Galina Czernaja
Detektyw z Mokrych Psów:
maniak święconej wody
przełożyła Ewa Białołęcka
Pociąg zatrzymał się na zapomnianej przez diabła
stacyjce w miasteczku o dziwnej nazwie Mokre Psy, w
okręgu Dog’re, co w przekładzie z anielskiego znaczyło
„Psia Krew”. Postawiłem walizkę na pustym peronie i
rozejrzałem się wokoło. Niewielki parterowy budyneczek
stacji wyglądał zachęcająco – zadbane kępy cmentarnego
bluszczu pięły się po grubych metalowych pająkach,
oplatając dworzec po sam dach. Szare niebo, jedyna,
tradycyjnie przyrdzewiała latarnia, naderwany przez wiatr
rozkład jazdy i ogólna atmosfera jakiejś szczególnej,
domowej wręcz posępności. Odniosłem wrażenie, jakbym
cofnął się w czasy dzieciństwa.
– Czyli to jest moje nowe miejsce pracy? Cóż...
zobaczymy, zobaczymy... – mruknąłem dziarsko pod
nosem.
Kłębiąca się na peronie mgła zaczęła zbierać się w
jednym miejscu, gęstnieć i po chwili wyłonił się z niej
nadzorca stacji. Leciwy wampir uśmiechnął się do mnie
przyjaźnie, odsłaniając na wpół starte kły, i podniósł mój
bagaż.
– Jak podróż, sir? Mam nadzieję, że niezbyt męcząca?
– zapytał uprzejmie.
Pokiwałem głową, również uśmiechając się w
odpowiedzi.
– Wszystko w porządku, jeśli nie liczyć jednego
małego incydentu. Jechało ze mną w przedziale dwoje
młodych ludzi, przedstawicieli nowej religii. Próbowali
mnie nawrócić na swoją wiarę. Czy może kulturalny czart
wierzyć w diabła, skoro istnieje szatan, przy czym nie
potrafili mi zrozumiale wyjaśnić różnicy między jednym a
drugim. Musiałem pokazać im swoją legitymację
służbową i zadać kilka pytań.
– Licencji na wygłaszanie kazań naturalnie nie mieli?
– Nadzorca chytrze zmrużył oczy, podtrzymując
rozmowę.
– Otóż to.
– Życzę przyjemnej służby, panie Brazyński. –
Wampir ukłonił się, otwierając przede mną pordzewiałą
furtkę w ogrodzeniu świeżo wymalowanym na kolor krwi.
– Mam nadzieję, że się panu u nas spodoba.
Skinąłem głową, wychodząc z dworca na ulicę
miasteczka. No proszę, już wie, kim jestem, jak się
nazywam, skąd przyjechałem i czym się będę tutaj
zajmować. Prowincja... Nie tak wiele się tu dzieje, żeby
przegapić przyjazd nowego sierżanta policji, i to jeszcze z
samego Sparyża.
– Komisariat jest tutaj, proszę pana, po drugiej stronie
– nadzorca wskazał na mały żółtawy budynek – ale tam
już zamknięte i myślę, że lepiej będzie, jak pan pójdzie do
hotelu „Rogi Pod Nimbem”. Prosto główną aleją, skręci
pan w drugą przecznicę na prawo, tamtędy wydostanie się
na stary rynek i hotel będzie zaraz naprzeciwko. Zawsze
mają wolne pokoje.
Podziękowałem uprzejmie staremu wampirowi,
wziąłem walizkę, przeszedłem przez ulicę brukowaną
kamieniem nagrobkowym i obejrzałem budynek, w
którym przyjdzie mi spędzić kilka następnych miesięcy
swego życia. Miałem nadzieję, że nie potrwa to długo i
raczej prędzej niż później doczekam się powrotu do
stolicy, a czasowe zesłanie do tej dziury będę wspominać
jako rodzaj przymusowego urlopu. Zgodzicie się chyba,
że nawet najlepsi specjaliści z Biura Śledczego kiedyś
muszą odpoczywać, a ja byłem jednym z najlepszych.
Może trochę zbyt gorliwym i za to też... Właściwie nie
chcę o tym wspominać.
Komisariat, wzniesiony z okopconego granitu
nagrobkowego, miał wygląd zbyt spokojny, a nawet
senny, by można było liczyć tutaj na dużą aktywność
zawodową i ciekawe sprawy. Nie czułem się na siłach, by
już teraz tam zaglądać i zapoznawać się z nowymi
współpracownikami. Zresztą pewnie siedział tam jedynie
nocny dyżurny. Dzień pracy policji w takich maleńkich,
na poły wiejskich miasteczkach zwykle trwa od dziewiątej
rano do piątej po południu. I właśnie wówczas po raz
pierwszy zauważyłem, że mam „ogon”...
Jakieś dwadzieścia kroków za mną cicho skradała się
ciemna postać, zakutana w długi płaszcz z podkreślonym
stanem. Udałem, że podziwiam nocne niebo, po czym
raptownie odwróciłem się i ruszyłem w stronę szpiega.
Wystraszony machnął ogonem i przepadł w gęstniejącym
mroku. Sądząc po chwościku, był to czart albo czartynka.
No cóż, jutro to zbadam – wątpliwe, żeby w tym
miasteczku czekały mnie bardziej skomplikowane
śledztwa...
Kierując się wskazówkami nadzorcy, przeszedłem
dość wąską aleją, między dwoma rzędami dawno
obumarłych wiązów, wzorowo pokrytych mazutem do
wysokości metra nad ziemią – tania i zawsze skuteczna
metoda ochrony przed grobowymi żukami. Te, które
przylepiły się do czarnej mazi, potem długo służą jako
naturalna ozdoba drzewa. Słyszałem, że w niektórych
miastach na wybrzeżu, wbrew tradycji, na drzewach
pozostawia się liście. Osobiście jestem za starym
sposobem usuwania pąków. W zieleni liści jest coś
chorobliwego, nieprawdaż?
A już tym bardziej jesienią, kiedy zrobią się żółte i
czerwone. Czy tamtejszym mieszkańcom (o ile to w ogóle
prawda) nie mieni się w oczach od takiego kalejdoskopu
barw? A przecież jest tyle poezji i absolutu w nagiej szarej
gałęzi martwego jesionu z siedzącym na niej krukiem,
wykrakującym straszliwą klątwę, od której krew stygnie
w
żyłach.
Najwyraźniej
jestem
beznadziejnym
romantykiem...
W końcu wyszedłem na plac, pośrodku którego
wznosiła się mroczna statua jakiegoś diabelskiego
męczennika. Przechodząc obok, zerknąłem na tablicę
umocowaną do postumentu. Jak się okazało, był to
Lucjusz Rowling, spalony na stosie przez nastawionych
antyreligijnie
wieśniaków-upiorów
w
roku
anno
Antichristi 410.
Niewielki, jednopiętrowy hotel z szyldem „Rogi Pod
Nimbem” wybudowano w stylu hard rokoko i robił
całkiem miłe wrażenie swoimi tragicznie łamanymi
liniami. Na parterze mieścił się całodobowy pub. Po lewej
dostrzegłem piekarnię, a po prawej sklep meblowy z ładną
ekspozycją trumien sypialnych na wystawie. Dalej, nad
gmachem więzienia wznosiła się iglica miejskiego
ratusza. Hotel okazał się zupełnie przyzwoity...
– Pokój na jedną noc dla jednej osoby? – upewnił się
rzeczowo nieogolony faun recepcjonista. – Tak, pan Jiri
Brazyński, zostaliśmy uprzedzeni. Oto klucz. Proszę
jeszcze podpisać tutaj... i tutaj, że zapoznał się pan z
regulaminem.
W milczeniu podpisałem okopcony formularz,
zobowiązując się do nieprzyprowadzania grubych kobiet o
pierwszej w nocy, nierozpalania ogniska na parapecie,
niewycia do księżyca od północy do czwartej nad ranem,
niezostawiania
otwartych
drzwiczek
lodówki,
niedokarmiania bezdomnych wampirów orzeszkami z
minibaru oraz niestrzelania do Cyganów z procy, łuku ani
kuszy (wyjątek stanowiła służbowa broń palna). W pełni
rozsądne wymagania, nic ponad normę.
Dostałem pokój z widokiem na czarne wody tutejszej
rzeki. Nie miałem absolutnie nic do roboty. Postałem pod
prysznicem, wyczyściłem zęby i położyłem się spać.
Jednak potem, poprzewracawszy się bezsennie w pościeli
pół godziny, włączyłem telewizor.
Dwa regionalne kanały pokazywały akurat jakieś
pesymistyczne telenowele, a na trzecim leciała kreskówka
z zającem znęcającym się psychicznie nad wilkiem.
Pogapiłem się tępo w ekran jeszcze dwadzieścia minut, po
czym dałem za wygraną. Ubrałem się i poszedłem na
nocny spacer ulicami uśpionego miasteczka.
Podstawowy nawyk stołecznego śledczego: ani na
sekundę nie tracić czujności, nie dawał mi spokoju także
tutaj – w miejscowości, gdzie według statystyk w ciągu
ostatnich dwóch lat nie było ani jednego przestępstwa.
Prócz, zdaje się, wybryku owego turysty, który karmił
bezdomne wampiry orzeszkami. Podobno wlepili mu
mandat i zasugerowali, żeby już nigdy nie odwiedzał
Mokrych Psów (na Diabła, cóż za nazwa), co mu i tak
było bardzo na rękę.
Ja chyba po prostu nie umiem odpoczywać. Niestety.
Sztuka odpoczynku jest bardzo ważna w pracy policyjnej.
Od momentu kiedy trzy lata temu ukończyłem
Municypalną Szkołę Policyjną i zostałem sierżantem w
okręgu sparyskim, bez przerwy czułem się na służbie. Tak
się złożyło, że w tym czasie ani razu nie brałem urlopu i
miałem co najwyżej jeden wolny dzień w tygodniu poza
wydziałem. Inaczej się nie dało. W stolicy co piętnaście
minut ktoś łamie prawo. Nie to, co tutaj.
Chociaż... może wyciągnąłem pochopne wnioski.
Nagle zobaczyłem, że za kwiaciarnią oferującą cmentarne
wieńce do jakiegoś chudego domowika przystawia się
trzech krzepkich chłopaków tej samej rasy. Przyciskali go
do ściany, a ten coś mamrotał wystraszonym, obronnym
tonem.
–
Sierżant
Brazyński
–
przedstawiłem
się,
podchodząc
energicznym
krokiem
i
pokazując
legitymację. – Co się tu dzieje?
Ofiara rozpłynęła się w uśmiechu, a grabieżcy
obejrzeli się z niejakim zaskoczeniem, ale tylko w
pierwszej chwili. Natychmiast również zaprezentowali
uśmiechy, ale takie dwuznaczne i paskudne, jakby
zobaczyli starego przyjaciela, który był świadkiem i
wspólnikiem ich dziecięcych występków.
– Siebżant? Ban siebżant Bdadzynski? My na bana
tag czekaliśby... – zakrzyknął radośnie jeden z
napastników. Dawno już nie słyszałem tego nosowego
akcentu, spotykanego jedynie u sinogórskich domowików.
Speszyłem się lekko. I to pewnie odbiło się na mojej
twarzy, mimo długiego treningu ukrywania emocji.
– Chma, chma, chma! Ban, siebżancie, byśli, że by
sie du zajbujeby czybś nielegalnym?
– Dokładnie! Dlatego rączki proszę!
Machinalnie sięgnąłem do kieszeni po kajdanki. O,
niech to anielska sutanna, nie wziąłem kajdanek! Ale kto
by przypuszczał, że zwykła nocna przechadzka dostarczy
okazji do aresztowania? To znaczy: w takiej sennej
dziurze?
– Ej, jak chce pan ich aresztować, to niech tam. Ale
dlaczego akurat w samym środku powinszowań?! –
oburzył się chudy, sądząc po wymowie, nie Sinogórzec.
– Ale przecież tych trzech napadło na pana?
– Tak. Bo mam dziś urodziny – potwierdził tamten z
taką miną, jakby to wyjaśniało wszystko. Pogubiłem się
do reszty.
– I... ?
– Oni mi gratulowali – zaczęła objaśniać z
westchnieniem „ofiara”, mówiąc powoli i wyraźnie, jak
do tępego trolla. – My, domowiki, mamy taki zwyczaj.
Jesteśmy biedni, więc przyjaciele w dzień urodzin,
widząc, że nie mamy jak ich ugościć za stołem, biją nas i
kopią. Oczywiście nie na serio, o ile nie przesadzą trochę.
A potem już podarują, co mogą. A pan nam zepsuł cały
rytuał.
– No... a gdzie prezenty? – zapytałem, widząc, że
domowik najwyraźniej nie łże. Jego oburzenie było zbyt
przekonujące. Należało jednak doprowadzić sprawę do
końca. No i nieprzyjemnie jest tak się pomylić po trzech
latach służby...
– Du są. Za te bieniądze nas ugośdzi. Daki świędy
obyczaj domobików z Dog’be.
– Ale panowie nie są z Dog’re.
– Niee, by to z gór, z póbnocy. Drugi rog już dudaj na
zarobgu, radusz remondujemy.
– Moi przyjaciele, moi prawdziwi przyjaciele... –
rozczulił się tubylczy domowik, przyciskając do piersi
pudełko z jakimiś brzęczącymi drobiazgami.
Zawstydziłem się. W szkole policyjnej uczyliśmy się
o obyczajach różnych narodów, ale że nie stykałem się z
domowikami w czasie służby, widać to i owo wyleciało
mi z głowy. Należało jednak sprawdzić.
– Pozwoli pan, że spojrzę?
– Oczywiście, sierżancie.
Na pierwszy rzut oka nie było tam nic podejrzanego.
Woreczek z monetami, chyba nie leprechaunów, stara
zapalniczka i parę butelek taniego rusałczanego wina. Coś
mi szeptało, że niegłupio byłoby wziąć je do ekspertyzy.
Może to po prostu skaza zawodowa, szukać we wszystkim
śladów przestępstwa. (To nie stolica, Jiri, tu w ogóle nie
istnieje życie przestępcze!) Po krótkim wahaniu
postanowiłem nie psuć domowikom święta.
– Proszę przyjąć moje przeprosiny, panowie. I życzę
wszystkiego najlepszego w imieniu policji. Mam nadzieję,
że będziecie świętować przyzwoicie, bez hałasu i w porę
rozejdziecie się do domów.
– Wielgie dzięgi, że nie trafiliśby do areszdu...
– Jeszcze raz przepraszam – powtórzyłem. – Wesołej
zabawy.
Zasalutowałem,
dotknąwszy
pazurami
rogu,
okręciłem się przez lewe ramię i odszedłem, uwalniając
od swojego towarzystwa domowików, którym i tak już
odechciewało
się
świętowania.
Szedłem
szybkim
krokiem, mając nadzieję, że znajdę gdzieś pub albo
kawiarnię. Chciałem trochę uspokoić nerwy. Ale nie
upłynęło nawet pięć minut, kiedy zauważyłem, że znów
ktoś mnie śledzi. Kolejny raz – podejrzane, prawda? Może
jednak nie należało ignorować tak intensywnego
zainteresowania moją skromną osobą. Jednak kiedy tylko
się odwróciłem, postać śledzącego odskoczyła nerwowo
w cień. Nie chciało mi się go gonić. W każdym razie nie
teraz. Miałem przeczucie, że jeszcze się spotkamy i będę
miał czas to załatwić.
Zszedłem z głównego placu i zanurzyłem się w
kolejnym zaułku, między salonem trumien sypialnych i
miejską czytelnią, gdzie w witrynie wyeksponowane
zostały książki, które wyszły spod pióra udomowionych
smoków literackich. Osobiście nie miałem okazji czytać,
ale wielu je chwali.
Zaczerpnąłem pełną piersią ciepłego powietrza nocy
letniej i zobaczyłem na starym słupie ogłoszeniowym
duży plakat z informacją o miejskim festynie. Sądząc po
dacie, miał się odbyć dzisiaj, jak zawsze na miejscowym
cmentarzu, według niepisanej tradycji takich małych
miasteczek. Ogłoszenie też było standardowe:
O godzinie 13. 00 konkurs dla młodych czartów
„Zadrzyj sąsiadce spódnicę!" (w trzech etapach), a także
grillowanie nieudomowionych smoków, rozpustne tańce i
wybór najpiękniejszego kaktusa roku. Nagrody fundują
sponsorzy z wytwórni wędlin „Szczoor & S-ka".
Od oglądania namalowanych na afiszu dziewczątek w
strojach ludowych z krótkimi falbaniastymi spódniczkami
oderwała mnie grupa młodych gargulców z subkultury,
którzy palili, gadali i rechotali w sposób wysoce
niekulturalny. Widziałem, jak jeden wsunął drugiemu w
łapę
coś
bardzo
podobnego
do
pakieciku
mirrabasterowego proszku, zagranicznego narkotyku,
najpopularniejszego wśród tak zwanej „złotej młodzieży”.
Mirrabaster ma dość wygórowaną cenę, dyktowaną
skomplikowanym
sposobem
pozyskiwania
najcenniejszego składnika – mirry. Zajmują się tym
wyłącznie gargulce, gdyż niezbędne są przy tym skrzydła
i umiejętność latania. Zwykle sześć gargulców śledzi w
dolnych niebiosach dyżurnego anioła z mirrą i za cenę
życia dwóch czy trzech (a czasem więcej) kompanów
odbierają mu zdobycz. Zdobytą mirrę mieszają następnie
ze sproszkowanym alabastrem (stąd i nazwa) w
odpowiednich
proporcjach.
Zwidują
im
się
po
mirrabastrze rajskie ogrody, tak że gargulce, które choć
raz powąchały tego anielskiego świństwa, już nie wracają
do normalnego życia.
Skierowałem się ku tej kompanii zdecydowanym
krokiem. Nie ufając słabym jeszcze skrzydłom, próbowali
uciekać na piechotę. Zdjąłem z pasa pałkę, zgiąłem ją jak
bumerang i nie celując, rzuciłem w ślad za umykającymi
podrostkami. Bumerang trafił ostatniego pod kolano, ten
wpadł na poprzedzającego go kolegę i obaj wywrócili
również pozostałych. Kiedy zbierali się z ziemi, ja już
stałem nad nimi niczym straszliwy symbol PRAWA.
Rewizja przyniosła oczekiwane rezultaty. Z kieszeni
młodzianków wyciągnąłem dwie paczuszki mirrabastru, a
żadnych sensownych wyjaśnień nie potrafili naturalnie
udzielić. Całą czwórkę zaciągnąłem na posterunek.
Nacisnąłem dzwonek – zabrzmiał rozdzierający duszę
jęk skacowanego Ufira, demona patronującego lekarzom i
stomatologom. Odczekałem minutę, jakoś nikt nie
przychodził otworzyć, więc zastukałem. Stare drzwi
otwarły się ze skrzypnięciem. Ki anioł, niezamknięte?
Mam nadzieję, że chociaż w środku ktoś będzie...
W pustym korytarzu pachniało tabaką i wanilią. Na
posterunku grzał stołek tylko dyżurny czart z wyjątkowo
markotnym wyrazem twarzy, i sterczącymi spod górnej
wargi krzywymi kłami – jawnym dowodem domieszki
krwi wampirzej. Nawet nie podniósł się zza biurka, kiedy
weszliśmy, tylko spojrzał z mętnym zdziwieniem w
czarnych oczach i melancholijnie zaproponował:
– Soku pomidorowego z pieprzem... sierżancie?
Popatrzyłem na stojącą przed nim do połowy
opróżnioną szklankę i pokręciłem głową.
– Dziękuję. Lepiej niech pan spisze to towarzystwo.
– A co nabroili? Tacy młodzi i już... – Dyżurny ze
smakiem popił soku, nadal nie ruszając się z miejsca.
– Wąchali mirrabaster – oznajmiłem twardo.
– Ooo, dooobrze... To jest niedobrze, chciałem
powiedzieć! Tak przecież nie można. Dzieci, chcecie
zginąć? Rozkosze Edenu zachciało się wam pooglądać?
To
bardzo
nieodpowiednia
droga
dla
dobrze
wychowanych gargulców. Ale za co tak od razu
spisywać? Myślę, że trzeba dać im szansę. Sierżancie... ?
Zmarszczyłem brwi, przybierając srogą minę,
podyktowaną doświadczeniem. Jeśli teraz chłopakom
darujemy, zaledwie pogroziwszy palcem, nic do nich nie
dotrze. Widziałem to w ich spokojnych, grzeczniutkich
twarzach i zarazem bezczelnym wyrazie oczu, gdzie było
klarownie wypisane: „Siedźmy cicho, nie kłóćmy się,
udajmy skruchę, a tych dwóch naiwnych zgredów da się
nabrać”. A po następnej działce mogą już nie wrócić.
Mirra jest zabójcza dla każdego w tym świecie, czy jesteś
gargulcem, czy czartem, leprechaunem lub faunem –
starczy się pomylić o miligram, a nastąpi koniec twego
krótkiego i niezbyt mądrego życia. Przepraszam za
dygresję, ale napatrzyłem się już na tyle zgonów po
narkotykach...
– Proszę spisać protokół, kapralu Furfur Flewretti. –
Przeczytałem jego nazwisko na plakietce u munduru.
– Ale, sir, pan tu jest nowy, a ja...
– To moje polecenie jako starszego stopniem.
Gargulce
zaczęły
wyrzekać
z
oburzeniem.
Westchnąwszy ciężko i dopiwszy resztkę soku szarego od
pieprzu, kapral mlasnął z zadowolenia, wyciągnął się
przez całą długość biurka po książkę protokołów i
zamoczywszy przedpotopowe pióro w atramencie marki
„Mątwa”, oznajmił:
–
Tek-k,
no
to
zaczynamy.
A
wy,
dzieciątka-gargulątka, ciszej, bo jeszcze pomylę wasze
adresy, a może i tatusiów z mamusiami. A komu to
potrzebne? Nikomu. Dlatego cii!
Obserwowałem jego nierówną walkę z piórem, które
w żaden sposób nie chciało go słuchać. W końcu
wyciągnąłem z kieszonki na piersi własne pióro wieczne i
podałem kapralowi. Zmieszany Flewretti przyjął je z
wdzięcznością.
– A może ja się tym zajmę? – zaproponowałem. –
Przywykłem do tego, a i nie zaszkodzi zapoznać się z
waszą specyfiką pracy z tutejszymi mieszkańcami. To mi
pomoże szybciej wrosnąć w zespół.
– Ależ proszę bardzo, sierżancie... eee... ?
– Brazyński.
Gargulce paskudnie zachichotały. Moje słowiańskie
nazwisko zawsze wywoływało takie reakcje. Przywykłem
już. Kapral z jawną ulgą i zadowoleniem ustąpił mi swego
miejsca. Pisałem, a on mi dyktował. Znał wszystkich tych
wyrostków po imieniu i nazwisku, ich adresy, rodziców,
historie rodzin do piątego pokolenia wstecz. W tym czasie
pięć razy się przeciągnął i sześć razy ziewnął.
Przechyliwszy głowę na bok, przyglądał się gargulcom,
jakby to były ptaszęta niebieskie, a nie złowrogo
uśmiechające się piekielne stwory. O większości naszej
młodzieży nie da się powiedzieć nic innego. Świat
zmierza
ku
zagładzie,
poziom
przestępczości
niedorzecznie wysoki, a my jesteśmy jedynymi, którzy
jakoś jeszcze powstrzymują tę narastającą falę...
Zajęty pisaniem, nie od razu zwróciłem uwagę na
przeraźliwe skrzypnięcie drzwi wejściowych. W korytarzu
rozległy się ciężkie kroki i do pokoju wszedł starszy
wiekiem, niski i niezwykle gruby czart z pagonami
komisarza na krągłych, spadzistych ramionach. Mundur
miał na pewno szyty na zamówienie. Brzuch mu zwisał,
był niemal szerszy niż wyższy, ale wygląd miał surowy.
Taksująco popatrzył na mnie spod krzaczastych brwi.
Gdzieś w głębi jego oczu błysnęły wesołe iskierki.
Podniosłem się i stanąłem na baczność.
– Sierżant Jiri Brazyński melduje przybycie w celu
podjęcia służby, sir!
Gargulce znów parsknęły. Kapral Flewretti również
nie wytrzymał i jego wargi zadrgały, ale zaraz zrobił
boleściwą minę, przeszywając młodych podejrzanych
wzrokiem pełnym potępienia.
– Spocznij, spocznij, sierżancie – uśmiechnął się
komisarz. – Nazywam się Gerard Bazylikus. Miło pana
widzieć. Dawno pan przyjechał?
– Parę godzin temu, sir!
– Tak więc witamy w naszym miłym, spokojnym
miasteczku. Wierzę, że się panu tutaj spodoba, choć
naturalnie z początku wszystko wyda się mniej jaskrawe i
gwarne niż w stolicy. Za to mamy doskonałe miejscowe
piwo. – Przybysz cmoknął, marzycielsko przymykając
oczy. – No i kasza gryczana z wkładką z wędzonych
byczych ogonów... mmmm... Taką potrafią przyrządzić
tylko tutaj. Czemu pan musiał porzucić dawne miejsce?
– Intrygi współpracowników, sir.
– Rozumiem. Godny powód. Obawiam się tylko, że
nie znajdzie pan u nas zbyt wielu okazji do wykorzystania
swoich
talentów
detektywistycznych,
o
których
powszechnie wiadomo. Nie mógł pan zasnąć w nowym
miejscu? A co tu robią ci nicponie? – Jakby dopiero teraz
komisarz zauważył gargulce i przywołał na oblicze wyraz
skrajnego zdumienia, choć mnie się wydawało, że ta
hałaśliwa czwóreczka wypełnia całe pomieszczenie. – Nie
może być, Franky, Lora, Tinto... Gdzie wasi rodzice mają
oczy, co? Mam nadzieję, że to jedno zatrzymanie starczy,
żeby bardziej zwracali na was uwagę. No dobrze, ja tu
zapomniałem na stole okularów, a nie mogę zasnąć bez
przeczytania do poduszki jednego czy dwóch rozdziałów
lesbijskiego romansu „Polizjantki”. O, są okulary! To
dobranoc...
– Dobranoc, sir – powiedzieliśmy z kapralem.
– Aha, jeszcze jedno, sierżancie. – Komisarz
zatrzymał się i patrząc mi w oczy, dodał znacząco: – W
ciągu ostatnich pięciu miesięcy nie mieliśmy ani jednego
naruszenia porządku publicznego, po kradzieży dwóch
wagonów towarowych z destylowanym cholesterolem.
Sprawcami byli nieletni.
– Głośna sprawa, sir – przytaknął kapral.
– Próbowali go potem hurtem sprzedać w trafice
tytoniowej... ale to był odosobniony przypadek. Mieliśmy
bardzo dobrą statystykę... zanim pan tu nie trafił, mój
drogi. Ale o tym jeszcze porozmawiamy. A teraz proszę
iść spać. Nazajutrz czeka pana ważna i odpowiedzialna
sprawa, której nie mogę poruczyć nikomu innemu.
Dlatego powinien pan dobrze wypocząć. Dokończcie tu
szybko i do łóżka. A wy do domu, łobuzy! Rodzice już
pewnie tęsknią za swoimi synami marnotrawnymi...
Gargulców zwolniono, ale obiecałem na pożegnanie,
że porozmawiam z ich rodzicami, co mocno umniejszyło
ich radość. Zwykła rodzicielska kara dla takich
nadaktywnych dzieciaczków oznacza wizytę u fryzjera i
przycięcie skrzydeł. A to gorsze niż szlaban na Internet.
Dopóki im piórka nie odrosną, będą przywiązani do ziemi
przez jakieś trzy, cztery tygodnie. Z drugiej strony,
przecież nie wsadzimy ich do paki...
Wróciłem do hotelu i resztę nocy spokojnie
przespałem. Rano wstałem rześki, zadowolony z
wczorajszych sukcesów, zrobiłem gimnastykę i zszedłem
na śniadanie. Zdaje się, że zaczynałem powolutku
przywykać do nowej lokalizacji. Chyba szybko się
polubimy z tym miłym miasteczkiem, nie było tak źle, jak
się obawiałem. Niestety... Śniadanie zaczęło się od
niesmacznej jajecznicy, tostów ociekających tłuszczem i
świeżej gazety, opisującej moje wczorajsze przejścia. Czy
może raczej zajścia? Artykuł krzyczał wielkim,
rzucającym się w oczy tytułem: „Bestialskie pobicie
domowików! Pogwałcenie świętych zasad! Policja
lekceważy tradycje!”. Oczy mi wylazły prawie na czoło.
Dalej następował nie mniej szokujący tekst:
Nowo przybyły detektyw Jiri Brazyński zdążył się już
pokazać z nie najlepszej strony... „Rzucił się na nas jak
szalony... ”, „Jak długo mamy to znosić?" – pyta jeden z
poszkodowanych. Jak długo?! – pyta również nasza
gazeta...
Komisarz
policji
podczas
spotkania
z
przedstawicielami prasy odmówił komentarzy, ale sadząc
po wymownym milczeniu, on także jest niezadowolony z
postępków swego nowego...
Łyknąłem ponownie rozpuszczalnej lury, z jakichś
powodów nazywanej tutaj kawą. Artykuł poświęcony
młodocianym gargulcom zajmował resztę stronicy.
Pierwszy upstrzony był moimi zdjęciami, ściągniętymi z
Facebooka, a cała historia z gargulcami w ogóle została
przerobiona na zabawny komiks! Zabawny dla czytelnika,
ma się rozumieć, ale nie dla mnie. Moja karykaturalna
postać strzelała wpierw z pistoletu, potem z karabinu
maszynowego, a w końcu z armaty do niewinnych
garguląt, fruwających w białych szatkach pod obłokami, a
potem wlokła je gdzieś – obite i zakrwawione. Ożeż!
Komisarz policji pozostawia te fakty bez komentarza. Na
dole drobnym drukiem był wymieniony autor artykułu:
Elwira Carole.
Pędem ruszyłem do pracy. Wydawało mi się, że
każdy przechodzień patrzy na mnie z drwiącym
uśmiechem i oburzeniem.
– Takie małe miasteczko, a ty zdołałeś w ciągu
jednego wieczoru awansować na główną atrakcję i
prasowego bohatera – rzekł mój szef spokojnie, kiedy
dotarłem na posterunek. Poranna gazeta leżała na jego
biurku, otwarta na wiadomej stronicy. Chyba nie udało mi
się ukryć emocji, bo od razu się zorientował, że już
zdążyłem się zapoznać z rewelacjami na swój temat.
– No dobrze... Zamówiłem śniadanie w chińskiej
knajpce. Wiem, jak karmią w tym hotelu. Powinni dostać
wyrok za samą tylko kawę.
I zabrawszy gazetę ze stołu, komisarz zaczął
wystawiać przede mną kolejno pięć kartoników
upstrzonych hieroglifami. Zawartość niektórych wydała
mi się dosyć podejrzana. Zatrzymałem zieloną herbatę i
ryż, a przepieprzoną wieprzowinę odsunąłem na bok.
– Dziękuję, ale to jest szkodliwe.
– Dawaj tutaj – skinął komisarz. – Co szkodliwe, dla
mnie zdrowe.
Zwróciłem uwagę na jego niedoczyszczone buty i
wyświecone na łokciach rękawy. Widocznie dużo czasu
spędzał za biurkiem. Typowy przykład prowincjonalnego
urzędnika dbającego tylko o to, by spokojnie dożyć do
emerytury i z nikim sobie nie popsuć stosunków.
– Jakie odpowiedzialne zadanie chciał pan mi
poruczyć, sir? – zapytałem, wiedząc, że tylko praca może
odciągnąć mnie od nieprzyjemnych myśli związanych z
początkiem służby w tym gościnnym miasteczku.
– Stanowisko jurora w konkursie na miejskim
festynie! – Komisarz uroczyście uniósł palec wskazujący.
– Wcześniej powierzano je wyłącznie mnie! To wielkie
wyróżnienie. Zbieraj się, idziemy na cmentarz.
Z trudem wziąwszy się w garść, powiedziałem:
– Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem
podobnego konkursu.
– Naturalnie. Przecież u was, w Sparyżu, wszystkie
młode czartynki chodzą w spodniach.
– A na czym on polega?
– Chodźmy, wyjaśnię po drodze. Kapralu Flewretti,
odpowiada pan za posterunek!
– Jak zawsze, szefie – rozległo się z dyżurki.
Wyszliśmy z komisarzem na ulicę. Co chwila
odpowiadając na pozdrowienia przechodniów, mój szef
bez pośpiechu objaśniał mi mającą nastąpić uroczystość.
Albo też raczej, szczerze mówiąc, miejscowe spotkanie
towarzyskie...
– To bardzo proste, sierżancie. Usadowimy się przy
trybunach,
na
stanowisku
jury.
Potem
przy
akompaniamencie muzyki przejdzie pięć najładniejszych
młodych czartynek, w wieku od siedemnastu do
dwudziestu lat, i każda będzie trzymać tradycyjną pałkę.
A nasze zuchwałe chłopaki będą próbowały zadrzeć im
spódnice. Najzręczniejszy czarcik, który zadrze najwięcej
kiecek i najmniej oberwie po łbie, otrzyma nagrodę od
rady miejskiej!
– Ee... nie wydaje się to panu trochę... niemoralne?
– Doprawdy? – zdziwił się, unosząc siwe brwi. – Ale
za to jakie ciekawe! Jeszcze mój pradziadek poznał w ten
sposób prababcię i przeżyli razem długie lata...
Smętnie pokiwałem głową. Koniec końców, nie mnie
sądzić o moralnych aspektach tradycji prostego ludu.
Miałem nadzieję, że w wyborze najbardziej bezczelnego i
zręcznego
młodego
czarta
nie
będzie
nic
skomplikowanego.
Na miejscu okazało się to jednak dużo trudniejsze.
Uwierzcie, wolałbym złapać dziesięciu bandytów, jakichś
przemytników, którzy wiecznie sprowadzają do naszego
kraju wszelkie paskudztwa w rodzaju mszalnego wina, niż
znów jurorować w konkursie zadzierania kiecek. Ale
zacznę od początku...
Jak to obwieszczał plakat, konkurs odbywał się na
cmentarzu. Wyraźnie zaznaczały się tu pewne tendencje
wiekowe, gdyż szła w tamtym kierunku głównie młodzież
i staruszkowie. Dwudziestu chłopaczków, stojąc za
symbolicznym ogrodzeniem z taśmy, czekało na swoją
kolej, rozgrzewając się, robiąc szpagaty i przymierzając
kaski motocyklowe. Pięć nadzwyczajnie urodziwych
młodych czartynek w jaskrawych szerokich spódnicach i
T-shirtach zgromadziło się z boku, szepcąc i chichocąc.
Wraz z szefem, merem i jeszcze dwoma oficjelami
zostaliśmy usadzeni za specjalnym stolikiem dla jury.
Wszyscy pozostali widzowie, hałasując, tłoczyli się po
obu
stronach
niezbyt
szerokiego
chodnika.
Jak
rozumiałem, pięć pretendentek miało się przespacerować
po tym dywanie jakieś dwadzieścia metrów i nie pozwolić
w tym czasie żadnemu czartowi zadrzeć sobie spódniczki.
Obecni tymczasem gadali na wyścigi o dawnych
czasach. Każdy podstarzały czart krzyczał, że to właśnie
on był ongiś corocznym mistrzem wsi w zadzieraniu
kiecek. A wszystkie babcie mówiły to samo... tylko na
odwrót.
– To twoja wnuczka?
– Tak, i z moją pałką. Ile ja nią kości połamałam,
rogów
wyszczerbiłam,
ho,
ho!
Widzisz,
jaka
wypolerowana od używania?
– A tych dwóch to moje chłopaki! Już drugi rok po
trzy kiecki zadzierają! Moja szkoła, w dziadka się wdali.
– Twoja szkoła? Słyszeliście?!
– A żebyś wiedział, oni trenują u mojego syna, a
ciebie to zawsze znosili z rozwalonym łbem i odbitymi
nerkami! Co za blagier!
– Nie blagier! Fantasta. Wydawało mu się to
wszystko. Nic dziwnego, skoro w dzieciństwie tyle razy
oberwał pałką po łepetynie. A w zeszłym roku mój wnuk
zwyciężył! Pozwalałem mu przymierzać swoje stare
odznaczenia...
– Jakie odznaczenia, ty stary łgarzu? Ja pamiętam, jak
tobie czterdzieści lat temu trzy żebra złamałam i
strzaskałam rzepkę! Ech, gdzież moje siedemnaście lat...
W krótkim czasie wysnułem wnioski, że wszyscy
przedstawiciele
męskiej
części
ludności
byli
niekwestionowanymi mistrzami w dziedzinie zadzierania
kiecek, a cała żeńska część nie pozwoliła sobie ani razu
zadrzeć spódnicy, z powodzeniem opędzając się pałkami
od ułomnych konkursowiczów. Jakim sposobem ktoś
mógł być w takich warunkach czempionem... ?
Po namyśle cicho zapytałem mera:
– Pan zapewne też był swego czasu mistrzem w
zadzieraniu spódnic?
– O, tak! – ucieszył się. – Skąd pan wie? Przecież
staram się o tym nie rozpowiadać. Stanowisko
zobowiązuje, a tu taka lekkomyślna przeszłość... Ale to
były cudowne czasy! Żadna nie potrafiła mnie dosięgnąć
pałką, a ja się wymykałem i zadzierane spódnice tylko
migały... ! O, niech pan patrzy, pierwsza runda!
Pierwsze wyjście zawodniczek i zawodników nie
zrobiło na mnie żadnego wrażenia, choć publika wyła z
zapału i zachwytu. Wszystkie spódnice poszły w górę!
Ale za to aż czterech zbyt wolnych chłopaków zniesiono z
pola walki bez przytomności. Poczułem się dość
niekomfortowo, jakbym uczestniczył w zalegalizowanym
tradycją akcie terroru. A sprytny dzieciak, który zdołał
zadrzeć aż cztery kiecki, tanecznym krokiem już spieszył
do naszego stołu.
– Brawo, bohaterze! – oznajmiłem, odchrząknąwszy.
– Kiedy dorośniesz, wstąp do nas, do policji. Potrzebni są
nam tacy zuchwali młodzi ludzie. To znaczy, jeśli
dorośniesz...
Szef skinął głową zadowolony z mojej przemowy, a
mer nagrodził zwycięzcę bardzo ciężkim kolczykiem w
kształcie pentagramu. Był niewiele mniejszy od głowy
czarcika i zwisał niemal do ziemi, więc mały odszedł
przegięty na bok, za to dumny jak paw.
– Takich do tej pory przyznano tylko cztery, a jeden z
nich mam ja – szepnął mi komisarz skromnie.
Któż by wątpił w prawdziwość tego wyznania.
Dziewczęta przygotowywały się do drugiej rundy...
– Teraz będzie etap dla starszej kategorii wiekowej.
Uczestników obleją wodą, żeby utrudnić zadanie –
objaśnił mer. – Wszyscy się ślizgają, padają, dużo trudniej
zadrzeć spódnicę i ustrzec się pałki. Zaczynamy!
I od razu pięć czy sześć wiader chlusnęło wodą, a
widzowie wrzasnęli z zachwytu, oczekując widowiska.
Pewnie dlatego nie zwrócono uwagi na krzyki jednej z
zawodniczek. Kiedy zaczęła tarzać się po ziemi,
poderwałem się z miejsca. Szef próbował mnie zatrzymać;
korzystając z okazji, chłopcy ze sześć razy podnieśli
nieszczęsnej spódnicę; nim umilkła muzyka, nim mer
zdołał zaprowadzić jakieś pozory porządku, zanim udało
mi się rozepchnąć rozbawiony tłum, minęło chyba z
dziesięć minut. A tymczasem biedaczka straciła
przytomność.
– Woda święcona! – ryknąłem, biorąc ją na ręce. Nie
mogłem się mylić, stykaliśmy się z takimi obrażeniami na
zajęciach z medycyny kryminalnej.
Kto mógł przynieść święconą wodę na dziecięcy
konkurs?! W czasie służby naturalnie widywałem nawet
gorsze rzeczy, ale natknąć się na taką bezdiabelność tutaj,
w Mokrych Psach, gdzie według raportów nie zdarzyło się
nic podobnego od bez mała stu łat... Trzeba będzie nad
tym popracować, ale na razie miałem inne zajęcia.
– Policja! Policja! – darł mi się ktoś nad uchem.
– Spokojnie, policja to ja. Sierżant Brazyński.
Wezwijcie lepiej lekarza!
Naród hałasował, festyn poszedł w rozsypkę, dorośli
pospiesznie odprowadzali dzieci do domów. Rozejrzałem
się w poszukiwaniu szefa, ale nigdzie go nie widziałem.
Przekazawszy ranną pod opiekę medyków, przejąłem
dowodzenie i natychmiast zacząłem tropić podejrzanych.
A dostrzegłem od razu dwóch!
Pierwszym był jakiś niewidomy weteran ostatniej
anielskiej wojny – nawiasem mówiąc, skrzydlaty desant
archanioła Michała użył właśnie takich bomb ze święconą
wodą przeciwko naszej piechocie. Weteran podniósł coś z
trawy i podejrzanie sztywno wyprostowany podążył ku
wyjściu. Musiałem go dogonić i zażądać okazania tego, co
podniósł. Oburzał się, potrząsał medalami, a w końcu
przyznał się, że podniósł upuszczoną przez kogoś
komórkę. Kiedy go wylegitymowałem, okazało się, że
jego zaświadczenie o inwalidztwie jest fałszywe. Żaden z
niego weteran, tylko złodziej i szuler. Tymczasem pojawił
się kapral Flewretti, więc przekazałem zatrzymanego w
jego ręce („To żaden z miejscowych, sir!”) i poprosiłem o
odstawienie na posterunek. Sam zaś kontynuowałem
śledztwo.
– Co się stało? – Za moimi plecami znienacka pojawił
się zdyszany szef.
– Gdzie pan był?
– A tutaj. Co się dzieje?
Naszkicowałem
sytuację.
Pokiwał
głową
ze
wzburzeniem.
– Widział pan coś? Coś podejrzanego? Jak to się
mogło stać? Są jakieś poszlaki?
– Na razie nie – przyznałem. – Ale szukamy.
Komisarz znów skinął głową.
– Dobrze. Kontynuujcie.
Wyglądał na roztrzęsionego, a nawet trochę
wystraszonego. Ja chyba nie prezentowałem się lepiej.
Drugim podejrzanym był wysoki, łysy czart w mundurze
pocztowca – może nie całkiem podejrzanym, ale wydało
mi się dziwne, że nosi rękawiczki. Były cienkie i obcisłe,
ale mimo wszystko, w samym środku lata? To nie mogło
nie nasunąć pytania: „Dlaczego?”. Poza tym, jak
pamiętałem, ów czart był jednym z pierwszych, którzy
rzucili się na pomoc dziewczynie, do tej pory był obok
niej, krzyczał i zawodził, i ogólnie plątał się pod nogami
policji oraz sanitariuszom. Ale czy robił to rozmyślnie,
czy z głupoty i nadgorliwości? Chciałem do niego podejść
i zadać parę pytań, ale szef jakby odgadł moje myśli.
– Patrzy pan na rękawiczki naszego listonosza, messir
Sabnoka? Cha, cha... Niech pan da spokój. Ma takie
dziwactwo, że chodzi w tych rękawiczkach o każdej porze
roku. Właściwie to nigdy go nie widziałem bez nich, choć
pracuje u nas na poczcie już dwa lata.
Tymczasem
dziewczynie
udzielono
pierwszej
pomocy medycznej. Na szczęście oparzenia nie były tak
silne, jak się wydawało z początku. Niemniej należało ją
hospitalizować. Lekarze obiecali zrobić wszystko co
możliwe i niemożliwe. Widząc, że sanitarka zabiera się do
odjazdu, poprosiłem o minutę rozmowy z poszkodowaną.
– Tylko minutę – zgodzili się. – Stan ciężki.
– Czy pani coś widziała? – spytałem, biorąc
dziewczynę za rękę.
Otworzyła oczy. Miała spojrzenie jak u chorej krowy
– łagodne i pełne bólu, aż się serce krajało. Trzy lata już
służyłem, a jeszcze nie przywykłem do czyjegoś
cierpienia. Czasami to bardzo przeszkadzało w pracy,
zwłaszcza w podobnych sytuacjach, kiedy należy
zachować trzeźwość myślenia. Bardzo mnie to irytuje.
Widocznie nie sądzone mi było zostać prawdziwym
profesjonalistą, brakowało mi chłodnego dystansu.
Dziewuszka siąknęła krągłym ryjkiem, skrzywiła się i
pokręciła głową.
– Ja... niczego nie pamiętam... wszystko tak nagle...
boli... mamusiu...
– Wszystko będzie dobrze.
Pocieszająco uścisnąłem jej dłoń i skinąłem na
sanitariuszy, którzy wsunęli nosze do karetki. Robiąc krok
do tyłu, zderzyłem się z kimś plecami. A któż to tu się
pęta? Obejrzałem się, szykując do zdrowego ochrzanu, i
zobaczyłem nieznajomą dziewczynę. Czartynkę o miłej
powierzchowności, lat jakieś dwadzieścia trzy, z głębokim
dekoltem, w niewiarygodnym mini i z profesjonalnym
aparatem fotograficznym w rękach. Coś znajomego było
w sposobie, w jaki odskoczyła...
– Pani włazi pod sanitarkę, przeszkadza medykom.
– Ja tu nie gram w pchełki, pracuję – burknęła,
wciskając głowę w ramiona i całą sobą pokazując, że nie
ma czasu na głupoty. Ach tak? Tym razem nie odpuszczę.
– To pani śledziła mnie w nocy? Fotografowała i
opublikowała ten paszkwil? Wie pani, co grozi za
oszczerstwo? A co pani tu w ogóle robi? Chodzi za mną i
zbiera materiały do nowych insynuacji...
– Akurat! Tyle pytań i wszystkie o pana. Mam
napisać notatkę o festynie. A teraz jeszcze i o tym...
koszmarze!
– Rozumiem. Tylko, zdaje się, w pośpiechu
zapomniała pani włożyć spódnicę – parsknąłem.
Mimowolnie zauważyłem, jakie ma oczy: wielkie, szare
jeziora, a w nich cały świat... Zdawały się wysysać ze
mnie duszę.
– Włożyłam spódnicę!
– Przepraszam? Zamyśliłem się.
– Mówię, że włożyłam spódnicę!
– Przepraszam raz jeszcze, myślałem, że to po prostu
szeroki pasek. Teraz rozumiem, dlaczego ma frędzelki –
zdawało mi się, że się wystrzępił.
– Tak, trochę, bo go nosiła jeszcze moja babcia –
zajadowiciła panienka. – A teraz pan wybaczy, ale
powinnam wrócić do swojej pracy. Podobnie jak pan do
swojej!
Poprawiła torebkę na ramieniu i odmaszerowała.
– Pani praca polega na pisaniu oszczerczych
artykułów o policji? – zawołałem za nią.
Odwróciła się, jej twarz płonęła oburzeniem, a
oczy-jeziora zmieniły się we wrzące oceany.
– Na poszukiwaniu prawdy. Tak jak i wasza.
Prychnąłem. Jasne, policjanci i dziennikarze to istne
jednojajowe bliźnięta...
Otoczyliśmy z kapralem miejsce przestępstwa
żółtymi taśmami. Zbadaliśmy teren cal po calu, ale nie
odkryliśmy niczego. Wieczorem zaszedłem jeszcze do
szpitala odwiedzić poparzoną czartynkę. Nazywała się
Selia Kadabrus – dorodna dziewczyna, pochodząca z
czartów północnych.
– Czy pani może ktoś źle życzył? – zapytałem,
otwierając notes.
– Nie, chyba nikt – wyszeptała cicho. – To znaczy...
nie pamiętam...
– Proszę się postarać sobie przypomnieć – poprosiłem
łagodnie.
– Babcia się często na mnie gniewa, jak nie chcę
kąpać jej kotów. I jeszcze sąsiad mi źle życzył, jak mój
Orf go ugryzł...
– A kim jest Orf?
– Mój dwugłowy piesek.
Zapisałem tę skąpą informację, pożegnałem się z
dziewczyną, życząc jej szybkiego powrotu do zdrowia, i
wyszedłem na korytarz. A tam prawie nos w nos
zetknąłem się z wyemancypowaną żurnalistką.
– Ostrzegam, że jeśli nie przestanie się pani mieszać
do tej sprawy, będę zmuszony aresztować panią za
utrudnianie pracy policji.
– Ale wszystkie uczciwe czarty powinny znać
prawdę!
– Przestępczość się od tego nie zmniejszy, a pani
wścibstwo może utrudnić pojmanie przestępcy. On na
pewno też czyta gazety.
– Pan naprawdę jest takim nieokrzesanym żołdakiem
czy tylko udaje? Zostawię pana w spokoju w zamian za
wywiad. – Nie czekając na moją zgodę, podsunęła mi pod
nos mikrofon. – A więc, tylko dla naszych czytelników,
sierżant Jiri Brazyński we własnej osobie. Czy już pan coś
odkrył?
– To tajna informacja i nie zostałem upoważniony do
jej rozpowszechniania.
– W takim razie kilka pytań osobistych. Jest pan tu po
raz pierwszy i wszyscy chcieliby się o panu dowiedzieć
czegoś więcej. Na przykład, co pan lubi jeść na śniadanie,
jakie ma pan hobby, co czyta, czym się zajmuje
wieczorami?
– Śpię – wycedziłem przez zęby.
– Śpi pan? Aż tyle? Nie wierzę...
To jej spojrzenie... zwariuję przez nią.
– W każdym razie to nie czas i miejsce na wywiad.
– Doskonale, w takim razie gdzie panu byłoby
wygodnie spotkać się z prasą? Mam nadzieję, że nie w
saunie?
Uratował mnie lekarz, młody wilkołak w białym
fartuchu i z radosnym uśmiechem od ucha do ucha –
takimi wspaniałymi zębami też bym się chwalił.
– Sierżancie! Dobrze, że pan przyszedł. Przywieźli
nam dzisiaj czterech domowików z zatruciami różnego
stopnia. Wiem, że powinniśmy zawiadamiać o takich
wypadkach. Lekarz naczelny zalecił wszystkim płukanie
żołądka. Będą żyli, ale są w nie najlepszej formie. Zajrzy
pan?
Okryte małymi kocykami domowiki miotały się na
posłaniach, jęcząc i stękając.
– Widzę światło... – mamrotał drżącym głosem
wczorajszy solenizant i nagle przenosząc na mnie
spojrzenie
zaczerwienionych
koralikowych
oczek,
wyciągnął łapki i zaskowytał: – Mamusia! Moja mamusia
przyszła! Mamusiu, byłem grzeczny, mogę na karuzelę?
– Majaczy. Jeszcze jeden objaw zatrucia święconą
wodą – wesoło skonstatował lekarz. – Nawiasem mówiąc,
była domieszana do zwykłego rusałczanego wina.
– Mamusiu, proszę, ja chcę do piwnicy!
Wytrzeszczyłem oczy i ledwo zdążyłem uniknąć
uścisków bredzącego domowika.
– „Piwnica” to park rozrywki dla domowików, w
sąsiednim miasteczku. Bardzo adekwatna nazwa, tak przy
okazji. W jakim innym miejscu domowiki mogą się czuć
równie komfortowo jak pod podłogą, gdzie nikt ich nie
widzi i mogą robić, co im się podoba? Czasami im
zazdroszczę wrodzonej odporności na klaustrofobię.
– Skąd mieliście to wino? – spytałem, przysiadając
koło jednego z przyjaciół solenizanta, próbując zwrócić na
siebie jego uwagę.
– Kubilismy u jebnego zdajobego – odpowiedział
szybko, podciągając koc pod same oczy.
– Jakiego znajomego?
– Nie bamietam... – dodał zalękniony domowik i
przykrył się z głową.
– Święcona woda wywołuje u domowików, prócz
zatrucia organizmu, halucynacje i... cha, cha... częściową
amnezję – wtrącił lekarz.
– Kim jest, gdzie pracuje też pan nie pamięta? To
ważne – drążyłem, ale domowik milczał i nie udało mi się
wyciągnąć go spod koca.
– Biai niebiesgie ubradie... jag u bana – odezwał się
jego sąsiad.
Mało mi nie rozsadziło mózgu. „Znajomy” i ubranie
„jak u pana”. W mieście takie „ubranie” nosiły poza mną
tylko dwie osoby. Czyżby truciciel w naszych
szeregach...?
– Och, och, diak ciebżko... – jęknął domowik.
– Zabawni, prawda? – zaśmiał się doktor ciepło,
obnażając śnieżnobiałe kły. Próbowałem wypytywać
domowika, ale ten mamrotał tylko:
– Die pabietam, die pabietam...
Trzeci „gość” spał kamiennym snem, wywaliwszy
niebieski język na poduszkę i puszczając bąbelki nosem.
Nie byłem aż tak okrutny, żeby go budzić. Zadałem tylko
standardowe pytania personelowi szpitala.
Na komisariat wróciłem już po zmroku. Drzwi
zaskrzypiały głośno. Komisarz Gerard siedział za swoim
biurkiem w gabinecie.
– Jutro o dziesiątej ma pan prelekcję w przedszkolu.
Niech się pan dobrze wyśpi i pójdzie jutro prosto tam.
Miss Hudson będzie czekać.
– A śledztwo, sir?
– Jakie śledztwo? A, tak, mówi pan o zajściu na
festynie. Nieszczęśliwy wypadek, to wszystko.
Opowiedziałem mu więc o domowikach, dodając
specjalnie obojętnym tonem:
– Wino sprzedał im jakiś znajomek, według ich słów
w takim ubraniu jak moje.
Uważnie obserwowałem reakcję szefa. Ale nawet
jeśli wstrząsnęły nim moje słowa, nie dał tego po sobie
poznać. Szkoda, że nie było kaprala Flewrettiego.
Chciałbym zobaczyć i jego twarz przy ogłaszaniu nowiny.
Miałem przeczucie, że więcej takiej okazji mieć nie będę.
Tym bardziej że sam komisarz wyraził nerwowy
sceptycyzm.
– Przecież mają halucynacje! Wiadomo to, czego się
nachlali? Uwierzył pan w słowa pijaków, zatrutych
nieakcyzowanym alkoholem?!
– Halucynacje u domowików są wywołane święconą
wodą. Tak twierdzi lekarz.
– Dobranoc, sierżancie. Cokolwiek to jest, dzień
pracy już się zakończył, jutro się tym zajmiemy.
Zapytałem o „weterana”.
– Nie mieliśmy na niego niczego, więc go
wypuściliśmy.
Z
zakazem
opuszczania
miasta,
oczywiście. Dobranoc!
Długo myślałem o tym, co zaszło. Albo mój szef nie
chciał odkrycia przestępcy, albo miał swoje własne
metody. Wolałbym to drugie, w przeciwnym wypadku
musiałbym walczyć przeciwko swoim, czartom w
mundurach. Zasnąłem późno, nie doszedłszy do niczego
sensownego.
Rano włożyłem nowy mundur. Ciemnoniebieski, ze
srebrnymi guzikami i żółtymi lampasami. „Miał
niebieskie ubranie... jak u pana”. W tym mieście tak
ubrani chodzili komisarz Bazylikus i kapral Furfur
Flewretti. Załóżmy, że kapral miał alibi, jako że pełnił
dyżur w komisariacie, ale co z szefem? Gdzie zniknął,
kiedy to wszystko się zaczęło? Czyżby...
Miałem już okazję występować przed studentami,
więc spotkania z przedszkolakami naturalnie się nie
obawiałem. O co trudnego mogłyby mnie spytać małe
dzieci? Dla nich sam fakt zobaczenia autentycznego
policjanta będzie prawdziwym świętem. Gdybym tylko
wiedział, jakie „święto” mnie czeka...
A czekała klasyczna przedszkolna wychowawczyni!
Dobrze odżywiona czartynka w dużym zaplamionym
fartuchu, sukience nieokreślonego koloru i okularach o
szkłach grubości denka od butelki, które wiecznie
zjeżdżały jej z nosa, a bez nich chyba nic nie widziała. Do
tego zdeptane kapcie, niezbyt zgodna z kolorem włosów
treska na głowie i jaskrawo wyróżniające się na tle całej
tej zgrozy erotyczne rajstopy z sex shopu, w dużą czarną
siatkę imitującą drut kolczasty. Kiedy gościnnie otworzyła
szeroko drzwi, z trudem powstrzymałem się od krzyku.
– Eee, miss Hudson?
– Tio ja. Plosę wejść, my jus na pana cekamy!
Poprowadziła mnie długim korytarzem, po drodze
uprzejmie objaśniając mi różne rzeczy z niemożliwym do
oddania na papierze dziecięcym sepleniącym akcentem.
Moim zdaniem potrzebowała dobrego logopedy nie mniej
od swoich wychowanków.
– A tiu mamy sipialnię! – Otworzyła drzwi do
mrocznego
pokoju
zastawionego
drewnianymi,
piętrowymi pryczami.
– A tiu pokoik ziabaw... – Weszliśmy do sporej sali z
nierównym, nieheblowanym parkietem, drewnianymi
zabawkami
przybitymi
do
sufitu,
łańcuchami
i
metalowymi kulami, kawałkami cegieł i potłuczonych
butelek. Nic nadzwyczajnego. Wszystko jak za mego
dzieciństwa.
Potem zaprowadziła mnie do jadalni – były tam
długie stoły, długie niemalowane ławy, metalowe miski,
aluminiowe kubki, poza tym żadnych łyżek, widelców ani
noży. Bardzo dobrze, niech się dzieci od małego uczą jeść
porządnie rękami. Wyczuwałem zapaszek pleśni, ale
lekki. Jednak dziecięcych dań nie przyprawia się mocno,
czego bardzo pilnuje komisja żywieniowa.
Pięć minut później za owymi stołami pleczyści
dozorcy pousadzali dzieci. Domowięta, gargulęta,
czarcięta, biesięta, satyrzęta... Od razu mi się nie spodobał
wyraz ich pyszczków. Patrzyły na mnie tak, jakbym był
dzisiejszym śniadaniem. Mroczna dzieciarnia, ryzykancka
i niebojąca się niczego, zupełnie pozbawiona zmysłu
moralnego, gotowa zarżnąć kogokolwiek za cukierka.
Pomyślałem, że takie dzieciaczki, jakby napadły cię w
nocy od tyłu, wszystkie dwadzieścia dwoje, to nawet nie
zdążysz pisnąć. Przyszłość narodu...
– Dlogie dzieci, dziś do nas psysed nas nowy
policjant. Pomocnik wujcia Gelalda, sielzant Jizik.
Opowie wam dzisiaj o służbie w policji. To baldzio
ciekawe, moje ptasinki. Mozę i kogoś ź waś ceka taki
calny los...
– Ee... Dzień dobry, dzieci – zacząłem.
– Dobry...! – odpowiedziały nieskładnym chórem
dzieci. Przy tym troje pokazało mi środkowy palec, a
jedno demonstracyjnie przesunęło rączką w poprzek
gardła.
– Jestem sierżant Brazyński. Możecie zwracać się do
mnie: panie Jiri.
– Nie ma takiego imienia.
– Owszem, jest. Ale nie w waszym kraju, czarty
słowiańskie są tutaj rzadkością. Tak więc... W policji
patrolujemy ulice, pilnujemy porządku w mieście,
zatrzymujemy przestępców...
– A co potem z nimi robicie?
– No. Tatuś mówi, że spsedajecie na organy.
– Nie – zakrztusiłem się. – To wbrew prawu.
– Rostselacie cy oddacie do fablyki na kiełbasy?
– Nie, nie, my nie...
– To czemu nam tu dają takie niedobre parówki?!
I tak ciągle przerywali mi pytaniami i wtrąceniami. Z
początku jeszcze próbowałem jakoś odpowiadać, ale
wreszcie musiałem podnieść głos:
– Wszystkie pytania na koniec wykładu! Teraz ja
mówię, a wy będziecie grzecznymi dziećmi i wysłuchacie
mnie bez przerywania. Rozumiemy się?
– Taaaaak!
Starczyło na dwie minuty.
– A pan ma pistolet?
– ... profilaktyka zapobiegania przestępstwom jest
podstawą naszej pracy i...
– A jest nabity?
– ... dlatego areszt, sam w sobie, jest ostatecznością,
świadczącą o niedostatku...
– A można poscelać?
– ... jeśli już w dzieciństwie zapamiętacie szereg
nieskomplikowanych zasad, dotyczących was i policji...
– A ile bandytów pan zaszczelił?
– Dziesięciu! – wrzasnąłem, bo ci mali nikczemnicy
w ogóle już mnie nie słuchali.
– Pan im szczelał w głowę?
– To nie ma żadnego związku z naszą dzisiejszą
rozmową. Lepiej opowiem wam króciutko o kodeksie
karnym...
– Tatuś mówi, ze w policji to same złodzieje i
łapówkaze.
– A czyj to tatuś taki mądry? – nie wytrzymałem. –
Nazwisko, adres, stanowisko?!
Więcej się z dzieciarnią kłóciłem, niż wykładałem.
Wychowawczyni była zadowolona. W jej mniemaniu
wszystko szło wręcz doskonale. Dzieci zadawały tyle
pytań, były wyraźnie zaciekawione.
– A to prawda, że od nowego roku wam zabronili bić
podejrzanych po nerkach?
– Prawda.
– A jak nie będziemy spać, to nam dadzą za to
dziesięć lat?
– A na ile nas posadzom, jak otlujemy nasom
paniom?
– Nie wsyści nalaz, nie wsyści nalaz, dziecinki. Tseba
dać nasiemu gościowi czas, zięby cios powiedział –
wtrąciła z uśmiechem wychowawczyni.
– A u nas dzisiaj niedobry kompot – oświadczył jakiś
chłopczyk, wstając od stołu. Podszedł do mnie i wylał mi
zawartość swojego kubka na but. – Widzisz, jaki
niedobry?
Zacząłem tracić cierpliwość i mimowolnie złapałem
za kaburę, otrząsając z buta suszone owoce.
– Ptasynki moje, spotkanko z wujciem Jizim się
końcy. A telaz zaplosimy nasego gościa na obiadek.
– Taaaak! – wrzasnęły radośnie dzieci.
– Niech pan nie je, paśkuctfo – ostrzegła szeptem
miss Hudson. – Niech pan udiaje. My wsyscy tu tak
lobimy.
Zaczęło się tradycyjnie, od zupy. A raczej rzadkiej
brei z kawałków nadgniłej kapusty, grubo krojonej
marchwi i brudnych buraczanych obierek. Witaminy –
niezbędne dla dziecięcego organizmu.
Mnie,
jako
gościa
honorowego,
obsłużono
pierwszego. Ale młody bies, który był tu kucharzem,
widocznie niedokładnie otarł chochlę, bo kapnęło mi z
niej na rękę. Ból był potworny, aż zawyłem!
Wszyscy zamarli z przestrachu. Takiego ryku tu
jeszcze nie słyszano.
– Niech nikt nic nie je! – Wyrwałem pistolet z kabury
i wycelowałem w kucharza. – Co dodałeś do zupy?!
Dzieci, przycichłe tylko na moment, zawyły radośnie:
– Zaszczel go! Hura! Cel, pal, ognia!!!
Wychowawczyni próbowała uspokoić dzieci:
– Cicho, moi dlodzy, słuchajcie wujka sielżanta, bo
jak nie, to kazę wam klęcić bice s piasku.
Kucharz zaczął się jąkać ze zdenerwowania.
– N-nie, ja nic n-nie zrobiłem, panie naczelniku...
mnie zmusili...
– Proszę zwołać w trybie natychmiastowym komisję
do spraw żywienia i zadzwonić do komisarza – rzuciłem
do wychowawczyni.
– Ee... do wujka Gelalda? – upewniła się miss
Hudson.
– Dla mnie to nie wujek Gerard, tylko komisarz
Bazylikus! A ty opuść chochlę i ani drgnij. Jeden ruch i
strzelam!
– Szczelać? On będzie szczelać! Szczelaj! A my tez
możemy go zaszczelić?
– Proszę zabrać dzieci w bezpieczne miejsce –
rozkazałem przez zęby, kiedy tylko miss Hudson
zawiadomiła, że dodzwoniła się na posterunek.
– A obiad?
– Jedzenie jest zatrute.
– Oni sią psyzwycajeni – uśmiechnęła się
wyrozumiałe.
– W tym jest święcona woda!
Wychowawczyni zachłysnęła się z przerażenia i
rozpoczęła ewakuację swoich „ptaszynek”. Kiedy
pomieszczenie opustoszało i pozostaliśmy tylko we
dwóch z podejrzanym, gestem poleciłem mu usiąść, a sam
odwróciłem krzesło i usiadłem okrakiem naprzeciwko
niego.
– Ręce na stół przed sobą – rozkazałem. Spełnił
polecenie i milczał posępnie. – Zakarbuj sobie, że
milczenie w niczym nie pomoże. Zaraz przyjadą eksperci
i wszystko sprawdzą. A kiedy dowody znajdą się na
papierze, czeka cię dziesięć do dwunastu lat zaostrzonego
rygoru.
– Z-z czego ten kipisz? Wrabiacie mnie, naczelniku?
– To wyście są recydywa?!
– A k-kto by mnie tu przyjął bez odsiadki? N-n-na
takie miejsce nikt się nie dostanie bez rekomendacji z
więzienia. B-była sprawa, odsiedziałem swoje. Ale nic nie
zrobiłem. Żebym tak amnestii nie doczekał, nie ruszałem
p-produktów, na-naczelniku złocisty.
– Ale zupa zatruta!
– N-niczego nie brałem. Wszystko n-najlepsze dla
dzieci.
– W jakim sensie?
– No w tym! Zupa zatruta, p-pan mówi? No i dobrze,
jasny pieprz! Ja niby co, sucz podła, dzieci świeżymi
produktami karmić? Ale szefost-two z-z-zmusza. Psuję
jak tylko mogę. Z-zostawiam na słońcu, tłukę, gniotę,
robaków dodaję... Ale n-najlepsze rzeczy z magazynu,
zgniłe, zepsute zaraz zabiera dyrektor!
Do jadalni bez pośpiechu wszedł mój zwierzchnik.
Minę miał wybitnie niezadowoloną.
– Co tym razem, sierżancie?
Zameldowałem o zajściu, zademonstrowałem bolesne
oparzenie i kazałem kucharzowi powtórzyć to, co
powiedział wcześniej. Szef słuchał tego w milczeniu.
Potem westchnął ze zmęczeniem.
– Sami to wiemy. Dyrektor to złodziej, ale ma układy
z merem, mała szkodliwość społeczna.
– Dostarczanie niepełnowartościowych produktów do
przedszkola to pół biedy – zgodziłem się z przymusem. –
Ale jak się panu podoba święcona woda w zupie?
– Święc-cona woda?! D-diable chroń! J-jak? Sk-kąd?
To nie ja! – przeraził się kucharz.
– Pan sam pracuje w kuchni?
– T-tak, od kiedy zwolnił się mój kolega – i
uprzedzając moje pytanie, dodał: – Abigog Granat, z
Indii, lub-bił poezję, a tatuaże robił f-fantastyczne!
No tak, teraz jeszcze objawił się tajemniczy kolega ze
wschodnimi naleciałościami. Może chłopak po prostu
próbuje oddalić od siebie podejrzenia? Jednak jego
zdziwienie i szok wyglądały bardzo autentycznie. To
może ułatwić znalezienie prawdziwego winowajcy. Szef
obojętnie
skinął
głową,
więc
kontynuowałem
przesłuchanie.
– Tak. A kto mógł być w to zamieszany? Skąd pan
brał wodę, messir...
– Strega. J-jak zwykle, z kranu.
– Odchodził pan od kuchni w czasie gotowania? Był
tam ktoś jeszcze?
– N-nie, po porannych wiadomościach nikt.
– Nikt nie zaglądał do kuchni?
– Nie widziałem.
– I był pan tam cały czas?
– N-nie... Wychodziłem. D-d-dwa razy, zapalić.
– Czy ktoś mógł w tym czasie wejść do kuchni?
– M-myślę, że tak, a-le komu t-to potrzebne?
Dyrektora dziś nie ma. A reszt-ta nie zachodzi, żebym
n-nie poprosił o pomoc w zmywaniu.
– Komuś jednak to było potrzebne – roześmiałem się
sarkastycznie. Komisarz Gerard zmierzył mnie karcącym
spojrzeniem.
– A, jeszcze p-przychodził majster, bo rura ciekła –
przypomniał sobie kucharz.
– Czemu pan od razu nie powiedział?!
– Z-zapomniałem, naczelniku.
– Może jeszcze o czymś pan zapomniał?
– Może i zapomniałem...
– Powinienem pana obszukać, messir Strega.
– Ano, sz-szperajcie, wilki cholerne – zgodził się
ponuro.
Rewizja osobista nie przyniosła żadnych rezultatów.
W zasadzie nawet na to niezbyt liczyłem. Przybyli
eksperci z komisji żywieniowej: dwa satyry w białych
fartuchach z rozcięciami na ogon. Byli tak pijani, że
ledwo się trzymali na nogach. Ale to dla satyrów jest stan
normalny, ich wręcz nie wpuszczają do pracy na trzeźwo.
Jeśli zobaczycie trzeźwego satyra, to znaczy, że jest albo
ciężko chory, albo to inkub, który przyjął postać satyra. Z
jakichś powodów wygląd satyrów inkubom wydaje się
bardziej sexy od ich własnego i lubią go wykorzystywać
przy podrywaniu kobiet.
Satyrowie zabrali bidon z zupą i kolebiąc się, ruszyli
do wyjścia.
– Chwileczkę, gdzie tu w mieście można dostać
święconą wodę? – zapytałem ich.
Jeden z satyrów odwrócił się, próbując na mnie
skupić mętny wzrok.
– Oj... ale głośno... mówisz, brachu, cii... – Przechylił
głowę na bok i krzywiąc się cierpiętniczo, spytał: – A c-co
mówiłeś? Nie dosłyszałem...
Powtórzyłem swoje pytanie, cierpliwie rozdzielając
słowa.
– W m-skim lab-torium – odpowiedział drugi,
machnął ręką i obróciwszy się na jednym kopycie,
próbował wyjść przez drzwi. Zaczepił rogiem o futrynę,
zachichotał, podjął drugą próbę i w końcu z pomocą
kolegi udało mu się pokonać próg. Nie obawiałem się, że
wyleją zawartość bidonu na siebie lub na kogoś innego.
Satyry są najlepszymi specjalistami w zakresie technologii
żywienia. Podobnie jak profesję strażaków zwykle
wybierają salamandry (nic dziwnego), dozorcami od
pokoleń zostają domowiki, a do policji, jak pewnie
zdążyliście pojąć, idą czarty, rzadziej wampiry. Ci ostatni
mają doskonały węch, jeśli chodzi o krew, i potrafią
zastąpić psy tropiące. Śledztwa zwykle prowadzimy my,
czarty – mamy mózgi jakby specjalnie skonstruowane do
takiej roboty. Posiadamy wrodzone poczucie dyscypliny,
porządku, no i walczymy jak... czarty.
– Co to za laboratorium? – zainteresowałem się przy
wyjściu z przedszkola, idąc obok szefa. Kucharza
zwolniliśmy, zakazując mu tylko wyjazdu z miasta. Nie
wolno mu też było pracować w pobliżu małoletnich.
Woleliśmy nie ryzykować zdrowia dzieci.
– W centrum medycznym. Ostatni dom na tej ulicy.
Sam pan wszystko sprawdzi. Wiem, że mogę na panu
polegać, sierżancie. Muszę iść, sprawy, sprawy...
W laboratorium tego dnia były tylko dwie
pracownice. Rudowłose i bardzo piegowate driady.
Sądząc po tym, że były podobne do siebie jak dwie krople
wody, pewnie narodziły się z tego samego drzewa. Nawet
nazywały się podobnie: Iwa i Awa. Butla ze święconą
wodą do celów medycznych była zapieczętowana, a
pieczęć wyglądała na nienaruszoną.
– Jeszcze jej nie otwierałyśmy. Miałyśmy zapas.
– Kto wam dostarcza wodę? – spytałem.
– Poczta.
– Kiedy ją dostaliście?
– W zeszłym tygodniu.
– Tak, w zeszły czwartek – uzupełniła Awa.
– Albo w piątek.
– W czwartek, dokładnie pamiętam!
– Rzeczywiście. – Iwa uśmiechnęła się delikatnie. –
Przecież sama ją przyjmowałaś.
– Ja??
– A kto? Może ja?
– Żeby sprawdzić wasze sprzeczne zeznania –
wtrąciłem się – muszę was zrewidować.
– Nie ma pan prawa!
– Niech pan ją zrewiduje pierwszą!
– Nie, ją pierwszą! Zawsze coś przede mną ukrywa!
Westchnąłem ciężko i przystąpiłem do rewizji. Na
pierwszy rzut oka nic podejrzanego, ale w torebkach obu
laborantek znalazłem coś interesującego – fotografię
Furfura Flewrettiego z odciskami pocałunków i
domalowanymi serduszkami. Ten apatyczny szary typek –
miejscowym łamaczem serc? Zaiste, świat kobiet jest
niepojęty...
– Zdaje się, że powinienem przesłuchać również
kaprala Flewrettiego.
– Oj, nie-nie-nie! – zakrzyknęły jednocześnie.
– No to od tej chwili proszę mówić samą prawdę. Czy
ktoś odrywał plombę na pojemniku ze święconą wodą i
opieczętował go na nowo?
– Nie wiem – pisnęła ze strachem Awa. (Albo Iwa,
zaczynały mi się mylić).
– Nie wiem – powtórzyła jej siostra. – Słowo!
– No dobrze – westchnąłem. Zdumienie w ich oczach
było aż nazbyt prawdziwe. – W takim razie to wszystko.
Pod koniec dnia czułem, że muszę się czegoś napić.
Pub, do którego zaszedłem, był dumą tutejszego
browarnictwa.
Na
ścianach
wisiały:
czerep
zmiennokształtnego wilka, wypchany gryfon (gatunek
zagrożony), skóra jednorożca i zardzewiałe kajdany. Wzór
na kracie wentylacyjnej przedstawiał męki grzeszników w
Piekle. W witrynie wystawiono na widok publiczny
kolekcję znamienitego psychopaty proktologa, a nad
kominkiem były przybite dwa najprawdziwsze anielskie
skrzydła. Same unikalne myśliwskie trofea.
Spróbowałem tutejszego piwa, rekomendowanego
przez komisarza. Miało przyjemny kwaskowaty posmak i
nawet niepowtarzalny pluskwiany aromat wcale go nie
psuł. Kiedy tak relaksowałem się przy barze, obok mnie
przysiadła się dziennikarka w mini.
– Mogę wypić kufel piwa, żeby nie pojawiło się to w
porannej gazecie? – spytałem spokojnie, patrząc przed
siebie.
– Naturalnie. Obiecuję, że o piwie nic nie napiszę –
powiedziała, również nie patrząc na mnie, tylko z
udawanym zainteresowaniem przeglądając rzędy butelek
za plecami garbatego killmoulisa, pełniącego tu funkcję
barmana.
– Dziękuję.
Milczała, ale wiedziałem, że nie da mi spokoju.
– Jak się do pana zwracać? Sierżancie, messir, sir,
proszę pana?
– Przywykłem do formy „pan”. Jestem Słowakiem.
– A ja się zastanawiałam, czemu pan jest taki wysoki.
– Tak, słowackie czarty są zwykle wyższe i mocniej
zbudowane od waszych wyspiarskich, Elwiro.
– No proszę, pan zapamiętał moje imię. Przeczytał
pan w gazecie?
– Pod artykułem. O tym, jak znęcałem się nad
biednymi domowikami i strzelałem do młodocianych
gargulców.
– Niech będzie, to moja robota. Osobiście nic do pana
nie mam. Za to mój szef uwielbia kaczki dziennikarskie i
jak
nie
wysmażę
jakiegoś
skandalu,
grozi
mi
zwolnieniem.
– Bywa. Mój szef też nie jest wyjątkowo uroczy –
skłamałem, jednak niechęć do niej mi przeszła i chyba
nawet zacząłem mieć dla dziewczyny jakieś czarcie
uczucia.
– Mogę panu postawić piwo na znak tymczasowego
zawieszenia broni?
– Jeśli tylko nie zostanie to uznane za łapówkę wziętą
przez funkcjonariusza policji.
– W takim razie pan też mnie poczęstuje i uznamy to
za przekupstwo wolnej prasy – uśmiechnęła się
żurnalistka.
Podczas rozmowy nie wiadomo kiedy przeszliśmy na
„ty”. Potem przesiedliśmy się do stolika i wkrótce
gadaliśmy i śmialiśmy się tak, jakbyśmy się znali całe
życie. Elwira okazała się bardzo mądrą i wykształconą
dziewczyną, dawno nie czerpałem takiej przyjemności ze
zwykłej rozmowy. Po upływie trzech godzin zapłaciłem
rachunek i odprowadziłem ją do domu. Szliśmy obok
siebie, pożegnaliśmy się powściągliwie, ale byłem
pewien, że jutro spotkam ją znowu w tym pubie. Co
więcej, bardzo na to liczyłem...
Następnego
ranka,
przychodząc
do
pracy,
zobaczyłem, że komisarz mnie wyprzedził. Dziś jednak
przywitał mnie bez uśmiechu, tylko ponuro spojrzał spode
łba i burknął:
– Witam, sierżancie.
– Dzień dobry, sir.
– Jeszcze jak dobry... Proszę spojrzeć, co dziś
otrzymałem: potwierdzenie komisji żywieniowej, że w
zupie poddanej ekspertyzie istotnie była święcona woda.
– Czyli idziemy dobrym tropem. Proszę o zezwolenie
na przesłuchanie hydraulika, który tamtego dnia
przychodził do kuchni naprawiać rurę.
– Wpierw niech pan zerknie na to...
Podał mi skargę, podpisaną przez komitet matek
gryzołapów z przedszkola. Pismo było utrzymane w
oskarżycielskim tonie, a co gorsza, obwiniano mnie!
– „Przed przyjazdem pana Brazyńskiego żyliśmy
spokojnie i nie obawialiśmy się o nasze dzieci, a teraz,
gdziekolwiek się on pojawia, wydarzają się te straszne
rzeczy. Mogliśmy stracić nasze dzieci, tylko cud je
uratował. Nie mówimy, że to właśnie on odpowiada za te
straszne przestępstwa, ale sprowadza nieszczęścia na
nasze miasto. Niech pan go zwolni, messir Bazylikus,
niech pan ratuje nas i nasze dzieci, póki nie jest za późno.
Z poważaniem... ” Aha, no tak... spis pięćdziesięciu
dziewięciu nazwisk.
– Poniekąd mają trochę racji. Wraz z pana
przyjazdem zaczęła się ta cała kołomyja.
– Nazywa pan „kołomyją” zaplanowane zamachy na
życie obywateli waszego miasta?!
– Na razie nie ma na to dowodów. – Szef machnął
ręką. – Oczywiście, ja pana dobrze rozumiem, pan u
siebie w stolicy przywykł widzieć na każdym kroku
morderstwa, zamachy i grabieże. Ale tutaj tego nie ma.
Mogę od ręki podać setkę przyczyn, dla których święcona
woda przypadkiem... podkreślam!... przypadkiem dostała
się do zupy.
– I do wina, i do wiadra z wodą na konkursie
zadzierania spódnic?
– Noo... tak.
– Dlaczego pan jest tego taki pewny?!
– Dlatego, mój chłopcze, że mam za sobą
doświadczenie i wiem, kiedy nie warto łapać za pistolet i
wymachiwać
legitymacją
służbową.
Nie
jestem
przesądny, ale może obywatele jednak mają troszkę racji.
Rzeczywiście pan przywiózł tu ze sobą coś niedobrego,
bo do tej pory było u nas cicho i spokojnie. Starczy
sprawdzić raporty!
Niech to anieli, jego uporu niczym się nie przebije.
Jeszcze raz pomyślałem o tym, że naprawdę nie czeka
mnie tu nic dobrego, westchnąłem i powiedziałem:
– Panie komisarzu, myślę, że powinienem zdać raport
i opuścić okręg Dog’re.
Zrozumiałem, że to postanowienie dojrzewało we
mnie od momentu przyjazdu. Mokre Psy były dla mnie
obcym miejscem. Nigdy nie poczuję się tutaj jak w domu.
– Ale czemu tak zaraz z grubej rury?
– Tak będzie lepiej, sam pan przyzna. Przeze mnie
zatruły się domowiki, powinienem od razu zabrać butelki
do ekspertyzy.
– Ale jak miał pan to przewidzieć, sierżancie?!
Brednie.
– Wykazałem się niekompetencją. Niech pan poprosi
o przysłanie na moje miejsce kogoś innego, bardziej...
odpowiedniego do służby w miasteczku, gdzie nie ma
przestępstw. I jeśli pan pozwoli, nie chcę tego ciągnąć.
Tym bardziej że nie mam tu nic do roboty. Skoro to
wszystko były wypadki i nie ma tu prawdziwej zbrodni.
– Jak chcesz, ja cię nie wyganiam, ale siłą
zatrzymywać też nie będę.
– Co, odchodzi? – rozległo się z pokoiku kaprala. –
Szkoda, dobry był chłopak, a to już trzeci w tym roku...
Skinąłem komisarzowi z roztargnieniem i szybko
wyszedłem.
Spakowanie rzeczy nie trwało długo. Miałem
przecież tylko jedną małą walizkę. No i proszę, akurat
żeby zdążyć na pociąg do Sparyża o drugiej. Kiedy
wyszedłem na peron, stała tam Elwira. Najwyraźniej
nowiny rozprzestrzeniały się tutaj szybciej niż błyskawica
archanioła.
– Nie wyjeżdżaj.
– Jak się dowiedziałaś? Znów mnie śledziłaś?
– Tak – przyznała się bez oporów. Miała taki szczery
wyraz twarzy, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale zaraz spoważniała. –
Dlaczego?
– Muszę wyjechać, nie zostanę tu dłużej.
Usiedliśmy na ławce. Oboje nie wiedzieliśmy, co
dalej.
– Pociąg za piętnaście minut. Muszę jeszcze kupić
bilet.
– Zdążysz. Zobacz, ja mam na przykład plebejski
ogon, gruby i z łysinką, a za to nos nieryjkowaty. O
proszę – dumnie zaprezentowała profil – arystokratyczny,
taki jak twój. Tutejszy markiz hulał kiedyś po całym
okręgu i nos widocznie odziedziczyłam po prababce. A
teraz ty.
– Co ja?
– Opowiadaj. Obiecuję, że ani jedno słowo nie pojawi
się na stronicy naszej gazety.
– Czemu nie... – Wzruszyłem ramionami. – Ale to
bardzo krótka opowieść.
– Akurat zdążysz, nim pociąg przyjedzie.
Uwinąłem się w pięć minut. Policjanci umieją mówić
krótko, zwięźle i na temat. Elwira słuchała w milczeniu.
Kiedy skończyłem, zacisnęła wargi. Czyli ona też mi nie
wierzy ani na jotę. Nie pozostawało mi nic innego, jak
wstać z ławki.
– Pora na mnie.
– I co? Tak po prostu wszystko rzucisz i wyjedziesz?
A co z dziećmi, co z mieszkańcami naszego miasta?
– Komisarz uważa to wszystko za wypadki.
– A co ty uważasz?
– Dlaczego wasze miasteczko nazywa się Mokre Psy?
– spytałem wymijająco.
– To stara legenda. – Elwira wzruszyła ramionami. –
Dawno, dawno temu w tutejszych kamieniołomach
pracował razem z innymi niewolnikami jeden czart. Zwali
go Mokry Pies, bo był podobno patologicznie tchórzliwy.
Przez piętnaście lat wydobywał kamień i taszczył go na
drewnianym wózku. I przez te piętnaście lat nadzorcy
znęcali się nad nim bardziej niż nad innymi. Nie wiadomo
już, co im się tak w nim nie podobało. Jak było, tak było,
w końcu nie wytrzymał. Oszalały i nieustraszony
rozgromił prześladowców i oswobodził niewolników.
Potem go wybrano na namiestnika miasta, a kiedy w
piątym roku rządów zginął od przypadkowej czarnej
strzały, wypchali go i teraz stoi u nas w muzeum. Wiesz,
nawet jesteś do niego trochę podobny...
Podobny
do
wypchanego
tchórzliwego
pseudobohatera? Piękne dzięki. Czyli ona tak o mnie
myśli...
– No to co, idziesz do kasy?
– Nie, zostaję. Dopóki nie znajdę winnego. – Nim się
zorientowałem, rzuciła mi się na szyję, pocałowała mnie
w policzek i szybko uciekła.
Kiedy wróciłem na posterunek, szef nadal siedział za
swoim biurkiem. Na moje pojawienie zareagował jedynie
pełnym zamyślenia pochyleniem starych rogów.
– To pisała jedna osoba, ale różnymi atramentami.
– Jest pan pewien? – Nachyliłem się również nad
arkuszem.
– U nas matki nie noszą w torebkach długopisów z
zielonym wkładem. W ogóle rzadko kiedy kobieta na
prowincji nosi przy sobie długopis. A na zebraniach
zwykle podpisują się jednym piórem. Ten, kto to pisał,
specjalnie używał różnych długopisów, żeby nas zmylić, i
starał się podrabiać różne charaktery pisma. Ale madame
Karakuł i mademoiselle Kurkul nigdy by nie podpisały
razem tego samego dokumentu. To stare sąsiadki,
wiecznie w stanie wojny, strasznie się nawzajem
nienawidzą. Przestępca tego nie wziął pod uwagę.
– Myśli pan, że mamy do czynienia z przestępcą, a
nie zwyczajnym oszczercą?
– Możliwe, mój drogi, całkiem możliwe. Nie wydam
nakazu aresztowania hydraulika, ale warto z nim pogadać.
Kapralu, wezwaliście podejrzanego?
– Obiecał przyjść za chwilę, sir! Zadzwoniłem do
niego i powiedziałem, że wybija nam kanalizacja.
– Doskonale, nie trzeba będzie nigdzie łazić.
Z
zadowoleniem
rozprostowałem
ramiona.
Wybiegając
naprzód,
powiem,
że
przesłuchanie
hydraulika nic nie dało. Rzeczywiście zaszedł na pięć
minut do przedszkola, ale nie do kuchni, tylko do
dyrektora, podpisać rachunek za ekspresową naprawę rury
w kotłowni. Na dodatek podczas festynu w ogóle nie było
go w mieście. Komisarz tylko rozłożył ręce. Uczciwy
pracownik, czysty jak łza... Resztę dnia poświęciliśmy na
pisanie raportów. Papierkowej roboty nigdy nam nie
zabraknie...
Wieczorem, kiedy wróciłem do hotelu i wchodziłem
już po schodach na piętro, do swego pokoju, zawołała
mnie recepcjonistka.
– Messir Brazyński, to do pana. – Starsza nimfa
podała mi list.
Ze zdziwieniem wziąłem kopertę. Było na niej tylko
moje nazwisko, napisane na maszynie. Poczułem ucisk w
żołądku, przewidując coś złego.
– Kto to przyniósł?
– Nie wiem, wsunął pod drzwi.
Podziękowawszy
ze
sztucznie
beztroskim
uśmiechem, rozerwałem kopertę.
Za daleko zaszedłeś, Jiri Brazyński. Jeśli chcesz
jeszcze zobaczyć swoją przyjaciółkę, przyjdź do
opuszczonej kopalni dziś o dziesiątej wieczorem. Sam i
bez broni. Jeśli nie spełnisz warunków, miej pretensje
tylko do siebie.
List składał się z liter wyciętych z gazety.
Natychmiast rozpoznałem gotycką czcionkę „Diabelskich
Wieści Dog’re”. Nogi same poniosły mnie do wyjścia.
– Coś ważnego? – spytała ciekawska recepcjonistka.
– Tak, ciocia zostawiła mi jacht w spadku.
Powinienem szybko potwierdzić swoje prawa do niego.
Szybkim krokiem udałem się z powrotem na
komisariat.
Zamieniłem
parę
zdań
z
wiecznie
dyżurującym kapralem (komisarz już poszedł do domu),
oznajmiłem, że chcę posiedzieć nad materiałami
dotyczącymi sprawy i zagłębiłem się w papierach. W
moich notatkach powinny być jakieś poszlaki, szczegóły,
które mi umknęły. Ale najwyraźniej ktoś je zauważył i
postanowił zadać uprzedzający cios. Ten ktoś wiedział, że
zamierzałem wyjechać, wiedział, że wróciłem, wiedział,
że spotykam się z Elwirą... wiedział o mnie wszystko!
I ja też dowiem się o nim wszystkiego, już dziś
wieczorem. Oczywiście, iść tam samemu, nie mówiąc nic
nikomu, będzie głupio, ale komu mam tu zaufać? Nie
zaryzykowałem z komisarzem ani z kapralem, a nikogo
innego nie zdążyłem tu poznać. Chyba że zwrócić się
bezpośrednio do mera...
– Oczy pan straci, sir. Ileż można czytać w kółko
jedno i to samo? Niech pan idzie lepiej do pubu strzelić
piwko. Zdaje się, że tam się panu wczoraj całkiem wiodło.
–
To
Flewretti
zajrzał
do
mnie
i
mrugnął
porozumiewawczo. Problem małego miasteczka, nic
przed nikim się nie ukryje.
– Która godzina?
– Już wpół do dziewiątej.
Zamknąłem oczy i przez minutę siedziałem całkiem
nieruchomo.
Koniec.
Wiedziałem
już
wszystko.
Otworzyłem leżącą na biurku książkę telefoniczną,
przerzuciłem kartki i znalazłem odpowiedni adres.
Otworzyła mi żona przestępcy, miła kobieta, i
powiedziała, że mąż jeszcze nie wrócił z pracy. To była
ostatnia próba. Teraz stało się ostatecznie jasne, że na
wyznaczone miejsce spotkania pójdę sam. Nie mogłem
ryzykować życia Elwiry. Choć może w ten sposób
popełniałem okropny błąd. Przywykłem jednak ufać
własnej intuicji, a ta mi podpowiadała, że lepiej nikogo do
tego nie mieszać.
Na ulicy pierwszy przechodzień z łatwością wyjaśnił
mi, jak dojść do starej kopalni za miastem. Kiedyś
wydobywano tam kamień, lecz od dawna stała zamknięta,
a złoże było opuszczone. Najlepsze miejsce do
wyrównania rachunków.
Za kwadrans dziesiąta stałem już przy wejściu.
– Wchodź, sierżancie! Widziałem, że jesteś sam –
rozległo się skądś z ciemności.
Pchnąłem stare wierzeje. Ziemne schody wiodły
gdzieś w dół, do pełgającego światła. Tunel doprowadził
mnie do obszernego pomieszczenia. Paliły się tam trzy
lampy górnicze i w ich mdłym świetle moim oczom
ukazał się straszny widok...
Nad brzegiem zardzewiałego zbiornika z wodą stała
związana
i
zakneblowana
Elwira.
Nie
miałem
wątpliwości, co to za woda. Koniec linki znikał w mroku,
ale byłem pewien, że trzyma go ten, którego szukałem.
– Niech pan wyjdzie, panie Sabnok!
Rozległ się obrzydliwy chichot i listonosz wyłonił się
z cienia. Chudy, z pogardliwym uśmieszkiem na twarzy,
poruszał się, wyginając, jakby nie miał w ogóle kości. W
ręku trzymał wycelowany we mnie pistolet.
– Kiedy zobaczyłem cię na festynie, od razu
wiedziałem, że tego sierżanta trzeba się będzie pozbyć.
Wam, miastowym, nie można ufać.
– I słusznie. Szkoda, że nie przesłuchałem pana od
razu na miejscu. Może by już pan siedział w areszcie
śledczym.
– Nie wyśledziłbyś mnie.
– Kucharz zeznał, że nie widział nikogo po
porannych wiadomościach, a to znaczy, że poranną gazetę
przynieść musiał listonosz. W laboratorium oględziny
butli pozwoliły stwierdzić, że pieczęć została zdjęta, a
potem
starannie
nałożona
ponownie.
Domowik
wspomniał, że mundur znajomego, od którego miał wino,
był taki jak mój. Nie pomyślałem z początku o mundurze
pocztowym, a przecież jest bardzo podobny do
policyjnego. I kolorem, i fasonem, i nawet ma srebrne
guziki. Odebrawszy przesyłkę w urzędzie pocztowym,
zdjął pan pieczęć, odlał sobie święconej wody i dolał
zwykłej. Święcona woda przecież nie traci swoich
właściwości
nawet
w
roztworze
jeden
do
dziewięćdziesięciu. Ustalić fakt jej rozcieńczenia bez
analizy spektrometrem jest w ogóle niemożliwe.
– Więc dlaczego mnie nie zatrzymałeś? –
wyszczerzył się listonosz.
– Teraz to robię. Obywatelu Sabnok, jest pan
aresztowany.
– No tak – roześmiał się. – A jeśli cię po prostu
zastrzelę? Wszyscy myślą, że wyjechałeś...
– Wróciłem i postarałem się pokazać w wielu
miejscach. W hotelu, w pubie, w komisariacie i nawet u
pańskiej żony. Poza tym mój raport o pańskim udziale w
szeregu przestępstw już leży na biurku komisarza
Gerarda.
– Tak, komisarzu?
Za moimi plecami bezszelestnie ukazał się szef. On
też wycelował we mnie broń.
– Przepraszam, sierżancie. Rozumiem, że jest pan
wstrząśnięty moją obecnością. Ale ja wcześniej od pana
zrozumiałem, kto za tym wszystkim stoi. Pozostawało
tylko spotkać się i porozmawiać z naszym przyjacielem. –
Skinął do uśmiechniętego Sabnoka. – Zaproponował mi
bardzo imponującą sumę w zamian za milczenie. A nasze
policyjne emerytury nie są specjalnie wysokie...
– Ogłosiliśmy, że dzieci poważnie ucierpiały, chociaż
wszystkie są całe i zdrowe. Ministerstwo zdrowia
wyasygnuje okrągłą sumkę na leczenie dzieciaczków!
Naturalnie ja jako pocztowiec ją przyjmę i dostarczę do
adresata, a komisarz policji wraz z merem sporządzą
sprawozdanie o spożytkowaniu otrzymanych środków.
Nie sprawi to nam szczególnych trudności, jak pan
rozumie. Prawda, Gerardzie?
– Oczywiście, Hugo. Nasz poczciwy mer rzadko
patrzy na to, co podpisuje.
– Chcesz coś jeszcze powiedzieć przed śmiercią,
sierżancie?
– Nie, Hugo, umówiliśmy się, że on jest mój! A
dziewczyna... zabieraj ją sobie.
Listonosz znów zaniósł się szczekliwym śmiechem i
odwrócił ku Elwirze. W tejże chwili szef mrugnął do
mnie. Lekko kiwnąłem głową i przyklęknąłem na jedno
kolano, schodząc mu z linii ognia. Gruchnął strzał!
Sabnok ze zdumieniem popatrzył na przestrzelony
nadgarstek, jego broń upadła na ziemię.
Rzuciłem się naprzód, w czterech wielkich susach
znalazłem się między Elwirą a zbiornikiem, odgradzając
ją od święconej wody. Mój zwierzchnik, sapiąc, obszedł
nas, dwoma ciosami powalił skomlącego listonosza i skuł
go. Tymczasem uwolniłem dziewczynę od knebla i
połowy więzów.
– Z tobą wszystko w porządku?
Pokiwała głową, z szoku nie mogąc nic wykrztusić.
– Jeszcze jeden strzał i mógłbym pozbyć się od razu
dwóch świadków. Żartuję – uśmiechnął się szef,
pomagając mi podtrzymać szlochającą Elwirę.
– Bydlak! Zwabił mnie tutaj! Powiedział, że tu
czekasz, żeby mi powiedzieć coś ważnego. A potem
uderzył mnie w głowę...
– Idioci... Wszystko by się udało, gdyby nie...
Zdradziłeś mnie, Gerard!
– A ty tak łatwo uwierzyłeś w moją sprzedajność? –
Głos komisarza stwardniał. – Jesteś u nas raptem dwa lata.
A ja się tutaj urodziłem, i moi przodkowie, i przodkowie
przodków. Jakiś ty głupi, Sabnok...
Godzinę później, kiedy już opatrzony i klnący na
czym świat stoi listonosz siedział pod kluczem, wszyscy,
łącznie z kapralem Flewrettim, odpoczywaliśmy na
posterunku, rozpijając butelkę mocnego wina, którą szef
wyciągnął z głębin szafy na dowody rzeczowe.
– Chyba powinienem to i owo wyjaśnić. Naturalnie
długo nie mogłem uwierzyć, do ostatka łudziłem się, że to
tylko wypadek i zbieg okoliczności, my tu przecież nie
przywykliśmy do takich kryminałów. Lecz nie mogłem
zamykać oczu na fakty, a to dzięki pańskiemu natręctwu,
sierżancie Brazyński. Zwrócił pan uwagę na rękawiczki,
później na podobieństwo mundurów, a potem sam
zacząłem wyciągać wnioski. Z tą różnicą, że ja
wiedziałem o swojej niewinności i nigdy bym nie
uwierzył w winę kaprala. Wówczas zacząłem podejrzewać
Sabnoka. Jako pracownik poczty miał możliwość
otworzenia pojemnika ze święconą wodą, a odpowiedni
stopień koncentracji sprawdzał doświadczalnie na
dziewczynie i domowikach. Jednak niezbitych dowodów
przeciwko niemu nie miałem. Wtedy poszedłem z nim na
układ. Uwierzył mi, choć nie od razu. Byłem mu
potrzebny...
– Ale jak on zdołał dodać święconej wody do zupy w
przedszkolu?
– To proste. Kiedy przyniósł rano pocztę,
niepostrzeżenie wlał trochę do garnka, kiedy kucharz
wyszedł na papierosa. Zwyczajnie czekał na dogodny
moment. Znał zwyczaje Stregi, który zawsze stawiał
garnek na płycie, wrzucał podstawowe składniki i
wychodził zapalić.
– A gdzie pan był w czasie konkursu?
– Chińskie jedzenie nie zawsze mi służy. Wolałem
nie mówić, gdzie byłem.
– I kto by pomyślał, że nasz komisarz jest taki
delikatny? – roześmiała się Elwira.
– Kiedy wieprzowe kung-pao jest takie smaczne... nie
mówcie, że powinienem z niego zrezygnować!
– Nie powiemy. – Bohaterska żurnalistka odwróciła
się do mnie, a jej wielkie szare oczy wywlekały ze mnie
duszę. – Teraz nie wyjedziesz?
– Nie, mnie się tu podoba – przyznałem szczerze. –
Sir, przepraszam, że poszedłem sam, nie mówiąc nic panu
ani kapralowi.
– Nie mam o to pretensji – rzekł Furfur. – I tak bym
nie poszedł, lubię pracę siedzącą. A tam u was była
strzelanina, bójka, zamieszanie... Nie, nie mam nic
przeciwko temu, że mnie nie zaproszono, lepiej wy sami...
– Przecież i ja panu nie dowierzałem, sierżancie –
roześmiał się Gerard. – Jednak dziś pan udowodnił, że jest
godzien służyć w policji Mokrych Psów. Myślę, że się
dogadamy.
– Tak jest, sir!