Bialer Anna Szczęścia tekże chodzą parami

background image


background image

background image


Mamie

background image

Rozdział pierwszy

Krążę po ogromnym, ponurym budynku, który przypomina opuszczoną fabrykę

amunicji, a może raczej zdewastowane koszary, i za wszelką cenę usiłuję się stamtąd
wydostać, coraz bardziej przerażona, bo ktoś za mną idzie. Nie mogę biec, bo taszczę ze
sobą przedpotopową walizkę z pomarańczoworudej skóry. Słyszę ciche, pulsujące echo
czyichś kroków i czuję, że to Marcel. Czego ode mnie chce? Przecież się rozwiedliśmy, i
to całkiem przyzwoicie, w dziesięć minut. Prowadzimy osobne życia, staramy się nie
wchodzić sobie w paradę. W końcu zziajana, z uczuciem ulgi, wypadam na pusty,
betonowy dziedziniec. Mam wrażenie, że w ostatniej chwili. Ale w ostatniej chwili przed
czym? I gdzie ja jestem? Widzę wyludnione miasto. To przecież Borne Sulinowo tuż po
odjeździe wojsk radzieckich. Ulicą biegnie wychudzony pies z podkulonym ogonem,
dostrzega mnie, nasze wystraszone spojrzenia spotykają się na ułamek chwili,
nieruchomieję, a on przyspiesza i znika za rogiem odrapanego domu naprzeciwko.
Wszystko tutaj jest martwe, nawet drzewa: ich zielone korony pozbawione ptaków trwają
w kamiennym bezruchu.

Niestety, po chwili następuje kolejna odsłona koszmaru: ostatkiem sił docieram

do przyjaciół na imprezę. Z tą samą walizką, w której widocznie są jakieś cenne rzeczy,
skoro ją taszczę z takim poświęceniem. Dlaczego nikt mnie nie uprzedził, że zaproszono
też Marcela z jego kobietą, czyli, jak zwykłam o niej mówić, konkubiną? Mam na sobie
beznadziejne ubranie: flanelową koszulę w czarno-żółtą kratkę, bez trzech guzików, po
których zostały jedynie smętnie zwisające nitki w różnych kolorach, i wyświechtane
robocze spodnie – nic dziwnego, właśnie wróciłam ze wsi, gdzie ktoś chodził po
ogrodzie, słyszałam kroki, szepty, szelesty. Mogłam wrócić do domu, żeby się przebrać,
ale nie zrobiłam tego. Czy ja nie mam domu? I dlaczego bez przerwy dźwigam starą
walizkę ze skóry? Chowam się w pokoju obok. Przez uchylone drzwi docierają do mnie
salwy śmiechu. Otwieram walizkę i moim oczom ukazują się rozmaite przedmioty ze
srebra i złota: świeczniki, sztućce, półmiski, biżuteria. Skąd ja to mam? Boże, przeszywa
mnie straszliwa myśl, jestem złodziejką. Okradłam kogoś. Szybko zamykam walizkę,
wsuwam ją pod łóżko i ruszam do salonu. Chcę wyjaśnić, dlaczego jestem tak
niestosownie ubrana, ale nikt mnie nie słucha. Wszyscy się śmieją, coraz głośniej.
Pokazuję na miejsca po guzikach, dukam coś o człowieku, który kręcił się po ogrodzie,
zaglądał do okien, a oni zatykają uszy. Z oczu płyną mi łzy. Jak mogą, przecież to moi
przyjaciele. Koszula rozchyla mi się na biuście, na brzuchu, wciąż muszę ją poprawiać,
przytrzymywać, a drugą ręką, przybierając dziwne pozy, staram się zakryć plamy na
spodniach.

Fantastycznie! Już od wielu dni co rusz ktoś mi przypominał, żebym koniecznie

zapamiętała sen pierwszej nocy w nowym mieszkaniu, bo się sprawdzi. Czyli najbliższą
przyszłość już znam: czekają mnie draki z Marcelem, który postanowił mnie ścigać (za
co?), a także zdrada przyjaciół. Czuję do nich ogromny żal. Skoro to sen proroczy, musi
być w nim ziarno prawdy. Jak w plotce. A taki piękny sen sobie zaplanowałam – że czas
cofa się o ćwierć wieku, a ja, już mądrze i rozsądnie, układam sobie życie: mam
pasjonującą i dobrze płatną pracę, uroczą rodzinę, kochającego i wiernego męża bez
nałogów, jestem piękna i młoda, a wszystkie zimy spędzam na ciepłej wyspie z palmami,
którą opływa szafirowe morze. Zapisałam go nawet, ze szczegółami, żeby wesprzeć
ośrodek w mózgu odpowiedzialny za sny. Ludzie zapisują to, co im się przyśniło, a ja

background image

przeciwnie: to, co mi się przyśni, a właściwie to, co powinno mi się przyśnić. Już dawno
wymyśliłam tę metodę, niestety, mało skuteczną.

Krótko mówiąc, zimę spędzę w Warszawie, gdzie jest tylko jedna palma, i to

sztuczna, w dodatku ostatnio, na znak protestu – nie pamiętam przeciwko czemu, może
chodziło o głód w Afryce – obsmyczona przez chimeryczną artystkę. Potem stracę
przyjaciół i w moim życiu pojawi się ktoś niezbyt życzliwy, kogo niestety nie widziałam
we śnie, ale był tam. Jakiś wróg. „Tylko tego brakuje – szepcze Strofa, która mieszka w
mojej głowie i wciąż mnie strofuje – żebyś teraz, u progu nowego życia – cóż z tego, że
tuż przed pięćdziesiątką, podobno tylko na łożu śmierci jest naprawdę za późno na
zmiany – zaczęła wierzyć w przesądy”. Jak to zaczęła? – dziwię się. – Przecież ja od
dzieciństwa wierzę w przesądy, może chodzi ci o to, żebym przestała? Oczywiście nie
będę się przejmować głupim snem. Tym bardziej że wreszcie mam za sobą całą
przeprowadzkę – co za ulga. Naprawdę nie jest łatwo przenieść do M3 ogromne
mieszkanie z garderobą, pełne schowków i szaf z mnóstwem półek i szuflad. A jeszcze
trudniej przeprowadzić się ze słonecznego mieszkania do ciemnej nory, gdzie słońce
tylko rano oświetla z ukosa kawałek saloniku, a łazienka przypomina ptasią dziuplę.
„Bzdury, przesadzasz”, prycha Strofa. I znów ma rację, co ja bym bez niej zrobiła –
owszem, mieszkanie jest niewielkie, ale całkiem przytulne, a w łazience zmieściła się i
pralka, i półka na ręczniki i mam dwie ogromne szuflady. Słońca jest mało, ale to nawet
lepiej, biorąc pod uwagę koszmarne upały, jakie co roku latem nawiedzają nasz kraj,
kiedy tylko stopnieje śnieg i odpuszczą siarczyste mrozy. Przynajmniej nie trzeba będzie
zakładać klimatyzacji, na którą i tak mnie nie stać. A poza tym okna są duże i mam dość
światła. I piękny balkon, gdzie będę palić papierosy. I hodować kwiaty. Jak mi się zechce,
rzecz jasna. Na razie mi się nie chce, zresztą jest początek jesieni, za późno na zakładanie
ogrodu. Nie – żadnych kwiatów! Zwłaszcza doniczkowych, z którymi są same kłopoty.
Koniecznie muszę uprzedzić przyjaciół, znajomych, żeby mnie nimi nie uszczęśliwiali.
Jakoś nie mam do nich serca, a trudno wyrzucić żywą roślinę, więc trzeba potem
zajmować się nią przez całe lata. Niektóre przeżywają swoich właścicieli: na przykład
kwiaty cioci Róży, które po jej śmierci z moją pomocą powędrowały do różnych
staruszek i staruszków. Nie chcę osierocić swoich kwiatów.

Patrzę na stosy pudeł, które piętrzą się wokół mnie, i zastanawiam się, gdzie ja to

wszystko upchnę. Muszę przyznać, że jednak Judyta Grocholi lepiej sobie poradziła w
sprawach lokalowych. Ale jej życie to tylko fikcja literacka – tam ceny były szokująco
niskie, a bohaterka dziwnie dużo zarabiała jak na zawód redaktorki, który ja już dawno
musiałam porzucić, żeby przestać wybierać między zapłaceniem czynszu i rachunku za
prąd. Ciekawe, w jakim piśmie pracowała – może by mnie tam przyjęli? Umiem pisać
listy i znam się na wszystkim. A zresztą Grochola nie musiała dbać o realia, napisała
książkę ku pokrzepieniu serc. Dzisiaj już nikt nie tęskni za ojczyzną jak latarnik, już
raczej kto żyw i dobrze wykształcony ucieka z niej w popłochu. Teraz trzeba krzepić
serca kobiet po rozwodach z bogatymi mężami, którzy przed podziałem majątku
gwałtownie biednieją i nie są już tacy hojni jak dawniej. Jeśli w ogóle byli hojni. Marcel
był. Szkoda, że nie nosiłam biżuterii, przez dwadzieścia lat małżeństwa mogłabym
uzbierać całkiem pokaźną kolekcję, którą teraz sprzedawałabym sztuka po sztuce. Albo
chociaż córka i wnuczka miałyby po mnie coś cennego. Cóż, zamiast pierścionków
zostawię im w spadku książki – sama korzyść.

Siedzę nad kawą, rozczarowana snem pierwszej nocy, i próbuję wykrzesać z

background image

siebie trochę zapału. Powinnam szybko uporać się z resztą pudeł, żeby nie zaczynać
nowego życia od rozgardiaszu, ale po tym wielkim pakowaniu, rozdawaniu rzeczy,
wyrzucaniu ton starych dokumentów perspektywa rozpakowywania, układania,
segregowania nie napawa radością. Jestem zmęczona. Dopiero teraz czuję, jak bardzo
wyczerpały mnie te ostatnie tygodnie, miesiące, lata. Jak wyczerpało mnie całe moje
dorosłe życie. „Nie jęcz”, prosi Strofa. Muszę, bo jestem wyczerpana! Ciekawe, kiedy
zaczęłam się tak chybotać i podejmować beznadziejne decyzje: postanowiłam studiować
polonistykę, która w ogóle mnie nie pociągała, chociaż bez trudu mogłam się dostać się
na jakieś ciekawsze studia; mając kapitalny temat pracy magisterskiej, zmieniłam go na
supertrudny i supernudny; a w końcu rzuciłam dobrego i wesołego chłopaka, żeby się
związać z palantem, co prawda również wesołym, ale jednak przesadnie. W dodatku od
początku wiedziałam, że to błąd. Podobno mamy to w genach, które nie przejmują się
szczęściem swego właściciela, mając na względzie jedynie fizyczny dobrostan jego
przyszłego potomstwa. To one sprowadzają ludzi na manowce, rzucając ich w ramiona
osobników o odpowiednich genach, ale paskudnych charakterach. Potomstwo
rzeczywiście mam ładne i zdrowe. Ale ze szczęściem u mnie krucho. U potomstwa też.
W końcu wszystko przestało mnie cieszyć: słońce, praca, wiosna, a nawet dzieci.
Kocham je, ale jak sięgnę pamięcią, macierzyństwo zawsze było jakąś udręką i do dziś
kojarzy mi się głównie z niewyspaniem, nieustanną pracą, lękami i pasmem porażek. I
pomyśleć – jeden gen może zdeterminować całe życie durnej kobiety, która ćwierć wieku
męczy się z facetem, bo wciąż ma nadzieję, że on się zmieni. A ludzie się nie zmieniają,
chyba że mają ku temu jakiś ważny powód.

Wiem, nie warto zaczynać nowego życia od gorzkich refleksji nad przeszłością,

ale niestety same cisną się do głowy. I pewnie naszłyby mnie kolejne, równie mocno
sfatygowane, gdyby nagle gdzieś w pobliżu nie rozległo się ostre brzęczenie. W
pierwszej chwili nie wiem, skąd dochodzi i co oznacza, bo jeszcze nie oswoiłam się z
okolicznymi dźwiękami, w końcu jednak olśniewa mnie – to dzwonek do drzwi. Kto
mnie tutaj znalazł? Przecież tylko rodzina i przyjaciółki, Jolka, Baśka i Weronika, znają
mój nowy adres. Idę otworzyć, zanim nieproszony gość, przekonany, że nie ma mnie w
domu, odejdzie, unosząc ze sobą jakąś ważną wiadomość. Przede mną stoi starszy pan w
typie Koszałka-Opałka, uśmiechnięty kurdupel w okularach o sympatycznej,
zarumienionej twarzy i wyglądzie pedanta: spodnie w kancik, kamizelka w serek, na
nogach kapcie w kratkę, resztka włosów zaczesana na pożyczkę. Znam ten wzruszający
typ ludzi: zbierają torebki po cukrze, gazetę kupują tylko w piątek, mają przedpotopowe
latarki na płaskie baterie, których już się nie produkuje (chyba), i nigdy nie wyrzucają
jedzenia, zwłaszcza chleba. Co oni z nim robią, na litość boską? Co robią z chlebem,
którego nie da się już zjeść?! Podobno zakopują w ziemi, żeby wrócił tam, skąd
pochodzi. Ja też będę tak robić, postanawiam.

– Witam miłą panią jak najserdeczniej. – Dziwnie się wyraża, myślę, chyba dość

staroświecko. Zabawny. – Nazywam się Eugeniusz Dzięcioł i mam ogromną
przyjemność być pani sąsiadem. Chciałbym zaprosić na kawę, kiedy znajdzie pani wolną
chwilkę. Może jutro?

Tak od razu? Szczerze mówiąc, nie mam jeszcze ochoty na sąsiedzkie amory,

wiem, co może wyniknąć ze zbyt pochopnych decyzji towarzyskich. Jakieś wizyty u
nudnych ludzi, a potem rewizyty. „Też nudne”, dodaje Strofa. Sztuczne uśmiechy,
sztuczne żarty, a jak dobrze pójdzie, oglądanie starych fotografii. A ja obiecałam sobie –

background image

od dziś żadnych głupich decyzji, tylko chłodny rozsądek. Jednak taki akt życzliwości ze
strony pana Dzięcioła wydaje się na tyle wzruszający, że go nie spławiam, znaczy się
spławiam, ale tylko połowicznie.

– Och, dziękuję. To bardzo miłe. Nie wiem, czy jutro zdołam – jego wytworny

styl najwyraźniej mi się udzielił – bo mam sporo pracy i jeszcze się nie rozpakowałam,
ale za jakiś czas chętnie napiję się z panem kawy. Naprawdę dziękuję.

– Cała przyjemność po mojej stronie. A gdyby potrzebowała pani pomocy, chętnie

służę. – Chyba jakiś hrabiowski potomek, myślę, albo nauczyciel łaciny. – Jestem na
emeryturze i mam mnóstwo czasu. – To brzmi groźnie: siedzi w domu i od rana do nocy
skupia się na życiu sąsiadów, a teraz skupi się głównie na moim, bo mieszkamy drzwi w
drzwi. – Jeszcze raz zapraszam i życzę miłego dnia.

– A ja jeszcze raz dziękuję – odpowiadam i mam ogromną ochotę na końcu zdania

dodać: „Koszałku”, ale udaje mi się powstrzymać.

Niezły początek. Chciałam najpierw urządzić się, trochę odetchnąć, zebrać myśli,

zastanowić się nad sobą, zanim wrócę do życia towarzyskiego, a tu sąsiedzi nachodzą
mnie już pierwszego dnia. Jakoś wymigam się od tej kawy, a jeśli się nie uda, dołożę
wszelkich starań – jak widać, język Eugeniusza Dzięcioła już się we mnie zadomowił –
żeby mimo wszystko trzymać go na dystans. Zdaje się, że jesteśmy z innych bajek – on z
Konopnickiej, ja z braci Grimm.

W końcu bez większego entuzjazmu zaczynam się krzątać po kuchni – rozpakuję

dziś resztę naczyń. Mam dwa dni na to, żeby się tutaj urządzić. Czynności, za którymi nie
przepadam, staram się wykonywać na raty, tym razem jednak postanowiłam niczego nie
odkładać na później. Stawiam na kuchence ekspres do kawy i podchodzę z nożem do
najbliższego pudła, jakbym chciała je zamordować. Na pudle widnieje litera „K”, czyli
„Kuchnia”, na bardziej szczegółowe opisy nie było czasu – nie pamiętam dokładnie, co w
nim jest. Na szczęście szafek jest sporo, więc wszystko się zmieści, zwłaszcza że
pozbyłam się mnóstwa rzeczy – nie bez żalu, bo mam naturę chomika – żeby nie
zagracać sobie życia. Ale już zaczynam za nimi tęsknić: za przypaloną drewnianą łyżką,
którą każdego ranka, półprzytomna, mieszałam w garnuszku kaszkę mannę dla dzieci,
żeby się nie skrupiła. Za kryształowym szafirowym wazonem, który dostałam od cioci
Róży na czterdzieste urodziny, a już wtedy miał chyba z dziesięć lat. Niedowidziała,
biedulka, i była pewna, że się nie zorientuję, chociaż nosił ślady całkiem intensywnego
użytkowania. I tęsknię za wielkim garem służącym do gotowania bigosu, który komuś
oddałam w przekonaniu, że już nigdy mi się nie przyda, ponieważ na zawsze rozstałam
się z amatorem bigosu. „Przestań! Tutaj ma być ład, koniec z nadmiarem: od dziś tylko
to, co naprawdę niezbędne”. Ale przecież tego nie da się z góry ustalić. Nie wiadomo,
czego będę potrzebować jutro, za rok. Idiotyzm, przecież, jeśli zechcę ugotować bigos,
pożyczę garnek. Ciekawe od kogo – żadna z moich przyjaciółek nie gotuje bigosu ani go
nie jada. Podobno wątroba go nie znosi, tak jak obcokrajowcy, którzy na sam widok tej
potrawy dostają mdłości.

Po kilku godzinach kuchnia wygląda jak należy. Czuję się znacznie lepiej. Moje

mieszkanie zaczyna żyć. Resztę – oprócz książek, bo to wyższa szkoła jazdy – rozpakuję
jutro. Teraz należy mi się odpoczynek.

A jednak nie jest mi pisany. Kiedy, obolała od dźwigania, schylania się i

wchodzenia na drabinę, mam zamiar położyć się na godzinę (no, może dwie) z książką,
znów rozlega się dzwonek, tym razem telefonu. Marcin? Czego chce? Przecież

background image

ustaliliśmy, że to już naprawdę koniec, żadnych spotkań, żadnych telefonów. Tak, ale
ustalaliśmy to z dziesięć razy, więc zanim umowa ostatecznie wejdzie w życie, jeszcze,
jak widać, trochę się pomęczymy. Raz on ją zrywa, raz ja.

– Cześć.

– Cześć.

Milczy, więc ja też milczę, choć ciekawi mnie, co ma do powiedzenia. Pewnie

czeka, aż zacznę, jak zwykle, paplać, wypytywać, ale trafił na zły moment: nie mam siły
ruszyć ani ręką, ani nogą, ani nawet językiem. A poza tym postanowiłam sobie,
wypisawszy wcześniej listę swoich wad, które mi doskwierają, że będę z nimi bezlitośnie
walczyć (te, które mi nie doskwierają, mam zamiar zostawić w spokoju, nawet jeśli
doskwierają innym), że na przykład przestanę paplać, ględzić i zrzędzić. Pierwszy raz
mam okazję sprawdzić, czy to potrafię. Sukces. Po dłuższej chwili milczenia, które
znoszę całkiem mężnie, Marcin pyta:

– Co u ciebie? Kupiłaś mieszkanie?

– Tak, właśnie spędziłam w nim pierwszą noc.

– Gratulacje. A co ci się śniło? Wiesz, podobno…

– Wiem, wiem, śniły mi się cudowne rzeczy: piękna wyspa z szafirowym morzem

i złocistą plażą i przystojny, opalony facet, który podaje mi drinka z małą różową
parasolką z bibułki…

– Aha, to dobrze… – mówi niepewnie, bo nie wie, czy się zgrywam, czy mówię

poważnie. – Szkoda, że nie powiedziałaś, pomógłbym ci w przeprowadzce.

Nie cierpię tego, przecież niejeden raz miał okazję mi pomóc, ale pech chciał, że

zawsze akurat wtedy był potwornie zajęty. Może naprawdę nie mógł, w porządku, ale
niech przestanie proponować pomoc, zwłaszcza po czasie, a poza tym bywa tak, że trzeba
komuś pomóc akurat wtedy, kiedy jesteśmy zajęci czymś ważnym.

– Tak, oczywiście, ale wiesz, wolę polegać na sobie. Ludzie mają swoje kłopoty i

sprawy.

– Ale ja nie jestem jakimś tam ludziem, tylko… – milknie, nie wie, jak określić,

kim jest, albo raczej kim był, w moim życiu. Wcale się nie dziwię, bo to rzeczywiście
trudno nazwać. – Słuchaj, właśnie wyszła moja książka, chciałbym ci ją osobiście
wręczyć, a może przy okazji pokażesz mi swoje nowe mieszkanie. Czy mógłbym jutro
wpaść na godzinkę?

„Już było kilka takich godzinek, które potem zamieniły się w całe doby”,

przypomina Strofa.

Mimo wszystko jestem trochę zaskoczona. Również tym, że chciałabym go

zobaczyć.

– No dobrze – odpowiadam po chwili wahania. – Jutro muszę rozpakować resztę

rzeczy i wpaść do mamy. Może o szóstej?

– O szóstej, dzięki.

Chyba zwariowałam. Przecież to miał być pierwszy dzień nowego życia bez

pochopnych decyzji. Czasem – nie, bez przerwy – mam wrażenie, że moimi czynami
kieruje jakaś siła zewnętrzna, że ktoś, jakiś dowcipniś, wbrew mojej woli porusza mną
jak kukiełką i świetnie się przy tym bawi. A może nie postępuję pochopnie, może
potrzebuję się spotkać z Marcinem, żeby to był już naprawdę ten najostatniejszy raz?

Uświadamiam sobie, że nie podałam mu adresu. Już mam zamiar chwycić za

telefon, gdy Strofa wrzeszczy: „Przestań z tą nadopiekuńczością!”. Potulnie wracam do

background image

pudeł.

Już od windy słyszę, że telefon w moim mieszkaniu dzwoni jak szalony. W

dziurce od klucza tkwi żółta karteczka, pewnie od Koszałka, który wczoraj zaproponował
powitalną kawę, o czym już zdążyłam zapomnieć. Chyba jednak się nie wymigam. Z
trudem wygrzebuję z torby klucz, otwieram drzwi i biegnę do telefonu: Jolka.

– Błagam cię, sekunda, oddzwonię, muszę siusiu, pa! – wołam, rzucając na

podłogę płaszcz, torebkę, klucze, i ze słuchawką biegnę do łazienki. Myjąc ręce, muszę
się skonfrontować ze swoim odbiciem w ogromnym i dobrze, zbyt dobrze, oświetlonym
lustrze: zmęczona twarz, sfatygowany makijaż, opadnięte kąciki ust. A przecież za dwie
godziny ma wpaść Marcin. Już naprawdę ostatni raz, powtarzam w myślach po raz setny,
żeby nie zapomnieć. Jeszcze zdążę wziąć prysznic, ale odmłodnieć na pewno nie.
Kolacja. Nie rozmroziłam łososia! Trudno, zepsuję go w mikrofali. A teraz Jolka. Pewnie
chce opowiedzieć o swoich najnowszych podbojach na portalu randkowym. Śmieszne.
Nie, żałosne. Nie, dziwne. A właściwie, co w tym dziwnego? Już cały świat to robi.
Podobno w Izraelu nawiązywanie znajomości matrymonialnych w internecie stało się
sportem narodowym.

– Jest naprawdę fantastyczny – jak wielu poprzednich – bardzo inteligentny,

wyrozumiały, potrafi gotować, lubi podróże i chcemy razem stanąć… – Chryste, chyba
nie na ślubnym kobiercu
– znaczy się, wejść razem na Mount Everest – uff, dzięki Bogu
finanse w porządku. I wiesz, ma piękny profil. Bo Olek, mówiłam ci, nie mogłam znieść
jego profilu. Myślałam, że przywyknę, pokocham, ale nic z tego. Utknęliśmy w martwym
punkcie: co spojrzałam na niego z boku, na przykład w samochodzie, serce mi zamierało
z przerażenia. I wciąż ten profil widziałam, nawet jak siedział do mnie an face albo
tyłem. Tylko ten profil… Nie wiem, jak ci to wyjaśnić… Nie pomogło mu nawet, że znał
na pamięć Ulissesa.

– Nie mówiłaś, że zna na pamięć Ulissesa. Gdybym wiedziała, wzięłabym go

sobie.

– Niestety, już zajęty. Znalazł kobietę, która zna na pamięć całego Pana Tadeusza.

– Zwariowałaś? Jakaś aktorka czy co?

– Żartuję, ona z pewnością nie wie nawet, kim był Mickiewicz – prycha z pogardą

Jolka. – Ale rzeczywiście jest już zajęty. Niestety, ten profil…

Dla mnie prosta sprawa: jak się spędziło z facetem dwadzieścia lat, to nawet jeśli

nie grzeszył pięknym profilem i miał sporo wad (jak na przykład jej mąż: co rusz
bezrobotny, w domu – nogi na stole, pilot w dłoni, skoki na boki…), był kimś
oczywistym. A teraz chciałoby się ideału. Ale skąd go wziąć? Wszyscy w miarę fajni
mężczyźni w naszym wieku są zajęci. Nawet księża, choć formalnie są kawalerami. Jedni
przez żony, inni przez kochanki, i to dużo młodsze. A tych kilku, którzy gdzieś się
zadekowali, na pewno nie nawiązuje znajomości przez internet. To przecież groteskowe.
Fajny facet zawsze trafi na fajną kobietę. Nawet niefajny facet trafi na fajną kobietę.
Facet to facet – wartość sama w sobie.

– A może ty też spróbujesz? Nie powinnaś być taka sama… – mówi Jolka

najwyraźniej zaniepokojona moim milczeniem. – Co ci szkodzi? Dziczejesz. Przecież
widzę. Coraz rzadziej chodzisz do fryzjera i wiesz… utyłaś. – Co za małpa, myślę sobie,
ale przecież ma rację, zaokrągliłam się ostatnio i już dawno przestałam się malować. –
Podam ci adresy tych portali, jest kilka, ale według mnie najlepszy to…

Nie chce mi się po raz kolejny wyjaśniać, że moim zdaniem tak nie można poznać

background image

kogoś odpowiedniego, że świat roi się od beznadziejnych facetów, a poza tym ci w moim
wieku wydają mi się strasznie starzy, pomarszczeni, nieapetyczni i – przede wszystkim –
że wątpię, czy jeszcze chcę z kimś być (wahanie stąd, że czasem by się przydał,
niekoniecznie do remontów czy pocieszania, ale do wyjścia na imprezę, do kina, do
wyjazdów na wakacje itp.), a wreszcie, że pokochałam wolność i będę jej bronić
pazurami. Cieszy mnie widok świeżej, nierozbebeszonej gazety, którą mogę sobie
rozbebeszyć, nawet bez czytania, i opuszczonej deski klozetowej (nigdy nie zrozumiem,
dlaczego jej nie zamykają), nie chce mi się gotować ani wzruszać czyimiś
niewzruszającymi wadami. W każdym razie, ilekroć ktoś wpada mi w oko, natychmiast
przed tym okiem przesuwa się film: jak muszę rano wstać, żeby zrobić śniadanie i
zaparzyć kawę, ćwiczyć umiejętność proaktywnego słuchania, której nauczam podczas
szkoleń, ale wiem, że jest nie do opanowania, i codziennie rano słać łóżko, co uważam za
stratę czasu. Również teraz nie mogę powstrzymać wizji nadchodzącej katastrofy: całe
moje mieszkanie jest pod okupacją barbarzyńcy, który panoszy się po nim, wyleguje na
moich kanapach, czyta w wucecie moją gazetę, a pewnego dnia staje w drzwiach z
wielkim pudłem, w którym jest pięćdziesięciocalowy telewizor, i z drugim – oczywiście
z kinem domowym – i od tej chwili muszę zasiadać w salonie, żeby obejrzeć kolejną
tragikomedię w wykonaniu naszych posłów i posłanek albo jakiś szpiegowski film.

– Nigdy!!! – wrzeszczę do słuchawki.

– Co nigdy? – pyta z przestrachem Jolka.

– Przepraszam cię… No, nigdy telewizora…

– Przecież nie masz telewizora.

– Ale musiałabym mieć, wszyscy mają.

– Coś ty, przecież nie trzeba razem mieszkać – przekonuje Jolka. – Niektórzy

chcą spędzać razem tylko weekendy. I telewizję oglądają u siebie.

– Ale facet, który w ten sposób szuka kobiety, musi mieć jakiś poważny defekt.

Przecież świat się roi od kapitalnych kobiet. Tylko ofermy i oszu… No, może ten twój
jest inny – reflektuję się, niestety, zbyt późno – zdarzają się wyjątki, ale wiesz, kochanie,
nie mnie, ja mam pecha, a szczęście tylko do dupków.

– Dobra, dobra, dupkiem to on był, znaczy Marcel, ale kawałkiem wspólnego

majątku to się jednak z tobą podzielił. Przecież mógł ukryć wszystko, co nie? Doceń to.
Jurek, kiedyśmy się rozwodzili, zabrał nawet Kapitał Marksa i wyszczerbione talerze…

– Jasne – przerywam jej w obawie, że zaraz wymieni długą i doskonale znaną mi

listę przedmiotów, które zabrał jej bezrobotny i nierobotny mąż, i dotrze do korkociągu, o
który stoczyli prawdziwą bitwę – ale po co ci Kapitał i wyszczerbione talerze? Ciesz się,
że cię od nich uwolnił.

– Ale postąpił tak tylko, jak mawia pewien poseł, dla pro formy, i mnie to nadal

wkurza. Nieważne, masz dobrą pracę, to korzystaj z życia.

– Jolka, daj spokój, jak mam korzystać z życia? Ja wciąż tylko pracuję.

– Substytut – rzuca złośliwie.

– No dobrze, pomyślę. – Pewnie uważa, że wyję z samotności do księżyca. Że po

prostu mam blokady i zahamowania i tylko dlatego nie wiszę na wszystkich możliwych
portalach matrymonialnych. Nie przekonuję jej, że tak nie jest, bo i tak nie uwierzy. –
Joluś, Chryste, o szóstej ma wpaść Marcin, muszę wziąć prysznic i zrobić kolację.

– Jak to, przecież już dawno się rozstaliście.

– Tak, ale to ostatni raz.

background image

– Już był ostatni raz, kilka razy… Przestań. On ma żonę. Ty się wciąż łudzisz.

– Nie łudzę się, przecież wiesz, że było mi to na rękę, bo kiedy przyjeżdża,

pardon, przyjeżdżał, na dłużej, nie mogłam się doczekać, kiedy wyjedzie. Chciał, żeby
każde spotkanie było świętem.

– Z tobą nawet żonaty nie wytrzyma. Ty byś chciała mieć i faceta, i wolność. Tak

się nie da. Mania – jej głos łagodnieje, słyszę w nim nawet nutkę czułości, niepokoju –
daj sobie spokój, to zbyt długo trwa… Słuchaj, on woli nieszczęśliwe życie z nią niż
szczęśliwe z tobą. Zrozum.

Wiem, wiem, ale nigdy nie zastanawiałam się nad tym, żyłam chwilą. Może

dopiero pod koniec, kiedy zaczął bąkać o wspólnym zamieszkaniu, ale wtedy zawsze
wpadałam w popłoch. W ostatnim roku już tylko nieustannie zamykaliśmy furtkę, która
miała chyba jakiś defekt zawiasów, bo za każdym razem, po kilku tygodniach czy
miesiącach, okazywała się niedomknięta i wystarczyła chwila słabości, jego albo moja,
żeby znów otworzyła się na oścież. I tak w kółko. Tym razem udało nam się ponad trzy
miesiące.

– Naprawdę ostatni raz. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem.

Daje mi spokój. Wraca do porzuconego wątku, ale ja w jej szczebiocie słyszę

smutek, znużenie. Nie wiem, czy odnosi się do mnie, czy do niej.

– No to spróbuj, ten portal nazywa się „Randewu”.

– Dzięki, zanotowałam, przepraszam, dzwoni Baśka, odbiorę, dobrze? Do niej też

miałam się odezwać, ale przez tę przeprowadzkę całkiem wyleciało mi z głowy, pa.

– No to zadzwoń, a kiedy się już urządzisz, zaproś, co?

Moje przyjaciółki. Dlaczego muszą dzwonić akurat wtedy, kiedy mam się spotkać

po raz ostatni z Marcinem? Jakby to wyczuły, muszą właśnie wtedy.

– Hej, Maniu, wiem, że nie lubisz komórki, ale cały czas zajęte, miałaś

zadzwonić.

– Tak, przepraszam, ale się przeprowadzałam.

– Słuchaj, jestem śmiertelnie zakochana! – woła Baśka. – Nigdy mnie coś

podobnego nie spotkało. Zobaczyłam go i już byłam zakochana. – Nigdy bym jej nie
podejrzewała o takie porywy uczuć, bo jest raczej powściągliwa. To chyba jakaś
epidemia. Rozwody i wdowieństwa poodbierały im rozum.

– Chyba powariowałyście…

– A kto jeszcze? Jolka? – pyta Baśka, zdziwiona, że nie tylko jej przytrafiają się

takie niespodzianki, a właściwie to już żadne niespodzianki, bo od dwóch lat co kilka
miesięcy, a to od jednej, a to od drugiej, wysłuchuję entuzjastycznych opowieści o jakimś
nowym panu.

– Nieważne. A gdzie go poznałaś? – W słuchawce chwila wahania. Od razu wiem:

tak jak trzech poprzednich, zresztą nieciekawych. Jeden zapewniał na portalu, że jest
abstynentem, a chlał jak awangardowy artysta. Drugi obiecywał cuda-niewidy i znikł tak
nagle, jak się pojawił, bez pożegnania. Trzeci najwyraźniej chciał, żeby go utrzymywała.
Wyszło na moje – świat się roi od beznadziejnych facetów.

Oczywiście, nie wierzę, że ten jest taki fantastyczny, od razu wietrzę podstęp,

oszustwo matrymonialne, musi czegoś chcieć. Ale czego? Jest niemłoda, forsy nie ma
(ale kto ją tam wie), może chodzi o mieszkanie (Baśka tymczasem zapewnia, że mieszka
sam). Niebawem się okaże. Życzę jej powodzenia, ale mam przeczucie, że ktoś znów
chce ją nabrać. Resztką sił powstrzymuję się od wyrażania wątpliwości i udzielania rad.

background image

– Jesteś tam? – pyta.

– To fantastycznie. Trzymam kciuki – zapewniam ją, a przed oczyma przesuwają

mi się losy Anny Kareniny, Damy Kameliowej i innych nieszczęśliwie zakochanych
bohaterek powieściowych, które popełniają samobójstwo, lądują w burdelu, umierają z
rozpaczy albo na suchoty. Nie, tak nie wolno. Do reszty zgorzkniałam. Z daleka dociera
do mnie alarmująca końcówka zdania:

– …eście.

– Co mówiłaś, na Evereście?

– Coś ty! Powiedziałam w Budapeszcie. Czy ty mnie słuchasz? Mieszkał w

Budapeszcie i zna węgierski.

Nie wiem, czy to zaleta, czy wada, że ktoś zna jakiś bezużyteczny język, który

przydaje się tylko w jednym małym kraju, dokąd i tak lepiej nie jeździć, bo nie ma tam
ani morza, ani gór, na śniadanie trzeba jeść paprykowaną słoninę i pić palinkę, a w każdej
knajpie gra cygańska kapela.

– Czy ty mnie słuchasz? – Ma rację, że pyta, i to po raz drugi, bo rzeczywiście nie

słucham.

– Tak, tak, słucham… Ale wiesz, za dwie godziny ma wpaść…

– Maniu, nie mów, przecież już się rozstaliście, nie mów, że…

Cholera, skąd ona wie, że właśnie Marcin? Czy jestem aż tak przewidywalna?

– Daj spokój, ostatni raz… Baśka, ostatni…

– No to zadzwoń jutro, koniecznie.

– Zadzwonię.

Nie będę jutro do nikogo dzwonić, mam wolny poniedziałek i chcę odpocząć.

Rano zjem jajecznicę na maśle, a potem pójdę do kina. Posłucham płyt, których
słuchałam z Marcinem przez kilka lat. Zapadnę się w ciemny dół, programowo, żeby
potem móc się z niego wygramolić. Chcę być jutro sama. Otwieram chardonnay, prezent
od Artura, który w czasie studiów zajmował się czasem naszymi dziećmi.
Zaprzyjaźniliśmy się i nadal utrzymujemy kontakt. Włączam piekarnik. Sałata gotowa.
Która to już wspólna kolacja? Pewnie było ich ze trzysta, może więcej. Ale nie kolacje
się przecież liczą, tylko wspólne dzieci, wspólne dorabianie się, wspólne domy. Ja z kim
innym się dorabiałam, z kim innym mam dzieci. Wiadomo, dziś rzeczy nie reperuje się,
dziś się je wyrzuca i kupuje nowe. Po co ja znów o tym myślę? Ryba do mikrofali,
kieliszki, serwetki, talerze na stół. Ja – pod prysznic. Wszystko jest takie proste. Może
zatańczymy, pośmiejemy się, spędzimy razem noc, ostatnią, bo przecież wiadomo, że nie
wpadnie na „godzinkę”. Tak, on woli swoje życie. Mimo wszystko. A ja mimo wszystko
wolę swoje. Już nie umiem inaczej. Może nawet nie chcę tego spotkania, na które…
chyba niepotrzebnie się zgodziłam. Ruszam do łazienki. Znużona i zniechęcona. Po co
mi ten ostatni wieczór, ta ostatnia noc? – pytam siebie pod strumieniem ciepłej wody.
Żeby jutro rano znów zamknąć za nim drzwi, uśmiechnięta, taka bezkonfliktowa, taka
fair, taka do tańca i do różańca, z którą na dodatek można pogadać o książkach i o armii
pruskiej? Dochodzę też do wniosku, że nie chcę pokazywać mu nowego mieszkania – to
miała być ta granica, której już nie przekroczy. Wracam do kuchni, całkiem dziarsko, z
mokrą głową, rzucam okiem na świeżutką „Wyborczą”, którą Marcin na pewno
rozbebeszy. Potem na piekarnik, który wyczekuje łososia obsypanego tymiankiem, na
otwartą butelkę chardonnay, którą całkiem nieoczekiwanie mam ochotę wypić sama, a w
końcu na telefon leżący na blacie kuchennym. Powiedzieć prawdę czy raczej skłamać, że

background image

coś mi wypadło i późno wrócę? Wybieram to pierwsze. Zbyt wiele kłamstwa było
między nami i już dawno zmęczyła mnie gra w perfekcyjną kochankę i w dyskrecję. A
zresztą i tak się wydało. Żony mają na to swoje sposoby. Dzisiaj wystarczy zajrzeć do
komórki męża – a tam wszystko jak na dłoni: „Straszliwie za tobą tęsknię”, „Gdzie
jesteś? Kocham”. Kiedyś niewierni mężowie mieli dużo łatwiej – wystarczyło opróżnić z
dowodów zbrodni teczkę i kieszenie garnituru i spryskać się old spice’em. A teraz? –
szkoda gadać, wszyscy jesteśmy na pasku, tylko w samolocie można na chwilę
odetchnąć. A więc wydało się i zaczęła wydzwaniać, wysyłać esemesy, w których życzyła
mi samych nieszczęść i oskarżała mnie o rzeczy, których nie zrobiłam. Mało brakowało,
a czułabym się odpowiedzialna nawet za głód w Afryce, za obsmyczoną palmę na
rondzie De Gaulle’a, za wszystko. Nie mam pretensji, kobiety powinny się bronić przed
wrednymi rozwódkami, które kradną im mężów. Zwłaszcza jeśli są to fajni mężowie. A
Marcin miał parę zalet: czytał mi przed snem, był czuły i wciąż powtarzał, zgodnie z
prawdą, że jest tchórzem. Lubiłam to, bo Marcel z kolei, zwłaszcza kiedy się upił,
zapewniał: „Wiem, że jestem chujem”, ale z taką dumą, jakby mówił: „Wiem, że jestem
fantastyczny”. Co za kokieteria!

Ogarnia mnie prawdziwy spokój. Biorę telefon i już z ulgą, jaka płynie z podjętej

decyzji, z nagłej pewności, że się czegoś nie chce, chociaż jeszcze za wcześnie, żeby
wiedzieć, czego się chce, wybieram numer Marcina. Jest zaskoczony i chyba
rozczarowany, może nawet dotknięty – zawsze łatwo go było dotknąć – ale w sumie
całkiem dzielnie przyjmuje do wiadomości, że nie mam ochoty na dzisiejsze spotkanie.

– Czy ja znów coś zrobiłem? – pyta na wszelki wypadek, żeby usłyszeć, że

naprawdę nic.

– No coś ty, nic nie zrobiłeś, a niby kiedy miałbyś? Nie widzieliśmy się trzy

miesiące. Po prostu mam ochotę na całą butelkę chardonnay i dwa kawałki łososia.

– Ty się zawsze wygłupiasz.

– A ty nigdy tego nie doceniasz.

– Nie zaczynaj.

– Nie zaczynam, tylko kończę. Trzymaj się, pa.

– Trudno, to pa… Książkę wyślę pocztą.

– Dzięki.

A jednak będę mieć spokojny wieczór. Ogarnia mnie radość – mała rzecz, a

cieszy. Nie, wcale nie taka mała, pierwsza rozsądna decyzja w nowym życiu.
Zastanawiam się, jak Marcin wyśle mi książkę, skoro nadal nie zna mojego adresu, ale
tym razem nie mam zamiaru chwytać za telefon.

„No, już myślałam, że…” Strofo, nikt cię nie pytał o zdanie.

A może jednak ten portal?… Może nie idę z duchem czasu, jestem starą babą

pozbawioną fantazji i poczucia humoru? Przecież świat się zmienia i ludzie
niekoniecznie muszą poznawać się na potańcówkach w remizie, na przyjęciach albo
swatani dyskretnie, z ukrycia, przez przyjaciół. Ludzie nie mają dziś czasu na
długotrwałe zaloty, wchodzą na portal matrymonialny i od razu dostają listę kandydatek
albo kandydatów, którzy pasują do nich jak ulał. Wszyscy są posegregowani. Po co tracić
czas i ryzykować? Może jest jakiś facet tysiąc razy fajniejszy od mojego egoistycznego,
nielojalnego, kłamliwego, zapijaczonego, powierzchownego, nieoczytanego,
destruktywnego („Spokój! – wrzeszczy Strofa – i tak nie zdołasz wymienić wszystkich
jego wad”, a po chwili dorzuca: „ani swoich”) męża i szuka właśnie mnie? Nie wiem,

background image

skąd ta pewność, że tam są sami zakompleksieni nudziarze, zgorzkniali osobnicy w
depresji albo fajtłapy czy rolnicy, którzy potrzebują kogoś do roboty w obejściu. Albo
podrywacze i oszuści. Skąd to wiem? Może jest też ktoś, kto czyta, nie upija się na umór
i jest zwyczajnie miły. Nie musi od razu znać całego Joyce’a na pamięć. Wystarczy nawet
hymn. Cokolwiek. Jolka i Baśka znów są zakochane – to jednak przyjemne uczucie i od
razu człowiekowi, znaczy kobiecie, zaczyna na czymś zależeć: fryzjer, nowa sukienka,
parę kilogramów w dół, tak, tak, to najlepsza kuracja odchudzająca. Może jednak…?

Po kieliszku chardonnay moje przekonanie o beznadziejności internetowych

randkowiczów zaczyna wątleć, wątpliwości powoli ustępują miejsca płochej myśli: a cóż
mi szkodzi. Tylko żeby nie trzeba było płacić. Nie zapłacę ani złotówki. Ale przecież za
wszystko w życiu trzeba płacić, dlaczego nie miałabym zapłacić kilku złotych za fajnego
faceta… Za fajnego dałabym nawet stówę. Jeszcze jeden kieliszek – efekt odwrotny do
oczekiwanego: dochodzę do wniosku, że to mi uwłacza, że wolałabym tak jak kiedyś,
kiedy co rusz ktoś mnie podrywał albo chociaż oglądał się za mną. A jeden (dość stary, to
prawda, biorąc pod uwagę moje ówczesne osiemnaście lat, i pewnie już nie żyje) gonił
mnie po plaży w Ustce, a sądząc, że nie słyszę jego rozpaczliwego wołania, wdrapał się
na wieżę ratowniczą i wrzeszczał do megafonu: „Pani Marysiu, pani Marysiu, proszę się
zatrzymać!”. A wtedy już wszyscy się za mną oglądali, nawet psy i małe dzieci. Tak bym
wolała, ale nikt się już nie ogląda, nikt mnie nie podrywa, chyba tylko menele z mojej
dzielnicy na głodzie alkoholowym, którzy zbierają na pół litra i mówią do mnie
„szefowo”. Ale ja też nie jestem aktywna i nikt mi się nie podoba, prócz mężów moich
koleżanek, którzy, oczywiście, gdyby byli wolni, ale nie są, natychmiast związaliby się z
młodymi, ślicznymi dziewczynami. Wcale się nie dziwię. Antropologia się kłania.
Szczerze mówiąc, młodzi mężczyźni bez nadwagi, chorób i zmarszczek mnie też wydają
się bardziej atrakcyjni od dziadków. Od biednych emerytów, którzy ledwie wiążą koniec
z końcem. Różnica jest tylko taka, że babcie nie lecą na młodzieńców w wieku swoich
synów, a dziadkowie wolą dziewczyny młodsze od swoich wnuczek. Kłania się
antropologia. Ciekawe, że świat tak szybko się zmienia, a męski gust – ani drgnie. Jestem
z tym pogodzona bez reszty, złości mnie tylko, kiedy moi zakłamani koledzy wygadują
bzdury o tym, jak to wiek kobiety nie ma żadnego znaczenia: najważniejsze, żeby była
interesująca, liczy się wdzięk i wnętrze.

Jeszcze jeden kieliszek i siadam przed laptopem, żeby wreszcie przestać

zadręczać się tym wahaniem. Jak szukać? Singiel? Zakochaj się? Na dobre i na złe?
Skończ z samotnością? Tylko ty? Razem? Pokochaj mnie? Klub samotnych serc? Serca
dwa? Jolka mówiła, że najlepszy jest… No właśnie, powiedziałam, że notuję, ale
skłamałam. Przez ekran przewala się potężna fala kiczu – serduszka, kwiatki, wschody i
zachody słońca, pary z profilu i tyłem, przytulone, na tle morza i błękitnego nieba. Nagie
biusty i pośladki. Trudno temu sprostać. Zalewa mnie fala wątpliwości: czy na pewno
chcę brać w tym udział? Kieliszek chardonnay. Po godzinie wybieram portal Amore –
brzmi równie okropnie jak inne, ale ma ładnie zaprojektowaną stronę, na której nie
doczytałam się słowa „samotność”. Przecież nie jestem samotna, tylko sama, a to wielka
różnica. I w dodatku lubię być sama. Powiedziało się A, powie się B. Trzeba stworzyć
swój profil: wypełnić ankietę i wizytówkę – bagatela, trwa to ponad godzinę, poważne
podejście do sprawy: wszystko opracowane przez profesjonalnego psychologa z tytułami.
Przystępuję do działania. Dziwne, mam wyższe wykształcenie, a nie rozumiem pytań,
które na dodatek nie uwzględniają odpowiedzi, jakich chciałabym udzielić. Są debilne. Ja

background image

też czuję się debilnie. Mimo to brnę dalej, już zaciekawiona, co z tego wyniknie. Na
koniec kilka słów o sobie… Boże, co w kilku słowach można o sobie powiedzieć? No
dobrze: „Lubię czytać”. Koniec – tylko tyle umiem o sobie powiedzieć. Lubię czytać. Co
ja jeszcze lubię? Przecież ja tylko czytam i pracuję. Dopisuję: „Lubię kino i teatr”. Lubię
czytać, lubię kino, lubię teatr… I co jeszcze? A może, że lubię swoją mamę… Albo że
chodzę na wystawy i do muzeów. Ale przecież przestałam, nie chce mi się. W końcu
jakoś daję radę, lecz po chwili pojawia się kolejna seria, niestety znów niemądrych,
pytań, które – wmawiam to sobie – muszą mieć jakiś sens, żeby ludzie mogli się dobrać.
Żeby skojarzyć mnie z kimś odpowiednim, nie z nieśmiałym domatorem, który ma kino
domowe, lecz z wesołym, wysportowanym, szczupłym i oczytanym humanistą z
poczuciem humoru i kartą kredytową platinum, abyśmy mogli jeździć po świecie. Zaraz
– platinum miał Marcel, wystarczy złota. Eee – jakakolwiek. Mazury też piękne, nie
mówiąc już o Tatrach. Mam spory kłopot z wybraniem z listy dwudziestu wad dziesięciu
najdotkliwszych, bo żadnej z nich nie znoszę u siebie, a co dopiero u innych. I jeszcze
większy kłopot z wybraniem zalet, bo wydają mi się zarazem wadami. I co napisać o
paleniu? „Palę od czasu do czasu” – tak, przecież mam zamiar rzucić. A co o alkoholu?
Zerkam na butelkę chardonnay. Jak napiszę, że piję trzy, cztery, pięć razy w tygodniu,
pomyślą, że alkoholiczka. I znów trafię na alkoholika, który na dodatek poszukuje
alkoholiczki, żeby mieć z kim pić i żeby nikt mu nie truł, kiedy pije. Gotowe, jakoś się
uporałam i z testem, i z hasłem, które na pewno od razu zapomnę. Lepiej zapisać.
Zapisuję.

Zgodnie z planem wyspałam się, zjadłam jajecznicę i przeglądam repertuar kin.

Potrzebuję komedii, może być romantyczna. Wczorajszy spokój trwa. Sama, co za
rozkosz. Nie musiałam wysłuchiwać zwierzeń, sugestii, boleściwych samooskarżeń,
przeprosin, rozmawiać o armii pruskiej (to konik, wręcz rumak Marcina) ani za nikim
zamykać drzwi. Mam to z głowy. Kiedy kończy się chemia, a nie mieszka się razem,
kończy się też reszta. To i tak trwało dłużej, niż ustawa przewiduje.

Chociaż mamy początek października, jest piękny, niemal upalny, słoneczny

dzień. Myślę, że to nagroda za mój rozsądek. Proszę, wystarczy, że człowiek słusznie
postąpi, a los natychmiast nagradza go szerokim uśmiechem. Palę papierosa i w koronie
drzewa, to chyba topola, sięgającego powyżej mojego balkonu, widzę ptasie gniazdo. Kto
wie, może w przyszłym roku ptaki do niego wrócą. I będę miała pisklęta. Namiastka
przyrody w moim nowym mieszkaniu napawa mnie optymizmem. Wieczorem zajrzę na
portal, żeby sprawdzić, czy mnie przyjęli, a teraz kino: O północy w Paryżu.

Wychodząc, natykam się na Dzięcioła, który czeka na windę.

– A, witam przemiłą sąsiadkę – mówi, dzierżąc w dłoni worek, a raczej woreczek,

ze śmieciami. – Tak późno do pracy?

– Zgadza się, ale, niestety, wracam też późno – mówię ze smutkiem, sugerując, że

dzisiaj nici z naszej kawy, i przypominam sobie o karteczce od niego, której nie
zdążyłam, czy którą raczej zapomniałam przeczytać, zanim się zawieruszyła. Gdzie ja ją
podziałam? Chyba jest w torebce, ale nie wypada jej teraz szukać i tym samym dać
Dzięciołowi do zrozumienia, że go ignoruję. – Pamiętam o kawie, dziękuję za
przypomnienie, znaczy za karteczkę w drzwiach.

– Jaką karteczkę? – Dzięcioł wygląda na szczerze zdziwionego.

– No, w moich drzwiach, żółtą, w dziurce od klucza.

– Aha, ale to nie ja, przepraszam, nie zostawiłem żadnej karteczki, to byłoby

background image

nieeleganckie.

Kurczę, co za wpadka, nie tylko czuję, ale słyszę, jak zalewa mnie rumieniec

wstydu.

– Miałem zamiar wieczorem do pani zapukać i jeszcze raz zaprosić. Żona upiekła

szarlotkę. Z panem Mirkiem, chociaż był dużo młodszy, to myśmy przynajmniej raz na
tydzień… a kiedy się ożenił z koleżanką…

W tym momencie drzwi windy się otwierają, więc wykorzystuję to, żeby umknąć

i nie musieć wysłuchiwać, co się stało, kiedy pan Mirek, czyli poprzedni właściciel
mojego mieszkania, się ożenił. Widziałam go w sumie trzy razy i kiedy przyszłam
obejrzeć mieszkanie, wydawał się całkiem sympatyczny, ale już przy drugiej wizycie
zachowywał się tak, jakbym go chciała oszukać. Podobnie u notariusza. Powinien był
jednak zdobyć się choćby na jeden uśmiech, skoro dobiliśmy targu bez żadnych prób
negocjacji z mojej strony.

– Oczywiście, dziękuję, ale późno wrócę, bo po pracy – dlaczego kłamię? – mam

jeszcze zamiar odwiedzić mamę. – Może jutro albo pojutrze? – dodaję z poczuciem ulgi:
dzięki Bogu ma żonę, a więc nie będzie żadnych komplikacji. Bałam się, że wdowiec, a
wdowcy trudno znoszą samotność. Wiem to od mamy, która prawie codziennie chodzi do
parku i ledwie usiądzie na ławce, zaraz pojawia się przy niej jakiś emeryt. „Nie jestem
głupia – zapewnia mama – dobrze wiem, czego chcą: żeby im prać, gotować i cerować.
Nie ma mowy”.

– Dobrze, oczywiście, jesteśmy w domu. My rzadko wychodzimy. – W jego

głosie słyszę rozczarowanie i czuję się podle. Postanawiam sobie solennie, że jutro już na
pewno i że wcześniej ich o tym zawiadomię.

Na ulicy szukam w torebce karteczki, ale bezskutecznie. Pewnie wrzuciłam ją do

szuflady w kuchni. Skoro nie od sąsiada, to od kogo?

Wracam na tyle wcześnie, że spokojnie mogłabym jeszcze zapukać do

Dzięciołów i mieć tę wizytę z głowy. A swoją drogą, czemu tak się przed nią bronię,
przecież jestem tu nowa, nikogo nie znam, dobrze jest mieć w pobliżu życzliwych ludzi,
od których w razie potrzeby można pożyczyć sól, cukier albo papierosa. Jolka ma rację,
zdziczałam. Ale dzisiaj strasznie mi się nie chce, mimo tej szarlotki, więc możliwie
najciszej otwieram drzwi, bezszelestnie wsuwam się do przedpokoju i nie zapalając
światła, żeby sąsiedzi nie zorientowali się, że wróciłam, zdejmuję buty i siadam przy
stole w pokoju, który postanowiłam nazywać salonem. Nikłe światło ekranu na pewno
nie dociera na balkon, więc nie zauważą, że jestem. Szczerze mówiąc, to mało zabawne,
że już od początku muszę się przed kimś ukrywać. Wcale nie muszę, po prostu nie chcę
im sprawiać przykrości. „Tere-fere”, słyszę charakterystyczne prychnięcie Strofy. To
strasznie głupie, przecież mam prawo nie mieć na coś ochoty.

Zarejestrowana, zaakceptowana, co jest sukcesem, bo nie każdy na portalu Amore

dostępuje tego zaszczytu – odpowiadając na pytania, nie wolno na przykład „reklamować
się” ogólnikami typu: „jaki jestem, sama się przekonaj” albo „jestem, jaki jestem”,
„sprawdź mnie, a nie pożałujesz”, albo „przyjdzie na to czas”. Trzeba konkretnie: „jestem
inteligentny, przystojny i bogaty”. W serwisie już czekają panowie „dopasowani do
mnie” na podstawie testu, nad którym męczyłam się wczoraj. Istny raj: po pierwsze,
prawie wszyscy są „normalni” albo „zwyczajni”. Skąd tylu normalnych panów w naszym
kraju? I czy trzeba tak podkreślać swoją normalność? Trzeba, trzeba, bo jest tak wielu
nienormalnych, że każda kobieta chce wreszcie normalnego. Po drugie, większość jest:

background image

czuła, szczera, wrażliwa, opiekuńcza, cierpliwa, tolerancyjna, spokojna, niezależna
finansowo, dowcipna, lojalna, nie znosi kłamstwa, zdrady, nieuczciwości, cwaniactwa, i
wszyscy spędzają wolny czas na łonie natury, zbierając grzyby albo łowiąc ryby, i
uprawiają sporty. Nie sposób wymienić wszystkich wspaniałych zalet, które skupił portal.
Prawie nikt nie pali, prawie nikt nie pije, no, może sporadycznie (tak jak ja). Zaledwie
jeden-dwóch szczerze przyznaje się do brzuszka (czyli prawdopodobnie gigantycznego
brzucha), kilku do umiarkowanego palenia (kopcą jak smoki). Ci ostatni wydają mi się
najbardziej wiarygodni. Miałam rację, sami oszuści matrymonialni – bez wad, bez skazy.
Ciekawe, skąd tyle rozwodów? Czuję się okropnie staro. Przecież oni tak wciągają
brzuchy, bo chcą młodych, atrakcyjnych kobitek. I pewnie je znajdą. Ale ja też
zapewniłam: „Sylwetka normalna”, a powinnam zaznaczyć „puszysta”. Ten portal
naprawdę wciąga, przestaję się dziwić moim przyjaciółkom, rzeczywiście można się
uzależnić. Zwłaszcza kiedy dołączone są zdjęcia. Najczęściej koszmarne, które zamiast
zachęcać, wręcz odstraszają. Jak to działa? Czy nie widzą, że są starzy, nieatrakcyjni?
Strofa, słysząc moje myśli, natychmiast ożywia się radośnie: „Ty też jesteś stara,
nieatrakcyjna i w dodatku złośliwa”. Zamknij się, rozkazuję. Jest pierwsza wiadomość:
„A może się spotkamy? Całusy, Pedro”. Fajne imię. Sprawdzam profil: 24 lata, Lublin.
No tak, zapomniałam, że są młodzieńcy, którzy szukają sponsorek. Głupek, mój syn jest
starszy od niego. Co on sobie wyobraża? – oburzam się, wściekła, że zaczęłam się w to
bawić. Nie odpowiadam. Jeszcze chwilę analizuję kilka propozycji i odkrywam, o co
chodzi każdemu z panów na portalu Amore – żeby mnie zrozumiała, żeby akceptowała,
była tolerancyjna i nie czepiała się, w domyśle: tak jak moja żona.

– Oczywiście – komentuję na głos – i żeby widziała, jaki jestem wspaniały

(chociaż jest całkiem przeciętny), że mam bujną czuprynę (jest prawie łysy) i pokochała
moje niewinne słabości (koszmarne wady). – Nie pasuję do nich. Ja wcale nie chcę, żeby
ktoś mnie rozumiał i akceptował, chcę tylko, żeby mi towarzyszył we fragmentach
mojego życia, nie przeszkadzając w tym, co robię, i nie chcąc mnie zmieniać. Żeby ze
mną czasem był, ale nie oczekiwał, że go zrozumiem, w ogóle nie chcę się tym
zajmować. Dlaczego muszę kogoś rozumieć? Czy bez tego nie da się żyć? Zresztą jestem
agnostyczką i nie wierzę w możliwość poznania psychiki drugiego człowieka. Jak Jolka i
Baśka szukają? A, prawda, miałam zadzwonić. Zamiast przygotować się do jutrzejszego
spotkania z Kowalem (nie, on się nazywa inaczej, znów zapomniałam jak – może
Kowadło albo Podkowa, potem sprawdzę), zmitrężę wieczór na rozmowach
telefonicznych.

– Cześć, oddzwaniam, nie za późno? – pytam głupio, bo przez te ciemności

panujące w mieszkaniu wydaje mi się, że jest co najmniej północ.

– Z księżyca spadłaś czy co? Dopiero dziewiąta. No, jak było wczoraj? – pyta

Jolka, zamieniając się w słuch.

– Nijak, odwołałam. Nie chciało mi się. No, wiesz, gazeta i tak dalej.

– Jaka gazeta?

– „Wyborcza”, przecież wiesz, że z braku laku czytam „Wyborczą”.

– Aha. Ja też.

– Nieważne, i tak nie zrozumiesz. Każdy ma jakąś manię i jakąś fobię.

– Nie wiem, o czym mówisz, twoja sprawa. Ja nie mam ani manii, ani fobii.

– No to masz szczęście.

– Mów: o co chodzi?

background image

– O nic, miałam zadzwonić, to dzwonię.

– Ale oddzwaniasz najczęściej wtedy, kiedy masz coś do powiedzenia. Więc mów.

– Właściwie to nie mam, ale skoro już dzwonię, to wyjaśnij mi, dlaczego wciąż

kogoś szukasz, przecież oni są beznadziejni.

– To chyba rzeczywiście nie dla ciebie. Ty byś zwariowała z facetem w domu i

zamęczyła go…

– Bo nie ma wolnych facetów, z którymi bym nie zwariowała.

– Bo w ogóle nie ma takich facetów. Z każdym można zwariować. Zapewniam

cię, miałam ich tysiące. Mogę ci wymienić setki ich wad i tylko nieliczne zalety. Chcesz?

– Nie chcę. Ale jeśli są tacy okropni, to dlaczego wciąż kogoś szukasz? Piszesz

książkę? Przeprowadzasz eksperyment?

– To proste. Nie widziałaś Seksmisji? Świat bez mężczyzn nie ma sensu.

– Ale konkretnie: czego szukasz w mężczyźnie? Znaczy, jak już nie będziesz

rodzić dzieci. Czego szukasz na przykład w mężczyźnie pięćdziesięcioletnim, którego nie
znałaś, jak był młody i piękny, z którym w czasach studenckich nie chodziłaś po górach i
który cię nie utrzymuje?

– No, na przykład nie cierpię spędzać sama wakacji, nie cierpię sama spać. Ale o

ile wiem, ty po nocach czytasz. Czy myślisz, że którykolwiek facet to wytrzyma?

– Żaden. Marcel przez tyle lat męczył się ze mną. Stękał, jęczał, burczał –

musiałam gasić lampkę. Już samo to było wystarczającym powodem do rozwodu, każdy
sąd by się nad nim ulitował, albo nade mną, bo cierpiałam na bezsenność. Ale Marcin
znosił to bardzo mężnie. I wiesz, ja sobie czytałam, a on spał. A czasem on mi czytał, a
wtedy ja spałam.

– Idiotko, bo był żonaty. Znaczy się, jest żonaty… Jak facet ma kochankę i nie

chce się rozwodzić, to zniesie nawet zapaloną lampkę w nocy. Jakby się rozwiódł, koniec
z czytaniem, koniec z wolnością. A właściwie to dlaczego spałaś, jak on ci czytał? Tak
nudno to robił?

– Nie wiem, ale to jest najskuteczniejszy środek nasenny, kiedy ktoś ci czyta. Po

prostu zasypiasz. Czytał tym swoim cudownym aksamitnym głosem, a ja przytulona do
niego zasypiałam. Ciekawe, że lekarze jeszcze na to nie wpadli – tanio, skutecznie i bez
skutków ubocznych.

– Aha. Muszę kiedyś wypróbować. Słuchaj, jestem tylko realistką. Stąpam mocno

po ziemi. – Boże, ona mówi językiem portali matrymonialnych! – A ty trzymaj się z
daleka od żonatych, bo rzeczywiście mają więcej zalet niż wolni. Muszą mieć, bo inaczej
skąd by wzięli kochanki? Nie, oczywiście, kochanie, nie przeszkadza mi, że czytasz po
nocach, a poza tym ty tak wspaniale gotujesz. I w ogóle – moja żona jest taka, siaka,
owaka, a ty istny anioł, czytaj sobie, skarbie, a rano zrobię ci aromatyczne espresso z
pianką. Przestań, bo robi mi się niedobrze. Mówię ci, tylko wdowcy.

– Tak, wykończyli swoje żony, a teraz szukają nowych, żeby je też wykończyć.

Zbrodnia doskonała i powolna, bolesna śmierć bez znieczulenia. Nie chcę, żeby mnie
jakiś facet wykończył. Wolę się sama wykończyć.

– I jesteś na dobrej drodze, papieroski, winko, stresy, nadwaga, żadnego ruchu…

– A zresztą tam nie ma ani jednego interesującego faceta – oświadczam,

puszczając mimo uszu jej, bardzo zresztą trafny, komentarz na temat mojego stylu życia.

– Skąd wiesz? Weszłaś?

– Weszłam. Spławiłam Marcina, piłam wino, które dostałam od Artura, i

background image

weszłam. I co? – nic a nic, no może było ze dwóch obiecujących, dopóki u jednego nie
dotarłam do wpisu, że jego hobby to filmy SF, a ja ich nie cierpię, a u drugiego, że
„Paniom po 50-tce dziękuję”. Jak ktoś tak pisze, mając sześćdziesiąt lat, to jest dupkiem,
co nie?

– Piszą tak, a potem spuszczają z tonu. Olek też się tak puszył, a kiedy z nim

zrywałam, niemal płakał. Daj spokój. Przecież ty nie masz o tym pojęcia! Z nikim się
jeszcze nie spotkałaś.

– A ty się spotkałaś z dziesiątkami. I co? Ilu było fajnych? Jeden, dwóch?

– Żadnego…

Obie wybuchamy serdecznym śmiechem. Jak za dawnych lat, kiedy się razem

uczyłyśmy do egzaminów i wszystko nas jeszcze śmieszyło. W dwie godziny
przerabiałyśmy średniowiecze (Jolka na piątkę, ja na tróję), a potem gnałyśmy na randkę.

– A poza tym ten okropny test, który trzeba wypełnić. Ani jednego ciekawego

pytania.

– Nie muszą być ciekawe. Chodzi o to, żeby, na przykład, domator nie trafił na

kobietę, która wiecznie podróżuje. A swoją drogą, to jakich ty chciałabyś pytań?

– Nie wiem, wolałabym, żeby mnie spytali, jakiej śmierci najbardziej się boję.

– Jezu! – wykrzykuje Jolka, po czym pyta z zaciekawieniem: – A jakiej się boisz?

– Boję się zginąć w ogniu albo utonąć.

– No to przestań palić i naucz się pływać.

– Umiem pływać – mówię, ale dość niepewnie, bo jednak umiem połowicznie –

tylko muszę mieć pewność, że zawsze znajdę pod stopami dno.

– Tak… pływasz w jeziorze w kamizelce ratunkowej. Ludzie gromadzą się na

brzegu i wytykają cię palcami.

– Już nigdy nie zabiorę cię na wakacje. Żałuj, bo piękne są te jeziora u mojego

szwagra Tomka.

– Byłego szwagra.

– Nie, były jest mąż, a szwagier wciąż obecny. Muszę kończyć, jutro mam ważne

spotkanie. Jeśli tego nie spaprzę, przez pół roku nie będę musiała martwić się o finanse.
Pięćdziesiąt osób do przeszkolenia. Trzymaj kciuki.

– No to pa, ja też muszę lecieć, jestem umówiona.

– O tej porze?

– Nie bądź głupia…

– Aha, no to pa.

Dochodzi dziesiąta, światło u sąsiadów już zgasło, bo mój balkon pogrążył się w

ciemnościach. Wcześnie się kładą. Jutro do nich wpadnę. Znów przypomina mi się żółta
karteczka, która coraz bardziej mnie intryguje. Biorę latarkę i jeszcze raz przeszukuję
torebkę. Potem uniwersalną, bo jeszcze przed przeprowadzką przeznaczyłam ją na mydło
i powidło, szufladę w kuchni, półeczkę w przedpokoju, jak złodziejka skradam się z
latarką do biurka, potem do sypialni, do łazienki. Nie ma. A może to Marcin ją zostawił –
że nie będzie mógł przyjść, a ja jak idiotka zadzwoniłam później do niego, żeby nie
przychodził. Brzmiał dziwnie, to znaczy miał zdziwiony głos. Tak, pomyślał, że się znów
wygłupiam. Ciągle mówił, że się wygłupiam. Ale przecież nie przyjeżdżałby zostawiać w
drzwiach wiadomości, tylko by zadzwonił. Nigdy nie robił nic zaskakującego, poruszał
się jak po szynach, które w dodatku biegną przez płaską jak patelnia równinę. Zresztą,
kiedy zadzwoniłam, Marcin wspomniałby o kartce. Nie, to wykluczone, on nie zna

background image

mojego nowego adresu. Trudno, karteczka kiedyś się znajdzie. I po co ta latarka, skoro
sąsiedzi poszli spać? Obiecuję sobie, obietnice to moje hobby, że koniec z wygłupami.
Nadchodzą zimowe ciemności – przecież nie będę wieczorami siedzieć przy jakimś
kaganku jak mały pisarczyk z Florencji.

Zrobiło się chłodno, wkładam ciepły szlafrok i niechętnie wracam do komputera,

żeby przygotować ofertę cyklu szkoleń dla… No właśnie – dla kogo? Sprawdzam: ani
Kowal, ani Kowadło, ani Podkowa, tylko Miech. Widocznie jego nazwisko skojarzyło mi
się z kuźnią. Zaproponuję mu sztukę komunikacji z elementami paru innych
umiejętności, wystarczy zmodyfikować kilka programów, przykroić je do potrzeb firmy
farmaceutycznej. Tak jak zrobił to Chaplin z ubraniami wystającymi z walizki, której nie
mógł domknąć. Idzie jak z płatka. Już prowadziłam podobne szkolenia i doświadczenie
teraz się przydaje.

Umówiłam się z Miechem na ósmą, stanowczo za wcześnie, to oznacza, że muszę

wstać o szóstej, czego nie znoszę. Trudno, szykuję kostium (szary), wydrukowaną ofertę
szkoleń. Stawiam na kuchence ekspres do kawy, żeby rano nie tracić czasu.

Sen długo nie przychodzi, a jednak przydałby się Marcin z tym swoim czytaniem.

Założę wypożyczalnię facetów do czytania. Nisza rynkowa. Wstaję, wypijam szklankę
ciepłego mleka z miodem, podobno pomaga, znów się kładę, wreszcie zasypiam i znów
dręczą mnie koszmary. Ktoś mnie śledzi na ulicach Dublina. Nie widzę go, ale cały czas
czuję na sobie jego wzrok. To pewnie przez tego Olka od Joyce’a, ale ja przecież nigdy
nie byłam w Dublinie ani nawet nie czytałam Ulissesa. Jolka mi go kiedyś streściła, tak
barwnie, że sam Joyce byłby z niej dumny. A właściwie skąd wiem, że to Dublin? No
wiem, jak to we śnie. Na szczęście to już nie jest sen pierwszej nocy, więc się nie spełni.
Ciekawe, że znów pojawia się w nim ktoś nieżyczliwy.

Budzę się i natychmiast wiem, że zaspałam: piętnaście po ósmej, od pół godziny

powinnam być w pracy. Sytuacja jest tak beznadziejna, że już nawet nie wpadam w
popłoch. Zrezygnowana idę do łazienki, myję zęby, a potem dzwonię do biura.

– Na litość boską – Michał mówi, a właściwie syczy tłumionym szeptem – gdzie

ty się podziewasz?

– Zaspałam – wyjaśniam, nie mając siły kłamać, zresztą nie lubię takich

zmyślonych historii, zawsze wtedy przychodzi mi na myśl ten cholerny Durczyk,
hydraulik, który pożyczył ode mnie pieniądze, a potem zmyślał niestworzone historie,
żeby mi ich nie oddać: a to, że miał jakieś tajemnicze schorzenie jelit (ze szczegółami) i
trafił do szpitala zakaźnego, to znów mu ciotka umarła („To już ostatnia, pani Marysiu,
więcej ciotek nie mam”), potem z kolei żona mu się rozchorowała na nerwy, tak ciężko,
że zawieźli ją do Tworek. – Będę około jedenastej. Przepraszam, miałam kiepską noc.

– Fantastycznie, ale co mamy zrobić z tym Miechem z Farmatesu. Czeka na

ciebie i jest wkurzony. Ewka próbuje z nim pogadać, ale słabo jej idzie, nie zna waszych
ustaleń, a jej uroda nie robi na nim żadnego wrażenia.

– Powiedz, że miałam atak wyrostka ro…

– Maryśka, uspokój się…

– Masz rację, daj mi go do telefonu.

Wypijam kilka łyków wody, serce mi wali, to przecież mój najlepszy klient,

miałam z niego żyć przez następne kilka miesięcy. A teraz wszystko przepadło: przekonał
się, że jestem niesolidna, nie można na mnie polegać, i poprosi o zmianę trenera.

– Halo – słyszę miły, ale trochę spięty, trudno się dziwić, głos Miecha, kompletnie

background image

niepasujący do jego nazwiska.

– Dzień dobry, przepraszam pana, ale… – głos więźnie mi w gardle – ale…

– Tak, słucham.

– …ale zaspałam…

Po drugiej stronie zapada głucha cisza. Głucha i długa. Oboje milczymy,

przerażeni tą sytuacją – moją szczerością i bezczelnością. I nagle w słuchawce rozlega się
głośny śmiech. Truchleję. Jeszcze nie wiem, o co chodzi, nie wierzę, że zrozumiał.

– Wie pani, mnie też przydarzyło się to przedwczoraj. Nic nie szkodzi. Będziemy

się umawiać na późniejsze pory. Czy może być jutro o jedenastej?

Nie wierzę własnym uszom. Czy on zwariował, ten sztywniak śmieje się i

rozumie? Boże, ty wredny Durczyku, chyba mi pomogłeś, ty oszuście, krętaczu i
złodzieju – obyś wylądował w pierdlu!

– Tak, oczywiście, i jeszcze raz przepraszam. Będę jutro o jedenastej, jeśli panu

wygodniej, to u pana w biurze.

– Zapraszam, mamy fantastyczny ekspres do kawy.

– A więc do zobaczenia – szybko odkładam słuchawkę i jeszcze szybciej zapalam

papierosa, żeby się uspokoić. Owszem, to mnie uspokaja. Szkoda, że nosi obrączkę na
palcu, myślę sobie, naprawdę facet z fantazją. I ocykam się – te portale matrymonialne
mnie też rzuciły się na rozum.

Kiedy docieram do naszego biura, od razu wpadam na Michała, który czeka na

mnie z ponurą miną.

– Słuchaj – mówi – szefa nie ma, więc ci się upiekło. Uwijaliśmy się wokół

Miecha jak wariaci. Nie rób więcej takich numerów.

– Daj spokój, przecież to pierwszy raz, a poza tym…

– A swoją drogą – przerywa mi – coś ty mu powiedziała, że tak rechotał? Chyba

nie wyrostek albo angina? Jaką chorobę wymyśliłaś?

– Michał, powiedziałam prawdę. Że zaspałam. Widzisz, prawda popłaca – mądrzę

się. – Oczywiście tylko w kontaktach z normalnymi ludźmi. W przeciwnym razie lepiej
kłamać. Mogę stworzyć fantastyczne szkolenie „Jak skutecznie kłamać i mówić prawdę”.

Michał robi taką minę, jakbym mu zaproponowała randkę. Wreszcie dochodzi do

siebie i zbolałym głosem mówi:

– Wiesz, to niesprawiedliwe, wyobraź sobie, że to ja jestem na twoim miejscu i

mówię jakiemuś szefowi od szkoleń, że zaspałem.

– Nie radzę. Przyznaję, my, kobiety, mamy lepiej. Możemy nawet we dwie pójść

sobie do opery i nikt nas o nic nie posądzi.

Michał macha ręką i zamyślony rusza do swojego pokoju.

– A z tą operą to o co właściwie chodzi? – pyta w drzwiach.

Ręce mi opadają. Jak on prowadzi swoje szkolenia, skoro nie rozumie, jak

wyglądają dwaj faceci, którzy idą razem do opery? Owszem, to niesprawiedliwe.

– Aha, chyba wiem. Bzdura – mówi i ciężko wzdychając, znika za drzwiami.

Szybko załatwiam kilka drobnych spraw i wracam do domu. Rozkoszuję się

myślą, że jestem umówiona z Miechem dopiero na jedenastą. Muszę przyznać, że mam
szczęście do ludzi: fajne przyjaciółki, kapitalni koledzy, szef całkiem, całkiem, dzieci
wychodzą na prostą po ekscesach młodości, matka zdrowa i niemarudna, były mąż
daleko i, jak na razie, wcale mnie nie ściga, a teraz jeszcze ten Miech, który wydawał się
strasznym sztywniakiem, a okazał się dowcipnym i miłym człowiekiem.

background image

Spotkanie z Miechem wyjątkowo udane, klepnął cały plan szkoleń – będę zajęta

przez następne trzy miesiące, a może nawet pół roku, jeśli zdecyduje się na ciąg dalszy.
Trochę mi lżej na sercu i czuję się też dowartościowana: wszystko mu się podobało. I
chyba miał weselsze oczy niż podczas naszych dwóch poprzednich spotkań. Czyżby
moje szczere wyznanie tak go rozbawiło? Nie, po prostu wcześniej rozmawiałam z nim
nie jak z człowiekiem, tylko menedżerem, od którego zależą moje finanse. Dopijam
espresso, rzeczywiście doskonałe, i podnoszę się ze szlachetnie podniszczonej skórzanej
kanapy.

– Czyli zaczynamy za dwa tygodnie, tak żeby skończyć w połowie grudnia –

podsumowuje swoim zwyczajem rozmowę.

– Tak, proszę się jeszcze tylko zastanowić, czy szkolenia dwudniowe, czy

jednodniowe. I nie wspomniałam o takiej możliwości, ale mogą się odbywać w
weekendy. Czasami nieobecność dziesięciu pracowników całkowicie paraliżuje pracę
firmy – mądrzę się, robiąc zatroskaną minę, chociaż paraliż jego firmy w ogóle by mnie
nie obszedł. – Ale wówczas możemy zacząć dopiero za miesiąc.

– Dobrze, zastanowię się i jutro dam pani znać.

– Wobec tego czekam na wiadomość. Dziękuję… i jeszcze raz przepraszam… –

może niepotrzebnie wracam do mojej wczorajszej wpadki, ale czuję, że powinnam to
zrobić.

Miech przerywa mi, domyślając się, co chcę powiedzieć:

– Przecież mówiłem, że nic się nie stało.

– Dziękuję i do zobaczenia.

Stoję już w drzwiach, kiedy rzuca:

– Pozwoli pani, że jeszcze o coś spytam… – Odwracam się i patrzę na niego

wyczekująco. – Czy pani lubi swoją pracę?

Jestem zdumiona i zdezorientowana. Miech pyta mnie o coś, o co ja pytam siebie

od kilku lat i zawsze uciekam przed odpowiedzią. A najdziwniejsze jest to, że teraz, kiedy
to pytanie padło z jego ust, natychmiast wiem, że nie przepadam za nią. Tym razem
jednak nie stać mnie już na całkowitą szczerość. To byłby szczyt bezczelności. Wpatrując
się z lekkim uśmiechem – na szczęście Miech nie wie, że to uśmiech zarezerwowany na
chwile niepewności – w bukiet kwiatów na stoliku obok kanapy, i w miarę szczerze, bo
jednak nie ma w tym kłamstwa, mówię:

– To zależy…

– Bo wie pani, ja swojej pracy nie lubię. I nie bardzo wierzę w te szkolenia –

mówi chyba ze smutkiem.

Chciałabym zaprotestować, że nie ma racji, że są naprawdę skuteczne i pomagają

– nie powinnam przecież podcinać gałęzi, na której siedzę – nie mam jednak ochoty
wstawiać mu gadki o tym, jak to pracownicy, chcąc nie chcąc, podnoszą swoje
kwalifikacje i umiejętności. Mój zapał dawno minął. Teraz to już rutyna i często niestety
nuda, ale zdarzają się wesołe grupy, i wtedy bywa sympatycznie. „I tego się trzymaj” –
radzi Strofa. Przenoszę spojrzenie z bukietu na twarz Miecha, który wpatruje się we mnie
takim wzrokiem, jakby od mojej odpowiedzi zależało jego życie.

– To zależy od ludzi, z którymi mam do czynienia, i od rodzaju szkoleń – mówię.

– Są tacy, którym bardzo pomagają, i tacy, którym dają niewiele. Do wszystkiego
potrzeba talentu. Nasze szkolenia nie mają nic wspólnego z tresurą, którą stosują
właściciele supermarketów, zmuszając swoich kasjerów, żeby setki razy wypowiadali

background image

słowa „dzień dobry” i „zapraszamy ponownie”. To jest znęcanie się nad pracownikiem i
klientem.

Uff. Przywykłam już do gotowych formułek, rutynowych rozmów i garsonek,

których nadal nie lubię, ale chodzę w nich bez większego bólu. To mój mundurek, tak jak
mundurki mają policjanci i kominiarze. Przywykłam, ale, zaskoczona pytaniem Miecha,
mam ochotę natychmiast rozstać się z garsonką i już na zawsze przerzucić na dżinsy.
„Daj spokój – ostrzega mnie Strofa – bo to źle się skończy. Masz matkę z niewielką
emeryturą, tylko połowicznie samodzielną córkę, kredyt i samochód wymagający
remontu. Żadnych zmian. Trzeba dotrwać do emerytury”. Na samą myśl, że aż do
emerytury, dostaję gęsiej skórki.

Kiedy wchodzę do firmy, Michał i Ewka zrywają się z krzeseł i patrzą na mnie w

napięciu, jakbym przynosiła wiadomość spod Maratonu. Trudno się dziwić – im więcej
szkoleń, tym więcej zarabiają, bo to głównie oni zdobywają klientów i od każdego
szkolenia mają prowizję.

– No i co? – pytają jednocześnie.

– Z czym? – udaję, że nie wiem, o co im chodzi. Zdejmuję płaszcz i idę do swojej

kasetki po wiadomości. Uzbierał się spory plik. Mam aż czterech klientów, ponad stu
uczestników. Nie wszyscy lubią pisać mejle. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy nadal
wolą zawracać głowę sekretarce, żeby przekazywała nam wiadomości. Pewnie telefon
zajmuje mniej czasu.

– Nie wygłupiaj się! Jak ci poszło z Miechem?

– Jak to powiedzieć… Nie było łatwo… – W końcu nie wytrzymuję ich wzroku i

wybucham śmiechem. – Doskonale. Trzy miesiące pewnej roboty. Nic więcej nie wezmę.

Patrzą po sobie zdziwieni, Ewka jakby z lekkim zawodem. Nie, tak mi się tylko

wydaje. Michał podskakuje z radości. To oczywiste, w końcu to on znalazł Miecha.

– Błagam cię, nie zawal tego, mam żonę i małe dziecko. – To jego stały tekst,

który powtarza do znudzenia; myśli chyba, że w ten sposób mobilizuje nas do wytężonej
pracy.

– A ja mam matkę staruszkę na zasiłku emerytalnym i kredyt – rewanżuję się

Michałowi.

– Wiem, wiem. Aha, i odezwij się do kobitki z Fisany, numer telefonu u Isi. Chce

kilku szkoleń ze sprzedaży.

– Nie, proszę, wiesz, że sprzedaż marnie mi idzie.

– Nieprawda, tylko trochę cię nudzi. Nie wykręcisz się. Prosiła o ciebie. Mówiła,

że ktoś rekomendował jej naszą firmę i właśnie ciebie.

– Jak to mnie? Kto? Na ogół ze sprzedaży mam gorsze oceny niż inni trenerzy. I

wiesz, że nigdy niczego nie udało mi się sprzedać. Nawet kupuję beznadziejnie.

– Nieważne, przecież nie trzeba mieć dzieci, żeby pracować w przedszkolu.

Wystarczy trochę fantazji i wiedzy, a tego ci nie brakuje. Wiem tylko tyle, że ktoś cię jej
polecił, i prosiła, a właściwie zażądała, żebyś to ty poprowadziła szkolenia. Zadzwoń do
niej i wszystko ustal. A potem daj mi znać.

– Michał, ale kiedy? Miech będzie trwał trzy miesiące, a może nawet pół roku…

– A matka? A kredyt? Tak ustalimy grafik, że nawet nie poczujesz. Proszę cię,

zadzwoń, może być jutro, nie pali się.

Ma rację, nie powinnam wymigiwać się od roboty, potrzebuję pieniędzy. Będę

jednak musiała nieco zweryfikować plany na przyszłość, w których jeden z punktów

background image

stanowczo przypomina mi o tym, że życie nie kończy się na pracy.

Przeglądam wiadomości z kasetki. Nie jest źle: facet od serdelków dziękuje i

zapewnia, że jest zadowolony. Szef prosi o oddanie ankiet i zaprasza na spotkanie w
piątek o 16 (nie przyjdę, mam szkolenie), kilka pism branżowych, których nigdy nie
czytam, i wiadomość w kopercie: „Podobno lubisz poezję, więc mój wierszyk na pewno
sprawił ci przyjemność”. Co to takiego? Jaki wierszyk? I czy mam to traktować jako coś
miłego, czy wręcz przeciwnie? Brzmi jak wiadomość od adoratora, ale ktoś, kto to
napisał, nie może mieć dobrych intencji, bo po pierwsze, list nie ma nagłówka, po drugie,
„ci” jest z małej litery, po trzecie, to anonim. Pewnie jakaś pomyłka, mam za dużo pracy,
żeby zajmować się głupstwami. Mimo wszystko pytam naszą sekretarkę Isię:

– Skąd się wzięła u mnie ta koperta?

– Aha, zapomniałam ci powiedzieć, znalazłam ją rano w drzwiach. Ktoś musiał ją

przynieść przed ósmą, bo ja zawsze jestem w biurze punkt ósma – zapewnia i na chwilę
milknie wymownie, co pewnie jest aluzją do mojego spóźnienia. – Albo wczoraj
wieczorem, ale o ile wiem, szef pracował do późna, więc chyba raczej rano. Coś nie tak?

Isia to bratnia dusza, zawsze nas pociesza, wspiera. Nie zasługuje na to, żeby ją

denerwować. A poza tym nie chcę, żeby pobiegła do szefa albo do Michała z
wiadomością, że dostaję anonimy.

– Nie, wszystko w porządku. Janusz u siebie?

– Tak, pospiesz się, bo za godzinę musi wyjść. Aha, a tutaj jest telefon do tej

szefowej od szkoleń z Fisany.

– Co to za firma?

– Nie mam pojęcia, ale potem sprawdzę i wszystko ci powiem. Marysiu, ale

wiesz, ona nie brzmiała fajnie, to musi być ostra baba.

– Nie szkodzi, rzadko się zdarza, żeby szef od szkoleń był łagodny. Przywykłam.

W garażu, zamykając samochód, widzę Dzięcioła, który zmierza do swojego opla

corsy, starego, ale wypucowanego na glans. Czyli jednak pedant. Nie wiem dlaczego
każdy, kto dba o samochód, wydaje mi się pedantem. Już mam zamiar zagadnąć
Dzięcioła i zapewnić, że wieczorem wpadnę, ale on wyraźnie udaje, że mnie nie widzi,
więc rezygnuję. Szczerze mówiąc, jest mi to na rękę, bo dzisiaj muszę jeszcze napisać
artykuł o szkoleniach z tak zwanej komunikacji międzyludzkiej. Nie powinnam
przyjmować tego zlecenia, bo wątpię w ich skuteczność. Albo ktoś ma talent, albo nie,
jak to delikatnie dałam do zrozumienia Miechowi. I tak jest w każdym zawodzie i z
wychowywaniem dzieci też. Ja na pewno nie mam talentu do wychowywania dzieci, ale
zbyt późno się o tym przekonałam.

Wchodząc do przedpokoju, przebiegam wzrokiem po moim saloniku, kuchni i

uznaję, że jest całkiem przytulnie. Dobrze, że zrezygnowałam z bieli, do której namawiał
mnie malarz, i zdecydowałam się na beże i szarości. Z marszu zasiadam do artykułu,
żeby czym prędzej mieć go z głowy. Wprawdzie nawet po licznych szkoleniach nie
zdarzyło mi się zaobserwować jakichś radykalnych zmian w zachowaniu ich
uczestników, teraz jednak nie będę tak szczera jak w rozmowie z Miechem. Zarabiam
przecież na masło do chleba. „To oczywiste, że o powodzeniu zarówno dużych, jak i
niewielkich firm decyduje między innymi sprawne zarządzanie personelem.
Menedżerowie doskonale wiedzą, że wymaga ono odpowiedniego wykształcenia i
wiedzy fachowej, często jednak zapominają o różnych umiejętnościach pracowników,
które…” Moje zdania zieją nudą, ale chyba właśnie tego oczekuje redakcja, więc mężnie

background image

stawiam czoło zadaniu i nawet się rozkręcam: piszę kilka słów o „konstruktywnej
krytyce”, o „proaktywnym słuchaniu”, o inspirowaniu pracowników itp. A kończę już
całkiem po ludzku: „Niestety, nauka czasem idzie w las”.

Bardzo rada z siebie, że jednak nie jestem całkiem nieszczera, mogę zajrzeć na

portal. A nuż. Przedtem sprawdzam jeszcze dzisiejsze wiadomości, na wypadek gdybym
musiała pilnie komuś odpowiedzieć: Miech dziękuje za spotkanie i informuje, że
zdecydował się na dwu- i trzydniowe szkolenia w dni powszednie. Może i lepiej, że nie
w weekendy, szybciej zaczniemy i będę mogła uaktywnić się towarzysko. W końcu
zrobię parapetówkę. O, Marcin też się odezwał: „Czy ty się na mnie gniewasz?”. Nie
będę odpowiadać. Decydując się na romans z żonatym facetem, nawet jeśli zapewniał, że
jest w separacji, odmówiłam sobie prawa do gniewu. A poza tym skoro żona wciąż
sprawdza jego komórkę, to na pewno również mejle; całe jego życie jest pod kontrolą.
Baśka – że potrzebuje ode mnie jakiegoś przewodnika. Córka, że ma zmartwienie, a ja
nie odbieram telefonów. Syn, że jeszcze nie podjęli decyzji co do tegorocznych świąt.
Wiadomość z portalu, że mają dla mnie partnerów bardzo odpowiednich. Chryste,
przecież tam należy bywać regularnie, kilka razy dziennie, inaczej, jeśli pojawi się
interesujący humanista, jakaś młodsza kobitka zaraz sprzątnie mi go sprzed nosa.
Niestety, nie ma w czym wybierać. „A co, sądziłaś, że ustawi się do ciebie długi
ogonek?” – pyta Strofa. Zamknij się, rozkazuję.

Jakiś Tantus chciałby się spotkać, ale jeszcze nie teraz, bo najpierw chce mnie

lepiej poznać „korespondencyjnie”, mój profil przypadł mu do gustu. On też lubi czytać i
kocha utwory poetyckie… – znów poezja, za wiele jej jak na jeden dzień. Sprawdzam
profil Tantusa: „75 lat, mechanik samochodowy, kocha przyrodę i kobietę, którą
wybierze, obrzuci kwiatami”. Mam założyć kwiaciarnię? Nie jestem oszczędna, ale takiej
rozrzutności naprawdę nie pochwalam. Kobiety wcale nie potrzebują, żeby je obsypywać
kwieciem. Pedro pyta: „No to jak, chętna?”. Smarkacz jeden, niech najpierw skończy
szkołę. Jedyny facet, do którego napisałam, chyba tymczasem umarł albo się śmiertelnie
wystraszył – na jedno wychodzi – bo od tej pory ani razu nie wszedł na portal. Moja
wiadomość – jak pokazuje ikona – jest cały czas zamknięta. Wejścia chyba można ukryć.
Może wszedł, sprawdził mój profil i się zniechęcił. Wcale mu się nie dziwię: kto chciałby
się spotykać z pięćdziesięcioletnią kobietą, dla której gotowanie nie jest pasją (powinnam
napisać uwielbiam gotować?) i „od czasu do czasu” pali, co – jak wszyscy wiedzą –
oznacza, że po prostu pali, bo najczęściej jest tak, że albo się pali, albo nie.

Pojawia się sporządzona przez administratora lista nowych panów, którzy bardzo

do mnie pasują: menedżer spod Warszawy (58 + same zalety), muzyk (60 + same zalety
+ bardzo religijny – więc odpada) itp. Wszyscy wydają się równie groteskowi jak ja. Jest
jeszcze Mariusz z Warszawy, 60 lat, instruktor tańca – ciekawe – niestety, po chwili
docieram do wstrząsającego zdania: „Paniom w wieku trolejbusowym dziękuję”. A ja,
kretynie, dziękuję panom w wieku parowozowym. Zeźlona nie na żarty opuszczam
portal.

Położę się wcześniej. Jeszcze tylko kilka telefonów – mama i Laura, Jolka albo

Baśka, do obu nie zdołam, a poza tym nie mam siły dwa razy mówić o tym samym.
Mama ogląda jakiś film, Laura już zapomniała o swoim zmartwieniu i właśnie wychodzi.

– Tak późno? – pytam z niepokojem, chociaż wiem, że jest dorosła.

– Mamo… – mówi z wyrzutem.

Zresztą tym lepiej, bo jakoś nie miałam ochoty na kolejną porcję jej kłopotów

background image

sercowych i innych, którym nie umiem zaradzić. Oczywiście mam cały zestaw
doskonałych rad, które jednak na Laurze nie robią żadnego wrażenia. Jeszcze o tym nie
wie, ale za dziesięć lat pożałuje, że nie wzięła ich sobie do serca, myślę dotknięta tym, że
nie chce korzystać z mojego przebogatego doświadczenia życiowego, i staram się nie
pamiętać, gdzie miałam rady i doświadczenie mojej matki, kiedy byłam w wieku Laury.
Zanim wpadnę w przygnębienie z powodu moich życiowych doświadczeń, dzwonię do
Baśki, żeby się dowiedzieć, o jaki przewodnik chodzi.

– Słuchaj, wybieramy się do Budapesztu, mówiłam ci, że Antek tam pracował i

zna węgierski, prawda?

– Jasne, że pamiętam, jakby znał angielski, pewnie od razu wyleciałoby mi z

głowy, ale węgierski… Podziwiam ludzi, którzy uczą się niepotrzebnych rzeczy i zbierają
bezużyteczne przedmioty. Bezinteresowność to cenna cecha.

– Ależ ty jesteś złośliwa. Nie szkodzi. O ile mnie pamięć nie myli, a rzadko mnie

myli, masz jakiś przewodnik po Budapeszcie. Możesz mi go pożyczyć?

– Tak, ale to przewodnik komunistyczny, znaczy, z lat osiemdziesiątych.

Tymczasem wszystko się zmieniło.

– Co z tego, przecież zabytki nadal stoją na dawnym miejscu.

– Niby tak, ale tam są też rozmówki, które raczej ci nie pomogą, bo chyba nie

masz zamiaru nikogo pytać o wydajność spółdzielni produkcyjnej, o pogłowie bydła ani
o plony z kwintala.

– Nie, dlaczego? Chętnie zapytam.

– Ale są też wdzięczne pytania typu: „Czy wszyscy członkowie załogi są

członkami partii?” albo: „Gdzie mogę kupić gumowe majtki?”.

– Co to są gumowe majtki?

– Nie wiem, nikt nie wie, ale syn moich przyjaciół, który też wykazuje się

absolutną bezinteresownością, kolekcjonuje to zdanie we wszystkich językach świata.
Ma już chyba z dwieście wersji. À propos: czy znasz kogoś, kto zna język udmurcki?

– Zmyślasz, prawda? Ale jeśli nie, to tym bardziej chcę mieć ten przewodnik.

– Tylko że nie rozpakowałam jeszcze książek. Strasznie mi się nie chce. Może mi

pomożesz? A przy okazji pogadamy i napijemy się wina.

– Dobrze, i poczęstujesz mnie swoim łososiem, co? – mówi ze śmiechem Baśka,

wiedząc, że tym najczęściej karmiłam Marcina.

– No trudno, poświęcę się.

– Aha, to przyniosę kilka twoich książek, które trzymam od lat i wiecznie

zapominam ci oddać.

– Nie, zostaw je sobie, mam za mało półek – mówię, ale natychmiast budzi się we

mnie pazerność. – A co to za książki?

– Chyba jakieś lektury, jeszcze z czasów liceum. I dwóch Dostojewskich…

– Dostojewskiego przyjmę z powrotem, a jeśli masz jakiegoś Żeromskiego, to go

sobie zatrzymaj. Co jeszcze?

– I tomik twoich wierszy, ale chyba dostałam go na zawsze, co nie?

Ogarniają mnie wzruszenie i żal. Rzeczywiście, przed laty, jeszcze w czasie

studiów, wydano mi książkę poetycką, jak to się mówi, żeby lepiej brzmiało, poważnie
myślałam o pisaniu, również prozy, zaczęłam nawet jakąś powieść, którą potem po
latach, robiąc generalne porządki, wrzuciłam do zsypu, żeby już nigdy nie kłuła mnie w
oczy. Szkoda gadać, życie szybko zweryfikowało moje plany, zwłaszcza że wciąż nam

background image

brakowało pieniędzy, a Marcel, co mi nie pomogło, miał zwyczaj ironizować z moich
literackich zapędów, mówiąc z przekąsem: „poetka”. Zaraz, czy ja mam tę książkę? Nie
pamiętam, żebym trafiła na nią w czasie przeprowadzki. Jak przez mgłę przypomina mi
się, że komuś ją pożyczałam. Ciekawe komu. Kto chciał czytać moje wiersze?

– Owszem, ale czy możesz mi ją oddać, bo chyba nie mam żadnego egzemplarza,

a chętnie sobie poczytam. Stęskniłam się za nią.

– A może znów zaczniesz pisać? Przepraszam, muszę kończyć – jasne, w tle

słyszę męski głos – pogadamy jutro, przy łuskaniu fasoli.

– Wolę darcie pierza. Wieczorem, może o szóstej? W piątek mam szkolenie, więc

musimy się uporać najpóźniej do dziewiątej. Nie chcę znów zaspać.

– Znów?

– Pa, opowiem ci jutro.

Ciekawe, że miałam dzisiaj trzy spotkania z poezją. Staram się nie myśleć o tej

anonimowej wiadomości, którą ktoś podrzucił mi do biura, ale przykre rzeczy lubią
człowiekowi chodzić po głowie. Najchętniej parami, jak nieszczęścia. Biorę papierosy i
wychodzę na balkon (postanowiłam nie palić w nowym mieszkaniu, jak na razie się
udaje, prawie), może tam przyjdzie mi do głowy jakieś sensowne wyjaśnienie. Niestety,
znów natykam się na Dzięcioła, który – jak się okazuje – też pali. Fajkę. Na mój widok
wyraźnie się płoszy, a więc jednak jest obrażony, i ma zamiar umknąć do mieszkania, ale
nie pozwalam mu na to.

– Dobry wieczór… – mówię z uśmiechem, chcąc go zagadnąć na temat pogody

albo tej nieszczęsnej kawy, on jednak posyła mi niechętne spojrzenie i rzuca
nieprzyjaźnie:

– Dla kogo dobry, dla tego dobry… – I z zaciętą miną znika w mieszkaniu.

Proszę, jak szybko kończą się dobre maniery i wyszukany język. Jeszcze kilka dni

temu był cały w uśmiechach, ukłonach i eleganckich zdaniach, a dziś nie potrafi
odpowiedzieć „dzień dobry”. To dziecinne obrażać się o taki drobiazg. No to sąsiedzi mi
się nie udali. Trudno. Siedzę na ławeczce i myślę o tej dziwnej wiadomości w kopercie.
Potem o swoich wierszach. Ciekawe, ten ktoś wie, że lubię, czy raczej lubiłam, poezję, i
wspomina o jakimś „wierszyku”. Czyżby dawny wielbiciel z czasów studiów, któremu
dałam się we znaki i po trzydziestu latach chce się przypomnieć?

Zastanawiam się jeszcze nad planem na następne dni: w piątek, sobotę i niedzielę

szkolenie, w dodatku z trudną grupą, która się stale czepia i zadaje dociekliwe,
bezsensowne pytania, więc trzeba będzie przemyśleć strategię. Poza tym zrobić mamie
zakupy i trochę pobyć z nią, przygotować się na jutrzejsze rozpakowywanie księgozbioru
i kupić łososia na kolację. I powinnam zamówić panią Jelenę do sprzątania, bo do tej
pory nie wyjęłam jeszcze odkurzacza. Przypominam sobie, że zapasowy klucz jest u
Jolki, nie oddała mi go po tym, jak przyszła ze swoim fachowcem od rolet. Od razu do
niej dzwonię.

„Świetnie, już myślałam, że na zawsze zamkniesz się w czterech ścianach

swojego nowego mieszkania. A poza tym uwielbiam ustawiać książki na półkach”.

Przed snem przeglądam jeszcze pocztę. Są dwa awiza, więc jutro będę musiała

odstać swoje na beznadziejnej poczcie, gdzie są zawsze kolejki; kilka rachunków, jakieś
pisma reklamowe i biała niezaadresowana koperta.

W środku karteczka, na której widnieje tylko jedno słowo: zdzira.

Nie chce mi się jechać na zakupy, więc zamawiam wszystko przez internet, a

background image

zaoszczędzony czas postanawiam spędzić na portalu. Wprawdzie moje zaciekawienie
minęło, ale wytrwam jeszcze z tydzień. O całym miesiącu nie ma mowy, to już pewne.
Naprawdę mam ochotę przerzucić się na kobiety. Już dawno rozgłaszam wśród
koleżanek, że szukam żony – przynajmniej mogłabym spokojnie pracować, ile zechcę, a
może nawet… Może nawet mogłabym wrócić do pisania – nie wierzę, że w ogóle o tym
pomyślałam. To przez Baśkę, która sobie przypomniała o moich wierszach. Mam
nadzieję, że nie zapomni ich przynieść. A Jolka nie zapomni zabrać kluczy.

Kobiety na portalu też są niesłychanie pozytywne i większość z nich koniecznie

chce się kimś zaopiekować. Ale nie tylko nie szukają młodszych, ale pogodzone z
twardymi regułami gry – najczęściej starszych, a co odważniejsze – panów w tym samym
wieku. Ciekawe, czy wstydzą się swojej samotności. Bo przecież w tej części Europy to
wciąż wstyd! Znaczy niepełnowartościowa. A poza tym podejrzana: może komuś zabrać
męża – tego uroczego dżentelmena, który spędza dzień przed telewizorem, książkę widzi,
tylko przechodząc obok księgarni, i zachowuje się, jakby miał o dwadzieścia lat mniej, a
na koncie co najmniej milion.

Na portalu co rusz pojawia się jakiś nowy facet – równie doskonały jak reszta.

Gust ma jak wszyscy. Woli młodsze. Wcale się nie dziwię. Nasuwają mi się kolejne
wnioski. Jeśli sześćdziesięciolatek pisze, że chęć posiadania dziecka uzależnia od
partnerki, to sygnalizuje – wciąż mogę mieć dzieci, czyli jestem sprawny seksualnie; jeśli
pisze: dzieci ze mną mieszkają od czasu do czasu albo sporadycznie – to oznacza, że
mieszkają z nim na stałe, więc potrzebuje pani z mieszkaniem. Najmilsze są drobne
panie z ogromnym mieszkaniem
. I niestety, większość panów pragnie, o zgrozo!, związku
na resztę (czasem już tylko nędzną resztkę) życia. Znaczy się, chcą z tobą mieszkać aż do
śmierci.

Wysyłam list do jakiegoś dziadka, czyli do pana, który ma wnuka, bo

pomyślałam, że jak facet pisze, że jest dziadkiem i lubi bawić się z wnukiem, to może
jest naprawdę normalny, chociaż formułka „jestem normalnym facetem” bywa tu nader
częsta (zdarza się też intrygujące: „jestem prawie albo całkiem normalnym facetem”).
Może ja też powinnam była napisać: Jestem zwykłą, normalną kobietą, a może nawet
całkiem normalną, domatorką, ciepłą i opiekuńczą itd. Ale takie bezczelne kłamstwa nie
przeszłyby mi przez klawisze. Pan Marek proponuje od razu spotkanie – „po co tracić
czas”. Ja z kolei proponuję jeszcze wymienić się listami, choć oczywiście sprawa jest
beznadziejna, bo on w wolnym czasie „gra na komputerze”. Po chwili przysyła mi
zdjęcie w okularach przeciwsłonecznych (w okularach przeciwsłonecznych wszyscy
wyglądają atrakcyjnie), które zakrywają mu pół twarzy, rewanżuję się podobnym –
szczęśliwy traf chciał, że miałam na pulpicie kilka fotografii ze słonecznych wakacji
sprzed trzech lat. Wszyscy, rzecz jasna, są tolerancyjni, ale okazuje się, że niektórzy mają
z tym wielki kłopot, o czym przekonuję się na własnej skórze. Pan o imieniu Franciszek,
który przy pierwszej wymianie zdań wydawał się sympatyczny, więc nawet mu się
zwierzyłam, że niestety nie jestem gospodarna (na wszelki wypadek, bo wymienił tę
cechę jako bardzo cenną), odpisał dość antypatycznie, że to okropne i współczuje mi
(empatia). Szybciutko odpisałam, że znam gorsze wady. Dlaczego ja z własnej
nieprzymuszonej woli wdaję się w taką żałosną grę? Chyba zwariowałam! Jeszcze chwila
i zacznę sobą pogardzać. Na koniec „tolerancyjny” oznajmił, że jestem stuknięta. Tu
akurat ma rację, ale w regulaminie wyraźnie stało, że nie wolno obrażać ludzi.

Wylogowuję się, chociaż „mój wymarzony partner czeka na Amore”. Niech sobie

background image

czeka. Widzę to: siedzi w fotelu z drinkiem w ręce i czeka na mnie, machając nogą obutą
w kapeć. A czas płynie. Niebawem skończę pięćdziesiąt lat i będę w wieku
trolejbusowym. Nie pamiętam, czy numery trolejbusów rozpoczynały się od 50, czy od
51. Trzeba to sprawdzić.

Czekając na dostarczenie zakupów, przypominam sobie, że miałam się

skontaktować z szefową z Fisany. Isia mówiła, że niesympatyczna, więc nie będę teraz
dzwonić, po co mam sobie psuć przedpołudnie? Pogoda jest nadal piękna, otwieram
drzwi na balkon i docierają do mnie fragmenty rozmowy – to moi sąsiedzi, chyba się
kłócą, mówią głośno, ale nie na tyle, żebym mogła zrozumieć, o co chodzi. Że też
ludziom na stare lata chce się jeszcze sprzeczać. Nie rozumiem tego.

– …tak nie wolno… proszę cię… – krzyczy Dzięciołowa.

– …bezkarnie… to karygodne, każdy ma prawo… – odkrzykuje Dzięcioł, który

najwyraźniej jest na nią wkurzony.

Czuję się, jakbym podsłuchiwała. Nie wiedzą, że pracuję w nietypowych

godzinach i często przed południem jestem w domu. Ale przecież przez ich kłótnie nie
będę wiecznie trzymać zamkniętego balkonu. Przy okazji napomknę Dzięciołowi, że do
pracy wychodzę późno i w dodatku niecodziennie, może się opamiętają.

Michała jeszcze nie ma, mogę spokojnie zadzwonić do Malwiny Myszoł.

– Tak, słucham – odzywa się przerażająco smętny, wręcz ponury męski głos.

– Dzień dobry, tu Maria Dudek z Edukatora. Czy mogę rozmawiać z panią

Malwiną Myszoł?

– To pomyłka, a gdzie pani dzwoni?

– No, do pani Myszoł, firma Fisana…

– Ale dodzwoniła się pani do zakładu pogrzebowego.

– O, przepraszam – mówię, szybko odkładając słuchawkę.

Co się dzieje? Mam zamiar spytać Isię, czego dowiedziała się o Fisanie, ale ona

sama, widząc, że coś jest nie tak, natychmiast zdaje relację ze swoich poszukiwań.

– Słuchaj, spędziłam przed komputerem ponad godzinę i nic. Nie znalazłam firmy

Fisana ani Malwiny Myszoł. A przecież w internecie jest każda firma. Jeśli jakiejś nie
ma, to znaczy, że nie istnieje.

– Dzięki, już się nią nie zajmuj. Pewnie zadzwoni jeszcze raz. – Czuję jednak, że

nie zadzwoni, i zaczynam jej osobę łączyć, może niesłusznie, z kopertą i ze „zdzirą”.

Przychodzi Michał i widząc nasze strapione miny, pyta, o co chodzi.

– Nic takiego – wyjaśniam. – Telefon do Fisany. Chyba mamy zły numer.

– Dziewczyny, nie róbcie mi tego. Jak można źle zapisać numer telefonu? A może

coś pomyliłaś, spróbuj jeszcze raz. Do kogo się dodzwoniłaś? – Ociągam się z
odpowiedzią, ale on nie daje za wygraną, świdruje mnie wzrokiem. – Do kogo?

– Do zakładu pogrzebowego!

Patrzy na mnie z niedowierzaniem.

– Chyba tylko tobie przydarzają się takie niestworzone historie. Poszukam tej

firmy i dam ci znać, a ty idź do Janusza i opowiedz o szkoleniach dla Miecha.

Wczoraj tak się cieszyłam, a dziś żałuję, że się umówiłam z dziewczynami. Nie

chce mi się rozpakowywać książek, rozmawiać ani tym bardziej robić kolacji, ale
dochodzi czwarta, za późno, żeby odwoływać spotkanie. Wlokę się do łazienki – może
szybki prysznic postawi mnie na nogi. Zawsze kiedy stoję pod strumieniem ciepłej wody,
wspominam. I nie wiem dlaczego – najczęściej przykre sprawy. Dlaczego w tak

background image

przyjemnej chwili nie przychodzą do mnie radosne myśli, na przykład jakieś
wspomnienia z dzieciństwa albo fajnych wakacji. Malwina, Malwina… Myślę o
wszystkich kotach, które miałam w życiu, zawsze były przytulne, miłe i przyjazne.
Zwłaszcza ostatnie trzy kocice, które pojawiły się, jedna po drugiej, kiedy dzieci trochę
podrosły i miałam nadzieję, że będą się nimi same opiekowały. Owszem, spały z nimi,
ale ze zmienianiem żwirku był już kłopot. – A nie mówiłem, a nie mówiłem – zrzędził
Marcel, który też nie zmieniał żwirku, bo rodzice powinni być konsekwentni. Ale muszę
przyznać, że lubił koty, kto wie, czy nie bardziej niż nas.

Nie podoba mi się, że szefowa od szkoleń z firmy widmo nazywa się jak jedna z

moich kocic – Malwina. Wiem, skąd te myśli – mam ochotę znów mieć kota, ale bronię
się przed tym, bo nie chcę rezygnować z wolności. Zwierzę to obowiązek, ostrzegam
samą siebie, tak jak kiedyś uprzedzałam Laurę, która całymi dniami przekonywała, że
powinna mieć kota. Kończę prysznic, spłukuję włosy, które myję codziennie jak każda
rozsądna palaczka, i staję przed lustrem – jest wielkie, to się udało panu Mirkowi.

Zmęczenie nie minęło. Uświadamiam sobie, że od kiedy zamieszkałam tutaj,

wciąż spotyka mnie coś przykrego. Chyba należało się wycofać przy drugim spotkaniu,
kiedy pan Mirek zachowywał się tak niesympatycznie. To był zły znak. Niedobre emocje,
zła energia nigdy się nie ulatniają. Chyba muszę wezwać egzorcystę, jest ich teraz pod
dostatkiem.

Kupiłam mieszkanie, bo nie miałam gdzie się podziać i czym prędzej chciałam

zacząć nowe wspaniałe życie. Wolałam przymknąć oko na jego wady i skwaszoną minę
właściciela, niż szukać czegoś przez kolejne miesiące i koczować u mamy, a meble
trzymać na działce u znajomych w nieogrzewanym drewnianym domku. A zresztą nastał
kryzys i gazety codziennie straszyły, że możemy stracić wszystkie oszczędności na
rachunkach bankowych. Okazało się, że to były strachy na Lachy, ale skąd mogłam
wiedzieć?

„Mogłaś, gazety i telewizja są od straszenia, a ludzie od myślenia”. Dzięki,

ciekawe że nigdy nie udzielasz mi rozsądnych rad, tylko bez przerwy mnie strofujesz.

A zatem łosoś w sosie koperkowym i zielona sałata. Dziewczyny odchudzają się

(Baśka tylko tak mówi, żeby nam dokuczyć, ma idealną figurę) co najmniej od dziesięciu
lat, więc wystarczy. Przynajmniej na początek, bo wiem, że po dwóch godzinach zaczną
się delikatne sugestie, że są głodne i chętnie zjedzą kanapki. Nic z tego – nie mam
chleba. Muszę je o tym uprzedzić. Piąta. Myję sałatę, dorzucam kilka pomidorów,
oczywiście bez skórki, bo Jolka zapewnia, że skórka jej szkodzi. Kiedy otwieram szafkę,
żeby wyjąć miód do sosu, wylatuje z niej dorodny mól zbożowy – nie mam siły, zastałam
je tutaj jako spadek po panu Mirku, nie wiem, czym się żywią, przecież nie trzymam
żadnych zapasów, dosłownie niczego, co lubią: ryżu, mąki, kaszy, bakalii, orzechów. Ale
i tak je mam. Trudno, zginą śmiercią głodową albo pani Jelena znajdzie gniazdo i
wymorduje je bez żadnej litości. Szykuję stół, włączam piekarnik – czuję się, jakbym
czekała na Marcina – i wracam do łazienki, żeby wysuszyć włosy. Właściwie to dobrze,
że przyjdą, już słyszę ich okrzyki: Mania, pożycz mi to, pożycz mi tamto. Och, masz
nawet Konopnicką! Ha, ha, ha! I pierwsze polskie wydanie Cudaczka Wyśmiewaczka,
pożycz. Nie ma mowy, to zabytkowa książka, a poza tym będę ją niebawem czytać mojej
wnuczce. Kiedy dotrzemy do Szekspira, Jolka zacznie się popisywać, recytując nam
swoje ulubione fragmenty. Zawsze miała doskonałą pamięć. I potrafiła cytować
tasiemcowe urywki rozmaitych książek, dzięki czemu, cwaniara, w ogóle nie musiała się

background image

uczyć do egzaminów. Pytano ją o coś, a ona wypowiadała na wstępie jakąś ogólną
refleksję na temat, po czym oddawała się deklamacjom. Najczęściej całkiem
nieadekwatnym, ale robiła takie wrażenie na egzaminatorach, że zauroczeni i
wstrząśnięci stawiali jej piątki. Okropnie jej tego zazdrościłam, bo ja z kolei musiałam
mieć wszystko przeanalizowane i umiałam zacytować co najwyżej wiersze, których
uczyłam się jeszcze w liceum.

Całkiem już odprężona i nawet rozbawiona sięgam do szuflady po suszarkę i mój

wzrok pada na żółtą karteczkę, która leży sobie wśród tubek, słoiczków, hotelowych
mydełek i grzebieni. Jasna sprawa – wpadłam wtedy do łazienki ze słuchawką i karteczkę
wrzuciłam do szuflady pod umywalką, a nie w kuchni, jak przypuszczałam. Czyli tylko
połowiczna skleroza. W tym momencie słyszę dzwonek do drzwi. Kurczę, przecież
dopiero za dwadzieścia szósta. To nieładnie przychodzić przed czasem, myślę, wsuwając
karteczkę do kieszeni szlafroka

– Nie gniewaj się, Karol mnie podwiózł, więc jestem trochę wcześniej. Mogę w

czymś pomóc – mówi Jolka, trzymając przed sobą pokaźnych rozmiarów doniczkę z
draceną.

– Nie, proszę, żadnych kwiatów doniczkowych, zapomniałam was uprzedzić, że

ja nie chcę…

– Nie wygłupiaj się, dom bez kwiatów jest jak…

– Daruj sobie te porównania. Ja akurat lubię dom bez kwiatów. I wolałabym

butelkę wina.

– Dobra, zabiorę go z powrotem i dam w prezencie komuś milszemu, kto kocha

przyrodę. Wino też przyniosłam. A ty w szlafroku, z mokrą głową?

– Zdaje się, że przyszłaś dwadzieścia minut wcześniej? No to musisz chwilę

poczekać, aż się ubiorę, bo włosy już i tak mi wyschną same. Albo przyjmę was w
negliżu.

– Was? Ktoś jeszcze będzie?

– A, nie mówiłam ci, przyjedzie Baśka.

– Fantastycznie, całe wieki jej nie widziałam.

– Masz klucze?

– Przepraszam cię, ale odłożyłam je w tak dobre miejsce, że nie mogłam ich przed

wyjściem znaleźć. Szukałam przez całe dziesięć minut, następnym razem, dobrze?

– Jesteś niemożliwa. Masz taką świetną pamięć, cytujesz z głowy Szekspira i

Broniewskiego, a gubisz nawet cudze rzeczy. Proszę, znajdź je, bo nie mogę zamówić
sprzątaczki.

– Zostawiasz sprzątaczce klucze, czyś ty zwariowała!? Jedna moja znajoma…

– Jolka, proszę cię… Idę się ubrać, a ty otwórz Baśce, jak przyjdzie. I włóż

łososia do piekarnika.

W sypialni sięgam do kieszeni szlafroka po karteczkę, żeby ją w końcu

przeczytać. Mam złe przeczucia i słusznie:

Gdyby myszka grzeczna była

I nikogo nie krzywdziła,

Toby fajne życie miała

I teraz by się nie bała.

cdn.

Siedzę na łóżku jak skamieniała. A więc to ten wierszyk. Czy mi się podoba? Co

background image

za pytanie – jest fantastyczny! A to „cdn.” napawa prawdziwą otuchą i wzbudza
ciekawość. Są dwa wyjścia: albo ktoś chce mi dokuczyć, albo mnie z kimś myli i chce
dokuczyć temu, z kim mnie myli. Tak czy inaczej – kolejna przykrość w nowym życiu,
które miało być bezchmurne i pełne radości. Z odrętwienia wyrywa mnie głos Jolki:

– Dlaczego się nie ubierasz? Czy coś się stało? – patrzę na nią, obok stoi Baśka, w

jednej dłoni dzierży doniczkę, z której sterczy paskudny kaktus z pąsowym kwiatkiem na
czubku, w drugiej jakiś podejrzany metalowy przedmiot.

– Nie, nic. Zamyśliłam się – odpowiadam, znów chowając karteczkę do kieszeni.

– Jeszcze sekunda.

– Chyba zabierzesz to z powrotem – informuje Jolka, wskazując na doniczkę z

kaktusem. – Ona nienawidzi kwiatów.

– A to co? – pytam, wskazując na ten podejrzany przedmiot w ręce zdziwionej

Baśki.

– Jak to co? Żardiniera. Też mam zabrać?

– Jeśli to na kwiaty, to owszem. Żardiniera, też coś, pierwszy raz w życiu słyszę

to pretensjonalne słowo – zrzędzę, wyjmując z szafy dżinsy, T-shirt i ciepłe skarpety.
Kiedy się odwracam, moje przyjaciółki stoją w milczeniu, z uniesionymi do góry
głowami, jakby obserwowały coś na suficie.

– O co chodzi? – pytam i też podnoszę głowę, żeby sprawdzić, na co się gapią.

W górze fruwa srebrzysty mól, tym razem ubraniowy, piękny i spasiony. Ja też

nie mogę od niego oderwać wzroku. W milczeniu śledzimy wdzięczny lot owada. To
naprawdę chwila, w której trudno coś powiedzieć i trudno wyrazić bezmiar zdumienia.

Jolka pierwsza odzyskuje głos i dramatycznym szeptem mówi:

– Człowiek z bólem serca wyrzuca stare łachy, sprowadza się do nowego

mieszkania z ubraniami prosto z pralki i pralni chemicznej, na którą wydał majątek, po
czym okazuje się, że przywlókł ze sobą mole.

Po niej głos zabiera Baśka, która skończyła biologię i teraz korzysta z okazji,

żeby popisać się swoją wiedzą:

– Mól włosienniczek, Tineola bisselliella, motyl nocny z rodziny molowatych,

powszechnie znany jako mól odzieżowy. W ciągu roku rozwija się do czterech pokoleń.
Ich larwy odżywiają się wełną, bawełną, futrem, perukami…

– Masz perukę? – pyta Jolka.

– A futro? – wtóruje jej Baśka.

– Przestańcie! Musiałam go odziedziczyć po panu Mirku – tłumaczę się jękliwie,

ignorując ich głupie pytania. – Tak jak mole zbożowe… – dopowiadam szeptem, nadal
zadzierając głowę.

– Mklik mączny, Ephestia kuehniella, motyl z rodziny omacnicowatych… –

zaczyna recytować Baśka, ale widząc moją minę, milknie.

– Widać, że byłaś prymuską – mówi z uznaniem Jolka.

Patrzą na mnie z niedowierzaniem.

– Nie patrzcie tak, owszem, mam dwa rodzaje moli, ale niebawem i jedne, i

drugie zginą z głodu, bo nie trzymam żadnych zbóż ani peruk. Jak pech, to pech. Mąż
mnie rzucił dla młodszej, kochanek zdradzał z żoną, syn nie chce mnie znać, matka i
córka mnie nie potrzebują, ojciec mnie osierocił i mam w mieszkaniu robactwo. Brakuje
tylko prusaków, karaluchów, wołków zbożowych i… – dopiero po chwili dorzucam do
tej wyliczanki: – …myszy.

background image

– Nie przesadzaj, to nie skorpiony. Są różne środki. Raz, dwa je zlikwidujesz –

pociesza mnie Baśka.

– Ale mój światopogląd nie pozwala mi na mordowanie. Wyjątek robię tylko dla

krwiopijców, czyli kleszczy i komarów – zapewniam, chociaż to nieprawda.

– Zapomniałaś o pchłach, wszach i pluskwach.

– Daj spokój, bo zwymiotuję. A na domiar wszystkiego mam wroga.

– No wiesz, nazywać wrogiem biedne mole… – oburza się Jolka.

– Nie, mam ludzkiego wroga. Prawdziwego, który mnie nie cierpi i chce mi

dokuczyć.

– O czym ty mówisz? – wykrzykują w duecie.

Podaję im karteczkę z wierszykiem, który zaczynają czytać na głos, ale zdumione

doczytują już w milczeniu. Opowiadam im pokrótce o pozostałych wiadomościach. Sny
przemilczam, boby mnie wyśmiały.

– Nie martw się, to pewnie pomyłka, zaraz się wyjaśni – mówi bez przekonania

Jolka.

– Żadna pomyłka. I czuję, że to dopiero początek, że ta Malwina dopiero się

rozkręca, a potem…

– Co potem? – pyta z zaciekawieniem Jolka.

– Nie oglądasz filmów kryminalnych? Ciach, mach i po mnie…

Nie kontynuuję, bo widzę, że Baśka obserwuje nas z rosnącym przerażeniem. Nie

po raz pierwszy zresztą nasza wymiana zdań i zjadliwa ironia wprawiają ją w ten stan.
Jest prostolinijną i niewinną osobą, która wiecznie się boi, że ktoś w jej towarzystwie się
pokłóci albo ktoś komuś sprawi przykrość, i nigdy nie bierze udziału w takich gierkach.
Trochę szkoda, mogłaby czasem wyluzować, bo strasznie się stresuje.

– Baśka, wszystko porządku, nie patrz tak. Trochę sobie pożartowałyśmy.

– Maniu, dlaczego ktoś cię prześladuje?

– Nie wiem, ale mam wrażenie, że nie istnieje prosta zależność między tym, co

się robi i co cię spotyka od ludzi. Po prostu czasami ktoś wejdzie w zasięg twojej
egzystencji i chce naprawiać świat albo się zemścić za coś, co w życiu robią wszyscy
albo prawie wszyscy. Może zalazłam za skórę jakiejś uczestniczce szkolenia, a może
komuś kiedyś odbiłam chłopaka. Nie wiem, naprawdę nie wiem.

– Idź na policję – radzi Baśka, znana panikara.

– Nie żartuj. Chyba za wcześnie na to. Nie chcę stać się pośmiewiskiem komendy

dzielnicowej. Zdaje się, że potrzebujesz przewodnik po Budapeszcie – zmieniam temat. –
No to trzeba go znaleźć. A przedtem, jeśli lubicie spalonego łososia, zapraszam do stołu.

Dawno się tak nie uśmiałam. Baśka opowiada o swoich romansach uwieńczonych

sukcesem w postaci Antoniego, a Jolka, układając książki na półce, bez przerwy coś
cytuje. Wszystko pamięta, okazuje się, że nawet z podstawówki, bo w pewnej chwili,
trzymając opasły tom bajek La Fontaine’a, zaczyna deklamować:

Prosiła młoda myszka i niedoświadczona

Myśląc, że prośbą kota ułagodzi,

Że go przekona:

Niech mi pozwoli żyć jeszcze dobrodziej!

Wszystkie trzy nieruchomiejemy: Baśka z Baczyńskim w dłoni, ja – z Mannem, a

Jolka z nieszczęsnym La Fontaine’em w ciemnofioletowej okładce.

– Nie chciałam, naprawdę – mówi, patrząc na mnie przepraszająco.

background image

– Nie wygłupiaj się. Właściwie to nie znoszę tych bajek, nie wiem, po co

trzymam tę książkę. Chyba tylko dlatego, że kupiłam ją kiedyś spod lady. Takich książek
bardzo trudno się pozbyć, bo od razu sobie przypominasz, ile trudu włożyło się w ich
zdobycie i ile radości sprawiła ta zdobycz.

Ale wesoły nastrój prysł. Znów zaczynam myśleć o wrogu, o tym „cdn.” na końcu

rymowanki i rozmowa przestaje się kleić. W każdym razie żadnej z nas nie jest do
śmiechu.

– Nie martw się – mówi Jolka na odchodnym, po czym dodaje coś, co oznacza, że

jednak powinnam się martwić: – I nikomu nie otwieraj bez pytania. Mówię o tym, bo ty
masz taki zwyczaj, nigdy nie pytasz, tylko od razu otwierasz.

Nie reaguję, bo wiem, że już nie zmienię tego zwyczaju. Odziedziczyłam go po

mamie, która, mimo że jest staruszką, nigdy nie pyta „kto tam?”. Trzeba mieć do ludzi
zaufanie.

– Nie wspominając o tym – kontynuuje Jolka – że często w ogóle nie zamykasz

drzwi na klucz. Może to nic takiego, ale na wszelki wypadek bądź ostrożna. Zadzwonię
jutro.

Koszmarne szkolenie, koszmarni uczestnicy. Nie wyrobiłam się z czasem i

wkurzały mnie ich pytania: „No a co, jeśli…?”, „Jak się zachować w sytuacji, gdy…?”,
„Czy jest jakaś metoda na…?”. Osiem godzin takich zajęć to stanowczo za dużo. Już po
pięciu, nawet jeśli wszystko idzie jak z płatka, a grupa jest miła i niezbyt dociekliwa,
czuję się wyczerpana. Jeszcze sobota i niedziela. Muszę zmienić taktykę. Jutro już na
wstępie uprzedzę, o czym będzie mowa w trakcie zajęć, i zawczasu poproszę o pytania,
które ich nurtują. Sama ich nimi zarzucę. Wtedy przestaną bez przerwy pytać i uda się
uniknąć niepotrzebnych dyskusji w tak prostej sprawie jak obsługa klienta, której przy
odrobinie wyobraźni można się nauczyć w dwie godziny. Ale nie, oni muszą każdy
drobiazg rozebrać na czynniki pierwsze. A co, a jak, a kiedy, a po co? Wiem, jestem
niesprawiedliwa – przecież to ich praca, mają prawo do pytań, a ja powinnam im pomóc
znaleźć odpowiedzi, skoro ich firma płaci mi za to. Problem nie w nich, ale we mnie – ta
praca mnie nudzi, nie rozwijam się, tylko zwijam. Od czasu rozmowy z Miechem jest
jeszcze trudniej, bo musiałam sobie szczerze odpowiedzieć na zadane przez niego
pytanie. Sobie, nie jemu.

„Ale kto ci broni dobrze zarabiać i po pracy robić ciekawe rzeczy?” – dziwi się

Strofa.

Niestety, po szkoleniu nie mam już na nic siły, a poza tym jednak zgnuśniałam,

zleniwiałam i teraz za to, że się nudzę, zwalam winę na innych. Tak najłatwiej. Coś
trzeba z tym zrobić. Przedtem jednak wytępię mole, a może przeczytam też swoje
wiersze, które po wyjściu dziewczyn położyłam na szafce przy łóżku, ale wczoraj nie
miałam odwagi do nich zajrzeć. Zresztą bałam się, że jeśli będę do późna czytać, znów
zaśpię. Tym razem na szkolenie!

Bez większego zapału wchodzę na portal. Dostałam serduszka, uśmiechy, kwiatki

i inne emotikony, które nie wiem, co znaczą, mimo to nie sprawdzam. Żeby dorośli
ludzie, a nawet starcy, bawili się w takie głupstwa! Trudno uwierzyć. Te kontakty od razu
skreślam, ale, być może, zbyt pochopnie: przecież ktoś „tam” też może się czuć bezradny
w tej idiotycznej sytuacji i nie wiedząc, co począć, robi to, co mu radzą na portalu. Kilku
nowych panów podsuniętych przez administratora – każdy ze zdjęciem z czasów
kawalerskich. To granda. Mnie na pytanie, co jest najważniejsze w życiu, nie chcieli

background image

zaakceptować odpowiedzi: „życie, życie, życie”, a innym akceptują zdjęcia sprzed
trzydziestu lat albo takie, na których nic nie widać prócz ucha. W mojej głowie rozpętuje
się istny żydowski pojedynek, jak nazywa to moja przyjaciółka Weronika. O co ci idzie?
Chcesz faceta? Nie wiem. Nie wiem, czego chcę. Dzisiaj słuchałam w radiu pewnego
profesora, który mówił o świecie i kulturze – takiego bym chciała. Profesora. Ale gdzie ja
go spotkam? Przecież to oczywiste, że profesor nie ma pojęcia, że istnieją portale
matrymonialne, nawet jeśli jest wdowcem. Przecież ludzie umierają. I żony, i mężowie.
Ja też umrę. Dlaczego nie mogę mieć profesora wdowca? Nawet bym mu koszule
prasowała. Robiłam to kiedyś. Umiem.

No, czego milczysz? „Oj, żal mi ciebie” – wzdycha Strofa. „Jesteś potwornie

zakłamana. Boisz się. Starości. I że będziesz sama”. Nie chrzań – samotność jest fajna.
„No to boisz się, że nikt się tobą nie zaopiekuje, kiedy będziesz chora”. Pudło – znacznie
bardziej boję się, że ktoś na starość wytrąci mi z ręki szklankę wody albo sama będę
musiała zaopiekować się kimś, kto się rozchoruje.

To oczywiste, kiedy się ze sobą spędziło dziesiątki lat, ma się wspólne dzieci. Ale

jak poznajesz kogoś około pięćdziesiątki, to strasznie trudne: nagle masz obok siebie
starzejącego się człowieka (oczywiście sama też jestem niemłoda, ale tego nie widzę) i
ten człowiek ma stare ciało i wszystko stare i nie widziałaś go, kiedy był młody, nic
ważnego razem nie przeżyliście, i nagle masz go kochać i w razie czego pielęgnować. Jak
długo trzeba kogoś znać, żeby przestał być obcy? Wystarczy rok? Nie! Nie wystarczy.

„Straszna z ciebie asekurantka”. Owszem, tak działają moje komórki mózgowe.

Boję się chorób, patologii i cudzych wad. Boję się fizjologii faceta, z którym nie
spędziłam co najmniej dekady życia. I lubię świeżą gazetę, pięknie złożoną i niepomiętą.
Ten ostatni argument najwyraźniej trafił do Strofy, bo milknie na dobre.

Na dziś się poddaję, do nikogo nie piszę i nie sprawdzam długiej listy panów, dla

których jestem już w wieku trolejbusowym. Zaglądam jeszcze tylko do skrzynki
mejlowej, bo, niestety, nasi uczestnicy mają zagwarantowaną możliwość pisania do nas
po szkoleniu i należy im czym prędzej odpowiedzieć. Uważam, że to nadopiekuńczość,
ale nic na to nie poradzę. Regulamin. W skrzynce znajduję tylko jedną wiadomość: „Czy
chcesz się pobawić w kotka i myszkę?” – bez podpisu, nadawca: Arkadia. To imię mojej
innej kotki.

Ten ktoś wie, że miałam trzy kotki, i zna ich imiona. Była Malwina, jest Arkadia,

została jeszcze Ofelia. To jakiś koszmar. Niby nic strasznego, ale czuję się tak, jakby ktoś
mnie osaczał. Pojawia się nawet w moich snach, już od pierwszej nocy tutaj, kiedy
jeszcze nie wiedziałam o jego istnieniu. Czyżby nimi sterował? Albo wyszedł z nich?
Sama powołałam go do życia? To niedorzeczny pomysł, choćby dlatego, że zawsze
śniłam bardzo intensywnie, ale w tej chwili nie umiem tego inaczej wytłumaczyć.
Chciałabym, żeby przyśniła mi się jego twarz. Twarz anonimowego prześladowcy.

Przeglądam apteczkę w poszukiwaniu tabletek nasennych, kiedyś brałam je przez

jakiś czas – może coś zostało. Są. Spróbuję się wyspać przed jutrzejszym szkoleniem, bo
inaczej nie dam rady.

Kolejne dni mijają spokojnie. Moja grupa w sobotę była bardziej zmęczona niż ja

i znacznie mniej energiczna niż poprzedniego dnia. Zmiana metody okazała się bardzo
skuteczna. Tak bardzo, że w niedzielę wyraźnie tęsknili za ogniskiem domowym i
poprosili, żeby nie robić przerw i skończyć nieco wcześniej. I zaczęło mi nawet
doskwierać, że przestali pytać. Trudno mnie zadowolić…

background image

Docieram do domu wcześniej, niż planowałam, i postanawiam wyjechać na trzy

dni na Mazury do Weroniki. Zaprasza mnie od dwóch miesięcy. Muszę tylko uprzedzić
Janusza albo chociaż Michała. Chyba nie będzie kłopotu, bo następne szkolenie mam
dopiero w piątek. Przygotuję je u Weroniki, przed kominkiem, w którym trzaska ogień.
Zresztą będę pod telefonem – w końcu to tylko dwie i pół godziny drogi.

Michał zapewnia, że mogę jechać, ale pod warunkiem, że w razie czego od razu

wrócę.

– I odbieraj mejle, mam nadzieję, że będziesz miała dostęp do internetu.

– Jasne. Wrócę w czwartek po południu. Dzięki. Czy muszę dzwonić do Janusza?

– Nie, nie trzeba. Baw się dobrze. Aha, nie znalazłem tej firmy ani Malwiny

Myszoł. I niestety, to bardzo dziwna sprawa, znów z tej Fisany ktoś zadzwonił, tym
razem mężczyzna, i ochrzanił Isię, że się nie zgłosiłaś. Nie wiem, o co chodzi, a ty?

– Ja też nie, naprawdę nie rozumiem – zapewniam go i czuję, że ręce mi się

trzęsą, a głos zaczyna drżeć.

A zatem płeć mojego wroga nie jest wiadoma. Albo mam dwóch wrogów różnej

płci. Z jednym może bym sobie jeszcze dała radę, ale z dwoma…

Szybko dzwonię do Weroniki, która wydaje okrzyk radości: jakie to przyjemne,

kiedy ktoś cieszy się na spotkanie z tobą. Ja też się cieszę, bardzo się za nią stęskniłam,
za tą szaloną dziewczyną, która zamieszkała na Mazurach, gdzie latem urządza
minikolonie dla miejscowych dzieci, jesienią chodzi na grzyby i robi dziwne przetwory z
własnych owoców, zimą czyta tony książek, na wiosnę zakłada ogród, a tak w ogóle to
tłumaczy z angielskiego różne czytadła. Ona żyje jak człowiek, miała odwagę rzucić
pracę, której nie lubiła, sprzedać mieszkanie i wynieść się na wieś. A ja się boję
cokolwiek zmienić. To nie takie proste – kocham wieś, lecz boję się lasu, boję się
ciemności, i musiałabym w całym domu zainstalować kraty i system alarmowy. To bez
sensu: mieszkać w drewnianej chałupie z kratami w oknach. I co z tego? To byłyby
piękne, artystyczne kraty, a na parapecie postawiłabym pelargonie. Nie, pelargonie
odpadają, Jolka by mnie za nie zamordowała po tym, jak kazałam jej zabrać dracenę.

Pakuję tylko kilka ciuchów, parę książek dla Weroniki, paczkę zielonej herbaty.

Dzwonię do mamy i Laury, żeby uprzedzić, że wyjeżdżam na kilka dni, a potem do Jolki,
która zatrzymuje mnie na dłuższą chwilę.

– Mania, tylko minutkę: jestem zdruzgotana.

– Joluś, możemy w czwartek?

– Czy coś się stało?

– Nie, tylko miałam ciężkie szkolenie, ktoś chce się pobawić ze mną w kotka i

myszkę, a potem być może zamordować, nikt mnie nie kocha i śniło mi się, że twój
kolejny facet okazał się draniem…

– Skąd wiesz? Ty masz prorocze sny, już dawno ci mówiłam, że mogłabyś śnić na

zamówienie albo zostać wróżką. Mania, na tym się zarabia kupę forsy. Kupisz sobie
szklaną kulę, odpowiednio urządzisz mieszkanie, wiesz: kotary w gwiazdy, przyćmione
światło, czarny zielonooki kot, i będziesz ludziom przepowiadać…

– Cudowny pomysł. Jak Frau Frida z opowiadania Marqueza. Pamiętasz?

– Jasne! Nic nie robiła, tylko śniła na zamówienie i dzięki temu zdobyła wielki

majątek i kupiła sobie dom w Porto. – Natychmiast postanawiam zamienić wyspę z
palmami i chałupę na Mazurach na dom w Porto z widokiem na ocean. – Ale marnie
skończyła, nie wyśniła własnej śmierci w jakiejś katastrofie.

background image

– Aha, tego nie pamiętam. A co z tym twoim facetem z internetu?

– Nie, Karol nie był z internetu, poznałam go po bożemu, normalnie.

– Niemożliwe. I co?

– Miałaś rację, zwykły drań. Podsłuchałam, że ma żonę albo kochankę w

Niemczech. Albo i żonę, i kochankę. Nie wiem dokładnie, bo nie znam niemieckiego.

– No to skąd wiesz, z kim rozmawiał i o czym mówił?

– Nie wiem, ale sama rozumiesz, przyciszony głos, zakłopotana mina i takie tam.

Nie jestem głupia.

– Pewnie, że nie. Naprawdę mi przykro. Wiesz, nie mogę cię teraz pocieszać, bo

wyjeżdżam na trzy dni do Weroniki. Odezwę się po powrocie, dobrze?

– Zazdroszczę ci, też bym chętnie wyjechała.

– Nic z tego, ty musisz chodzić do szkoły.

Mam jeszcze chwilę, żeby odwiedzić Amore. Julian „nie lubi kłamstwa, głupoty,

braku poczucia humoru i odrobiny luksusu wokół siebie”. Piękne zdanie. Wciąż tylko ja
w tym gronie mam wady. Reszta portalczyków nadal opływa w cudowne zalety –
gdzieście się podziewali do tej pory, panowie? Ja za chwilę zwariuję. Nikt nie pisze, że
bywa niewierny, nielojalny, leniwy. A przecież ludzie po prostu tacy są. A przynajmniej
bywają. Nie mówię tego z pretensją, stwierdzam fakty. Czy ktoś da mi szansę? Jeśli
pojawi się tam jeden wesoły, inteligentny, niedotknięty „trolejbusowym defektem” facet,
obiecuję tego nie zmarnować.

Czytam list pana Jacka do „wszelkich” pań: „Dzięki za zainteresowanie moją

osobą i odpowiedzi na uśmiech. Jak każdy na tym portalu poszukuję szczęścia na dalsze
dni życia. Po przysłaniu listu podaję zdjęcia celem dalszej kontynuacji. Wszystkim
miłym paniom przesyłam życzenia spełnienia najskrytszych marzeń i urzeczywistnienia
postawionych przed samym sobą zadań i oczekiwań. Oby wszystko to, co niesie
szczęście i radość, niech do Ciebie dotrze i wywoła radość na twym licu”. Moje lico
oblewa rumieniec. Ostatni raz wstydziłam się tak, kiedy przed Pałacem Kultury pękła mi
gumka w spódnicy, która miękko i lekko jak woal opadła na bruk, odsłaniając moje
wdzięki. Dostałam też dwa uśmiechy i jeden list z koszmarnymi błędami
ortograficznymi. Staram się nie uprzedzać, w końcu facet może mieć dysgrafię. Wielu
słynnych twórców pisało z błędami, sama znam parę osób o wybujałym intelekcie, które
słowo życie piszą przez „rz”. Zresztą życie być może na to zasługuje. Ale treść też nie
zachęca. Świat naprawdę podąża ku zagładzie – faceci dzisiaj, nawet ci w moim wieku,
najwyraźniej chcą być podrywani i adorowani. Siedzą w fotelach i czekają, aż ktoś się
wokół nich zakręci. W życiu!!! Niech sczeznę i niech nie ujrzę faceta do końca swoich
dni, ale mizdrzyć się nie będę. Jedno jest pewne: portalczyk matrymonialny jest wyzuty z
poczucia humoru i kipi lękiem przed odrzuceniem. Nikt nie chce dowcipkować:
wyłącznie ciężka jak ołów, szara jak beton powaga i buzia w ciup. A poza tym słoneczka,
serduszka, kwiatuszki. I śmiertelna nuda.

„Ale po co się tak pieklisz? – dziwi się Strofa. – Jak myślisz, ile punktów dałby ci

ten no, ten pisarz, co tak leci na baby i daje im punkty?” Po pierwsze nie myl autora z
fikcyjnym bohaterem, bo nie po to w mękach studiowałyśmy razem polonistykę, a po
drugie „ten no” nie leci na baby, tylko na młode, ładne dziewczyny, i nie dałby mi ani
jednego punktu, nawet gdybym stała przy bankomacie ze złotą kartą i wywrzaskiwała
cyfry swojego PIN-u, bo w ogóle by mnie nie zauważył.

Dochodzę do smętnego wniosku, że misja Amore polega na tym, aby kiedyś, po

background image

latach, tuż przed śmiercią, cudem trafić na „kogoś odpowiedniego”. Czyli: osobno się
zestarzeć, lecz razem umrzeć.

Jeszcze skrzynka pocztowa i w drogę. Tylko jedna wiadomość. Malwina

najwyraźniej ma upodobanie do kocio-mysich metafor:

Uciekaj, myszko, do dziury

bo ciebie złapie kot bury,

a jak cię złapie kot bury,

to cię obedrze ze skóry.

Czyli już zrezygnował z zabawy, chce mnie podręczyć, a potem zamordować.

Pamiętam ten wierszyk z przedszkola i swoje przerażenie obrazem myszki obdartej ze
skóry – ten widok prześladował mnie przez wiele miesięcy, nie mogłam spać. A teraz ja
mam nią być. To się jeszcze zobaczy: nieoczekiwanie czuję przypływ gniewnej energii,
niezgodę na to, żeby ktoś mnie prześladował. Dopadnę cię, zanim się do mnie zbliżysz, i
gorzko pożałujesz, myślę, zaciskając usta. Mimo wszystko boję się, ale to normalne,
większość ludzi czuje lęk przed nieznanym. „Uciekaj, myszko” – zgoda, ucieknę na kilka
dni. Mam nadzieję, że kot się o tym nie dowie.

background image

Rozdział drugi

U Weroniki jest cudownie – żadnych rozmów o problemach, zapominam o pracy,

o wrogu, o kredycie, a nawet o matce i Laurze. Chyba beze mnie nie zginą, chociaż wciąż
sobie wmawiam, że to nieuchronne i powinnam być w stałym pogotowiu, tak na wszelki
wypadek. Bzdura. Świetnie sobie radzą i potrafią o siebie zadbać.

Spacerowałyśmy z Weroniką po jesiennym lesie wokół jeziora, które też już

przybrało barwy jesieni, a kiedyśmy wracały, znalazłam dwa prawdziwki, co mnie
zdumiało, bo grzyby się przede mną chowają. – Nie lubią mnie – zapewniam Weronikę,
która puka się w czoło: grzyby lubią wszystkich, ale kiedy zbierasz je, musisz myśleć o
nich, a nie o innych sprawach. Jeśli głowę masz zajętą kłopotami, zmysł wzroku przestaje
działać, znaczy się patrzysz, lecz nie widzisz, nawet jeśli grzyb pcha ci się w ręce i błaga:
weź mnie. Ma rację, zawsze chodzę po lesie, nie widząc lasu, „zbieram” grzyby,
układając w głowie plan szkolenia albo zamartwiając się czymś. Tym razem było inaczej,
i proszę – dwa dorodne prawdziwki.

– Przepraszam, że o to pytam – zwracam się do Weroniki wieczorem przy

obieraniu stosu grzybów – dlaczego wciąż jesteś sama? Trudno mi to zrozumieć, ale nie
musisz wyjaśniać.

Weronika parska śmiechem.

– Nigdy mnie o to nie pytałaś. Dlaczego akurat teraz?

– Wiesz, zerwałam jakiś czas temu z Marcinem, a może on ze mną, sama nie

wiem, przeprowadziłam się, Jolka i Baśka bez przerwy romansują. Po prostu
zastanawiam się, czy wolę być sama, czy chcę jeszcze kogoś poznać. Lubię samotność,
ale czasem czegoś mi brakuje. Tylko nie wiem czego, może wcale nie chodzi o
mężczyznę. Jestem prawie pewna, że nie, ale tylko „prawie”, a jak wiadomo „prawie robi
różnicę”.

– Kiedy Bartek zginął, długo nie mogłam się pozbierać. Bez przerwy do niego

mówiłam, konsultowałam z nim każdą decyzję. Zadawałam mu pytania, a on mi
odpowiadał z zaświatów. Wtedy zrozumiałam, na czym polega życie pozagrobowe:
wcale nie na zmartwychwstaniu i życiu wiecznym, ale na tym, że ktoś na zawsze z tobą
zostaje. Mówi do ciebie, uśmiecha się do ciebie, doradza ci i cię chroni. Wiem, że to
trudno zrozumieć, bo świat żywych i umarłych dzieli przepaść. Ale nie musi tak być. Ja
nikogo nie potrzebuję, chcę tylko Bartka i mam go – jest ze mną zawsze i wszędzie. Ze
spokojem wysłuchuję życzliwych, którzy przekonują mnie, że już czas, było, minęło,
trzeba się otrząsnąć i zacząć od nowa. Mają dobre intencje, nie gniewam się o to, ale,
wiesz, ludzie nie wszystko rozumieją. Zwłaszcza jeśli coś odbiega od stereotypu, czyli,
ich zdaniem – od normy. Co rusz kogoś mi tutaj przywożą w nadziei, że serce mi drgnie.
Ale mnie nie doskwiera samotność, przecież istnieje coś takiego jak dozgonna miłość. A
jeśli ci się przydarzyła, to jej energia nigdy się nie wyczerpuje. Siedzimy sobie tutaj,
obieramy grzyby, a ja czuję, że Bartek jest z nami, idę do lasu, a on idzie obok i wiem, że
nic złego nie może mnie spotkać. Ja się nigdy nie boję. Dzięki niemu.

Milknie, chyba trochę zmieszana. Ja też się nie odzywam, trudno coś powiedzieć

po takim wyznaniu. I przyznaję, trochę jej zazdroszczę tej nadzwyczajnej miłości, którą
przeżyła, takiej naprawdę „dopóki śmierć nas nie rozłączy”. Nie mam pojęcia, jak to jest,
że ktoś cię otacza opieką, dba o ciebie, jest wobec ciebie zwyczajnie lojalny, ciekawi go
twoja praca. Marcela moja praca drażniła, kiedy miałam zapalenie płuc, wyjechał na

background image

narty, zostawiając mnie z małymi dziećmi, a kiedy trzeba była ratować Laurę, okazało
się, że ona jest tylko moją córką.

„Oj, oj, znów zaczynasz – a było tak fajnie – mówi zezłoszczona Strofa – daj mi

trochę odpocząć na łonie przyrody”. Dam, ale za chwilę, bo nie mogę się już zatrzymać.
To piękne, co Weronika mówi, ale jej słowa potwierdzają ogrom mojej klęski. Chce mi
się płakać. A może weszłam na ten portal i tak długo rozstawałam się z Marcinem, bo
chciałabym przeżyć coś podobnego. Prawdziwą, pełną czułości miłość.

– Dzięki, że mi o tym powiedziałaś. Trochę ci zazdroszczę, bo ja nie znam

takiego uczucia. Chyba w ogóle nie znam miłości. Może ze dwie młodzieńcze, kiedy
człowiek strasznie się miota i nic jeszcze nie rozumie.

Nie umiem jej tego wyjaśnić, bo, jak mówi moja mama, ludzie zdrowi nie

zrozumieją chorych, a szczęśliwi nieszczęśliwych. Czuję jednak, że Weronika wie, o co
chodzi.

– Uważam, że powinnaś być otwarta na jakiś związek. Bo jeśli masz wątpliwości,

to znaczy, że jeszcze nie wykluczyłaś go ze swojego życia. Chyba. Ale najważniejsze,
żeby wiedzieć, czego tak naprawdę się chce. No, po prostu, jakie są twoje marzenia,
potrzeby. To niby oczywiste, ale rzadko zastanawiamy się nad tym. Nasze marzenia
kończą się bardzo wcześnie, tak jak intuicja, której w pewnej chwili przestajemy słuchać,
więc zdezorientowana zaczyna szwankować, bo nie czuje się potrzebna. Czy wiesz, że
intuicję trzeba trenować?

– Nie. – Patrzę na Weronikę ze szczerym zdziwieniem. – Żartujesz, prawda?

– Ani trochę. Bartek mnie tego nauczył. On uważał, że bez intuicji nie powinno

się chodzić po górach. A przecież życie też przypomina wspinaczkę.

– Moje na pewno – ciężko wzdycham, na co Weronika zaczyna się śmiać.

– Każde, moja kochana Maniu, każde, tylko że jedni wchodzą na Gubałówkę, a

inni na K2.

– Ja na K2 – wzdycham ponownie, sięgając po kolejnego prawdziwka.

– Jeśli jeszcze raz westchniesz, każę ci jutro zaopiekować się trójką dzieci

sąsiadki, wydoić jej krowę, narąbać drewna i nakarmić inwentarz – grozi Weronika, a jej
słowom wtóruje złośliwy chichot Strofy: chyba się zaprzyjaźniły.

– Nie! Już wolę swoje K2. Zresztą jutro wyjeżdżam.

To był fantastyczny pomysł, żeby pojechać do Weroniki. Mój instynkt

samozachowawczy i intuicja jeszcze działają: przecież to one podszepnęły mi, że trzeba
uciec, poszukać gdzieś dobrej energii, odetchnąć („Ale ty ciągle wzdychałaś, a to nie to
samo!” A ty jesteś coraz bardziej bezczelna) i przestać się bać. Posłuchałam.

Po śmierci Bartka spędziłam z Weroniką wiele dni i nocy. Robiłam jej zakupy,

próbowałam ją namówić do jedzenia, chodziłyśmy na spacery. I milczałyśmy, prawie
cały czas milczałyśmy, może dlatego wolała być ze mną niż ze swoją mamą – nie
pocieszałam jej, nie zapewniałam, że na Bartku świat się nie kończy. Bardzo jej
współczułam, ale to raczej mnie należałoby współczuć. Ona straciła coś najważniejszego,
ale przynajmniej to miała, i, jak się okazuje, w pewnym sensie nadal ma, a moje życie
wówczas było straszliwie ubogie, zredukowane do walki z dnia na dzień.

– Przestań się bać – powiedziała Weronika, kiedy się żegnałyśmy, nic nie wiedząc

o moim wrogu, czyli strach mam już wypisany na czole. A kiedy wsiadłam do
samochodu, dodała: – Dziękuję ci, że byłaś wtedy ze mną.

Wracam już całkiem spokojna, można powiedzieć, że nawet szczęśliwa. I wiozę

background image

słoiki z malinami, sok z pomidorów, który nie tuczy, konfiturę ze śliwek bez cukru i
pachnące prawdziwki, ususzone przez Weronikę na piecu. Cały samochód pachnie
świętami.

Docieram do domu wczesnym popołudniem. Wypoczęta, spokojna. Jest zimno,

cieszę się, że za chwilę wejdę do mieszkania, w którym zaczęli grzać jeszcze przed moim
wyjazdem. To zalety nowoczesnych osiedli: kiedy temperatura spada poniżej 17 stopni,
włączają ogrzewanie. Jadąc windą, znów przypominam sobie o sąsiadach, którzy się
obrazili. To już obsesja. Może powinnam teraz do nich zapukać, przeprosić, chociaż nie
wiem za co, i w końcu wypić z nimi kawę. I powoli wracają też myśli o wrogu. To
naprawdę okropnie denerwujące, że w języku, w którym są rodzaje gramatyczne,
niektóre słowa mają tylko męską formę. A przecież wiele wskazuje na to, że mam wroga
kobietę. Tę wróg.

Przez kilka chwil walczę z zamkiem, nie mogę go otworzyć. W końcu naciskam

klamkę. Drzwi są otwarte. Czyżby Laura na mnie czekała? – przemyka mi przez głowę
radosna myśl. Kiedy wchodzę do salonu z uśmiechem na twarzy, pośrodku dębowego
secesyjnego stołu, który w amoku wylicytowałam na Allegro, natychmiast dostrzegam
ogromny bukiet róż. Niestety paskudnych i gnijących, ze zwisającą smętnie na
sznureczku ozdobną kopertką. Stojąc nieruchomo w korytarzu, wpatrzona w bukiet,
wołam z nadzieją: „Lauro, jesteś tu?”. Ale nikt się nie odzywa. Nie ma jej. I w następnej
chwili już wiem: to róże od wroga, był tutaj, przecież ani Laura, ani Jolka, które mają
klucze, nie przyniosłyby mi, w dodatku pod moją nieobecność, zwiędłych kwiatów. Nie
mylę się:

Strzeż się, Ofelio, strzeż się, luba siostro;

I stój w odwodzie twej skłonności, z dala

Od niebezpieczeństw i napaści pokus.

Ofelia. A zatem wszystkie trzy kocice mam już z głowy. Czuję się tak, jakby ktoś

pod moją nieobecność zamieszkał u mnie i teraz gdzieś się ukrywał. Strach ustępuje
miejsca absolutnemu przerażeniu. Ostatni raz czułam się tak, kiedy mój ojciec dostał
zawału i karetka pogotowia zabierała go nieprzytomnego do szpitala. Z walącym sercem
rozglądam się wokoło, wychodzę na balkon, zaglądam do łazienki, do szaf, pod łóżko.
Najwyraźniej przyszedł tylko po to, żeby zostawić kwiaty i liścik. A nie mówiłam, że
kobiety wcale nie lubią, żeby je obsypywać kwiatami? Co mam zrobić? Zadzwonić na
policję, bo ktoś przysyła mi głupie rymowanki i cytaty z Szekspira, wie, jak nazywały się
moje koty i przyniósł mi kwiaty? Policjant, któremu to powiem, zamknie mnie w areszcie
albo wezwie karetkę. Mój wróg jest sprytny, wie, że gdyby narobił mi w mieszkaniu
bałaganu, coś zdemolował, to już byłby czyn karalny i natychmiast mogłabym się
zwrócić do policji. A tak może bezkarnie nękać mnie dalej. Bo prawo nie zabrania
podsyłać komuś wierszyków ani kwiatów. Nikt mi nie uwierzy, że to róże od wroga,
który ma klucz do mojego mieszkania.

Ale co on zamierza? Czy chce mnie tylko straszyć? I pewnego dnia przestanie?

Czy też ma poważniejsze zamiary? Siedzę bezradna, a energia, którą naładowałam się na
Mazurach, błyskawicznie ze mnie uchodzi. Trzeba wymienić zamek – natychmiast. Od
tego zacznę, a potem zastanowię się, co dalej. Może Jolka coś poradzi. Ale dziś i tak
niewiele wskóram. Nie, dlaczego? Przecież policja powinna chronić i wspierać
obywateli. Przecież płacę podatki. Muszą się tym zająć. Ktoś obcy wszedł do mojego
mieszkania – to przestępstwo.

background image

– Halo!

– Proszę czekać. Proszę czekać. Proszę czekać…

– Ale ile mam czekać, ile? Ja nie mam czasu, rozumiecie?

– Komisariat policji, słucham – słyszę wreszcie w słuchawce kobiecy głos.

– Tu Maria Dudek. Proszę pani, ktoś pod moją nieobecność wszedł do mojego

mieszkania i zostawił mi kwiaty, ale zgniłe.

– Dlaczego zgniłe? – pyta policjantka.

– Nie wiem. Dokucza mi już od wielu dni. Straszy i pisze wierszyki.

– A nie mogą państwo załatwić tego między sobą?

– Nie, bo ja go nie znam.

– A nie może się pani dowiedzieć, kto to?

– No właśnie po to dzwonię, żeby policja to ustaliła.

– Mamy ustalić, kto pani daje kwiaty?

– Ale on wszedł do mojego mieszkania pod moją nieobecność. Ma klucz.

– No to nie trzeba było mu dawać klucza, skoro pani nie lubi dostawać kwiatów.

– Nie dawałam. Nikomu prócz mamy, córki i Jolki nie dałam klucza.

– Czyli dała pani. Naprawdę nie rozumiem, o co chodzi.

Czuję się bezsilna, nie potrafię jej wytłumaczyć, dlaczego powinni zająć się moją

sprawą. Podejmuję jeszcze jedną próbę, ale kiedy w odpowiedzi słyszę w słuchawce
wycedzoną znużonym głosem radę pani sierżant, żebym sprawy prywatne spróbowała
załatwić sama, poddaję się i już tylko oświadczam:

– Wie pani co, chyba przestanę płacić podatki. Bo po co? Przez ponad

dwadzieścia pięć lat łożę na służbę zdrowia, a potem muszę czekać miesiąc na operację
wyrostka robaczkowego.

– Ale to nie nasza branża. Proszę zadzwonić do Narodowego Funduszu Zdrowia.

Przepraszam, ale mam tutaj trzy pobicia, dziesięć kradzieży i jedno zabójstwo. Chętnie
zajęłabym się zgniłymi kwiatami, ale sama pani rozumie.

– Jasne, jak mnie zabiją, wtedy zajmiecie się moim martwym ciałem.

– Czy ktoś grozi, że panią zabije?

– Nie. Tylko chce mnie obedrzeć ze skóry.

– No to do widzenia.

Czekając na ślusarza, który obiecał przyjechać możliwie najszybciej i z możliwie

najprostszym do założenia zamkiem, żeby nie masakrować drzwi, sprawdzam
wiadomości. Na szczęście z pracy nikt się nie odezwał, a MAO, Malwina-Arkadia-
Ofelia, też milczy. Pewnie pozwala mi w spokoju nacieszyć się różami i cytatem z
Hamleta, a poza tym, wiedząc, że oczekiwanie bywa większą katorgą niż spełnienie,
chce, żeby mój lęk narastał i żebym nie mogła zasnąć: wiadomo, właśnie nocą, w
ciemnościach, strach ma największe oczy. A za kilka dni znów zacznie, bo wciągnęła ją ta
„zabawa”. To pewne, że mnie zna, ale za co się mści? Przecież nie dokucza mi bez
powodu. Gdybym była piękną i młodą gwiazdą filmową, wchodziłby w grę stalking. A
tak – nic z tego nie rozumiem, nie widzę żadnego motywu.

Kiedy ślusarz montuje zamek, wchodzę na portal, ale już tylko po to, żeby się z

niego wypisać. Koniec z głupotami. Miałam wprawdzie jeszcze trochę wytrwać, ale
przestało mnie to bawić, a poza tym rozmowy z Weroniką uświadomiły mi, że nie tędy
droga. Że może nie należy się zamykać, ale nie trzeba też otwierać się na oścież,
zwłaszcza jeśli robi się to bez przekonania i ma się mnóstwo zastrzeżeń, oporów i

background image

złośliwych uwag pod adresem poczciwych portalowiczów. To nie ich wina, że mnie
drażnią, tylko moja. A teraz wejdę tam po raz ostatni. Lista nowych pięciu panów. Kilka
wiadomości. W tym samym duchu co poprzednie. Powtarza się formułka „twardo stąpam
po ziemi” i „jestem zwykłym facetem”, widocznie „zwykłość” tak jak „normalność” to
jakaś nadzwyczajna cnota. I jest jeszcze wiadomość: uśmiechnięta buźka od kogoś o
pseudonimie „Ofelia”. I, co gorsza, widzę, że mam wysłanych mnóstwo serduszek,
chociaż tego nie robiłam.

Wie o mnie absolutnie wszystko, nawet to, że jestem na portalu Amore, a to już

wyższa szkoła jazdy, bo przecież nie ma tam mojego zdjęcia ani prawdziwego imienia i
nazwiska. I zna hasło! Wspomniałam o portalu tylko Jolce i Laurze, ale nawet one nie
wiedzą, że chodzi o Amore. Muszę się stąd wypisać. Natychmiast! Nie chcę już wiedzieć,
kto na mnie czeka i jaki ma profil. Ale nie tak łatwo opuścić na zawsze Amore. Okazuje
się to tak skomplikowane, że walczę z tym jeszcze długo po odejściu ślusarza. W końcu
udaje mi się wysłać do nich list, żeby mnie skasowali, usunęli, zlikwidowali, ale nie mam
pewności, czy to wystarczy. Próbuję uważnie przeczytać tasiemcowy regulamin, ale jest
tak zawile sformułowany, że akurat do tej najważniejszej informacji w żaden sposób nie
mogę dotrzeć. Zaczynam się bać, że to pułapka, że wszystko jest tak zorganizowane,
żeby tkwić w klatce Amore po wieczne czasy. Mam nadzieję, że oni śledzą nekrologi w
gazetach i przynajmniej po mojej śmierci usuną mnie, bo już nie będą mogli czerpać ze
mnie żadnych zysków. Teraz też nie będą, bo nie mam zamiaru korzystać z ich usług, ale
doczytuję w regulaminie, że jeśli się nie wypiszę, to automatycznie przedłużą mi
abonament, za który muszę zapłacić. To chyba niemożliwe, to brzmi jak szantaż! Moja
wyobraźnia zaczyna pracować – to chyba jakaś mafia, zaraz zagrożą, że rozgłoszą na
cały świat, że siedzę na portalu matrymonialnym, a ja ze wstydu zacznę ich opłacać. Nic
z tego – wyznam wszystkim całą prawdę, zanim jakiś gangster zadzwoni do mnie z
propozycją nie do odrzucenia. Wreszcie otrząsam się z tych niedorzecznych myśli. Nie
mogę pozwolić, żeby moja chora wyobraźnia dostała skrzydeł. I tak mam dość powodów
do zmartwień. Po półgodzinie otrzymuję wiadomość od administratora, że mogę
zrezygnować, kiedy skończy się mój miesięczny abonament. Uff, trochę mi ulżyło, a
więc uczestnik tego zbiorowego szaleństwa może zrezygnować, chociaż to skandal, że
nie wtedy, kiedy ma na to ochotę. W każdym razie więcej tam nie wejdę. Niech mnie
sami wypiszą. Żegnajcie, panowie. Żegnaj, moja miłości – przed moimi oczyma pojawia
się na chwilę Demis Russos w długiej szamerowanej złotem szacie – może już nigdy nie
spadniesz na mnie jak grom z jasnego nieba…

Tym lepiej, bo kiedy na mnie spadasz, to zawsze źle się kończy.

Paradoksalnie, czuję się całkiem bezpiecznie, bo chociaż mój wróg nadal istnieje i

gdzieś na mnie czyha, po założeniu nowego zamka mam wrażenie, jakbym się od niego
odseparowała. Przedtem chodziło jedynie o głupie wierszyki, telefon z nieistniejącej
firmy, teraz już o obecność w mojej intymnej, zabezpieczonej hasłem przestrzeni. Niech
sobie dalej rymuje, niech się podszywa pod szefowe fikcyjnych firm, niech mnie straszy,
ale wara mu od mojego domu, gdzie właśnie rozpoczęłam nowe życie. Nie pozwolę, żeby
ktokolwiek je zburzył, nawet jeśli już niewiele mnie czeka.

Po szkoleniu, które poszło nad podziw dobrze, pewnie dlatego, że miałam

sympatyczną grupę i nie czułam zniecierpliwienia ani tym bardziej złości, mam jeszcze
wystarczająco dużo energii, żeby od razu przystąpić do dalszego rozpakowywania
książek i ustawić je na półce zgodnie z systemem, który lubię i stosuję od lat: poezja

background image

polska, proza polska, literatura obca, dyskurs, słowniki, encyklopedie, albumy, książki
dla dzieci itd. Wydaje się, że to logiczne, a jednak niedawno u znajomych widziałam
książki ustawione według wzrostu, jak ustawia się zawodników drużyny sportowej.
Można też ustawiać je alfabetycznie albo według kolorów. Albo jak popadnie – tak
właśnie za rok będzie wyglądał mój księgozbiór.

Odkrywam, że pakowanie książek, chociaż trwa dużo krócej, nie jest ani trochę

tak przyjemne jak ich rozpakowywanie. Nie rozumiem, dlaczego nie miałam na to
ochoty, przecież to sama rozkosz. Biorę do ręki kolejne tomy – niemal z każdym mam
związane jakieś wspomnienia, opowiadają moją historię. Niektóre od razu stawiam na
półce, bo z niczym mi się nie kojarzą, a w dodatku nie przeczytałam ich i nigdy nie
przeczytam, inne długo trzymam w ręce i wspominam, a nawet się wzruszam. Czasy
licealne – Baczyński, Wojaczek, Jasnorzewska. Wojaczka dostałam od Sławka, z którym
w czwartej klasie chodziłam, jak to się wtedy mówiło. Był znacznie bardziej wyrobiony
literacko niż ja i podsuwał mi różne lektury. Wybierał się na polonistykę, więc ja też, bez
namysłu, złożyłam tam papiery. On w ostatniej chwili się wycofał i postanowił zdawać
na psychologię, a ja już zostałam. Jest dzisiaj znanym psychologiem – robi karierę,
opracował podobno jakąś skuteczną metodę leczenia jąkania się. Najwyraźniej podjął
słuszną decyzję z tą psychologią, a ja mu w tym pomogłam, bo tuż przed maturą
zaczęłam się z kimś spotykać. Kiedy się o tym dowiedział, zerwał ze mną, co trwało dwie
minuty, i żeby ode mnie uciec, dosłownie w ostatniej chwili przeniósł dokumenty na
psychologię. A ja, niestety, dostałam się na polonistykę, na której potem męczyłam się
przez cztery lata, a Strofa razem ze mną. Patrzę na Wojaczka i mam pretensję do Sławka,
że nie dał nam szansy. Przecież nie przestałam go wtedy kochać, tylko potrzebowałam
jakichś nowych emocji, zmiany, zresztą do dziś nie wiem, czego potrzebowałam i
dlaczego zaczęłam romansować – niewinnie i bardzo krótko – z tym, tym… no właśnie,
nawet nie pamiętam jego imienia. Jackiem? Jankiem? Julkiem? A Sławek odszedł w siną
dal. Powinnam była wtedy przeprosić, wyjaśnić, w każdym razie zrobić coś, ale uniosłam
się honorem. Dzisiaj, mimo żalu, widzę, że miał rację. Chciał poważnego, uczciwego
związku, a ja miałam jeszcze pstro w głowie, jak wtedy większość z nas, i nie myślałam
o przyszłości ani zakładaniu rodziny. Z tego, co wiem, Sławek ma trójkę udanych dzieci i
fantastyczną żonę, też psycholożkę. Jednym słowem, zrobiłam mu przysługę. Wojaczek z
dedykacją „Dla Marysi, z miłością, od Sławka” wędruje na półkę. Kamienne tablice
Żukrowskiego, których nie cierpię, ale nie mogę ich wyrzucić, bo to prezent od Marcela,
jedyna książka, jaką od niego dostałam. Niech sobie stoi, aż kiedyś rozprawią się z nią
moi spadkobiercy. Niemal cały Kraszewski, nie do ruszenia, bo to z kolei spadek po
dziadkach, którzy go uwielbiali. Gombrowicz – nie kojarzy mi się z nikim, ale może
kilka osób kojarzy go ze mną. Norwid – jego Fortepian Chopina, ku uciesze całej klasy,
musiałam deklamować na jakiejś akademii ku czci, trochę mnie poniosło, co
przypłaciłam rozstrojem nerwowym i dłuższą nieobecnością w szkole. Właściwie to
miałam zamiar porzucić naukę i pójść do pracy, ale koleżanki i koledzy ulitowali się nade
mną: czwartego dnia moich wagarów przyszli i zapewnili, że już się naśmiali i proszą,
żebym wróciła, bo nudzą się beze mnie. A ja dałam się ubłagać, bo szczerze mówiąc,
wolałam chodzić do szkoły, niż stemplować dokumenty w jakimś urzędzie. Postawiłam
im tylko jeden warunek: że nie wolno w mojej obecności wypowiadać słowa „fortepian”
ani nazwisk Chopin i Norwid. Obiecali. Od tej pory nie cierpię Norwida, chociaż jest
Bogu ducha winny i naprawdę na to nie zasługuje. Mickiewicz – jego też skutecznie

background image

obrzydzili nam w liceum, i też na to nie zasługiwał. Nad Niemnem, Noce i dnie – lubiłam.
Chłopi, do których miałam tylko jedno zastrzeżenie: należałoby ich skrócić o jedną
trzecią.

Ale po chwili zaczynają się też przykre wspomnienia, bo na pierwszym roku

studiów pojawił się w moim życiu niejaki Jakub, który uwielbiał mroczną literaturę i sam
też był mroczny. Ale poza tym bardzo inteligentny, wręcz błyskotliwy, i bardzo
przystojny. Nie mogłam mu się oprzeć i – szczerze mówiąc – nawet nie próbowałam.
Romans trwał kilka miesięcy. Zerwałam, kiedy okazało się, że Jakub jest nie tylko
chorobliwie zazdrosny, lecz bywa też agresywny. Nie mogłam znieść jego wybuchów
złości, więc odeszłam, a właściwie uciekłam: pewnego wieczoru, kiedy wściekał się o
jakąś błahostkę, po prostu chwyciłam plecak i bez słowa wybiegłam z jego mieszkania.
Jeszcze jakiś czas dzwonił, nachodził mnie, a potem znikł. Po kilku miesiącach
dowiedziałam się, że jest w szpitalu psychiatrycznym. Odwiedziłam go raz, ale nie chciał
ze mną rozmawiać. Mam po nim Kuśniewicza, którego właśnie trzymam w ręce, Kafkę,
który jeszcze spoczywa w którymś z pudeł, i wiersze Wyspiańskiego – pewnie podarował
mi je dlatego, że pisarz miał chorobę weneryczną, która często prowadzi do zaburzeń
psychicznych. Nie wiem, co się dzieje z Jakubem. Zadzwonił raz, już po moim ślubie, i
była to strasznie przykra rozmowa, wpędził mnie w poczucie winy, a ja uznałam, że ma
uzasadnione żale, bo jednak nie interesowałam się jego losem po tym, jak nasze drogi się
rozeszły. W końcu musiałam przerwać rozmowę, miałam już małego Kacpra, który
zaczął płakać, domagając się swojej porcji mleka. Powiedziałam: „Kuba, przepraszam za
wszystko, nie miałam złych intencji, niestety muszę kończyć, bo dziecko jest głodne”.
Zamilkł zdziwiony, dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie: przecież on nie wie,
że wyszłam tymczasem za mąż i urodziłam dziecko. „Przepraszam, już się zmywam”. To
był nasz ostatni kontakt. Nie mam sentymentu do tego związku, ale mimo wszystko był
ważny.

Dochodzi jedenasta, muszę przerwać wędrówkę po książkach i przeszłości, jutro

będę kontynuować, mam nadzieję, że nadal z przyjemnością, chociaż niektóre
wspomnienia, jak widać, są przykre.

Wróg zamilkł – może działa na Amore, ale ja już tam nie zaglądam. Kończę z

książkami przy pomocy Jolki, która znalazła klucz i wpadła, żeby mi go oddać. Nie
obywa się bez dalszych wzruszeń. Odkrywam na przykład, że na osiemnaste urodziny
dostałam od mamy książkę Maria Stuart, bardzo krwawą i bardzo pouczającą lekturę.
Przeczytałam ją wtedy w jeden wieczór, ale chyba po łebkach, bo nie powstrzymała mnie
przed wiązaniem się z nieodpowiednim mężczyzną. Ciekawe, co oprócz genów – nigdy
nie uwierzę w to, że ich siła jest decydująca – tak bardzo mnie do niego ciągnęło: nie był
przystojny ani bogaty, ani nawet sympatyczny, nie mieliśmy podobnych zainteresowań i
od początku nie za dobrze mnie traktował. I szybko odkryłam jego skłonność do zdrady.
Kiedy zgłębię tę zagadkę, zgłębię też tajemnicę życia, przynajmniej własnego. Ale po co
mi tajemnica życia w ogóle, wystarczy, jeśli zrozumiem, co kieruje moim. Ciekawe, jak
bardzo chcę udziału w nim jakiejś tajemniczej siły. Ale naprawdę nie bez powodu: nie
sposób zrozumieć, dlaczego ktoś nieprzymuszany do tego marnuje życie sobie i innym.
Zwłaszcza że to życie trwa okropnie krótko i nie można go powtórzyć. Nie mamy czasu
na głupie eksperymenty i głupie nadzieje. Przecież to wszystko jest w literaturze, choćby
u Szekspira, którego na półce ustawia mi Jolka, jak z rękawa sypiąc cytatami.

– A ty którą sztukę Szekspira lubisz najbardziej? – pyta, tuląc do piersi Makbeta.

background image

– Ja go w ogóle nie lubię. Może przez profesora Jurczyńskiego, podpadłam mu,

już nie pamiętam z jakiego powodu, i znęcał się nade mną na egzaminie przez dwie
godziny. A w końcu postawił mi gałę. Żeby zdać poprawkowy, musiałam wszystko
przeczytać od deski do deski, skupiając się na detalach. To była męka. Czy pamiętasz na
przykład, z jakich kwiatów Ofelia wiła wianek?

– Jasne że pamiętam. Każdy powinien to wiedzieć. Z pokrzyw, stokrotek, jaskrów

i podłużnych kwiatów, czekaj… chyba purpurowych albo karmazynowych, którym
prości pasterze szpetną dają nazwę, a zaś dziewice w skromności je zowią palcami
zmarłych.

– Czy ty nie chciałabyś zostać suflerką? – pytam i po raz setny nie mogę nadziwić

się jej pamięci.

– W budce jest za mało miejsca, nie zmieściłabym się. A poza tym, wiesz o tym,

cierpię na klaustrofobię.

– Czyli jednak masz jakąś fobię. A właściwie dlaczego ten Jurczyński tak mnie

tępił, pamiętasz może?

– Jasne, że tak. Na wykładach dawałaś mu do zrozumienia, że jest nudziarzem.

Wierciłaś się, ziewałaś. Spóźniałaś się. Albo – co gorsza – demonstracyjnie wychodziłaś
przed końcem.

– No tak. Ale nie robiłam tego celowo, naprawdę trudno było u niego wysiedzieć.

– A wiesz, że on tutaj mieszka? Zapomniałam ci powiedzieć, że spotkałam go,

kiedy byłam u ciebie z fachowcem od rolet. Zmienił się, wygląda jak zmurszały grzyb,
ale go poznałam.

– Nie wygłupiaj się. Chryste, wyobraź sobie, że wpadamy na siebie w śmietniku,

a on pyta: „Jaką suknię miała na sobie Ofelia w chwili śmierci?”.

– Z tego, co pamiętam, Szekspir nie opisał jej sukni. W razie czego powiedz mu,

że była w bikini, bo chciała się wykąpać.

– Czyli mam w pobliżu jeszcze jednego wroga. Miejmy nadzieję, że mnie nie

pozna, kiedy się na niego natknę.

– Nie łudź się. Jak ktoś kogoś znienawidzi, to pamięta go do końca życia – mówi

Jolka ze śmiechem. – Ja pamiętam nawet Jaśka z przedszkola, który złośliwie wylał na
mnie zupę. Nie cierpię go do dzisiaj i nigdy nie przestałam myśleć o zemście.

– Coś ty, przecież minęło prawie pół wieku – udaję, że jej wierzę.

– No właśnie. Kiedy się kogoś serdecznie nie cierpi, upływ czasu podsyca chęć

zemsty, która w końcu niemal cię rozsadza, i wychodzisz na żer: szukasz obiektu swojej
nienawiści i się mścisz.

– Biedny Jasiek, mam nadzieję, że go nie dopadniesz.

– Dopadnę, dopadnę. Uczę jego dzieci.

– Chyba nie myślisz poważnie – mówię z przestrachem, ale już prawdziwym.

– Z tobą naprawdę jest źle, skoro odebrało ci nie tylko rozum, ale nawet poczucie

humoru.

Rzeczywiście, marnie z nim w ostatnim czasie. Staram się jak mogę, ale co rusz

spotyka mnie jakaś przykrość. Teraz na przykład wieść, że gdzieś w pobliżu mieszka
Jurczyński. Mam nadzieję, że już dokonał zemsty, stawiając mi dwóję i tym samym
marnując całe wakacje. Wiem, że Jolka żartowała, ale w moim stanie nawet niewinny
żart może stać się gwoździem do trumny albo wieczkiem urny. Proszę, zaczynam już
nawet myśleć o śmierci. Nic z tego, moi wrogowie, niebawem zacznę działać.

background image

– Daj mi klucz, bo potem zapomnisz – zmieniam temat.

– A, tak, jasne. Leżał sobie w szufladzie, tylko w innej. Wiesz, ja coraz częściej

patrzę i nie widzę. Ty też masz coś takiego? – pyta.

– Owszem, teraz na przykład pod sufitem fruwają dwa mole zbożowe, a ich nie

widzę. Potem pójdę sobie do sypialni i też nie zobaczę moli, które doskonale się u mnie
czują.

– Wiesz, podobno są jakieś plastry, które coś tam wydzielają, wabiąc owady.

– Przestań, to działa jak lep na muchy, nigdy nie dopuszczę do tego, żeby jakiś

owad zdychał w mękach przez kilka godzin.

– Nie to nie. Mieszkaj sobie z molami i prusakami.

– Prusaków jeszcze nie mam. A co do klucza, to właściwie nie jest mi już

potrzebny. Musiałam zmienić zamek.

– Dlaczego?

Wprawdzie miałam zataić przed Jolką historię z bukietem róż, ale nie

wytrzymałam. Potrzebuję, żeby jakaś bratnia dusza towarzyszyła mi w tej „przygodzie”,
coś doradziła.

– Słuchaj – mówi zmartwiona. – Naprawdę trzeba coś zrobić. Teraz muszę lecieć.

Ale zastanowię się i zadzwonię do ciebie. Może Karol będzie miał jakiś pomysł.
Rozumiem, że nie dojrzałaś jeszcze do tego, żeby pójść na policję.

Opowiadam jej o rozmowie z panią sierżant i zapewniam, że policja nie zajmie

się taką sprawą. Przyznaje mi rację i przypomina o niewpuszczaniu do domu nikogo
obcego i o zamykaniu drzwi na klucz.

Kiedy wychodzi, nagle uświadamiam sobie, że wspomniała o Karolu.

– Zaraz, przecież mówiłaś, że okazał się draniem. Ma żonę i kochankę.

– Nie, wszystko się wyjaśniło. Ma krewnych w Niemczech. Niepotrzebnie mnie

poniosło.

Od powrotu z Mazur zmieniłam trochę styl życia. Chodzę na spacery. Mniej palę.

Staram się być bardziej tolerancyjna wobec uczestników szkoleń i przychodzi mi to bez
trudu. Ilekroć czuję zniecierpliwienie, nie dopuszczam do tego, żeby narastało,
przypominając sobie spokojny, kojący głos Weroniki i jej opinię w kwestii pracy: „Mnie
się wydaje, że jeśli ktoś, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, ma pracę i nieźle zarabia, to
powinien ją szanować. A tak ją traktując, tylko się szarpiesz, sobie robisz krzywdę”. W
pierwszej chwili nawet mnie trochę zeźliła tym swoim programowym „pozytywnym
myśleniem”, ale zaraz sobie uświadomiłam, że to nie jest u niej wyuczone, ona naprawdę
tak uważa i bez trudu stosuje tę zasadę w życiu. To chyba jej cecha wrodzona. Niektórzy
ludzie mają talent do życia i Weronika na pewno do nich należy. Pomyślałam też, że
łatwo jej mówić, mieszka sobie w raju, niczym się nie denerwuje, ale Strofa natychmiast
przywołała mnie do porządku.

„Nikt ci nie broni zamieszkać na wsi”.

Na szczęście jest już całkiem chłodno, więc sąsiedzi mają zamknięte okna –

starzy ludzie podobno łatwo marzną, chociaż moja zwariowana matka prawie przez cały
rok ma otwarte okna – i stojąc na balkonie, już nie słyszę głosów z ich mieszkania.
Zresztą może kłócą się sporadycznie i akurat miałam pecha, oni też, że aż dwa razy
stałam się mimowolnym świadkiem ich rodzinnych nieporozumień. Moje drzewo z
gniazdem gubi liście i widok z okna robi się mało ciekawy: dopiero teraz spostrzegam, że
blok naprzeciwko jest tak blisko, że widać wnętrza mieszkań, a zatem ich lokatorzy

background image

widzą również mnie, zwłaszcza ci na piątym i szóstym piętrze, co oznacza, że aż do
wiosny, dopóki przyroda nie odrodzi się, będę mieszkać za opuszczonymi roletami.
Naprzeciwko ktoś stoi na balkonie i tak jak ja pali papierosa. Nasze spojrzenia spotykają
się, oboje szybko gasimy papierosy i wracamy do swoich mieszkań. Jeszcze tylko mejle i
do łóżka. Wróg milczy. Może zabrakło mu fantazji. Ale nie ma obawy, odezwie się, to
pewne. Zostawi nowy wierszyk za wycieraczką albo w dziurce od klucza, ewentualnie w
kasetce, albo zadzwoni do biura, albo znów przyśle list. Albo… no właśnie, mam
przeczucie, że teraz chce mnie dopaść inaczej, pokazać, że nie mam żadnej drogi
ucieczki. Kto może tak dużo o mnie wiedzieć? Kto mnie śledzi? Muszę przestać się
łudzić, że nie mam wrogów i że to jakaś pomyłka, która w końcu się wyjaśni.

Fantastyczna jesień, obłędnie kolorowe parki i październikowe słońce, z którego

staram się korzystać, bo przecież miało być trochę zdrowiej, trochę inaczej. Po
skróconym niedzielnym szkoleniu wędruję przez Łazienki, które roją się od wiewiórek
biegających po alejkach i podchodzących do wyciągniętych dłoni spacerowiczów. Dzieci
piszczą z radości, dorośli trzymają w rękach torebki pełne orzechów laskowych. Nie
byłam tu od lat, bo właściwie nie przepadam za miejscami niedzielnych spacerów.
Wydają mi się okropnie nudne. Teraz jednak chcę być wśród ludzi. Tylko że – niestety –
zamiast się odprężyć cały czas ich obserwuję i co rusz widzę w tłumie kogoś
podejrzanego. Wciąż mam wrażenie, że i mnie ktoś obserwuje – a to stojąca nad stawem
kobieta w bordowym płaszczu, do której podpływają kaczki, a to jakaś trzymająca się za
ręce para, która, to pewne, wpatruje się we mnie intensywnie, to znów jakieś dziecko
jadące na hulajnodze boczną alejką, które pokazuje mi język. Muszę stąd czym prędzej
wyjść, jeszcze trochę i popadnę w obłęd: wszędzie widzę wroga.

Docieram do samochodu, już z daleka wpatrując się w wycieraczki, czy

przypadkiem nie zobaczę tam jakiejś koperty. Nic. To dobry znak. Jeśli rzeczywiście
chciał mnie postraszyć, jeśli zadanie wykonał, a teraz odpuści, to nigdy nie dowiem się,
kim był i czego chciał. Taki scenariusz bardzo mi odpowiada. Trudno, nie zaspokoję
ciekawości, ale moje życie wróci do normy: będę spokojnie pracować, spotykać się z
przyjaciółmi i niebawem zacznę wyprawiać przyjęcia i niedzielne obiady dla Laury i
mamy.

W dziurce od klucza – nic, w skrzynce mejlowej – nic. Na Amore nie wchodzę.

Moja noga więcej tam nie postanie.

Lubię niedziele, bo w poniedziałki rzadko mam szkolenia. Mogę spokojnie

poczytać, szykować się do drugiej połowy tygodnia, która na ogół jest piekielna.
Niebawem ruszą szkolenia Miecha. Mam wobec niego dług wdzięczności – muszę je
poprowadzić perfekcyjnie. Poświęcę na przygotowania wszystkie poniedziałki i wtorki
następnych tygodni. Całe szczęście, że Malwina Myszoł nie istnieje, bo doszłyby mi
szkolenia ze sprzedaży, których nie cierpię. Mogła jednak podać telefon jakiejś cukierni
albo wesołego miasteczka zamiast zakładu pogrzebowego.

Zaczęły się ciemności. Wstajemy w ciemnościach i w ciemnościach wracamy z

pracy. Zapowiadają pierwszy śnieg, o czym z radością mówi chyba tylko moja wnuczka
Gosia. Wieczorami przed snem czasem do mnie dzwoni i za każdym razem zaczyna od
radosnej wieści: Wies, będzie śnieg. To takie białe, cym się mozna bić. Ciekawe, że
wymawia „ś” i „ć”, a ma kłopoty z „sz” i „ż”. Może trzeba iść do logopedy? Zaraz,
dziecko ma przecież rodziców, a ja sobie obiecałam, że przestanę być nadopiekuńcza i
wszystkim doradzać.

background image

Odbyłam na ten temat rozmowę z Jolką, która od lat bezskutecznie sztorcuje mnie

za tę moją skłonność. Powiedziałam, że przestanę. A właściwie, że się postaram. Czyli
jest jakiś postęp, bo najczęściej albo milczę, albo się obruszam.

Trzeba przyznać, że Jolka dość trafnie opisała moją nadopiekuńczość.

Układałyśmy książki, a potem biedziłyśmy się nad wiadomościami od wroga, szukając,
na próżno, jakiegoś punktu zaczepienia. Nie było w nich żadnych konkretów. Po prostu
głupie rymowanki, epitety albo cytaty z ukrytą groźbą, że spotka mnie kara. Za co – nie
wiadomo. A potem Jolka ni stąd, ni zowąd naskoczyła na mnie.

– Wiesz, ty, jak słyszysz, że ktoś ma kłopoty, natychmiast oferujesz pomoc,

chociaż nikt cię o to nie prosi. Ludzie wcale tego nie potrzebują, czasem chcą się tylko
wygadać, pożalić.

– Jolka, zlituj się, jaki to ma związek z moim wrogiem?

– Nie wiem, ale ma.

– Chyba cię pogięło, jak mówi dzisiejsza młodzież.

– Już tak nie mówi, wiem, bo pracuję z młodzieżą.

– A jak się teraz mówi?

– Nie powiem, bo mi to przez usta nie przejdzie. Zwróć uwagę, że nawet menele

garną się do ciebie. Bo wabisz ich wzrokiem, który mówi: „Chodź, chodź, poczęstuję cię
papierosem, nie – dam ci całą paczkę papierosów i kupię pół litra”. Ty rozpuszczasz
nawet swoich szefów, nie wiem, czy teraz też, ale w wydawnictwie na pewno tak było. W
dodatku nękasz Laurę i matkę.

– No teraz to naprawdę przesadzasz.

– Owszem, ale spójrz, kiedy o tym mówię, zawsze używasz słowa „przesadzasz”.

A ja przesadzam tylko w formie, nie w treści. Mama też kilka razy ci powiedziała, żebyś
przestała do niej wydzwaniać i wciąż wypytywać, czy jej czegoś nie potrzeba i jak się
czuje. Ona doskonale sobie radzi. I potrafi zrobić zakupy. A jak było z hydraulikiem?
Trzeba mieć naprawdę kuku na muniu, żeby oszustowi, którego dobrze się nie zna, co ja
mówię: którego w ogóle się nie zna, pożyczać pieniądze. I co? Minęły dwa lata, a twoje
pieniądze odpłynęły w siną dal. Razem z Durczykiem, który w dodatku nie potrafi nawet
porządnie naprawić kranu. Za to doskonale wie, jak wykorzystywać finansowo głupie,
samotne kobiety.

Milczę jak grób, bo tutaj akurat ma absolutną rację. Już nawet ukryłam przed nią

dramatyczne opowieści, którymi mnie raczył, żebym tylko przestała mu grozić sądem.

Mina coraz bardziej mi rzednie, a do oczu napływają łzy. Jolka, nie wiedząc, że to

łzy wściekłości, nieco łagodnieje.

– Zrozum, tak nie wolno, ty robisz z siebie ofiarę. I tak strasznie się boisz, że ktoś

się obrazi albo nie będzie cię lubił, że ciągle uprawiasz jakąś karkołomną gimnastykę. A
jak komuś odmówisz, to gnębi cię to przez lata.

– Masz rację, trochę, ale skończmy z tym. Lepiej doradź mi, co przygotować na

parapetówkę.

– Wydaje mi się, że jednak pilniejszą sprawą jest twój wróg. Karol też uważa, że

policja na razie nie zajmie się nim, bo właściwie nic się nie stało. W żadnym wierszyku
nie ma groźby wprost, że coś złego ci zrobi.

– Jasne, co najwyżej obedrze ze skóry.

– Na razie tylko cię nęka i to w dość nietypowy sposób. Może nawet z

wdziękiem.

background image

– Tak, z wdziękiem słonia w składzie porcelany.

– Przyznaj, że tam nic nie ma. Jak komuś opowiesz tę historię, to nie zrozumie,

dlaczego to takie okropne. I nie uwierzy, że kwiatów nie dostałaś od kogoś bliskiego.
Uważam, że trzeba zatrudnić prywatnego detektywa. Jest ktoś. To kobieta. Chodziła z
nami do szkoły.

Miałam jednak nadzieję, że Jolka powie, żeby się nie przejmować i jeszcze

poczekać, tymczasem ona uważa, że należy przystąpić do działania. Więc znów
zaczynam się bać i chcąc zagadać strach, zaczynam też paplać:

– A czy to nie mógłby być jakiś facet w moim wieku, inteligentny i wesoły, który

lubi puszyste kobiety? I nie cierpi młodych, zgrabnych dziewczyn. No, bez przesady, ale
powiedzmy – nie robią na nim wrażenia. Aha, wolałabym też, żeby nie oglądał telewizji
i…

– Mańka, zamknij się, przecież ty jesteś niebezpieczna, zwłaszcza dla siebie. Nie

mam przystojnego Rutkowskiego, jak chcesz, to się do niego zgłoś, ale odradzam, bo
zrobi z tego ogólnopolską aferę i pokażą cię w telewizji, a ty nie jesteś zbyt fotogeniczna.
Natomiast mam bardzo fajną babkę, która prowadzi agencję detektywistyczną i sprawia
wrażenie bystrej i rozsądnej. Podobno jest skuteczna. No to jak?

– Mówisz, że chodziła z nami do szkoły?

– Nie możesz jej pamiętać, bo była w młodszej klasie, zresztą już wszystkie

kobiety są od nas młodsze. Z moją siostrą. Nadal się spotykają, więc czasami wpadamy
na siebie.

– No dobrze, wiem, że policja mi nie pomoże, bo to wszystko strasznie śmiesznie,

znaczy niepoważnie wygląda, a oni nie zajmują się drobiazgami, tylko morderstwami i
malwersacjami. Mimo wszystko wolę to, co mnie spotyka, niż aferę z agentem Tomkiem.
Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby to mnie taki agent Tomek…

– Daruj sobie, po pierwsze, nawet gdyby był bystry jak potok górski, nie

znalazłby powodu, żeby cię uwodzić, po drugie, gdyby jakimś cudem dostał takie
zadanie służbowe, wolałby wylecieć z roboty, niż cię uwodzić.

– Nigdy w to nie uwierzę. Nie ma lepszej roboty, niż za pieniądze uwodzić

kobiety.

– Urodziwe, moja Marysiu, urodziwe…

– Fakt. O tym nie pomyślałam. Czyli pozostaje mi agentka.

– Nie agentka. Ona jest detektywem czy – jeśli wolisz – detektywką. Niestety, nie

ma na to jeszcze w polszczyźnie określenia, ale zapewniam cię, że za pięć lat ta forma
będzie już w powszechnym użyciu.

– Tak jak kominiarka.

– Przecież jest.

– Ślusarka.

– Też jest.

– Kowalka.

– Już nawet nie ma kowali.

– Pilotka.

– Jest.

– Aktówka.

– Jest.

– Chirurżka…

background image

– Przeciwko chirurżce będę głośno protestować, są jednak granice, których nie

wolno przekraczać. Masz dość?

– Tak.

– No to podaję ci jej numer. Same już się umówicie, dobrze? Zapisuję ci na

karteczce.

– Od razu wpiszę do telefonu, bo mam talent do gubienia karteczek. Zrobię tak:

jeszcze poczekam, a jeśli znów coś się zdarzy, wtedy do niej zadzwonię.

– Zrób, jak chcesz.

Ale nic się nie dzieje. Dwie, trzy nowe rymowanki znoszę bez większych emocji.

Potwierdza się: mój wróg porymuje sobie, porymuje i w końcu mu się znudzi. Nawet
zaczynam trochę uzależniać się od niego, mam skłonność do nałogów. Tak, jestem
pewna, nie ma się czego bać… Nadal jednak przeraża mnie, że był w moim mieszkaniu, i
wciąż zachowuję czujność: rozglądam się na ulicy, idąc do samochodu, wpatruję się w
wycieraczki, a kiedy otwieram pocztę, serce wali mi jak młotem. Moje życie zmieniło
się, planowałam, że się zmieni, ale nie tak. Nie tak! Planowałam, że na lepsze.

Jutro pierwsze szkolenie w firmie Miecha, z którym jestem w miłym kontakcie.

Ustalamy szczegóły, nadal dostosowujemy zajęcia do potrzeb jego pracowników. Przy
okazji spotkań zawsze sobie trochę gawędzimy. Okazuje się, że Miech całkiem nieźle zna
się na literaturze i jest na bieżąco w sprawach sztuki. Chodzi do teatru i chciałby
prowadzić własne małe wydawnictwo, ale nie ma na to kasy. I chyba jest dobrym ojcem.
Chyba, bo niewiele mówił o swoich synach, ale zorientowałam się, że pilnie śledzi ich
studenckie poczynania i kiedy o nich wspomina, robi to z przyjemnością.

Dzięki temu, że szkolenia mają odbywać się w dni powszednie, będę miała wolne

weekendy i wreszcie wyprawię parapetówę, której wciąż ktoś się domaga. Jolka
poradziła, żebym zamówiła firmę cateringową. Podobno wszystko przywożą na
eleganckich srebrnych (brrr!) tacach i półmiskach. Nawet zastawę stołową dają. A na
drugi dzień zabierają całe szkło. Brudne! To kuszący pomysł, ale szkoda mi pieniędzy.
Jednak utrzymuję się z pracy własnych rąk, więc nie mam ochoty szastać forsą. W końcu
decyduję się na wariant mieszany: trochę cateringu, trochę sama. Poproszę Laurę o
pomoc. Przyjedzie i będziemy sobie pichcić i rozmawiać. Dawno jej nie widziałam.

Szkolenie dla pracowników Miecha bardzo, bardzo udane, ale nie chwal dnia

przed zachodem słońca, czyli przed obejrzeniem ankiet. Dziesięć kobiet i wszystkie
bystre, wesołe, sympatyczne, tak że spokojnie mogłyśmy pogadać również o innych
problemach, nie tylko o tych związanych ze szkoleniem. No, może jednej nie udało mi
się polubić, najwyraźniej miała jakiś kłopot ze sobą, bo przez cały czas milczała, ani razu
się nie uśmiechnęła i patrzyła na mnie niezbyt przyjaźnie. Ale może tylko mi się
wydawało. Po szkoleniu Miech zaprosił mnie do siebie na kawę i jeszcze chwilę
pogadaliśmy o kolejnych grupach.

– Pan codziennie w pracy do szóstej?

– Niestety, najczęściej do ósmej. Czasem również w weekendy.

– To niewiele ma pan czasu dla rodziny i na rozrywki – komentuję ni w pięć, ni w

dziesięć, bo przecież to jego prywatna sprawa.

– Owszem, ale synowie są już dorośli. Kiedy skończą studia, na pewno to rzucę.

Zazdroszczę mu, ale nie mówię tego na głos. Wiem, że do samej emerytury będę

prowadzić szkolenia, jeśli mnie przedtem nie wyleją, bo jednak, co tu ukrywać, jestem w
firmie najstarsza i coraz rzadziej mam uczestników w swoim wieku. Bywa, że krępują się

background image

przejść ze mną na ty, co zawsze proponujemy. Takie jest zalecenie.

– Dziękuję za kawę.

– Może gdzieś panią podwieźć? – pyta Miech.

– Nie, dziękuję, przyjechałam samochodem. Do widzenia.

Nie mogę się już doczekać Laury. Kiedy mieszkałyśmy razem, bez przerwy się

żarłyśmy. Szczerze mówiąc, chwilami byłam u granic wytrzymałości, ona pewnie też. To
Jolka – miewa czasem mądre pomysły – poradziła mi, żebym, jeśli zależy mi na dobrych
relacjach z córką, czym prędzej, dopóki mam pieniądze, zakręciła się wokół mieszkania
dla niej. I była to fantastyczna rada, bo po pierwsze, kiedy Laura się wyprowadziła, obie
poczułyśmy ulgę i natychmiast za sobą zatęskniłyśmy, a po drugie, pół roku później
mieszkania podrożały o ponad sto procent i mogłabym jej kupić co najwyżej piwniczną
izbę. Wprawdzie mam do spłacenia kredyt, ale wolę harować od rana do wieczora, niż
kłócić się z własną córką, widzieć jej obrażone miny, mieć wszędzie bałagan i popełniać
kolejne błędy wychowawcze, chociaż już dawno wyczerpałam ich limit. Naprawdę,
cudownie jest mieszkać samej, nie mogę się tym nacieszyć po latach chaosu, jaki
wszyscy produkowaliśmy na co dzień.

Po raz kolejny powtarzam sobie, że nie ma w moim życiu miejsca dla faceta, i nie

mogę pojąć, że weszłam na Amore. Na tę myśl robi mi się słabo.

Przed przyjściem Laury, żeby dać jej dobry przykład, wysprzątałam mieszkanie.

Wygląda znacznie lepiej, mimo że od czasu do czasu tu i ówdzie pojawiają się mole, z
którymi bezskutecznie walczę. Nie rozumiem, wszystkie ubrania przejrzałam ze trzy
razy, poupychałam po szafach krzaczki bagna, bo Weronika twierdzi, że to
najskuteczniejsze, a poza tym – i to na pewno jest prawda – nie śmierdzi jak naftalina.
Nie znoszę zapachu naftaliny, którym za chwilę wypełnią się wnętrza autobusów. Nadal
nie mam peruki ani futra i nie trzymam w kuchni niczego, czym żywią się mole. Ale kto
wie, może to jakieś mutanty, które żrą, co popadnie. Do poczty dziś nie zaglądam, żeby
nie psuć sobie humoru przed przyjściem córki. I jutro też nie zajrzę. Jak zabawa, to
zabawa. Odwiedzą mnie przyjaciele, niech nie widzą mojej skwaszonej czy zmartwionej
miny.

Laura jest wesoła i miło sobie gawędzimy o wszystkim, głównie o jej pracy.

Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem, jak można lubić zajmowanie się starymi ludźmi
w tak zwanym domu spokojnej starości, ale tym bardziej to szanuję. Ciekawe, że akurat
moja córka zdecydowała się na coś takiego. Sądziłam, że bardziej interesuje ją moda i
kosmetyki. I widziałam ją raczej w jakiejś korporacji, gdzie spędza się czas od rana do
nocy i chodzi w strojach biurowych. Zaskoczyła mnie, pozytywnie. Mimo wszystko
wolałabym, żeby po spełnieniu swojej misji przekazała pałeczkę jakiemuś innemu
zapaleńcowi z głową pełną ideałów, a sama zajęła się… No właśnie – czym? Nie wiem.

Chowamy, co się da – pieczony schab, pstrąga w galarecie, zupę z groszku – do

lodówki, a reszta wędruje na balkon. Wypalam tam papierosa, zerkając na balkon
sąsiadów. Nadal czuję się nieswojo, że tak nam się nie ułożyło. I mam zamiar coś z tym
zrobić, ale wciąż odkładam to na później. Ponieważ jednak jestem gorącą zwolenniczką
zasady „nie odkładaj na jutro tego, co możesz zrobić pojutrze”, czuję, że nieprędko to
nastąpi.

– Mamo – mówi Laura, kiedy trochę zmarznięta wracam do środka. – Wiesz,

chciałabym… – milknie.

– No, mów. Co byś chciała?

background image

– Może byś tak rzuciła palenie, co? Martwię się o ciebie.

Zalewa mnie rumieniec wstydu, ale zarazem wzruszenia. Nigdy nie sądziłam, że

ktoś może się o mnie martwić. To zawsze było moje zajęcie. Ale nie chcę, żeby moja
córka martwiła się o mnie, lepiej zarezerwować to sobie na starość, kiedy być może –
oby nie! – okaże się to konieczne.

– Wiem, że muszę… Ale nie wiem jak. Myśl o rzuceniu palenia tak bardzo mnie

przeraża, że natychmiast zaczynam palić jeszcze więcej. Ale rzucę, jeszcze chwilka.

– Mam nadzieję. Słuchaj, czy… – znów chce o coś spytać i znów milknie.

– O co chodzi? Pytaj.

– Czy ty masz wrogów?

Nie wierzę własnym uszom. Szklanka z sokiem porzeczkowym, którą podnosiłam

do ust, nieruchomieje w powietrzu. Wpatruję się w jego rubinową barwę i czuję, że moja
twarz przybiera podobny kolor. Laura patrzy na mnie czujnie. Chyba nie sądziła, że jej
pytanie zrobi na mnie tak piorunujące wrażenie. Dobrze, że je zadała, zanim łyknęłam
soku, bo na pewno bym się zakrztusiła.

– Ale dlaczego? Dlaczego o to pytasz?

– Bo… Bo… Może to nic takiego i niepotrzebnie ci o tym mówię, ale dostałam

list, właściwie trudno nazwać to listem, bo w kopercie była kartka z tylko jednym
zdaniem, niepodpisanym. Ale dziwnym, bardzo. Pomyślałam, że powinnaś o tym
wiedzieć.

– Przyniosłaś ją?

Laura sięga do plecaka, wyciąga z niego złożoną białą kopertę, którą, nie patrząc

na mnie, podaje mi bez słowa. Jedno zdanie: „Twoja matka to zdzira”. A zatem ten ktoś
dotarł do mojej córki, potem dotrze do mojej matki, do syna, do wnuczki, do wszystkich.
I ich też będzie nękać. Nie mogę dopuścić do tego, żeby wciągnął w tę koszmarną grę
również moją rodzinę.

– Mamo…

Laura patrzy na mnie z niepokojem, zapomniałam, że jest tutaj. Muszę się

pozbierać.

– Słuchaj – mówię z udawaną wesołością. – Owszem, wydaje się, że mam

jakiegoś wroga, bo od kiedy zamieszkałam tutaj, zaczęłam dostawać dziwne listy, to
znaczy jakieś głupie wierszyki, wiadomości za wycieraczką, mejle. Ale to nie wydaje się
groźne. Po prostu ktoś chce mi dokuczyć. Tylko nie wiem dlaczego.

– I ty tak spokojnie o tym mówisz? Trzeba coś zrobić. Skąd wiesz, że nie ma

zamiaru cię skrzywdzić?

– Nie wiem. Czuję, że nie chce. Ale czuję też, że… – boję się powiedzieć to na

głos – że mnie szczerze nienawidzi.

– Nie bagatelizuj tego.

Ma rację, przecież nikt dla samej rozrywki nie zadawałby sobie tyle trudu co on.

Ta gra wymaga dużego zaangażowania. Milczę.

– No dobrze, na wszelki wypadek zostawiam ci tę kopertę. Chodźmy spać, bo

jutro od rana mam dyżur.

– Jak to, idziesz w sobotę do pracy i mimo to przyjechałaś mi pomóc?

– Widzisz, nie jestem taka najgorsza.

– Nie wygłupiaj się, jesteś najlepsza. Ale wieczorem przyjdziesz, prawda?

– Zobaczy się.

background image

Jednak nie przyjdzie, może i lepiej, bo to oznacza, że ma jakieś życie

towarzyskie, co mnie cieszy, ponieważ zawsze była samotnicą. Niech nie spędza czasu ze
staruchami.

Miło widzieć wszystkich w komplecie, w dobrych nastrojach, roześmianych i

zdrowych – co w naszym wieku nie jest już takie oczywiste. Moje mieszkanie pęka w
szwach – jednak w poprzednim łatwiej było urządzić przyjęcie. Najpierw wszyscy
siadaliśmy przy ogromnym stole, a po kolacji towarzystwo rozłaziło się po kątach i
odbywały się zajęcia w podgrupach. Jedni gadali o literaturze, inni o sztuce, inni o
dzieciach albo najnowszych odkryciach naukowych. I ciekawe – nikt o pieniądzach. Za
to ich kocham, że nie gadają o gadżetach ani o kasie.

Staram się odpędzić myśli o wrogu, co nie do końca się udaje, bo tym razem

dopadł mnie z nieoczekiwanej strony. Kiedy na chwilę zamyślam się, natychmiast czuję
na sobie badawczy wzrok Jolki, który zdaje się pytać: „Czy stało się coś nowego?”. A
mój wzrok, chcąc nie chcąc, odpowiada: „Tak, stało się coś nowego”. Jolka przyszła z
Karolem. Sympatyczny, ale nie ktoś, z kim od razu czujesz się dobrze, swojsko. Musimy
przełamać lody. Powinnam z nim trochę porozmawiać, bo jest nowy w naszym
towarzystwie, ale nie mam do tego głowy. Zresztą koleżeństwo stanęło na wysokości
zadania i co rusz ktoś wciąga go do swojej wesołej i rozgadanej podgrupy, więc mogę z
Jolką zamienić kilka zdań.

– Coś nowego? – pyta przy kuchni, kiedy podgrzewam w piekarniku schab i

kartofelki z rozmarynem.

– Tak. Przysłał list z pogróżkami do Laury. Rozumiesz, wciąga w to moją córkę.

– No to nie ma już na co czekać.

– Najbardziej mnie intryguje, skąd on to wszystko wie. Skąd znał adres mojej

córki, mój adres, skąd miał klucz. Mam wrażenie, że jest bardzo, bardzo blisko. Że
obserwuje mnie nawet, kiedy jestem w łazience. Czasem boję się tam wejść.

– O czym tak szepczecie? – woła Baśka, która jest już chyba zawiana. –

Rozmawiacie o wrogu?

Boże, tylko nie to, ona gotowa zaraz ogłosić tę sprawę całemu towarzystwu, a ja

naprawdę nie mam na to ochoty. Wystarczy mi Jolka.

– Nie, nie, wszystko już się wyjaśniło – zapewniam ją. – Dołącz do towarzystwa,

Basiu. Albo nam pomóż. Czy umiesz pokroić schab?

Przez chwilę wydaje się, że Baśka została spacyfikowana. Chwyta nóż i już ma

zamiar przystąpić do zadania, które jej powierzyłam, kiedy nagle nieruchomieje i pyta:

– A kto to był i o co mu chodziło?

– Basiu, teraz krój, jutro wszystko ci opowiem – obiecuję wściekła na nią i na

siebie, że w ogóle dowiedziała się o tej historii.

– Ale ja chcę wiedzieć dziś – mówi stanowczo, odkładając nóż.

– No to powiem ci jeszcze dziś, ale potem.

– Ale ja chcę wiedzieć teraz. Słuchajcie, czy wiecie… – woła Baśka, odwracając

się do koleżeństwa.

Ale Jolka nie pozwala jej dokończyć zdania, którego dalszy ciąg był do

przewidzenia.

– Jeżeli natychmiast się nie zamkniesz – syczy jej do ucha – położymy cię spać i

zamkniemy drzwi na klucz.

Baśka robi obrażoną minę, ale na szczęście milknie. Trzymam ją mocno za łokieć

background image

i niemal rozkazującym tonem mówię:

– Wszystko ci wyjaśnię, a teraz krój albo opowiedz koleżeństwu o swoim

wypadzie do Budapesztu – radzę – na pewno się ucieszą.

– No tak, zapomniałam! – wykrzykuje Baśka z entuzjazmem i wymachując

nożem, ogłasza:

– Uwaga, uwaga, byłam z Antkiem w Budapeszcie. Czy chcecie posłuchać?

Nie wiem, czy chcą, ale zewsząd rozlegają się zapewnienia, że tak, niech opowie.

Baśka rozanielona siada na kanapie i zaczyna:

– Piękne miasto, cudownie położone. Wychodzisz nad Dunaj po peszteńskiej

stronie, a tam istne Tatry.

– Gdzie? – pyta Andrzej. – Gdzie są takie góry jak nasze Tatry?

– No, w Budzie są.

– Chyba pagórki.

– Ale wyglądają jak góry. Z jednej z nich zrzucili jakiegoś biskupa. Gelert się

nazywał, tak samo jak ta góra. Spuścili go do Dunaju w beczce nabijanej gwoździami i
się zabił albo utopił.

– Na jedno wychodzi – słyszę czyjś komentarz.

– I dzięki temu został świętym – obwieszcza Baśka, która słynie z tego, że nigdy

się nie zraża ani nie obraża.

– Słuchajcie, czy zawsze trzeba jakoś osobliwie umrzeć, żeby zostać świętym? –

pyta Jarek i sam sobie odpowiada: – Chyba tak. Najlepiej śmiercią męczeńską.

– A tylu Żydów zginęło śmiercią męczeńską i jakoś żaden nie został świętym –

komentuje Iwona.

– Może trzeba zginąć z własnej woli, znaczy się sprowokować śmierć –

zastanawia się Baśka. – I chyba być katolikiem. Ale nie sądzę, żeby ten biskup z własnej
nieprzymuszonej woli wszedł do beczki. Musieli go do niej wepchnąć. Mam opowiadać?

– Taaak! – wołają chórem.

– Na placu, którego nazwy nie pamiętam, zresztą żaden normalny człowiek nie

potrafi jej wymówić, stoi pomnik jakiegoś wielkiego poety, niestety, zapaskudzony przez
gołębie, no więc na tym placu jest fantastyczna kawiarnia o nazwie Gerbaud.
Kryształowe żyrandole, piękne tapety, wytworny kibel i klimat monarchii.

– Jakiej monarchii?

– No przecież austro-węgierskiej. Byli jednym państwem, a w tym państwie były

też inne państwa, które nie były państwami.

– Dobrze, mów już lepiej o tej kawiarni – radzi Jarek.

– Podają tam fantastyczne kolorowe drinki, torty i lody. I jest jeszcze New York.

– Ale to chyba gdzie indziej, w Stanach – wygłupiam się, bo przecież wiem, nie

pamiętam skąd, że w Budapeszcie jest taka kawiarnia, strasznie pretensjonalna.

– Nie, w Budapeszcie – zapewnia Baśka, która najwyraźniej dostała głupawki. –

Gdzie kiedyś zbierali się słynni poeci. Wszyscy strasznie pili, palili, ćpali, chodzili do
burdeli i umierali na potworne choroby. Jeden na raka mózgu, podobno napisał o tym
książkę. Drugi na raka dziąseł, trzeci na raka krtani. Wiecie, to od papierosów. –
Zawiesza głos i patrzy na mnie wymownie, a ponieważ milczę, kontynuuje: – Czwarty na
syfilis. – To od częstego i nieodpowiedzialnego zmieniania partnerek, mruczę pod nosem.
– Piąty na alkoholizm, zresztą takich było więcej, szósty na schizofrenię, siódmy rzucił
się z mostu do Dunaju, ósmy był narkomanem i się zastrzelił…

background image

– Zmyślasz – przerywa jej Iza, pewnie w obawie, że dojdzie do trzydziestki.

– Ani trochę. Dlaczego tak uważasz?

– Bo w żadnym kraju nie ma tylu poetów.

– Ale tam jest tylu – mówi Baśka uroczyście – a przynajmniej było. I sami

wybitni. Tylko, rozumiesz, z tego języka nie da się nic przetłumaczyć. Pomarli biedacy
na te wszystkie choroby, a komu nie udało się zachorować, popełniał samobójstwo, i
świat o nich nie usłyszał.

– Widzę, że mój przewodnik na nic się nie przydał, bo miałaś własny, a właściwie

to własnego – mówię ze śmiechem.

– To wszystko wierutna prawda. Pojedź, zobacz, posłuchaj, a sama się

przekonasz. A poza tym podobno, podobno… – mówi Baśka z filuternym uśmiechem i
milknie, a wszyscy wstrzymują oddech – podobno… – zapada głucha cisza – Węgrzy są
najlepszymi kochankami na świecie – ogłasza zdumiewającą wieść i szybko dodaje: –
Przynajmniej tak sami o sobie twierdzą. Ale nie wiem, bo nigdy nie miałam żadnego
Węgra. Któraś z was miała? – kończy zuchwałym pytaniem, które, rzecz jasna, zostaje
bez odpowiedzi, zwłaszcza że wszyscy mężowie świdrują wzrokiem swoje żony.

– To chyba przesada, skoro są tacy chorowici – bąkam pod nosem.

– Nie, chorują tylko poeci, a przecież żadna rozsądna kobieta nie idzie do łóżka z

poetą. Zapomniałam, a właściwie nie zdążyłam wymienić melancholii. Na to też
chorowali. Ich kochanki i żony były dziwne… Jedna była śliczna i młoda, a wyszła za
chorego na syfilis alkoholika, bo był wieszczem.

– Faceci mają lepiej – rzuca Jolka. – Napiszą kilka wierszy i już wszystkie na nich

lecą. Oczywiście wszystkie nierozsądne.

Męska część towarzystwa najwyraźniej rozważa, czyby nie poświęcić się pisaniu

poezji.

– A kuchnia węgierska, mówię wam, marzenie. Można tam jeść wszystko to,

czego sobie odmawiacie na co dzień. Można, a nawet trzeba, bo nic innego nie ma.

– Widać, że kuchnia węgierska przypadła ci do serca – mówi Aśka, która nigdy

się nie odchudza.

– Wiem, wiem, trochę utyłam – nie zraża się Baśka, bezbłędnie odczytując jej

pozornie niewinny komentarz. – Tam rzeczywiście nie sposób nie utyć. W każdej
„lekkiej” potrawie są ukryte skwareczki, smalec i śmietana trzydziestka.

Na koniec Baśka proponuje wspólny wypad do knajpy Transylwania, rozlegają

się brawa. Szczerze mówiąc, jej prelekcja była ciekawa, bo o parlamencie, zamku i
bazylice Świętego Stefana można przeczytać wszędzie, a o tym, co opowiedziała Baśka –
nie.

O dwunastej zamykam drzwi za ostatnimi gośćmi, czyli Jolką i Karolem, padam

na kanapę i mam wrażenie, że już się z niej nie podniosę. Patrzę na sterty brudnych
naczyń na blacie kuchennym, na stole, na parapecie, półkach – niestety, to cena życia
towarzyskiego. Ale sądząc po śmiechach i radosnych minach, przyjęcie się udało.
Trudno, niedzielne przedpołudnie mam już zajęte sprzątaniem.

W końcu podnoszę się jak stuletnia staruszka i wlokę do łazienki, żeby umyć

zęby, prysznic wykluczony. Mimo że myśl o wrogu cały czas mi się kołacze po głowie,
zasypiam natychmiast kamiennym snem i nic mi się nie śni. A jednak organizm ludzki
umie się w razie konieczności bronić.

Budzę się w całkiem dobrym nastroju, wyspana, bez bólu głowy, co pewnie

background image

zawdzięczam temu, że starałam się ograniczać wino albo byłam w bezwiednym
kontakcie telepatycznym ze szwagrem, który na odległość wziął na siebie mojego kaca.
Ciekawe, jak się czuje Baśka. Muszę coś wymyślić i do niej zadzwonić. Powiem, że
sprawa już się wyjaśniła – że to taka dziwna gra, a jej nowi uczestnicy dowiadują się
dopiero po jakimś czasie, że w niej uczestniczą. No i właśnie się o tym dowiedziałam, ale
musi zachować to w tajemnicy, bo w przeciwnym razie zostanę zdyskwalifikowana.
Baśka pewnie spyta, co można wygrać. Powiem, że nie wiadomo, ale coś cennego. Rada
z siebie przeciągam się przed wstaniem i w nogach łóżka stopą wyczuwam coś
miękkiego, jakieś futerko. Przecież nie mam kotów, a poza tym koty mają inne futro –
przechodzi mi przez głowę. Zrywam się i podnoszę kołdrę. Kobiety na taki widok
najczęściej wydają z siebie przeraźliwy pisk, a ja wówczas najczęściej kamienieję, nie
mogę się ruszyć i dopiero po jakimś czasie ogarnia mnie wielka słabość, a moje biedne
serce pika jak zwariowane. Na prześcieradle leży mysz. Pewnie martwa, skoro się nie
rusza. Cofam się przerażona, a w końcu wybiegam z sypialni, z trudem łapiąc powietrze i
czując skurcze żołądka, które nie wróżą niczego dobrego, więc po drodze do kuchni
zaliczam jeszcze łazienkę.

Po kwadransie nerwowego chodzenia i gorączkowego myślenia dzwonię do Jolki.

– Czyś ty oszalała, wiesz, która jest godzina? – mówi Jolka zaspanym głosem.

– Dziewiąta – odpowiadam, patrząc na zegarek.

– No właśnie, ale jest niedziela. A ja codziennie wstaję o szóstej. A poza tym

jestem przejedzona i mam kaca. Zadzwoń za dwie godziny, dobrze?

– Jolka, nie odkładaj słuchawki – wołam rozpaczliwie.

– Cholera, nie ma to jak przyjaźń.

– Słuchaj, mam już nie tylko mole. Ja mam również… – milknę, bo boję się jej o

tym powiedzieć.

– Mów, skoro już mnie obudziłaś.

– Ja mam mysz – mówię ze zdziwieniem. Teraz już obie milczymy. Jest zaspana,

może do niej nie dotarło. – Mam mysz – powtarzam, teraz już z rezygnacją.

– Słyszałam.

– I co ty na to?

– No to kicha, jak mówią menele w mojej okolicy. A gdzie ją masz?

– W łóżku.

– Nie zgrywaj się. Myszy mieszkają w norach albo… No nie wiem gdzie, ale na

pewno nie w ludzkich łóżkach. Spytaj Baśki, ona jest biologiem.

– Przestań, Baśka nie może się o tym dowiedzieć.

– Racja, po wczorajszym występie lepiej nic jej nie mówić. Jeszcze raz powiedz,

co z tą myszą, bo nie rozumiem.

– No, obudziłam się i stopą, wiesz, że rano lubię się przeciągać, dziś widocznie

przeciągnęłam się bardziej niż zwykle, i stopą dotknęłam czegoś futerkowego.
Podniosłam kołdrę, a tam leży mysz.

– Jak leży, to pewnie martwa, bo nie sądzę, żeby sobie smacznie spała.

– Ja też tak pomyślałam, ale boję się wejść i sprawdzić. Już i tak się porzygałam.

Najgorsze, że, no wiesz, w tych wierszykach było o myszach.

– Słusznie. Czyli ciąg dalszy?

– Jestem pewna. Czy mogłabyś do mnie przyjechać? Sama tam nie wejdę.

– Boże, dlaczego ja się z tobą przyjaźnię? Żegnaj, leniwa niedzielo. Daj mi

background image

godzinę.

– Jadąc, zastanawiałam się nad motywem myszy w literaturze – mówi Jolka z

przekąsem, kiedy otwieram jej drzwi. – Chyba zadam swoim uczniom takie
wypracowanie do napisania.

– A co wymyśliłaś? Jakie książki? – dopytuję się, żeby opóźnić chwilę naszego

wejścia do sypialni.

Ludzie i myszy, Dżuma

– Tam są szczury…

– Postanowiłam zaliczyć je do tej samej kategorii co myszy. Myszy w Królu

Learze, ktoś tam się nimi żywił, a w Hamlecie pułapka na myszy symbolizowała pułapkę
na zło, a mysz diabła. I setki bajek. Ale ty mnie tu nie zagaduj, tylko pokaż swoją mysz.

– Nie jest moja.

– Teraz jest twoja, spałaś z nią w jednym łóżku.

– Chyba raczej ona ze mną.

Jolka to dzielna osoba, ale do czasu. W progu sypialni zatrzymuje się i dalej

zaczyna się już skradać, idzie na palcach, ja za nią, też na palcach, ostrożnie, powolutku.
Stajemy obok łóżka, daje mi znak, żebym podniosła kołdrę, która jak na złość
powleczona jest w poszwę w kotki: to pościel Laury, nie chciała jej zabrać, a szkoda mi
było ją wyrzucić. Kręcę głową, że nie mogę. Jolka robi groźną minę i rozkazująco
wskazuje palcem kołdrę. Nie mam wyjścia. Podnoszę ją. Naszym oczom ukazuje się
szarobura mysz z oczami, ogonem, pazurkami. Jolka pochyla się ostrożnie, potem trochę
bardziej, a wreszcie zaczyna się śmiać.

– Przecież to sztuczna mysz. Zabawka – mówi, chwytając moją mysz za ogonek.

– No tak, ale skąd się tutaj wzięła?

– Właśnie.

Patrzymy na siebie z niedowierzaniem i zgrozą. Obie z pewnością myślimy o tym

samym: o historiach z ubecką legitymacją, którą gospodarz przyjęcia znajduje w swoim
mieszkaniu po wyjściu gości. Jolka najwyraźniej nie przyjmuje do wiadomości tego
scenariusza, bo pyta:

– Od kiedy możesz ją tam mieć? Bo nie wierzę, że od wczoraj.

Zastanawiam się dłuższą chwilę. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty się

przyznawać, że od kiedy mam sypialnię tylko do własnej dyspozycji, czyli od wielu lat,
nie ścielę rano łóżka, tylko tak troszkę uklepuję pościel, żeby nie była całkiem
rozgrzebana.

– Najwyżej od dwóch tygodni. Wprawdzie, jak wiesz, zmieniam pościel co

tydzień – zaczynam się tłumaczyć – ale tym razem mi się nie chciało. Miałam zamiar
zrobić to dzisiaj.

– I domyślam się, że nie ścielesz starannie łóżka ani nie wietrzysz pościeli, no

wiesz, jak nasze matki, w otwartym oknie.

Milczę.

– Czyli w ogóle go nie ścielesz ani tym bardziej nie wietrzysz, więc mysz

rzeczywiście może spać z tobą już od dwóch tygodni.

– Owszem, od dwóch tygodni.

Łapiemy się kurczowo tego pomysłu i już go nie wypuszczamy z rąk. Myśl, że

moim prześladowcą mógłby być ktoś z przyjaciół, jest zbyt straszliwa, żeby ją brać pod
uwagę, ale, niestety, nie chce mi się też wierzyć, że przez dwa tygodnie spałam z myszą i

background image

jej nie odkryłam.

– A teraz, moja droga, naprawdę już czas, żebyś zadzwoniła do Anki. Nawet nie z

powodu tej myszy, którą będziesz mogła podarować swojej wnuczce do zabawy, ale z
powodu córki. To był sygnał, że nieprędko, jeśli w ogóle, wróg da ci spokój. Płonne
nadzieje. Wracam do domu, żeby się jeszcze przespać – patrzy na mnie z wyrzutem – a
wieczorem chcę wiedzieć, co z nią ustaliłaś.

– Z kim? – pytam.

– Z detektywką Anną Parduc – mówi dobitnie Jolka, zmieniając spojrzenie z

pełnego wyrzutu na mordercze. – Wychodzę. Przyjemnego sprzątania – dodaje, rzucając
okiem na bajzel w kuchni. – Wybacz, że nie pomogę. I zmień pościel, żeby nie cuchnęła
myszami.

– No to pa, dzięki – mówię potulnie, bo widzę, że skończyły się żarty, a zaczęły

się schody, bardzo strome, po których, być może, długo będę musiała się wspinać. Nie
szkodzi, może przynajmniej schudnę. Podobno w czasie wspinaczki traci się mnóstwo
kalorii. Tak przynajmniej twierdził Bartek, mąż Weroniki, który chodził po górach.

A potem cały dzień odkładam telefon do Anny Parduc na później. Sprzątam

dokładniej, niż planowałam, przygotowuję się do szkolenia solidniej, niż trzeba. Co rusz
biorę do ręki telefon i rzeczywiście dzwonię, ale za każdym razem do kogo innego, a do
mamy nawet trzy razy. W końcu zirytowana pyta:

– Słuchaj, czy ty się nudzisz? Dzwonisz trzeci raz i pytasz o to samo. Myślisz, że

ja mam czas na rozmowy? Niczego mi nie trzeba, czuję się doskonale, w mieszkaniu
grzeją, wnuki dzwoniły, a poza tym w ogóle się nie nudzę – odpowiada hurtem na
pytania, które jej zadawałam na raty.

– No to świetnie, uspokoiłaś mnie – odpowiadam nieznośnej staruszce, w której

nie ma za grosz wdzięczności, chociaż tak się o nią troszczę. Nie ma pojęcia, jakie
wredne bywają dzieci, kiedy rodzice są starzy i chorzy.

Oczywiście wiem, że tak naprawdę się nie złości, to jej taktyka, żeby nie sprawiać

mi kłopotu i przekonać mnie, że doskonale sobie radzi, więc powinnam zająć się
własnymi sprawami.

Potem dzwonili do mnie moi imprezowicze, żeby podziękować i zapewnić, że

było fantastycznie. Może był wśród nich ten, kto podrzucił mi mysz? Nie, przysięgam
sobie, że nigdy więcej o tym nie pomyślę. Odezwała się także Baśka, chociaż po swoich
występach pod wpływem kilku kieliszków wina na ogół milczy całymi dniami.

– Czy ja coś przeskrobałam? – pyta cicho.

– Nie, skądże znowu, ale proszę cię nie mów nikomu o grze, w której uczestniczę,

bo to tajemnica – odpowiadam półszeptem.

– O jakiej grze?

– Mówiłam ci, chyba zapomniałaś – kłamię. – Wiesz, jesteś jedyną osobą na

świecie, której po trzech kieliszkach wina urywa się film – dogryzam jej, chociaż Baśka
jest tak poczciwa, że nie zasługuje na to.

– Po jakich trzech kieliszkach! Wypiłam tylko dwa.

Ręce mi opadają. Może powinna przerzucić się na wódkę?

– Basiu, w porządku, tylko na razie nic nie mów. Potem ci wszystko wyjaśnię.

– Dobrze, przepraszam cię. I wiesz, mam sposób na twoje owady. Bardzo

skuteczny. Przyślę ci mejlem, bo to trochę skomplikowane. Na pewno byś nie
zapamiętała. Metoda ekologiczna.

background image

– Słuchaj, a masz też coś na myszy? – pytam i w tym samym momencie gryzę się

w język, bo po pierwsze, nie chcę, żeby Baśka wiedziała o myszy, a po drugie, przecież
mysz jest sztuczna.

– Masz myszy? – pyta przerażona.

– Nie, nie, tylko u mamy chyba są.

– Pomyślę.

– Dzięki.

W końcu nie ma rady, dzwonię do Anny Parduc. Pokrótce wyjaśniam, o co mi

chodzi, jąkam się i dukam – chociaż skończyłam polonistykę, nie potrafię opowiedzieć
prostej historii, składającej się z kilku faktów. Słucha cierpliwie, a wreszcie umawiamy
się na koniec tygodnia, bo tak się składa, że teraz jest we Wrocławiu, a potem wyjeżdża
do Gdyni. Prosi, żebym przygotowała wszystkie wiadomości i wydrukowała mejle od
wroga, żebym opisała całą historię możliwie szczegółowo, z datami, i sporządziła listę
wszystkich bliskich mi osób, zwłaszcza tych, na które pada choć cień podejrzenia.

– Wszystkich, rozumie pani, nawet z przeszłości, jeśli stało się coś szczególnego

w związku z daną osobą.

– Również z czasów przedszkolnych? – pytam, przypominając sobie, że Jolka

chce się mścić na Jaśku, który ją oblał zupą, kiedy byli w starszakach.

– Bez przesady – odpowiada – tylko z lat dorosłych, ale jeśli w czasach liceum

był ktoś, komu pani zalazła za skórę, jego też proszę uwzględnić.

– Przepraszam, a czy mogę spytać o koszty?

– Spotkanie wstępne za darmo, a jeśli pani się zdecyduje, przedstawię kosztorys.

Szczerze mówiąc, nie pomyślałam o tym wcześniej, ale to musi być kosztowna

impreza. Przecież szukanie takiego wroga jest jak szukanie igły w stogu siana albo
obrączki w piasku na plaży. Wiem coś o tym, bo Marcel kiedyś nad Bałtykiem zgubił
swoją („Aha, zgubił – kpi Strofa. – Zdjął ją, bo się zapatrzył na jakąś laskę”.) i na
czworakach szukaliśmy jej pięć godzin w dziesięć osób. Bezskutecznie. Potem sobie
wmawiałam, że to przyniosło nam pecha, ale pecha mieliśmy od początku. No więc –
koszty. Czy mnie na to stać?

Znów spokój. Cisza na morzu, żadnych myszy ani wierszyków. U Laury też. Nie

mam jednak odwagi odwoływać spotkania z Anną Parduc. Szkolenia z pracownikami
Miecha idą fantastycznie. I byłam z nim na kolacji. Chciałam odmówić, ale uznałam, że
nie powinnam, bo to kolacja służbowa. Michał na pewno by mnie zrugał, na koniec
dodając swoje rytualne: „Czy ty wiesz, że mam żonę i małe dziecko?”. Kolacja była
fantastyczna i wypiliśmy do niej butelkę wina, więc oboje musieliśmy zostawić
samochody pod restauracją o wdzięcznej nazwie Stonoga. Ale warto było się spotkać, bo
nie tylko udało nam się wprowadzić kilka zmian do kolejnych szkoleń, ale także
porozmawiać na inne tematy. W pewnym momencie zdumiona jego oczytaniem i wiedzą
spytałam, co studiował.

– Nie zgadniesz – bo tymczasem przeszliśmy na ty. – Filozofię.

– Aha, czyli wszystko jasne. Tylko filozofowie mają tak otwarte i wszechstronne

umysły i znają się na wszystkim.

– Bez przesady. Znam też bardzo głupich filozofów. I nigdy nie byłem orłem.

Ciągnąłem na trójczynach. A egzamin z logiki zdawałem trzy razy. Do dziś mi się śni.

– Ale nie żałujesz tych studiów.

– Nie, mimo wszystko. Były ciekawe, a od kolegów z innych wydziałów nieraz

background image

słyszałem, że konają z nudów.

– Tak, wiem coś o tym. Ja też umierałam, na przykład na zajęciach z języka

starocerkiewnosłowiańskiego. Nie mogłam też znieść wielu wykładów. A przez Szekspira
miałam zmarnowane wakacje i go znienawidziłam.

– Musiałaś zdawać jakiś egzamin we wrześniu?

– Tak, w dodatku pod koniec września. Profesor mnie nie lubił, ale Jolka, moja

przyjaciółka, uważa, że miał ku temu powody. Mniejsza z tym. W każdym razie nie pytał
o sens, lecz o detale. Rozumiesz – o de-ta-le. Czyli na przykład o to, kto jak był ubrany. A
w dodatku ten profesor mieszka teraz gdzieś obok mnie, chyba w sąsiedniej klatce. Na
myśl o tym, że kiedyś natknę się na niego, a przecież wcześniej czy później musi to
nastąpić, ciarki mi chodzą po plecach.

Miech był wyraźnie rozbawiony moimi opowieściami. Trudno uwierzyć, że

wydawał mi się sztywniakiem. Potem on z kolei opowiedział kilka anegdot ze studium
wojskowego, potem ja z zajęć z ekonomii politycznej socjalizmu i ze szkoleń. W końcu
zerknęłam na zegarek.

– Niemożliwe, już dziesiąta, a ja jutro mam spotkanie z twoją grupą.

– No tak, trzeba iść, ja też zapomniałem o pracy. Pocieszę cię, że jutrzejsza grupa

będzie wyjątkowa, sama się przekonasz. Więcej nie powiem, niech to będzie
niespodzianka, mam nadzieję, że miła.

– No dobrze, więc nie pytam, tak czy inaczej, muszę być wyspana i punktualna, z

czym, jak miałeś okazję się przekonać, miewam kłopoty.

– Nie przypominaj już o tym. Zresztą ja cierpliwie czekałem i przynajmniej

mogłem spokojnie przeczytać gazetę. To twoi współpracownicy panikowali i bez przerwy
próbowali mnie od niej oderwać.

– Mówili, że jesteś zdenerwowany. – Nie powinnam tego mówić.

– Nic podobnego. Często przypisujemy własne uczucia innym.

Kiedy wyszliśmy z restauracji, ulice były już prawie puste. Ponieważ jechaliśmy

w przeciwnych kierunkach – on na Żoliborz, ja na Mokotów, zamówiliśmy dwie
taksówki. Szczerze mówiąc, chętnie posiedziałabym z nim jeszcze godzinkę, co oznacza,
że mam się trzymać od niego z daleka. Tylko tego brakowało, żebym się znów uwikłała
w romans z żonatym facetem. Ciekawe, że do tej pory ani razu nie wspomniał o żonie.
Kiedy ludzie spędzają ze sobą trzy godziny, mówią również o swoich mężach i żonach. A
on ani słowa.

Umówiłam się z Miechem, że jego pracownicy nie będą mi wysyłać mejli po

szkoleniach, tylko wszelkie wątpliwości wyjaśnimy na kolejnym spotkaniu. Dzięki temu
mogę nie odbierać poczty i nie myśleć bezustannie o wrogu. Zajrzę do skrzynki dopiero
w piątek. Żeby do poniedziałku zdążyć przetrawić kolejne wierszyki i obelgi typu
„suczydło”, „wredny babsztyl”, i dotrwać do następnego piątku.

Miech miał rację – to szkolenie było miłą niespodzianką. Jeszcze nigdy takiego

nie prowadziłam. Jego firma postanowiła zrobić prezent wolontariuszom z różnych
domów opieki i domów dziecka. Jestem pewna, że to był pomysł Miecha i że udało mu
się jakoś przekonać dyrektorów. Ale jak, przecież bogaci biznesmeni na ogół niechętnie
wydają pieniądze? Byłam naprawdę wzruszona. W pewnej chwili zamknęłam swój
podręcznik do szkolenia. Nie był mi potrzebny. Omawialiśmy trudne sytuacje, które
często są udziałem wolontariuszy, a czasem pozwalałam im po prostu na rozmaite
refleksje związane z ich pracą. Uczyli się od siebie nawzajem i uczyli mnie. Byłam

background image

jedynie dyskretnym moderatorem. Czasem zadawałam pytania, zachęcałam ich do
rzucania pomysłów na rozwiązanie problemów, z którymi sobie nie radzą. Jedna z
wolontariuszek, po sześćdziesiątce, była wręcz kopalnią wiedzy, jakiej nie sposób znaleźć
w podręcznikach. I kilkoro młodych, zaledwie dwudziestoparolatków, nauczyło się od
niej więcej niż podczas kilku miesięcy pracy. Ciekawe, jak nienachalnie przekazywała
swoje doświadczenie, jak ostrożnie wypowiadała się na temat różnych sytuacji ze starymi
ludźmi albo chorymi w hospicjach, jak podkreślała, że trzeba zrozumieć osobę, której
pomagamy, w przeciwnym razie możemy jej zaszkodzić. Podawała przykłady. Umiała
odpowiedzieć prawie na każde pytanie, ale swoje odpowiedzi kończyła jednak pełnym
wątpliwości: „Ale nie muszę mieć racji”. Albo: „Za każdym razem jest inaczej”.

– Czasem ktoś nie chce, żeby mu pomagać, wystarczy, że się przy nim w

milczeniu posiedzi. I zdarzają się tacy, którzy mają o wszystko pretensję, zrzędzą,
złoszczą się. Ale ci ludzie często już nie są sobą. Bardzo ważne jest, że inaczej się
starzejemy. Mnie się wydaje, że ci najbardziej nieznośni są też najbiedniejsi, najbardziej
samotni, bo mają w sobie najwięcej lęku i niezgody na swoją sytuację. I często nie lubią
nie tylko swojej rodziny, ale również siebie. A ich też nikt nie lubi.

Pożegnaliśmy się serdecznie, z żalem, że to koniec, bo każdy miał jeszcze coś do

powiedzenia, chciał o coś zapytać. Z tego wszystkiego zapomniałam im rozdać ankiet.
Szczerze mówiąc – nie zapomniałam. Wydawało mi się niestosowne, żeby oceniali tak
wyjątkowe spotkanie, które zresztą poprowadzili sami. Potem jeszcze wpadłam na chwilę
do Miecha.

– No i co? – spytał, zanim zdążyłam zamknąć drzwi. – Miałem rację?

– Oj, tak. Ale skąd wiedziałeś, że ja umiem poprowadzić takie spotkanie, przecież

ja nigdy…

– Wiedziałem.

– Wiesz, wciąż nie mogę ochłonąć, to było coś nadzwyczajnego. Gdybyś mnie

teraz spytał o to, czy lubię swoją pracę, nie miałabym kłopotu z odpowiedzią. Dzisiaj
naprawdę ją lubię.

– Cieszę się. To był eksperyment. Spytałem kilku wolontariuszy, czy mają ochotę

na takie spotkanie. Nie byłem pewny, bo przecież oni też uczestniczą w jakichś
szkoleniach. Ale wszyscy bardzo się ucieszyli, podobał im się ten pomysł. Według mnie
firmy farmaceutyczne, które przecież zarabiają na starości i chorobach, powinny czasem
dać coś ludziom, którzy ich lekarstwa kupują. Teraz gromadzę następną grupę, z którą
spotkasz się za dwa tygodnie. Aha, zapomniałem ci powiedzieć, że nie musisz im dawać
ankiet do wypełniania.

– Całe szczęście, bo właśnie tak zrobiłam, chociaż nie byłam pewna, czy się na to

zgodzisz.

– Ale jutro już klasyczne szkolenie z ankietami, dobrze?

– Tak, jasne. To ja lecę, bo muszę teraz przemyśleć swoje jałowe życie. Wiesz,

nigdy nie byłam wolontariuszką, przy nich czułam się gorsza.

– Przestań, nie wszyscy muszą to robić i nie wszyscy się do tego nadają.

Większość z nas, niestety, się nie nadaje. Na przykład ja.

– Ale coś ważnego jednak zrobiłeś, zebrałeś tych ludzi, namówiłeś swoich

szefów, żeby zapłacili. Podle się czuję, żerując na wolontariuszach. To tak, jakbym
zaciągnęła dług.

– No to kiedyś go spłacisz. Nie marudź, tylko leć do domu.

background image

Lecę do domu jak na skrzydłach. Może jednak uda mi się rozpocząć to nowe

życie, może dzisiejszy dzień jest zwiastunem czegoś nowego, innego. Może mnie
zainspiruje. W każdym razie postanawiam o tym pomyśleć, trzeba coś zrobić, ale na razie
nie mam pojęcia co. Jedno jest pewne – myśl o konieczności spłacania kredytu,
wspierania mamy i Laury nie może mnie wiecznie paraliżować. Skoro nie sposób
naprawić błędów młodości, to może chociaż jakoś rozsądnie wypełnię swoją starość,
żeby na łożu śmierci Strofa wreszcie mogła mnie za coś pochwalić. Ale po co myśleć o
śmierci? Po takim szkoleniu jednak trudno o niej nie myśleć. Wciąż mówiliśmy o
śmierci. Boże, spraw, żebym nie była dokuczliwą staruszką, której nikt nie cierpi i która
wszystkim dokoła zatruwa życie. Niemal słyszę, jak Bóg mi odpowiada: „Dajże mi
spokój”. Tak, wiem, wstyd o coś takiego prosić Boga. Ludzie proszą o pokój na świecie,
o zażegnanie klęsk żywiołowych, a ja o taką błahostkę.

Laura zostawiła dwa esemesy, żebym się odezwała. Od czasu, kiedy dostała od

mojego wroga list, staram się do niej codziennie dzwonić, na wszelki wypadek.

– Cześć, mała, wszystko porządku?

– Nie, dostałam kolejny list…

Boże, dorwę go i zabiję! Niech dręczy mnie, ale Laurę niech zostawi w spokoju.

– Co napisał?

Lepiej nie wychodź po zmierzchu.

To już nie epitety pod moim adresem ani idiotyczne rymowanki, to groźba

skierowana do niej.

– A jak ja mam nie wychodzić po zmierzchu, skoro jest jesień, a mam dwa psy?

– No właśnie. To niemożliwe. Słuchaj, zrobię coś z tym. Przyrzekam. A na razie

poproś jakąś sąsiadkę, żeby ci towarzyszyła. Kogoś, kto też ma psa. Żebyś nie chodziła
sama. Albo przeprowadź się na kilka dni do mnie.

– Nie ma mowy.

– No to umów się z jakąś sąsiadką, dobrze? Naprawdę mi przykro, nie wiem, co

się dzieje.

– A może byś tak trochę pogrzebała w swojej przeszłości – mówi ze złością,

chociaż wiem, że nie jest zła, po prostu się boi.

Dzwonię do Anny Parduc, żeby się upewnić, czy nasze niedzielne spotkanie jest

aktualne.

– Jak najbardziej. Czy coś nowego?

– Tak, moja córka dostała list, tym razem z pogróżkami. Jak na razie nie

sprawdzam skrzynek, bo mam cały czas szkolenia i nie mogę sobie pozwolić na bezsenne
noce ani zdenerwowanie.

– Ale przed niedzielą proszę to zrobić i wszystko wydrukować. I niech pani nie

zapomni o tej liście.

– Tak, pamiętam. Zrobię ją w sobotę.

– Powinnam mieć też listę nazwisk pani sąsiadów, ale to chyba niemożliwe. Zdaje

się, że pani mieszka tu od niedawna.

– Od miesiąca. Znam tylko sąsiada, który mieszka obok. To znaczy nie znam go,

kilka razy rozmawialiśmy, to wszystko.

– W porządku, sama to załatwię.

– Dziękuję. A więc do niedzieli.

W piątek sprawdzam w końcu skrzynki. W pocztowej są rachunki, własnoręcznie

background image

wykonana widokówka od Weroniki (jaka ona jest staroświecka, całkiem jak
Szymborska), listy z banku, w mejlowej wiadomość od wroga. Najwyraźniej znudziło mu
się rymowanie i szukanie adekwatnych wierszyków, bo tym razem ogranicza się do
jednego pytania: „Jak się ma córeczka?”. Jasne, że nie najlepiej, draniu, skoro ją
straszysz. Ale nawet gdybym zrobiła coś okropnego, nikt nie ma prawa mścić się za to na
moim dziecku.

Dzwonię do Jolki, żeby pomogła mi przygotować listę dla Anny Parduc.

– Może do mnie przyjedziesz? Skoro mi naraiłaś detektywkę, to teraz pomóż mi

zrobić listę wszystkich ludzi, których znam.

– Nie wygłupiaj się, byłaby dłuższa niż książka telefoniczna. Chyba coś źle

zrozumiałaś.

– Powiedziała: rodziny, przyjaciół, obecnych i dawnych znajomych, którzy

wydają się ważni albo podejrzani.

– No to chyba rzeczywiście przyjadę, bo nie uporasz się z tym do końca świata.

Białe czy czerwone?

– Może tym razem białe?

– Pa, jadę.

Siedzimy przy stole nad kartką i zapisujemy każde nazwisko, jakie nam

przychodzi do głowy. Na razie z przeszłości. Najpierw te, które kojarzą się pozytywnie,
potem te, które nie wywołują miłych wspomnień.

– Słuchaj, to nie ma sensu – mówi Jolka, sięgając po kolejną kartkę. Trzeba

zapisywać tylko te naprawdę znaczące. Po co ci na przykład Agata Kot? Poznałyśmy ją
chyba na wakacjach i przez jakiś czas, nie więcej niż rok, spotykałyśmy się na różnych
imprezach. A potem znikła z naszego życia.

– Tak, ale wpisałam ją, bo ma na nazwisko Kot, a to mi się kojarzy z myszą.

Jolka otwiera szeroko oczy i patrzy na mnie z… powiedzmy, że z podziwem.

– Dobrze, najwyżej wykreślimy. Są jeszcze jakieś koty albo myszy?

– Owszem: Jacek Myszkowski, Ewa Mysik, Iza Kocik…

– I był jeszcze Wojtek Myszko. Pamiętasz, poznałyśmy go w Stodole na jakimś

koncercie. Strasznie się do nas przylepił i rzeczywiście wyglądał jak mysz w okularach.

– Tak, piszę Wojtek Myszko.

Długo biedzimy się nad listą historyczną, czyli nazwiskami z przeszłości. W

sumie jest ich trzydzieści – mam nadzieję, że Anna Parduc będzie wiedziała, które od
razu odrzucić. Wpisałam też mojego profesora – jak wszyscy, to wszyscy. Wredny był,
ale jestem pewna, że nawet mnie nie pamięta. I Kubę. I kilka dziewczyn, które kochały
się w moich chłopakach, i kilka takich, w których chłopakach kochałam się ja.

– Wiesz – komentuje Jolka tę grupkę nazwisk – byłaś okropnie kochliwa.

– To były tylko przelotne znajomości. Czasem wystarczyło pójść z kimś do kina,

żeby wiedzieć, że nie chce się z nim więcej spotykać. Szukałam tego naj-naj-.

– No to ci się udało.

A teraz lista druga, ważniejsza, z którą mam wielki kłopot, bo przecież to

świństwo wpisywać na nią dobrych niezawodnych przyjaciół i rodzinę. Ale Anna Parduc
wyraźnie powiedziała: wszystkie bliskie osoby. Po dwóch godzinach obie listy są
gotowe. Najwięcej kłopotów miałyśmy z tym, czy wpisać Jolkę.

– Uważam, że mnie tutaj nie musisz umieszczać.

– Ale przecież ty jesteś mi bardzo bliska.

background image

– Ale poza podejrzeniem.

– Kto wie, kto wie, Jasiek z przedszkola też nie podejrzewa, że się mścisz na jego

dzieciach.

– Przestań, stawiam im same piątki.

– A pamiętasz, jaka byłaś wściekła, kiedy bez ciebie pojechałam nad morze?

– Pamiętam, no to wpisz mnie, bo do dziś mam ochotę udusić cię za to.

– Co jeszcze?

– Wszystkie dowody rzeczowe. Gdzie twoja mysz?

– Boże, wyrzuciłam ją.

– No to pięknie, główny dowód rzeczowy przepadł.

– Ale zaraz, dopiero przedwczoraj, a jeszcze nie byłam w śmietniku, bo nie

miałam czasu. Nie po to kupuję wielkie worki, żeby latać tam co trzy godziny.

Rzucam się do kubła, niestety już pełnego i dość lepkiego, bo trafiły tam również

obierki warzyw, zawartość kubełka z łazienki, brudna szmata do podłogi, która kilka dni
leżała wilgotna i zaczęła cuchnąć.

– Jest! Tutaj nic nie ginie, co najwyżej zmienia miejsce pobytu.

– Wiesz, ja tę scenę widziałam już setki razy. Jak na klęczkach pochylasz się nad

kubłem pełnym obrzydliwych śmieci i grzebiesz w nim w poszukiwaniu czegoś ważnego.

– Przesadzasz. Owszem, raz wyrzuciłam antybiotyki, które miałam zażywać przez

dziesięć dni, jeden raz receptę…

– Niestety, pamiętam też kilka ważnych dokumentów, aparat ortodontyczny

twojej córki, sztuczną szczękę, chyba górną, twojej mamy, kluczyki od…

– Dość, niech ci będzie, że setki razy. Mysz jest, a to najważniejsze. A teraz

drukuję listy.

– Czego tu nie ma, i wiersze dla dzieci, i La Fontaine, i Krasicki, i Szekspir –

mówi z zachwytem Jolka. – O, tego wierszyka nie znam, a właściwie znam go, ale nie
pamiętam skąd. Tyleś się natrudziła, aby z ziemi, patyków i liści zbudować norkę, a teraz
wszystko legło w gruzach i nie masz gdzie się schronić
. Słuchaj, on nie jest głupi, to
fragment wiersza Burnsa Do myszy. W każdym razie jest oczytany w mysiej literaturze.
Ale Burns, Burns, ktoś z naszych znajomych bardzo go lubił. Znał jego wiersze na
pamięć. Po angielsku.

– Nie ktoś, tylko Kuba. I znał nie tylko Burnsa, ale też Keatsa i w ogóle mnóstwo

wierszy. Czy ty coś sugerujesz? To śmieszne, przecież większość naszych znajomych
studiowała jakąś filologię. Co w tym dziwnego, że czytali wiersze. W tamtych czasach to
było oczywiste. To dzisiaj możesz nie czytać, a i tak ci zaliczą.

– Ja niczego nie sugeruję, podzieliłam się tylko cenną refleksją, która mi przyszła

do głowy. A ty zrób z tym, co chcesz. Albo raczej nic nie rób. Niech już Anka się tym
zajmie. I proszę, umyj tę mysz.

Zamykam za Jolką drzwi. Po kilku minutach wraca.

– Cofnęłam się z dołu, bo o czymś sobie przypomniałam. Pamiętasz, Baśka miała

chłopaka na biologii, który robił jakieś doświadczenia na myszach. Zresztą Baśka też
musiała.

– Zlituj się, bo oszaleję. Nie chcę tego słuchać!

– Ja nic nie mówię, ale przypomnij sobie. Miał ciężkie poczucie humoru i Baśka

rzuciła go, bo po kolejnej myszy w domu, tym razem żywej, uznała, że dłużej tego nie
wytrzyma. Spakowała się i wyszła bez pożegnania jak ty od Kuby.

background image

– I co z tego?

– A to, że ten chłopak mówił potem, że to twoja wina. Że to ty zbuntowałaś

Baśkę.

– Przecież to nieprawda. Nie obchodziło mnie, z kim Baśka chodzi.

– Prawda czy nie, on tak uważał. Radzę ci wpisać go na listę, obok Baśki. Był

naprawdę dziwny. Czy pamiętasz, czym się zajmował?

– Nie pamiętam nawet jego twarzy.

– Otóż temat jego pracy dyplomowej brzmiał: „Mutacje negatywne dominujące w

pętlach regulacyjnych bakteriofaga lambda i operonu laktozowego”.

– Tak – odzywam się wreszcie po dłuższej chwili pełnego grozy milczenia. – Nie

mógł być normalny. Ale ty też nie jesteś.

To niesamowite: kiedy człowiek przyjrzy się swojej przeszłości, odkrywa w niej

mnóstwo wrogów, no może to przesada, że wrogów, ale – powiedzmy – osób, które nie
były mu życzliwe albo o coś się obraziły. Komu jednak dopiekłam tak bardzo, że mnie do
dziś nienawidzi, nadal nie mam pojęcia.

Sobotę staram się spędzić tak, jakby nic się nie działo. Jadę do Laury, potem

zabieram mamę do parku. Chodzi z laską, ale całkiem sprawnie. Chyba jej jeszcze nie
potrzebuje, ale czuje się z nią pewniej.

– Och – wzdycha mama, wystawiając twarz do jesiennego słońca – jakie ty miałaś

powodzenie u chłopców. Kiedy byłaś w liceum, ciągle do nas przychodzili jacyś
młodzieńcy. Ja to najbardziej lubiłam Jarka, ale on chyba był już z twoich studiów.

– Jakiego Jarka? Nigdy nie miałam takiego chłopaka.

– Miałaś, miałaś. Pamiętam go. Nie mogłam zrozumieć, że go nie chcesz. Czasem

przychodził pod twoją nieobecność i gawędziliśmy sobie w kuchni. Był naprawdę
przystojny, dobrze wychowany i to od niego nauczyłam się parzyć dobrą herbatę.
Właściwie to czemu go nie chciałaś?

Tak, mama ma dobrą pamięć, Jarek – trzeba go wpisać na listę. Zerwałam z nim z

dnia na dzień, bo paskudnie sobie ze mnie zażartował w towarzystwie, które w dodatku
słabo znałam. Pamiętam, jak oczy wszystkich skierowały się na mnie, a niektórzy zaczęli
się śmiać, chociaż to, co Jarek powiedział, było raczej przykre. Kiedy mnie odprowadził
do domu, powiedziałam na ulicy przed drzwiami: „To nasze ostatnie spotkanie. Nigdy
więcej do mnie nie przychodź i nie dzwoń”. Był zdumiony, chociaż wiedział, o co
chodzi. „Przepraszam cię, nie chciałem tego powiedzieć”. „Ale powiedziałeś. A jak
powiedziałeś raz, to powiesz też drugi raz i następny. Nie chcę być z kimś, kto mnie
obraża w towarzystwie swoich przyjaciół”, wyjaśniłam. Ale była w tym doza
nieuczciwości, bo tak naprawdę już od jakiegoś czasu szukałam pretekstu, żeby z nim
zerwać. Już po miesiącu miałam go dość: wciąż opowiadał o swojej dziewczynie, która
go rzuciła, i mówił, że śmierdzę jak popielniczka. Może miał rację, ale wobec tego dałam
mu szansę, żeby sobie znalazł kogoś, kto pachnie konwaliami. I znalazł. Wielu
chłopaków, z którymi mi nie wyszło, dobrze na tym wyszło.

– Odpowiesz mi? – słyszę głos mamy.

– A jakie było pytanie?

– Nieważne, chyba nie powinnam pytać.

Chyba nie powinna. W każdym razie za późno na pytania o facetów z przeszłości,

których ledwie pamiętam. Ale może powinnam sobie wszystkich przypomnieć, skoro
dzisiaj któryś z nich mnie nienawidzi. Nie wiem, skąd ten pomysł, ale zaczynam sądzić,

background image

że to jeden z nich. Chociaż żaden nie był wredny ani złośliwy. Za radą Jolki postanawiam
zostawić to Annie Parduc. A ja zrobię sobie miły wieczór. Pójdę do kina, a potem
poczytam. Może wreszcie swoje wiersze, które leżą nietknięte na nocnej szafce – boję się
do nich zajrzeć, bo takie spotkanie po ponad dwudziestu pięciu latach może być przykre,
a co gorsza śmieszne.

Czytam je cały wieczór. No cóż, zdaje się, że świat uwolnił się od jednej

grafomanki. Dlaczego ktoś chciał je wydać, dziwię się po przeczytaniu kolejnego, w
którym dość łzawo pastwię się nad jakimś nieudanym związkiem. Prawdziwym,
wyobrażonym? Nie wiem. Znęcam się też nad przyrodą i detalami z życia codziennego.
Od czasu do czasu tu i ówdzie pojawia się cień ironii, co mnie cieszy, bo przecież zawsze
byłam wesołą dziewczyną, ale tak zwane liryczne ja w moich wierszach jest najczęściej
śmiertelnie poważne. Widocznie uważałam, że tak powinno się pisać. Najdziwniejsze jest
to, że dzisiaj, kiedy mam za sobą tak wiele porażek, uważam inaczej. Że bez ironii i
śmiechu nie da się żyć normalnie. Pod koniec książki trafiam na wiersz, który daje mi do
myślenia – nie, nie dlatego, że jest lepszy czy gorszy niż pozostałe, ale ze względu na
obecny kontekst, w który się wpisuje:

Szary brzask na twojej twarzy przechodzi w decrescendo,

Śpisz. Niebo w mysim kolorze wisi w oknie zmęczone,

Nie śpię. Gdzieś skrobie mysz. Chyba sprawię ci kota.

No tak, Kuba miał myszy. I rzeczywiście chciałam mu podarować kota, ale

rozstaliśmy się, zanim zdążyłam to zrobić. Bałam się u niego zostawać na noc, bo myszy
grasowały po całym mieszkaniu, wypełniając je przerażającymi piskami i skrobaniem.
Bałam się zasnąć. Ale Kubie nie przeszkadzały, nawet je dokarmiał. W ogóle miał lepszy
kontakt ze zwierzętami niż z ludźmi. Tak jak Marcel.

Zamykam książkę i postanawiam, że stłamszę w zarodku myśl o jakimkolwiek

pisaniu. Wszyscy wtedy pisaliśmy, prawie każdy miał potrzebę przelewania na papier
swoich emocji, jednak tylko dwie, może trzy osoby rzeczywiście poświęciły się
pisarstwu i wydały kilka książek. Nie było wielkich talentów na naszym roku. Ale z
pewnością Jolka do nich należała, tylko nie zrobiła użytku ze swoich zdolności. Krótko
mówiąc, zmarnowała się. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego zamiast pisać, zostać
dziennikarką albo w najgorszym razie zatrudnić się w jakimś wydawnictwie, wolała
pójść do szkoły. Twierdziła, że czuje powołanie i nic na to nie poradzi. Zrozumiałabym,
że chce wstąpić do klasztoru, bo to jest jej powołanie, ale do szkoły!? W której tkwi od
skończenia studiów i nadal wygląda na zadowoloną. Czyta dziesiątki wypracowań i
każde rzetelnie komentuje. Gada co roku o średniowieczu, odrodzeniu, romantyzmie. I
nie ma dość. Kiedy ją o to pytam, zapewnia, że co roku inaczej o tym mówi i inni są
uczniowie. A jednak uważam, że zmarnowała talent. I nie ma na swoim koncie nawet
podręcznika. Musi jakiś napisać. Będę ją o to dręczyć. Na razie to ona mnie dręczy, co
chwila dzwoni i dopowiada kolejne nazwiska do listy. W pewnym momencie mówię
stanowczo:

– Jolka, skoro tak późno przypominasz sobie o niej, to znaczy, że nie jest istotna.

Daj już spokój. Twoja pamięć jest twoim przekleństwem. W ogóle nie wierzę, że te
wszystkie osoby kiedykolwiek chodziły po świecie. Kto to jest Natalia Kociel? Kto to
jest Jerzy Jaskułka?

– Tak, był taki i nawet pamiętam, że jego nazwisko pisało się przez u zwykłe, z

czym miał wieczne kłopoty, bo nikt nie chciał tego przyjąć do wiadomości. A oprócz

background image

Jaskułki byli również Orzeł i Wróbel. Mówiliśmy o nich ptasia trójca.

I tak bez końca. Co pół godziny przypomina sobie kogoś, o kim opowiada jak o

bohaterze powieści. Anna Parduc powinna zatrudnić Jolkę w swojej agencji. Podsunę jej
ten pomysł, kiedy już rozwikła zagadkę i będę mogła odetchnąć z ulgą.

Tymczasem jednak sprawy nabierają rozpędu i podążają w złym kierunku, bo

punkt ciężkości coraz bardziej przenosi się na Laurę.

– Mamo – dzwoni o siódmej rano, przed wyjściem do pracy – ja zwariuję. Co się

dzieje? Dostałam jakieś twoje zdjęcie z facetem w restauracji. Nie ma w tym nic złego,
że chodzisz po restauracjach, ale co to za facet, może jakiś gangster? Czy robisz coś w tej
sprawie?

– Tak – odpowiadam zdruzgotana.

– Co?

– Wynajęłam detektywkę.

– Kogo?

– Kobietę detektywa.

– A nie lepszy byłby detektyw?

– Nie bądź mizoginistką. Kobiety dzisiaj… – właśnie miałam zamiar zrobić

wykład o tym, że kobiety zaczynają wyprzedzać mężczyzn we wszystkich dziedzinach
(no może nie są górnikami, ale tylko dlatego, że nie chcą), ale przerywa mi.

– Przestań, nie chcę tego słuchać, nie mam zaufania do detektywki, ale rób jak

chcesz, tylko skutecznie, bo boję się wyjść z psami, a za chwilę przestanę chodzić do
pracy, bo niedługo zapanują wieczne ciemności.

Cieszę się, że mimo wszystko dopisuje jej poczucie humoru, bo bez tego ani rusz,

ale wiem, że się boi. Ja też.

background image

Rozdział trzeci

Anna Parduc zjawia się punktualnie o siódmej, jakby stała pod drzwiami ze

stoperem w dłoni i palcem na dzwonku. Spodziewałam się kobiety w sportowym ubraniu,
szczupłej, umięśnionej, trochę męskiej, tymczasem mam przed sobą pulchną i bardzo
kobiecą, z fryzurą, na jaką nie stać mnie nawet w sylwestra, w pantoflach na obcasach i
wdzięcznej letniej sukience w kwiaty, chociaż jest już listopad. Przypominam ją sobie.
Chodziła do klasy z francuskim, jedynej żeńskiej klasy w naszym liceum, o której, w
zależności od sytuacji, mówiono albo wersal, albo harem. Współczułyśmy im. Dziś na
pewno bym im zazdrościła. Domyśla się, że jestem zdziwiona jej wyglądem, więc, od
razu przechodząc ze mną na ty, pyta ze śmiechem:

– Co, spodziewałaś się jakiejś Angeliny Jolie w skórzanych spodniach?

– No, nie aż tak, ale rzeczywiście inaczej wyobrażałam sobie detektywkę.

Anka natychmiast przystępuje do działania. Wyjmując duży czarny notes,

uprzedza, że pierwszy etap będzie dosyć nużący, bo zada mi dziesiątki, może nawet setki
pytań. I prosi, żebym niczego nie ukrywała, bo musi złapać jakąś nić, po której podąży
do kłębka. A może nawet kilka nici, ponieważ w takich sprawach rzadko od razu wpada
się na właściwy trop.

– A końce nici na ogół tkwią w historiach, o których wolimy nie pamiętać.

Powroty do nich bywają bolesne. Nic na to nie poradzę, ale jakiś pozornie nieistotny
drobiazg często prowadzi do odkrycia dramatycznej prawdy, na przykład tajemnicy
rodzinnej – mówi, zawieszając na chwilę głos i patrząc mi prosto w oczy. –
Przypuszczalnie chodzi o kogoś, kogo znasz i z kim coś cię łączy. – Wielkie mi odkrycie!
– Najpierw opowiedz dokładnie, co i od kiedy się dzieje.

Ponieważ już wcześniej zrekonstruowałam i zanotowałam w punktach cały

przebieg wydarzeń, poczynając od karteczki w dziurce od klucza przez bukiet róż i
myszkę, a kończąc na groźbach i zdjęciu, które dostała Laura, bez większego trudu
relacjonuję jej historię mojego lęku, ze szczegółami, jak prosiła, a ona pracowicie notuje.

– To wszystko – kończę, rada, że poszło mi tak sprawnie.

– A teraz poproszę o listę osób.

Wręczam jej obie listy, które sporządziłam z Jolką. Patrzy na mnie z

niedowierzaniem.

– Przecież mówiłam, że najważniejszych, a to chyba rejestr wszystkich ludzi,

jakich kiedykolwiek poznałaś.

– Nie. Jedna zawiera najważniejsze i podejrzane osoby z przeszłości, druga

dotyczy teraźniejszości.

– No to sprawy komplikują się już na wstępie. Nie spodziewałam się takiego

tłumu. Wobec tego zacznijmy od tych, których choć odrobinę mogłabyś podejrzewać.

– Chodzi ci o moich wrogów? Każdy czasem wkurzy się o coś, ale ja nie mam

wrogów.

– Wszyscy mają. Co najwyżej o tym nie wiedzą. Nie masz pojęcia, z jak błahych

powodów ludzie gotowi są do popełnienia zbrodni. A niektórzy w końcu je popełniają.

– Zbrodnie? Co masz na myśli?

Widząc strach na mojej twarzy, próbuje osłabić siłę rażenia tej makabrycznej

refleksji.

– No, może nie od razu zbrodnie, ale, powiedzmy, większe i mniejsze akty

background image

zemsty. Zacznij od osób, które za tobą nie przepadają i mogą mieć powód, żeby źle ci
życzyć.

– Naprawdę nie widzę nikogo takiego, ale Jolka twierdzi, że na przykład nasz

profesor z polonistyki, którego spotkała tutaj, ma powody, żeby mnie nie cierpieć.

Snuję tę idiotyczną opowieść z czasów studiów i, kątem oka, ku mojemu

ubolewaniu, dostrzegam, że Anka wykreśla go z listy. A potem kolejnych dziesięć osób.
W końcu zniechęcona prosi, żebym przeszła do Kuby.

Opowiadam o nim, wspominam też o myszach w jego mieszkaniu, które

przyczyniły się do naszego rozstania. Wiedział, że panicznie się ich boję. Obok nazwiska
Kuby ląduje plus. Po chwili otrzymują go także Marcel i obie jego kobiety zwane przeze
mnie konkubinami, następnie Marcin i żona Marcina (to Anka dopisała ją do listy, bo
przecież miałam uwzględnić tylko znane mi osoby), Jolka i Baśka, ich partnerzy, kilku
przyjaciół.

– O reszcie opowiedz na razie w dużym skrócie, po dwa, trzy zdania, skupiając

się na jakichś przykrych wspomnieniach. Krótko mówiąc, spróbuj źle mówić o ludziach.
Najbardziej interesują mnie ich wady. Taka praca. W razie czego poproszę też o zalety.

Tak więc bezkarnie i bez większego poczucia winy, bo przecież dla dobra sprawy,

zaczynam plotkować na temat swoich znajomych i przyjaciół, co wcale nie jest takie
łatwe, jak się kogoś lubi. Jest jednak pouczające – okazuje się, że wcale nie są tacy
pozytywni. Coraz bardziej się rozkręcam, a Anka ozdabia listę rozmaitymi znaczkami i
cały czas notuje, czasem używając czerwonego flamastra, a ma też zielony i niebieski. W
końcu docieram do Tomka, mojego szwagra, na którym mam zamiar poużywać sobie
trochę, bo doskonale się do tego nadaje. Ale czuję, że przeholowałam, i trochę
przestraszona tym, że plotkowanie zaczyna sprawiać mi przyjemność, szybko
wymieniam kilka jego zalet.

– Ale kiedy do niego przyjeżdżam, pozwala mi spać w swojej spiżarni, gdzie

pachnie chlebem, i bierze na siebie nasze kace.

To pewnie dla Anki mało ważna informacja, ale pyta z zaciekawieniem:

– Co robi?

– Trudno w to uwierzyć, ale kiedy towarzystwo pije, tylko on na drugi dzień ma

kaca, chociaż jest abstynentem. Mnie to bardzo odpowiada. On jest takim naszym
portretem Doriana Graya albo kotem z opowiastki Mrożka.

– Wolałabym, żebyś się streszczała – mówi Anka, nie podzielając mojego

zachwytu dla tej nadzwyczajnej zdolności mego wielkodusznego szwagra, którego nasze
wiejskie imprezy kiedyś wykończą. – Czy to prawdziwy szwagier, czy ksywka?

– Najprawdziwszy na świecie. Mój przyjaciel.

– A brata kocha?

– Kocha.

– A nie miał pretensji, że wasze małżeństwo się rozpadło?

– Na pewno nie, sam był wtedy zajęty rozwalaniem własnego małżeństwa, a poza

tym on nigdy niczego nie potrafi utrzymać w tajemnicy, to u nich genetyczne. Jeśli
chcesz, żeby coś szybko rozeszło się po całym kraju, powiedz to jednemu z nich. Marcel
załatwi Warszawę, a Tomek – prowincję. Gdyby to on był moim prześladowcą, już
dawno by mi o tym opowiedział ze szczegółami i jeszcze uprzedzałby w przeddzień, co
właśnie knuje.

– Trochę niedorozwinięty? – pyta ostrożnie Anka.

background image

– Coś ty! Superinteligentny facet.

– Ja chyba nie dam rady! Wszyscy, o których mówisz, wydają się jacyś pokręceni.

Może spróbuj o nich opowiadać jakoś inaczej, bo mam ochotę całą tę menażerię zamknąć
w więzieniu albo w domu wariatów. Rzeczowo, moja droga, i bez fantazji.

– Dobra, obiecuję.

– Mieszkasz tu od miesiąca, tak?

– Na stałe od pierwszego października, ale już wcześniej tu bywałam.

Przeprowadzałam się na raty. A poza tym było malowanie, zakładanie rolet, przewożenie
mebli.

– A więc zatrudniałaś fachowców.

– Oprócz malarza i faceta od rolet jeszcze dwóch mięśniaków, którzy wnosili

meble, hydraulik, elektryk.

– Masz na nich namiary?

– Tak, a na roletowca ma Jolka, bo ona z nim tutaj była.

– Poprzedni właściciel?

– Nie znam go. Widzieliśmy się raptem trzy razy. Młody człowiek, około

trzydziestki. Informatyk. Ożenił się i postanowili kupić dom pod Warszawą, mieli coś na
oku, więc było im pilno, tak jak i mnie. Szybko się dogadaliśmy.

– Powiedz wszystko, co o nich wiesz, detalicznie. Jak się zachowywał, co mówił

– prosi Anka i szybko przypomina: – I bez fantazji.

Opowiadam, opowiadam, rzeczywiście już nawet głupstwa, na przykład, że na

podpisanie aktu notarialnego przyszedł w czerwonym krawacie. W końcu, kiedy
informuję, że taki młody, a już łysieje, i właśnie mam zamiar złapać wiatr w żagle, Anka
mi przerywa.

– A ona?

– Widziałam ją tylko raz, kiedy do nich przyszłam. Po dziesięciu minutach się

zmyła. Nie pamiętam nawet, jak wygląda.

– Ile par kluczy dostałaś?

– Trudno mówić o parach, bo w drzwiach był tylko jeden zamek. Dostałam cztery

klucze. Kiedy znalazłam zgniłe róże, zadzwoniłam do niego, sugerując, a nawet
wmawiając mu, że ktoś ma klucz do tego mieszkania. Przestraszył się i zapewnił, że
oddał mi wszystkie. A poza tym zdziwił się, że go podejrzewam o jakieś kwiaty dla
siebie. Pewnie pomyślał, że jestem nimfomanką, bo urażony oświadczył, że nie daje
kwiatów nawet żonie i matce, a co dopiero…

– …a co dopiero co?

– Nie wiem, nie dokończył zdania, ale jestem pewna, że chciał powiedzieć:

„obcym babom” albo coś w tym rodzaju.

– Kto miał klucze?

– Jolka, jak mówiłam, i moja córka Laura. Wiesz, jestem samotna, jakbym, nie

daj Boże, zemdlała, wolałabym, żeby rodzina nie musiała wyważać drzwi. Ale zmieniłam
już zamek. A właściwie dodałam drugi. Mam teraz dwa, co jest denerwujące, bo gubię się
w tej kolekcji.

– Niepotrzebne możesz wyrzucić.

– Nigdy nie wyrzucam kluczy, to przynosi pecha. Mam też klucze od mieszkania

Laury, mamy, cioci Róży, Jolki. Poprzyczepiałam do nich karteczki z imionami.

Anka notuje coś przy Jolce. Jak na razie najwięcej notatek jest obok imienia mojej

background image

przyjaciółki. Powiem jej o tym, na pewno się ucieszy, że jest podejrzaną numer jeden.
Stawia też plusik przy Laurze, co nie spotyka się z moją aprobatą.

– Słuchaj, moja córka chyba jednak…

– Nie stawiam plusów przy podejrzanych, tylko przy osobach, z którymi

powinnam porozmawiać – wyjaśnia. – Sąsiedzi?

– Znam tylko Koszał… Eugeniusza Dzięcioła, który mieszka obok. Chciał się

zaprzyjaźnić, ale po kilku dniach się obraził, bo nie przyjęłam zaproszenia na kawę. Jego
żona piecze szarlotkę. Czasem się kłócą, słyszałam.

Anka dalej zasypuje mnie pytaniami: „Kto cię do tej pory odwiedził?”

(wymieniam towarzystwo parapetówkowe), „Czy ostatnio miałaś z kimś konflikt?”
(Jasne, że nie.), „Jak znalazłaś mieszkanie?” (Przez internet.), „Czy masz w domu cenne
rzeczy?” (Niestety, nie.) – bez przerwy notuje i stawia te swoje plusy, minusy, znaki
zapytania, wykrzykniki. Mam już dość, ale niebawem okazuje się, że najgorsze dopiero
przede mną.

– A teraz Laura. Stan rodzinny, co robi, znajomi, jak wam się układa itp.

– Mieszka sama. Nie znam jej towarzystwa. Jest skryta. Pracuje w domu starców

– odpowiadam rzeczowo, podchwytując styl Anki, po czym dodaję z dumą: – Układa
nam się dobrze.

– Związki?

– Kilku nieciekawych chłopaków w przeszłości, ale o szczegóły musisz wypytać

ją sama. Jest mi niezręcznie mówić o jej życiu osobistym. Same dupki.

Anka podnosi głowę i zadaje dziwne pytanie, które nie ma nic do rzeczy:

– Nie lubisz mężczyzn?

– Uwielbiam mężczyzn. Nie lubię dupków. I to samo odnosi się do kobiet. Ale tak

się składa, że znam więcej dupków niż… no, dupkiń. To nie przypadek, że nie ma
żeńskiej formy słowa „dupek”. Ani słowa „wróg”. Zauważyłaś to?

Parska śmiechem.

– Opowiedz coś jeszcze o córce. Coś… charakterystycznego. Sama nie wiem… O

czym powinnam wiedzieć? Czy miała na przykład jakieś kłopoty, dziwne towarzystwo?

Tego nie przewidziałam. Że po którymś pytaniu Anki będę musiała opowiedzieć o

sprawach, które już na zawsze pogrzebały w głębokim dole cząstkę mnie. I cząstkę mojej
córki. I wcale nie mam ochoty dokonywać ekshumacji tych cząstek.

– Nie wiem, czy to ważne… – ociągam się z odpowiedzią.

– Skoro się wahasz, to znaczy, że bardzo ważne – mówi Anka, patrząc na mnie

wzrokiem, który zapewnia: nie odpuszczę.

– Laura… Laura była narkomanką.

Zapada cisza. Długopis Anki zawisa nieruchomo w powietrzu. Ta informacja

musiała na niej zrobić wrażenie, bo siedzi jak sparaliżowana. Nie wie, co powiedzieć.

– Domyślam się, że nie znasz jej towarzystwa z tamtych lat – odzywa się

wreszcie.

– Nie bardzo. Przelotnie kilka osób. Na przykład jednego chłopaka, z którym ją

kilka razy widziałam, ale on już nie żyje.

– Jak z tego wyszła?

– Nie wiem, czy zdołam ci o tym dzisiaj opowiedzieć, bo to długa historia.

– Spróbuj.

– Wobec tego pozwól, że napiję się wina. Masz ochotę?

background image

– Mam, ale przyjechałam samochodem, więc nie mogę. Ale ty się napij.

– Kiedy Laura była w trzeciej klasie liceum, nasze małżeństwo przeszło w

drastyczne stadium totalnej demolki. Nikt sobie z tym nie radził: ani my, ani tym bardziej
nasze dzieci. Może Laura dałaby radę, gdyby miała coś, czego mogłaby się uchwycić.
Nie wiem: jakąś pasję, fajnego chłopaka albo mądrą przyjaciółkę, albo gdyby chociaż
lubiła szkołę. Ale ona była zwykłą nastolatką. Bardzo emocjonalną i bez dystansu wobec
siebie i świata. I bezbronną. Podejrzewam, że zaczęła brać, żeby uciec od tego i może
zwrócić na siebie uwagę. Ale my byliśmy zajęci własną draką. Nie zauważyłam tego.
Widziałam, że coś jest nie tak, ale, uwierz mi, na początku trudno zorientować się, o co
chodzi. A poza tym… Poza tym chyba jest tak, że wtedy włącza się jakiś mechanizm
samooszukiwania się. A ja akurat rozsypywałam się po wielu latach żołnierskiej
dyscypliny i lepienia naszego życia, tak że nadawałam się jedynie do wariatkowa. Kiedy
sobie uświadomiłam, co się dzieje, nie zwlekałam już ani chwili. Znaczy się z decyzją o
rozstaniu z Marcelem. A on, też nie zwlekając, z dnia na dzień się wyprowadził. Jakby
tylko na to czekał. „Jak chcesz – powiedział. – Już mnie nie ma”. Wiedział, co robi: jego
znajomi mu współczuli i mieli mi za złe, że biedaka pozbawiłam domu. Od tej pory
wpadał tylko, żeby zabrać swoje rzeczy. Ale kiedy mówiłam mu o Laurze, nie chciał
słuchać. Gotów był wyłożyć kasę na jej leczenie, żeby go tylko zostawić w spokoju.
Laura coraz rzadziej nocowała w domu. Szukałam jej. Chodziłam albo jeździłam po
mieście w nadziei, że ją gdzieś zobaczę. Wypytywałam koleżanki, ale one już dawno
straciły z nią kontakt. Czasem się pojawiała, wychudzona, ze spuchniętą twarzą, z lękiem
w oczach… Słuchaj, nie mogę dalej o tym opowiadać. Myślałam, że to już nieważne, ale
nie. Nigdy o tym nie mówię. Nie rozmawiam o tym nawet z Jolką i Weroniką, chociaż to
przyjaciółki.

Jestem bliska łez. Anka podaje mi chusteczkę, którą przyjmuję z wdzięcznością, i

czeka, aż się uspokoję. Nie pogania mnie, chociaż dochodzi dziesiąta. W końcu, widząc,
że się całkiem rozkleiłam, proponuje:

– Wobec tego napisz mi o tym i wyślij mejlem. Od jutra zaczynam działać i będę

miała jeszcze wiele pytań.

Kładzie na stole całą paczkę chusteczek i wkłada do torby notatnik. Myszkę

jedynie ogląda, komentując, że pochodzi ze sklepu zoologicznego.

– Przypomnij mi, kiedy ją znalazłaś?

– W niedzielę po parapetówie. Rozmawiałyśmy o tym z Jolką, bo przeraziła nas

myśl, że ktoś wśród nas jest ubekiem…

– Jakim ubekiem? Przecież to stare dzieje.

– No, nie tak dosłownie. Przeraziło nas, że to może być ktoś z przyjaciół. Ale ja tę

mysz mogłam mieć w łóżku już wcześniej, na przykład od dnia, kiedy dostałam róże.
Czyli od…

– Mam to zapisane. I już naprawdę na koniec: czy w razie czego zrobisz listę

uczestników swoich szkoleń z ostatniego półrocza?

– Nie, to byłoby kilkaset osób.

– A listę uczestników, których źle wspominasz?

– Nie wiem, w każdym razie spróbuję.

– I zrób też listę współpracowników. Jutro napiszę ci, jakie przewiduję koszty.

Oczywiście na początek.

– Dzięki. Jedź ostrożnie, podobno jest ślisko.

background image

Ta rozmowa rozłożyła mnie na łopatki, nie sądziłam, że nawet po tylu latach nie

potrafię spokojnie mówić o Laurze. A pewnie czeka mnie jeszcze, też niełatwa, opowieść
o Kacprze, który pewnego dnia spakował się w jedną torbę i znikł bez pożegnania,
zostawiając jedynie kartkę z informacją, że wyjeżdża za granicę. Odezwał się dopiero po
kilku tygodniach, z Berlina. I nie był to miły list. Przeciwnie: pełen żalu i oskarżeń. Co
miałam mu odpowiedzieć? Napisałam: Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz i że nie
pozwolisz na to, aby głupi rodzice zmarnowali Ci życie. Zrób z niego lepszy użytek niż
my
. Dziś już nie uważam, że byłam okropną matką, ale wtedy składałam się z samego
poczucia winy. Po jakimś czasie nawiązaliśmy kontakt. Wymieniamy listy, dzwonimy do
siebie, lecz między nami jest mur. Jakbyśmy nie byli rodziną. Może już na zawsze.
Najważniejsze jednak, że mu się tam ułożyło. Radzi sobie. Czasami myślę, że nie
zasłużyłam na taką nagrodę od losu, że w ogóle na nic dobrego nie zasłużyłam, więc
kiedy coś takiego się dzieje, natychmiast staję się podejrzliwa. Zasłużyłam natomiast na
wroga. I mam go – dziwne, że karząca ręka sprawiedliwości objawiła się tak późno. Ta
pompatyczna refleksja jest już ostatnią tego dnia – zasypiam.

Miech znów proponuje kolację, ale wykręcam się, nie chcąc narażać Laury na

kolejne przykrości. Na tym zdjęciu nie było nic kompromitującego, ale sugeruje ono:
patrz, twoja matka z jakimś fagasem, i staje się dowodem winy. Dopóki Anka nie
znajdzie mojego wroga, wolę go nie prowokować. W weekend piszę list, o który prosiła.
Zaczynam od chwili, kiedy skończyłam. Wiem, że Anka nie lubi, kiedy się nad czymś
rozwodzę, ale nie umiem ograniczyć się do nagich faktów, opowiedzieć o Laurze w
trzech zdaniach, bez wzruszeń, zwłaszcza że wciąż drzemie we mnie niespełniona
pisarka.

„Pewnego dnia przyszła, mizerna, brudna, zgarbiona. Nie miałam nawet siły

podnieść się od stołu w kuchni, gdzie spędzałam czasem całe noce, bezczynnie, myśląc o
swoich dzieciach. Marcel bardzo szybko zamieszkał z inną kobietą, znacznie ode mnie
młodszą. Chciałam, żeby odszedł, ale mimo wszystko to był cios. Wiedziałam, że od tej
pory już nie mogę liczyć na jego pomoc. Niestety, kobiety, które wiążą się z dzieciatymi
mężczyznami, często zachowują się tak, jakby tych dzieci nie było, jakby straciły prawo
do ojca, który coraz bardziej się oddala, zwłaszcza kiedy są z nimi kłopoty. Gdzieś w
Biblii jest mowa o tym, że udany syn jest synem ojca, nieudany – synem matki. Coś w
tym jest. Wpadłam w panikę, że sama nie dam rady ratować Laury. Przychodziła na kilka
godzin, na jedną noc, nie chciała rozmawiać, a o świcie, albo kiedy byłam w pracy,
znikała z jakimś cennym przedmiotem. Nigdy nie zamykałam drzwi na klucz, co, jak
wiesz, zdarza mi się do dziś. Zapominam je zamknąć, jakby ze strachu, że Laura wróci i
nie będzie mogła dostać się do domu. Pewnego razu wróciła nad ranem, spojrzała na
mnie i szepnęła: „Zrób coś”. Nic więcej, ale to mi wystarczyło. Otrząsnęłam się,
poczułam przypływ energii, widocznie potrzebowałam jakiegoś bodźca, który wyrwie
mnie z odrętwienia. Każdy doświadczony terapeuta powie ci, że to był błąd, bo
narkomanowi należy pozwolić stoczyć się na dno, żeby potem, kiedy na tym dnie będzie
już konał, podać mu rękę. I że tylko wtedy jest szansa, że ją przyjmie i przestanie ćpać.
Może to prawda, ja tak nie umiałam. I nie sądzę, że zrobiłam błąd, bo wiesz, czekanie, aż
ktoś upadnie, to zarazem czekanie na taką degradację człowieka, że być może już na
zawsze straci szansę na normalne życie. Po dwóch tygodniach poszukiwań Jolka znalazła
ośrodek dla narkomanów na południu Polski. Pojechałam tam, porozmawiałam z ludźmi,
którzy go prowadzą, i uwierzyłam, że potrafią pomóc Laurze. Zwabili ją tam podstępem,

background image

nie chcę o tym opowiadać. To był jeden z najstraszniejszych dni w moim życiu. Nie
umiałam spojrzeć jej w oczy, kiedy stała tam zgnębiona i upokorzona. Dostała wybór:
może zostać u nich albo pójść, dokąd chce, ale od tej pory drzwi do domu będą dla niej
zamknięte. Musiałam to potwierdzić. Została na cały rok. A teraz kończy studia. I ma się
dobrze. To tyle o Laurze. Jeśli chcesz, żebym o czymś jeszcze napisała, daj znać. To było
najtrudniejsze, o innych sprawach opowiem już na żywo”.

Czy myślę o przeszłości? Tak, myślę o niej codziennie. I codziennie, kiedy się

budzę, najpierw witam moje dzieci: „Cześć, Lauro, cześć, Kacprze. Życzę wam miłego
dnia”. A kiedy zasypiam, mówię w myślach: „Dobranoc, Kacprze, dobranoc, Lauro,
życzę wam miłych snów”. I tak już będzie do końca mojego życia.

Po półgodzinie dostaję od Anki list:

„Dzięki. O Laurze wystarczy. Uprzedź ją, że zadzwonię i że już znam tę historię.

Wpadnę do Ciebie w piątek. Nie martw się, najbardziej mozolny jest ten wstępny etap. A
potem już z górki. Co do kosztów…”

Koszty nie są małe, ale dam radę, zwłaszcza jeśli Anka nie będzie musiała nigdzie

wyjeżdżać, nikogo zatrudniać do jakiegoś śledzenia (nie wiem, czy to legalne) ani
kupować od nikogo informacji. Jolka miała dobry pomysł, nie czuję się już taka
bezradna. Ktoś zajął się moimi sprawami, które mnie przerosły. Nie mam siły dzisiaj do
niej dzwonić, ale piszę: „Jolka, dzięki, Anka już działa. Mam nadzieję, że raz-dwa da
sobie radę z głupolem, który mi dokucza. Pa, M.”. Po chwili: „A nie mówiłam! Raz-dwa
to pewnie się nie da, bo co nagle, to po diable. W tym tygodniu nie licz na mnie, bo
mamy z Karolem bogate plany: kino, wystawa, wycieczka do Sandomierza. Jeśli chcesz,
możesz do nas dołączyć. J.”. „Nie dołączę, ale dzięki, M.”.

I jeszcze telefon do Laury. Nie będzie zadowolona, ale nic na to nie poradzę.

– Chyba oszalałaś, robisz sobie wrogów, rozrabiasz, spotykasz się z bandytami, a

potem ja jakiejś obcej babie mam opowiadać o swoim życiu!

– Nie musisz, ale obawiam się, że powinnaś. Jeśli chcesz, powiem jej, że się nie

zgadzasz, ale wiedz, że tu nie chodzi o wścibstwo. Zrozum, ktoś nam grozi. Nie mogę na
to pozwolić. I podejrzewam, że wolałabyś bez lęku wychodzić po zmierzchu. – Jestem
wkurzona coraz bardziej i nie mam zamiaru jej komentarza na mój temat zostawić bez
komentarza: – I zapamiętaj sobie, nie spotykam się z bandytami i nie rozrabiam –
zapewniam ją, ale tego ostatniego wcale nie jestem pewna: czasem robimy coś złego i
udajemy, że nic się nie stało.

– Zastanowię się – mówi ze złością, a ja wiem, że kiedy tak mówi, to dobry znak.

– A właściwie to już się zastanowiłam. Spotkam się z nią, ale tylko jeden raz.

– Dzięki, wobec tego zadzwoni do ciebie.

– Dobrej nocy – mówi, a właściwie burczy Laura.

– Dobranoc, Lauro, dobranoc, Kacprze. Miłych snów – mówię na głos, gasząc

lampkę.

Po szkoleniu cichcem przemykam obok gabinetu Miecha. Niestety, tym razem

bez powodzenia. Otwiera drzwi, jakby czatował pod nimi i wiedział, że sunę tamtędy na
palcach.

– Proszę, wejdź na chwilę.

Nie mam wyboru. Wchodzę i chcąc uprzedzić jego ewentualne pytania,

natychmiast zaczynam paplać:

– Wszystko świetnie idzie. Oni są naprawdę fantastyczni i wydaje się, że

background image

korzystają z tych spotkań. Dzisiaj, na przykład…

– Słuchaj, wiem, że idzie wam dobrze, i nie miałem zamiaru pytać o szkolenie.

Chciałem tylko wypić z tobą kawę. I spytać, jak się masz.

– No, mam się dobrze – odpowiadam zdziwiona. – Ale dlaczego pytasz?

– Bo… Przepraszam, nie wiem, jak ci o tym powiedzieć.

– Zwyczajnie. W moim życiu dzieje się tyle dziwnych rzeczy, że bez trudu zniosę

jeszcze jedną.

– Dostałem parę dni temu nasze zdjęcie z restauracji z paskudnym komentarzem.

– Staram się nad sobą panować i to się generalnie udaje, prócz jednej rzeczy: zalewam się
rubinowym rumieńcem, jak zawsze, kiedy się denerwuję lub wstydzę. – Nasze zdjęcie z
kieliszkami i komentarz: „Ciekawe, co na to twoja żona”.

Podchodzę do skórzanej kanapy i padam na nią bez wdzięku, jak kłoda.

Odkładam na bok ciężką teczkę z materiałami szkoleniowymi i śliczną torebkę retro z
pomarańczowej skóry, prezent od cioci Róży. Dopiero w tej chwili uświadamiam sobie,
że pasuje do walizki, która mi się śniła, jakby stanowiły komplet.

– Dobrze, wobec tego poproszę o kawę. – Mogłam wprawdzie wyjść, ale co się

odwlecze, to nie uciecze. Skoro Miech został wciągnięty w tę aferę, to lepiej od razu
wszystko mu wyjaśnić. – Jest ktoś, kto od chwili, kiedy zamieszkałam w nowym miejscu,
prześladuje mnie. Przysyła listy z obelgami, a od jakiegoś czasu grozi również mojej
córce. Dostałam mysz, sztuczną, nie przejmuj się, i zgniłe kwiaty. Nie rozumiem, o co
chodzi, ale wynajęłam detektywkę. I ona już się tym zajęła.

– Przepraszam, nie wiedziałem, że masz kłopoty, pomyślałem, że to na przykład

twój mąż cię śledzi i z zazdrości, nie wiedząc, że to kolacja służbowa, no może
półsłużbowa, stara się mnie odstraszyć… Ale jeśli idzie o mnie, to się nie przejmuj,
jestem wdowcem, więc szantaż nie wchodzi w grę.

– Uff, dzięki Bogu. To znaczy, przepraszam, przykro mi, bo pewnie trudno żyć

samotnie, chociaż też bardzo fajnie, znaczy… Przepraszam! Chcę tylko powiedzieć, że
byłoby mi przykro, gdybyś miał przeze mnie kłopoty.

– Nie będę miał, więc mnie już nie unikaj. Lubię z tobą rozmawiać, a jeśli ty też,

to sobie czasem pogadajmy.

Uśmiecham się i czuję ulgę. Nie dlatego, że Miech nie ma żony, bo naprawdę nie

szykuję na niego żadnego zamachu. Po prostu jest miły, inteligentny. I nawet jeśli na
początku zerknęłam na jego obrączkę – ciekawe, dlaczego ją nosi – to zrobiłam to
bezwiednie, bez intencji.

– Dzięki. Trochę mi ulżyło. Mam naprawdę niedobre dni. Muszę relacjonować

Ance, czyli mojej detektywce, całe swoje życie, a zwłaszcza te jego wątki, o których
wolałabym zapomnieć. A moja córka też dostała zdjęcie z restauracji, dlatego zaczęłam
cię unikać.

– Rozumiem. Gdybyś potrzebowała pomocy, daj znać. Nie śmiej się, mówię

poważnie. A teraz zmykaj do domu, bo dochodzi siódma. O ile mnie pamięć nie myli,
jutro spotykasz się z…

– Tak, z wolontariuszami! Cudownie. Nigdy nie zdołam odwdzięczyć ci się za

nich.

– To ty mnie natchnęłaś do tego pomysłu.

– Nie pamiętam, ale wierzę na słowo. Dobranoc, już mnie nie ma.

Dokuczaj mi, wrogu, ile chcesz, nic mnie to nie obchodzi, myślę w drodze do

background image

domu, na wszelki wypadek wesoło podśpiewując: niech wie, że się go nie boję. Ale
siebie nie potrafię o tym przekonać – boję się. Jak cholera.

Kolejne sesje z Anką. Do śledztwa trzeba mieć końskie zdrowie. Na szczęście

historię Laury mam już za sobą. Szkoda, że musiałam ją opowiadać w takich
okolicznościach, ale gdyby nie „takie” okoliczności, nigdy bym o Laurze nie mówiła.
Przy tej okazji po raz kolejny przekonałam się o tym, że nie da się opowiedzieć swojego
życia, a nawet tygodnia z tego życia – ani jeśli jest fantastyczne, ani tym bardziej jeśli
straciło sens: kiedy czas płynie, a jednak stoi w miejscu, jest świat, ale zupełnie
odrealniony, kiedy prawdziwe są tylko detale, drzwi, łóżko, okno, zegar z opalizującymi
w ciemności pomarańczowymi cyframi. Czuję jednak, że Anka to wszystko rozumie.

– Co nowego? – pyta już w drzwiach, znów w letniej sukience, umalowana i

pięknie ufryzowana.

– Ciąg dalszy. Zna adres mojej nowej skrzynki mejlowej, którą kazałaś mi

założyć.

– Prześlij mi listę osób, które poinformowałaś o nowym adresie.

– Jak to? Zawiadomiłam wszystkich z książki adresowej.

– Niedobrze, powinnam cię uprzedzić, żebyś wzięła pod uwagę tylko około

dwudziestu. Zmarnowana szansa. Trudno. Moja wina. Znów wierszyk?

– Nie. Jakaś błahostka w jego stylu. – Nie mam ochoty zdradzać treści

wiadomości, bo Anka dowie się o moim portalu matrymonialnym i umrę ze wstydu.
Czyli jednak znów chcę coś ukryć, a miałam tego nie robić.

– Możesz mi go przeczytać i wydrukować? – pyta, trochę zdziwiona moim

ociąganiem się. – Nie wiem, czy zauważyłaś, ale kolekcjonuję twoje listy nie dlatego, że
uwielbiam czytać cudzą korespondencję.

Myszko, dawno nie byłaś na Amore, a tam czeka zatrzęsienie cudownych panów.

– O co chodzi?

– Nie powiem, bo spalę się ze wstydu.

– Owszem, powiesz, a potem, jeśli chcesz, zamknij się już na zawsze w czterech

ścianach swojego wstydu.

Kiedy relacjonuję krótką historię swojej kariery na portalu, Anka nie robi żadnych

min, nie śmieje się ani nie dziwi, tylko kąciki ust drżą jej niebezpiecznie. A niech się
śmieje, skoro nie zna maksymy „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce”.

– Prosiłam cię, niczego przede mną nie ukrywaj. Twój wróg z czymś się zdradzi,

może w jakimś liście. Skoro już zdecydowałaś się na moje usługi, to chciałabym,
żebyśmy współpracowały. To Amore całkowicie zmienia postać rzeczy. On jest bliżej, niż
sądziłam. Jakby mieszkał w twojej głowie.

Anka ma rację – tak się właśnie czuję: jakbym nosiła w głowie swojego

prześladowcę, jakbym sama nim była.

– Nie miałam zamiaru tego ukrywać, o tyle rzeczy pytałaś, że w końcu o tym

zapomniałam. Naprawdę.

– No to już nie zapominaj. Musisz wejść na to Amore i przeczytać wszystkie

nowe wiadomości.

– Nie, błagam, tylko nie to! Dam ci hasło i zrób to za mnie. Przysięgam, nigdy

więcej o nic cię nie poproszę, opiszę całe swoje życie od narodzin aż do śmierci. Zdradzę
najskrytsze tajemnice. Opowiem ze szczegółami o kochankach. Zapłacę dodatkowe
honorarium – ciekawe, z czego? – ale nie wejdę tam!

background image

– Dobrze, podaj mi hasło – mówi Anka z rozbawieniem. – A kto wiedział, że

jesteś na tym portalu?

– Moja córka, która doradzała mi inny, jakiś dla seniorów, bezczelna, i Jolka, ale

nie mówiłam jej, że to Amore.

– A teraz szybko o rodzicach – mówi, dodając swoje ulubione pytanie: – Czy

powinnam coś wiedzieć?

– Moim zdaniem nie. Ojciec nie żyje od dwudziestu pięciu lat. Matka zwyczajna.

Większość jej znajomych pomarła, facetów zero – wiem, że mam odpowiadać szybko,
precyzyjnie, bez gadulstwa, ale też bez bagatelizowania szczegółów, które „mogą okazać
się ważne”.

– Współpracownicy.

Opowiadam o kilku redaktorach z wydawnictwa, a potem o Michale, Ewce, Isi,

Januszu. O innych trenerach, z którymi spotykam się jedynie w przelocie albo na
zebraniach.

Anka stawia plusik przy Ewce. Chyba udało mi się zasygnalizować, że za mną nie

przepada i lubi, jak mi się coś nie udaje. Zasługuje na ten plusik.

– Ale my się słabo znamy, i tylko z pracy – zapewniam z niewinną miną.

– Już ci mówiłam, do czego służą mi znaczki. Szefowie od szkoleń w firmach?

– Najczęściej ma z nimi do czynienia Michał. Ja unikam ich jak ognia, bo bywają

trudni, marudni i przemądrzali. Michał lepiej sobie z nimi radzi. Do wyjątków należy
Miech, z którym, jak wiesz, byłam nawet w restauracji. I czasem rozmawiamy po
szkoleniach. Parzy dobrą kawę, ma taki niesamowity ekspres, który…

Nie rozumiem, dlaczego Anka zawsze przerywa mi, kiedy akurat mam coś

ciekawego do powiedzenia.

– Czy zrobił coś albo powiedział, co wzbudziło twój niepokój albo zdziwienie?

– Nie przypominam sobie.

Pytania Anki sprawiają, że wszyscy wydają mi się podejrzani, łącznie z moją

matką. Mam wrażenie, że każdy człowiek nosi w sobie mnóstwo mrocznych tajemnic i
jest zdolny do zbrodni. Czuję zniechęcenie. Anka, zresztą nie po raz pierwszy, jakby
czytała w moich myślach, wyjaśnia:

– Zrozum, chirurg nie może operować, odczuwając emocje, a ja nie mogę

prowadzić śledztwa, kierując się uprzedzeniami albo wiarą w czyjąś niewinność. –
Ciekawe, że ludzie lubują się w porównaniach z chirurgiem w roli głównej, może po
aferze z nieszczęsnym doktorem G. przestaną. – Dla mnie każdy jest podejrzany, a
zarazem niewinny. Tu nie chodzi o zdradę, kiedy bierzesz aparat fotograficzny i
dyktafon, po czym ruszasz w miasto za czyjąś żoną czy mężem i w pięć minut wiesz, co
jest grane. Ktoś wam grozi, może skończy na straszeniu, a może nie.

– Masz rację, ale trudno przestawić się na taki tryb myślenia. Staram się.

– No to staraj się bardziej. A teraz twoja parapetówa. Trochę więcej o

imprezowiczach.

Opowiadam o każdym z nich: co robią, jakie mają charaktery, wady (to bardzo

ważne) i zalety (Anka ich nie potrzebuje).

– Oprócz Karola, jednego męża i dwóch żon to przyjaciele z liceum albo ze

studiów. W sumie szesnaście osób. Tylko ja i Baśka bez pary. Ja na stałe i już na zawsze,
Baśka tylko na ten wieczór, bo jej Węgier, jak go nazywam, gdzieś wyjechał.

– Znasz go?

background image

– Jeszcze nie. Wybieramy się razem do restauracji.

– I twoje związki z ostatnich lat.

Wzdycham głośniej, niżbym chciała. Nabieram głęboko powietrza i milknę.

– Wolisz o tym napisać?

– Nie. Słowo pisane zostaje na zawsze. Gdzieś w eterze. Nie chcę, żeby cała

Polska znała moje sekrety. Był tylko jeden. Marcin. Trwało ze trzy lata, nie licząc
ostatniego roku, kiedy spotkaliśmy się tylko cztery, pięć razy.

– Gdzie pracuje?

– W kilku miejscach. W Lublinie w jakimś wydawnictwie. W Warszawie w

redakcji kwartalnika socjologicznego, gdzie się poznaliśmy. Poproszono mnie, żebym
napisała coś o szkoleniach jako zjawisku socjologicznym. W mojej firmie, kiedy coś
trzeba napisać, zawsze mnie w to wrabiają, bo przedtem pracowałam w wydawnictwie i
uważają, że wobec tego umiem pisać. On redagował ten tekst. I tak to się zaczęło.

– Kto zerwał i dlaczego?

– Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Chyba oboje albo samo wygasło. Ale

obyło się bez pretensji, choć nie bez przykrych chwil.

– Marcin ma żonę.

– Tak, ale mówił, że są w separacji – usprawiedliwiam się zawstydzona. –

Dopiero po jakimś czasie okazało się, że my inaczej rozumiemy słowo „separacja”.

– Czyli?

– Byłam przekonana, że mieszkają osobno. Po kilku miesiącach okazało się, że

razem, chociaż w osobnych pokojach, ale jednak. Wtedy zaczęło się między nami psuć.
Nie wiedziałam, co mam myśleć. Czułam się oszukana, że ukrył to przede mną. Był
zdziwiony: przecież o to nie pytałam, tylko z góry założyłam, że separacja oznacza
osobne mieszkania i tak dalej. Od tej pory to już właściwie historia rozstań i powrotów, a
w tym roku jedynie rozstań. Widzieliśmy się tylko kilka razy.

– Kiedy ostatni raz?

– W lipcu. Był upał, piliśmy na balkonie szampana prosto z lodówki. Trochę za

zimnego i rozchorowałam się na gardło. Tak, na początku lipca, to był urodzinowy
szampan. Marcin kończył pięćdziesiątkę. Czy nie uważasz, że faceci spod znaku Raka
są…

Anka przerywa mi, chociaż miałam jeszcze dużo do powiedzenia i o tym naszym

spotkaniu, i o charakterach mężczyzn spod znaku Raka.

– Mówiłaś, że wydzwaniała do ciebie. Co mówiła?

– Nie mówiła, tylko krzyczała. To były wściekłe monologi z groźbami.

– Czyli jednak masz wroga. A co było w jej esemesach?

– To samo. Mówiąc wprost: żebym się… odczepiła od jej męża. Mimo to nie

udało się nam zerwać z dnia na dzień. To on przeciągał. A potem ja. I się zagubiłam.
Chyba chciał się rozwieść, ale nie miał odwagi. Zresztą nie oczekiwałam tego, nie
wyobrażam sobie życia z kimś pod jednym dachem. Właściwie do dziś nie wiem, o co
chodziło w jego małżeństwie. Na pewno było marne, ale czy… aktywne, że się tak
wyrażę, tego nie wiem. I czasem miałam wrażenie, że tam dzieje się coś dziwnego,
tajemniczego.

– Gdzie ona pracuje?

– Uczy matematyki w liceum. Ale nie wiem w którym.

Anka ciężko wzdycha i zakreśla Marcina i jego żonę czerwonym flamastrem.

background image

Mam nadzieję, że nie wciągnie jej w to i nie doprowadzi do jakiejś niebotycznej
awantury. Wreszcie zamknęliśmy tę furtkę o obluzowanych zawiasach.

– Jakieś dzieci?

– Syn jest ekonomistą i robi karierę w Londynie. Zdolny chłopak.

– Kiedy wyjechał?

– Dwa, dwa i pół roku temu. Córka skończyła, albo właśnie kończy, romanistykę.

Wyszła za warszawiaka, ślub był na wiosnę. Moim zdaniem ona też, jak mój syn, chciała
wyrwać się czym prędzej z domu.

– Twój syn?

– Tak. Kacper mieszka w Berlinie. Ożenił się tam i ma córeczkę.

– Jeszcze do tego wrócimy. Jutro jadę do ośrodka, gdzie leczyła się twoja córka,

żeby porozmawiać z jej terapeutą.

– O czym?

– Powiem ci po powrocie, jeśli to się okaże konieczne. Chciałabym, żebyś

zaprosiła Dzięciołów na kawę. Mogłabym wtedy przypadkiem wpaść i posiedzieć z
wami. I dowiedz się, w której klatce mieszka ten profesor, co cię dręczył Szekspirem.

– Po co? Naprawdę chciałabym, żeby to był on, bo przynajmniej mogłabym go

wsadzić do więzienia za zmarnowane wakacje, ale to nie ma sensu.

– Wiem, ale nie mogę niczego bagatelizować. Rzucę na niego okiem i

natychmiast się zorientuję, czy jest choćby nikłe prawdopodobieństwo, że maczał w tym
palce. Kilka wiadomości zawierało cytaty z Szekspira. A profesor był specem od niego.
Czy tak?

– Nie tylko, znał się na wszystkim, taki typ. Skąd wiesz, że to cytaty z Szekspira?

– Wrzuciłam wszystkie wiadomości w Google. Aha, i poproszę o namiary na pana

Mirka, byłego właściciela.

– Pójdziesz do niego?

– Jeszcze nie wiem.

– Słuchaj, czy ja mogę wyjechać na weekend do Weroniki? Jestem wyczerpana.

Wrócę w poniedziałek.

– Możesz, ale odbieraj telefony. I bądź w kontakcie z Laurą. Ja też do niej

zadzwonię, chyba się zakolegowałyśmy.

– Coś ty? Zakolegowałaś się z tym jeżozwierzem?

– Bardzo ładna, miła i rozsądna dziewczyna.

Nie wierzę własnym uszom, bo Laura naprawdę jest często najeżona, zwłaszcza

wobec obcych. Kiedy Anka stoi pod drzwiami windy, pytam ją:

– Czy ty masz dzieci?

– Tak, mam syna – odpowiada, wchodząc do windy i trzymając rękę na

fotokomórce w drzwiach, żeby się nie zamknęły, po czym dodaje: – I miałam córkę. Nie
żyje. Była narkomanką.

Zostaję sama w ciemnej klatce schodowej. Długo nie mogę dojść do siebie.

Zawsze mi się wydawało, że wszyscy wokół mnie są szczęśliwi, mają udane życie, udane
dzieci, które o niczym innym nie marzą, tylko żeby robić doktoraty i też mieć udane
życie i udane dzieci. Wiem, dlaczego się zakolegowały. Ona chyba rozumie Laurę lepiej
niż ja.

Gnam do Weroniki, która czeka na mnie z ekologiczną, wegetariańską kolacją.

Kto ją odwiedza, niech nie liczy na kotlety. Będzie za to mógł się zajadać pysznym

background image

chlebem na zakwasie, warzywami prosto z ogródka i prawdziwym twarogiem. Docieram
ledwie żywa, chociaż na szosie ruch był nie większy niż zwykle. Weronika, słysząc
samochód, wychodzi przed dom. I jak w bajce zbiegają się zwierzaki: psy i koty, nawet
jakieś kury z sąsiedztwa. Wydaje mi się, że gdzieś zabeczała koza.

– Masz kozę? – pytam, gramoląc się z auta.

– Ano mam – odpowiada ze śmiechem, biorąc mnie w swoje ciepłe objęcia. –

Znalazłam ją w lesie, przywiązaną do drzewa.

– To ludzie wyrzucają nawet kozy?

– Owszem. Kozy są strasznie żarłoczne.

– Czuję, że tu się pali w kominku.

– Jasne, że tak. I gotuje się zupę z soczewicy. I parzy zioła na uspokojenie.

– Co takiego? Ja nie znoszę ziół.

– Nie szkodzi, tym razem wypijesz. Kiedy dzwoniłaś, słyszałam, że masz

znękany głos, i doszłam do wniosku, że dobrze ci zrobią.

– Ale mnie już przeszło – zapewniam bez większego przekonania, bo przecież

nawet kiedy wydaję się całkiem spokojna, napięcie mnie nie opuszcza ani za dnia, ani w
nocy.

– Dobrze, wypiję, ale tylko jeden kubek.

Siedzimy w ciepłej kuchni, zioła najwyraźniej zaczynają działać, bo czuję, jak złe

myśli i niepokój wyparowują ze mnie i uchodzą przez komin mazurskiej chaty. Trzy koty
z trzech kątów wpatrują się w nas, mrużąc ślepia, a ich wzrok jest bardzo wymowny:
„Och, wy, ludzie, wiecznie gdzieś gnacie, wiecznie ściągacie na siebie kłopoty, a życie
jest takie fajne”. Mają rację, życie jest całkiem fajne i proste, to my je komplikujemy.
Niestety, wypowiadam tę odkrywczą prawdę na głos i Weronika zaczyna się śmiać.

– Jasne, że tak, ale lepiej idź już do łóżka, bo mam zamiar obudzić cię o świcie i

zabrać na długi spacer. Jestem pewna, że po mojej miksturze zaśniesz bez trudu.

– A co w niej jest? – pytam z niepokojem.

– To tajemnica.

– Nieładnie, że nie chcesz dzielić się z ludźmi swoją wiedzą i doświadczeniem, ja

to robię od rana do wieczora.

– Ale za pieniądze.

– Powiedz, zapłacę ci.

– Nie ma mowy, ale dostaniesz cały słój do domu.

Co za rozkosz. Leżę w pościeli pachnącej świeżym powietrzem. W nogach łóżka

mam Gacka, czyli jedynego kota, który lubi spać z obcymi. Weronika pozwala swoim
kotom pakować się do łóżka, pod warunkiem że będą leżały w nogach. Ona ma jakiś dar.
Jak można skłonić kota do czegokolwiek? Mnie nigdy się to nie udało. Moje wylegiwały
się gdzie popadło, najczęściej w szafach albo na poduszkach. Może wzięłabym kota,
zastanawiam się, minęły już dwa lata. Nie ma mowy. Gdybym miała jakieś zwierzę, nie
mogłabym na przykład ot, tak sobie przyjechać do Weroniki. Jakie to szczęście, że mój
wróg jest daleko. W tej chwili śmieszy mnie, że na szosie wciąż miałam wrażenie, że
ktoś za mną jedzie. To się nazywa idée fixe, bo za każdym razem ten ktoś mnie
wyprzedzał i za każdym razem było to inne auto. W końcu powiedziałam sobie na głos,
żeby to usłyszeć: – Przestań, na drodze zawsze ktoś jedzie przed nami i za nami, a na
autostradzie nawet obok nas. – Na wszelki wypadek jednak, ilekroć z tyłu nadjeżdżał
samochód, zwalniałam, żeby mnie wyprzedził. I tak aż do lasu, do którego bałam się

background image

wjechać, a w końcu zacisnęłam ręce na kierownicy i ruszyłam szybciej, niż powinno się
jechać po piaszczystej drodze. – To się musi skończyć. To się musi skończyć –
powtarzałam i miałam ochotę zamknąć oczy, ale w ten sposób zamiast u Weroniki,
wylądowałabym na drzewie.

W prostokącie okna widzę ciemne kształty drzew oblanych poświatą księżyca.

Słyszę odgłosy wiejskiej nocy. I mruczenie Gacka, który wzrokiem zachęca, żebym już
spała. Jego ślepia świecą jak dwa diamenty, rozbłyskują i gasną. – Powiedz, kto to jest? –
pytam Gacka, który zaczyna nieprzytomnie mruczeć. Zapadając w sen, słyszę z bardzo
daleka: „To bardzo proste. Pomyśl”.

Weronika przegnała mnie po jesiennym lesie, jestem zmęczona i głodna co

najmniej tak jak jej pies, Czarek, który bez przerwy myśli o jedzeniu i wiecznie wpatruje
się w lodówkę albo w stół. Wprawdzie nie żebrze namolnie, ale trudno znieść jego
błagalne miny.

– Tylko bez dokarmiania – uprzedza Weronika, widząc, że wymieniamy

porozumiewawcze spojrzenia. – Widzisz, jak on wygląda.

– Ale ja przecież nic…

– Jeszcze nic, ale łapki już ci latają, żeby dać mu coś pod stołem.

Strasznie jest przenikliwa, bo rzeczywiście właśnie chciałam podzielić się z nim

kawałkiem chleba z pierwszorzędnym pachnącym masłem.

– Jak ty możesz znieść ten wzrok?

– Przywykłam. Nikt tak jak psy nie potrafi wzbudzać litości. A Czaruś pod tym

względem jest mistrzem. To wybitny aktor, istny Łomnicki. Łatwo się nabrać, mimo że
jest grubasem. – Przy słowie „grubas” Czaruś zawstydzony spuszcza łeb i wlecze się do
kąta. – A teraz nastąpi spektakl pod tytułem „Nikt mnie nie kocha”.

Czaruś kładzie się z ciężkim westchnieniem i wpatruje w podłogę. To naprawdę

rozdzierająca scena.

– Masz serce z kamienia.

– Wiem. Ale wiem też, że nie jest głodny. I tak dostaje większą michę niż Józia,

która podchodzi do jedzenia, jakby najpierw chciała się upewnić, że nie jest zatrute. A
potem wybiera tylko to, co lubi, czyli mięsko. Muszę wszystko drobniutko kroić, żeby
zjadała też trochę warzyw i makaronu.

– Weroniko, dlaczego ty nie napiszesz książki o swoim życiu na wsi?

– A kto ci powiedział, że nie piszę?

– Naprawdę? Jakąś powieść?

– Nie – wybucha śmiechem – to właściwie jest, że się tak wyrażę, półfikcja.

Trochę dziennik, trochę pamiętnik, trochę zmyślenie. Zaczęłam pisać po śmierci Bartka.
Najpierw dlatego, że to mi pomagało, a potem już z nawyku. Utrwalałam wszystko co
popadnie, wiedząc, że kiedyś zapomnę nasze wspólne chwile, może nawet jego twarz.
Ktoś mi powiedział, że nawet twarz ukochanej osoby z czasem zaciera się w pamięci.
Więc zapisywałam jego słowa, śmiech, ulubione powiedzenia, jego wyrazy twarzy.
Wszystko, co mi przyszło do głowy. Od tamtej pory nie było już dnia bez pisania. Mam
dziesięć grubych brulionów.

– Dawno nie słyszałam słowa „brulion”. Powinnaś to wydać.

– Po pierwsze, piszę dla siebie i nie wiem, czy to ma jakąś wartość literacką. Po

drugie, nie sądzę, żeby w czasach kryzysu ktoś chciał wydawać coś takiego. Po trzecie,
musiałabym wszystko przepisać i zredagować, co jest ponad moje siły. Po czwarte i

background image

najważniejsze, zbyt dużo tam rzeczywistych osób i zdarzeń. Ale pomyślę o tym. A teraz
obieraj warzywa, gaduło, bo będziemy gotować obiad.

U Weroniki lubię nawet obieranie warzyw i gotowanie. Wprawdzie nie zagania

mnie do mycia statków (ona tak to nazywa – w dobie zmywarek!), ale nie miałabym nic
przeciwko temu. Wszystkie niewdzięczne czynności nabierają u niej jakiegoś
magicznego sensu. Jakby były czymś więcej niż tylko codzienną koniecznością. Tutaj
nawet robienie na drutach może się wydawać czymś nadzwyczajnym. Szybko biorę
obieraczkę i porzucam te myśli w obawie, że znów zatęsknię za wsią i w końcu popełnię
jakieś głupstwo.

„A czemu by nie? – szepcze Strofa, której też się tutaj podoba. – Matkę możesz

zabrać do siebie. Córka jest dorosła, a jak zatęskni, to przyjedzie”. A jeśli nie zatęskni?
„Tym lepiej, bo to będzie oznaczało, że jest zajęta swoim życiem”. W tej samej chwili
jednak uświadamiam sobie, że trzeba wybierać szambo, wprawdzie nie własnymi rękami,
ale jednak; że ogrzewanie takiego domu to bardzo skomplikowana sprawa; że jak na wsi
jest ciemno, to oko wykol; że czasem wyłączają prąd; a wreszcie pytam z ironią: I co ja
bym tutaj robiła? Jak bym zarabiała na życie? „Jasne, lepiej uważać na marzenia, bo
mogą się spełnić”.

– Zamknij się – mówię zezłoszczona.

– Ale ja przecież nic nie mówię – słyszę głos Weroniki.

– Och, przepraszam, to nie do ciebie.

– Często tak ze sobą rozmawiasz?

– To było widać?

– Aha. Ja też to robię. A jak on się nazywa?

– Kto? – podnoszę zdziwiony wzrok znad marchewki.

– No, twój wewnętrzny głos – mówi Weronika, jakby to było oczywiste, z kim

rozmawiam.

– Strofa.

– A mój Pikuś.

– Co takiego!? – Wybucham śmiechem, którego przez dłuższą chwilę nie mogę

opanować. – Dlaczego Pikuś?

– Kiedy z Bartkiem planowaliśmy coś i marudziłam, że nie, bo to, bo tamto, że

nie potrafię, nie uda się i tak dalej, patrzył na mnie, mrużąc oczy, a w końcu mówił: „To
dla ciebie pikuś”. I najczęściej miał rację, chodziło mu tylko o to, żebym spróbowała. I
próbowałam. Kiedy zabrakło Bartka, sama ze sobą zaczęłam prowadzić takie rozmowy. I
mówię: „Przecież to dla ciebie pikuś”. Ale nigdy nie mówię do Pikusia „Zamknij się”. Bo
gdyby się rzeczywiście zamknął, byłabym w kłopocie. Nie umiałabym podejmować
decyzji. Zresztą ja mam to we krwi, taki żydowski pojedynek, bo moi przodkowie na
pewno mieli zwyczaj prowadzić tego rodzaju monologi i dialogi. Wiesz: „z jednej strony
to, z drugiej strony tamto”.

– Przyrzekam, że już nigdy nie zbesztam Strofy. Właściwie to ja z nią nie

rozmawiam, tylko ciągle się kłócimy. Ale do kłótni potrzeba dwóch osób, więc to nie
tylko moja wina. Jej też.

– No to przestań, może ona też przestanie. Daj jej przykład, jak prowadzić

kulturalną rozmowę – proponuje Weronika, chichocząc. – A czy do swojej córki też
mówisz „Zamknij się”?

– Nie, ale czasem mam ochotę, jak wygaduje głupoty.

background image

– No dobra, mów do swojej Strofy, jak chcesz, ale gdybyś chciała to zmienić,

powiem ci, że to dla ciebie pikuś.

Nie musi mnie do tego zachęcać. Już postanowiłam, że przestanę się kłócić.

Strofa jest mi teraz potrzebna jak nigdy. Potrzebuję doradcy na co dzień.

Siedzimy w ciepłej izbie (to też słowo Weroniki), sączymy wino, które

przywiozłam. To znaczy ona sączy, bo, jak zwykle, wypije tylko jeden kieliszek, a resztę,
jak zwykle, wyżłopię ja – nie można nazwać tego sączeniem.

– Jak ty to robisz, że potrafisz skończyć na jednym kieliszku?

– Nic nie robię, po prostu alkohol mi nie służy. Po śmierci Bartka Jolka poradziła,

żebym zawsze miała na podorędziu butelkę wina albo czegoś mocniejszego. I chyba ze
dwa razy nawet się zawiałam. Jolka zapewniała, że to pomaga, ale ja tylko rozklejałam
się jeszcze bardziej i kręciło mi się w głowie. Nie wiem, na czym to polega. W czasach
liceum większość z nas próbowała palenia, ale tylko niektórzy popadli w nałóg.
Pamiętasz, paliłam trawkę, ale potem przestałam z dnia na dzień, bez trudu.

– Myślisz, że to przez geny?

– Skąd mogę wiedzieć? Przestań, jestem filolożką klasyczną, nie specjalistką od

nałogów. Ale tak na chłopski rozum, przecież każdy wie, że są nałogi i co uzależnia, a
mimo to nałogowców nie ubywa, tylko przybywa. Czyli nasz mózg ma jakiś talent do
oszukiwania nas. Podoba mu się ten stan, nawet jeśli reszta ciała czuje się koszmarnie,
powiedzmy ma kaca i tak dalej, i prosi nas „Napij się” – to jest ten sam Pikuś czy Strofa.
I może wtedy rzeczywiście należałoby mu powiedzieć: „Zamknij się”. Pamiętasz
Cudaczka Wyśmiewaczka?

– Jasne, moja ulubiona książka z lat dziecięcych. Bałam się, żeby nie zagnieździł

się w moich włosach. Ze strachu omal nie stałam się perfekcjonistką. A potem okazało
się, że nie ma Mikołaja, szybko przestałam wierzyć w krasnoludki, w Cudaczka, a w
końcu nawet w Boga.

– Nie wierzysz?

– Chyba jestem agnostyczką. Ale wiem, to taki wykręt. A ty?

– Nie wierzę. Czymś innym zastępuję potrzebę mistyki. A właściwie nie czymś

innym, bo też mistyką, tylko inną.

– Ale w co wobec tego wierzysz?

– Nie gniewaj się, uważam, że to głupie pytanie. Bo co to właściwie oznacza?

Czy mam coś zamiast Boga? A dlaczego muszę mieć? Dlaczego nie mogę fajnie żyć, nie
wierząc w nic. Tylko po prostu coś lubić. Las, przyjaciół, książki, zwierzęta. Czy wierzę
w jakąś potęgę? Owszem, na przykład w potęgę żywiołu. Widziałam kiedyś pożar.
Zresztą góry, które tak bardzo zmieniły moje życie, też są żywiołem. I wiesz… Wierzę
też w potęgę zła. – To ostatnie zdanie Weronika wypowiada jakoś dziwnie, zdławionym
głosem i jakby mając na myśli coś konkretnego. – Szatan zawsze wiernie nam
towarzyszy i zawsze możemy liczyć na to, że wyciągnie do nas pomocną dłoń. Bardzo
łatwo zawrzeć pakt z diabłem, a z Bogiem właściwie się nie da.

– Nie posądzałam cię o pesymizm.

– To nie pesymizm. Ale dajmy temu spokój. Prochu nie wymyślimy, Ameryki nie

odkryjemy. Inni zrobili to za nas. Chodźmy lepiej na spacer.

Wędrujemy przez las, który szykuje się do zimowego snu i wygląda dość smutno,

bo dzień jest pochmurny.

– Po co rozmawiać o Bogu – przyznaję Weronice rację – o dobru i złu, o

background image

przemijaniu, skoro nic z tego nie wynika? Bo co my na dobrą sprawę wiemy o Bogu,
chociaż mądrzy ludzie zajmują się nim od zarania dziejów? Wciąż tylko tyle, że albo jest,
albo go nie ma. Mniej niż człowiek pierwotny, który nie wątpił w istnienie swojego
bóstwa.

– Ja się tym nie zajmuję. Przestałam, bo miałam dość kłótni tych wszystkich

bogów. Bogowie wciąż się żrą. Przepraszam, ja nie znoszę takich rozmów. Lepiej popatrz
tam.

Na polanie stoją dwie sarny i od czasu do czasu, podnosząc niespokojnie głowy,

ogryzają z kory młode drzewo. Po chwili spoglądają w naszą stronę i umykają w zarośla.

W tym momencie słyszę dźwięk telefonu. Niestety, swojego, nie Weroniki, a to

oznacza, że albo ktoś z pracy, albo Anka. Owszem, ona.

– Wracam z Paliczek i muszę coś wiedzieć. Czy znałaś niejakiego Piotra Perta?

– Tak – potwierdzam, odchodząc na bok, żeby Weronika nie słyszała naszej

rozmowy. – Leczył się razem z Laurą. Chyba coś między nimi było, w każdym razie
podkochiwał się w niej. Podobno namawiał ją, żeby przerwała leczenie, na szczęście bez
skutku. Jakieś pół roku po tym, jak Laura trafiła do ośrodka, okradł mnie. Zginęło sporo
rzeczy. Platynowe łyżeczki do kawy, które dostaliśmy w prezencie ślubnym. Klasery ze
znaczkami Marcela, o co zrobił mi karczemną awanturę. Zgłosiłam kradzież na policję i
okazało się, że to właśnie ten Piotr, znał adres pewnie od Laury. Zapewniał, że chciał
tylko pożyczyć trochę pieniędzy, ale nie zastał mnie. A drzwi akurat zostawiłam otwarte.
Nacisnął klamkę i wszedł. Złapali go, ale skradzionych przedmiotów nie odzyskałam.
Zresztą nie byłam do nich przywiązana.

– Jego rodzice prosili, żebyś wycofała oskarżenie. Obiecali zapłacić za skradzione

rzeczy. Tak?

– Skąd wiesz?

– Powiedzieli mi w ośrodku.

– Jasne, głupio pytam. Nie zgodziłam się. Zresztą za radą terapeutów. Szczerze

mówiąc, nie wiedziałam, co robić, żeby chłopakowi nie zaszkodzić.

– Czy może pamiętasz, gdzie ci ludzie mieszkają, bo w Paliczkach wiedzą tylko

tyle, że w Lublinie. A telefony mają nieaktualne.

– Podejrzewasz jego rodziców?

– Na razie nie. Aha, chłopak wyszedł dwa miesiące temu.

– Boże!

– Znasz ich adres?

– Nie znam.

– Trudno. Jakoś ich znajdę. No to baw się dobrze.

– Anka, czy ty myślisz, że ja wtedy postąpiłam słusznie?

– Chyba tak, bo chłopak miał do wyboru leczenie albo więzienie. Wybrał

leczenie, ale po miesiącu zrezygnował. Miał szansę. Ale nie wiem, naprawdę… Nie da
się tego zweryfikować. Zresztą on siedział za poważniejsze sprawy.

– Dzięki, jutro wracam.

Weronika wpatruje się we mnie, ale o nic nie pyta. Wyznaje zasadę, że jeśli ktoś

zechce jej opowiedzieć o swoich sprawach, to opowie. Ale to nie zawsze się sprawdza.
Gdyby mnie teraz spytała, pewnie bym się jej zwierzyła, a tak mówię jedynie:

– Nic takiego, dawne sprawy. – Nie chcę mącić spokoju w tym raju Weroniki.

– Ty pewnie myślisz, że to miejsce jest doskonałe i nieskalane. Nic z tego.

background image

Mnóstwo tu biedy, przemocy, alkoholików. Miesiąc temu jeden z nich umarł. Sąsiadka
została z trójką dzieci, które na dobrą sprawę nie mają szansy na normalne życie.

Weronika nie mówi o tym, ale jestem pewna, że jakoś im pomaga. I pewnie nie

tylko im. Przychodzą mi na myśl moi wolontariusze. Oni przynajmniej mają poczucie, że
robią coś wyjątkowego, towarzysząc swoim staruszkom albo chorym w ostatnich latach
czy miesiącach ich życia. A tutaj – trudno wykonać jakąś sensowną pracę.

Po powrocie do domu już nie myślę, że wieś Weroniki jest wyspą niezakłóconej

szczęśliwości i że na co dzień życie tam jest mniej brutalne niż w dużym mieście. W
mojej dzielnicy wprawdzie nie widać nędzy, ale gdyby zajrzeć do wielu okolicznych
kamienic, okazałoby się, że jest. Wiem, że to przelotna refleksja, bo chociaż nie jestem
niewrażliwa, mam – jak zresztą większość ludzi – mocno rozbudowany instynkt
samozachowawczy, który nazywa się po prostu wygodnictwem. To tak jak z jedzeniem
mięsa – uważamy, że to nie fair zjadać zwierzęta, których się samemu nie upolowało, a
jednocześnie wsuwamy kotleciki i szyneczkę. Współczujemy pokrzywdzonym, ale nie
spieszymy im z pomocą. Ja swoje sumienie uspokajam niewielkimi datkami na konta
rozmaitych fundacji. Dobre i to. Może zresztą coś kiedyś zrobię, ale najpierw muszę się
rozprawić z wrogiem, który, wraz z przekroczeniem przeze mnie granicy Warszawy,
rozsiadł się w moim samochodzie i już mnie nie opuszcza.

Otwieram pocztę i zastanawiam się, dlaczego pisze tak nieregularnie. Czasem

dostaję od niego dwa listy jednego dnia, po czym na wiele dni zapada milczenie. Nie
rozumiem. Muszę spytać Ankę. Dzwonię od razu, bo i tak miałam się zgłosić po
powrocie.

– To oczywiste. On korzysta z kawiarenek internetowych. Nie dzwoni do ciebie,

bo numer łatwo sprawdzić. A jeśli dzwoni, jak ta Elwira…

– Malwina…

– Tak, Malwina, to możesz być pewna, że z budki telefonicznej. Dziwi mnie

jednak, że był tylko jeden taki telefon.

– Nie, były dwa. Za drugim razem dzwonił mężczyzna.

– Znów nie wiem czegoś – wzdycha Anka, ale mnie nie sztorcuje – co zmienia

postać rzeczy. Właśnie weryfikuję listę. Dopisuję i wykreślam. Na szczęście głównie
wykreślam. Mam już adres Pertów. Znała go jedna z pacjentek, która tymczasem wyszła
za mąż, ma dziecko, ale kiedy się leczyła, kilka razy była u Piotra Perta w Lublinie.
Wiesz, w tym ośrodku panowała taka zasada, że oni podróżują parami. I żeby nikt w
czasie leczenia nie zostawał sam. Jeśli jednemu coś strzeliło do głowy, ten drugi miał za
zadanie skutecznie mu to z głowy wybić, czyli go wesprzeć. Oni chyba nawet planowali
pobrać się po zakończeniu leczenia. Ale Piotr poszedł do więzienia, a ona kogoś poznała i
wyszła za mąż. Zaraz, zaczekaj… ona się nazywa… jest: Beata Kozicka. Mieszka w
Krakowie.

– Ja znam skądś to nazwisko.

– No to spróbuj sobie przypomnieć skąd.

– Spróbuję.

– Laura ją zna, ale nie miały kontaktu od czasów ośrodka. Zresztą już kończyła

leczenie, kiedy tamta zaczynała. Nie przyjaźniły się.

– Laura z nikim się tam nie zaprzyjaźniła. Do dziś nie utrzymuje z nimi kontaktu.

Narkomani są specyficzni, właściwie na całe życie pozostają narkomanami, a ona chciała
wrócić do całkowitej normalności. Tylko od czasu do czasu dzwoni do terapeutów, którzy

background image

ją o to prosili. Zresztą robi to z własnej woli. Powiedzieli, że jeśli zechce, to w każdej
chwili dostanie u nich pracę. Ale ona woli zajmować się staruszkami. Jak moi
wolontariusze.

– Jacy twoi wolontariusze? Nic o nich nie mówiłaś. Mam nadzieję, że na naszą

listę nie trafi już żadne nazwisko. Ja cię proszę. Już i tak poważnie się zastanawiam, czy
nie ograniczyć się do śledzenia niewiernych mężów i żon.

– Nigdy w to nie uwierzę.

– Pewnie, że nie. – Anka się śmieje. – Zwłaszcza że większość niewiernych ma

powody ku temu, żeby być z wiernością na bakier, i wcale ich nie potępiam. To jest
przygnębiające. Ale, cóż, głównie z tego żyję. Nie ma co kręcić nosem. To i tak lepsze
niż siedzieć przy biurku i wypełniać jakieś rubryki. No więc jacy wolontariusze?

– Nie, nie martw się, miałam dwa szkolenia z wolontariuszami, opłacone przez

firmę Miecha. Mówię o nich „moi wolontariusze”, bo są fantastyczni.

– No to kamień spadł mi z serca. Z naszej listy wolałabym już tylko wykreślać.

Śpij dobrze. I pamiętaj o tej Kozickiej.

Odbębniam szkolenia, jedno pod drugim, zrobiło się nudnawo, jak zawsze, kiedy

zbyt długo prowadzi się te same zajęcia i przestaje się dziać cokolwiek nowego. Kolejni
uczestnicy nie chcą się zbytnio angażować, a ja nie mam zamiaru ich porywać.
Potrzebują porcji wiedzy w pigułce, ani tej wiedzy nie negują, ani się nią nie zachwycają.
Po prostu przyjęli do wiadomości, że to obowiązkowe zajęcia, i uczestniczą w nich bez
entuzjazmu. Taka sytuacja mnie też odpowiada. Bo rozmawiamy rzeczowo, nie dzielimy
włosa na czworo, a kiedy ktoś się wykazuje nadmierną gorliwością, reszta grupy
natychmiast go usadza, żeby dał spokój, bo to nie jest szkolenie z ratowania życia.

Wieczorami gadam z Laurą. Zbliżyłyśmy się w trakcie tej afery. Właściwie nigdy

nie rozmawiałyśmy o jej chorobie i leczeniu. Żadna z nas nie miała odwagi ani ochoty
poruszać tego tematu. Może powinnam była spytać, może ona czekała na to, jak ja na
pytanie Weroniki. Chyba jednak bałam się jakiegoś ofuknięcia typu: „To moja sprawa”
albo: „Wolałabym, żebyś się w to nie wtrącała”, więc czekałam, aż sama o tym opowie.
Teraz wiem, że nie ma sensu do tego wracać.

– Wiesz, ja cię przepraszam – mówi do telefonu pewnego wieczoru. – Od razu

założyłam, że to ty mnie wrobiłaś w tego wroga. Że coś narozrabiałaś, bo czasem, musisz
to przyznać, masz jakieś odlotowe pomysły. Ale przecież może być odwrotnie.
Niewykluczone, że to przeze mnie: w końcu miałam wokół siebie sporo nieciekawych
osób, zresztą sama do nich należałam. Niektórzy… – Milknie, ale ja nie spieszę jej z
pomocą. – Niektórzy byli zwykłymi bandziorami. – Serce mi się ściska na myśl o tym,
przez co przeszła. – Wiesz, Ania powiedziała, że według niej Piotrek nie ma z tym nic
wspólnego. Ulżyło mi, bo to był, jest, bardzo dobry chłopak.

– Ja też się cieszę i życzę mu powodzenia.

Tak, cieszę się, bo nie chciałam, żeby znów wpadł w tarapaty i żeby jego rodzice

pomarli ze zgryzoty. Ja też kiedyś umierałam ze zgryzoty i przeżywałam koszmar. Dzień
po dniu, noc po nocy. A rodzice Piotra na dodatek zaliczyli jego więzienie, za co jednak
zawsze będę się czuć trochę winna. Okazało się, że nie mają już do mnie żalu, bo
wprawdzie ich syn ledwo przetrwał więzienie, ale przynajmniej żyje, a nawet zaczął już
snuć plany na przyszłość.

– Prosili, żebyś się na nich nie gniewała za tamtą wizytę. Ale byli w rozpaczy –

informuje mnie Anka z Lublina.

background image

– A ten Piotrek? Laura mówi, że to nie on.

– Tak. Smutny widok. Na razie jest strasznie zagubiony. Uważam, że nie ma nic

wspólnego z twoją sprawą. Do tego, żeby kogoś tak dręczyć, trzeba dużo energii, sprytu i
nienawiści. A w nim tego nie ma. I nie przyjeżdża do Warszawy. A jego rodzice wydają
się bardzo poczciwi. Wiesz, taki staroświecki gatunek ludzi, którzy zbierają torebki po
mrożonkach i drewniane szpulki. Co nie znaczy, że mogę ich całkiem wykluczyć.
Zwłaszcza że ojciec Piotra ma siostrę w Warszawie. Był u niej w dniu, kiedy dostałaś
kwiaty.

– No tak, ale nie mógł znać mojego nowego adresu ani nie mógł mieć klucza.

– Aha, dobrze, że o tym wspominasz: z ręką na sercu przysięgnij, że wtedy

wyjeżdżając, na pewno zamknęłaś drzwi.

Milczę. Szczerze mówiąc, nie brałam takiej możliwości pod uwagę, a powinnam.

– Nie przysięgnę.

– No właśnie. A swoją drogą, kto jeszcze wie, że dość często nie zamykasz drzwi?

– Przecież już zamykam. Wracam z dołu po pięć razy i sprawdzam, czy

zamknęłam. Raz nawet musiałam wrócić…

– Wobec tego, że zdarzało ci się nie zamykać…

– Nie wiem, sporo osób. Nie pamiętam, co komu mówiłam, kiedy Laura brała.

Moim zdaniem wszyscy wiedzą, bo to stało się już anegdotą.

– Bardzo mi pomogłaś, dzięki.

Czwartkowy wieczór postanawiam spędzić z mamą. Może jednak zatęskniła za

mną, bo po ostatniej rozmowie telefonicznej poczułam się urażona i na jakiś czas
zamilkłam. A ona w szampańskim humorze, dosłownie, bo na stole widzę otwartą butelkę
szampana. A przy stole pana Mietka, kolegę ojca z pracy, który roześmiany zrywa się i
woła:

– Całuję rączki, Maryniu, jakże ty ślicznie wyglądasz. I w dodatku coraz

młodziej.

– Ależ – udaję, że nie rozumiem tych grzecznościowych grepsów – panie Mietku,

przecież od ostatniego naszego spotkania jestem starsza o pięć lat.

– Niemożliwe, niemożliwe. A piękna Helenka też jakby odmłodniała.

Z tym wypada się zgodzić, bo moja osiemdziesięcioletnia matka promienieje,

policzki ma zaróżowione i się uśmiecha. Koniec świata. A na stole piętrzą się książki,
które pewnie streszczała panu Mietkowi.

– Wiesz, kochanie, pan Mietek wybiera się do… Dokąd, Mieciu, ty się wybierasz,

bo zapomniałam?

– Wybieram się do Peru – odpowiada pan Miecio, wskazując palcem na okno,

jakby miał zamiar przez nie wyfrunąć.

Baranieję. Co się tutaj dzieje, na litość boską? Czy oni powariowali? Widząc moją

nieszczęśliwą minę, pan Mietek lituje się nade mną.

– Marysiu, nie, to tylko dawne marzenia. Opowiadałem Helence, jak przed laty

wybierałem się do Peru, gdzie osiedlił się mój szkolny kolega. Ale nic z tego nie wyszło,
moja droga. Bo żona mnie nie puściła. Bała się, że spotkam tam jakąś ognistą Mulatkę i
już nie wrócę. – Zastanawiam się, czy w Peru są Mulaci. – Kochała mnie. To pewne. No i
zamiast do Peru pojechaliśmy razem do Ciechocinka. I nie żałuję, bo spędziliśmy tam
niezapomniane dwa tygodnie. Spacerowaliśmy sobie pod tężniami, kąpaliśmy się w
solance. Pięknie było. A teraz wybieram się do Nałęczowa.

background image

– A szampan z jakiej okazji?

– Dzisiaj ósma rocznica śmierci mojej Jadzi. I nie chciałem być sam – mówi pan

Mietek ze skruchą. – Starzy jesteśmy. Znaczy się ja, bo przecież nie Helenka – Helenka
się śmieje – i uznałem, że wdowy i wdowcy powinni trzymać się razem. Kto wie, może
nawet założę stosowny klub. Nie wiem tylko, jak go nazwać. Może wpadniesz na jakiś
stosowny pomysł. – „Stosowny” to ulubione słowo pana Mietka. – A może kieliszek
szampana?

– Nie, dziękuję, przyjechałam samochodem. I tylko na chwilę. Przywiozłam

zakupy. I już mnie nie ma – odpowiadam, oburzona, że opijają rocznicę śmierci pani
Jadzi.

Skandal, myślę, zbiegając po schodach, już nawet do matki nie powinno się

wpadać bez uprzedzenia, bo można natknąć się na adoratora. Na szczęście w porę
odkrywam, że jestem zazdrosna, i tłamszę to niegodziwe uczucie. Ale czy oni czegoś nie
knują? Nie za późno? A jaka mama była roześmiana, jaka wesoła. I wypili całą butelkę
szampana. Już mam zamiar zgorszyć się po raz kolejny, kiedy przychodzi mi na myśl, że
też bym chciała móc w jej wieku pić szampana. No i co takiego? Pan Mietek jeszcze
dziarski, zdrowy, wesoły, dowcipny, szarmancki. Niech mama się z nim spotyka i
streszcza mu książki – przekonuję siebie, ale z mizernym skutkiem.

Mama dzwoni późnym wieczorem, już po wyjściu pana Mietka. Nadal jest w

świetnym humorze. Ani śladu skruchy.

– Ale dlaczego tak szybko uciekłaś? Prawda, że Miecio wciąż uroczy?

– Prawda – odpowiadam lakonicznie.

– Co ci jest? Nie cieszysz się, że mam przyjaciół?

– Cieszę się, mamo, ale wiesz, że tobie nie wolno pić.

– A kto tak powiedział?

– To się rozumie samo przez się.

– Dziecko, jestem od ciebie trochę starsza, i wierz mi, wolno mi pić i robić

wszystko, na co mam ochotę, chociaż już na niewiele mam ochotę, ale jeśli mam, to…

– Proszę cię. Alkohol szkodzi na trzustkę, na nerki, na wątrobę… – Mam zamiar

wymienić wszystkie organy wewnętrzne niezbędne do życia, a na koniec nawet urodę,
ale „piękna Helenka” przerywa mi stanowczo:

– Marysiu, czy ty nie mogłabyś martwić się o swoje organy, bo moje działają

całkiem dobrze i mam wrażenie, że wypiłam w swoim długim życiu mniej alkoholu, niż
ty wypijasz w ciągu roku, nie mówiąc już o wypalonych papierosach. A zresztą po tym,
jak mi zabili w powstaniu, i pamiętaj, mówię to przez duże „P”, brata i ojca,
postanowiłam, że nigdy, ale to przenigdy nie będę się przejmować głupstwami, a organy
to głupstwo. I wiesz, jakoś mi się udało. Nie obchodziły mnie nawet twoje stopnie w
szkole, bylebyś miała trójki i przechodziła z klasy do klasy.

– No właśnie, nie interesowałaś się moją nauką…

– Nie pleć. Podsuwałam ci książki i chodziłam z tobą do teatru. Cóż więcej rodzic

może zrobić dla dziecka? Nic, kochanie, zupełnie nic, bo ono i tak zrobi, co zechce. Tak
jak ty. To znaczy spotka palanta, jak to zwykłaś określać, chociaż nie pochwalam takiego
słownictwa, bo język jest duszą człowieka, i co?

– I wyjdzie za niego.

– No właśnie. A ja wyszłam za twojego ojca, bardzo przyzwoitego człowieka,

który o nas dbał, nie pił, nie palił… no, palić to jednak palił, ale…

background image

– …czytał książki, miał poczucie humoru i romansował z tą… no…

– Z Irenką…

– No właśnie.

– Po pierwsze, nie romansował, tylko był z nią kilka razy na spacerze, a ja nigdy

nie dociekałam, co tam robili, bo akurat była zima i współczułam im, że muszą marznąć.
Po drugie, o czym nie wiesz, ale czas, żebyś się dowiedziała, bo jesteś już duża, to był
tylko rewanż…

– Mamo, nie rób mi tego, błagam!

– Niestety, kochanie, lepiej usiądź i bądź dzielna, miałam romans, mniejsza o

szczegóły, z tak zwanym bożyszczem dam, czyli… O nie, dżentelmeni nie zdradzają
nazwisk. Krótko mówiąc, miałam romans, przelotny zresztą, który bardzo ożywił nasze
małżeństwo. Twój ojciec szalał. No, nie jakoś przesadnie, nie miał pistoletu ani szabli, ale
szalał w wielkim stylu. A potem zabrał mnie do Budapesztu na wycieczkę. – Co z tym
Budapesztem? Czy wszyscy faceci zabierają tam swoje ukochane? – I przeżyliśmy drugi
miesiąc miodowy. A jak wszystko wróciło do normy, to zaczął chodzić z Irenką na
spacery, z czym szybko się rozprawiłam.

Ponieważ wymownie zamilkła, pytam z obawą:

– Ale jak?

– Zwyczajnie. Poszłam do niej i spytałam, czy woli swojego męża, czy mojego.

Bo jeśli mojego, to niech mi odda swojego Wacława i będziemy kwita. Nie muszę ci
mówić, że wolała swojego. Obaj byli już niemłodzi, no, mniej więcej w twoim wieku…

– Dzięki.

– Nie ma za co. I szczerze mówiąc, różnili się tylko tym, że tamten miał swoje

wady, a twój ojciec swoje. Irenka uznała, że znane wady są jednak lepsze niż nieznane.

– Czy ty jej wymieniłaś wady ojca?

– Skądże znowu, to byłaby nielojalność. A poza tym twój ojciec, tak naprawdę,

miał tylko jedną wadę. Spytałam ją, na wszelki wypadek, gdyby jednak wybrała Janka,
czy Wacław kolekcjonuje znaczki, po czym dodałam, że pytam o to, bo mój mąż całą
pensję wydaje na znaczki, więc często pod koniec miesiąca głodujemy.

– Mamo, my nigdy nie głodowaliśmy! – wołam z oburzeniem. – To szkalowanie

pamięci taty.

– Przesadzam tylko trochę. Nie głodowaliśmy, bo ilekroć twój ojciec wpadł na

trop jakiegoś znaczka i kupował go za całą swoją pensję plus oszczędności, plus
pożyczki, pomagała nam ciocia Róża. I to była ta jedyna wada twojego ojca, a Wacław
miał ich całe mnóstwo.

– Chryste, dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz?

– A do czego wcześniej przydałaby ci się ta wiedza?

– A teraz do czego mi się przyda?

– Żebyś zrozumiała, że nic nie jest takie, na jakie wygląda, i że każdy człowiek

jest zagadką. A w gruncie rzeczy tylko po to, żebyś zajęła się ważniejszymi sprawami niż
moje organy.

– Nie widzę w tym żadnej logiki, ale postaram się – zapewniam wstrząśnięta tą

rozmową, po czym już w myślach dodaję: Jeśli własna matka, którą się zna od
pięćdziesięciu lat, okazuje się taką zagadką, to co z innymi ludźmi, którzy wydają się
zagadkowi? Mój wróg na pewno jest wielką zagadką. Co tkwi w człowieku, który zadaje
sobie tyle trudu, żeby dręczyć kogoś dzień po dniu. Dlaczego po prostu nie zabije mnie

background image

od razu? Mam ochotę powiedzieć mamie o nim: tajemnica za tajemnicę. Nie, nie wolno
martwić starych matek. Niech sobie popija szampana z panem Mietkiem. A swoją drogą,
skąd on się u niej wziął po tylu, chyba pięciu, latach?

Zima. Mrozy są jeszcze niewielkie, za to śniegu mnóstwo. Kupiłam sanki z

nadzieją, że jednak wnuczka przyjedzie na święta. Na razie tylko z nadzieją, bo nie mam
jeszcze wieści od Kacpra. Stoję na balkonie, zasypanym śniegiem po kostki, i palę
papierosa. Mój sąsiad z naprzeciwka macha do mnie, a ja mu odmachuję. Spotykamy się
tak kilka razy w tygodniu, czasem codziennie, ale jest zbyt ciemno, żeby posyłać sobie
uśmiechy. Właściwie to nawet nie wiem, jak wygląda, jest raczej szczupły i chyba ma
poczucie humoru, skoro zareagował, kiedy ze dwa tygodnie temu pierwszy raz do niego
zamachałam.

Anka powoli posuwa się naprzód, co oznacza, że stopniowo kurczy się lista

podejrzanych. Ciekawe, co by powiedzieli moi przyjaciele, wiedząc, że padł na nich cień
podejrzenia o nękanie. Mam nadzieję, że to nigdy nie wyjdzie na jaw. Drukuję dla Anki
kolejne listy, które mnie już nudzą. Myszki i przyroda znikły. Pojawiły się natomiast
kiczowate refleksje o wymowie uniwersalnej. Anka nie potrafi znaleźć żadnego punktu
zaczepienia.

– Nie może powiedzieć, o co chodzi, żebyś nie dowiedziała się, kim jest –

tłumaczy Anka, kiedy po raz kolejny pytam ją o ten koniec nici, o którym wspomniała
pierwszego dnia. – Na razie najbardziej zastanawia mnie dwukrotnie pojawiające się
słowo „cierpienie”.

– Co masz na myśli?

– Listy z… – zagląda do notatek – z dwudziestego piątego i trzydziestego

października. W jednym jest napisane: „cierp, tak jak ja”, w drugim cytat z Mickiewicza,
który zna każdy licealista: „Kto nie zaznał cierpienia na ziemi, ten…”.

– Ale to bez sensu, ja zaznałam.

– Według twojego wroga za mało. Ale nie wiem, co szykuje i czy w ogóle coś

szykuje. Czasem skłaniam się ku twojej opinii, że chce cię tylko postraszyć. Czasem
jednak…

– Co?

– Myślę, że czeka na jakąś datę. Wiele razy pisał, że coś nastąpi, że już

niebawem. Więc jednak chce coś zrobić, a straszenie to tylko preludium. Czy w twoim
życiu przydarzyło się coś ważnego o tej porze roku: w listopadzie albo grudniu?

– Nie pamiętam. Trzeba zapytać Jolki, ona ma dobrą pamięć. Czy nie uważasz, że

moja córka powinna mieć jakąś ochronę?

– Konsultowałam to ze znajomym policjantem. Nie ma szansy. Ale nie martw się,

wysłałam tam swojego asystenta, który czuwa w pobliżu, kiedy Laura wychodzi z psami.
To bystry chłopak. Poradzi sobie w razie czego.

– W razie czego? Czy coś się stało?

– Tak. Laura nie chciała ci mówić, zadzwoniła od razu do mnie. Ktoś stał pod

domem i obserwował jej okna.

– Dlaczego on nęka moją córkę? O mnie mu chodzi czy o nią?

– Wydaje się, że o was obie, dlatego tak bardzo pasował mi ten Piotr i jego

rodzice. Ale to nie są oni, mam już absolutną pewność.

– Skąd?

– Nie mogę powiedzieć. Musi ci wystarczyć, że wpadłam do nich jeszcze raz, bo

background image

obiecałam coś panu Pertowi…

– Co?

– Że odwiedzę ich po spotkaniu z Piotrem i powiem, jak według mnie mogą mu

pomóc. I po tej wizycie już wiedziałam, że to nie oni.

– Ale skąd? Jesteś jasnowidzem?

Patrzy na mnie z politowaniem i kręci głową.

– Z ich rozmów pod moją nieobecność – wymowne spojrzenie – wynika, że nie

mają o niczym pojęcia.

– Aaa, rozumiem.

– Ale zachowaj tę informację dla siebie. Ani oni, ani Piotr. To nie ulega

wątpliwości. On wychodzi rano do pracy, wraca do swojej kawalerki pod wieczór i już jej
nie opuszcza. Nie ma telefonu komórkowego. Ani internetu.

– To niemożliwe. Takich ludzi nie ma już nawet w Afryce.

– Ale w Polsce są. Możesz mi wierzyć. A poza tym musiałby mieć wspólnika w

Warszawie. Wszystkie przesyłki pocztowe są nadane w Warszawie. Listy mejlowe
wysłano z warszawskich kawiarenek internetowych. On chyba nawet nie potrafi
obsługiwać komputera. Ostatni raz miał z nim do czynienia w szkole podstawowej. I ani
razu od wyjścia z więzienia nie opuścił Lublina. Wykreśliłam ich z listy.

– No to klops – mówię, chociaż zarazem czuję ulgę.

– Chyba nie sądziłaś, że mając setkę znajomych, szybko dowiesz się, kto cię

nęka?

– Właśnie tak sądziłam. Że masz na to swoje sposoby.

– Czy przypomniałaś sobie o tej Kozickiej?

– Nie. Może mi się tylko wydawało, że znam to nazwisko. Nie mogę go z nikim

skojarzyć.

– Trudno. A teraz przygotuj się na opowieści o Marcelu. Zostawiam ci listę pytań

na jego temat, żebyś się nad nimi zastanowiła. Nie ukrywam, że szczególnie zależy mi na
informacjach o jego znajomościach z kobietami, że się tak wyrażę.

– Ale ja nic o nich nie wiem.

– Powiesz tyle, ile wiesz, a wiesz więcej, niż ci się wydaje. I muszę się z nim

spotkać.

– Z kim?

– Z twoim mężem.

– Moim byłym mężem.

– Niech ci będzie, z twoim byłym mężem i jego obecną żoną.

– On nie ma żony, to jego partnerka, czyli konkubina.

– Mylisz się. Są małżeństwem.

– Chryste, czy ja zawsze o wszystkim muszę dowiadywać się ostatnia? Od kiedy?

– Od pół roku. Dlaczego tak reagujesz? Czy to ważne?

– Nie, ale spędziłam z tym człowiekiem ponad dwadzieścia lat, więc powinnam

wiedzieć. Laura wiedziała?

– Tak.

Odbieram to jako zdradę. Moja własna córka mnie zdradza. To potworne. I

trzyma sztamę z ojcem przeciwko mnie. Dlaczego?

– Chcesz wiedzieć dlaczego?

– To niepojęte. Nie chcę.

background image

– Jak nie, to nie.

– Chcę.

– Ona uważa, że to sprawiłoby ci przykrość.

– Wszyscy powariowali. Skończmy na dzisiaj. Czy masz jeszcze dla mnie jakieś

zadania?

– Tak, napisz parę słów o niejakim Durczyku.

– On nie jest wart jednego złamanego słowa. – Nagle ogarnia mnie złość. –

Słuchaj, czy mnie stać na takie kosztowne śledztwo? Wyjeżdżasz, wynajmujesz
asystentów, zakładasz podsłuchy, wszystko się przeciąga.

– Rozłożę ci na raty.

– Dzięki, tak czy siak, wezmę dodatkowe szkolenia, które mnie już na pewno

zabiją.

– Co cię nie zabije…

– Błagam, nie kończ, nienawidzę tego powiedzenia.

To prawda, nienawidzę, bo używają go już nawet politycy, przemawiając z

ambony. A poza tym to nieprawda. Czy moje przejścia mnie wzmocniły? Ani trochę.
Owszem, byłam zdeterminowana, działałam, podjęłam trudne decyzje, ale jestem słaba
jak źdźbło trawy, które ugina się nawet bez podmuchu wiatru. Człowieka wzmacnia to,
co dobre, a nie dramaty.

Jestem straszliwie znużona, tak bardzo, że przestałabym się przejmować

wrogiem, gdyby nie Laura. Boję się tylko o nią. Może jednak zamieszka ze mną na jakiś
czas. Jutro z nią porozmawiam. Nie tylko o tym, w ogóle przyda się nam rozmowa.
Dlaczego nie powiedziała mi o ślubie Marcela? Wydaje się jej, że wciąż jest dla mnie
ważny? Chyba przesadziła. Ostatni papieros. Po chwili na balkonie naprzeciwko też się
zapala ogieniek. Jakby sąsiad tylko czekał, aż się pojawię. Jest całkiem ciemno, widać
tylko żar papierosów – on zamachał swoim, a ja swoim. Jest coraz zimniej, więc nasze
spotkania będą trwały coraz krócej. A może nawet uda nam się rzucić palenie. Ciekawe,
czy on też to planuje.

W sobotni wieczór, zamiast się gdzieś rozerwać, opowiadam Ance o Marcelu i

jego kobietach, „że się tak wyrażę”.

– Opowiedz tylko o tych, które szczególnie zalazły ci za skórę.

– Wszystkie zalazły mi za skórę, bo zdrada ma to do siebie, że załazi za skórę.

– Powiedziałam: szczególnie – mówi Anka z naciskiem na drugie słowo. – Czyli

że nieco bardziej stanowczo zaznaczyły swoją obecność w twoim życiu.

– Tak, była taka jedna, miała na imię Monika. Masz ją na liście. Marcel, jak

zwykle, próbował ukryć romans i jak zwykle włożył w to zbyt mało wysiłku. Po jakimś
czasie zaczęła bez żenady dzwonić, jakby się w ogóle mną nie przejmowała.
Przychodziła nawet pod jego nieobecność. Marcel się przestraszył, że ona zbyt poważnie
to traktuje, i starał się od niej uwolnić. Bez skutku. W końcu postanowiłam zrobić z tym
porządek i zadzwoniłam do jej męża.

– Skąd wiedziałaś, że ma męża?

– Byli u nas razem. Baśka ich kiedyś do nas przyprowadziła. Myślę, że ta Monika

od początku uwodziła Marcela. Wiesz, naprawdę tego nie rozumiem, on się podobał
kobietom. Zwłaszcza wtedy – ale to akurat rozumiem – kiedy zaczął zarabiać duże
pieniądze.

– Co z tym mężem?

background image

– Zadzwoniłam do niego i grzecznie poprosiłam, żeby z nią porozmawiał, bo nie

ręczę za siebie. Najwyraźniej nie chciała tracić obu i znikła z naszego życia.

Okropne jest takie wypytywanie. Wszystko, co udało mi się zapomnieć, a

przynajmniej usunąć w głębokie zakamarki pamięci, muszę teraz odgrzebywać.
Niewykluczone, że to wtedy nasze małżeństwo ostatecznie legło w gruzach, a z tych ruin
nie dało się już niczego zbudować, może jedynie szopę na bezużyteczne graty. Zresztą
nie próbowaliśmy. Po tym wszystkim może z tydzień Marcel był trochę skruszony, raz
nawet odkurzył mieszkanie i ciągle pytał, czy się napiję herbaty, a potem wszystko
wróciło do normy. Nie chciałam robić żadnych manifestacji przed dziećmi, więc nie
wyprowadziłam się z naszej wspólnej sypialni, ale od tej pory już nie spaliśmy ze sobą,
tylko obok siebie. Zresztą od dawna starałam się kłaść albo dużo wcześniej, kiedy on
akurat oglądał jakiś szpiegowski film, albo kiedy już spał. Podsłuchiwałam pod
drzwiami, bo wiesz, to można poznać po oddechu albo…

– Czy później miałaś z nią jeszcze do czynienia?

– Tak. Jeden raz. Na pewnym przyjęciu biznesowym. Akurat zaczęłam pracować

w Edukatorze i czasem musiałam w czymś takim uczestniczyć. Nie znosiłam tych
spotkań. Rozmawiałam z właścicielem firmy handlującej sokami, a on pokazał mi ją z
daleka, mówiąc, że będziemy współpracowały, bo to pani Monika kieruje działem
szkoleń w jego firmie. Nogi się pode mną ugięły. Chciałam stamtąd czmychnąć,
przeprosiłam i ruszyłam do wyjścia, ale Janusz, mój szef, zauważył to i kazał mi wracać.
„Nie waż się, on zamówił u nas serię szkoleń. Jeśli chcesz u mnie pracować, musisz
przywyknąć do takich spotkań i rozmów”. Zostałam. Później w biurze wyjaśniłam mu
oględnie, o co chodzi, i zlecił te szkolenia innemu trenerowi. Zostałam tam, starając się
ukryć przed Moniką, ale to było niemożliwe. W pewnym momencie podeszła do mnie z
radosnym uśmiechem na twarzy, smukła, sporo młodsza, atrakcyjna, pewna siebie, a
wiesz, ja już wtedy zaczęłam tyć. Chyba zajadałam kłopoty. Kacprowi groziło, że nie
przejdzie do następnej klasy, i zorientowałam się, że popija. Krótko mówiąc, wyglądałam
przy niej jak jej matka. – Ciężko wzdycham. Anka mi nie przerywa, chociaż na pewno
wolałaby, żebym się streszczała. – W dodatku poszło mi oczko w rajstopach, o czym nie
omieszkała mnie poinformować. Podeszła i powiedziała: „Witaj, myszko, masz…” –
milknę przerażona, Anka przestaje notować, patrzymy na siebie, ona szeroko otwierając
oczy, ja z otwartymi ustami, skamieniałe, jakbyśmy się bawiły w nieruchomą niemowę –
„…masz śliczne oczko na łydce” – kończę szeptem i bardzo powoli, nadal wpatrzona w
Ankę i nadal bez ruchu.

Mija chwila grobowej ciszy, w której słychać nawet trzepot skrzydełek wołka

zbożowego, fruwającego wesoło nad naszymi głowami. W końcu zrywam się i wołam z
entuzjazmem:

– To ona, aresztuj ją i wsadź do więzienia. Powiedziała: „myszko”!

– Dlaczego tak powiedziała?

– Mój mąż był draniem, ale miał czasem miłe

odruchy. Na początku naszej znajomości i w pierwszych latach małżeństwa czasem
mówił do mnie „myszko”, zresztą przypominałam myszkę: chuda, w okularach.

– Myszy nie noszą okularów – wyrywa się Ance. – Przepraszam, ja pod twoim

wpływem głupieję.

– Dzięki. Potem przestał i przerzucił się na „poetkę”, a pod koniec to już zwracał

się do mnie bezosobowo, unikał nawet wypowiadania mojego imienia. Musiał jej

background image

powiedzieć o tej myszce. Wiesz, ludzie czasem zwierzają się sobie z tajemnic
małżeńskich.

– Ale to żadna tajemnica – oponuje Anka. – Ludzie jawnie używają takich

zdrobnień: myszko, misiaczku, kotku…

– …ptaszku, kruszynko, króliczku…

– …żabko, basku…

– Tego jeszcze nie słyszałam.

– A, nieważne… – Anka macha ręką i się rumieni.

– Powiedz.

– Mój mąż mówił do mnie grubasku, bo byłam bardzo chuda. I po jakimś czasie

zrobił się z tego „basek”. Dziś już bardzo adekwatne.

– Ładnie.

Siedzimy zamyślone, ja wspominam myszkę, a ona baska. Najwyraźniej już tak

do niej nie mówi. Nie mam odwagi o to zapytać, ale sama zaspokaja moją ciekawość:

– Rozwiedliśmy się po śmierci córki. Nie, nie odszedł, to była wspólna decyzja.

Uznaliśmy, że skoro nie umieliśmy uratować naszego dziecka, to nasze małżeństwo jest
porażką. A poza tym zaczęliśmy się nawzajem obwiniać. Nagle odkryłam, on zresztą też,
że nic nas już nie łączy i że nie mamy ochoty być razem. Wyprowadziłam się do
kawalerki po mojej babci. Niedawno drugi raz wyszłam za mąż. No, na dzisiaj wystarczy.
Muszę sprawdzić ten trop.

– Ale były jeszcze inne kobiety. Nie chcesz posłuchać? – pytam rozczarowana, bo

nagle mam jej ochotę opowiedzieć o wszystkich romansach Marcela: o Karolinie, o
Tamarze, Zuzannie, Natalii, Krysi, chociaż to bez sensu, bo naprawdę nic o nich nie
wiem: żadnej nie poznałam, bo Marcel mi ich nie przedstawił.

– Chętnie, ale za kilka dni. I jeszcze jedno: co wiesz o mężu Moniki?

– Widziałam go tylko raz. Bardzo przystojny, dużo przystojniejszy od Marcela,

który…

– I pewnie nie wiesz, gdzie ona mieszka.

– Nie, zapytaj Marcela. Musiał ją odwozić do domu. Chociaż… On nigdy nie był

dżentelmenem, wiele razy po nocy wracałam sama do domu, raz nawet w ciąży. Nie,
zaraz, chyba dwa razy, a może nawet…

– Maniu, wystarczy.

No to koniec z moim wrogiem. A jednak kobieta. Gdybym chciała jej dopiec,

zażądałabym horrendalnego odszkodowania za straty moralne, ale będę wielkoduszna –
wystarczy, że raz na zawsze zniknie z mojego życia. Dlaczego to robi? Przecież to ona
mnie skrzywdziła, nie ja ją. Musi mieć coś z głową. Mam nadzieję, że Anka szybko się z
tym upora. Wypijemy sobie szampana, jak mama z Mietkiem, i po sprawie. Z tej radości
gnam na papierosa. Z pogrążonego w ciemnościach balkonu macham żarem do palacza
naprzeciwko. Kiedy rzucę palenie, stracę kogoś bliskiego, przemyka mi przez głowę.
Jednak palenie zbliża ludzi.

Jutro szkolenie z kolejną grupą Miecha, który znów zaprosił mnie na kolację i

tym razem nie odmówiłam. „Skończ pół godziny wcześniej – namawiał mnie – nikt się
nie dowie, a to zdolna grupa, w mig się uczy”. „Nie ma mowy – odpowiedziałam – nigdy
nie skracam szkoleń, co najwyżej je przeciągam”. „No dobrze, ale błagam, skończ
chociaż punktualnie”.

„Och, jak przyjemnie, kołysać się wśród fal” – nucę sobie piosenkę, którą mama

background image

śpiewała, kiedy była w dobrym humorze. Ciekawe, czy również wtedy, kiedy
romansowała. A jednak rodzice nie powinni swoim dzieciom, nawet dorosłym, zdradzać
takich tajemnic. Ale szczerze mówiąc, zaimponowała mi. Nigdy bym jej nie posądzała o
jakieś romanse. Jest mi lekko na duszy, mogę już bez obawy wchodzić do skrzynki
mejlowej i spotykać się z Miechem w restauracji. Czy on mnie przypadkiem nie
podrywa? Trzeba uważać, to przecież kontakt służbowy. Janusz jest na takie sprawy
bardzo wyczulony. Kiedy przyjmował mnie do pracy, uprzedził: „I żadnych biurowych
romansów, to chyba oczywiste”. Spojrzałam na niego zdumiona. Zmieszał się, bo to
jednak dziwnie zabrzmiało, i szybko wyjaśnił: „Wspominam o tym, bo coś takiego,
niestety, niedawno się u nas zdarzyło i wyniknęło z tego mnóstwo komplikacji. A
właściwie to afera na czternaście fajerek. Czyli żadnych romansów”. „Czy ja wyglądam
na kogoś, kto wdaje się w romanse?” – spytałam urażona, poprawiając okulary, które
widocznie miały potwierdzić moją wiarygodność osoby opornej na romanse. Przyjrzał mi
się i odparł: „Niestety, tak”. Polubiłam go wtedy.

Restauracja nie ma tak gustownego wystroju jak poprzednia, ale krewetki są

fantastyczne, a wino hiszpańskie – wręcz bajeczne. Miech wesół jak nigdy. Sypie
anegdotami. Trzeba przyznać, że ma dar opowiadania i poczucie humoru. Dwie cechy
bardzo wysoko przeze mnie cenione. Nie sposób się przy nim nudzić. Ale to przecież nic
nie znaczy, o Marcelu też wszystkie kobiety mówiły, że nie można się przy nim nudzić. I
też umiał opowiadać i był dowcipny. Wprawdzie głównie w towarzystwie i tylko do
czasu, kiedy się nie upił, bo w domu najczęściej oglądał telewizję. Miech chyba pije
umiarkowanie. Chociaż zamówił już drugą butelkę wina.

– A może byśmy razem założyli wydawnictwo? – rzuca w pewnej chwili. –

Przecież masz jakieś doświadczenie z książkami. Znasz się na literaturze. I nie
przepadasz, zdaje się, za swoją pracą.

– Chyba żartujesz – odpowiadam zdziwiona. – To nie takie proste. Wydrukować

książkę może dzisiaj każdy, ale sprzedać ją potrafi niewielu.

– Myśląc w ten sposób, człowiek upupia się na całe życie. Może trzeba podjąć

ryzyko.

– Żeby podjąć ryzyko, trzeba mieć kasę. I powiedzieć sobie: nic nie szkodzi,

najwyżej stracę, a i tak jeszcze mi zostanie.

– Ja też mam za mało, szczerze mówiąc, a jeśli będę gromadził finanse w tym

tempie, nigdy nie zrealizuję swojego pomysłu. Potrzebny mi wspólnik. I ty wydajesz się
do tego idealna. Na początek potrzebujemy nie więcej niż sto tysięcy. Trzeba wydać
jeden bestseller, a potem już się rozkręci.

– Ale skąd wziąć takiego Harry’ego Pottera?

– To proste. Trzeba u kogoś zamówić książkę, a właściwie serię książek, włożyć

pieniądze w reklamę, zanim ukaże się pierwszy tom. I różnymi metodami podsycać
apetyt czytelników. A potem jechać już na opinii bestsellerowego wydawnictwa. Kiedy
zainteresowanie książkami opadnie, znów urządzić taki spektakl.

– Ale ja myślałam, że tobie chodzi o ambitną literaturę.

– Owszem, ale żeby wydawać ambitną, musisz też wydawać mniej ambitną. Poza

tym ja się nie znam na poezji, a ty tak. Można by, po jakimś czasie, rzecz jasna,
uruchomić również serię poetycką.

– Skąd wiesz, że znam się na poezji? – pytam i poważnieję, bo zbyt wiele miałam

z nią ostatnio do czynienia, i to w przykrych okolicznościach.

background image

– Nie wiem – odpowiada zmieszany – tylko się domyślam. Przecież skończyłaś

polonistykę.

Nagle mam ochotę zakończyć ten wieczór. Przestaje mi się podobać ta rozmowa i

to, że Miech jest najwyraźniej zawiany.

– Dobrze, pomyślę o tym – kłamię, uśmiechając się, bo nie chcę go dotknąć. –

Późno już, muszę wracać, bo jutro znów mam wolontariuszy, a to niełatwe spotkania,
chociaż bardzo przyjemne.

– Masz rację, trzeba wracać – mówi zawiedziony, a uśmiech znika z jego twarzy.

– Trochę dałem się ponieść wyobraźni. Ale nie przejmuj się tym, co powiedziałem, to
tylko mrzonki, choć czasem wydaje mi się, że możliwe do zrealizowania.

– Zazdroszczę ci, ja już nie mam mrzonek ani nawet marzeń. Chcę spłacić kredyt,

dotrwać do emerytury i odłożyć trochę pieniędzy, żeby w razie czego mieć na lekarzy.
Tymczasem cieszę się, że nieźle zarabiam i radzę sobie na co dzień.

– No to wpadnij jutro na kawę. I nie gniewaj się, bo mam wrażenie, że trochę się

przestraszyłaś.

– Ależ nie – znów kłamię. – To piękne, że masz marzenia.

Jolka od wielu dni milczy jak zaklęta. To do niej niepodobne. Dzwonię i pytam:

– Co tak milczysz?

– To jednak prawda, że każdy człowiek umiera w samotności – odpowiada

potwornie zakatarzonym, rzężącym głosem. – I nawet w ostatnich chwilach jego życia
nikt nie okaże mu odrobiny czułości.

– Chora jesteś?

– Sama jesteś chora.

– Chciałam spytać, no, czy się przeziębiłaś – bełkoczę, zalana falą wyrzutów

sumienia.

– Gorzej, jestem pierwszą ofiarą grypy, która właśnie do nas dotarła ze wschodu, i

postanowiła zacząć ode mnie. Wybacz, jeśli bredzę, ale mam pięćdziesiąt stopni gorączki
i bolą mnie nawet cebulki włosów.

– Przepraszam, nie wiedziałam.

– Bo wiecznie jesteś zajęta tylko sobą. Tym razem wybaczam ci, bo wiem, że też

ci niewesoło. Zanim zemdleję z wysiłku, prowadząc z tobą rozmowę, powiedz, co
nowego.

– Chyba już po kłopotach. Wiesz, kto to jest?

– Skąd mam wiedzieć?

– Rzeczywiście. Pamiętasz romans Marcela z niejaką Moniką? To ona. Nie mam

pojęcia, dlaczego po tylu latach postanowiła poznęcać się nade mną, ale Anka na pewno
dowie się tego. Jestem ci za nią bardzo wdzięczna. To profesjonalistka.

– Co za ulga, może wreszcie wybierzemy się gdzieś razem i będzie można z tobą

normalnie porozmawiać. Czyli o czymś innym niż twój wróg.

– No wiesz, mnie się wydaje, że jak na to wszystko, co się działo, zachowuję się

całkiem normalnie.

– To prawda – przyznaje Jolka, kichając.

– Masz leki?

– Mam, mam, Karol się spisał. Codziennie przychodzi, gotuje mi i sprząta. Ale,

niestety, przewiduję, że za chwilę to ja będę musiała się sprawdzić, a wiesz, jak nie
znoszę opiekować się chorymi facetami. Jurek ledwie kichnął, a już kładł się do łóżka i

background image

jęczał, że coś go bierze.

– Pamiętam, a ty wtedy dodawałaś: „Mam nadzieję, że to szlag”.

– Przestań, mówiłam to szeptem i tylko do siebie.

– Myślisz, że nie słyszał?

– Dzisiaj mam nadzieję, że słyszał.

Śmiech osoby chorej na grypę brzmi okropnie, więc szybko mówię:

– Słuchaj, nie chcę się zarazić, więc kończę, a jak się wykurujesz, to daj znać.

Wybierzemy się gdzieś. A w przyszłym roku zaszczep się na grypę.

– Zaszczepiłam się – słyszę w słuchawce odgłos przypominający warczenie

wściekłego psa, więc rzucam z obrzydzeniem słuchawkę.

To czarny czwartek. Zbyt wcześnie zabrzmiały zwycięskie fanfary. Jestem

załamana. Anka twierdzi, że to na pewno nie Monika. Rozmawiała z nią i wierzy w jej
opowieść, chociaż podkreśla, jak zwykle, że nigdy nie można mieć stuprocentowej
pewności.

– Nie pogrążaj mnie, Anka. Czyli wracamy do punktu wyjścia?

– No, niezupełnie, przecież mamy podejrzanych pod dostatkiem.

– A co ci powiedziała ta cała Monika?

– To nie na telefon, wpadnę jutro. Zapewniam, że mocno się zdziwisz.

Niech Anka nie wabi mnie żadnymi niespodziankami. Mam ich dość. Chcę tylko

jednego – żeby w moim życiu zapanowała całkowita nuda. Myślałam, że to koniec.
Wszystko do siebie pasowało jak ulał, przecież powiedziała „myszko”! A ja mimo zimy
zaczęłam się odradzać, wypuszczać młode, wesołe listki.

Zaglądam do kalendarza, żeby sprawdzić, co mnie czeka w najbliższych dniach

oprócz szkoleń, i mój wzrok pada na wpis: „Urodziny Artura”. Jak mogłam zapomnieć?
Mogłam, mogłam – zawsze zapominam, dlatego już w styczniu zapisuję ważne daty w
kalendarzu, ale potem zapominam do niego zajrzeć i składam ludziom życzenia po
tygodniu. Jedni się obrażają, inni nie. Nie wszyscy wierzą w to, że nie pamiętam nawet o
własnych urodzinach.

– Halo, halo, czy to zacny solenizant? Witaj. Życzę ci zdrowia, radości, miłości,

sukcesów, słońca i własnej winnicy. Niestety, nie mam dla ciebie prezentu.

– Dzięki, że pamiętałaś. Jestem naprawdę wzruszony. A co u ciebie? Chyba już w

nowym mieszkaniu. Co ci się…

– Artur, błagam, nie pytaj, co mi się śniło. Same koszmary: wróg, który po kilku

dniach przeniósł się z moich snów do realu, i wredni przyjaciele.

Mocno trzymałam się do tej pory, ale nagle nerwy mi puszczają i zaczynam

ryczeć.

– Maniu, coś ty, nie płacz, proszę. – Artur łatwo się wzrusza, nie powinnam się

rozklejać, zwłaszcza że dziś są jego urodziny, w dodatku okrągłe: czterdzieste. – Wiesz,
siedzimy sobie z Pawłem, popijamy szampana prosto z piwniczki, zaraz, co my pijemy?
Tak, tak… Nicolas Feuillatte Grand Reserve Brut Champagne, oglądamy Rejs i…
przyjedź do nas, mam jeszcze co najmniej pięć butelek, a poza tym piwnicę pełną
cudownych francuskich win, które przywiozłem jesienią.

– Daj spokój, zepsułabym wam cały wieczór, nawet Rejs mnie dzisiaj nie

rozśmieszy.

– Nie szkodzi. A pamiętasz, jak kiedyś przyszedłem do ciebie i przez pół nocy

jęczałem, a ty nie wiedziałaś, jak mnie pocieszyć, więc zrobiłaś mi jajecznicę na boczku i

background image

poiłaś jakimś podłym cabernetem.

– Nie, to była paskudna węgierska kadarka – chlipię.

– I całe szczęście, bo szybciej się upiłem. A później jeszcze zjadłem całą

bombonierkę, którą kupiłaś dla mamy – przypomina mi z zapałem Artur, więc zanim
dojdzie do tego, że jeszcze później wszystko zwrócił i zaległ na kanapie, skąd nie ruszył
się przez piętnaście godzin, rzucam do słuchawki: – To ja jadę. Wyjdziecie po mnie na
przystanek?

– Jasne! Paweł, Mania do nas jedzie, robimy kolację i wkładamy krawaty – woła

Artur do Pawła. – No to daj znać pięć minut wcześniej, wyjdziemy po ciebie, bo wiesz,
kogoś tutaj ostatnio pobili.

Wcale nie jestem pewna, czy Paweł się ucieszy, bo jest trochę o Artura zazdrosny.

Tak na wszelki wypadek, z wielkiej miłości, ale bez powodu, bo przecież nie jestem
żadną konkurencją: dyskwalifikują mnie nie tylko płeć i wiek, lecz – niestety – także
wygląd, zwłaszcza dzisiaj. Na pewno lepiej bym się prezentowała w masce
przeciwgazowej albo w kapeluszu pszczelarza. Ocieram łzy, pudruję nos, chwytam
płaszcz i biegnę do autobusu.

Mieszkają na zadupiu, ale za to w przyjemnym wygodnym domu z ogródkiem i

piwniczką pełną win, do której od razu schodzimy, żeby znaleźć trunek, który, jak mówi
Artur, najlepiej zadziała na chandrę i łzy.

– Patrz: Château Bel-Air Pomerol – mówi z nabożeństwem – a to Drouhin

Charmes-Chambertin Grand Cru z dwa tysiące ósmego roku, specjalnie dla ciebie.

– A mówiłeś, że na siedemdziesiąte urodziny twojej mamy – rzuca Paweł z

przekąsem.

– Owszem, ale mam go więcej.

W piwniczce jest chłodno, ale przytulnie i cicho. Lubię jej zapach – to zapach

tradycji, spokoju, umiaru, wieczności. Pod ścianami na stojakach, które Artur
odziedziczył po ojcu, a ten z kolei po swoim ojcu, przedwojennym sommelierze, leżą
dziesiątki, nie – setki, butelek z winem, głównie francuskim, ale są też wina hiszpańskie,
włoskie, a od jakiegoś czasu także węgierskie, być może z sentymentu dla tamtej podłej
kadarki. Przysiadam na dębowej beczce, znów ocieram łzy, tym razem łzy wzruszenia,
które popłynęły mi z oczu, kiedy Pawełek, taktownie, wymienił cenę wina wybranego dla
mnie przez Artura, i unoszę kieliszek do ust. Nawet ja czuję różnicę między winem, które
piję na co dzień, a tym, którego nazwy, niestety, nie pamiętam.

– Zostańmy tutaj, co? – proszę Artura, bo czuję, że świat zewnętrzny nie ma

pojęcia o istnieniu tego miejsca, więc mnie tutaj nie znajdzie.

– To wy siedźcie sobie w piwnicy, a ja zrobię kolację – mówi Paweł i wbiega po

schodach na górę.

– Dzięki! – woła za nim Artur. – Maniu, co z tobą, przecież ty nigdy nie płaczesz.

Opowiadam, co się dzieje, znów chlipiąc – widocznie muszę wylać łzy uzbierane

w ostatnich tygodniach. Słucha uważnie. Pijemy to nieprzyzwoicie drogie wino, na które
na pewno nie zasługuję, i użalam się nad swoim losem.

– Może znajdziesz mi jakiegoś fajnego heteroseksualnego geja. Znasz kogoś?

– Nie, ale znam kilku biseksualistów.

– Nie, nie chcę, żeby facet mnie zdradzał i z kobietami, i z mężczyznami. Marcel

zdradzał mnie tylko z kobietami i to było wystarczająco okropne.

– No to klops. A co z Marcinem?

background image

– E, koniec pieśni.

Jestem wdzięczna Arturowi, że daruje sobie komentarze w stylu Jolki: „i całe

szczęście” albo „najwyższy czas”.

– Otworzysz następne? Może być tańsze, wystarczy za sto złotych – zapewniam

bezczelnie, bo sama zaopatruję się w Biedronce. Artur zdejmuje ze stojaka kolejną
butelkę wina. – Kto mnie tak dręczy?

– To kobieta – mówi z przekonaniem. – Wyczuwam w tej metodzie młodą

kobietę. Zdesperowaną, smutną i zakochaną.

– We mnie? Niemożliwe. Co one we mnie widzą? A zresztą, mówisz tak, bo jesteś

gejem.

– Nieprawda, po prostu mam wyjątkową intuicję.

– Kobieta, mówisz. Kobieta… Daj spokój, tylko faceci mają tyle czasu, żeby tak

bardzo angażować się w jakieś bezsensowne przedsięwzięcia.

– Chcesz powiedzieć, że zemsta nie ma sensu? Otóż niektórym ludziom dostarcza

ona takiej rozkoszy, że nic nie może się z nią równać.

– Skąd wiesz.

– Z literatury.

– Masz rację, hrabia Monte Christo, Konrad Wallenrod, Hamlet, Zorro, Jurand ze

Spychowa, ksiądz Robak, Fredro, no, popatrz, sami faceci.

– Ale działali inną metodą, żadne tam wierszyki, liściki, pierdułki.

– Czy nie uważasz, że w życiu sens ma tylko śmierć?

W tym momencie Paweł zagląda do piwniczki i patrzy na mnie z politowaniem, a

może ze współczuciem, już sama nie wiem.

– Nie złość się – proszę go na wszelki wypadek, bo boję się, że zacznie zrzędzić.

– Nie złoszczę się, tylko nie mogę znieść, kiedy ktoś jest nieszczęśliwy –

odpowiada. – A w dodatku płacze i mówi o śmierci. Kolacja gotowa.

– Już idziemy – mówi Artur, zdejmując ze stojaka dwie butelki wina.

– Dasz radę? – pyta Paweł, widząc, jak nieporadnie próbuję zsunąć się z beczki,

która, niestety, jest sporo wyższa niż standardowe krzesło.

Mam ochotę go ofuknąć, ale zmieniam zdanie i proponuję:

– A może zjemy tutaj, bo jak się teraz zabiję, wszyscy moi wrogowie umrą z

rozkoszy, że sama zemściłam się na sobie. Zresztą, jak wiadomo, im trudniej z czegoś
spaść, tym śmieszniej się spada. Kto to powiedział?

– Friedmann i Kofta – informuje Paweł i dodaje: – Niestety, ja nie cierpię zapachu

stęchlizny, a jeszcze bardziej rozmów o życiu.

– Ale my o życiu już sobie opowiedzieliśmy, teraz jesteśmy na etapie śmierci,

właśnie opisuję Arturowi swoją urnę.

– A może jednak spróbujcie wdrapać się na górę.

– Dobrze, za chwilę – zapewniam go, po czym znów zaczynam marudzić,

analizując swoje lekkomyślne życie.

Artur słucha tak, jak zalecają moje podręczniki.

– No i co? – Paweł po kwadransie znów woła ze szczytu schodów. – Czy jesteście

już na etapie wędrówki dusz i życia pozagrobowego?

– Nie, teraz przerzuciliśmy się na życie prenatalne. Opowiadam Arturowi, jak

pochopnie zaszłam w ciążę, a właściwie w dwie – wyjaśniam i znów usiłuję zsunąć się z
beczki, która na pewno jest wyższa niż wtedy, kiedy na niej siadałam.

background image

Paweł obserwuje moje poczynania, w końcu zaniepokojony pyta:

– Pomóc ci?

– Z przyjemnością – odpowiadam bez sensu, i szybko dodaję: – oczywiście moją,

nie twoją.

Paweł wydaje z siebie przeciągły jęk, Artur się śmieje, a ja znów zaczynam

płakać. I wszystko jest na swoim miejscu.

Ostatnia rzecz, jaką pamiętam z tego wieczoru, to błagalna prośba:

– Obiecajcie mi, że jak będziecie brać ślub, zostanę waszym świadkiem,

zwłaszcza że zafundujecie mi wtedy fajną wycieczkę zagraniczną.

Docieram do domu w południe, z potwornym kacem. Nawet najdroższe

francuskie wina nie chronią przed bólem głowy. Po co wydawać pieniądze! Wypijam
dzbanek wody z cytryną i kładę się do łóżka. „Kobieta, zdesperowana, smutna i
zakochana”, dudnią mi w skroniach słowa Artura. Muszę o tym powiedzieć Ance.
Niestety, chyba zbyt wcześnie zwabiam ją w myślach, bo ledwie przykładam głowę do
poduszki, dzwoni i mówi, że będzie za kilka minut.

– Co ci się stało? – pyta.

– Nic.

– Okropnie wyglądasz.

– Jakbyś wypiła dwie butelki wina, zalewając się przy tym łzami, wyglądałabyś

tak samo.

– Może zadzwoń do swojego szwagra, a nuż przez telefon też zadziała.

– Tak, spróbuję.

Anka, nie przejmuje się moim opłakanym stanem i zaczyna od złych wieści.

– Ktoś wczoraj szedł za Laurą, kiedy spacerowała z psami. Nie wiem, czego

chciał, ale ją wystraszył. Miał na głowie kaptur.

– Trudno się dziwić, jest zima – mówię z rezygnacją.

– Mój asystent go spłoszył. Kiedy zauważył, co się święci, podbiegł do nich, ale

tamten uciekł, wsiadł do samochodu zaparkowanego sto metrów dalej i odjechał.

– Mnie jest już wszystko jedno. Nie mam siły – mówię.

– Nie możesz tak. Musisz ze mną współpracować – przypomina mi Anka nie po

raz pierwszy.

– Staram się, ale, jak widać, bez skutku. Co z tą Moniką?

– Zdziwisz się.

– Nie zdziwię się. Mam kaca, a na kacu człowiek nie dziwi się, tylko jest

zalękniony.

– Jej wcale nie chodziło o Marcela.

– Tak? A o kogo? Chyba nie o Kacpra, on był wtedy chłopcem i nigdy nie miał

skłonności do starszych od siebie kobiet.

– Jej chodziło o ciebie.

Podrywam głowę, którą coraz częściej trzymam opuszczoną, żeby nie patrzeć na

nieprzyjazny świat i nie widzieć wroga w każdej napotkanej osobie, i bezmyślnie
wpatruję się w Ankę.

– O ciebie. Ona zakochała się w tobie. Wysyłała ci rozmaite sygnały, wypytywała

Marcela. Pewnie dlatego wiedziała o tej myszce. Ale ty się nie domyśliłaś. On zresztą też
nie. Była wściekła, że zadzwoniłaś do jej męża, kiedy ona, zakochana w tobie, walczyła
właśnie ze swoją orientacją seksualną, znaczy się przestała walczyć, bo ulokowała w

background image

tobie swoje uczucia, uważając, że spotkała odpowiednią kobietę, ale nie miała odwagi ci
tego wyznać. Współczuła ci i nie mogła zrozumieć, dlaczego z nim jesteś: ty, taka
fantastyczna kobieta, z takim dupkiem – relacjonuje Anka z większym niż zwykle
zaangażowaniem.

– Powiedziała, że fantastyczna?

– Aha.

Całe szczęście, że mam kaca i słowa Anki docierają do mnie z oddali, w

zwolnionym tempie. Kiedy milknie, nadal je analizuję, przekonana, że coś źle
zrozumiałam albo śnię. Anka też się nie odzywa, siedzi zadumana i wzdycha, rysując na
kartce esy-floresy, co kompletnie do niej nie pasuje.

– O czym myślisz? – pytam w końcu.

– O tym samym co ty: że fajnie byłoby mieć żonę.

– Szkoda, że się nie zorientowałam, bo może stworzyłybyśmy szczęśliwy związek

i moje dzieci miałyby dwie troskliwe matki. I mogłybyśmy pojechać za granicę, żeby
wziąć ślub. Jest wolna?

– Nie wiem. Szybko opowiadaj o innych kobietach, a potem o swoich

mężczyznach. Mnie też już męczy, że to tyle trwa. Wciąż mam wrażenie, że albo o czymś
ważnym zapominasz, albo trzeba iść innym tropem, ale, niestety, musimy najpierw
wyeliminować te prawdopodobne, lecz fałszywe.

– Było tych kobiet trochę, ale romanse Marcela trwały dość krótko i o większości

nie miałam pojęcia. Dowiadywałam się o nich po latach. Byłam tak zapracowana, że nie
miałam czasu zajmować się bzdurami. Zapamiętałam głównie Monikę, jak widać nie bez
powodu. Resztę znałam tylko z imion. Naprawdę.

– A po waszym rozstaniu?

– Chyba nie sądzisz, że wiem coś o romansach Marcela z tego okresu. To już nie

moja sprawa, tylko jego konkubin.

– Ale mnie chodzi właśnie o konkubiny. Coś chyba o nich wiesz, zwłaszcza że

Laura bywała u ojca.

– Tak, ale nie mówiła o tych wizytach. Tej pierwszej, Ewy, Laura nie lubiła,

zresztą z wzajemnością. Trudno się dziwić, miała żal do ojca, że tak szybko po odejściu
zamieszkał z inną kobietą, w dodatku niewiele starszą od niej. A poza tym uważała, że
ona poluje na jego pieniądze. Laura rzadko tam chodziła, a kiedy już całkiem wpadła w
narkotyki, to głównie po to, żeby wyciągnąć od ojca pieniądze albo coś mu wynieść z
domu. Ze dwa razy zadzwonił, że coś mu zginęło i że podejrzewa Laurę. Miał do mnie
pretensję i powiedział, żebym koniecznie coś z tym zrobiła, bo on nie zgadza się na to,
żeby jego córka kradła. Ich związek trwał półtora roku. Nie znam szczegółów, ale ktoś mi
mówił, że z dnia na dzień kazał się Ewie wyprowadzić.

– Czy ona uważała, że to przez Laurę albo przez ciebie?

– Nie wiem, może. Laura się nie zmartwiła, to pewne. Niestety, w tym czasie

miałyśmy słaby kontakt, coraz częściej znikała z domu. Nie rozmawiałyśmy.
Przychodziła tylko po to, żeby się wyspać. – Nagle przeżywam chwilę olśnienia.–
Słuchaj, już wiem, skąd znam nazwisko Kozicka! Ta Ewa miała siostrę, Beatę Kozicką,
chyba przyrodnią, bo nosiły inne nazwiska. Laura kiedyś wymieniła to nazwisko. Ale
czemu tobie o tym nie powiedziała?

– A pytałyśmy ją o Beatę Kozicką? Chyba jednak nie ma takiej zasady, że należy

mówić o czymś na wyrost. Nie wiedziała, że to ważne. Obecna.

background image

– Co obecna?

– Konkubina, jak to nazywasz.

– Żona – poprawiam Ankę. – Sylwia. Nic o niej nie wiem. Widziałyśmy się dwa

razy na ślubach dzieci wspólnych znajomych. Marcel przedstawił nas sobie, ale nie
rozmawiałyśmy. Byłam zaproszona na oba wesela, ale nie poszłam. Nie miałam z kim,
taka sytuacja była dla mnie bardzo krępująca. Czułabym się jak porzucona żona i
podejrzewałabym wszystkich, że szepczą za moimi plecami: jaka biedna, jaka stara, jaka
gruba…

– Nie miałaś z kim? Przecież spotykałaś się z Marcinem.

– Tak, ale on nie chciał uczestniczyć w takich imprezach, a poza tym w weekendy

był u siebie, w Lublinie. Byliśmy kochankami z doskoku. Mnie to coraz bardziej
odpowiadało, bo skoro nie miałam z niego pożytku w razie imprez czy wyjazdów, to nie
chciałam też rezygnować z wolności. W przeciwieństwie do Marcela był typem
samotnika, nie przepadał za życiem towarzyskim. Czasem Artur chodził ze mną na
przyjęcia, ale akurat pojechał po wino do Francji.

– Artur?

– Mój przyjaciel gej, to u niego spędziłam dzisiejszą noc. W piwnicy. Na beczce,

z której nie umiałam zejść…

– Dość! – krzyczy Anka. – Naprawdę już dość – dodaje szeptem. – I weź się w

karby, bo czekają nas trudne dni. Mam zamiar spotkać się z Marcinem. Uprzedź go o
tym. Lecę. I zrób coś z molami zbożowymi.

– I z ubraniowymi… – dodaję.

– Ubraniowe też masz? – pyta z obrzydzeniem.

– Owszem. Walczę z nimi, ale bez efektu. Musiałam je odziedziczyć po

poprzednim właścicielu. Już przywykłam, tylko trochę mi wstyd, jak ktoś mnie
odwiedza, a te towarzyskie cholery wylatują, żeby się przewietrzyć, jak teraz.

– Kup przynętę, są jakieś plastry. I pamiętaj, masz się zastanowić, co w

przeszłości mogło się wydarzyć o tej porze roku. On zapowiada, że niebawem coś się
stanie. Niech Jolka ci pomoże, to mogłoby nas do niego doprowadzić.

– Pomyślę – zapewniam ją, ale ani trochę nie wierzę, że przypomnę sobie jakieś

ważne daty.

background image

Rozdział czwarty

Kiedyś przygotowania do świąt zaczynały się na początku grudnia, aż do tej pory

człowiek miał spokój i umierał z nudów. Nie to, co teraz: witryny sklepowe i reklamy już
od października straszą, że najwyższy czas pomyśleć o prezentach gwiazdkowych.
Ludzie dzielą się na tych, co kochają święta, i tych, co ich nie cierpią, i jest też spora
grupa takich, którym są mniej czy bardziej obojętne, i albo wyjeżdżają, albo urządzają je,
żeby tradycji stało się zadość. W dzieciństwie należałam do tej pierwszej grupy, potem do
trzeciej, po ślubie przeszłam do drugiej, a po rozwodzie wróciłam do trzeciej. Teraz mam
szansę znów zasilić pierwszą. Podobno na liście wydarzeń, które wywołują największy
stres, święta zajmują jedną z czołowych pozycji. Chyba dlatego, że przy jednym stole
często zasiadają ludzie, którzy za sobą, delikatnie mówiąc, nie przepadają. Wiem coś na
ten temat. Przypomina mi się mój nabzdyczony teść wypowiadający głębokie prawdy o
życiu, zwłaszcza o życiu kobiet, na którym znał się jak nikt: „Miejsce kobiety jest w
kuchni, he, he, he”, „Całe zło przez ten feminizm”, „Kobietom poprzewracało się w
głowach”, „Oj, Marysiu, ile jest noblistek, no ile? Nawet nie warto liczyć”. Przed
świętami mój mózg rzeczywiście kurczył się i przechodził w stan spoczynku. Wiedział,
co go czeka: huczne obchody zbliżających się narodzin Jezuska, w których Marcel przez
dwa tygodnie (taka firma, siaka firma) będzie brał aktywny udział, a na koniec coroczny
uprzejmy komentarz teścia na temat prezentu, który od nas dostawał (a właściwie ode
mnie, bo Marcel nigdy nie zajmował się bzdetami): „A na co mi kolejny krawat?”, „Wy
chyba macie za dużo pieniędzy, że je wyrzucacie na taką drogą whisky, która niczym nie
różni się od bimbru”, „Pasek, świetnie, mam ich dziesięć”. Każdej kobiecie szczerze
radzę, żeby przed zamążpójściem przyjrzała się swojemu przyszłemu teściowi, bo a nuż
w porę się rozmyśli. Mieliśmy tylko jedną normalną rozmowę. Odwiedził mnie jakiś czas
po tym, jak Marcel się wyprowadził, i natychmiast, jakby obawiał się mojej reakcji,
zapewnił, że o nic mnie nie obwinia – jeszcze tego brakowało, pomyślałam – i bardzo
żałuje, że tak się stało. „Wiesz, chyba byłem marnym ojcem”, powiedział, kiedy
parzyłam herbatę. Nie zaprzeczyłam, więc było dla niego oczywiste, że zgadzam się z tą
opinią. „I marnym mężem” – znów nie zaprzeczyłam. Jego żona nie zdążyła zostać moją
teściową, bo umarła kilka lat przed naszym ślubem. Prawdopodobnie ze zgryzoty.
„Władzia nie miała lekkiego życia, oj nie”. I tak przez godzinę biczował się, coraz
bardziej skruszony, a ja cały czas milczałam. Wreszcie odważyłam się spytać, jaki jest cel
jego wizyty. „Chciałbym, żebyś przekonała Marcela do powrotu. Może wasze
małżeństwo uda się naprawić. Przecież on cię kocha, Marysiu, tylko nie umie tego
okazać. Będzie mi brakowało naszych świąt. I w ogóle was. Rodzina powinna trzymać
się razem. No i Laura potrzebuje ojca” – zanim zdążył się rozkręcić, przypomniałam mu,
że po pierwsze, dzieci miały ojca wystarczająco długo, żeby zdążył zaspokoić ich
potrzebę rodzicielskiej troski, a po drugie, że ten ojciec nadal żyje, więc nadal może się
nią wykazywać. Nie wiem, skąd wzięłam tyle odwagi. Nigdy nie komentowałam jego
wypowiedzi, nigdy się z nim nie spierałam: uznałam, że zaciskając zęby, można od czasu
do czasu zdzierżyć niedzielne i świąteczne męki. Ale teraz już nic nie muszę. Już
żadnych wspólnych świąt, a Laura – jeśli chce – niech odwiedza dziadka. Zresztą robi to,
bez entuzjazmu, ale robi. Żal mi go, jest bardzo samotny, ale nie potrafię się przemóc. Z
tego, co wiem, w czasie świąt tuła się po znajomych albo jedzie do siostry na wieś, teraz
ją pewnie poucza, gdzie jest miejsce kobiety, i opowiada o straszliwym spustoszeniu,

background image

jakie sieje feminizm. A może przestał, kto wie? W każdym razie obecna żona Marcela na
pewno nie daje sobie w kaszę dmuchać i gwiżdże na tak zwane kobiece obowiązki –
oboje wyjeżdżają na święta, a także na weekendy. Kiedy zbliżały się pierwsze święta po
naszym rozstaniu Marcel jeszcze do mnie zadzwonił z prośbą, żebym zaprosiła ojca na
Wigilię, ale, zgodnie z prawdą, powiedziałam, że nie urządzam świąt, po czym, chyba
bez potrzeby, dodałam, że to dorosłe dzieci powinny zadbać o swoich starych rodziców.
Mama mnie za to ofuknęła: „Mogłaś sobie darować!”.

Tymczasem nasze tegoroczne święta zapowiadają się przyjemnie i licznie. Kacper

wreszcie dał znać, że przyjadą. Wigilię spędzą z nami, a resztę świąt u rodziców Kasi pod
Warszawą. Na sylwestra pojadą do Zakopanego, a stamtąd wrócą do Berlina. Niewiele
tego, ale na początek wystarczy. Postanowili spać u babci, która ma większe mieszkanie.
Ale mnie się wydaje, że to raczej ze względu na Kasię, która może się czuć niezręcznie.
Ja też uważam, że to dobre rozwiązanie, bo mama jest osobą nienarzucającą się i
bezkonfliktową. Sama to zaproponowała, widząc, jak się miotam. I powiedziała, że chyba
ja bardziej – na zapas – boję się swojej synowej niż ona mnie.

To już pewne, że znów pognam po prezenty gwiazdkowe w ostatniej chwili, bo

głowę nadal mam zajętą wrogiem, który nie odpuszcza i chętnie panoszyłby się po moim
mieszkaniu, zostawiał mi róże i myszki, ale ja po pierwsze, wymieniłam zamek, po
drugie, zawsze zamykam drzwi, co stało się już moją obsesją. Gdyby Koterski chciał
nakręcić damską wersję Dnia świra, mógłby mnie spokojnie obsadzić w roli głównej
albo przynajmniej poprosić o konsultację. W niczym nie ustępuję Adasiowi
Miauczyńskiemu, a pod pewnymi względami na pewno biję go na głowę.

Wychodząc rano na szkolenie, spotykam panią Dzięciołową, która wybiera się

chyba na zakupy, bo trzyma wózeczek, jakiego używają starsi ludzie, żeby nie dźwigać.
Najchętniej wycofałabym się do mieszkania, udając, że czegoś zapomniałam, ale
przypominam sobie, że Anka powierzyła mi trudne i chyba niewykonalne zadanie: mam
państwa Dzięciołów do siebie zaprosić.

– Dzień dobry. O ósmej po zakupy? – Posyłam jej najmilszy i najbardziej

fałszywy z moich uśmiechów.

– Tak – odpowiada spłoszona ze wzrokiem wbitym w posadzkę.

Pewnie jej głupio, że mąż tak błaznuje, bo trudno to inaczej nazwać. Trzeba kuć

żelazo póki gorące, nie tylko ze względu na polecenie Anki: naprawdę doskwiera mi, że
są na mnie obrażeni. W dodatku z tak błahego powodu.

– A może jednak któregoś dnia wypijemy kawę – proponuję niepewnie, co,

niestety, ma niewiele wspólnego z kuciem gorącego żelaza.

Dzięciołowa oblewa się rumieńcem i zaczyna dukać, że są zajęci, mąż ma grypę,

a w dodatku spodziewają się wizyty wnuczki, która odwiedza ich trzy razy w tygodniu.

– Niekoniecznie dzisiaj. Może być za kilka dni, u mnie.

– Tak, tak, powtórzę Gieniowi.

To zdrobnienie ani trochę nie pasuje do zacietrzewionego Dzięcioła, który ma

zamiar już do końca świata mnie unikać albo mijać z chłodnym i wyniosłym „dzień
dobry”.

Niepomna instrukcji Anki, karteczkę, która tkwi za wycieraczką samochodu,

ostentacyjnie drę bez czytania, na wypadek gdyby mój wróg skądś mnie obserwował.
Wciąż mam uczucie, że mnie śledzi, co podobno w takich sytuacjach jest zupełnie
normalne. „Tak się czuje każdy, kto ma sekretnego wroga”, twierdzi Anka. Strzępki

background image

papieru wkładam do kieszeni płaszcza. Najchętniej rzuciłabym je na betonową posadzkę,
ale skoro oburzam się, kiedy ktoś śmieci albo nie sprząta po swoim psie, sama też nie
mogę zachowywać się jak barbarzyńca.

Nie widzieliśmy się z Miechem od tamtej nieszczęsnej kolacji. Chyba wychodzi z

firmy przed końcem szkolenia. Teraz to on mnie unika. Nasza rozmowa rzeczywiście
była niefortunna, może mu wstyd albo obraził się, jak Dzięcioł, za to, że bez entuzjazmu
zareagowałam na jego propozycję. Ale przecież wyjaśniłam dlaczego. Cały czas mam
niesmak po tym wieczorze. Rozmawialiśmy sobie bezinteresownie, czuliśmy do siebie
sympatię, a on wyrywa się z takim pomysłem. Właściwie nie znając mnie. I mam
wykładać kasę na jego wydawnictwo. Wariactwo. Postanawiam nie zamartwiać się
Miechem, tylko całą swoją wolną energię skupić na tym, żeby do Wigilii uwolnić się od
MAO, co oznacza, że powinnam mocniej wesprzeć Ankę. Naprawdę nie mam zamiaru
wchodzić w nowy rok z kłopotami. Ani z papierosami – obiecuję sobie solennie – i na tę
myśl szybko wychodzę na balkon. Po chwili naprzeciwko pojawia się „mój palacz”. Jak
zwykle machamy do siebie w ciemnościach. A potem on wykonuje dziwne, chaotyczne
ruchy papierosem. Po co on tak macha? Wygląda to, jakby oganiał się od osy. W końcu
domyślam się, że żarem pisze coś w powietrzu drukowanymi literami, które natychmiast
znikają, więc niełatwo je przeczytać. Mimo wszystko próbuję. Na próżno. Macham
gwałtownie, dając mu do zrozumienia, że nie zdążyłam. To naprawdę trudne, bo litery
trzeba pisać odwrotnie, chyba tak, jakby to było ich lustrzane odbicie. W końcu wiem!
IMIE?, pyta palacz. Odpowiadam: MARIA TY? On: MAKS. Mój papieros gaśnie, więc
wracam do mieszkania. On chyba się nudzi, skoro tak na mnie czatuje i pojawia się na
balkonie, ilekroć wychodzę na papierosa. A może mnie śledzi? Ponieważ ostatnio
zrobiłam się wyjątkowo podejrzliwa, ta hipoteza wydaje mi się całkiem prawdopodobna.
Czy powinnam Ance powiedzieć o tych spotkaniach na balkonie? E tam, Maks – ładne
imię – po prostu dużo pali. Tkwię nad szkoleniem, nie mogąc się skupić, kiedy dzwoni
Michał.

– Kłopoty… – rzuca do słuchawki bez żadnego „cześć” albo „witaj”.

– Tylko błagam, nie mów, że masz…

– Powiem: mam żonę i małe dziecko.

– Co znów zrobiłam? – pytam obojętnie, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Janusz nie dostał ankiet z dwóch szkoleń i zaczął dociekać dlaczego.

Dowiedział się, że prowadziłaś jakieś warsztaty dla wolontariuszy, i się wściekł.

– Ale dlaczego? Były bardzo udane.

– Zrozum, my się na tym nie znamy. Powinnaś to z nim skonsultować.

– Nie mogłam, Miech mnie zaskoczył, i do głowy mi nie przyszło, że to może

nam zaszkodzić.

– Może, może, chodzi o profesjonalizm. Nie mamy takiego programu,

podręczników i nie wiemy, tak naprawdę, na czym polega wolontariat. Konkurencja
może to wykorzystać przeciwko nam.

– Wiesz co, mam to w… – milknę, żeby się nie wyrażać. – Jestem zmęczona,

niewyspana i śmiertelnie znudzona. Trudno, sprzedam wszystko, co mam, na przykład
kolekcję znaczków mojego ojca, która jest warta z pięćdziesiąt tysięcy, i wyjadę na…

Rozmowa przybiera nieoczekiwany obrót, bo Michał przerywa mi i zadaje

głupawe pytanie:

– Jak to? Twój ojciec zbiera znaczki?

background image

– Zbierał, bo od dawna nie żyje.

– A jak on się nazywał?

– Jan.

– Ale na nazwisko.

– Teleszko.

– Ty jesteś z domu Teleszko?

– Owszem, Teleszkówna, a dlaczego pytasz?

– Dziewczyno, nazwisko twojego ojca wśród filatelistów do dzisiaj jest legendą.

Wiem, bo kolekcjonuję znaczki. On miał wybrakowanego Belgijczyka.

– Belgijczyka? Mówi się Belga. A u nas nigdy nie było żadnego Belga.

– Nie, my tak nazywamy ten znaczek, może niepoprawnie, ale nie o to chodzi.

Jest bardzo cenny, dla jednego z nich podobno kiedyś kogoś zamordowano.

– Michał, czy ty sugerujesz, że ktoś może chcieć zamordować mnie albo moją

matkę z powodu znaczka?

– No coś ty! Trochę się podjarałem, przepraszam, ale rzeczywiście jest wart kupę

forsy. Naprawdę chcesz je sprzedać?

– No wiesz, podobno mają sporą wartość, a skoro Janusz chce mnie wywalić z

roboty, to kto wie.

– Od razu wywalić. Jak zwykle, tylko zmyć ci głowę. Bo zawsze coś ci do niej

strzeli.

– Nie mnie, tylko Miechowi. To był jego pomysł, i nie zapominaj, że to on płaci.

– Ja cię tylko uprzedzam, bo nie chcę, żebyś czuła się zaskoczona. A swoją drogą,

co to za dziki pomysł z tymi wolontariuszami?

– Nie uważam, że dziki, my też moglibyśmy czasem zrobić coś za darmo albo

chociaż półdarmo. I mam zamiar zaproponować to Januszowi. – W tym momencie
uświadamiam sobie, że pomysł wcale nie jest absurdalny i wystarczy zręczna
argumentacja, żeby Janusz go chwycił, więc zapewniam Michała: – Będzie zachwycony.

– Boże, kobieto, opamiętaj się, zupełnie jakbyś nie wiedziała, po co człowiek

prowadzi firmę.

– Nie opamiętam się, a poza tym nam, trenerom, też przyda się od czasu do czasu

przemówić bardziej ludzkim głosem – zapewniam z przekonaniem.

– Rób, jak uważasz. Ale tak za darmo? Pokażesz przy okazji te znaczki?

– Nie, są u mamy.

Ciekawe, Marcel też kolekcjonował znaczki, nie sądziłam, że to nadal tak

popularne hobby. W dzieciństwie zbieraliśmy znaczki i zapałczane etykietki, fotosy i
sreberka po czekoladkach. Ale żeby dorośli mężczyźni… Niesłychane! I w dodatku
Michał mówił o jakimś cennym Belgijczyku. Co to znaczy cenny? I czy mama o tym
wie? Dzwonię do niej, żeby o to spytać.

– Tak, wiem, że są cenne, przecież żyliśmy w biedzie nie dlatego, że twój ojciec

kolekcjonował znaczki, ale dlatego, że kolekcjonował cenne znaczki. Trzymam je dla
was na czarną godzinę.

– Było już dziesięć czarnych godzin.

– Ty chyba nie wiesz, co to znaczy czarna godzina. Czarna godzina, moja droga,

to… A zresztą, nie musisz tego wiedzieć.

– I są bardzo cenne…

– Tak. Dopiero przed śmiercią Janka zrozumiałam, że chciał nas w ten sposób

background image

zabezpieczyć. Kiedy po zawale odzyskał na krótko przytomność, powiedział bardzo
słabym głosem, Boże, jaka to była straszna chwila, nagle sobie uświadomiłam, że mogę
go stracić, no więc powiedział: „Nie oddawaj ani nie pokazuj nikomu znaczków. Są
bardzo cenne. W razie czego zgłoś się do Zbyszka Barcika”. Popłakałam się, bo tyle lat
wierciłam mu dziurę w brzuchu, a on nie chciał nas zostawić w biedzie. Pierwszy zawał
miał przed czterdziestką.

– I mimo to palił.

– Ty też palisz.

– Ale nie miałam zawału.

– Co to za argument?

– I trzymasz je w domu?

– A gdzie mam trzymać?

No niby tak, gdzie ma je trzymać?

– Ale może byś je sprzedała i trochę pożyła, na przykład wyjechała na wycieczkę.

Są pewnie warte z pięćdziesiąt tysięcy.

Nie widzimy się, ale mam wrażenie, że patrzy na mnie ze zgrozą, jakby nie mogła

uwierzyć, że jestem jej córką. No tak, może propozycja nie była stosowna. Ktoś, kto w
dzisiejszych czasach ceruje rajstopy, nie będzie wyrzucać pieniędzy na zagraniczne
wojaże.

– Na wycieczkę to ja się wybieram, ale inną.

– Mamo, nie zaczynaj.

– A poza tym on trzymał je dla nas, a ja trzymam je dla was. A nuż przydadzą się

tobie albo dzieciom. Wiesz, dzisiaj traci się pracę z dnia na dzień i jest wielkie
bezrobocie.

– A wiesz, czasem chciałabym stracić pracę z dnia na dzień, bo przynajmniej

musiałabym się rozejrzeć za inną.

– No to jak ją już stracisz, o co najwyraźniej się starasz, daj mi znać. Słuchaj, była

u mnie Laura. Mnie się wydaje, że coś ją gnębi. Mam nadzieję, że trzymasz rękę na
pulsie.

– Tak, tak, drobne kłopoty, nic poważnego.

– Ale chyba nie poznała jakiegoś palanta, jak nazywasz mężczyzn szczególnego

pokroju.

– Nie, według mnie już wyrobiła normę i trzyma się od nich z daleka. Nie martw

się.

– Ale gdyby potrzebowała tych znaczków, to można by…

– Mamo, dzięki, w razie czego ci powiem. Tymczasem Laura doskonale sobie

radzi, lubi swoich staruszków, oni ją wręcz uwielbiają, więc się nie wtrącajmy. Przyjdzie
na to czas.

– Tylko żeby nie było za późno.

– A dlaczego miałoby być za późno? – pytam zdziwiona. – Na pieniądze nigdy

nie jest za późno, co najwyżej, przynajmniej w wypadku dzieci, może być za wcześnie.

– Co innego miałam na myśli. Tylko się nie złość. – Mam już pewność, że powie

coś, co mnie strasznie wkurzy. – Bo wiesz, jakiś czas temu… nie mówiłam ci o tym,
miałaś tyle spraw na głowie. I w ogóle trudno było dogadać się z tobą. Kiedyśmy
spacerowały po parku, byłaś zamyślona i nie odpowiadałaś na moje pytania. A tamtego
dnia, to był jedenasty listopada, ktoś ich u mnie szukał.

background image

– Nic nie rozumiem. Czego szukał?

– Znaczków. Po powrocie do domu zastałam drzwi otwarte, a ja w

przeciwieństwie do ciebie zamykam drzwi, i w pokoju panował straszny rozgardiasz.

– I ty tak spokojnie o tym mówisz?

– Przecież nic się nie stało. No więc mieszkanie wyglądało tak jak twoje, kiedy

czegoś szukasz, a ty często czegoś szukasz, bo wciąż coś ci ginie. W pierwszej chwili
pomyślałam, że jakiś włamywacz szukał pieniędzy albo kosztowności, ale nie: na stole
leżała cała moja emerytura – nic dziwnego, myślę, raptem tysiąc złotych – a perły i
pierścionki od Róży, bo ona zawsze wszystkim dzieliła się ze mną, na toaletce obok
lustra. Nic nie brakowało. Wezwałam policję, obiecali się tym zająć, a potem Mietka, bo
to już jedyny żyjący mężczyzna, jakiego znam, żeby mi założył jakiś porządny zamek.
Aha, muszę ci koniecznie dać klucz. I on od razu wiedział: „Helenko, przecież ktoś
szukał znaczków Janka”.

Słucham jej z rosnącym zdumieniem. Jak to możliwe, że nic mi nie powiedziała?

Przecież grozi jej niebezpieczeństwo. Dlaczego własna matka i córka ukrywają przede
mną ważne informacje? Myślałam, że tylko ja to robię, żeby ich nie martwić… Wreszcie
odzyskuję głos.

– Mamo, nie wiadomo, czego ten ktoś szukał, ale wolałabym, żebyś na jakiś czas

zamieszkała u mnie. Dopóki to się nie wyjaśni.

– O, nie ma mowy. Mam teraz solidny zamek i łańcuch, a Mietek codziennie

dzwoni, nawet po trzy razy, i odwiedza mnie. A znaczki dobrze schowane, nikt ich nie
znajdzie, nawet ty. Możesz być tego pewna.

– Słuchaj, muszę to wszystko przemyśleć, bo jestem oszołomiona. Nic nie

rozumiem.

– Dobrze, ale nie martw się, kochanie. Matka sobie radzi.

– Nie, nie martwię się, przecież nie mam żadnego powodu do zmartwień.

Czyli wróg uparł się na całą moją rodzinę. Nie sposób tego ogarnąć: ja, potem

Laura, a teraz mama. Zastanawiam się, czy to dwie osobne sprawy, czy może jedna: czy
ten, kto z takim uporem straszy mnie od początku października, jest zarazem
poszukiwaczem znaczków ojca? Ale skąd pewność, że szukał właśnie ich? Na wszelki
wypadek relacjonuję Ance rozmowę z mamą i proszę, żeby wpisała na listę pana Mietka,
który z miejsca wydał mi się podejrzany.

– Co za rodzina – mamrocze Anka pod nosem. – Na razie nie wiem, co z tym

zrobić. Te sprawy rzeczywiście mogą mieć związek, ale nie mam pojęcia jaki. Aha,
jeszcze jedno: kto to jest ciocia Róża? Czy uważasz, że mogę ją wykreślić?

– Jasne, przecież nie żyje.

– Maniu, ja naprawdę jestem twardą kobietą, trzy razy omal mnie nie zabili,

uprawiam karate i skułam kajdankami niejednego bandziora, ale ty będziesz pierwszą
osobą, która mnie wykończy.

– A co ja takiego zrobiłam?

– Wpisałaś na listę ducha.

– Ale ciocia Róża nie jest zwykłym duchem.

– Wykreślam ją, a ty mi o niej opowiesz, jak już będzie po wszystkim. A teraz

pozwól mi działać, bo zaczynam mieć dość tej sprawy.

No to się doigrałam, nawet Anka, taka twarda kobieta, straciła do mnie

cierpliwość. Szkoda, że nie pozwoliła mi opowiedzieć o cioci Róży. Przecież nie bez

background image

powodu ją wpisałam. Nie jestem głupia. Zresztą Jolka, mimo wątpliwości, też w końcu
uznała, że ciocia Róża zasłużyła sobie na honorowe członkostwo w klubie podejrzanych,
bo zanim odeszła tam, gdzie jej miejsce – do raju, ciągle mnie nawiedzała. Najpierw po
to, żeby przypomnieć, jak w bajkach – „pomnij, coś mi obiecała” – że przyrzekłam
zabrać do siebie jej kota Lunatyka – imię stąd, że chodził przez sen, widziałam to na
własne oczy – a potem jej duch straszył mnie za to, że oddałam go w dobre ręce.
Tłumaczyłam jej: „Ciociu, przecież mnie całymi dniami nie ma w domu, często
wyjeżdżam, oddałam Lunatyka w najczulsze ręce. Czy ty wiesz, jakie on ma sielskie
życie u Koseckich? Lepsze niż u ciebie. A poza tym Kosecki jest weterynarzem,
wprawdzie na emeryturze, ale jednak. Gdybyś ty miała za męża kardiologa, też byś
jeszcze pożyła. Lunatyk skonałby u mnie z nudów, a może nawet z głodu, bo ja już
odwykłam od kotów i cały czas pracuję. I musiałby się tułać po różnych domach, kiedy
wyjeżdżam, więc przestań mnie nachodzić i odpoczywaj w pokoju, bo na to zasłużyłaś”.
Ona jednak nie posłuchała. Po raz pierwszy w życiu miałam do czynienia z duchem i
uwierzyłam, że po zmarłych zostaje na ziemi, po której ja oczywiście „mocno stąpam”,
jakaś aktywna energia. Energia cioci Róży była superaktywna. Raz przestawiła mi
książki na półce, to znów przewiesiła obrazy: martwą naturę z buciorami zamieniła
miejscem z mazurskim pejzażem, który dostałam od Weroniki. Chociaż, trzeba przyznać,
że nie bałam się ani przez chwilę. Ciocia nawet za życia nigdy nikogo nie skrzywdziła, a
co dopiero po śmierci. W końcu rozproszyła się we wszechświecie. A wtedy zaczęła mnie
straszyć MAO. I niestety, czasem nachodzi mnie niedorzeczna myśl, że to nadal ciocia
Róża, chociaż trudno uwierzyć, że mogłaby mnie wyzywać od suk i zdzir i układać
wierszyki. Nie wiadomo jednak, jak po śmierci zmienia się charakter człowieka. Może
ktoś miły i łagodny staje się nagle agresywny? I na odwrót.

Tymczasem Anka zaczyna wypytywać o Weronikę, co wydaje mi się całkowitą

stratą czasu, ale już nie protestuję, bo wiem, że nic nie wskóram.

– Mieszka na Mazurach w drewnianym domu. Latem…

– Wiem, wiem, opowiedz, jaka była kiedyś.

– Trochę inna, zmieniła się pod wpływem Bartka. To była wielka miłość.

Przedtem hippisowała, paliła trawkę i słuchała Janis Joplin. Wszystkie zresztą jej
słuchałyśmy i chciałyśmy wyglądać jak ona. Miałyśmy skołtunione włosy i ćwiczyłyśmy
chrypkę. Weronika chodziła na wagary, co matce i babci, z którymi mieszkała, spędzało
sen z powiek, zadawała się z próżniaczym, wesołym towarzystwem, którego strasznie jej
zazdrościłyśmy, ale nie miałyśmy odwagi do nich dołączyć. To byli sympatyczni ludzie,
ale bałam się ich. Zresztą o dziewiątej wieczorem ukazywały mi się przed oczyma
zatroskane twarze moich rodziców, którzy na mnie czekają, i wracałam grzecznie do
domu. A tamci po nocach grali na gitarach, palili trawkę i nie chodzili do szkoły albo, tak
jak Weronika, chodzili sporadycznie, żeby na samych trójczynach zdać do następnej
klasy. Nie wiem, jak ona dostała się na filologię klasyczną. A dlaczego pytasz o
Weronikę? Ona jest najbardziej pozytywną osobą, jaką znam. Bez wad. Istny ideał.

– Jak umarł jej mąż? – pyta, ignorując moje obawy.

– Wypadek w Karpatach rumuńskich. Niestety, nie znam szczegółów, urwana lina

albo czyjaś nieostrożność. Proszę, nie wciągaj w to Weroniki.

– O nic jej nie podejrzewam – zapewnia Anka, po czym jednak zaprzecza temu: –

„Żeby zrozumieć czyn, szukaj motywu”, radzi Ajschylos.

– Nie, to Arystoteles. Ajschylos to ten od żółwia.

background image

– Aha, może i tak. Tylko sprawdzam. Przecież wiesz, że każdego. Nawet Jolkę.

– Naprawdę wolałabym, żeby to była Jolka, chociaż ją kocham. Weronika nie ma

motywu. Znam ją.

– Co ty powiedziałaś? Od żółwia?

– No tak, sęp albo orzeł, już nie pamiętam, wypuścił żółwia ze szponów, bo

myślał, że łysa głowa Ajschylosa to kamień…

– Przepraszam cię, właśnie sobie o czymś przypomniałam, muszę to sprawdzić,

ale wrócimy do tej rozmowy.

Nic nie rozumiem i już dawno zaplątałam się w gęstej sieci, którą Anka tka,

prowadząc śledztwo. Zaczynam się bać najwierniejszych przyjaciół, bo u każdego w
końcu udaje mi się znaleźć jakiś motyw albo chociaż motywek. Ja też, gdyby mi odbiło,
mogłabym chcieć się zemścić na kilku osobach: Szekspirze, Sławku, Kubie, Jolce i
Baśce, a nawet na moich dzieciach, nie mówiąc już o Marcelu. Ale gdyby ten mechanizm
był taki prosty, świat stałby się sceną krwawej rzezi. Odbija komuś, a jak wiadomo
każdemu się zdarza, i zaczyna nękać albo nawet morduje upatrzoną osobę. Żeby jednak
dręczyć kogoś tygodniami, jak MAO mnie, potrzeba czegoś więcej niż tylko nagłej żądzy
zemsty – trzeba mieć jakiś defekt psychiczny, czuć przyjemność w osaczaniu ofiary, i
chyba też nosić w sobie wielkie cierpienie. A mój wróg pisał o cierpieniu i że życzy mi
tego samego. Czyli konkretnie czego?

Po szkoleniu (Miech nadal mnie unika) jadę do mamy, żeby jednak namówić ją na

przeprowadzkę do mnie. Kilka dni pomieszkamy razem, a kiedy sprawa się wyjaśni,
wróci do domu. Wchodząc na trzecie piętro, sapię jak miech kowalski (z przeproszeniem
Miecha, który nie pali i nie sapie), a potem staję pod drzwiami, żeby się wysapać. Coś się
na nich bieli, chyba kartka. Zapalam światło i nogi się pode mną uginają: ZNACZKÓW
TUTAJ NIE MA! Nie po raz pierwszy w ostatnich tygodniach mam wrażenie, że życie
naprawdę jest snem. Muszę się wreszcie obudzić, zanim ten sen mnie unicestwi.
Wiedziałam, że moja matka jest trochę stuknięta, w końcu po kimś to mam, ale żeby do
tego stopnia? Dzwonię do drzwi: raz krótko, dwa razy dłużej. Otwiera roześmiana.

– Widziałaś kartkę? Prawda, że fantastyczny pomysł? Nie rozumiem, dlaczego

wcześniej na to nie wpadłam. Teraz na pewno już się nie odważy.

– Mamo, nie dobijaj mnie. Za chwilę cały świat się dowie, że masz cenne znaczki.

A poza tym, jeśli z ich powodu ktoś gotów był włamać się do ciebie, to znaczy, że tak
łatwo nie odpuści. Czy policja coś ustaliła?

– Nie. Powiedzieli, że szansa jest nikła.

– A mówiłaś im, czego szukał?

– Ależ skąd, nie chciałam, żeby wiedzieli o znaczkach.

– Nie, jasne, na pewno nikt się nie dowie, to oczywiste, bo ty umiesz być

dyskretna, to twoja główna cecha – mówię całkiem spokojnie, choć krew mnie zalewa,
więc dodaję już podniesionym tonem: – A kartka na drzwiach!?

– Nie unoś się, to wiadomość dla złodzieja, nie dla policji.

No to rzeczywiście nie ma szansy, myślę, patrząc na nią, tak bezradna, że

przestaję się odzywać. Pijemy herbatę, streszcza mi jakąś książkę, która ma chyba z
osiemset stron, więc nieprędko skończy. Nie słucham, tylko cały czas intensywnie myślę
nad tym, co dalej. Anka zajmuje się MAO, nie zdoła znaleźć filatelisty, jeśli to dwie
różne osoby. Muszę coś zrobić.

– I tak się kończy ta nieprawdopodobna historia – mówi mama. – Samo życie.

background image

– Tak, bardzo ciekawa. To ja lecę i proszę, zdejmij kartkę z drzwi.

– Zastanowię się.

W domu od razu dzwonię do Michała.

– Możesz mi poświęcić kilka minut?

– Kłopoty ze szkoleniem?

– Nie, wszystko w porządku. Tylko mam kilka pytań w związku ze znaczkami.

Kto może wiedzieć, że mój ojciec miał znaczki? Wiesz, Belgijczyka i jakieś tam.

– Wszyscy, kobieto, wszyscy prawdziwi filateliści – wyjaśnia.

– A ty jesteś prawdziwym filatelistą?

– Ja się w ogóle nie liczę w tej branży. Musiałbym zacząć co najmniej pół wieku

temu. Albo być bogaczem. A nie jestem – wzdycha – i nigdy nie będę.

– Te znaczki są takie cenne?

– Nie wiem, co miał twój ojciec, ale na świecie są znaczki warte trzy miliony

euro.

– Na pewno więcej, przecież są miliardy znaczków.

– Kretynka. Jeden znaczek jest tyle wart.

– Co!? – krzyczę do słuchawki. – Chyba zwariowałeś!

– Nie. Sprawdź sobie w internecie.

– A ten Belgijczyk, ile może być wart?

– Chyba ze sto tysięcy złotych. Nie, na pewno więcej. Było ich w Polsce przed

wojną całkiem sporo, ale o ile mi wiadomo, został tylko jeden. I miał go twój ojciec.

Jestem oszołomiona. Moja matka, która ma tysiąc złotych emerytury i ceruje

rajstopy, jest w rzeczywistości bajecznie bogata. I pomyśleć, że opłacam jej czynsz, prąd
i telefon. Nie do wiary!

– Michał – mówię drżącym głosem – ale przecież jeśli ktoś ukradnie taki znaczek,

to nie może go potem sprzedać.

– Owszem, może. To ryzykowne, ale nie niemożliwe. A poza tym, pewnie tego

nie zrozumiesz, są filateliści, którym wystarcza świadomość, że mają jakiś wyjątkowy
znaczek. Codziennie sobie na niego popatrzą i dostają takiej adrenaliny, że wysiada przy
tym najbardziej ekstremalny sport ekstremalny. A poza tym to świetna lokata kapitału.

– Dzięki. Rozumiem. Czy znasz niejakiego Barcika?

– No pewnie. Wybitny fachowiec. Ma sklep filatelistyczny na Bielanach. Byłem

tam raz, co za raj, ale nazwy ulicy nie pamiętam. Będziesz na zebraniu?

– Jasne, że będę – odpowiadam, ale nie mam pojęcia, o jakie zebranie chodzi,

więc jednak dodaję: – A przypomnij mi, kiedy i o której godzinie.

– Wiedziałem, że zapomniałaś. W najbliższy poniedziałek o dwunastej.

Skąd ojciec miał pieniądze na takie znaczki? Nawet jeśli wydawał na nie całą

pensję, to przecież nie chodzi o sumy tego rzędu. Sto tysięcy! Wprawdzie ich cena kiedyś
musiała być dużo niższa, ale nie tak bardzo. Jeśli Belgijczyk wart jest dzisiaj sto tysięcy,
to nie mógł kiedyś kosztować stu złotych. Poza tym ludzie po wojnie byli bardzo biedni,
a ojciec niewiele zarabiał, był zwykłym inżynierem. Przeszywa mnie straszliwa myśl:
może był malwersantem? A po chwili druga, równie straszliwa: może kradł znaczki? Tak
jak próbował to zrobić włamywacz mamy? Jestem gotowa swój ateizm na wszelki
wypadek pomieszany z agnostycyzmem zamienić na gorliwy katolicyzm, buddyzm,
judaizm, a nawet na islam, żeby tylko jakiś Bóg wysłuchał moich błagań: „Boże spraw,
żeby mój ojciec okazał się uczciwym człowiekiem. To znaczy nie, spraw, żeby nie okazał

background image

się nieuczciwy!”. Tak czy siak, nigdy go nie przestanę kochać. Jestem gotowa pójść za
niego do więzienia albo nawet – z wielkim bólem – oddać znaczki prawowitemu
właścicielowi. Nie ma rady, muszę oględnie wypytać mamę, skąd ojciec brał pieniądze.
Ale tak, żeby się nie zorientowała, że mógł być złodziejem. Nie przeżyłaby tego,
przecież, w przeciwieństwie do mnie wyszła za „bardzo przyzwoitego człowieka”.

Tymczasem bez uprzedzenia wpada Anka. Nadal chodzi w kwiecistych sukniach i

nadal ma na głowie loki prosto od fryzjera. Zapewnia, że tylko na chwilę. Przejeżdżała
obok i postanowiła zadać mi kilka ważnych pytań.

– Mogłaś zadzwonić – burczę.

– Dzwoniłam, ale ty pewnie masz telefon w jakiejś szufladzie albo go zgubiłaś.

– Nigdy nie zgu… – zaczynam i milknę. – Raz tylko wpadł mi do muszli

klozetowej.

– No właśnie. Pomyślałam, że wpadł ci do kibla. Czy twój ojciec dobrze zarabiał?

– Ona naprawdę ma niebywałą intuicję.

– Taaak, baaardzo, bardzo dobrze zarabiał – kłamię jak z nut, przestraszona, że

odkryła mroczną tajemnicę mojego taty. – Oczywiście żyliśmy skromnie, ponieważ
znaczki były drogie, okropnie drogie, a on nie mógł się powstrzymać, bo prawdziwi
filateliści…

Przerywa mi, jak zwykle, kiedy jej zdaniem zaczynam przynudzać.

– Wiem, okropnie drogie, sprawdziłam to. Podobno po śmierci twojego ojca

dzwonili do mamy z propozycją kupna klaserów, ale odpowiadała, że nie są na sprzedaż.
W końcu przestali. Miał Belgijczyka z jakimś defektem, jest ich tylko kilka na świecie, w
Polsce chyba jeden, może to właśnie ten jedyny. I jest wart dzisiaj – Anka zawiesza głos,
wpatrujemy się w siebie w napięciu – dwieście tysięcy złotych.

Milczymy przerażone. Ja znów widzę przed sobą wyspę, a Anka, być może, swoje

honorarium. Dwieście tysięcy, a przecież w klaserach są też inne znaczki. Pewnie nie tak
cenne jak Belgijczyk, ale także cenne. Wymienię samochód, spłacę kredyt, a może, nie
sprzedając warszawskiego mieszkania, kupię sobie, jak Weronika, mazurską chatę… Nie,
jednak wyspa…

Niestety, ta słodka chwila, która z trudem wytrzymuje ciężar moich rozbuchanych

marzeń i planów, trwa bardzo krótko.

– Podobno jednak sprzedał go – obwieszcza Anka i widząc moją minę,

nerwowym gestem podaje mi paczkę chusteczek.

– Obejdzie się – burczę na nią. – Płonne nadzieje mam dobrze przetrenowane.

Czyli na listę wrogów albo przynajmniej osób podejrzanych o włamanie do mieszkania
mamy należałoby wpisać wszystkich „prawdziwych filatelistów” w Polsce, a może nawet
na świecie.

– To właściwie nie było włamanie. Zamek nie nosi najmniejszych śladów

uszkodzenia.

– No to jak się dostał do środka?

– Pokaż mi klucz do mieszkania mamy – mówi Anka rozkazującym tonem.

Pełna złych przeczuć ruszam do przedpokoju, gdzie w koszyczku na półce

dębowego secesyjnego wieszaka trzymam klucze zaopatrzone w „identyfikatory”: swoje,
mamy, Laury, od piwnicy, od skrzynki i kilka innych, chyba niepotrzebnych, których
jednak boję się wyrzucić, bo nigdy nie wiadomo. Gmeram w koszyczku, szukam, ale
bezskutecznie.

background image

– Nie ma – obwieszczam zdziwiona, odwracając się do Anki.

– Tak myślałam.

– Czyli podarował mi mysz i róże, a zabrał klucze od mieszkania mamy.

– Za wcześnie na takie wnioski.

– A teraz: Weronika. Mówiłaś, że jej mąż zginął w górach.

– Tak, Bartek się wspinał. Weronika z nim nie jeździła, bo bała się gór, nie

przekonał jej do nich nawet Pikuś…

– Kto to? – pyta, chwytając za długopis.

– Jej głos wewnętrzny, który…

– Proszę cię, do rzeczy.

– A poza tym ona uważała, że facet powinien mieć coś własnego, do czego jego

żona się nie wtrąca i w czym nie uczestniczy. Nie bardzo rozumiałam, o co jej chodzi, bo
Marcel miał tylko takie rzeczy i…

– O Marcelu innym razem.

– Bartek przejął tę pasję po ojcu, który też zginął w górach, chyba w Himalajach.

Ale Bartek w całkiem niewysokich, bo w Karpatach. Jakiś głupi wypadek, błąd, nie wiem
dokładnie. Byli całą ekipą, w kilka osób.

– Sprawdziłam to.

– I co? – pytam nie tylko zdziwiona, ale również zniesmaczona, bo wolałabym,

aby Anka uprzedzała mnie, w życiu którego z moich przyjaciół akurat gmera, żeby mi go
na zawsze odebrać.

– To była sześcioosobowa ekipa. Ktoś przez nieostrożność zrzucił kamień. Ten

kamień uderzył Bartka w głowę, zabijając go na miejscu.

Już rozumiem, dlaczego Anka wybiegła tak nagle, kiedy jej powiedziałam o

Ajschylosie i żółwiu, i jestem zgorszona, bo to wszystko zaczyna osuwać się w groteskę.

– Tak, tak, twój Ajschylos mnie natchnął. Było tam trzech polskich alpinistów,

dwóch Rumunów oraz jakiś młody Polak z Niemiec, który dołączył do nich w ostatniej
chwili.

– Ale właściwie to o co ci chodzi?

– Na razie tylko szukam motywu, więc sprawdzam wszystko i wszystkich, nawet

ciebie.

– Że niby sama siebie prześladuję?

– Zdarza się.

– I płacę ci za to, żebyś mnie złapała? No dobra, ale co moja sprawa ma

wspólnego z Bartkiem i Weroniką?

– Wybierasz się do niej?

– Miałam zamiar, ale wiedząc, że o coś ją podejrzewasz, na pewno nie będę

umiała spojrzeć jej w oczy. Zrozum, dom Weroniki jest jedynym miejscem, gdzie
zapominam o kłopotach. A teraz i to przepadnie. Zostanie mi już tylko piwnica Artura,
więc na pewno wpadnę w alkoholizm albo zabiję się, spadając z beczki.

– Gdybym była tak wrażliwa jak moi klienci i badała tylko te tropy, które mi

wskażą, nigdy bym nie rozwiązała żadnej sprawy. Nikogo jeszcze nie podejrzewam, ale
wykluczam tylko te osoby, które już sprawdziłam.

– I przyszła kolej na Weronikę, tak?

– Tak. Ale poza nią jest ich co najmniej dziesięć.

– Zdaje się, że po tym wszystkim będę musiała wyemigrować z Polski, bo nie

background image

zostanie mi tutaj żadna bratnia dusza.

– Nie będzie tak źle, wierz mi, umiem zadawać pytania w taki sposób, że

niektórzy nie mają pojęcia, o co tak naprawdę pytam. I wiele spraw można wyjaśnić na
drodze dedukcji. Umówiłaś się z Dzięciołami?

– Nie. Nie chcą mnie znać.

– Musisz do nich zapukać i uśmiechnąć się promiennie, tak żeby nie mogli

odmówić, a potem zawiadomić mnie, kiedy mam wpaść, żeby przypadkiem natknąć się
na nich. Jeśli tego nie zrobisz, przerywam śledztwo. Lecę, myśl o kluczu.

– No to leć, bo mam dość. Pa.

Baśka i Antoni, wreszcie zapamiętałam jego imię!, na mój widok machają z końca

sali w restauracji Transylwania. Lokal jest pełen haftowanych obrusów, makatek i starych
zdjęć przedstawiających wąsatych mężczyzn, kobiety w strojach ludowych, góry i zamki.
Pod jedną ze ścian stoi stara drewniana prasa do wyciskania winogron. Baśka dokonuje
prezentacji, bo przecież jeszcze się nie znamy z Antonim, i podaje mi kartę.

– A gdzie reszta?

– Nikt więcej nie przyjdzie – mówi Baśka z goryczą, bo chciała zorganizować

spotkanie całej grupy, a skończyło się na trzech osobach.

– Antoni, chyba będziesz musiał mi wyjaśnić, z czego składają się te potrawy –

mówię, wpatrując się w kartę dań, która od góry do dołu brzmi zagadkowo. Nie znam ani
jednej, chociaż oprócz nazw węgierskich i rumuńskich pod spodem widnieją też polskie.
Jedno jest pewne: tylko desery nie zawierają mięsa.

– To jest knajpa siedmiogrodzka – wyjaśnia Antoni – chyba wiesz, gdzie jest

Siedmiogród? – pyta i groźnie na mnie patrzy.

– W Rumunii – odpowiadam struchlała.

– Tak, ale kiedyś należał do Węgier – nadal patrzy na mnie badawczo.

– Przepraszam, nie wiedziałam. Marnie sobie radzę z historią.

– Antek, przestań, bo Mania gotowa pomyśleć, że mówisz poważnie. Słuchaj, on

się tak tylko wygłupia.

W oczekiwaniu na potrawy, w których jest to wszystko, o czym Baśka mówiła,

komentując na parapetówce kuchnię węgierską: słonina, smalec, śmietana, czosnek,
cebula, papryka, Antoni opowiada o Siedmiogrodzie. Nareszcie rozumiem, co ma
wspólnego z Węgrami. Zajadając się maleńkimi gołąbkami zawiniętymi w liście
winogron, a potem siedmiogrodzkim tokaniem, popatruję na fotografie przedstawiające
Karpaty, które wciąż przyciągają mój wzrok. To tam zginął Bartek, uświadamiam sobie.
Wiedziałam, że w Karpatach rumuńskich, ale do tej pory wydawały mi się jakimś
abstrakcyjnym, nierealnym miejscem. A teraz widzę je na starych zdjęciach, dzikie i
ponure. Cóż że sfotografowane sto lat temu – to te same góry, nie zmieniły się od tej
pory. Podnoszę widelec do ust, wpatrując się w skalisty szczyt. Właściwie dopiero teraz
dociera do mnie ta śmierć w wymiarze konkretnym.

– Dlaczego tak patrzysz na te zdjęcia? – pyta Baśka, zaniepokojona moim

milczeniem.

– Przepraszam was, nie mogę od nich oderwać oczu, bo przypominają mi o

śmierci kogoś bliskiego. Pamiętasz, Basiu, tam zginął Bartek, mąż Weroniki. To
niesamowite, te góry naprawdę istnieją.

– Tak – mówi Antek – Karpaty tylko pozornie są bezpieczne. Nie wolno ich

lekceważyć. Zresztą żadne góry tego nie lubią. Nie wiem, o jakim wypadku mówisz, ale

background image

byłem akurat w Siedmiogrodzie, kiedy przed laty zginął tam pewien Polak. Ćwiczyli
przed jakąś poważniejszą wyprawą, to miała być jedynie rozgrzewka, i jeden z nich
zginął.

– Co się stało? – pytam, mając niemal pewność, że Antek mówi o Bartku.

– Widziałem się z nimi, kiedy zeszli na dół. Trzech było z Polski, dwóch z

Rumunii i jeden z Niemiec, młody Polak mieszkający w Berlinie. Był cały czas w szoku,
siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, nie dało się z nim rozmawiać.

– Skąd się tam wziąłeś?

– Akurat mieszkałem w Klużu. Byłem tam jedynym tłumaczem, który znał

rumuński i polski. Wezwali mnie, bo trzeba było przesłuchać ekipę. Ale szybko
zamknięto sprawę. To był nieszczęśliwy wypadek. Żal mi było tego chłopaka. Zdaje się,
że to on przez nieostrożność zrzucił kamień.

– Czy wiesz, jak to się stało? – pytam, usiłując zapanować nad głosem.

– Nie. Pomagałem im potem załatwić różne formalności. Przyjechało trzech, a

wróciło dwóch i jeden w trumnie. Ten młody Polak przeżył straszliwy wstrząs. Kiedy
wyjeżdżał, powiedział mi, że kończy z górami.

– Dajmy temu spokój – mówię ze ściśniętym gardłem. – A jakie macie plany

świąteczne i sylwestrowe?

Reszta wieczoru przebiega już w pogodniejszej atmosferze, przynajmniej dla

nich. Antek opowiada o swojej pracy, o Budapeszcie, o kulturze węgierskiej i rumuńskiej.

– Jak nauczyłeś się tych języków?

Baśka piorunuje mnie wzrokiem, bo doskonale wie, że miałam ochotę

powiedzieć: „tych bezużytecznych języków”. Odpowiadam jej, też wzrokiem, żeby się
nie obawiała. Może lubię sobie poironizować, ale jednak, kiedy trzeba, trzymam fason.

– Moja żona była Węgierką z Siedmiogrodu – wyjaśnia.

Milczę, ale mój wzrok dopytuje: rozwiedliście się, umarła?

– Rozpadło się. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale jeśli ludzie nie mają

wspólnego języka do kłótni, to nie ma szansy na trwały związek. Nie umieliśmy się
kłócić, rozumiecie? A to wielka sztuka. Mój węgierski zawsze wtedy wysiadał i każdy
spór kończył się na wykrzykiwaniu jakichś pokracznych zdań, z których Judit się śmiała.
To było groteskowe. Przecież nikt nie lubi być śmieszny podczas kłótni. Trochę żartuję,
ale tylko trochę. Nie wiem, jak inni sobie z tym radzą, ale dla mnie nieustanne
funkcjonowanie w obcym języku okazało się zbyt trudne. Po kilku latach myślałem, że
dostanę rozdwojenia jaźni. Oboje uznaliśmy, że najgorsze przed nami i że lepiej przez to
nie przechodzić. Tam tęskniłem za Polską, a tutaj tęsknię za Budapesztem i
Siedmiogrodem. I tak już pewnie zostanie.

Na stole ląduje deser: ciasto przypominające nasz kołacz i mocna kawa. Na

dworze tymczasem zaczął padać śnieg. Jest mróz, więc się nie topi. Przypominam sobie o
zimowych oponach. Zawsze za późno je zmieniam. A w zeszłym roku w ogóle tego nie
zrobiłam. I opłaciło się, bo pierwszy śnieg spadł dopiero pod koniec lutego.

Od kiedy wiem, że znaczki ojca są bardzo cenne, cały czas głowię się nad tym,

skąd brał pieniądze. Postanowiłam podpytać mamę, ale boję się, żeby nie wyszły z tego
kłopoty. Jestem gotowa wybaczyć mu, że dopuścił się kradzieży czy malwersacji, ale za
żadne skarby nie chcę, żeby zostało nadszarpnięte przekonanie matki o nieskazitelnej
uczciwości jej męża. Wreszcie któregoś dnia pytam niewinnie:

– Mamo, czy tata długo zbierał znaczki?

background image

– Od zawsze.

– Coś ty. Pytam poważnie.

– A ja ci poważnie odpowiadam.

– Ale przecież dzieci nie mają pieniędzy.

– Dzieci nie, ale rodzice tak. Pierwszy klaser dostał od ojca, kiedy miał pięć lat.

On mu bez przerwy mówił o znaczkach, pewnie nie wiedział, ile nam to przysporzy
zgryzoty. Prawdziwy kolekcjoner, a twój ojciec był nim, prędzej odmówi sobie jedzenia
niż kupna jakiegoś znaczka, który zamajaczył mu na horyzoncie. Czasem gotów
wszystko sprzedać, żeby tylko zdobyć jakiś egzemplarz z defektem. Nigdy nie
zrozumiem, dlaczego właśnie takie znaczki są najcenniejsze. Widocznie ludzie w ten
sposób się umówili.

– A ile wart jest cenny znaczek? – pytam ostrożnie.

– Lepiej, żebyś nie wiedziała, bo dostaniesz zawrotu głowy. Jakiś tam niebieski

Mauritius podobno kilka milionów, nie wiem tylko, czy złotych, czy dolarów, czy euro.
Ale w przypadku milionów, to już nie stanowi różnicy. Jak masz sto złotych i dostaniesz
drugie sto, to i owszem, ale przy milionach absolutnie nie. No bo na co komu milion
złotych? Pomyśleć, mały papierek wart jest więcej niż auto. Po śmierci ojca ten jego
znajomy filatelista, Barcik, o którym wspomniał na łożu śmierci, dzwonił do mnie kilka
razy, proponując kupno klaserów. Ale ja pamiętałam słowa ojca: „Nikomu nie oddawaj
ani nie pokazuj” i że dopiero w razie czego mam poprosić tego Barcika o pomoc.
Niestety, nie bardzo wiedziałam, co znaczy to „w razie czego”, więc postanowiłam
trzymać je dla ciebie.

– Czy wiesz, ile są warte?

– Nie wyceniałam ich, ale na pewno bardzo dużo. A ich wartość wciąż rośnie.

Ona mnie nigdy nie przestanie zadziwiać. Mieszkałyśmy pod jednym dachem ze

skarbem i jednocześnie klepałyśmy biedę. Gdyby nie korepetycje, których udzielałam w
czasie studiów, nie miałabym na papierosy.

– Wiem, o czym myślisz. Ale chyba ci nie zaszkodziło, prawda? Gdybym je

sprzedała, na pewno przewróciłoby ci się w głowie. I pewnie wyszłabyś za mąż za
jeszcze większego…

– Daj spokój. Co to ma wspólnego z pieniędzmi?

– Nie wiem co, ale ma.

– A skąd tata brał pieniądze na znaczki?

– Przecież wiesz. Na nic nigdy nie wydawaliśmy. Odkładał każdy grosz. Aż w

końcu stać go było na jakąś kancerę i biegł ją kupić. Wtedy późno wracał do domu, bo
bał się spojrzeć mi w oczy. Kiedy znikał na cały dzień, wiedziałam, że powinnam
zadzwonić do Róży, a ona nazajutrz zjawiała się z zakupami i jakąś sumą pieniędzy w
kopercie, którą wręczała mi bez słowa. Czasem czułam się tak, jakbym brała łapówki.

Wciąż nie wiem, skąd miał pieniądze. Przecież chodzi o znaczki, na które nie stać

żadnego zwykłego śmiertelnika.

– Czyli na jeden znaczek musiał oszczędzać całymi latami, tak?

– No nie aż tak. Bez przesady. Ale te najcenniejsze otrzymał w spadku po swoim

ojcu Arnoldzie i dziadku Aleksandrze, który zbierał znaczki już przed pierwszą wojną
światową. Podobno Aleksander, czyli jego ojciec, kiedyś sprzedał perły żony, żeby kupić
jakiegoś Belga. Klasery przechodziły z ojca na syna razem z wadą serca. Dobrze, że
Kacper ustrzegł się i przed jednym, i przed drugim. Ale zapewniam cię, że gdyby twój

background image

ojciec dłużej pożył, Kacper też wydawałby dzisiaj całą pensję na znaczki i jego rodzina
przymierałaby głodem. To straszny nałóg.

Czuję wielką ulgę: czyli ojciec nie kradł, nie malwersował, po prostu dziedzictwo

– klaser przechodził z pokolenia na pokolenia. A teraz na dwadzieścia pięć lat utknął u
mojej matki i dobrze ukryty gdzieś sobie dojrzewa.

– Bardzo brakuje mi Róży. Była najlepszym człowiekiem, jakiego znałam, rzecz

jasna prócz twojego ojca. I też miała słabe serce, ale nie sądziłam, że jest aż tak chora.
Nigdy się nie skarżyła. Twój dziadek ją też chciał zainteresować filatelistyką, ale, na
szczęście, nic z tego nie wyszło, bo od kogo pożyczałabym pieniądze? Po śmierci taty
chciałam podzielić się z nią jego kolekcją, ale powiedziała, że ma swoje i żebym
trzymała klasery dla ciebie. Stanowczo za wcześnie odeszła. Była dziesięć lat młodsza
ode mnie. Czy ja przeżyję wszystkich? – pyta mama retorycznie i głęboko wzdycha. –
Czy ty do niej chodzisz? Trzeba tam od czasu do czasu przewietrzyć i wreszcie załatwić
sprawy spadkowe. Ona tobie zapisała mieszkanie, co oznacza, że musisz zapłacić
podatek. Zapewne ogromny podatek.

Ja też się zamyślam nad losami swojej rodziny i właśnie mam zamiar westchnąć,

głęboko i z wielką ulgą, ponieważ wszyscy w niej byli bardzo uczciwi i przyzwoici, gdy
słyszę dźwięk swojego telefonu.

– Czy możemy się teraz spotkać? Wiem, że jest późno, ale to naprawdę pilne –

słyszę w słuchawce głos Anki.

– Tak, jestem u mamy, ale już wychodzę, czyli będę w domu za piętnaście minut.

– Czekam na dole, pa.

– Lubię czasem z tobą porozmawiać, kiedy nie mówisz o moich organach ani się

nie denerwujesz, tylko sobie siedzimy i gawędzimy – mówi mama.

– Ja też, mamuś. Ja też. Przepraszam, wiem, że czasem jestem nieznośna.

Postaram się to zmienić. A teraz lecę.

– Po co lecieć? Jeszcze sobie coś złamiesz. I proszę, idź do Róży. Nikogo

biedulka nie miała. Tylko nas. A ty oddałaś jej kota.

– W dobre ręce, mamo.

Anka stoi pod drzwiami do klatki z dziwnie poważną miną. Przywykłam, że wita

mnie uśmiechem, tym razem twarz ma zmęczoną i chmurną. Kiedy wchodzimy do
mieszkania, robię jej kawę, nawet nie pytając, czy się czegoś napije.

– Tak, chętnie napiję się kawy – odpowiada na pytanie, którego jej nie zadałam.

– Uprzedzam, że niestety… nie mam dobrych wiadomości. Czy ty wiesz, kto był

jednym z członków ekipy Bartka?

– Nie mam pojęcia – odpowiadam, nie do końca zgodnie z prawdą.

– Kacper.

– Mój syn? – pytam, a właściwie stwierdzam.

– Dołączył do nich przypadkiem. Dowiedział się, że szukają szóstego do ekipy, i

pojechał do Rumunii. Przyjęli go i poszli w te góry, które Bartkowi przyniosły śmierć. To
miała być tylko rozgrzewka przed wyprawą w Himalaje. Do dziś nie wiadomo, jak
doszło do wypadku. Policja rumuńska przesłuchała ich, ale chyba nawet nie wszczęła
śledztwa. Wypadki zdarzają się nawet w Pieninach. A tamtejsze Karpaty są podobno
zdradliwe. Weronika znała tych dwóch polskich alpinistów, to byli ich znajomi. Jeden z
nich to niejaki Sebastian Kopeć, widziałam się z nim.

– Tak, znam go, był przyjacielem i wspólnikiem Bartka. Prowadzili razem firmę

background image

architektoniczną. Załamał się po tym wypadku, był raz u Weroniki, ale więcej się nie
widzieli. Nie obwiniała go, ale chyba miała żal, bo oni z Bartkiem od wielu lat razem
jeździli w góry. Ale dlaczego Weronika nie powiedziała mi, że Kacper był z nimi?

– Albo o tym nie wiedziała, albo chciała oszczędzić ci bólu. Nie wiem.

Odpowiedz mi raczej na pytanie: dlaczego Kacper nic ci nie powiedział?

– Mój kontakt z synem jest sporadyczny. A wtedy właściwie w ogóle go nie

mieliśmy. Zaczął regularnie dzwonić dopiero od roku. Niewiele wiem o jego życiu.
Przyjeżdżają na święta. Pierwszy raz zobaczę wnuczkę i synową. Czy Sebastian wie, że
Kacper jest synem przyjaciółki Weroniki?

– Nie, ale pamięta, że miał na imię Kacper i był znajomym Bartka. Niestety,

trzeba porozmawiać z Weroniką.

– A właściwie to w jakiej sprawie prowadzisz śledztwo? Do czego zmierzasz? –

pytam przerażona, bo czuję, co się święci. – Proszę cię, ja jej bezgranicznie ufam. Nie
chcę, żeby poczuła się oskarżona.

– Czy rozmawiałaś z nią o swoich kłopotach?

– Nie.

– Jesteś niemożliwa. Postaram się załatwić to w białych rękawiczkach, ale nie

wiem, czy się uda. Bo ja zaczęłam zajmować się tym wypadkiem, kiedy się okazało, że
MAO dzwoniła właśnie z Mazur. A poza tym Weronika bywa w Warszawie, a ty
mówiłaś, że nie rusza się ze swojej wsi.

– Skąd wiesz?

– Od Kopcia. Powiedział, że byli umówieni, ale odwołała to spotkanie, mówiąc,

że musi szybko wracać do domu na Mazury.

– Nie wiedziałam o tym. Nie chciała przyjechać nawet na parapetówkę. Nie

rozumiem. Może to ja powinnam z nią porozmawiać? – pytam w nadziei, że Anka jednak
zaprotestuje.

– Tak byłoby najlepiej. Chociaż nie chcę cię na to narażać. Mnie będzie łatwiej.

Ale jeszcze nie teraz, dobrze? A tak na marginesie, zajęłam się trochę znaczkami,
wciągnęło mnie. Filateliści to oszołomy. To niepojęte, że maleńkie kawałki papieru mają
taką wartość. A największą te, które są wybrakowane.

– Pociesz się, ja też tego nie rozumiem. Ale w ogóle mnie to nie martwi, że moja

matka jest bogata. Nawet bez Belgijczyka warte są kupę forsy.

– No właśnie. Czyli znamy motyw, prawda?

– Tak, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze.

– Albo?

– Albo?

– O emocje.

– A ty na co stawiasz?

– I na jedno, i na drugie. Mamy dwa motywy i dwóch sprawców. Temu, kto się

włamał do mamy, chodzi o pieniądze, a temu, kto cię nęka, chodzi o emocje. To chyba
zwykły zbieg okoliczności, że obie sprawy dzieją się jednocześnie. Moim zdaniem klucz
znikł w dniu twojej parapetówy. Zastanów się, kto mógł go zabrać.

– Nie mam pojęcia. Nie używam go. Jest, znaczy był, u mnie tylko na wszelki

wypadek.

– Zabrał go któryś z twoich gości. Czyli jednak jakiś ubek. Kto wie o znaczkach?

– Jolka, Baśka i Weronika, ale nie znają ich wartości. Czasem sobie żartowałyśmy

background image

z naszych ojców. Wszyscy mieli jakieś hobby, wiesz: ryby, grzyby, majsterkowanie,
modele do sklejania, takie tam.

– Czy ktoś w czasie przyjęcia podchodził do wieszaka z kluczami?

– Anka, to jest małe mieszkanie, każdy przynajmniej raz, dwa razy stał w

przedpokoju. Przepraszam, ale nic nie wymyślę. Trzeba spytać Jolkę. Ona ma
fotograficzną pamięć, mogłabyś wziąć ją na asystentkę. Chociaż, trzeba przyznać, że
klucza od mojego mieszkania nie mogła znaleźć.

Anka się zamyśla.

– Od twojego mieszkania, od twojego mieszkania… – mamrocze pod nosem. W

końcu mówi: – I jeszcze ciocia Róża.

– Ale ty przecież wykreśliłaś ją i zakazałaś mi o niej mówić.

– Cofam zakaz. Wprawdzie nie wierzę w duchy, ale rzeczywiście jest w tym coś

tajemniczego.

– W czym?

– Jak i kiedy umarła?

– W sierpniu tego roku w swoim mieszkaniu na atak serca, tak jak mój

pradziadek, dziadek i ojciec dwadzieścia pięć lat temu. Była chodzącą dobrocią. Nieraz
ratowała mi skórę, kiedy wpadłam w tarapaty. Nie miała dzieci i traktowała mnie jak
własną córkę. Zapisała mi mieszkanie w testamencie. Ostatni raz byłam tam w dniu jej
śmierci. Powinnam się zająć sprawą spadkową, ale po pierwsze, to wciąż jest zbyt
świeże, po drugie, niedługo potem musiałam zająć się swoją przeprowadzką. Nie miałam
czasu.

– Powiedziałaś, że ciocia Róża cię nawiedzała – mówi Anka z całkiem poważną

miną.

– Tak. Nie śmiej się, ale wciąż słyszałam jej głos i co noc mi się śniła. A poza tym

przestawiała książki na półce i zamieniała miejscami obrazy. Chowała mi rozmaite
przedmioty, które potem znajdowałam w przedziwnych miejscach. Na przykład
szczoteczkę do zębów w bucie. Czułam jej obecność.

– Załóżmy, ale ostrzegam, tylko załóżmy, że bliscy rzeczywiście chcą nam coś

przekazać po śmierci… Gdyby tak było, ale tylko załóżmy, oczywiście… – pierwszy raz
widzę Ankę naprawdę zmieszaną: próbuje o coś zapytać, ale się asekuruje, i pytanie nie
chce jej przejść przez usta. W końcu wydusza z siebie: – że do nas wracają, co mogła
chcieć ci powiedzieć?

– Miała do mnie pretensje o Lunatyka. To rzeczywiście było nie w porządku, bo

obiecałam, że się nim zaopiekuję, ale znalazłam lepsze ręce, odwiedzam go i przynoszę
mu smakołyki. Wiem, że to zdrada, ale mimo wszystko…

– A gdyby nie chodziło o Lunatyka?

– To nie wiem. Tylko o to prosiła.

– Zapisała ci mieszkanie. Czy coś jeszcze?

– A to mało? Nieduże, ale piękne mieszkanko w Śródmieściu. Jestem jej

bezgranicznie wdzięczna, tylko muszę zapłacić podatek. I podobno też miała jakieś
znaczki po moim dziadku, a może pradziadku, już się w tym zagubiłam.

– Wiesz, chętnie pomogę ci przy tym sprzątaniu u niej. Co ty na to?

– Świetnie, ty zajmiesz się łazienką i kuchnią, bo ja tego nie znoszę, a ja resztą.

– Nie, ja będę przeglądać dokumenty, a ty zajmiesz się resztą.

– Wiedziałam, że weźmiesz sobie najlżejszą i najciekawszą robotę.

background image

– Tak, bo po powrocie z Lublina będzie mi się to należało.

– Po co tam jedziesz?

– Lubię to miasto.

– A z Marcinem się widziałaś?

– Tak. Masz od niego pozdrowienia. Powiedział, że zadzwoni, bo chce ci wysłać

jakąś książkę, a nie ma adresu. Miły i przystojny. Niestety, nie ma pojęcia, kto może cię
nękać. Twierdzi, że może twoje koleżanki, Jolka i Baśka, które zawsze wydawały mu się
podejrzane i wścibskie. Powiedział, żebym je sprawdziła. Zwłaszcza Jolkę. Mówił, że
jest nieprzewidywalna i wszystkiego można się po niej spodziewać.

– Co za świnia.

– Żartowałam.

Po chwili Anka zbiega po schodach, zostawiając mnie samą z ciężkim bagażem

dzisiejszych informacji: że Bartek zginął przez Kacpra, a Weronika mogła się o tym
dowiedzieć, następnie że prawie na pewno mam dwóch wrogów i że duchy naprawdę
istnieją. Kiedy Antek mówił o ich wypadku, od razu miałam podejrzenie, że tym
„młodym Polakiem” z Niemiec jest Kacper. On też chodził po górach. Bartek mógł go
zaprosić. Podobno mieli ze sobą kontakt. Ani przez chwilę jednak nie łączyłam tego faktu
z Weroniką.

Z tego wszystkiego nie zdążyłam Anki poinformować, że udało mi się umówić z

Dzięciołami. Trudno, zadzwonię jutro. Naprawdę wolałabym nie zostawać z nimi sam na
sam. Dzięcioł struchlał, widząc mnie w drzwiach z uśmiechem na twarzy, który przedtem
przećwiczyłam przed lustrem. Najpierw się tłumaczył, że mają gościa, więc jest zajęty.
Kątem oka dostrzegłam, że w pokoju rzeczywiście siedzi jakaś młoda kobieta. Pewnie
wnuczka. A potem, że żona nie najlepiej się czuje. Najchętniej zatrzasnąłby mi drzwi
przed nosem, ale zaparłam się i nadal, z debilnym, promiennym uśmiechem, czy może
raczej grymasem, ponawiałam próbę zaproszenia. „No dobrze – powiedział ponuro, dając
w końcu za wygraną – jutro o siódmej, ale naprawdę tylko na chwilę”. „Tak, oczywiście”
– zapewniłam szczerze, bo naprawdę nie będę ich zatrzymywać.

Ciocia Róża siedzi w swoim ulubionym i jedynym fotelu z wielką księgą na

kolanach i patrzy na mnie ze smutkiem.

– Ciociu, wybacz mi wreszcie – proszę ją po raz kolejny.

– Dziecko, przestań, w naszej rodzinie nigdy nie było głupich kobiet, nie rujnuj

tej wielowiekowej tradycji. Zamiast wylegiwać się w raju, wciąż muszę cię nawiedzać,
żebyś w końcu pojęła, ty idiotko. On jest blisko, bardzo blisko…

– Ale kto? Kto? – pytam z przestrachem, niestety, cioci Róży już nie ma.

Budzę się z łomotem serca. Wiem, że to tylko sen, który jest wynikiem lęków

minionych tygodni, a także ostatniej rozmowy z Anką.

W drodze do pracy zawiadamiam ją o spotkaniu z Dzięciołami.

– Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie. Chciałabym, żebyś odszukała tego

drugiego alpinistę, kolegę Bartka, może on więcej wie o ich wyprawie. Aha, pocieszę cię,
że twój profil na Amore został już zlikwidowany. I zmartwię: nie dostałaś ani jednej
interesującej propozycji.

– Dzięki Bogu! A więc żaden gangster nie będzie mnie szantażować.

– Szantażowali cię?

Zanim Anka mnie ochrzani, że znów coś ukrywam, szybko dodaję:

– Nie, tylko mieli zamiar. Wiesz, ciocia Róża przyszła do mnie we śnie – mówię

background image

już bez obaw, bo Anka też zaczęła wierzyć w duchy – i chciała mnie przed kimś ostrzec.
Myślałam, że nadal chodzi o Lunatyka, ale nie. I powiedziała, że jestem idiotką. –
Śmiech Anki wydaje mi się nie na miejscu. – Dlaczego nie powie mi wprost, o co jej
chodzi?

– A jak wyglądała i co dokładnie mówiła?

Opowiadam jej swój sen. W słuchawce zapada dłuższa chwila milczenia, jakby

Anka nad czymś się zastanawiała.

– Kiedy ostatni raz widziałaś ją żywą?

– W dniu śmierci. Byłam u niej. Siedziała w tym samym fotelu, w którym dzisiaj

mi się śniła. Opowiem ci przy okazji, bo teraz muszę gnać do mojej grupy, nie chcę się
spóźnić.

Ale spóźniłam się. Nie to jest jednak najgorsze. Mam naprawdę kryzys: łapię się

na tym, że zamiast prowadzić szkolenie, stoję zamyślona. Uczestnicy wpatrują się we
mnie w napięciu, bo weszłam już z dziesięć minut temu i zamiast ich powitać, milczę jak
zaklęta. Udaję, że to było zamierzone, taki chwyt.

– Tak właśnie czuje się klient, kiedy nie przywitamy go ciepłym uśmiechem –

mówię, czując do siebie niesmak, bo to zwykła manipulacja. – A zatem witam państwa na
szkoleniu…

Przechodzę do rutynowych formułek na temat zasad uczestnictwa w zajęciach,

przedstawiam im plan, ale myślami cały czas jestem gdzie indziej. Wiem, że przegapiam
jakąś ważną rzecz, że mam wystarczającą wiedzę, aby namierzyć swojego wroga, ale
bagatelizuję jakąś informację. Z oddali dociera do mnie czyjś głos. Muszę się opanować.
Widzę, że cała grupa znów wpatruje się we mnie, tym razem z niechęcią.

– Przepraszam, ta kwestia jest tak interesująca, że wymaga zastanowienia – nie

mam pojęcia, o czym była mowa i czego może dotyczyć moja wypowiedź. – Powtórzmy
pytanie.

Z trudem dotrwałam do piątej. Miech, jak zwykle, nie pojawia się, żeby

zaproponować mi kawę. A może jest chory? Powinnam do niego zadzwonić.

O siódmej Dzięciołowie pukają do moich drzwi. Ona trzyma w ręce jakiś słoik.

– To konfitura z malin. Sama robiłam – mówi, wręczając mi go z wymęczonym

uśmiechem.

– Och, dziękuję, uwielbiam maliny. A państwo od dawna tutaj mieszkają?

– Od pięciu lat. Sprzedaliśmy duże gospodarstwo z domem i postanowiliśmy

starość spędzić w komforcie. Bez zajmowania się przeciekającym dachem, paleniem w
piecu i tak dalej. A pani jak się tutaj mieszka?

– Dobrze, dziękuję. Nie narzekam.

Dzięcioł cały czas milczy naburmuszony. Chyba umówił się z żoną, że to ona

weźmie na siebie trud konwersacji z osobą, której on nie cierpi. Tym lepiej. Wydaje się
milsza od niego.

– Starość to niedobry okres w życiu człowieka. Na szczęście mamy wnuczkę

Zosię, która… – Dzięciołowa milknie spiorunowana wzrokiem męża, tak mi się wydaje,
który zapewne nie chce, żeby rozmowa stała się zbyt przyjazna. Postanowił odbębnić tę
wizytę i mieć ją z głowy, ale żebym sobie przypadkiem nie wyobrażała, że mi wybaczył.
O, nie.

Kiedy nie wiem już, o co pytać, a Dzięciołowa po raz kolejny kuli się zgromiona

spojrzeniem męża, nadchodzi Anka.

background image

– Och, przepraszam, nie wiedziałam, że masz gości. Może przyjdę kiedy indziej.

– Nie, nie, poznaj państwa Dzięciołów, moich miłych sąsiadów, i usiądź z nami.

Może masz ochotę na herbatę z malinami? Właśnie dostałam od pani w prezencie.

– Jasne, poproszę – mówi Anka, rozsiadając się przy stole i nic sobie nie robiąc z

grobowej miny Dzięcioła, który ją też najchętniej zabiłby wzrokiem tak jak mnie i swoją
żonę.

Sądziłam, że Anka chce ich dyskretnie wypytać o coś, co pomoże jej w śledztwie,

albo po prostu posłuchać naszej rozmowy, a ona tymczasem z grubej rury:

– Cieszę się, że Marysia ma tak wspaniałych sąsiadów, bo grozi jej wielkie

niebezpieczeństwo.

Całą trójką podrywamy głowy znad talerzyków z sernikiem i w milczeniu

wpatrujemy się w Ankę, która zdaje się tego nie dostrzegać. Kopię ją pod stołem, a ona
brnie dalej:

– Ależ Marysiu, nie kop mnie, uważam, że twoi sąsiedzi powinni o tym wiedzieć,

nie wolno takich rzeczy ukrywać, a nuż będzie ci potrzebna pomoc. Mieszkasz sama. W
razie czego wybiegniesz na klatkę i zaczniesz krzyczeć, a wtedy pan na pewno ruszy ci z
pomocą. Wiecie państwo, ktoś grozi mojej przyjaciółce. Nie wiadomo dlaczego, ale
policja, która wszczęła śledztwo, podejrzewa, że z rąk tego osobnika ktoś już niestety
zginął. Marysia może być następna. To naprawdę okropne.

Nie wierzę własnym uszom. Co ona wygaduje? Czyżby dostała pomieszania

zmysłów od sprawy, która ją przerosła? Dzięciołowie wyglądają na przerażonych. Żal mi
ich. Może nie są zbyt fajni, ale nie ma powodu straszyć biednych staruszków mordercą,
który czai się gdzieś w pobliżu i im także może zagrażać. Próbuję powstrzymać Ankę,
mrożę ją wzrokiem, chrząkam, ale ona niczym niezrażona brnie dalej, w dodatku z
niewinną miną. Nie posądzałam jej o takie okrucieństwo.

– Anka, przestań…

– Nie, Marysiu, nie przestanę, bo wokół ciebie dzieją się okropne rzeczy i nie

spocznę, dopóki twój prześladowca, prześladowca całej twojej rodziny, a może nawet
morderca, nie znajdzie się za kratkami. – W końcu milknie bardzo rada z siebie,
nakładając sobie kolejny kawałek sernika. – Aha, ale najgorsze, że on ma klucz do
mieszkania Marysi.

Rozdygotany Dzięcioł zrywa się od stołu i oznajmia:

– Musimy już iść, naprawdę.

– Oj, mam nadzieję, że nie wystraszyłam państwa – mówi Anka z troską w głosie.

– Przepraszam, ale Marysia nikogo tutaj nie zna. I bardzo proszę dać mi znać, gdyby coś,
nawet drobiazg, wzbudziło państwa niepokój. Oto moja wizytówka.

Dzięcioł z wizytówką w drżącej dłoni rusza do drzwi. Dzięciołowa za nim, też

zdenerwowana. Bezradnie opadam na krzesło i w milczeniu dojadam sernik kupiony w
cukierni na rogu. Jest bez smaku i cuchnie olejkiem wanilinowym. Anka wsuwa trzeci
kawałek i podśpiewuje, udając, że nic się nie stało. Wreszcie dochodzę do siebie,
przynajmniej na tyle, żeby spytać:

– Czy naprawdę musiałaś straszyć tych biednych staruszków? A poza tym byłam

pewna, że ta sprawa to tajemnica.

– Tak, tajemnica, o której niektórzy powinni wiedzieć. Nie chciałam cię

uprzedzać, bo na pewno byś protestowała i dołożyła wszelkich starań, żeby ich nie
zaprosić. Choćby nieświadomie. Jesteś okropnym tchórzem.

background image

– Dzięki. Miło się z tobą pracuje.

– A teraz poważnie. Podejrzewam, że oni coś ukrywają, być może widzieli coś

albo słyszeli, ale boją się o tym powiedzieć. Może ktoś ich zastraszył? Nie wiem. Jeśli
moje podejrzenia się potwierdzą, to niebawem uchwycę koniec nitki. Cieszysz się?

– Bardzo – odpowiadam z ponurą miną, bo cały czas mam przed oczyma

Dzięciołów, którzy w popłochu uciekają z mojego mieszkania. – Ale może jednak
zdradziłabyś jakieś szczegóły. Nie sądzisz, że mam prawo wiedzieć, dlaczego
podejrzewasz wszystkich moich przyjaciół i znajomych, a teraz także sąsiadów, z
którymi chciałam ułożyć sobie stosunki w nadziei, że po tej wizycie pokochają mnie jak
własną córkę?

– Na razie nic nie rób, po prostu czekaj. I pamiętaj, liczy się każdy drobiazg,

każdy list, każda wiadomość, nie wolno ci nic przemilczeć ani przegapić. Zrozumiano? I
miałaś się zastanowić nad tym, co wydarzyło się w listopadzie albo w grudniu. Mów.

– Przestań mi rozkazywać.

– Bądź tak uprzejma i powiedz.

– Jolka wymieniła następujące rocznice: ósmego grudnia umarł mój ojciec,

dziesiątego grudnia wypadek Bartka, trzynastego ogłoszono stan wojenny, w połowie
grudnia moja sprawa rozwodowa w sądzie i moje urodziny, dwudziestego Jolka złamała
nogę.

Anka notuje. Nie ma zadowolonej miny.

– Rozmawiałam z Ewą Marcela.

– To fajnie. Nadal wygląda tak dobrze jak za czasów konkubinatu z moim

mężem?

– Niestety, tak. Szczupła i ładna, ale jakaś smutna. Kozicka to jej nazwisko

panieńskie, a zatem siostry są prawdziwe, nie przyrodnie. Była zamężna przez rok, a
potem poznała Marcela. I mam dla ciebie wspaniałą wiadomość: to nie Laura, ale Beata
ich okradała. Marcel w końcu przyłapał ją na tym i wtedy zerwał z Ewą. Było mu głupio,
że oskarżył własną córkę. Laura okradała tylko ciebie. Cieszysz się?

– Przestań mnie wciąż pytać, czy się cieszę. Cieszę się od rana do wieczora.

– Ewa była przekonana, że to Laura wciągnęła Beatę w narkotyki. Ale to

nieprawda, ta dziewczyna, chociaż młodsza od Laury, już wcześniej zaczęła i była
bardziej od niej zdemoralizowana. Ewa ją kryła. Dlatego Marcel tak się wściekł. Ale
nigdy Laury nie przeprosił. Ona ma o to do niego żal. I słusznie.

– Podejrzewasz, że to Ewa? – pytam z nadzieją.

– Muszę cię zmartwić: jest ładna i zgrabna, a w dodatku niewinna. Już dawno

zorientowała się, że nie tylko nie ma powodu gnębić Laury, ale nawet powinna być jej
wdzięczna, bo to dzięki niej Beata wyszła z narkotyków, ma męża, dziecko i normalne
życie. Ale nie martw się, wciąż jest tłum podejrzanych.

– Dobrze byłoby znaleźć coś na obecną żonę Marcela. Nie wiem, dlaczego

jeszcze się nią nie zajęłaś.

– À propos cioci Róży. Kiedy się do niej wybierasz?

– Nieprędko. Odziedziczyłam znaczki bez wady serca, więc jeszcze trochę

pożyję. – Smak zemsty jest słodki, ale moja odpowiedź nie robi na Ance żadnego
wrażenia. – W sobotę około szóstej.

– Przyjadę. A teraz lecę.

– Nie musisz tak latać – mamroczę i zamykam za nią drzwi.

background image

Obawiam się, że po moich kolejnych ankietach jednak wylecę z pracy. W rubryce

„Zaangażowanie trenera” dostaję najniższe noty. Czeka mnie wobec tego nie tylko
spotkanie z Januszem, ale również z Miechem. Na pewno nie zostawi tego bez
komentarza. Ale się mylę: on najwyraźniej gwiżdże na ankiety. Natomiast Janusz
rzeczywiście wzywa mnie na dywanik: „Jestem zaniepokojony twoimi ostatnimi
ankietami i nie tylko. Bardzo proszę, żebyś po piątkowym szkoleniu wpadła do mnie. J.”.

No to wpadam. Nie czuję zdenerwowania, w końcu moja matka jest bogata i w

razie kłopotów na pewno podzieli się swoją fortuną. Janusz, który najczęściej zaczyna od
zmycia głowy – tak jakby nie był właścicielem firmy szkoleniowej i nie miał pojęcia o
umiejętnościach, których jego trenerzy nauczają – tym razem jest bardzo spokojny i pyta
z troską:

– Czy ty masz jakieś kłopoty? Jeszcze nigdy nie dostałaś tak słabych ocen.

– Wiem. Rzeczywiście mam trochę kłopotów i podczas tamtego szkolenia nie

mogłam się skupić. – Mam ochotę nadmienić, że grupa była wyjątkowo nudna, ale wiem,
że to żaden argument, przynajmniej dla Janusza. – Przykro mi. Dzisiaj było dużo lepiej.
Ale, skoro już o tym mowa. Wiesz, że miałam dwa spotkania z wolontariuszami.

– Tak, o tym też chciałem z tobą pomówić, ale po rozmowie z Miechem

zrezygnowałem. Zrobimy dla niego wyjątek. Ten jeden jedyny raz, bo nie będziemy
prowadzili szkoleń, na których się nie znamy.

– No właśnie. Janusz, to od kilku lat, a może od zawsze, były moje najlepsze

szkolenia, chociaż rzeczywiście nie znam się na wolontariacie. Czy ty nie uważasz, że
powinniśmy trochę zmienić profil?

– To znaczy?

– Na rynku jest mnóstwo firm szkoleniowych. Prawie wszystkie mają programy

podobne do naszych. Niczym się nie wyróżniamy. Moim zdaniem najwyższy czas na
zmiany, trzeba pokazać, że jesteśmy lepsi, wyjątkowi. Nie da się tego zrobić za pomocą
sztampowych gotowców, z których korzystamy od lat. Niedługo zaczniemy tracić
klientów, bo konkurencja nie śpi. W ostatnich miesiącach powstały dwie kolejne firmy.
Mają nowoczesne programy, z Niemiec i z Francji. Za chwilę…

– Czy ty uważasz, że ja o tym nie myślę? Wiem, że konkurencja depcze nam po

piętach i niebawem nas wyprzedzi. Nie ma na to rady. Wszystkie firmy potrzebują
podobnych szkoleń, więc pozostaje nam jedynie doskonalić te, które mamy. A ty
przynosisz mi takie ankiety i zajmujesz się wolontariuszami.

– Te ankiety oczywiście są kompromitujące i powinieneś obniżyć mi honorarium,

ale czy nie uważasz, że trenerzy, od lat prowadząc niemal identyczne szkolenia siłą
rzeczy zaczynają się nudzić i popadają w rutynę? Przydałby się płodozmian. Coś
odświeżającego. Moim zdaniem przy takiej konkurencji nie przetrwa żadna firma, która
nie proponuje czegoś wyjątkowego, co przyciągnie klientów. A nawet jeśli przetrwa, to
tylko na poziomie nędznej wegetacji.

– Słuchaj, nie mówię, że nie masz racji, ale niby co możemy zaproponować,

czego inni nie mają w ofercie? Obsługa klienta, umiejętność sprzedaży, umiejętność
prezentacji, sztuka tego, sztuka tamtego, skuteczne to, skuteczne tamto itd. To są typowe
umiejętności niezbędne do prowadzenia firmy. Czy masz jakiś pomysł?

– Tak, mam. Uważam, że można zaproponować szkolenia za symboliczną

złotówkę, które przyciągną płatnych klientów tylko dlatego, że nasza firma wzbudzi ich
zaufanie pewną postawą etyczną, bezinteresownością. Są instytucje, które nie mają

background image

pieniędzy na wspieranie i dokształcanie swoich pracowników i ochotników, różne
fundacje zajmujące się dziećmi, starcami, ludźmi wykluczonymi, narkomanami,
sierotami. Zróbmy coś dla nich. To nie jest takie trudne. Przecież nie znam się na tym, a
mimo to zajęcia z wolontariuszami były fantastyczne, czyli mogę się tego nauczyć. Jeśli
trzeba, zrobię jakieś studia podyplomowe. A warsztaty dla domów dziecka, powiedzmy z
obsługi komputera. Albo dla kobiet po rozwodzie, które poszukują pracy. – Janusz patrzy
na mnie z niechęcią, zapomniałam, że się w tym roku rozwiódł. – To tylko pierwsze z
brzegu pomysły, ale można je dopracować. A poza tym, gdybyśmy się sprawdzili, to
różne instytucje zaczęłyby zlecać nam takie szkolenia, wiedząc, że robimy je dobrze i
solidnie i nie jesteśmy pazerni. – W końcu milknę, bo przecież nie przemyślałam tego
pomysłu.

Dopiero teraz dociera do mnie, że Janusz siedzi nieruchomo i naprawdę mnie

słucha, co rzadko mu się zdarza. Najczęściej gdzieś się spieszy, biegnie, sztorcuje nas,
wydaje krótkie polecenia, wiecznie jest w tak zwanym niedoczasie. A teraz siedzi i myśli.
Kto wie, może miałam rację, zapowiadając Michałowi, że Janusz będzie zachwycony
moimi pomysłami. Oczywiście powiedziałam to na wyrost, bo co najwyżej miałam
nadzieję, że wykaże tu umiarkowane zainteresowanie.

– Masz rację, powinniśmy coś zmienić, tak żeby zaskoczyć konkurencję i żeby

niełatwo było nas podrobić. Na razie nie mów o tym nikomu. Nawet w firmie. Chcę się
zastanowić. Czy możemy się umówić na przyszły tydzień?

– Jasne.

Przez całą sobotę notuję pomysły, które jak szalone cisną mi się do głowy,

rzeczywiście szalona. Obdzwaniam różne placówki z pytaniem, jakie wsparcie
przydałoby się ich pracownikom i wolontariuszom. Przy okazji okazuje się, że wielu z
nich nie przechodzi żadnego poważnego przeszkolenia, co najwyżej zaliczają rutynowe
instruktaże. Wielu rozmówców nie widzi potrzeby żadnych warsztatów, inni uważają, że
byłyby bardzo przydatne. Już z grubsza wiem, jak powinny wyglądać, kogo można by na
nie zapraszać. Potem przygotowuję się solidnie do zajęć z grupą Miecha. Ta ostatnia
wpadka na pewno nie ujdzie mi na sucho. W końcu przestanie się ukrywać przede mną.

I rzeczywiście – w środę spotykam go na korytarzu, ale nie jest ani obrażony, ani

tym bardziej wkurzony, bo już z daleka śmieje się do mnie.

– Witaj, wpadniesz na kawę? Byłem na urlopie, przepraszam, zapomniałem cię

uprzedzić. W listopadzie zawsze wyjeżdżam, bo późną jesienią przeżywam straszny
kryzys. Drugi raz staram się wyjechać w marcu, a lato spędzam w pracy. Mam nadzieję,
że wszystko w porządku.

Co za ulga, nie obraził się, nie unika mnie, po prostu wyjechał na urlop.

– Niezupełnie. Ankiety jednej z grup…

– Daj spokój z ankietami. Pewnie już wiesz od Janusza, że odchodzę z pracy. –

Nic nie wiem. – Udało mi się sprzedać dom na Mazurach, był mi niepotrzebny, nie
przepadam za tak zwanym łonem natury, i jednak zakładam to wydawnictwo. Na razie
opracowuję strategię, szukam kontaktów, książek, jakiejś siedziby, niewielkiej, wystarczy
ze trzydzieści metrów, dokształcam się. Gdybyś miała ochotę, moja propozycja jest
aktualna.

– Wspaniale! Dzięki za pamięć, ale ja też mam nowe plany zawodowe. Dzięki

tobie. Za wcześnie, żeby o tym mówić, nie chcę zapeszać, ale powinno się udać.

Uśmiech nie schodzi z twarzy Miecha, cieszy się jak dziecko, ubyło mu parę lat.

background image

Jest żywym dowodem na to, że należy realizować swoje pragnienia. Kto wie, jeśli z
mojego projektu nic nie wyjdzie, może do niego dołączę. Nic nie ryzykuję, w końcu to
jego pieniądze. Kiedy zwierzył się ze swoich marzeń o wydawnictwie, jeszcze nie
wiedziałam, że moja sytuacja finansowa tak radykalnie się zmieni. Teraz z powodzeniem
mogłabym zostać jego wspólniczką, ale, jak wiadomo, spółki często źle się kończą. Już
widziałam, jak z ich powodu rozpadają się wielkie przyjaźnie i w konflikt popadają całe
rodziny. Marcel i jego dawny przyjaciel do dziś nie podają sobie ręki po tym, jak
poróżniły ich odmienne poglądy na temat prowadzenia wspólnej firmy. Rozstali się z
takim hukiem, że echo poszło na całą Warszawę, a nawet Polskę, bo po tygodniu
zadzwonił do nas znajomy z Bydgoszczy, żeby spytać, czy to prawda.

Dawno nie miałam kontaktu z Laurą. Namawiam ją, żeby przyjechała na noc, ale

nie ma z kim zostawić psów.

– No to chociaż pogadajmy chwilę przez telefon.

– Coś cię gnębi? – pytam, słysząc, że nie brzmi zbyt dziarsko.

– Nie. A właściwie tak. Znów ktoś umarł. To bardzo trudne rozstawać się z

człowiekiem, z którym spotykałaś się dzień w dzień przez dwa lata i który się do ciebie
przywiązał. Znasz już całe jego życie, a potem pewnego dnia rano wchodzisz z
uśmiechem do jego pokoju i na jego łóżku zastajesz goły materac.

Tak, to nie jest zwykła praca. Nie można przed powrotem do domu zostawić jej za

progiem. Ci staruszkowie razem z Laurą wchodzą do jej mieszkania. Tutaj nie można
zobojętnieć. A właściwie można, ale wtedy ta praca traci sens. Laura, mam wrażenie, tak
bardzo zżywa się ze swoimi podopiecznymi, że nie potrafi zachować dystansu.

– Chciałabym cię o coś zapytać w związku z twoją pracą. Jak ty sobie radzisz z

trudnymi sytuacjami, na przykład właśnie ze śmiercią?

– Robię to intuicyjnie. Trochę uczyłam się o tym na studiach. Ale tak naprawdę

nie radzę sobie. Nie mam z kim o tym porozmawiać. Czasem zamykam się w wucecie i
płaczę. Czasem nie mogę spać. Ale najgorsze są sytuacje, kiedy nie wiem, jak im pomóc.
Na przykład tym, których nie lubię, bo są koszmarni. A większość chorych na alzheimera
jest naprawdę nieznośna.

Żal mi Laury, a jej słowa utwierdzają mnie w przekonaniu, że mój pomysł jest

strzałem w dziesiątkę. Szybko zapisuję w notatniku: „chorzy na alzheimera”.

– Gdybyś mogła od czasu do czasu z kimś doświadczonym o tym porozmawiać,

poradzić się, byłoby ci lżej?

– Na pewno. Tutaj nikt nie ma na to czasu, jesteśmy bardzo zapracowani. Zresztą

inni też często są bezradni. A wtedy zdarza się, i to jest okropne, że zaczynają się bronić
obojętnością. – Laura milknie i szybko zmienia temat: – Ale z innej beczki.
Rozmawiałam z Anką o Beacie. Ja nie wiedziałam, że to ważne. Nie mówiłam o niej, bo
miałam przez nią okropną drakę z tatą, który posądzał mnie o kradzieże. Ale to nie byłam
ja, tylko ona. Tylko nie mogłam mu o tym powiedzieć. Ja okradałam tylko ciebie –
wyjaśnia, a ponieważ brzmi to jakoś absurdalnie, obie zaczynamy się śmiać. – Ale chcę
ci powiedzieć – dodaje już całkiem poważnie – że kiedyś odkupię ci te rzeczy, jeszcze nie
teraz, bo za mało zarabiam, ale odkupię je, nie te same, podobne. Pamiętam każdą z nich.
Zegarek…

– Całe szczęście, że moja rodzina była uboga i nigdy nie miałam biżuterii, bo

byłabyś teraz w wielkim kłopocie – mówię zdławionym głosem.

Życie nauczyło mnie, żeby nie przywiązywać się do przedmiotów. W domu

background image

zawsze było tylko to, co niezbędne, a nawet mniej. Nie przejmowałam się tym. Moje
koleżanki zazdrościły mi rajstop w kwiatki, bo nie wiedziały, że hafty zakrywają dziury. I
miałam cudowne swetry robione przez ciocię Różę ze starych sprutych swetrów, które
nazywała rodowymi. „Sprułam kolejny rodowy sweter i zobacz, jaka śliczna kamizelka
mi wyszła”.

– Tak, te nasze rodowe swetry – bąkam.

– Mamo, jak ty się zamyślisz, zawsze mówisz jakieś bzdury. Jakie rodowe

swetry? Może srebra?

– Nie, srebra po rodzicach ojca przepadły. Biżuteria jeszcze przed wojną poszła

na znaczki. Zostały tylko swetry.

Laura się śmieje, a w tle wtórują jej psy, które uwielbiają, kiedy ich pani jest

wesoła.

– Wiesz, ja nawet trochę się cieszę, że mamy tego wroga, bo dzięki temu mogłam

wiele spraw przemyśleć i jakoś inaczej nam się rozmawia. A zresztą od ponad tygodnia
nic się nie wydarzyło. Żadnego listu ani zdjęć. I nikt mnie nie śledził. Anka powiedziała,
że jutro zabiera Wojtka.

– Kogo zabiera? I komu?

– No, swojego asystenta Wojtka, który właśnie wszedł do mnie na herbatę. On

studiuje socjologię i pisze pracę magisterską na temat roli prywatnego detektywa we
współczesnym społeczeństwie. Ma praktyki u Ani i czasem jej pomaga.

– Aha – bąkam – rola detektywa…

– No tak, prywatny detektyw pełni bardzo ważną funkcję w dzisiejszym świecie.

Wiesz, zdrady, rozwody, pieniądze. A zresztą ty też wynajęłaś Anię. Czyli detektyw jest
potrzebny, co nie?

– Tak. Dobrze, kochanie, to zadzwonię jutro. Czy masz kontakt z babcią?

– Tak, byłam u niej. Ale dzieje się z nią coś dziwnego. Nawet chciałam ci o tym

powiedzieć. Wciąż mówi o jakichś znaczkach. Babcia zbiera znaczki? I był u niej jakiś
pan Mietek. Znasz go?

– Wszystko w porządku, to kolega dziadka z pracy. Znam go od dzieciństwa –

mówię spokojnie, ale wcale nie jestem spokojna, bo widzę, że pan Mietek nie zasypia
gruszek w popiele i najwyraźniej adoruje żonę swojego dawnego przyjaciela, co wcale
mi się nie podoba. – Dobrze, że babcia ma kolegów. Nie uważasz?

– Uważam – odpowiada Laura ze śmiechem. – Szkoda, że ty ich nie masz. No to

ja kończę, pa.

Co takiego? Szkoda, że nie mam kolegów? Mam ich mnóstwo, smarkulo jedna.

Już zaczynam wyliczać w myśli cały szereg bardzo fajnych, fajnych i niefajnych facetów,
z którymi spotykam się na co dzień albo od święta, ale wiem, że Laurze chodziło o
innych kolegów. Nieważne. Grunt, że wróg zamilkł. Pewnie, tak jak przewidywałam,
znudziło mu się. Postraszył, postraszył, i po wszystkim. I bardzo dobrze, bo muszę się
zająć świętami, prezentami i projektem warsztatów. Kiedy Janusz da mi znać, powinnam
być gotowa.

background image

Rozdział piąty

W mieszkaniu cioci Róży panuje głucha cisza.

– Witaj, ciociu – mówię głośno, na wypadek gdyby tutaj była, a ściany

odpowiadają mi echem.

Znam takie echo z dzieciństwa. Witało nas po powrocie z wakacji. A potem, po

kilku godzinach milkło, kiedy mieszkanie wypełniło się naszymi głosami i krzątaniną.

Wszystko poza tym echem, które jednak wiele zmienia, jest takie, jak tamtego

dnia, kiedy karetka odjechała i zostaliśmy we dwoje: Lunatyk i ja. Gdy po godzinie,
trzymając go pod pachą, zamykałam za sobą drzwi, na klatce pojawiła się sąsiadka, pani
Krysia. „Miałyśmy wczoraj razem obejrzeć nasz serial, ale postanowiła wcześniej się
położyć”, powiedziała ze łzami w oczach. „Jak ja będę żyć bez mojej ukochanej Róży? Z
kim ja będę oglądać serial? Kto sprawdzi, czy jeszcze żyję?” „Tak, będzie nam ciężko”,
powiedziałam, przytulając ją, lecz w swojej bezduszności nie zaproponowałam, że
codziennie rano albo wieczorem wpadnę do niej albo chociaż zadzwonię. „Dziękuję, pani
Krysiu, że opiekowała się pani ciocią”. „Ona mną też, Maryniu, jeszcze bardziej”.

Otwieram okna na oścież, mimo że na dworze jest mróz. Po chwili nadchodzi

Anka. Siada w zagłębieniu wersalki kupionej w salonie Emilia ze czterdzieści lat temu,
przykrytej burym kocem w kwiaty, i rozgląda się po pokoju.

– Czy to ten fotel, w którym ci się śniła? – pyta.

– Tak – odpowiadam, siadając w nim. – Zresztą innego tutaj nie ma.

– Przypomnij sobie tę ostatnią rozmowę. Według mnie powiedziała coś ważnego.

Wydaje ci się, że ciocia do ciebie wraca, ale to nie zmarli przychodzą do nas, tylko
wiadomości, które przekazali nam przed śmiercią. Coś zostało w twojej podświadomości
i teraz dobija się do ciebie w snach. Spróbujmy odtworzyć cały ten wieczór od samego
początku. O czym rozmawiałyście, jak wyglądała, co robiła, jakie przedmioty miała
wokół siebie? Mów wszystko, co tylko zapamiętałaś.

– Przyszłam koło szóstej. Ona siedziała w fotelu, a ja tam, gdzie teraz ty siedzisz.

Miała na sobie zieloną kamizelkę i brązową spódnicę, pamiętam, bo rzadko ją nosiła,
najczęściej do kościoła. Odprowadzałam ją czasem, ale nie wchodziłam do środka, tylko
czekałam na zewnątrz.

– Aż tak wadzisz się z Bogiem?

– Coś ty? Nie wdaję się z nim w żadne dysputy. Obok fotela na podłodze stał

koszyk z robótką, który teraz jest tam, pod oknem. Na stole leżała duża książka w
zniszczonej brązowej okładce. – Rozglądam się, po czym pokazuję na grube tomiszcze
spoczywające teraz na półeczce wysokiej lampy z żółtym, przepalonym abażurem, przy
której ciocia miała zwyczaj czytać: – O, ta. Pośrodku stołu stała szklanka ze słonymi
paluszkami i moje ulubione porcelanowe filiżanki w niebieskie kwiatki. Ciocia poszła do
kuchni nastawić wodę. Chciałam jej pomóc, ale Lunatyk wpakował mi się na kolana,
więc zrezygnowałam. Popijałyśmy herbatę i gawędziłyśmy, a właściwie to ona
gawędziła, ale nie pamiętam o czym. Lubiła opowiadać, historie z młodości, jakiś serial,
ale mnie to nudziło, więc jednym uchem wpuszczałam, drugim wypuszczałam. Spytała,
czy podoba mi się nowy sweter i, jak zwykle, czy zabiorę „potem” Lunatyka do siebie.
Wiesz, zarówno moja matka, jak i Róża używają słowa „potem” zamiast dosadnego „po
mojej śmierci”. „Jestem stara, chora, co potem będzie z Lunatykiem?” „Zabiorę go,
przestań się martwić, a poza tym jest tak spasiony, że może umrzeć przed tobą”,

background image

powiedziałam. „Nie daj Boże, nie daj Boże”. To wszystko – zapewniam, sięgając po
książkę, która okazuje się albumem ze zdjęciami. – Patrz, to fotografie rodzinne. O, tutaj
jest mój pradziadek. A to mój ojciec i ciocia Róża z dziadkiem Arnoldem. Ale tych ludzi
nie znam.

– Nigdy nie oglądałaś z ciocią zdjęć? – dziwi się Anka.

– Oglądałam, od dzieciństwa. Widziałam je ze sto razy, ale tych nie znam.

– Pokaż – Anka kartkuje album i nie podnosząc głowy, pyta: – Czy wszystko było

jak zawsze? Nic cię nie zaniepokoiło?

– Nie wiem. Kiedy mnie o to pytasz, nagle wiele rzeczy wydaje mi się dziwnych.

Była chyba smutna, mniej się uśmiechała. Spytałam, czy się źle czuje, zaprzeczyła, ale i
tak umówiłyśmy się, że zawiozę ją do lekarza. Niestety, już nie zdążyłam. Co jeszcze?
Zjadłam wszystkie paluszki, bo byłam głodna, a ciocia nie upiekła mojego ulubionego
piernika z marchewki. „A gdzie mój piernik?”, spytałam. Odpowiedziała, że przecież
spodziewała się mnie jutro i dopiero miała zamiar go upiec. Tak, przypominam sobie,
przyszłam dzień wcześniej, od razu po szkoleniu, bo na następny dzień Janusz zwołał
nagłe zebranie.

– Zadzwoniłaś wcześniej?

– Chciałam ją zawiadomić z drogi, ale cały czas wisiała na telefonie. Okazało się

później, że rozmawiała z moją mamą. Zjadłam paluszki, a ciocia zrobiła mi kanapkę z
szynką.

Anka odkłada album i wychodzi do kuchni.

– Musisz solidnie posprzątać lodówkę, wszystko w niej zapleśniało – woła,

zatykając nos, i dodaje: – Albo od razu wyrzucić z całą zawartością.

– Tak, zaraz wezmę się do roboty.

– Posiedźmy jeszcze chwilę, może Róża przemówi po śmierci, skoro za życia nie

chciałaś jej słuchać. Ciężkie jest życie starych ludzi. Gdybym miała taką cudowną ciocię,
to lepiej bym ją traktowała. Mieszkanie, znaczki, piernik, swetry…

– Przestań, już i tak zżerają mnie wyrzuty sumienia. Pewnie to one znęcają się

nade mną, przybierając postać cioci.

– Gdybyś jeszcze wiedziała, o czym mówią.

– W ostatnim śnie powiedziała: „Uważajcie”. Ale to oczywiste, że powinnam

uważać. Przecież mam wroga.

– Czy ciocia Róża zawsze była samotna?

– Tak, nie wyszła za mąż, ale jako młoda dziewczyna podobno była zakochana.

Słyszałam raz, jak rodzice o tym mówili. A mama wtedy co chwila wzdychała: „Biedna
Róża”. To musiała być jakaś tragiczna historia.

– Możesz mamę o to wypytać?

– Spróbuję.

– Przyjaciół też nie miała?

– Miała kilkoro, ale żyje już tylko ciocia Kasia. Była na pogrzebie. Razem

chodziły do szkoły. Jeszcze przed wojną. I przyjaźniła się z sąsiadką, panią Krysią, która
rano znalazła ciocię martwą i zadzwoniła do mnie. Obie były schorowane i umówiły się,
że dwa razy dziennie, pani Krysia rano, a ciocia wieczorem, a może na odwrót, nie wiem,
będą sprawdzać, czy wszystko w porządku, ściśle mówiąc, czy druga nie zasłabła albo
nie umarła. I oglądały razem ten serial, którego nieodpartej magii uległy kilka, a może
nawet kilkanaście lat temu. Tamtego wieczoru ciocia wybierała się do niej na kolejny

background image

odcinek, dlatego wcześniej wyszłam. Chociaż miałam ochotę jeszcze posiedzieć. Lunatyk
mruczał kojąco, było mi dobrze, odpoczywałam. I chyba miałam złe przeczucia.
Ciekawe, że dobre przeczucia omijają mnie szerokim łukiem.

– I co, obejrzały ten serial?

– Nie, pani Krysia powiedziała mi rano, na klatce schodowej, że ciocia

postanowiła wcześniej się położyć.

– Pewnie chciała cię spławić. Trudno się dziwić, siedziałaś z nią przez ponad

godzinę i nie potrafisz powtórzyć, co mówiła.

– Przyszłam po szkoleniu, na którym tyle gadali, że zmysł słuchu przestał mi

działać. Uszy też się męczą. One mi się czasem same zamykają, jak płatki przebiśniegów
na noc.

– Rozumiem cię, moja teściowa bez przerwy mówiła i gdyby w końcu

powiedziała coś interesującego albo ważnego, na pewno bym nie usłyszała. Ale podobno
ciocia Róża opowiadała ciekawie.

Przebrana w strój roboczy, w chustce na głowie, z zapasem starych tetrowych

pieluch, z przygotowanym mopem i odkurzaczem, przystępuję do działania. Anka, jak
zwykle wyelegantowana, zabiera się do przeglądania dokumentów w szufladach
rozklekotanej dębowej komody.

– To niesprawiedliwe – jęczę. – Ja też wolałabym grzebać w starych listach.

– Niesprawiedliwe? A kto mi bez przerwy utrudnia śledztwo? Kto odziedziczył

znaczki warte fortunę? Teraz to ja będę zasuwała jak mały parowozik, bo już wiem, że mi
zapłacisz. Stać cię na moje luksusowe usługi. Sprzątając, bądź czujna, na wszelki
wypadek sprawdzaj każdą rzecz, zanim ją wyrzucisz – radzi Anka, a po chwili, patrząc na
mnie dziwnym wzrokiem, dodaje: – Albo lepiej w ogóle niczego nie wyrzucaj prócz
zepsutego jedzenia. Kiepsko byłoby pozbyć się przez nieuwagę klasera albo złotych
monet.

– Nic nie wiem o złotych monetach.

– Bo nigdy nie słuchałaś, co biedna staruszka mówi, i teraz zamiast odpoczywać

w niebie, musi się tułać po ziemi, żeby ci o czymś przypomnieć.

– Co w Lublinie?

– Miałam nadzieję, że nie spytasz. To przygnębiająca historia. Sprawy wyglądają

mniej więcej tak: jakieś dziesięć lat temu żona Marcina zaczęła chorować psychicznie.
Początkowo wszyscy sądzili, że to minie, że po prostu cierpi na depresję. Ale, niestety,
nie minęło, a choroba rozwijała się i stawała coraz bardziej uciążliwa dla otoczenia.
Kilka razy trafiła do szpitala, po leczeniu było nieco lepiej, a potem znów się zaczynało.
Od wiosny przebywa w zakładzie psychiatrycznym.

Zamiast sprzątać, z wrażenia siadam w fotelu.

– A więc miałam rację, była tajemnica.

– Tak. Rozmawiałam jeszcze raz z Marcinem. Czuł się niezręcznie, że odkryłam

prawdę, którą, zdaje się, ukrywał przed całym światem. Są faceci, którzy kompletnie nie
potrafią rozmawiać o sprawach osobistych. Ich córka bardzo to przeżywała, omal nie
zawaliła studiów. W kwietniu wyszła za mąż i mieszka w Warszawie. Co tydzień jeździ
do matki, która niebawem będzie mogła wrócić do domu. Sprzątaj, bo nigdy stąd nie
wyjdziemy.

Zrywam się i chwytam za ścierkę.

– To ja zacznę od kuchni – postanawiam, bo nie chcę, żeby Anka widziała łzy w

background image

moich oczach.

– Dobrze, włączę tryb głośnomówiący. Podejrzewałam ją, ale niesłusznie. Od

wielu miesięcy jest, ujmijmy to tak, uwięziona.

Po raz kolejny sobie przyrzekam: żadnych tabu w moim życiu, żadnych tajemnic

rodzinnych. Ciekawe, jakie niespodzianki jeszcze mnie czekają. W milczeniu krzątam się
po kuchni. Wyrzucam z lodówki gnijące warzywa, wędlinę, która tymczasem przybrała
sinozielony kolor, spleśniały ser, zupę pokrytą barwnym kożuszkiem wylewam do muszli
klozetowej. Pudełka, puszki, pojemniki, małą bombonierkę czekoladek na razie
odkładam na stół, żeby sprawdzić datę ważności. Ciocia nie dałaby mi spokoju do końca
życia, gdybym wyrzuciła jakieś jedzenie.

– Mogła mnie chociaż poczęstować czekoladkami, skoro nie miała piernika –

wołam do Anki, zaglądając do bombonierki, i na widok zdeformowanych, omszałych
czekoladowych potworków szybko zmieniam zdanie: – Jednak lepiej, że tego nie zrobiła!

Kolej na szafki. Ciekawe, miała zapasy ryżu, mąki, kaszy, a nie pojawił się

jeszcze ani jeden mól, nic. Koniec tego, przyrzekam sobie, rozprawię się ze swoją
szarańczą – nie ma mowy, żeby dalej u mnie mieszkała. Czerwoną tasiemką, którą
znalazłam w szufladzie, zawiązuję duży wór pełen śmieci.

– Kuchnia gotowa, trzeba tylko wyszorować lodówkę.

Anka wciąż przegląda papierki w szufladzie komody. Niektóre czyta uważnie,

inne jedynie przebiega wzrokiem, czasem coś odkłada na bok.

Robi się późno. W przypływie litości Anka też zakasuje rękawy i pomaga mi

wysprzątać pokój i łazienkę. Na koniec szukamy jeszcze klasera, ale bezskutecznie.

– Trudno, musisz wziąć urlop na poszukiwanie znaczków. Starzy ludzie mają

dziwne skrytki. Zabieram kilka dokumentów i klucze cioci. A ty weź album z
fotografiami i pokaż go mamie.

Na klatce schodowej Anka zadaje mi dziwne pytanie:

– Czy Weronika wie, że twój syn przyjeżdża?

– Tak, oczywiście. Podzieliłam się tą radosną wiadomością ze wszystkimi

przyjaciółkami.

– Od kiedy wie?

– Kacper dopiero niedawno potwierdził swój przyjazd, ale mówię o tym już od

września. A ja bym chciała wiedzieć, dlaczego w ogóle nie podejrzewasz Marcela ani
jego kon… żony.

– Ona nie ma żadnego motywu. Jest bez reszty zajęta własnym, bardzo ciekawym

życiem i w ogóle jej nie obchodzisz. Zwłaszcza że nie dziedziczysz po Marcelu.

– Nawet się cieszę, bo to działa w dwie strony, więc on po mnie też nie. Ale Laura

po nim dziedziczy.

– To prawda, tylko że głównym celem jesteś ty. Poza tym Sylwia jest kobietą,

która przenigdy nie traciłaby czasu na tak absurdalną, groteskową akcję, tylko od razu
wynajęłaby płatnego mordercę. A nad Marcelem nawet się nie zastanawiałam, intuicja
zawodowa. – Anka puszcza do mnie oczko. – Zresztą facet, który dzień w dzień jest
podpity, naprawdę nie byłby zdolny do takiej wyrafinowanej zabawy. Kilka razy
próbowałam z nim porozmawiać, ale zawsze kończyło się na tym, że chciał się ze mną
umówić i pytał, jakie mam cycuszki.

– Co za kretyn.

– Nie, dlaczego, to akurat dobrze o nim świadczy.

background image

– Zrób coś, przecież ma motyw, zbierał znaczki – mówię zezłoszczona.

– Kiedy? Czy pamiętasz, żeby kupił chociaż jeden znaczek?

– No, nie. To był klaser z dzieciństwa.

– Właśnie. Wart pewnie z dziesięć złotych. A teraz, moja droga – mówi Anka,

kiedy stoimy obok kontenera na śmieci, do którego wrzuciłyśmy dwa pięknie zawiązane
na kokardkę worki – zanim stąd odjedziemy, chcę cię spytać o coś bardzo, bardzo
ważnego i proszę, weź to sobie do serca. – Milknie i robi tajemniczą minę, świdrując
mnie wzrokiem.

– Co ja znów zrobiłam?

– Pytanie brzmi: czego znów nie zrobiłaś?

– No, wielu rzeczy. Jestem bardzo zajęta.

– A pięć minut temu?

– Pięć minut temu… Pięć minut temu… Nie zamknęłam drzwi na klucz.

– No to zasuwaj na górę, a ja wracam do domu. To śledztwo to jakaś mordęga.

Muszę nawet sprzątać.

Wbiegam pędem po schodach, bo właśnie przypomniałam sobie, że obiecałam

mamie wpaść do niej na chwilę, ponieważ ma mi do powiedzenia „coś nie na telefon”.

Docieram do mamy ledwo żywa.

– Czy wszystko w porządku? – wysapuję w progu.

– Tak, chyba tak.

– A co, nie jesteś pewna?

– Wiesz, ktoś dzwonił i pytał o znaczki. Myślałam, że wie o nich tylko

włamywacz. Jakiś filatelista chce kupić wszystkie klasery. Chyba je sprzedam. Po tym
włamaniu jednak nie czuję się najlepiej, to okropne, że ktoś grzebie w twoich rzeczach
bez twojej zgody i wiedzy. Po co nam te znaczki? A może nie trafi się już żaden kupiec,
jest kryzys, ludzie nie mają pieniędzy, politycy bez przerwy się kłócą. To pewnie jeden z
tych wariatów, któremu strasznie zależy na jakimś tam czarnym czy żółtym, który
powinien być niebieski albo zielony. Niektórzy, ale to za granicą, tak mówił Mietek,
kupują podobno znaczki tylko po to, żeby napawać się ich widokiem. Czas je sprzedać i
zrobić użytek z pieniędzy. Ty za ciężko pracujesz, Laura też, w dodatku za marne grosze.
Widziałaś, jak ona się ubiera? Wygląda, jakby nosiła rzeczy ze śmietnika.

– Nie, mamo, taka teraz moda. Wprawdzie kupuje ubrania w szmateksie, ale to

dobre ciuchy. Tylko że używane.

– Widać. I należą wam się jakieś wakacje. Nie wyjeżdżałaś nigdzie od kilku lat.

– Błagam, nic nie sprzedawaj. Jutro po szkoleniu wpadnę i porozmawiamy.

Przywiozę zakupy. Proszę cię, na razie nie wychodź z domu i nikogo nie wpuszczaj.

– Nawet Mietka?

– Mietka możesz – odpowiadam z wahaniem, bo przecież nie ma pewności, czy

to nie on dybie na nasze znaczki.

– Nie wychodź, dobrze?

– No dobrze – odpowiada mama dziwnie potulnie, spodziewałam się raczej, że,

jak zwykle, stanie okoniem.

Musi być jednak znękana. Naprawdę wolę ją radosną i lekkomyślną. Trzeba

umieścić znaczki w bezpiecznym miejscu, zanim sprzeda je za jedną dziesiątą ceny albo,
co gorsza, zostaną skradzione. Ktoś ich szukał, ktoś dzwoni i chce je kupić, pewnie jedna
i ta sama osoba.

background image

– Nie przedstawił się?

– Nie. Filateliści często chcą zachować incognito. Podobno, wiem to od Mietka,

pewien posiadacz cennego znaczka – nie wiadomo, kto to jest – ukrywa go nawet przed
żoną. Trudno się dziwić, gdyby kobieta dowiedziała się, że jest współposiadaczką
papierka wartego dwa miliony dolarów, na pewno zażądałaby jego spieniężenia albo
rozwodu i podziału majątku.

– Powiedz mi o romansie cioci Róży.

– Wiem tylko tyle, że była zakochana. Miała osiemnaście czy dziewiętnaście lat. I

on wyjechał, zdaje się do Izraela. I już nigdy się nie odezwał. Janek mówił, że przez kilka
lat codziennie sprawdzała skrzynkę pocztową, ale chyba nigdy nie nadszedł od niego
żaden list.

– I nikogo więcej nie spotkała?

– Nie wiem. To była podobno wielka miłość. Tak jak wszystkie niespełnione

miłości. Biedna Róża.

– Mówiłaś, że ona też miała znaczki.

– Tak mi powiedziała, kiedy po śmierci Janka chciałam się z nią podzielić

swoimi. Przecież najcenniejsze znaczki otrzymał od ojca. Ale Róża na to: „Zatrzymaj je
dla Marysi i wnuków. Przydadzą się im. Ja mam swoje. Nasz ojciec był sprawiedliwy.
Podzielił kolekcję na trzy części”.

– Dlaczego na trzy części? Przecież miał dwoje dzieci: ojca i ciocię Różę.

– Wiesz, ani ojciec, ani Róża nie chcieli o tym opowiadać, w ich rodzinie były

rozmaite skandale i tabu. Tylko czasem szeptali między sobą. Dopiero po latach
dowiedziałam się, że mieli przyrodniego brata, syna dziadka Arnolda z pierwszego
małżeństwa z Zuzanną, która mieszkała w Niemczech. Janek dwa lata przed śmiercią
pojechał do niej razem z Różą. Wrócił w nie najlepszym nastroju. To spotkanie chyba się
nie udało. Nie pytałam dlaczego, bo i tak nic by mi nie powiedział. Twój ojciec umiał
milczeć, oj, umiał. Ale nigdy się nie obrażał.

Ciekawe, czego jeszcze się dowiem. W ciągu tych dwóch miesięcy zmieniłam

zdanie o naszej niby to skromnej rodzinie.

– Czy ty wiesz, jak ona się nazywa i gdzie mieszka?

– Marysiu, ludzie tak długo nie żyją. Już po śmierci Janka przyszedł z Niemiec

telegram, że właśnie ją pochowano.

– Ty wszystko przechowujesz, listy, widokówki, to może masz również ten

telegram?

– Tak, powinnam go mieć. Poczekaj. – Mama otwiera szufladę dębowej

biblioteki, jedynego mebla, który ocalał w jej rodzinie, i kiedy przegląda stare papiery,
pytam:

– A co mi chciałaś powiedzieć, twierdząc, że to nie na telefon?

– No tak, nie na telefon, bo Mietek powiedział, że mogę mieć podsłuch. – Nie,

trzeba go jakoś spławić, bo robi się groźny. – Wiesz, jak będziesz sprzątała u Róży,
musisz uważać, bo ona miała nietypowe skrytki. Coś jej się porobiło na starość.
„Helenko, ja trzymam emeryturę w puszce po sardynkach”, powiedziała mi kiedyś. A
może po landrynkach, już nie pamiętam. Chyba jednak po landrynkach, bo puszka po
sardynkach zawsze będzie cuchnąć. A kiedy w stanie wojennym dostała jakieś dolary od
swojej przyjaciółki ze Szwecji, trzymała je w lodówce w pudełku z kukułkami. Nie po
kukułkach, tylko razem z nimi. Na wierzchu były kukułki, a pod spodem dolary.

background image

– Co ty mówisz? W lodówce? – pytam z rozbawieniem i niedowierzaniem, ale już

po kilku sekundach uśmiech zamiera mi na ustach i ogarnia mnie przerażenie. – W
lodówce?!

– Tak. Była dziwaczką.

– Słuchaj, mamuś, muszę lecieć, bo sobie o czymś przypomniałam, jak znajdziesz

ten telegram, to do mnie zadzwoń. Zostawiam album cioci, obejrzyj te zdjęcia. Zamknij
drzwi i nikomu nie otwieraj. Pa! – wyrzucam z siebie jak karabin maszynowy, po czym
zbiegam z trzeciego piętra po dwa schodki i ruszam nieomal z piskiem opon. Na
skrzyżowaniu dzwonię do Anki, na szczęście odbiera.

– Nie mogę rozmawiać, jestem w pracy. Czy coś się stało?

– Błagam cię, o nic nie pytaj, tylko przyjeżdżaj pod śmietnik cioci Róży! – wołam

i natychmiast się rozłączam.

W lodówce. W lodówce, mamroczę przez całą drogę.

Kiedy docieram na miejsce, Anka już na mnie czeka. Mówię jej, czego przed

chwilą dowiedziałam się od mamy. Patrzy na mnie, potem na kontener pełen cuchnących
śmieci, znów na mnie, w końcu na swój elegancki beżowy płaszczyk z wytwornej
wełenki.

– A nie mówiłam, żeby niczego nie wyrzucać. – Na jej twarzy maluje się wyraz

najwyższej rezygnacji.

– Przeciwnie, powiedziałaś, żebym posprzątała w lodówce, bo śmierdzi.

– Trudno, w razie czego odkupisz mi płaszcz. Mam nadzieję, że są na wierzchu.

Zaczekaj, przyniosę latarkę.

Wszystkie worki w kontenerze wyglądają identycznie, ale tylko nasze były

przewiązane czerwoną tasiemką zawiązaną na kokardkę. Anka podsadza mnie, a ja
szukam, świecąc sobie ogromną profesjonalną latarką. Taką mają tylko ona, z racji
zawodu, oraz szwagier Tomek, który posiada latarki wszelkich generacji. Niestety,
niektórzy ludzie wyrzucają śmieci luzem.

– Ktoś idzie – mówi szeptem Anka. – Muszę go spławić. Powiem, że w śmietniku

jest bomba.

– Nie, nie puszczaj mnie, błagam, mam je, są oba! O, wy moje śliczne czerwone

tasiemki.

– Cześć, panienki, to mój rewir – burczy gniewnie nocny przeszukiwacz

śmietników.

– Dwa nasze, reszta twoja – proponuje Anka.

– No dobra – zgadza się, wzruszając ramionami i lustrując jej fryzurę, płaszcz,

pantofle. – Co-to-się-tutaj-wyprawia…

Odprowadza nas wzrokiem, kiedy biegniemy do samochodów. Nie chcąc tracić

czasu na otwieranie bagażnika, bo „śmieciarz” za chwilę na pewno się rozmyśli,
wrzucam worki na tylne siedzenie i machając do Anki, a potem do niego, odjeżdżam.

Końcówka tej błyskawicznej akcji przebiega równie sprawnie: z garażu, gdzie na

szczęście nikogo nie spotykam, wjeżdżam do swojego czystego, pachnącego mieszkania,
które za chwilę wypełni się smrodem produktów z lodówki, i w korytarzu, z oślizłymi
workami w ramionach i uczuciem ulgi w sercu, osuwam się na posadzkę. Zastanawiam
się, jaką przyjąć strategię,: czy gmerać w nich i wyciągać sztuka po sztuce, czy wszystko
wysypać? Decyduję się na to pierwsze. Po kilku minutach docieram do pudełka z
kukułkami. Kto trzyma w lodówce kukułki? W dodatku przeterminowane? No, przecież

background image

ciocia Róża. Wysypuję pozlepiane cukierki na gazetę, na dnie widnieje zawiniątko w
plastikowym woreczku śniadaniowym. Chryste, to są te zabytkowe dolary z czasu stanu
wojennego. Kiedyś spora suma, w tej chwili w przeliczeniu na złotówki najwyżej trzysta
złotych. Biedna ciocia, trzymała je tyle lat, aż straciły wartość, a właściwie wartości
nabrała złotówka. Po chwili wymacuję w worku pudełko czekoladek, którymi
wzgardziłam. Czekoladki wrzucam z powrotem do worka i widzę coś starannie
zapakowanego: najpierw w kilka plastikowych woreczków, następnie w folię
aluminiową, a na koniec w cieniutkie lniane płótno. Moim oczom ukazuje się czerwona
książeczka przypominająca legitymację partyjną – wprawdzie nigdy nie widziałam
takowej, ale tak ją sobie wyobrażam – i natychmiast wiem, że to klaser, czy raczej
klaserek, cioci Róży. Ale dlaczego w lodówce? Przecież to bez sensu. Serce mi wali, w
końcu zamykam oczy i otwieram go, potem również oczy, i widzę kilka niezbyt ładnych
znaczków. Ale nie zmylą mnie swoim wyglądem, o nie! – znam je z internetu. Widziałam
tam zdjęcia przynajmniej czterech z nich, a pod zdjęciami sumę, za jaką dziś można je
kupić lub sprzedać. Najmniejsza wynosiła pięćdziesiąt tysięcy złotych. Przede wszystkim
jednak widzę Belgijczyka! Jest! Jak mogła tak ryzykować? Przecież czekoladki były
przeterminowane i gdybym dzięki mamie nie doznała olśnienia, w tej chwili być może
należałyby już do „śmieciarza”. Rozmarzona patrzę na znaczki, za które niebawem kupię
sobie wolność. Znajduję jeszcze czerwone korale w pudełku po landrynkach. Na wszelki
wypadek przeszukuję też torebki z sypkimi produktami, które jednak nie zawierają
żadnych skarbów. Wysyłam do Anki esemes: „Znalazłam TO!!! Właśnie sobie na TO
patrzę i liczę”.

Teraz czeka mnie solidna kąpiel. Jutrzejsze szkolenie będzie klęską.

Niestety, nie mogę zasnąć. Jestem zbyt bogata, żeby sobie spokojnie spać jak

zwykły śmiertelnik. Mam Belgijczyka! Czy tak będzie już zawsze, dopóki go nie
sprzedam i nie wydam wszystkich pieniędzy? Siadam do laptopa. Po półgodzinie
potwierdza się informacja, że w Polsce było kilka Belgijczyków. Trzy z nich należały do
słynnego filatelisty Arnolda Teleszki, czyli mojego dziadka, ale z wojny ocalał
prawdopodobnie tylko jeden, który jego syn, czyli mój ojciec, w latach osiemdziesiątych
sprzedał anonimowemu kolekcjonerowi z Australii. A zatem cały filatelistyczny świat
wie o tym, że moja mama może posiadać inne cenne znaczki. To żadna tajemnica, tylko
ja jedna jej nie znałam. Miałam rację, radząc Ance, żeby na listę podejrzanych wpisała
wszystkich filatelistów. Treskilling Yellow wart jest ponad dwa miliony dolarów, tylko
dlatego, że zamiast w kolorze zielonym przez pomyłkę wydrukowano go w kolorze
żółtym. Dwa Mauritiusy, czerwony i niebieski – każdy wart ponad milion dolarów.
Odwrócona Jenny – prawie milion, a U.S Franklin Z-Grill – około trzech milionów
dolarów, Gujana – dwa miliony. Szkoda, że nie ma ich w klaserze cioci. Na świecie krążą
też cenne podróbki, których wartość niekiedy przewyższa wartość oryginałów. Niejaki
Sperati, fałszerz, uchodził za wielkiego artystę w tym fachu. W Polsce jest mało cennych
kolekcji, ponieważ większość z nich została zniszczona podczas obu wojen. Do
najpoważniejszych filatelistów w XIX wieku należał Aleksander Teleszko, czyli mój
pradziadek. Posiadał nie tylko trzy wspomniane Belgijczyki (aha, czyli przekazał je
dalej), ale również Zieloną Sowę (która powinna być szara). Wreszcie rozumiem, o co
chodzi: kolekcjonowanie znaczków w Polsce stało się popularne dopiero po pierwszej
wojnie, a mój dziadek już wówczas dysponował klaserami swojego ojca, który zaraził się
tą pasją w Niemczech, gdzie spędził wiele lat. Dochodzę do wniosku, że kolekcja ojca

background image

może być warta około miliona złotych, nawet bez Belgijczyka. Boję się od ponad dwóch
miesięcy, ale teraz boję się jeszcze bardziej. Morduje się dla kilkuset złotych, a co
dopiero dla miliona… Boję się też o matkę. Trzeba znaczki umieścić w bezpiecznym
miejscu. I na pewno nie wolno ich trzymać w domu – sejf nic tu nie pomoże. Zresztą nie
mam sejfu. Odnajduję jeszcze adres sklepu filatelistycznego Barcika, który o znaczkach
podobno wie wszystko.

Nazajutrz w przerwie szkolenia dzwonię do niego. Próbuje mnie spławić,

mówiąc, że konsultacji udziela tylko przed południem w swoim sklepiku, a potem,
niestety, jest zajęty, ale kiedy wyjaśniam, o co mi chodzi, i podaję swoje nazwisko
panieńskie, zmienia zdanie. Zapewniam go, że nie zajmę mu dużo czasu.

– Pamiętam pani ojca. Kupił u mnie kilka znaczków, jeden nawet z okresu

klasycznego.

– To znaczy?

– Sprzed tysiąc dziewięćset czternastego roku. Ale sprzedałem mu też odwrotkę

bokserów z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego. Wtedy ten znaczek był
stosunkowo tani, ale wiadomo było, że jego wartość wzrośnie. Dzisiaj jest wart około
piętnastu tysięcy dolarów. Pani ojciec był prawdziwym filatelistą, kochał znaczki, czasem
nie miał pieniędzy, więc prosił o zatrzymanie jakiegoś i wracał po kilku miesiącach, a
nawet po roku, żeby go kupić. Mój Boże, miał nawet Belgijczyka, ale chyba też kilka
innych bardzo cennych znaczków, o których filateliści mogą tylko marzyć, bo rzadko się
zdarza, że ktoś kolekcjonuje w trzecim pokoleniu. Pani pradziadek był pionierem
polskich filatelistów. Zbierał znaczki już pod koniec dziewiętnastego wieku, ale
przetrwały tylko te, które odziedziczył pan Janek. Mój Boże, to był wspaniały człowiek,
jakże on kochał znaczki. Po jego śmierci odwiedziłem pani mamę, ale nie chciała ich
sprzedać ani nawet pokazać. Mogę się tylko domyślać, co tam było. Gdyby mama
zmieniła zdanie, mogę pośredniczyć w sprzedaży, ale żal by było, gdyby powędrowały za
granicę. Chętnie bym je kiedyś przynajmniej obejrzał.

– Kto może wiedzieć, że ojciec miał takie znaczki?

– Kiedy ojciec nabywał u mnie jakiś, prosił, żebym zachował to w tajemnicy, ale

o tym, że miał Belgijczyka, wiedzieli wszyscy filateliści.

– Czy dlatego go sprzedał?

– Chyba tak. Bał się trzymać go w domu, bez przerwy ktoś o niego pytał, a poza

tym potrzebował pieniędzy. Mówi się, że kupił go jakiś kolekcjoner z Australii. Przed
wojną były u nas co najmniej trzy Belgijczyki, te z kolekcji pani pradziadka. Teraz
zapewne nie ma już ani jednego. Ja też kocham znaczki. Na szczęście mój wnuk jest
zapalonym filatelistą, odziedziczy po mnie całą kolekcję i sklep. Lepiej się zna na
biznesie niż ja – pan Barcik się śmieje – bo wie pani, teraz ani rusz bez internetu. A ja nie
mam do tego serca. Szkoda Belgijczyka… Nawet nie zdążyłem go zobaczyć. Ale za to
widziałem Mauritiusy na jednej wystawie. Piękne.

– Gdzie kolekcjonerzy trzymają cenne znaczki?

– Różnie, w domu na półce, w szafie, w rozmaitych skrytkach, w sejfie

domowym albo bankowym. Ten ostatni sposób wydaje się najbezpieczniejszy.

– A czy pan się nie boi?

– Nie, wszystkie cenne znaczki wnuk umieścił właśnie w bankowym sejfie. I to

samo radzę pani.

Już wiem, że trzeba wynająć sejf w banku – mam nadzieję, że koszty są

background image

niewielkie. Ale jak zainteresowanego o tym zawiadomić? Ta kartka na drzwiach u mamy
wcale nie była taka głupia – trzeba go jakoś poinformować, że znaczki są gdzie indziej,
bo przecież nie wystawię straży przed jej mieszkaniem.

– No i co wymyśliłaś? – pyta zezłoszczona, kiedy do niej dzwonię, żeby

sprawdzić, czy wszystko w porządku. – Wiesz co, zabierz je i szybko sprzedaj, bo mam
już dość aresztu domowego.

A, o to chodzi, ona nie boi się z powodu znaczków, tylko chce sobie

pospacerować po parku.

– Tak, zabiorę je i umieszczę w sejfie. Ale mogę to załatwić dopiero pojutrze, bo

głupie banki zamykają się o piątej. Wytrzymaj jeszcze chwilę.

– Są cenne, ale po co od razu wyprawiać takie cyrki!

– Tylko na wszelki wypadek. Ja też nie chcę trzymać ich w domu. Tylko jak

zawiadomić tych wszystkich świrów, że są w sejfie?– pytam pochopnie.

– Już ja się o to postaram – zapewnia mama stanowczym tonem.

– Nie! – krzyczę, oczyma wyobraźni widząc, jak cała Warszawa oblepiona jest

kartkami z informacją ZNACZKI SĄ W BANKU. – Nic nie rób! I nadal nie wychodź z
domu, dobrze?

To piękne, kiedy budzisz się z koszmaru i okazuje się, że to był tylko sen. Wróg

naprawdę dał mi spokój. Tydzień to może zbyt mało, żeby się cieszyć, ale na tyle dużo,
żeby się jednak przestać martwić. Może ma grypę, którą Jolka rozsiała po całej stolicy, a
może mu się znudziło. Nie wiem, ale przestał nas nękać. I, o dziwno, jestem mu za to
wdzięczna.

– Syndrom sztokholmski – komentuje Anka radosne wieści. – Jeszcze za nim

zatęsknisz. Poczujesz się tak, jakbyś coś straciła. A teraz skończmy z ciocią.

– Los już z nią skończył.

– Ale bez żartów, mój czas jest zbyt cenny. Czekają na mnie moi niewierni.

Dlaczego trzymała znaczki w lodówce? Przecież znała ich wartość i musiała wiedzieć, że
lodówka im nie służy.

– Moim zdaniem miała świra, jak cała moja rodzina, oczywiście prócz Laury i

Kacpra.

– Nie. Czegoś się obawiała i schowała je tam tylko na jakiś czas.

– Ale wobec tego dlaczego nie powiedziała mi, że się czegoś boi?

– Bo to był, przynajmniej tak sądziła, lęk irracjonalny. Uważała, że nie powinna

się bać, ale jednak na wszelki wypadek schowała klaser do lodówki. Potem miała zamiar
go stamtąd wyjąć i przenieść do poprzedniego schowka, który widocznie wydawał jej się
nie dość bezpieczny, ale już nie zdążyła, bo umarła na atak serca.

– Potem? To znaczy kiedy?

– Po wizycie gościa, którego się spodziewała. Mogła ci o nim wspomnieć, ale ty

akurat miałaś uszy zamknięte jak przebiśniegi i byłaś zajęta głaskaniem Lunatyka.

– Skąd wiesz, że się kogoś spodziewała?

– Od ciebie. Powinnaś na to wpaść, ale nie potrafisz kojarzyć oczywistych

faktów. Przyszłaś bez zapowiedzi, innego dnia niż zwykle. Tak?

– Tak. Dlatego nie było…

– …twojego ulubionego piernika z marchewki. Za to na stoliku stały dwie

filiżanki w niebieskie kwiatki, z których potem piłyście herbatę. A kiedy przyszłyśmy
sprzątać znów tam były. Czyste.

background image

– Boże! A do dzbanka, który stał w kuchni, Róża wsypała herbatę, jakby

niebawem miała ją zalać wrzątkiem.

– Miała na sobie spódnicę, którą wkładała, wybierając się do kościoła. Chyba nie

dla ciebie ją wtedy włożyła, zwłaszcza że miałaś przyjść nazajutrz. A potem cię spławiła
pod pretekstem, że się wybiera do sąsiadki na serial, którego z nią nie obejrzała. Jaki z
tego wniosek?

– Ano taki, że się kogoś spodziewała. I że… gdybym nie wyszła, mogłaby dalej

żyć i cieszyć się zdrowiem, umiarkowanym, ale jednak.

– Doskonale, możesz zostać moją asystentką, jak Wojtek.

– Ten od pracy magisterskiej na temat prywatnych detektywów?

– Ten.

– Ale on pracuje dla ciebie za darmo – komentuję, jakbym się niepokoiła, że Anka

nie będzie mi płacić za moją ciężką pracę.

– Jeśli chcesz się czegoś nauczyć, czasem musisz do tego dopłacić. Nie pracuje za

darmo, dzielę się z nim swoją wiedzą. A teraz pytanie: kto tego wieczoru był u cioci
Róży? I odpowiedź: nasz poszukiwacz znaczków. Tych, które leżały sobie w lodówce.
Ale dlaczego ciocia nie zamknęła za nim drzwi?

Patrzę na Ankę w milczeniu i wzruszam ramionami.

– Bo najprawdopodobniej w jego obecności dostała ataku serca. Co w takiej

sytuacji robi normalny, niewinny człowiek, który ma dobre maniery?

– Masaż serca? Sztuczne oddychanie?

– Przede wszystkim wzywa karetkę. A co on zrobił?

– Uciekł. Przestraszony, bo nie spodziewał się takiego obrotu spraw.

– Domyślamy się, czego chciał od cioci Róży. I wiemy, dlaczego nie szukał tego

po jej śmierci, kiedy spokojnie mógł splądrować całe mieszkanie: uciekł, bo się przeraził.
Być może jest złodziejem, ale nie mordercą, nie chciał jej zrobić krzywdy, zwłaszcza że
się znali. Chciał tylko Belgijczyka. Nie miał odwagi wrócić w nocy, może chwilowo
nawet odechciało mu się znaczków. Mógłby je znaleźć i zabrać, ale przecież wybiegł
stamtąd w popłochu. A na drugi dzień rano, po telefonie sąsiadki, znalazłaś ciocię
martwą. Więc kiedy ochłonął, już nie mógł dostać się do mieszkania cioci, bo wyjątkowo
zamknęłaś drzwi. Miał pecha. Nie tylko nie jest mordercą, ale nawet włamywaczem, to
oferma, mówię ci.

– Czy to on się włamał do mamy?

– Nie włamał się. Miał klucz. Wziął go sobie od ciebie. Bo wiesz, ty w

przedpokoju masz taki koszyczek, tuż obok drzwi wejściowych, i każdy może sobie
stamtąd zabrać jakiś klucz, do wyboru, do koloru. Nawet nie zauważyłaś, że go nie ma,
prawda? I pewnie zabrałby również klucz od cioci, ale ty, jak się domyślam, cały czas
miałaś go w torebce.

– Mylisz się, kiedy wróciłam z workami, odłożyłam go na miejsce. Ale fakt, że

dopiero teraz. – W głowie mam kompletny chaos. Zbyt wiele w tej historii wątków, nie
ogarniam ich. – Ale myśmy, każda swoją metodą, doszły do wniosku, że mam dwóch
wrogów, że to dwie różne osoby i dwie różne sprawy. Jeden przyniósł kwiaty i zostawił
mysz, a drugi zabrał klucze, czyli… Boże, ty jednak myślisz, że u mnie naprawdę był
jakiś ubek.

– Tak myślę – mówi Anka, sprawdzając, czy klucz od cioci rzeczywiście leży w

koszyczku – i dlatego musisz jeszcze raz urządzić przyjęcie.

background image

– Coś ty, parapetówkę urządza się tylko raz.

– Wiem, ale może pod innym hasłem. Chodzi o to, żebyś zaprosiła tych samych

ludzi co poprzednio. Roześlij zaproszenia jeszcze dziś. Wymyśl jakiś pretekst, przecież
niedługo masz urodziny. Chyba możesz wyprawić je wcześniej, co nie?

– Tak, ale strasznie mi się nie chce.

– Upiekę ci szarlotkę, żebyś nie kupowała tego trującego sernika, i zrobię śledzie

po żydowsku. A potem pomogę sprzątać. Może.

– No dobra, ale po co mam urządzać to przyjęcie? Co ty znów knujesz?

– Lepiej, żebyś na razie nie wiedziała. I bardzo, bardzo proszę: nie mów nikomu,

że to mój pomysł, ani że sprzątałaś u cioci i znalazłaś klaser. Nikomu, nawet Jolce. Po
prostu stęskniłaś się za nimi. Twój wróg znikł i tak dalej. A najlepiej w ogóle nie
wspominaj o naszym śledztwie. Potrafisz trzymać język za zębami?

– Jolka twierdzi, że nie potrafię, ale bardzo się myli.

Z ponurą miną układam zaproszenie na urodziny: „Kochani, tak cudownie było

gościć Was na parapetówie, że znów za Wami zatęskniłam. Co powiecie na przyjęcie
urodzinowe z szarlotką i śledziem po żydowsku (kolejność dowolna) w sobotę 11 grudnia
o godzinie siódmej? Mam nadzieję, że stawicie się jak jeden mąż albo żona i zabierzecie
ze sobą najlepsze humory. Niecierpliwie czekam na Wasze zgłoszenia. Aha – i uprasza
się o nieprzynoszenie kwiatów doniczkowych. Wybaczcie, ale kwiaty u mnie marnieją i
potem mi wstyd. Pozdrawiam, Mania”. Mimo późnej pory po kilku minutach dostaję
kilka entuzjastycznych odpowiedzi. I dzwoni Jolka, która tymczasem pokonała grypę i
wydaje się w świetnej formie, bo całkiem mocnym głosem woła:

– Czyś ty zwariowała? Fajnie jest razem pojeść, popić i pożartować, ale masz

przecież tyle zmartwień na głowie.

Pamiętam o zaleceniu Anki: „Nawet Jolce”, więc kłamię jak najęta:

– Tak, ale stęskniłam się za wami i potrzebuję się trochę rozerwać i oderwać.

– A twój grafoman?

– Zamilkł.

– Ja się martwię, nie mogę spać po nocach, a ty nawet nie raczysz do mnie

zadzwonić.

– Przepraszam, ale za wcześnie na radość. Może zamilkł tylko na jakiś czas.

– Anka mówiła, że w niedzielę masz zamiar sprzątać u cioci Róży. Boję się, że

ciężko to odchorujesz.

Tak to jest z kobietami. Mój teść miał jednak rację, coś z nami nie tak: Anka

powiedziała, że mam trzymać język za zębami, a potem sama rozpowiada i w dodatku
kłamie. Nie wiem, jak zareagować, bo przecież nie zwolniła mnie z przysięgi, więc na
wszelki wypadek nie zaprzeczam ani nie potwierdzam.

– Nie, już się oswoiłam z jej śmiercią. Teraz, jak na ironię, więcej rozmawiamy

niż za jej życia. Musiała mnie naprawdę kochać, za mało o nią dbałam. Podobno po
śmierci bliskiej osoby prawie każdy ma taką spóźnioną refleksję. I nagle przypomina
sobie wszystkie przykrości, które jej wyrządził. Muszę koniecznie odzyskać ten
szafirowy wazon. I częściej odwiedzać Lunatyka.

– Chyba przesadzasz, bez przerwy do niej latałaś i woziłaś ją do lekarzy.

– Latałam do niej, ale nie słuchałam, co do mnie mówi. To mnie nudziło. A

próbowała powiedzieć mi coś ważnego.

– Już nie chce mi się tego słuchać. Czyli widzimy się w sobotę. Karol wyjechał na

background image

kilka dni w interesach, ale w piątek wraca. Mogę zrobić jakąś sałatkę.

– Dobra, zrób jarzynową, bo tylko ta ci się udaje.

– Wbrew pozorom to najtrudniejsza z sałatek i najbardziej pracochłonna.

Udaje mi się ustalić z kolejną grupą Miecha, że rozpoczniemy o dziesiątej. Nie

mogę dłużej czekać – rano punkt dziewiąta wchodzę do banku, żeby wynająć skrytkę
sejfową.

– Niestety, wszystkie skrytki są zajęte – informuje młoda urzędniczka w

mundurku.

– Jestem waszą klientką od kilkunastu lat – milknę i liczę w myślach – nie, od

dwudziestu, proszę coś wymyślić, błagam.

Widocznie moja mina robi na niej wrażenie, bo prosi, żebym usiadła, spróbuje

sprawdzić, co się da zrobić. Po chwili wraca i pyta, na jak długo potrzebuję skrytki.
Ponieważ nie wiem, jaka odpowiedź będzie lepsza, pytam chytrze:

– A co jest bardziej korzystne dla banku?

– My na tym raczej nie zarabiamy – odpowiada, śmiejąc się. – Oczywiście,

bardziej opłacalne jest wynajęcie skrytki na cały rok, ale akurat w tej chwili to
niemożliwe. Mamy jedną wolną, ale tylko do dwudziestego drugiego grudnia. Ludzie
wyjeżdżają na święta i już wcześniej rezerwują skrytki.

– Dobrze, niech będzie do dwudziestego drugiego. Może ktoś się rozchoruje, nie

wyjedzie i uda się przedłużyć. Jutro rano przyjadę z depozytem.

Nie wiedziałam, że to tak popularna usługa. W Polsce jest tylu bogaczy? Czuję

ulgę, że dzisiaj wieczorem zabiorę znaczki od mamy, a jutro rano wszystkie będą
bezpieczne.

Mama już na mnie czeka. Na stole leżą cztery maleńkie klasery w różnych

kolorach.

– Nie sądziłam, że są takie malutkie. Spodziewałam się wielkich, grubych

albumów. Mogę obejrzeć?

Otwieram najstarszy z nich i ręce zaczynają mi drżeć. Ojciec nie sprzedał

Belgijczyka! Pewnie chciał, żeby tak myślano, i puścił tę wiadomość w świat. Ten
śliczny znaczek tkwi na honorowym miejscu w klaserze. Nie mogę oczu od niego
oderwać i czuję dziwne łaskotanie w brzuchu, mam ochotę go zatrzymać i po prostu
mieć, nic więcej. Boże, spraw, żebym nie została filatelistką, modlę się bezgłośnie i
wpatruję w trzy znaczki, już to wiem: z okresu klasycznego. Dwa z nich zapewne
pochodzą z kolekcji pradziadka.

Następny klaser zawiera znaczki sprzed 1939 roku. Trzeci i czwarty – późniejsze,

przy czym w tym ostatnim, jak się domyślam, są już jedynie zbiory mojego ojca.
Najnowszy z nich przedstawia Audrey Hepburn z papierosem i też jest wart kupę forsy.
Zaraz, coś tu nie gra. Przecież ten znaczek pochodzi z 2001 roku, a ojciec umarł w 1985.

– Mamo, to niemożliwe, przecież tata nie żyje od dwudziestu pięciu lat! – wołam

wzburzona.

– Niestety, to nie tylko możliwe, ale nawet pewne. Owszem, od dwudziestu pięciu

lat jestem wdową po twoim ojcu, który nigdy…

– Wiem, nigdy nawet nie podniósł na ciebie głosu. Ale przecież ten znaczek jest z

dwa tysiące pierwszego roku.

– I co z tego?

– No dobrze, przyjmuję do wiadomości, że duch ojca też zbiera znaczki albo że ty

background image

ze swojej emerytury, która wynosi tysiąc złotych…

– Tysiąc dwieście…

– Niech ci będzie, tysiąc dwieście, że kupiłaś znaczek, który jest wart dziesięć

tysięcy złotych.

– Nie, moje dziecko, tyle jest wart Pałac Kultury, któremu brakuje iglicy, oraz

czterej pancerni bez psa, chociaż pod spodem stoi jak wół: „Czterej pancerni i pies”.

– Co ty wygadujesz? Nie ma takich znaczków.

– No to spójrz na czwartą stronę niebieskiego klasera. Tu mnie boli, tam mnie

strzyka, ale sklerozy to ja jeszcze nie mam – mówi spokojnie. – Na tej samej stronie
ojciec zgromadził jeszcze kilka znaczków z różnymi brakami, mówił o nich „kastraty”.
Bo są też odwrócone, na przykład bokserzy i jakiś samolot o żeńskim imieniu, ale na ten
ostatni ojca nigdy nie było stać. On miał nosa: kiedy wydrukowano jakiś wybrakowany
znaczek, natychmiast go kupował. Jakby stał w drukarni. Zresztą rzeczywiście przez jakiś
czas pracował w drukarni.

– Może to on je odwracał i kastrował.

Matka piorunuje mnie wzrokiem.

– Zapamiętaj sobie…

– Tak, nigdy o tym nie zapominam.

– Ale Audrey Hepburn?

– Skoro marudzisz, to ci powiem. W dwa tysiące pierwszym roku ciocia Róża

dostała list z Niemiec od jakiegoś krewnego, chyba od swojego przyrodniego brata, i
przyniosła mi go do przeczytania, bo on dotyczył również Janka. A tak na marginesie,
znalazłam ten telegram, o który prosiłaś. I ja ten list zachowałam, bo ja nigdy nie
wyrzucam listów, widokówek, telegramów, dokumentów ani…

– Mamo, co dalej?

– Zachowałam go, bo moje pokolenie uwielbiało Audrey Hebpurn. To była

prawdziwa dama: piękna, zgrabna, utalentowana, elegancka. Nic dziwnego, jej matka
była baronówną. Wszystkie marzyłyśmy o tym, żeby być takie jak ona. Czy ty wiesz, że
jest starsza ode mnie o rok?

– Przecież nie żyje.

– To straszne, nawet takie kobiety jak ona umierają. Ten list zachowałam ze

znaczkiem, zresztą mam wszystkie listy, jakie kiedykolwiek dostałam. A potem
przeczytałam w gazecie, że ten znaczek, wyprodukowany w Niemczech w kilkunastu
milionach egzemplarzy, kazano zniszczyć. Już nie pamiętam dlaczego. I zostało tylko
kilkanaście sztuk. A jak czegoś jest bardzo mało i to jest bardzo piękne, moja droga, to to
musi być również wartościowe. Nie uważasz? Wycięłam go z koperty i włożyłam do
klasera. Janek byłby ze mnie baaardzo dumny. On myślał, że ja nie słucham, jak on mówi
o znaczkach. A jednak czegoś się nauczyłam. No cóż, jak większość mężczyzn, on też nie
znał kobiecej natury. Ale przyznam, kilka razy miałam ochotę wrzucić jego klasery do
ognia.

Uff, całe szczęście, że nie mieliśmy pieca. Nie wiedziałam, że obok mnie

rozgrywają się takie dramaty. Przecież to wszystko brzmi jak zwariowana fikcja
literacka. Jak ja mogłam tak bardzo nie doceniać rodziców i cioci Róży?! Niby takie
niewiniątka, zbierali puszki po sardynkach, robili na drutach, cerowali, a zostawiają po
sobie fortuny. I przez całe życie uprawiali sztukę kamuflażu. Jak ja z tymi znaczkami
dojadę do domu? Przecież umrę ze strachu. Jak ja jutro pojadę do banku z kilkoma

background image

milionami pod pachą?!

– Poproszę o telegram i znikam, bo czuję, że za chwilę dostanę świra.

– Dobrze, że dopiero za chwilę, przynajmniej masz jeszcze szansę coś z tym

zrobić. I skoro nie wolno mi się do tego mieszać, zrób coś, żeby dowiedzieli się, że nie
mam znaczków.

– Postaram się, pa.

Chociaż jest późno, dzwonię do Anki.

– Nie śpisz?

– Coś ty. Tkwię w samochodzie pod hotelem Stokrotka.

– Po co?

– Po to.

– Aha. Rano wiozę TO i drugie TO do banku.

– Wieziesz sama taką fortunę do banku?

– Kurczę, po co ja mówię o tym TO, skoro ty nazywasz wszystko po imieniu!

– Racja. Straciłam głowę. Daj mi pomyśleć, bo to już nawet jak dla mnie zbyt

wiele. Nie nadążam. Oddzwonię.

– Ale błagam cię, jeszcze dziś, bo nie wiem, co robić, i chyba umrę po drodze.

– No to weź taksówkę, tak będzie bezpieczniej.

Mimo moich błagań nie oddzwoniła ani wczoraj, ani dzisiaj rano. Pomysł z

taksówką wydaje się sensowny. Jak na złość, z fortuną w podniszczonej reklamówce
natykam się na Dzięcioła. Jestem zdenerwowana tak bardzo, że napadam na niego:

– Co pan tak wciąż wynosi śmieci?

Chcę natychmiast przeprosić, ale on mnie tak wkurza, że rezygnuję. Patrzy na

mnie okrągłymi oczyma. Mam ochotę z kolei zapytać: „I co się tak gapisz?”, ale się
powstrzymuję. Kiedy docieramy do parteru, Dzięcioł mówi coś zdumiewającego:

– Może jednak nie musimy gniewać się na siebie?

– Czy ja się gniewam? To pan się na mnie obraził.

Przed wyjściem z windy wystawiam na zewnątrz głowę, patrzę w prawo, w lewo,

dopadam drzwi, znów staję, rozglądam się, czy w pobliżu nie kręci się jakiś podejrzany
osobnik. Ktoś prowadzi dziecko do przedszkola, jakaś kobieta biegnie, chyba żeby
zdążyć na autobus. Sąsiad z góry wyprowadza psa, który obsikuje nasz wypielęgnowany
klomb. Dzięcioł obserwuje mnie ze zdumioną miną. Przychodzi mi na myśl, że mogę go
wykorzystać.

– Czy może mnie pan odprowadzić do taksówki? Nie najlepiej się czuję.

Nie czekając na odpowiedź, chwytam go pod ramię i wlokę przerażonego w

stronę ulicy. Teraz to już nigdy się nie zaprzyjaźnimy. Już wie, że ma do czynienia z
niebezpieczną wariatką. Ale jest mi to obojętne. Niech się boi. Zasapany drepcze obok
mnie z woreczkiem śmieci w dłoni. Najwyraźniej mają fobię śmieciową. Skoro on ma
jakąś fobię, to ja też mogę mieć.

– Wie pan, boję się sama przechodzić przez podwórko, bo mam agorafobię –

wyjaśniam, a widząc swoją taksówkę, porzucam Dzięcioła, wsiadam pospiesznie i
rozkazuję taksówkarzowi, żeby zablokował drzwi, bo boję się jeździć, ale nie wiem, jak
taka fobia się nazywa.

Kolejny zdziwiony. Uśmiecha się głupawo i ma zamiar, widzę to po jego minie w

lusterku, rzucić jakiś żarcik, więc go uprzedzam:

– Nie ma się co dziwić ani śmiać. Niedawno na skrzyżowaniu jeden gość ukradł

background image

mi torebkę. Musiałam podać do sądu korporację taksówkową. Wygrałam. Od tej pory nie
jeżdżę z nimi. – Kierowca wydaje się przestraszony i natychmiast blokuje drzwi. Przez
całą drogę do banku milczy. I lepiej, bo nie mam ochoty na pogawędki.

Po powrocie do domu padam na łóżko. Chryste, jak się czują konwojenci, którzy

codziennie przewożą cenne przesyłki? No, jednak chyba trochę lepiej, bo wożą cudze
pieniądze. Ale i tak im nie zazdroszczę. Wreszcie oddzwania Anka.

– Przepraszam cię, nie mogłam, a potem zrobiło się za późno. Do rana tkwiłam

pod tą cholerną Stokrotką, w dodatku na próżno, bo facet wyszedł stamtąd z inną kobietą.

– A ta nie inna?

– Nie wiem. Widocznie był z dwiema. Ale on się nie liczy, chodzi właśnie o nią.

– Dzięki, myślałam, że umrę ze strachu, wioząc TO. Wystraszyłam Dzięcioła i

taksówkarza.

– Ale dałaś radę. Czy znalazłaś tego drugiego alpinistę? – pyta.

– Właśnie się tym zajmuję, więc mi nie przeszkadzaj.

– Wiem, że kłamiesz, ale jutro chcę mieć jakieś wiadomości.

– Dobrze.

Wpisuję rozmaite frazy w wyszukiwarkę: trudno uwierzyć, że nie znajdę w

internecie jakichś informacji o ich wyprawie. Podobno tam jest wszystko. Jak się
okazuje, w Karpatach rumuńskich było mnóstwo wypadków: kogoś zabił piorun podczas
wędrówki, ktoś spadł w przepaść, jakąś grupę turystów zaatakował niedźwiedź. Mam!
Wspomnienie o Bartku. 1960–2005. Niejaki Juliusz Kaczorek pisze o ich wspólnych
wspinaczkach i że od lat szykowali się w Himalaje. A na koniec o tej ostatniej wyprawie:
„Niestety, w Himalaje musiałem pojechać bez Bartka, który był fantastycznym
towarzyszem wspinaczki: koleżeński, pomysłowy, zawsze pogodny, nawet w
najtrudniejszych chwilach nie tracił wiary, że dotrzemy na szczyt. Kilka razy się nie
udało, a wtedy mówił: »Szczyt na nas poczeka. Jest cierpliwy, nigdzie się nie wybiera«.
Karpaty nie są trudnymi górami dla takich wytrawnych wspinaczy jak Bartek. Zginął
przez czyjąś nieostrożność. Tym razem to nie okrutna natura pogrzebała wspaniałego
alpinistę, ale błąd człowieka”. A więc to prawda. Nie wymienia Kacpra z imienia i
nazwiska, ale wiadomo, o kogo chodzi.

Juliusz Kaczorek najwyraźniej usiłuje wymigać się od spotkania ze mną.

Twierdzi, że ma bardzo napięty kalendarz, a poza tym nie chce wracać do tamtych
tragicznych wydarzeń. Niepotrzebnie uprzedziłam go, o czym chcę z nim rozmawiać.
Poddaję się, nie mam odwagi napierać, ale po ochrzanie Anki, która znów koczuje pod
Stokrotką, dzwonię do niego ponownie. Nie odbiera telefonu. Anka radzi, żebym
odwiedziła go bez zaproszenia. „Chcę się dowiedzieć od naocznych świadków, a nie z
gazet, co się naprawdę wydarzyło”.

Więc, chcąc nie chcąc, ruszam do firmy Kaczorka, który na mój widok spogląda

na zegarek i mówi:

– Mam najwyżej dziesięć minut, muszę za chwilę wyjść.

– Postaram się streszczać – zapewniam, wchodząc do jego gabinetu. – Skoro jest

pan tak zajęty, od razu przejdę do rzeczy. Jak pan wie, chodzi mi o wypadek, w którym
zginął Bartek, mąż Weroniki. Przyjaźnimy się.

– Tak, wiem – odpowiada. – Ale ja nie mam nic do powiedzenia. Ktoś zrzucił

kamień, który zabił Bartka. Takie rzeczy zdarzają się w górach. Nie da się uniknąć
błędów, a niektóre, niestety, kończą się tragicznie.

background image

– Kto zrzucił kamień? – pytam wprost.

Kaczorek najwyraźniej przestaje się spieszyć, bo blady jak ściana z ciężkim

westchnieniem opada na fotel.

– Przepraszam, nawet dziś trudno mi o tym mówić. Był z nami młody chłopak.

Polak z Niemiec, znajomy Bartka. Niestety, niezbyt doświadczony. Dwa dni później
wrócił do domu.

– Czy miał na imię Kacper?

– Tak. Dlaczego pani o to pyta?

– Bo to mój syn, więc jeśli rzeczywiście to on zawinił, powinnam o tym wiedzieć.

Muszę to wiedzieć.

Patrzy na mnie ze zdziwieniem i robi się jeszcze bledszy.

– Niestety, nie pamiętam nazwiska, chłopak dotarł do nas w ostatniej chwili, nie

było czasu na prezentacje – mówi drżącym głosem. – To był wypadek. Po co do tego
wracać? Nie powinniśmy zabierać go na tę wyprawę, ale Bartek zapewnił nas, że chłopak
da radę. Wspinali się razem w Tatrach.

– Tak. Bartek zabierał czasem grupkę studentów w góry. Między innymi Kacpra. I

jeszcze jedno: czy Weronika wie, że to zrobił mój syn?

– Tak. Ona też przeczytała moje wspomnienie o Bartku i odwiedziła mnie

niedawno. Byłem zdziwiony, nie odzywała się od lat.

– Dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu.

Wychodzę od niego z bardzo ciężkim sercem. Straszliwie żal mi Kacpra, wolę się

nie domyślać, co przeżywał po wypadku. Dlaczego mi o tym nie powiedział? I jak ja
spojrzę Weronice w oczy? Pojadę do niej. Ale teraz nie mogę. Mam dużo szkoleń i muszę
się pilnować, żeby nie powtórzyć wpadki sprzed dwóch tygodni, bo Janusz już tego nie
zdzierży. A Miech też nie puści mi płazem drugich takich ankiet. A swoją drogą, ciekawe,
czemu Anka jakiś czas temu spytała, czy mówiłam mu o znaczkach. Pewnie, że nie.
Wiemy o nich tylko ja, mama i pan Mietek. Aha, i Laura. I jeszcze Jolka i Baśka. Czyli
jednak cały tłum. Ale dziewczyny nie mają pojęcia, że są cenne. Nawet ja dowiedziałam
się o tym niedawno. Wychodzę na balkon, przez chwilę porozumiewam się pocztą
papierosową z moim sąsiadem z naprzeciwka. CO ROBI? PRACA TY? CZYTAM. CO?
STEINBECKA. Idź do diabła, myślę i szybko gaszę peta. Znów myszy. Dosyć tego.

Żeby wreszcie przestać myśleć o Kacprze, postanawiam podliczyć, ile warte są

znaczki. Wypisując cyfry zaopatrzone w liczne zera, w brzuchu, w piętach czuję
łaskotanie. To chyba chciwość daje znać o sobie, myślę zaniepokojona, ale tylko trochę.
Ciągle mylę się w obliczeniach. Nie do wiary, przecież zera najłatwiej się dodaje. Kiedy
już, już jestem bliska sukcesu, dzwoni Anka. Cholera!

– Byłaś u niego?

– Wszystko zepsułaś. Co mnie teraz obchodzi Kaczorek – odpowiadam. – Ja

liczę, zostaw mnie w spokoju.

Nieprawda, niczego nie liczę, tylko tak udaję, żeby zapomnieć, nie myśleć o tym,

czego się dowiedziałam.

– Co liczysz?

– Nic. Tak, byłam u Kaczorka.

Składam Ance relację z naszej rozmowy.

– Czyli Weronika wie.

– Niestety, tak. Powinnam do niej pojechać i porozmawiać, ale nie mam kiedy.

background image

– Zaproś ją na urodziny. Może tym razem przyjedzie.

– Spróbuję.

– Czy wszyscy przyjdą?

– Prawie. Znów nie będzie Antka. I chyba jednej pary, która wyjeżdża na narty.

Janusz zaprasza mnie do siebie na poniedziałek. Przemyślał mój pomysł, zrobił

pobieżny research – wszyscy w naszej firmie uwielbiają używać angielskich terminów,
mówią na przykład: „To nie nasz target” – i uznał, że warto stworzyć taki blok szkoleń.
Byłby rad, gdybym przedstawiła mu szczegółową koncepcję. A zatem muszę poświęcić
na to cały wieczór.

Słabo mi idzie, nie mogę się skupić, bo bez przerwy myślę o Kacprze i Weronice.

Boję się. Była w Warszawie, co przede mną ukryła. I nie zdradziła się z tym, że wie o
wszystkim. Malwina dzwoniła z Mazur. W tym momencie naciskam na hamulec: nie,
przenigdy nie uwierzę, że Weronika byłaby zdolna do zrobienia czegoś wrednego. Ale
jednak Anka mówi: „Znajdź motyw”, a motyw jest. Odkładam na bok opracowywanie
koncepcji dla Janusza, zwłaszcza że dotarłam już do ryzykownego pomysłu nawiązania
kontaktu z poprawczakiem dla dziewcząt, który znajduje się opodal naszej firmy, więc
lepiej przystopować, i postanawiam zrobić sobie przerwę.

Kiedy parzę herbatę w towarzystwie dwóch moli, przypominam sobie, co

postanowiłam u cioci: że je bez litości wytępię, choćby poszukiwania miały mi zająć całą
noc. Ogarnia mnie furia.

– Niedoczekanie wasze – mruczę pod nosem. – Albo wy, albo ja.

Po raz kolejny robię rewolucję w kuchni. Wyciągam wszystko z szafek i szuflad.

Badam je dokładnie. Wchodzę na drabinę, z latarką w ręce, na klęczkach, badam listwy
przypodłogowe. Nic. A mole sobie fruwają. Wiem, że za jakiś czas, nie mając nic do
jedzenia, wreszcie zginą, ale nie mam zamiaru czekać „jakiś czas”. Niedługo będę gościć
u siebie swoją synową i umrę ze wstydu, jeśli jakiś bydlak zacznie fruwać po salonie,
niestety, otwartym na kuchnię. Jeszcze raz szuflady – nie mam już nic, za chwilę to ja
umrę z głodu. Ciekawe, czemu nie schudłam. Od dwóch miesięcy nie jadłam ryżu,
makaronu, muesli, kaszy, chleba. Grzyby przywiezione z Mazur oddałam na
przechowanie Laurze. Nawet słoik z miodem badam podejrzliwie. Nie ma rady, muszę
wyjąć wielkie i ciężkie szuflady, które stawiają opór, są umocowane na jakichś
zaczepach. W końcu manewrując na klęczkach, na plecach, na brzuchu, udaje mi się
wyjąć jedną, a potem drugą. Zasapana zaglądam w ciemną czeluść, gdzie przed chwilą
tkwiły. Wylatują z niej dwa malutkie mole. W świetle latarki widzę coś: pod ścianą stoi
papierowa torebka. Sięgam po nią. W środku są płatki owsiane i larwy. Obrzydlistwo!
Najgorsze, że muszę teraz tam posprzątać. Baśka mówiła coś o occie i chyba zapachu
pomarańczowym, ale ja nie mam nic z tych rzeczy. Mam tylko ocet balsamiczny. Trudno,
niech będzie. Działam jak w transie, jakby moje życie zależało od tego, czy szybko je
wytępię. Odwracając głowę, wrzucam torebkę ze zwierzyńcem do plastikowego worka,
który szczelnie zawiązuję. Potem długo odkurzam mroczną czeluść, a wreszcie spryskuję
ją wodą kolońską Marcela, której przed laty zapomniał zabrać, i wycieram gąbką
nasączoną w occie balsamicznym z Madery, 15 złotych za buteleczkę. I zostawiam, żeby
się wietrzyło. Na koniec zbiegam z workiem do śmietnika, żeby czym prędzej się go
pozbyć. Kiedy wreszcie siadam, żeby dopić zimną herbatę, przeszywa mnie straszliwa
myśl: przecież mogą być również za szafkami. Nie, koniec z tym. Szukam telefonu do
pana Mirka. Odbiera jego żona. Nie cierpię, kiedy żony odbierają telefony komórkowe

background image

mężów ani kiedy mężowie odbierają telefony komórkowe żon. Staram się opanować
wściekłość, która jest nie do opanowania, i nie przedstawiając się, warczę do słuchawki:

– Poproszę z panem Mirkiem.

– A kto mówi? – pyta zdziwiona i chyba trochę przestraszona.

– Przepraszam, ale dzwonię do pana Mirka.

– Męża nie ma, zostawił mi komórkę, bo moja jest zepsuta, a ja jestem w ciąży,

więc… – jej głos niebezpiecznie drży. Jeszcze gotowa się rozpłakać, myślę, reflektując
się.

– Więc proszę, żeby do mnie zadzwonił, jak wróci. Nazywam się Maria Dudek –

mówię już nieco spokojniej i się rozłączam.

Słabo mi się robi na myśl, że akcję mól muszę przeprowadzić również w sypialni.

Tam od razu zaczynam od szuflad, z którymi też trzeba powalczyć, a jest ich niestety aż
sześć, ale przynajmniej są mniejsze i lżejsze. Znów zaglądam w czeluść i znów coś widzę
pod ścianą. Wracam po gumową rękawiczkę, bo za żadne skarby nie dotknę tego gołą
ręką, i wyciągam wełnianą skarpetkę całą w larwach. Dobrze im było: cicho, ciemno,
ciepło. No to żegnajcie, koleżanki i koledzy. Przykro mi, nie lubię zabijać, ale wy też
wędrujecie do śmietnika.

Stoję na balkonie i ćmię już trzeciego papierosa. Nie mogę się uspokoić. Maks,

czyli mój sąsiad z bloku naprzeciwko, w końcu pyta: CO JEST?, odpowiadam: MOLE.
Po dłuższej chwili odpowiada: JA TEŻ MAM.

Moja złość już minęła. Wypiłam dwa kieliszki wina i czuję ulgę, że pozbyłam się

wreszcie robactwa. I wtedy dzwoni pan Mirek.

– Dobry wieczór. Dlaczego pani straszy moją ciężarną żonę? – pyta spokojnie, ale

czuję, że w środku cały kipi.

– Wie pan co, powinnam podać pana do sądu za te mole, z którymi męczyłam się

do tej pory. Nie sądzi pan, że jak się sprzedaje mieszkanie, to należy w nim przedtem
posprzątać?!

Milczy.

– Wie pani, ja też chętnie podam panią do sądu i też mam dość: najpierw

insynuuje pani, że mam klucz do mieszkania, podobno wtargnąłem do niego i zostawiłem
jakieś kwiaty, potem nęka pani moją ciężarną żonę, a teraz wygaduje głupoty o molach.
Albo jest pani nienormalna, albo ciężko przechodzi klimakterium. Niech pani sobie
znajdzie faceta, ale tym razem może jednak nieżonatego.

I się rozłączył. Idiota, myśli, że na niego lecę. Może mało umiejętnie

prowadziłam tę rozmowę, co zasługuje na potępienie, zważywszy, że teoretycznie wiem
o „komunikacji międzyludzkiej” prawie wszystko. Jak się jednak okazuje, na pewnym
poziomie emocji nic się nie liczy, tylko żeby komuś nawymyślać. Ale nie odpuszczę mu.
Natychmiast dzwonię do Anki i opowiadam o mojej akcji przeciwmolowej i kłótni z
panem Mirkiem.

– Znaczy się nawrzeszczałaś na ciężarną kobietę, a potem pewnego młodego

dżentelmena oskarżyłaś o założenie hodowli owadów w swoim mieszkaniu, na co on
zasugerował, że masz klimakterium i poradził, żebyś sobie znalazła faceta, ale
nieżonatego. Czy tak?

– Mniej więcej. Myśli że jestem nimfomanką i na niego lecę.

– Zostaw to na razie. Zastanowię się. Teraz mamy pilniejsze sprawy. Twoje

urodziny i, niestety, Weronika. Jeśli ci na niej zależy, to pomóż mi ją wykluczyć. Bo sama

background image

nie potrafię. Twój syn przyczynił się do śmierci jej męża, a ona o tym wie, i wie też, że
on niebawem przyjeżdża do Polski.

– Słuchaj, a może to ten Kaczorek mści się za śmierć przyjaciela?

– Przestań spekulować bez sensu. Zaprosiłaś Weronikę?

– Jeszcze nie, boję się zadzwonić. Nie chcę nią manipulować. Tu w grę wchodzi

wielka przyjaźń. Mnie to bardzo boli.

– Wierzę ci, że jest ideałem, ale ja jestem tylko bezduszną detektywką, która, jeśli

zacznie ulegać emocjom, zostanie bez pracy. Nie chcę udowodnić, że to ona, przeciwnie,
za wszelką cenę chcę ją wykluczyć. A ponieważ wiem, jak ważna jest dla ciebie, staram
się, żeby wasza przyjaźń nie ucierpiała. Słuchaj, nie mogę dłużej rozmawiać, mam inną,
na szczęście znacznie prostszą sprawę. Pa.

Kiedy już zasypiam, Anka znów dzwoni. Naprawdę przesadza, jest dwunasta.

– Anka, ja już śpię, jutro, dobrze?

– Nie rozłączaj się – słyszę w słuchawce głos Marcina. – Przepraszam, że tak

późno, zbieram się od wielu dni i w końcu się odważyłem. Dwie godziny temu zostałem
dziadkiem.

– Chłopiec czy dziewczynka?

– Dziewczynka, 52 centymetry, trzy kilo pięćset. Jutro do niej jadę. Pobędę w

Warszawie przez tydzień, żeby im trochę pomóc. A potem wracam, bo moja żona
wychodzi ze szpitala.

– Życzę ci powodzenia.

– Chciałem ci wysłać książkę, ale nie mam adresu.

– Przyślę ci esemesem. Zaraz to zrobię.

– Dzięki, dobranoc.

Mogę się pożegnać ze snem. Biorę z szafki swoje wiersze, które leżą tam od

czasu, kiedy Baśka mi je oddała. Tym razem uznaję, że nie są takie złe. Kilka z nich
wręcz mi się podoba. Fajny jest ten o moim dziadku. I ten, który pisałam z myślą o
Sławku. Ale za późno, żeby wracać dziś do pisania. Nawet nie wiem, co się dzieje w
polskiej literaturze. Przypominam sobie, że Marcinowi też się podobały. Olśniewa mnie –
ten ostatni egzemplarz podarowałam jemu, wpisując nawet jakąś dedykację. Wstaję, bo i
tak nie zasnę. Czekając, aż zagotuje się woda, stoję w oknie, za którym już od trzech dni
pada gęsty śnieg. W budynku naprzeciwko pali się w jednym oknie – u Maksa.
Odruchowo się cofam, nie wiem dlaczego. Po tym Steinbecku czuję do niego niechęć…
Kiedy człowiek się boi, przestaje lubić ludzi i podejrzewa ich o złe intencje. Właściwie
każda z osób, które znam, choć przez chwilę miała twarz mojego wroga. Artur
powiedział, że to kobieta, ja jednak widzę męską twarz: całkiem ładną, lecz chłodną i bez
wyrazu.

Stawiam na stole parującą herbatę i włączam laptop, po czym wiedziona jakimś

instynktem, wręcz przymusem, zaczynam pisać: „Krążę po ogromnym, ponurym
budynku, który przypomina opuszczoną fabrykę amunicji, a może raczej zdewastowane
koszary, i za wszelką cenę usiłuję się stamtąd wydostać, coraz bardziej przerażona, bo
ktoś za mną idzie”. Nad ranem stawiam kropkę na końcu pierwszego rozdziału. Dochodzi
czwarta, mam przed sobą trzy godziny snu. Za mało, żeby się wyspać, ale powinno
wystarczyć, żeby przetrwać dzień.

Jedno z ostatnich grudniowych szkoleń dla pracowników Miecha. Myślę o tym z

ulgą, bo jestem już bardzo, bardzo zmęczona. Miech chce wypić kawę, ale, niestety,

background image

muszę odmówić, bo jadę jeszcze do Janusza, który pewnie siedzi jak na szpilkach.
Powinien przejść jakieś szkolenie z cierpliwości. Nie myliłam się, wita mnie słowami:

– No, nareszcie.

– Miałam szkolenie.

– Wiem, wiem… Siadaj i referuj.

Wręczam mu odręczny szkic tego, co poprzedniego dnia wymyśliłam, a on słucha

w skupieniu. Nie przerywa mi, czasem notuje. Widząc, że nie protestuje nawet przy
najdziwniejszych pomysłach, ryzykuję również, jakby od niechcenia, ten pomysł z
poprawczakiem, którego nie zanotowałam w przekonaniu, że jest całkiem odlotowy. W
końcu milknę, bo na tym etapie nie mam już nic do powiedzenia, a on uśmiechnięty
mówi:

– Może masz rację. Ja też potrzebuję zmiany. Będziesz mózgiem całego projektu,

dam ci kogoś do pomocy i zatrudnię pracownika od brudnej roboty, który będzie
załatwiał wszystkie sprawy papierkowo-organizacyjne i logistyczne.

– Ja już mam kogoś takiego na oku. Chcesz usłyszeć? – Janusz kiwa głową. –

Wśród ochotników była jedna kobieta, która ma niesamowitą wiedzę, umiejętność
rozmawiania z ludźmi i zdolności organizacyjne. Zna się też na jakichś funduszach i
fundacjach, o czym ja nie mam pojęcia. Na tych szkoleniach nie można dużo zarobić, ale
jestem pewna, że dzięki nim przyciągniemy różne firmy.

– Nie musisz mnie już przekonywać. Klepnąłem to. Jestem szalony, wiem o tym,

mogę nawet zbankrutować.

– Nie, to niemożliwe. Zbankrutujesz, jeśli nic nie zmienisz.

– Wystarczy, zaczynasz się mądrzyć. Masz ankiety dla mnie?

– Są w porządku – mówię, wręczając mu ankiety z ostatniego szkolenia, które

poszło bardzo dobrze. – Czy Miech już zamówił kolejne?

– Niestety, nie. Odchodzi w styczniu z firmy i przekazuje swoje obowiązki komuś

innemu. Tak więc decyzja zależy już od nowego szefa. Być może ma na oku jakąś inną
firmę, która mu zaproponuje prowizję.

– Łapówkę?

– Nie, prowizję.

I przetrwałam ten dzień, ale tego, czego Anka ode mnie żąda, już chyba nie dam

rady spełnić. Po powrocie znajduję w skrzynce mejlowej list z długą listą poleceń:
„Biegam po mieście za długonogą laską w ciuchach za sto tysięcy złotych, więc nie będę
mogła zadzwonić. Polecenia dla ciebie: 1. Niech Laura na kilka dni zamieszka z babcią.
Tak na wszelki wypadek. Potem wydam jej instrukcje. 2. Nie musisz zapraszać na
urodziny Weroniki, ale możesz to zrobić, tylko, broń Boże, nie wspominaj o wypadku ani
o Kacprze. Mam nadzieję, że nie zdążyłaś. 3. Zadzwoń do Kacpra i spytaj, co się wtedy
stało. 4. Na razie nie wolno ci z nikim rozmawiać. Najlepiej po prostu milcz. Później
wszystko, no, prawie wszystko, ci wyjaśnię. Pa, A.”.

Czy ona zwariowała? Ja prowadzę szkolenia, na których muszę gadać jak najęta.

Mam udawać, że dostałam zapalenia strun głosowych? Nie wiem, jak ja spełnię
wszystkie te polecenia. Do cholery, czy Anka myśli, że jestem jakimś cyborgiem? Z
niedowierzaniem patrzę na wydrukowany mejl. Przecież jej płacę. Jestem bogata i stać
mnie na luksusowe usługi. A ona obarcza mnie taką kupą poleceń.

Nie mam ochoty dzwonić do Kacpra, zwłaszcza w takiej sprawie. Anka tego nie

rozumie, ale ja dziś już nie znam swojego syna, nie ma między nami bliskości, nie chcę

background image

go płoszyć trudnymi pytaniami. Wolałabym z tym poczekać. Może po świętach nadarzy
się jakaś okazja… Chcę je spędzić normalnie, spokojnie, pierwszy raz od wielu lat
zbierzemy się w komplecie. Bo teraz to właśnie jest dla mnie komplet: dzieci, mama,
wnuczka, synowa.

Zapraszam Weronikę na urodziny, ale nie przez telefon, piszę list w obawie, że w

rozmowie na żywo nie uda mi się nie zapytać o Kacpra.

Jednak dzwonię do Kacpra. Jak skazaniec wybieram jego numer i czekam,

czekam, i kiedy już mam zamiar rozłączyć się, słyszę jego głos:

– Cześć, mamo.

– Cześć. Co słychać?

– Bez zmian. U ciebie też?

– Tak, ale chcę cię o coś zapytać, o coś przykrego i z góry za to przepraszam.

– Tak, a o co? – Słyszę, że się jeży.

– O wypadek, w którym zginął Bartek.

Chyba jeszcze nigdy nie słyszałam tak absolutnej ciszy. Nie wiem, jak długo

trwała, ale to właśnie o czymś takim mówi się, że coś trwa wieki. To stulecia straszliwej
pustki, samotności, smutku. Wiem, że Kacper w tej chwili jest jeszcze bardziej samotny.
Mimo to czekam.

– Wiedziałem, że to do mnie wróci. Kto ci powiedział?

– Niejaki Kaczorek napisał wspomnienie o Bartku i spotkałam się z nim.

– Czy możemy o tym porozmawiać, kiedy przyjadę? Zresztą miałem taki zamiar.

– Dobrze. Odłóżmy to na później. Wiesz…

– Tak?

– Nie, już nic. Dobranoc.

Chciałam powiedzieć, że bardzo go kocham, ale nie zdołałam. Ostatni raz

dowiedział się tego ode mnie, kiedy był jeszcze dzieckiem. Nie jestem zwolenniczką
tego, żeby wciąż powtarzać te słowa, ale nie powinno się ich także wyrzucać ze
słownika.

Idę na balkon z całą paczką papierosów i z zapalniczką. Zmiatam śnieg z

ławeczki i mimo mrozu siadam na niej. W głębi mieszkania słyszę dźwięk telefonu. Po
chwili znów. Naprzeciwko Maks macha i macha, chyba już trzecim papierosem – nie
odpowiadam. Wreszcie daje za wygraną. Znów ktoś dzwoni. Ale ja teraz jestem w innym
świecie, nie mam nic wspólnego z tym wszystkim, co się dzieje wokół mnie. Czas mija.
Stopy, chociaż włożyłam ciepłe buty, mam zziębnięte i nie czuję już uszu. Ręce mi
zgrabiały, wprawdzie można palić w rękawiczkach, ale zgubiłam tej zimy już trzy pary i
postanowiłam dotrwać do wiosny, nie kupując nowych, bo po dwóch dniach i tak bym je
zgubiła. Śnieg przestał padać i na niebie ukazał się księżyc. Z góry, chyba z szóstego
piętra, słychać płacz niemowlęcia. U Dzięciołów zgasło światło. Być może w tej chwili
daleko, na Mazurach, w swoim domu, Weronika w cieple kominka właśnie pisze swój
dziennik, być może akurat o Kacprze i o jego matce, czyli o mnie. Być może ktoś
obserwuje okna mojej córki, a ktoś inny czatuje pod drzwiami mojej matki. Może ktoś
stoi również pod moimi, żeby znów obdarować mnie bukietem zgniłych róż… W tym
momencie rzeczywiście słyszę dzwonek do drzwi. No to się doigrałam. Nie otworzę:
niech je zostawi na wycieraczce. Znów dzwoni, bardzo nerwowo, strasznie mu się
spieszy, pewnie ma więcej ofiar do obskoczenia. Pstrykam petem, który, zostawiając za
sobą ognistą smużkę, frunie do ogródka na parterze, i nie mam nawet wyrzutów

background image

sumienia. Kto ma ogródek, musi liczyć się z tym, że nie wszyscy sąsiedzi z siedmiu
pięter to uszanują. I niech się cieszy, jeśli nie wyrzucają przez okna butelek. Idę do drzwi,
do których w tej chwili ktoś już łomocze. Przede mną stoi Anka z przerażonym
Dzięciołem, który sięga jej do ramienia.

– O, myślałam, że pan już śpi. Ładny szlafroczek, przydałaby się jeszcze

szlafmyca z pomponem. Wyglądałby pan jak Bogumił Kobiela. A ty chyba powinnaś
tkwić pod Stokrotką albo Chabrem. Jest taki hotel nad Bałtykiem. Czułabyś się tam jak
ryba w wodzie. A panu radzę kupować większe worki, nie musiałby pan tak często
zbiegać do śmietnika. Najbardziej praktyczne są sześćdziesięciolitrowe. I po co pan się
tak kłóci z żoną? To poczciwa i pracowita kobieta. Nawet pan nie wie, jakie leniwe są
dzisiejsze kobiety. Proszę spytać mojego teścia, już on panu powie, w głowach im się
pomieszało, tylko się kształcą i bez przerwy pracują, byle nie zajmować się domem i
dziećmi. I nie dostają noblów. Niech pan sobie policzy noblistki, ale uprzedzam, nie
warto. Podobno będzie manifa mężczyzn, niech pan tego nie przegapi. Staniecie pod
Sejmem z transparentami, poskandujecie sobie, spalicie kilka opon.

– Maniu, spokój. Już dobrze – mówi cicho Anka.

Milknę. Boże, co ja wyprawiam, naprawdę straciłam kontakt z rzeczywistością.

Anka prowadzi za łokieć struchlałego Dzięcioła do drzwi jego mieszkania i wpycha go
do środka.

– Co się stało? – pyta, wchodząc do przedpokoju. – Co się stało?

– Nie wiem, to wszystko mnie przerosło. Nawet Strofa zamilkła. Przestała się do

mnie odzywać. – Zaczynam cicho chlipać, potem płakać, a na koniec już histerycznie
szlochać. Anka siedzi w milczeniu i czeka, aż się uspokoję.

– Maniu, nie martw się, wszystko jest na dobrej drodze. Przyjechałam, bo nie

odbierałaś telefonu. A Dzięcioł powiedział, że siedzisz na balkonie.

– Podglądają mnie.

– Przestań, na wszelki wypadek poprzednio wzięłam od niego numer telefonu i

teraz się przydał. Poprosiłam, żeby sprawdził, czy się u ciebie pali.

– Paliło się. I to jak. Poszła prawie cała paczka.

– Widzę, że wracasz do normy. Chwała Bogu. I mam dobrą wieść, nie powinnam

jeszcze o tym mówić, ale najwyraźniej potrzebujesz pocieszenia. Moim zdaniem
Weronika nie jest Malwiną, dlatego napisałam, żebyś z nią nie rozmawiała o wypadku.

– Ani Arkadią, ani Ofelią? – pytam z nadzieją, na wszelki wypadek jeszcze trochę

pochlipując.

– Żadną z nich.

– I nie dybie na moje znaczki?

– Ani przez chwilę nie było o tym mowy.

– I nadal jest bez wad i skazy?

– Ma jedną.

– Wiedziałam, że coś wymyślisz.

– Jest bardzo skryta. Bo już wcześniej powinna była powiedzieć ci o Kacprze.

– Nie mogła, za wszelką cenę chciała mnie chronić.

– Wiem, wiem, ale wszystko do człowieka wraca.

– To samo powiedział Kacper. To po telefonie do niego tak się zapadłam i

zaczęłam świrować. Chce porozmawiać, ale dopiero w Warszawie.

– W każdym razie jestem na dobrym tropie. I w jednej, i w drugiej sprawie.

background image

Wybacz, że nie zdradzę na razie szczegółów, ale nie chcę cię tym obciążać, dopóki nie
nabiorę pewności.

– A Kacper?

– Tego się nie da przeskoczyć, ale przynajmniej mu ulży. Na twoim miejscu

zaaranżowałabym jakieś spotkanie z Weroniką. Zaproś ją albo niech on do niej pojedzie.
O ile ją znam z twoich opowieści, będzie ci za to wdzięczna. Idę, Stokrotka mnie
wykończyła. Aha, a ten Chaber to gdzie jest dokładnie? Chętnie przeprowadzę się nad
morze.

– Nie pamiętam, chyba go wymyśliłam – odpowiadam, już znacznie weselej.

– Wiedziałam, ty sobie pojedziesz na egzotyczną wyspę, a ja wciąż będę sterczeć

pod motelami.

– Zabiorę cię ze sobą.

– Dzięki. Masz telegram? – przypomina sobie w drzwiach.

– Tak: „W dniu 20 XII odbył się pogrzeb śp. Zuzanny Drott vel Teleszko o czym

zawiadamia pogrążona w smutku rodzina”. To pewnie ta pierwsza żona mojego dziadka.
Ale kim jest rodzina? Może album ze zdjęciami odpowie na to pytanie, tylko że, zdaje
się, nie były opatrzone podpisami. Z mamą jeszcze nie rozmawiałam.

– Nie musisz. Laura nie mogła pomieszkać u babci, bo ma jakichś gości, z

którymi była umówiona już od dawna, więc podesłałam mamie Wojtka. Wychodzi z nią
codziennie na spacer. I są właśnie na etapie oglądania zdjęć. Podobno byłaś ślicznym
bobaskiem.

– Tak, mam takie zdjęcie, jak na golasa leżę u fotografa na baranicy.

– Niestety, nie dotarli jeszcze do albumu, na którym najbardziej nam zależy. Ale

możesz być pewna, że Wojtek dowie się więcej niż ty, bo jest cierpliwy i umie słuchać.

– Jasne, bo słucha tych opowieści pierwszy raz w życiu.

– A co do czwartego punktu, miałam na myśli wszelkie rozmowy związane choć

trochę ze śledztwem. Wszelkie. Ani słowa o wrogu, jednym czy drugim, o znaczkach, o
cioci Róży, Dzięciołach i tak dalej. Rozumiesz?

– Nie.

– Nie musisz.

– Poza tym spróbuj, nie wiem, jak to zrobisz, ale spróbuj, zaprosić na urodziny

Miecha.

– Czy ty go podejrzewasz, bo ma, miał, dom na Mazurach?

– Nie, chcę go poznać. Mówiłaś, że samotny. Pominę milczeniem fakt, że dopiero

teraz dowiaduję się o jego domu na Mazurach. Dasz radę?

– Jasne, nie krępuj się, kontynuuj. W końcu mam tak dużo czasu, że nie wiem, co

z nim robić.

– Na pewno coś jeszcze przyjdzie mi do głowy. Odpocznij trochę. Ale z tą

szlafmycą to ci się naprawdę udało.

Na wspomnienie tej żałosnej sceny, którą urządziłam, mam ochotę zapaść się pod

ziemię, ale nie mogę też powstrzymać śmiechu, bo Dzięcioł naprawdę przypominał
Kobielę ze sztuki Mieszczanin szlachcicem, chociaż nie miał tak bogato zdobionego
szlafroka. Nigdy w życiu nie widziałam równie przerażonego człowieka. Ciekawe, czy
wie, że mówi prozą.

background image

Rozdział szósty

No to jesteśmy na półmetku – mówi Anka, wyjmując z torebki małą buteleczkę

szampana, a ściślej mówiąc, wina musującego.

– Zwariowałaś, nawet moja matka potrafi wypić więcej.

– Jak półmetek, to półszampan.

– Ale powiedziałaś, że to koniec. Czy sugerujesz, że już się z gąską witał i znów

klapa? Znów nie ta nitka?

Zaczynam się denerwować, że coś źle zrozumiałam, kiedy Anka po południu

zadzwoniła, żeby ogłosić zwycięstwo: MAO została zdemaskowana.

Anka rozsiada się na kanapie, znów w jakiejś szacie, której nie powstydziłby się

nawet ojciec dyrektor, i w pantoflach prosto z Dynastii.

– Przecież został jeszcze filatelista. Bez zaliczki nie kiwnę palcem w bucie.

– To rzeczywiście może być trudne – odpowiadam, patrząc na jej pantofle.

– Skończyłam, ale nie powiem ci kto, dopóki nie wypłacisz mi honorarium.

– Przeleję ci na konto. Przecież nie trzymam w domu takiej masy forsy.

– Chyba jednak za złapanie filatelisty zażądam podwójnej stawki.

– Co? Przecież to jedna sprawa i, jak zapewniałaś, prawie rozwikłana.

– Czy ty rozumiesz znaczenie słowa „prawie”? Nie oglądasz reklam? A poza tym

wstydziłabyś się ze swoimi milionami wykłócać o pieniądze, obarczając mnie dwoma
przestępcami. Chcesz od razu wiedzieć, czy mam opowiadać po kolei?

– Od razu.

– A więc to jest…

– Nie, zaczekaj! – wołam. – Mów od początku.

– Wiedziałam. No więc tak. Po pierwszych spotkaniach z tobą skupiłam się na

tych, którzy wydawali się najbardziej podejrzani: na Marcinie, a zwłaszcza jego żonie, na
Marcelu, a zwłaszcza na jego konkubinach, na środowisku Laury, brałam też pod uwagę
Kubę. Później postanowiłam sprawdzić również twojego szwagra Tomka od kaca, bo
wydawało mi się mało prawdopodobne, że nie tylko nie drzecie kotów, ale w dodatku się
przyjaźnicie. I trochę też z ciekawości: chciałam go poznać, bo pomyślałam, że może
bierze na siebie również inne dolegliwości, nie tylko kaca.

– Nie, innych nie. Kiedyś byłam u niego i rozbolał mnie brzuch. Próbowałam siłą

woli i żarliwą świecką modlitwą przerzucić na niego swoje cierpienia, zwłaszcza że on
ma lodówkę pełną przeterminowanych produktów, czy jadłaś kiedyś dziesięcioletnią
kiełbasę? – i nie udało się.

– Szkoda. Skupiłam się też na panu Mirku, choćby z powodu tej dziwnej zmiany

w jego zachowaniu wobec ciebie. A wreszcie na Dzięciole, który obraził się o drobiazg.
Zaczęłam jednak od Durczyka, ze względów praktycznych: mieszka na tym samym
osiedlu co ja, i właśnie potrzebowałam hydraulika.

– Ale on nie potrafi naprawić nawet uszczelki!

– Uszczelek się nie naprawia. Odwiedziłam go. Kiedy powiedziałam, że poleciłaś

mi jego usługi, dostał ataku śmiechu. Chyba zdaje sobie sprawę ze swoich umiejętności.
A jak już się wyśmiał, dodałam z kamienną twarzą: „A tak przy okazji chętnie odbiorę
dług pani Marii Dudek”. Co to się działo! Opowiedział mi historię swojego ciężkiego
życia i nieszczęśliwego małżeństwa. Wymienił długą listę śmiertelnych chorób, na które
cierpi. Chciał pokazać wypis ze szpitala, ale kiedy powiedziałam: „Chętnie sobie obejrzę,

background image

bo detektyw powinien interesować się wszystkim i sprawdzić każdy drobiazg”, niestety,
nie mógł go znaleźć. Oczywiście, od początku wiedziałam, że to nie on, choćby dlatego,
że w jego mieszkaniu nie ma ani jednej książki, ale skoro już tam byłam, postanowiłam
załatwić tę drobną sprawę, za darmo – mówiąc to, Anka sięga do torebki i wyjmuje z niej
chudziutki plik setek. – Proponuję, żeby już zostały w mojej torebce. Pokwitowanie dam
ci później.

– Dobrze – zgadzam się wspaniałomyślnie, zwłaszcza że już machnęłam ręką na

dług Durczyka.

– Myślałam też o Jolce, a właściwie o kimś z jej znajomych, bo miała klucz do

twojego mieszkania. A poza tym ona zna mnóstwo cytatów i chciała zadać swoim
uczniom wypracowanie o myszach. I w dodatku nie mogła znaleźć tego klucza. Albo nie
chciała ci go oddać, albo rzeczywiście zapomniała, gdzie go odłożyła, albo ktoś go zabrał
i potem podrzucił. Niestety, Jolka prowadzi dom otwarty, zbyt wiele osób się tam kręci.
Uczniowie, ich rodzice, kochankowie, znajomi, sąsiedzi. Zgroza! Sprawę dodatkowo
skomplikował fakt, że ty często zapominasz zamknąć drzwi, o czym wiedzą prawie
wszyscy.

– Przypominam ci, że już nie zapominam.

– A zatem MAO nie musiała mieć kluczy, żeby wejść. Ale mogła je mieć i

zostawić drzwi otwarte, nawet jeśli je zamknęłaś, czego nie dowiemy się nigdy, chyba że
ją o to spytamy. Wiedziałam, że nic tutaj nie wskóram. Podążyłam tropem żony Marcina,
bo tylko ona miała wyraźny motyw. Aż do mojej wizyty w Lublinie zajmowała czołowe
miejsce na liście podejrzanych. Jednocześnie przeszukiwałam towarzystwo Laury. I
natrafiłam na tych Pertów. Przez jakiś czas byłam niemal pewna, że to Piotr, który w tym
czasie wyszedł z więzienia, albo/i jego rodzice. Też mieli solidny motyw. Szybko ich
jednak wykluczyłam, tak jak wiele innych osób: Monikę, Ewę i Beatę Kozickie, Kubę,
który mieszka za granicą. W przypływie bezradności odwiedziłam nawet naszego
profesora, ale wystarczyło mi rzucić na niego okiem, chodzi o lasce i ma demencję,
zapewniam cię, że dzisiaj wiesz o Szekspirze więcej niż on. Dzięciołów nie
podejrzewałam z wielu powodów: nie znałaś ich wcześniej i początkowo chcieli się
zaprzyjaźnić, nie mają i nie obsługują komputera, są starzy, a MAO to bardzo energiczna
osoba. Nie mogłam jednak oprzeć się przeczuciu, że mają coś wspólnego ze sprawą, bo
od początku nie wierzyłam, że Dzięcioł się obraził o jakiś drobiazg. Mógł się czuć
dotknięty, mógł się trochę dąsać, ale miły facet z dnia na dzień nie zmienia się w gbura i
nienawistnika.

– Nie znasz się na ludziach. Obrażają się o byle co. Jedna moja koleżanka…

– Sprawy znów się skomplikowały po pojawieniu się filatelisty, bo trudno było mi

uwierzyć w taki zbieg okoliczności. Przestałam to ogarniać. I nic do siebie nie pasowało.
Klucze od mamy znikły, ale nie wiadomo kiedy – czy po wizycie kwiaciarza, czy po
parapetówie, czy wcześniej. W każdym razie koszyczek wystawiłaś dopiero kilka dni po
przeprowadzce, czyli nie mogli to być fachowcy. Znów pomyślałam o Jolce, a raczej o
kimś z jej otoczenia, bywała u ciebie, miała kilka okazji do zabrania maminego klucza,
miała też twoje klucze, wiedziała o znaczkach…

– Ale nie znała ich wartości – podkreślam kolejny raz – i też jest prawdziwą

przyjaciółką. Tylko trochę inną niż Weronika.

– Przecież dzisiaj wszystko jest w internecie. Wpisujesz sobie nazwisko Teleszko

i natychmiast wiadomo, ile były warte wasze kolekcje. Czyli mogła wiedzieć. Najpierw

background image

założyłam, że wróg jest jeden. Na przykład taki scenariusz: wkroczyła do akcji jako
MAO, żeby cię postraszyć i skierować sprawę na fałszywe tory, a potem, kiedy byłaś
pochłonięta swoim nieistniejącym wrogiem, postanowiła ukraść znaczki. Ale ja znam
Jolkę, to do niej nie pasowało, w dodatku to ona poleciła ci moje usługi. A wie, że jestem
skuteczna, bo… O, przepraszam, to tajemnica zawodowa. W każdym razie, gdyby była
winna, namawiałaby cię raczej na policję. Albo żebyś nic z tym nie robiła. A zatem może
ktoś z jej otoczenia. Na przykład jej poprzedni facet Olek albo obecny, Karol. Ale kiedy
„kwiaciarz” złożył ci wizytę, Karola nie było w Polsce. Z kolei w czasie parapetówy
klucz mógł wziąć każdy. Nie mogłam sprawdzać całego towarzystwa, bo to by trwało bez
końca. Za wszelką cenę musiałam ustalić, czy mamy do czynienia z jedną, czy z dwiema
sprawami. W końcu uznałam, między innymi z powodu dwóch tak bardzo odmiennych
motywów, pamiętasz: pieniądze i emocje, że to dwie niezależne od siebie sprawy. Od tej
pory było łatwiej, a właściwie byłoby, gdyby nie Kacper.

– Tak, to okazało się najgorsze.

– Podejrzaną numer jeden stała się Weronika, ale nie spuszczałam też wzroku z

Dzięcioła, dlatego poprosiłam cię o zaaranżowanie spotkania z nimi. Sprawa wydawała
się oczywista: Weronika wiedziała, że Kacper przyjeżdża do Polski na święta, a kiedy
Kaczorek powiedział jej, że to Kacper zrzucił kamień, postanowiła się zemścić. A
ponieważ najbardziej cierpimy, kiedy coś złego dzieje się z naszymi bliskimi, zaczęła też
straszyć Laurę. Wiele za tym przemawiało: telefon z Mazur, jej przyjazdy do Warszawy,
wiedziała, że nie zamykasz drzwi, miała twoje adresy mejlowe, a przeciwko temu
przemawiała tylko wasza przyjaźń i to, co o niej mówiłaś.

– Ale to nielogiczne, nie mogła się rozdwoić: być jednocześnie na Mazurach i w

Warszawie, żeby zostawić mi kwiaty.

– Owszem, dlatego brałam pod uwagę, że albo ma wspólnika, albo, co jednak

było nieprawdopodobne: że przyjechała do Warszawy, kiedy spałaś. W nocy drogi są
puste, podróż tam i z powrotem zajęłaby jej najwyżej cztery godziny. Klucz mogła wziąć
z twojej torebki.

– Nie, to całkowity absurd.

– Owszem. Szybko zrezygnowałam z tego pomysłu, ale zarówno Weronika, jak i

alpiniści cały czas byli podejrzanymi. Dziwnie się zachowywali. Rozumiem, to straszne,
że ich kolega zginął podczas wspólnej wspinaczki, ale minęły lata. Dlaczego reagują
takim zdenerwowaniem na nasze pytania? Podejrzewałam, że współpracują z Weroniką,
obaj albo jeden z nich, raczej Kaczorek, bo spotkała się z nim. Chciałam do niej
pojechać, ale powstrzymała mnie przed tym, wstyd powiedzieć, twoja prawdziwa
rozpacz, że to może być ona. Bo co tu dużo mówić, to rzeczywiście byłby koniec waszej
przyjaźni. Postanowiłam się wstrzymać. Mocniej skupiłam się na Dzięciole. Dlaczego tak
śmiertelnie się obraził?

– Nie wiem. Pewnie coś jeszcze mu zrobiłam albo ktoś mu na mnie nagadał.

– Brawo! A kto mógł mu nagadać i co?

– Może pan Mirek, że jestem nienormalna i oskarżyłam go o dawanie mi kwiatów

i podrywanie go.

– No tak, ale Dzięcioł obraził się wcześniej, jeszcze przed kwiatami.

– No to nie mam pojęcia.

– Nie szkodzi. Czyli zajmuję się filatelistą i jednocześnie Weroniką i Dzięciołem.

A teraz przypomnij sobie swoją drugą rozmowę z panem Mirkiem. Co ci powiedział na

background image

koniec?

– Że mam klimakterium, co akurat jest prawdą. I żebym sobie znalazła faceta.

– Jakiego?

– Niestety, nie zaproponował mi nikogo konkretnego.

– On nie miał na myśli siebie. Chodziło mu o to, żeby jednak nie był żonaty! Nie

wiem dlaczego, ale pomyślałam o Marcinie.

– Co?

– Zasugerował, żebyś jednak nie zajmowała się żonatymi. Zaczęłam rozumować

w ten sposób: dowiedział się o Marcinie i podzielił się swoją wiedzą z Dzięciołem, który
jest konserwatywnym starszym panem i takich rzeczy nie uznaje, zwłaszcza u kobiet. Ale
za żadne skarby nie powiedziałby ci o tym wprost. Zawrzał świętym oburzeniem i się
obraził.

– Ale skąd pan Mirek mógł się dowiedzieć?

– Cierpliwości. Na razie nie wiem. Od kogoś, kto wiedział o tobie i Marcinie.

Tymczasem nie mogłam się zająć bez reszty wątkiem filatelistycznym, ale starałam się
rozpowszechnić wiadomość, że znaczki mamy są w sejfie. Rozumiesz?

– Mniej więcej, czyli w ogóle.

– I wysłałam Wojtka, a on u twojej mamy niemal zamieszkał. Zdaje się, że ze

względu na Laurę.

– Tak, domyślam się.

– Bardzo fajny chłopak, żaden dupek. Wracamy do pana Mirka i Dzięcioła.

Przyjaźnili się w czasach swojego sąsiedztwa. Owszem, mógł na ciebie nagadać. Na razie
nieważne, co takiego. Ale gdzie motyw? Dlaczego miałby się mścić na nieznajomej
starszej kobiecie…

– Przestań!

– …która kupiła od niego mieszkanie i nic złego mu nie zrobiła? Na litość boską,

dlaczego? I jak ten potwornie zapracowany młodzieniec znajduje czas na pisanie
wierszyków, śledzenie swojej dobrodziejki, która nie negocjowała ceny, na kupowanie
myszy i podrzucanie ich do jej łóżka, pisanie mejli, romansowanie na portalu Amore…

– Wystarczy, przecież doskonale wiem, co MAO robiła – mówię zawstydzona.

– Nie warto nad tym tak intensywnie myśleć, moja Marysiu, bo w całej tej

sprawie na kilometr czuć kobiecą rękę. Możesz się oburzać, ale jednak nasze mózgi
różnią się między sobą.

– Nie tylko mózgi. Nigdy nie pojmę, dlaczego w damskich toaletach zawsze jest

kolejka, a męskie zieją pustkami.

– Kiedyś ci to wyjaśnię. A zatem kobieta. Gdzie jej szukać? Zdesperowana,

smutna i zakochana.

– Czy ty się widziałaś z Arturem?

– A po co? Nigdy go nie podejrzewałam.

– Bo on powiedział to samo.

– Szkoda, że mi tego nie powtórzyłaś. Szybciej uświadomiłabym sobie, że warto

zastanowić się nad młodymi kobietami w twoim otoczeniu. Na przykład?

– Młode mam tylko w pracy. Owszem, Ewka mnie nie lubi.

– Na przykład nad wnuczką Dzięciołów, która przyjaźniła się z żoną pana Mirka.

– Ale ja jej nie znam, a żonę pana Mirka widziałam raptem jeden raz, przez

dziesięć minut.

background image

– I okazałoby się, że są w tym samym wieku, że już wcześniej się znały, że

czasem u państwa Mirków pomieszkiwała, że razem studiują. A co? Romanistykę.

– I co z tego?

– Pomyśl, kto studiuje czy studiował romanistykę. Wspomniałaś mi kiedyś o tym.

– Boże, córka Marcina. Czy ty sugerujesz, że córka Marcina jest wnuczką

Dzięcioła? Czyli że Dzięciołowie są teściami Marcina? Bzdura. Nie wiem, kim są, ale
wspomniałby w ciągu tych kilku lat, że ma teściów w Warszawie. Ale jeśli to prawda,
mieli powód, żeby mnie nienawidzić. Wybaczam im wszystko. Pójdę do nich z kwiatami
i też poproszę o wybaczenie. I na pewno się stąd wyprowadzę.

– Niestety, pudło. Ich wnuczka ma na imię Zosia, a córka Marcina inaczej.

– Już nie mam siły, powiedz.

– Chciałaś po kolei, będzie po kolei. Gdyby Marcin wcześniej znał twój nowy

adres, być może w ogóle nie byłoby sprawy.

– Tak, podałam mu adres tej nocy, kiedy został dziadkiem.

– I doznał olśnienia, a może go przeceniam, równie dobrze mogło się to odbywać

powoli. Wiedział o twoich kłopotach ode mnie i zrozumiał, że… Czy możesz mi dać
szklankę wody?

– Wykończysz mnie – burczę, biegnąc do kranu.

– Dziękuję. Na czym to ja skończyłam? – Anka spogląda w sufit. – Aha.

Zrozumiał, od kogo kupiłaś mieszkanie.

– No, od pana Mirka. I co z tego?

– A kto jest jego żoną?

Nie mam zamiaru przyjmować tego do wiadomości. Nie chcę takiego finału, to

zbyt okropne. Uparcie milczę, mimo że Anka, popijając małymi łyczkami wodę, czeka na
odpowiedź.

– Już wiesz?

– Niestety, tak.

– I Marcin domyślił się, że to oni cię dręczą, chociaż trochę się też mylił.

– Zadzwonił do ciebie?

– Niestety, nie, chyba miał nadzieję, że to się nie wyda. Albo nie miał odwagi.

Szkoda, bo dzięki temu zyskałabym kilka dni i mogła zająć się już tylko filatelistą. To ja
do Marcina zadzwoniłam, już wiedział, w jakiej sprawie. Ale mylił się, że to oni…

– Przestaniesz?

– …bo pan Mirek nie maczał w tej aferze palców. Dowiedział się o tobie i

Marcinie, dlatego w czasie drugiej wizyty był już antypatyczny, ale o reszcie nie miał
pojęcia. Ani o wierszykach, ani o pogróżkach, skierowanych również pod adresem Laury.
A Dzięcioł dowiedział się o tobie i Marcinie od Zosi, nie od niego. Był wzburzony, tym
bardziej że lubi Agatę, żonę pana Mirka, a córkę Marcina. Nie znał szczegółów ich
brawurowej akcji, ale domyślał się tego i owego, mógł ją na czymś przyłapać. A po tym
spotkaniu u ciebie miał już pewność, że panna rozrabia i że to wygląda groźnie, dlatego
był taki zdenerwowany i dlatego Dzięciołowie się kłócili. Zwróć uwagę, że od tej pory
wróg przestał działać. Znikł. Widocznie Dzięcioł zmył głowę Zosi i się przestraszyła.
Zresztą to ona była bardziej aktywna niż Agata, która, w zaawansowanej ciąży, nie mogła
biegać po mieście i cię śledzić, podrzucać karteczek ani przyjeżdżać z kwiatami, ani
obserwować Laury. I uwaga, uwaga: zatrudniły jakiegoś kolegę fotografa, żeby robił ci
zdjęcia. Ale tego dowiedziałam się dopiero dzisiaj.

background image

– Od kogo?

– Zbieg okoliczności. Czasem opowiadamy sobie w naszym gronie, gdzie

bywamy, bo lubimy te wszystkie nazwy: Stokrotka, Chaber, Szeherezada, a Stonoga jest
wręcz fantastyczna.

– No właśnie: Stonoga. Chwileczkę, przecież Zosia nie miała klucza. I nie

wiedziała, że zostawiam drzwi otwarte.

– Miała klucz. A skąd?

– Jeśli pan Mirek nie kłamał, że oddał mi wszystkie, to nie mam pojęcia.

– Nie kłamał, ale nie mówił też prawdy. Zwróć uwagę, że zamki w budynku są

identyczne, a zatem zakładała je jedna firma, dowiedziałam się, że wszystkim wręczono
po pięć kluczy. A ty dostałaś tylko cztery. Od dawna zastanawiałam się nad tym piątym.
Doszłam do wniosku, że pan Mirek mógł dać jeden klucz Dzięciołom, żeby na przykład
podlewali kwiaty, kiedy wyjeżdża, i o tym zapomniał. Albo że Agata dała je Zosi. On po
prostu nie pamiętał, ile w sumie ich było. A zresztą, Dzięcioł najbardziej gwałtownie
zareagował, kiedy w czasie spotkania u ciebie wspomniałam o kluczach. Zerwał się i
wyszedł.

– Czyli zamknęłam drzwi! – wołam triumfalnie.

– Niekoniecznie. Mogła wiedzieć, że nie zamykasz. Muszę odpocząć, a ty się

zastanów, skąd wiedziała, żeby mieć nauczkę na całe życie.

– Mam przed sobą już tylko resztkę życia. I też muszę odpocząć, bo opowiadasz

tak rozwlekle, że zaraz umrę z nudów.

– Mówiłaś, że Dzięcioł bez przerwy wyrzuca śmieci i wciąż się spotykacie przy

windzie. Spokojnie mógł zauważyć twój osobliwy zwyczaj i przy okazji skomentować go
w obecności wnuczki. Czy wiesz, co to za szok dla pedanta, że ktoś może zapomnieć o
zamknięciu drzwi na klucz? Pewnie przez cały dzień nie mógł ochłonąć z wrażenia.

– Tak, to możliwe, bo jeden raz nawet powiedział: „Drzwi”. W pierwszej chwili

nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Ale wtedy nie był jeszcze obrażony.

– Być może przyłapał wnuczkę na tym, jak wchodzi do twojego mieszkania, nie

wiem, ale można go teraz wypytać, tak się o nią boi, że wszystko wyśpiewa. Wyjechała
na kilka dni, ale i tak będzie musiała spotkać się ze mną. Marcin poprosił, żeby Agatę na
razie zostawić w spokoju, jest jeszcze słaba i zmęczona… Sam za jakiś czas z nią
porozmawia. Zgodziłam się, uprzedzając jednak, że dopuściła się czynów karalnych i że
to naprawdę poważna sprawa. Zresztą, muszę cię poinformować, że możesz podać każdą
z nich do sądu, ale zostawiam tę delikatną sprawę do twojej decyzji.

– Wiesz, jaka będzie moja odpowiedź. Cieszę się, że to koniec, i nie chcę

pogrążać tej biednej dziewczyny. A poza tym czuję się jednak winna.

– Tylko że romansowanie z żonatymi nie jest karalne, chociaż nie wiem dlaczego,

a nękanie ludzi tak.

– Nie martw się, nasi politycy za chwilę zrobią tak, żeby było odwrotnie. I żeby

działało wstecz.

– Będę ci przynosić paczki.

– A skąd miała moje adresy mejlowe?

– Znała hasło do poczty ojca.

– A zatem czytała moje głupie listy do niego. – Robi mi się gorąco. – A Amore?

– Proste. Kiedy Zosia przyszła zostawić ci róże i mysz, znalazła obok laptopa

karteczkę z nazwą portalu i hasłem. Widziałam ją u ciebie. Teraz już mogę ci powiedzieć,

background image

że rozesłały trochę listów w twoim imieniu. Mają dziewczyny fantazję, oj, mają.
Posypały się propozycje jak z rogu obfitości. Wszyscy chcieli cię poznać.

– Milcz!

– Jak sobie życzysz.

– A moje koty?

– Mówiłam, Agata miała dostęp do poczty ojca. Pewnie pisałaś mu o kotach.

Wiedziała o waszym romansie od matki. Chciała jej bronić i bała się stracić ojca.
Kontrolując go, miała poczucie, że kontroluje całą sytuację. Ale prawdopodobnie, a
nawet na pewno, nigdy nie doszłoby do tej afery, gdybyś przypadkiem nie trafiła w
internecie na mieszkanie Mirka i Agaty. Musiała cię rozpoznać, kiedy przyszłaś do nich
pierwszy raz, może widziała twoje zdjęcia, a może zorientowała się po nazwisku.
Przecież na pewno się przedstawiłaś. Marcin nie pokazywał ci zdjęć syna i córki?

– Nie. A telefon z Mazur?

– To już Zosia – była tam na jakiejś imprezie, wiem to od pana Mirka. Oni też

mieli zaproszenie, ale Agata źle się czuła i nie pojechali.

– Jakie to proste i za co ja ci płacę? – zaczynam się śmiać może jeszcze nie

radośnie, ale to już przypomina beztroski śmiech.

– I ostatnie pytanie: dlaczego myszy?

– Niestety, nie wiem. Musisz to sama rozwikłać. Mnie już czeka tylko spotkanie z

obiema paniami, bo jednak muszę im zrobić mały wykład na temat prawa i bezprawia. A
teraz zajmę się filatelistą, z którym niebawem utnę sobie pogawędkę.

– Wiesz kto to?

– Prawie.

Podobno nic nie dzieje się bez przyczyny. Święta prawda. Jest wiele tego rodzaju

przysłów i maksym. Mama najbardziej lubi „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”.
Chociaż rzeczywiście nie przejmowała się moimi stopniami, wygłaszała tę złotą myśl po
każdej wywiadówce, chyba w nadziei, że w końcu to do mnie dotrze. Kiedy jednak
miałam wychodzić za Marcela, dała sobie spokój z wszelkimi mądrościami, tylko od
czasu do czasu wydobywała z siebie jękliwą prośbę: „Zastanów się. Chyba trochę za
wcześnie”. Sądziłam, że chodzi jej o to, żebym jeszcze zażyła wolności, skończyła
studia, ustawiła się zawodowo, ale po jakimś czasie zrozumiałam, że chodziło o Marcela.
W pewnym wieku takie rzeczy się wie i próbuje swoją wiedzę przekazać córkom czy
synom, ale natura tak wszystko urządziła, żeby do mózgów dzieci nie docierało nic, co
mogłoby je odwieść od lekkomyślnych decyzji. Tym bardziej mnie cieszy, że w tej chwili
nie mam powodu do wygłaszania swojej córce żadnych morałów i dawania rad
zawartych w lapidarnych życiowych maksymach. Wojtek, który przez wiele dni czuwał
pod domem Laury, a na pożegnanie został przez nią poczęstowany herbatą, okazał się
kapitalnym chłopcem. Na razie wiem o tym tylko od Laury, bo spotykają się i zachowali
miły zwyczaj picia razem herbaty. To, że się nie myli, potwierdza się również w słowach
mojej czujnej matki, która palantów rozpoznaje na kilometr:

– To naprawdę fantastyczny młodzieniec. Słuchał i słuchał historii rodzinnych i

oglądał zdjęcia, i dopytywał się o różnych ludzi. Najbardziej podobał mu się ten album
od cioci Róży. Oglądaliśmy go pięć razy. I chodził ze mną na spacery, a raz nawet
ugotował zupę, jakąś egzotyczną, czekaj, jak ona…

– Minestrone – podpowiadam.

– Nie, to zupa jednosylabowa. Nazywa się tak jak to mydełko, o którym kiedyś

background image

bez przerwy śpiewali.

– Fa?

– No właśnie. Była bardzo smaczna. Ale podobno, tak powiedziała ta twoja

koleżanka Ania… Bardzo szykowna kobieta, ty też mogłabyś czasem…

– Co powiedziała?

– Że Wojtek będzie przychodził tylko do niedzieli. Pewnie pośle go do innej

samotnej staruszki.

– Ty nie jesteś samotną staruszką.

– To prawda, ale wolałabym jednak więcej urozmaicenia w swoim życiu.

– A ja tęsknię za nudą i żeby nic się nie działo.

– Popatrz, jak my się różnimy, kto by pomyślał.

Jestem pewna, że jeśli ma się bzika, to wzmaga się on na starość. Moją matkę

nagle zaczyna nudzić zwyczajne życie i tęskni za przygodą. Nigdy jej do końca nie
poznam. Jest najbardziej zagadkową osobą w moim życiu.

– A czy ty wiesz, moje dziecko, że rodzice tego Wojtka są Wietnamczykami?

Nie, tego już za wiele! Czy ona chce mnie wykończyć?

– Zlituj się, co ty wygadujesz?

– Ja nic nie wygaduję, mówię prawdę. Wiem, spotykam się z nim codziennie.

– Ale wobec tego on też jest Wietnamczykiem!

– No tak. A czy ja mówię, że nie?

– W porządku, chcesz mi powiedzieć, że Wietnamczyk ma na imię Wojtek?

– O co ci chodzi? Jesteś rasistką?

Ona jest nienormalna.

„Jak ty się odnosisz do matki?”. O, cześć Strofa, myślałam, że umarłaś.

„Musiałam trochę od ciebie odpocząć”. Przecież tylko pomyślałam, że jest nienormalna.
Nie strofuj mnie, proszę, dopiero co uwolniłam się od MAO, drugi wróg chodzi sobie
spokojnie po warszawskich ulicach, opłacam ochronę mojej mamie, która przez ćwierć
wieku ukrywa, że trzymała w szafie fortunę i miała romanse, a ty znęcasz się nade mną
bez żadnej litości.

– To bardzo dziwne, przecież masz kolegę gieja.

– Mówi się geja…

– No, mówię: gieja, i nagle ci przeszkadza, że ktoś jest Wietnamczykiem.

– Mamo, już dobrze, tylko, proszę, nie mów temu Wojtkowi, że jestem rasistką.

– Bądź spokojna, nie przeszłoby mi to przez usta.

– Jestem ci wdzięczna.

Coraz trudniej rozmawia mi się z moją matką. Na stare lata pokazuje swoje

nieznane oblicze, a ja nie potrafię temu sprostać. Wszystko przekręca, ujawnia tajemnice,
które wprawiają mnie w zakłopotanie albo zdumiewają. Widocznie w przyrodzie
rzeczywiście musi istnieć równowaga, bo z Laurą rozmawia mi się łatwiej niż
kiedykolwiek. Może ona mi wyjaśni, co z tym Wojtkiem Wietnamczykiem.
Niewykluczone, że mamie się pokręciło. A może lepiej podpytać Ankę? A zresztą co
mnie to wszystko obchodzi! Wietnamczyk czy Chińczyk, jest mi obojętne, chodziło mi
tylko o to imię. Lepiej milczeć i nie narażać się nikomu. Teraz powinnam myśleć o
zakończeniu roku szkoleniowego. Napisać raport ze współpracy z firmą Miecha. A
przede wszystkim zająć się przyjęciem urodzinowym. Na szczęście Anka obiecała, że w
sobotę przyjdzie wcześniej, żeby mi pomóc. Niestety, zostanie na krótko, bo – jak się

background image

wyraziła – pracuje na nocną zmianę. Trudno, posprzątam sama, w niedzielę rano, tym
razem bez niespodzianek, w każdym razie na pewno nie znajdę w łóżku myszy. Wciąż
nie rozumiem, co z tą myszą. I być może nigdy się tego nie dowiem. Jak dotąd stosuję się
do wszystkich nakazów i zakazów Anki. Wprawdzie nie wiem, dlaczego nie mogę
porozmawiać z Jolką i Baśką, które w ostatnich tygodniach bardzo zaniedbałam i mam w
związku z tym wyrzuty sumienia, ale Anka zapewnia, że „jest na tropie”, więc jeszcze
powinnam te kilka dni, czy na pewno tylko kilka?, wytrwać. A potem – hulaj dusza,
piekła nie ma: kino, teatr, wystawy i przede wszystkim… Mina mi rzednie: Weronika.
Ona nie dzwoni, ja nie dzwonię, obie się boimy. A może ona czeka, aż ja pierwsza się
odezwę? Nie odpowiedziała na zaproszenie. Chyba jednak nie chce mnie znać i oswaja
się z myślą, że to mój syn odebrał jej Bartka. Nie mogę tego tak zostawić. Trudno, może
stracę przyjaciółkę, ale nie mogę znów uciekać się do strusiej taktyki, którą generalnie
przez całe życie uprawiam. To zwykle źle się kończy. Problem zawsze wraca ze
zdwojoną siłą.

„Jakaś ty mądra. Nie, ja wcale nie żartuję, mówię poważnie”. Dzięki, Strofo. To

co, powinnam zadzwonić? „Nie, powinnaś właśnie siedzieć w samochodzie i jechać do
niej”. Ale jak? Przyjęcie urodzinowe, szkolenie…

W tej samej chwili mam słuchawkę w ręce.

– Michał, nic nie mów, tylko szukaj zastępstwa na jutrzejsze szkolenie.

Uprzedzam, że nie poprowadzę go bez względu na konsekwencje, bo mam życiową
sprawę niecierpiącą zwłoki. I przypomnij sobie, ile razy w zeszłym roku zastępowałam
trenerów, kiedy chorowały im dzieci albo oni sami chorowali.

Widocznie Michał słyszy determinację w moim głosie, bo nie wspomina o żonie i

dziecku, nie protestuje, tylko zadaje głupie pytanie:

– Chodzi o znaczki?

Powinnam powiedzieć, że tak, bo jest filatelistą i zrozumiałby, ale nie chcę

kłamać.

– Nie, o przyjaźń.

– Dobrze, zaraz kogoś znajdę. Jest tylko jeden szkopuł: nikt prócz ciebie nie zna

tego szkolenia.

– Jak już znajdziesz chętnego, wszystko mu wyjaśnię. Nie przesadzajmy, te

programy są proste jak konstrukcja cepa. Znajdź kogoś, kto już szkolił pracowników
firmy farmaceutycznej.

Ruszam o ósmej wieczorem. Jest ciemno i pada śnieg. Jakie to szczęście, że w

tym roku wymieniłam opony. W drodze konferuję z Ewką, która mnie jutro zastąpi. A ja
sądziłam, że ona za mną nie przepada. Wyjaśniam jej sens paru ćwiczeń, których nie
zdążyłyśmy omówić.

– Ale możesz zrobić inne, przecież każdy trener ma swoje. Miech już wie, że

mnie jutro zastąpisz, i nie tylko nie ma nic przeciwko temu, ale się nawet ucieszył.

– Naprawdę? To fajny facet.

– Też tak uważam. Był na dwóch moich szkoleniach, zna je, obiecał, że w razie

czego cię wesprze.

Zawiadamiam Laurę i Ankę, że jestem w drodze na Mazury. I w końcu Weronikę.

– Jadę do ciebie, jeśli nie utknę w jakiejś zaspie, będę za trzy godziny.

Nie wydaje się zdziwiona. Czyżby czuła, że przyjadę?

– Już wiesz? – pyta ze smutkiem.

background image

– Tak, od Kaczorka.

– W lesie leży sporo śniegu, w razie czego daj znać, zawiadomię pana Staszka,

wyjedzie po ciebie ciągnikiem.

– Masz coś do jedzenia? Umieram z głodu.

– Niewiele, ale coś się znajdzie.

Nie słyszę radości w jej głosie.

„A czego się spodziewałaś? Odkryła straszną prawdę i na razie nie potrafi się z

nią pogodzić”. A może to błąd, że jadę. Może należało zostawić tę sprawę własnemu
biegowi. Nie wiem, ale sprawy pozostawione własnemu biegowi często wykorzystują to
do własnych niecnych celów. „Daj spokój, dobrze robisz”. Chyba będę musiała zmienić
ci imię, Strofa przestaje do ciebie pasować. „E tam, lubię je, już przywykłam”.

Obyło się bez pomocy pana Staszka, wjeżdżam na podwórko. Wszędzie cisza jak

makiem zasiał. Nikt mnie nie wita. Nie gaszę świateł, bo wokół panuje czarna ciemność.
Nikt mnie tutaj nie chce, nawet koty i psy. Nikt na mnie nie czeka. W tej chwili jestem
nie tylko sama, ale naprawdę samotna.

„Zanim się rozkleisz, wejdź do domu”.

Pukam, głucha cisza. Wchodzę. Józia i Czaruś biegną się przywitać. Dlaczego nie

szczekały? Na kanapce w kącie kuchni widzę skuloną Weronikę.

– Weroniko, jestem.

– Przepraszam, zdrzemnęłam się. Witaj. Zaraz zrobię herbatę.

– Mogą być zioła – zapewniam, chcąc jej sprawić przyjemność.

Mam ochotę ją przytulić, ale boję się, bo nie wiem, czy ona też ma na to ochotę.

Nie chcę zrobić niczego, co mogłoby ją zaboleć. Weronika nastawia wodę.

– Niestety, nie mam chleba. Jest tylko wczorajsza zupa i jajka. I kawałek placka

ze śliwkami, który dostałam od pani Zosi. Przywiozłaś wino? Chętnie się napiję.

– Pewnie, że tak. Usiądź, sama odgrzeję zupę. Ty też zjesz?

– Nie.

Weronika dokłada do kominka, w którym zgasło, kiedy się położyła. Psy jej nie

odstępują na krok i wpatrują się w nią z niepokojem. Widzą, że coś jest nie tak. Pewnie
dlatego nie szczekały. Położyły się obok kanapy i nie chciały jej budzić. Kiedy siada przy
stole, one też siadają obok krzesła, nie spuszczając jej z oczu. Jakie mądre i wierne psiny,
myślę sobie, ale po chwili Weronika mówi coś, co zmienia postać rzeczy:

– Zapomniałam je dzisiaj nakarmić.

– Co mogę im dać? Masz karmę? – pytam i rozglądam się po kuchni, bo

Weronika nie odpowiada. W końcu znajduję w spiżarce worek z jakimiś suchymi
bobkami.

– Weroniko, ja też strasznie się czuję. Byłam załamana po rozmowie z

Kaczorkiem. O niczym nie wiedziałam, nawet o tym, że Kacper brał udział w wyprawie.
Nie daję sobie z tym rady. Porozmawiajmy.

– Nie chciałam ci mówić o Kacprze, bo bardzo byś cierpiała. Miałam nadzieję, że

nigdy się nie dowiesz.

– Wiem, ale jak widać, takich rzeczy nie powinno się ukrywać.

Siedzimy przed kominkiem i milczymy. Z trudem to znoszę. W końcu Weronika

się odzywa:

– Jak on mógł tyle lat milczeć? To podłe.

I co ja mam powiedzieć? Że Kacper też cierpiał, że przeżył szok, że do dziś go to

background image

dręczy.

– Pewnie nie miał odwagi, a potem było coraz trudniej. Tyle lat się nie

widzieliście.

– Nie usprawiedliwiaj go. Przecież nic mu nie zrobię, ale muszę to wszystko

przetrawić. I przetrawiam, cały czas, od chwili, kiedy się dowiedziałam. Zadzwoniłabym,
ale wolałam, żeby to do ciebie nigdy nie dotarło. Dzięki, że przyjechałaś, może jakoś
damy radę. I trzeba zadzwonić do Kacpra.

– Już dzwoniłam.

Siedzimy w milczeniu. Tym razem to ja wypijam tylko jeden kieliszek, a

Weronika resztę butelki. Chyba się trochę zawiała.

– Masz coś od bólu głowy? – pytam.

– Tak, okład z kota na noc, a rano spacer po lesie.

– Chodźmy spać, jutro muszę wracać.

– Szkoda. Powiedz jeszcze, jak Kaczorek cię znalazł.

– Nie, to ja go znalazłam. Po tym, jak przeczytałam wspomnienie o Bartku.

– Tak, ja też pojechałam, żeby mu podziękować. Chciałam ci zrobić

niespodziankę i cię odwiedzić, ale nie zdążyłam. I co, tak po prostu ci powiedział? –
dziwi się Weronika.

– Tak. Ale ja już wcześniej się domyśliłam, bo Anka rozmawiała z Sebastianem

Kopciem.

– Nic nie rozumiem. A kto to jest Anka?

– Powiem ci jutro, dobrze? Mam ci mnóstwo do powiedzenia.

– A mnie Kaczorek wtedy nic nie powiedział, widocznie wolał, żeby zrobił to

Sebastian.

– Widziałaś się z nim?

– Nie. Dopiero dzisiaj zadzwonił, chyba pod wpływem twojej wizyty.

– Czyli wiesz o tym dopiero od dzisiaj?

– Tak. Pomyśl, tyle lat milczeli. Tyle lat! A biedny Kacper wziął to na siebie.

– Co biedny Kacper wziął na siebie? – pytam i czuję, jak serce zaczyna mi walić.

– Jak to co? Śmierć Bartka.

– Ale przecież my cały czas o tym mówimy. Weroniko! O tym wypadku.

Weronika nieruchomieje, myśli, patrzy tęsknie na pustą butelkę po winie.

– Poczekaj, mam jeszcze jedną, cudowne wino od Artura, które dostałam dla

mamy i wożę je w bagażniku od trzech miesięcy, bo zapomniałam jej dać, a właściwie
uznałam, że ona go nie doceni, tylko nic nie mów Arturowi ani mamie, proszę, siedź
tutaj, a ja zaraz wracam, pewnie jest trochę za zimne, ale to fantastyczne wino, które ma
bardzo trudną francuską nazwę, po prostu siedź i nie ruszaj się – pod koniec tego
koszmarnego monologu już niemal krzyczę: – I nie trzeźwiej!

Gnam do samochodu, gdzie wożę wino od Artura, i również biegiem wracam.

– Już otwieram, nie ruszaj się – korek też jest cudowny, wychodzi w sekundę,

nalewam Weronice wina – a teraz mów.

– Ale co?

– Co Kacper wziął na siebie!?

– Śmierć Bartka.

– To oczywiste, bo zrzucił kamień, który spadł i…

Weronika jednak trzeźwieje. Patrzy na mnie, wstaje, znów siada. Wypija wino,

background image

znów sobie nalewa. Patrzy na mnie, na swoje zdziwione psy.

– Maniu, o czym ty mówisz?

– O Kacprze. Dowiedziałam się, a Kaczorek to potwierdził, że Kacper był z

Bartkiem na tej wyprawie i zrzucił… Weroniko, źle się czujesz?

– Okropnie. – Dolewa sobie wina, ja nadal nie piję. – Przecież to Sebastian…

ubłagał wtedy Kacpra, a potem tyle lat milczał, aż… Był przyjacielem Bartka. Nie miał
odwagi się przyznać… i Kacper się zgodził. Był jeszcze głupim dzieciakiem.

– A ja dopiero teraz dowiedziałam się, jak Bartek zginął i że Kacper z nimi był. I

że to on zawinił. Dlatego tu jestem! – wołam.

Zaczynam płakać. Ona też. Po chwili już szlochamy, bo jak inaczej niż łzami

wyrazić, co w tej chwili czujemy. Psy wtórują nam cichym zawodzeniem. Rozmawiamy
od godziny, po czym okazuje się, że każda mówi o czym innym, chociaż wszystko niby
się zgadza. W końcu zaczynam się śmiać.

– Przepraszam, ale to groteskowe.

– A ja myślałam, że Kaczorek powiedział ci całą prawdę. Że to Sebastian przez

nieostrożność… Kacper zadzwonił do mnie po powrocie z Rumunii. Był zrozpaczony,
przepraszał. Skąd mogłam wiedzieć, że mówi nieprawdę. Uporaliśmy się z tym i
postanowiliśmy nic ci nie mówić, nawet tego, że Kacper tam był. Miałaś wtedy tyle
problemów, to by cię dobiło. Ale jakoś sobie poradziliśmy. Maniu, Kacper jest niewinny!

– A ja byłam pewna, że dowiedziałaś się od Kaczorka, że to właśnie Kacper.

– Tak myślałam przez te wszystkie lata, aż do wczoraj. Zaczekaj, to o czym ty z

Kacprem rozmawiałaś?

– O niczym, spytałam go o ten wypadek i uznaliśmy, że porozmawiamy, kiedy

przyjedzie do Warszawy.

– Czyli on nie wie, że Sebastian się przyznał.

– Jeszcze nie. Ale dochodzi pierwsza. Za późno, żeby do niego dzwonić. Zrobimy

to rano.

I była to rozmowa trzech najszczęśliwszych na świecie osób.

A zatem kolejna impreza. Anka przygląda się mojej kuchni i wiem, o czym myśli.

Kiedy gotuję, robię wokół siebie niebotyczny bałagan, to cud, że umiem się w nim
odnaleźć. Nawet herbaty nie potrafię zaparzyć tak, żeby nie nachlapać.

– Nie patrz tak. To też dziedziczne. Ale wolę taką przypadłość niż chorobę serca.

Nie umiem inaczej, wiele razy próbowałam i się nie udało. Potem posprzątam. Na
szczęście nie mam męża poznaniaka.

– Ale za to masz dwa razy więcej roboty.

– Moim zdaniem trzy razy więcej. Pogodziłam się z tym.

– Szkoda, że nie słyszałam twojej rozmowy z Weroniką. To musiało być strasznie

śmieszne.

– Nie wygłupiaj się, było tragiczne i groteskowe. Postanowiłam na zawsze rzucić

szkolenia z tak zwanej komunikacji międzyludzkiej. Poniosłam absolutną porażkę. Ale
kiedy opowiadałam Weronice o śledztwie i MAO, to też brzmiało groteskowo, bo
starałam się ukryć, że przez chwilę była podejrzaną numer jeden. Wspomniałam tylko, że
brałaś pod uwagę wszystkich moich przyjaciół i znajomych, nawet Jolkę.

– Ale ty jednak nigdy nie dopuściłaś do siebie myśli, że Weronika może być

winna.

– Niestety, dopuściłam, co prawda tylko na sekundę. Twoja hipoteza brzmiała

background image

dość prawdopodobnie. Namieszałaś mi w głowie. Obiecałyśmy sobie z Weroniką, że już
nigdy nie będziemy przed sobą ukrywać ważnych spraw.

– Szkoda, że dzisiaj nie przyjedzie, chciałabym ją poznać.

– Mało ci? Będzie czternaście osób. Dobrze, że Miech nie mógł, boby się już nie

zmieścił. Miał bardzo głupią minę, kiedy go zapraszałam. Pilnuj gulaszu, a ja wyjdę na
szybkiego papierosa.

– Obrzydlistwo.

Ledwo go zapalam, naprzeciwko pojawia się Maks. Złość mi już minęła, więc

macham do niego radośnie. OK?, pyta. TAK, odpowiadam swoim papierosem. MOLE?
NIE MA. TWOJE? OK. PA.

– Czy ty zawsze w ten sposób palisz? – pyta Anka, kiedy wracam do kuchni.

– W jaki?

– Cały czas wymachując papierosem. Myślałam, że pęknę ze śmiechu.

– A, o to ci chodzi. Tak się porozumiewam z Maksem, palaczem z naprzeciwka.

– Od dawna?

– Od paru tygodni.

– Znasz go?

– Tylko z daleka.

– Dziwne, bardzo dziwne…

Jeszcze nigdy przygotowanie przyjęcia nie poszło mi tak sprawnie. Anka

spokojnie mogłaby zostać szefem kuchni jakiejś wytwornej restauracji. Robota pali jej się
w rękach. Ma fantazję i wszystkie potrawy wyglądają jak na zdjęciach w książkach
kucharskich. I nie robi bałaganu, wszystko samo się sprząta: „Na bieżąco, moja droga.
Na bieżąco”. Do przyjścia gości mamy jeszcze pół godziny. Możemy chwilę odsapnąć i
pogadać.

– A teraz instrukcje, a właściwie tylko jedna: żebyś zachowywała się całkiem

naturalnie i niczemu nie dziwiła, nawet jeśli coś cię zdziwi.

– Ale to bez sensu. Jak mam się nie zdziwić, kiedy coś mnie zdziwi. W tym jest

sprzeczność.

– Dlatego cię uprzedzam, że jak coś cię zdziwi, nie dziw się, znaczy nie okazuj

tego, że się dziwisz.

– Mój teść ma rację, z kobietami jest coś nie tak.

– Po prostu nikomu się nie przypatruj i nie rozmawiaj o śledztwie. Najlepiej

byłoby, gdybyś po prostu dbała o swoich gości, a mówienie zostawiła mnie.

– A co ty chcesz mówić? – pytam podejrzliwie.

– Kurczę, szkoda, że musisz brać udział w tym przyjęciu. Przyjmij do

wiadomości, że masz się nie dziwić, tylko obsługiwać gości i jak najmniej gadać. W razie
czego mów o literaturze! Dobrze?

Jest wyraźnie wkurzona. Pewnie tym, że nie radzi sobie z tą sprawą.

– A poza tym – dodaje po chwili – jestem prawie pewna, że go tutaj nie będzie.

Głupio mi, że wrobiłam cię w te urodziny, ale wtedy jeszcze wielu rzeczy nie
wiedziałam. Więc to tylko na wszelki wypadek. A ja dzisiaj jestem zwykłym gościem,
znamy się z liceum, spotkałyśmy się po latach u Jolki i się zakolegowałyśmy. Dobrze?

– Dobrze, ale to świństwo, że niepotrzebnie tak się naharowałam. Zaraz, ale Jolka

wie o znaczkach mamy i o śledztwie, nawet o tym, że wybieramy się sprzątać do cioci,
chociaż już jest posprzątane. Nic nie rozumiem.

background image

– Nie szkodzi, Jolka wie tyle, ile trzeba.

– Czyli mam się nie dziwić, nie odzywać, nie przypatrywać się gościom, nie

muszę nic rozumieć, bo jestem głupiutka i moje miejsce jest w kuchni, czasem mogę
napomknąć, że coś niechcący czytam, a ty będziesz wygadywać głupstwa, na które nie
wolno mi reagować.

– Doskonale. Nie będzie go, ale tak na wszelki wypadek, żeby nic nie przegapić,

rozumiesz?

– Raczej nie.

– To dobrze. Niestety, wyjdę przed dziesiątą, bo za mało mi płacisz, żebym mogła

sobie pozwolić na nieprzyjmowanie innych zleceń, ale jutro się zobaczymy.

– Świetnie, przyjedź rano pomóc mi w sprzątaniu.

– Marzę o tym.

Swoją drogą, to podłe, że Anka wpadła na trop i nawet tego nie ujawniła.

Wychodzę trochę pomachać sobie papierosem, zanim wszyscy się zejdą. W tym
towarzystwie nikt nie pali. Powinnam zaprosić Maksa, żeby nie czuć przytłaczającej
samotności palacza w dzisiejszym świecie, w którym czarne spaliny nie trują, a dym
papierosowy zabija. To mi się kojarzy z rolą detektywa we współczesnym
społeczeństwie. Gaszę papierosa i pytam Ankę o Wojtka.

– Słuchaj, ja nie jestem rasistką, ale co z tym Wojtkiem?

Patrzy na mnie ze zgrozą, wzrokiem, który mówi: „Zawiodłam się na tobie”.

Chcę precyzyjniej wyjaśnić, o co mi chodzi, kiedy ona cicho i z głębokim smutkiem
mówi:

– Nie sądziłam, że to ci może przeszkadzać.

– Ale co? Ja go nawet nie znam. Tylko źle zadałam pytanie, a wszystko przez

moją matkę, która mnie zwyzywała.

– Jak to co? Że jest Wietnamczykiem. To miły, mądry i dobry chłopak.

– Laura też tak mówi, ale…

– No właśnie to „ale”. „Nie mam nic przeciwko Cyganom, ale…”, „Nie mam nic

przeciwko Żydom, ale…”

– Anka, przestań, ja chcę tylko wiedzieć, dlaczego on się nazywa Wojtek, a nie na

przykład Viet. Jakbyś się nazywała Cio-cio-san, też bym się dziwiła.

– Bo to rzeczywiście dziwne nazywać się jak wino. Ale w Wojtku nie ma nic

dziwnego, to popularne imię.

– Ty naprawdę pokochasz moją mamę, kiedy ją lepiej poznasz. Dogadacie się bez

słów. Błagam, powiedz, dlaczego Wietnamczyk nazywa się Wojtek.

– Przecież to ładne imię. O co ci chodzi?

– Ale polskie, wybitnie polskie!

– I co z tego? Dziedzictwo narodowe, do którego inne narody nie mają prawa?

Opamiętaj się. Wiesz, ile u nas jest kobiet o imieniu Isaura, ilu Alanów, ile…

W tym momencie – na szczęście, zanim się pokłóciłyśmy – odzywa się dzwonek

domofonu. Ance chyba trochę głupio, że się tak uniosła, bo z niewinną miną grzebie w
moim koszyczku z kluczami. Czekając na gości przy drzwiach, pytam, czy powinnam go
schować.

– Broń cię panie Boże! Klucze mają tutaj leżeć, ładnie się prezentują.

Wchodzą wszyscy razem. Jarek, który jest najwyższy i najsilniejszy, trzyma

wielkie pudło przewiązane mnóstwem kolorowych wstążek. Odśpiewują stosowną pieśń

background image

okolicznościową, która jest naszym wielkim skarbem kulturowym i łączy wszystkich
Polaków, czasem brzmi jak marsz wojskowy, a czasem jak pieśń żałobna. A potem po
kolei rzucają mi się na szyję, całują, życzą, śmieją się, mówią wszyscy naraz, co zresztą
nie zmieni się do końca wieczoru, pytają o coś, sami sobie odpowiadają, prawią sobie
nawzajem komplementy (dziewczyny), poklepują się po plecach (chłopaki) – krótko
mówiąc, totalny rozgardiasz i chaos. Kiedy dowiadują się, że Anka jest detektywem,
zaczynają ją męczyć jak dzieci, żeby opowiedziała o różnych sprawach, które rozwikłała,
o tym, jak śledzi mężów i żony. A ona bryluje, potrząsając lokami:

– Pod Stokrotką spędziłam kiedyś niemal trzy doby. A w hotelu Chaber na

wybrzeżu bywam przynajmniej raz w miesiącu – kłamie jak najęta.

Salwa śmiechu.

– A Mani w czym pomagałaś? Bo nic nam nie mówiła.

– W niczym, znamy się z liceum. Kiedyś spotkałyśmy się u Jolki i przypadłyśmy

sobie do serca.

– Jolka, nic nie mówiłaś, że znasz prawdziwą detektywkę!

– Bo Anka przyjaźni się z moją młodszą siostrą, a mnie ignoruje, mam nadzieję,

że to się teraz zmieni.

Jolka mruga do mnie porozumiewawczo, że wie i żebym się nie martwiła, bo

nikomu nie powie o aferze z prześladowcą. Nie reaguję, bo po instrukcjach Anki boję się
zrobić cokolwiek nienaturalnego, a nie wiem, czy mruganie jest naturalne, czy nie.

– Która to godzina? Oj, muszę biec do swoich cudzołożników. Marysiu, czyli

jutro pomagam ci sprzątać u cioci, o dwunastej, pamiętasz? – woła w stronę kuchni,
gdzie jest moje miejsce.

Miałam się nie dziwić, to się nie dziwię, co jest cholernie trudne, bo się dziwię.

– Pamiętam – odpowiadam ponuro. – Nie zapomnij stroju roboczego, bo tam jest

mnóstwo kurzu.

– Mam piękne zielone dresy.

Będzie w nich wyglądała jak arbuz, myślę, i robi mi się wesoło, ale w tej samej

chwili znów przypominam sobie, że wcale nie mamy zamiaru sprzątać. Tylko tak
udajemy. Ale już nie pamiętam dlaczego.

Po wyjściu Anki impreza się rozkręca, bo straciła punkt centralny w postaci

gadatliwej detektywki w kwiecistym przyodziewku, i w końcu wszyscy rzucają się do
jedzenia. Co rusz ktoś mnie o coś pyta, o Laurę, o mamę, o Kacpra, o pracę, ale pomna
instrukcji Jolki i przestraszona, że coś chlapnę, odpowiadam od rzeczy coś na temat
ostatnich lektur. Czasem rozumnie, jeśli wpadnie mi coś adekwatnego do głowy, czasem
plotę kompletne bzdury, aż Baśka pyta, czym się tak szybko upiłam. A ja od wizyty u
Weroniki w ogóle nie piję. Jakoś mi się odechciało.

Widzę, że Karol Jolki stoi samotny pod oknem. Jest okazja, żeby wreszcie trochę

z nim porozmawiać.

– Karol, przepraszam, jakoś nie było do tej pory okazji pogadać, ale – ściszam

głos – moje kłopoty się skończyły i Jolka na pewno zorganizuje jakieś spotkanie. –
Przypominam sobie, że wolno mi mówić tylko o literaturze. – Czy ty lubisz Stasiuka?

– Pewnie, znam wszystkie jego książki. Lubię jego język, humor, ironię. A Jola

mówiła mi, że ty uwielbiasz Szekspira. – Zabiję ją, to pewne. – Nie umiem czytać
dramatów, wolę je oglądać na scenie. Zresztą sam kiedyś zagrałem w kilku. Niestety
tylko drugoplanowe role.

background image

– Jesteś aktorem?

– Już nie. Jak się ma zbyt mało talentu do wymarzonych ról, to ten zawód

ogromnie frustruje. Raz obsadzono mnie w roli komediowej, i to było bardzo smutne, bo
ja to grałem jak Hamleta. Ten jeden jedyny raz dostałem naprawdę dobre recenzje.
Nieważne, to stare dzieje.

Chętnie porozmawiałabym dłużej z Karolem, który wydaje się naprawdę

interesujący, ale obok nas wyrasta Baśka. Szybko odciągam ją, mrugając
porozumiewawczo do Karola.

– A twoja gra już się skończyła? Dostałaś nagrodę? – pyta Basia, która już wypiła

dwa kieliszki wina, więc najwyższy czas trochę porozrabiać.

Szkoda, że nie ma jej na liście Wildsteina, miałabym w końcu powód, żeby z nią

zerwać. Jeden nasz kolega zerwał z drugim naszym kolegą i przestał mu podawać rękę,
chociaż tamten zaklinał się, że wszystkie dokumenty są spreparowane. Okazało się, że
jest niewinny, i wtedy z kolei on przestał podawać rękę tamtemu. Trzeba przyznać, że ta
lista bardzo ożywiła nie tylko życie polityczne w naszym kraju, ale również kontakty
międzyludzkie.

– Oj, Basiu, szkoda, że cię przegapili, kiedy robili listę.

– To może następnym razem, jak myślisz?

– Następnego razu nie będzie. À propos, czy ty czytałaś nowe, poprawione

wydanie – coś szybko muszę wymyślić, wodzę wzrokiem po półce z książkami – no, na
przykład, Ogniem i mieczem?

– Poprawili je?

– Tak.

Nie mogę się od niej odczepić, chodzi za mną krok w krok, wciąż muszę

wygadywać jakieś bzdury, z tematów literackich przerzucam się na kulinaria i opisuję
Baśce szczegółowo skład każdej potrawy. Wreszcie Jolka, widząc, co się dzieje, uwalnia
mnie od niej.

– Basiu kochana, jeśli chcesz dotrzeć do domu samochodem, to możemy cię

zabrać, ale teraz, bo Karol – Karol macha do mnie spod okna – musi jeszcze dziś
popracować.

– Idziecie już? – pytam trochę rozczarowana, ale tylko trochę, bo to jednak

wymuszona impreza.

– Jest już po jedenastej, nie przesadzaj. W przyszłym tygodniu wszystko sobie

wynagrodzimy.

Basia wprawdzie powiedziała Jolce, że nigdzie się nie wybiera: „Ja chcę być last

surviverem”, ale ta ciągnie ją do przedpokoju, gdzie zrobił się już tłok, bo niektórzy
potraktowali słowa Jolki jako hasło do wyjścia. Zostajemy w piątkę. Wprawdzie panowie
już przysypiają, ale panie nie mogą się nagadać. Rozprawiają o jakimś letnim wypadzie
do Grecji.

– Maniu, pojedziesz z nami?

– Nie mogę, bo muszę przeczytać – rzucam okiem na półkę – całego Prousta, a

mam zaliczoną tylko pierwszą część. To pewnie zajmie mi cały rok.

Patrzą po sobie zdziwione i wybuchają śmiechem.

– Wolisz Prousta od Grecji? A zresztą możesz go sobie czytać na plaży.

– I jeszcze Szekspira po raz kolejny, bo tutaj mieszka mój dawny profesor, ten, co

mnie kiedyś oblał.

background image

Uśmiech znika z ich ust, dochodzą do wniosku, że czas się zbierać, jakby się

przestraszyły, że nałóg czytania jest zakaźny. Mężowie zrywają się i pędzą po ich
płaszcze.

– Zaczekajcie, dzwoni Anka.

– No jak się bawicie?

– Niestety – mówię zbolałym głosem – właśnie wychodzą ostatni goście.

– Słuchaj, sprawdź, czy ja ci oddałam klucz od cioci, bo nie mogę go znaleźć.

Zaglądam do koszyczka.

– Niestety, nie oddałaś.

Ciocia przestała mnie odwiedzać. Zachęcałam ją do tego, a teraz żałuję, bo w tej

próżni po niej natychmiast pojawiły się koszmary. Śniło mi się, że znów pracuję w
wydawnictwie i powierzono mi „odcinek” żywiołów, czyli maszynopisów, które setkami
nadchodzą do redakcji od ludzi tkniętych przymusem pisania – tak jak ja kilka dni temu,
kiedy w przypływie weny twórczej nie mogłam się oderwać od laptopa, póki nie
skończyłam pierwszego rozdziału. Siedzę w pokoju, gdzie na podłodze i biurku piętrzą
się stosy zadrukowanego papieru, ogarnięta rozpaczą usiłuję czytać na bieżąco teksty,
których w ogóle nie rozumiem, i powoli popadam w obłęd. Najgorsze są sny, w których
ginę w wodzie albo w płomieniach, zaraz po nich plasują się te z obłędem – tracę kontakt
z ludźmi, a oni ze mną, nikt nie rozumie tego, co usiłuję rozpaczliwie wyjaśnić, mam
samych wrogów, jak każdy szalony człowiek, a moja samotność przestaje być stanem czy
uczuciem i przybiera materialną postać czegoś, co przypomina głaz albo toczącą się ku
mnie ogromną czarną oponę. Budzi mnie telefon od Anki, jestem jej za to wdzięczna. Już
nigdy żadnej pracy w wydawnictwie, i na pewno nie skorzystam z oferty Miecha, niech
sam sobie czyta żywioły.

– Dzięki ci, że mnie wybawiłaś z tego snu! Śniło mi się, że…

– Marysiu, mamy kłopoty – słyszę głos Anki, który brzmi inaczej niż zwykle.

A może ja nadal śnię? Rzucam okiem na zegarek – dochodzi trzecia. Miała

zadzwonić dopiero rano.

– Co się stało?

– Nie, nic takiego. Jestem u cioci Róży, gdzie pojechałam po wyjściu od ciebie,

żeby poczekać na filatelistę.

Słyszę w słuchawce dziwny jęk.

– Byłaś z nim umówiona?

– Obudź się wreszcie i przestań zadawać głupie pytania.

Milknie na dłuższą chwilę, po czym mówi:

– Musisz tutaj koniecznie przyjechać, bo…

– Bo co?

Chcę ją namówić, żeby przełożyła nasze spotkanie na bardziej ludzką porę, ale

już się rozłączyła i nie odbiera moich telefonów. Piękne metody. Nie ma rady, trzeba
jechać, skoro to takie pilne. Może Anka znalazła jeszcze jeden klaser? Szczerze mówiąc,
wolałabym się wyspać, niż mieć kolejny milion.

Kiedy wchodzę do mieszkania cioci, Anka sztywno siedzi w fotelu.

– Co się dzieje?

– Jestem przykuta do fotela.

– Sparaliżowało cię?

– Można tak powiedzieć.

background image

– Zadzwonię po…

W tym momencie za moimi plecami rozlega się męski głos:

– Nigdzie nie zadzwonisz. Przynajmniej w tej chwili.

Odwracam się i widzę przed sobą obcego mężczyznę z brodą, w ciemnych

okularach i, niestety, z pistoletem w dłoni. Mam ochotę rzucić jakiś dowcip, bo w ogóle
nie wierzę w to, co się dzieje, ani w to, że ktoś może zabić drugiego człowieka, kiedy
brodacz podchodzi do Anki i przykłada jej lufę do skroni.

– Czy to filatelista? – pytam.

– Aha – odpowiada, a brodacz, odbezpieczając broń, zwraca się do niej:

– A teraz szybciutko powiedz koleżance, jaką mamy do niej prośbę.

– Otóż – zaczyna Anka, patrząc na mnie świdrującym wzrokiem, co zapewne jest

sygnałem, żebym nie palnęła jakiegoś głupstwa – pan oczywiście chciałby wiedzieć,
gdzie jest walizka cioci.

– Jaka walizka? – pytam zdziwiona, bo myślałam, że chodzi o znaczki, i właśnie

zastanawiałam się, czy lepiej powiedzieć prawdę, czy skłamać.

Facet traci cierpliwość, sądząc, że gramy na zwłokę.

– Pomarańczowa, ze skóry – mówi.

– Ale ona mi się tylko śniła – odpowiadam, jeszcze bardziej zdziwiona, że ktoś

zna mój sen, którego nikomu nie opowiadałam.

– A jak ci powiem, że ktoś teraz jest u twojej mamusi i czeka na sygnał ode mnie,

to sobie przypomnisz?

Dopiero w tej chwili uświadamiam sobie, że to nie przelewki.

– Kto jest u mojej mamy i po co?

– Oddasz walizkę, a wtedy on zmywa się stamtąd, a ja stąd i czołem pieśni.

– A jeśli jej nie znajdę?

– Będzie po ptakach.

Znaczy się albo „czołem pieśni”, albo tamten zabije moją mamę, ten zabije nas,

czyli – „po ptakach”.

– No to szukam! – wykrzykuję i zaczynam miotać się po mieszkaniu cioci, nie

wiedząc, od czego zacząć.

– Musisz wiedzieć, gdzie jest!

– Przysięgam, że nie wiem, nigdy nie grzebałam w jej rzeczach. Dopiero dzisiaj

miałyśmy zamiar posprzątać.

Facet rozgląda się po mieszkaniu i warczy:

– Przecież jest posprzątane.

– Tylko połowicznie.

– Masz pół godziny – mówi spokojnie – a potem…

– Wiem, „po ptakach”.

– No to na co czekasz, migiem, i po kolei, bez chaosu.

Trzeba przyznać, że jest całkiem uczynny, bo pomaga mi jak może, czasem

podstawi krzesełko, czasem przystawi lufę, i coraz bardziej się denerwuje, co rusz
patrząc na zegarek. A ja, z udręczoną twarzą matki przed oczyma, przemieniona w
demona poszukiwań, robię prawdziwy ubecki kipisz w mieszkaniu cioci Róży. To
przecież malutkie mieszkanko, niemożliwe, żebym nie mogła znaleźć w nim ogromnej,
ciężkiej walizki z kosztownościami. Już, już mam zamiar powiedzieć brodaczowi, że
widocznie przez przypadek znalazł się w moim śnie i błędnie uznał, że ta walizka

background image

naprawdę istnieje, gdy słyszę z ust Anki, które brodacz tymczasem zakneblował, mówiąc,
że ma niewyparzony język, rozpaczliwe jęki. Patrzę na nią. Chryste, może ona się dusi.
Wreszcie dociera do mnie, że, wytrzeszczonymi oczami na coś pokazuje. Patrzę w
tamtym kierunku i w końcu dostrzegam coś, czego nigdy dotąd nie zauważyłam. Nad
drzwiami między pokojem a przedpokoikiem wisi obraz, któremu nigdy się nie
przyjrzałam, jest piękny, ale straszny: to jeden z fresków Goi z cyklu „Czarnych
obrazów”. Ciocia, która studiowała historię sztuki, uwielbiała Goyę i twierdziła, że działa
na nią kojąco. Ale nie obraz jest dziwny, tylko to, że kiedy patrzy się na niego spod okna,
wyraźnie widać, że sufit w przedpokoju jest obniżony w stosunku do sufitu w pokoju.
Szybko wskakuję na krzesło i zdejmuję Goyę, ale pod spodem jest ściana – nie, widać
dwie pionowe szpary, a zatem płyta, chyba z gipsu. Mam jeszcze pięć minut, zdążę, ale
nie mogę dosięgnąć, brodacz usłużnie podaje mi drabinkę. Zdejmuję płytę. Jest! Niestety,
to nie waliza, tylko walizeczka, ale rzeczywiście pomarańczowa, ze skóry, takiej samej
jak moja torebka, którą dostałam od cioci.

Widzę ulgę na twarzy brodacza, a nawet cień uśmiechu.

– Nada się? – pytam z nadzieją.

– Jeszcze jak. I dawaj kluczyk.

– Nie mam.

Chyba mi wierzy, bo znów patrząc na zegarek, macha ręką i mówi rozkazująco:

– A teraz zamknij się i siadaj na krześle.

Już dawno nie byłam taka posłuszna, z kłótliwej i złośliwej osoby w niecałą

godzinę przeobraziłam się w potulnego baranka, który bez protestów daje się przywiązać
do krzesła sznurem do bielizny i zakneblować, i który w dodatku cieszy się z takiego
obrotu spraw, bo nie związuje się kogoś, kogo chce się zabić.

– Pożyczam sobie wasze telefony – mówi filatelista. – I na wszelki wypadek

zamknę drzwi. – A z przedpokoju jeszcze informuje: – Na klucz, żebyście czuły się
bezpieczne. Straszne mamy czasy. A pistolet nie był naładowany.

Wychodzi, lecz po kilku sekundach słyszymy jeszcze:

– Współczuję waszym mężom.

Pierwszy raz w życiu doświadczam, jakie to trudne śmiać się z kneblem w ustach.

Nic dziwnego, pierwszy raz w życiu jestem zakneblowana. Ten drań, niestety, ustawił
moje krzesło tyłem do Anki, więc nie widzimy się, ale słyszę, że ona też wydaje z siebie
bulgotanie przypominające śmiech. Albo płacz. Po półgodzinie udaje mi się jakoś
przytruchtać z krzesłem do fotela i odwrócić do niej. Na widok swoich zakneblowanych
ust znów zaczynamy się śmiać, komicznie podrygując. Przez jakiś czas dajemy sobie
znaki oczami, ruchami głowy, ale nic z tego nie rozumiemy. Szkoda, że nie znamy
alfabetu Morse’a. O świcie już się nie śmiejemy ani nie próbujemy porozumiewać, tylko
od czasu do czasu zapadamy w krótką drzemkę. Mijają kolejne dwie godziny. Ręce i nogi
mam zdrętwiałe i wreszcie rozumiem, jak to jest, kiedy język staje kołkiem w ustach. Nic
nie umiem wymyślić. Gdybym nie miała skrępowanych nóg, wybiłabym szybę w oknie,
może ktoś by usłyszał. Przecież jest niedziela, ludzie siedzą w domu. Dziwi mnie jednak,
że Anka też nie ma żadnego pomysłu, mimo że jest detektywką. Widząc moją
zrozpaczoną minę, daje mi do zrozumienia, żebym spała. Ale nie mogę, wszystko mnie
boli i boję się o mamę. Następnie Anka pokazuje na budzik przy wersalce i kiwa głową.
Marszczę brwi, że nie rozumiem. Pokazuje na swoje ręce przytwierdzone grubym
sznurem do poręczy fotela. Patrzę tam: palcami, wskazującym i kciukiem, robi kółeczko,

background image

to chyba znak, że jest okay. Patrzę pytająco i kiwam głową, ona też kiwa głową.
Uspokajam się, nie chcę niszczyć jej patologicznego optymizmu. Nic mi z tego nie
przyjdzie.

Przed ósmą słyszymy w korytarzu jakieś odgłosy. Anka kiwa głową, tak jakoś

wesoło, i mimo knebla w ustach znów stara się uśmiechnąć, co wygląda koszmarnie.
Wpatrujemy się w drzwi do pokoju, które się otwierają, i widzimy tam Laurę i Wojtka,
poznaję go po skośnych oczach. Najgorsze jednak następuje w chwili, kiedy wyjmują
nam kneble z ust i wyplątują z więzów, bo zamiast ich radośnie powitać, obie,
przepychając się i sapiąc, rzucamy się bez słowa w stronę łazienki.

Ostatni w tym roku dzień w biurze. Janusz zebrał nas wszystkich, żeby nam

życzyć spokojnych świąt i sukcesów w nowym roku. Oczywiście zawodowych.

– I chciałbym was jeszcze poinformować, że ruszamy z nowym blokiem szkoleń.

Projektem zajmie się, a właściwie już się zajmuje, Maria.

Nie wiedziałam, że tak szybko podejmie ostateczną decyzję i że ogłosi ją dzisiaj.

Patrzę z triumfem na Michała, który rozkłada ręce i spogląda w sufit, a potem na mnie,
wzrokiem „Jak tego dokonałaś?”, a ja odpowiadam mu miną „A nie mówiłam?!”.

Janusz mówi pokrótce o moim pomyśle. Potem ja na jego prośbę opowiadam, jak

sobie wyobrażam nasze nowe szkolenia i – nie używając słowa misja, które źle mi się
kojarzy, ani nie przejmując się miną Janusza i paru trenerów – mówię, jakie korzyści
przyniosą nam oraz ludziom, dla których je poprowadzimy.

– Maria potrzebuje kogoś do pomocy – ogłasza Janusz i pytającym wzrokiem

wpatruje się w zespół.

O dziwo, zgłasza się Ewka. Nie mogę w to uwierzyć. Naprawdę chce ze mną

pracować, mimo że to ja będę kierować projektem, a ona lubi rządzić. Powinnam była go
uprzedzić, że to musi być ktoś, kto nie ma takich ambicji, bo ja z kolei nie umiem rządzić
ani wydawać poleceń, i role mogą się odwrócić. Wolałabym współpracować z kimś, kto
wręcz będzie się domagać poleceń.

Umawiam się z Ewką, że wyślę jej koncepcję warsztatów, żeby się z nią

zapoznała, i na początku stycznia porozmawiamy.

– Wiesz, jestem zachwycona twoim pomysłem, mam już dość tego gadania o

umiejętnościach. A poza tym w niedziele pracuję jako wolontariuszka w hospicjum, więc
może się na coś przydam. A przy okazji również czegoś nauczę.

Zdziwienie jest tym uczuciem, które w ostatnim okresie nie opuszcza mnie ani na

chwilę. Lepiej nie oceniać ludzi, jeśli się ich nie zna zbyt dobrze.

– To fantastycznie… – nie kończę zdania, bo Ewka do kogoś macha.

Odwracam się, w drzwiach stoi roześmiany Miech, który pewnie przyszedł się z

nami pożegnać. Ewka podchodzi do niego i całują się w policzki, a potem przelotnie w
usta. O, cholera, człowiek wyjedzie na dwa dni i już przestaje być na bieżąco w ważnych
sprawach. Udaję, że nic nie widziałam, ale Ewka wcale się nie kryje.

– Przypadliśmy sobie do gustu – mówi, a Miech śmieje się jeszcze radośniej.

– Moje gratulacje – bąkam speszona.

– Marysiu, mam już mnóstwo pomysłów. Pewnie cię rozczaruję, ale na razie nici

z ambitnych planów, bo na pewno zaraz bym zbankrutował. Myślałem o jakiejś serii
filozoficznej, ale przyjrzałem się ofercie na rynku, i szybko zrezygnowałem. A o
wierszach lepiej nie wspominać. Zacznę od czytadeł, mam już kilka na oku. A może coś
napiszesz?

background image

Nie, ja już nie chcę się dziwić, bo od tego robią się zmarszczki na czole. I boję

się, że to mi się utrwali. I każdy na mój widok będzie pytał: „Co się tak dziwisz?”.

– Pomyślę, a teraz uciekam, bo jestem umówiona z córką na kolację.

– Mówiłem poważnie! – woła za mną Miech.

– Wiem, dziękuję za propozycję!

Wchodzę do restauracji Parabola i jak wryta zatrzymuję się pod drzwiami.

Szybko podchodzi do mnie młody kelner z niepewnym uśmiechem.

– Czym mogę służyć? – pyta.

– Zarezerwowałam stolik, ale nie będę mówić na jakie nazwisko – odpowiadam,

rozglądając się po całkiem pustej sali – bo nie ma takiej potrzeby.

– Trafnie to pani ujęła. Było nam wesoło – pewnie pokładali się ze śmiechu –

kiedy pani zadzwoniła. Czy mimo to zostanie pani? – pyta bez nadziei.

– Jasne – mówię po chwili wahania, pamiętając, że na dworze jest mróz –

poproszę o najlepszy stolik dla czterech osób i na początek o whisky z lodem. A na
koniec o rabat.

– Wszystko jest świeże – zastrzega kelner, bo ta chwila wahania nie uszła jego

uwagi, i odchodzi.

Czekając na Ankę, Laurę i Wojtka, zastanawiam się nad propozycją Miecha:

jeden rozdział już mam, pisało się bez przykrości, może to niegłupi pomysł. Podobno
każdy nosi w sobie jedną książkę. Może należy ją napisać i uwolnić się od tego ciężaru.
Może dzięki temu kobieta staje się prawdziwą kobietą, tak jak mężczyzna staje się
prawdziwym mężczyzną, kiedy zasadzi drzewo, zbuduje dom i spłodzi syna. Łatwiej
mają, bo przynajmniej wiedzą, czego się od nich oczekuje, a nam, kobietom, nadal nie
udało się odkryć tajemnicy kobiecości – niestety, nie wystarczy nawet urodzenie pięciu
synów. I dorobię sobie, Miech mi na pewno zapłaci. Ale po co ja mam dorabiać, skoro
jestem milionerką? Ja w ogóle mogę zrezygnować z pracy. I co będę robić? Wizja
dobrowolnego bezrobocia jest tak straszna, że jestem gotowa podzielić się swoim
bogactwem, żeby tylko poszła sobie precz. Za oknem pojawiają się dwie roześmiane
twarze: Laury i Wojtka, którzy robią do mnie miny, grają na nosie, podskakują. Oni są
jeszcze dziećmi, myślę, Laura nie ma pojęcia, jakie to szczęście widzieć ją taką. Po
chwili za ich plecami staje również Anka i widząc, co robią, też się zaczyna wygłupiać.
Pukam się w czoło, ale tylko ona wie, że chodzi o nią. Dzieciom rzedną miny, więc
szybko pokazuję palcem, odwracają się i znów wybuchają śmiechem.

– O, świetnie, że zamówiłaś stolik – chwali mnie Anka – bo byłby kłopot ze

znalezieniem miejsca.

– Daj spokój, stałam się pośmiewiskiem całego personelu. Siadajcie, to podobno

najlepszy stolik w restauracji, szef przekazał mi go w dożywotnią bezpłatną dzierżawę.
Mogę go wynajmować na godziny.

– Niebywały zmysł do interesów. Proponuję najpierw zamówić, a potem wszystko

wam opowiem. Od czasu tej nocy spędzonej u cioci wciąż jestem głodna. Wtedy, na
urodzinach Mani, nie zjadłam ani kęsa, chociaż naharowałam się przy szykowaniu
kolacji, i pojechałam do cioci Róży na głodniaka, więc kiedy siedziałam w jej wygodnym
fotelu, najbardziej doskwierał mi głód. A potem… Już wiecie co.

– Czy wolicie od razu wiedzieć kto to, czy mam opowiadać po kolei? – pyta,

kiedy kelner zabiera karty i odchodzi.

Patrzę na dzieciaki, bo tym razem jest mi naprawdę wszystko jedno.

background image

– Jasne, że po kolei! – wołają jednocześnie.

– Otóż męczę się nad rozwikłaniem sprawy, którą zleciła mi Mania, okropnej, bo

lista podejrzanych nie ma końca, kiedy pewnego dnia ktoś wchodzi sobie do mieszkania
babci i czegoś szuka. Nie wiadomo czego, ale najprawdopodobniej znaczków. Ten ktoś
wie o nich i próbuje je ukraść. Ale są dobrze ukryte. Widzi przez okno, że wracasz z
mamą ze spaceru, i ucieka. Odczekał piętro wyżej, aż…

– Mama mieszka na ostatnim piętrze – mówię z satysfakcją.

– Wobec tego minęłyście się z nim na schodach albo na parterze. Może nawet

powiedziałyście mu „dzień dobry”. Zresztą nie wiem. A teraz słuchajcie uważnie, bo
historia jest skomplikowana i sięga w daleką przeszłość. Opowiem wam bajkę. Dawno,
dawno temu, jeszcze w dziewiętnastym wieku, w niewielkim dworku pod Kaliszem
mieszkała sobie rodzina Teleszków: Aleksander i Cecylia, którzy mieli kilka córek i
synów, między innymi Arnolda…

– Czyli twojego pradziadka – wyjaśniam Laurze.

– Tak. Ów Arnold z kolei, bardzo młodo, bo mu było pilno, ożenił się z Zuzanną,

która niebawem urodziła syna Stefana. Niestety, małżeństwo po kilku latach się rozpadło,
bo ta, podobno bardzo urodziwa, kobieta poznała jakiegoś niemieckiego oficera, w
którym zakochała się na zabój. Zażądała rozwodu i wraz ze Stefankiem wyjechała do
Niemiec, czyli wówczas chyba Republiki Weimarskiej, w jej świetlanych czasach, bo to
się działo w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku. Arnold szybko otarł łzy, poznał
uroczą Izabelę i urodziły im się wspaniałe dzieci, syn…

– Jan – dopowiadam.

– A potem córka…

– Róża – dopowiada Laura.

– Tak jest.

Na stół wjeżdżają nasze potrawy, które wyglądają całkiem smakowicie, i Anka

milknie, sięgając po sól i pieprz.

– Może jednak sprawdzisz, czy rzeczywiście niesłone – proponuję – bo sól

podnosi ciśnienie.

Anka grzecznie odstawia solniczkę i obficie posypuje pieprzem swojego pstrąga i

pieczone ziemniaki.

– Zarówno Aleksander, jak i Arnold, a potem Jan byli kolekcjonerami znaczków.

Przechodziły one z pokolenia na pokolenie wraz z wadą serca, na którą wcześniej czy
później umierali członkowie tego rodu. W czasie wojny przepadło wiele kolekcji, ale
znaczki Teleszków ocalały, przynajmniej te należące do Arnolda, który przed śmiercią
podzielił swoją kolekcję na trzy części, między troje dzieci. Połowę podarował synowi
Stefanowi, a drugą połowę Róży i Janowi.

– To niesprawiedliwie – wyrywa mi się, chociaż rozumiem, dlaczego tak postąpił.

– Nie ma sprawiedliwości na świecie, już powinnaś to wiedzieć. Znaczki cioci

Róży spoczywały sobie w ukryciu wraz listami i albumem z fotografiami w
pomarańczowej walizeczce, a kolekcja znaczków Jana, która też była dobrze ukryta, stale
się powiększała, co kilka lat o jeden znaczek.

– Co? – dziwi się Wojtek. – Czyli była raczej skromna.

– Była wręcz bardzo skromna, bo Jan, tak jak jego ojciec, zbierał tylko cenne

znaczki.

– Nie będę was zanudzać szczegółami, w każdym razie doszłam do wniosku, że

background image

klucz od babci filatelista wziął sobie w czasie parapetówy. Kiedyśmy sprzątały u cioci,
doszłam do kilku kolejnych wniosków: że Różę w dniu jej śmierci ktoś odwiedził, że to
ta sama osoba, która odwiedziła babcię, czyli filatelista, i nie spocznie, póki nie
zdobędzie tego, czego szuka. Poprosiłam Marysię, żeby powtórzyła przyjęcie w tym
samym składzie. Domyślałam się, kto to jest. Zresztą przez chwilę, zanim objawił się
jako filatelista, sądziłam, że to on jest MAO.

– Dlaczego MAO? – pytają jednocześnie Laura i Wojtek.

– Tak nazwałyśmy mojego dręczyciela – wyjaśniam. – To nieważne. A ja w tym

czasie już przestałam nadążać za twoim tokiem myślenia i działania i się poddałam.
Miałam chaos w głowie.

– Już wcześniej miałaś. Dlatego prosiłam, żebyś trzymała język za zębami i

nikomu nie mówiła o śledztwie. Jedno nieostrożne zdanie, na przykład, że znalazłaś
znaczki Róży, mogło pokrzyżować moje plany. A ja czym prędzej chciałam go dorwać.
Przed tym przyjęciem wydałam ci różne polecenia, a widząc, że możesz wszystko
zepsuć, powiedziałam, że filatelisty raczej na nim nie będzie. Chciałam, żebyś
zachowywała się naturalnie, a o ile cię znam, mając pewność, że gościsz ubeka – Laura
patrzy bezradnie na Wojtka, ale milczy – cały czas śledziłabyś podejrzliwie swoich gości
i co rusz sprawdzała w koszyczku, czy klucz od mieszkania Róży jeszcze tam jest. A
chodziło o to, żeby leżał na samym wierzchu! I żeby filatelista go zabrał.

– I przez ciebie prowadziłam z moimi gośćmi bezsensowne rozmowy, a Baśka

uznała, że jestem pijana.

– Nie szkodzi, dzięki temu nie chlapnęłaś żadnego głupstwa, którym mogłaś

spłoszyć ubeka.

– Ja nie rozumiem z tym ubekiem – mówi Laura, a Wojtek, który widocznie wie

trochę więcej, obiecuje, że jej potem wyjaśni.

– Po wyjściu od ciebie pojechałam do cioci Róży, zasiadłam w fotelu i spokojnie,

a właściwie bardzo niespokojnie, czekałam na filatelistę. Nie bałam się: ktoś, kto nie
potrafił się porządnie włamać, uciekł po tym, jak ciocia Róża zasłabła, i bał się wrócić,
żeby przeszukać mieszkanie, nie może być niebezpieczny. A poza tym znałam go i byłam
pewna, że nic mi nie grozi. Tylko że u cioci pojawił się nie ten, którego się
spodziewałam.

– A kogo się spodziewałaś? – pytamy całą trójką.

– Jeśli powiem teraz, przestaniecie mnie słuchać, a ja uwielbiam te wasze

zaciekawione miny i wstrzymywane oddechy. Czyli nie przewidziałam, że przyjdzie ktoś
inny i w dodatku z bronią. Raz-dwa wykluczył mnie z gry i, trzeba przyznać, zrobił to
bardzo sprawnie. Ale zaznaczam, tylko dlatego, że byłam zaskoczona i nie mogłam
wcześniej sporządzić jego portretu psychologicznego. Za to miałam portret tego
drugiego, wiedziałam, jak się zachowa, co zrobi, i już cieszyłam się na chwilę naszego
spotkania.

– Nie tłumacz się, kardynalny błąd w sztuce, który mógł nas kosztować życie albo

uremię. Ocalałyśmy tylko dzięki mojej spostrzegawczości.

– Przypominam, że to ja zwróciłam twoją uwagę na ten upiorny obraz Goi. Nie

mogłam oczu od niego oderwać, aż wreszcie doszłam do wniosku, że wisi w
bezsensownym miejscu. Ludzie nie wieszają obrazów nad drzwiami. I zaczęłam się
zastanawiać, dlaczego tam jest.

– Ale ja znów nic nie rozumiem – skarży się Laura, a po minie Wojtka widzę, że

background image

on też nie nadąża.

– Dojdziemy do tego. Kiedy dowiedziałam się, że goście wyszli i że klucz jest w

kieszeni jednego z nich…

– Od kogo? – pytam. – Nic nie mówiłaś, że masz pomocnika.

– Od ciebie. Przecież zadzwoniłam, żeby spytać, czy oddałam ci klucz od cioci,

którego nie pożyczałam. Już czas, żebyś zaczęła kojarzyć. Zgasiłam światło i czekałam,
czekałam, czekałam. Minęła dwunasta, pierwsza, i nic. Doszłam do wniosku, że jednak
przyjdzie innego dnia i że popełniłam błąd, bo teraz albo będę musiała na okrągło
siedzieć w mieszkaniu cioci, albo trzeba będzie wymienić zamek. Zapaliłam światło i
zaczęłam się zbierać do wyjścia. I wtedy przyszedł, niemal zderzyliśmy się w drzwiach.
On szybciej ochłonął niż ja. Nie chcę mówić, co się działo przez następny kwadrans, bo
nie przynosi mi to chluby, ale już wiecie, i widzieliście, w jakim stanie zastała mnie
Marysia, która przyjechała wpół do czwartej. Niestety, nie mogłam jej o niczym
uprzedzić z lufą pistoletu przyłożoną do skroni. Byłam prawie pewna, że filatelista nie
naciśnie na cyngiel, ale tylko „prawie”.

Nie mogę się oprzeć pokusie, żeby nie opisać dzieciom tej filmowej sceny.

– Wchodzę, a Anka przytwierdzona do fotela cioci Róży z miną, jakiej jeszcze u

niej nie widziałam: mieszanka zdziwienia, rezygnacji, lęku i wstydu. Pomyślałam, że
dostała zapalenia korzonków, ale w tej samej chwili zobaczyłam sznur na jej
nadgarstkach i usłyszałam miły męski głos. A potem dowiedziałam się, że kolega tego
pana jest u twojej biednej babci i jej życie zależy od tego, czy znajdę jakąś walizkę,
której nigdy nie widziałam na oczy, a właściwie widziałam, ale tylko raz w proroczym
śnie…

– Mamo, może lepiej, żeby jednak Ania opowiadała – proponuje Laura z

przepraszającą miną.

– Matka ma rację, życie twojej babci, przynajmniej tak się mogło wydawać,

wisiało na włosku i zależało od walizki, którą Marysia widziała we śnie, tylko nieco
wyolbrzymioną. Z pomarańczoworudej skóry…

– O, jak ta torebka. – Podnoszę do góry pomarańczową torebkę na potwierdzenie

prawdziwości swojego snu.

– Ponieważ Mania kocha swoją mamę, rzuca się do poszukiwań i, motywowana

przez filatelistę odpowiednimi słowami, zresztą wypowiadanymi z obcym akcentem, i
lufą pistoletu, w końcu w skrytce nad drzwiami, gdzie wisiał ów pogodny obraz Goi,
znajduje ją: pomarańczową walizeczkę. Pięć minut później, zakneblowana i przywiązana
do krzesła, siedzi opodal mnie. Wiedziałam, że rano, nie mogąc się do mnie dodzwonić,
domyślisz się, że coś poszło nie tak, i nadejdziesz z pomocą – mówi Anka, zwracając się
do Wojtka – ale Marysia sądziła, że umrzemy na siedząco, więc było jej trudniej. Co
działo się później, już wiecie, bo przyszliście nas uwolnić. To wszystko.

– Aniu, jak to wszystko?! A kto to był i skąd miał klucz?

– Sądziłam, że to proste i same na to wpadniecie. Wojtku, na ciebie kolej.

– Domyślam się, że chodzi ci o album ze zdjęciami.

– Tak, dodam, że Marysia tego albumu nie znała, bo ciocia trzymała go w

walizeczce, a walizeczkę w skrytce, ale w dniu jej śmierci leżał sobie na półeczce lampy,
jakby chciała go obejrzeć albo komuś pokazać.

– A ja dodam – mówię – ale to chyba bez znaczenia, że w moim śnie ciocia

trzymała go kolanach.

background image

– No więc – ciągnie dalej Wojtek – oglądałem ten album z babcią Laury wiele

razy, bo wciąż sobie o czymś przypominała. Nie znała tych osób, ale ma bogatą
wyobraźnię i dobrą pamięć, i snuła różne opowieści, a właściwie na głos się
zastanawiała. Z jej słów wynikało, że na zdjęciach są przodkowie pani ojca. Dziadkowie,
pradziadkowie, ich żony, dzieci, a gdzieś pojawia się nawet jakaś kochanka. Jest tam
Cecylia z Aleksandrem i Arnold z Zuzanną, i ich syn Stefan, na kucyku, na kocyku, z
ojcem, z dziadkiem. Sporo wesołych zdjęć. I Arnold z Izabelą, mały Janek, mała Róża.

– Nie wiem, dlaczego ciocia mi ich nie pokazała.

– Rozwód Arnolda był tajemnicą. Rodzina wstydziła się, że Zuzanna go

porzuciła, zabierając dziecko, które uwielbiał. Zrobił się z tego temat tabu. Ale ciocia
Róża nie tylko dlatego trzymała album w ukryciu i nigdy nikomu go nie pokazywała. Na
końcu są zdjęcia młodego mężczyzny, właściwie chłopca, mniej więcej
osiemnastoletniego. Młodzieńczej miłości cioci Róży. Pod koniec lat pięćdziesiątych
wyjechał do Izraela i już się nie odezwał. To dlatego ciocia traktowała ten album jak
relikwię i trzymała go razem ze znaczkami w skrytce.

– Ale przecież znaczki były w lodówce.

– Znaczki w lodówce – prycha Laura. – Mam nadzieję, że mnie tak nie pokręci na

stare lata.

Anka gromi nas wzrokiem.

– Znaczki zostały tam przeniesione tylko na jakiś czas. Przedtem były razem z

albumem. Gdzie?

– W walizeczce.

– Właśnie. A ta w skrytce za plecami Goi. Po rozmowie z Wojtkiem doszłam do

zuchwałego wniosku, że ciocia chciała obejrzeć ten album z kimś, kto jest na zdjęciach.
Z kim?

– Z dawnym narzeczonym – rzuca Laura.

– A podobno to była wielka miłość. Jednak faceci są…

– Dobrze, że się ugryzłaś w język, bo to już nieznośne – niecierpliwi się Anka.

Zawstydzona spuszczam wzrok. – Powtarzam: to był ktoś, kogo znała i komu chciała
pokazać album, ale nie jej narzeczony. Czyżby ktoś z rodziny?

– Może któryś z synów Zuzanny? Miała w sumie trzech, bo dwóch urodziła po

ślubie z oficerem Hansem Drottem. Wiem to od babci – mówi Wojtek.

– Może Stefan? Mój, nie wiem jak to nazwać, przyrodni wujek? – zastanawiam

się.

– Czy ten brodacz, który uciekł z walizką, miał osiemdziesiąt kilka lat?

– Nie, około pięćdziesięciu – odpowiadam.

– Ale zostańmy na chwilę przy Stefanie, który umarł wiosną. Sprawdziłam to.

Dostał połowę kolekcji od ojca i albo ją roztrwonił, albo, zgodnie z tradycją, przekazał
swoim dzieciom. Przy czym musiał wiedzieć, że Jan i Róża też mają znaczki, wśród nich
Belgijczyki, warte…

Teraz ja gromię ją wzrokiem, bo nie chcę Laury narażać na taki wstrząs, a tym

bardziej żeby poznała smak chciwości.

– …sporą sumę – kontynuuje Anka. – Jan i Róża byli kiedyś u nich w Niemczech

z wizytą, która się nie udała. Kto wie, może przez te znaczki? Może się o nie pokłócili?
Może Stefan czuł się pokrzywdzony albo sądził, że dostali więcej? Skoro nie on, bo już
nie żyje, to kto jeszcze mógł wiedzieć o Belgijczykach i chcieć je zdobyć?

background image

– Wiem od babci – zaczyna mnie denerwować, że Wojtek o mojej mamie mówi

babcia, jakby już wszedł do rodziny – że Stefan miał syna i córkę. Są w tym albumie, ale
na zdjęciach z dzieciństwa, wyjątkowo podpisanych: Klaus i Berta.

– Czy to Klaus? – pytam.

– Tak właśnie pomyślałam. Że po śmierci ojca postanowił odwiedzić ciocię,

oczywiście nie bezinteresownie. A ona pewnie się ucieszyła, bo cierpiała, że więzi
rodzinne zostały zerwane, i chciała z nim pooglądać zdjęcia. Ale coś ją zaniepokoiło.
Może po tej wizycie w Niemczech wiedziała, że zażąda od niej Belgijczyka? Może
dzwonił, a może nawet już raz był u niej, i przed drugą wizytą schowała znaczki do
lodówki, bo uznała, że tam będą bezpieczniejsze. Już wiemy, jak zakończył się ten
wieczór: śmiercią cioci i jego ucieczką. Ale on się nie poddał. Nie mógł się dostać do
mieszkania Róży, więc zdobył klucz do mieszkania babci, który leżał w koszyczku w
przedpokoju u Mani. Nie mógł zdobyć znaczków Róży, postanowił zdobyć znaczki Jana.

– A dlaczego nie zabrał z koszyczka klucza cioci? – pyta Laura.

– Bo go tam nie było. Od jej śmierci nie wyjmowałam go z torebki. Drugi klucz

został w mieszkaniu cioci, a trzeci był u babci – wyjaśniam. – Anka, ale on mnie nigdy
nie odwiedził, chybabym zapamiętała, prawda? – mówię z oburzeniem, bo Anka gotowa
mi wmówić, że przy wszystkich swoich mankamentach jestem również ślepa.

– Masz rację, ale wobec tego skąd Klaus miał klucz? Wojtek już wie, bo mu

powiedziałam. Laura nie może wiedzieć, bo niby skąd. Ale ty, Marysiu, powinnaś się
domyślić… Ten pstrąg był naprawdę pyszny. Musimy tu częściej przychodzić.

– Widziałam tego brodacza pierwszy raz w życiu. Nie mógł wziąć klucza, bo

zapomniałam zaprosić go na parapetówę.

– Ale zaprosiłaś jego wspólnika. Z tym że ja do końca myślałam, że to on jest

filatelistą, czyli Klausem. Ale się myliłam.

– Nie! Ja wychodzę, bo najbardziej w życiu boję się, że popadnę w obłęd, chociaż

na pierwszym miejscu jest śmierć w wodzie albo w płomieniach. I boję się jeszcze, że
pochowają mnie żywcem. Że obudzę się w trumnie.

– No to się spal – radzi Anka.

– I wie pani, podobno produkują takie trumny z dzwoneczkiem – dodaje z

zapałem Wojtek.

Przy najlepszym stoliku w restauracji Parabola zapada milczenie i cała sala

pogrąża się w grobowej ciszy. Kelner popatruje ku nam z niepokojem, a kiedy całą
czwórką wybuchamy śmiechem, rusza w naszą stronę, po czym macha ręką i zawraca.

– Mamo, nie denerwuj się – prosi Laura, chichocząc – zaraz się wyjaśni, tylko

pozwól Ani mówić.

– Jak mam się nie denerwować, skoro wśród moich przyjaciół jest rabuś, a Klaus

to nie Klaus, tylko wspólnik, albo na odwrót. Ty rozumiesz? – Patrzę na Laurę z nadzieją,
że zaprzeczy.

– Nie, ale bardzo chcę zrozumieć.

– No to zamieniam się w słuch.

– Przynajmniej się postaraj. Pocieszę cię, że wspólnik od klucza nie jest twoim

przyjacielem, ale go znasz.

– Nie jest przyjacielem… Chyba już wiem… Zabiję ją bez litości! – wołam

naprawdę wściekła. – Kelner cofa się o krok. – Wiedziałam, że znów mi wykręci jakiś
numer.

background image

– Czy to kobieta? Wspólnik jest kobietą? – pyta Laura Wojtka, który widząc jej

bezradną minę, postanawia przejąć inicjatywę.

– Aniu, pozwól, może ja. Klucz od babci znikł, ale pani tego nie zauważyła.

Dopiero Ania zorientowała się, że go brakuje. W każdym razie zamek został zmieniony i
filatelista dochodzi do wniosku, że jednak musi zapolować na klucz do cioci Róży. A nuż
się uda, a nuż będzie w koszyczku podczas drugiej imprezy. Ania mogła oczywiście
zostać na przyjęciu i przyuważyć filatelistę, bo wtedy jeszcze myślała, że to on, a potem
pojechać za nim do cioci. Ale to było kiepskie rozwiązanie. Wiedział, że Ania zajmuje się
tą sprawą, i nie odważyłby się w jej obecności zabrać klucza. Więc wcześniej pojechała
do cioci. Upewniła się, że klucz znikł, i czekała tam na niego. Ale na miejscu pojawił się
ktoś inny.

– Nie filatelista? – pyta Laura.

– No właśnie on! – woła zniecierpliwiona Anka. – Dostał klucz od wspólnika-

ubeka, który w tym czasie rzekomo zabawiał konwersacją twoją babcię, a w
rzeczywistości przyjechał pod dom cioci i czekał na filatelistę, czyli Klausa.

– A tym ubekiem nie jest nikt z moich przyjaciół, tylko Karol! Całe szczęście, że

nie zdążyłam się z nim zaprzyjaźnić – mówię uszczęśliwiona.

– Kto to jest Karol? – pyta Laura.

– Kolega pani Joli. Ale ona nic nie wiedziała – wyjaśnia Wojtek.

– A teraz już wie? – pytam.

– Nie – mówi Anka.

– Ja mam jej to powiedzieć?

– Aha.

– A nie mówiłam, że fa… że fajnie jest mieć kolegów? – udaję, że nie widzę miny

Anki.

– Znali się od dawna. Karol jeździł do Niemiec na jakieś roboty, przepraszam za

to określenie. Klaus go wynajął, bo Karol był kiedyś aktorem. Miał poderwać Jolkę, żeby
przez nią dotrzeć do ciebie i zabrać klucze do mieszkania babci i cioci Róży, a potem
zniknąć wraz z bajecznym honorarium. Mieli bilety lotnicze, jeszcze nie wiem dokąd, to
dlatego filatelista cały czas patrzył na zegarek. Karol czekał na dole, a tymczasem twoja
mama smacznie spała, a w drugim pokoju Laura. Kiedy Wojtek rano przyjechał do nich
po klucze do mieszkania Róży – co za szczęście, że była trzecia para! – babcia ucieszyła
się na jego widok, chociaż uznała, że zbyt wcześnie składa jej wizytę.

– Bo ja pojechałam w sobotę do babci i już zostałam na noc.

– I pomyśleć, że są już daleko i nie poniosą żadnej kary za to, co zrobili –

wzdycham.

– Mylisz się. Skąd wiem, że mieli bilety lotnicze?

– Nie mam pojęcia, intuicja zawodowa.

– Po tak ciężkim dniu ten biedak dociera w końcu na lotnisko z Karolem i swoim

cennym łupem i nagle uświadamia sobie, ale dużo za późno, bo stoi już w bramce, a jego
bagaż znika w czeluści fotokomórki, że…

– W walizeczce są zabytkowe kosztowności, których nie wolno… – wołam z

ulgą.

– …że nie pozbył się pistoletu.

Anka w najlepsze zajada tiramisu, a my siedzimy zadumani nad naturą ludzką.

– Rano zawiadomiłam policję – niestety, będziesz wezwana do złożenia zeznań –

background image

która natychmiast zaczęła działać i niebawem obaj panowie zostali zatrzymani na
lotnisku.

– Ale to przecież debile – stwierdzam, nie mogąc uwierzyć w tę historię.

– Sama widzisz, co chciwość robi z człowiekiem – mówi Anka, patrząc na mnie

badawczo.

– Nie patrz tak, nie jestem chciwa, no, może trochę, ale ci zapłacę, już dzisiaj. Nie

całość, bo nie mam tyle, ale przysięgam, że zapłacę. – Nagle przed moimi oczyma
pojawia się pomarańczowa walizka. – A walizeczka? – pytam cicho.

– Pewnie ci zwrócą, ale jeszcze nie teraz. Nie wiem, co w niej jest.

– Oby mój cudowny sen okazał się i pod tym względem proroczy. Patrz, wszystko

się sprawdziło, tylko Marcel okazał się kim innym. Pewnie chciałam, żeby coś
przeskrobał i trafił za kratki.

– Mamo, przestań – prosi Laura, która nie cierpi, kiedy żartuję sobie z jej ojca.

– No tak, przepraszam, to silniejsze ode mnie. Ale popracuję nad tym.

– Nie rozumiem, ale jak się okazało, że to właśnie oni? – pyta Laura.

– Podałam policji nazwiska. Teraz są komputery, bazy danych, i jak trafisz na

bystrego i pracowitego policjanta, a ja takich znam, to… Oczywiście Karol to wcale nie
Karol, tylko Andrzej jakiś tam. Znalazłam jego prawdziwe nazwisko, bo chwalił się
jakimiś rolami w sztukach. I kiedyś zdradził, że grał w teatrze w Opolu. No dobra… Są
jeszcze jakieś pytania? Bo jeśli nie, pozwólcie, że spędzę dzisiejszą noc ze swoim
mężem, który przeżył wczoraj ciężkie chwile, bo ja zawsze informuję go, że mam nocną
zmianę, a tym razem tego nie zrobiłam.

Anka wstaje od stołu, ale Wojtek ją jeszcze zatrzymuje.

– Przepraszam cię, ale jak ty sobie wyobrażałaś spotkanie z filatelistą? Że on

wejdzie tam, a potem grzecznie zadzwoni na policję i opowie, co zrobił?

– Mówiłam ci, sporządziłam profil psychologiczny Karola, nie Klausa. Byłam

pewna, że zgodzi się na moją propozycję: znika bez śladu w zamian za milczenie. W
końcu nieudzielenie pomocy umierającemu człowiekowi to czyn karalny, tak jak i
kradzież. A Karol to poczciwy człowiek. Zmykam.

Kiedy stoi już w drzwiach, wołam, żeby się zatrzymała, bo znów czegoś nie

rozumiem.

– Anka, to niemożliwe, Klaus bardzo dobrze mówił po polsku.

– Ale z akcentem, nie wiem, czy zwróciłaś na to uwagę. Wychowywała go babcia

Zuzanna. A potem studiował w Polsce i od lat tutaj mieszka.

– I nigdy nas nie odwiedził?

– Jak to nie? A kto niechcący przewiesił obrazy i poprzestawiał książki w twoim

poprzednim mieszkaniu? Duchów nie ma, moja droga.

– A to drań!

Zostajemy jeszcze, żeby chwilę pogadać. Dopiero teraz dostrzegam, a właściwie

domyślam się, że Wojtek pod stołem trzyma Laurę za rękę i że siedzą trochę zbyt blisko
siebie. Oboje mają ten specyficzny wyraz twarzy, kiedy człowiek jest szczęśliwy, a
chemia jego mózgu wymyka się spod kontroli. Znam ten niebezpieczny stan, który
odbiera człowiekowi rozum.

– Wojtku, przepraszam, czy mogę zadać ci niedyskretne pytanie.

Laura zaczyna się jeżyć, widzę to, ale udaję, że niczego nie zauważyłam.

– Chyba tak – mówi Wojtek, chyba zdenerwowany, że chcę go zapytać, jakie ma

background image

zamiary wobec mojej córki.

– Jak to się stało, że masz na imię Wojtek?

Widzę ulgę na twarzy obojga, zaczynają się śmiać. Ja też, bo jestem im wdzięczna

za to, że nie podejrzewają mnie o rasizm, jak Anka i mama.

– Moi rodzice przyjechali z Wietnamu do Polski dwadzieścia pięć lat temu. Tutaj

się urodziłem. Mama uparła się, żebym miał polskie imię, ale na drugie mam Viet, bo
tutaj tata już nie odpuścił.

– Bardzo ładne imię.

Mam ochotę zapytać jeszcze, czym się zajmują rodzice, ale się powstrzymuję, bo

może to pytanie zostanie źle odebrane. Przecież wcześniej czy później dowiem się. Ale
Wojtek sam to wyjawia:

– Tata ma sklepik z żywnością egzotyczną, a mama pracuje w przedszkolu.

– I naprawdę piszesz pracę o roli detektywa?

– Naprawdę. Chciałem czegoś oryginalnego, a ponieważ znam Anię od dawna i w

czasie studiów trochę sobie u niej dorabiałem, wydawało się, że nie będzie trudno.

– To ona ci płaci?

– Jasne!

– Myślałam, że tylko swoją wiedzą.

– Wiedzą dzieli się bezinteresownie. Kiedy mnie już zwolniła z tego sterczenia

pod blokiem Laury, to ja nadal tam stałem, bo mi się spodobało.

– Zimą? Dobrowolnie?

Laura, wiedząc, że zacznę zadawać coraz głupsze pytania, daje sygnał do

odejścia. Kelner, który nie ma zbyt wiele pracy, bo nadal jesteśmy jedynymi gośćmi –
wprawdzie co rusz jacyś ludzie wchodzili do środka, ale na widok wielkiej pustki od razu
wychodzili – natychmiast zjawia się przy stoliku.

– Mam nadzieję, że nasze potrawy państwu smakowały.

– Były wspaniałe, mamy zamiar rozsławić tę restaurację na całą Warszawę. To

jeden z najpiękniejszych wieczorów w moim życiu.

Pewnie myśli, że przesadzam, ale to prawda.

– Jesteśmy zaszczyceni. I zawsze może pani liczyć na piękny rabacik.

– No to proszę zarezerwować mi stoliczek na jutro dla dwóch osób, może, nie,

musi być ten sam.

Laura patrzy na mnie z filuternym uśmieszkiem, sądząc, że wybieram się na

kolację z jakimś panem. Nie wyprowadzam jej z błędu, niech się dziecko cieszy póki
czas. Kiedy Wojtek idzie po nasze płaszcze, podchodzę jeszcze do kelnera, żeby spytać,
czy w restauracji podają ulubioną potrawę Jolki, czyli kotlety mielone z buraczkami.

– Naszą specjalnością są ryby, ale dla pani w drodze wyjątku przygotujemy

kotleciki mielone.

Ja chyba znów śnię.

background image

Rozdział siódmy

Filmy amerykańskie oparte na faktach często zaopatrzone są w końcowy

komentarz na temat dalszych losów bohaterów: Joan Smith została oczyszczona z
zarzutów i do późnej starości mieszkała wraz z mężem w Kalifornii, gdzie prowadzili
sklepik wędkarski. Ich córka rozwiodła się z mężem, który odsiaduje wyrok w teksaskim
więzieniu stanowym w…

Lubię znać dalsze losy bohaterów, zwłaszcza jeśli są szczęśliwe, tak jak losy

bohaterów tej opowieści.

Wigilia była cudowna. W kącie pokoju stała ogromna choinka obwieszona

bombkami i ozdobami, które kiedyś robiłam z dziećmi: długim łańcuchem, dziełem rąk
małego Kacpra, i jeżykami z bibułki wykonanymi przez Laurę.

W przeddzień Wigilii Laura, Kasia, mała Gosia i ja lepiłyśmy pierogi pod

kierunkiem mamy i bez przerwy coś sobie opowiadałyśmy. Najwięcej Gosia, która
wyglądała na uszczęśliwioną i wciąż podchodziła do choinki, żeby ją powąchać. Psy
Laury grzecznie leżały i zastanawiały się, co mają nam powiedzieć nazajutrz o północy.
Kacper pojechał do Weroniki.

– Wiesz – powiedziała Kasia, kiedy na chwilę zostałyśmy same – od tamtego

telefonu, kiedy rano zadzwoniłyście, on jest innym człowiekiem. Wciąż się śmieje. To
musiał być dla niego straszny ciężar. Ale ja nic nie wiedziałam. Domyślałam się tylko, że
ukrywa przede mną jakąś bolesną tajemnicę. Myślałam, że chodzi o was, że to sprawa
rodzinna.

– My też przysporzyliśmy mu sporo smutku.

– Wiem, ale nie warto do tego wracać. Mnie się wydaje, że on wam już dawno

wybaczył. Wybierał się do ciebie kilka razy, a potem rezygnował, teraz już wiem, że to
przez ten wypadek w górach.

– O czym tak szepczecie? – pyta mama, która niedosłyszy.

– O tobie, mamuś, zastanawiam się, jak urozmaicić ci życie. I wpadłam na

pomysł, żeby zabrać cię do Budapesztu, jak tata przed laty.

– A wiesz, to świetny pomysł. Może na wiosnę? Właśnie wiosną byliśmy tam z

Jankiem, kwitły magnolie, a w hotelowej łazience pachniało mydełko Amo.
Spacerowaliśmy po Wyspie Małgorzaty i oglądaliśmy Budapeszt z Góry Gellerta, z
której zrzucono jakiegoś biskupa. Zdaje się, że w beczce. Ale chyba źle zapamiętałam.

– No to ustalone. Jedziemy na wiosnę. Możecie do nas dołączyć, jeśli chcecie –

mówię do Kasi i Laury, ale one już mają inne plany.

– My jedziemy na narty – informuje Kasia.

– My też – mówi Laura.

– No to pojedziemy same, prawda, córciu?

O ósmej wieczorem wszystkie potrawy wigilijne mamy gotowe i szykujemy

kolację, kiedy wchodzi rozradowany Kacper, niosąc w rękach jakieś zawiniątko.

– Chleb od Weroniki. I mam dla was jeszcze niespodziankę, ale powiem wam

dopiero jutro.

Kiedy zostajemy same, Laura zaczyna krążyć wokół mnie. Znam to, chce mi coś

powiedzieć, ale obawia się mojej reakcji. Robi tak od dziecka.

– No mów.

– Rozmawiałam z Kacprem i uważamy, że powinniśmy na Wigilię zaprosić…

background image

– Tak?

– …dziadka.

Reaguję fatalnie:

– Nie ma mowy, przez tyle lat znosiłam jego uwagi, głupie dowcipy i dąsy, a teraz

już…

– Nie rozpędzaj się. Byłam u niego, jest sam. Do siostry nie ma już siły jechać. To

nasz dziadek. Mimo wszystko mam trochę związanych z nim miłych wspomnień. Jako
dziecko lubiłam go.

Zaperzona mam zamiar poprosić Laurę, żeby wymieniła te wspomnienia, gdy

sobie uświadamiam, że to bez sensu. A poza tym spadło na mnie tyle szczęścia, że mogę
się nim podzielić nawet ze swoim teściem.

– Masz rację. Zadzwonisz do niego?

– Wiedziałam, że się zgodzisz, więc już go zaprosiłam. Kacper go jutro

przywiezie.

A kiedy w Wigilię usiedliśmy do stołu i w pokoju rozległy się kolędy, których nie

cierpię, ktoś zadzwonił do drzwi.

– Boże, to pewnie bezdomny, jakie to szczęście, że przypomniałeś o dodatkowym

nakryciu – mówię do Kacpra.

Przede mną stoją Dzięciołowie z małą, pięknie zapakowaną paczuszką.

– Pani Marysiu, proszę to od nas przyjąć. Marynowane grzybki. A w drugi dzień

świąt zapraszamy na makowiec. Chcielibyśmy…

Mają tak nieszczęśliwe miny, że robi mi się ich żal.

– Oczywiście, że wpadnę. Dziękuję za prezent.

– Jak to dobrze, że masz takich miłych sąsiadów – mówi mama.

Siadam w milczeniu, bo nie do końca się z nią zgadzam, i biorę z sianka opłatek,

kiedy z kolei rozlega się skrobanie do drzwi. Serce mi podskakuje, bo znam tylko jedną
osobę, która nigdy nie używa dzwonka ani nie puka, lecz skrobie w drzwi.

– A jednak bezdomny – mówi Kacper i idzie otworzyć. Oto niespodzianka, którą

wam wczoraj obiecałem.

Do środka wchodzi Weronika z naręczem jakichś zimowych badyli i obwieszona

torbami.

– Nie spóźniłam się? – pyta.

I było coraz piękniej. Wszyscy cieszyli się z prezentów, najbardziej teść, który

siedział cichutko jak trusia, a na widok ciepłego swetra od Laury i Kacpra powiedział
drżącym głosem:

– O takim marzyłem.

Ze wzruszenia już chciałam zaprosić go na pierwszy dzień świąt, ale się

opamiętałam. Na początek wystarczy.

Rano przed odjazdem Weronika wyjęła z torby dziesięć brulionów i położyła je na

stole.

– Jeśli masz ochotę, przeczytaj.

Sylwestra postanowiłam spędzić w domu. Przeprosiłam przyjaciół, że w ostatniej

chwili rezygnuję ze wspólnego wyjazdu. Zrozumieli, że mam ważne powody. Nawet
Jolka zaakceptowała to bez słowa, chociaż w takich sytuacjach zawsze nalega, namawia
mnie i się złości, bo żyć beze mnie nie może. Ona też swoje przeszła. Kiedyśmy siedziały
w Paraboli, orzekła, że raz na zawsze kończy z facetami.

background image

– Od razu powinnam się była zorientować, że coś tu nie gra. Zbyt przystojny, zbyt

nienaganny, zbyt interesujący. Nędzny aktorzyna.

– Ale ty zrobiłaś z niego wybitnego aktora, dzięki tobie zagrał swoją życiową rolę

– pocieszałam ją.

– Agent Tomek to przy Karolu zwykły pętak – przyznaje.

– Nawet James Bond się do niego nie umywa – zapewniłam. – A jak ty go

właściwie poznałaś?

– Zwyczajnie, na ulicy. Zapytał mnie o drogę i wylądowaliśmy na kawie, a kilka

dni później w łóżku. Cholera jasna!

A potem obie się zamyśliłyśmy, każda nad swoim życiem, co widocznie musiało

zaniepokoić „mojego” wrażliwego kelnera, bo podszedł i spytał, czy nie potrzebujemy
się napić czegoś mocniejszego. Dopiero w tej chwili zorientowałam się, że restauracja
jest pełna gości, rozgwaru, śmiechów. Skąd oni się tutaj wzięli? Spojrzałam pytająco na
kelnera, który pochylił się w moją stronę, ale nie przesadnie, i szepnął:

– Jesteśmy ogromnie wdzięczni, że tak błyskawicznie nas pani rozsławiła.

Już miałam zamiar powiedzieć, że palcem w bucie nie kiwnęłam, ale się

rozmyśliłam.

– Drobiazg. Cieszę się, że zadziałało.

Ewa i Miech nadal się spotykają. Moim zdaniem będzie z tego ślub. Miech oddał

do druku pierwszą książkę i szykuje promocję. Wciąż mnie namawia, żebym coś
napisała, w końcu zdradzam mu tajemnicę, że piszę, ale żeby mnie nie poganiał, właśnie
jestem przy fragmencie: „Uśmiech nie schodzi z twarzy Miecha, cieszy się jak dziecko,
ubyło mu parę lat. Jest żywym dowodem na to, że należy realizować swoje pragnienia”.

– Jestem tam? – spytał speszony.

– Aha. A poza tym znam fantastyczną książkę napisaną przez pewną pisarkę z

prowincji, która ma talent, tylko jeszcze o tym nie wie. Masz szansę ją odkryć –
powiedziałam. – Tylko trzeba to przepisać, bo ona bazgrze piórem wiecznym w
brulionach.

– Żaden problem. Kiedy je dostanę?

– Jutro dam ci odpowiedź.

Nowe warsztaty gotowe, co w dużym stopniu jest zasługą Ewy. Ma nawet więcej

zapału niż ja, bo sama jest wolontariuszką i osobą wielkiej wrażliwości. Ruszamy w
marcu, nie możemy się już doczekać.

Na wiosnę, w porze kwitnienia magnolii, wybieram się z mamą do Budapesztu.

Dowiedziałam się, że mydełka Amo Węgrzy już nie produkują. Trudno to przeboleć, bo
takiego zapachu jak Amo nie ma żadne z mydeł produkowanych w Unii Europejskiej.
Jest dopiero luty, ale mama już się szykuje. Porządkuje garderobę, czyta przewodniki,
które jej kupiłam, bo nie miałam odwagi dać jej tego z czasów komunizmu z gumowymi
majtkami i pogłowiem bydła. Opowiedziałam jej o aferze z filatelistą, ale w skrócie,
słowem nie wspominając o Karolu ani o nocy spędzonej w mieszkaniu cioci Róży. I
wreszcie zapytałam o tę skrytkę, której „nikt nigdy nie znajdzie, nawet ty”.

– Teraz już mogę ci powiedzieć, bo jest, dzięki Bogu, pusta. Spójrz na ten obraz

nad drzwiami do przedpokoju. To Makowski. Niestety, tylko reprodukcja, bo twój ojciec
zbierał znaczki. Co widzisz?

Nie do wiary. Rzeczywiście zobaczyłam obraz Makowskiego, ale pierwszy raz w

życiu, bo żaden normalny człowiek nie wiesza obrazów nad drzwiami. I domyśliłam się,

background image

że za nim jest identyczna skrytka jak u cioci – coś w rodzaju pawlacza pod sufitem w
korytarzu.

– Ciocia też ma taką, tylko z obrazem Goi. Wiedziałaś o tym?

– Jasne, przecież wymyślili ją razem z Jankiem i to on sam, własnoręcznie, a

może chcesz narzędzia po ojcu?, zrobił obie. Odradzałam Róży ten obraz, na którym, o
ile pamiętam, jakiś potwór kogoś pożera i wszędzie jest pełno krwi, brrr!, ale uparła się i
powiedziała do mnie coś po łacinie.

De gustibus non est disputandum?

– Możliwe, a ponieważ nie zrozumiałam, przestałam z nią dyskutować.

Już nie spytałam mamy, dlaczego mi o tym nie powiedziała, bo znów byśmy się

wdały w jakąś koszmarną rozmowę, jak ta o Wojtku. Niech się cieszy Budapesztem i
szykuje do podróży. Czasem jednak, kiedy natykam się u niej na pana Mietka, który
nadal rozpieszcza ją szampanem i czekoladkami, dochodzę do wniosku, że może
wolałaby wybrać się w tę podróż z nim.

Kiedy kilka dni temu wychodziłam od niej, powiedziała zaaferowana:

– Mam nadzieję, że samolot nie spadnie.

Musiałam się jednak zemścić za tę skrytkę:

– Kto wie. Czasem spadają.

A ponieważ ona zawsze chce być górą i jest bardzo szczera, rzuciła z głębi

kuchni, kiedy stałam już w otwartych drzwiach:

– Ta twoja powieść, którą mi dałaś do przeczytania, to nie jest literatura wysokich

lotów.

Z Dzięciołami od czasu, kiedyśmy wypili zaległą kawę i zjedli makowiec,

wszystko układa się jak w sielance. Ze łzami w oczach przeprosili za Zosię, mnie też
dławiło w gardle, i opowiedzieli, co się stało. Rzeczywiście tylko domyślali się, co Zosia
wyprawia, ale po wizycie u mnie „udzielili jej ostrej reprymendy” i uświadomili, że może
pójść do więzienia, więc się uspokoiła. Dzięcioł jest uroczym i pomocnym sąsiadem.
Pewnego dnia zaproponował, że ilekroć będę musiała przejść przez podwórko, chętnie mi
pomoże, bo on wie, co to lęk, i wyznał mi szeptem, że straszliwie boi się nietoperzy.

– No to ma pan szczęście – odpowiedziałam też szeptem – bo tutaj nie ma

nietoperzy. A ja przez podwórko muszę przechodzić codziennie. Ale jakoś daję radę.

Jeszcze trochę i rzeczywiście pokochają mnie jak własną córkę. Lepiej się przed

tym nie bronić: na uczucia, ani własne, ani cudze, nie mamy wpływu, czasem lokujemy
je w nieodpowiednich osobach.

Wypłaciłam Ance całe honorarium. Nie widziałyśmy się od spotkania w

restauracji, bo, jak powiedziała, musi tę historię, a nawet dwie, odreagować, więc przez
jakiś czas woli na mnie nie patrzeć. Nie wiem dlaczego, ale wkurzam ją. Bałam się, że
już do końca życia będę się jej źle kojarzyć, ale nie, zadzwoniła kilka dni temu i
powiedziała:

– A może wpadniemy do Paraboli? Nie wiem, co się stało, ale wciąż jakiś

znajomy mówi mi o tej knajpie. Podobno zrobiła się bardzo modna. Słyszałaś o tym?

– Coś mi się obiło o uszy. Czy mam zamówić stolik?

– A nie masz go na dożywocie?

– Jasne, że tak, ale go wynajmuję! – burknęłam zezłoszczona, bo nie rozumiem, o

co chodzi z tą restauracją, która aż do naszej kolacji we czworo ziała pustkami i właśnie
mieli ją zamykać.

background image

– No to zamów.

I wybieram się w cudowną podróż do Hiszpanii, która spadła na mnie jak dar z

niebios. W zeszłym tygodniu zadzwoniłam do Artura, żeby mu pogratulować intuicji i
zaprosić jego i Pawła do siebie na kolację.

– Jak to możliwe, że od razu wiedziałeś? Sprawdziło się: młoda, zdesperowana i

zakochana.

– Nie wiem, to było dla mnie oczywiste. Słuchaj, mam ci coś ważnego do

zakomunikowania. Od twojej wizyty u nas cały czas zastanawialiśmy się z Pawłem,
czyby się nie pobrać.

– To mój widok tak działa na ludzi?

– Nie, nie, akurat tego dnia wyglądałaś fatalnie. Powiedziałaś wtedy, że

koniecznie chcesz być świadkiem na naszym ślubie.

– Pewnie, że tak. Ale w razie czego ty nie możesz być moim świadkiem, bo ja już

i tak muszę wybierać między Weroniką i Jolką. Jakoś to załatwię, żeby mieć dwie
świadkowe i świadka. To chyba nie jest zakazane.

– Chcę powiedzieć, że jedziemy do Hiszpanii wziąć ślub, bo mamy dość życia na

kocią łapę, i prosimy cię na świadkową. Maniu, czy ty znów płaczesz?

– Nie, ja ryczę. Wyjdziecie po mnie na przystanek?

– Jasne! Pawełku, Mania jedzie do nas, robimy kolację i wkładamy krawaty. To

daj znać pięć minut wcześniej.

I skończyło się tak samo jak poprzednio, tylko że tym razem całą trójką

siedzieliśmy w piwnicy, a Paweł na wszelki wypadek przytargał dla mnie krzesło.

Laura nadal kocha swoich staruszków i zaczęła notować ich wspomnienia. Wojtek

kończy pisać swoją pracę magisterską. I wciąż się spotykają. A może nawet razem
zamieszkali, ale na razie o to nie pytam. Poznałam jego uroczych rodziców, a oni mnie.
Laura ze dwa razy w czasie spotkania, kiedy zaczynałam się rozkręcać, kopnęła mnie pod
stołem, ale niepotrzebnie, bo oni mają fantastyczne poczucie humoru i rozumieją, że
człowiek musi czasem wygadywać głupstwa, żeby nie zwariować.

Kacper i Kasia zastanawiają się nad powrotem do Polski. Poprosił, żebyśmy z

Laurą do nich przyjechały, bo chciałby nadrobić te lata milczenia.

– Wiele razy żałowałem, że się na to zgodziłem – powiedział, kiedy podczas

Wigilii na chwilę udało nam się zostać sam na sam. – Byłem w szoku po śmierci Bartka,
nie wiedziałem, co biorę na siebie. A potem nie umiałem się już z tego wycofać. Podobno
czas leczy rany, ale mnie ta sprawa ciążyła coraz bardziej. Gdybym jednak powiedział
prawdę, czułbym się jak donosiciel.

Odzyskałam pomarańczową walizkę. Nie było w niej ani kosztowności, ani

znaczków, tylko listy Henryka do cioci Róży. Piękne. A zatem to nieprawda, że na próżno
na nie czekała. Dochodziły. To rzeczywiście była wielka miłość. Może on jeszcze żyje?
Może powinnam go odszukać? W albumie było tylko jedno ich wspólne zdjęcie:
młodziutka uśmiechnięta Róża trzyma głowę na jego ramieniu, a on patrzy na nią z
miłością i obejmuje ją. Oprawiłam tę fotografię i postawiłam ją na półce: „Póki śmierć
nas nie rozłączy”.

Klaus został deportowany do Niemiec. Nie wiem, co się z nim dzieje. Podobno

jego ojciec Stefan szybko sprzedał swoją kolekcję znaczków, a pieniądze roztrwonił, a
może rozsądnie wydał. Nie wiadomo. Na łożu śmierci kategorycznie zażądał, żeby syn
zdobył Belgijczyki należące do cioci Róży i mojego ojca. Twierdził, że przy podziale

background image

został poszkodowany. Małżeństwo Zuzanny i Hansa okazało się niezbyt szczęśliwe i
pewnie syn miał pretensje do ojca, że wychowywał się bez niego. Przez całe lata narastał
w nim żal, poczucie krzywdy, które, niestety, przekazał w spadku Klausowi. Karol dostał
wyrok w zawieszeniu, wcale nie za to, że pod fałszywym nazwiskiem uwiódł Jolkę, za
co, moim zdaniem, powinien trafić na szafot, ale za współuczestnictwo w próbie
zawłaszczenia cudzej własności. Raz zadzwonił do Jolki, ale kiedy usłyszała jego głos,
cisnęła słuchawką tak, że się rozpadła na drobne kawałki. Zdaje się, że Karol znów
pracuje u bauera.

I jeszcze myszka. Rozmawiałam z Marcinem, który zadzwonił, żeby przeprosić.

Spytałam go, czy wie, skąd te myszy.

– Tylko się domyślam – powiedział. – Podarowałaś mi kiedyś tomik swoich

wierszy z dedykacją: „Najmilszemu Marcinowi, Mysia”. Moim zdaniem pomyliłaś się,
napisałaś „Mysia” zamiast „Marysia”. Zjadłaś „ar”. Agata mi go zwędziła i widocznie ta
Mysia bardzo ją zabolała, myślała, że tak cię nazywam. To straszne, co zrobiła, ale,
proszę, wybacz jej. To moja wina.

To wszystko, co mam do opowiedzenia. Same dobre rzeczy. Wciąż sobie

powtarzam, że nie śnię, ale czasem trudno w to uwierzyć. Na szczęście w takich chwilach
niezawodne okazują się Strofa i ciocia Róża. Jedna mnie strofuje, druga nawiedza w
snach i przypomina, że w naszej rodzinie nigdy, ale to nigdy nie było głupich kobiet,
więc prosi, żebym nie rujnowała tej pięknej wielowiekowej tradycji.

Aha, jeszcze jedno. Ale o tym za chwilę, bo ktoś dzwoni do drzwi. Pewnie

Koszałek z jakimś wypiekiem od Koszałkowej albo z kolejnym słoikiem grzybków lub
malin. Ciągle mnie dokarmiają. Lubię ich. Są naprawdę poczciwi. I ja też jestem
poczciwa, bo w rewanżu podrzucam im różne tygodniki i pożyczam książki.

W drzwiach stoi obcy mężczyzna w zielonej sportowej kurtce. Mam wrażenie, że

już go gdzieś widziałam, ale moja pamięć jest zawodna, w ogóle jej nie dowierzam:
większość ludzi, których mijam na ulicy, wydaje mi się znajoma. No cóż, wszyscy są do
siebie podobni – mają nosy, dwoje oczu, nad oczami brwi, usta, uszy, włosy i całą resztę.
On też to wszystko ma, i to całkiem w porządku. Stoimy w milczeniu, patrząc na siebie.
Zachęcam go wzrokiem, żeby wyjawił powód swojej wizyty. W końcu dochodzę do
wniosku, że albo się pomylił, albo zrobiłam na nim tak piorunujące wrażenie, że
zaniemówił, albo jest kolejnym sąsiadem, któremu czymś się naraziłam.

– Źle zaparkowałam samochód? – zadaję czujne pytanie.

Milczy.

– Zepsułam drzwi od windy?

Milczy.

– Aha, pewnie chciałby pan pożyczyć trochę soli. Oczywiście, proszę bardzo,

mam jej pod dostatkiem, bo mole nie jedzą soli. Wie pan, że kiedyś sól była droższa od
złota? Ale cukru, niestety, nie mam, od dziesięciu lat, od kiedy się odchudzam. – Milczy.
– Soli? – pytam błagalnie.

– Nie – odzywa się wreszcie. – Papierosa, bo właśnie rzuciłem palenie.

– Ciekawe, bo ja też, ale powinnam mieć kilka, proszę wejść, zaraz, gdzie ja je…

Zaczynam szukać w szufladzie napoczętej paczki mentolowych vogue’ów, która

na pewno gdzieś sobie leży, czekając na lepsze czasy, gdy nagle doznaję iluminacji.
Nieruchomieję.

– Maks? – pytam znad szuflady, a on kiwa głową.

background image

– Maria?

Kiwam głową.

– No to dobrze trafiłem.

Nie byłabym sobą, gdybym go lojalnie nie ostrzegła.

– To się jeszcze okaże.

A znaczki wciąż spoczywają w bankowym sejfie i mogę je tam trzymać nawet do

końca świata. Czasem idę na nie popatrzeć.

eh

background image

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Marszałkowska 8

00-590 Warszawa

tel. 22 6211775

e-mail: info@muza.com.pl

Dział zamówień: 22 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz

background image


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pan wróż Anna Szczęsna ebook
Kłodzińska Anna Szczęsny Sygnały śmierci
Przekleństwa chodzą parami
Święci chodzą parami św Faustna i ks Sopoćko
Anna Jantar Żeby szczęśliwym być
Anna Bikont, Joanna Szczęsna, O Nowej to Hucie poemat
Szczescie w cicha noc Anna FicnerOgonowska
Szczęsna Anna Pan wróż ebook
De Anna Talcott Szczęśliwa chwila
Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń Anna Grabka
Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń Anna Grabka
Anna Grabka Zbuduj trwałą i szczęśliwą przyjaźń

więcej podobnych podstron