jeśli m usisz wiedzieć, wy starcza m i pół godziny, ale wolę wrócić, zanim Lisa zarządzi
poszukiwania.
– Powiesz j ej , gdzie spędziłaś noc? – spy tał po chwili.
– Może.
– Ja zatrzy m am to w taj em nicy – odparł. – Przy j aciele m aj ą przecież taj em nice, prawda?
– Prawda – przy taknęłam , wstaj ąc. Nie spałam tak dobrze od dwóch lat. Część m nie chciała
wrócić do łóżka, do j ego ciepła. Zam iast tego weszłam do łazienki, przebrałam się w ubrania,
które m iałam na sobie poprzedniego dnia, i wzięłam telefon i klucze.
– Widzim y się wieczorem o tej sam ej porze? – Puścił do m nie oko. By ł piękny, kiedy tak leżał.
Jak to m ożliwe, że zasnęłam , m aj ąc przy sobie takie ciało? Musiałam by ć wy kończona. Albo nie
interesowali m nie faceci.
– Mam pracę dom ową.
– Drugiego dnia zaj ęć? – Uniósł brwi i spoważniał. – Rozum iem , teraz zaczniesz m nie unikać.
Dobra, będę z tobą szczery. Nie spaliśm y ze sobą, więc nie m usisz się wsty dzić, że wracasz nad
ranem w ty ch sam y ch ubraniach. Sy tuacj a nie j est niezręczna, więc j eśli będziesz unikała m nie
j ak ognia, zacznę cię prześladować.
– Nie boj ę się ciebie.
Wzruszy ł ram ionam i.
Widząc to, uśm iechnęłam się. Chwilę później uchy liłam drzwi i wy m knęłam się z pokoj u.
Niezauważona dotarłam do schodów. Zeszłam na dół, staraj ąc się nie robić hałasu, i w holu
wpadłam na Gabe’a, który szedł w przeciwny m kierunku. Na m ój widok uśm iechnął się od ucha
do ucha.
– Niegrzeczna dziewczy nko, gdzie się podziewałaś całą noc?
– Ja… – Odwróciłam wzrok i zatknęłam włosy za uszy. – Zasnęłam w bibliotece.
– Raz próbowałem tej wy m ówki. Naj wy raźniej zam y kaj ą o trzeciej rano i co noc robią
obchód budy nku z psam i.
– Cholera.
– No proszę, ty przeklinasz. – Otoczy ł m nie ram ieniem i odprowadził do pokoj u. – Ktoś
postanowił zaszaleć?
Skwitowałam to cichy m westchnieniem .
Gabe zatrzy m ał się, zdj ął rękę z m oj ego ram ienia i zanim się zorientowałam , zaczął
obwąchiwać m oj e włosy i szy j ę.
By łam zby t zaskoczona, żeby zdoby ć się na j akąkolwiek reakcj ę.
Chwilę później się odsunął. Na j ego przy stoj nej twarzy m alowało się zadowolenie.
– Seks. Pachniesz seksem .
Czułam , że m am na twarzy wy pisane poczucie winy. Próbowałam j e ukry ć, ale Gabe by ł
szy bszy. Pokiwał głową i w zam y śleniu postukał palcem w usta.
– Stawiam na Michelsa.
Oblałam się rum ieńcem .
– W j ego pokoj u?
Zaczęłam m anipulować kluczam i, żeby otworzy ć drzwi, ale Gabe chwy cił m nie za rękę.
– Muszę cię ostrzec. – W j ego oczach nie by ło j uż wesołości. – To ty p faceta, z który m lepiej
nie przeży wać swoj ego pierwszego…
Ty m razem to on się zaczerwienił.
– Pierwszego? – Wy prostowałam się, udaj ąc, że nie wiem , o czy m m ówi.
– Po prostu pierwszego. – Zaklął i włoży ł klucz do zam ka. – Jest bogaty. Kobiety lecą na niego.
Do diabła, m oj a babcia leci na niego. Po prostu… uważaj na siebie. Faceci tacy j ak on nie lubią
zobowiązań. Wolą przy gody na j edną noc.
– Zabawne – parsknęłam . – To sam o m ówiła o tobie Lisa.
– Hej ! – Przekręcił klucz i otworzy ł m i drzwi, puszczaj ąc m nie przodem . – Ja przy naj m niej nie
udaj ę niewiniątka. Sy piam z dziewczy nam i, m ówim y sobie „dziękuj ę” i „do widzenia”, i każde
z nas idzie swoj ą drogą. Wszy scy są szczęśliwi, koniec historii. Nie kry j ę się z ty m , kim j estem
i j aki j estem …
– A on?
– Jest skry ty. – Gabe zaklął. – Wiem , że nie zgwałcił tam tej dziewczy ny, ale po prostu radzę ci,
żeby ś by ła ostrożna.
– Ostrożna? – Zza drzwi sy pialni dobiegł zaspany głos Lisy, która chwilę później stanęła
w drzwiach, ubrana w kusą bluzeczkę i równie kuse, białe spodenki. – Kto m a by ć ostrożny ?
Posłałam Gabe’owi błagalne spoj rzenie.
– Ja. – Uśm iechnął się zawsty dzony. – Upiłem się i niem al wskoczy łem do łóżka twoj ej
współlokatorce.
Lisa krzy knęła.
– Przy naj m niej się obudziłaś – stwierdził Gabe z uśm iechem .
– Nie strasz m nie! – Stuknęła go w ram ię. – Jest dla ciebie zby t idealna.
– My ślisz, że o ty m nie wiem ? – m ruknął i puścił do m nie oczko.
Podziękowałam m u bezgłośnie.
– Śniadanie. – Uderzy łam się dłonią w czoło i przeczesałam palcam i włosy. – Co wy na to,
żeby m zrobiła nam śniadanie?
– Świetnie. – Lisa ziewnęła i się przeciągnęła. – Ja ty m czasem wezm ę szy bki pry sznic.
Kiedy zniknęła za drzwiam i pokoj u, Gabe przekrzy wił głowę i spoj rzał na m nie.
– Czy to będzie śniadanie, czy próba pozby cia się poczucia winy ?
– Bardzo śm ieszne.
Wy szczerzy ł zęby w uśm iechu i podniósł ręce. W postrzępionej białej koszulce, obcisły ch
dżinsach i z tatuażam i wy glądał j ak sobowtór Adam a Levine’a.
– Co? – spy tał, m rużąc oczy.
– Nic. – Czułam , że się rum ienię. Właśnie wy szłam na puszczalską. – Ładnie wy glądasz.
– Ładnie? – powtórzy ł.
Pokiwałam głową.
– Ładnie? – Oparł się o blat i skrzy żował ram iona. – Nikt nigdy nie powiedział m i, że
wy glądam ładnie. Jesteś pewna, że Michels nie wy prał ci m ózgu po szalonej nocy pełnej …
– … rozm ów i snu – dokończy łam .
Gabe parsknął.
– Poważnie? Nie robiliście nic innego? Hm m , nie wiedziałem , że j est gej em .
– Bo nie j est. – Uśm iechnęłam się znacząco i zrozum iałam , że dałam się podej ść.
– Poważnie? – Gabe trącił m nie łokciem . – Skąd wiesz?
– No bo… wszy scy to wiedzą.
Oboj e zam ilkliśm y. Ja m ieszałam ciasto na naleśniki i włączy łam kuchenkę.
– Dobrze całuj e? – spy tał Gabe.
Patelnia wy padła m i z rąk i z brzękiem uderzy ła o kuchenkę. Sły sząc chichot Gabe’a, m iałam
ochotę dźgnąć go widelcem .
– Tak ty lko py tam . – Uniósł ręce, udaj ąc niewiniątko.
– Tak. – Oblizałam wargi. – Dobrze. Ale to by ło raczej wy zwanie dla m nie. Nie on to zaczął,
ty lko j a.
– Faj nie. – Gabe wy j ął m i z rąk garnek i zaczął m ieszać ciasto; j a ty m czasem wy ciągnęłam
z lodówki sok pom arańczowy. – Chcesz powiedzieć, że pod m aską oziębłości kry j e się prawdziwy
dem on seksu?
Nie odpowiedziałam na to py tanie. Zam iast tego zaj ęłam się nalewaniem soku do szklanek
i sprawdziłam , czy patelnia się j uż rozgrzała.
– Chcesz zrobić naleśniki o śm ieszny ch kształtach i wkurzy ć Lisę? – spy tał Gabe. Naj wy raźniej
skończy ł rozm owę na m ój tem at, za co by łam m u bardzo wdzięczna.
– Boi się naleśników?
– W kształcie My szki Miki. – Jego oczy bły snęły figlarnie. – Ma fatalne wspom nienia
z Disney landu.
– Chwileczkę – roześm iałam się. – Lisa boi się My szki Miki?
– Kichnęła j ej w twarz. Korona księżniczki spadła j ej z głowy. Lisa się rozpłakała. By ła cała
afera. – Machnął ręką.
– Aha. – Chwy ciłam ły żkę. – Często robiłam takie dla… – nie dokończy łam .
– Dla? – spy tał.
– Dla m oj ej rodziny.
– Faj nie. – Zaczął wy ciągać talerze, podczas gdy j a rzuciłam m asło na rozgrzaną patelnię.
Lisa skończy ła brać pry sznic, gdy dosm ażałam ostatniego naleśnika. Gabe zachichotał i zatarł
ręce.
– Właśnie takie drobnostki dodaj ą ży ciu pikanterii.
– Dobrze wiedzieć. – Wy łoży łam naleśnik na talerz Lisy i wręczy łam go Gabe’owi.
– Kuzy nko? – zawołał. – Przy gotowaliśm y dla ciebie coś wy j ątkowego.
– Mm m . – Lisa m ruknęła z uznaniem . – Pachnie j ak naleśniki. – Postawiła talerz na stole
i wy sunęła krzesło. Dopiero wtedy spoj rzała na talerz. Piszcząc, odskoczy ła w ty ł, potknęła się
o krzesło i z głuchy m plaśnięciem runęła na podłogę.
– Standard. – Gabe podniósł pięść w trium falny m geście.
– Przeklęta m y sz – warknęła Lisa, wciąż nie podnosząc się z podłogi.
Gabe pom ógł j ej wstać, ona j ednak odepchnęła j ego rękę.
– Nie rozczulaj się nad sobą, Liso.
– Nie rozczulam się nad sobą. – Splotła ram iona. – Ja ty lko… ogłaszam naleśnikowy straj k.
Westchnął i uklęknął przy niej .
– Mam go pokroić, żeby nie wy glądał j uż j ak m y sz?
– Nie obchodzi m nie, co zrobisz – warknęła.
Gabe sięgnął po talerz, pokroił naleśnika i podał go Lisie.
– Widzisz? Już lepiej .
Lisa pocałowała go w policzek.
– Dzięki, Gabe.
– To by ła m y sz. – Wciąż przetwarzałam fakt, że spanikowała na widok naleśnika.
– Nawet m i o ty m nie przy pom inaj ! – Lisa pom achała m i palcem przed nosem . – Ty m asz
koszm ary i napędzasz stracha swoj ej współlokatorce. Ja nienawidzę My szki Miki. Wszy scy się
czegoś boim y. – Miała racj ę.
– Koszm ary ? – Gabe przekrzy wił głowę i spoj rzał na m nie. – My ślałem , że ty lko dzieci m aj ą
koszm ary.
– I j a. – Klapnęłam na krzesło. – Na to wy gląda. – Chociaż ubiegła noc by ła spokoj na. Nie
wspom niałam j ednak o ty m . Takie noce należały do rzadkości.
Po śniadaniu wy słałam wuj kowi Jo SMS-a:
Pocałowałam chłopaka, a rano zjadłam za dużo naleśników. Czy to wystarczająco szalone?
Chwilę później dostałam odpowiedź.
Oto moja dziewczynka.
Rozdział 15
Ktokolwiek wynalazł leki
eksperymentalne, powinien być
rozstrzelany. A może to mnie powinno się
rozstrzelać. Tak, zapomnijcie o nim,
zastrzelcie mnie.
Weston
– Kiedy zaczęły się nudności? – David dotknął m oj ego czoła i się skrzy wił. – Kilka godzin
tem u? Kilka dni tem u?
Odepchnąłem j ego rękę i zakląłem .
– Łatwiej by łoby zapy tać, kiedy nie m iałem m dłości. Poważnie, j uż m i lepiej , widzisz? –
Zm usiłem się do uśm iechu i wstałem . Musiałam przy trzy m ać się biurka i odczekać chwilę,
zanim poczułem się wy starczaj ąco silny, żeby m óc iść prosto.
David również podniósł się z krzesła.
– Musim y odnotowy wać takie rzeczy, Wes. Wiesz o ty m .
– Tak, wiem – j ęknąłem i ruszy łem w stronę drzwi. – Przez ostatnie pół roku nic się nie zm ieniło
i przy kro m i, że m uszę to powiedzieć, ale wcale nie czuj ę się lepiej .
– To niewłaściwe podej ście i dobrze o ty m wiesz. Lekarz powiedział…
– Pieprzy ć lekarzy ! – Walnąłem pięścią w drzwi. Głos m i drżał.
Usły szałem westchnienie Davida. By łem do tego przy zwy czaj ony. Ubiegły rok pełen by ł
takich westchnień. Naj pierw wzdy chał tata, gdy dowiedział się, że lekarstwa są naszą j edy ną
nadziej ą, później trener, gdy powiedziałem m u, że by ć m oże nie dam rady dograć do końca roku,
a wreszcie lekarz, kiedy inform ował m nie, że m oj e szanse wy noszą pięćdziesiąt procent.
– Posłuchaj . – Wargi m iałem spierzchnięte: efekt uboczny leków. Oblizałem j e i sam
westchnąłem . – Przepraszam , to by ł ciężki dzień. Spisz tę notatkę. Mam nudności, tracę ostrość
widzenia, a dziś rano wy m iotowałem .
Cisza, a zaraz potem odgłosy pisania.
– Coś j eszcze? – spy tał David.
– Tak. – Chwy ciłem kluczy ki, które leżały na biurku. – Wy chodzę, nie czekaj …
– Ale…
– Proszę – rzuciłem błagalnie. – Potrzebuj ę norm alności.
– W porządku. – David zaklął pod nosem . – Ty lko m iej włączoną kom órkę i gdy by ś poczuł się
dziwnie, wracaj od razu do akadem ika. Rozum iem y się?
– Tak. – Wy szedłem z pokoj u, nie oglądaj ąc się za siebie.
Naprawdę by łem kiepskim opiekunem roku. W ciągu pierwszy ch dwóch dni zaj ęć spędziłem
w swoim gabinecie zaledwie pół godziny. Mim o to zależało m i na tej pracy. Co więcej ,
potrzebowałem j ej . Tak j ak potrzebowałem m inuty norm alności. Dziekan o m ało nie dostał
zawału, kiedy m ój oj ciec wszedł do gabinetu, gotowy do ataku. Nigdy nie by łem z niego bardziej
dum ny.
Większość ludzi zakładała pewnie, że zostałem zdegradowany do roli opiekuna roku z powodu
tego, co się wy darzy ło.
Tak naprawdę błagałem o tę robotę.
Trener by ł wściekły, ale przy naj m niej oj ciec m nie rozum iał. Powiedziałem m u, że chcę
pom agać dzieciakom , pokazy wać im co i j ak, ale tak naprawdę chodziło o m oj ego brata. Zm arł
na pierwszy m roku studiów i nie chciałem dopuścić, żeby podobna historia przy darzy ła się kom uś
innem u.
Dlatego właśnie zatrzy m ałem się na piętrze, na który m m ieszkała Kiersten.
Nie wiedziałem , czy wróciła j uż z zaj ęć, ale warto by ło spróbować. Zapukałem dwa razy do
drzwi i czekałem .
Usły szałem podniesione głosy, szuranie nogam i i chwilę później drzwi się otworzy ły.
Stanął w nich Gabe, kuzy n współlokatorki Kiersten i, by ć m oże, m oj a konkurencj a. Nie by łem
pewien. Gapił się na m nie przez dobrą m inutę, aż w końcu się uśm iechnął.
– Dobrze spałeś w nocy ? – spy tał.
– Lepiej niż ty – odparłem z uśm iechem .
– Nie wątpię. – Mówiąc to, skinął głową.
– Jest Kiersten?
– Odrabia pracę dom ową.
– W drugi dzień zaj ęć? – Minąłem go i wszedłem do środka.
Gabe podniósł ręce.
– Powiedziała ty lko, że m usi odrobić pracę dom ową i zam knęła się w pokoj u. Miała dziś ty lko
dwa zaj ęcia, oba rano.
– Dobrze wiedzieć, że nie j a j eden j ą prześladuj ę – m ruknąłem .
Widząc uśm ieszek na j ego twarzy, zacisnąłem pięści i podszedłem do drzwi.
– Kiersten? – Zapukałem .
Ktoś pociągnął nosem , a zaraz potem coś spadło na podłogę. Co j est? Wszedłem , nie czekaj ąc
na pozwolenie.
Chy ba j ednak powinienem by ł zaczekać, aż m i otworzy.
By ła naga.
No, m oże niezupełnie naga, ale tak przy naj m niej wy glądała. Miała na sobie spodenki do j ogi
i sportowy biustonosz. Znieruchom iałem i chy ba m usiałem wy glądać j ak wariat.
– Hej ! – krzy knął z kory tarza Gabe. Zatrzasnąłem m u drzwi przed nosem i przekręciłem klucz.
– Tak, teraz czuj ę się bezpieczna – bąknęła Kiersten, wstaj ąc z m aty do ćwiczeń. – Poważnie,
Wes, nie m ożesz tak po prostu wparowy wać do cudzy ch pokoi.
– Nawet nie wiesz, j ak się cieszę, że to zrobiłem . – Usiadłem na łóżku i oparłem się o ścianę. –
Nie przeszkadzaj sobie.
– Nie – parsknęła śm iechem . – Nie kiedy się na m nie patrzy sz. Ćwiczy łam , ty zboczeńcu.
– Wy dawało m i się, że sły szę, j ak wołasz m oj e im ię. Przesły szałem się. – Wzruszy łem
ram ionam i.
– Sły szałeś m nie na szósty m piętrze?
– Cóż m ogę powiedzieć? To dar.
– Twój słuch absolutny i fakt, że śledzisz ludzi, czy nią z ciebie psy chopatę.
Uśm iechnąłem się j eszcze szerzej .
Kiersten oparła rękę na biodrze.
– Nie będę ćwiczy ła, kiedy się na m nie patrzy sz.
– Więc zróbm y to razem .
Spoj rzała na m nie przerażona.
Jeśli się nie m y liłem , m oj e notowania właśnie wzrosły.
– Ale nie tak. Chodźm y pobiegać.
– Biegasz?
Pokręciłem głową.
– Jestem rozgry waj ący m – wy j aśniłem . – Oczy wiście, że biegam .
Zaczerwieniła się i zakry ła twarz rękam i.
– Chodziło m i o to, czy biegasz poza treningam i.
– Nigdy nie uprawiałaś sportu, prawda?
Pokręciła głową.
– Ćwiczy m y nie ty lko na treningach. Oprócz nich ćwiczę j eszcze dwie godziny dziennie. Dzięki
tem u j estem w form ie. Wiesz, j akoś trzeba utrzy m ać ten ośm iopak.
– Czy kiedy kolwiek m i to zapom nisz? – Usiadła na podłodze i westchnęła.
– Owieczko… – drażniłem się z nią. – Nigdy.
– W porządku… Chodźm y pobiegać.
– Świetnie…
– Pod j edny m warunkiem .
– Buu. – Opuściłem kciuki w dół.
– Hej ! – Zerwała się z podłogi. – Nawet m nie nie wy słuchałeś!
– W porządku. Masz pięć sekund.
– Nie j esteś zby t cierpliwy, co?
– Jeden…
– Dobrze j uż, dobrze! – Kiersten chwy ciła leżący na biurku skrawek papieru i wy ciągnęła go
w m oim kierunku.
Miałem powiedzieć „dwa”, kiedy kartka wy lądowała na m oich kolanach. Westchnąłem ,
podniosłem j ą i zacząłem czy tać.
Rzeczy, które muszę zrobić – przeczy tałem .
Serce podeszło m i do gardła. Czy żby wiedziała o m nie?
1. Pocałować przystojniaka.
2. Popływać nago.
3. Wypić drinka owocowego z parasolką.
4. Przeczytać „Dumę i uprzedzenie” od początku do końca.
5. Nauczyć się pływać.
Przerwałem czy tanie.
– Nie um iesz pły wać? – spy tałem .
Spuściła wzrok, więc wróciłem do lektury.
6. Zawrzeć dwie prawdziwe przyjaźnie.
7. Przestać brać antydepresanty.
A więc się nie m y liłem . Miała depresj ę. Ty lko dlaczego? Jak ktoś tak idealny j ak Kiersten m ógł
cierpieć na depresj ę?
8. Skoczyć na bungee.
9. Zjeść sos żurawinowy w Święto Dziękczynienia i spróbować zjeść buraka.
10. Zakochać się.
11. Przeżyć zawód miłosny.
12. I tak się zakochać.
Nie m ogłem j ej pom óc! Nie ze wszy stkim . Nie m ogła się we m nie zakochać. Nie
pozwoliłby m j ej na to. To by łoby nie w porządku wobec nas oboj ga, a ona m iała dopiero
osiem naście lat. Westchnąłem i złoży łem kartkę na pół.
– I? – Owinęła wokół palca pukiel swy ch cudowny ch rudy ch włosów. – Co m y ślisz?
– Zróbm y to.
Jej twarz poj aśniała j ak bożonarodzeniowa choinka. Zanim się zorientowałem , podbiegła do
m nie i zarzuciła m i ręce na szy j ę. Jeśli tak m iała m i dziękować za pom oc w odhaczaniu kolej ny ch
rzeczy z j ej głupiej listy, kupię j ej pry watną wy spę, zanim … My śl, j ak na ironię, um arła
w m oj ej głowie.
– Mówisz poważnie? Nie uważasz, że to dziwne? Nie sądzisz, że j estem dziwna?
Pocałowałem j ą w policzek.
– Ani trochę. Zresztą m ówiłem ci, że chcę brać udział we wszy stkich twoich szaleństwach.
Kiwnęła głową. Kosm y k rudy ch włosów spadł na j ej zaróżowiony policzek.
– Dobra. – Jeszcze raz pocałowałem j ą w policzek. Głównie dlatego, że m ogłem . – My ślę, że
większość z ty ch rzeczy uda nam się zrobić przed Świętem Dziękczy nienia.
– Naprawdę?
– Jak naj bardziej . – Pom ogłem j ej wstać. – No wiesz… oprócz podpunktu o zakochaniu się.
Kiersten się roześm iała. Boże, uwielbiałem to.
– Pom y ślałam sobie: raz kozie śm ierć.
– Moj a dziewczy nka. – Puściłem do niej oko i odłoży łem kartkę na biurko. – A teraz załóż
koszulkę, żeby faceci nie oglądali się za tobą. Ponieważ, m oj a droga, idziem y pobiegać.
Rozdział 16
Przynajmniej biegnąc obok niego, nie
sprawiałam wrażenia, jakbym przed nim
uciekała. To już był jakiś postęp, prawda?
Kiersten
Kiedy Wes powiedział, że powinniśm y pobiegać, m y ślałam , że chodzi m u o j ogging. Powolne
truchtanie, nie szaleńczą gonitwę.
Biegnąc, wcale się nie odzy wał.
Ale za to się pocił.
My ślę więc, że by ła to uczciwa wy m iana, zwłaszcza że uparł się, że będzie biegał bez koszulki.
Ja ty m czasem m usiałam wy glądać wy j ątkowo nieatrakcy j nie, gdy próbowałam dotrzy m ać m u
kroku, dy sząc ciężko.
– Właśnie skreślam y coś z twoj ej listy – oświadczy ł głosem , w który m próżno by ło szukać
oznak zm ęczenia.
– Ach tak? Co takiego? – spy tałam , czuj ąc, że łapie m nie kolka.
– Chcesz przestać brać anty depresanty.
– A więc… – Zaczęłam kasłać. – Próbuj esz… – Jasna cholera, j eszcze chwila i zem dlej ę – …
m nie zabić?
– Nie – zachichotał (naprawdę… nie wiem … j ak on… oddy chał…) – Badania wy kazuj ą, że
ciężkie ćwiczenia, które wy wołuj ą ból fizy czny, sprawiaj ą, że nasz m ózg produkuj e horm ony
szczęścia. Horm ony te pom agaj ą w walce z depresj ą i łagodzą ból. Są j ak narkoty k. Bieganie j est
naj szy bszy m i naj skuteczniej szy m sposobem , żeby nasz m ózg zaczął j e produkować. Zacznij
biegać, a gwarantuj ę, że poczuj esz się lepiej . Może nawet na ty le dobrze, że będziesz m ogła
odstawić lekarstwa. – Zatrzy m ał się. Dzięki Bogu.
Zgięłam się wpół i podniosłam rękę.
– Potrzebuj ę chwili.
Poklepał m nie po spocony ch plecach i się zaśm iał.
– Sęk w ty m , Kiersten, że lekarstwa nie są złe. Są po to, żeby ci pom óc.
– Przez nie m am koszm ary.
– W takim razie śpij ze m ną.
– Sprawiaj ą, że czuj ę się słaba. – Z trudem łapałam oddech.
– Ty lko dlatego, że patrzy sz na to nie tak, j ak trzeba.
Czekałam na kolej ną porcj ę m ądrości. Czy on w poprzednim ży ciu by ł psy choanality kiem ?
– To, że potrzebuj esz pom ocy, żeby poradzić sobie z problem am i, nie czy ni cię słabszą.
Naprawdę słabi są ci, którzy nie potrafią przy znać, że potrzebuj ą pom ocy. Ludzie, którzy nie
potrafią przy znać, że nie poradzą sobie sam i. To oni są słabi. Prosząc o pom oc i przy j m uj ąc j ą,
przy znałaś się do swoj ej słabości, a przez to pokazałaś, j ak j esteś silna. Ludzie słabi m y ślą, że
pozj adali wszy stkie rozum y, i afiszuj ą się ze swoj ą m ądrością.
Zawahałam się i podniosłam wzrok. Uśm iechał się.
– Od kiedy to j esteś taki m ądry ?
Wes wzruszy ł ram ionam i, a po j ego policzku spły wała kropla potu.
– Brałem udział w liczny ch terapiach. Uwierz m i. Człowiek nie m oże całe ży cie chodzić na
terapię i nie dowiedzieć się choćby j ednej m ądrej rzeczy.
– Wy gląda na to, że m uszę zm ienić terapeutę – bąknęłam .
– Świetnie, bo zaczy nam przy j m ować zapisy i m ożna m i płacić w randkach.
– Przy j aciele nie um awiaj ą się na randki.
– Ależ tak. – Zm ruży ł oczy i się roześm iał.
Przy gry złam wargę i kazałam swoj em u sercu przestać fikać koziołki.
– Tego nie by ło na m oj ej liście.
– Ale randka by ła.
– Naprawdę? – Uśm iechnęłam się. Nie m ogłam się powstrzy m ać. By ł cholerny m specj alistą
w kruszeniu m urów, który m i się otoczy łam .
– W ten weekend. W piątek. Ty i j a. Randka.
Odwróciłam wzrok, udaj ąc, że nie m am ochoty rzucić się na niego i krzy knąć m u w twarz: tak!
To oczy wiste, że inne dziewczy ny tak właśnie reagowały. Idąc z Wesem , czułam na sobie ich
dziwne, zdum ione spoj rzenia.
– Dobrze – odparłam cicho. – Ale ty lko j ako przy j aciele. – Mówiąc to, wy ciągnęłam rękę.
Uścisnął j ą i pokiwał głową.
– Przy naj m niej podaj esz m i rękę. Kilka dni tem u m y ślałem , że będę porozum iewał się z tobą
j ak John Sm ith z Pocahontas.
– Bardzo śm ieszne.
– Prawda? – roześm iał się i przy ciągnął m nie do siebie.
– Jestem spocona.
– Wiem .
– I… śm ierdzę. – Niezły sposób, żeby go odstraszy ć.
Nachy lił się do m nie i powąchał bok m oj ej głowy.
– Wąchasz m oj ą skórę?
Wzruszy ł ram ionam i.
– Powiedziałaś, że śm ierdzisz. Chciałem udowodnić, że się m y lisz.
– Więc nie śm ierdzę?
– Nie… – Wciąż nachy lał się nade m ną. Mój oddech przy spieszy ł, kiedy poczułam na szy i, j ak
wciąga do płuc powietrze. – Pachniesz potem , a tak się składa, że lubię zapach potu.
– Czaruś. – Mój głos wy dawał się ulotny i dziwnie obcy.
Chwilę później wilgotny j ęzy k dotknął m oj ej skóry, tuż poniżej ucha, a potem j ego usta
przy warły do m oj ego policzka.
– Bez dwóch zdań – skwitował.
Zanim zdąży łam go uderzy ć, odepchnąć, czy choćby odwrócić się, rozległ się dzwonek. Wes
cofnął się i wy ciągnął z kieszeni nowiuteńkiego iPhone’a.
– Co? – spy tał.
Czekałam , patrząc, j ak przestaj e się uśm iechać.
– Nie, w porządku. Żaden problem . Tak, zaraz… zaraz tam będę. – Schował telefon do kieszeni
i chwilę później znów by ł radosny.
– Wszy stko w porządku?
– Tak, czem u py tasz? – Ruszy ł ścieżką w stronę uczelni.
– Telefon, sm utna m ina. No wiesz, napięcie w głosie. Takie tam .
– A, o to chodzi. – Pokonuj ąc ostatni odcinek drogi do kam pusu, w ogóle nie patrzy ł m i w oczy.
– To nic takiego, dram at z oj cem , wiesz, j acy potrafią by ć staruszkowie. Czasam i wkurzaj ą cię
ty lko dlatego, że m ogą.
Zam arłam .
– Kiersten? – Wes dotknął m oj ego ram ienia. – O co chodzi?
Otworzy łam usta, ale doby ł się z nich j edy nie zduszony szloch i znowu zaczęłam biec.
Ponieważ gdy ostatni raz rozm awiałam z rodzicam i, strasznie się pokłóciliśm y, bo będąc
w drugiej klasie liceum , uparłam się, żeby pój ść na pierwszą w ży ciu im prezę.
– Kiersten! – zawołał za m ną, ale j a biegłam dalej , skupiaj ąc się na m iarowy m m laskaniu
butów o cem ent. Lewa, prawa, lewa, prawa. Musiałam uciec.
Biegłam aż do m asy wny ch, betonowy ch schodów, które prowadziły do akadem ików. Tam
przewróciłam się i skaleczy łam w kolano.
– Cholera! – Strużka krwi spły nęła m i po nodze i wlała się do buta. Łzy paliły m nie w gardle,
kiedy próbowałam uspokoić oddech.
– Kiersten! – Wes by ł j uż przy m nie; naj wy raźniej cały czas biegł za m ną. Oderwał pasek
m ateriału z m oj ej koszulki i przetarł ranę, dm uchaj ąc na nią i próbuj ąc zatam ować krwawienie. –
Co to m iało by ć? Wy straszy łaś m nie j ak cholera. Zresztą teraz też m nie przerażasz. O co chodzi?
Próbowałam się wy rwać, ale by ł zby t silny. Nie chciałam spoj rzeć m u w oczy.
– Porozm awiaj ze m ną. – Głos m iał łagodny, zachęcaj ący. – Wiem , że chodzi o coś, co
powiedziałem .
Pokiwałam głową.
– O rodziców?
Znowu przy taknęłam .
– Co się stało?
– Nie ży j ą.
Rozdział 17
A Panem Nietaktownym zostaje… Weston
Michels. Jestem dupkiem.
Weston
Co m iałem powiedzieć? Co m ogłem powiedzieć w tej sy tuacj i?
– To by ł wy padek. Rzadko kiedy m ożem y przy gotować się na śm ierć, wiesz? – Pokręciła
głową.
Nie wiedziała nawet, j ak bardzo się m y li. Człowiek mógł przy gotować się na śm ierć
i z doświadczenia wiedziałem , że nie ułatwia to sprawy. Jednak nie m ogłem j ej tego powiedzieć.
Jeszcze nie teraz.
– Ty i twoi rodzice by liście sobie bliscy ?
– Jak to w liceum .
– Co się stało?
Dom y ślałem się, że zginęli nagłą śm iercią w j akim ś wy padku.
– Utonęli.
– Co? – Usiadłem obok niej na betonowy ch schodach. – W j aki sposób?
– Podczas nurkowania j askiniowego – westchnęła. – W przeciwieństwie do m nie lubili ry zy ko.
Ja aż do ubiegłego roku bałam się własnego cienia.
Zaśm iałem się i otoczy łem j ą ram ieniem .
– Poj echali na Flory dę, na kolej ną ze swoich wy praw. Nie wiem , co się dokładnie stało, ale
pam iętam , że zawsze by li ostrożni. Nigdy nie m y ślałam o ty m , co m oże się stać, bo zawsze
bardzo uważali. – Głos m iała cichy. – Pokłóciłam się z nim i przez telefon. Chciałam pój ść na
im prezę, a oni się nie zgodzili. Powiedziałam , że ich nie cierpię i że nie chcę ich więcej widzieć.
Cholera.
– Zm arli trzy godziny później . Ich ciała znaleziono w j askini, którą badali. Liny
zabezpieczaj ące by ły poszarpane, j akby coś przecięło j e na pół. Policj a przy puszczała, że m oże
fale przy boj u sprawiły, że liny ocierały się o ostre skały. – Kiersten otarła łzy z twarzy. – Nie
potrafię sobie tego wy obrazić. Dobij a m nie m y śl, że spędzili ostatnie chwile ży cia w j akiej ś
ciem nej , wy pełnionej wodą dziurze. Bez m ożliwości wy pły nięcia na powierzchnię. To straszne,
a j a nie m ogłam zrobić nic, żeby ich powstrzy m ać.
Ry zy kuj ąc, że dostanę w twarz, oblizałem wargi i powiedziałem :
– Kiersten, m y ślę, że patrzy sz na to w niewłaściwy sposób. – Czułem , j ak tężej ą j ej m ięśnie.
Zupełnie, j akby m oświadczy ł, że lada chwila zacznę na nią polować i kazał j ej biec; j ej ciało
napręży ło się, gotowe w każdej chwili wy strzelić do przodu. – Wy słuchaj m nie – wy szeptałem . –
Uwielbiali nurkowanie j askiniowe, tak?
– Tak. – Mówiła cicho, ale przy naj m niej nadal siedziała obok; nie uderzy ła m nie ani nie
uciekła.
– Wiedzieli, j akie ry zy ko się z ty m wiąże?
– Oczy wiście.
– Zam knij oczy.
– Co? Nie. – Próbowała się odsunąć, ale j ą przy trzy m ałem .
– Po prostu zam knij oczy, Kiersten.
Zadrżała i fuknęła, ale zrobiła to, o co j ą prosiłem .
– Posłuchaj m oj ego głosu – szepnąłem j ej do ucha. – Wy obraź sobie coś takiego. Twoi rodzice
kończą rozm awiać z tobą przez telefon. Są trochę wkurzeni. Miałaś przecież ile? Niecałe
szesnaście lat? Wszy stkie nastolatki przechodzą okres buntu.
– Skąd m ożesz wiedzieć?
– Jestem nastolatką uwiezioną w ty m ciele – zaśm iałem się. – Poza ty m wiem , bo pracowałem
w centrum dla m łodzieży. Wierz m i, wszy stkie nastoletnie dziewczy ny są koszm arne.
Przy garbiła ram iona.
– A więc kończą rozm owę, kręcą głowam i, wzdy chaj ą i trzy m aj ąc się za ręce, idą po plaży.
Zakładaj ą sprzęt, raz i drugi sprawdzaj ą butle z tlenem i liny, i schodzą pod wodę. I wówczas coś
się wy darza. Może j askinia by ła tak piękna, że wpły wali coraz głębiej , nieświadom i, że nie
wy starczy im powietrza. A m oże nie wiedzieli, że liny, które zam ocowali przy wej ściu, zerwały
się.
Jej oddech stawał się coraz bardziej ury wany, w m iarę j ak konty nuowałem swoj ą opowieść
i głaskałem j ą po plecach.
– Może zauważy li, że kończy im się tlen, a nie wiedzieli dokąd iść, więc wy brali j edną drogę.
Może złapali się za ręce i wpły nęli w m rok, wiedząc, że za kilka m inut prawdopodobnie zasną. Ale
przy naj m niej zasnęli, trzy m aj ąc się za ręce. Ostatnią rzeczą, o której pom y śleli, by łaś ty i wasza
rodzina, i przy naj m niej odeszli razem . Pewnie nie patrzę na to tak j ak ty. Dla ciebie ich śm ierć
by ła torturą. Ja dostrzegam w niej spokój . Może j estem szalony, ale nie wy obrażam sobie, żeby
twoi rodzice, doświadczeni nurkowie, panikowali i cierpieli. – Wzruszy łem ram ionam i. – Widzę,
j ak w ciem nościach trzy m aj ą się za ręce i się uśm iechaj ą.
Kiersten m ilczała przez chwilę.
Odchy liłem się, żeby spoj rzeć j ej w oczy, ale zakry ła twarz rękam i. Kiedy j e odsunęła, palce
m iała m okre od łez.
Nie m iałem czasu przy gotować się na ten j ej uścisk. Przewróciła m nie na beton i zdąży łem
ty lko wy ciągnąć ręce i wziąć j ą w ram iona.
Po raz pierwszy od śm ierci brata ktoś naprawdę m nie przy tulił. Nie powiedziałem j ej tego, ale
tulenie j ej i pocieszanie w tam tej chwili… Śm ierć nie wy dawała m i się j uż taka straszna.
Przy szłość nie ry sowała się j uż w tak ciem ny ch barwach. Bo kiedy Kiersten się odsunęła… kiedy
nasze spoj rzenia się spotkały, zobaczy łem w j ej oczach nadziej ę.
Rozdział 18
A więc przytulam zupełnie obce osoby
i płaczę w ich ramionach? Powiedzcie mi
coś, o czym nie wiem!
Kiersten
Pewnie m y ślał, że j estem szalona, ale nie m ogłam się powstrzy m ać. Mój m ózg logicznie
podpowiadał m i, że oszalałam , skoro otwieram się przed człowiekiem , którego ledwie znam . Ale
em ocj onalnie? Wes wziął em ocj onalny bagaż, z który m przy j echałam do college’u, otworzy ł go,
wy ciągnął całą zawartość i wy rzucił przez okno.
Część m nie gotowała się ze złości. A druga część? Ta, która trzy m ała się Wesa, j akby by ł m oj ą
liną ratowniczą, poczuła się wolna. W ciągu zaledwie pięciu m inut dokonał tego, czego nie zrobiły
dwa lata terapii i niezliczona ilość anty depresantów. Pom ógł m i sobie wy baczy ć. Wiedziałam , że
to nie m oże by ć takie proste. Czy rzeczy wiście wy starczy ło spoj rzeć na to z innej perspekty wy ?
Naj dziwniej sze by ło to, że wszy stko, co powiedział o m oich rodzicach, by ło prawdą. Sprawił, że
uwierzy łam w tę historię, bo wiedziałam , że tacy właśnie by li.
– Kiersten? – szepnął tuż przy m oim m okry m policzku. Jego chłodny oddech sprawił, że
zadrżałam od stóp do głów. – Dobrze się czuj esz?
Westchnęłam ciężko.
– My ślisz, że oszalałam ? – spy tałam .
Roześm iał się.
– Wszy scy j esteśm y trochę szaleni, dzięki tem u j esteśm y ludźm i.
Przy lgnęłam do j ego piersi.
– Wes? – usły szałam za plecam i m ęski głos. Odwróciłam się i zobaczy łam faceta ze stołówki.
– O, David. – Wes podniósł się z ziem i i pom ógł m i wstać. – Wszy stko w porządku?
– Jasne. – David odchrząknął i wy brał num er na swoim telefonie. – Nic m u nie j est, proszę
pana. Wy szedł ty lko pobiegać… Z dziewczy ną. – David przestał się uśm iechać. – Tak,
oczy wiście, przy pom nę m u. Tak. Dziękuj ę…. Przepraszam pana.
Wes puścił m oj ą rękę i splótł ram iona.
– Co każe generał?
David schował telefon do kieszeni.
– Kazał ci przy pom nieć, j akie są twoj e priory tety. Zdrowie, futbol i szkoła. Dopiero później
przy j aciele.
Auć! Czy li by łam na sam y m końcu.
– Jasne. – Wes pokiwał głową. – Dzięki, Davidzie. Odezwę się, j eśli będę cię potrzebował.
Jednak David ani m y ślał odchodzić.
Wes sarknął:
– O co chodzi? Będziesz m nie śledził?
– Rozkazy – westchnął m ężczy zna i wzruszy ł ram ionam i. – Przy kro m i, Wes. Tu chodzi o m oj ą
pracę. Wiesz, j ak j est.
– Wiem . – Wes zaklął pod nosem i odwrócił się w m oj ą stronę. – Przepraszam , Kiersten.
Muszę iść. Wy gląda na to, że oj ciec m artwi się o m oj e priory tety. – Zm usił się do uśm iechu. –
Widzim y się wieczorem ? Mam y do zrobienia wiele rzeczy.
– Nie wiem . – Zobaczy łam pełne dezaprobaty spoj rzenie Davida i wbiłam wzrok w ziem ię. –
Chy ba będę zaj ęta.
Wes ściągnął brwi.
– Chodź, Wes. – David dotknął j ego ram ienia.
– Nie. – Wes ani drgnął. – Dopóki Kiersten się nie zgodzi.
– Daj spokój , Wes. Rodzice są ważni. Jeśli twój oj ciec chce…
– Pragnienie m oj ego oj ca to dwóch zdrowy ch sy nów – rzucił lodowato Wes. – A zostałem m u
tylko j a. Musi się zadowolić ty m , co m a. Będę o dziewiętnastej w twoim akadem iku.
– Nie dziś – odparłam . – Ale j utro j est piątek. Wy skoczy m y gdzieś, dobrze?
– Dobrze. – Odpręży ł się, a j ego twarz odzy skała zdrowy kolor. Dlaczego nagle wy dawał się
taki słaby ? – W takim razie do zobaczenia.
Patrzy łam , j ak odchodzi, i z każdą chwilą by łam coraz bardziej zaintry gowana. Dlaczego
rozgry waj ący w druży nie futbolowej przez cały czas by ł taki blady ? Dlaczego, kiedy weszli
w cień, wsparł się na ty m facecie, Davidzie, j akby m iał się przewrócić? I j eśli źle się czuł,
dlaczego, do diabła, zaproponował wspólne bieganie?
My śli kłębiły się w m oj ej głowie, kiedy wracałam do akadem ika. Ostatnią rzeczą, j akiej by ło
m i trzeba, to zakochać się w kim ś, kto zniknie z m oj ego ży cia ty lko dlatego, że j ego oj ciec nie
um ieścił m nie na liście priory tetów.
Świetnie.
Otworzy łam drzwi do pokoj u i weszłam , pozornie spokoj na.
– Siem ka. – Gabe pom achał m i na powitanie i wrócił do przeskakiwania m iędzy kanałam i. –
Później m ożesz podziękować.
– Podziękować?
– Za shake’a proteinowego i banana, które czekaj ą na ciebie na kuchenny m blacie.
Podglądałem ptaki i widziałem , j ak wracasz do akadem ika.
– Podglądałeś ptaki? – Zachły snęłam się. – I j akież to ptaki obserwowałeś?
– Szare – odparł Gabe z powagą.
– Gołębie?
– Gołębie nie są szare.
– Jesteś daltonistą? – roześm iałam się i pokręciłam głową. – W porządku, obserwowałeś
gołębie. Py tanie ty lko: po co?
Gabe rzucił pilota na kanapę, wstał i podniósł ręce nad głowę, odsłaniaj ąc kolej ne tatuaże na
biodrach i brzuchu.
– Martwiłem się – wy j aśnił.
– O ptasią populacj ę?
– O ciebie – m ruknął. – Wiem , że go lubisz. Po prostu… – Zagry zł wargę. – Jest w nim coś, co
nie daj e m i spokoj u, a ty j esteś dopiero na pierwszy m roku.
– Dzięki za troskę. Następny m razem , gdy j akaś dziewczy na wskoczy ci do łóżka, nie
om ieszkam j ej ostrzec. Wiesz, w ram ach podziękowania za twoj ą opiekuńczość.
Gabe wzruszy ł ram ionam i i poszedł do kuchni.
– I tak wszy stkie m uszą podpisać zgodę na publikacj ę zdj ęć.
– Jesteś obrzy dliwy.
Roześm iał się.
– A więc, gdzie ten m ój shake?
– Tutaj . – Odwrócił się i zatrząsł pośladkam i
Parsknęłam śm iechem . On ty m czasem odwrócił się, uniósł palec, wy ciągnął telefon i wziął
m nie za ręce.
Usły szałam Rocketship Shane’a Harpera. Kręciliśm y się w kółko i obij aliśm y się biodram i.
Gabe puścił m nie i taneczny m krokiem podszedł do wiszący ch nad zlewem kubków, ściągnął
j eden i nie przestaj ąc tańczy ć, zm ieszał banana z koktaj lem proteinowy m .
Włoży ł palec do kubka, polizał go, zanurzy ł go j eszcze raz i wy ciągnął w m oj ą stronę.
Pokręciłam głową
– Ty lko spróbuj – szepnął, nachy laj ąc się w m oj ą stronę.
– Powiedział student starszego roku do świeży nki.
– Ten j eden raz cię nie zabij e.
– Jesteś ty m kolesiem , przed który m ostrzegaj ą nastolatków policj anci z wy działu
anty narkoty kowego? Ty m , który m ówi, że j ak raz weźm iesz, to się nie uzależnisz?
Gabe uśm iechnął się z wy ższością.
– A co, Kiersten? Boisz się, że się ode m nie uzależnisz?
– Dobra. – Zlizałam z j ego palca słodką substancj ę.
– Bardzo go lubisz.
– Co? – Cofnęłam się i próbowałam zabrać m u kubek, ale obj ął m nie w pasie i zakręcił m ną.
– Znam dziewczy ny. – Pokręcił głową i skrzy wił się. – Wierz m i, dobrze j e znam i wiem , że nie
m a we m nie nic, co by cię pociągało. Kom pletnie nic. Założę się, że nawet gdy by m cię
pocałował, m y ślałaby ś o nim . Cholera, Kiersten, to j uż czwarty dzień! Jeśli się w nim zakochasz,
twoj e m ałe serduszko rozpadnie się na kawałki i to j a będę m usiał j e pozbierać. Pewnie prześpisz
się ze m ną, żeby poczuć się lepiej , obudzisz się, czuj ąc odrazę do sam ej siebie, i zaczniesz
zaliczać kolej ny ch facetów, który m i będziesz chciała zapełnić pustkę, j aką on zostawi w twoim
ży ciu.
– No, no.
– Chodzi o to – odparł, chwy taj ąc m nie za nadgarstek – że m ożna tego uniknąć. Nie dawaj m u
wszy stkiego. Przy naj m niej do czasu, aż będziesz pewna, że odwdzięczy się ty m sam y m .
Wy rwałam rękę i pociągnęłam ły k koktaj lu.
– Dlaczego m i to m ówisz? Prawie m nie nie znasz.
– Właśnie o to chodzi – odparł. – Nie znam cię. On też cię nie zna. Jedy ną osobą, która będzie
o ciebie walczy ć, j esteś ty sam a. Nie strać swoj ego naj większego sprzy m ierzeńca. Nie daj się
zaślepić słodkim uśm ieszkom i gorący m ciałom . Nawet m oj em u.
Jego pewność siebie by ła zdum iewaj ąca.
– Nie zrozum m nie źle. – Gabe podniósł ręce. – Jesteś seksowna j ak cholera, ale z reguły nie
sram tam , gdzie j em .
– Że co?
– To kom plem ent – zarżał Gabe. – Nie sy pia się z kuzy nkam i, przy j aciółkam i, współlokatorkam i
i dziewczy nam i, które j eszcze nie znaj ą sam y ch siebie. To nie w porządku. To j ak proszenie się
o zawód m iłosny.
– Mówisz, j akby ś wiedział coś na ten tem at. – Przechy liłam głowę, żeby lepiej widzieć j ego
przenikliwe oczy.
Gabe zaklął i odwrócił wzrok.
– Bo wiem . To wszy stko, co m usisz wiedzieć. Ona m nie zniszczy ła, Kiersten. I niech m nie,
poświęciłby m cały m ój świat, gdy by m dzięki tem u m ógł należeć do j ej wszechświata.
Pchnęłam go w stronę pokoj u i kazałam m u usiąść na kanapie.
– Co się stało? – spy tałam .
– Naj wy raźniej j estem ty pem faceta, z który m um awia się, żeby wkurzy ć rodziców.
Kolesiem , z który m się spoty ka, dopóki nie trafi się lepsza partia, taka z transakcj am i handlowy m i
warty m i m iliony dolarów.
– Tak m i przy kro, Gabe. – Wzięłam go za rękę.
– Niepotrzebnie. To by ło dawno tem u – odparł, wzruszaj ąc ram ionam i. – Stary j uż j estem . –
Znowu ziewnął, klepnął się w kolano, wstał i podszedł do drzwi. – Nie zapom nij o naszej m ałej
pogawędce. – Zerknął przez ram ię i zm arszczy ł nos. – I weź pry sznic, bo cuchniesz j ak diabli.
– Dzięki. – Pokazałam m u j ęzy k.
Zatrzy m ał się przy drzwiach.
– Mógłby m się przy łączy ć, gdy by ś poczuła się sam otna i potrzebowała kogoś, kto um y j e ci
plecy.
– Do widzenia, Gabe. – Wskazałam m u wy j ście.
Roześm iał się i wy szedł.
By łam wściekła, bo wiedziałam , że m a racj ę. Widziałam siebie, j ak robię dokładnie to, o czy m
m ówił – chwy tam się Wesa, j akby od niego zależało m oj e ży cie, i um ieram , gdy okazuj e się, że
nie j est taki, j ak się tego spodziewałam .
Nie m ogłam się w nim zatracić. Nie chciałem tego.
Dopiłam koktaj l proteinowy i poszłam do łazienki.
1.
Rozdział 19
Nie świruję – jeszcze nie. Dlaczego jeszcze
nie oddzwoniła?
Weston
Wiedziałem , że zachowuj ę się j ak krety n, gdy w czasie zaj ęć co chwilę zerkałem na telefon
i sprawdzałem , czy nie m am żadny ch nieodebrany ch połączeń ani wiadom ości.
Kiersten się nie odezwała. Wściekałem się, bo m ój um y sł by ł w rozsy pce i co chwilę
wy m y ślałem kolej ne powody, dla który ch na pewno nie chciała ze m ną rozm awiać.
Czy to przez m oj ego oj ca?
A m oże za bardzo podkręciłem tem po?
Cholera.
Telefon zawibrował m i w dłoni. W końcu!
Spoj rzałem na wiadom ość.
Dzisiejszy wieczór nadal aktualny?
Nie potrafiłem ukry ć radości. Miałem taką m inę, że pani profesor ani chy bi pom y ślała, że
j estem na haj u albo oglądam świerszczy ki.
– Czy j est coś, czy m chciałby się pan podzielić z resztą grupy, panie Michels?
Cholera, a więc zauważy ła.
Odchrząknąłem i pokiwałem głową.
– Mam randkę – wy j aśniłem .
Ludzie dookoła m nie zaczęli szeptać.
Koledzy z druży ny, siedzący z ty łu, poklepali m nie po plecach. Pani profesor nie wy dawała się
j ednak rozbawiona. Pokręciła głową i podj ęła przerwany wy kład. Ja j ednak nie m ogłem się
skupić. Zam iast tego odpisałem Kiersten.
Odliczam minuty.
W j ednej chwili przepadło wszy stko, nad czy m tak długo i m ozolnie pracowałem . Nie
chciałem zgry wać spokoj nego, powściągliwego kolesia, faceta, który m a m nóstwo czasu, bo
wiedziałem , że tak nie j est. Chciałem cieszy ć się każdą przeklętą chwilą, aż do m om entu, gdy
będzie za późno.
Ręce m i się trzęsły.
Po raz kolej ny sprawdziłem telefon.
Przed wieczorny m spotkaniem m usiałem połknąć kolej ną porcj ę leków. Gdy by m odpuścił
sobie kolej ne zaj ęcia, wziął lekarstwa godzinę wcześniej i się położy ł, czułby m się w m iarę
norm alnie. Przy naj m niej na ty le, żeby nie obrzy gać j ej ślicznej twarzy.
Dziesięć m inut później wy szedłem z sali wy kładowej i ruszy łem prosto do akadem ika.
Rozdział 20
Dlaczego właściwie nigdy dotychczas nie
byłam na randce? W co mam się ubrać?
Będziemy coś jeść? Jasna cholera! Chyba
zaraz zwymiotuję…
Kiersten
– Dobrze wy glądam ? Naprawdę? – zapy tałam po raz dwudziesty.
Gabe uderzy ł dłonią w czoło i zaklął.
– Wy luzuj ! Chry ste, m am ochotę polać ci alkoholu. Siadaj . Prawie gotowe.
Uśm iechnęłam się znacząco.
Gabe posłał m i śm iertelnie poważne spoj rzenie i przej echał żelazkiem po białej bluzeczce.
– Zabiorę j e ze sobą do grobu.
– Co? Białą bluzeczkę i żelazko? – spy tałam niewinnie.
– Nie. – Przewrócił oczam i i wy ciągnął wty czkę z gniazdka. – Moj e liczne talenty.
– Potrafi też szy ć – oznaj m iła Lisa, wchodząc do pokoj u i m achaj ąc m i przed nosem
wisiorkiem na szy j ę. – Prawdę m ówiąc, j estem pewna, że gdy by ś poprosiła, żeby zrobił ci
sweter na drutach, dostałaby ś go j eszcze przed Boży m Narodzeniem .
– Dzięki, kuzy neczko. – Gabe odsunął j ą i rzucił m i bluzkę.
– Hej ! – Złapałam j ą w powietrzu. – Chy ba nie chcem y, żeby twoj a ciężka praca poszła na
m arne.
– Potrzebuj ę więcej kum pli – m ruknął Gabe, sadowiąc się na kanapie. Ukry ł twarz w dłoniach
i westchnął.
– Obraziłam się! – rzuciła Lisa. – Wiesz, że j estem twoj ą ulubienicą.
Gabe zm ruży ł oczy.
– Wiesz, że laska, która przy j aźni się z własny m kuzy nem , to ofiara losu.
– Och, Gabe. – Lisa teatralny m gestem położy ła rękę na piersi. – To naj m ilsza rzecz, j aką od
ciebie usły szałam .
– Dobra. – Splótł ram iona i j ęcząc, odchy lił się na kanapie. – Muszę zapalić.
– Przecież rzuciłeś – przy pom niała śpiewnie Lisa.
– W porządku, w takim razie m uszę się napić.
– Podobno nie pij esz.
Roześm iałam się, kiedy Gabe spoj rzał na m nie zrezy gnowany. Poderwał się z kanapy i poszedł
do kuchni. Chwilę później usły szałam szum wody i przekleństwo.
– Nie przej m uj się nim . – Lisa m achnęła ręką w stronę kuchni. – Wcale nie j est tak wkurzony,
j ak się wy daj e. Naprawdę.
– Kłam czucha! – krzy knął z kuchni Gabe.
– A teraz… – Lisa wskazała na m oj ą koszulkę. – Rozbieraj się. Napracował się przy niej i chcę
m ieć pewność, że będzie dobrze wy glądała ze spódniczką.
– Eee… – Pokręciłam głową. – Gabe j est w kuchni. Przebiorę się w swoim pokoj u.
– On j est j ak gej . Na pewno niczego nie zauważy. – Lisa stanowczo pokręciła głową. W kuchni
rozległo się kolej ne przekleństwo. Biedny Gabe.
– Dobra. – Szy bko zdj ęłam koszulkę i sięgnęłam po bluzkę. Powoli zapięłam guziki
i wy prostowałam się, żeby m ogła m i się przy j rzeć. Miałam słodką m inispódniczkę
w j asnobrązowe i białe paski, która podkreślała m oj e kształty, i długą do bioder, zapinaną na guziki,
białą bluzkę. My ślałam , że będę wy glądać koszm arnie, ale sądząc po szerokim uśm iechu Lisy,
by łam w błędzie.
– A niech m nie – usły szałam za plecam i głos Gabe’a.
Odwróciłam się.
– A tak przy okazj i: nie j estem gej em i wszy stko widziałem . – Mówiąc „widziałem ”, kłapnął
zębam i, aż się cofnęłam .
– Gabe, przestań j ą straszy ć – zbeształa go Lisa. – Teraz, Kiersten, załóż wisiorek i szpilki
i będziesz gotowa do wy j ścia.
Zrobiłam , co m i kazała, po czy m stanęłam przed nim i i obróciłam się dookoła.
Gabe nachy lił się do przodu i oparł ręce na kolanach.
– Nie. Przebierz się.
– Co? Dlaczego? – Posm utniałam . – Nie wy glądam dobrze?
– Liso, chcesz, żeby ktoś j ą wy korzy stał? – Pokręcił głową i zaczął krąży ć wokół m nie, j ak
ty gry s osaczaj ący ofiarę.
– Ta bluzka nie j est nawet krótka! Na litość boską, przecież zapięła j ą pod sam ą szy j ę – kłóciła
się Lisa.
– Właśnie – m ruknął Gabe.
Zanim się zorientowałam , wy ciągnął rękę i położy ł dwa palce na m oj ej piersi, na ostatnim
guziku koszuli.
– Przez cały wieczór będzie się zastanawiał, ile czasu zaj m ie m u rozpięcie ty ch przeklęty ch
guzików.
– Ale spódniczka j est w porządku – upierała się Lisa.
– Jasne. – Mówiąc to, pociągnął m ateriał spódnicy. – Jest tak obcisła, że wy gląda j ak druga
skóra. A wiesz, co m y ślą faceci.
Lisa przewróciła oczam i. Ja ty m czasem stałam j ak wry ta.
– Będzie chciał dotknąć j ej nóg. Będzie chciał…
– Gabe! – Lisa zerwała się na równe nogi i podeszła do nas. – Mówim y o nim ? Czy o tobie?
– Nie chcę j ej przelecieć! – krzy knął Gabe.
– Przy pom inam , że tu j estem – zauważy łam ze spokoj em .
Gabe przez chwilę krąży ł po pokoj u.
– Chodzi o niego – oświadczy ł. – A co, j eśli zacznie j ej doty kać? Jeśli nie będzie m ogła znaleźć
gwizdka i…
– Będziesz cudowny m oj cem – stwierdziła Lisa. – A teraz czas przeciąć pępowinę. Powiedz
j ej , że wy gląda oszałam iaj ąco i odpuść sobie.
Gabe skrzy żował ram iona i się nadąsał.
Obie czekały śm y.
W końcu zaklął i spoj rzał m i w oczy.
– Wy glądasz naprawdę ładnie.
– Dziękuj ę! – Podeszłam do niego i pocałowałam go w policzek. – To wiele dla m nie znaczy.
– Liso – zaczął Gabe schry pnięty m głosem – daj nam m inutę.
– Ale…
– Powiedziałem , daj nam m inutę.
– Dobrze j uż, dobrze. – Lisa weszła do swoj ego pokoj u, zostawiaj ąc nas sam y ch.
– Wiesz, j ak uderzy ć faceta? – spy tał Gabe, chwy taj ąc m nie za ręce. – Jeśli przy ciągnę cię do
siebie, będziesz wiedziała, j ak i gdzie m nie kopnąć?
Uniosłam kolano tak szy bko, że zatoczy ł się do ty łu i uśm iechnął.
– Dobra robota – skwitował.
– Co j eszcze, tato? – roześm iałam się.
Chrząknął i znowu przy ciągnął m nie do siebie.
– Jeśli spróbuj e cię dotknąć, j eśli zrobi coś, czego nie będziesz chciała, uży j tego cholernego
gwizdka, a potem zadzwoń do m nie. Mam gdzieś, która będzie godzina, rozum iesz?
Westchnęłam i pokiwałam głową.
Gabe m nie puścił.
– Dlaczego tak się o m nie troszczy sz? Nawet m nie nie znasz. – Usiadłam na kanapie, czekaj ąc,
aż przy j dzie po m nie Wes.
– Nie m am bladego poj ęcia. – Gabe usiadł obok m nie i położy ł rękę na oparciu. – Po prostu nie
m ogę znieść m y śli, że coś m ogłoby ci się stać. I choć powtarzam to do znudzenia, to nie dlatego,
że j estem zazdrosny. Po prostu… Po prostu m am co do niego złe przeczucie.
– Trzeba pozwolić pisklętom wy frunąć z gniazda, Gabe. – Mówiąc to, klepnęłam go w kolano. –
Poza ty m m usisz zaufać m oj em u osądowi. Wes zachowuj e się wobec m nie j ak prawdziwy
dżentelm en.
– Wiem . – Gabe potarł grzbiet nosa. – Ale nie sądzisz, że to dziwne? Ci wszy scy ludzie, którzy
kręcą się wokół niego. Fakt, że j est opiekunem roku. Niby dlaczego? Podpy tałem nawet ludzi
z drugiego i trzeciego roku. To nie on m iał nim zostać, a j ednak nikt nie chce o ty m gadać. No
i cały ten futbol. Kum pel, który gra w druży nie, opowiadał m i, że zem dlał na treningu. A j eśli
facet bierze prochy albo coś w ty m sty lu?
– Szczerze w to wątpię. – Pokręciłam głową. Nie chciałam w to wierzy ć. – My ślę, że
naj zwy czaj niej w świecie j est przy tłoczony. Ty by ś nie by ł?
– Pewnie tak – odparł Gabe po chwili zastanowienia. – Po prostu uważaj na siebie.
– I po raz dwudziesty – zanuciłam – obiecuj ę.
Na dźwięk pukania do drzwi, m oj e serce zaczęło walić j ak szalone, j akby chciało wy skoczy ć
z piersi i upaść na podłogę.
Lisa wy biegła z pokoj u, niem al potknęła się o stolik i zatrzy m ała się przed drzwiam i. Poprawiła
włosy i otworzy ła drzwi.
Rozdział 21
Pierwszy raz od roku chciało mi się żyć –
bo każdego cholernego dnia chciałem
patrzeć, jak otwiera oczy na świat. Do
diabła, chciałem być pierwszą rzeczą, jaką
zobaczy po przebudzeniu. Rzeczywistość
bywa okrutna.
Weston
Nie wiem , w czy m spodziewałem się j ą zobaczy ć, ale na pewno nie w ty m . Miała na sobie
króciutką spódniczkę, zwiewną bluzkę i szpilki, na widok który ch faceci m ieli ochotę doty kać j ej
stóp. A przecież stopy nigdy nie by ły m oim fety szem .
– Wy glądasz… – przełknąłem z trudem ślinę – pięknie.
Stoj ący za j ej plecam i Gabe chrząknął znacząco. A więc nadal za m ną nie przepadał.
Zanotowałem w pam ięci, żeby postarać się zy skać j ego sy m patię, zam iast słuchać j ego
chrząknięć i stęknięć za każdy m razem , gdy powiem kom plem ent dziewczy nie, która m i się
podoba.
Cholera. Zakochiwałem się. A naprawdę nie m iałem czasu na takie luksusy. Jeszcze raz
spoj rzałem na j ej spódnicę, nogi i pełne, krągłe biodra. A niech to.
– Gotowa? – wy chry piałem j ak nastolatek przechodzący m utacj ę.
– Pewnie. – Uśm iechnęła się ciepło i sięgnęła po zrobioną z pasków rzecz, która m ogła by ć
torebką albo bronią. Wy ciągnąłem rękę i podprowadziłem j ą do drzwi.
– Masz swój gwizdek? – spy tałem .
– Tak.
– Kom órkę?
– Tak.
– Listę?
Zatrzy m ała się i spoj rzała m i w oczy.
– Naprawdę, nie m usisz m i pom agać. Jestem pewna, że potrafię…
– Przestań. – Przy łoży łem palec do j ej ust. – Zaj m iem y się listą, ale pam iętaj , że m ogę ci
pom óc ty lko w kilku punktach. Zakochanie się będziesz m usiała zarezerwować dla kogoś, kto
będzie wart twoj ego serca.
Roześm iała się.
– Skąd wiesz, że m am dobre serce?
Przy stanąłem i położy łem j ej rękę na piersi; cudownie by ło czuć j ej zdrowe, silne serce.
Miałem wrażenie, że bij e dla m oj ego, sprawiaj ąc, że staj e się silniej sze. Zauważy łem , że oblała
się rum ieńcem i pospiesznie cofnąłem rękę.
– To dobre serce. Bij e równo i m ocno, choć m am wrażenie, że zam arło na chwilę, kiedy cię
dotknąłem .
– Bardzo śm ieszne. – Odwróciła wzrok.
– Wiem , że m asz dobre serce… – westchnąłem , otwieraj ąc drzwi wej ściowe – bo z chwilą,
gdy cię poznałem , zapragnąłem o nie walczy ć.
Kiersten m ilczała.
– Dzięki tem u człowiek wie, że ktoś m a dobre serce.
– Kiedy chcesz rozpocząć woj nę? – roześm iała się, próbuj ąc rozładować napięcie.
– To nie tak – westchnąłem . – Kiedy ty zechcesz by ć tą, która sprawi, że zacznie bić.
Musiałem przestać tak się j ej narzucać. Jeszcze chwila i z krzy kiem rzuci się do ucieczki, a nie
chciałem przecież, żeby skręciła sobie nogę w ty ch nieboty czny ch szpilkach.
– To m ój sam ochód. – Wskazałem czarne porsche cay enne i otworzy łem j ej drzwi. By ł to
m ój j edy ny sam ochód nie na ty le egzoty czny, że na j ego widok ludzie m ieli ochotę wy drapać m i
oczy. Na szesnaste urodziny chciałem ciężarówkę. Oj ciec kupił m i m ercedesa z kuloodporny m i
szy bam i, takiego, j akim i j eździli polity cy. Cay enne kupiłem sam , pierwszego dnia, gdy m ogłem
podj ąć pieniądze z funduszu powierniczego.
Kiersten się nie odzy wała.
Szy bko podszedłem do drzwi od strony kierowcy i usiadłem za kierownicą SUV-a.
Dotknęła skórzany ch foteli, a j ej oczy chłonęły każdy szczegół wnętrza sam ochodu. Zabawne,
kiedy ś nigdy by m tego nie zrobił, ale teraz? Teraz rozum iałem . Człowiek nigdy nie wie, która
chwila będzie j ego ostatnią. Dlaczego więc nie chłonąć każdego wspom nienia? Tak j ak teraz,
słońce powoli staczało się za hory zont, co oznaczało, że j ego blask wlewał się do sam ochodu
i rozświetlał j ej rude loki, które zdawały się płonąć.
Westchnąłem .
– Co robisz? – Odwróciła się i spoj rzała na m nie.
– Gapię się – odparłem zgodnie z prawdą. – Chy ba j esteś m i to winna, zwłaszcza po ty m , j ak
obm acałaś m nie przy naszy m pierwszy m spotkaniu.
Ukry ła twarz w dłoniach.
– Nieprawda! – odparła stłum iony m głosem .
– Właśnie, że tak. – Uruchom iłem silnik. – Nie przej m uj się, to taj em nica, którą zabiorę ze sobą
do grobu. – Cholera, m ogłem odpuścić sobie te kom entarze.
Zerknąłem na zegarek z nadziej ą, że chodzi punktualnie. Naprawdę nie chciałem niczego
schrzanić.
– A więc? – spy tała, bawiąc się pasem bezpieczeństwa. – Dokąd j edziem y ?
– Skoczy ć na bungee – odparłem z kam ienną twarzą. – Masz to na liście, prawda?
Przerażona spoj rzała na swoj ą spódnicę, a zaraz potem na m nie.
– Nie będę patrzy ł. Obiecuj ę.
Dała m i kuksańca w bok.
– Dobrze j uż, dobrze – rzuciłem ze śm iechem . – Ty lko m nie nie bij . Jedziem y na randkę.
– To wiem .
– A później … – Skręciłem w pierwszy zj azd. – To wszy stko, co m usisz wiedzieć, prawda?
Minęło trochę czasu, odkąd ostatnim razem zabrałem dziewczy nę na randkę. Przez treningi
i przez to, że Lorelei chciała się pokazy wać publicznie wy łącznie na im prezach, na który ch
by wali celebry ci.
– Jesteśm y j uż prawie na m iej scu. – Skręciłem w lewo i wj echałem na pry watną drogę.
Wiedziałem , że prawdopodobnie nie m a poj ęcia, gdzie j esteśm y, i by łem j eszcze bardziej
podekscy towany. Nie chciałem j ednak, żeby zaczęła panikować.
– Nadal m asz swój gwizdek?
– Dlaczego py tasz? – Spoj rzała na m nie. – My ślisz, że będzie m i potrzebny ?
– Nie. – Roześm iałem się. – Chciałem się upewnić.
– Zawieziesz m nie do lasu i zam orduj esz?
– Nie.
Odetchnęła z ulgą.
– Gdy by m chciał cię zabić, prawdopodobnie nie rozgłaszałby m wszem i wobec, że idziem y na
randkę. Jestem pewien, że Gabe wy skoczy łby zza rogu, gotowy do ataku, gdy by ś zapom niała
wy słać SMS-a, że nic ci nie j est.
Kiersten się roześm iała.
– Chy ba m asz racj ę.
Uwielbiałem j ej śm iech. Zm ieniałem się w szaleńca – w pragnącą, łaknącą, uzależnioną j ak
od narkoty ków, szaloną osobę. Wj echałem na parking i wy łączy łem silnik.
– Co będziem y …
– Wy siądź z sam ochodu – zwróciłem się do niej uprzej m ie. – Pokażę ci.
By liśm y nad j eziorem Washington, w pry watny m , ustronny m m iej scu należący m do m oj ej
rodziny. Tu nikt nie będzie nam przeszkadzał i nic nas nie zaskoczy. By liśm y tu ty lko m y. Dzięki
Bogu. Powiedziałem nawet Jam esowi i Davidowi, że j eśli przy j adą tu za m ną, dopilnuj ę, żeby
zostali zwolnieni.
By li wkurzeni, ale uspokoili się, gdy powiedziałem , że będą m ogli obserwować każdy m ój ruch
dzięki rozm aity m cholerny m urządzeniom , które dostaliśm y od tak zwany ch ekspertów m oj ego
oj ca.
– I co teraz? – Kiersten splotła ram iona i spoj rzała na j ezioro. Wy glądała na zdenerwowaną.
Przenosiła wzrok z wody na skalisty brzeg, j akby nie by ła pewna, na co patrzeć. Naj wy raźniej na
wszy stko oprócz m nie.
– Jeden – stwierdziłem .
– Słucham ? – Podniosła głowę.
– Jeden. – Uj ąłem j ą za ręce i przy ciągnąłem do siebie. – Możem y skreślić num er j eden
z twoj ej listy.
Ściągnęła brwi, a gdy zrozum iała, o czy m m ówię, spoj rzała na m nie zdum iona.
– Nie! To znaczy, j uż się całowaliśm y, zrobiliśm y to. Ja…
– Ćśśś. – Przy gry złem wargę, powtarzaj ąc sobie w duchu, że nie m uszę się spieszy ć. Nie
chodziło o to, żeby udowodnić j ej , że m am racj ę. Chciałem pokazać j ej , co to naprawdę znaczy
z kim ś się całować. – Jeśli dobrze pam iętam , napisałaś „pocałować przy stoj niaka”.
– Tak, ale…
– Zm ieniam to. Widzisz, wszy scy faceci chcą by ć całowani przez dziewczy nę. Ale ty ? Ty
zasługuj esz na to, żeby to ciebie całowano. Uważam więc, że j estem przy stoj niakiem ,
i zam ierzam cię pocałować. Pocałuj ę cię tak, że zapom nisz o wszy stkim , z wy j ątkiem m oich ust.
– Odgarnąłem j ej z twarzy kosm y k gęsty ch, rudy ch włosów, dotknąłem j ej policzka i delikatnie
przy ciągnąłem j ą ku sobie. – Będę sm akował cię tak, j ak na to zasługuj esz.
Jej wargi drżały.
– Sprawię, że nie będziesz w stanie zapom nieć o pierwszy m pocałunku i nie będziesz chciała
całować nikogo innego. Jeśli chłopak, w który m się zakochasz, będzie całował gorzej ode m nie,
oznacza to, że nie j est ty m właściwy m . Ponieważ odwalę kawał dobrej roboty i chcę, żeby facet,
który na ciebie zasłuży, który skradnie ci serce i zam knie j e w swoj ej dłoni… Chcę, żeby ten ktoś
by ł w stanie sprawić, że poczuj esz to, co za chwilę dam ci j a. Rozum iesz, Kiersten?
Głos m iałem zachry pnięty. Nie zam ierzałem m ówić tego wszy stkiego. Nie chciałem , żeby by ł
to nasz pożegnalny pocałunek. Ale tak to wy glądało, bo w tam tej chwili dotarło do m nie, że
prawdopodobnie nie j a będę ty m facetem . Ja będę leżał zim ny i m artwy pod ziem ią, a ona
będzie ciepła i ży wa. Przełknąłem i m usnąłem j ej usta opuszkam i palców.
– Chcę, żeby ziem ia zadrżała.
Dotknąłem j ej szy i, przez chwilę pieściłem gładką, m iękką skórę, i przy ciągnąłem j ą j eszcze
bliżej , tak że prawie doty kaliśm y się ustam i.
– Oto j a… – Pocałowałem j ą, delikatnie m uskaj ąc wargam i j ej wargi; nie naciskałem ,
czekałem , aż odwzaj em ni pocałunek i przy pieczętuj e go. – Przy stoj niak… – uśm iechnąłem się,
nawet na chwilę nie przestaj ąc j ej całować – który próbuj e pocałować bardzo piękną
dziewczy nę. – Położy łem dłoń na j ej piersi, nie po to, żeby j ej dotknąć, ale żeby poczuć to, czego
tak bardzo pragnąłem . Jej serce biło j ak szalone. – To j a, skreślam pierwszą rzecz z twoj ej listy.
A teraz przestanę j uż gadać…
Oddy chała szy bko, kiedy j ej usta otarły się o m oj e z taką lekkością, j akby wcale się nie
dotknęły, a j ednak całowaliśm y się. Miała wilgotne wargi. Rozchy liłem j e j ęzy kiem i poczułem ,
j ak sm akuj ą. Cudownie by ło czuć, j ak j ej ciało tężej e.
Kiersten j ęknęła i obj ęła m nie za szy j ę. Pom ogłem j ej i przy ciągnąłem j ą do siebie.
Przy tuliłem j ą i poczułem , j ak przy wiera do m nie cały m ciałem . Nigdy nie czułem się bardziej
ży wy niż w chwilach, gdy ta dziewczy na, ta cudownie nieznaj om a dziewczy na, którą poznałem
zaledwie kilka dni tem u, by ła obok m nie. Kiedy nasze j ęzy ki poruszały się niczy m w tańcu,
prawie wierzy łem , że j ej serce bij e w ry tm ie z m oim własny m . Uj ąłem j ej twarz w dłonie.
Całowałem szy j ę i wodziłem ustam i za j ej uchem . Na przem ian rozgrzewałem j ej skórę
gorący m i pocałunkam i i chłodziłem oddechem . Do diabła, m iałem ochotę j ą ugry źć. Chciałem
sm akować j ą bez końca, aż do reszty opadnę z sił. By ł ty lko j eden problem . Jak zawsze m iałem
ograniczony czas i j ak zawsze czekałem , aż m i go zabraknie.
Powoli, dy sząc, odsunęliśm y się od siebie.
Kiersten otworzy ła usta, żeby coś powiedzieć, ale położy łem na nich palec.
– Gotowa na kolej ną część randki? – Nie chciałem , żeby rozwodziła się nad pocałunkiem , j ak
robiła to większość dziewczy n, i nie chciałem , żeby czuła się niezręcznie. Dlatego po prostu
zm ieniłem tem at. Po to, żeby się nie wsty dziła, i dlatego, że by łem podniecony, a nie chciałem
zwracać na siebie uwagi. Miałem sam okontrolę na poziom ie trzy nastolatka. Robiłem , co m ogłem ,
żeby nad sobą zapanować, żeby nie zaciągnąć j ej do sam ochodu, nie zadrzeć tej króciutkiej
spódniczki, aż m oj e ręce…
Właśnie.
Pokręciłem głową. Naj wy raźniej pocałunek nam ieszał m i w głowie. Chciałem , żeby by ł
rom anty czny. Powiedziałem j ej , że chcę, żeby zatrzęsła się ziem ia. Nie sądziłem , że sam odczuj ę
te wstrząsy.
– Kolej ną część randki? – Uśm iechnęła się. Policzki m iała zarum ienione. – Chcesz powiedzieć,
że nie przy wiozłeś m nie tu ty lko po to, żeby się poobściskiwać?
– Tak. – Potrząsnąłem głową. – Nie. – Klnąc pod nosem , przeczesałem włosy palcam i. –
W porządku, j estem winny. Jeśli m am by ć szczery, chciałby m całować cię przez całą noc, ale
całowanie zawsze prowadzi do…
– Przy tulania? – Mówiąc to, puściła do m nie oko.
– Właśnie – roześm iałem się i odwróciłem wzrok. – Całego m nóstwa przy tulania.
– Więc… – Spoj rzała na sam ochód. – Wsiadam y czy nie?
– Nie. – Sięgnąłem do kieszeni i wy ciągnąłem przepaskę na oczy. – Teraz będziesz m usiała m i
zaufać.
– Powinnam by ła wiedzieć, że nie zabij esz m nie, dopóki m nie nie pocałuj esz.
– Wszy scy sery j ni m ordercy naj pierw uwodzą, a dopiero później zabij aj ą – westchnąłem . –
A teraz daj m i dwie m inuty, żeby wszy stko przy gotować, i będziem y m ogli j echać.
– Dobrze.
Pom achałem j ej ręką przed oczam i, żeby upewnić się, że naprawdę nic nie widzi, i pobiegłem
do sam ochodu.
Rozdział 22
Miał rację. Mój świat zadrżał w posadach.
Na chwilę znalazłam się w jego kręgu.
Zastanawiam się, czy zrobił to celowo.
Kiersten
Dlaczego ludzie zawsze to robią? Machaj ą ci ręką przed oczam i, żeby m ieć pewność, że nic nie
widzisz. Widziałam , j ak to zrobił. To by ło słodkie. I – szczerze – potrzebowałam chwili. Po ty m
pocałunku… Westchnęłam i zakoły sałam się. Jego pocałunki nie dawały – one odbierały.
Niszczy ły. Nie m iałam poj ęcia, j ak w porównaniu z nim i wy padną inne. Wiedziałam j edno. Nie
chciałam ekspery m entować. Nie chciałam wiedzieć. Czułam się tak, j akby ze m nie kpił, bo
w takich chwilach powtarzał zawsze: „chłopak, który skradnie ci serce” albo: „koleś, którego
poślubisz…”. Dlaczego, do diabła, nie brał pod uwagę, że to on m oże by ć ty m kolesiem ?
My ślałam , że m oże nie j estem w j ego ty pie albo j estem za m łoda. On by ł bogiem futbolu, a j a
pierwszoroczniaczką, która nie potrafiła nawet wy brać przedm iotu kierunkowego. Jeśli m iałam
podj ąć decy zj ę, m usiałam zej ść na ziem ię.
– Gotowa? – usły szałam przed sobą j ego głos.
– Chy ba tak. – Próbowałam ukry ć zdenerwowanie. Gdy by teraz m nie pocałował,
zem dlałaby m i wpadła do j eziora. Miałam nadziej ę, że um ie pły wać, bo inaczej poszłaby m na
dno j ak kam ień.
– Wy staw ręce.
– Proszę, nie bądź j edny m z ty ch, którzy kładą dziewczy nom na rękach paj ąki i słuchaj ą ich
wrzasków.
Ciepła ręka dotknęła m oj ego policzka i warg.
– Nie będę kłam ał, Kiersten. Chciałby m usły szeć, j ak krzy czy sz, ale nie tak. Na pewno nie tak.
Czy j a dobrze usły szałam ? Poczułam , że oblewam się rum ieńcem .
– Ufasz m i? – spy tał Wes.
– Tak.
– Więc wy ciągnij ręce.
Zrobiłam , co kazał.
Włoży ł m i do rąk coś ciężkiego. By ło zapakowane, więc nie m iałam poj ęcia, co to j est. Może
książka?
Zdj ął m i opaskę z oczu. Spoj rzałam w dół na swoj e ręce. To by ła książka. Przy naj m niej tak
m y ślałam .
– Otwórz – ponaglił m nie.
Kiedy zdzierałam kolej ne warstwy niebieskiego papieru, Wes stanął za m oim i plecam i
i szepnął m i do ucha:
– „Przy kra, ogrom nie przy kra by ła świadom ość, iż zaciągnęli długi wdzięczności wobec
człowieka, którem u nigdy nie będą m ogli ich spłacić
…”
Papier opadł na ziem ię. Trzy m ałam w dłoniach lim itowane wy danie Dumy i uprzedzenia.
– Podarowałeś m i…
– Pana Darcy ’ego – szepnął m i do ucha. – Jak widzisz, zapam iętałem też fragm ent, licząc, że
zem dlej esz z wrażenia.
– Jeśli chcesz, m ożesz zacy tować go j eszcze raz, a j a osunę się w twoj e ram iona –
stwierdziłam , nie odry waj ąc wzroku od uroczej okładki.
– To pobudzi m oj ą dum ę. – Skubnął zębam i płatek m oj ego ucha, dotknął szy i i zaczął m asować
m i ram iona. – Ale przecież nie bez powodu książka nosi ty tuł Duma i uprzedzenie.
– Dziękuj ę. – Odwróciłam się i obj ęłam go.
– Naj lepszy prezent, j aki dostałaś na pierwszej randce? – spy tał i uwolnił się z m oich obj ęć.
– To j edy ny prezent, j aki dostałam na pierwszej randce – odparłam , chichocząc.
– A niech to. – Uj ął m nie pod brodę i spoj rzał m i w oczy. – Muszę się bardziej postarać.
– Naucz się na pam ięć całej książki i wtedy porozm awiam y.
– Poważnie? – Posłał m i szelm owski uśm iech. – Wiesz, że by łem cudowny m dzieckiem ?
Grałem na pianinie. Interesowałem się m uzy ką. Mało brakowało, a zam iast grać w futbol,
zostałby m m uzy kiem . Mam pam ięć fotograficzną. Więc nie prowokuj m nie, bo z nudów m ogę
się nauczy ć na pam ięć całej książki.
Roześm iałam się i przy tuliłam się do niego. Uwielbiałam j ego zapach, to, j ak pozostawał na
m oj ej skórze. Nie chciałam m y śleć o ty m , co będzie, kiedy ukończy studia. Na sam ą m y śl robiło
m i się niedobrze.
– A co do dalszej części randki… – Chwy cił m nie za rękę i pociągnął w stronę sam ochodu. –
Jesteś gotowa?
– Pewnie. – Położy łam książkę na kolanach, uważaj ąc, by nie spadła, i rozczarowana
patrzy łam , j ak wracam y w stronę kam pusu.
Miałam ochotę rzucić się pod sam ochód, kiedy zaparkował przed m oim akadem ikiem
i odprowadził m nie do drzwi. Czy żby zm ienił zdanie? Zawsty dzona, powtarzałam sobie w duchu,
że nie powinnam czuć się odrzucona, zwłaszcza po ty m , co dziś zrobił. To by ło idioty czne!
Zupełnie, j akby śm y nie by li na randce!
– A więc… – Położy ł m i ręce na ram ionach. – Postawiłaś sobie za cel zawarcie dwóch
prawdziwy ch przy j aźni. Prawdę m ówiąc, m y ślę, że m asz j uż trój kę przy j aciół i nawet o ty m nie
wiesz. Cholera – rzucił, kręcąc głową. – Naprawdę dobrze m i idzie z tą twoj ą listą.
Roześm iałam się, kiedy drzwi się otworzy ły i zobaczy łam Gabe’a i Lisę. Lisa zachichotała
i wy ciągnęła ręce.
– Witam y w dalszej części randki.
– Wiedzieliście? – Przy cisnęłam książkę do piersi i uśm iechnęłam się.
– Oczy wiście! – Lisa złapała m nie za rękę i wciągnęła do pokoj u. – Wtaj em niczy łam
Gabe’a dopiero po ty m , j ak wy szliście, dlatego tak kiepsko wy gląda.
Gabe westchnął wy m ownie, widząc m ój współczuj ący uśm iech. Wciąż m iał na sobie dżinsy
i białą koszulkę, podczas gdy Lisa przebrała się w zabój czą sukienkę.
– Dobra, j uż czas! – Klasnęła w dłonie i zniknęła w kuchni.
– To j akaś podwój na randka? – Szturchnęłam Wesa, który roześm iał się i rozbawiony spoj rzał
na Gabe’a.
– Proszę bardzo, nabij aj cie się ze m nie – rzucił wściekle Gabe. – Niby dlaczego m am iść na
randkę z własną kuzy nką, a ty z nią? – Mówił do Wesa, ale m achnął ręką w m oj ą stronę.
– Chy ba po prostu m am szczęście – odparł Wes.
– Chy ba tak – przy taknął Gabe i puścił do m nie oko. – Dobrze chociaż, że nie m uszę cię
zabij ać. – Znowu zwrócił się do Wesa. – Wy gląda na to, że nic j ej nie zrobiłeś.
– Ty lko m nie pocałował – odparłam na ty le poważnie, na ile by ło to m ożliwe.
Gabe uniósł brwi i spoj rzał naj pierw na m nie, a zaraz potem na Wesa.
– Dzięki. – Wes skinął głową w m oj ą stronę. – Wepchnęłaś m nie pod autobus za to, że
wy świadczy łem ci przy sługę.
Uśm iechnęłam się znacząco.
– Pocałunek by ł na liście – wy j aśnił Wes. – Próbowałem j ej pom óc.
– By łeś na j ej liście?
– Ach… – Stanęłam m iędzy nim i i ostrożnie odłoży łam książkę na stół. – Napisałam coś
w sty lu „pocałować przy stoj niaka”.
– Ha! – Wes wy ciągnął rękę. – Przy stoj niaka. Gdzie tu więc m iej sce dla ciebie?
Gabe pokręcił głową i wy buchnął śm iechem .
– Może nie j estem przy stoj niakiem , ale wczoraj powiedziała m i, że j estem m iły.
– Auć. – Wes się skrzy wił.
– Wiem . To j ak wy kastrować psa bez narkozy. Nawet m nie nie ostrzegła, ty lko walnęła: „hej ,
j esteś m iły ”.
– Nadal dochodzisz do siebie? – spy tał Wes.
– Może pod koniec ty godnia zacznę puszczać się na prawo i lewo, żeby udowodnić j ej , że się
m y li. – Gabe wzruszy ł ram ionam i. – Zobaczy m y.
– Faceci to zwierzęta – stwierdziła Lisa, wracaj ąc do pokoj u. – Dobra, m am czekoladę, koktaj le
owocowe i film . Coś j eszcze?
– To chy ba wy starczy. – Wes obj ął m nie ram ieniem i przy ciągnął do siebie. Zauważy łam , że
Gabe się nam przy gląda, ale w j ego spoj rzeniu nie by ło zazdrości. By ła w nim troska, która
sprawiła, że sam a zaczęłam się niepokoić.
Wes zatoczy ł się nagle, prowadząc m nie w kierunku kanapy.
– Hej . – Podtrzy m ałam go. – Wszy stko w porządku?
– Tak. – Znowu by ł blady. – Ja ty lko… Mogę skorzy stać z łazienki?
– Jasne – odparła Lisa. – Nieważne przez który pokój przej dziesz. Mam y wspólną łazienkę,
więc to bez znaczenia.
– Super. Dzięki. – Chwiej ny m krokiem poszedł do m oj ego pokoj u.
– Nic m u nie j est? – spy tała Lisa.
– Pewnie j est zm ęczony – odparłam . Sam a by łam ciekawa, dlaczego zdrowy, wy soki na
prawie dwa m etry rozgry waj ący wy glądał nagle j ak po całonocnej libacj i.
– Zaraz wrócę. – Gabe poderwał się z fotela i poszedł za Wesem .
– Oho – m ruknęła Lisa. – To nie wróży nic dobrego.
1.
Jane Austen, Duma i uprzedzenie, przekład Anny Przepełskiej -Trzeciakowskiej ,
Oxford Educational.
Rozdział 23
Czas uciekał w zawrotnym tempie. Czułem
to od mrowienia w palcach, przez
nierówne bicie mego serca – dlaczego
nagle tak trudno było pogodzić się
z faktem, że koniec jest bliski? Może
dlatego, że przy niej czułem się jak nowo
narodzony, jakbym mógł zacząć wszystko
od nowa.
Weston
Chwy ciłem się um y walki i powiedziałem sobie, że nie m ogę zwy m iotować.
Zadzwoniła m oj a kom órka.
David.
Odrzuciłem połączenie i spróbowałem uspokoić oddech. Panika m i nie służy ła. Wdech
i wy dech, wdech i wy dech. Wstrzy m ałem oddech i zerknąłem w lustro.
Znowu zadzwonił telefon. Ty m razem na wy świetlaczu poj awił się num er Jam esa.
Czas na kolej ną porcj ę leków.
Jasne, j akby m potrzebował kolej ny ch tabletek, które sprawią, że będę się czuł j eszcze bardziej
do niczego i które prawdopodobnie zepsuj ą m i randkę.
Nic mi nie jest – napisałem i wsunąłem telefon do kieszeni.
Napiąłem m ięśnie ram ion, oparłem się o blat i zacząłem oddy chać przez nos. Nudności
przy chodziły i m ij ały. Nie m ogłem dłużej tak ży ć. Ostatni zestaw leków przed świętam i Bożego
Narodzenia m iał by ć wy j ątkowo silny. Taki lekarski hat-trick, obawiałem się ty lko, że bardziej m i
zaszkodzi, niż pom oże. Zaży waj ąc j e, nie będę w stanie grać w futbol. Nie będę w stanie biegać.
Ani ży ć. Będę leżał chory w łóżku, przestanę rozróżniać kolej ne dni, aż pewnego ranka po prostu
się nie obudzę.
– Hej . – Gabe wszedł do łazienki i zam knął za sobą drzwi. – Co ty, u diabła, wy prawiasz?
– To nie j est dobry m om ent na takie rozm owy, Gabe.
– Właśnie widzę! – Chwy cił m nie za koszulę. By ło to niezby t m ądre z j ego strony, zwłaszcza że
by łem od niego wy ższy o dobre dziesięć centy m etrów, ale co tam . – Co ty bierzesz, do cholery ?
Oksy kodon? Metam fetam inę?
Roześm iałem się. Nie dlatego, że by ło to zabawne, ale dlatego, że przez krótką chwilę
żałowałem , że nie chodzi o prochy. Cholera, to dopiero by ło żałosne.
– Nie. – Zagry złem wargi. Nudności m ij ały, powoli odzy skiwałem czucie w kończy nach. – Nic
z ty ch rzeczy.
– Lepiej nie baw się j ej kosztem . – Gabe puścił m nie i uderzy ł pięścią w drzwi. – Przy sięgam ,
że cię zabij ę, j eśli j ą skrzy wdzisz.
– Ja chcę ty lko by ć j ej przy j acielem . Naprawdę – skłam ałem . W rzeczy wistości chciałem
czegoś więcej . Sęk w ty m , że ludzie nie zawsze dostaj ą to, czego chcą.
Nudności wróciły ze zdwoj oną siłą. Ból by ł tak wielki, że zgiąłem się wpół; m iałem wrażenie,
że ktoś dźga m nie w brzuch nożem .
– Zaczekaj , daj m i chwilę – wy dy szałem .
– Stary … – Gabe położy ł m i rękę na plecach. – Co ci j est? Masz gry pę, czy co?
– Raczej to drugie – wy cedziłem przez zaciśnięte zęby. – Nic m i nie j est, po prostu m am
takie… napady.
– To coś j ak napady szału? – spy tał Gabe.
– Tak, coś w ty m sty lu.
– Przy kro m i – bąknął, a zaraz potem zaklął. – Ja po prostu… Ta dziewczy na j est ważna, okay ?
Nie py taj m nie skąd ani w j aki sposób to wiem , po prostu wiem . Coś w niej j est. Jest delikatna
i nie chcę, żeby ś zabawiał się j ej kosztem ty lko dlatego, że niezła z niej dupa.
– Przy sięgam … – ból by ł nie do zniesienia, ale spróbowałem się wy prostować – … że nie
zabawiam się j ej kosztem . Chcę pom óc i chcę by ć j ej przy j acielem .
– Przy j aciele się nie całuj ą.
– Mówisz j ak ona. – Zm usiłem się do uśm iechu.
Gabe pozostał poważny. Świetnie, znowu go wkurzy łem .
– Posłuchaj . – Splotłem ram iona, próbuj ąc skupić się na czy m kolwiek oprócz bólu, który
rozry wał m i klatkę piersiową i brzuch. – Lubię tę dziewczy nę. Nie skrzy wdzę j ej . Do diabła,
nawet j ej więcej nie dotknę. Nie skradnę j ej cnoty. Nie będę składał j ej obietnic, który ch nie
będę w stanie dotrzy m ać.
– Niby dlaczego m iałby m ci wierzy ć?
– Wiesz co? – Obj ąłem go ram ieniem i otworzy łem drzwi. – Może po prostu m i zaufaj , a j eśli
zrobię coś, co cię wkurzy, będziesz m ógł spuścić m i łom ot. Um owa stoi?
Gabe nie odpowiedział od razu, ale w końcu wy ciągnął rękę.
– Z przy j em nością skopię ci ty łek.
– Szkoda, że nie będziesz m iał okazj i. – Uścisnąłem j ego rękę w chwili, gdy w drzwiach stanęła
Lisa.
– Wszy stko w porządku?
– Idealny m . – Gabe ścisnął m oj e palce. – Właśnie rozm awialiśm y o sporcie.
Lisa parsknęła.
– Dobra. Możem y włączy ć film ?
– Pewnie. – Puściłem rękę Gabe’a, który dy skretnie skinął głową.
Kiedy wróciliśm y do pokoj u, Lisa siedziała w j edny m końcu kanapy, a Gabe rozsiadł się obok
niej , nie pozostawiaj ąc dla m nie i Kiersten zby t wiele m iej sca. Przy naj m niej wieczór nie
skończy się katastrofą.
Lisa wcisnęła „play ”.
– Zaczekaj ! – krzy knąłem i podniosłem rękę. Sięgnąłem po drinki, które przy gotowała,
i wy ciągnąłem z kieszeni m ałą, papierową parasolkę. Z uśm iechem przy czepiłem j ą do brzegu
szklanki Kiersten. – Owocowy drink z parasolką.
– Masz ich więcej ? – spy tała Lisa.
Roześm iałem się. Teraz, kiedy Kiersten znała m ój plan, czułem się spokoj niej szy.
– Jasne. – Wy ciągnąłem z kieszeni pięć kolorowy ch parasolek i położy łem j e na stoliku. – Teraz
m ożem y zacząć oglądać film .
– Dziękuj ę. – Kiersten skubnęła wargam i płatek m oj ego ucha, sprawiaj ąc, że j uż przy
czołówce film u by łem napalony j ak diabli. – Za naj lepszą pierwszą randkę, za parasolkę,
pocałunek i książkę. Sądząc po tem pie, w j akim odhaczasz kolej ne punkty z listy, za ty dzień nie
będziem y m ieli co robić.
Coś ścisnęło m nie w żołądku.
Do diabła, nie.
Co j a sobie m y ślałem ?
Musiałem zwolnić.
Wzruszy łem ram ionam i i wy szeptałem :
– Pozostałe zadania są dużo trudniej sze. Ich spełnienie m oże trochę potrwać.
– Nie m am nic przeciwko tem u. – Wzięła m nie za rękę i nie puściła.
Podniosłem wzrok.
Gabe przy glądał się nam z uwagą i m rużąc oczy, patrzy ł to na m nie, to na j ej rękę. By łem
w kropce. Chciałem się z nią um awiać. W norm alny ch okolicznościach pokazałby m m u
środkowy palec i bez zastanowienia zaprowadziłby m Kiersten do swoj ej sy pialni.
Ale teraz?
Chciałem zachować wspom nienie j ej doty ku, bo by łem pewien, że w ciągu nadchodzący ch
m iesięcy … nie będę m ógł pozwolić sobie na taki luksus.
Rozdział 24
Nie podoba mi się to, jak bardzo go lubię.
Nie podoba mi się to prawie tak bardzo jak
fakt, że nie mogę być z nim przez cały
czas. Zakochuję się, i to zbyt szybko i zbyt
mocno. Niech ktoś mnie złapie, zatrzyma,
nazwie szaloną, spoliczkuje – cokolwiek,
tylko niech nie pozwoli, żebym narobiła
sobie nadziei.
Kiersten
Minęły dwa m iesiące, odkąd poznałam Wesa. Od czasu naszej pierwszej randki widy wałam go
niem al codziennie na lunchu, a przy naj m niej dwa razy w ty godniu spoty kaliśm y się u nas na
wieczorkach film owy ch.
By ł wszędzie. Stał się nieodłączną częścią m oj ego ży cia. Do tego stopnia, że ludzie przestali się
na nas gapić i nawet spodziewali się, że zobaczą nas razem .
Niepokoił m nie ty lko fakt, że Wes tracił na wadze. To znaczy wciąż by ł nieziem sko przy stoj ny,
ale koszulki zaczy nały na nim wisieć, a j ego szczęka zdawała się j eszcze bardziej zary sowana.
Kiedy o ty m wspom niałam , wy śm iał m oj e obawy i stwierdził, że to wszy stko wina m orderczy ch
treningów.
– A więc, przy który m rozdziale j esteśm y ? – Wes postawił tacę z lunchem na „naszy m ” stoliku
i pociągnął ły k wody.
– Ostatnim – odparłam z uśm iechem .
– Bez j aj ! – Obj ął m nie i przy tulił. – Kawał dobrej roboty ; przeczy tanie książki zaj ęło nam
ty lko pięćdziesiąt dni.
– Wiesz, co to znaczy ? – Zagry złam wargę i szuraj ąc krzesłem po podłodze, przy sunęłam się
do niego.
– Co? – Nachy lił się i zaczął bawić się kosm y kiem m oich włosów. Dobry Boże, facet m iał
obsesj ę na punkcie włosów albo m oże po prostu lubił rude. Nie wiedziałam , co j est prawdą, ale
zawsze doty kał ich tak, j akby się bał, że pewnego dnia wy padną albo znikną.
Odepchnęłam j ego rękę.
– To znaczy, że kiedy skończy m y, będziem y potrzebować kolej nej książki. My ślałam
o Mansfield Park albo… – Nie dokończy łam . Wes zbladł i nie patrząc na m nie, zaczął
rozgrzeby wać j edzenie.
– Albo co? – Oblizał wargi i rozrzucił sałatkę po talerzu, j akby nie wiedział, czy chce j ą zj eść,
czy ty lko torturować.
– Nie m usim y j uż czy tać. Wiem , że m asz inny ch przy j aciół, a m y spoty kam y się na każdy m
lunchu i…
– Przestań. – Pokręcił gową i posłał m i ten swój uwodzicielski uśm iech, do którego tak
przy wy kłam . – Zdenerwował m nie ten Mansfield Park. Nie lubię tej książki. Może wy bierzesz coś
innego i zaczniem y czy tać po Święcie Dziękczy nienia?
– Dobrze. – Uśm iechnęłam się, kiedy na m nie spoj rzał, ale j ego spoj rzenie by ło puste.
Czułam , że tak naprawdę wcale na m nie nie patrzy. – Wszy stko w porządku?
– Jasne – odparł odrobinę zby t szy bko i posłał m i wy m uszony uśm iech. – Po prostu m am
m nóstwo roboty.
– Och. – Starałam się ukry ć rozczarowanie. – No tak, sam a m am trochę do zrobienia.
– A do tego treningi… – Spochm urniał. – Sam nie wiem . Wiesz, j ak to j est, kiedy człowiek m a
kiepski dzień?
– Tak. – Dotknęłam j ego ram ienia. – Wszy scy m iewam y kiepskie dni. Dobrze wiedzieć, że nie
j esteś idealny.
– Daleko m i do ideału. – Pocałował m nie w rękę. – Ale chciałby m cię o coś prosić.
– Tak? – Wzdry gnęłam się w obawie, że stwierdzi, iż nie m ożem y się więcej spoty kać, albo
wpadnie na szalony pom y sł, żeby m zaczęła chodzić na randki, co zresztą niej ednokrotnie
sugerował. Miesiąc tem u, niby w żartach, zachęcał m nie, żeby m poszła na randkę. Zatrzasnęłam
m u drzwi przed nosem i przez resztę popołudnia m nie przepraszał. No dobrze, przesadziłam
z reakcj ą, ale to zraniło m oj e uczucia. Faceci nie są przecież aż tak tępi, prawda? Czy nie widział,
że go lubię? Że lubię go dużo bardziej , niż on m nie?
Położy łam ręce na kolanach, zacisnęłam pięści i czekałam na nieuniknione.
– Spędzisz Święto Dziękczy nienia ze m ną i z m oim tatą?
Nie tego się spodziewałam .
– Słucham ?
– Nic, nieważne. – Sięgnął po tacę i zam ierzał wstać od stolika, ale chwy ciłam go za
nadgarstek.
– Wes, nie m ówię nie. Po prostu się tego nie spodziewałam .
– Tak? – Ręce m u drżały. Albo by ł tak zdenerwowany, albo brało go j akieś przeziębienie. –
A czego się spodziewałaś?
– No wiesz… że będziesz próbował zorganizować m i kolej ną randkę i znów zranisz m oj e
uczucia.
Roześm iał się na głos, przy ciągaj ąc uwagę ludzi, którzy siedzieli przy sąsiednich stolikach.
– No tak. My ślę, że ostatnim razem dostałem niezłą nauczkę.
Wzruszy łam ram ionam i.
– Cholera – westchnął. – Wiesz, że cię lubię. Ja ty lko…
– Nie um awiam się z pierwszoroczniaczkam i. – Odchrząknęłam nerwowo.
– Poza ty m nie chcę, żeby Gabe skopał m i ty łek.
– Błagam cię! – Wzniosłam oczy do nieba. – Mówisz, j akby to by ło m ożliwe.
Spoj rzał na m nie zam glony m spoj rzeniem i posłał m i kolej ny czaruj ący uśm iech.
– Wiesz co? – Nachy lił się w m oj ą stronę. – Będziem y parą.
– Co?
– Przez weekend Święta Dziękczy nienia, a potem dwa ty godnie przerwy świątecznej . –
Mówiąc to, podniósł dwa palce. – Przez dwa ty godnie będziesz m oj a. Będziem y parą, będziem y
trzy m ać się za ręce… częściej niż teraz. – Pogłaskał m nie po ręce i spoj rzał m i w oczy. – Potem
przekonasz się, że nie j estem wcale taki faj ny, i postanowisz coś zm ienić.
– Jest tu j akiś haczy k? – spy tałam , m rużąc oczy.
– Oczy wiście. – Roześm iał się i j eszcze m ocniej ścisnął m nie za rękę. – Pierwszy ty dzień
spędzisz u m nie. To przerwa na Święto Dziękczy nienia, a potem … – Wstał, odsunął krzesło
i uklęknął przede m ną. – A potem m usisz obiecać, że pój dziesz ze m ną na bal absolwentów.
Otworzy łam usta ze zdum ienia.
Czy żby Weston Michels – bóg futbolu, obiekt pożądania i m egaciacho – upadł przede m ną na
kolana i prosił, żeby m poznała j ego tatę i poszła z nim na bal absolwentów?
– Trochę tu niewy godnie.
Roześm iałam się, pom ogłam m u wstać i zarzuciłam m u ręce na szy j ę.
– Tak! Tak! Tak!
– Czy to znaczy, że się zgadzasz? – Uradowany chwy cił m nie w ram iona i zrobił coś tak
niety powego, że aż zakręciło m i się w głowie.
Pocałował m nie, j akby śm y naprawdę by li parą.
Nie doty kał m nie od czasu pierwszej randki.
Jego usta naj pierw m usnęły m oj e wargi, a wpiły się w nie, kiedy postawił m nie na podłodze
i obj ął w pasie. Z łatwością posadził m nie na stoliku i uj ął w dłonie m oj ą twarz.
– Dziękuj ę.
– Za co? – spy tałam bez tchu.
– Za to, że się zgodziłaś. – Spoważniał i się nachm urzy ł.
Dotknęłam j ego gładkiego policzka.
– Naprawdę m asz kiepski dzień, co?
Zacisnął zęby i pokiwał głową.
Niewiele m y śląc, zarzuciłam m u ręce na szy j ę i przy tuliłam go tak m ocno, j ak ty lko m ogłam .
– My ślę, że nawet naj lepszy rozgry waj ący m a prawo do kiepskich dni, pod warunkiem , że… –
nie dokończy łam .
– Pod warunkiem że co? – spy tał, chwy taj ąc przy nętę, i odchy lił głowę, tak że prawie
doty kaliśm y się ustam i.
– Pod warunkiem , że będzie j e dzielił z durną pierwszoroczniaczką, w której towarzy stwie tak
bardzo lubi przeby wać.
– Wcale nie durną. – Pocałował m nie w usta. – Piękną. – Znowu m nie pocałował. – Seksowną.
– Kolej ny pocałunek. – O cudowny ch włosach…
– Co ty m asz z ty m i włosam i? – roześm iałam się i splotłam swoj e palce z j ego.
– Są przepiękne. – Wzruszy ł ram ionam i i pom ógł m i zej ść ze stolika. – To wszy stko.
– Włosy i serca – m ruknęłam . – Dziwne obsesj e, ale to twoj a sprawa. Taki przy stoj niak j ak ty
m oże m ieć swoj e dziwactwa.
– Bardzo pani łaskawa – zaśm iał się i pocałował m nie w rękę. – A teraz zj edzm y coś, zanim
pój dziesz na zaj ęcia. I lepiej zacznij m y się pakować. Wracam do dom u ze świeży nką.
Jeśli dalej tak będzie, prawdopodobnie nigdy nie przestanę się uśm iechać. Nigdy.
Rozdział 25
Tak, Gabe zamorduje mnie we śnie.
Weston
Sprawdziłem telefon. Minęła godzina. Spodziewałem się, że Gabe wpadnie do m oj ego pokoj u,
żeby nawrzeszczeć na m nie, rzucić czy m ś albo walnąć m nie pięścią w twarz.
Że w naj lepszy m wy padku wy śle m i SMS-a o niedotrzy m aniu obietnicy.
Ktoś zapukał do drzwi. Otworzy łem z uśm iechem , spodziewaj ąc się powitalnego ciosu
w szczękę. Zam iast tego zobaczy łem Davida i Jam esa.
Cóż, wolałby m zarobić w twarz.
– Jak m ij a dzień? – spy tał Jam es. Jego słowa zabrzm iały m echanicznie i niedorzecznie.
– Cudownie. Mam z kim iść na bal absolwentów. – Usiadłem na łóżku i przy glądałem się im ze
złością.
– A zwy kle m asz problem y z um awianiem się na randki? – spy tał ze śm iechem David.
– Nie. – Ściągnąłem brwi. – Ale ta dziewczy na j est wy j ątkowa.
Jam es przestąpił z nogi na nogę.
– Nie chcę poruszać drażliwego tem atu…
– Więc go nie poruszaj – warknąłem .
– …ale – ciągnął Jam es – m y ślisz, że to dobry pom y sł angażować się w związek? W twoj ej
sy tuacj i? Uparłeś się, żeby nie robić żadny ch badań aż do dnia operacj i. Nie m asz poj ęcia, co
dziej e się w twoim organizm ie, i chcesz m ieszać w to wszy stko tę niewinną dziewczy nę?
– Posłuchaj … – Zacisnąłem pięści. – To nie twoj a sprawa, więc się nie wtrącaj .
– To j est m oj a sprawa. – Jam es przechy lił głowę. – Jestem twoim psy choanality kiem . Twój
oj ciec zatrudnił m nie, żeby m dbał o twoj e dobre sam opoczucie.
– Mój oj ciec zatrudnił cię, bo nie chce, żeby m ześwirował i popełnił sam obój stwo j ak m ój
brat. Nie j esteś m oim chirurgiem , a j uż na pewno nie j esteś m oim przy j acielem . Zrobię, co będę
chciał, za twoim pozwoleniem czy bez niego.
– Wes… – westchnął głęboko David.
– Coś j eszcze? – przerwałem m u.
Klnąc pod nosem , David wy ciągnął swój notatnik.
– Chciałem ty lko zapisać, j ak się dziś czuj esz. Znasz procedury. Przy j m uj esz lekarstwa, które
kosztuj ą m aj ątek i które nie by ły testowane przez Federalny Urząd Ży wności i Leków, dlatego
m usim y sporządzać notatki. Nie robię tego po to, żeby cię torturować. Nie j estem twoim
lekarzem , ale j estem twoim przy j acielem i by łem twoim ochroniarzem , odkąd pierwszy raz
rzuciłeś piłkę, więc, na litość boską, powiedz m i, j ak się czuj esz.
Czułem się winny j ak diabli. David m iał racj ę. By ł ze m ną przez cały ten czas. Ty lko dzięki
niem u by łem w stanie znieść obecność Jam esa. David by ł dla m nie j ak rodzina, a j a traktowałem
go j ak gówno.
– Przepraszam – bąknąłem . Głos m iałem schry pnięty od nadm iaru em ocj i. Westchnąłem
i zacząłem opisy wać obj awy. – Tracę czucie w prawej nodze. Nie wiem , czy to dlatego, że
blokuj ą m nie na treningach, czy przez lekarstwa. Prawie codziennie rano wy m iotuj ę, ale klatka
piersiowa nie boli m nie tak j ak kiedy ś i przestałem m ieć koszm ary. Nie j estem przy gnębiony,
ty lko niespokoj ny, j akby m czekał, aż Bóg wciśnie „stop” na swoim ogrom ny m stoperze.
– Bardzo dobrze. – Jam es odchrząknął i wy łączy ł dy ktafon. Nie wiedziałem , że nagry wa, ale
co tam .
David wy ciągnął rękę i dotknął m oj ego ram ienia.
– Dziękuj ę, Wes. Pój dziem y j uż, żeby ś m ógł skończy ć się pakować. Jesteś pewien, że chcesz
prowadzić?
– Tak – odparłem z uśm iechem , przy pom inaj ąc sobie Kiersten i j ej radość. – Przy j adę
z dziewczy ną.
Jam es westchnął, ale David by ł wy raźnie zadowolony.
– To dobrze.
– Dzięki.
Wy szli i poczułem , że j estem em ocj onalnie gotów stawić czoła każdej sy tuacj i.
– Hej , te m atoły nie daj ą ci spokoj u? – Gabe wszedł do pokoj u tuż po ty m , j ak David i Jam es
zam knęli za sobą drzwi.
– Jak zawsze – j ęknąłem . – Więc, proszę, walnij m nie i m iej m y to j uż za sobą.
Gabe spoj rzał na m nie skruszony.
Nie, ty lko nie to.
– Jesteś chory ? – spy tał szeptem .
– Ile sły szałeś? – Nawet na niego nie spoj rzałem . Nie m ogłem . Gdy by m to zrobił, rozkleiłby m
się i m iałby m ochotę sam sobie dać porządnego kopa za to, że płaczę j ak dziecko.
– Wiem , że j eden j est psy choanality kiem , a drugi m ówi, że bierzesz j akieś lekarstwa, po
który ch źle się czuj esz. No i sły szałem coś o operacj i.
Mij ały kolej ne sekundy. Do diabła, nikom u o ty m nie m ówiłem . Nie chciałem , żeby wiedzieli,
chciałem czuć się norm alnie, j eśli to m iała by ć m oj a ostatnia j esień na ty m świecie.
– Tak, stary. – Zagry złem wargi, nadal nie patrząc m u w oczy. – Jestem chory.
– Jak bardzo chory ? – Gabe usiadł na krześle przy biurku. Postukiwał butem o biurko, ale nie
wiedziałem , czy to z nerwów, czy dlatego, że czuł się niezręcznie, bo wciąż zachowy wałem się
j ak m ięczak i gapiłem się w podłogę.
– Bardzo – głos m i się załam ał. Niech to szlag.
– Wy zdrowiej esz?
Uśm iechnąłem się sm utno i w końcu spoj rzałem m u w oczy.
– Nie m am poj ęcia. Dowiem się za cztery ty godnie.
– A co wy darzy się za cztery ty godnie?
– Wścibski z ciebie drań, co?
Uśm iechnął się i niedbale wzruszy ł ram ionam i.
Westchnąłem i pokręciłem głową.
– Będę m iał operacj ę. Jeśli się nie uda albo j eśli um rę w trakcie, cóż… tak czy siak będzie po
wszy stkim .
– To znaczy, że będzie dobrze? Wy dobrzej esz?
– Zdefiniuj słowo „wy dobrzej esz” – roześm iałem się, j ednak w cichy m pokoj u m ój śm iech
zabrzm iał dziwnie. – Jeśli śm ierć oznacza, że wy dobrzej ę, to tak, z całą pewnością wy dobrzej ę.
Jeśli znaczy to, że zy skam kilka dodatkowy ch m iesięcy ży cia, to tak, wy dobrzej ę. Wy dobrzej ę j ak
cholera. – Przetarłem twarz rękam i i j ęknąłem .
– Ona nie wie, prawda? – spy tał Gabe.
– Oczy wiście, że nie.
– Nie m ów j ej .
– Co? – Podniosłem głowę. – Ty też uważasz, że to nie j est dobry pom y sł?
– Ty lko j ą niepotrzebnie wy straszy sz. Bo przecież wy dobrzej esz, prawda? – Mówiąc to,
uśm iechnął się. – Dasz radę.
By ł pierwszą osobą, która m i to powiedziała.
Wszy scy inni się m artwili. David m artwił się obj awam i, a oj ciec depresj ą. Nikt – nawet m ój
lekarz – nie powiedział, że j estem wy starczaj ąco silny, żeby dać sobie radę.
Energicznie pokiwałem głową, próbuj ąc się nie rozpłakać.
– Masz racj ę – powiedziałem . – Pokonam chorobę.
– Albo j a ci solidnie dokopię – rzucił ze śm iechem Gabe. – Nie ty lko za to, że złam ałeś j ej
serce, ale za to, że um arłeś po balu absolwentów. Poważnie. Musisz przy znać, że strasznie to
wszy stko popieprzone.
– No cóż, fakty cznie. – Zrzuciłem buty i położy łem się na łóżku. – Lubię j ą. Chcę spędzać z nią
czas, a akurat czasu brakuj e m i naj bardziej . To prawdziwy luksus. Ludzie nie zdaj ą sobie sprawy,
j ak wiele m aj ą szczęścia. Wiesz, j ak m nie to wkurza, kiedy sły szę, j ak narzekaj ą na różne bzdury :
że lunch by ł niedobry albo kawa za słaba? Piłby m lurowatą kawę i j adł zepsute j edzenie do końca
ży cia, gdy by m ty lko m iał ży cie. Rozum iesz?
– Tak – odparł Gabe. – Nie powiem , że wiem , przez co przechodzisz, ale wy obrażam sobie, że
kiepsko by łoby wiedzieć, że nie będziesz w stanie cieszy ć się zwy kły m i rzeczam i, które oferuj e
ży cie, chociaż przy naj m niej by łby ś tu, przy naj m niej by ś…
– Ży ł – dokończy łem . – Przy naj m niej by m ży ł.
– Więc korzy staj z ży cia – zachęcił m nie Gabe. – Idź i pocałuj tę dziewczy nę, do której
podobno nie ży wisz żadny ch uczuć.
– Mam taki zam iar. – Uśm iechnąłem się tak szeroko, że aż m nie zabolało.
– Dobrze powiedziane – przy znał ze śm iechem Gabe. – Nie m usisz m nie odprowadzać do
wy j ścia.
– Gabe? – odezwałem się, kiedy by ł j uż przy drzwiach.
Odwrócił się i czekał.
– Dzięki, że m nie wy słuchałeś.
Zasalutował m i.
– No cóż, i tak skopię ci ty łek, j eśli złam iesz j ej serce.
– Bez obaw. Podej rzewam , że to ona ze m ną zerwie.
– Skąd ta pewność? – Splótł ram iona i oparł się o futry nę.
– Bo doj dzie do tego, że nie będę m iał nic, co m ógłby m j ej zaoferować.
– Wy świadcz sobie przy sługę. – Mówiąc to, Gabe odepchnął się od drzwi. – Pozwól, żeby to
ona podj ęła decy zj ę. Nie ty.
Pokiwałem głową. Tak, ty le m ogłem m u obiecać. By łem j ej to winny i prędzej um rę, niż
zm ienię zdanie. Dwuznaczność tej m y śli rozbawiła m nie.
Gabe m achnął ręką na pożegnanie i wy szedł. Kto by pom y ślał, że ten facet m a serce? I to
takie dobre? Oto kolej ny przy kład na to, co nam um y ka, kiedy nie patrzy m y uważnie.
Szukaj cie, a znaj dziecie.
Zachowuj się j ak dupek, a zobaczy sz w lustrze wy łącznie swoj e własne odbicie.
Rozdział 26
Jasna cholera. Miałam zjeść indyka
w towarzystwie Randy’ego Michelsa.
Wujek JoBob zwariuje!
Kiersten
– Uklęknął przed tobą? – piszczała Lisa, biegaj ąc w kółko po m oim pokoj u. – I co zrobiłaś?
– Oczy wiście się zgodziłam – roześm iałam się i wrzuciłam do walizki kolej ną porcj ę ubrań.
Nie by łam pewna, w co się ubrać i co ze sobą zabrać. Wuj ek Jo prawie stracił głos, kiedy m u
o wszy stkim powiedziałam . By ł tak szczęśliwy, że w m oim ży ciu coś się dziej e, że popłakał się do
telefonu. Kiedy o ty m wspom niałam , powiedział, że j akaś m uszka wpadła m u do oka. Jasne,
m uszka w listopadzie.
By ł ty m bardziej szczęśliwy, że od lat uwielbiał Randy ’ego Michelsa. Kazał m i niezależnie od
wszy stkiego poślubić Wesa. Zaproponował nawet, że zawiezie nas do Vegas. Mogłam więc śm iało
powiedzieć, że m am naj faj niej szego wuj ka na świecie. Nikt nie m ógł tem u zaprzeczy ć. On
i m oj a ciocia planowali wielką im prezę dla całej rodziny. Obiecali, że w Święto Dziękczy nienia
połączą się ze m ną przez Sky pe’a, żeby m m ogła się przy witać ze wszy stkim i.
– Chy ba by m spanikowała – Lisa westchnęła i padła na m oj e łóżko. – Już panikuj ę, a przecież
to nawet się m i nie przy darzy ło!
– Właśnie. – Wy szarpnęłam spod niej koszulkę i spakowałam j ą do walizki.
– Spoty kasz się z Westonem Michelsem . – Zachichotała i zerwała się z łóżka. – O, Boże! Czy ty
z nim …
– Nawet o ty m nie m y śl. – Pogroziłam j ej palcem . – Całowaliśm y się raz albo dwa. Nic
więcej .
– Jak to dwa? – Jej pisk by ł w stanie wy budzić z zim owego snu niedźwiedzie na Alasce. – I nic
m i nie powiedziałaś?
– Ja wiedziałem . – Do pokoj u wszedł Gabe, puścił do m nie oko, a przechodząc, poklepał m nie
po ram ieniu.
– Dzięki, Gabe, bardzo m i pom ogłeś. – Rzuciłam m u wściekłe spoj rzenie.
Lisa skrzy żowała ram iona i wy dęła usta.
– Widzę, że wiedzieli wszy scy oprócz m nie – rzuciła nadąsana.
– Nie. Gabe widział, j ak wracałam nad ranem do pokoj u, i wy ciągnął pochopne wnioski.
Musiałam powiedzieć m u prawdę, w przeciwny m razie pom y ślałby, że doszło do czegoś więcej .
Przecież go znasz.
– Fakt – przy znała Lisa.
– Resztę wiesz.
Naj wy raźniej Lisie ta odpowiedź wy starczy ła, bo chwilę później rozciągnęła usta w uśm iechu
i spy tała:
– Dobrze całuj e?
– Musicie rozm awiać o ty m właśnie teraz? – j ęknął Gabe. – Zaczekaj cie, aż wy j dę.
– Więc wy j dź. – Lisa wzruszy ła ram ionam i.
– Nie m ogę. – Kazał j ej się przesunąć, a sam usiadł na łóżku. – Muszę wy prawić m oj ą m ałą
dziewczy nkę. Uświadom ić j ą, o czy m m y ślą faceci i dlaczego nigdy, pod żadny m pozorem , nie
powinna po dwudziestej trzeciej oglądać film u w towarzy stwie przedstawiciela płci przeciwnej .
– Że co? – Przestałam się pakować. – Dlaczego?
– Seks. – Gabe rzucił m i gniewne spoj rzenie. – Badania wy kazuj ą, że podczas oglądania
horrorów poziom testosteronu gwałtownie wzrasta. Dodaj do tego późną porę i kontakt fizy czny,
a otrzy m asz gotową receptę na grzechotkę dla dziecka i spieprzoną przy szłość.
Lisa patrzy ła na niego z otwarty m i ustam i.
– Wow, gdzie ty by łeś, kiedy m iałam w szkole edukacj ę seksualną?
– Dobrzy gracze wiedzą, o czy m m ówią, co? – drażniłam się z nim .
– Ty lko ci naj lepsi. – Przesłał m i pocałunek i podniósł rękę.
Lisa przy biła z nim piątkę.
Widząc to, westchnęłam teatralnie.
– O co ci chodzi? – Wzruszy ła ram ionam i. – On naprawdę m a w tej kwestii spore
doświadczenie.
– A ty skąd o ty m wiesz? Jesteście przecież kuzy nam i. Pam iętasz?
– My w rodzinie nie m am y przed sobą żadny ch taj em nic. – Lisa pokiwała głową. – No i to coś
znaczy, j eśli trzy dziewczy ny ze stowarzy szenia oceniaj ą faceta w skali od j ednego do dziesięciu.
Zgadniesz, na ile oceniły Gabe’a?
– Na pięć? – Uniosłam brwi.
Gabe spiorunował m nie wzrokiem .
– Jedenaście – odparła z dum ą Lisa. – Specj alnie dla niego poszerzy ły skalę.
– Pewnego dnia zostanę pewnie prezy dentem – oświadczy ł z uśm iechem Gabe i wy piął pierś.
– Nie wiem dlaczego, ale czuj ę potrzebę, żeby ci pogratulować twoj ego skakania z kwiatka na
kwiatek. Dlaczego m am wrażenie, że coś tu j est nie tak? – Postukałam palcem w brodę. – Bo coś
tu j est nie tak. Zobaczy sz, kiedy ś odbij e ci się to czkawką.
– Nigdy. – Gabe pokręcił głową. – Dobry zawodnik gra zgodnie z zasadam i, potrafi czy tać grę,
zna każdą m ożliwą strategię i technikę. Gdy by m został przy łapany, to tak j akby Chuck Norris
zginął, wy konuj ąc num er kaskaderski. To się nie wy darzy. Wiesz dlaczego? Bo to kawał drania.
– Czy właśnie porównałeś swoj ą sprawność seksualną do um iej ętności karate Chucka Norrisa?
– Coś w ty m sty lu. – Gabe wzruszy ł ram ionam i.
Kręcąc głową, spoj rzałam na zegarek na szafce nocnej .
– Cholera! Zaraz tu będzie! Szy bciej ! Muszę to wreszcie spakować!
– Wszy stko? – Gabe rozej rzał się po pokoj u. – Zam ierzasz się wy prowadzić?
Lisa pacnęła go w głowę. Gabe zerwał się na równe nogi i zaczął wrzucać do walizki kolej ne
rzeczy. Próbował nawet upchnąć w niej budzik.
– Gotowe! – Lisa usiadła na walizce, a Gabe pom ógł m i j ą zapiąć.
– Kocham was – wy paliłam i wy ciągnęłam ręce, żeby ich przy tulić.
Gabe poklepał m nie po głowie, j akby m m iała dwanaście lat, a Lisa wy glądała, j akby lada
chwila m iała się rozpłakać. Można by pom y śleć, że nigdy wcześniej nie j echałam w odwiedziny
do chłopaka. Chwileczkę. Przecież właśnie tak by ło.
Ktoś zapukał do drzwi.
Lisa wy biegła z pokoj u, po drodze uderzaj ąc kolanem w sofę. W końcu j ednak otworzy ła
drzwi.
– Cześć, Liso. – Wes z uśm iechem wręczy ł j ej papierowego indy ka. – Sam go zrobiłem . –
Spoj rzał ponad j ej ram ieniem . – Moj a dziewczy na j est j uż gotowa?
Lisa dotknęła czoła wierzchem dłoni, udaj ąc, że j est bliska om dlenia. Jak tak dalej pój dzie,
Gabe będzie m usiał j ej zrobić sztuczne oddy chanie.
– Spokoj nie, m oj e serduszko! – rzuciła z południowy m akcentem . – Skarbie, twój chłopak
przy szedł i wy gląda baj ecznie, baj ecznie, baj ecznie.
– Wy bacz, stary. – Gabe chwy cił Lisę za ram iona i odprowadził sprzed drzwi. – Zapom niała
wziąć leków.
– Nie szkodzi – zaśm iał się Wes. Podniósł wzrok i spoj rzeliśm y sobie w oczy.
Czas stanął w m iej scu.
No dobrze, m oże to za dużo powiedziane, ale kiedy szedł w m oj ą stronę, z j akiegoś powodu
m oj e serce zaczęło łom otać j ak szalone.
Naj pierw położy ł m i ręce na biodrach.
Chwilę później m nie pocałował.
Pom y ślałam , że zaraz zem dlej ę.
Gabe i Lisa gwizdnęli z uznaniem , ale nie zwracałam na nich uwagi. Obj ęłam Wesa za szy j ę
i przy tuliłam . By ł m ój . Przez naj bliższy weekend by ł m ój , cokolwiek to znaczy ło. By ł m oim
chłopakiem .
– Czy m ój m ężczy zna j est gotowy ? – spy tałam .
Pocałował m nie w czubek nosa.
– A m oj a pierwszoroczniaczka?
– To by ł cios poniżej pasa – odparłam urażona.
– Musiałem to powiedzieć – westchnął i m usnął wargam i m oj e czoło. – Wezm ę twoj ą walizkę.
Lisa j ęknęła, na co Gabe szturchnął j ą w ram ię. Chwilę później Wes wrócił do pokoj u
gościnnego z m oj ą ogrom ną walizką.
– Nie m ówiłaś, że przeprowadzasz się do m nie – zażartował.
– Dziewczy na m usi by ć przy gotowana na każdą ewentualność! – Lisa stanęła w m oj ej
obronie. – Zresztą, kto wie, j aka pogoda będzie w Seattle!
Wes podniósł ręce w geście poddania i skinął głową w stronę drzwi.
– Chodźm y. Mój szalony oj ciec nie m oże się nas doczekać.
– W drogę. – Podniosłam ręce w geście radości i pożegnałam się z Gabe’em i Lisą. Jechałam
na spotkanie z naj bogatszy m człowiekiem świata. Co m ogło pój ść nie tak?
Rozdział 27
Jasna cholera. Wracałem do domu
z dziewczyną. Niech ktoś rozpali ogień
w piekle, bo właśnie zamarzło.
Weston
– Denerwuj esz się? – spy tałem , kiedy wj echaliśm y w Fauntleroy Way w centrum Seattle.
Stoj ący ch przy niej dwanaście dom ów tworzy ło m ałą społeczność, dzięki czem u m ieliśm y tu
ciszę i spokój . Przy sięgam , że m ój oj ciec wszędzie zainstalował kam ery, nawet na końcu ulicy, na
wy padek, gdy by kom uś zachciało się oglądać nas w basenie. Nie żeby by ło to m ożliwe;
architektura zieleni czy niła nasz dom pry watny m kurortem , nie m ówiąc o ty m , że by liśm y
właścicielam i przeszło pół m ili pry watnej plaży. Jeśli skaliste wy brzeże m ożna w ogóle nazwać
plażą. Każdego lata przy wożono nam piasek z tropików. Wszy stko po to, żeby plaża wy glądała, j ak
należy.
– Trochę – Kiersten westchnęła i wy j rzała przez okno. – Który dom j est twój ?
– Wszy stko, co widzisz po tej stronie ulicy, aż do wody. To wszy stko j est nasze.
– Co?
– Główny budy nek, dwie chatki, kilka kortów tenisowy ch, staw i tam ten dom … – kiedy bram a
się otworzy ła, wskazałem drugi koniec posiadłości – w który m m ieszka Om a, kiedy nas odwiedza.
– Om a?
– Babcia – poprawiłem się. – Przepraszam , m oj a m am a by ła stuprocentową Holenderką, więc
j ako dziecko m ówiłem do babci Om a.
Kiersten uśm iechnęła się i wstrzy m ała oddech, gdy druga bram a stanęła przed nam i otworem .
Przej echałem przez nią i próbowałem wy obrazić sobie, co by m m y ślał, gdy by m by ł na j ej
m iej scu.
Ponad pięćset sześćdziesiąt m etrów kwadratowy ch. Może nie by ła to naj większa posesj a na
świecie, ale pełno w niej by ło okien, dzięki który m wnętrze tonęło w słońcu. Ceglany budy nek
z 1927 roku został przeproj ektowany i stał się architektoniczny m raj em .
Do m asy wny ch, dębowy ch drzwi wchodziło się po siedem nastu stopniach. Kiedy
zaparkowałem na podj eździe, kam erdy ner podszedł do sam ochodu i otworzy ł Kiersten drzwi.
– Spodziewaliśm y się panienki.
– Witaj , Ronaldzie. – Skinąłem m u głową.
Uśm iechnął się do m nie. W wieku osiem dziesięciu dwóch lat by ł człowiekiem , z który m
należało się liczy ć. Tak naprawdę nie by ł j uż naszy m kam erdy nerem , odkąd dwadzieścia lat tem u
przeszedł na em ery turę, ale oj ciec nie m iał serca tak po prostu się go pozby ć, więc teraz witał
gości, m ieszkał i warzy ł piwo w chatce na terenie posiadłości, a od śm ierci m am y zaj m ował się
dom em .
– Pan Weston! – Obj ął m nie i poklepał po ram ieniu. – Długo pana nie by ło. Jak się pan czuj e?
Wiedział, że j estem chory, ale nigdy nie traktował m nie wy j ątkowo. Nie chciał o ty m
rozm awiać – i doskonale go rozum iałem – ale został prakty cznie sam . On i m ój brat by li sobie
bardzo bliscy. Kiepsko zniósł śm ierć Ty e’a i wiedziałem , że j eśli odej dę, j ego serce m oże tego nie
wy trzy m ać.
– Dobrze, czuj ę się świetnie – skłam ałem i odwzaj em niłem uścisk. – Tata j est w dom u?
– Czeka w gabinecie. – Ronald uśm iechnął się i klasnął w dłonie. Ze schodów zbiegło dwóch
służący ch, którzy zaj ęli się naszy m i bagażam i.
– Gotowa poznać m oj ego tatę? – Wy ciągnąłem rękę do Kiersten.
– A niech m nie. – Wy tarła dłonie w dżinsy i dopiero wzięła m nie za rękę. – Czuj ę się, j akby m
szła na spotkanie z prezy dentem .
Parsknąłem śm iechem .
– Zaufaj m i, nie m asz się czego bać. Oj ciec nie j est aż tak przerażaj ący. Naprawdę. –
Widziałem , że m i nie uwierzy ła. Wręcz przeciwnie, by ła coraz bardziej zdenerwowana. Z holu
weszliśm y na łącznik, który przy pom inał m ost i prowadził prosto do głównego pokoj u. Ogrom ne
okno wy kuszowe wpuszczało do środka m nóstwo światła. Skręciliśm y w prawo i skierowaliśm y się
do gabinetu.
– Tato? – zawołałem .
– Tutaj .
Pocałowałem Kiersten w skroń, ścisnąłem j ej rękę i weszliśm y do pokoj u. Urządzono go
w sty lu europej skim . Charakteru nadawały m u m ahoniowa boazeria i wielkie regały.
Tata siedział za ogrom ny m biurkiem , sącząc brandy.
– Nie za wcześnie, żeby sięgać po butelkę? – zażartowałem .
Zm ruży ł oczy i się roześm iał.
– No tak! Cóż, właśnie zwolniłem Alfreda, więc chy ba m ogę się napić.
– Co takiego? – Alfred od lat by ł j edny m z zaufany ch doradców oj ca. – Za co?
– Defraudacj a.
Odchrząknąłem i wskazałem głową Kiersten.
Oj ciec zby ł to m achnięciem ręki.
– Pewnie trąbią j uż o ty m na kanale CNN. – Postukał palcam i w blat biurka i na zachodniej
ścianie pokoj u poj awił się płaski ekran. Tak j ak m ożna by ło się tego spodziewać,
w wiadom ościach m ówiono o skandalu.
– A więc – oj ciec wy łączy ł telewizor – kim j est ta urocza istota?
– Kiersten. – Kiersten wy ciągnęła rękę. – Miło m i pana poznać.
– Pana? – Oj ciec ściągnął brwi. – Czy wy glądam , j akby m m iał osiem dziesiąt lat?
– No… nie! – Uśm iechnęła się niepewnie.
– Randy. – Oczy m u bły snęły. – Możesz m ówić do m nie Randy, ty lko nie nazy waj m nie tatą,
bo dostanę zawału. Jakoś nie wy obrażam sobie, żeby ten m łodzieniec m ógł się ustatkować. –
Wskazał na m nie i potrząsnął głową. – Biedny dzieciak, z ledwością potrafi zrobić pranie
i zawiązać sznurówki.
– Bardzo śm ieszne. – Uśm iechnąłem się krzy wo.
– Potrafisz gotować, prawda? – Randy splótł ram iona. – Bo przecież po to j ą przy wiozłeś,
prawda, sy nu? Żeby przy gotowała świąteczny obiad?
Wiedziałem , że żartuj e.
Ale Kiersten nie m iała o ty m poj ęcia.
Zdum iona i blada, patrzy ła na niego, to otwieraj ąc, to zam y kaj ąc usta. Spoj rzała na m nie
przerażony m wzrokiem .
Podobnie j ak m ój oj ciec starałem się zachować powagę.
– Ja, no… – Kiersten puściła m oj ą rękę i założy ła kosm y k za ucho; robiła tak, gdy by ła
zdenerwowana. Zaczy nała panikować. – Potrafię gotować. Nie obiecuj ę, że będzie wam
sm akowało, ale m ogę spróbować.
Boże, j aka ona by ła słodka.
– Gdzie znalazłeś taką dziewczy nę? – spy tał tata, kom pletnie ignoruj ąc j ej słowa.
– W college’u.
– Jest m ądra.
– Wiem . – Otoczy łem j ą ram ieniem .
– I słodka – dodał, wy chodząc zza biurka. – I, śm iem twierdzić, piękna.
– Mam tego świadom ość. I właśnie dlatego postanowiłem j ą wy kraść.
– Mądrala! – Oj ciec zachichotał i puścił oko do Kiersten. – Żartowałem , m oj a droga, nie
m usisz gotować. Ty lko ty le m i zostało, odkąd Wes wy j echał z dom u, a j ego brat… – Zbladł. –
A j ego brata nie m a wśród nas, ale pewnie j uż o ty m wiesz. Czuj ę się więc sam otny.
Przepraszam , j eśli sprawiłem , że poczułaś się nieswoj o.
– Nic się nie stało. – Uśm iechnęła się ciepło i pogładziła go po ręce.
Oj ciec uniósł brwi i podał j ej ram ię.
Kiersten wzięła go pod rękę i obdarzy ła prom ienny m uśm iechem .
– A teraz… – tata odchrząknął, odzy skuj ąc dobry hum or. – Może pokażem y ci twój pokój
i pozwolim y Wesowi przy gotować coś zim nego do picia. Wiesz, że m ożesz spędzić u nas całą
świąteczną przerwę? Uwielbiam y gości i gdy by ś czegoś potrzebowała, dopilnuj ę, żeby Melda…
– Odwrócił się i krzy knął: – Melda!
– Tu j estem , proszę pana.
Melda wy szła zza rogu, cicha j ak zawsze. By ła żoną Ronalda – równie wiekową j ak on –
i naj lepszą kucharką na świecie.
– Melda przy gotuj e, co ty lko zechcesz. – Tata m achnął ręką i ponownie skupił uwagę na
Kiersten. – Gorącą czekoladę? Kawę?
– Kawę. – Kiersten skinęła głową. – Nie pij ę gorącej czekolady.
– Sy nu – zwrócił się do m nie – znaj dź m i taką dziewczy nę, ty lko dwadzieścia pięć lat starszą,
i wtedy porozm awiam y.
– Taką? – Kiersten ściągnęła brwi.
– Taką piękną j ak ty. – Uniósł j ej dłoń do ust, pocałował i spoj rzał na m nie. – Chy ba zwrócę cię
m oj em u sy nowi, niech oprowadzi cię po dom u.
– Dziękuj ę. – Kiersten uśm iechnęła się ciepło.
Oj ciec odpowiedział ty m sam y m i wy szedł z gabinetu.
– Uwielbiam go – szepnęła Kiersten, kiedy by ł j uż zby t daleko, żeby nas usły szeć.
– Jak wszy stko inne – zachichotałem .
– Nie… – Położy ła m i rękę na ram ieniu. – Jest niesam owity. Szczęściarz z ciebie, że m asz
takiego oj ca. Naprawdę. Ja zrobiłaby m wszy stko, żeby … sam zresztą wiesz. Po prostu m asz
szczęście.
Niezupełnie. To znaczy tak, by łem szczęściarzem , że m iałem tak fantasty cznego oj ca. Miałem
szczęście, że by ł na ty le dziany, żeby kupować m i naj droższe leki, ale czy by łem szczęśliwy ? Nie
czułem się szczęśliwy. Nawet wtedy, gdy pierwszy i pewnie ostatni raz oprowadzałem Kiersten
po dom u. Wiedziałem , j ak działaj ą um y sły dziewczy n: m aleńkie try biki w j ej głowie obracały
się, prezentuj ąc kolej ne Wigilie, urodziny i inne święta. Do diabła, nawet sy lwestra.
Nikom u się do tego nie przy znałem , ale kiedy m y ślałem o 2014 roku… Kiedy chodziło
o następny rok, nie by łem w stanie wy obrazić sobie siebie w ty m m iej scu. Zupełnie j akby m by ł
nieistniej ący m cieniem , który patrzy na wszy stko z daleka.
Naj sm utniej sze by ło to, że patrząc na Kiersten i m oj ego oj ca, wy obrażałem j ą sobie za kilka
lat, wciąż tak sam o czaruj ącą, j ak poznaj e swoich przy szły ch teściów, i to m nie dobij ało. Z tego
powodu wy dawało m i się, że m am kolej ny atak nudności wy wołany lekarstwam i, choć tak
naprawdę spowodowała go świadom ość tego, co m i um knie w ży ciu. I nie chodziło tu o bzdury
ty pu gra w futbol czy zdoby cie pucharu.
Chodziło o nią.
To sprawiało, że m iałem ochotę walczy ć. Tak j ak powiedział Gabe. Wierzy łem , że dam radę.
Że pokonam chorobę. A przy naj m niej spróbuj ę. W przeszłości walka o grę w druży nie czy
o szkołę nie by ły dla m nie wy starczaj ącą m oty wacj ą.
Ale walka z chorobą dla niej ?
Tak. Dla niej by łem gotowy walczy ć z dem onam i. Stawić czoła trawiącej m nie ciem ności
i chorobie. Zwalczę tego przeklętego guza. I będę ży ł. Ponieważ chciałem powitać rok 2014,
trzy m aj ąc j ą w ram ionach.
Rozdział 28
Naprawdę nie wiem, co powiedzieć.
Wiedziałam, że jest milionerem, ale…
Wszystko wydaje się takie normalne
i cudowne. Dlaczego mam wrażenie, że
coś w końcu pójdzie nie tak? Dlaczego
wciąż tak się czuję?
Kiersten
Słowo „przy tłoczona” nie oddaj e tego, j ak się czułam . Miałam własną łazienkę z deszczownicą,
podgrzewaną podłogą, podgrzewany m wieszakiem na ręczniki i płaskim telewizorem . Uży łam
nawet funkcj i Face Tim e, żeby wuj ek Jo m ógł wszy stko zobaczy ć.
Tak, j ak się tego spodziewałam , zachły snął się z wrażenia. Chwilę później wuj ek Jo, ciocia i ich
dwa psy gapili się na ekran iPhone’a, kiedy pokazy wałam im panoram iczne uj ęcia łazienki. To
straszne, ale obfotografowałam czy j ąś łazienkę j ak j akiś podglądacz
– Mogę się tam wprowadzić? – zapy tał wuj ek Jo. Ciocia San trzepnęła go w pierś, na co
zachichotał i j eszcze raz powtórzy ł py tanie. Psy szczekały. Tęskniłam za nim i. Zanim się
zorientowałam , zaczęłam się rozklej ać. Co j a sobie m y ślałam przez te ostatnie dwa lata?
Siedziałam zam knięta w swoim pokoj u, gdy rodzina, którą m iałam przez cały czas, czekała na
zewnątrz.
– Wszy stko w porządku? – spy tał wuj ek Jo, kiedy wy łączy łam Face Tim e i przy łoży łam
telefon do ucha.
– Tak – westchnęłam . – Po prostu j estem wam bardzo wdzięczna. Kocham was.
– My ciebie też, dzieciaku. A teraz kończ tę rozm owę i zrób m nóstwo zdj ęć, żeby m m iał co
przeży wać.
– Um owa stoi – roześm iałam się, zakończy łam rozm owę i zaczęłam krąży ć po ogrom nej
sy pialni. Miała taras z widokiem na zatokę Puget Sound. By ła większa niż pięć pokoi w m oim
rodzinny m dom u. Stało w niej wielkie, wy ściełane łóżko. Jestem prawie pewna, że gdy by m
pstry knęła palcam i, uruchom iłaby m iPoda.
Ktoś zapukał do drzwi i nie czekaj ąc na m oj ą odpowiedź, wszedł do pokoj u.
– Dobrze, że się nie przebierałam – zażartowałam , widząc, że to Wes.
– A niech to. – Rozciągnął usta w uśm iechu. – Miałem nadziej ę, że cię zaskoczę.
– Nieźle to sobie wy m y śliłeś.
– Też tak m y ślałem .
Podszedł do okna.
Spoj rzałam na wodę. Widok by ł uroczy i j ak na Święto Dziękczy nienia wcale nie by ło zim no.
Wes usiadł na j edny m z leżaków i poklepał się w kolano. Pokręciłam głową.
Uśm iechnął się. To wy starczy ło. Jeden uśm iech i by łam gotowa zrobić wszy stko, o co m nie
poprosił. Nie potrafiłam się oprzeć j ego chłopięcej m agii. Z ciężkim westchnieniem – wiecie,
żeby pokazać, j ak bardzo j estem niezadowolona z tego, że m ną m anipuluj e – usiadłam m u na
kolanach i oparłam o j ego pierś.
– Dziękuj ę – szepnął m i do ucha, po kilku m inutach, które spędziliśm y w absolutnej ciszy. – Za
to, że ze m ną przy j echałaś.
– To raczej j a powinnam podziękować tobie. – Splotłam palce z j ego palcam i. – I dziękuj ę za
to, że przez ten weekend i potem przez dwa ty godnie będziesz m oim chłopakiem .
Czułam , j ak się napręży ł.
– O co chodzi? Powiedziałeś: potem dwa ty godnie, prawda? – Dźgnęłam go łokciem . – To
m iała by ć taka nagroda pocieszenia, tak?
– Nie. – Odwrócił m nie ku sobie. – Żadna nagroda pocieszenia ani udawane randki. Pragnę
cię… – Jego dłoń delikatnie pieściła m oj ą twarz, palce skubały m oj ą skórę i cofały się, j akby
kontakt z nią by ł dla nich nie do wy trzy m ania. – Bardzo cię lubię.
– W takim razie… m ożem y negocj ować te dwa ty godnie? – zażartowałam .
Spoj rzał m i w oczy, j akby czegoś w nich szukał.
– Powiem ci coś… – głos m u się łam ał. – Dam ci ty le czasu, ile m i zostało.
– Ty le, ile ci zostało? – Przy j rzałam m u się, próbuj ąc zrozum ieć, dlaczego powiedział coś
takiego. – Mówisz, j akby nie zostało ci go zby t wiele.
Jego wzrok przeniknął przeze m nie, j akby m by ła duchem , twarz m u pobladła, a oczy zaszkliły
się od łez.
– Jasne – rzuciłam pospiesznie. – Ty le czasu, ile ci zostało.
– Naprawdę? – Odwrócił głowę i spoj rzał na ocean. – Obiecuj esz?
– Obiecuj ę.
– To dobrze. – Znowu się uśm iechnął i pocałował m nie w policzek. – W takim razie chodźm y
na kolacj ę. Założę się, że oj ciec j est głodny, a ty m asz za sobą długi dzień. Wieczorem m ożem y
obej rzeć j akiś film .
– Brzm i nieźle. – Zeskoczy łam m u z kolan, ale nie puściłam j ego ręki; z j akiegoś powodu
wy dało m i się to ważne. Czułam , że m uszę doty kać go tak często, j ak ty lko to m ożliwe. Brzm i
niedorzecznie? Miałam wrażenie, że powinnam by ć przy nim , j akby lada chwila m iał się
rozpły nąć w powietrzu. Odegnałam od siebie tę m y śl i przy sięgłam sobie, że nie będę do niej
wracać. Lubiłam go, a on lubił m nie, i – oficj alnie – m ieliśm y dla siebie cały ten weekend,
a potem dwa świąteczne ty godnie. Wiedziałam , że wszy stko toczy się w zawrotny m tem pie, ale
naprawdę go lubiłam i wiedziałam , że i tak to zdecy dowanie za m ało czasu. Właściwie by łam
pewna, że nie wy starczy łby nam rok. Latem popadłaby m w obłęd, gdy by m choć raz go nie
zobaczy ła. Kto wie? Może zapiszę się na wakacy j ne zaj ęcia, żeby by ć bliżej niego, j eśli do tej
pory się m ną nie znudzi.
* * *
Kolacj a przebiegła pom y ślnie, pom ij aj ąc fakt, że nie m ogłam zdecy dować, który m widelcem
zj eść sałatkę, a który m łososia. W pewny m m om encie pan Michels, albo raczej Randy, zaczął
pokazy wać m i, który ch sztućców uży wać, podnosząc j e do góry i zanurzaj ąc w j edzeniu. By ł
uroczy. Miał radosną osobowość Wesa, ale by ł człowiekiem , który m ocno stąpał po ziem i.
Zanim kolacj a dobiegła końca, by łam przej edzona.
– A teraz… – Randy odsunął krzesło. – Pozwolicie, że was pożegnam . Jutro zj em y indy ka, a j a
będę oglądał m ecz.
– Am en – skwitował Wes.
– Wes, m ogę prosić cię na słowo?
– Jasne. – Wes wstał od stołu i wy szedł za oj cem na kory tarz.
Nie sły szałam , o czy m rozm awiali, ale w pewnej chwili wy dawało m i się, że Randy m ierzy ł
Wesowi tętno. Dziwne. Miałam też wrażenie, że się pokłócili. W końcu Randy potarł grzbiet nosa
i odszedł. Wes się przy garbił i walnął pięścią w ścianę, niezby t m ocno, ale widać by ło, że j est zły.
– Wszy stko w porządku? – spy tałam szeptem , staj ąc za j ego plecam i.
Rozej rzał się po dom u, j akby chciał zapam iętać każdy szczegół.
– Tak. Zwy kła sprzeczka oj ca z sy nem . Poszło o futbol. – Wzruszy ł ram ionam i. – Nic
wielkiego. Hej … – Posłał m i kolej ny zabój czy uśm iech. – Obej rzy j m y film .
– Super.
Kiedy m ówił o oglądaniu film u, m y ślałam , że m a na m y śli kanapę w salonie.
Nie salę kinową.
Z popcornem i fotelam i z regulowany m oparciem .
Teraz, kiedy m y ślę o niebie, widzę ten obraz. Widzę siebie i Wesa, j ak trzy m aj ąc się za ręce,
siedzim y w pry watny m kinie w j ego dom u.
– Jakikolwiek film , by le by ł o świętach Bożego Narodzenia. – Włączy ł Apple TV. – Ty
wy bierasz.
– Dlaczego o świętach?
– Uwielbiam Boże Narodzenie. – Wzruszy ł ram ionam i. – I całkiem m ożliwe, że w ty m roku
nie spędzę go w ty m dom u, więc faj nie by łoby obej rzeć tu coś w ty m klim acie.
– A gdzie spędzisz święta?
– Mam y w okolicy kilka inny ch dom ów; to, gdzie spędzim y święta, zależy od hum oru oj ca.
– Biedactwo – zakpiłam .
– To m ój krzy ż i brzem ię. A teraz wy bieraj . – Rzucił m i pilota i założy ł ręce za głowę.
– Wy bieram … – Przej rzałam listę film ów. – Ten.
Mrużąc oczy, spoj rzał na ekran.
– Żartuj esz.
– Powiedziałeś „j akikolwiek film o świętach”. Chcesz wy przeć się własny ch słów?
– Naprawdę j esteś m oj ą m ałą Owieczką, prawda? Tak niewinną, że chce obej rzeć Boże
Narodzenie Myszki Miki. – Mówiąc to, dotknął m oj ego policzka. – Powiedz m i, że złem by łoby
pozbawić cię tej niewinności… tu i teraz.
– Złem by łoby pozbawianie m nie niewinności – potwierdziłam , ignoruj ąc m ętlik w głowie,
kiedy j ego palce m uskały m oj ą skórę.
Westchnął i cofnął rękę.
– Skoro Owieczka tak m ówi, Zły Wilk m usi słuchać.
– I tak powinno by ć. – Nachy liłam się w j ego stronę i podniosłam podłokietnik, żeby położy ć
się na j ego kolanach.
– Owieczka kusi Wilka – m ruknął.
– Ale Wilk opiera się pokusie – odparłam cicho.
– Wilk lubi, j ak się go kusi.
– Wilk m a oglądać film .
– Owieczka m usi przestać gadać, inaczej Wilk uciszy j ą swoim i kłam i.
– Przestań! – parsknęłam śm iechem i odsunęłam się od niego.
– Rzadko sły szę to słowo. Co ono właściwie znaczy ?
– Znaczy „nie”. – Jego ręka zatrzy m ała się na m oim biodrze, uniosła koszulkę i dotknęła skóry.
– Hm m m , a co znaczy słowo „nie”?
– To znaczy … – nie dokończy łam , bo w tej sam ej chwili rozpoczął się film .
Wes pochy lił się nade m ną i szepnął m i do ucha:
– Ocalona przez m y sz.
Rozdział 29
Powinienem był odejść. Zamiast tego
zagrodziłem sobie drogę ucieczki i zanim
się obejrzałem, za późno było, żeby się
wycofać. Za późno, za wcześnie, nie miało
to już znaczenia; czas nie był moim
sojusznikiem i ona również przestanie nim
być, kiedy powiem jej prawdę.
Weston
Zasnęła w m oich ram ionach w ciągu pierwszy ch piętnastu m inut. Zam knąłem oczy, nie
dlatego, że by łem zm ęczony, ale dlatego, że by ło m i dobrze. Niem al potrafiłem sobie wy obrazić,
że wszy stko j est norm alne. Przy wiozłem swoj ą dziewczy nę do dom u na święta, nudziło się nam ,
obej rzeliśm y film , a ona zasnęła.
Ty le że nic nie by ło norm alne.
Zerknąłem na zegarek.
Musiałem wziąć lekarstwa i choć nie chciałem rozstawać się z tą cudowną dziewczy ną,
m usiałem położy ć się spać. Sięgnąłem po kosm y k j ej włosów i przy j rzałem m u się, obracaj ąc go
w palcach. Nie m iałem obsesj i na punkcie włosów; m iałem obsesj ę na punkcie wszy stkiego, co
czy niło j ą wy j ątkową. Rudy ch loków, uśm iechu, tego, j ak odpy chała od siebie ludzi, i tego, j ak
wpuściła m nie do swoj ego świata.
Do diabła. By łem porąbany, naprawdę porąbany.
Niedługo się dowie. Będę m usiał j ej powiedzieć. Miałem do rozegrania j eden m ecz, po
który m trener zdej m ie m nie z boiska. Powiedział, że nie j estem ty m sam y m zawodnikiem co
kiedy ś. Nie m ogłem się z nim kłócić. Nie po ty m , j ak rzy gałem na każdy m treningu. Wiedziałem ,
że zawiodłem chłopaków z druży ny, ale lepiej by ło się wy cofać niż przy czy nić do porażki albo –
co gorsza – skrzy wdzić któregoś z nich ty lko dlatego, że nie panowałem nad em ocj am i.
Nie wiedziałem ty lko, że trener zadzwoni do m oj ego oj ca ani że oj ciec poinform uj e go, że
j estem chory.
– Chory ? – spy tał trener. – Wy j dzie z tego?
Tata nie odpowiedział, bo tak naprawdę nie znał odpowiedzi, podobnie j ak nie znałem j ej ani j a,
ani lekarze.
Znowu się o to pokłóciliśm y. Chciał, żeby m przy naj m niej dał się przebadać, aby zobaczy ć,
czy guz się zm niej szy ł. Ja j ednak nie chciałem wiedzieć. Kto by chciał? Miałem pieprzonego
guza niebezpiecznie blisko serca, a oni chcieli wiedzieć, czy ten guz się powiększa.
Po m oim trupie.
Wolałem ży ć w niewiedzy niż zobaczy ć obraz potwora, który tkwił w m oj ej piersi. Jeśli
lekarstwa nie zdołały go pom niej szy ć, m ogłem albo um rzeć w trakcie operacj i, albo przeży ć
i przestać cierpieć.
Tata nie wiedział, ale chciałem zapy tać o to lekarzy.
Po co m iałby m przeży ć operacj ę? Ty lko po to, żeby kilka m iesięcy później um rzeć
w m ęczarniach?
Może by łem tchórzem . Od dawna czułem się j ak tchórz. Zwłaszcza teraz, gdy term in operacj i
zbliżał się wielkim i krokam i. Zostały m i trzy ty godnie. Trzy ty godnie, żeby powiedzieć Kiersten
prawdę.
Co m nie napadło, żeby dawać j ej ty le czasu, ile m i zostało? Widziałem bły sk w j ej oczach.
Wiedziałem , że potraktowała to j ak wielką obietnicę, ale to by ło wszy stko, co m iałam j ej do
zaoferowania.
Czas by ł dla m nie naj cenniej szą rzeczą na świecie, a j a oddałem go j ej . Ponieważ zakochałem
się w tej dziewczy nie. Bo zależało m i na niej . Chciałem ofiarować j ej coś, dzięki czem u m nie
zapam ięta; nawet j eśli z czasem te wspom nienia zbledną. Czas… cóż za przerażaj ące słowo.
Rozdział 30
Chciałabym zapomnieć sny… Chciałabym
spędzać z nim każdą noc. A już myślałam,
że koszmary opuściły mnie na zawsze.
Kiersten
Obudziłam się z krzy kiem . I z powodów, o który ch nie chcę m ówić ani analizować tą częścią
m oj ego m ózgu, która zwy kle podej m uj e dobre decy zj e, poszłam do pokoj u Wesa.
Podniosłam rękę, żeby zapukać, kiedy drzwi się otworzy ły.
I uj rzałam przed sobą ten niesam owity ośm iopak. Czy m i się zdawało, czy j ęknęłam ? Tak. Czy
ugry złam się w policzek, żeby opanować ten idioty czny uśm iech? Jak naj bardziej . Patrzy łam na
niego, zapom inaj ąc o koszm arze.
– Lepiej się czuj esz? – Wziął m nie pod brodę, tak by widzieć m oj ą twarz.
– Skąd wiedziałeś, że źle się czuj ę? – spy tałam senny m głosem .
Westchnął i otworzy ł szerzej drzwi, żeby m m ogła wej ść do pokoj u.
– Usły szałem twój krzy k.
– Och.
Spoj rzałam na j ego zaciśnięte pięści i ogarnęło m nie poczucie winy. Poczułam się
zawsty dzona i zrobiłam krok w ty ł. On j ednak obj ął m nie w pasie i poderwał z ziem i. Chwilę
później leżałam w j ego łóżku.
– Nie, j uż w porządku. Przepraszam . Nie chciałam cię obudzić. Koszm ar m inął i… –
Próbowałam podnieść się z łóżka, ale Wes nie wy puszczał m nie z obj ęć.
Pocałował m nie w czoło.
– Nie pozwoliłaś m i skończy ć. – Uśm iechnął się. – Szedłem do twoj ego pokoj u, żeby rozprawić
się z potworam i, które czaj ą się pod łóżkiem .
– A więc zostałeś pogrom cą sm oków?
– Tego właśnie chcesz? – Przy ciągnął m nie do siebie. – Sm oków?
– Chciałaby m . – Mówiąc to, zadrżałam . – Często śnię o śm ierci, o śm ierci m oich rodziców.
Widzę, j ak toną, i nie m ogę im pom óc. Zawsze przy by wam za późno.
Wes j eszcze m ocniej obj ął m nie w talii. Oddy chał szy bko. Oblizał wargi i pocałował m nie
w czoło.
– Czas to prawdziwy łaj dak.
– Tak – roześm iałam się.
– Gdy by m ty lko to zrobił, powinienem by ł to zrobić, m ogłem to zrobić… – Zaklął pod nosem .
– Ży cie pełne j est ty ch trzech.
– Trzech?
– Gdy by m , powinienem i m ogłem . – Czubkiem palca przeciągnął wokół m oj ej twarzy. –
Ludzie wierzą, że m aj ą wpły w na to, co się im przy trafia, gdy tak naprawdę… ży cie biegnie
własny m torem i czasam i j est za późno. A czasam i za wcześnie. By wa, że dokonuj em y zły ch
wy borów, ale by wa i tak, że nasze wy bory okazuj ą się dobre. Mówim y tak, gdy coś idzie nie po
naszej m y śli. Nie kwestionuj em y naszy ch decy zj i, j eśli wszy stko układa się, j ak trzeba.
Zaczy nam y j e kwestionować, gdy wszy stko się wali.
Nie m y ślałam o ty m .
– Możesz przeży ć tak całe ży cie, wierząc, że kontroluj esz to, nad czy m nie m asz absolutnie
żadnej kontroli. Zam iast skupiać się na ty m , co m ogłaś zrobić w przeszłości, skup się na ty m , co
m ożesz zrobić teraz.
– Czy li? – spy tałam z zaparty m tchem .
– Pocałować swoj ego superseksownego, m ądrego chłopaka… – Pocałował m nie w czubek
nosa. – Pozwolić m u rozprawić się ze sm okam i. – Musnął wargam i m ój policzek. – I wiedzieć, że
w tej chwili… nie m a żadnego „gdy by m ”, „powinienem ” i „m ogłem ”, a ty j esteś dokładnie tam ,
gdzie chce tego wszechświat.
– W twoim łóżku?
– Nie. – Pocałował m nie. – W m oich ram ionach.
Przy warł ustam i do m oich ust, na chwilę pozbawiaj ąc m nie tchu. Wszy stko w nim by ło takie
ciepłe i ży we. Przy cisnęłam dłonie do j ego piersi, rozkoszuj ąc się doty kiem j ego skóry.
Odsunął się, zam knął oczy i zaklął. Chwy cił m oj e dłonie, j akby by ły liną, która łączy ła go ze
światem ży wy ch, j akby m ój doty k potrafił odm ienić rzeczy wistość.
– Czuj ę cię – szepnął. – Uwielbiam , gdy doty kasz m oj ej piersi. – Otworzy ł oczy, ale nie
wy glądał j ak Wes. Wy glądał j ak duch Wesa, j akby nie by ł tu ze m ną, ale błądził m y ślam i gdzieś
daleko. – Dla ciebie chciałby m by ć cały.
– Cały ? – Oparłam ręce na j ego ram ionach i przy ciągnęłam go do siebie. – Chcesz m i
powiedzieć, że j esteś w połowie człowiekiem ?
Zawahał się i wzruszy ł ram ionam i.
– Nie, po prostu chciałby m by ć cały twój , ty lko twój . Tak wiele chciałby m zm ienić.
– Zm ienić? – Odsunęłam się i położy łam na łóżku. – Czy to nie ty przed chwilą plotłeś głupoty
o „gdy by m ”, „powinienem ” i „m ogłem ”?
– No tak – roześm iał się. – Dzięki, m ądralo.
Zanim zdąży łam zareagować, na m oj ej twarzy wy lądowała poduszka. Zrzuciłam j ą, usiadłam
i odwdzięczy łam się ty m sam y m .
– Mówię ty lko… – westchnął, j akby ciężar całego świata spoczy wał na j ego barkach – że
chciałby m przeży ć z tobą swój pierwszy i ostatni raz.
– No to pięknie – westchnęłam . – Nie by łam pierwszą pierwszoroczniaczką, którą całowałeś?
– Właściwie… – Uśm iechnął się w zam y śleniu. – By łaś.
– Misj a ukończona. I lepiej , żeby m by ła ostatnią pierwszoroczniaczką, którą całuj esz. –
Dźgnęłam go palcem w pierś, na co skrzy wił się i rzucił we m nie poduszką.
– Pierwszą, ostatnią, j edy ną. – Przy gry zł wargę. – Ulubioną.
– No, no, chy ba naprawdę chcesz, żeby m m iała dziś piękne sny, skoro tak przesadzasz.
– Po prostu dbam o wszy stko.
– Czy żby ?
– A co? – Mówiąc to, wskazał na siebie. – Nie zasługuj ę na to, żeby o m nie śnić?
Podniosłam palec.
– Punkt dla Wesa.
Uśm iechnął się, odchy lił i skoczy ł na m nie, przy gniataj ąc m nie do poduszek.
– A j eśli m ój sen zam ieni się w koszm ar?
– Jak to? – spoważniał.
– Jeśli będę śniła, że nie m ogę cię uratować?
– Zam knij oczy.
– Co?
– Po prostu zrób to, o co cię proszę.
– Dobrze.
Zam knęłam oczy i czekałam . Jego wargi łaskotały m nie w ucho, kiedy zaczął szeptać.
– Za każdy m razem , gdy zam kniesz oczy, bez względu na to, gdzie będę j a i gdzie będziesz ty,
chcę, żeby ś przy pom niała sobie to. – Wziął m nie za rękę i przy łoży ł do m oj ej piersi. –
Gdziekolwiek będę, cokolwiek będę robił, ży wy czy m artwy, m łody czy stary, m oj e serce
zawsze będzie przy tobie. Każde uderzenie, które poczuj esz pod palcam i – j ego palec raz i drugi
postukał w m oj ą pierś – będzie j ak m ój głos, który cię przy zy wa. To ty, odpowiadaj ąca na m oj e
wezwanie. To m y : rozm awiaj ący, kom unikuj ący się, tworzący więź i dzielący się. Ży j ący,
Kiersten; to m y, pełni ży cia. Może nadej ść taki czas, że twoj e serce będzie m usiało bić za m nie…
A j eśli m nie zabraknie, ty będziesz m usiała ży ć dalej . Może zdarzy ć się tak, że to j a będę m usiał
zrobić to sam o dla ciebie. Tak czy inaczej , j edno z nas będzie m usiało o ty m pam iętać. – Znowu
postukał palcem w m oj ą pierś. – Nie m usim y się więc bać, że braknie nam czasu, bo m am y nasz
czas w sobie.
Po ty m , co powiedział, bałam się odezwać. Wes m nie uspokoił i nauczy ł j ednej rzeczy :
kontroluj to, co m ożesz kontrolować, kochaj to, co m ożesz kochać, a reszta… cóż, reszta to ty lko
reszta. Nie m ogłam uratować rodziców? Zabębniłam palcam i w j ego pierś. Poczułam go
i wiedziałam , że m a racj ę. Mieliśm y swój własny czas i tworzy liśm y nasze własne ży cie.
– Śpij – zam ruczał. – Zm ęczy łem cię tą swoj ą paplaniną.
– Wcale nie! – ziewnęłam .
Wes roześm iał się i pocałował m nie w usta.
– Właśnie, że tak. A teraz chcę, żeby ś zam knęła oczy i zasnęła, a j a będę cię bronił.
– Bronił?
– Przed wstrętny m i sm okam i! – drażnił się ze m ną. – Nie m artw się, nie pozwolę, żeby skradły
ci cnotę.
– Właśnie – roześm iałam się. – Ponieważ są z tego znane.
– Nigdy nie ufaj j aszczurkom .
– Form alnie rzecz biorąc, sm oki to nie j aszczurki.
– Oczy wiście, że tak. – Odwrócił m nie i przy tulił się do m oich pleców. – Tak j ak dinozaury.
Zaufaj m i, j estem starszy i m ądrzej szy.
– Nie j esteś znowu aż tak stary. – Znowu ziewnęłam .
– Śpij j uż. – Skubnął zębam i m oj e ucho, przy prawiaj ąc m nie o gęsią skórkę.
Jasne, j akby m m ogła zasnąć, kiedy doty kał m nie w ten sposób. Powieki zaczęły m i ciąży ć,
kiedy obsy py wał m oj ą szy j ę pocałunkam i, aż w końcu dałam się porwać ciężkiej , wy sokiej fali
snu. W obj ęciach Wesa.
Rozdział 31
Wszystko wskazuje na to, że jestem
nudziarzem… Pięknie.
Weston
Nie bardzo wiem , co by ło bardziej niepokoj ące – to, że w ciągu kilku godzin Kiersten
dwukrotnie zasnęła w m oj ej obecności, czy fakt, że kiedy ostatni raz to zrobiła, całowałem j ą.
Naj wy raźniej nie sy piała zby t dobrze.
Poprosiła, żeby m pilnował czasu – naszego czasu. Chy ba spodobało j ej się to, co
powiedziałem . No i j eśli m am by ć szczery – m nie też się to spodobało. Dzięki tem u wszy stko
wy dawało się trwalsze, nawet j eśli wcale takie nie by ło.
Odsunąłem się od niej i spoj rzałem w sufit. Ten sam sufit, na który gapiłem się przez całe
swoj e ży cie.
Kiersten westchnęła przez sen, przez chwilę wierciła się na łóżku i zarzuciła m i rękę na pierś,
chwilowo pozbawiaj ąc m nie tchu. A niech to, ta dziewczy na wiedziała, j ak wy prowadzić cios.
– Wes… – m ruknęła, rzucaj ąc głową na boki. Naty chm iast j ą przy tuliłem . Nie wiedziałem ,
czy zżera m nie poczucie winy, czy choroba; w ty m m om encie by ło to j ak rzut m onetą.
Dopuściłem do tego, że się we m nie zakochała, a przecież by łem sobą. Nie kłam ałem , nie
próbowałem zaciągnąć j ej do łóżka, pierwszy raz w ży ciu by łem prawdziwy.
Tak, wiem , faj nie, że dopiero teraz.
– Wes. – Jej usta odnalazły m oj e nagie ram ię. Równie dobrze m ogłaby m nie dźgnąć nożem .
Ten pocałunek, te wargi, wilgotny j ęzy k, by ły j ak zastrzy k heroiny. Nigdy nie brałem narkoty ków,
ale wy obrażałem sobie, j ak to j est.
Wsunęła nogę m iędzy m oj e uda.
Cholera.
Nie uwolnię się. Będę cierpiał całą noc, tuląc do siebie dziewczy nę i wiedząc, że do niczego
m iędzy nam i nie doj dzie. Cóż, chy ba j ednak wiedziałem , j ak się czuj e ktoś uzależniony od
heroiny. Chciałem wziąć działkę, chciałem j ą wchłonąć, ale wiedziałem , że j eśli zdecy duj ę za
nią, znienawidzi m nie. Nie dbam o to, co m ówią dziewczy ny ; żadna niewinna panienka nie
decy duj e się pój ść z facetem do łóżka, m y śląc, że to przy goda na j edną noc. No, chy ba że j est
puszczalska. Wszy stkie m aj ą nadziej ę na długi i udany związek.
Jedy ną rzecz, której nie m ogłem j ej dać.
– Śpij . – Pocałowałem j ą w czoło i przy tuliłem tak m ocno, j ak ty lko m ogłem .
* * *
– Obudź się, Słońce, czas na indy ka – szepnąłem , wtulaj ąc twarz w j ej włosy. Wy glądała j ak
seksowna wersj a Kuzy na Coś z rodziny Adam sów. Jej rude włosy leżały rozsy pane na m oj ej
poduszce, na ram ieniu, na naszy ch twarzach… By ły j ak istota, która ży j e własny m ży ciem i nie
m a poszanowania dla przestrzeni osobistej . Uwielbiałem j e. Odgarnąłem j e i zobaczy łem oko.
– Tu j esteś.
Oko się zm ruży ło.
– Nadal nie lubim y wcześnie wstawać? – spy tałem .
Nie sądziłem , że to m ożliwe, ale oko zm ruży ło się j eszcze bardziej , niem al się zam knęło.
Jeszcze szerzej rozsunąłem kurty nę włosów. Dwoj e oczu. Bingo! A więc nie by ła ślepa.
– Dlaczego gapisz się na m nie, j akby ś właśnie odkry ł, że istniej e coś takiego j ak grawitacj a?
– Odkry łem coś znacznie lepszego. – Uśm iechnąłem się znacząco.
– Oby ś się nie m y lił.
– Ciebie.
– Że co?
Westchnąłem .
– Za wcześnie na podteksty i sprawdzone sposoby podry wu? – Uderzy łem j ą poduszką. –
Wstawaj , Owieczko. Wilk j est głodny i od pięciu godzin chce m u się sikać.
– Więc dlaczego nie poszedłeś?
– Bo j akiś ninj a przebrany za m oj ą dziewczy nę przez całą noc przetrzy m y wał m nie j ako
zakładnika w m oim własny m łóżku. – Mówiąc to, spoj rzałem na nasze splecione nogi. – Nie
m ówiąc o ty m , że ten żelazny uchwy t by ł tak słodki, że nie m iałem sum ienia się ruszy ć.
– Wes. – Zerwała się do pozy cj i siedzącej . – Przepraszam ! Zwy kle nie j estem aż taką…
– Przy lepą? – dokończy łem .
Znowu zm ruży ła oczy. Zastanawiałem się, czy przez swoj e poranne zachowanie traciłem
właśnie punkty. Nie wziąłem j eszcze żadny ch leków, głównie dlatego, że nie by łem w stanie się
ruszy ć; poza ty m chciałem nacieszy ć się szczęściem i wolałem porozm awiać z ży wą osobą niż
z porcelanowy m uchem .
– Nie waż się nazy wać m nie przy lepą. – j ęknęła i zakry ła twarz rękam i. – Przepraszam , że
przy gniotłam cię do łóżka.
Uśm iechnąłem się i oblizałem wargi.
– Cóż, m ogło by ć gorzej .
Na przy kład twoj a operacj a m ogła skończy ć się j ak w grze, w której , gdy lekarz dotknie
brzegów rany – wy krwawiasz się, a twoj e serce przestaj e bić.
– Dobrze się czuj esz? – Kiersten dotknęła m oj ego ram ienia. Nie m iałem poj ęcia, że
odpły nąłem . Naj wy raźniej to, że by łem krok od wy lotu z druży ny, i świadom ość, że zbliża się
term in operacj i, nie pozostawały bez echa. Poza ty m naj zwy czaj niej w świecie chciałem ży ć.
Powód, dla którego wciąż twardo stąpałem po ziem i, by ł tuż obok, ży ł i oddy chał.
– Wspaniale – zaśpiewałem . – Ale i tak m uszę iść do łazienki, więc gdy by ś m ogła wziąć swoj e
cudownie długie nogi, by łby m wdzięczny. Naprawdę by łby m wdzięczny, gdy by ś pozwoliła m i
pój ść do…
Kiersten westchnęła poiry towana.
– Toalety – dokończy łem . – O nic więcej nie proszę.
– Dobrze – roześm iała się i odsunęła, a j a nie wiedzieć czem u poczułem się sam otny
i kom pletnie zagubiony. Iry towała m nie m y śl, że j edna osoba m a taki wpły w na m oj e
sam opoczucie.
– Może doprowadzisz się do porządku w drugiej łazience i spotkam y się na dole, przy
śniadaniu?
– Pewnie. – Powłócząc nogam i, przeszła po dy wanie, zakry waj ący m drewnianą podłogę.
– Wes? – Odwróciła się.
Zatrzy m ałem się z ręką na klam ce.
– Tak?
– Dziękuj ę. – Oblała się rum ieńcem . – Za ostatnią noc. Za to, że odpędziłeś dem ony …
– Do usług. Moim zadaniem j est cię chronić.
– Zabrzm iało, j akby to by ł przy kry obowiązek.
– Nie – obruszy łem się. – Mówiąc, że to m oj e zadanie, m iałem na m y śli coś w rodzaj u
tożsam ości. Ludzie m ówią: „Cześć, j estem Rick. Jestem dozorcą”. – Uśm iechnąłem się. – Ja
m ogę powiedzieć: „Cześć, j estem Weston i zabij am potwory dla m oj ej bardzo seksownej
dziewczy ny, żeby m ogła spokoj nie spać”.
– Kiepskie to. – Jej śm iech niczy m prom ień słońca dosięgnął m oj ej skóry i sprawił, że
perspekty wa pój ścia do łazienki przestała by ć taka atrakcy j na. Wolałby m wrócić do łóżka i dać
się unieruchom ić.
– Nie – zaprotestowałem . – Heroiczne. A teraz szy kuj się, żeby śm y m ogli zj eść cy nam onowe
bułeczki.
To wy starczy ło. Spoj rzała na m nie i chwilę później biegła kory tarzem do swoj ego pokoj u.
Dobrze wiedzieć, że lubiła śniadania. By ł to kluczowy argum ent, który m ogłem wy korzy stać
w przy szłości. Nie cierpiałem , gdy dziewczy ny nie j adły naj ważniej szego posiłku w ciągu dnia.
Jakby nie wiedziały, j ak bardzo j est potrzebny. Ja wiedziałem , głównie dlatego, że j eśli nie
zj adłem śniadania, tabletki rozsadzały m i wnętrzności.
Zam knąłem na klucz drzwi do łazienki i otworzy łem szafkę pod um y walką. Stało tam piętnaście
buteleczek; na każdej widniało m oj e nazwisko. Niem al żałowałem , że nie j estem ćpunem .
Jedny m z ty ch kolesi, którzy kradną oksy kodon i m orfinę, żeby zafundować sobie niezłą j azdę.
Ja nigdy nie sięgałem po środki przeciwbólowe. Przy tępiały m oj e zm y sły do tego stopnia, że
nie warto by ło ich brać. Lekarz przepisał m i j e, bo, j ak twierdził, m iały złagodzić uczucie
niepokoj u.
Chy ba nie sły szał o wy siłku fizy czny m . Po oksy kodonie wy glądałem j ak szty wni z serialu
Walking Dead, ty le że by łem j eszcze bardziej wy m izerowany i przerażaj ący.
Otworzy łem pierwszą buteleczkę, wy trząsnąłem tabletkę na dłoń i pokręciłem głową. To by ła
wy j ątkowo silna, m ała suka. Nazwałem j ą suką dlatego, że by ła tak m ała, że aż trudno by ło
uwierzy ć, j ak wielkie siała spustoszenie. Kiedy wziąłem j ą po raz pierwszy, rzy gałem j ak kot
przez okrągły ty dzień. W efekcie odwodniłem się i trafiłem do szpitala. Teraz wiem , j ak się z nią
obchodzić. Ły kam j ą razem z tabletką przeciw m dłościom , która sprawdza się w sześćdziesięciu
procentach, a następnie biorę wielką białą pigułkę, stworzoną specj alnie z m y ślą o m nie.
Miałem do połknięcia kolej ne pięć tabletek, ale naj pierw m usiałem coś zj eść. W ciągu
piętnastu m inut wziąłem pry sznic, um y łem zęby i ubrałem się.
Zerknąłem na zegarek. Kiersten pewnie wciąż się szy kowała. Nie chciałem , żeby widziała, j ak
ły kam tabletki – nie chciałem j ej okłam y wać, gdy by spy tała, dlaczego chowam w szafce pod
um y walką cały arsenał kolorowy ch prochów, dlatego schowałem j e do kieszeni i zanotowałem
w pam ięci, żeby wziąć j e po śniadaniu.
Gdy by m zapom niał… cóż, przerwę świąteczną m iałby m z głowy, nie m ówiąc o ty m , że przez
j eden dzień m ój organizm by łby pozbawiony ochrony, a przeklęty guz m ógłby śm iało rosnąć.
Wolałem sobie nie wy obrażać, j ak j ego m acki zaciskaj ą się na m oim sercu.
Rozdział 32
Nigdy nie zapomnę tego obrazu – Wes był
przystojny, miał boskie ciało, do którego
kleiłam się przez całą noc. Boże,
prawdopodobnie nawet się śliniłam. Mam
nadzieję, że nadal chce być moim
chłopakiem po tym, jak lepiłam się do
niego, jak dwunastoletnia fanka Justina
Biebera.
Kiersten
W drodze do kuchni zgubiłam się dwa razy. Pierwszy raz zam iast w prawo skręciłam w lewo,
za drugim razem zatrzy m ałam się w połowie schodów, pod ścianą, na której wisiały rodzinne
zdj ęcia. Jedno z nich przedstawiało Wesa i j ego brata. Wy glądali prawie j ak bliźniacy. Serce m i
się ścisnęło, gdy pom y ślałam , j akie to straszne, gdy twój brat popełnia sam obój stwo. Człowiek do
końca ży cia żałuj e każdej rozm owy, każdej chwili, kiedy m ógł powiedzieć coś innego, co m ogło
odm ienić bieg wy darzeń. Zadrżałam i zeszłam po niewłaściwej stronie schodów, tej prowadzącej
do głównej sy pialni.
A niech to. W końcu zawróciłam i zeszłam z drugiej strony schodów, gdzie poczułam z kuchni
zapach cy nam onu. Tak, m ogłaby m się przy zwy czaić do takiego ży cia. Budzić się w pałacu,
wśród zapachu świeży ch bułeczek. Ży cie by wało podłe; Wes nie m iał poj ęcia, j akim by ł
szczęśliwcem .
Usły szałam śm iech.
Czuj ąc się j ak intruz, odchrząknęłam i weszłam do kuchni. Wes stał w kącie z Meldą. Lukrowali
bułeczki i świetnie się przy ty m bawili.
Kuchnia pełna by ła j edzenia. Na granitowy ch blatach leżały pudełka, talerze, srebra stołowe,
fry tki i m iseczki z dipam i. Do licha, czy żby śm y organizowali wielkie przy j ęcie z okazj i Święta
Dziękczy nienia?
– Kiersten! – Wes przy wołał m nie skinieniem palca. – Podej dź.
Uśm iechnęłam się i podeszłam do niego. Zbliży ł do m oich ust pokry ty lukrem palec i szepnął:
– Spróbuj .
Cóż, nie potrafiłam m u odm ówić. By łam tak głodna, że burczało m i w brzuchu. Otworzy łam
usta, a on rozsm arował lukier na m oich wargach; zlizałam go i oblizałam j ego palec.
Oczy Wesa pociem niały, wy sunął palec z m oich ust i pocałował m nie. Sły szałam , j ak ktoś
chrząka znacząco, ale w tam ty m m om encie liczy ła się ty lko ta odrobina czułości. Sm akował kawą
i cukrem i wiele by m dała, żeby każdego ranka czuć na ustach ten sm ak.
– Ekhem – chrząknęła Melda.
Odsunęliśm y się od siebie i poczułam , że się rum ienię. Wes przy gry zł wargę i z m iną
niewiniątka oświadczy ł:
– Przepraszam , ale Kiersten bałagani przy j edzeniu. Chciałem j ej pom óc.
– A więc tak to się teraz nazy wa. – Melda uniosła brwi, rozm ieszała resztkę lukru i ozdobiła nim
bułeczki. – W Święto Dziękczy nienia obowiązuj e was ty lko j edna zasada.
– Jaka? – spy tałam , sięgaj ąc po bułeczkę.
– Macie trzy m ać się z dala od kuchni. – Jej figlarny uśm iech uwy datnił głębokie zm arszczki
wokół oczu. – Jako dziecko Wes chował się w szafkach i m nie straszy ł. W ubiegły m roku zrobił to
sam o i skończy ło się na ty m , że indy k wy lądował na podłodze.
– Spotkał go tragiczny koniec. – Wes pokręcił głową i wziął Meldę w ram iona. – Obiecuj ę, że
będziem y grzeczni.
– Ty ! – Staruszka dźgnęła go palcem , naj wy raźniej puszczaj ąc wszy stko w niepam ięć. –
Trzy m aj się z daleka od tego pom ieszczenia. Jeśli będziesz m i potrzebny, zawołam cię, ale do
tego czasu zaj m ij się czy m ś.
– Hm m , m y ślę, że znaj dę sobie j akieś zaj ęcie. – Mówiąc to, Wes spoj rzał na m nie.
Wy glądało więc na to, że to j a m iałam by ć ty m zaj ęciem . Nie żeby m i to przeszkadzało.
Wy ciągnął rękę, a j a chwy ciłam się j ej j ak liny ratunkowej .
– Trzy m aj . – Melda pokręciła głową i wręczy ła Wesowi wielki talerz pełen świeży ch bułeczek.
– A teraz idźcie do pokoj u śniadaniowego, zj edzcie trochę białka i napij cie się soku.
Przy gotowałam wszy stko, żeby ście nie m usieli tu wracać.
– Naprawdę pom y ślała o wszy stkim – rzuciłam ze śm iechem .
– Święto Dziękczy nienia to j ej ulubione. Nie chce, żeby m zepsuł. – Wes wziął m nie za rękę
i zaprowadził do kolej nego wielkiego pokoj u, innego niż ten, w który m j edliśm y ubiegłego
wieczoru. – A oto i pokój śniadaniowy.
Wschodnią ścianę pom ieszczenia stanowiły okna. Słońce by ło j uż wy soko, ale rozum iałam ,
dlaczego dom ownicy j edzą tu śniadania. Pokój by ł piękny i ciepły, pełen słońca.
– Soku? – spy tał Wes.
– Chętnie. – Podeszłam do stołu i usiadłam przodem do okien.
– A więc – Wes zatarł dłonie – j esteś gotowa skreślić kolej ne rzeczy ze swoj ej listy ?
Upiłam ły k soku i om al nie krzy knęłam z zachwy tu. By ła to idealna m ieszanka słody czy
i m iąższu.
– Będziem y skakać na bungee w Święto Dziękczy nienia?
– Nie. – Włoży ł do ust kawałek bułeczki. – Będziem y pły wać nago.
Niem al się zakrztusiłam .
– Oczy wiście nie zrobim y tego w biały dzień. Co powiedziałaby Melda? Naj pierw więc lekcj a
pły wania, a dopiero później nagość.
– Aż boj ę się pom y śleć, co będzie następne. – Wolałam na niego nie patrzeć w obawie, że
przestanę się kontrolować.
– Kiersten – zam ruczał m i do ucha. – Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, co zwy kle dziej e się
potem ?
A niech m nie. Niech ktoś otworzy okno. Jego dłoń otarła się o m oj ą rękę i usły szałam , j ak
cicho się śm iej e. Moj e ciało by ł napięte niczy m struna. Dotknął m oj ego ram ienia, zatrzy m ał
rękę na karku i przy ciągnął m nie do siebie, tak że prawie się sty kaliśm y.
– Sos żurawinowy.
– Co?! – Pokręciłam głową. – To kolej na rzecz po nagości?
Jego oczy bły snęły figlarnie.
– Jeśli się nie m y lę, to kolej na rzecz na twoj ej liście. Chy ba że coś pom inąłem . – Przy łoży ł
palec do ust, j akby się nad czy m ś zastanawiał. – Może coś pom ieszałem , ale j estem prawie
pewien, że j eszcze tego nie robiłaś.
Skinęłam głową, wciąż boj ąc się cokolwiek powiedzieć.
– W takim razie postanowione.
– Postanowione – przy taknęłam schry pnięty m głosem . – Pły wanie. Nagość. Sos żurawinowy.
– PNS.
– Brzm i j ak j akiś kod.
– No właśnie. – Wes odsunął się i włoży ł do ust kolej ny kawałek bułeczki. Sięgnął do kieszeni,
zm arszczy ł brwi, wy ciągnął coś i przez chwilę trzy m ał w garści.
Patrzy łam na j ego zaciśniętą pięść.
Dziwne.
Odwróciłam głowę i spoj rzałam na zatokę Puget Sound.
– Co ty na to – Wes oparł się rękam i o oparcie krzesła i zaraz potem zaczął m asować m oj e
ram iona – żeby śm y zj edli śniadanie i poszli popły wać?
– Woda będzie zim na? – spy tałam j ak pięciolatka, która nie m a ochoty na naukę pły wania.
– Mam y basen z podgrzewaną wodą – odparł Wes. – A poza ty m j a chętnie cię rozgrzej ę.
– Raczej nie by łoby zby t rosądne, skoro oboj e będziem y nadzy.
– Jesteś pewna? – Jego ręce znieruchom iały na m oich ram ionach. Do diabła, co to j a m iałem
powiedzieć?
– To j edna z zasad przetrwania w dziczy : trzeba ocierać się nagim i ciałam i, żeby wy tworzy ć
ciepło. Tarcie…
– Na szczęście nie j esteśm y w dziczy – roześm iałam się, chcąc rozładować napięcie
seksualne, które sprawiało, że zapragnęłam odwrócić się i rzucić na niego.
– Ja tam żałuj ę. – Zdj ął ręce z m oich ram ion. Miałam ochotę pochy lić się nad talerzem , ale
siedziałam wy prostowana. – Potrzebuj esz kostium u kąpielowego? Mogę coś wy kom binować.
Oj ciec często organizuj e przy j ęcia, ludzie zostawiaj ą kostium y. Wszy stkie są czy ste. Słowo.
– Tak. – Z trudem przełknęłam ślinę. – Przy dałby m i się kostium .
Wrócił pięć m inut później z biały m bikini. Patrząc na nie, zastanawiałam się, czy to j edy ny
kostium zostawiony przez gości.
Zm ruży łam oczy.
– Na co czekasz? – Uśm iechnął się. – Weź go.
– Jesteś pewien, że zakry j e wszy stko?
– Na pewno zakry j e to, co naj ważniej sze. – Wy ciągnął kostium w m oj ą stronę. – No j uż,
zaszalej trochę.
Wy rwałam m u ten kostium z ręki.
– Jeśli um rę z wy chłodzenia…
– To niem ożliwe. – Wzruszy ł ram ionam i. – Chy ba że zechcesz popły wać o północy w zatoce,
choć szczerze odradzam , bo to m iej sce, które upodobała sobie giganty czna kałam arnica.
– Rozum iem . – Czy wspom inałam j uż, że nienawidzę ry b i że nigdy nie nurkowałam
z rodzicam i, bo panicznie boj ę się wody ? Może dlatego tak bardzo przerażały m nie te koszm ary.
Nie wy obrażałam sobie śm ierci w wodzie. Bałam się j ej . Odkąd w wieku trzech lat wpadłam do
basenu, na widok wody robiło m i się słabo.
Cóż, wkrótce Wes i tak dowie się, dlaczego wpisałam to na swoj ą listę, więc m oże lepiej będzie,
j eśli powiem m u o wszy stkim , zanim wskoczę do basenu i zrobię z siebie idiotkę. Poszłam do
łazienki, zdj ęłam ubranie i drżący m i rękam i założy łam białe bikini. Małe trój kąty z ledwością
zakry wały m oj e piersi, a m aj tki okazały się wąskim sznurkiem z odrobiną m ateriału przy szy tą
z przodu i z ty łu. Pięknie, wy glądałam j ak prosty tutka. To znaczy kostium by ł ładny, ale
zdecy dowanie bardziej nadawał się dla striptizerki.
Oparłam się o um y walkę i wzięłam kilka głębokich oddechów. Mogłam to zrobić. Zrobię to.
By łam w połowie listy.
– Weź się w garść, Kiersten. – Spoj rzałam na swoj e odbicie w lustrze. Gęste, rude włosy
ciężkim i falam i opadały m i do połowy pleców. Zielone oczy patrzy ły przerażony m wzrokiem ,
j akby błagały, żeby m tego nie robiła.
– Potrafię to zrobić – powtórzy łam , zaciskaj ąc palce na um y walce. Odwróciłam się od lustra
i wy szłam z łazienki. Idąc kory tarzem , trzęsłam się j ak galareta. Kiedy stanęłam przed drzwiam i
na taras, ręce drżały m i tak bardzo, że wy glądałam j ak ćpun na głodzie.
– Dasz radę – szepnęłam i otworzy łam drzwi.
Uderzy ło m nie chłodne powietrze. Kto wpadł na genialny pom y sł, żeby wy j ść popły wać
w listopadzie? Ach tak, j a. Szczękaj ąc zębam i, podeszłam na skraj basenu i m ało nie dostałam
zawału, gdy ręka Wesa dotknęła m oj ego ram ienia.
– Gotowa? – spy tał.
Nie, odparłam w duchu. Przełknęłam z trudem ślinę i skinęłam głową.
Uśm iechnął się ze zrozum ieniem i wziął m nie w ram iona. Jego ciało parzy ło m oj ą skórę.
Staliśm y oddzieleni od siebie kawałkam i m ateriału, wolałaby m j ednak, żeby nic nas nie dzieliło,
tak by łam przerażona. Pragnęłam tulić się do niego i ty lko do niego. Czułam , że dzięki tem u
zapom inałaby m o basenie i paraliżuj ący m m nie strachu.
– Nie bój się – szepnął, zanurzaj ąc twarz w m oich włosach. – Trzy m am cię.
– Słowo?
– Słowo. Nie pozwolę, żeby ś wskoczy ła tam sam a. Nie pozwolę ci utonąć. Nie puszczę twoj ej
ręki, dopóki nie będziesz gotowa, i nie spuszczę cię z oka, aż wy j dziesz na brzeg.
– Dobrze.
– Naprawdę? – Wy puścił m nie z obj ęć.
– Tak, ty lko zróbm y to szy bko.
– W uszach m ężczy zny brzm i to j ak m uzy ka. – Wy buchnął śm iechem i pom ógł m i wej ść do
basenu.
Rozdział 33
Nie ma pojęcia, co ze mną wyprawia…
Jest moim lekarstwem i nadzieją. Jest dla
mnie wszystkim. Gdyby w ten sposób
można było uleczyć serce…
Weston
– Bardzo dobrze. – Pom ogłem j ej pokonać pierwszy stopień. By ł to j eden z ty ch basenów,
które na pierwszy rzut oka wy glądaj ą, j akby łączy ły się z zatoką Puget Sound, a ty m czasem
kończą się uroczy m m ały m klifem , za który m znaj duj e się okrągły zbiornik z gorącą wodą.
– Jest ciepła. – Kiersten rozchlapała stopą wodę i obdarzy ła m nie radosny m , pory waj ący m
uśm iechem . Wy rażał nadziej ę i wiarę we m nie. W nas. Już wtedy powinienem by ł j ej
powiedzieć. Wy j aśnić, że nie j estem bohaterem , którego we m nie widzi. Nie. Skry wałem przed
nią potworny sekret, który czy nił ze m nie czarny charakter tej opowieści. Sęk w ty m , że chciałem
by ć bohaterem . Nagle przy pom niałem sobie słowa Gabe’a.
Nie mów jej. Jego przeklęty głos rozbrzm iewał w m oj ej głowie, przy pom inaj ąc, że m usiałem
pozwolić, by sam a podej m owała decy zj e, tak by następny ruch należał do niej , nie do m nie.
Wyświadcz sobie przysługę. Pozwól, żeby to ona podjęła decyzję, nie ty.
Kiersten nie by ła taka j ak inne dziewczy ny i prawdopodobnie nie ucieknie, kiedy pozna
prawdę. Zostanie przy m nie. Sprawi, że będę j eszcze bardziej rozczarowany, m y śląc
o przy szłości, a w końcu znienawidzi m nie za to, że odebrałem j ej prawo wy boru. Nie
chciałem …
– Wes? – Dotknęła m oj ego policzka. – O czy m m y ślisz?
– Przepraszam . Właściwie o niczy m . – Uśm iechnąłem się i zszedłem na drugi schodek. –
Dobrze, nie zatrzy m uj się.
Jej dłoń stężała, ale chwilę później zrobiła kolej ny krok.
– Widzisz? – Zanurzy łem rękę w wodzie. – To nic trudnego. Bułka z m asłem . Woda j est
przy j em na.
– Tak – przy znała, szczękaj ąc zębam i. – Jest przy j em na. – Zeszła na ostatni stopień. Woda
sięgała j ej do pasa. Wy glądała cudownie w ty m bikini. Może j ednak przeszłość wróciła, by m nie
prześladować? Zachowy wałem się j ak sam olubny dupek, ale od ty godni wy obrażałem j ą sobie
w kostium ie kąpielowy m . Chciałem zobaczy ć każdy skrawek tej zaróżowionej skóry. Chciałem
podziwiać prom ienie słońca tańczące w j ej włosach.
Czy człowiek, który um iera, nie m oże m ieć ostatniego ży czenia? Nawet więźniom w celach
śm ierci przy sługiwał ostatni posiłek – ona by ła m oim .
– Chodź. – Zanurzy łem się w wodzie i popły nąłem kawałek. Woda m iała przy j em ną
tem peraturę trzy dziestu dwóch stopni, j ak w giganty cznej wannie.
Klnąc pod nosem , Kiersten ruszy ła w m oj ą stronę. Woda sięgała j ej do piersi. Wiedziałem , że
zachowuj ę się j ak palant, ale nie m ogłem oderwać od niej wzroku i zazdrościłem wodzie, że
doty kała j ą tam , gdzie j a nie m ogłem . W końcu się odwróciłem .
– Wes? – Wy ciągnęła rękę i złapała m nie za ram ię. – Boj ę się i tak j ak m ówiłam , chcę j ak
naj szy bciej m ieć to za sobą.
– Przestań to powtarzać, ranisz m oj e ego.
– Dobrze – odparła, szczękaj ąc zębam i. – Nie m ogę się doczekać, aż zaczniem y, więc pły ńm y
j uż, dobrze?… – Wy glądała, j akby szła na ścięcie.
– Jasne. – Wy szczerzy łem się radośnie. – Lekcj a num er j eden…
– Słucham ?
– Unoszenie się na wodzie.
– Nie potrafię.
– Każdy to potrafi.
– Nie wiem , j ak to się robi.
Westchnąłem i spoj rzałem j ej w oczy.
– Ufasz m i? – spy tałem .
Powoli skinęła głową.
– Dobrze, więc odchy l się do ty łu. Czuj esz m oj ą rękę? Nie pozwolę ci utonąć, zresztą woda nie
j est na ty le głęboka. Połóż się na plecach, odpręż się i pom y śl o czy m ś przy j em ny m .
– Jestem zby t przerażona, żeby m y śleć. – Gdy położy ła się na wodzie, ciało m iała szty wne j ak
deska.
– Pom y śl o całowaniu. – Wsunąłem ręce pod j ej pośladki, utrzy m uj ąc j ą w tej pozy cj i. –
Wy obraź sobie, że m oj e dłonie błądzą po twoim ciele, a ty m y ślisz wy łącznie o ty m , j aki będzie
m ój kolej ny ruch.
– Jaki będzie twój kolej ny ruch? – Oddy chała z trudem , ale głos m iała spokoj niej szy, gdy
unosiła się na wodzie, pełna zaufania do m nie.
– Pożrę cię wzrokiem . Zapam iętam każdy skrawek twoj ego ciała i schowam te obrazy
w pam ięci, w m ały m pudełeczku z napisem „Naj piękniej sza dziewczy na na świecie”. Będę cię
trzy m ał, aż powiesz, że j esteś gotowa. Wtedy, gdy będziesz unosiła się na powierzchni, będę na
ciebie patrzy ł i będę cię pragnął, aż w końcu wskoczę do zatoki.
Jej ciało się odpręży ło.
Delikatnie wy sunąłem ręce.
Nie odczuła tego i spokoj nie leżała na wodzie.
– Ty lko powiedz, kiedy m nie puścisz.
– Dobrze – rzuciłem ze śm iechem . – Zaraz cię puszczę, dobrze?
Napięła się niczy m struna, złoży ła się wpół i zaczęła się zanurzać. Chwy ciłem j ą, zanim poszła
na dno.
– Pierwsza lekcj a za tobą.
– Jak to? – Przy cisnęła ręce do m oj ej piersi.
– Zanim powiedziałem , że cię puszczę, unosiłaś się na wodzie przez piętnaście sekund.
W chwili, kiedy to powiedziałem , zaczęłaś się zanurzać. Twój um y sł zwiódł, dlatego zawiodło też
twoj e ciało.
Kiersten skrzy wiła się i odwróciła wzrok.
– Jedny m słowem dopuściłam się sabotażu na sam ej sobie.
– Można tak powiedzieć – przy znałem z uśm iechem . Uwielbiałem patrzeć, j ak przy gry za dolną
wargę. – Nie m ożna czegoś robić, nastawiaj ąc się na porażkę. Sam strach wcale nie j est taki zły.
– Chy ba m asz racj ę. – Zam knęła oczy. – Rozum iem , co m asz na m y śli, ale nie wiem , j ak nad
ty m zapanować. Za każdy m razem , gdy widzę otwartą wodę albo basen, zaczy nam się trząść.
Panikuj ę, m y śląc, że przy darzy m i się to sam o, co przy trafiło się m oim rodzicom . Tak, wiem , to
nielogiczne, ale wciąż się boj ę.
– Lęk… – Uj ąłem j ą za ręce i splotłem j ej palce ze swoim i. – To dzięki niem u czuj em y, że
ży j em y. Sprawia, że naczy nia krwionośne kurczą się, a ciało m igdałowate, m aleńka część m ózgu
w kształcie m igdałów, wy sy ła sy gnały do układu nerwowego. Sy gnały te m ówią: uciekaj albo
walcz.
– Moj e m ówi „uciekaj ”. – Uśm iechnęła się krzy wo.
– Właśnie. – Przy ciągnąłem j ą do siebie. – Dzięki tem u uważam y na dzikie zwierzęta. To nasze
ciało decy duj e o ty m , czy będziem y walczy ć, czy weźm iem y nogi za pas. Wy obrażasz sobie
ży cie bez lęku?
– Wszy scy by śm y zginęli.
– No właśnie! – zachichotałem . – Ludzie skakaliby z budy nków, m y śląc, że potrafią latać.
Dlatego strach wcale nie j est taki zły.
– Zaczekaj . – Próbowała uwolnić się z m oich obj ęć, kiedy pociągnąłem j ą w głębszy koniec
basenu. – Co robisz? Nie um iem pły wać, pam iętasz?
– Wiem . Ale j a um iem .
– Ale…
Zignorowałem j ą.
– Strach m oże by ć twoim sprzy m ierzeńcem . Możesz zrobić coś, czego się boisz.
– Coś, czego się boj ę?
– Tak. – Pły nąłem , trzy m aj ąc j ą w ram ionach, aż rozbolały m nie nogi. – Ja, na przy kład,
m ogę się bać ciebie pocałować; m ogę się bać, że cię stracę. Mogę się obawiać, że kiedy zam knę
oczy, znikniesz, ale nie znaczy to, że będę się ciebie trzy m ał ze wszy stkich sił. Jestem dowodem na
to, że ży cie w strachu j est m ożliwe. Nie daj esz za wy graną, walczy sz z dem onam i, posuwasz się
do przodu. Strach próbuj e cię paraliżować, ale kiedy robisz rzeczy, który ch się boisz, osiągasz cele
ze świadom ością, że wspinasz się na swój ży ciowy Mount Everest. Tak um arli twoi rodzice. –
Wzdry gnąłem się. Nie chciałem , by zabrzm iało to tak dosadnie. – Ty też m ożesz tak um rzeć –
dodałem .
Próbowała m i się wy rwać. Wzięła tak gwałtowny wdech, że niem al się zakrztusiła.
– Możesz zginąć, przechodząc przez ulicę.
Wciąż nie przestawała się ze m ną szarpać.
– Możesz udławić się indy kiem , którego przy gotowuj e Melda.
Łzy napły nęły j ej do oczu.
– Nie pozwól, żeby lęki przej ęły kontrolę nad twoim ży ciem . Musisz nauczy ć się nad nim i
panować. Nigdy, nawet przez sekundę, nie m y śl, że nie m asz wy boru.
Szarpnęła się w m oich obj ęciach; j ej palce by ły j ak gwoździe, które ktoś wbij ał w m oj e ciało.
– A ty ? – spy tała strwożona. – Czego ty się boisz? Co cię przeraża?
Powinienem by ł odwrócić wzrok.
Powinienem by ł skłam ać.
Powinienem by ł zrobić m nóstwo inny ch rzeczy zam iast tej j ednej .
– Boj ę się, że um rę, zanim zasm akuj ę ży cia. Że opuszczę ten świat, wiedząc, że dziewczy na,
która sprawia, że j ak nigdy chce m i się ży ć, będzie m usiała poradzić sobie beze m nie.
Spoj rzała na m nie zdum iony m wzrokiem .
– To dość poważny lęk.
– Hej , m ogło by ć gorzej . Mogłem bać się wody.
– Dupek – roześm iała się i powoli rozluźniła uścisk na m oim ram ieniu.
– Poruszaj nogam i – zachęciłem j ą. – Pły wanie j est insty nktowne. Po prostu ruszaj nim i
i pozwól rękom , by utrzy m ały twoj ą głowę na powierzchni. – Pokazałem j ej , j ak pły wać
w m iej scu, i wy puściłem j ą z obj ęć.
– Ja nie tonę! – krzy knęła, rozchlapuj ąc wodę. – Nie tonę! – Przy warła do m nie cały m ciałem .
– To dobrze – odparłem ze ściśnięty m gardłem , gdy zarzuciła m i ręce na szy j ę. – Za to j a
zaraz utonę.
– Och. – Odsunęła się i oparła łokcie na brzegu basenu. – To by ł…
– …gwałtowny przy pły w uczuć. Cholera, czuj ę się, j akby śm y by li na haj u. – Spoj rzałem na
nią rozgorączkowany m wzrokiem .
– Dziękuj ę ci, Wes. – Chy ba nigdy nie znudzę się widokiem j ej ust, kiedy wy powiada m oj e
im ię. – Dziękuj ę za to, że nie uważasz m nie za wariatkę.
– Wszy scy j esteśm y trochę szaleni, nie sądzisz?
– Tak – westchnęła. – Zwłaszcza m y.
– Zaraz cię pocałuj ę – ostrzegłem i przy warłem ustam i do j ej ust. Nasze j ęzy ki się m usnęły.
Wciągnąłem j ą do wody, pozwoliłem , by obj ęła m nie nogam i, i oboj e odpły nęliśm y od brzegu.
Moj e ciało obudziło się do ży cia, gdy poczułem j ej piersi na swoich. Jęknąłem poiry towany
i sięgnąłem do wiązania j ej biustonosza, powtarzaj ąc sobie, że m ogę znów by ć facetem , j akim
by łem kiedy ś; facetem , który bez wahania zaciągnąłby j ą do łóżka.
Zawahałem się j ednak. Moj a ręka zawisła w powietrzu, j akby palce zapom niały, j ak j edną
ręką rozwiązać biustonosz.
– Wes? – usły szałem głos oj ca. – Jesteście tam ?
Zakląłem i delikatnie odepchnąłem Kiersten, cały czas trzy m aj ąc j ą za rękę.
– W basenie!
Wy szedł zza rogu i uśm iechnął się ze zrozum ieniem .
– Mam nadziej ę, że w niczy m nie przeszkodziłem .
– Gdzie tam – odparłem trochę zby t szy bko.
– Jasne – zachichotał. – Muszę z tobą o czy m ś porozm awiać. Dzwonili ze szkoły i… – Spoj rzał
ponad m oim ram ieniem na Kiersten. – Możem y porozm awiać później . Może wy j dziecie
i napij ecie się gorącej kawy ? Nagrałem paradę z okazj i Święta Dziękczy nienia na wy padek,
gdy by ście chcieli j ą obej rzeć.
– Tak! – pisnęła za m oim i plecam i Kiersten. – Od lat nie widziałam parady !
– Świetnie. – Tata się uśm iechnął i posłał m i znaczące spoj rzenie, które m ówiło „lepiej tego nie
spieprz”. Uśm iechnąłem się do niego j ak sy n, który chce przy pom nieć oj cu, że nie j est j uż
dzieciakiem , ale dorosły m facetem .
– Chodźm y. – Pocałowałem Kiersten w rękę. – Później popły wam y nago.
Rozdział 34
Czyżbym straciła rozum? Wes uczy mnie
pływać, a ja rzucam się na niego
w basenie. Boże, wyobraźcie sobie, co się
będzie działo, gdy pójdziemy skakać na
bungee. Pewnie spadając, będę próbowała
zedrzeć z niego ubranie.
Kiersten
Przebrałam się i zeszłam na dół spotkać się z Wesem , ale j eszcze go nie by ło. Dochodziła
trzy nasta. Melda przy gotowała wszy stko na obiad, zaplanowany na szesnastą, co znaczy ło, że
m am y dla siebie kilka godzin. Nie żartowałam , m ówiąc, że od lat nie oglądałam parady. Zawsze
oglądałam j ą z rodzicam i, a kiedy um arli, nie widziałam w ty m sensu. Zresztą wtedy wszy stko
wy dawało się bezsensowne. Dziwne, że m usiałam wy j ść ze swoj ego m rocznego, sam olubnego,
m ałego światka, żeby uświadom ić sobie, j ak niedorzeczne by ło m oj e zachowanie.
Dąsanie się nie przy wróciło ich do ży cia.
Płacz nie sprawił, że poczułam się lepiej .
Ukry wanie się w pokoj u nie złagodziło bólu, który czułam po ich odej ściu.
Ale ży cie – ono by ło m oim zbawieniem , podobnie j ak Wes. By ł j ak m ój osobisty trener.
Niepokoiło m nie ty lko to, że nasz związek rozwij ał się w tak bły skawiczny m tem pie. Odepchnęłam
od siebie czarne m y śli – lubiliśm y się, ty lko to się liczy ło. Jeśli będę spoglądać zby t daleko
w przy szłość, zacznę wszy stko analizować. A przecież m am dopiero osiem naście lat. Nie
zam ierzałam wy chodzić za m ąż.
Jasna cholera! Czy naprawdę pom y ślałam o ślubie?
Widzicie? Oto dlaczego dziewczy ny potrzebuj ą przy j aciółek – żeby postawiły j e do pionu.
Przem knęło m i przez m y śl, żeby zadzwonić do Lisy, ale ona z pewnością nie by ła głosem
rozsądku. Pewnie zawiozłaby m nie do Vegas, gdy by m j ą o to poprosiła.
Mój palec zawisł nad telefonem . Zbierałam się na odwagę, by zadzwonić do Gabe’a, kiedy
ekran oży ł.
Na wy świetlaczu poj awił się num er Gabe’a. Odebrałam .
– Cześć. Właśnie m iałam do ciebie dzwonić.
Siedząc na kanapie w pokoj u gościnny m , czekałam na Wesa i owij ałam wokół palca kosm y ki
włosów.
– Jasne – odparł ze śm iechem . – Dzwonię, żeby upewnić się, że ży j esz. Sły szałem , że by łaś
popły wać.
– Skąd wiesz? – j ęknęłam . – To by ło ledwie czterdzieści m inut tem u.
– Czy j ś chłopak zadzwonił do m nie, żeby przekazać garść naj świeższy ch inform acj i na tem at
przy gód niej akiej Kiersten. – Wy obrażałam sobie j ego uśm ieszek, gdy ze m ną rozm awiał. –
Chciał, żeby m j ako pierwszy przy bił z tobą piątkę za to, że j esteś taka odważna.
– Pły wanie nie wy m aga odwagi – j ęknęłam . – Czuj ę się j ak pięciolatka.
– Ja pły wałem w rękawkach do czternastego roku ży cia – rzucił oschle. – To, co zrobiłaś, by ło
odważne.
– Czternastego? – powtórzy łam .
– Bałem się rekinów.
– W basenie?
– Nie rozm awiam y o m nie – Gabe zm ienił tem at. – Jak tam baj ka, Kopciuszku?
– Dobrze – westchnęłam rozm arzona. – Jest idealny, to znaczy … j est idealnie. Czuj ę się
dobrze. Aż za dobrze, j akby m iało się wy darzy ć coś złego.
Gabe zam ilkł.
– Gabe?
– Tak, j estem . – Zaklął pod nosem . – Zam y śliłem się. Posłuchaj , m uszę lecieć, ale wy świadcz
sobie przy sługę. Nie analizuj wszy stkiego za bardzo. Ciesz się, że naj bogatszy chłopak na świecie
j est na każde twoj e zawołanie, pocałuj go na dobranoc i rozkoszuj się wspólny m i chwilam i.
– Co?
– No wiesz… – Gabe odchrząknął. – Zanim na nowo zaczną się zaj ęcia.
– No tak, przy szły ty dzień, szkoła. Prawie zapom niałam . Dzięki za odrobinę niespodziewanej
radości.
– Kiedy ś by łem pom ocnikiem Świętego Mikołaj a.
– Masz j akieś zdj ęcia?
– Niestety, wszy stkie spłonęły w tragiczny m pożarze, który strawił akurat tę część m oj ego
pokoj u. Dziwne. Naprawdę – roześm iał się. – A teraz zm y kaj i baw się dobrze. Widzim y się
w poniedziałek?
– Jasne!
– A, nie zapom nij , że razem z Lisą idziecie kupować sukienkę na bal absolwentów. Oszalałaby,
gdy by ś zapom niała.
– Jasne.
Wes wszedł do pokoj u. Rozłączy łam się, nie zdaj ąc sprawy, że nawet się nie pożegnałam , ale
by ło j uż za późno.
– Skarży py ta. – Zm ruży łam oczy, na co Wes podniósł ręce w geście poddania.
– Pom y ślałem , że przy da ci się j eszcze j eden cheerleader. – Twarz m iał zapadniętą. Pod
oczam i ry sowały się cienie.
– Dobrze się czuj esz? – spy tałam , doty kaj ąc j ego czoła.
– Pewnie. – Uśm iechnął się kwaśno.
– Py tam poważnie, Wes.
Westchnął.
– Dobrze j uż, dobrze. Może nie czuj ę się świetnie, ale dobra wiadom ość j est taka, że j eśli przez
resztę popołudnia będziem y oglądać film y i zaj adać się sm akoły kam i, no i j eśli j est szansa, że
zobaczę cię nagą, j akoś przeży j ę.
– Chcesz powiedzieć, że ży j esz wy łącznie dla j edzenia i seksu?
– Coś w ty m j est, chociaż prawdę m ówiąc, ży j ę ty lko dla j edzenia… Ży cie dla seksu j est…
– Bardziej w sty lu Gabe’a? – dokończy łam .
– Właśnie. – Uśm iechnął się, schował ręce w kieszeniach spodni i wbił wzrok w podłogę. –
Chcę, żeby ś wiedziała, że nie j estem j uż taki. Do diabła. – Zwilży ł wargi j ęzy kiem i posłał m i
swój naj bardziej czaruj ący uśm iech. – Żałuj ę, że nim nie j estem . Może wtedy nie chodziłby m
po dom u i nie m y ślał wy łącznie o seksie.
Poczułam , że się rum ienię. Z westchnieniem uj ął m nie pod brodę, zm usił, żeby m na niego
spoj rzała, i pocałował w usta.
– Bardzo cię lubię. Wiesz o ty m , prawda?
Pokiwałam głową. Bałam się odezwać, bo chciałam j edy nie wiedzieć, dlaczego nie by ł j uż
dawny m Wesem . Czy to j a by łam j akaś wy brakowana? Dlaczego nie chciał zrobić tego ze m ną?
To znaczy, sam a nie by łam pewna, czy j estem gotowa. Po prostu chciałam wiedzieć, czy
w ogóle m nie pragnie.
– Nie patrz tak na m nie – westchnął. – Bo z ledwością się kontroluj ę. By ć m oże będę zm uszony
zam knąć cię na noc w twoim pokoj u i wy rzucić klucz. I nie dlatego, że cię nie pragnę. – Uj ął
m oj e ręce i pocałował wewnętrzną stronę nadgarstków. – Pragnę cię aż za bardzo. Zależy m i na
tobie, więc pogódź się z faktem , że by łby to kiepski znak, gdy by m nagle przy parł cię do ściany,
rzucił na ziem ię albo na stół. Fantazj uj ę o ty m od kilku dni. O tobie i o indy ku. – Puścił do m nie
oko i otoczy ł m nie ram ieniem . – Pragnę cię, ale chcę, żeby wszy stko by ło, j ak należy. A na razie
wszy stko j est dla m nie zby t nowe. Rozum iesz?
– Jasne – skłam ałam , bo wciąż nie doszłam do siebie po ty m , j ak wy obraziłam sobie j ego
i m nie na stole obok indy ka. Czy on oszalał? Kręcąc głową, roześm iałam się i poszłam za nim do
sali kinowej .
– Parada. – Rzucił we m nie poduszką.
– Wnieście indy ka. – Wy ciągnęłam rękę, licząc, że przy bij e ze m ną piątkę, ale zam iast
odwzaj em nić m ój gest, przy ciągnął m nie do siebie i pocałował.
– Całowanie się – westchnął – j est lepsze niż przy bij anie piątki.
– Choć raz… Owieczka zgadza się z Wilkiem – drażniłam się z nim trochę.
– Wilk cieszy się, że Owieczka docenia j ego ży ciowe m ądrości. A teraz usiądź, zanim się na
ciebie rzucę.
– Już siadam .
– Jaka skrom na. Chy ba lubię ci rozkazy wać.
– Rozkazuj m i dalej , a zobaczy m y, co powiesz, j ak m ała potulna Owieczka da ci klapsa.
– Dobra, czas włączy ć odtwarzanie – m ruknął.
Rozdział 35
Musiał przyjść i wszystko zepsuć – musiał
wspomnieć o Tye’u – nie mógł sobie
darować… Choć raz chciałbym przeżyć
normalne święta i zapomnieć o śmierci,
która tak długo dobija się do drzwi tego
domu.
Weston
– Powiedziałem , że nie chcę o ty m rozm awiać – sarknąłem , próbuj ąc przecisnąć się obok
oj ca. Dlaczego znowu zaczy nał ten tem at? Obiad by ł niesam owity ; Melda by ła szczęśliwa, że nie
pokłóciliśm y się przy stole, i zbieraj ąc naczy nia, popłakała się.
By ło to piękne Święto Dziękczy nienia, bez kłótni i wspom inania o tragedii. O ty m , że Ty e
popełnił sam obój stwo w świąteczny weekend.
Jutro m inie okrągły rok.
Powiedział, że m a coś do załatwienia w kam pusie i że m usi tam j echać.
Następnego dnia m ieliśm y iść na zakupy z Meldą. By ła fanaty czką Czarnego Piątku
Ty e’a znaleziono w j ego pokoj u. Z buteleczką pigułek w ręku. Autopsj a wy kazała w j ego
organizm ie duże ilości Xanaxu i alkoholu. Po prostu przestał oddy chać. Przepona nie by ła
w stanie unieść j ego płuc na ty le, by m ógł zaczerpnąć powietrza.
Kiedy przy j echało pogotowie, lekarze m ieli nadziej ę, że zdołaj ą go uratować.
Um arł tej sam ej nocy w szpitalu.
Nienawidziłem szpitali.
– Patrz na m nie, kiedy do ciebie m ówię. – Oj ciec walnął pięścią w biurko; w oczach m iał łzy. –
Nie m ogę stracić także ciebie!
– Chcę zostać.
– Do diabła, Wes! – Dotknął grzbietu nosa. – Kolej ny m ecz m oże cię zabić! Wiesz o ty m ,
prawda?
– Dałem j ej słowo.
– To dziewczy na! – ry knął oj ciec. – Pogodzi się z ty m ! Skąd w ogóle wiesz, że j ej na tobie
zależy ? Może obchodzi j ą wy łącznie to, że j esteś przy stoj ny i bogaty ? To oczy wiste, że teraz cię
lubi. Dałeś j ej wszy stko, o czy m m arzą dziewczy ny. A co, j eśli dowie się, że j esteś chory ? Co
zrobi, kiedy odkry j e, że nie grasz j uż w druży nie? Jak m y ślisz, co się wówczas stanie? Będzie
trwała przy tobie i trzy m ała cię za rękę? A m oże zacznie się zabawiać z twoim przy j acielem
z druży ny ?
Po prostu m iałem ochotę m u przy walić.
– Nie m ów tak o niej – sarknąłem . – Nie znasz j ej tak j ak j a.
– Młodzieńcza m iłość. – Oj ciec pokręcił głową. – Nie rozum iesz, Wes? Tu nie chodzi o nią.
Martwię się o ciebie. Martwię się, że złam ie ci serce. Wciąż się zam artwiam . Nie m ogę stracić
obu sy nów – głos m u się łam ał. – Straciłem wszy stko. Nie m ogę stracić ciebie, to m nie zabij e.
Musisz skupić się na ty m , żeby wy zdrowieć, nie na ty m , żeby nie stracić tej dziewczy ny. Czy ty
w ogóle brałeś dziś lekarstwa?
Miałem wrażenie, że tabletka, którą nosiłem w kieszeni, wy pali w niej dziurę wielkości Teksasu.
Pokiwałem głową i wzruszy łem ram ionam i.
– W weekend połknę ostatnią pigułkę i od poniedziałku zacznę ostatni zestaw.
Oj ciec westchnął.
– Ty lko nie pozwól, żeby ona by ła przeszkodą w leczeniu. Musisz ży ć. Nie m ogę… – nie
dokończy ł.
– Tato, m usisz pogodzić się z m y ślą, że m ogę nie przeży ć – odparłem schry pnięty m głosem .
– Nawet tak nie m ów. Nie dopuszczam do siebie takiej m y śli. Lekarze m ówią…
– Lekarze m ówią, że j est szansa, że wy zdrowiej ę. Ale nigdy dotąd nie m ieli do czy nienia z tak
złośliwy m guzem . Może się okazać, że j est j uż za późno. Rozum iesz? Po prostu… nie każ m i ży ć,
kiedy rzeczy wistość m oże się okazać zupełnie inna. Nie zrozum m nie źle. Walczę z cały ch sił,
żeby pozostać przy ży ciu, ale j eśli to ci nie wy starcza, nie obarczaj m nie dodatkowy m
poczuciem winy.
Pokój pogrąży ł się w pełnej napięcia, krępuj ącej ciszy. I wtedy m ój oj ciec zrobił coś, czego
nie robił od śm ierci Ty e’a. Opadł na fotel i wy buchnął płaczem . Ram iona m u drżały, a szloch,
który doby wał się z j ego ust, rozdzierał m i serce. Żołądek podszedł m i do gardła, kiedy
podszedłem do niego i położy łem m u ręce na ram ionach.
Chwy cił j e, nawet na chwilę nie przestaj ąc szlochać.
– To niesprawiedliwe.
– Rak rzadko by wa sprawiedliwy – szepnąłem . – A przecież nikt nie obiecy wał, że ży cie będzie
sprawiedliwe.
– A powinno.
– Tato – wy chry piałem . – Ży cie nie j est sprawiedliwe, ale to, j ak j e przeży j em y, to właśnie
j est cudowne. To dar. A każdy dar j est inny, każda ścieżka j est inna. Ta z j akiegoś powodu j est
nasza i im szy bciej się z ty m pogodzim y, ty m szy bciej przestaniem y płakać i zaczniem y ży ć.
– Odkąd to j esteś taki m ądry ? – roześm iał się przez łzy.
– Od kiedy zacząłeś m nie wy sy łać na terapię. Czasam i, tato, trzeba przej ść przez piekło, żeby
dosięgnąć nieba. – Spoj rzałem na drzwi.
– Jest aż tak źle?
– Słucham ?
– Aż tak bardzo j ą lubisz?
– Nie, tato. – Przełknąłem ślinę. – Ja j ą kocham .
1.
Piątek tuż po Dniu Dziękczy nienia w USA; dzień wielkich wy przedaży.
Rozdział 36
Stopniowo zaczęłam żyć dla jego
uśmiechów, dotyku, wszystkiego, co miało
związek z Wesem. Wystarczyło, że skinął
ręką, a moje serce fikało koziołki.
Kiersten
– Nie wierzę, że to robim y – j ęknęłam , zrzucaj ąc dół kostium u kąpielowego i zam y kaj ąc oczy.
Odważna. Musiałam by ć odważna.
– Nie skradnę ci cnoty, więc nie m usisz się obawiać – Wes zachichotał i zaczął rozchlapy wać
wodę. – Poza ty m odwrócę się, kiedy będziesz wchodziła do basenu. Chociaż nie będę kłam ał,
m am bardzo bogatą wy obraźnię, więc kiedy będziesz j uż w wodzie, zacznę fantazj ować.
– Jakoś m nie to nie przeraża – zażartowałam .
– Wiem . To j est piękne, po prostu piękne.
– Słucham ?
– Przepraszam , j uż się rozm arzy łem – zawołał. – A teraz pospiesz się!
– Cholera!
– Proszę, proszę, Owieczka zaczęła przeklinać – droczy ł się ze m ną. – Kiedy wy kraczasz poza
strefę kom fortu, wy chodzi z ciebie niegrzeczna dziewczy nka.
– Dobra, wchodzę.
– Odwracam się. – Usły szałam plusk wody. Chwilę później podeszłam do brzegu basenu
i zrzuciłam ręcznik. W blasku księży ca ciało Wesa by ło widoczne j ak na dłoni. O j ego idealnie
rzeźbiony m ciele m ożna pisać piosenki m iłosne, o takim ciele m arzy liby odtwórcy główny ch ról.
By ł piękny, gdy tak stał po pas w wodzie. Spoj rzałam niżej . Fantasty cznie. Gdy by m stała
centralnie pod księży cem , woda nie pozostawiłaby wiele m iej sca dla wy obraźni. Dla
bezpieczeństwa szłam wzdłuż brzegu basenu, do m iej sca, w który m ocalała odrobina cienia.
Wolałam nie ry zy kować, że m nie zobaczy – nie dlatego, że wsty dziłam się swoj ego ciała. Po
prostu nie czułam się kom fortowo, stoj ąc nago w basenie w towarzy stwie drugiej osoby.
Czułaby m się tak sam o, nawet gdy by zam iast Wesa by ła tu ze m ną Lisa.
Ciepła woda przy j em nie om y wała m oj e ciało. By łam bardziej zdenerwowana niż poprzednio;
wszy stko wy dawało m i się j akieś ży wsze i delikatne. Powoli podeszłam do Wesa i skuliłam się tak,
by woda sięgała m i do ram ion. Nie ty lko drugi raz tego dnia przezwy ciężałam lęk przed wodą, ale
by łam kom pletnie naga.
– Jak się czuj esz w stroj u adam owy m ? – spy tał, nadal na m nie nie patrząc.
– Dziwnie.
– Przy zwy czaisz się. – Wzruszy ł ram ionam i i odwrócił się. Wstrzy m ałam oddech.
– Dlaczego przestałaś oddy chać?
Wy puściłam powietrze.
– Nadal się boisz? – spy tał zatroskany.
– Wody ? – Rozej rzałam się dookoła. – Trochę. Ciebie? Bardzo.
– Chcesz, żeby m dla rozładowania napięcia opowiedział kilka żenuj ący ch historii z m oj ego
ży cia? Zrobię to, j eśli będę m usiał. Nie chcę, ale…
Roześm iałam się i czekałam .
– Dobrze. Kiedy m iałem dziesięć lat, skoczy łem z dachu i próbowałem latać. Wy lądowałem
w basenie, więc nic się nie stało, ale oj ciec widział całe zaj ście. Mój brat rzucił m i takie
wy zwanie. Nam ówił m nie też, żeby m zj adł m uchę.
– I zrobiłeś to?
– Co?
– Zj adłeś m uchę?
– Nawet dwie. Powiedział, że pierwsza nie by ła wy starczaj ąco duża, więc wy brał kolej ną.
– No, no. – Wciąż odrobinę zdenerwowana, wzięłam go za rękę. – Wy gląda na to, że by łeś
szy kanowany za by cie starszy m bratem .
– Nawet bardzo. By łem szy kanowany, ale przeży łby m to wszy stko j eszcze raz, gdy by m
ty lko… – głos m u się załam ał. – Gdy by m dostał j eszcze j edną szansę, żeby powiedzieć m u, że go
kocham .
Puściłam j ego rękę i nie wiedząc, co powiedzieć, zaczęłam m asować m u plecy, licząc, że
w ten sposób pom ogę m u się odpręży ć.
– Dlatego chciałem , żeby ś tu przy j echała… przy naj m niej na początku. Dzięki tobie czuj ę się
silny … Brzm i głupio, co? Odebrał sobie ży cie w Czarny Piątek, dzień, który m a dla m nie
podwój ne znaczenie. Czasam i zastanawiam się, czy zrobił to celowo. Czy wy brał ten dzień, bo
m a w nazwie słowo „czarny ”, czy dlatego, że tego dnia urodziła się m oj a m am a. Chy ba nigdy się
nie dowiem .
– Och – westchnęłam . – Rzeczy wiście, m asz powody, żeby nie lubić Czarnego Piątku.
Roześm iał się.
– No właśnie! Pewnie, rocznica j ego śm ierci nie zawsze wy padnie w Czarny Piątek, ale zabił
się właśnie w Czarny Piątek, więc bez względu na daty – nienawidzę właśnie tego dnia.
– Dziękuj ę, że m i o ty m opowiedziałeś. – Bez zastanowienia przy ciągnęłam go do siebie
i przy tuliłam . Nasze ciała j akby ty lko na to czekały. By liśm y j ak pasuj ące do siebie elem enty
układanki. Spoj rzałam m u w oczy i wiedziałam , że patrzę na człowieka, przy który m chcę
zasy piać i się budzić. By ł m oj ą wiecznością.
– Dziękuj ę, że zgodziłaś się przy j echać, i za to, że j esteś m oj ą dziewczy ną. Czuj ę, że nie
zasługuj ę na ciebie… ani na to. – Nasze palce splotły się, kiedy m nie przy tulił. – Do diabła, wiem ,
że na to nie zasługuj ę.
– W ży ciu nie chodzi o to, na co zasługuj em y. – Zam knęłam oczy i westchnęłam . – Czy to nie
ty zwy kle wy głaszasz m ądrości?
Rozciągnął usta w uśm iechu.
– Gdy by śm y m ieli czekać, aż na coś zasłuży m y, czekaliby śm y całą wieczność. – Wzruszy łam
ram ionam i. – Wolę ży ć w przekonaniu, że nigdy na nic nie zasłużę. To nie znaczy, że j estem złą
osobą. Dzięki tem u bardziej doceniam to, co m am .
– W takim razie – wy szeptał – j estem wdzięczny, że m am ciebie. Dziękuj ę za ciebie Bogu.
Może j ednak zwraca na m nie uwagę. – Zadarł głowę ku niebu. – W takich chwilach wierzę, że m u
na m nie zależy.
– Dlaczego?
– Bo zesłał m i ciebie. – Opuścił wzrok.
Oddech uwiązł m i w gardle, gdy j ego wargi m usnęły m ój policzek, brodę, nos, oczy, a na
końcu usta.
– To naj lepsze Święto Dziękczy nienia w m oim ży ciu.
– Będziem y m usieli to powtórzy ć w przy szły m roku – wy szeptałam .
Jego dłonie zacisnęły się na m oich ram ionach i przy parły m nie do brzegu basenu.
– Obiecaj m i.
– Mam ci obiecać, że w przy szły m roku będzie j eszcze lepiej ?
– Obiecaj , że bez względu na to, co się wy darzy, przy szłoroczne Święto Dziękczy nienia będzie
lepsze od tegorocznego. – Jego oczy bły szczały w świetle księży ca. Nie wiedziałam , co
spowodowało tę nagłą zm ianę nastroj u.
Powoli skinęłam głową.
– Obiecuj ę.
Jego uścisk zelżał.
– Przepraszam , nie chciałem cię wy straszy ć.
– Przepraszam , nie chciałam cię zm oczy ć.
– Co? Przecież nie…
Pchnęłam go na wodę i idąc przy brzegu, robiłam , co m ogłam , żeby uciec do pły tszej części
basenu. Wciąż by łam zby t kiepską pły waczką, żeby próbować tam dopły nąć. By łam naprawdę
blisko celu, gdy chwy cił m nie w pasie. Jego palce przy padkiem ścisnęły m oj e piersi.
Zam arłam .
Miałam wrażenie, że przestał oddy chać, kiedy powoli odwrócił m nie ku sobie. Głodny m
wzrokiem pożerał każdy skrawek m oj ego ciała. Woda sięgała m i do talii. A niech to, co niby
m iałam zrobić?
– Gdy by m tak bardzo nie chciał trafić do nieba… – Uśm iechnął się sm utno i wy puścił m nie
z obj ęć. – Chodź, obej rzy m y j akiś film .
– Koniec z pły waniem nago?
– Jeśli nie przestaniem y, nie ręczę za siebie. – Zm ełł w ustach przekleństwo, odwrócił wzrok
i popły nął w drugi koniec basenu.
– Czy żby ? – Oparłam ręce na biodrach, udaj ąc, że nie wiem , o co m u chodzi.
– Tak. Jeśli w ciągu pięciu sekund nie wy j dziesz z basenu, rzucę się na ciebie. A nie chciałby m ,
żeby twój pierwszy raz trwał tak krótko.
Zarum ieniłam się i czy m prędzej wy szłam na brzeg, zawsty dzona i podekscy towana.
– Dobry wy bór! – zawołał za m ną, kiedy podniosłam ręcznik, gotowa się ubrać.
* * *
Uznałam , że to głupota spędzać noc w ram ionach Wesa, ty lko po to, żeby nie m ieć koszm arów,
dlatego przy gotowałam się do snu i obiecałam sobie, że ty m razem postaram się przespać całą
noc i nie będę dzieciakiem .
Układałam j aśki w rogu łóżka, gdy ktoś zapukał do drzwi. Odłoży łam poduszkę, którą trzy m ałam
w ręce, i poszłam otworzy ć. Uchy liłam drzwi i zobaczy łam Wesa. By ł bez koszulki i m iał na sobie
j edy nie dół od piżam y.
– Owieczko? – Przekrzy wił głowę i spoj rzał na m nie j ak drapieżnik.
– Wilku – odparłam beznam iętnie.
– Pom y ślałem , że m oże się boisz. – Odchrząknął i zakoły sał się na piętach. – Więc
przy szedłem zaoferować ci swoj e usługi j ako przy tulanki.
– Naprawdę? – Splotłam ram iona i się roześm iałam . – Jakie to szlachetne.
– Też tak uważam . – Wbił wzrok w podłogę i oparł się o futry nę. – A tak naprawdę, chciałem
spędzić z tobą noc… Dochodzi północ i naprawdę nie chcę obudzić się sam . Nie w Czarny Piątek.
Otworzy łam drzwi i wpuściłam go do pokoj u.
– Zgoda, ale m usisz przy stać na pewne reguły … – Odchrząknęłam . – Będziem y spali na
„ły żeczkę”.
– Wy puśćcie m nie! Wy puśćcie! – zaśm iał się i cofnął w stronę drzwi, ale zatrzy m ałam go
i oparłam rękę na j ego piersi.
– Obiecaj . – Wodziłam dłonią po j ego brzuchu, niebezpiecznie blisko spodni.
Pochy lił się w m oj ą stronę.
– Obiecam ci wszy stko, j eśli dalej będziesz robiła, to co robisz.
– Taki słaby. – Pokręciłam głową.
– Taki zafascy nowany. – Uj ął m nie za brodę. – Tak trudno powiedzieć „nie”.
– Więc powiedz „tak”. – Mrugnęłam do niego i wskoczy łam do łóżka.
– Powiedz m i, od kiedy stałaś się taką kusicielką?
– To przez te rude włosy – westchnęłam i położy łam się na boku.
– Tak – przy znał. Dotknął m oich włosów i owinął pukiel wokół palca. – Będzie m i ich
brakowało.
– Czy żby m zam ierzała j e ściąć? – spy tałam .
– Nie. Dlatego, że będzie m i brakowało tego, j ak duszą m nie o poranku. Nie m asz poj ęcia, j ak
cudownie j est budzić się, czuj ąc na sobie twój zapach.
Nie wiedziałam , co powiedzieć.
– Przeze m nie czuj esz się nieswoj o – stwierdził zm ieszany. – Przepraszam . Wiesz, że m am
problem z autocenzurą.
– Nie szkodzi. – Splotłam ręce za głową.
Pokój pogrąży ł się w ciszy. Wes leżał na plecach, gapiąc się w sufit. Oddech m iał równy
i świszczący. Znowu zauważy łam ciem ne cienie pod j ego oczam i i przy j rzałam m u się uważniej .
Jego skóra nie m iała norm alnego złocistego odcienia; by ła blada, zupełnie j akby by ł wam pirem
i potrzebował świeżej krwi.
– Wes… – Oblizałam suche wargi. – Czy by łby ś w stanie m nie okłam ać?
– Słucham ? – Odwrócił się tak gwałtownie, że prawie zderzy liśm y się głowam i.
– Po prostu odpowiedz.
– Nie. – Odwrócił wzrok.
– Dobrze się czuj esz?
Jego nozdrza się rozszerzy ły, spoj rzał w dół i przy garbił się, j akby dźwigał na ram ionach ciężar
całego świata.
– Zapy taj m nie po balu absolwentów.
– Dlaczego akurat wtedy ?
Wzruszy ł ram ionam i.
– Nie m ogę cię okłam ać, więc zapy taj m nie po balu absolwentów. Wtedy ci powiem .
– Powiesz m i, dlaczego czasam i wy daj esz się okazem zdrowia, a czasem ledwo trzy m asz się
na nogach?
– Odpowiem na wszy stkie twoj e py tania. – Głos m iał zachry pnięty. – Obiecuj ę.
– Dobrze. – Jego odpowiedź by naj m niej m nie nie uspokoiła. Może m iał cukrzy cę albo coś
podobnego? Do diabła, wiedziałam , j ak m ężczy źni podchodzą do chorób, zwłaszcza ci, którzy by li
podobni do m oj ego wuj ka. Może j est zby t dum ny i wsty dzi się powiedzieć m i prawdę.
Otoczy ł m nie ram ieniem i przy tulił.
– Czas na ły żeczkę, Owieczko.
– Nigdy dotąd z nikim tak nie spałam .
– To dobrze – szepnął m i do ucha. – Chcę, żeby ś wszy stkie swoj e pierwsze razy przeży ła ze
m ną… Dzięki tem u utrę nosa każdem u, kto będzie drugi.
– Nie chcę nikogo drugiego.
– Ja też. – Położy ł lewą rękę na m oim biodrze.
– Dobranoc, Wes.
– Dobranoc, m oj a m ała Owieczko.
Rozdział 37
Czas płynie tak szybko – moje ciało to
czuje, moja dusza tego nienawidzi, a serce
pęka każdego dnia.
Weston
Weekend spędzony z Kiersten by ł naj lepszy m w m oim ży ciu. W piątek m iałem j edy nie
ochotę snuć się z kąta w kąt. Przez cały dzień oglądaliśm y film y i zaj adaliśm y się popcornem .
W sobotę spędziliśm y trochę czasu w basenie, a w niedzielę pom ogłem j ej przy gotować plan
na wiosenny sem estr. Powinna wreszcie wy brać przedm iot wiodący i m ieć to za sobą. Uważała
j ednak, że powinien on by ć wy brany z rozwagą, tak by w przy szłości m ogła zrobić z niego uży tek.
Nie m ogłem j ej za to winić, więc m ilczałem i pom ogłem j ej wy brać przedm ioty podstawowe,
które i tak będą j ej potrzebne.
Przed końcem weekendu wiedziałem , że czas nie działa na m oj ą korzy ść. W poniedziałek
zacząłem kolej ną porcj ę leków i m uszę przy znać, że od początku terapii nie m iałem takich
m dłości. David i Jam es m artwili się, zwłaszcza że czekał m nie j eszcze j eden m ecz, zanim
oficj alnie pożegnam się z druży ną.
Kiersten nigdy nie widziała m nie na boisku.
Odkąd pam iętam , zawsze grałem dla druży ny, dla fanów, dla oj ca, Ty e’a, nawet dla siebie.
Nigdy w ży ciu nie grałem dla dziewczy ny. To by ła wy j ątkowa okazj a i chciałem pokazać się
z j ak naj lepszej strony, a to znaczy ło, że m usiałem stawiać się na treningach, choć tak naprawdę
m iałem ochotę spać i rzy gać. Od ubiegłego m iesiąca m ój stan się pogorszy ł. Kiersten nie m iała
o niczy m poj ęcia, ale za każdy m razem , gdy j adła, próbowałem przy pom nieć sobie sm ak
potraw, który ch nie m iałem w ustach, odkąd zachorowałem ..
Skupianie się na ty ch rzeczach sprawiało, że czułem się słaby. W końcu to żałosne, że m ierzący
m etr dziewięćdziesiąt pięć i ważący sto kilogram ów facet użala się nad sobą, bo nie m oże j eść
wszy stkiego.
Otarłem pot z czoła i po raz kolej ny podniosłem sztangę. Tony przy glądał m i się cały czas. Za
naszy m i plecam i stanął trener.
– Daj esz radę? – spy tał, patrząc, j ak wy ciskam .
– Tak. – Zacisnąłem zęby i opuściłem ciężar. – Jakoś daj ę.
– To dobrze. – Trener odwrócił wzrok i otarł oczy. – Jeśli j est coś, co m ógłby m dla ciebie
zrobić…
– Jeszcze nie um arłem , trenerze – warknąłem .
– Wiem . – Oczy m u łzawiły.
Cholera. Oparłem ręce na biodrach, westchnąłem i uciekłem wzrokiem przed człowiekiem ,
dzięki którem u dostałem sty pendium i który obserwował m nie, j ak gram w ostatniej klasie liceum
w Bellevue. Wiele razem przeszliśm y i j estem pewien, że patrząc na m nie, czuł się, j akby tracił
kogoś z rodziny. Wiedziałem , bo czułem to sam o.
Druży na by ła m oj ą rodziną.
By li dla m nie j ak bracia.
Martwiłem się o nich, walczy łem u ich boku i j adłem z nim i przy j edny m stole. By liśm y
druży ną i nie m ogłem się pogodzić z m y ślą, że będą m usieli grać beze m nie. Wściekałem się, że
nie będzie m nie przy nich, gdy ukończą szkołę, pój dą do pierwszej w ży ciu pracy, m oże zdobędą
puchar, który w ubiegły m roku sprzątnęli nam sprzed nosa Oregon Ducks.
– Jestem woj ownikiem – odparłem w końcu, patrząc m u prosto w oczy. – I zam ierzam
zwy cięży ć.
– Pewnie, że tak. – Podszedł do m nie. Staliśm y teraz twarzą w twarz. – Jestem pewien, że
pokonasz to cholerstwo i dasz m i powód do dum y. Sły szałeś?
– Każde słowo – powiedziałem przez ściśnięte gardło.
– To dobrze. – Poklepał m nie po plecach. – Miło by ło pogadać. A teraz zm y kaj pod pry sznic.
Wracaj ąc do gabinetu, otarł twarz. Chwilę później usły szałem trzask zam y kany ch drzwi.
– Czy m i się zdaj e, czy ostatnio trener łatwo się wzrusza? – usły szałem za plecam i głos
Tony ’ego. Zastanawiałem się, j ak wiele sły szał.
– Po prostu denerwuj e się przed m eczem . – Klepnąłem go w plecy. – Sły szeliście, co
powiedział trener. Pod pry sznic! – krzy knąłem do chłopaków, prawdopodobnie ostatni raz. Mecz
m iał się odby ć j utro, we wtorek. Dla m nie by ł to ostatni m ecz, przy naj m niej na j akiś czas.
Rozdział 38
Pragnę go tak jak niczego na świecie…
Czy można wybrać Westona Michelsa jako
przedmiot wiodący? Bo interesuje mnie
dużo bardziej niż kinezjologia!
Kiersten
– Po prostu włóż tę cholerną koszulkę! – Gabe po raz kolej ny cisnął m i j ą w twarz i westchnął.
– Spóźnim y się.
Poczułam , że rum ienię się ze wsty du, kiedy weszłam do pokoj u, żeby się przebrać. Widoczny
z przodu czerwony nadruk głosił: Drużyna Wesa. Jakby tego by ło m ało, otoczono go wianuszkiem
serc. Dlaczego Gabe m i to zrobił? Nadal nie rozum iałam , po co m am j ą założy ć. Ale Gabe się
uparł, tłum acząc, że to trady cj a i że Wes będzie dum ny, kiedy zobaczy m nie w koszulce ze swoim
im ieniem . Powiedział, że widok ten doda m u odwagi. Ja by łam zdania, że ktoś taki j ak Wes nie
potrzebuj e, żeby dodawać m u odwagi, ale przezornie zachowałam to dla siebie. Poza ty m Gabe
by ł j uż wy starczaj ąco poiry towany, choć nie m iałam poj ęcia, o co m u chodzi.
– Lepiej ? – Wy szłam z pokoj u i obróciłam się w koło. Miałam na sobie adidasy Nike,
postrzępione dżinsy i koszulkę. Włosy związałam w koński ogon, a m oj ą twarz ozdabiał fioletowo-
złoty num er 32 – num er, z który m grał Wes.
– Cudownie. – Gabe uniósł pięść w geście zwy cięstwa. – Widzisz? To takie trudne?
– Słuchanie ciebie? – spy tałam zaczepnie. – Zawsze j est trudne.
– Ja też cię kocham . A teraz zbieraj się. Wy chodzim y. – Klepnął m nie w pupę i spoj rzał na
drzwi do pokoj u Lisy. – Wy łaźże wreszcie! – ry knął. – Albo Bóg m i świadkiem , że…
– Już idę! – Lisa wy szła z pokoj u. Ponieważ Gabe postanowił zrobić sobie przerwę od
wszy stkich głupiutkich panienek, zgodził się zabrać Lisę na m ecz pod warunkiem , że będzie się
porządnie zachowy wać i nie wróci do dom u z j akim ś psy chopatą. Musiała m ieć naprawdę
burzliwą przeszłość, bo Gabe zawsze m artwił się o j ej związki z facetam i.
Sprawdziłam telefon. Wes pewnie wciąż by ł na rozgrzewce, ale i tak wy słałam m u
wiadom ość.
Dajesz, Trzydzieści Dwa!
– Chodźm y ! – Podbiegłam do drzwi, pij ana ze szczęścia. Jeszcze nigdy nie by łam na m eczu!
Wiedziałam , że Wes j est popularny – wy starczy ło na niego spoj rzeć. Ale oprócz tego by ł
naj lepszy m rozgry waj ący m na Uniwersy tecie Waszy ngtońskim ! Tak, to by ło istne szaleństwo.
Gabe m ówił, że stacj a ESPN będzie transm itowała m ecz, ponieważ chłopcy grali przeciwko
Houston Cougars, swoim naj większy m ry walom . Naj wy raźniej wciąż nie pogodzili się z porażką
na stadionie Rose Bowl wiele lat tem u. Tak przy naj m niej twierdził Gabe.
Ruszy liśm y za tłum em w kierunku stadionu. W powietrzu wy czuwało się napięcie.
Gdziekolwiek spoj rzałam , widziałam kam ery i ludzi, światła m nie oślepiały. Nie spodziewałam się
czegoś takiego i nie czułam się z ty m dobrze. Nagle, nie wiedzieć czem u, zaczęłam się m artwić
o Wesa. Czy tak wy glądał każdy m ecz? Jak to m ożliwe, że do tej pory nie m iał załam ania
nerwowego?
Gabe chwy cił m nie za rękę i poprowadził w stronę try bun. Wes zarezerwował dla nas m iej sca
tuż przy boisku, żeby śm y widzieli wszy stko j ak na dłoni. Nadal by liśm y w sektorze dla studentów,
ale lepsze to niż nic.
– Widzę go! – pisnęła Lisa i wskazała Wesa, który wy m ieniał podania z kolegą z druży ny. –
Dobry Boże, ty to m asz szczęście. – Lisa pokręciła głową i gwizdnęła. – Facet j est boski. Powiedz
m i, j ak całuj e, proszę, Kiersten! Błagam cię! – Szarpnęła m nie za koszulkę.
– Chy ba lepiej usiądę m iędzy wam i. – Gabe zaj ął m iej sce pośrodku, na co Lisa pokazała m i
j ęzy k.
– Wy bacz m oj ej kuzy nce – westchnął Gabe. – Ale zby t długo by ła singielką.
– Ciekawe, czy j a to wina – odparowała Lisa.
– Dbam o twoj ą reputacj ę – odszczeknął.
– Dzięki, że kazałeś założy ć m i tę koszulkę. – Roześm iałam się i poklepałam go po ram ieniu.
Pokiwał głową i wskazał na Wesa.
– Zobacz, patrzy na nas. Wstań, żeby m ógł cię zobaczy ć.
Zerwałam się z krzesła i pochwaliłam się koszulką z serduszkam i i num erem .
Wes naj wy raźniej nie uprzedził swoj ego kolegi, że chwilowo nie zwraca na niego uwagi, bo
zarobił piłką w pierś.
– Pięknie – rzucił ze śm iechem Gabe. – Wy świadcz sobie przy sługę, Kiersten, i nie wstawaj
przez cały m ecz. Lepiej , żeby nie doznał wstrząśnienia m ózgu.
Zagry złam wargi, żeby się nie roześm iać – nie pom ogło. By ło po m nie, przepadłam ,
należałam do niego. I chciałam , żeby wszy scy o ty m wiedzieli.
W głośnikach zabrzm iał głos prezentera, a zawodnicy zaczęli ustawiać się w szeregu.
Kiedy orkiestra grała hy m n narodowy, by łam j uż kłębkiem nerwów. Zdarłam z paznokci cały
lakier i przy m ierzałam się do obgry zania, kiedy Gabe chwy cił m nie za prawą rękę i wsunął j ą
sobie pod pośladek.
– Przez ciebie zaczy nam się denerwować, a dziś wieczorem m uszę by ć trzeźwy, więc, na
m iłość boską, przestań się wiercić! – Rzucił m i wściekłe spoj rzenie.
– Dobrze. – Wzięłam kilka głębokich wdechów i skupiłam się na zawodnikach, którzy rozbiegli
się po boisku. Znałam się na futbolu. Może nie by łam ekspertem , ale wiedziałam , o co w nim
chodzi. Druży na wy bij ała piłkę, wracała, a kiedy przy chodził czas do ataku, Wes biegł, zdoby wał
punkty i wy gry wał m ecz. Koniec historii.
Piłka poszy bowała w powietrze, a wraz z nią poszy bowało m oj e serce. Nie m iałam poj ęcia,
j ak przeży j ę ten m ecz, nie m ówiąc j uż o kolej ny ch. Nerwowo poruszałam palcam i ręki, na której
usiadł Gabe.
Sły szałam , j ak zaklął. Chwilę później sięgnął do kieszeni i podstawił m i pod nos listek gum y do
żucia.
– Żuj . Obiecuj ę, że to pom oże.
Włoży łam gum ę do ust i zaczęłam żuć, j akby zależało od tego m oj e ży cie.
– Właśnie tak. – Gabe wziął ode m nie papierek. – Ty lko nie odgry ź sobie j ęzy ka. Wes by m i nie
darował, gdy by ś nie by ła w stanie się z nim całować.
Szturchnęłam go łokciem , nawet na chwilę nie odry waj ąc wzroku od gry. Zawodnicy ruszy li
do ataku. Wes zawrócił szy bko i pom achał w m oj ą stronę.
Nic m u nie by ło. Wy glądał dobrze. Wszy stko będzie dobrze.
Rozdział 39
Zorientowałem się, że coś jest nie tak,
kiedy obraz w moim prawym oku zaczął
się rozmazywać. Próbowałem o tym nie
myśleć i grałem dalej. Musiałem wygrać.
Z jakiegoś powodu traktowałem ten mecz
jak walkę z rakiem. Wiedziałem, że jeśli
przegram, przegram wszystko. Musiałem
wygrać. Musiałem.
Weston
Znowu pokręciłem głową i odzy skałem ostrość widzenia. Lekarstwo powodowało więcej
efektów uboczny ch, niż się spodziewałem . Zebraliśm y się na naradę i przekazałem chłopakom
wskazówki. By ła to podstępna rozgry wka, ale zam ierzaliśm y zaskoczy ć przeciwnika. Do diabła,
nienawidziłem tej druży ny, j ak m y wszy scy. Nawet ich barwy działały m i na nerwy.
– Gotowi? Zaj m ij cie pozy cj e! – Wy biegłem na środek boiska i zawołałem : – Czerwony,
dwadzieścia dziewięć, lewa, czerwony, dwadzieścia dziewięć, lewa, hut, hut
Piłka wy lądowała w m oich rękach. Odchy liłem się i zam achnąłem w prawo, j akby m
zam ierzał j ą wy rzucić, a zam iast tego pobiegłem w lewo. Tony blokował, pięć j ardów…
dziesięć… piętnaście. Gracz pierwszej linii próbował chwy cić m nie za kostkę, ale przeskoczy łem
nad nim i biegłem dalej , do linii na dwudziesty m j ardzie.
– Świetny bieg! – Tony poklepał m nie po plecach. Znów straciłem ostrość widzenia, j ednak
ty m razem nie pom ogły żadne zabiegi. Niech to szlag. Próbowałem pokręcić głową, ale obraz
wciąż pozostał rozm azany. Widziałem sy lwetki, ale by ły one niewy raźne. Wszy stko by ło
rozm azane, ale nadal widziałem piłkę i oddy chałem norm alnie. Zdecy dowałem , że pozostanę na
boisku. Musiałem .
Łatwo zdoby liśm y punkty i tak rozpoczął się naj trudniej szy m ecz w cały m m oim ży ciu.
Za każdy m razem , gdy kręciłem głową, obraz stawał się coraz bardziej niewy raźny.
W czwartej kwarcie czułem się, j akby m wy pił butelkę tequili. Miałem problem y ze wzrokiem
i z trudem trzy m ałem się na nogach.
Mieliśm y taką przewagę, że trener zdj ął m nie z boiska i postanowił dać szansę drugiem u
rozgry waj ącem u. Chy ba widział, że nie czuj ę się naj lepiej . Usiadłem na ławce i udawałem , że
obserwuj ę grę, co by ło trudne, zważy wszy na dziwne plam y, które tańczy ły m i przed oczam i.
Nie by ło dobrze. Czułem się j ak przed atakiem m igreny, ale nie by łem pewien, czy to j est
przy czy ną. Może się przeforsowałem . Dobra wiadom ość by ła taka, że wy nik m eczu by ł j uż
przesądzony, więc i tak nie m iało to znaczenia.
Marzy łem o ty m , żeby położy ć się z zim ny m okładem na głowie. Chciałem też przy tulić
Kiersten, ale wiedziałem , że gdy zobaczy m nie w takim stanie, od razu się dom y śli, że coś j est nie
tak. A przecież wieczorem m ieliśm y iść na bal absolwentów – nie by łem j ednak pewien, czy
dam radę.
Napiłem się wody i zam knąłem oczy z nadziej ą, że odpoczy nek dobrze m i zrobi.
Kilka m inut później podszedł do m nie trener i poklepał m nie po ram ieniu.
– Chcesz pobiec j eszcze raz? – spy tał.
Wiedziałem , co m a na m y śli.
Py tał, czy chcę j eszcze raz wy j ść na boisko, zanim dopadnie m nie m oj a ponura przy szłość.
Nie wiedział, tak sam o j ak j a, czy przeży j ę, by kiedy kolwiek zobaczy ć j eszcze j akiś m ecz.
Z zaburzony m widzeniem czy nie, m usiałem to zrobić.
Wstałem na drżący ch nogach i wśród ry ku tłum u wróciłem na boisko. Do diabła, będzie m i
tego brakowało. Będę tęsknił za wy bieganiem na boisko i za tą atm osferą.
Westchnąwszy, odwróciłem się i zobaczy łem Kiersten, która poderwała się z krzesełka i coś
krzy czała. Zam rugałem i ostrość widzenia wróciła na ty le, by m zobaczy ł, że m acha do m nie
wściekle. Włoży ła na ten m ecz koszulkę z serduszkiem . Nie m iała poj ęcia, j ak bardzo m nie to
m oty wowało, ale Gabe dobrze o ty m wiedział. Przesłałem j ej pocałunek, a j em u podziękowałem
skinieniem głowy.
Mógłby m przy siąc, że krzy czał: Daj im popalić!
Śm iej ąc się, dołączy łem do reszty druży ny. Mecz należał do nas, tak więc m ogliśm y pokazać
publiczności, co potrafim y. Poprowadziłem rozgry wkę tak, że nasi przeciwnicy znaleźli się na
spalony m , i postanowiłem zrobić dokładnie to, co Boise State kilka lat tem u na rozgry wkach Fiesta
Bowl.
Tak, j ak się tego spodziewałem , zawodnicy Houston Cougars dali się nabrać, a m y zdoby liśm y
kolej ne pięć j ardów. Serce waliło m i w piersi. Czułem ciężar, j akby ktoś położy ł m i na ram ionach
stukilową sztangę Wziąłem kilka głębokich oddechów i dałem znak do rozpoczęcia rozgry wki.
– Niebieski, niebieski, BSU, hut! – zawołałem . Chwilę później potknąłem się albo zahaczy łem
o coś stopą i upadłem . Nie by łem pewien, co się stało, ale m iałem wy starczaj ąco dużo czasu,
żeby zobaczy ć biegnącego wprost na m nie gracza pierwszej linii. Spóźniłem się. Straciłem
ostrość widzenia, a zaraz potem ogarnęła m nie ciem ność, gdy z całej siły uderzy łem plecam i
o ziem ię.
Ostatnią m oj ą m y ślą by ło to, że nigdy nie powiedziałem j ej , że j ą kocham , i czułem się z ty m
fatalnie, bo zasługiwała na to, żeby wiedzieć. Czułem , że um ieram , a j ednak ostatnia m y śl, która
tłukła m i się w głowie, i ostatnie słowo, które doby ło się z m oich ust, brzm iało: Kiersten.
1.
Kom enda w futbolu am ery kańskim . Jedno „hut” oznacza rozpoczęcie rozgry wki,
na drugie „hut” center oddaj e piłkę rozgry waj ącem u.
Rozdział 40
Czy to możliwe, żeby serce pękło w piersi?
Bo moje właśnie to zrobiło…
Kiersten
– Coś j est nie tak. – Gabe ścisnął m nie za rękę, kiedy Wes, zataczaj ąc się, wy szedł na boisko.
Biegł, j akby by ł pij any ; m oże popisy wał się i chciał by ć zabawny.
Wzruszy łam ram ionam i.
– Nie wy szedłby, gdy by coś by ło nie tak – stwierdziłam .
Gabe parsknął.
– W takim razie nie m asz poj ęcia, j ak działaj ą faceci. – Pom achał ręką nad głową, próbuj ąc
zwrócić na siebie uwagę trenera. – Cholera! – Pchnął m nie na krzesełko, a sam wy biegł na
boisko. Wciąż próbowałam zrozum ieć, co się właściwie dziej e, gdy nagle zobaczy łam .
Piłka wy padła z rąk Wesa, który zachwiał się i upadł na boisko.
Mogłam przy siąc, że cały stadion zam ilkł i wszy scy usły szeli m ój krzy k. Lisa tuliła m nie
i przerażony m wzrokiem patrzy ła na Gabe’a, który klnąc, krzy czał coś do trenera.
Trener wbiegł na boisko; zawodnicy patrzy li na siebie zdezorientowani. A j a wiedziałam j uż, że
Wes m nie okłam ał.
To nie by ła cukrzy ca.
To nie m ogła by ć cukrzy ca.
Coś by ło nie tak, a on to przede m ną zataił. Nikt tak po prostu nie m dlał na boisku. By ł przecież
silny, prawda? By ł zdrowy.
Wstrzy m ałam oddech, kiedy lekarze wy biegli na m urawę. Modliłam się. Modliłam się
z cały ch sił, żeby Wes się poruszy ł, żeby zabębnił palcam i w ziem ię, zerwał się na równe nogi
i wy buchnął śm iechem , zadowolony, że nabrał nas wszy stkich. Nie m iałam poj ęcia, że płaczę,
dopóki Lisa nie podała m i chusteczki.
– Nic m u nie j est, prawda? – spy tałam schry pnięty m głosem . – Prawda? Po prostu j est
zm ęczony. Albo odwodniony.
– Jasne. – Lisa chwy ciła m nie za rękę.
Sy gnał karetki pogotowia m ało m nie nie zabił.
Nie m ogłam tak po prostu stać i czekać. Zaczęłam biec. Biegłam naj szy bciej , j ak m ogłam ,
przeskoczy łam przez barierkę i stanęłam na boisku obok Gabe’a. Zatrzy m ał m nie, kiedy
próbowałam podbiec do Wesa. Zaraz potem ktoś m nie przy tulił.
Płakałam wtulona w Randy ’ego Michelsa, j akby by ł m oim oj cem , m oj ą liną ratowniczą.
Przy warłam do niego cały m ciałem . Zabawne. On trzy m ał się m nie równie m ocno.
– Nic m u nie będzie – wy szeptał. – To woj ownik. Jest woj ownikiem , pam iętaj o ty m ! –
Pokiwał głową, ale poczułam , j ak przeły ka łzy. – Nie j est taki, j ak j ego brat, świeć Panie nad j ego
duszą. Wes j est silny. Jest j ak j ego m atka – Randy westchnął. – Chodź, zabiorę cię do szpitala.
Jedną ręką chwy ciłam dłoń Randy ’ego, a drugą Gabe’a. Dookoła nas rozbły sły flesze.
Chciałam krzy czeć, ale spuściłam głowę i we trój kę opuściliśm y boisko, ścigani przez
dziennikarzy i okrzy ki fanów. Ludzie chcieli wiedzieć, co się właściwie stało. Chcieli wiedzieć
wszy stko to, co j a. Ty le że j a nie znałam odpowiedzi.
W drodze do szpitala m oj e ciało doznało szoku i nie m ogłam przestać się trząść. By łam zła, bo
m iałam wrażenie, że Gabe wiedział, co się dziej e, a j a nie. Nawet Randy zachowy wał się tak,
j akby się spodziewał, że Wes zem dlej e. Który oj ciec oczekuj e, że j ego dziecko straci
przy tom ność na boisku?
– Chodź. – Gabe wziął m nie za rękę i poprowadził do pry watnego skrzy dła University Hospital.
– Czy j ego stan j est stabilny ? – spy tał Randy, gdy ty lko weszliśm y do pokoj u, do którego nas
skierowano. Pielęgniarka zatrzy m ała się i opuściła podkładkę do pisania.
Zerknęła na m nie, a zaraz potem na Randy ’ego.
– Rodzina – wy j aśnił. – To rodzina.
– Rozum iem . – Zanim odpowiedziała, przebiegła wzrokiem po naszy ch twarzach. – Jego stan
j est stabilny, ale ostatnie lekarstwa wy wołały bardzo niebezpieczną reakcj ę. Jak pan wie, kuracj a
ta j est dopiero testowana, więc nie m ogliśm y przewidzieć tego ty pu reakcj i. Na szczęście Weston
znaj dował się w m iej scu publiczny m , więc niem al naty chm iast udzielono m u pom ocy. Gdy by
by ł w swoim pokoj u albo nawet…
– Wy starczy. – Randy uciszy ł j ą m achnięciem ręki. – Chcieliby śm y go zobaczy ć.
– Ale…
– Naty chm iast – dodał tonem nieznoszący m sprzeciwu. – Potrzebuj e rodziny.
– Oczy wiście, proszę pana. – Kobieta zeszła nam z drogi i szy bkim krokiem ruszy ła w głąb
kory tarza.
Nie m ogłam pogodzić się z m y ślą, że na drzwiach pokoj u widniej e j ego nazwisko. Nie
docierało do m nie, że Wes j est w szpitalu. Zatrzy m ałam się w drzwiach.
– O czy m nie wiem ? – spy tałam szeptem .
Randy przełknął ślinę i spoj rzał na Gabe’a.
Dlaczego, do diabła, patrzy ł właśnie na niego?
Gabe zaklął pod nosem , zwilży ł wargi j ęzy kiem i m achnął głową w kierunku pokoj u.
– Niech on ci powie. Wolę nie by ć facetem , który przekazuj e takie wiadom ości.
Takie wiadom ości. Jego słowa tłukły m i się w głowie. Co w ogóle m iał na m y śli? Serce
podeszło m i do gardła. Żołądek ścisnął się w supeł, ale szy bko weszłam do pokoj u.
Wes by ł przy pięty do kroplówki i kardiom onitora, ale poza ty m wy glądał norm alnie, wręcz
wy dawał się zdrowy.
Otworzy ł oczy.
– Wy graliśm y ? – j ęknął.
– I to j ak – odparł ze śm iechem Gabe. – Choć m ogłeś darować sobie te popisy.
– Popisy ? – wy bełkotał. – Jasna cholera! Kiersten! Gdzie ona j est? Muszę j ej powiedzieć.
Muszę… – urwał, gdy wy szłam zza Gabe’a. Łzy pły nęły m i po twarzy, prawdopodobnie
rozm azuj ąc farbę. Zobaczy wszy m nie, spoważniał. – Daj cie nam chwilę – wy szeptał.
Jego oj ciec skinął głową, pocałował Wesa w czoło i razem z Gabe’em opuścili szpitalny pokój .
Zostaliśm y w pełnej napięcia, szalonej ciszy.
– Cóż – zaczęłam drżący m głosem . – Wy gląda na to, że j est j uż po balu absolwentów.
Wes nie odpowiedział.
Nie dbałam o to. Cieszy łam się, że oddy cha. Usiadłam na skraj u łóżka i oparłam ręce na
kolanach.
– Obiecałeś, że powiesz m i wszy stko. Żadny ch kłam stw, żadny ch niedom ówień.
Zadrżałam i spoj rzałam m u w oczy, które zaszkliły się od łez. Zam rugał gwałtownie i zam knął
powieki.
– Jestem chory.
– Tego się dom y śliłam . – Zagry złam wargę. – Jak bardzo?
– Ludzie zawsze zadaj ą to py tanie, wiesz? – Uśm iechnął się z trudem . – Jak bardzo j esteś chory
w skali od j ednego do dziesięciu? Czy um rzesz? Masz nudności? Jak często? – Znowu się roześm iał.
– Owieczko… Wilk j est naprawdę chory.
– Jakby go postrzelono, ale rana j est powierzchowna? – spy tałam z nadziej ą.
– To klasy ka. Monty Py thon – skwitował ze śm iechem . – A odpowiadaj ąc na twoj e py tanie, to
chy ba coś więcej niż rana powierzchowna.
– Och. – Zacisnęłam wargi, żeby nie krzy knąć, ale nie by łam w stanie powstrzy m ać łez.
Czy żby nie wiedział? Ja należałam do niego. A on do m nie. Jak Bóg m ógł m i to zrobić? Jak m ógł
odebrać m i j edy ną rzecz, na którą m ogłam liczy ć? Tarłam dłonie j ak oszalała. Pewnie zdarłaby m
skórę do ży wego m ięsa, gdy by Wes nie chwy cił m nie za ręce i nie przy tulił. Opuszkam i palców
gładził m oj ą twarz.
– Mam raka.
Ziem ia usunęła m i się spod nóg.
Czułam , że tonę.
Tonęłam , tak j ak się tego obawiałam , ty le że ty m razem nie w wodzie, a w powietrzu. Nie
m ogłam oddy chać. Nie m ogłam zebrać m y śli. To j edno słowo: rak. Słowo, którego bał się każdy
człowiek. Słowo, które by ło w stanie zniszczy ć człowieka, ale nigdy nie robiło tego szy bko. Śm ierć
by ła powolna. Bolesna. Czułam się, j akby serce przestało m i bić. Próbowałam nabrać powietrza.
Na próżno.
– Hej , hej . – Wes przy łoży ł m oj ą rękę do swoj ej piersi i westchnął. – Nic ci nie j est. Wszy stko
w porządku. To ty lko szok. Nic ci nie j est, po prostu oddy chaj .
Naj wy raźniej m oj e ciało potrzebowało j ego pozwolenia, żeby zrobić coś tak prostego –
oddy chać. Wzięłam kilka uspokaj aj ący ch oddechów i zadałam py tanie, które wcześniej czy
później m usiało paść.
– Wy zdrowiej esz?
– Chciałby m – odparł, kry j ąc twarz w m oich włosach.
Jęknęłam . Nagle wszy stko stało się j asne. Jego obsesj a na punkcie m oich włosów, zagadkowe
stwierdzenia o ty m , że m oże go zabraknąć, że daj e m i ty le czasu, ile m u zostało.
Zaczęłam szlochać. Nie potrafiłam się opanować.
– Nie, nie, nie. – Uderzy łam pięścią w m aterac, nie bacząc na to, że Wes próbuj e m nie
uspokoić. – Masz więcej czasu, niż ci się wy daj e, Wes. A niech to! Masz więcej czasu! Obiecaj
m i! Obiecaj m i, że to nie j est pożegnanie! Przy sięgnij , Wes. Przy sięgnij !
Otoczy ły m nie czy j eś ram iona. Nie należały do Wesa. Osunęłam się na podłogę.
Dopiero po chwili zauważy łam tatuaże: Gabe. To by ł Gabe.
– Trzy m aj się – szepnął m i do ucha. – I pozwól m u m ówić. Zaczekam i odwiozę cię do dom u,
dobrze?
Pokiwałam głową. Nie zam ierzałam nigdzie wracać. Nie zam ierzałam go zostawić. Ale i tak
przy taknęłam .
Gabe puścił m nie i wy szedł z pokoj u.
– Nie m ożesz um rzeć – odezwałam się drżący m głosem .
– Ja też tego nie chcę. – Wes się uśm iechnął.
– Dlaczego zem dlałeś?
Poklepał m aterac i posłusznie wróciłam na łóżko. Ty m razem starałam się nie histery zować.
– Mój oj ciec j est bogaty, cóż m ogę powiedzieć? Biorę ekspery m entalny lek i za ty dzień będę
m iał operacj ę.
– Operacj ę? – Podniosłam głowę.
– Tak. Lekarze będą próbowali usunąć guza.
– Gdzie on j est? – To by ła dobra wiadom ość. Jeśli operacj a się powiedzie, Wes będzie zdrowy.
– Owinięty wokół m oj ego serca.
– Boże. – Zam knęłam oczy. Łzy toczy ły m i się po policzkach. – Czy oni… – Pociągnęłam
nosem . – Czy oni usuną go całego?
Wes pochy lił się do przodu i kciukam i otarł m oj ą twarz.
– Nie płacz, Owieczko. – Ścisnął m nie za rękę. Jak m ógł m ieć raka, kiedy wy glądał tak dobrze?
– Mam pięćdziesiąt procent szans. Lekarze nie wiedzą, czy dadzą radę usunąć wszy stko, bo guz
j est bardzo blisko serca. Jeśli za bardzo się zbliżą, m ogą m nie zabić. Jeśli nie usuną wszy stkiego –
i tak um rę.
Boj ąc się odezwać, patrzy łam w j ego niebieskie oczy i m odliłam się, żeby ten koszm ar się j uż
skończy ł.
– Czy ty … – Wes oblizał wargi i przez chwilę bawił się m oim i dłońm i. – Zostaniesz ze m ną?
– Koszm ary ? – Próbowałam zażartować, ale policzki wciąż m iałam m okre od łez.
– Tak – odparł zduszony m głosem . – Koszm ary. Potrzebuj ę ry cerza w lśniącej zbroi, który by
j e odegnał.
– Rozprawię się z nim i – wy szeptałam . – Ochronię cię, zabij ę sm oka i zaczekam na ciebie
w zam ku.
– Obiecuj esz? – Uśm iechnął się. W oczach bły snęły m u łzy.
– Cały m sercem .
– Kocham twoj e serce – westchnął, tuląc twarz do m oj ego policzka.
– Serca i włosy, co? – Położy łam m u dłoń na piersi.
– Serca i włosy – powtórzy ł. – Ty lko wy świadcz m i przy sługę.
– O cokolwiek poprosisz.
– Bez względu na to, co się stanie w ciągu naj bliższy ch ty godni, obiecaj m i, że dokończy sz listę.
– Wes…
– Obiecaj – powtórzy ł stanowczo.
Zam knęłam oczy i poczułam na policzkach palące łzy.
– Obiecuj ę.
– To dobrze – odetchnął. – To dobrze.
Rozdział 41
Tuliłem ją do siebie przez całą noc. Kiedy
Gabe wrócił do pokoju, powiedziałem, że
chcę, żeby została. Uśmiechnął się
znacząco i powiedział, że wróci z czystymi
ubraniami. Rok temu nie zwróciłbym na
niego uwagi – teraz miałem wrażenie, że
jest moim najlepszym przyjacielem.
A wszystko to zawdzięczam dziewczynie,
która śpi w moich ramionach.
Weston
Nie m iałem koszm arów i o piątej rano, kiedy pielęgniarka zaj rzała do pokoj u, czułem się zdrów
j ak ry ba.
Z tą różnicą, że przesunięto term in operacj i. Miała się odby ć za niespełna pięć dni. Oznaczało
to, że nasz wspólny czas został drasty cznie ograniczony. Za sześć dni m ogłem by ć m artwy,
a nawet j eśli nie um rę, będę w śpiączce albo zostanę odesłany do dom u, żeby tam um rzeć.
Powiedziałem Gabe’owi, że będę walczy ł, i zam ierzałem dotrzy m ać słowa, ale w takiej sy tuacj i
cholernie trudno by ć opty m istą.
Bez przerwy m odliłem się do Boga, żeby m nie oszczędził, nie dlatego, że tak bardzo zależało m i
na własny m ży ciu, ale dlatego, że zależało m i na niej .
Nie m ogłem zasnąć, więc gdy Gabe wszedł do pokoj u z płócienny m workiem pełny m ubrań,
by łem rozbudzony i m iałem ochotę na kawę. Prawdę m ówiąc, m iałem ochotę na wszy stko, ty lko
nie na te przeklęte pigułki, które kazali m i ły kać.
– Nadal śpi? – spy tał szeptem Gabe.
– Jak zabita.
– To nie j est śm ieszne, stary – rzucił. Usiadł na krześle i ukry ł twarz w dłoniach. – To w ogóle
nie j est śm ieszne.
– Za wcześnie? – roześm iałem się.
– Nie m ogę… – Gabe oblizał wargi i spoj rzał na m nie. – Są ludzie, którzy bardziej zasługuj ą na
to, żeby m ieć raka. To naj bardziej m nie wkurza. Dlaczego Bóg pozwala, żeby ludzie tacy j ak
ty …? Ludzie, którzy m aj ą przed sobą piękną przy szłość… Dlaczego ktoś taki j ak ty dowiaduj e się,
że m a raka, podczas gdy sery j ni m ordercy ży j ą sobie w więzieniach i za darm o oglądaj ą HBO?
Nie rozum iem .
– Nie wiem , stary – westchnąłem . – Nie potrafię tego wy tłum aczy ć. Takie rzeczy chy ba po
prostu się zdarzaj ą. Nikt nikom u niczego nie obiecuj e. Właśnie dlatego ży cie j est takie cenne.
– To j a powinienem zachorować – szepnął tak cicho, że z ledwością go usły szałem .
– Gabe?
– Co? – pry chnął. – Masz poj ęcie, j akie prowadziłem ży cie? Narkoty ki? Seks? Dziewczy ny ?
Kradłem , żeby zdoby ć pieniądze na towar. Cholera, człowieku, to j a powinienem tu leżeć. Ja… –
Słowa uwięzły m u w gardle i pospiesznie odwrócił wzrok. – Zam ieniłby m się z tobą. Chcę, żeby ś
to wiedział. Gdy by Bóg powiedział m i, że to pokuta za m oj e gówniane ży cie, zam ieniłby m się
z tobą. Ubiegłej nocy prosiłem Go, błagałem , i wiesz co? Nic. Cisza.
– Więc zm ień swoj e ży cie – odparłem . – Postaraj się. Bądź lepszy m człowiekiem . Niech m oj e
ży cie nie idzie na m arne. Jeśli m uszę się poświęcić, żeby ś to zrozum iał, to niech tak będzie. Ty lko
nie pozwól, żeby cię to zniszczy ło; niech cię odm ieni.
Gabe pociągnął nosem . Widziałem , że j eszcze chwila i się załam ie. Czułem się tak sam o przez
całą noc. Z ledwością powstrzy m y wałem łzy i udawałem twardziela, gdy m iłość m oj ego ży cia
spała tuż obok, płacząc przez sen.
– Jak tam m ój ulubiony pacj ent? – Do pokoj u weszła pielęgniarka i sięgnęła po kartę pacj enta.
– Gotowy na rezonans m agnety czny ?
Nie. Nie, do j asnej cholery. Nie chciałem znać prawdy. Prosiłem więc, żeby m i nie m ówili.
Jeśli m iałem um rzeć, nie chciałem o ty m wiedzieć. Nie chciałem poddać się operacj i, wiedząc,
że czeka m nie porażka.
– Jasne, ty lko obudzę Śpiącą Królewnę.
Gabe zerwał się na równe nogi.
– Zaczekam na zewnątrz. Jestem pewien, że będzie głodna.
– Gabe – zawołałem za nim .
– Tak? – Odwrócił się.
– Mogę cię o coś prosić?
– Jasne.
– Chcę, żeby ś coś dla niej zrobił. – Uśm iechnąłem się i oblizałem wargi. – Będzie wkurzona,
ale obiecaj , że to zrobisz.
Roześm iał się.
– Nie wiem , o co chodzi, ale j uż m i się podoba.
– Później wy ślę ci SMS-a ze szczegółam i. Przy gotowałem wszy stko na j utro.
– Brzm i nieźle – rzucił i odchodząc, pom achał m i na pożegnanie.
Pochy liłem się nad Kiersten i pocałowałem j ą w usta.
– Mm m – m ruknęła.
Znowu j ą pocałowałem . Otworzy ła oczy.
– Proszę, Wes, powiedz, że to by ł ty lko zły sen.
– Niestety, to nie by ł sen. – Zam knąłem oczy, odgarniaj ąc j ej włosy z twarzy i czuj ąc, j ak
prześlizguj ą m i się m iędzy palcam i. – A teraz, choć naj chętniej nie wy puszczałby m cię z obj ęć,
tam ta pani – m ówiąc to, wskazałem pielęgniarkę – m usi zabrać m nie na rezonans m agnety czny.
– Och. – Kiersten zerwała się na równe nogi, zachwiała się i wbiła ręce w kieszenie spodni. –
Pewnie i tak wy glądam j ak siedem nieszczęść. Powinnam wziąć pry sznic.
– Gabe przy niósł ci ubrania. – Wskazałem głową drzwi. – Oj ciec m a apartam ent w pry watnej
części szpitala. Ty i Gabe m ożecie tam spać i korzy stać z łazienki. Rozum iem , że chcesz tu zostać
i …
– Nie zostawię cię – obiecała.
Właśnie tego się obawiałem . Tego, że j a odej dę, a ona… ona zostanie.
– Dobrze. – Ziewnąłem i puściłem do niej oko. – Niedługo wrócę i porozm awiam y o ty m , j ak
koszm arny m j estem facetem , bo nie zabiorę cię na bal absolwentów.
Roześm iała się nerwowo i wy szła z pokoj u.
– Piękna dziewczy na.
Spoj rzałem na pielęgniarkę, nie dbaj ąc o to, że pewnie pom y śli, iż j estem szalony,
i powiedziałem :
– Gdy by m m ógł, ożeniłby m się z nią.
Sły sząc to, uśm iechnęła się i poklepała m nie po ram ieniu.
– Nie poddawaj się j eszcze. Czasam i m am y wrażenie, że Bóg postawił na nas krzy ży k, gdy tak
naprawdę daj e nam drugą szansę.
* * *
Rezonanse m agnety czne m nie przerażały. Nienawidziłem ich, ale w tej sy tuacj i nie m iałem
wy boru. Zam iast skupiać się na ty m , żeby się nie ruszać, m y ślałem o Kiersten. Wy obrażałem
sobie, j ak będzie wy glądała w wieku trzy dziestu lat. Czy j ej uśm iech wciąż będzie taki sam ? Czy
będzie nosiła w sobie dziecko? Chciałem , żeby to by ło m oj e dziecko. Przy gry złem wargę.
Musiałem leżeć nieruchom o, ty m czasem pięści sam e m i się zaciskały. Miałem ochotę krzy czeć.
Widziałem j ą j ako staruszkę, która siedzi na werandzie i trzy m a za rękę swoj ego m ęża. Nie
m iałem poj ęcia, dlaczego tak się zadręczam . Do diabła, znałem j ą ledwie od trzech m iesięcy, ale
nie by ło to głupie, m łodzieńcze zauroczenie, które przeży wałem j ako nastolatek. Wiedziałem , że
ty m razem chodzi o prawdziwe uczucie. Może by ł to ostatni prezent od Boga – prawdziwa m iłość.
Zanim się zorientowałem , rezonans dobiegł końca, a m oj a twarz by ła m okra od łez. Gdy ty lko
m ogłem się poruszy ć, ukradkiem otarłem oczy. Ostatni raz płakałem , kiedy odszedł Ty e.
Zabawne, co wy zwala w ludziach śm ierć. Trzy m iesiące tem u by łem gotowy. Trzy m iesiące
tem u by łem pogodzony z własny m losem . Ale teraz? Teraz pragnąłem by ć częścią historii
Kiersten; nie j edny m rozdziałem , ale całą cholerną książką. Nie by łem ty lko pewien, j aki j est
plan. Wiedziałem natom iast, że nie m am na nic wpły wu. Może właśnie to przerażało m nie
naj bardziej . W ży ciu zawsze sprawuj em y j akąś kontrolę, choćby nad em ocj am i czy wy boram i,
który ch dokonuj em y. Ale w przy padku raka? Jedy ne, co m ożem y kontrolować, to nasza reakcj a.
– Jak się czuj esz? – spy tała ta sam a pielęgniarka. Miała j asne włosy, prawie półprzezroczy ste,
i bladą skórę, ale nie wy glądała na zm ęczoną. By ła naprawdę ładna, choć nie potrafiłem określić,
ile m a lat. Trzy dzieści? Może czterdzieści? Musiała zauważy ć m oj e zm ieszanie, bo przy łoży ła m i
rękę do czoła.
– Źle się czuj esz?
– Nie. Przepraszam – roześm iałem się. – Wiem , że zabrzm i to dziwnie, ale nie potrafię
zgadnąć, ile m a pani lat.
Jej twarz poj aśniała.
– Mam y ty le lat, na ile się czuj em y, prawda?
– Prawda. – Ja czułem się bardzo stary. Zwłaszcza po porannej dawce leków. Przy naj m niej
nie m usiałem j uż ły kać żadny ch tabletek. Zam iast tego będą podawać m i doży lnie różne
śm ieszne specy fiki. Ja to m am szczęście.
– Westonie – powiedziała energicznie. – Wszy stko będzie dobrze. – Poklepała m nie po ręce.
Zerknąłem na j ej identy fikator. Angela. Pasowało do niej to im ię. Bardziej przy pom inała
anioła
– Dziękuj ę, Angelo.
Spoj rzała na m nie zdum iona.
Wskazałem plakietkę z im ieniem .
Roześm iała się.
– By strzaki z college’u.
– Cóż m ogę powiedzieć? – Rozciągnąłem usta w uśm iechu i pozwoliłem odprowadzić się do
pokoj u.
Czterdzieści j eden albo czterdzieści pięć. Postanowiłem trzy m ać się tej wersj i.
Prawdopodobnie m iała ty le lat, ile m iałaby m oj a m am a, gdy by ży ła. Tak j ak ona m iała j asne
włosy. Pewnie dlatego zachowy wałem się j ak wariat. Zastanawiałem się, czy to przez tabletki
stałem się bardziej uczuciowy.
– A teraz idź spać – poinstruowała m nie, gdy wróciliśm y do pokoj u. – Obudzę cię, kiedy
przy j dzie twoj a przy szła żona. – Puściła do m nie oko.
Bałem się cokolwiek powiedzieć; zupełnie j akby m nie ufał własny m słowom . Choć
doceniałem j ej opty m izm , te słowa trafiły w próżnię. Czułem chłód, który sączy ł się do m oj ego
ciała – j ak gdy by śm ierć j uż szła ku m nie i j edy ne, co m ogłem zrobić, to czekać, aż się poj awi.
– Boże… – słowa utknęły m i w gardle. – Wiem , że w ciągu ostatnich lat rzadko rozm awialiśm y.
Gorzej , bo kiedy Ty e odebrał sobie ży cie, powiedziałem , że cię nienawidzę. – Znowu zakląłem
i pom asowałem grzbiet nosa. – Nie chodzi o m nie; obiecaj m i, że j ej nic się nie stanie. Jeśli nie
przeży j ę… Jeśli zabierzesz m nie do siebie, zadbaj o to, żeby nic j ej się nie stało. Nie pozwól j ej
iść tą drogą – nie dbam o to, czy chcesz m nie ukarać. Jeśli będzie cierpiała, wolę cierpieć za nią.
Jeśli będzie m iała złam ane serce, złam m oj e. Proszę, Boże… proszę. – Lekarstwa, które podała
m i Angela, zaczęły działać. Spałem spokoj nie i bez snów, bez końca powtarzaj ąc w m y ślach
swoj ą m odlitwę.
1.
Rozdział 42
Trzy miesiące temu nie byłabym na tyle
silna, żeby przez to przechodzić. Ale teraz?
Teraz czuję się jak Hulk. Wiem, że będę
trzymała go za rękę, przejdziemy przez to
razem, razem stoczymy tę bitwę
i wyjdziemy z niej zwycięsko, nadal
trzymając się za ręce.
Kiersten
– Powinienem zacząć się m artwić, że odkąd wsiedliśm y do sam ochodu, nie odezwałaś się ani
słowem ? – spy tał Gabe.
– Zam y śliłam się – odparłam , kręcąc głową.
– Jasne, kobiety i m y ślenie. To nigdy nie oznacza problem ów.
– Bardzo śm ieszne. – Odwróciłam się do niego i chwy ciłam go za rękę. – Gabe?
– Tak. – Uścisnął m oj ą rękę.
– Dziękuj ę.
– Wy pełniam swoj e przy j acielskie obowiązki. Potraktuj to j ako pokutę za m oj e liczne grzechy.
– Roześm iał się. Miałam wrażenie, że celowo lekceważy to, co robi. Nie wiedziałam , dlaczego
bez przerwy się upokarza. Ale tak właśnie by ło.
– Robisz więcej niż zwy kły przy j aciel. – Puściłam j ego rękę. – A tak przy okazj i, m ożesz
powiedzieć, dokąd właściwie j edziem y ? Chciałaby m by ć przy Wesie, gdy się obudzi.
Gabe się uśm iechnął.
– Nie m artw się. Wes wszy stko zaplanował. Ja i Lisa m ieliśm y j echać z wam i. Ale tak j est
lepiej . Wes prosił m nie j ednak, żeby m cię nagrał.
– Nagrał? Mnie? – powtórzy łam , czuj ąc, że ogarnia m nie przerażenie. – A dokładnie co?
Gabe nie odpowiedział, ty lko dalej się uśm iechał.
Mniej więcej pół godziny później zatrzy m aliśm y się na stary m m oście.
– Czas pokazać, na co cię stać! – Gabe klasnął w dłonie i pokiwał głową. – To będzie
niesam owita chwila.
– Mam złe przeczucia.
– Żadnego kręcenia nosem . Zrobisz to dla Wesa. – Wskazał na m nie i wy szedł na m ost, gdzie
kilkoro ludzi ustawiało j akieś ustroj stwo.
O, nie. O, nie, nie, nie.
– Kiersten – zaczął Gabe – poznaj ekipę z Seattle Bungee. To oni zadbaj ą o twoj e
bezpieczeństwo i dopilnuj ą, żeby ś się nie zabiła.
– Bardzo to pocieszaj ące – m ruknęłam .
– Bez obaw! – Chłopak, który na oko by ł m łodszy ode m nie, roześm iał się i poklepał m nie po
plecach. – Dla nas to chleb powszedni. Nasza praca. Jeszcze nigdy nikt się nie zabił, chociaż j edna
laska zdrowo się porzy gała. Wszy stko będzie dobrze, pod warunkiem że będziesz patrzy ła w dół.
Pokiwałam głową. Dłonie m iałam spocone.
Rozdano nam uprzęże, kaski i karabinki. Boże! Wes, czy j a naprawdę zam ierzam to zrobić?
Dy gotałam , patrząc, j ak zapinaj ą m oj ą uprząż i łączą m nie z Gabe’em . Trzęsłam się tak bardzo,
że nie m ogłam opanować szczękania zębów. Nienawidziłam wy sokości. Bałam się j ej prawie tak
sam o j ak wody. Po co w ogóle wpisałam to na tę głupią listę? Zam knęłam oczy, boj ąc się
wy j rzeć za krawędź m ostu.
– Spój rz na m nie – rozkazał Gabe.
Otworzy łam oczy, a on obj ął m nie ram ieniem .
– Wes chciał, żeby m ci coś powiedział. – Łzy napły nęły m u do oczu. – Powiedział, że
niezależnie od tego, j akie napotkasz przeszkody … – głos m u drżał. – Bez względu na to, j ak bardzo
będziesz się bać, nadal m ożesz walczy ć. Możesz zdecy dować, że wej dziesz w płom ienie
i pokonasz lęki.
Pokiwałam głową. Bałam się cokolwiek powiedzieć, bo gardło m iałam ściśnięte i nie m ogłam
złapać oddechu.
– Powiedział, że się nie podda i ty też nie powinnaś.
– Nie poddam się – obiecałam – Nie poddam się.
– Grzeczna dziewczy nka. – Gabe pocałował m nie w policzek. Zabawne, że j eden koleś okazał
się m oj ą drugą połówką, a drugi naj lepszy m przy j acielem .
– Raz… – szepnął Gabe. – Dwa…
Przy tuliłam się do niego tak m ocno, że nie m ogłam oddy chać.
– Trzy.
Rzuciliśm y się z m ostu w nieważkość. Kom pletnie nic nie waży liśm y. Nie wiem nawet, czy
krzy czałam . Usta m iałam otwarte. Lina napięła się i skoczy ła do góry. Zaraz potem znowu
zaczęliśm y spadać.
I nagle wy darzy ła się dziwna rzecz.
Zaczęłam się śm iać.
I płakać.
I znowu śm iać.
Zrobiłam to. Pokonałam własny strach, a wszy stko dlatego, że Wes wierzy ł we m nie na ty le
m ocno, żeby m i j a w siebie uwierzy ła – tak j ak j a zam ierzałam spowodować, żeby on uwierzy ł
w siebie. Nie chciał, żeby m znowu trafiła do tego m rocznego m iej sca, w który m spędziłam
ostatnich kilka lat. Ja również nie zam ierzałam m u na to pozwolić.
– Dziękuj ę – wy szeptałam Gabe’owi do ucha, kiedy ekipa wciągała nas na górę.
Gabe uj ął w dłonie m oj ą twarz.
– To, co j est m iędzy wam i, zdarza się raz w ży ciu, dlatego walcz o niego, kochanie. Walcz aż
do utraty tchu. I niczego nie żałuj , dobrze?
– Dobrze.
* * *
Uśm iechnęłam się, kiedy Gabe wręczy ł Wesowi swój telefon. A więc j ednak krzy czałam .
Brzm iało to przerażaj ąco i rozbawiło m nie. Biedny Gabe, pewnie do tej pory dzwoniło m u
w uszach.
– Klasy ka. – Wes roześm iał się, a zaraz potem zaczął kasłać. Kiedy dotknęłam j ego ram ienia,
uśm iechnął się krzy wo. – Przez te lekarstwa czuj ę się j ak kupa gówna, ale bez obaw, nic m i nie
będzie.
– Gabe, m ógłby ś…
– I tak m iałem wy j ść. Dostałem właśnie SMS-a od Lisy. Zgubiła się w szpitalu. Jeśli j ej nie
znaj dę, zacznie dobij ać się do pokoj u lekarzy, a to się m oże różnie skończy ć. – Zasalutował
i wy szedł z pokoj u.
– Zrobiłam to – oznaj m iłam z uśm iechem .
Wes przy tulił m nie do piersi. Położy łam się obok niego na łóżku i dotknęłam głową m iej sca,
gdzie biło j ego serce. Zabawne: sły szałam j e. Wy dawało się zdrowe i silne. Położy łam na nim
rękę i zaczęłam bębnić palcam i.
– Co robisz?
Podniosłam głowę i posłałam m u słaby uśm iech.
– Zatrzy m uj ę czas.
Pocałował m nie, a j a przerzuciłam nogę nad j ego ciałem . Moj a kurtka spadła na podłogę. Wes
obj ął m nie za szy j ę i przy ciągnął do siebie. Leki go osłabiły, ale wszy stko w nim by ło takie ży we
i ciepłe.
– Pokonasz go – szepnęłam , m uskaj ąc wargam i j ego usta.
Westchnął i odwzaj em nił pocałunek.
– Cały czas walczę.
– Posłuchaj . – Odsunęłam się i uj ęłam j ego twarz w dłonie. – Nie zam ierzam z ciebie
rezy gnować, więc ty też się nie poddawaj . Dobrze? To nie j est koniec.
Wes zaklął.
– Chcę, żeby ś by ła gotowa na wy padek, gdy by …
– Nie – przerwałam m u i pocałowałam w policzek. – Nawet nie chcę o ty m m y śleć. Wiesz
dlaczego?
– Dlaczego?
– Ktoś m ądry powiedział m i kiedy ś, że j eśli wm awiasz sobie, że nie potrafisz czegoś zrobić,
j eśli nawet nie rozważasz takiej m ożliwości, twoj e ciało zaczy na godzić się z porażką. Opadasz
z sił. Um y sł podpowiada ci, że m ożesz nie dać rady, więc zaczy nasz tonąć…
– Hm m , brzm i znaj om o.
– Ja zaczęłam tonąć – wy j aśniłam , głaszcząc kciukam i j ego policzki. – Poszłam na dno, bo
wm ówiłam sobie, że tonę.
– Ja nie tonę.
– I nie idziesz na dno. – Pocałowałam go. – Unosisz się na wodzie, tak j ak j a. Musisz utrzy m ać
się na powierzchni trochę dłużej niż większość ludzi, ale daj ę słowo, że warto.
– Czy to znaczy, że po wszy stkim popły wam y nago?
Roześm iałam się wreszcie. Dobrze by ło znów żartować.
– Kiedy ty lko będziesz chciał.
– Uwielbiam pły wać nago. – Czułam na szy i j ego gorące usta. Pozwoliłam , by zasy pał m nie
pocałunkam i.
Chwilę później pochy liłam się nad nim i pocałowałam go tak m ocno, j ak ty lko m ogłam .
Zasnęliśm y, całuj ąc się i rozm awiaj ąc. Za każdy m razem , gdy się budziłam , całowałam go,
a gdy zasy piałam , on całował m oj e włosy i szy j ę i opowiadał m i rozm aite historie.
Kiedy Lisa i Gabe weszli do pokoj u, uznaliśm y, że m usim y się czy m ś zaj ąć, żeby nie m y śleć
o przy szłości. Naj pierw graliśm y w rem ika, potem obej rzeliśm y kilka świąteczny ch film ów
i zaj adaliśm y się popcornem . Pierwsza zasnęła Lisa, później Gabe, a na końcu j a. Zapam iętałam
j eszcze, że pielęgniarka, która weszła do pokoj u, m iała z nas niezły ubaw. Gabe leżał wy ciągnięty
na krześle, Lisa kuliła się na m ały m łóżku, a j a spałam na Wesie.
Zasnęłam z uśm iechem na twarzy. Przy j aciele. Naj lepsi przy j aciele. Miałam ich i m iałam
Wesa. Palcam i wy stukiwałam ry tm , w który m biło j ego serce, pozwalaj ąc, by ukoły sał m nie do
snu.
Rozdział 43
Większość ludzi odchodzi z tego świata, nie
doświadczywszy połowy tego, co ja
w ciągu ostatnich kilku miesięcy. To
niesamowite. Moje życie jest niesamowite.
Obudziłem się z uczuciem wdzięczności.
Mimo tego, że mam raka. Obudziłem się
z wdzięczny.
Weston
Roześm iałem się, kiedy Kiersten j ęknęła w m oich obj ęciach. Przy szedł czas na ostatnią dawkę
leku. Mieli m i j ą podać przed operacj ą, która czekała m nie następnego dnia.
– Jak się czuj esz? – spy tała Angela, wstrzy kuj ąc przezroczy sty pły n do kroplówki.
– Jak gwiazda rocka – skłam ałem . Miałem m dłości i kręciło m i się w głowie.
– Wy glądasz na zdrowego, silnego faceta – rzuciła ze śm iechem . Wy ciągnęła stetoskop
i przy łoży ła go do m oj ej piersi. – Puls w norm ie.
Z j akiegoś powodu j ej słowa tchnęły we m nie nową nadziej ę. Ściągnęła brwi, zdj ęła słuchawki
i położy ła m i dłonie na piersi. Zam knęła oczy i m ógłby m przy siąc, że się rozpłakała.
Cudownie, czy li teraz zaczy nałem m ieć halucy nacj e.
Miałem wrażenie, że j ęzy k puchnie m i w ustach. Wskazałem na gardło. Angela naty chm iast
cofnęła ręce i wrzuciła coś do kroplówki. Chwilę później paskudne uczucie zniknęło.
– Wstrząs anafilakty czny. – Wzruszy ła ram ionam i. – To reakcj a na lekarstwa, ale teraz, kiedy
m asz w organizm ie epinefry nę, będziesz m ógł j e brać.
– Epi- co?
– Śm ieszna nazwa dla leków anty alergiczny ch. – Mrugnęła do m nie. – I przepraszam za tam to.
To j akieś szaleństwo. Twoj e serce… bij e m ocniej niż wczoraj , dlatego przy łoży łam ci rękę do
piersi. To naprawdę dziwne. – Po raz kolej ny wzruszy ła ram ionam i. – W każdy m razie gratuluj ę,
Westonie. To twoj a ostatnia dawka leków.
– Nie lubię słowa ostatni.
Angela uśm iechnęła się ciepło.
– Pam iętaj , co ci m ówiłam . Czasam i koniec by wa początkiem .
– Dzięki, Angelo.
W m ilczeniu skinęła głową i wy szła z pokoj u.
Patrzy łem na włosy Kiersten; na to, j ak owij aj ą się wokół m oich palców. Tu i ówdzie lśniły na
nich drobinki złota. Zam knąłem oczy i podniosłem rudy pukiel do ust, rozkoszuj ąc się j ego
j edwabisty m doty kiem .
– Znowu wąchasz m oj e włosy – odezwała się rozespana. – To przerażaj ące.
– Wcale nie przerażaj ące – oburzy łem się.
– Jeszcze j ak – rzucił Gabe. – Obserwowałem cię i j estem naprawdę przerażony.
– To rom anty czne, do cholery ! – krzy knęła Lisa.
– Czy li co? Wszy scy obudziliście się, kiedy pielęgniarka podawała m i lekarstwa, i ty lko
udawaliście, że śpicie?
– Pielęgniarka? – Gabe rozej rzał się po pokoj u. – Gdzie?
– By ła tu chwilę tem u. – Wskazałem kroplówkę. Pły n wciąż sączy ł się do m oj ego ciała i krąży ł
w ży łach, powoduj ąc uczucie pieczenia.
– Dziwne. – Lisa podrapała się w głowę. – Nikogo nie widziałam , a poza ty m …
– A poza ty m – przerwał j ej Gabe – dwa razy zasnęłaś na Avengersach. Nie m ożna ci zatem
ufać, j eśli twierdzisz, że coś widziałaś, albo upierasz się, że coś właśnie się wy darzy ło.
– Dzięki, kuzy nie. – Lisa rzuciła w niego kurtką. – Więc… – Odwróciła się do m nie i Kiersten. –
Co będziem y dziś robić?
– Nie wiem , Mózgu
, a co chcesz robić?
– Pinky *! Dziś zawoj uj em y świat! – krzy knęła Kiersten.
Gabe dostał napadu śm iechu i przez chwilę m y ślałem , że spadnie z fotela.
Ja również zacząłem się śm iać, podczas gdy Lisa patrzy ła na nas, j akby śm y by li bandą
idiotów.
– Nie znasz Pinky ’ego i Mózga? – Gabe szturchnął j ą w ram ię. – Boże, gdzieś ty się
wy chowy wała?
– W dom u, w który m nie oglądało się kreskówek. – Lisa wzruszy ła ram ionam i.
– W takim razie postanowione. – Zatarłem ręce. – Robim y sobie m araton z Pinky m
i Mózgiem !
– Niby skąd ich wy trzaśniem y ? – Kiersten usiadła.
– Z YouTube. – Wzruszy łem ram ionam i. – Gdy by ś zapom niała, m oim oj cem j est Randy
Michels. Wy starczy kilka telefonów i załatwi nam wszy stko.
Kiersten odparła:
– W porządku, ale zanim ruszy m y na podbój świata, m uszę wziąć pry sznic.
– Ja też. – Lisa zerwała się na równe nogi.
– Ja też? – spy tałem .
Kiersten dała m i kuksańca.
– Ty będziesz m ógł się rozbierać dopiero po operacj i.
– A j uż m y ślałem , że będziesz chciała m nie uszczęśliwić – rzuciłem z udawany m sm utkiem ,
na co Gabe podniósł oba kciuki.
– Ach, ci faceci… – Lisa wzniosła oczy ku niebu.
– Do zobaczenia za chwilę, chłopcy. – Kiersten złapała j ą za rękę i wy szły z pokoj u,
zostawiaj ąc m nie i Gabe’a sam y ch.
– Jak to się stało, że wcześniej nie zostaliśm y przy j aciółm i? – spy tałem po chwili m ilczenia.
Gabe się roześm iał.
– Po pierwsze, nie lubię sportu, a ty nigdzie nie ruszałeś się bez ty ch dwóch kolesi, co, j ak
sądzę, by ło spowodowane ty m , że m asz raka.
– Fakty cznie. – Splotłem ram iona. – Jeden z ty ch kolesi to m ój psy choanality k, a drugi j est
m oim ochroniarzem , odkąd by łem dzieciakiem . Obaj m artwili się, że j eśli zostawią m nie
sam em u sobie, zapom nę wziąć tabletki albo skończę z sobą j ak m ój brat.
– Dlaczego zostałeś opiekunem roku? – spy tał Gabe.
– On zm arł. – Oblizałem usta. – Jego przeklęty opiekun roku powiedział, że od j akiegoś czasu
niepokoił się o Ty e’a. Twierdził, że m ój brat nie uczestniczy ł w ży ciu studenckim i często siedział
zam knięty w pokoj u. Ale nikom u o ty m nie powiedział. Uważał, że nie powinien się wtrącać.
Pom y ślałem , że gdy by m został opiekunem roku, m oże m ógłby m kom uś pom óc – roześm iałem
się. – Nie przy puszczałem , że się zakocham .
Gabe również się roześm iał.
– Miłość zawsze przy chodzi nieoczekiwanie.
– A co z tobą?
– To poważna rozm owa? – Gabe podrapał się w ty ł głowy i wy j rzał przez okno.
– Chy ba tak.
– Nie m am zam iaru się zakochiwać… Ani pakować się w żadne związki.
– Przy kre doświadczenia?
– Można tak powiedzieć. – Zaklął pod nosem i ze świstem wy puścił powietrze. – Ale to nie
znaczy, że nie potrafię rozpoznać prawdziwej m iłości. Ona cię kocha.
– Mam nadziej ę. – Poczułem się niepewnie i pospiesznie odwróciłem wzrok. – Bo j a j ą
kocham . My ślisz, że to dziwne?
– Nie bardziej niż to, że dziś rano gadałeś do siebie.
Nie m ówiłem do siebie. Nie m oj a wina, że by li zby t zaspani, żeby zauważy ć pielęgniarkę,
która weszła do pokoj u. Nie m iałem nudności po lekarstwach, co by ło chy ba dobry m znakiem .
– Chy ba skoczę po coś do j edzenia. Może j ednak weź pry sznic, żeby twoj a dziewczy na chciała
się przy tobie położy ć. – Mówiąc to, uniósł brwi. – A j a ty m czasem przy niosę kawę.
– Dobra – rzuciłem ze śm iechem .
Gabe wy szedł. Zam ierzałem wcisnąć przy cisk przy wołania pielęgniarki, gdy do pokoj u weszła
Angela.
– Potrzebuj esz pom ocy ?
– Przy dałaby się. – Uśm iechnąłem się. – Muszę wziąć pry sznic i zastanawiałem się… czy
m ógłby m włoży ć coś innego niż szpitalne ciuchy ? Teraz, kiedy podano m i lekarstwa, pozostaj e m i
ty lko czekać na operacj ę, prawda?
– Pewnie. – Uśm iechnęła się. – My ślę, że dżinsy i biała koszulka będą j ak znalazł.
– Dzięki – odetchnąłem z ulgą.
– Nie m a problem u. A teraz przy gotuj m y cię na powrót przy szłej żony.
– Nigdy ci tego nie zapom nę.
– Lubię, kiedy ludzie m ówią o swoich planach. Jeśli chcesz, żeby by ła twoj ą żoną, tak się
stanie. Wiem , że zabrzm i to głupio, ale podziwiam twoj ą wiarę. Nie ty lko w siebie, ale w inny ch.
To godne pochwały i m usisz wiedzieć, że wiara nie przechodzi niezauważona. Tak j ak
bezinteresowność: zawsze zostanie dostrzeżona i nagrodzona, ale nie należy j ej traktować j ako
oczy wistości.
Uśm iechnąłem się, choć by łem trochę zm ieszany. Dziwna by ła ta pielęgniarka. Spędziłem
w szpitalach naprawdę sporo czasu i nigdy nie spotkałem kogoś takiego. Dzięki niej czułem się
dobrze. Miałem wrażenie, że podążam właściwą ścieżką. Nie patrzy ła na m nie ze sm utkiem
w oczach, j ak lekarze, którzy wiedzą, że patrzą na ciebie po raz ostatni. Może dlatego tak j ą
lubiłem . Miała w oczach nadziej ę i radość, j akby znała taj em nicę, którą niedługo się ze m ną
podzieli.
* * *
Spędziliśm y w łóżku cały cudowny dzień. Pozwolono m i założy ć dżinsy i koszulkę, dzięki czem u
m ogłem swobodnie przy tulać Kiersten, bez obaw, że będę świecił goły m ty łkiem . Siedziała więc
m iędzy m oim i nogam i, opieraj ąc się o m oj ą pierś. Od czasu do czasu poklepy wała m nie po
nodze, j akby chciała m i przy pom nieć, żeby śm y cieszy li się każdą chwilą. Ten czas należał do
nas.
W połowie ostatniego odcinka Pinky’ego i Mózga, który znaleźliśm y na YouTube, do pokoj u
wszedł m ój ociec w towarzy stwie kilku osób.
Co on wy czy niał?
– Pom y ślałem , że zgłodniej ecie – powiedział zadowolony i odsunął się, robiąc m iej sce dla
ludzi, którzy zaczęli ustawiać coś, co na pierwszy rzut oka wy glądało j ak królewska uczta.
– Czy to… – Gabe wskazał na ogrom ny filet z łososia.
– Catering od Anthony ’ego. – Oj ciec z dum ą pokiwał głową. – Do waszy ch usług.
– Naj lepsze j edzenie na świecie! – Gabe rozdziawił usta i głodny m wzrokiem zlustrował
potrawy.
Pachniały bosko. A niech to! By łem winien staruszkowi wielkie podziękowania.
Rozdano nam m ałe plastikowe kubeczki i oj ciec otworzy ł butelkę schłodzonego szam pana.
– Jestem przeciwnikiem picia alkoholu przez niepełnoletnich. – I rzeczy wiście tak by ło. Jedy ny
raz, kiedy przy łapał m nie na im prezowaniu, dostałem szlaban na dwa m iesiące. – Ale
pom y ślałem , że wzniesiem y toast za m oj ego sy na, Wesa.
Kiersten ścisnęła m nie za nogę.
Rozlano szam pana. Wiedziałem , że m ogę j eść i pić j eszcze przez kolej ną godzinę, więc
wy głodniały m wzrokiem patrzy łem na j edzenie.
– Oby ś śnił o przy j em ny ch rzeczach i obudził się wy poczęty i gotowy na operacj ę. Za
m oj ego sy na, m oj ego woj ownika i bohatera. – Mówiąc to, podniósł kubek.
– Na zdrowie – odezwali się wszy scy j ednocześnie. Ja j ednak nie by łem w stanie wy doby ć
z siebie głosu. Siedziałem na łóżku ze wzrokiem wbity m w oj ca. To on by ł dzielny, nie j a. Przeży ł
śm ierć swoj ej żony i sy na, a teraz j ego drugi sy n, krew z j ego krwi, m iał zostać poddany
poważnej operacj i. Ja? Odważny ? Nie. Odważni są ci, którzy zostaj ą i walczą u twego boku.
Łatwo j est poddać się operacj i. Człowiek wj eżdża na salę i zasy pia. Moj a walka powoli dobiegała
końca. Mogłem j edy nie wierzy ć, że m oj e ciało nie da za wy graną, i pozwolić, by lekarze
wy konali swoj ą robotę.
Ale ich walka? Rozej rzałem się po twarzach m oich przy j aciół i rodziny. Ich walka dopiero się
zaczy nała.
– Dzięki, tato. – Podniosłem kubek i wy piłem ły k. – Za wszy stko.
– Jestem z ciebie taki dum ny, sy nu.
Nigdy wcześniej m i tego nie m ówił, zwłaszcza w pokoj u pełny m ludzi. Jeszcze raz skinął głową
i wy szedł z pokoj u.
Gabe zerwał się na równe nogi i wy biegł z pokoj u. Wiedziałem , że walczy z własny m i
dem onam i i nie winiłem go za to. Prawdopodobnie chciał przez chwilę zostać sam .
Lisa przerwała ciszę:
– Możem y zacząć j eść?
– Um ieram z głodu. – Wstałem z łóżka i zacząłem nakładać j edzenie na talerz. Chwilę później
wrócił Gabe, bez słowa wy j aśnienia.
Jedzenie by ło wy śm ienite. Zj adłem go ty le, że nie m ogłem się ruszy ć.
Dochodziła dziewiętnasta. Przestałem się opy chać i napiłem się wody. Wróciłem do łóżka
i przy tuliłem Kiersten.
– Dobra, Liso. – Gabe złapał j ą za rękę. – To chy ba znak dla nas, że powinniśm y się zm y wać. –
Do j utra, staruszku. – Uścisnął m i rękę i razem z Lisą wy szli z pokoj u.
– Boisz się? – spy tała Kiersten.
– A ty ?
– Ja pierwsza zadałam py tanie.
– Po prostu stawię czoła własny m lękom . – Uśm iechnąłem się i założy łem j ej za ucho kosm y k
włosów.
1.
Pinky and the Brain (Pinky i Mózg) – am ery kański serial anim owany.
Rozdział 44
Z jakiegoś powodu się nie bałam…
Dziwne. Ogarnął mnie niezwykły spokój,
którego nie byłam w stanie wytłumaczyć.
Kiersten
– Przepraszam . – Wes pocałował m nie w czoło.
– Za co? – Odwróciłam się, żeby na niego spoj rzeć.
– Obiecałem , że pom ogę ci z listą – zaśm iał się i pokręcił głową. – Rzeczy, które m uszę
zrobić… Do diabła, j uż wtedy m y ślałem , że znasz m ój sekret.
Wzruszy łam ram ionam i.
– Wcześniej czy później wszy scy doświadczam y śm ierci, prawda? Wszy scy zm agam y się
z ciem nością… Po prostu m oj a by ła inna niż twoj a.
– Ale równie poważna. – Wes dotknął m oj ego policzka. – W każdy m razie przepraszam , że nie
dotrzy m ałem obietnicy.
Wy sunęłam się z j ego obj ęć.
– Mówisz o sosie żurawinowy m ? Bo przecież j edliśm y go w Święto Dziękczy nienia.
– Nie. – Zagry zł wargi. – O inny ch rzeczach.
– Hm m … – Odkąd trafił do szpitala, trzy m ałam listę w kieszeni spodni. Kartka by ła pom ięta
i pam iętała lepsze czasy. Rozłoży łam j ą ostrożnie i pokazałam Wesowi. – Zrobiliśm y wszy stko, co
by ło na liście.
Wszy stkie podpunkty by ły wy kreślone, poza ty m i, o który ch m ówił Wes.
– Masz długopis?
Spoj rzał na m nie zdezorientowany, ale sięgnął po tacę, na której grał z Gabe’em w kółko
i krzy ży k, i podał m i długopis.
Em ocj e ścisnęły m nie za gardło, gdy skreśliłam podpunkty Zakochać się i Przeżyć zawód
miłosny. Wes wziął głęboki oddech, gdy m oj a ręka zawisła nad ostatnim podpunktem – I tak się
zakochać. Zam iast go skreślić, wzięłam go w kółko.
Po m oim policzku potoczy ła się łza i rozpry snęła się na papierze.
Wes wziął w dłonie m oj ą twarz i zm usił m nie, by m na niego spoj rzała.
– Kocham cię, Kiersten.
– Ja też cię kocham – wy krztusiłam . – Tak bardzo, że to aż boli. Naprawdę.
Zam knął oczy i dotknął czołem m oj ego czoła.
– Pewnego dnia zostaniesz m oj ą żoną.
– Czy żby ? – odparłam przez łzy.
– Tak. – Uśm iechnął się. – Uklęknę przed tobą na j edno kolano i poproszę, żeby ś została m oj ą
żoną. Cierpliwość nie j est m oj ą m ocną stroną, więc pozwolę ci postudiować przez dwa lata
i dopiero poproszę cię o rękę. Dwa lata, nie dłużej .
– A j eśli nie potrzebuj ę ty ch dwóch lat?
Spoj rzał na m nie zdum iony.
– Jeśli j estem gotowa j uż teraz.
Wes uśm iechnął się.
– Chcesz, żeby twój wuj ek JoBob dobrał m i się do skóry ? Wolałby m nie…
– No dobrze, rok. – Mówiąc to, zm ruży łam oczy.
– Od dziś za równy rok… – wy szeptał Wes.
Pokiwałam głową.
– A ty powiesz „tak”.
– Będziem y m ieli dla siebie całą wieczność. – Zam knęłam oczy i uj ęłam w dłonie j ego twarz.
– I trój kę dzieci.
– Czwórkę – obruszy ł się. – Zawsze wy bieraj liczbę parzy stą.
– I zam ieszkam y …
– Gdzie ty lko będziem y chcieli.
– Ale naj pierw skończę szkołę. – Westchnęłam i pocałowałam go w policzek. – Wiem , że j esteś
bogaty, ale m uszę skończy ć szkołę. Wy brałam nawet przedm iot kierunkowy.
– Poważnie? – Usiadł na łóżku. – Dlaczego m i nie powiedziałaś?
– To m iała by ć niespodzianka. – Uśm iechnęłam się przez łzy. – Chcesz wiedzieć j aki?
– Pedagogikę? – zgady wał.
– Nie.
– Taniec egzoty czny ?
Roześm iałam się.
– A j est w ogóle taki kierunek?
– Powinien by ć.
– Pielęgniarstwo – wy szeptałam . – Chcę by ć pielęgniarką. Chcę pracować na oddziałach
onkologiczny ch. Chcę… Chcę pom agać ludziom , tak j ak ty pom ogłeś m nie. Chcę wspierać ich
w walce z dem onam i i m rokiem . Chcę ich ocalać, tak j ak ty ocaliłeś m nie. – Łzy pły nęły m i po
twarzy. – Uratowałeś m nie i sprawiłeś, że się zatraciłam . – Zagry złam wargi. – Zatraciłam się
w tobie i wiem , że j uż nic nie będzie takie sam o. To naj większy dar, j aki dostałam od ży cia.
– Zatraciłaś się? – spy tał, ocieraj ąc m oj e łzy.
– Tak, zatraciłam , bo pom agaj ąc m i walczy ć z dem onam i, stworzy łeś m nie od nowa. To dług,
którego nigdy nie będę w stanie spłacić.
– I właśnie dlatego będziem y m ieli nie trój kę, a czwórkę dzieci – szepnął.
– Kocham cię – roześm iałam się i obj ęłam go za szy j ę.
– Ja ciebie też… By cie z tobą to naj piękniej szy prezent, j aki dostałem od losu. I pom y śleć, że
wszy stko przez to, że napadłaś na m nie pierwszego dnia zaj ęć.
– Wcale nie…
– Ćśśś, Owieczko. – Przy warł do m nie ustam i. Sm akował szam panem . Odwzaj em niłam
pocałunek, oddaj ąc m u całą siebie. Pocałunek nie by ł końcem . By ł początkiem wspólnego ży cia.
Całowaliśm y się tak długo, aż rozbolały m nie wargi. Sm akował każdego skrawka m oj ego ciała,
a j ednak nie chciał wziąć tego, co tak bardzo chciałam m u dać – m nie. Powiedział, że pragnie
czegoś, na co będzie czekał, gdy się obudzi. Ty lko Wes m ógł potraktować seks j ako powód do tego,
by nie um rzeć. Rozbawiło m nie to tłum aczenie. Chwilę później śm iech przerodził się w serię
westchnień i szeptów, kiedy j ego ręce błądziły po m oim ciele, a usta całowały piersi, ram iona
i palce. Całował nawet m oj e ły dki i zgięcie pod kolanam i, j akby kolana by ły wy j ątkowy m
m iej scem , które zasługuj e na szczególną uwagę.
Jęknęłam , gdy przy warł wargam i do m oich ust, i zanurzy łam palce w j ego włosach. Nasze
j ęzy ki tańczy ły, usta napierały na siebie, a ciała splatały się na ty le, na ile pozwalały ubrania.
Zasnął z rękam i na m oich biodrach. Kiedy się obudziłam , zaczęłam odliczać dni do ślubu
z m ężczy zną m oj ego ży cia. Dokładnie za rok m iałam zostać j ego żoną. Za rok, piątego grudnia,
m iałam zostać panią Kiersten Michels.
Rozdział 45
Śniłem o mamie. Jej długich jasnych
włosach i radosnych, niebieskich oczach.
Była taka piękna. Zapytała, czy się boję.
Odpowiedziałem, że nie. Siedzieliśmy na
czerwonej huśtawce, którą dostałem od
ojca na szóste urodziny. Podniosła moje
dłonie do ust i jeden po drugim całowała
moje palce. Potem powiedziała, że
wszystko będzie dobrze. Z jakiegoś powodu
uwierzyłem jej. Zanim zniknęła, dotknęła
dłońmi mojej piersi i zamknęła oczy.
Weston
– Wes – szepnęła Angela. – Czas wstawać, skarbie. Musim y cię przy gotować.
Ziewnąłem , skinąłem głową i delikatnie szturchnąłem Kiersten. Tuliła się do m nie przez kolej ne
kilka m inut, aż w końcu wy szła z pokoj u. Wiedziałem , że zobaczę j ą tuż przed operacj ą. Maj ąc
w perspekty wie co naj m niej dziesięć godzin czekania, chciała wziąć pry sznic i się przebrać.
– Jak się czuj esz?– spy tała j ak zawsze Angela.
– Dobrze. – Zm ruży łem oczy. – Dziwne. Śniła m i się m am a. Jesteś do niej bardzo podobna.
– Naprawdę? – Przechy liła głowę. – Dom y ślam się, że by ła piękna, więc potraktuj ę to j ako
kom plem ent.
– O tak, by ła piękna. – roześm iałem się i włoży łem szpitalną koszulę.
Angela podłączy ła kroplówkę i podała m i leki przeciwwy m iotne. Chwilę później nudności
ustąpiły. Do pokoj u wszedł oj ciec, żeby m nie uścisnąć. Tuż po nim przy szła Lisa z balonem
i m isiem -przy tulanką.
Wziąłem prezenty i obj ąłem j ą.
Chłopaki z druży ny nie wiedzieli, że czeka m nie operacj a, podobnie j ak wy kładowcy. Wiedział
ty lko m ój trener. Kiedy więc wszedł do pokoj u, cały we łzach, wcale m nie to nie zdziwiło. Wiele
razem przeszliśm y. Wciąż j ednak nie m ogłem poj ąć, j ak to m ożliwe, że ważący sto trzy dzieści
sześć kilogram ów m ężczy zna, który ponad dwadzieścia lat tem u grał na pierwszej linii w druży nie
futbolowej Uniwersy tetu Flory da, płakał j ak bóbr. Pokręcił głową i wziął m nie za rękę.
– Pokonaj to cholerstwo, a pozwolę ci zagrać w pucharach.
Śm iej ąc się, ścisnąłem go za rękę.
– Mam nadziej ę. W końcu j estem naj lepszy m rozgry waj ący m .
– Fakt – chrząknął i poklepał m nie po ram ieniu. – Do zobaczenia, kiedy się obudzisz.
– Kiedy się obudzę – powtórzy łem , gdy j uż wy szedł z pokoj u.
Wkrótce potem poj awił się Gabe.
Usiadł bez słowa.
– Wszy stko w porządku, stary ? – spy tałem .
– Czy to nie j a powinienem zadać to py tanie? – spy tał, unikaj ąc m oj ego wzroku.
– Gabe…
– Prosiłem Boga, żeby m to j a m iał raka. Żałuj ę, że m nie nie wy słuchał. Ty j esteś za dobry.
Nie… Ja… – Wy rzucił z siebie litanię przekleństw, która zaskoczy ła nawet m nie. – Wciąż nie
m ogę tego poj ąć.
– To przestań próbować – westchnąłem . – I pam iętaj , co ci powiedziałem . Wy korzy staj to,
żeby się zm ienić.
– Jestem czy sty od trzech lat. – Gabe zakoły sał się na krześle. – I po raz pierwszy m am ochotę
rzucić to wszy stko. Ten ból j est ponad m oj e siły i czuj ę się j ak egoista, który m y śli wy łącznie
o sobie. Nie j estem taki silny j ak ty.
– Jesteś – upierałem się. – Wiem , że j esteś.
– Dzięki. – Wstał i podszedł do m nie. – Dzięki za to, że j esteś m oim przy j acielem .
– Podziękuj Lisie, zapłaciła m i… – zażartowałem .
– Dobrze wiedzieć, że wciąż m asz poczucie hum oru, dupku. – Poklepał m nie po ram ieniu
i przy tulił tak m ocno, że przez chwilę nie m ogłem złapać tchu. – Daj popalić tem u choróbsku albo
j a dam popalić tobie, rozum iesz?
– Rozum iem .
– Gabe? – zawołałem , kiedy podszedł do drzwi.
– Tak?
– Będziesz m oim drużbą?
– Drużbą?
– Tak, za trzy sta sześćdziesiąt sześć dni ożenię się z Kiersten. Będziesz m oim drużbą?
– A więc klam ka zapadła – zachichotał. – Czy Kiersten o ty m wie?
– Oczy wiście. Ona m nie kocha, wiesz?
– Pewnie, że wiem – odparł, śm iej ąc się. – Do zobaczenia, staruszku.
Dziesięć m inut później do pokoj u weszła Kiersten.
Miała na sobie białą sukienkę.
– Przepraszam . To wszy stko, co udało m i się znaleźć w tak krótkim czasie.
– Masz na sobie…
– Sukienkę ślubną – roześm iała się. – Pom y ślałam , że to cię zainspiruj e. Teraz będziesz m ógł
śnić o m nie w białej sukience i wy obrażać sobie, j ak m ówię „tak”, kiedy prosisz m nie o rękę…
– Podej dź tu. – Uniosłem ręce. Chwilę później wślizgnęła się w m oj e obj ęcia i przy tuliła głowę
do m oj ej piersi. – Kocham cię, m oj a m ała Owieczko.
– Ja ciebie też, Wilku. – Rozpłakała się. – Jesteś m oim ulubiony m .
– Ulubiony m ?
Odsunęła się i spoj rzała na m nie z nadziej ą.
– Tak, ulubiony m . Ze wszy stkich rzeczy, które dostałam od losu, ty j esteś m oj ą ulubioną.
Wy grałeś. Nie m asz sobie równy ch.
– No proszę, to dopiero pochwała. – Uśm iechnąłem się i zanurzy łem palce w j ej włosach.
– Co kochasz bardziej ? – Drażniła się ze m ną. – Moj e włosy czy serce?
– Dlaczego daj esz m i do wy boru ty lko dwie rzeczy ? A co z twoim i nogam i, uśm iechem , ty m ,
j ak przy gry zasz wargę, kiedy się nad czy m ś zastanawiasz, twoim oddechem na m oj ej twarzy,
głosem o poranku, ty m j ak sm akuj esz, trzem a piegam i na nosie, wachlarzem rzęs, troską
i duchem walki? Dlaczego więc m ieliby śm y ograniczać się do włosów i serca? Niby j ak m am
dokonać wy boru? Skoro to, co naj bardziej w tobie kocham , to ty ?
Widziałem , że próbuj e się nie rozpłakać. Policzki m iała zarum ienione, oczy szkliste od łez.
– Kocham cię. – Spoj rzałem na nią. – To nie koniec.
– Wiem – przy znała. – Czuj ę to tu. – Przy łoży ła m i dłoń do piersi. – I tu. – Dotknęła m oj ą
dłonią swoj ej piersi. – Odpocznij , Wes, i pam iętaj , że gdy się obudzisz, będę na ciebie czekała.
Pokiwałem głową.
– Już czas. – Do pokoj u weszła pielęgniarka, którą pierwszy raz widziałem na oczy. – Posłała
Kiersten sm utny uśm iech i wy prowadziła j ą. W tej sam ej chwili wróciła Angela.
– Dobra, skarbie. – Dotknęła m oj ego policzka. – Czas iść spać. A kiedy się obudzisz, po raku
zostanie ledwie wspom nienie.
Gapiłem się na nią zm ieszany ; naprawdę gapiłem się na tę kobietę. Mógłby m przy siąc, że
patrzę na m am ę. Zam rugałem kilka razy i pokręciłem głową.
– Dziękuj ę – odezwałem się w końcu. – Jesteś fantasty czną pielęgniarką.
– Pam iętaj o j edny m . – Pchnęła łóżko w kierunku drzwi.
– Tak?
– Możesz nie dostrzegać każdego fragm entu układanki, która tworzy twoj e ży cie, m ożesz nie
zauważać każdego ruchu wielkich szachistów, ale pam iętaj , że to On przez cały czas kontroluj e
grę. Czasam i niektóre elem enty zostaj ą przestawione lub usunięte, żeby zrobić m iej sce dla
nowy ch. Czasam i świat, w który m ży j em y, sprawia, że wokół nas dziej ą się różne rzeczy. Ale
w końcu wszy stko układa się tak, j ak powinno. To przy j em na perspekty wa, prawda? Świadom ość,
że nic nie dziej e się bez powodu. Dlaczego m asz raka? Może dzięki tem u ocaliłeś ży cie troj ga
swoich przy j aciół? Gdy by ś nie zachorował, nie poznałby ś ich? Gdy by ś nie by ł chory, nie
spotkałby ś m iłości swoj ego ży cia? Może nie perfekcj a ży cia, a j ego chaos sprawia, że rzeczy
nabieraj ą znaczenia?
Wy prostowała się i wy j echała łóżkiem na kory tarz. Jej słowa przez całą drogę nie dawały m i
spokoj u. Na sali operacy j nej wy ciągnąłem do niej rękę, a ona j ą uścisnęła. Kiedy podano m i
środek nasenny, spoj rzałem w prawo na j ej lewą rękę… Na serdeczny m palcu m iała pierścionek.
Dokładnie taki, j aki m ój oj ciec podarował m am ie; ten, który nosiła aż do śm ierci… Otworzy łem
usta, żeby j ej o ty m powiedzieć, ale ogarnęła m nie senność i z uśm iechem na twarzy zapadłem
w głęboki sen.
Rozdział 46
Dziesięć godzin? Niby co miałam robić
przez dziesięć godzin? Modlić się?
Modliłam się. Starałam się nie płakać,
a Gabe próbował mnie rozśmieszać,
opowiadając żenujące historyjki
z dzieciństwa Lisy. Nie pomogło, ale
przynajmniej się starał.
Kiersten
Po pięciu godzinach zaczęłam odchodzić od zm y słów. Uprzedzano nas, że operacj a m oże
potrwać od dziesięciu do dwunastu godzin. Randy m ówił, że j eśli lekarze wy j dą w ciągu
pierwszej godziny, będzie to znaczy ło, że guza nie da się usunąć. Tak więc gdy dwie godziny
później nikt do nas nie wy szedł, odrobinę się odpręży łam .
Znowu spoj rzałam na zegar. Dochodziło południe. Jeśli wszy stko się uda, o siedem nastej będę
trzy m ała Wesa w ram ionach, obolałego, ale ży wego. Zam knęłam oczy i przy pom niałam sobie
j ego pocałunki.
Gabe szturchnął m nie w ram ię. Podniosłam wzrok. W naszą stronę szedł j eden z lekarzy.
Głowę m iał spuszczoną. Jest za wcześnie! Nie! Nie! Wiedziałam, że jest za wcześnie, żeby
informować nas o przebiegu operacji. Serce podeszło m i do gardła. Złapałam Gabe’a za rękę
i czekałam na wieści.
Gdy Randy wstał, lekarz się uśm iechnął. Uśm iech to dobry znak, prawda? Wzięłam głęboki
oddech. Czułaby m , gdy by serce Wesa przestało bić; w głębi duszy wiedziałaby m , gdy by tak się
stało. Wciąż by ł z nam i, m usiał by ć.
– Stało się coś bardzo dziwnego… – Lekarz pokręcił głową. – Operacj a dobiegła końca.
– Dlaczego to takie dziwne? – spy tał Randy.
– Jego guz. – Mężczy zna chy ba nie bardzo wiedział, j ak ubrać w słowa to, co m iał nam do
przekazania. – Kiedy oglądaliśm y go kilka dni tem u, by ł wielkości wnętrza m oj ej dłoni. – Mówiąc
to, podniósł rękę. – Nie wiem y, j ak to m ożliwe, ale w ciągu ty ch kilku dni skurczy ł się do rozm iaru
m ałej śliwki.
– Chy ba nie bardzo rozum iem . – Randy zam rugał kilkukrotnie. Mogłaby m przy siąc, że próbuj e
opanować łzy.
– Nowotwór został usunięty – wy j aśnił powoli lekarz. – By ł ty lko w ty m j edny m m iej scu,
bardzo blisko serca, ale udało nam się go zoperować. Usunęliśm y guza bez żadny ch kom plikacj i.
Pański sy n… – głos m u zadrżał i lekarz zaczerpnął powietrza. – Pański sy n doży j e sędziwej
starości, j eśli Bóg pozwoli.
Gabe głaskał m nie po głowie, kiedy przy tuliłam się do niego, łkaj ąc.
– Kiedy będziem y m ogli go zobaczy ć? – spy tał Randy schry pnięty m głosem .
– Wciąż j eszcze śpi. – Doktor się uśm iechnął. – Nie wiem , czy to działanie leków, czy m am y
do czy nienia z cudem . Od piętnastu lat przeprowadzam na oddziale onkologiczny m operacj e klatki
piersiowej i w ży ciu nie widziałem czegoś takiego. Będziem y badać wszy stkie leki, które
przy j m ował pański sy n, żeby zobaczy ć, czy któreś z nich powoduj ą kurczenie się guzów.
– Dobrze. – Randy podał lekarzowi rękę, którą ten uścisnął. – Dziękuj ę. Dziękuj ę za wszy stko.
– Cieszę się, że m ogłem pom óc. – Lekarz pożegnał nas skinieniem głowy i odszedł.
Łzy przesłaniały m i widok.
Poczułam , że Gabe się trzęsie. My ślałam , że płacze, i podniosłam wzrok. On j ednak się śm iał.
Zanosił się śm iechem do tego stopnia, że m y ślałam , iż zaraz zem dlej e.
– Co ci j est? – Odepchnęłam go od siebie.
– Ten drań kazał m i obiecać, że będę j ego drużbą. – Znowu wy buchnął śm iechem . – Przeży ł…
– otarł oczy wierzchem dłoni – ty lko po to, żeby zobaczy ć m nie w sm okingu!
Teraz i j a zaczęłam się śm iać. Lisa zerwała się z krzesła i chwy ciła m nie za rękę. Ulga. To
wszy stko, co czułam . Czułam ulgę, bo wiedziałam , że nic m u nie będzie i że będziem y razem .
Miałam ochotę wbiec na salę operacy j ną i rzucić się na niego.
Ży ł.
Miłość m oj ego ży cia czekała na m nie.
Jasna cholera. Za rok weźm iem y ślub.
Teraz to j a wy buchłam śm iechem .
Rozdział 47
Śniłem o Kiersten w sukni ślubnej. Stałem
na końcu nawy głównej, a ona szła ku
mnie. Chwilę później zobaczyłem nas, jak
trzymając się za ręce, przyglądamy się
naszym dzieciom, bawiącym się
w ogrodzie. Zaraz potem ujrzałem nasze
splecione, pomarszczone dłonie, kiedy
byliśmy świadkami narodzin naszego
kolejnego wnuka. Moje życie – moja
przyszłość. Należały do niej.
Weston
Pierwszą osobą, którą zobaczy łem po przebudzeniu, by ł m ój oj ciec. Pochy lał się nad łóżkiem
i patrzy ł na m nie z podziwem . W chwili, gdy zobaczy łem na palcu Angeli pierścionek m am y,
wiedziałem , że wszy stko będzie dobrze. By łem pewien, że lada chwila utnę sobie drzem kę, a gdy
się obudzę, zacznę nowe ży cie.
Twarz oj ca poj awiała się i znikała, tak sam o j ak twarz Kiersten. Nie m iałem poj ęcia, j ak długo
spałem . W który m ś m om encie po prostu otworzy łem oczy. Próbowałem skupić się na
czy m kolwiek. W końcu dostrzegłem inną twarz. Uśm iech oj ca sprawił, że rozbolała m nie klatka
piersiowa, choć m oże bolała m nie po operacj i; nie wiedziałem i wcale m nie to nie obchodziło.
Czułem ból – a to znaczy ło, że ży j ę.
– Jak się czuj esz? – spy tał tata.
– Jak rozgry waj ący. – Gardło m iałem obolałe od rurki intubacy j nej , ale nie m iało to
znaczenia. Chciałem m ówić. Mówienie znaczy ło, że to wszy stko działo się naprawdę. Każdy
oddech bolał j ak diabli, ale nie przestawałem oddy chać. Powtarzałem sobie, że będę
zaszczy cony, m ogąc oddy chać w bólu do końca ży cia i wiedząc, że każdy oddech to prawdziwy
dar.
Tata się roześm iał.
– To dobrze. My ślisz, że trener pozwoli ci zagrać w m eczu o m istrzostwo?
– Jeśli w ogóle zagram y o m istrzostwo – poprawiłem go. Odchrząknąłem , chcąc, by m ój głos
brzm iał bardziej naturalnie. – Obiecał, że pozwoli m i zagrać. – Mrugnąłem . – Gdzie są wszy scy ?
– Potrzebowałem chwili… – odchrząknął – żeby porozm awiać z m oim sy nem . Sam . Żeby
m ieć pewność, że to wszy stko dziej e się naprawdę. Że naprawdę tu j esteś, nie w sali
operacy j nej . Lekarze m ówili ci, co się stało?
Pokiwałem głową.
– Guz się skurczy ł.
– Sy nu, w ciągu zaledwie czterech dni guz skurczy ł się o trzy czwarte.
Nie wiedziałem , co powiedzieć. Któraś pielęgniarka powiedziała, że to cud, podczas gdy
lekarze by li zdania, że to dzięki lekom . Przy puszczałem , że nigdy nie poznam prawdy i by ć m oże
nie m iało to znaczenia. Liczy ło się ty lko to, że zostałem ocalony.
– To niesam owite, prawda? – spy tałem .
– To cud. – Oj ciec poklepał m nie po ręce. – Kocham cię, Wes.
– Ja ciebie też, tato.
Wstał i wy chodząc, zatrzy m ał się w drzwiach.
– Naprawdę żenisz się w przy szły m roku?
– Tak. – Nie m ogłem powstrzy m ać uśm iechu i m ógłby m przy siąc, że m oj e serce zabiło
m ocniej .
Pokręcił głową i się roześm iał.
– Dobrze więc, naj wy ższy czas poznać rodzinę tej dziewczy ny.
Chwilę później do pokoj u wpadła Kiersten. By ła niczy m sm uga czerwieni, która wy lądowała
obok m nie na łóżku, uważaj ąc, by nie doty kać m oj ej klatki piersiowej . W końcu przeszedłem
poważną operacj ę. Pocałowała m nie i m inęło kilka chwil, zanim oderwała usta od m oich warg.
– To dopiero by ła walka.
– Niektóre rzeczy … – zatknąłem j ej za ucho kosm y k rudy ch włosów – … są warte tego, by
o nie walczy ć.
Do pokoj u weszła pielęgniarka i spoj rzała na kartę pacj enta.
– Gdzie j est Angela? – spy tałem .
Posłała m i zdum ione spoj rzenie.
– Angela?
– Tak, ta druga pielęgniarka, która m i pom agała. Miała j asne włosy i ładną twarz…
– Hm m … – Kobieta odłoży ła podkładkę do pisania i się uśm iechnęła. – Z tego, co m i
wiadom o, na ty m oddziale nie m a żadnej pielęgniarki o im ieniu Angela. Sądząc po ty m , co tu
napisano, brałeś bardzo m ocne lekarstwa. Nic dziwnego, że m iałeś halucy nacj e. Poinform uj ę
lekarza o skutkach uboczny ch, żeby zwrócił na nie uwagę. – Posłała m i ciepły uśm iech i wy szła
z pokoj u.
– Angela? Co to za Angela? – spy tała Kiersten.
– Nie wy daj e m i się, żeby m m iał halucy nacj e. To znaczy, chy ba m ówiłem ci, że chcę się
z tobą ożenić?
Pokiwała głową.
– A ty obiecałaś, że włoży sz ślubną sukienkę?
Przy taknęła.
– I nagość. Mógłby m przy siąc, że rozm awialiśm y o nagości.
Kiersten uśm iechnęła się.
– O cały m m nóstwie nagości.
– Ale ty też nie pam iętasz Angeli? – spy tałem .
– Ani trochę. – Wzruszy ła ram ionam i. – Może to by ła twoj a wy obraźnia, a m oże zobaczy łeś
swoj ego anioła stróża?
Zaczęliśm y się całować, gdy ktoś zapukał do drzwi. Pielęgniarz przy niósł tacę z j edzeniem . Za
j ego plecam i dostrzegłem znaj om y uśm iech i j asne włosy.
– To ona? – spy tała Kiersten.
Angela pom achała do nas, wy szła z pokoj u i wsiadła do windy. Zanim drzwi zam knęły się
z cichy m m laśnięciem , puściła do m nie oko.
– A niech m nie.
Kiersten klepnęła m nie w ram ię.
– Kto to by ł?
Westchnąłem i w duchu podziękowałem Bogu za wszelkie cuda, duże i m ałe.
– Pozwól – zacząłem – że opowiem ci o m oj ej m am ie.
Rozdział 48
Dwa m iesiące później .
Cholera, denerwowałem się j ak diabli. Lekarz powiedział, że m ogę wy j ść na boisko, ale nie
sądził, że dam radę rozegrać cały m ecz. W końcu, kto wy chodzi na m urawę po operacj i klatki
piersiowej ? Ty m czasem czułem się zdrowy j ak koń. Dwa ty godnie po operacj i wznowiłem
treningi i powoli wracałam do form y i do zdrowia. Koniec z m dłościam i. Ży łem , i Bóg m i
świadkiem , by łem m u wdzięczny j ak nigdy dotąd.
Pom achałem do Kiersten. Siedziała na try bunach z wuj ostwem . Oj ciec i JoBob zaprzy j aźnili
się w ciągu ostatnich m iesięcy. Miałam wrażenie, że śm ierć, która dotknęła nasze rodziny, zbliży ła
ich. JoBob potrzebował ty godnia, żeby przekonać się, że m ój oj ciec nie j est żadną gwiazdą. Dwa
ty godnie później płatał m u figle, które rozśm ieszały nas do łez. Dobrze by ło się znowu śm iać.
A j eszcze lepiej by ło widzieć m oj ego tatę szczęśliwego.
On również m i pom achał i wskazał na Gabe’a, który razem z Lisą siedział pod wielkim
bannerem z napisem Dajesz, Wes! Czerwone litery otaczało ogrom ne serce.
Wieści o m oj ej operacj i i walce z rakiem rozeszły się, j ak się tego spodziewaliśm y. Przez
liczne wy wiady udzielane przez Sky pe’a dla Good Morning America i Anderson Cooper 360o,
prawie nie m iałem czasu, żeby m y śleć o zbliżaj ący m się m eczu i ty m , co wy darzy się w trakcie
przerwy.
Graliśm y przeciwko Kaczkom z Oregonu. Znowu. Historia lubi się powtarzać. By li dobrzy, ale
m y by liśm y lepsi. Rzuciłem piłkę i podniosłem ręce nad głowę. Graliśm y w finale BCS
Cham pionship
. Powinienem m y śleć o grze, o ty m , żeby nie zostać uderzony m , o zwy cięstwie
– a m y ślałem wy łącznie o niej.
– Gotowy ? – spy tał Tony, po raz ostatni rzucaj ąc piłką.
– Jasne – odparłem ze śm iechem . – A ty ?
– Dziś na obiad będą kaczki. – Udaj ąc, że trzy m a w dłoni pistolet, wy m ierzy ł do m nie palcam i,
odchy lił głowę i zawy ł przeciągle. Ludzie na try bunach zagrzewali Kaczki do gry. Wiedziałem , że
Gabe będzie wkurzony. Biedaczy sko, nie znałem nikogo, kto nienawidził Oregon Ducks bardziej niż
on, choć nie chciał powiedzieć, skąd wzięła się ta straszna niechęć.
W głośnikach rozległ się głos spikera. Zabawne, kiedy ostatni raz wy biegłem na boisko,
m y ślałem , że m oj e ży cie dobiega końca.
A ono dopiero się zaczy nało.
Dwie pierwsze kwarty m inęły w zawrotny m tem pie, j ednak wy nik m eczu pozostał
nierozstrzy gnięty. Trener kilkakrotnie próbował zdj ąć m nie z boiska, ale m u na to nie pozwoliłem .
Odwaliłem kawał dobrej roboty i chciałem poprowadzić druży nę do zwy cięstwa. Nie m ogłem
ich zawieść. Nie teraz.
– Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? – spy tał oj ciec, gdy brzęk dzwonka ogłosił koniec
przerwy.
– Tak. – Oblizałem usta. – Czekałem na to całe ży cie.
Sięgnął do kieszeni i podał m i pudełeczko.
– W takim razie idź i skop im ty łki.
– Uprzej m ie proszę, żeby wszy scy zaj ęli m iej sca – oznaj m ił spiker. – Mam ważne
oświadczenie.
Wy szedłem na środek boiska przy wtórze grom kich okrzy ków. Nawet fani Kaczek wstali
z m iej sc.
Dopiero gdy się odwróciłem , zrozum iałem dlaczego. Wszy scy towarzy szący m i ludzie m ieli
koszulki z napisem I ♥ Wes Michels. By łem zby t zaskoczony, żeby cokolwiek powiedzieć. Hałas na
try bunach się wzm agał. Ukłoniłem się i ściągnąłem kask. Zdenerwowany odchrząknąłem
i podniosłem m ikrofon do ust.
– Dziękuj ę. – Głos m iałem schry pnięty. – Nie m acie poj ęcia, j ak wiele wasze wsparcie znaczy
dla m nie, m oj ej rodziny i druży ny. – Znowu odchrząknąłem . – Kocham was. Kocham was
wszy stkich, ale j est ktoś… ktoś wy j ątkowy, z kim chciałby m teraz porozm awiać. Kiersten? – Na
try bunach zapadła cisza. – Kiersten, m ożesz tu zej ść?
Moj a dziewczy na weszła na m urawę boiska pośród wrzawy i pokrzy kiwań.
– A niech m nie – rzuciłem do m ikrofonu. – Jesteś tak piękna, j ak w dniu, kiedy zobaczy łem cię
po raz pierwszy.
Kiedy stanęła obok m nie, j ej policzki by ły równie czerwone j ak włosy.
– Owieczko – zacząłem . Przewróciła oczam i, ale widziałem , że j est szczęśliwa. Ja sam
próbowałem opanować nerwy i radość, którą czułem na m y śl, że w końcu ogłoszę światu, że j est
m oj a i ty lko m oj a. – Kiedy cię poznałem , m oj e serce by ło w rozsy pce, dosłownie. – Tłum
zam arł. – Powoli zatruwało m nie coś, czego nie by łem w stanie kontrolować. Zdaniem niektóry ch
to po prostu cud, że j estem tu dziś, inni uważaj ą, że to zasługa leków. – Wziąłem j ą za rękę. – Ale
j a znam prawdę.
Kiersten uniosła brwi.
– Nie wiem , j ak to m ożliwe, ale kiedy cię poznałem , uleczy łaś m nie. Całego. Wspólnie
stawialiśm y czoła naszy m lękom , uczy liśm y się, śm ialiśm y i kochaliśm y. Przy sięgam , że
w ciągu ty ch kilku m iesięcy z tobą m oj e serce radowało się częściej niż w ciągu całego ży cia.
Moj e serce j est zdrowe, bo oddałaś m i swoj e serce, i dlatego nie klękam przed tobą na j edno,
a na dwa kolana… – Uklęknąłem przed nią i wziąłem j ą za rękę. – I dziękuj ę ci. Dziękuj ę za to, że
ocaliłaś m i ży cie, za to, że kochasz m nie wy starczaj ąco m ocno, by cenić swoj e własne, i za to, że
by łaś m oj ą siłą, kiedy straciłem nadziej ę. Chciałby m wierzy ć, że nasze serca są ze sobą
złączone, splecione na zawsze, ale ponieważ z technicznego punktu widzenia nie j est to m ożliwe,
chciałem ci zadać py tanie.
Ludzie na try bunach wstrzy m ali oddech.
– Czy zostaniesz m oj ą żoną i uczy nisz m nie naj szczęśliwszy m człowiekiem na świecie? –
Otworzy łem pudełeczko z pierścionkiem , który należał kiedy ś do m oj ej m am y. Ty m sam y m ,
który widziałem , kiedy zam knąłem oczy przed operacj ą. By ł to pierścionek z poj edy nczy m
trzy karatowy m bry lantem i wy grawerowany m na spodzie napisem Moje serce dla Twojego. Tata
opowiadał, że kiedy oddał go do grawerowania, m y ślał wy łącznie o m iłości do m am y. Nie
podej rzewał, że dedy kacj a ta będzie m iała tak wielkie znaczenie dla nas wszy stkich.
Może fakty cznie nic nie dziej e się bez powodu. Może nie m a takich rzeczy j ak przy padki.
Z trudem przełknąłem ślinę i czekałem na odpowiedź Kiersten.
Z piskiem zarzuciła m i ręce na szy j ę i przewróciła na plecy. Jej usta odnalazły m oj e.
– Czy to znaczy, że się zgadzasz? – spy tałem , nie przestaj ąc j ej całować.
– To znaczy „dlaczego tak długo z ty m zwlekałeś”? – Stuknęła m nie w klatkę piersiową
i odwróciła wzrok, j akby chciała ukry ć łzy, które toczy ły się po j ej policzkach. – Kocham cię,
Wesie Michelsie.
– Ach tak?
Uśm iechnęła się i wskazała na swoj ą koszulkę.
– Podoba ci się? – spy tała.
– Czy m i się podoba? Jest cudowna.
– Kocham Wesa Michelsa – wy szeptała i pocałowała m nie. – Oddałaby m ci swoj e…
– Swoj e co?– spy tałem zm ieszany, wciąż nie wy puszczaj ąc j ej z obj ęć.
– Swoj e serce… – Wargi j ej drżały. – Oddałaby m j e, żeby cię uratować. Zrobiłaby m
wszy stko.
– W takim razie biorę j e.
– Co?
– Twoj e serce – szepnąłem . – Wezm ę j e, j eśli propozy cj a nadal j est aktualna. Chcę każdy j ego
fragm ent, każdy złam any kawałek. Chcę j e całe. Chcę ciebie. Całą.
– W takim razie j estem twoj a. – Jeszcze m ocniej obj ęła m nie za szy j ę i oplotła m nie nogam i.
Ekipy telewizy j ne oszalały, próbuj ąc uchwy cić nasze ciała pod każdy m kątem . Chwilę później ,
tak j ak zaplanowałem , niebo roziskrzy ły faj erwerki, a z głośników popły nęły dźwięki Beneath Your
Beautiful.
– Jej ku. – Wstrzy m ała oddech i zadarła głowę. – Ty to potrafisz zadbać o odpowiednią oprawę.
– W końcu nazy wam się Michels. – Mrugnąłem do niej . – A teraz wy graj m y ten m ecz.
Mogliśm y przegrać, a i tak by łby m szczęśliwy. Na szczęście tak się nie stało. Zielono-żółci
zostali pokonani. Gabe wy glądał, j akby m iał się rozpłakać ze szczęścia. Zam iast tego zaczął
obrażać Kaczki, więc odciągnęliśm y go na bok.
Pocałowałem Kiersten w rękę.
Marzy łem ty lko o ty m , żeby wrócić z nią do dom u.
Ty tuł Naj bardziej Wartościowego Gracza? By ł dla m nie bez znaczenia. Fakt, że zostałem
zauważony przez NFL
? Nie obchodził m nie. Ale Kiersten? Tak. By ła dla m nie wszy stkim .
Szy bko zszedłem z m urawy. Pożegnałem się z kam eram i, reflektoram i i sławą. Chciałem ty lko
j ej . W ciem ny m tunelu, kiedy opuszczaliśm y stadion, czuj ąc na j ej palcu pierścionek, który
należał w przeszłości do m oj ej m am y, wiedziałem , że zaczy na się dla m nie zupełnie nowe ży cie.
1.
Rozgry wany co roku m ecz naj wy ższej klasy rozgry wkowej w college football,
w który m wy łaniany j est akadem icki m istrz kraj u.
2.
National Football League – naj większa zawodowa liga futbolu am ery kańskiego.
Dedykacja
Wuj ku JoBobie, kiedy m y ślę o Tobie i kiedy sły szę Twoj e im ię, j edy ne słowo, które przy chodzi
m i do głowy to: odważny. Kolej ne słowo to: bohater. A następne to: spokój . Jesteś oazą spokoj u,
woj ownikiem i uosobieniem tego, kim chciałaby m stać się w przy szłości. Nie wiesz, j ak bardzo
podziwiam Twoj ą odwagę. Nie pozwalasz, by rak odebrał Ci radość ży cia; zam iast się poddawać,
Ty podtrzy m uj esz na duchu inny ch. Nie j estem w stanie wy razić słowam i wpły wu, j aki m iałeś
na m oj e ży cie.
Moj ej drogiej teściowej , która pokonała raka piersi, spoj rzała śm ierci w twarz i nie dała za
wy graną – kocham Cię.
Dla Moniki – j esteś wielka, dziewczy no! Dasz radę. A kiedy będzie j uż po wszy stkim , usiądziesz
z kieliszkiem wina i poczy tasz książkę.
Dla wszy stkich, który m rak odebrał kogoś bliskiego. Dla ty ch, którzy toczą walkę z tą straszną
chorobą – dla lekarzy, rodzin i ludzi, którzy stracili swoj e bratnie dusze.
Moje serce jest z Wami.
Ta książka
jest dla Was.
Podziękowania
Przede wszy stkim pragnę podziękować Bogu. Ta historia nie powstałaby, gdy by nie Jego
błogosławieństwo. To dzięki Niem u m ogę robić to, co robię.
Jak wielu z Was wie, m ój wuj ek JoBob j est nieuleczalnie chory na raka. Ta książka dedy kowana
j est j em u i wszy stkim ty m , który ch ży cie zostało dotknięte tą straszną chorobą. Mam nadziej ę, że
j eśli przechodzicie przez to z pom ocą rodziny i przy j aciół, ta książka pom oże Wam uporać się
z bólem i sprawi, że poczuj ecie się choć odrobinę lepiej .
Dziękuj ę Grand Central Publishing nie ty lko za to, że pozwolili, by m napisała tę książkę m iędzy
inny m i proj ektam i, ale przede wszy stkim za ich wsparcie. Lauren Plude, j esteś niesam owitą
redaktorką. Już to m ówiłam , ale powtórzę raz j eszcze: to zaszczy t pracować z Tobą i całą ekipą
z GCP.
Dziękuj ę Laurze Heritage za to, że będąc w ciąży, redagowała tę książkę i pom agała w j ej
tworzeniu. Jesteś wielka. To zaszczy t nazy wać Cię swoj ą przy j aciółką.
Ludziom , którzy prom owali tę książkę i m oim betareaderom ! Jesteście kochani! Jako pierwsi
m ieliście okazj ę sięgnąć po tę książkę. Nie wiem , co by m zrobiła bez Waszego wsparcia i słów
zachęty na Facebooku! Jesteście dla m nie j ak druga rodzina.
Jak zawsze, bez względu na to, czy spodobała Wam się ta książka, czy też nie, proszę, napiszcie
o niej kilka słów. Każda opinia j est dla m nie bezcenna. Pieniądze zarobione w ciągu dwóch
pierwszy ch ty godni sprzedaży zostaną wy korzy stane na pokry cie kosztów leczenia m oj ego wuj ka.
Kolej ne wpły wy przekażę na fundacj ę Make A Wish. Jeśli ta książka Wam się spodoba, proszę,
powiedzcie o niej swoim rodzinom i znaj om y m ; m ówcie też o niej , j eśli Wam się nie spodoba,
ale będziecie uważać, że m oże ona kom uś pom óc.
Dziękuj ę za to, że j ą przeczy taliście!
Jak zawsze m ożecie śledzić m nie na
Na Facebooku: Rachel Van Dyken Author
A także na m oj ej stronie internetowej
O autorce
Rachel Van Dyken to autorka rom ansów z list bestsellerów „New York Tim esa” i „USA Today ”.
W przerwach m iędzy pisaniem lubi przesiady wać w Starbucksie i oglądaj ąc Kawalera, planuj e
kolej ne książki.
Mieszka w Idaho razem z m ężem i ich chrapiący m bokserem , Sir Winstonem Churchillem .
Uwielbia
dostawać
wiadom ości
od
czy telników.
Jej
strona
internetowa
to
www.rachelvandyken.com