1
2
Piekło
prawdziwe
Dla pana Marka Huberatha, bo bez jego Neuheufela nigdy nie było by mojego Smolistego. Kto wie,
może to bracia rodzeni? Albo chociaż dalecy kuzyni?
(Neuheufel to postac fikcyjna z opowiadania pana Huberatha p.t. „Kara większa”)
3
Nota wstępna
Ta książka została opublikowana na blogu vonklusken.blogspot.com i jest własnością intelektualną
właściciela bloga -Helgi von Klusken. Wydanie elektroniczne, i tylko elektroniczne niniejszego
opowiadania, pt. „Piekło prawdziwe” , jest publikacją darmową, przeznaczoną do prywatnego
użytku. Może byd kopiowana, przekazywana, przetrzymywana na nośnikach elektronicznych,
cytowana lub używana w innych prywatnych publikacjach elektronicznych za wskazaniem źródła. Nie
może byd natomiast wydawana w formie papierowej, audiobookowej lub jakiejkolwiek innej bez
pisemnej zgody autora. W wypadku pytao lub wątpliwości zawsze można się ze mną skontaktowad
pod adresem vonklusken@ gmail.com. Odpiszę jak najszybciej lub wtedy kiedy będzie mi się chciało.
Życzę miłej lektury i zachęcam do nauki dziergania skarpet na drutach. Proste, pożyteczne i niezwykle
satysfakcjonujące hobby. Wydziergane skarpety można używad np. do częstszego ich zmieniania.
Zwłaszcza podczas korzystania z komunikacji miejskiej w upalne, letnie dni. Stylowo wyglądają
również w zestawie z własnoręcznie uplecionymi z łyka sandałami. Yeah, czujesz ten stajl, bejbe?
Foto na okładce by globalhackers.
*
Józef Czereśny umarł. No umarł i co tu dłużej drążyd temat? Wyciągnął kopyta, kopnął
w kalendarz, wąchał kwiatki od spodu, poszedł na piwko do Abrahamka. Sztywny był już ale
to i tak sztywny jak tylko potrafi to rasowy nieboszczyk. W trumnie prezentował się i owszem
wcale elegancko. Poduszkę dali mu wypchaną poliestrową gąbką a nie trocinami. Gajerek,
jeszcze ten od ślubu, wprawdzie rozcięli na plecach boby mu się na brzuchu nie dopiął- ale to
nic nie szkodzi, bo nadal wyglądał pięknie. I tak leżał z nosem utkwionym w sufit, więc nikt
nie patrzył czy ancug cały czy też nie. Ważne, że wyglądał szykownie. Buty miał
wypastowane, co mu się za życia raczej rzadko zdarzało, zwłaszcza, że głównie w adidaskach
pomykał. Ale teraz proszę bardzo- czarne lakierki lśniły tak, że jakby chciał i mógł to można
by się nawet w nich przejrzed. Sama uroczystośd też była bardzo udana. Józek z
przyjemnością słuchał długiego kazania księdza o tym jakim to był czułym małżonkiem,
tatusiem i teściem. Oho, czego tam w tej kleszej gadaninie nie było! Że żonkę kochał i o
urodzinach jej nie zapominał, że dzieciaki wykształcił, że na piwo nie chodził, tylko
przykładnie w domu po pracy siedział, nie bił i caluśką wypłatę do rąk połowicy własnej-
Maoki oddawał. Jednym słowem istny ideał, anioł co to na ziemię zszedł i pracował na
stanowisku magazyniera w fabryce śrubek. Józek coś tam wprawdzie czuł, że sumienie go
trochę gryzie, bo to jednak zdarzyło mu się czasami małżonkę popchnąd albo wyzwad ją
słowem które się od starogermaoskiego „deva” wywodzi. Dzieciaki czasami tam poszturchał,
a i z koleżkami zdarzyło mu się niekiedy zabalowad i to tak dokumentnie, że aż żonka musiała
go z izby na Sokolniczej odbierad i kwitowad urzędowo, że ten ryj zapijaczony to jej ślubny,
któremu, przed Bogiem i ludźmi, na utrapienie swoje przysięgała. Widad jednak nie od
parady mówią, że o nieboszczyku to albo dobrze albo wcale. Cała rodzinka stawiła się w
komplecie, bo słyszał jak nachylają się nad nim w trumnie i ostatnie słowa pożegnania mu
szepcą. Ciocia Leosia, pogłaskała go po policzku i westchnęła:
4
-Mój ty biedaczku. Że też ci się zachciało na taką piękną wiosnę umierad.
A prawda była taka, że Józkowi to wcale nie spieszyło się do trumny, tylko zwyczajnie, po
ludzku, tak z głupia frant nie zauważył nadjeżdżającego tramwaju numer 18. Tramwaj (coś z
6 ton chyba) przejechał Józkowi gładko po szyi i zdecydowanym ruchem pozbawił go
dalszych możliwości wymiany gazowej i integracji ze społeczeostwem. No to wzion i umarł
Józek, bo ciężko żyd, kiedy głowa toczy się 100 metrów dalej po torowisku.
Przy trumnie zebrali się też pozostali członkowie rodziny. Józek wprawdzie nie widział ale
poczuł wujka Edzia. Nie było to zresztą żadną nowością, gdyż wszyscy czuli wujka Edzia
znacznie wcześniej zanim go zobaczyli, tak dokładnie unikał on mydła i ciepłej wody. Wujek
Edziu nic nie powiedział tylko uścisnął mu rękę, chlipnął i odszedł ciągnąc za sobą smugę
woni, w której można było wyczud subtelną nutkę wina owocowego typu „Komandos” i
sfermentowany pot. Następna była kuzynka Jadzia z mężem Wieśkiem.
-Pacz- kuzynka szturchnęła męża i szepnęła- Ale głowę to mu przyszyli galatno, co nie?
-No galatno.- zgodził się kuzyn Wiesiek.- Ale na mordzie to nadal taki czerwony jak za życia.
Przyszli też koledzy z pracy: Mietek, Krzysiek i Stefan.
-Józek, bój się Boga!- jęknął tylko na ostatnie pożegnanie Mietek ale Józek jakoś się nie bał.
-Spoczywaj w pokoju.- powiedział bardzo uroczyście Krzysiek co znowu było trochę głupie,
bo przecież wszyscy widzieli, że spoczywa w trumnie, w kuchcie kościoła a nie w żadnym
pokoju. Ale Krzysiek zawsze był z deczka przygłup i intelektualista. Książki czytał na ten
przykład. I to nie książki skarg i zażaleo pracowniczych ale śmieszne książczydła jak „Potop”
(pewnie o hydraulikach) czy też „Pan Tadeusz” (Józek się założył, że to jakieś gejowskie
świostwo ale, że umarł to nie dowiedział się czy wygrał zakład czy też nie). Wyrażał się też
cudacznie, jakieś „owszem”, „istotnie” i „aczkolwiek” zamiast zwykłego „hę”?
A Stefan... no, Stefan to już nic nie powiedział nad trumną tylko próbował mu świsnąd
zegarek marki „Wolnośd”, co to jeszcze od Breżniewa dobrze chodził i nie spóźniał się ani o
minutę. Ale Stefan to zawsze był świnia i szuja pierwszej wody, nie można się było po nim
niczego innego spodziewad. Ostatnimi z żałobników przy trumnie była żona, córki i zięciowie.
-Józek...-zaszlochała żona a Józkowi trochę żal się zrobiło nieboraczki.- Józuś...Józeczku...a
kajś ty podział tą niebieską obróżkę dla kota? Bo szukam i szukam i znaleźd nie mogę.-
zachlipała.
-Mamo.- starsza córka skrzywiła się z lekkim zdegustowaniem. – Jak mama tak? Obróżka? Dla
kota? Jak tata martwy leży?
Młodszy szwagier wziął teściową w obronę.
-Teśd martwy ale kot żywy. A obróżka kosztowała całe 20 złotych. Z amazona żem matce
zamawiał to wiem.
-20 złotych to i to pieniądz.- wtrąciła młodsza córka.- Ojciec mieli ją ostatni w ręku. A
mówiłam mu: „zapnij od razu pchlarzowi na szyję bo położysz gdzieś, zapomnisz i
przepadnie”. No i nie ma.
-Nie kłódmy się o obróżkę nad trumną.- syknął starszy szwagier.- Ojciec w grobie a wam tylko
koty w głowie.
-Dokładnie.- stwierdziła starsza córka. Młodszej oczy rozbłysły nagłym gniewem.
-A jużci. Wypindrzona dama to jej 20 złotych tyli co nic. Myśli, że jak w jadłodajni kotlety
smaży to pieniędzmi może szastad na prawo i lewo.
-Nie w jadłodajni ino w amerykaoskiej korporacji.- odparła starsza z godnością.- i nie kotlety
tylko hamburgery. A kto załatwił zniżkę pracowniczą na stypę? Może nie ja? Każdy dostanie
po powiększonym zestawie w cenie średniego, a sos do frytek to już zupełnie gratis.
5
-Nie kłódta się bo ojciec leży i słucha.- jęknęła matka.
-A niech słucha.-odparł twardo starszy szwagier.- Niech słucha jakie to koszty na niego
ponosimy. Niech widzą ludzie, że Czereśniakowie to sroce spod dupy nie wypadły.
Z tymi słowami pocałował teścia w pozieleniałe już knykcie i odszedł na swoje miejsce,
ciągnąc za sobą żonę. Miło się zrobiło Józkowi, że tak dbają o niego po śmierci i jakby mógł to
pokraśniałby z zadowolenia. Ale, że nie mógł to nadal tylko leżał i podśmierdywał już z lekka.
-Józek, kaj ta obróżka.- westchnęła Maoka, jego żona i także wróciła na swoje miejsce,
podtrzymywana z jednej strony przez młodszego szwagra a z drugiej przez młodsza córkę. A
obróżka natomiast, leżała schowana w barku, coby się nie zgubiła, tuż obok cytrynowej
nalewki. Sierściuch, czując co się święci, wolał kilka nocy spędzid na dworze niż dad sobie z
własnej woli założyd kawałek niebieskiego aksamitu i wyglądad jak idiota.
Śpiewy dobiegły kooca. Ksiądz okadził go sumiennie, że pachniał lepiej niż te nażelowane
gogusie co to pryskają się Guccim albo Armanim. Kościelny zadzwonił i już było po
wszystkim. Rodzinka spiesznie opuszczała kościół bo wszystkim kiszki nieco już marsza grały i
ślinili się na myśl o tych przesolonych frytkach i bułkach garnirowanych zwiędłą sałatą. Józek
nie miał im tego jednak za złe. Zjeśd, napid się, cygaretę zapalid- ot, takie drobne
przyjemności z których składa się to krótkie, krótkie życie. Rozumiał.
Ucichły rozmowy, ksiądz uciekł na plebanię gdzie mu gosposia już żurku gotowała, którego
zapach rozchodził się w źle wentylowanym kościele. Organista też się zmył, bo gosposia
księdza to jednak fest babka była, z cycem i z dupą jak u zebry a on przecie że celibatu, w
przeciwieostwie do księdza, nie przysięgał. Tedy został Józek sam. Godzinkę później zjawił się
grabarz i wieko trumny gwoździami mu przybił ale zakopad mieli go dopiero nazajutrz, jako
że proboszcz nie wyznaczył mu jeszcze ostatecznej kwatery na cmentarzu. Nocowad miał
zatem w kościele. Pytacie czy się bał? Iiii... a czego to miał się bad? Martwy to już był więc go
raczej nic gorszego nie spotka. Nudno tylko tak było samemu leżed, gapid się w wieko trumny
i rozmyślad: ”znajdzie żona tę obróżkę czy też nie?” Leżał i myślał tak do północy. Natomiast
o północy to się dopiero zaczęło. Jakieś stuki, jakieś puki, ktoś ze skrzypieniem drzwi do
kościoła odemknął i kopytkując powoli do trumny Józkowej się zbliżył.
Pyk, pyk, pyk to
wyleciały gwoździe mocą jakąś tajemną. Nieznajomy wieko trumny uchylił i zaświecił mu w
oczy elektryczną latarką.
-Józef Czereśny?- zapytał urzędowym tonem, jednym okiem zezując na Józka a drugim
zaglądając do swojego notatnika. O, siarką było czud w kościele i to mocno. Siarką i
dezodorantem marki „Brutal”.
-No, Józek, co się pan tak głupio pytasz?- obruszył się Józek i wskazał na klepsydrę
przyklejoną na dykcie nad trumną.- Czytad pan nie umisz czy głupa zgrywasz?
-Obywatel niech nie będzie awanturujący się.- zgasił go tamten.- Obywatel niech wyłazi i nie
gnije w betach.- i nadal świecił mu latarką po oczach.
Józek zamyślił się. Tyle lat mu wmawiano, że po śmierci to już tylko wieczne odpoczywanie a
tu przyłazi jakieś chuchro i każe mu spływad. Hola, hola, nie takie kurde były zasady. Jak
odpoczywanie to odpoczywanie a nie maraton po cmentarzu o północy.
-No i na co pan czekasz?-zapytał tamten, bo widział, że Józek nadal tylko leży jak leżał, to jest
ze złożonymi dłoomi i różaocem na piersi.- Czemu pan nie wstajesz?
-Jakoś nie mam motywacji.
Tamten zagotował się ze wściekłości a zapach siarki skutecznie zagłuszył woo „Brutala”.
-Panie, co to znaczy nie mam motywacji? Panie, ja mam pana na liście! Wyciągaj pan kopyta i
ruchy, ruchy. Do świtu chcesz pan tak czekad?
Teraz oburzył się Józek.
6
-Panie, a co pan tu za cyrki odpindala? Uczciwie umarłem, pacz pan, o tu.- wskazał ręką na
szramę na szyi- Ja sobie ciężko zapracowałem na sen wiekuisty. A pan mi się za
przeproszeniem w interes wtranżalasz, po oczach mi jakimś laserem świecisz i każesz się
zbierad. A bo ja wiem kto pan jest? Ani be, ani me ani kukuryku. Żebyś pan chociaż dobry
wieczór powiedział to inaczej byśmy tę rozmowę zaczęli. A tak to się pan ode mnie odchrzao
i daj mie w spokoju byd martwym. Spływaj pan.- dodał na koniec żeby podkreślid stanowczo
swoją wypowiedź. Tamten istotnie jakby się coś zmieszał.
-Zaganiany jestem.- przyznał na pojednanie. – Wiosna idzie, ludzie mrą na potęgę. Myśli taki
jeden z drugim, że to już ciepło, swetra nie założy a tu zapalenie płuc, szpital i fik, delikwent
gotowy. Faktycznie obywatelu, kurturę to jednak trzeba mied w każdej sytuacji.- z tymi
słowami zasalutował dziarsko- Dobry wieczór, starszy kopytkowy Roman Smolisty. Pan
pójdzie ze mną, panie Czereśny. O, niech pan patrzy- przysunął trzymaną w rękach listę na
wysokośd jego oczu. Wprawdzie latarka ciągle świeciła Józkowi po gałach- jak to UB w
wieczystej tradycji po sobie zostawiło, potomnym na pociechę-, tak że nie dało się z niej nic
odczytad ale co lista to lista.- Pan tu pokwituje, że pana odebrałem i ruszamy.
-Widzi pan, tak to się mnie podoba. Elegancko i kurturarnie.- sapnął Józek i zaczął gramolid
się z trumny. Niełatwe to było zadanie ale Smolisty mocno ciągnął go za rękę.
-Coś panu gajerek przycięli.- stwierdził, kiedy Józek stanął już wyprostowany na zimnej
posadzce kościoła.
-Przytyło mie się może z kilogram albo i dwa od czasu ślubu.
-Albo i dwadzieścia.- westchnął nieco drwiąco przybysz. Dopiero teraz, w świetle latarki
Józek mógł się przyjrzed swojemu opiekunowi i ciut mu się nieswojo na duszy zrobiło. Roman
Smolisty był bowiem diabłem, prawdziwym diabłem w diabelskim mundurze. Czapkę z
otokiem zdobił pentagram w płomieniach, wyłogi munduru haftowane były w dwie trupie
czaszki, sam uniform był sinokoperkowej barwy. Białe, służbowe skarpety naciągnął na
kopyta. Niedbale związany krawat był poluzowany u niezbyt czystego kołnierzyka a jego
koniec znajdował się w spodniach, by ukryd fakt, że jest on o wiele za długi. Smolisty nie był
bowiem zbyt wysoki, o głowę może mniejszy od Józka, który przecież też z trudem dobił do
metra sześddziesięciu trzech.
-A to nie powinien się zgłosid po mnie najpierw jakiś anioł?- zagaił Józek, bo Smolisty wywalił
jęzor i w świetle latarki notował coś w swoim kajeciku. Oparł się niedbale o ołtarz, by mu
było wygodniej pisad.
- Wie pan, że najpierw sąd, sumienie trzeba osądzid, ile się złego i dobrego w życiu uczyniło.
W każdym razie zawsze się mie zdawało, że to od tego trzeba zacząd.- zaczął ostrożnie
Czereśniak. Smolisty nadal liczył coś w swoich notatkach, w gębie trzymał teraz ołówek i
jednocześnie kiwał ze zrozumieniem głową.
-W zasadzie to masz pan rację.- wyseplenił niezrozumiale, przytrzymując górną wargą
wysuwający się wciąż ołówek.- Ale mówiłem panu: wiosna idzie, zapalenia płuc, samobójcy,
motocykliści na drogach. No, masę roboty teraz mamy, więc w takich bardziej oczywistych
przypadkach to my się nie bawimy za bardzo w te dyplomatyczne ceregiele. I ci na górze, i
my oszczędzamy sobie przez to mnóstwo papierkowej roboty. Bo to: znajdź delikwenta,
wypytaj, popatrz się czy z mordy do zdjęcia podobny a uwierz mi panie, że niewielu z was
przypomina siebie z tego co ma w paszporcie albo dowodzie. Pieczątkę przybij, a czasami to
i pacjenta sklepad trzeba jak się za bardzo rzuca i po dobroci iśd nie chce. Masa roboty panie
Czereśny. Ułatwiamy sobie więc jak możemy. Raz ja aniołom petenta zabierę bez
wypisywania papiórów, raz oni mnie. Raz ja im kogoś tam po blacharce wyprostuję, raz oni
mnie. Taka współpraca międzywydziałowa, hie, hie.- zaśmiał się niczym kura cierpiąca na
ostrą czkawkę a ołówek wypadł mu z ust i potoczył się aż pod kościelne wrota.
7
-No nie mów mie pan, że ja taki oczywisty przypadek jestem.-oburzył się nagle Józek.- Co ja
zabiłem kogoś? Ukradłem? Staruszkę obrabowałem? To już się piwka nie wolno napid po
pracy bo zaraz do kotła?
-Do jakiego kotła, panie, co pan?- zdziwił się Smolisty.
-No to co ja takiego zrobiłem?
-A kot?- zapytał Smolisty. Zerkał przy tym w notatki.
-Co kot?
-Wasz kot, obywatelu. Kot imieniem Grzegorz, biało-rudy z jednym uchem naderwanym.
-No Grzesiu, ja wiem.- przytaknął Józek. –Ale, że co? Że obróżki nie chciałem założyd?
Smolisty machnął tylko ręką.
-Obywatelu, mnie nie obchodzi co wy sobie ubieracie na figle migle z żoną w sypialni. Ja
mam tu zapisane, że trzy razy kopnęliście kota, nogą swoją własną, centralnie w dupę. 19
czerwca ubiegłego roku o godzinie 7.13 kiedy to spieszyliście się do pracy a rzeczony kot
imieniem Grzegorz plątał się wam pod nogami. Podobną historię mam odnotowaną z dnia 23
stycznia tego roku, o 6.47 i tydzieo później o 15.23 kiedy to już kopnęliście go bez powodu.
-Wielkie mecyje.- burknął Józek.- Może i 3 razy wystawił mię ogon centralnie pod nogę ale to
nie jest powód...
-To nie jest powód?!-huknął nagle Smolisty, czerwony ze złości na gębie.- To nie jest powód?
A co to jest jak nie powód? To jest, obywatelu, bardzo poważne wykroczenie! To jest wbrew
przepisom! Było zapisane przecież: „czcij kota swego”.
-Czcij matkę i ojca swego.- poprawił Józek.
-Kota!!! Kota swego! Jak się wasi uczeni - tu spojrzał bardzo kąśliwie na obraz świętego
Pawła Apostoła wiszący w nawie kościoła- Jak się uczeni wasi mylą w interpretacjach to co
wy się dziwicie, że takie historie nam tu później wychodzą? Ja mam tu służbowo zapisane:
kota nogą centralnie w dupę trzy razy kopnął i ja się muszę tego trzymad.- machał wściekle
notatnikiem. Spomiędzy kartek na marmurowe płytki kościoła wysypywały się jakieś śmiecie:
stare bilety, mandaty, upomnienia do biblioteki i zdjęcie nagiej Angeli Merkel. Józka aż
zatkało.
-To za kota mam iśd do piekła? Panie, niech się pan nade mną zlituje. Pan mnie powie, że to
chociaż za alkohol com go grzał czasami bez opamiętania. Albo, że na czerwonym zdarzyło mi
się kilka razy przejechad. Albo żem Manię raz albo i dwa w zdenerwowaniu szturchnął. Ale za
kota? Co koledzy z pracy powiedzą? Śmieszki heheszki se będą urządzad. Panie, bądź pan
człowiekiem!- tu zakrztusił się bo przypomniał sobie, że rogaty, ogoniasty Smolisty mało
przypomina człowieka.
Smolisty poskrobał się po różkach i podrapał w kopytko.
-No, w zasadzie to mógłbym.- zajrzał do notatek.-Tylko co by tutaj panu dopisad...
Zabid to pan nikogo nie zabiłeś...
-Raz chciałem szefowi krzesłem przywalid.- wtrącił Józek ale Smolisty pokręcił przecząco
głową.
-Eee, lajcik. To się nie liczy. To są odruchy warunkowe, nic pan z tym nie zrobisz. Każdy tak
ma.
-No to co?
-Może nieczystośd?- podsunął rogaty oficer piekielny.- Manię pan kiedyś zdradziłeś?
-Też nie. Ale w szafce, w magazynie mam przyklejone zdjęcie gołej panienki.
-Mało.
-Pamela Anderson.- powiedział z naciskiem Józek, z przesadą akcentując słowa. Smolisty
gwizdnął z uznaniem.
-Fiu, fiu. I pan z tą Pamelą ten tego...?
8
-Panie coś pan? To tylko zdjęcie jest. Z Playboya znaczy się.
-No to faktycznie świostwo.- zawyrokował Smolisty. – Ale to wciąż mało. A nieumiarkowanie
w jedzeniu i piciu?
-Piłem- potwierdził ochoczo Józek.- Wódkę, wino, piwo, co pan panie diable tylko chce. Ale
najwięcej to żem chlał wódy.- wyznał ze wstydem. Rogaty ucieszył się nagle.
-No to chlup do raportu: chlał jak świnia. Co jeszcze?
Józef myślał, myślał i to tak intensywnie, że odpadło mu nagle z lekka gnijące już ucho i
pacnęło o podłogę. Podniósł je szybko, zawstydzony, i schował do kieszeni garnituru.
-Raz jeden pamiętam, że zatrąbiłem klaksonem na babcię moherową, która na czerwonym
ślimaczyła się przez jezdnię.
-I co? Umarła ze strachu?- zaciekawił się Smolisty.
-No nie... Ale walnęła laską w auto aż się błotnik wygiął.- Diabeł wyprostował się nagle a po
mordzie było widad, że jest lekko zawiedziony. To on tak się stara, żeby frontem do klienta,
dopytuje się, podpowiada a tu nic. O żadnym łajdactwie się nie dowiedział, żadnego
świostewka maluchnego, grzeszku drobnego, zwykłej niegodziwości albo szkaradzieostwa
plugawego. No nic, co można kolegom w pracy opowiedzied i śmiad się serdecznie aż rogi by
poodpadały. To ma byd wdzięcznośd? Co to kurde bele jest? Akcja charytatywna? Wielka
Orkiestra Piekielnej Pomocy?
-Obywatelu, mimo całej mojej sympatii i życzliwości to nadal jest bardzo mało. Postaraj się
pan bardziej.- powiedział tonem nieco chłodnym.
-Bilety do kina żem kupił dla mnie i dla Manii od konika. Jeszcze w PRL-u.
-Paserstwo, gites. To, to ja wam mogę wpisad. Co grali?
-„Czas apokalipsy”, chyba.
Mina nagle zrzedła Smolistemu.
-To niedobrze. Jakbyście poszli na „Emanuellę” albo chociaż „Klątwę Doliny Węży” to bym
mógł wam z czystym sumieniem do akt zberezeostwo wpisad. Ale za „Czas apokalipsy” to
według załącznika należą wam się plusowe punkty i mniej z kary.
Józek myślał coś intensywnie.
-A „krokodyl Dundee”?
-Łooo panie! Trzy tygodnie mniej z pobytu za cierpienia estetyczne.-Smolisty zaglądał do
notatek.
-To może chociaż „Indiana Jones i królestwo czaszek”?
-Panie Czereśny!- oburzył się oficer.-To pan chce mied porządną kartotekę łajdaka czy mam
pana od razu przetransportowad do raju, do sekcji męczenników? Pan się zdecyduje bo to
albo rybka albo pipka. A nie, pan mnie ciągle o swoich ekstremalnych przeżyciach
kinomatogreficznych opowiadasz. Ja tu w pracy jestem a nie na ploty towarzyskie. Pan to
sobie na później zachowa, dla skrzydlatych. Tam się takimi cierpieniami zajmują, nie ja.
Automatyczny dzwon kościelny zaczął wybijad pierwszą.
-Zbierajcie się obywatelu. Czas nagli. Z tych waszych szelmostw to tyle będzie ile z obietnic
pana premiera, coś mi się widzi. To ja wam wpisuje tego kota, gorzałę i paserstwo. Z tym, to
wy już bez zażenowania możecie się przed ludźmi pokazad.
-No to wpisuj pan skoro musisz.- westchnął Józek. Postawił parafkę na podsuniętym mu
przez rogatego dokumencie. Ten wyciągnął z głębokiej kieszeni pieczątkę, splunął na nią,
pochuchał i z głośnym hukiem odbił, oparty plecami o konfesjonał.
-To idziemy obywatelu, wyciągajcie kopyta.- zarechotał Smolisty.- Taki żarcik, że tak powiem
zawodowy.
Wyszli z kościoła. Automatyczne organy grały upiornego marsza pogrzebowego.
9
-Najnowsza inicjatywa kurturarno-oświatowa.- powiedział Smolisty i kiwał z
ukontentowaniem głową w takt muzyki, póki nie ucichła.
Przed kościołem czekał na nich czerwony, odrapany autobus marki Nysa. W środku siedziało
już kilku pasażerów i ciekawie przyglądali się wychodzącym
-I to już? –zdziwił się Józek na widok autobusu. –Żadnej karety zaprzężonej w kooskie
truchła? Żadnego dymu? Złowieszczego skrzypienia? Jęków potępieoczych? To ma byd w
ogóle piekielne?
-No a nie jest?- zdziwił się Smolisty i zaczął wyliczad pomagając sobie dłonią. Zaginał kosmate
palce, każdy z nich zakooczony brudnym, czarcim pazurem.- Koło zębate walca rozrządu do
wymiany, hamulce do wymiany, podłoga rdza panie, czysta rdza. Olej do wymiany, filtr
paliwowy przecieka, okno kierownicy nie dośd, że luźne to ściąga na prawo, abs nie działa.
Tarcze hamulcowe...ło panie, na tarcze to się pan nawet nie patrz bo ich dosłownie nie ma. A
poza tym to nadal jeździ na zimówkach. 16 sezon patrz pan, jakie łyse. I to nie byd piekielne?
-Fakt- przyznał Józek. Kopnął kilka razy nogą od niechcenia koło. Opona w kilku miejscach
miała wybrzuszenia.
-Ale unwucht to macie fest.- zauważył fachowo.
-A co się pan martwisz? Drugi raz nie wykoprytniesz, hłe, hłe- zaśmiał się diabeł i tym razem
jego śmiech przypominał popiskiwania utopionej kuny. –No wsiadad.- zakomenderował i
poszedł przodem. Usiadł na miejscu kierowcy i zmienił czapkę, tym razem na miękką
bejsbolówkę z daszkiem. Na czapce widniało logo w kształcie karety zaprzężonej w kooskie
truchła i napis „idź do diabła. Usługi przewozowe”.
Józek wszedł za nim i już chciał usiąśc na przednim siedzeniu, kiedy Smolisty zatrzymał go i
wyciągnął łapę.
-A bilecik, to pan szanowny ma?
-A to trzeba?
-No, a co pan myślał?- Smolisty zacmokał ustami.- Że to tak na krzywy ryj chce pan jechad?
Nie wstyd panu? To taki z pana uczciwy obywatel, hę? Na wybory pan ganiasz, w Biedronce
ziemniaki ważysz pan bez dokładania, na mszę dajesz a biletu nie chcesz pan zapłacid? Jak
szuja jaka? Czarna owca? Zapluty karzeł reakcjonizmu? Wymoczek zapluskwiony?- miotał się
w obelgach. Markotno się nieco zrobiło Józkowi więc przerwał mu ostro.
-Dobra skoocz pan, bo się jeszcze oślinisz.- szybko przeglądnął kieszenie- Tylko, że ja nic nie
mam. Maoka mie nawet chusteczki do nosa nie zostawiła. Nic, ani złotóweczki.
-Pod język panu nic nie włożyli?
Józek obracał chwilkę językiem w ustach.
-Nic.
-No, ale zegareczek przecież pan ma.- zarechotał Smolisty.
-Zegarkiem będę za bilet płacid?- oburzył się. Diabeł był jednak nieubłagany i chcąc, nie chcąc
Józek musiał z żalem wrzucid swój chronometr do otworu na monety. Z drugiego, z cichym
sykiem wynurzył się papierowy bilecik. Czereśny usiadł w dalszej części autobusu, rozmyślnie
wybierając miejsce z dala od smolistego.
„Taki zegarek. Jeszcze za Gierka kupiony” myślał rozgoryczony. „ Trzy transformacje
polityczne przeżył, do Ustki z nim jeździłem, w morzu się kąpałem i nic mu się nie stało.
Nawet Stefan go nie świsnął a tu taki z cicha pęk, z metra cięty frajerzyna każe se nim za bilet
płacid.”
Tymczasem Smolisty wrzucił od razu dwójkę (jedynka i tak się zacinała), autobusem
szarpnęło w przód i pojechali ciągnąc za sobą siwy obłok dymu. Istotnie autobus jeździł
chyba tylko cudem i to jakimś szataoskim cudem a nie boskim. Zarzucało nim jak pijakiem na
prawo i lewo, od rowu do rowu, hamulce piszczały szaleoczą pieśo straceoca, gaźnik strzelał
10
niczym z kbksu. Diabeł pogwizdywał przeraźliwie motyw przewodni z Titanica, fałszując przy
tym niemiłosiernie, a radio darło mu się do taktu najnowszym przebojem grupy „Czerwone
Gitary”. Tworzyło to razem istną kakofonię. Smolisty jednak nie kłamał i istotnie roboty miał
wyżej rogów. Wiele razy jeszcze ten nocy zatrzymywali się na cmentarzach i pod kościołami, i
wielu świeżutkich nieboszczyków zajmowało miejsca w autobusie. Czereśny z gorzką
satysfakcją zauważył, że większośd z nich nie miała czym zapłacid za bilety i pozbywała się
biżuterii lub części garderoby. Jeden facet, którego wyłowiono z jeziorka i zamierzano
pochowad w samych slipkach nie miał to nic, ale dosłownie nic. Diabeł majtek nie chciał
przyjąd bo twierdził, że pewnie brudne a poza tym to tak jakoś niehigienicznie. Golas
natomiast stał na schodkach autobusu, zasłonił dłonią oczy i cicho płakał, ze wstydu lub z
żalu za gajciochami- czort go tam wie. Skooczyło się polubownie- goły zadeklamował
Gałczyoskiego ale to jak! Oho, aż iskra szła i diabeł puścił go bez biletu.
-Ale jakby kontrola była- ostrzegł tylko- To ja pana nie widziałem, nie słyszałem, pan się tu
podstępem dostał.
Reszta pasażerów klaskała golasowi z ukontentowania.
Do piekła dojechali dopiero późnym przedpołudniem. Józek nie mógł sobie dokładnie
przypomnied trasy, gdyż mimo szarpania, podskoków i nagłego hamowania autobusu udało
mu się chwileczkę zdrzemnąd, przykładając głowę do zimnej szyby. Obudził się kiedy
wysiadali. Dłuższą chwilę przyglądał się zza szyby miejscu, do którego przyjechał, nim
zdecydował się wysiąśd. A miejsce to nie wyróżniało się niczym szczególnym. Ot, stary,
odrapany dworzec autobusowy. Z jednej strony ślepa ściana wysokiej kamienicy, z której
dużymi płatami odchodził szary, brudny tynk. Na ścianie duży bilbord i odklejająca się,
ordynarna reklama piwa „premjum bardzo mocne”. Tak tam było napisane, premjum przez
„j”. Trzy przystanki, każdy z nich porośnięty chwastami, daszek przeciwdeszczowy z którego
zlazła już farba, wygięte barierki i przepełnione kosze na śmieci. Smolisty przeparkował
autobus, zmienił czapkę, tym razem na toczek i dużym, zardzewiałym kluczem otworzył
budkę kontrolera ruchu. Wszedł do środka. Budka zrobiona była z odrapanego metalowego
baraku. Wgniecenia w kilku miejscach świadczyły, że kierowcy autobusów nie raz musieli
uderzyd w nią z impetem. Przednia szyba z otworem u dołu, przez który komunikowali się
interesanci także była pęknięta. Siedzący w środku kontroler miał minę znudzoną i ziewał od
ucha do ucha, skrobiąc się od czasu do czasu po różkach.
Józek stał tak chwilę na środku dworca, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobid. Dopiero po
chwili zauważył, że na pęknietej szybie budki kontrolera nalepiona jest kartka formatu a4 z
niedbałym, ręcznym napisem „rejestracja nowoprzybyłych” i utworzyła się tam już niewielka
kolejka. Stanął w niej, chwilę odczekał.
-Nazwisko.- rzucił w jego stronę Smolisty bardzo znudzonym i bardzo urzędowym tonem.
-Czereśny. Ale pan mnie już przecież zna.
-Nie wiem, nie znam się, zaganiany jestem, przyjdź pan później.- wydyszał czort jednym
tchem. W łapie znowu trzymał brudny kajecik.- Czereśny, Czereśny...Czereśny Marian...
-Józek.- wtrącił ponuro Józek.
-No przecież wiem, że Janek.- oburzył się diabeł. –Pan mnie tu nie przeszkadza w urzędowych
czynnościach bo to dłużej będzie trwało. O jest.- ucieszył się.- Czereśny Jędrzej. Pan się zgłosi
do hostelu na Siarkowej 13. Ma pan tam zrobioną rezerwację.
-A gdzie to jest?- dopytywał się Józef ale diabeł już go nie słuchał.
-Następny!- ryknął potężnie a kobieta stojąca za Józkiem zaczęła gorączkowo przepychad się
do przodu.
-Czego pan tu tak stoisz jak widły w gnoju? Pan nie widzi, że chcem przejśd? Więckowska
Alina.- rzuciła do diabła dopytującego się apatycznym tonem o nazwisko.
11
Józek wzruszył ramionami i odszedł na bok. Na postoju taksówek stało kilka odrapanych
fiatów Uno i jeden, potwornie zeżarty przez rdzę, Reno Clio. Podszedł do pierwszego auta i
zastukał w szybę. Kierowca chwilę męczył się z korbką nim udało się ją opuścid.
-Panie, Siarkowa 13 to daleko?- zapytał.
-Daleko.- burknął opryskliwie diabeł. Różki przebijały mu denko od czapeczki szofera.
-A ile będzie kosztował przejazd?
Kierowca zmierzył go taksującym spojrzeniem.
-Panie coś pan? Nawet ancugu nie masz pan porządnego i do taksówki się pchasz? Jak jakiś
łachmyta?- i prędko zakręcił korbką. Szyba powędrowała do góry, odcinając czarta
skutecznie od Józka. Inni kierowcy nawet nie zwrócili uwagi na stukania do ich pojazdów.
Jeden wyszedł nawet z auta i podwinął rękawy marynarki jakby szykując się do obicia mordy
Józkowej, ale Czereśny zrejterował w samą porę. Odwrócił się szybko i udawał, że z wielkim
zainteresowaniem studiuje rozkład jazdy autobusów.
-No.- powiedział taksiarz i wsiadł z powrotem do samochodu.
Mimo wszystko ten nieprzyjemny epizod zakooczył się pozytywnym akcentem, gdyż tuż obok
rozkładu jazdy wisiała sobie mała, niepozorna karteczka z planem miasta wydrukowanym z
google maps. Plan wyglądał jakby kserowano go co najmniej z 10 razy, za każdym razem
dramatycznie tracąc na jakości ale wytężając wzrok można było dopatrzed się na nim zarysu
ulicy Siarkowej. Wynikało z niego, że musi iśd ulicą prosto i tylko prosto. Cóż było robid?
Józek wzruszył ramionami, gajerkiem nieco szczelniej owinął sobie ramiona, gdyż zaczął
siąpid nieprzyjemny deszczyk i raźnym krokiem ruszył w stronę sennego, brudnego
miasteczka.
To co na mapie wyglądało na krótką, przyjemną wycieczkę w rzeczywistości okazało się długą
wędrówką przez opustoszałą, prawie wymarłą ulicę. Piekło robiło bardzo smutne wrażenie i
nie ma co się tu dziwid bo to w koocu piekło a nie Disneyland, no nie? Po obu stronach ulicy
rosły krzywe kamieniczki, późny Gierek, wczesny Gomułka, brudne i oblazłe z farby. Części
szyb w oknach nie było, a z pozostałych powiewały szare, skłębione firanki. Otwarte bramy
ziały wilgotną czernią i śmierdziały moczem. Większośd sklepów była pozamykana a na
szybach wystawowych przyklejono krzywo wielkie, jaskrawe, czerwone napisy „do
wynajęcia”. Tylko monopolowy trzymał się jeszcze jako tako i kiosk z gazetami. Przed tym
pierwszym tłukło się dwóch pijaczków, pozostałych trzech dopingowało ich słabymi,
zachlanymi głosami. Gruba kioskarka z kiosku naprzeciwko wychyliła się aż do połowy piersi
ze swojego ciasnego okienka (a miała się baba do czego wychylad) i z uwagą przyglądała się
bójce.
-Znowu się tłuką.- oznajmiła, kiedy Józek stanął tuż przed jej potężnym biustem. Właściwie
nawet nie trzeba było tego oznajmiad wystarczyło popatrzed na drugą stronę ulicy ale
kioskarka należała widocznie do tego typu osób, które otwierają mordę nawet jak nie mają
nic do powiedzenia.
-Codziennie tak się leją.- kontynuowała rozmowę. Józek słuchał niby to uprzejmie ale tak
naprawdę przystanął tylko po to żeby wytrząsnąd kamyczek z buta. Chodniki były tu bardzo
spękane.
-Codziennie.- kontynuowała kioskara.- Panie wyobrażasz pan sobie? Dzisiaj jest środa, to
nawet nie za bardzo ale co się dzieje w piątki wieczorami, rany julek. Sikają, skakają,
śpiewają, ludzie to się boją na ulicę wychodzid. Mówię panu a policja to już nie raz tu
przyjechała. O, patrz pan- wskazała brodą. Istotnie zza węgła wychylił się nieśmiało radiowóz.
Przejechał powolutku obok tarzającej się na chodniku bandy i odjechał równie powoli, nie
zatrzymując się i nie próbując interweniowad. Pijaczkowie bili się nadal.
12
-Patrz pan, nawet mandatu im nie wypisali. Po prawdzie, to co im to da? Mandat wystawią,
żule pieniędzy nie mają, bo wszystko na gorzałę przepuszczą, to co im zrobią? Niby z czego
zapłacą? A na wytrzeźwiałkę to ich szkoda dawad, bo dopiro co odremontowali za społeczne
pieniądze. Wie pan, ściany pomalowali, prycze dali nowe, to gdzie takiego śmierdzącego
pijaka na nową wytrzeźwiałkę.
-Uhm- mruknął Józek i uderzył kilka razy butem o ścianę kiosku. Kamyk utknął jednak
nieszczęśliwie między podeszwą a wkładką i nie chciał wyjśd.
-Panie nie wal pan tak mocno, bo to pomalowana sklejka jest tylko. O widzisz pan, jak
furnitura odpada.-zgromiła go kioskarka.- Pan tu nowy?
-Nowy. Nie wie pani gdzie tu Siarkowa?
-Prosto panie, cały czas prosto. Pan do hostelu pewnie?
-No.
-No to prościuteoko, trafisz pan, głupsi od pana trafiali.
Józek nie wiedział czy podziękowad czy obrazid się za ten komplement a gruba sklepikara
dalej ciągnęła- A gazetki to pan nie chce? Bo jak pan tam będzie na przydział mieszkania
czekad to może się panu nudzid. Ostatnio to trwa trochę z tymi mieszkaniami. Pisali już ludzie
do burmistrza jakąś petycje w tej sprawie ale czy te polityki to kiedykolwiek głosu prostego
ludu posłuchali? Czekaj w kolejce i czekaj, a takie Cygany to w pierwszej kolejności dostają
mieszkania. Ze niby mniejszośd narodowa, skubaoce, pies ich trącał. A prości ludzie nic.
Matki, ojce z małymi dziedmi u piersi i latami czekają a hołota to się polonezami rozbija i w
nowych M2, jak na paoskich pałacach sypia. A może papierosków panu dad?
-A po ile masz pani papierosy?- zainteresował się Józek.
-A po czynaście pindziesiąt.
-Drogo. Ancug pani weźmiesz?
Kioskarka zmierzyła go dokładnie wzrokiem.
-Coś go pan zanadto oberwał. Za takie ancug to pół paczki mogię najwyżej dad.
Józek zastanowił się chwilkę. Pół paczki to jednak pół paczki a to zdecydowanie więcej niż
nic.
-Pani da.- zdecydował i ściągnął marynarkę. Kioskara chwyciła ubrania, podał mu bez słowa
paczkę na której rzucał się w oczy wielki napis w czarnej ramce „tutaj palenie nie sprawi, że
umrzesz ale raka możesz mied mimo wszystko” i szybko zamknęła szybkę kiosku. Józka
tknęło niedobre przeczucie. Zajrzał do paczki i istotnie, zamiast obiecanych dziesięciu
szlugów znalazł tam tylko osiem. Na nic nie zdało się tłuczenie knykciami w szybę kiosku,
sklepikara ani myślała otworzyd. Siedziała tylko na swoim stołeczku i z zacięciem kartkowała
stare wydanie „Chwili dla ciebie”. Zrezygnowany Józek zawinął się szczelniej w swoją cienką
koszulę, gdyż deszcz zaczął padad mocniej i powlókł się przed siebie. Pijaczki gdzieś zniknęły,
tylko jeden z nich leżał na chodniku a z rozbitego nosa ciekła mu krew. Kierowcy omijali go
ostrożnie i trąbili z obrzydzeniem widocznym w oczach. Wydawało się, że nie żyje ale nagle
zaczął donośnie chrapad, przewrócił się na bok i zasnął smacznym snem profesjonalnego
pijaczyny. Czereśny powlókł się dalej. Po dobrej godzinie, kompletnie przemoczony, znalazł
mały, odrapany, brudny hostel. Częśd neonów przepaliła się i teraz tylko „o” i „el” świeciły
nikłym, błękitnym blaskiem. Wszedł do środka. Drzwi zacinały się i haczyły w progu. Za
blatem brudnej, lepkiej od soku, tłuszczu i kurzu recepcji siedział Smolisty w czapce
hotelowego boya. Czapka musiała byd kradziona, gdyż wyhaftowano na niej napis "Hilton", a
poza tym była tak samo wybrudzona jak wszystko pozostałe tutaj. Diabeł czytał „Chwilę dla
ciebie”, a na pierwszej stronie magazynu wydrukowano zdjęcie Madonny w samych
majtkach naszywanych cekinami. Madonna miała na nim 97 lat. Podpis pod zdjęciem darł się
13
niemo: „Szok, sensacja! Prawie setka na karku i wciąż pozuje do Playboya! Zobacz
koniecznie” Józek pomyślał, że jednak wolałby tego nie oglądad.
-I co trafił pan?- westchnął Smolisty składając gazetę.
-A pan to tak wszystkie etaty w mieście obsiadujesz?- odgryzł się złośliwie Józek. Diabeł
jednak nie wydawał się byd tym urażony.
-Takie czasy- wzruszył ramionami- Pensja maleoka, trzeba się chwytad wszystkiego. Na daczę
zbieram.- dodał jakby z przeprosinami.- Już mam taką jedną upatrzoną, w lesie wie pan.
Cisza, prawie że spokój, autostrada oddalona o dobre 300 metrów.- westchnął jeszcze raz.-
Pan klucz pewnie chce?
-No, przydałoby się.- odparł Józek.- Zimno dzisiaj.
-Ogrzewanie nie działa.- wtrącił szybko Smolisty.
-W ogóle?
-Nie, no tylko dzisiaj. Jakąś awarie tam mają.
-A prędko naprawią?
-Pewnie prędko. Ostatnim razem to technicy przyjechali już po 6 tygodniach od zgłoszenia,
tak więc pan widzi, rach, ciach i już naprawione.
Józek nie zamierzał kłócid się ze Smolistym, że 6 tygodni od zgłoszenia to jednak nie jest takie
rach, ciach ale nie miał na to siły. Mokra koszula lepiła mu się nieprzyjemnie do pleców.
Zdobył się tyko na zgryźliwą uwagę o piekle, które zamarza. Smolistego jednak nie ruszały
takie teksty. Albo twardziel albo przyzwyczajony. Dostał klucz do ręki, duży, wygięty klucz, za
breloczek robiła pokrywka od starego garnka na mleko na półmetrowym łaocuszku.
-Panie, co pan?- zaoponował Józek.- Większego się nie dało? Przecież ani tego do kieszenie
nie schowam ani na widoku nie zostawię bo ukradną.
-A to moja wina?- oburzył się Smolisty.- Takie mam, to takie wydaję. Jak nie chce to nie musi
brad, przymusu do spania pod dachem to tu żadnego nie ma.- był zły skoro tytułował Józka
per „ono”. Z powrotem zagłębił się w lekturę „Chwili dla ciebie”. Na kolejnym zdjęciu
Madonna nie miała już nawet swoich skąpych stringów z cekinami. Józek poczuł jak oczy
zaczynają mu nagle łzawid.
-A ten pokój to gdzie?- zapytał, odwracając wzrok od gazety. Nie na wiele się to zdało, gdyż
na ścianach hostelu ktoś przykleił niechlujnie takie same zdjęcia Madonny wyrwane z innego
piśmidła. Może nawet z Playboya.
-Pokój trzynaście, na pierwszym piętrze.
-A innych numerów tu nie macie?
Smolisty nic nie odpowiedział, tylko poślinionym paluchem kartkował „chwilę” i sapał
obleśnie, coraz bardziej czerwieniejąc na twarzy. Instrukcje recepcjonisty były oczywiście
fałszywe. Pokój nie znajdował się na pierwszym piętrze, tylko na trzecim, wciśnięty między
pomieszczeniem na brudną bieliznę a toaletą, która nieustannie się zapychała, za każdym
razem, gdy tylko ktoś spuścił wodę. Wypaczone drzwi nie domykały się i nieustannie buchał
stamtąd smród fekalii.
Pokój był czteroosobowy, długi i wąski niczym kiszka. U szczytu okno, brudne i przysłonięte
urwaną firanką, po obydwu stronach wysokie, metalowe, podwójne prycze. Dwie z nich, te
najlepsze u dołu były już zajęte. Na jednej leżały przepocone skarpetki i śmierdziały okrutnie,
a na drugiej rozwalił się grubas w brudnej piżamie i śmierdział na wyścigi ze skarpetkami, tak
że w sumie nie wiadomo było czy to on czy skarpety capią bardziej. Okno było oczywiście
zamknięte.
-Bry...- powiedział Józek na wydechu. Grubas spojrzał na niego.
-Na dole zajęte.- powiedział, chociaż było to oczywiste.- Może pan spad na górze, oba łóżka
jeszcze wolne. Cisza nocna od 21, jak chce sobie pan sprowadzid panienkę po 21 wieczorem
14
to prosiłbym o zgłoszenie tego faktu wcześniej. Ja nie mogę spad jak mnie się łóżko nad
głową trzęsie. Ja sie wtedy robię bardzo nerwowy. Ja mam problemy z sercem. Mnie się nie
wolno denerwowad.
Wobec tego Józek wybrał pryczę nad skarpetkami.
-A tu kto leży?- zapytał wskazując na cuchnące onuce.
-A... taki jeden.- grubas wydął lekceważąco wargi po czym uznał, że jego wyjaśnienia są
wystarczające, bo umilkł. Józek zastanawiał się jak zacząd rozmowę.
-Na mieszkanie to pan też czeka?- zapytał po dziesięciu minutach.
-No.- odparł lakonicznie gruby. Konwersacja nie kleiła się w najmniejszym stopniu.
-A Smolistego pan zna?- zapytał jeszcze raz Józek po kolejnych 10 minutach.
-No.- odparł grubas.
Znowu 10 minut pauzy.
-Fajny chłop z niego.- spróbował jeszcze raz Czereśniak.
-No.
-Deszcz pada.- uderzył Józek z innej strony.
-No.
-Długo już pada. Od samego rana.- zawył Czereśny.
-No.- grubas nie poruszył się tylko dalej wlepiał wzrok w spodnią stronę materaca nad nim.
-Pewnie będzie do wieczora tak padad.
-No.
Zrozpaczony Józek zamierzał już wstad i dad grubasowi po pysku, żeby przekonad się czy
może wtedy powie coś więcej ale w tej samej chwili do pokoju wpadł niczym burza trzeci
lokator- szczupły, nerwowy typ z łysiejącym ciemieniem.
-Pan tu również mieszka?- zwrócił się do niego uprzejmie Józek
-No.- odparł nowy.
I wtedy Czereśny dał za wygraną. To nie było na jego nerwy. W południe do pokoju wsunął
się czwarty, ostatni mieszkaniec.
-Czy ta prycza jest wolna?- zapytał Józka, wskazując palcem na pryczę nad grubasem
-No.- powiedział Józek.
Zawsze w południe Józek jadł obiad, a to, że jest się martwym nie oznacza, że przestaje się
byd głodnym. Jego współlokatorzy zniknęli gdzieś. Ulotnili się z pokoju tak szybko, że nie
zdążył zapytad gdzie tu można coś zjeśd. A nie, przepraszam udało mu się dorwad grubasa jak
wchodził do nieszczelnej ubikacji.
-Czy pan wie, gdzie tu można coś wrzucid na ruszt?- spytał go uprzejmie.
-No.- odparł grubas i zatrzasnął drzwi kibelka na zasuwkę. Po chwili z kabiny dobiegło głośne
pierdzenie. Smród wydostał się dołem i potwierdzał tylko w sposób wysoce organoleptyczny
jak bardzo nieszczelne była hostelowa wygódka. Józek jakoś stracił chęd na dalszą częśd
rozmowy. Zszedł na dół do recepcji. Smolisty oglądał na małym, czarno-białym telewizorze
jakąś niewyraźną transmisję z meczu piłkarskiego i żarł kanapkę z salcesonem.
-A obiad to kiedy będzie?- zapytał go. Smolisty oderwał się leniwie od kanapki.
-A podanie na bloczki obiadowe to pan składał?
-Nie składałem, bo żeś pan nic nie mówił.- wybuchnął Józek.
-Nie mówiłem, bo żeś pan nic nie pytał!- odciął się czort.- Podanie trzeba złożyd.
-Jakie podanie?
-No zwykłe, bo jakie chcesz pan składad?- diabeł wzruszył ramionami.- Data, nazwisko,
zwracam się z prośbą o wydanie bloczków obiadowych, podpis i tyle. Pan to chyba nie jesteś
specjalnie zbyt bystry, co?- zainteresował się nagle życzliwie.
15
-A pana co to obchodzi.- burknął Józek.- Papier ma? Długopis ma?- i w chwili złości wpadł w
obraźliwą, bezosobową formę rozmowy. Papier był, co prawda z jednej strony zapisany listą
rzeczy oddanych do prania przez Smolistego (majtek sztuk trzy, skarpet sztuk trzy, dwie
zielone i jedna niebieska...) ale z drugiej strony od biedy można było go jeszcze wykorzystad.
Tylko długopis się zsechł i co chwila trzeba było na niego chuchad, żeby napisad chod kilka
liter. Zredagowanie pełnego podania zajęło Józkowi dobre trzy kwadranse, w czasie których
Smolisty zażerał czwartą kanapkę, tym razem w wędzonym boczkiem a Józkowi tylko kiszki
marsza grały. W koocu jednak było gotowe i oddał je Smolistemu. Ten popatrzył, wyciągnął
pieczątkę i mocnym ruchem przybił stempel. Pod wpływem huku z sufitu odpadło kilka
płatków tynku. Diabeł wstał, pogrzebał chwilę w swojej listonoszce z brązowej skóry i
wyciągnął stamtąd zatłuszczony pakunek.
-Co to?- zapytał Józek.
-Obiad z przydziału.
W paczce były dwie kanapki z pasztetową i jajko na miękko. Jajko było zimne i zgniecione,
żółtko wypływało spomiędzy szczelin skorupki.
-Też pan masz pomysły- burknął Józek, ale zjadł, co co miał zrobid? W tym czasie Smolisty
kooczył jeśd dwa pączki nadziewane dżemem z róży.
-A mój deser?- dopytywał się Józek, widząc jak diabeł wpycha sobie do ust wielką, obsypaną
cukrem kulę ciasta. Diabeł zakrztusił się na chwilę, poczerwieniał i odparł ale tak jakoś
chytrze, nieuczciwe błądząc oczyma gdzieś po podłodze.
-Dzisiaj deseru nie ma do bloczkowego obiadu.
„Łże”- pomyślał Józek. „Menda żeżarła mojego pączka”. I wlepił oczy w telewizor, żeby nie
patrzed jak Smolisty oblizywał z cukru paluchy. Po obiedzie Czereśny włóczył się trochę bez
celu przed hostelem. Pogoda była jednak obrzydliwa, ni to mżawka, ni to deszcz a i sama
okolica niezbyt ciekawa. Dwa zamknięte sklepy straszyły rozbitymi szkłami wystawowymi,
jedyna czynna piekarnia wystawiła właśnie na witrynie nabazgraną ręcznie kartkę, „chleba
brak. Dostawa jutro lub pojutrze”. Prędko wrócił do hostelu. Smolisty oglądał właśnie
wiadomości agrarne, spikerka znudzonym tonem podawała ceny skupy żywca i pszenicy.
Józek przyglądał się przez moment.
-Nic innego nie ma?
I nie czekając na pozwolenie podszedł do telewizora, by zmieniad kanał. Na drugim
programie też leciały wiadomości agrarne i inna już spikerka znudzonym głosem czytała z
kartki ceny skupu gryki i borówki amerykaoskiej. Innych programów w ogóle nie było.
-Wieczorem ma byd jakiś kryminał.- powiedział Smolisty.-Czytałem program telewizyjny.
Podobno niezły, ma nawet dobre recenzje.
-O – zainteresował się Józek. –A jaki tytuł?
-„Zabójcą jest wujek.”
-Nie, no dzięki za chęci, chyba sobie jednak odpuszczę.
Dłuższą chwilę oglądali w milczeniu jak dziennikarka czyta ceny skupu marchwi i obornika.
-Ty, Rysiek...- zagaił ostrożnie Józek.
-No?- mruknął diabeł zerkając na niego leniwie jednym okiem.
-A jakiejś innej rozrywki to w tym piekle nie ma? Kino może? Albo chociaż bar.
-Jest bar „Muszelka”...- Józkowi aż serce podskoczyło z radości do gardła- ale od pół roku
zamknięty.- dokooczył Smolisty.- Sanepid się przyczepił. Że niby jakiś tam norm nie spełniali,
że szczury czy coś tam. Ja nie wiem, czy to za mało tych szczurów było, czy za dużo. Tak tylko
od kolegi słyszałem.
-No a kino?
16
-Kino jest... ale też zamknięte. Właściciel splajtował bo puszczali tylko „Tytanika”. Non stop
„Tytanika”. No, to nikt już nie chciał go po pewnym czasie oglądad i musieli zwijad interes.
-To może park? Albo siłownia, na ten przykład?- Józek nigdy nie był pasjonatem sportu ale w
tej chwili nudziło mu się tak piekielnie (oooo! „Piekielnie”- tak to bardzo dobre słowo), że
gotów był nawet powyciskad parę kilo na ławeczce, ot tak dla rozrywki.
-Biblioteka jest.- odparł Smolisty po dłuższej chwili namysłu. Myślenie nie było widocznie
jego mocną stroną gdyż czerwony był na pysku od wysiłku.
-Też zamknięta?
-A skądże. Czynna i to non stop. Jak wyjdziesz z hostelu to skręcisz na lewo i za trzy
przecznice zaraz jest biblioteka.
Było nie było ale co było robid? Z nudów Józek powlókł się do biblioteki, chociaż przybytku
tego nie odwiedzał aż chyba od podstawówki. Ostatnią lekturą, którą przeczytał były
„Kajtkowe przygody”. Biblioteka owszem była, ale nie na lewo od hostelu, tylko na prawo i to
po 5 przecznicach a nie 3. Długo błądził po ulicach piekła dopytując się okolicznych żuli o
drogę. W koocu znalazł. Cuchnący, namolny żulik odprowadził go aż pod sam budynek
tytułując ciągle „szefie” i napraszając się ślamazarnie o drobne.
-Paszoł won.- zdenerwował się Józek, gdy żulisko zaczęło wpychad mu brudne łapy do
kieszeni. Szybko wszedł do środka budynku, żeby uwolnid się od wyziewów piwa „premjum
ekstra mocne” i niemytego od tygodni towarzysza.
Za poodłupywanym z farby i sklejki pulpitem bibliotekarki siedziało coś co wyglądem
przypominało nieudany eksperyment genetyczny, będący połączeniem pani Halinki z
sekretariatu, szkolnej higienistki i cioci Wiesi, która zawsze na rodzinnych imprezach
wpiernicza najwięcej bigosu, by potem podpierdywad z cicha i zwalad winę na psa
gospodarzy. Wymalowana była jak pajac na jarmarku, zbierający na dom emerytowanego
klauna w Goliszczewie Dolnym. Stara diablica powieki miała niebieskie, usta wściekle
czerwone a policzki ceglane. Ubrana była w długą sukienkę w kwiatki, z falbanką u dołu i
wysokim kołnierzykiem szczelnie okrywającym zwiędłą szyję. Diablica żarła kanapkę z serem
a za jej plecami wisiała wielka tablica z napisem: „ uprasza się o niespożywanie produktów
żywnościowych w bibliotece. Ani napoii.” Tak tam było napisane. Napoii przez dwa, krótkie ii.
-Chciałbym książkę wypożyczyd.- Józek zaczął uprzejmie rozmowę.
-Zara.- odpowiedziała po długiej chwili bibliotekarka mierząc go wzrokiem Powoli,
nieskooczenie powoli dokooczyła kanapkę i jeszcze wolniejszym ruchem zaczęła oblizywad
paluchy zakooczone wymalowanymi na różowo pazurami. W trakcie tych ruchów patrzyła
głęboko Józkowi w oczy a żaden mięsieo nie drgnął w jej twarzy. Długo trwało zanim
wycmokała ostatniego palucha.
-Nazwisko.- ni to powiedział ni to zapytała.
-Józef Czereśny.
Chwilę szukała w kartotece.
-A siedzi za...?
-Za paserstwo i chlanie gorzały.- odparł z niejaką dumą. Lekką, leciutką ale zawsze dumą.
-Bzdura!- wrzasnęła nagle bibliotekara aż z jej poobdzieranego biureczka spadła tabliczka
„prosimy zachowad ciszę”.- Kota trzy razy w dupę kopnął. Ja tak mam tu w dokumentacji!
-Kota może i kopnąłem raz albo dwa...
-Trzy!- wysyczał postrach biblioteki w sukience z falbanką -Trzy razy kopnął!
-No i co z tego?- zaperzył się Józek.- A ta informacja to jest koniecznie potrzebna do tego
żeby coś wypożyczyd? Bo ja chciałem książkę poczytad. Komiks dokładnie. O Spidermanie.
-Nie ma.- huknęła gromko bibliotekara.
-To Potop- przypomniał mu się nagle podręcznik do hydrauliki czytany przez Krzyśka.
17
-Nie ma.
-To w pustyni i w puszczy.
-Nie ma.
-A co jest?
-Są wszystkie dzieła zebrane towarzysza Stalina. tutaj bibliotekara wyciągnęła z szuflady
nową kanapkę, dając tym samym do zrozumienia, że rozmowa skooczona. Józek chwilę
błądził pomiędzy szafkami nim wybrał na chybił trafił trzeci tom dzieł zebranych
zatytułowany: „o pracy kolektywnej narodu” i postawił parafkę na karcie książki. Wychodząc
z biblioteki zauważył, że bibliotekara ukradkiem podczytuje komiks o Spidermanie, który
trzyma otwarty na podołku. Spoglądała na niego chytrze.
-A jednak macie komiks.- oburzył się, nieświadomie tytułując diablicę per "wy". To chyba
wpływ opasłego tomiska, który trzymał pod pachą.
-Egzemplarz jest jeszcze nie wciągnięty do rejestru biblioteki.- warknęła diablica.- Jak
wciągnę to pożyczę.
Józek nie wątpił, że wciąganie będzie trwało bardzo długo. Może nawet całą wiecznośd.
Wrócił do hostelu. Zauważył, że Smolisty ogląda właśnie nędzny western w którym trup słał
się gęsto ale przełączył natychmiast, gdy tylko zobaczył w progu drzwi Józka. Spikerka
nadawała znudzonym tonem ceny skupu buraka pastewnego. Józek jednym skokiem znalazł
się przy telewizorze ale na pierwszym programie leciała teraz reklama środka na chwasty,
między jednym blokiem wiadomości agrarnych, a drugim kanale zdawano właśnie relację w
inspekcji ministra rolnictwa we wzorcowej chlewni. Podpis pod filmem głosił: „minister
rolnictwa (drugi od lewej) w otoczeniu świo”. Innych kanałów nie było.
-I co? Spotkaliście Andzię?- zapytał Smolisty.
-Nie. Tylko starą, wypacykowaną raszplę.
-No to Andzia.- Smolisty rozpromienił się. –Miła babeczka, no nie? To kuzynka mojej babci ze
strony dziadka od trzeciej ciotki matki mojego brata. I pogada, i uśmiechnie się zawsze
serdecznie do czytelnika, ciasteczkiem domowego wypieku poczęstuje. Wszyscy ja wprost
ubóstwiają. Baaardzo pomocna i bardzo serdeczna.
-A faktycznie. Obiecała mie komiks o Spidermanie jak tyko wciągnie go do rejestru.- zauważył
sarkastycznie Józek.
-O, to już nowy przyszedł?- ucieszył się Smolisty.- No patrz pan, poprzedniego Spidermana
jeszcze nie doczytałem a oni już maja nową cześd. Chyba zajrzę dzisiaj po pracy.
Józka, w przeciwieostwie do recepcjonisty, przestało już cokolwiek dziwid.
Na kolacje dostał grysik na mleku, który zjadł na stojąco, podtrzymując talerz od spodu jedną
dłonią a w drugiej dzierżąc łyżkę z ułamanym trzonkiem. Smolisty twierdził, że żadnej innej
nie znalazł. Wprawdzie przy odrobinie dobrej woli ze strony diabła mógłby postawid talerz na
blacie recepcji ale czort, widząc do czego zmierza Józek, szybko rozwalił się tam ze swoimi
papierzyskami, niby to z pracy. Zarzucił dokumentami każdy wolny skrawek biurka. Nie
przeglądał swoich dokumentów ani nie porządkował druczków tylko ukradkiem rozwiązywał
krzyżówki panoramiczne. Czynił to jednak tak niezręcznie, że Czereśny od razu przejrzał jego
grę.
-Posunęlibyście się trochę.- poprosił go.- Niewygodnie tak jeśd.
-Mowy nie ma- zaperzył się recepcjonista.- Jeszcze mi ważne dokumenty mlekiem
pochlapiecie i co ja będę mówił przed szefostwem?- Postukał znacząco w stertę
dokumentów. Na pierwszym z nich widniał odrysowany odręcznie, bardzo niechlujnie,
diagram zatytułowany „zmiana ceny skupu fasolki szparagowej w latach 1967-1974”.
Józek skrzywił się tylko i siorbnął swojego grysiku. Mdły był jakiś i nie do kooca ugotowany.
-Wcale niesłodkie.
18
-No bo do kolacji bloczkowej nie dodają cukru. Żeby wam się próchnica przez noc na zęby nie
rzuciła.- wyjaśnił prędko Smolisty, ale poczerwieniał tak trochę dziwnie na gębie i wzrok mu
się zrobił chytry, oj, bardzo chytry. Józek zauważył, że słodzi swoją wieczorną kawę dwiema
tutkami cukru.
„Menda”- żuł tylko w myślach przekleostwo.”Pewnie żre mój cukier.”
Wieczór zapadał bardzo szybko a Smolisty wcale nie szykował się do opuszczenia hotelu. Pił
właśnie trzecią kawę.
-Nie idziecie do domu? – zagadnął Józek- Nocną zmianę macie?
-No.- odparł czart, jednym okiem zapatrzony w telewizor a drugim w 1000 panoramicznych.
W czarno białym ekranie majaczył niewyraźnie kryminał o nudnym, złym scenariuszu.
Zabójcą istotnie był wujek, gdyż pokazali to już w pierwszej scenie.- Wziąłem dodatkową
fuchę za kolegę. Na daczę zbieram. Mówiłem wam już? Cisza, spokój.
-No.- mruknął półgębkiem Józek i powlókł się na górę, nie wysilając się nawet by życzyd
biesowi dobrej nocy. Zresztą, Smolisty nawet tego nie zauważył, zajęty bym bowiem
jednocześnie i krzyżówkami, i kryminałem, i odpalaniem papierosa z paczki, którą zwędził
sprytnie z Józkowej kieszeni.
W pokoju numer trzynaście trzech lokatorów leżało na swoich pryczach i żarli słone paluszki.
Józek zauważył, że z chwilą gdy wszedł do pomieszczenia ostatni z paluszków znikł w
potężnych ustach grubasa.
-Zostawilibyście chociaż trochę dla mnie panowie.- poskarżył się.
-Nie wiedzieliśmy, że pan wróci.- odparł bezczelnie chudy nerwus z dolnej pryczy.-
Myśleliśmy, że dostał już pan przydział na mieszkanie.- oczywiście łgał w żywe oczy. Józek
wdrapał się na dolną pryczę i zamknął powieki. Nawet nie próbował dostad się do łazienki,
żeby chociaż umyd zęby. Ciągle była zajęta przez kogoś innego. Mniej więcej po godzinie
względnego spokoju, w trakcie której grubas i chudy opowiadali sobie konfidencjonalnym
szeptem kawały o „Rusku, Niemcu, Polaku i diable”, chichrając się przy tym bezustannie, z
lewej strony korytarza dobiegł huk zamykanych z wściekłością drzwi. Zaraz potem, z pokoju
po lewej stronie rozległy się podniesione głosy drącej mordy pary. Na wigorze im nie
zbywało. Ona wyzywała mężczyznę od parszywych świo, zjełczałych kastratów i cuchnących
sufrażystów a on nie był jej dłużny nazywając ją wprost i bez kwiecistych ozdobników zwykłą
kurwą. Potem chyba zaczęli się bid, bo ściana, przy której wisiała prycza Józka, chwiała się od
łupów, cupów i wstrząsów a z sufitu poleciał tynk. Po prawej stronie ktoś nagle rozpoczął
remont gdyż w rytm wrzasków wdarła się przemocą melodia wiertarki udarowej i przecinaka.
Skuwano widocznie płytki, raz po raz rozlegał się trzask tłuczonego porcelitu. Babcia
mieszkająca w jedynce naprzeciwko 13 rozpoczęła właśnie słuchanie wieczornej audycji radia
Maryja a z głośnika pobiegła skoczna melodia „Boże coś Polskę”.
-Przez teeee wszyyyyystkie wieeeeeki- darła ryja moherowa. Kołomyja trwała chyba z dobre
dwie godziny, w trakcie której sześd razy bezskutecznie interweniowali policjanci. Nikt im
jednak nie otworzył, więc postukali trochę jeszcze gumowymi pałkami po zniszczonych
drzwiach, w rytmie ogólnego hałasu i poszli zostawiając mandaty przypięte do ściany
pinezkami. Raz też przywlókł się na górę Smolisty, gdyż ktoś zaalarmował go, że babcia
śpiewa chyba piosenki nieodpowiednie w piekle. Przyszedł, popatrzył i podłączył babci
słuchawki do radyjka, coby nie budziła po nocach innych lokatorów. Słuchawki, były jednak
tanim chioskim szajsem i spaliły się po 15 minutach. Moherowa znowu słuchała na cały
regulator. Z prawej strony przestano skuwad tynki, bo nagle rozległ się huk jakby ktoś zleciał
z drabiny i długo po tym panowała tam cisza. I kiedy w koocu w hostelu zapadł spokój a Józek
już, już odpływał w sen ci z lewej, widocznie już pogodzeni ze sobą, zaczęli głośno uprawiad
miłośd. Ona udawała orgazm, co było zresztą słychad po wysokich tonach, a on go nie udawał
19
tylko ryczał jak gwałcony orangutan. Skooczyli po 20 minutach. Po pół godzinie przerwy
zaczęli od nowa. Tym razem facet mógł już dłużej.
Jozek zasnął tak naprawdę dopiero gdzieś nad ranem. Ale wtedy przyszła sprzątaczka i kazała
wszystkim zbierad z łóżek kopyta bo chce zmienid pościel.
-No, Czereśny zbierajcie się.- powiedział któregoś ranka Smolisty.- Przydzielono wam w
koocu mieszkanie i waszego koordynatora socjalnego.
Józek bił właśnie otwartą dłonią w automat do gry. Po trzech miesiącach cholernej nudy
znalazł, całkiem przypadkiem, poprzedniego wieczoru salkę z paintballem i jednorękim
bandytą w piwnicy hostelu. Dwa automaty były zepsute a trzeci ciągle połykał wrzucane
monety i zawieszał się bezustannie ale była to jednak jakaś miła odmiana po tylu dniach
bezczynności przeplatanej z czytaniem na wyrywki dzieł zebranych Stalina. Jeszcze wczoraj
robił Smolistemu wyrzuty, że ten nie powiedział mu o salonie gier ale diabeł wykręcał kota
ogonem i zarzekał się, że Józek przecież wcale go o to nie pytał. O kino pytał, owszem, tak
samo jak i o bar czy park. Ale o jaskinię gier to już nie a przecież jakby zapytał to on, Smolisty
by mu o wszystkim powiedział, z ręką na sercu, słowo harcerza. Czart czytał przy tym kolejny
odcinek komiksu o Spidermanie mimo, że miła pani Andzia ciągle jednak nie zdążyła
wciągnąd komiksów do ogólnego rejestru czytelni. Za każdym razem warczała na Józka „pan
mnie nie popędza, się przecież robi”, kiedy tylko pytał o komiksy.
-Co to za denuncjator socjalny?- zapytał Józek. Smolisty pokiwał z politowaniem głową.
-Koordynator, Czereśny, koordynator. Poprowadzi was za rączkę, żeby wasz pobyt w piekle
mógł się na dobre rozpocząd.
-Rozpocząd???- Józek uderzył ręką jeszcze raz i maszyna z żałościwym jękiem wypluła
monetę, po czym spalił się tranzystor i ekran zgasł. W sali rozległ się swąd palonej gumy. – A
ja myślałem, że to jest właśnie właściwe piekło i gorzej byd już nie może. Winda nie działa, w
łazience zalęgły się karaluchy, w jadalni spalił czajnik i do tej pory nikt nie przyniósł nowego.
Z materaca wychodzą mi sprężyny, gruby nie zmienił skarpetek ani razu odkąd tu jestem. Ani
razu - zaakcentował ze zgrozą- i nocami wiesza je na poręczy łóżka tak, że mam je prawie, że
pod nosem. A do tego ktoś zwędził mi papierosy.
-Świnia.- powiedział współczująco Smolisty i poklepał go po plecach.
-Pewnie, że świnia. Sami widzicie i jeszcze mi mówicie, że mój pobyt to dopiero się zacznie.
-No bo tu to jest przejściowo, to jeszcze taki lajcik jest. Ale dacie rade Czereśny, dacie se
rade. Macie- tu podał mu inne klucze i oficjalny przydział na mieszkanie, zapisany na
paragonie z Biedronki. Brelok znowu był wielki jak pokrywka od garnka.- Tu mi pokwitujecie
a tu macie adres. Nie zgubicie się, piekło nie jest znowu takie wielkie. A teraz zdajcie klucze
od pokoju i możecie sobie iśd. Jutro zamelduje się u was koordynator.
-Nie mam kluczy.- wyznał ponuro Józek.- Ktoś mi ukradł.
-Uuuu...- Smolisty poskrobał się z zakłopotaniem po różkach.- No to kara urzędowa będzie.
Kaucje trzeba zapłacid.
-Ile?
-Co najmniej z 5 patyków. Będziecie z wypłaty ratami oddawad. A teraz idźcie już.
Kiedy wychodził z hotelu zauważył pokrywkę z garnka od mleka wystająca w brązowej
listonoszki Smolistego. Do pokrywki przyczepione były klucze z wygrawerowaną cyfrą „13”.
„Świnia” pomyślał ze smutkiem Józek. „Rogata świnia.”
Nowe mieszkanie mieściło się na alei imienia magistra inżyniera Teodora Puczka. Numer
domu 13. Numer mieszkania oczywiście 13. W bramie siedział czarny kot i biegał od jednego
jej kooca do drugiego, bez ustanku. Kot wyglądał jak na niezłym haju. Nie można było obok
niego przejśd tak, żeby chod raz nie przebiegł drogi.
20
-A czego tu?- z głębi ciemnej sieni wyłonił się nagle dozorca w poplamionym fartuchu. Był
niski, zasuszony a resztki siwych włosów czesał „na pożyczkę”.
-Mam przydział na mieszkanie.
Dozorca wygiął usta w podkówkę i wzruszył ramionami.
-Ja tam nic nie wiem. Ja tu tylko sprzątam.
Józek wyciągnął z kieszeni spodni zwinięty w ósemkę kawałek papieru i podstawił go pod
nos ciecia.
- Tu jest napisane. Inżyniera Puczka 13. Numer domu 13. Dla Czereśnego Józefa. Ja jestem
Czereśny Józef i mam tu mieszkad.
-Nadal nic nie wiem.- dozorca wzruszył ramionami jeszcze raz i zaczął obojętnie zamiatad
sieo rzucając z ukosa nieufne spojrzenia na przybysza. Wzniesiony obłok kurzu i pyłu
umiejętnie kierował w stronę intruza. Miał, skurczybyk, w tym niemałą wprawę, gdyż
Czereśniak zaczął kichad i kaszled.
-Klucze mam. – powiedział między jednym kichem a drugim.-Może mi pan otworzyd drzwi do
klatki?- wskazał na grubą kratę blokującą drogę na piętra. W zasuwce tkwiła potężna kłódka.
-Ale to tylko dla lokatorów.- mamrotała cicho stara zasuszona śliwka w osobie dozorcy.
-No, ale ja mam przydział. Przydział i klucze. Jestem lokatorem, proszę mnie wpuścid.
-Ja nic nie wiem, nic nie słyszałem. Jak pan ma tu mieszkad to proszę się zgłosid do
administracji. Oni tam sobie z panem wszystko wyjaśnią- odparł starzec prostując się z
godnością i opierając na brzozowej miotle.
-To gdzie ta administracja?- zapytał po namyśle Józek.
-Na inżyniera Puczka 13.
-Czyli tu?
-No tu?
-To gdzie?
-Na górze.
-To proszę mnie wpuścid do administracji.- Czereśny był już wkurzony nie na żarty.
-A był pan wcześniej umówiony?- zmiażdżył go kontrargumentem staruszek i popatrzył na
niego z wysokości swojej miotły. Po czym stanął dokładnie naprzeciwko kraty dając
przybyszowi do zrozumienia, że będzie bronił dostępu do tej ciemnej, zafajdanej sieni,
chodby miał na jego głowie swoją miotłę połamad. Czereśny westchnął ciężko i powlókł się w
stronę hostelu. Zaczęła siąpid obrzydliwa, drobna mżawka.
W hostelu nie zastał Smolistego tylko jakiegoś innego diablika, młodziutkiego, zapewne
dopiero praktykanta.
-Towarzysza Ryśka nie ma. Na daczę pojechał.- odpowiedział na pytanie o czarta.
-Trzy miesiące korzeniem tu siedział, nawet za róg ulicy nosa nie wyściubił a teraz nagle na
daczę pojechał? Przecież z nim rozmawiałem przed godziną.
- Ale to było przed godziną. A teraz jest godzina później.- Nie można było zarzucid
rozumowaniu diabelskiego praktykanta błędów logicznych. W telewizji leciał program o
plewieniu kalarepy.
Józek poczuł się nagle bardzo zmęczony.
-Chłopcze to skontaktuj mnie z kimś kompetentnym. Z kimś, z kim mógłbym porozmawiad na
temat mojego mieszkania. Dostałem przydział na mieszkanie ale nie mogę do niego wejśd bo
jakiś ciul blokuje mi przejście na piętro.
-A z administracją pan już rozmawiał?- zapytał praktykant.
-Administracja też jest na piętrze.
-To niech pan się umówi i zarezerwuje sobie termin.- poradziło mu życzliwie diabelskie
pacholę.
21
-Mogę tam zadzwonid?
-A gdzie to jest?
-Na Puczka.
-Aaa...- twarz diablęcia uciągnęła się nagle. Widad było, że chce mu pomóc ze wszystkich sił
ale ciągle napotyka na nieprzewidziane trudności.- Na Puczka to jeszcze nie podciągneli
żadnej linii telefonicznej. Musi pan się umówid osobiście. – i odwrócił się od niego, gdyż w tej
samej chwili do hostelu weszła hałaśliwa grupa niemieckich emerytów i głośno, szczekliwie
domagali się kluczy do pokojów.
-Pan wybaczy- szepnął diablik półgłosem.- Ważni goście. Oni mają tu rezerwację od 1939.
Po tych słowach zaczął wydawad Niemcom klucze. Tłuści, opaleni, wyżarci potomkowie
Germanów zajadle kłócili się o prycze przy oknie i z widokiem na hutę szkła. W koocu nikt nie
chciał spędzid całej wieczności w niekomfortowych warunkach.
Cóż było robid? Powlókł się z powrotem na Puczka a deszcz mżył bez ustanku. W sieni nie
było już ani kota ani dozorcy. Podszedł do kraty i zauważył, że masywna kłódka wisi, owszem,
ale wcale nie jest zaciśnięta na zasuwce, tylko na bolcu z przodu i wcale, ale to wcale, nie
blokuje przejścia na piętro. Wystarczy tylko lekko popchnąd kratę by ta odsunęła się z cichym
zgrzytem.
Podszedł do kraty i zauważył, że masywna kłódka wisi, owszem, ale wcale nie jest zaciśnięta
na zasuwce, tylko na bolcu z przodu i wcale, ale to wcale, nie blokuje przejścia na piętro.
Wystarczy tylko lekko popchnąd kratę by ta odsunęła się z cichym zgrzytem. Na półschodach
wywieszona była tablica lokatorów. Wynikało z niej, że mieszkanie numer 13 znajduje się na
drugim piętrze. Mieszkanie było oczywiście na trzecim. Przynajmniej klucz pasował. Czereśny
z ulgą otworzył drzwi i wszedł do swojego, pierwszego w piekle, prawdziwego mieszkania.
Cuchnęło wilgocią i zgnilizną podłogi. Było małe, dwupokojowe ale bardzo wysokie, jak to w
starym budownictwie. W pierwszym pokoju szyby w wykuszowych oknach były wybite. W
drugim pokoju spał na kartonach jakiś nieznany mu żulik, nakrywszy się dużymi płachtami
gazety wyborczej. Żulik śmierdział winem, moczem i wymiocinami. Józek postanowił
przezornie nie ruszad znaleziska. Zgłosi jutro cieciowi i niech sobie potem administracja robi z
nim co chce. Ściemniało się. Idąc za przykładem żulika zgarnął w róg pokoju stare kartony i z
westchnieniem ulgi ułożył się na podłodze. Przysunął płachty gazet, jakby chciał się w nie
otulid niby w mięciutką, puchową kołdrę. Już, już zapadał w sen, kiedy to z mieszkania z lewej
strony jakaś zakochana parka zaczęła głośno uprawiad miłośd. Wysokie mieszkania mają tę
właściwośd, że akustyka jest tu doskonała. Jęki, wzdychania i łomotanie łóżkiem o ścianę
ciągnęły się jeszcze długo, długo w pochmurną, deszczową noc.
Dokładnie o 5.30 rano zadzwonił dzwonek do drzwi. Ktoś położył palec (a Józef był nawet
pewny, że to był czarci paluch z długim, niemytym pazurem) i nie zdejmował go z przycisku
ani na sekundę. Zerwał się z podłogi jak nieprzytomny i długą chwilę błądził po mieszkaniu,
próbując dowiedzied się kim jest, co takiego tutaj robi i co tu tak cuchnie. Jego
podświadomośd zlitowała się w koocu nad zamroczonym umysłem i psim węchem znalazł
drogę do drzwi. Smolisty pogwizdywał sobie cicho, kopytkiem do taktu stukał, jedną rękę
włożył w dziurawą kieszeo aż mu z niej nieobcinane pazury wystawały, drugą położył na
przycisku dzwonka i ani myślał jej zdjąd mimo, że zaspany Józek stał przed nim i chuchał mu
w twarz swoim nieświeżym oddechem. Zareagował dopiero po dłuższej chwili, kiedy to
piętro niżej zaczęły otwierad się drzwi a przekleostwa i krzykliwe jęki wiły się po schodach w
górę i w dół.
-Zwariowałeś?-wrzasnął Józef.- Ludzi pan pobudzisz.
22
Wtedy dopiero Smolisty zdjął palec z dzwonka i bezceremonialnie wpakował się mu
do mieszkania. Węszył po wszystkich pomieszczeniach aż natknął się na chrapiącego żulika.
Skrzywił tylko mordę z zażenowania.
-No co?- zachichotał głupkowato.- Się już pan urządzad zacząłeś.
-Idż pan bo jak pana...- ręka Czereśnego sama wystrzeliła w przód a Smolisty uniósł służbową
teczkę w geście obronnym
-Urzędnika? Urzędnika piekielnego? Na służbie?- wrzasnął. Józef wzruszył ramionami.
-Na jakiej tam służbie. Wczoraj żeście przecież na urlop, na daczę pojechali.
-Ale to było wczoraj a dzisiaj jest już dzisiaj.- odparł czart z żelazną logiką. Ponieważ w
mieszkaniu nie było mebli usiadł tłustym zadkiem na parapecie wykuszowego okna i zaczął
grzebad w brązowej listonoszce. Torba pełna była dokumentów, papierków po kanapkach a
ponadto Józef, zarzucając w jej głąb dyskretnego żurawia, zobaczył skarpetki, które ktoś mu
ukradł 3 tygodnie temu. Już, już chciał dziób otwierad coby swoją własnośd odzyskad ale w
porę zreflektował się i smętnie spojrzał na swoje gołe stopy w butach. Przecie, że się, jucha,
wyprze. Powie, że to jego, wąchad jeszcze każe albo na swoje kopyta naciągad i po
skarpetkach, bo jak on udowodni, że to jego własne, józkowe? Nie, tu trzeba sposobem. Ot,
zagadad, odwrócid uwagę i dopiero wtedy- łapę do listonoszki i skarpety dyskretnie buch. I w
garści trzymad, nie popuszczad a jakby rogaty zaczął krzyczed to prędko na giry zakładad i
mówid, że to moje. Smolisty nadal czegoś szukał, kilka papierzysk do gęby powkładał, tak że
wyglądał przy tym głupio. Nie tak normalnie głupio jak zwykle, tylko zdecydowanie bardziej.
W koocu jednak chyba znalazł to czego szukał.
-No!- sapnął.- Obywatel Makłowiec?
-Czereśny, panie Ryśku. Przecie pan mnie zna.
Czart spojrzał na niego spod byka.
-Kogo znam to znam, a kogo nie znam to nie znam. Pan mnie tu nie będzie insynuował jakiś
podejrzanych znajomości. Obywatel Makłowiec?- krzyknął raz jeszcze i owionęła ich struga
ohydnego fetoru. W drzwiach stał zaspany żulik, trąc oczy i ziewając szeroko. W otwartej
paszczy brakowało mu wszystkiego, oprócz przeraźliwego smrodu.
-Panie kerowniku...-wycharczał.- Panie kerowniku...
-Panie mnie tutaj nie kierownikuje obywatelu, - przerwał mu zimno Smolisty.- tylko niech
pan wyciąga kopyta i się zbiera. Paoska kara dobiegła już kooca. Na dworcu autobusowym
szukają pana od godziny, autobus chce jechad, kierowca szaleje, wycieczka drze mordy jak
opętaoce. Śmigaj pan tam ale to już i zameldujcie się u swojego koordynatora socjalnego.
-Ale ja nie chcem jechad panie kerowniku.- mruknął ponuro żul.
-Oczywiście, że chce pan jechad.- przerwał mu Smolisty dośd brutalnie.- Wszyscy chcą jechad
do raju. Wy mie ty nie wmawiajcie, że nie chcecie bo takie są ustanowienia władzy, a władza
lepiej od pana wie co pan chcesz a czego nie. Pan już karę odbył panie Makłowiec i dla pana
nie ma już miejsca w naszej ewidencji. Żegnam i won stąd.- pazurem wskazał mu drzwi. Żulik
zebrał swoje bety. Zapakował całą swoją ruchomośd, stare spodnie, kilka rozpadających się
książek i śmierdzące kartony między którymi tkwiła zapomniana butelka wina „czar córki
sołtysa”. Zawiązał to w zgrabny węzełek i chlipiąc wyszedł na schody. Taką miał
czarodziejską w sobie właściwośd, że żul poszedł a smród został i nijak nie chciał sobie pójśd
razem z żulem. Czart zatarł ręce z radości aż zaśmierdziało siarką.
-No to teraz dalej robimy porządki. Czereśny...Czereśny...- zajrzał do swojej kartoteki.- mam
dla was pracę Czereśny.
-Pan, panie Ryśku? Myślałem, że mam czekad na koordynatora?
-I co? Marzyła się panu cycata blondynka w związku z tym?
Józef już miał odeprzed przekornie „owszem”, ale w porę ugryzł się w język.
23
-To na etacie koordynatora też pan robi?
-Jak widad- westchnął Smolisty.- Daczę piękną kupiłem, mówiłem już panu? Cisza, spokój, aż
300 metrów od A9 tylko że stała ciut za długo i trochę jej się zgniło. Domek by się przydało
wymurowad, jakiś porządniejszy, prąd poprowadzid, kibel wybetonowad.
-No toś chyba pan przepłacił.
-A skąd- obruszył się diabeł.- Promocyjna cena. Tylko teraz jeszcze ten domek i już można się
cieszyd pięknymi okolicznościami przyrody. Żyd nie umieraż panie Czereśny, żyż nie umierad.
Po chwili dotarło do niego co tak naprawdę powiedział i gapił się w Józefa, głupio
wybałuszając gały. Na gębie czerwieniał coraz bardziej. Ale nie przeprosił, skubany, mimo, że
kwestia życia i śmierci była tak drażliwa w piekle. Z durnym, czyli normalnym, wyrazem pyska
wrócił do swoich papierzysk.
-Będzie pan magazynierem w fabryce śrubek, dzwonili stamtąd że właśnie im fachowca do
magazynu potrzeba.
-Ale ja n-i-e-n-a-w-i-d-z-i-ł-e-m swojej pracy w fabryce śrubek za życia.- wycedził przez zęby
Józek wolno i dokładnie akcentując słowo „nienawidziłem”. Smolisty rozłożył ręce w geście
bezradności.
-A pan to myśli, że na wakacjach tu jest? To piekło kochanieoki jakbyś pan nie zauważył.
Ruchy, ruchy, bo panu zmiana przepadnie a musicie jeszcze karę zapłacid za te klucze, które
zgubiliście.
-Które mi pan ukradł!
-Nie będziemy się tutaj bili na pomówienia. Dowody pan masz?
No nie miał, bo niby skąd?
-To chociaż skarpetki mi oddajcie.
-Moje skarpetki?- Zdziwił się Smolisty. Jednym ruchem wyszarpnął z listonoszki skarpety i
zaczął je wpychad na swoje czarne, brudne kopyta.- Moje własne skarpetki miałbym panu
oddawad? Ale one są szyte na zamówienie. Patrz pan jak na mnie pasują! – i wyciągnął
wysoko nogę w górę, majtając kopyciskiem przed nosem Czereśnego.
„Łże, jucha”
Oczywiście, że łgał. Skarpetka tylko do połowy weszła na kopyto, pięta natomiast smętnie z
niego zwisała. Smolisty podyktował mu jeszcze adres fabryki i wyszedł z mieszkania szurając
nogami. Ze skarpet zrobiły się strzępy. Józef patrzył na niego ponuro.
-A jakby miał pan jeszcze jakieś pytanie do koordynatora socjalnego to proszę do mnie
dzwonid o każdej porze dnia i nocy. Proszę się nie krępowad, ja zawsze jestem do paoskiej
dyspozycji.- czart wcisnął mu w garśd swoja wizytówkę z numerem komórki i zniknął na
schodach. W centrali powiedzieli Czereśnemu, że oczywiście: „nie ma takiego numeru”.
A do fabryki i tak się spóźnił. Smolisty podyktował mu adres „Jaszczompka 4”, a ulica przy
której stała fabryka nazywała się Jastrzębska 4 i znajdowała się w zupełnie innej stronie
miasta.
-No i co ja teraz zrobię?- zapytał się miłej panienki siedzącej na portierni w biurze informacji
podatkowej na Jaszczopmka 4. Panienka miała malutkie różki schowane pod blond czupryną
i żuła zawzięcie gumę. Tą samą już od tygodnia chyba, taka była obrzydliwa.- Spóźnię się do
roboty i wywalą mnie już pierwszego dnia. A ja muszę kaucję za klucz zapłacid.
-To niech pan autobus weźmie.- poradziła mu życzliwie panienka i wskazała palcem na wiatę,
stojącą po drugiej stronie ulicy. Z rozkładu wynikało, że autobus miał się zjawid za 10 minut.
Może jeszcze zdąży na swoją zmianę? Minęło 10 minut. Autobus nie nadjeżdżał a na dodatek
zaczęło padad. Stał tam kolejny kwadrans, potem jeszcze dodatkowe 15 minut, potem pół
godziny i kiedy już było wiadome, że na swoją zmianę absolutnie nie zdąży przechodząca
właśnie ulicą staruszka uświadomiła go, że wiata to tylko była dla autobusu zastępczego na
24
czas remontu ulicy przed dwoma laty. Właściwy przystanek jest za rogiem, obok cukierni.
Pewnie jakiś chuligan zdarł informację z tablicy. Moknąc i klnąc powlókł się na wskazany
przystanek. Autobus właśnie odjechał, następny miał byd za 45 minut.
„Za jakie grzechy?”- pomyślał patrząc na oddalające się tylne światła wehikułu i przypomniał
sobie, że to za kopanie kota. Więc więcej nic już nie myślał tylko stał, zmarznięty i zmoczony,
wypatrując w oddali smukłej sylwetki pojazdu. Do cukierni nie śmiał wejśd, żeby nie
przegapid kolejnego połączenia, chod sprzedawczyni, chyba jak na złośd, wystawiła w oknie
świeże, ciepłe pączki.
Tylko z ta robotą to jednak było zupełnie inaczej niż przypuszczał. Spóźnił się, owszem, ale
nie godzinę tylko całe dwa dni. Wprawdzie Smolisty przyszedł go zawiadomid o przyznaniu
pracy w tym samym dniu, w którym ją faktycznie dostał. Pierdzielec, zapomniał go
poinformowad, że wtedy, kiedy siedzieli tak obydwoje na wykuszowym parapecie, to jemu,
Józkowi, właśnie kooczyła się zmiana nocna.
Pani Andzia, kadrowa, popatrzyła na niego surowo. Żarła kanapkę z kiszonym ogórkiem i
jajkiem na twardo. Sok ściekał jej po twarzy a pokruszone żółtko przylepiło się jej do
ciemnych wąsów nad górną wargą. Tym razem miała na sobie ciemnobordową, welurową
sukienkę ale z taką samą idiotyczną falbanką na dole i tak samo wysoko skrojonym
kołnierzykiem. Powoli, bardzo powoli skooczyła swoją kanapkę i jeszcze wolniej,
obrzydliwym ruchem oblizała wszystkie palce z ogórkowego soku. Tym razem paznokcie
miała wściekle pomaraoczowe a powieki zielone.
-Pani też zbiera na daczę, że dorabia na drugim etacie?- Józef chciał byd uprzejmy ale pani
Andzia nie drgnęła. Wpiła wzrok w nowego pracownika magazynu fabryki śrubek.
-2 dni pana nie było.- powiedziała chłodnym, oskarżycielskim tonem, zachrypiałym od
papierosów i gorzałki.
-Uciekł mi autobus.- próbował usprawiedliwienia Czereśny ale sam nagle zorientował się jak
idiotycznie to brzmi. Bo niby co? Dwa dni czekał na przystanku? Pani Andzia ponownie
oblizała wszystkie paluchy i chwyciła druczek kar, leżący na biurku. Blat brudny był od plam
po kawie, okruchów ciastek, wylanego mleka i tuszu od długopisu.
-To będą 3 patyki kary.- wypisała mandat, jeszcze raz oblizała palce i tymi obślinionymi
palcami podała mu karteluszek. –Potrącimy panu z wypłaty.- powiedziała.
Następnie wyciągnęła ze swojej torebki śniadaniowej kolejną kanapkę, tym razem z
mortadelą i keczupem. Keczup wyciekał spomiędzy skibek chleba i plamił paluchy księgowej.
Józef wyszedł z gabinetu. Już miał zamykad drzwi, kiedy nad głową pani Andzi dostrzegł
plakat. „Zakaz przyjmowania łapuwek” Tak, dokładnie tak, łapuwek przez "u otwarte".
Czereśny zaczął się zastanawiad co takiego mogłoby sie spodobad raszplowatej Andzi, żeby
anulowała mu te trzy patyki kary albo chociaż jej częśd. Może goździk? Albo rajstopy? Albo
kanapka z salcesonem? Trzeba będzie pogadad ze Smolistym.
W magazynie przywitał go gruby, jowialny kierownik w przepisowym uniformie każdego
kierownika magazynu, to jest obciskających dupę szortów i przepoconej koszuli. Całości
imidżu dopełniał zapach płynu po goleniu „cytrynowa świeżośd toalety”. Kierownik nie
miał żadnych rogów wyrastających z łysiejącego ciemienia albo wyjątkowo sprytnie ukrywał
je pod bejsbolową czerwoną czapeczką z napisem: „Democracy made in jueses”
-Hohohoho! Zguba się znalazła. Masz pan tu klamoty robocze i biegnij do szatni się przebrad.
Koledzy pana poinstruują co do zakresu obowiązków. No już, prędziutko, prędziutko.
Uprawnienia na wózki widłowe pan masz? Nie? No to ostrożnie jedź pan mi po sali
widlakiem, żeby ubezpieczenie się w razie czego nie przyczepiło. Postaraj się tym razem łba
pod koła nie podkładad bo będzie panu całą wiecznośd deszcz do szyi kapał.– Zarechotał ze
swojego nieudanego konceptu. Wskazał mu ręką drzwi męskiej szatni, zaś sam w radosnych
25
podskokach znikł za drzwiami, na których przyśrubowano tabliczkę „szatnia damska.
Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. Widocznie szef był upoważniony, gdyż zza drzwi
momentalnie rozległy się piskliwe, damskie chichoty i jeden, męski, gardłowy śmiech. Józef
powlókł się w stronę męskiej przebieralni ale tutaj nie czekała na niego żadna atrakcyjna
kierowniczka tylko trzech kolegów ze zmiany: Mietek, Krzysiek i Stefan. Oczywiście to nie byli
ci sami Mietek, Krzysiek i Stefan z którymi pracował tam na górze tylko przez przypadek mieli
tak samo na imię. Czereśny przestał już wierzyd w takie przypadki. Nie w piekle.
Mietek był niskim chudzielcem, Krzysiek średniego wzrostu mężczyzną o tatusiowej
budowie ciała, a Stefan wysokim grubasem. Wszyscy żarli suchą kiełbasę. W chwili, gdy Józef
wchodził do szatni ostatni jej kawałek znikł w ustach Stefana, dokładnie zmielony przez
wielkie i bardzo żółte zęby. Na podłodze walało się opakowanie po kiełbasie.
-Mogli koledzy chociaż kawałek zostawid.- zwrócił się do nich Czereśny z wyrzutem. W
brzuchu czuł burczenie. Ostatni, prawdziwy posiłek zjadł jeszcze w hostelu i od tamtego
czasu utrzymywał się przy życiu (ha, ha przy życiu! Taki żarcik, rozumiecie... przy życiu! Tak
wiec ten, tego...) dwoma opakowaniami czipsów bekonowych i hotdogiem wymienionym na
stacji benzynowej za podkoszulek.
-Dwa dni nie było kolegi w robocie. To skąd mieliśmy wiedzied, że akurat dzisiaj kolega
przyjdzie?
Zaśmiali się nieprzyjemnie i cała trójka w jednej chwili wstała z ławki. Przemaszerowali obok
Józka w kierunku wyjścia na magazyn. Idący na samym koocu Stefan puścił do niego oczko i
nieznacznie cmoknął ustami.
„Aaa, faktycznie”- pomyślał ponuro Czereśny. „Pedała to tutaj jeszcze brakowało”.
Przebrał się w służbowe ciuchy. Kombinezon był przykrótki, koszulce brakowało guzika, oba
buty ochronne były lewe. Na bosaka poczłapał w stronę damskiej szatni i zastukał do drzwi.
Gromki śmiech ucichł jak nożem uciął.
-Panie kierowniku?- zapytał nieśmiało Józek.- Panie kierowniku, buty żeście mnie nie od pary
dali. Można wymienid?
Nic. Cisza. Tylko za drzwiami słychad jakieś stłumione chichranie.
„Kitrają się skubaoce. No przecież wiem, że tam siedzi.” pomyślał Czereśny. Jeszcze raz
zastukał, tym razem głośniej.
-Panie kierowniku? Panie kierowniku, przecież pana słyszę. Ja tylko buty chciałem wymienid.
Znowu cisza przerywana źle tłumionym chichotem. Stał tam chwilę jak kołek ale było dla
niego jasne, że nie otworzą. Odwrócił się więc i poszedł na magazyn. Z damskiej szatni znowu
dobiegły go wybuchy głośnego śmiechu.
Oj, źle się pracuje, kiedy na nogach tkwią dwa lewe buty ochronne, w dodatku jeden od pary
numer 42 a drugi 44. A jeszcze gorzej, kiedy to w takich butach trzeba popylad widlakiem po
wielkim jak kościół magazynie fabryki śrubek. Koledzy jak mogli uprzyjemniali mu pierwszy
dzieo w nowej pracy. Chudy, niski Mietek przez nieuwagę (tak się, skurczybyk, tłumaczył za
każdym razem) zostawiał na drodze widlaka drewniane skrzynki z nakrętkami, zaciskami i
francuzami. Wózek wjeżdżał z impetem w zostawioną na drodze przeszkodę, gdyż Czesiek
siedział zbyt głęboko w swojej kabinie i z trudem dostrzegał tylko koniec sali magazynu.
Fotelu oczywiście nie dało się podnieśd, gdyż ktoś uszkodził mechanizm pneumatyczny, a
poduszek pod dupę też nie chciał podkładad coby resztek szacunku u kumpli nie stracid już
pierwszego dnia. Za te rozjechane skrzynki darł się Mietek na niego gorzej niż premier na
wiecu. Krzysiek był o tyle przyjemniejszy, że nie zostawiał żadnych skrzynek tylko sam, niby
to przez nieuwagę albo zamyślenie właził pod koła widlaka i zmuszał Czereśnego do
błyskawicznego hamowania. Źle ustawione palety spadały za każdym razem z wideł. Ten
dureo Krzysiek miał kurde jakieś diaboliczne szczęście, gdyż za każdym razem, dosłownie w
26
ostatniej chwili, wymykał się śmierci przez przygniecenie toną żelastwa. Jużci, rozsypane
śrubki musiał pozbierad Józek, podczas gdy Krzysiek darł mu się nad głową gorzej niż
prezydent na wiecu przedwyborczym. W koocu, podczas ostatniego manewru hamowania,
ten skurwiel Krzysiek coś źle wyliczył i róg ciężkiej palety uderzył go w palce u stóp.
Oczywiście nic się idiocie nie stało, tylko blacha w butach ochronnych wygięła się z lekka.
Krzysiek wykorzystał jednak ten incydent, by zmyd się z sali, niby że to do pielęgniarki i nie
wrócił już do kooca zmiany.
Z całej trójki najmniej problematyczny okazał się Stefan, bo oprócz ocierania się o
Józka w ciasnych przejściach między regałami, łapania go niby przypadkiem za krocze i pupę,
oraz (bezdyskusyjnie było to zupełnie niespodziewanie zdarzenie losu) włożenia mu w ucho
wilgotnego jęzora- niczym innym go nie dręczył.
O pierwszej po południu świstawka wyśpiewała przerwę obiadową. Czereśny powlókł się za
kolegami. Kantyna fabryki mieściła się gdzieś w niewentylowanej piwnicy, śmierdzącej starą,
przekwaszoną kapustą i baranim łojem. Przynajmniej droga do stołówki była doskonale
oznakowana strzałkami z napisem „do sekretariatu i działu amortyzacji. Petenci są proszeni o
nałożenie folii ohronnych na buty. Folia do kupienia w dziale sekretariatu.” Tak tam było
napisane. Ohronnych przez samo „h”.
Pełno było i głośno. Każde miejsce zajęte, wielu jadło obiad stojąc, opierając talerze o
parapety albo głowy siedzących. W kolejce do okienka wydawania posiłków dostrzegł
Krzyśka flirtującego ze stojącą przed nim panią Andzią. Zaloty w jego wydaniu polegały na
podszczypywaniu jej po grubym dupsku i macaniu po udach. To znaczy on z nią flirtował a
ona z nim to chyba jednak nie za bardzo, bo odwróciła się i jednym, prostym, celnym ciosem
złamała mu nos. Józek z satysfakcją przyglądał się, jak Krzysiek, trzymając się za kinola i
buchając krwią spomiędzy palców biegnie do pielęgniarki zakładowej. Przynajmniej teraz to
naprawdę miał powód, żeby tam pójśd.
Na obiad były buraczki na gęsto, mielone, ziemniaki i kompot z truskawek. Józek nie pamiętał
kiedy po raz ostatni tak bardzo burczało mu w brzuchu. Idąc za przykładem kolegów ustawił
na plastikowej tacce wyszczerbiony talerz i niedomyte sztudce. Stara bufetowa nie bawiła się
w wielkopaoskie ceregiele tylko tą samą chochlą nalewała z czterech stojących za nią kotłów
buraki, ziemniaki, mięso i kompot. Kiedy przyszła jego kolej, przyjrzała mu się nagle
podejrzliwie.
-A bloczki obiadowe to pan ma?
-Bloczki obiadowe?- jęknął Józek.- Nikt mi nic nie powiedział o bloczkach obiadowych.
Bufetowa wzruszyła tylko ramionami.
-Nie mój problem. Pan się zgłosi najpierw do kadr i wyjaśni tam wszystko. Następny!-
Zawołała głośno.
Józek odszedł na bok z pustymi talerzami bo już kolejny robotnik pchał mu się na plecy i z
głośnym dyszeniem domagał się swojej porcji obiadowej. Pani Andzia siedziała niedaleko, za
zaświnionym burakami długim stołem. Brała w palce kotlety i ziemniaki po czym powoli,
bardzo powoli przeżuwała. Po każdym kęsie oblizywała metodycznie paluch po paluchu i
wpatrywała się w Czereśnego intensywnie. Józek napił się więc na obiad zimnej wody z
łazienki. Wprawdzie kran był nieczynny ale za to toaletowa spłuczka działała znakomicie.
Kiedy tylko świstawka oznajmiła koniec przerwy zamiast do magazynu poczłapał, na bosaka,
wolno na górę, do kadr. Stopy piekły go niemiłosiernie od dwóch lewych butów.
Pani Andzia siedziała już za swoim biurkiem i ze znudzona miną klepała pasjansa na
komputerze. Upaprana była na mordzie buraczkami od obiadu. Obok niej leżało podanie
jakiegoś biednego, chorego na raka robotnika, z trójką małych dzieci i umierającą na suchoty
27
żoną. Robotnik w rozdzierających słowach opisywał swoje położenie i błagalnie prosił o
przydział nowego, zakładowego mieszkania bez grzyba na ścianie i sufitach. Czerwona
pieczątka na podaniu już z daleka krzyczała „Bardzo pilne!”
-Khm, khm.- odkaszlnął Józek. Czekał chwilę cierpliwie. Wolał nie narażad się kadrowej
bardziej. W koocu trzy patyki kary nadal były nierozwiązaną jeszcze kwestią.
Nic. Zero reakcji.
-Khm, khm.- ponowił uprzejmie Czereśny.
Pani Andzia wsadziła długiego pazura do ucha i grzebała w nim zawzięcie.
-Czego?- warknęła.
-Pani Andziu. Bo mnie nikt nie powiedział, że to trzeba mied bloczki obiadowe.
-Nikt nie powiedział, bo się nikogo nie zapytał.- odparła kadrowa z żelazną wręcz logiką.
No, nie da się ukryd, jego wina. Mógł się doinformowad.
-To może ja bym teraz te bloczki dostał?
-Podanie napisze.
Wyciągnęła z ucha pazur na którym błyszczała imponująca ilośd woskowiny i ta samą ręką
podała mu kawałek wymiętolonego papieru i długopis. Na długopisie została długa smuga
woszczyny. Józef nie śmiał jej wytrzed, bo kadrowa mocno patrzyła mu się na ręce.
-No podanie.- zaczęła pani Andzia chcąc mu pomoc albo tylko (to drugie było
prawdopodobniejsze) sprawid by szybciej sobie poszedł.- Ja, Jurek Ciesielski...
-Józef Czereśny.
-Jerzy Czernakowski- poprawiła beznamiętnie kadrowa- proszę o przyznanie bloczków
obiadowych. Podpisad się albo krzyżyk postawi jak nie umie.
Krzyżyk. W piekle?
Pani Andzia wzruszyła ramionami.
-No to ptaszka da.
W kilka minut podanie było gotowe. Kadrowa przyjrzała mu się krytycznym okiem,
przystawiła z hukiem pieczątkę „bardzo pilne!” i dalej wróciła do swojej przerwanej gry.
Czereśny chwilę przestępował z nogi na nogę. W brzuchu mu burczało bardzo a do wymiany
na jedzenie nic za bardzo już nie miał. Gaci wymieniad nie chciał, mimo, że pod spodniami
teoretycznie nikt nie zauważył by ich braku. Z wyjątkiem Stefana chyba. Pot ściekał mu po
czole gdy pomyślał, jak bardzo napalił by się wtedy na niego ten tłusty zboczeniec. Może
nawet doszedł by do wniosku, że on Józek to tak celowo bez gajtochów lata a opiera się tylko
po to by się z nim droczyd. Nawet nie chciał myśled, gdzie wtedy przez przypadek Stefan
włożył by mu swój jęzor. Obrzydliwe to było.
-Pani Andziu, kochana, a na dzisiaj z obiadem to by się dało coś zrobid?
Kadrowa oderwała wzrok od monitora i długo wpatrywała mu się w oczy.
-Nie.- odparła po dobrych 5 minutach milczenia.
-Ale ja głodny jestem. Od dwóch dni na czipsach tylko.
Pani Andzia znowu nic nie powiedziała. Sięgnęła tylko do swojej torby, wyciągnęła z niej
kanapkę, odpakowała z folii aluminiowej, oblizała paluchy u obu rąk i podała ją
Czereśniakowi. Kanapka była z gotowanym ozorem.
Cóż miał robid? Zjadł.
Reszta dnia wlokła się cholernie długo. Kierownik zmiany pokazał się tylko na chwilę. Józek
poskarżył się mu na buty, ten pokiwał ze zrozumieniem głową. Przyniósł z kantorku nową
parę po czym znowu znikł za drzwiami damskiej szatni. Nowe buty też były lewe. Jeden
rozmiar 38 a drugi 46.
Mietek tym razem zajął się z rozsypywaniem pinesek, które unieruchomiły widlaka na resztę
popołudnia. Czereśny musiał nosid skrzynki na własnych plecach.
28
Krzysiek zjawił się na magazynie lecz nie kwapił się do pracy. Wielki bandaż przysłaniał mu
połowę twarzy i jedno oko. Przysiadł na ławce i zajął się polerowaniem śrubek kawałkiem
szmatki wydartej z podszewki kieszeni. Oczywiste było, że to zwykła ściema i lewizna a nie
robota, ale nikt mu nic nie powiedział. Nawet kierownik zmiany przyniósł mu tubkę pasty
polerującej. Śrubki i tak były przeznaczone do utylizacji z powodu źle wybitego gwintu.
Najmniej problemów jak zwykle sprawiał Stefan. Z wyjątkiem zaproszenia na kawę,
podrzuceniem do szafki Józka pornograficznego, świoskiego obrazka z nagim Davidem
Hasellhofem w roli głównej i przypadkowym macaniem po dupie- nic szkodliwego nie robił.
Pożytecznego zresztą też nie.
Świstawka oznajmiająca koniec pracy zacięła się i dopiero godzinę później zauważył to ktoś z
personelu technicznego. Ta dodatkowa godzina miała zostad niezapłacona bo dyrekcja
stwierdziła, że to przecież nie ich wina, tylko świstawki.
Józek powlókł się do domu. Ostatni autobus uciekł mu sprzed nosa. W oddali niknęły tylne
światła pojazdu a także Mietek, Krzysiek i Stefan, którzy machali do niego zza szyby. Zaczął
padad deszcz. Na każdych światłach trafiał na czerwone. Psie kupy rozpłynęły się pod
wpływem wilgoci i cuchnąca breja przemoczyła mu buty. Lewy okazał się byd dziurawy.
W sieni domu czarny kot przebiegł mu drogę. W skrzynce na listy czekało na niego pismo od
administracji. Podwyżka czynszu a także kara za przetrzymywanie nielegalnych lokatorów-
7 i pół patyka. Płatne do kooca ubiegłego tygodnia. Przynajmniej klucz znowu pasował. W
mieszkaniu panował smród. Niewyobrażalny smród mimo wybitych okien. Zajrzał do
drugiego pokoju tknięty złym przeczuciem. Oczywiście żul nadał tam był i chrapał spod
kołdry zrobionej z „Wyborczej” więc chyba udało mu się wykręcid od przekwaterowania do
raju. Obok niego stała butelka po winie „wściekły rolnik” i puste sreberko po kebabie.
Cholera. To on musi jeśd obślinioną kanapkę z ozorkiem pani Andzi a takie żulisko ma na
kebaba. Skąd on go dostał? A może ukradł? Nie, chyba nie ukradł, bo za głupio z mordy
wygląda. Schylił się. Resztką silnej woli powstrzymywał w sobie wymioty gdy przeszukiwał
potwornie cuchnący dobytek żula. Oprócz bloczku na śniadanie, obiad i kolację w hotelu
Hilton, znalazł kupony na sałatkę krabową, zaproszenie na degustację jambalaji, ulotkę, po
okazaniu której otrzymywało się darmowy kubek promocyjnej czekolady i talon na paczkę
czipsów, do zrealizowania na pobliskiej stacji benzynowej. Stacja była najbliżej, z okien
mieszkania można było zobaczyd jej wielki, czerwony, niesamowicie denerwujący neon.
Powlókł się po czipsy. Trochę jednak dokuczały mu wyrzuty sumienia, że ukradł żulikowi ten
talon. No ale kurde, to przecież on teraz będzie musiał zapłacid karę za nielegalnego lokatora.
Na stacji kolejka była niewielka. Tylko jeden klient przed nim kupował papierosy. Posępnie
wcisnął pryszczatemu sprzedawcy do rąk talon. Pryszczaty sprzedawca mrugnął do niego
okiem porozumiewawczo. No tak, znowu znajoma morda.Widocznie praktykant z hostelu też
dorabia sobie po godzinach.
-Przykro mi proszę pana, ale ważnośd talonu skooczyła się wczoraj.- sprzedawca jednym
zdecydowanym ruchem przerwał talon na pół. Józek był przekonany, że ważnośd jeszcze była
dobra ale kawałki kuponu zniknęły już w koszu na śmieci. I jak on to teraz udowodni, skoro
pokrywał je dokładnie gęsty sos majonezowy, który wyciekał z kartonu po frytkach?- Może
mógłbym zaproponowad płyn do spryskiwaczy w promocyjnej cenie dwóch za dwa? Albo
woskowanie samochodu?
-A nie mógłby pan zaproponowad jakiś darmowych czipsów bez talonu?
Młodzieniec smutnym ruchem rozłożył ręce.
-Taka polityka firmy. Chodbym chciał nie mogę pany pomóc. Może spróbuje pan w hotelu
Hilton? Rozdawali dzisiaj 100 tysięcy promocyjnych bloczków reklamowych na śniadania,
obiady i kolacje. Ważne przez miesiąc.
29
„100 tysięcy promocyjnych bloczków. W piekle jest w tym czasie może 8 tysięcy rezydentów,
a ja kurde nie załapałem się na ani jeden.”
-A pan nie miałby może bloczka do odstąpienia?- zwrócił się pełen nadziei do klienta, który
uprzednio kupował papierosy. Stał teraz przed witryną z gazetkami i udawał, że przegląda
magazyn szydełkowania a tak naprawdę zerkał na świerszczyki, ustawione na najwyższej
półce. Na jednym z nich, tym najbardziej eksponowanym widniało zdjęcie pani Andzi w
samych brokatowych majtaskach. Okładka krzyczała ogromnym napisem w comic sans: w
środku zobaczysz jeszcze więcej! Kup, kup, kup! Józek nawet tyle nie chciał nigdy oglądad a
co dopiero jeszcze więcej. Z kieszeni świntucha wystawało niedbale chyba z 20
promocyjnych bloczków z napisem „Hilton”.
-Panie Czereśny taka niespodzianka!- krzynknął świntuch. Smolisty odłożył magazyn
szydełkowania z powrotem na półkę. Wybierał się chyba na daczę, gdyż ubrany był mocno
po wakacyjnemu. Skarpety, sandały do połowy łydki (Józek zastanawiał się w jaki sposób
założył on sandały na kopyta), koszula z hawajskim wzorkiem i wielki słomkowy kapelusz.
-Panie Smolisty,na daczę pan jedzie?
-Ano na daczę, na daczę. Wie pan, spokój, cisza, do autostrady aż 300 metrów.
-Pan mi podał zły numer telefonu- przerwał mu brutalnie Czereśny.
-No patrz pan.- zdziwił się Smolisty.- Naprawdę?
-I muszę zapłacid w pracy 3 patyki kary. Spóźniłem się też przez pana.
-Że niby co przeze mnie? Co ja pana na siłę zatrzymywałem?- zaperzył się czort. – To ja
latałem z wywieszonym ozorem, po kopytach ludzi całuję, żeby pana przyjęli, dobre
świadectwo panu wypisałem, mieszkanie znalazłem a pan mnie tu insynuuje, że co? Że
przeze mnie panu autobus uciekł? Oj, Czereśny, Czereśny, my się w takie gierki to bawid nie
będziemy. Rękę pomocną do pana wyciągłem...
-Skarpetki mi żeś pan ukradł!!!- zawył z rozpaczą Czereśny.
-...wyciągłem, z dna w sumie żem wydostał. Z dna i mułu ot co, a pan mnie tu obraża.
-To niech mi pan załatwi przeniesienie z powrotem na ziemię.- przerwał mu Józek.
-Panie Smolisty, bądź pan człowiekiem. Tyle w hostelu siedziałem, pani Andzi kanapkę
zjadłem, buty mam dziurawe, czynsz mi podnieśli, w mieszkaniu śmierdzi tak, że aż w oczy
normalnie szczypie a jeszcze w pracy się kolega do mnie dostawia. To przecież piekło, to nie
do wytrzymania!
Smolisty wydął z pogardą wargi.
-Ojojoj!- prychnął z przekąsem.- Bucik się panu szanownemu rozkleił. Obiadu w stołówce nie
wydali. Podanie trzeba było napisad. No tragedia, wielkie mecyje, klęska i dramat w jednym.
Panie Czereśny,- tu diabeł zbliżył głowę do twarzy Józka i chuchnął mu w twarz bardzo
mocno nieświeżym oddechem.- Panie Czereśny, tam na górze, na ziemi, to dopiero macie
piekło. Wojny, krew, głód i podatki. Nieuczciwi politycy, Głupi nauczyciele. Zakłamane
autorytety. Rozpustni duszpasterze, niedouczeni lekarze i Kim Kardashian. Panie, tam to
dopiero jest piekło prawdziwe, bo tutaj... Tutaj to jest jeszcze lajcik.
KONIEC
30