Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
2
Ja tu tylko sprzątam
Poniższe opowiadanie dedykuję Panu Profesorowi Janowi Miodkowi, którego książka „rozmyślajcie
nad mową” była dla mnie inspiracją. Och, niezbadane są drogi, którymi chadza szaleństwo literata.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
3
Nota wstępna
Ta książka została opublikowana na blogu vonklusken.blogspot.com i jest własnością intelektualną
właściciela bloga - Helgi von Klusken. Wydanie elektroniczne, i tylko elektroniczne, niniejszego
opowiadania, pt. „Ja tu tylko sprzątam” , jest publikacją darmową, przeznaczoną do prywatnego
użytku. Może być kopiowana, przekazywana, przetrzymywana na nośnikach elektronicznych,
cytowana lub używana w innych prywatnych publikacjach elektronicznych za wskazaniem źródła. Nie
może być, natomiast, wydawana/sprzedawana w formie elektronicznej, papierowej, audiobookowej
lub jakiejkolwiek innej bez pisemnej zgody autora. W wypadku pytań lub wątpliwości zawsze można
się ze mną skontaktować pod adresem vonklusken@gmail.com. Odpiszę jak najszybciej lub wtedy,
kiedy będzie mi się chciało.
Życzę miłej lektury i przypominam, że dobre wychowanie i kultura wymaga, by zamieść przed swoją
posesją przynajmniej raz w tygodniu śmieci z ulicy i chodnika.
Osobiście jednak nienawidzę sprzątać. Nienawidzę odkurzać, zamiatać, myć okien, zmywać,
polerować, czyścić, pucować i doprowadzać do blasku. Co innego bałaganić. O tak, to bardzo lubię.
*
-Rany julek,- westchnął Franuś.-ale bym opchnął teraz takiego schabowego...
Zelówa lewym okiem spojrzał gniewnie na Franusia a prawym żałośnie na dystrybutor żywności, który
zepsuł się jakieś dziesięć tysięcy lat świetlnych temu. Po prostu zawył, zatrzeszczał, beknął dymem z
prądnicy i prawie zdechł. Prawie, bo od tamtego czasu jedynym posiłkiem, jaki wypluwał z głębi
swoich plastikowych kiszek był torcik orzechowy i rolada z boczkiem. Samo w sobie to nic złego, takie
żarcie; teoretycznie można na nim przeżyć dwadzieścia tysięcy lat świetlnych- tyle bowiem miała
trwać ich wyprawa zwiadowcza na nowo odkrytą planetę w gwiazdozbiorze Myszołówki. Praktycznie
już nie bardzo, gdyż złośliwa maszyna owijała torcik plasterkami boczku, nadziewała kiszonym
ogórkiem i dusiła go z cebulką i czosnkiem w 200 stopniach Celsjusza przez 45 minut.
Kulinarna katastrofa, za którą odpowiedzialne były tęgie głowy z NASA.
Zdesperowani tym nieco monotonnym menu Zelówa z Franusiem kilka razy atakowali śrubokrętem i
piłą łańcuchową podstępne dystrybutorzysko, ale wszystko na próżno. W ramach odwetu dystrybutor
zaczął posypywać ich orzechowo-boczkowe roladki cukrową posypką z delikatną nutą wasabi i
starych skarpetek. Wtedy zrezygnowali z dalszego remontu. Kto wie, czy z następną aktualizacją
systemu dystrybutor nie doda im do jedzenia cyjanku w celu uzupełnienia wartości odżywczych?
Tymczasem Franuś dalej marzył na jawie.
-Schaboszczaka w podwójnej panierce, takiego, jakiego robiła mamusia...
-Franek, ostrzegam cię.- mruknął Zelówa.
-Z modro kapusto i kluskami...
-Franek!
-A na deser szpajza cytrynowa
1
...
-Zamknij dziób!
-No co? No co?- oburzył się Franuś.- Czego się rzucasz? Pomarzyć sobie nie można?
-Idź sobie marzyć gdzie indziej. Mnie tu kiszki formalnie marsza grają. Pogrzebowego.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
4
Franuś uniósł do góry brwi ze zdziwienia i rozejrzał się po rakiecie. Gdzie niby ma pójść skoro to
jednoizbowa rakietka kosmiczna typu M1? Nawet kuchnia jest w aneksie. To gdzie ma iść? Do klopa?
I tak nic to nie da, bo ścianka działowa jest cienka, wszystko słychać. Kiedy Zelówa znika po śniadaniu
na pół godziny w wucecie, z gazetką pod pachą, to dobywają się stamtąd takie wystrzały armatnie
jakby mu własne kiszki wojnę domową wypowiedziały.
Wobec tego Franuś dalej marzył już tylko w myślach, chociaż i to działało głodnemu Zelówie na
nerwy. Im bardziej wpatrywał się w ten uśmiechnięty od ucha do ucha pysk kolegi, tym większą miał
ochotę wepchnąć go do dystrybutora i wybrać program „mielone z buraczkami”. Nie zrobił tego tylko
dlatego, gdyż był przekonany, że i z Franusia dystrybutor zrobi roladki z cukrową posypką.
Franuś zaś, zupełnie nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa wzdychał, mlaskał i ślinił się na
wspomnienie smakowitego krupnioka
2
i ciapkapusty
3
. Ach, żeby to tak być już w domu! Mamusia
obiecała, że nasmaży mu krepeli
4
jak wróci, babcia zrobi dziubanego placka
5
i zisty
6
. Ile to jeszcze
godzin zostało im do powrotu na Ziemię? Spojrzał na prędkościomierz.
O retyrety, mniej niż dwanaście godzin świetlnych i już będą na starej, poczciwej planecie.
Dwadzieścia tysięcy lat świetlnych ich nie było. Kontaktu nie mieli w tym czasie żadnego, bo jakaś
fajtłapa ze stoczni kosmicznej krzywo przylutowała druciki w radiotelegrafie. W eterze cisza jak
makiem zasiał i przez ten czas Franuś i Zelówa byli skazani wyłącznie na swoje towarzystwo. Uff,
dobrze, że nie są małżeństwem, bo chybaby się wzajemnie pozagryzali. Co jednak nie znaczy, że było
im ze sobą łatwo.
Franuś dyskretnie zerknął na lewe oko Zelówy lśniące zielenią i fioletem, a potem wyszczerzył zęby i
obejrzał swój uśmiech w błyszczącej obudowie panelu sterowniczego. Hm... jedynki można łatwo
wstawić na tytanowych sztyftach, a jak będzie miał szczęście, to dentysta udzieli rabatu. W końcu jest
się tym bohaterem związku kosmicznego pierwszej klasy. Cmoknął ustami. Proszę, jaki ładny z niego
chłopak.
-Zelówa?- zagaił.
-Czego?
-Tego... wciąż się gniewasz?
Zelówa spojrzał na niego posępnie.
-Nie mam forsy. Zresztą, i tak już mi wisisz.
Franuś przerwał mu podekscytowany.
-Nie o to chodzi! Spójrz na zegar! Za dwanaście godzin będziemy w domu!
Zelówa drgnął zaskoczony. Umysł miał niezbyt lotny i w testach na kosmonautę nie wyróżnił się
specjalnie inteligencją, za to zachwycił siłą i wprawnym używaniem młota pneumatycznego. Spojrzał
na pulpit, zmarszczył czoło, po czym wyprostował palce i zginając je i rozwierając, dokonywał jakiegoś
skomplikowanego obliczenia. Długo to trwało. Franuś był święcie przekonany, że Zelówa się zawiesił i
już przymierzał się, by zrestartować kompana lewym nelsonem, kiedy oczy kosmonauty rozjaśniły się
ze szczęścia.
-Ożeż w mordę misia.- wybełkotał Zelówa.- To naprawdę już!
Franuś zachichotał.
-Prawie jakbyśmy już tam byli. Cieszysz się?
-W dupę jeża nietoperza!- wrzasnął Zelówa.- Cieszyć się? Czy ja się cieszę? Franek, bestio, dawaj
mordy!- mimo że nigdy nie był specjalnie wylewny, porwał chudego Franusia w swoje potężne
objęcia i prawie zgniótł w herkulesowym uścisku.
-Niech żyją schabowe!- wrzasnął.
-I kapusta.- wycharczał Franuś.
-Niech żyje piwko, piwunio, piweczko!
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
5
-I kapusta...- wyszeptał resztką sił duszony Franuś.
-I niech żyje torcik orzechowy!
Franek jakoś wyrwał się z uścisku.
-Zgłupiałeś?- zapytał zupełnie zdezorientowany. Zelówa tylko pokręcił głową.
-Niech żyje torcik orzechowy i rolada z boczkiem! Wiesz, co zrobię jak już wylądujemy?
Franuś nie wiedział.
-Pójdę do jakiejś sześciogwiazdkowej restauracji, zamówię porcję rolady i kawałek torcika a potem
wsmaruję ją kelnerowi w twarz. O tak! Tak właśnie zrobię! Ha, ha, ha!
Jego towarzysz roześmiał się. Co za pyszny wic! Ten Zelówa prochu może nie wymyśli, ale za to do
zabawy to pierwszy. Kosmonauci w szampańskim nastroju zasiedli w fotelach antygrawitacyjnych.
Przez następne jedenaście godzin obrzucali się żarcikami, snuli plany na przyszłość, przechwalali kto
poderwie większą ilość dziewczyn i komu prędzej urwie się film w barze dla kosmonautów „Pod
dziurawą blaszanką”. Kiedy rakieta weszła w pas planetoid, do Ziemi pozostała niecała godzina.
-Rozglądaj się.- polecił Zenuś Franusiowi.- Nie odbieram sygnału z satelity komunikacyjnego. Pewnie
znowu nam antena odpadła. Teraz to już szkoda zachodu, żeby wychodzić na zewnątrz i doklejać,
znajdziemy Ziemię na czuja.
-Tak jest, panie sierżancie.- zasalutował Franuś.
-Sierżancie? Po powrocie powinni mnie zrobić co najmniej kapralem!- oburzył się Zelówa.
-Albo centurionem.
-Centy... centy co?
-Centyfugą.- wyjaśnił Franuś z chytrym uśmieszkiem. Pięć minut później do swojego rachunku u
dentysty musiał doliczyć także nowe koronki na trzonowce.
Burza przeszła tak samo prędko, jak się pojawiła. Po chwili obaj zgodnie i w milczeniu wpatrywali się
w wizjery. Przelatujące komety wspaniale iluminowały gwieździstą przestrzeń, krzesząc z warkoczy
iskry lodowatego pyłu. Gwiazda polarna mrugała do dzielnych podróżników, jakby witając ich w
powrotem w układzie słonecznym. Nawet małe meteoryty dziurawiły poszycie kadłuba rakiety ze
swojskim, przyjaznym świstem. Prawie są w domu, już można witać się z gąską.
-Jest! Jest Ziemia!- wrzasnął nagle Franuś.
-Gdzie?
-O tam! Nawet świeci na czerwono.
Zelówa wytężył wzrok i skrzywił się.
-To Wenus.- zauważył. Franuś zdurniał.
-Jak Wenus skoro wracamy od strony Plutona? Ziemia musi być przecież zaraz za Marsem. Czekaj,
czekaj, jak to szło?- przypomniał sobie szkolną wyliczankę.- Moją wolę znaj matole jak się uprę, nie
pozwolę. Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun, Pluton. Jak nie jak tak? Nie
może być, że to Wenus, dopiero co minęliśmy Marsa, nie zgadza się.
Zelówa analizował coś gorączkowo.
-Może schowała się za słońcem? Lećmy i sprawdźmy.
-No to leć.- odparł Franuś lekko zdenerwowanym głosem. Zelówa puścił sprzęgło i dodał gazu. W
piętnaście minut świetlnych okrążyli słońce, ale Ziemi nigdzie nie było.
-Dziwne.- mruknął Zelówa.
-Może wypadła z orbity?- rzucił pomysłem Franuś. Trochę zaczynało mu się to wszystko nie podobać.
Kiedyś zgubił zupełnie nowe galotki, które kupił na promocji w supermarkecie. Nigdy ich potem nie
znalazł, mimo że mieszkanie wywrócił do góry nogami. No, ale cała planeta to nie to samo co
majtochy w panterkę.
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
6
Zelowa zdecydował przelecieć cały system słoneczny jeszcze raz, tym razem bardzo powoli.
Obydwoje wytężali wzrok, zaglądali za każdą asteroidę, okrążali większe meteoryty i planetoidy,
wszystko jednak na nic. Ziemi nigdzie nie było, natomiast w miejscu, w którym powinna znajdować
się planeta latał sobie jakiś mężczyzna i zgarniał szufelką gruz. Mężczyzna miał złocistą, spływająca na
piersi brodę, ogniste skrzydła i gorejący miecz sprawiedliwości przypasany do śnieżnobiałej tuniki.
Próżnia kosmiczna i zero absolutne nie robiły na nim żadnego wrażenia, gdyż gwizdał sobie
nonszalancko podczas zamiatania. Obok niego dryfowała swobodnie metalowa taczka napełniona
szczątkami Mount Everestu, rowu Mariańskiego i Radomia.
Zelówa tknął Franusia łokciem pod bok.
-Chodź. Pójdziemy się tego gościa spytać, może on coś wie.
-Trochę dziwny facet.- ostrzegł Franuś.- Wygląda na czubka.
-A masz jakiś wybór? Chcesz do Bożego Narodzenia szukać?
Franuś nie chciał. Wcisnęli się w swoje kosmiczne skafandry (skurczyły się chyba, bo jakoś na
brzuchach im się nie dopinały), otworzyli lufcik, przywiązali linami i już po chwili pływali w przestrzeni
kosmicznej. Zelówa kraulem a Franuś pieskiem, bo inaczej nie potrafił. Zbliżyli się do mężczyzny ze
szczotką na tyle blisko, by krzyknąć:
-Uszanowanie szanownemu panu!
Anioł drgnął. Wyjął z uszy słuchawki walkmana i rozejrzał się trochę nieprzytomnym wzrokiem.
-Aaa...- mruknął na ich widok, nie okazując żadnej emocji.-...bry.
-Ładną mamy pogodę.- powiedział uprzejmie Zelówa.
-Za milion lat podobno ma padać deszcz meteorytów.- wtrącił Franuś.- Ale tylko przelotnie, tylko
przelotnie. Za dziesięć milionow lat ma się znowu rozpogodzić.
-To wspaniale, bo akurat wtedy zaplanowałem sobie urlop. Dwa tygodnie w Kołobrzegu, wie pan-
paplał Zelówa to do anioła, to do Franusia- drinki z palemką, żarcie olinkluziw, dyskoteka na plaży w
świetle gwiazd.
-Acha.- anioł nie wydawał się specjalnie zainteresowany.
-Jestem Zelówa, a to mój partner Franuś.- przedstawił ich. Anioł wzruszył ramionami.
-Ja tam jestem tolerancyjny. Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia.
Franuś i Zelówa poczerwienieli nagle.
-Nie, nie, nie! Pan nas źle zrozumiał panie...
-Gabriel. Archanioł Gabriel.
-Panie Gabriel. Nie, że partner, tylko partner, znaczy się kolega z pracy. Naprawdę.- Zelówa bił się w
piersi, a Franuś przytakiwał mu z zapałem.
-My tylko latamy razem w rakiecie. Franuś, Franuś pan Gabriel myśli, że my ten tego...
-Ha, ha, ha.- śmiał się słabo Franuś i czerwieniał na twarzy coraz bardziej na wspomnienie pewnej
nocy. To było wtedy, kiedy dystrybutor żywności jeszcze działał poprawnie i wydał im piwo do kolacji.
To było cholernie mocne piwo.
-Nienienie, my nie z takich, skądże!
Archaniołowi Gabrielowi było wszystko jedno.
-Acha.- odparł znudzony. Odwrócił się do nich uskrzydlonymi plecami i sprzątał dalej.
-Panie Gabriel, pan może wie, gdzie to się Ziemia podziała?
-Nie wiem.
Zelówa nie ustępował.
-Bo wie pan, według telemetru to powinna tutaj być. O, dokładnie w tym miejscu co je pan zamiatasz.
-Nie wiem.
-No, a ludzie? Gdzieś chyba są?
Helga von Klusken
vonklusken.blogspot.com
7
-Nie wiem.
-To może, chociaż ktoś nam wiadomość jakąś zostawił? Taką na poste restante? Albo polecony?
-Nie wiem.- Archanioł Gabriel wyglądał jak znudzony mops. Znudzony mops ze szczotką do
zamiatania. Zelowa zdenerwował się nagle nie na żarty.
-Panie piękny, co z panem? Tak to się traktuje bohaterów kosmosu?
-Pierwszej klasy.- wtrącił Franuś.
-Właśnie! Bohaterów związku kosmicznego pierwszej klasy? Wracamy po dwudziestu tysiącach lat
świetlnych, zaganiani jak psy, zmęczeni, spracowani a tu co? Ja nie mówię, żeby witać nas od razu z
honorami wojskowymi, ale trochę szacunku by się przydało. Pionierami wszechświata jesteśmy.
Przodownicy pracy, a pan ciągle tylko nie wiem i nie wiem. Pan lepiej uważaj, bo pana do sądu
podam za nieudzielanie pomocy.
Jednak nawet ta ognista przemowa nie zrobiła na archaniele żadnego wrażenia. Gabriel powoli
zagarnął na szufelkę okruchy, które kiedyś były Wielkim Kanionem Kolorado. Już czysto, proszę, ani
jednego pyłku. Odsapnął z ulgą i zapalił papierosa. Papieros nie chciał się palić, co było zupełnie
normalne w próżni kosmicznej. Ze złością cisnął szluga na stertę śmieci, ujął taczkę za rączki i
szykował się do odejścia.
-Ale to jak to?- jęknął Zelówa.- I to już? Tak po prostu?
-A co? Jakieś śmieci przeoczyłem? Niedokładnie pozamiatane?
-To już po wszystkim? Tak nagle? Żadnego bum? Żadnego uprzedzenia? Żadnych chórów anielskich?
Wieczystej szczęśliwości?- zachlipiał Franuś.- Co będzie dalej?
Archanioł spoglądał to na bladego ze zgrozy Zelówę, to na chlipiącego Franusia.
-A skąd mam wiedzieć?- burknął nieuprzejmie.- Ja tu tylko sprzątam.
KONIEC
17.06.2016
1
szpajza- śląski deser z jajek i żelatyny. Nieśmiertelny hit na komuniach i stypach.
2
krupniok- kaszanka czyli kasza z krwią, kopytkami i mieloną skórką. Uwielbiam.
3
ciapkapusta- śląska potrawa z puree ziemniaczanego i kapusty kiszonej.
4
krepel- pączek.
5
placek dziubany- w czeluściach internetu znalazłam tylko skąpe informacje o tej mitycznej potrawie.
Podobno jest to ciasto z kaszy jęczmiennej i ziemniaków, okraszone szpyrkami czyli kawałkami mięsa,
boczku i smażonej cebuli. Przepis pilnie poszukiwany!
6
zista- babka piaskowa. Nie że z piasku, tylko zwyczajnie z mąki, cukru, jajek i słodkich szczeniaczków.