JOAN WOLF
TAJEMNICA SILVERBRIDGE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- No i jak poszło pierwsze czytanie, maleńka? - zapytał Mel Barker, agent aktorki
Tracy Collins. Połączenie telefoniczne Los Angeles z Londynem było idealne.
- Chyba świetnie - odpowiedziała Tracy. - Lody nieco stopniały, kiedy okazało się, że
mówię z autentycznym angielskim akcentem. A Dave Michaels, reżyser, był bardzo miły.
- Do diabła, lepiej niech będzie miły - odparł z naciskiem Mel. - Ocaliłaś jego film,
kiedy podpisałaś kontrakt.
- Muszę przyznać, że trochę się denerwuję. - Tracy oparła się na poduchach kanapy,
jednej z trzech w salonie luksusowego apartamentu, który wynajęła dla niej wytwórnia. -
Chodzi mi o to, że przecież pracuję z Jonem Melbourne'em. On ma głos jak sam Bóg i grywa
Szekspira, Mel. A wszystko, co ja kiedykolwiek robiłam, to komedia romantyczna.
- Trochę za późno, żeby mieć pietra - wytknął Mel. - Pamiętaj, że to ty chciałaś zrobić
ten film; ja byłem przeciwko. Rola jest zbyt mała. Melbourne jest gwiazdą, ty masz do
powiedzenia dokładnie jedną czwartą tego, co on...
- Proszę, nie mów: „A nie mówiłem” - odpowiedziała Tracy z nutą uszczypliwości w
głosie. - Ja nie mówię, że mi przykro, że to wzięłam. Mówię, że trochę się denerwuję tym
wyzwaniem. To książka niełatwa do przerobienia na film.
Powieść, o której mówiła Tracy, Zazdrość, zdobyła w Wielkiej Brytanii nagrodę
Bookera dla najlepszej powieści roku i stała się bestsellerem także w Ameryce. W zasadzie
była to literacka opowieść o arystokratycznej angielskiej rodzinie z czasów regencji. Prawa do
jej sfilmowania zakupił amerykański producent, który nakłonił rodzimą wytwórnię filmową
do zainwestowania w produkcję.
Pojawiły się jednak kłopoty z doborem obsady. Kierownictwo wytwórni z niechęcią
zgodziło się co do tego, że największy angielski aktor szekspirowski będzie dobry do filmu,
ale uparli się przy głównej roli kobiecej. Chcieli nazwiska z pierwszych stron gazet - to
zapewniało, że amerykańscy kinomani kupią bilety. Rola jednak była po prostu zbyt mała,
żeby zainteresowała większość aktorek o takiej pozycji. Studio wpadło w ekstazę, kiedy
Tracy zgodziła sieją zagrać.
Reszta Hollywoodu była zdumiona. Filmy, które uczyniły z niej megagwiazdę, to
lekkie komedie romantyczne, a nie poważne psychologiczne dramaty. W powszechnej opinii
kolegów Tracy chapnęła więcej, niż może pogryźć, jej status gwiazdy jest poważnie
zagrożony.
- Nie mówię: „A nie mówiłem” - powiedział uspokajająco Mel. - Będziesz świetna,
maleńka. Zawsze jesteś świetna.
- I nie traktuj mnie protekcjonalnie. - Tracy położyła obute w tenisówki stopy na
jasnym, drewnianym stoliku kawowym, stojącym obok kanapy.
- Ani mi się śni - zapewnił ją Mel, po czym pospiesznie zmienił temat. - Jaka wydaje
się reszta aktorów? Jakieś czubki?
- Muszę powiedzieć, że wszyscy wydają się nadzwyczaj normalni - odparła Tracy. -
Ale jestem pewna, że to się zmieni, kiedy poznam ich lepiej. Mam tylko nadzieję, że nikt nie
jest poważnie uzależniony. Mój ostatni film to był koszmar...
Mel westchnął.
- Wiem.
Tracy spojrzała gniewnie na stojący obok niej wazon z wielkimi bladoczerwonymi
różami.
- Już nigdy więcej nie będę pracować z Matthew Howardem. Nie obchodzi mnie, że
on może i jest zdolny i czarujący...
- Wiem, wiem. Nie winie cię. Pewnego dnia posunie się za daleko i wyląduje w
więzieniu.
- Jemu potrzebna jest kuracja, nie więzienie - odpowiedziała Tracy.
Raz jeszcze Mel uznał za rozsądne zmienić temat.
- Jaki jest ten Melbourne tak w ogóle? Jest wyższy od ciebie czy będziesz musiała stać
w rowie, kiedy będziesz z nim grać?
- Ma prawie metr osiemdziesiąt, jest o pięć centymetrów wyższy ode mnie. Jeżeli
założę płaskie buty, powinno być w porządku.
- Pewnie. Nie pozwól, żeby cię onieśmielał. Może i jest nowym Olivierem i takie tam,
ale twoje filmy przynoszą olbrzymie pieniądze.
Tracy wyprostowała się.
- Nie daję się łatwo onieśmielić, Mel.
- Wiem, wiem. Ale zdecydowanie masz słabość do gry Melbourne'a. Tylko pamiętaj,
że film nie jest wart złamanego centa, jeżeli nikt nie przyjdzie go obejrzeć. Przyjdą zobaczyć
ten film ze względu na ciebie, nie ze względu na Melbourne'a.
Wtedy otworzyły się drzwi apartamentu i weszła Gail Ramirez, osobista sekretarka
Tracy. Niosła wazon ze wspaniałymi liliami. Tracy powiedziała do słuchawki:
- Mel, Gail właśnie weszła i musi ze mną porozmawiać.
- Dobrze. Cieszę się, że przynajmniej na razie wszystko idzie dobrze, maleńka.
Zadzwoń do mnie, jeżeli będziesz miała jakieś kłopoty.
- Tak zrobię - odpowiedziała Tracy i rozłączyła się. Gail podniosła wyżej lilie.
- Te są od wytwórni. Gdzie je postawić?
Pokój był już pełen bukietów kwiatów. Tracy machnęła ręką i powiedziała:
- Wszystko jedno.
- Te róże wyglądają na trochę podwiędnięte. - Gail postawiła wazon z liliami i
podniosła bukiet czerwonych róż, spoczywający na stole przed olbrzymim lustrem w złoconej
ramie. - Może je wyrzucę i zastąpię Mami?
- Świetnie - odpowiedziała z roztargnieniem Tracy. Gdy Gail zmieniała kwiaty w
wazonie, przypomniała sobie o czymś.
- Och, wcześniej telefonowała twoja matka. Chce, żebyś do niej oddzwoniła.
Tracy usiadła prosto i postawiła stopy na podłodze.
- Widocznie Kate urodziła.
Tracy znów podniosła słuchawkę telefonu i już za parę minut słuchała, jak jej matka
zachwyca się ważącą ponad trzy i pół kilo dziewczynką, którą jej siostra wydała na świat
kilka godzin wcześniej.
- Kate i Alan muszą być przejęci - powiedziała Tracy. Raz jeszcze wyciągnęła długie
nogi na stoliku kawowym. - Nareszcie dziewczynka.
- Są uszczęśliwieni - odparła jej matka. - Tak jak i twój ojciec. Tak naprawdę to
myślę, że on nawet bardziej cieszy się z dziewczynki niż Alan i Kate.
- A ty? - zapytała Tracy. - Cieszysz się, że masz wnuczkę?
Nastąpiła chwila ciszy. A potem...
- Sama nie wiem. Córki potrafią być okropnym zmartwieniem... Znacznie większym
niż synowie.
Tracy przewróciła oczami, spoglądając na Gail.
- Jeżeli to się miało tyczyć mnie, mamo, to nie masz powodu, by się martwić. Radzę
sobie świetnie...
- Wolałabym, żebyś nie była tak daleko. Nie będziesz nawet na chrzcinach.
- Brat Alana też nie będzie mógł przyjechać na chrzciny - zauważyła Tracy. - Takie
rzeczy się zdarzają, mamo.
- Robert jest oficerem marynarki i jest na morzu. On pracuje...
- Ja również - odpowiedziała Tracy najłagodniej jak potrafiła.
- To nie to samo.
Tracy policzyła do dziesięciu, po czym znowu zsunęła stopy na podłogę i usiadła
prosto.
- Czy masz numer do Kate, do szpitala? Chciałabym do niej zadzwonić.
- Ona będzie spała. Lepiej jej nie przeszkadzać. Jutro możesz zadzwonić do niej do
domu - powiedziała pani Walters. - Uważam, że to, w jaki sposób w tych czasach wyrzucają
młode matki ze szpitala, jest po prostu okropne. Kiedy ja rodziłam was, dziewczynki, byłam
tam przez pięć dni.
- Czy zamierzasz przeprowadzić się do Kate, mamo?
- Tak. Na kilka dni. Dopóty, dopóki Kate nie poczuje się na tyle silna, żeby sama dać
sobie radę.
- To wspaniale - powiedziała szczerze Tracy. Rozmawiały z matką jeszcze przez kilka
minut, po czym Tracy odłożyła słuchawkę.
- Jak rozumiem, twoja siostra urodziła córkę - odezwała się jej sekretarka.
- Tak - odpowiedziała Tracy z uśmiechem. - Bardzo się cieszę z jej powodu. Tak
strasznie chciała mieć dziewczynkę. - Wstała z kanapy i wyciągnęła ramiona nad głowę.
- Moja matka zawsze mówiła, że każda kobieta powinna mieć córkę - powiedziała
Gail.
- Moja matka zgodziłaby się z tym, pod warunkiem że ta córka jest taka jak Kate -
odparła Tracy oschle, bezwładnie opuszczając ramiona.
Gail przyglądała jej się przez chwilę w milczeniu.
- Twoja matka cię uwielbia, wiesz o tym. Ona się tylko o ciebie martwi.
Matka Tracy była wielce przyzwoitą matroną z Connecticut, która nigdy nie pogodziła
się z tym, że jej najmłodsza córka jest słynną gwiazdą filmową. Była przekonana, że to
niezdrowy sposób życia, przy którym Tracy jest narażona na kontakty z wszelkiego typu
niegodziwcami: ludźmi mówiącymi sprośnym językiem, popełniającymi cudzołóstwa,
zażywającymi narkotyki. Dodałaby do tej listy jeszcze więcej rozpusty, ale dalej wyobraźnia
pani Walters już nie sięgała.
- Ona uważa, że mój zegar biologiczny tyka coraz szybciej. Chce, żebym wyszła za
mąż, ustatkowała się i miała dzieci - powiedziała Tracy z goryczą. - Widzi tylko takie życie
dla kobiety.
- Dla mnie to nie brzmi jak złe życie - odparła Gail. Po chwili Tracy uśmiechnęła się.
- Dla mnie też nie. Ale facet musi być w porządku.
- O, i w tym tkwi problem - odpowiedziała Gail. - Jeszcze nigdy nie spotkałam kobiety
tak wybrednej jak ty. Ostatniemu facetowi dałaś kosza, bo nie podobał ci się jego śmiech! Też
mi powód, Tracy.
- Śmiał się jak kozioł. Nikt nie mógł tego wytrzymać.
Jedyną odpowiedzią Gail było przewrócenie oczami. Potem, kiedy Tracy ruszyła w
stronę sypialni, Gail odezwała się:
- Pamiętasz, że za godzinę masz konferencję prasową?
- Pamiętam - odpowiedziała ponuro Tracy. W Hollywood była znana jako aktorka
wyjątkowo dobrze współpracująca na planie; równie była znana ze swojej niechęci do prasy.
- Nie musisz wyglądać, jakby ci mieli wyrywać ząb - powiedziała Gail.
- Naprawdę myślę, że wolałabym raczej, żeby mi wyrywali ząb, niż spotykać się z
prasą - odparła Tracy. - I to brytyjską prasą. - Zadygotała. - To jeszcze więksi plotkarze niż u
nas.
Gail przeszła po grubym dywanie kilka kroków w stronę Tracy.
- Tracy, proszę, spróbuj odpowiadać na ich pytania więcej niż dwoma czy trzema
słowami. Szkodzisz swojemu wizerunkowi, jeśli jesteś taka lapidarna.
- Do diabła z moim wizerunkiem - prychnęła Tracy. - Będę uprzejma i odpowiem na
ich cholerne pytania, ale nie oczekuj ode mnie, że z własnej woli dodam jakieś informacje.
Nauczyłam się dawno temu, jakie to niebezpieczne być miłym dla prasy.
- Ciągle nie możesz przeboleć tej absurdalnej historii z „Reportera”?
Tracy założyła ręce na piersiach.
- Ten żałosny szmatławiec na pierwszej stronie wydrukował supernews, że jestem w
ciąży z Benem Affleckiem. Ja nawet nie znam Bena Afflecka! Powiedziałam im tylko, że
podziwiam jego grę. Cały rok zabrało mi uspokojenie matki. Wiesz o tym, Gail.
Gail westchnęła.
- Nadal uważam, że powinnam ich pozwać do sądu - złościła się Tracy.
- Nie, nie powinnaś - odpowiedziała Gail. - Miałaś całkowitą rację, że posłuchałaś
Mela. Nikt nie uwierzył w tę głupią historię, a pozywanie ich dodałoby jej tylko
wiarygodności.
- No cóż, ze wszystkich ludzi właśnie ty powinnaś przestać namawiać mnie na
pogaduszki z prasą. Wiesz, do czego to może doprowadzić...
Gail znowu westchnęła.
- Tak, chyba wiem.
- Umieram z głodu - powiedziała Tracy. Gail spojrzała na nią.
- Sprowadzę obsługę, żeby przysłali na górę coś do jedzenia. Wystarczy sałatka?
- Sałatka będzie w sam raz. Pamiętaj, żeby zamówić też dla siebie. - Tracy
zmarszczyła nos. - I powiedz im, że to ma być natychmiast. Nie wydaje mi się, żebym mogła
stawić czoła brytyjskiej prasie o pustym żołądku.
Sześć tygodni później Tracy stała przed ogromnym teatralnym lustrem, podczas gdy
krawcowa upinała tył jej sukni. Reszta wielkiego pokoju była zapełniona wieszakami z
kostiumami, deską do prasowania i stojakiem na buty, zapchanym obuwiem we wszelkich
rozmiarach i z rozmaitymi obcasami. Krawcowa nie poskąpiła sobie tego ranka perfum i w
powietrzu unosiła się dusząco słodka woń kapryfolium.
- Już - powiedziała, odsuwając się od Tracy. Odwróciła się, żeby spojrzeć na
mężczyznę stojącego za obiema paniami. - Co pan o tym sądzi, panie Abbott?
- Sądzę, że jest doskonale - odpowiedział ze swoim nienagannym uniwersyteckim
akcentem Sidney Abbott, projektant kostiumów. Był wysokim, chudym mężczyzną z szopą
idealnie wyszczotkowanych blond włosów. - Jak pani myśli, panno Collins?
Z lustra spoglądała na Tracy angielska dama, która mogłaby wyjść ze stron powieści
Jane Austen. Jej balowa suknia z białej francuskiej gazy miała wysoki stan i na halce z
niebieskiego jedwabiu opadała jej do kostek. Brzeg sukni był haftowany w kwiaty, a buty
Tracy z miękkiej białej skórki przypominały współczesne baletki. Jedyne, co wydawało się
nie pasować do tego obrazu, to były jej włosy. Sięgały Tracy ramion, jak co dzień.
- Jest prześliczna - odparła szczerze.
- To jest suknia, którą Julia będzie miała na sobie w wieczór, kiedy po raz pierwszy
spotka Martina - powiedział Sidney. - Zaaranżujemy tę scenę w wiejskiej rezydencji. Dave
wynajął ją w Wiltshire. Dave mówi, że jest tam sala, która idealnie się nada.
- Oszałamiająca.
To słowo zostało wypowiedziane dobrze znanym dźwięcznym, melodyjnym, głosem i
Tracy zobaczyła w lustrze, jak w jej polu widzenia pojawia się Jonathan Melbourne. Był to
krzepki mężczyzna z kręconymi brązowymi włosami i jasno orzechowymi oczyma. Tracy
odwróciła się, żeby stanąć do niego przodem, i uśmiechnęła.
- Kiedy cię widzę, doskonale rozumiem, jak Martinowi udaje się wpaść w taki szał
zazdrości.
Tracy miała długą praktykę w przyjmowaniu komplementów z wdziękiem.
- To śliczna suknia - przytaknęła i spojrzała na projektanta kostiumów. - Wszystkie
ubiory są cudowne, Sidney. Mam tylko jedno pytanie: jaku licha kobietom w tamtych czasach
udawało się nie marznąć? Chodzi mi o to, że nie było centralnego ogrzewania, a te suknie są
cieniuteńkie, żeby nie powiedzieć więcej...
- Och, my, Anglicy, jesteśmy twardsi niż wy, Amerykanie - odpowiedział Sidney
Abbott głosem, w którym zabrzmiała lekka nuta wyższości. - Nawet dzisiaj nie
rozpieszczamy się centralnym ogrzewaniem tak, jak wy to robicie.
- Może i nie, ale widzę, że wszystko, co nosicie, to swetry i długie spodnie. - Tracy
spojrzała znacząco na ciepłe męskie ubrania. - Nie zauważyłam, żeby ktokolwiek paradował z
gołymi ramionami i w spódniczce z gazy.
- Ja od czasu do czasu zakładam spódniczkę z gazy, ale tylko w zaciszu własnego
domu - powiedział poważnym tonem Jon.
Tracy się roześmiała. Sidney odwrócił się do Jona.
- Czy przyszedłeś na przymiarkę?
- Tak, ale poczekam, dopóki nie skończycie z Tracy.
- Tracy jest gotowa - zapewnił go Sidney. - Będziemy mogli zaczynać, kiedy tylko się
przebierze.
- Doskonale.
Tracy przeszła do sąsiedniego pokoju, zapełnionego jeszcze większą liczbą
kostiumów wiszących na ruchomych wieszakach. Czekała w nim na nią młoda dziewczyna,
żeby pomóc jej się przebrać z eleganckiej sukni w dżinsy, tenisówki, kremową bawełnianą
bluzkę z golfem i sweter. Tracy, tak jak to miała w zwyczaju, czyli potrząsając nimi,
poprawiła zmierzwioną burzę kasztanowych włosów i wróciła do salonu.
Panowie rozmawiali właśnie o tym, że w ten weekend wytwórnia przeniosła plenery
do Silverbridge, wiejskiego domu, w którym mają nakręcić resztę filmu.
- Liza jest w siódmym niebie - mówił z sarkazmem Sidney, kiedy Tracy wchodziła do
pokoju. - Chce dodać go do swojej listy łóżkowych kompanów.
Liza Moran była aktorką grającą starszą kobietę, która nienawidzi Julii i robi co w jej
mocy, żeby nastawić Martina przeciwko niej. W ciągu paru ostatnich tygodni dla Tracy stało
się jasne, że Liza jest - by tak rzec, używając fachowego terminu z psychiatrii - nimfomanką.
- Wątpię, żeby lord Silverbridge był w domu w czasie, gdy tacy przedstawiciele klasy
pracującej jak my będą się kręcić i bałaganić w jego włościach - odparł oschle Jon.
Sidney poczuł się urażony zaliczeniem go do przedstawicieli klasy pracującej i
odpowiedział chłodno:
- Wybacz, że się z tobą nie zgodzę, ale lord Silverbridge w rzeczy samej będzie w
domu. Jak rozumiem, trenuje w swojej stajni, która znajduje się na terenie posiadłości. Co
więcej, Dave powiedział mi, że jego lordowska mość wystosował specjalne życzenie, by
ekipa filmowa trzymała się z daleka od stajni, tak żeby nie zakłócać spokoju jego koniom.
Tracy starała się rozładować wyraźne napięcie, które narosło między dwoma
mężczyznami. Odezwała się pogodnie:
- Mam tylko wielką nadzieję, że zakręcony harmonogram nie będzie nas tam trzymał
przez te ostatnie sześć tygodni.
- Obawiam się, że będzie - odpowiedział Sidney. - Wynajęcie Silverbridge kosztuje
majątek i ważne jest zakończenie kręconych tam zdjęć zgodnie z harmonogramem. Dave
mówił mi, że aż się trzęsie na samą myśl o kwocie, którą lord Silverbridge mu zaśpiewa,
jeżeli przekroczymy nasz czas.
- Silverbridge zapewne modli się o opóźnienie - powiedział cynicznie Jon.
- Dlaczego miałby chcieć opóźnienia? - zapytała Tracy. - Myślałam, że będzie chciał
pozbyć się nas z oczu najszybciej jak się da.
- Utrzymanie tych starych domów kosztuje mnóstwo pieniędzy - wyjaśnił Sidney. -
Każdy właściciel wiejskiej rezydencji w Anglii chce, żeby kręcono u niego film. To pomaga
pokryć koszt konserwacji.
- Och - odparła Tracy.
- Lord Silverbridge jest jedną z naszych brytyjskich sław - mówił dalej Sidney. Nadal
zwracał się wyłącznie do Tracy. - Widuje się go stale fotografowanego na pokazach
hippicznych, tańcach, w nocnych klubach, z rodziną królewską w Ascot...
- Z tonu Sidneya łatwo można było wyczytać, że byłby szczęśliwy, gdyby należał do
świata lorda Silverbridge'a.
- Nigdy o nim nie słyszałam - powiedziała Tracy.
- Jest sławny, bo jest hrabią - wyjaśnił Jon. Także mówił wyłącznie do Tracy. - Nawet
wkraczając w dwudziesty pierwszy wiek, Brytyjczycy wciąż uwielbiają arystokrację. - Ton
jego głosu zdradzał wyraźnie, że nie podziela tego gigantycznego urojenia.
Sidney nie spojrzał nawet na Jona, kiedy informował Tracy:
- Nic dziwnego. To fakt, że hrabia Silverbridge jest nieżonatym, przystojnym młodym
dżentelmenem, który, tak się składa, posiada też jedną z najpiękniejszych posiadłości w kraju,
a to przyczynia się do jego sławy. Ale... - tu rzucił triumfujące spojrzenie na Jona - na
ostatniej olimpiadzie zdobył też dla Wielkiej Brytanii brązowy medal w ujeżdżeniu.
- Naprawdę? - Tracy odezwała się z autentycznym zainteresowaniem. - Wiem, że
amerykańska drużyna w ujeżdżeniu nie sprawiła się tak dobrze, jak mieliśmy nadzieję, ale
przypuszczałam, że to Niemcy zdobyli wszystkie medale.
Sidney jeszcze bardziej wyprostował swoje proste plecy. Wydawał się nieco wyższy.
- Nie. Wielka Brytania zdobyła brąz. Jon wtrącił:
- Nie wszystko, co pisano o Silverbridge'u, było takie pozytywne, jak stara się
przedstawić Sidney. W zeszłym roku pewna modelka, z którą się spotykał, popełniła
samobójstwo, kiedy ją rzucił.
Sidney wydał odgłos, który zabrzmiał jak warknięcie.
- To była okropna tragedia, moja droga Tracy, i jestem pewien, że lord Silverbridge
głęboko żałował pochopnego kroku tej młodej kobiety.
Jon dorzucił jakby od niechcenia:
- Tak naprawdę to nawet okiem nie mrugnął.
- Proszę mi wybaczyć, muszę pomówić z kimś przez chwilę - Sidney powiedział
uprzejmie do Tracy. Potem, zupełnie innym tonem, zwrócił się do Jona: - Pański kostium jest
w tamtym pokoju.
Patrząc za odchodzącym Sidneyem, Jon odezwał się:
- Nie powinienem pozwalać, żeby mi działał na nerwy, ale tak się dzieje.
- Wydaje się nieszkodliwy - odparła.
Jon potrząsnął głową, jakby chciał uporządkować myśli, po czym powiedział:
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że będziemy mieli dzień wolny? Wyjeżdżamy do
Wiltshire w niedzielę, ale Dave zostawił nam wolną sobotę.
- Chyba musiał się pomylić. Myślałam, że sprzeciwia się wolnym dniom.
Jon się zaśmiał.
- Zastanawiałem się, czy mógłbym ci w Londynie pokazać, coś, czego jeszcze nie
widziałaś.
Tracy ukryła zaskoczenie. Przez ostatnie sześć tygodni Jon był przyjacielski, ale nigdy
nie próbował jej gdzieś zaprosić.
Nie żeby był czas na cokolwiek innego prócz filmu, pomyślała.
Zawahała się, a potem powiedziała powoli:
- Bardzo bym chciała zobaczyć londyńską Tower. Byłam tutaj co najmniej dziesięć
razy, ale jakoś nigdy nie udało mi się zwiedzić Tower.
Uśmiechnął się.
- Jedno z moich ulubionych miejsc. A zatem chodźmy do Tower.
Tracy nie straciła nic ze swego początkowego podziwu dla tego angielskiego aktora;
właściwie im dłużej z nim pracowała, tym bardziej jej szacunek wzrastał. Nie chciała, żeby
spotkało go jakieś niemiłe doświadczenie, gdy będzie w jej towarzystwie. Powiedziała więc
pół żartem:
- Muszę cię ostrzec, że jeżeli zobaczą cię w moim towarzystwie, amerykańska
brukowa prasa założy, że jestem z tobą w ciąży. Potem wlepią tę nowinę do wszystkich
plotkarskich kolumn, tak że każdy w Ameryce, kto robi zakupy, z pewnością to zobaczy.
- Na pewno zdołamy unikać prasy przez jeden dzień - zaprotestował.
- Jest jeden reporter, który chyba uczynił mnie celem swojego życia. Gdybym była
zwyczajną osobą, kazałabym go aresztować za nękanie, ale mój prawnik mówi mi, że jestem
osobą publiczną i że prasa ma prawo wykonywać swoją pracę.
- Wielkie nieba - powiedział Jon.
- Ta żałosna imitacja człowieka parkuje przed moim hotelem i tylko czeka, żeby się na
mnie rzucić. Nie chcę, żebyś ty stał się kolejnym celem ataku.
- Musi być tylne wyjście z twojego hotelu - powiedział.
Jej wargi wygięły się w porozumiewawczym uśmiechu.
- Rzeczywiście, jest kilka wyjść. Wolę to przez kuchnię. Z tego, co wiem, ten żałosny
szpieg, Counes, jeszcze go nie odkrył.
- Wspaniale. A więc, powiedzmy, spotkamy się o dziesiątej rano w sobotę przed
kuchnią twojego hotelu.
Tracy poczuła iskierkę podniecenia.
- Dobrze.
- Och, wraca Sidney - powiedział Jon. - Lepiej założę kostium, nim zacznie się
pieklić.
Tracy zaśmiała się, pomachała mu i odwróciła się.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tracy bardzo miło spędziła sobotę z Jonem. Udało im się unikać obmierzłego Counesa
i byli stosunkowo mało nękani przez turystów w Tower. Ukoronowali dzień wyśmienitym
obiadem w jednej z najlepszych restauracji Londynu i zakończyli go wizytą w nocnym klubie.
Tracy nie znalazła u Jona ani jednej przywary, na którą mogłaby się poskarżyć Gail.
W niedzielne popołudnie ekipa wyjechała do Wiltshire. Tracy czuła się śpiąca po
nocnej zabawie i drzemała przez większą część podróży. Była prawie szósta, kiedy samochód
zatrzymał się przed stylizowanym na wiejski domek budynkiem z pruskiego muru.
Dziedziniec od frontu olśniewał mnóstwem różowych tulipanów, a kiedy Tracy weszła po
kamiennych schodkach, zobaczyła, że rzeźbiona tabliczka przy frontowych drzwiach głosi:
The Wiltshire Arms.
Sam kierownik odprowadził ją do jej apartamentu, ozdobionego meblami, które
wyglądały na autentyczne antyki.
- Ślicznie - powiedziała uprzejmie Tracy. - Jaki uroczy hotel.
Kierownik, który miał okrągłą, dziecinną twarz i okulary w rogowej oprawie,
rozpromienił się niczym zadowolony dwulatek.
- Nie jest wielki, więc możemy zaoferować osobistą obsługę wszystkim naszym
gościom. Proszę mnie wezwać, panno Collins, jeżeli będzie pani czegokolwiek potrzebować.
Tracy odrzekła, że tak zrobi, a kierownik wyszedł, kiedy dwaj młodzi mężczyźni w
uniformach przynieśli jej bagaż. Gdy wnosili torby do sypialni, Tracy podeszła, żeby spojrzeć
na karteczki przy imponujących bukietach kwiatów dekorujących pokój. Kwiaty były od jej
producenta Jima Ventury, reżysera Dave'a Michaelsa, kierownictwa hotelu i Jona. Czytała
właśnie bilecik przypięty do ostatniego bukietu, kiedy zadzwonił telefon.
Gail odebrała, po czym zasłoniła słuchawkę dłonią i powiedziała:
- To Jon Melbourne. Chcesz z nim rozmawiać?
- Tak, oczywiście. - Tracy podeszła, żeby wziąć słuchawkę od sekretarki. - Cześć, Jon.
Jak się masz?
- Wygodnie tu. To miły hotel.
- Na to wygląda.
- Jak rozumiem, kuchnia serwuje najlepsze jedzenie w okolicy. Czy zechciałabyś
przyłączyć się do mnie na obiedzie dziś wieczorem? Obawiam się, że kiedy zaczniemy
zdjęcia, będziemy się żywić jedzeniem z wozu firmy cateringowej.
Tracy uśmiechnęła się.
- Sądząc po tym, jak wygląda harmonogram zdjęć, jestem pewna, że tak będzie.
Chętnie zjem z tobą obiad. Za godzinę?
- Świetnie. Spotkamy się w restauracji.
- Wspaniale. - Tracy odłożyła słuchawkę i odwróciła się do sekretarki. - Jon właśnie
zaprosił mnie na obiad.
Ogromne brązowe oczy Gail zalśniły.
- No, no, to obiecujące. Musiał zdać pierwszy test.
- Nie bądź śmieszna - odpowiedziała Tracy z irytacją. - Nie mam żadnych testów.
- Och, czyżby? To jak to się dzieje, że wszyscy mężczyźni, których znasz, wydają
sieje oblewać.
Ramiona Tracy odrobinę opadły. Ni z tego, ni z owego wyglądała na bardzo
zmęczoną.
- Nie wiem, Gail. - Założyła sobie kosmyk włosów za ucho. - Po prostu nie wiem.
Gail mruknęła coś pod nosem po hiszpańsku, po czym objęła swoją chlebodawczynię
ramieniem.
- Nie przejmuj się mną, tylko się droczę. Mój problem jest taki, że nie wiem, kiedy
przestać. Baw się dobrze z Jonem. Ja chętnie zjadłabym z nim obiad choćby tylko po to, żeby
słuchać, jak czyta mi książkę telefoniczną.
Tracy uśmiechnęła się.
- Wiem. Ten głos! W każdym razie o obiedzie decyduj sama. Sugeruję, żebyś
zamówiła najlepsze dania, jakie tu podają. Pamiętaj, wytwórnia płaci.
Tracy była bardzo lubiana przez księgowych w Hollywood, ponieważ jej skromne
wymagania tylko nieznacznie wpływały na budżet filmu. Zamiast prosić studio o opłacanie
limuzyny, kucharza, prywatnej przyczepy na zdjęcia w plenerze oraz osobistych
charakteryzatorów, fryzjerów i garderobianych, wymagała tylko, żeby wytwórnia płaciła za
hotel, jedzenie i pokrywała koszty podróży jej sekretarki. Co do reszty swoich potrzeb, Tracy
w pełni zadowalała się obsługą stałego personelu studia.
- Filet mignon, jak sądzę - powiedziała Gail.
Tracy skinęła głową.
- Doskonale. - Zerknęła na zegarek. - Lepiej wypakujmy dla mnie sukienkę, którą
włożę do obiadu.
Obie wiedziały, że forma „my” to tylko grzeczność i że to Gail rozpakuje walizki.
Sekretarka zaproponowała:
- Może weźmiesz prysznic, kiedy ja będę wyjmować rzeczy?
- Kapitalny pomysł. Dzięki.
Tracy przeszła do łazienki, podczas gdy Gail powiesiła pokrowiec na ubrania na
wieszaku w garderobie i zaczęła wyjmować z niego sukienki.
- Może ta niebieska od Escady? - zawołała do niej przez drzwi.
- Świetnie - odpowiedziała Tracy, przekrzykując plusk wody.
Gail ostrożnie wyjęła z pokrowca ciemnokobaltową suknię i ułożyła ją na łóżku.
Potem podeszła do kolejnej walizki, żeby sprawdzić, czy znajdzie tam pasujące do sukienki
buty.
Jonathan Melbourne siedział w jadalni Wiltshire Arms. Sączył glenliveta i czekał na
Tracy. W swoim życiu przyjaźnił się i współpracował z wieloma pięknymi kobietami, ale w
Tracy było coś szczególnie uderzającego. Wyglądała tak... tak... zdrowo, pomyślał,
przywołując w pamięci jej obraz. Była szczupła, ale nie chuda, miała piękną, smukłą kibić, a
jej nieskazitelna skóra naturalnie promieniała. Jej długie do ramion kasztanowe włosy
rozświetlał złoty poblask, co wyglądało bardzo naturalnie, chociaż Jon był najzupełniej
pewien, że to niemożliwe.
Kiedy stanęła w drzwiach, głowy wszystkich w jadalni zwróciły się w jej stronę.
- Mam nadzieję, że nie czekałeś długo - powiedziała, kiedy kelner ją usadzał.
- Ależ skąd.
Rozejrzała się po niewielkiej, eleganckiej sali.
- Uroczo tu.
- Nie tak wystawnie jak w L'Aigrette - odpowiedział, nawiązując do restauracji w
Londynie, do której ją zabrał. - Ale wygodniej.
Uśmiechnęła się, ukazując idealnie równe, białe zęby. Takie zęby według Jona miały
wszystkie Amerykanki.
Kelner podszedł, żeby zapytać, co Tracy chce do picia, a kiedy składała zamówienie,
Jon upił kolejny łyczek swojej szkockiej, patrząc na nią. Jej włosy lśniły w świetle padającym
z żyrandola, a jej nos z profilu wyglądał rozkosznie niefrasobliwie. Odwróciła się od kelnera,
żeby znowu popatrzeć na Jona, gdy ten odezwał się:
- Ta suknia jest śliczna. Pasuje ci do oczu. Lekka ironia pojawiła się w tych właśnie
oczach.
- A jak myślisz, po cóż innego ją kupiłam? - Podniosła menu napisane ręcznie na
pergaminie i zmarszczyła nos. - To pismo jest takie eleganckie, że nie potrafię odczytać ani
słowa.
- Podobno cielęcina jest tu znakomita - powiedział Jon.
Kobaltowe oczy spojrzały na niego z naganą.
- Czy ty wiesz, co oni robią tym biednym cielątkom?
- Proszę, nie mów mi - odpowiedział pospiesznie.
- Gdybyś wiedział, nigdy nie zjadłbyś cielęciny.
- Zamówię coś innego - obiecał. Przypomniał sobie, że poprzedniego wieczora Tracy
jadła rybę i zapytał z zaciekawieniem: - Jesteś wegetarianką?
Spojrzała na niego ze smutkiem.
- Nie. Kiedyś próbowałam, ale okropna prawda jest taka, że nie za bardzo lubię
warzywa. Trudno być wegetarianką, kiedy się nie jada warzyw, a więc wróciłam do jedzenia
mięsa.
- Ale nie cielęciny. Uśmiechnęła się.
- Ale nie cielęciny.
Kelner znów się pojawił, i raz jeszcze Tracy zamówiła rybę. Kiedy zabrał karty i
odszedł, odezwała się:
- Chciałam ci powiedzieć, że cudowne są twoje filmy Hamlet i Henryk IV. Myślę, że
to wspaniałe, że ludzie, którzy nie wybrali się do teatru, żeby obejrzeć przedstawienia, mają
możliwość zobaczyć twoje występy.
Jonowi zrobiło się przyjemnie.
- Dziękuję.
- Bardzo proszę - odpowiedziała, i upiła łyk białego burgunda.
Jon posmarował bułeczkę masłem.
- Wydaje się, że lubisz Szekspira. Czy kiedykolwiek występowałaś w którejś z jego
sztuk?
- Och, nie - energicznie pokręciła głową. Bajeczne włosy zakołysały się jej na
ramionach. - W college'u miałam angielski jako przedmiot kierunkowy i czytałam większość
jego sztuk, ale nigdy w żadnej nie grałam. Bo widzisz, tak naprawdę to zostałam aktorką
przez przypadek. Nie chodziłam do szkoły teatralnej ani nic z tych rzeczy.
Miał właśnie zapytać, jak została aktorką, kiedy poruszenie przy drzwiach
przyciągnęło ich uwagę. Maure d'hotel i inni pracownicy płaszczyli się przed dwoma
mężczyznami, którzy właśnie weszli. Gdy nowo przybyli byli uroczyście odprowadzani do
najlepszego stolika w sali, Tracy odezwała się do Jona:
- Czy to rodzina królewska, czy jak? Zaśmiał się.
- Niezupełnie. Ten mężczyzna z wąsem to Robin Mauley, największy deweloper w
kraju. Wydaje mi się, że jest kimś takim, jak ten wasz Donald Trump. Ten drugi to Ambrose
Percy, hotelarz.
Tracy uniosła brwi. Ambrose Percy, potomek jednego z najszacowniejszych
brytyjskich rodów, budował wyłącznie pięciogwiazdkowe hotele.
- Muszą szykować jakąś transakcję - mówił dalej Jon. Wiem, że Mauleya interesuje
zbudowanie światowej klasy pola golfowego tu, w Anglii, a Percy musi myśleć o postawieniu
hotelu w pobliżu.
Tracy powiedziała z nutą irytacji w głosie:
- To brzmi tak po amerykańsku, wszędzie pola golfowe. Uważam, że to skaza na
krajobrazie. Kilka lat temu pewien deweloper zrównał z ziemią piękny pas lasu w pobliżu
domu moich rodziców w Connecticut i założył pole golfowe. Teraz nie ma gdzie pojeździć
konno albo wypuścić psa, a zwierzyna zmuszona jest wyjadać rośliny z ogrodów. W zamian
mamy pełno ludzi ubranych w stroje Calvina Kleina, pędzących po okolicy wózkami i
grzmocących w małe białe piłeczki.
Jon, który sam grywał w golfa, był ubawiony.
- To, co właśnie powiedziałaś, większość ludzi, których znam, uważałaby za
bluźnierstwo.
Tracy upiła łyk wina.
- Ja naprawdę nie mam nic przeciwko ludziom grającym w golfa, to tylko wycinanie
naturalnych lasów uważam za wstrętne.
Jon postanowił porzucić temat golfa.
- Powiedziałaś, że zostałaś aktorką przez przypadek. Skoro nie zamierzałaś zostać
aktorką, to kim chciałaś być?
Popatrzyła na niego nieco ostrożnie.
- Zamierzałam być nauczycielką angielskiego w liceum.
Pomyślał, że miałaby całkowicie destrukcyjny wpływ na populację dorastających
młodzieńców, ale roztropnie nie podzielił się z nią swoją refleksją. Zamiast tego spytał:
- A co sprawiło, że zmieniłaś zdanie i zajęłaś się aktorstwem?
Na chwilę w jej twarzy coś się zmieniło. Tracy spojrzała w dół, na swój porcelanowy
talerz, i umilkła. Jon odezwał się:
- Nie musisz mi mówić, jeżeli nie chcesz. Wiem, jakie to irytujące stale odpowiadać
na te same pytania.
Podniosła wzrok.
- To nic wielkiego. Zrobiłam sobie semestr przerwy przed ostatnim rokiem nauki i
pewien znajomy agent znalazł mi pracę w filmie, który kręcono w Nowym Jorku. Reżyser
mnie polubił i obsadził w swojej następnej produkcji. Od tamtej pory moja kariera nabrała
rozpędu. Nigdy nie wróciłam do szkoły, żeby uzyskać dyplom.
Jej głos był spokojny, ale nagle zaczęła emanować takim smutkiem, że Jon zapragnął
wziąć ją w objęcia i pocieszyć. Odezwał się, siląc na lekki ton:
- A zatem nigdy nie byłaś zmagającą się z losem młodą aktorką, szlifującą bruki w
poszukiwaniu pracy?
Pokręciła głową.
- Nie. Miałam szczęście.
Wyraz jej oczu stał w sprzeczności z jej słowami.
- Mademoiselle, monsieur.
To był kelner z ich daniami. Kiedy pojawiły się przed nimi talerze, zmiana tematu
wydawała się naturalna.
- Co sądzisz o Julii? - zapytał, nawiązując do roli Tracy w filmie. - Jej mąż z
pewnością myśli, że jest niewierna, ale książka pozostawia tę kwestię otwartą.
Uśmiechnęła się słabo, chociaż w jej oczach nadal utrzymywał się smutek.
- Chyba nie powiem ci, co myślę. Skoro masz zagrać Martina, musisz mieć
wątpliwości.
Uśmiechnął się szeroko.
- To bardzo przebiegle z twojej strony. Odpowiedziała uśmiechem.
- Dziękuję.
Natychmiast spróbował wymyślić sposób, żeby znowu tak się uśmiechnęła.
Jon został wezwany na plan w poniedziałek rano, ale Tracy była potrzebna dopiero po
południu, co dało jej szansę dłużej pospać. Dokładnie o jedenastej trzydzieści Tracy i Gail
wyszły z Wiltshire Arms i wsiadły do samochodu wraz z kierowcą - Tracy, jak zwykle, z
przodu, a Gail na tylnym siedzeniu. Tracy zawsze siadała z przodu samochodu, bo miała
skłonność do choroby lokomocyjnej.
Dwupasmowa droga z hotelu wiodła przez idealny kawałek angielskiego krajobrazu.
Dzisiaj Tracy była na tyle przytomna, żeby go podziwiać. Młode liście miały kolor świeżej
zieleni, a gęste kępy dzwonków sprawiały, że trawiaste łąki były bardziej niebieskie niż niebo
nad nimi. Brązowe krowy spokojnie skubały trawę na polach, a w strumieniu pod małym ka-
miennym mostkiem pływały kaczki.
- Jakże inaczej musiało to wyglądać w zeszłym roku, kiedy mieli tu tę paskudną
epidemię pryszczycy - powiedziała Gail.
- To było okropne - Tracy zgodziła się i otworzyła okno, żeby poczuć świeżość
wiosennego powietrza.
Mijali pastwisko, na którym owce skubały słodką młodą trawę, podczas gdy jagnięta
baraszkowały wokół nich. Stado ptaków przeleciało nad ich głowami i usadowiło się w lesie
na dalekim krańcu pastwiska.
- Och, czyż te baranki nie są słodziutkie?! - wykrzyknęła Gail. Wyrastała na ulicach
Nowego Jorku, w latynoskim Harlemie, więc widok zwierząt zawsze ją cieszył.
Dziesięć minut później po ich prawej pojawiło się wysokie żelazne ogrodzenie.
- To musi być tu - powiedział Charlie i zwolnił.
Brama była otwarta, a na małej, dyskretnej tabliczce obok widniało słowo
„Silverbridge”. Charlie skręcił w bramę.
Długi podjazd, okolony pięknymi, wysokimi lipami, otwierał się w końcu na rozległe
zielone trawniki, pokryte pąkami krzewy i rabaty prezentujące feerię sztywno sterczących
czerwonych i żółtych tulipanów. Pośrodku tej sceny wznosił się elegancki dwór w stylu
palladiańskim, a jego liczne wysokie okna mieniły się w popołudniowym słońcu.
Tracy wpatrywała się w rezydencję jak ktoś, kogo ogłuszono. Ja znam ten dom. Ta
myśl była natychmiastowa, pewna i nieodparta. Serce Tracy zaczęło łomotać.
Nie bądź śmieszna, zbeształa sama siebie, usiłując wytłumaczyć dziwne poczucie deja
vu. Musiałam widzieć go gdzieś na zdjęciu. Nigdy przedtem tu nie byłam.
Niewyraźnie dosłyszała głos Gail z tylnego siedzenia.
- Jaki piękny dom. Ma takie idealne proporcje.
- Tak - wykrztusiła Tracy w odpowiedzi.
Samochód zahamował i po raz pierwszy Tracy dostrzegła ciężarówki i przyczepy
ekipy filmowej zaparkowane od frontu, na podjeździe wzdłuż szerokiego skraju trawnika.
Wyglądały brzydko i zdawały się nie na miejscu w złotawym osiemnastowiecznym otocze-
niu.
Gail otworzyła drzwi, wyskoczyła z auta i powiedziała raźno:
- No to jesteśmy. Czy chcesz od razu iść do charakteryzacji, czy wolisz najpierw
zobaczyć swoją garderobę?
To było sensowne, proste pytanie. Tracy, która wlepiała wzrok w dom, nie
odpowiedziała.
- Tracy? - spytała Gail. Potem otworzyła przednie drzwi samochodu i spojrzała z
troską na swoją chlebodawczynię. - Dobrze się czujesz?
Tracy powoli wystawiła nogi z samochodu i wstała. Zapach świeżo skoszonej trawy
dobiegł do jej nozdrzy. Złotawe kamienie rezydencji w blasku słońca wyglądały na pokryte
patyną wieków. Tracy wpatrywała się w to i nie odzywała się.
- Wyglądasz strasznie blado - powiedziała zmartwiona Gail. - Może lepiej wróć do
wozu i usiądź.
- Nie - odrzekła Tracy. - Czuję się dobrze.
- Nie wyglądasz dobrze. Znowu bierze cię ból głowy?
Tracy poruszyła głową, jak gdyby to sprawdzała, po czym odpowiedziała nieco
zaskoczona:
- Mam zawroty...
- Siadaj. - Gail popchnęła ją z powrotem w stronę samochodu.
Tracy usiadła bokiem na przednim siedzeniu, trzymając stopy na ziemi.
- Opuść głowę między kolana - poleciła Gail.
Tracy opuściła głowę i zamknęła oczy. Kiedy tak siedziała, zawroty głowy powoli
ustępowały. Podniosła się i zmusiła do uśmiechu.
- Już w porządku. Nie wiem, co mnie na chwilę tak ścięło z nóg, ale już w porządku.
- Jesteś pewna?
Tracy nie patrzyła w stronę domu.
- Tak. - Wstała, i tym razem jej nogi wydawały się silniejsze. - Lepiej pójdę prosto do
charakteryzacji. Nie chcę się spóźnić na plan.
Gail szła obok niej, kiedy kierowała się wzdłuż podjazdu do przyczepy, w której
mieścił się dział charakteryzacji. Jon właśnie wychodził, kiedy Tracy dotarła do drzwi.
- Jesteś blada - powiedział. - Dobrze się czujesz? Do roli wyhodował sobie bokobrody,
a jego włosy zgodne z modą czasów regencji ułożone były w fale. Rozpięta pod szyją koszula
i tweedowa marynarka wyglądały niemal komicznie, zdawały się nie na miejscu. Tracy
odpowiedziała:
- Nic mi nie jest. Nie martw się. - Odwróciła się, żeby popatrzeć na dom. - Kiedy
zaczynamy kręcić sceny we wnętrzach? - Zdawało jej się, że jej głos brzmiał jak nieco
zadyszany.
Jon chyba nie zauważył, że cokolwiek jest nie w porządku.
- Harmonogram każe nam kręcić w ogrodzie, kiedy pogoda się utrzymuje. Nie
przeniesiemy się do środka jeszcze przynajmniej przez tydzień. Oczywiście, chyba że zacznie
padać. - Uniósł brew. - Musisz mi wybaczyć, idę wcisnąć się w swój wielce krępujący
kostium.
Tracy zaśmiała się szczerze.
- Myślę, że czasy regencji musiały być jedną z niewielu epok, kiedy męskie ubiory
były rzeczywiście bardziej niewygodne niż kobiece.
Jon odszedł, a Tracy weszła do przyczepy, gdzie charakteryzatorka ze studia czekała,
żeby przygotować jej twarz do kamery.
ROZDZIAŁ TRZECI
Ogród, w którym miała zostać nakręcona jej pierwsza scena, znajdował się na tyłach
domu i kiedy Tracy szła w rozproszonym popołudniowym słońcu, a spódnice jej muślinowej
sukni falowały wokół kostek, raz jeszcze doświadczyła dziwnego uczucia deja vu. Wspaniałe
buki na rozległym trawniku rozchylały swoje srebrzyste konary ku niebu, każda gałąź w
obłoku zieleni, i Tracy nie mogła się oprzeć wrażeniu, że już wcześniej widziała te drzewa.
Przystanęła na chwilę, żeby popatrzeć na dom i jej wzrok przyciągnęło poruszenie w
jednym z okien na górze. Stała tam kobieta, która wydawała się mieć na sobie jeden z
filmowych kostiumów z czasów regencji. Potem słońce odbiło się w oknie, Tracy zamrugała i
postać znikła.
Mam jakieś zwidy. Boże, mam nadzieją, że nie dostanę bólu głowy.
Ale głowa jej nie bolała, nie było też napięcia w szyi, więc Tracy wzięła długi, głęboki
wdech i stanowczym krokiem ruszyła przed siebie, by dołączyć do Dave'a i Jona. Stali na
szerokim tarasie wysypanym żwirem, wychodzącym na opadający trawnik obsadzony
kolejnymi pięknymi bukami. Jon w swoim niebieskim surducie porannym, jasnobrązowych
pantalonach i wysokich butach idealnie pasował do otoczenia, podczas gdy spodnie khaki i
niechlujny sweter Dave'a i wyglądały rażąco nie na miejscu.
Tracy weszła na taras po dwóch szerokich stopniach i dołączając do panów, odwróciła
się, żeby ogarnąć rozciągający się przed nią widok. Najważniejszym punktem trawnika była
wielka okrągła sadzawka, okolona niskim kamiennym obmurowaniem. Kamienne urny na
cokołach, wypełnione powojnikiem, otaczały ją i odbijały się w jej nieruchomej wodzie.
Żwirowa ścieżka z tyłu za sadzawką prowadziła przez łagodnie opadający trawnik do szero-
kich kamiennych stopni, za którymi znajdował się potężny cisowy żywopłot otaczający
ogród.
Tracy przysłoniła oczy dłonią i wpatrywała się w rozciągający się przed nią widok.
Nie odezwała się, tylko powoli wypuściła powietrze z płuc.
- Idealnie, prawda? - powiedział Dave. - Oto dlaczego wybraliśmy Silverbridge. To
kosztowało, ale zarówno otoczenie, jak i dom to dla nas naturalna sceneria. Zaoszczędzimy
pieniądze, bo nie musimy jeździć do kilku miejsc ani budować dekoracji.
- To wygląda jak obraz Watteau - powiedział Jon. Kiedy wszyscy troje podziwiali
przepiękny widok przed sobą, na chwilę zapanowała cisza. Potem Dave odezwał się z werwą:
- Dobrze, lepiej zejdźmy na dół, do ogrodu. Ivan wszystko poustawiał, mam więc
nadzieję, że możemy zacząć kręcić bez zwłoki.
We troje zeszli z tarasu i ruszyli wysypaną żwirem ścieżką prowadzącą do sadzawki i
dalej do otoczonego cisami ogrodu.
- Wybraliśmy idealne miejsce - powiedział Dave, kiedy zeszli po kamiennych
stopniach i minęli łukowaty otwór we wspaniałym cisowym żywopłocie. Za nim znajdowała
się szeroka trawiasta dróżka, biegnąca wzdłuż żywopłotu. Tracy popatrzyła najpierw na
prawo i zobaczyła, że na całym obwodzie żywopłotu wycięte są w nim nisze, mieszczące
posągi albo kamienne ławki.
- Tędy - odezwał się Dave i ruszył ścieżką obsadzoną po bokach azaliami, która
prowadziła do środka ogrodu. Trący spoglądała w głąb wielu mniejszych ścieżek, które
mijali. Na końcu każdej z nich znajdowała się plująca wodą fontanna.
Pośrodku ogrodu wytwórnia ulokowała plan zdjęciowy, obejmujący szeroką, płytką
sadzawkę, na środku której fontanna z ołowianymi cherubinami wyrzucała w powietrze
wspaniały pióropusz wody. Kamery, wyposażenie dźwiękowe, okablowanie elektryczne
podłączone do ciężarówki i tłum ludzi ubranych w dżinsy wskazywały, że to jest właśnie to
miejsce, w którym zamierzają kręcić.
Ivan Hunt, operator, zawołał:
- Dobrze, Tracy i Jon! Jeżeli zajmiecie miejsca i przejdziecie przez scenę, sprawdzę
oświetlenie.
Jak profesjonaliści - którymi przecież byli - para aktorów grających główne role
podeszła, żeby dokonać pierwszej próby ujęcia.
Tracy była z powrotem w Wiltshire Arms akurat w porze obiadowej. Jednak nie w
głowie jej było jedzenie, kiedy wraz z Gail wyszły z windy i skierowały się w stronę drzwi jej
pokoju.
Gail przepuściła ją przodem.
- Rozbieraj się, Tracy, i do łóżka - powiedziała. - Chcesz coś do jedzenia albo do
picia? Może filiżankę herbaty?
- Nie - odparła Tracy głosem, który zawsze uważała za swój migrenowy głos. -
Właśnie chciałam wziąć Imitrex i położyć się do łóżka.
- A więc to zrób - powiedziała Gail. - Wyłączę dzwonek telefonu w twojej sypialni i
przez resztę wieczoru będę odbierać w salonie.
- Dziękuję - odpowiedziała Tracy i poszła prosto do łazienki, gdzie popiła pigułkę
wodą. Potem przebrała się w jedwabną piżamę i położyła do łóżka.
Ból głowy pulsował w rytm uderzeń jej serca i Tracy skuliła się w kłębek, jak gdyby
próbowała przed nim uciec.
Co u licha mi się dzisiaj przydarzyło? Nie miała wątpliwości, że ból głowy był
związany z dziwnym poczuciem deja vu, którego doświadczyła w Silverbridge. Nigdy
wcześniej tak się nie czuła. Szok z powodu rozpoznania, kiedy po raz pierwszy spoglądała na
dom, był dla niej czymś zupełnie nowym; było to też nieco przerażające.
Musiałam widzieć gdzieś jego zdjęcie, powiedziała sobie znowu. To dlatego wygląda
tak znajomo.
Potrzeba było całych dwóch godzin, żeby Imitrex zadziałał i młot kowalski walący jej
w głowie zaczął cichnąć. Przed dziesiątą wieczorem już spała.
W nocy obudziła się, żeby pójść do łazienki. Pozostałości bólu głowy jeszcze jej
towarzyszyły. Wzięła dwie tabletki Excedrinu i wróciła do łóżka.
Kiedy obudziła się następnego ranka, wydawało się, że ból minął. Usiadła i sprawdziła
to, poruszając głową. Rzeczywiście tak było, ale aż nazbyt znajome uczucie skołowania, które
miewała następnego dnia po migrenie, jak zwykle było obecne. W ustach czuła smak
lekarstwa, żołądek jej się przewracał, i miała wrażenie, że nie spała od dwudziestu czterech
godzin.
- Wody - powiedziała na głos i poszła do łazienki, żeby napełnić szklankę.
Opróżniła ją łapczywie, potem umyła zęby i twarz. Wróciła do sypialni i właśnie
odsuwała zasłony w oknach, kiedy jej uwagę przykuła kolekcja fotografii oprawionych w
srebrne ramki. Podróżowała wraz z nią, dokądkolwiek Tracy jechała. Gail ustawiła je na
stojącym z boku kominka stoliku w stylu regencji. Tracy powoli podeszła do stolika i
spojrzała na znajome twarze, uchwycone przez obiektyw.
Było tam zdjęcie jej rodziców, zrobione podczas uroczystości trzydziestej rocznicy
ślubu. Matka była ubrana w długą, ciemnoszarą suknię, a ojciec miał na sobie smoking.
Jakimś cudem obojgu udało się wyglądać na dostojnych i niezmiernie szczęśliwych. Było
zdjęcie jej siostry i szwagra z dwoma synami i zdjęcie Trący trzymającej ich najstarszego,
Matthew, w białym ubranku do chrztu.
Spoglądała tak przez chwilę na każdą z tych fotografii, zanim podniosła ostatnią -
duży oficjalny portret ślubny młodej pary. Podeszła ze zdjęciem do jednego z krzeseł w stylu
królowej Anny stojących przed kominkiem, usiadła i przyglądała mu się ze smutkiem.
Byliśmy tacy młodzi, pomyślała, spoglądając na swoją rozpromienioną
dwudziestoletnią twarz, tak jaśniejącą szczęściem, tak pewną, że to szczęście będzie trwać,
tak zupełnie nieświadomą, że trzy miesiące później mężczyzna dumnie stojący u jej boku nie
będzie już żył.
- Scotty - powiedziała na głos. - Tęsknię za tobą. Pozostanie taki na zawsze,
pomyślała. Dwudziestojednoletni, dopiero co ożeniony z dziewczyną, którą znał od trzeciej
klasy, i - jak wszyscy mówili - stojący u progu fantastycznej kariery w zawodowej
koszykówce.
A potem chrzęst metalu na szosie i nocne wycie karetek, i było po wszystkim. Scott
Collins, od niedawna żonaty, rezerwowy kandydat do NBA, nie żył. Ciężarówka z przyczepą
wymknęła się spod kontroli i rąbnęła w jego nowy sportowy wóz. Nawet pasy
bezpieczeństwa, które miał zapięte, ani rozłożona poduszka powietrzna nie były w stanie
ocalić go przed pożarem, który pochłonął jego samochód.
Siedem lat upłynęło od tamtej straszliwej nocy, a Tracy, zamiast być żoną, matką i
nauczycielką, jak planowała, była aktorką. Gwiazdą filmową.
To wszystko stało się tak prędko. Nie była w stanie znieść powrotu na uniwersytet w
Connecticut, gdzie miała kończyć studia i gdzie Scotty grywał w drużynie. Było zbyt wiele
wspomnień. A potem agent Scotty'ego zaproponował, że mogłaby zagrać małą rólkę w filmie
kręconym w Nowym Jorku, zaś ona pomyślała, że coś tak egzotycznego byłoby dobre, by się
oderwać. Miała spędzić parę miesięcy, robiąc coś kompletnie innego, a potem wrócić i do-
kończyć studia.
Co ja tutaj robią?
Jasnoszare oczy Scotty'ego uśmiechały się do niej z fotografii, którą trzymała na
kolanach. Nie żył już od siedmiu lat. Już go nie opłakiwała, ale nigdy nie było nikogo, kto by
zajął jego miejsce.
- Lubię Jona Melbourne'a - powiedziała swemu zmarłemu mężowi. - Ma wspaniały
glos.
Zawsze leciałaś na angielski akcent. Mogła prawie usłyszeć rozbawienie w głosie
Scotty'ego, kiedy wyobraziła sobie jego odpowiedź.
Uśmiechnęła się.
- No tak. - Podniosła zdjęcie do ust i pocałowała twarz młodego mężczyzny. - Ale
założę się, że beznadziejnie gra w kosza.
Ukłucie bólu przeszyło jej głowę od lewej strony szyi po lewe oko i Tracy
zesztywniała. Och, Boże. To nie może wrócić. Proszę, nie pozwól, żeby to wróciło. Dziś po
południu muszę pracować.
Zamknęła oczy i zaczęła oddychać zgodnie z zaleceniami jogi. Wdech i wydech.
Wdech i wydech. Po prostu skoncentruj się na oddechu. Wdech i wydech. Wszystko będzie
dobrze. Odpręż się. Wdech i wydech.
Po dziesięciu minutach znowu uważnie otworzyła oczy. Ból w czaszce minął. Chyba
wszystko będzie dobrze. Tracy wstała ostrożnie, jak gdyby balansowała z dzbankiem wody na
głowie, i poszła odnieść zdjęcie Scotty'ego na antyczny stolik.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Zdjęcia zostały zaplanowane na tak długo, dopóki będzie dobre światło, ale Tracy
skończyła przed wpół do szóstej. Dave zawołał ją po imieniu, kiedy odchodziła i Tracy
skręciła, żeby dołączyć do niego przy fontannie.
- Chciałbym, żebyś poznała lady Margaret Oliver - powiedział. - To siostra lorda
Silverbridge'a i twoja największa fanka.
- Jak się pani miewa, lady Margaret? Jakież to musi być nieznośne, mieć tu tych
wszystkich ludzi depczących po waszym ślicznym ogrodzie.
Włosy lady Margaret były tak jasne, że prawie białe, a jej elegancki, prosty nos
upstrzony był piegami. Miała na sobie dżinsy, czerwony sweter i sznurowane zamszowe buty.
Wyglądała na mniej więcej szesnaście lat. Jednak najbardziej rzucało się w oczy to, że była
rozpaczliwie chuda.
- Ani trochę - odpowiedziała na uwagę Tracy. - Myślę, że to świetna zabawa.
Dave wtrącił się:
- Tracy, jeżeli zamierzasz wziąć coś do zjedzenia z wozu cateringowego, może
zabierzesz ze sobą lady Margaret i pokażesz jej wszystko?
Jego mina mówiła jasno: wiedział, że prosi o wiele, ale straszliwie chciał mieć z
głowy tę młodą siostrę właściciela posiadłości. Tracy otworzyła usta, by powiedzieć, że nie
wybiera się na obiad, ale potem dostrzegła pełne nadziei spojrzenie lady Margaret. Było w tej
dziewczynie coś kruchego i Tracy, która kiedyś pragnęła być nauczycielką w liceum,
zmieniła zdanie.
- Oczywiście. - Odwróciła się do lady Margaret i powiedziała z życzliwością: - Czy
jest pani głodna? Chciałaby pani zjeść obiad z częścią obsady i ekipy?
Dziewczyna odpowiedziała nieśmiało:
- Nie jestem głodna, ale chętnie ich poznam.
- Dziękuję - Dave bezgłośnie wyszeptał do Tracy, kiedy szykowała się do zabrania
lady Margaret z planu zdjęciowego. Trący rzuciła mu spojrzenie, które mówiło wyraźnie:
„Masz u mnie dług”, po czym wyprowadziła stamtąd lady Margaret.
- Od dawna pani się przygląda? - zapytała Tracy, kiedy szły przez otoczony cisami
ogród.
- Przyglądałam się przez cały czas - odpowiedziała dziewczyna z entuzjazmem. - To
super mieć film kręcony tutaj, w Silverbridge.
- Mam nadzieję, że będzie pani uważała tak samo za kilka tygodni, lady Margaret. To
może być strasznie męczące, przez cały czas mieć w domu obcych.
- Proszę mi mówić Meg. - Dziewczyna z uwielbieniem wpatrywała się w Tracy
oczyma błękitnymi jak niebo. - I może to zabrzmi idiotycznie, ale wcale nie czuję, że pani jest
kimś obcym. Widziałam wszystkie pani filmy, panno Collins, większość po kilka razy.
- Dziękuję - odpowiedziała Tracy. Zazwyczaj uwaga o tym, że ktoś zna dokładnie jej
filmy, rozzłościłaby ją, ale w tej dziewczynie było coś, co wzbudzało u niej instynkt
opiekuńczy. Odparła więc: - Jako taka oddana fanka zyskałaś sobie prawo mówić mi Tracy.
Greg, asystent reżysera, w pośpiechu szedł ścieżką w ich stronę, ściskając notatnik.
Gdy je mijał, posłał Tracy szeroki uśmiech, a ona przyjaźnie pomachała ręką w jego kierunku.
Potem odwróciła się do Meg.
- Co reszta twojej rodziny sądzi o tej inwazji?
- Mój brat Tony też uważa, że to super. Jestem pewna, że zobaczymy go kiedyś w
trakcie zdjęć. - Meg posłała Tracy szelmowskie spojrzenie. - Może nawet zechcecie go
sfilmować. Tony jest strasznie przystojny.
- Jeżeli wygląda tak jak ty, to musi być. Meg była podekscytowana.
- Och, ja się nie liczę w porównaniu z Tonym.
Ta niepewna siebie dziewczyna zupełnie nie przypominała wyobrażenia Tracy o
arystokratce. Tracy odpowiedziała łagodnie:
- Myślę, że jesteś wyjątkowo śliczna.
Meg obrzuciła ją spojrzeniem pełnym wątpliwości.
- Nie jestem, naprawdę.
Tracy, która rzadko dotykała ludzi nie należących do jej rodziny, nagle stwierdziła, że
poklepuje Meg po ramieniu. Ledwie powstrzymała się przed skrzywieniem, tak szpiczasta
była kość pod jej palcami.
- Obawiam się, że po prostu musisz uwierzyć mi na słowo, Meg. Widziałam niektóre z
najpiękniejszych kobiet świata i pracowałam z nimi. Moim zdaniem jesteś bardzo ładną
dziewczyną.
- Cóż... - odparła Meg. - Dziękuję.
- Nie ma za co.
Weszły razem po kamiennych stopniach i miały przed sobą widok na trawnik,
fontannę, taras i dom, wyzłocone zamglonym słońcem późnego popołudnia.
- Co twój brat, to znaczy lord Silverbridge, myśli 0 tym, że kręcimy tu film? - zapytała
Tracy. Meg odpowiedziała bez ceremonii:
- Och, Harry był szczęśliwy, że dostanie pieniądze.
1 był bardzo zadowolony z tego, co wytwórnia zrobiła z ogrodami.
Dwa małe ptaszki zerwały się z zarośli, osłaniających ścieżkę od lewej, i Tracy
patrzyła za nimi, kiedy przelatywały nad trawnikiem.
- A co wytwórnia zrobiła z ogrodami?
- Wysprzątała je. Cisy wymagały przycięcia, ścieżki mnóstwa pracy, a co druga
fontanna nie działała. Posadziliście też wszystkie te cudowne tulipany przed domem.
Tracy rozejrzała się po ślicznej posiadłości.
- Domyślam się, że utrzymanie tego miejsca kosztuje majątek.
- To żałosne - odpowiedziała Meg. - Oczywiście, dom jest w rejestrze zabytków, co
oznacza, że podlega English Heritage. A zatem wszystkie naprawy muszą być dokonywane za
ich aprobatą, co astronomicznie podwyższa koszty.
- Dlaczego tak jest? - zapytała Tracy.. Meg wzruszyła chudymi ramionami.
- Ponieważ Harry nie może zastąpić niczego w widocznych częściach domu mniej
kosztownymi, nowoczesnymi materiałami. Potrzebny nam, na przykład, nowy dach, ale Harry
nie może użyć nowoczesnych dachówek. Zamiast tego musi zastępować stary łupek, a także
warstwę ołowianej blachy i deski pod spodem. A rynny muszą być żelazne, nie z plastyku.
Cała robota kosztuje biednego Harry 'ego pięć razy więcej, niżby kosztowało położenie
nowego dachu z nowoczesnych materiałów.
Tracy spojrzała na ogrom obecnego dachu.
- Ojej. To wydaje się niesprawiedliwe.
- Harry mówi, że przepisami dotyczącymi konserwacji i zabójczymi podatkami rząd
zamierza zniszczyć całą klasę wyższą - powiedziała posępnie Meg.
Tracy rozważyła to stwierdzenie, dodała je do informacji od Jona o gruboskórnym
potraktowaniu przez lorda Silverbridge'a modelki, z którą zerwał, i doszła do wniosku, że
właściciel Silverbridge nie jest zbyt miłym mężczyzną.
Kiedy dotarły do przyczepy, która służyła Tracy za garderobę, Tracy poprosiła Meg,
by ta zaczekała na nią, gdy będzie zdejmować kostium. W środku przyczepa była wyposażona
w toaletkę i lustro, zieloną sztruksową kanapę, na której Tracy mogła się zdrzemnąć, i dwa
krzesła. To był funkcjonalny pokoik, nic, co by przypominało luksusowe otoczenie, do
jakiego nawykła Tracy, ale też zwykle nie pracowała w filmach o tak napiętym budżecie.
Kiedy weszły do środka, Gail siedziała na kanapie, stukając w klawiaturę laptopa.
Tracy przedstawiła sobie młode kobiety, po czym usiadła przy toaletce, żeby zmyć makijaż.
Słuchała, jak dwie dziewczyny rozmawiają za jej plecami, i porównywała ich
pochodzenie. Gail urodziła się w Portoryko i przyjechała do Nowego Jorku, kiedy miała dwa
lata. Jej rodzice z największym trudem przeprowadzili ją przez katolickie szkoły, a po liceum
Gail podjęła kurs sekretarski u Katharine Gibbs. Pracowała w NBC, kiedy Tracy poznała ją i
zaproponowała pracę. Gail była bystra, zabawna, niesłychanie kompetentna i ogromnie
lojalna. Tracy uważała ją za przyjaciółkę.
Meg wychowywała się w pałacowych warunkach Silverbridge, a jednak to Gail,
dzieciak z latynoskiego Harlemu, była pewna siebie.
- Jaką ma pani wspaniałą pracę - mówiła Meg. - Jak można zdobyć taką pracę jak
pani?
- Zrobiłam kurs sekretarski po liceum, lady Margaret - odpowiedziała Gail z chłodną
uprzejmością.
- Kurs sekretarski? Ale to wydaje się nudne.
- Konieczne jest nabycie pewnych umiejętności, żeby znaleźć taką pracę, lady
Margaret. - Głos Gail zabrzmiał jeszcze chłodniej niż przed chwilą.
Tracy poczuła, że robi jej się żal Meg, i obróciła się na krześle.
- A czy ty skończyłaś liceum, Meg? Meg zaczęła skubać sweter.
- My tutaj nazywamy je inaczej. I ciągle mam jeszcze rok do zaliczenia. Pewnie wrócę
tam na jesieni.
- A więc teraz nie chodzisz do szkoły? - zapytała Gail.
Meg wstała.
- Dosyć już o tej cholernej szkole! Czy na pewno chcesz, żebym poszła z tobą na
obiad, Tracy? Bo jeżeli nie, to ja doskonale rozumiem. - Rumieniec wy - kwitł na jej zbyt
wystających kościach policzkowych. Dziewczyna nerwowo wykręcała palce.
Tracy odparła:
- Oczywiście, że chcę, żebyś przyszła. Muszę tylko wskoczyć w dżinsy i możemy iść.
W tylnej części przyczepy był parawan. Trący poszła tam, żeby się przebrać. Gail
ostrożnie odwiesiła suknię z czasów regencji na przenośny stojak, po czym trzy młode
kobiety skierowały się do wozu cateringowego, gdzie serwowano drugie danie.
Słońce było jeszcze wysoko, ale w powietrzu czuło się wyraźny chłód. Tracy cieszyła
się, że ma wełniany sweter. Odebrała napełniony talerz od pracownika cateringu i podeszła do
jednego z dwóch busów przeznaczonych na jadalnie, zaparkowanych w pobliżu.
Wewnątrz około dwudziestu osób zgromadziło się wokół stołu, i kiedy weszła Tracy,
rozległ się głośny chór powitań. Elsie Anway, która w filmie grała pokojówkę Tracy,
zawołała ją po imieniu i pokazała dwa puste miejsca obok siebie. Gail zajęła pojedyncze
miejsce między dwoma elektrykami, a Tracy zaprowadziła Meg do krzeseł obok Elsie. Zanim
usiadły, Tracy oznajmiła:
- Słuchajcie wszyscy. To jest lady Margaret Oliver. Jej brat jest właścicielem tej
posiadłości. Ona dzisiaj je z nami obiad, więc zachowujcie się jak należy.
Zewsząd rozległy się śmiechy.
Policzki Meg zabarwiły się rumieńcem, a jej oczy błyszczały, kiedy zajmowała
miejsce między Tracy a Elsie. Zgodziła się przyjąć talerz zupy i ostrożnie ustawiła go na
stole.
- Twój brat ma tu naprawdę coś - Elsie powiedziała przyjaźnie.
- Dziękuję - odpowiedziała Meg. - To super, mieć szansę obserwować, jak kręcicie
film.
Liza Moran, która siedziała nieco dalej przy stole, odezwała się:
- Czy lord Silverbridge interesuje się zdjęciami, lady Margaret?
- Nie wydaje mi się - Meg odparła ostrożnie.
- Powinna go pani któregoś dnia przyprowadzić na plan - powiedziała Liza. - Sądzę,
że by mu się spodobało.
- Harry jest bardzo zajęty. - Wtedy po raz pierwszy Tracy usłyszała ton
arystokratycznej powściągliwości u Meg.
Rozmowa przy stole toczyła się gładko, a Meg słuchała z wyraźną fascynacją i nie
jadła zupy. Tracy podejrzewała, że dziewczyna jest anorektyczką, co być może przyczyniło
się do tego, że nie chodziła do szkoły.
Elsie także zauważyła brak apetytu Meg i odezwała się matczynym tonem:
- Nie smakuje pani zupa, lady Margaret? Na pewno catering ma coś, co przypadnie
pani do gustu.
- Jedzenie jest świetne - odpowiedziała Meg z nutą irytacji. - Proszę się mną nie
przejmować, ja nigdy nie jem dużo.
Tracy kończyła właśnie kawę, kiedy za oknem busa pojawił się samochód do
przewozu koni. Skręcił z głównego podjazdu zaraz po tym, jak wyłonił się zza drzew. Tracy
zapytała Meg:
- Czy to jest droga do stajni?
- Tak. - Meg przysłuchiwała się żartom wymienianym przez dwóch dźwiękowców, ale
przeniosła uwagę na Tracy. - To pewnie koń Gwen Mauley. Przysyła go na trening z Harrym.
- Mauley - Tracy powtórzyła z namysłem. - Gdzieś już słyszałam to nazwisko.
- Ojcem Gwen jest Robin Mauley, wielki ważniak od nieruchomości.
- Och, tak. Widziałam go któregoś wieczoru w hotelu.
- Gwen trenuje ujeżdżenie i ćwiczy z Harrym od sześciu miesięcy. - Oczy Meg
zaiskrzyły, i dziewczyna dodała z dezaprobatą: - Uważam, że bardziej ją interesuje tytuł
Harry 'ego niż jego lekcje.
Elektrycy siedzący obok Gail wstali, gotowi wrócić do pracy. Tracy dostrzegła
spojrzenie sekretarki i nieznacznie poruszyła głową.
Elsie powiedziała:
- Na deser jest ciasto.
- Dla mnie nie, dzięki - odparła Tracy. Gail ruszyła w stronę wyjścia z busa. Tracy
podniosła się. - Chcę pojechać do siebie i poleżeć z nogami do góry. Jestem zmęczona.
Meg spojrzała na nią z nadzieją w oczach.
- Czy spotkamy się jutro, Tracy?
Tracy przyjrzała się jej minie, a potem powiedziała:
- Przyjdź i popatrz, jak gram.
- Tak zrobię - odpowiedziała Meg. Na moment jej radosny uśmiech sprawił, że
wydawała się tak śliczna, jak byłaby, gdyby nie ta przeraźliwa chudość.
Meg została przy stole, aż wszyscy skończyli. Patrzyła, jak zupa przed nią stygnie i
przysłuchiwała się żartom ekipy. Kiedy wreszcie wróciła do domu, zastała najstarszego brata
w kuchni. Odgrzewał sobie w kuchence mikrofalowej obiad, który zostawiła dla niego pani
Wilson, dochodząca pomoc domowa z wioski. Jego dwa springer spaniele jadły z wielkich
porcelanowych misek i nawet nie podniosły wzroku, kiedy weszła Meg.
- Powinieneś był zjeść obiad z wozu cateringowego, Harry - powiedziała. Podeszła do
lodówki i wyjęła z niej butelkę dietetycznej wody sodowej. Dwa ogromne okna, osadzone
powyżej poziomu wzroku, wpuszczały do pomieszczenia słabnące światło słońca. - Ja tak
zrobiłam. Mają busy wyposażone jak jadalnie. Było super.
Henry Oliver, piętnasty hrabia Silverbridge, nalał sobie piwa i usiadł na skraju
wielkiego dębowego stołu.
- Co jadłaś? - zapytał jakby od niechcenia.
- Trochę zupy. Zmarszczył brwi. Mikrofalówka zapiszczała.
- Ja to wezmę - powiedziała Meg. Wyjęła talerz, zdjęła z niego plastykowe przykrycie,
i postawiła go przed bratem. Zaczął łapczywie jeść.
Meg oparła się o stary, ale nieskazitelnie czysty zlew.
- Poznałam Tracy Collins. Jest supermiła. I jest jeszcze piękniejsza, niż wygląda na
filmach.
Lord Silverbridge zjadł kolejny kęs siekanej wołowiny.
- Może chcesz tego trochę, Meggie? Jest całkiem niezłe.
Meg otworzyła kredens i wyjęła szklankę.
- Nie, dzięki, zjadłam z filmowcami. Za jej plecami brat zamknął oczy.
Meg odmierzyła pół szklanki wody sodowej i obróciła ku niemu twarz.
- Czy to był koń Gwen Mauley, ten, którego widziałam jakąś godzinę temu?
- Tak. - Harry napił się piwa i zmusił do uśmiechu. - I jest jeszcze piękniejszy, niż
wygląda na filmach.
Meg zachichotała, a potem upiła maleńki łyczek wody sodowej.
- Dobrze widzieć, jak się uśmiechasz. Wzruszył ramionami ze znużeniem.
- W tym roku jak dotychczas nie było wiele powodów do uśmiechu, Meggie.
- Wiem. Ale sprowadzenie tego filmu tutaj to była dobra rzecz, nieprawdaż?
- Wystarczy przynajmniej na nowy dach. - Harry dokończył wołowinę i napił się
jeszcze piwa.
Meg przeniosła swoją wodę sodową na stół i usiadła naprzeciwko brata.
- Ten dom to taka kula u nogi. Gdybyś sprzedał trochę ziemi, Harry, to by bardzo
ułatwiło życie. Oferta pana Mauleya jest niesamowicie hojna. Raczej nie dostaniesz drugiej
takiej.
- Już to przerabialiśmy, Meg, i nie sprzedam ziemi żadnemu deweloperowi -
odpowiedział spokojnie Harry. - Oliverowie są w Silverbridge od czterech stuleci. Ta ziemia
jest pod moją pieczą i zrobię wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby ją zatrzymać.
Meg spojrzała na jego zaciętą twarz i roztropnie nie odpowiedziała.
Jeden ze spanieli skończył swój obiad i poszedł położyć się na starej sztruksowej
kanapie, która stała pod jednym z wielkich okien. Teraz drugi skończył jeść i podreptał na
kanapę, żeby dołączyć do brata.
Harry wstał i odniósł talerz i szklankę po piwie do zlewu, gdzie zostawił je, by
gosposia zajęła się nimi rano.
- Idę na górę.
- Pójdę z tobą. - Meg ruszyła za nim, zostawiając na stole prawie nietkniętą wodę
sodową.
Kuchnia, z której korzystali, była oryginalna i mieściła się w rustykalnej czy też na
wpół piwnicznej części domu. Apartament, w którym mieszkali, znajdował się na górze. Żeby
się tam dostać, brat i siostra musieli wspiąć się dwa poziomy po wąskich, ciemnych schodach,
niegdyś używanych przez służbę.
Ich ojciec, czternasty hrabia, kazał zbudować apartament w zachodnim skrzydle, kiedy
mieszkanie w oryginalnych pokojach stało się stanowczo zbyt kosztowne. Bawialnia, zwana
salonikiem, salon i sześć sypialni zostało wydzielonych od reszty domu i zainstalowano tam
centralne ogrzewanie.
Brat i siostra rozsiedli się wygodnie w saloniku, który znajdował się u szczytu
schodów. Trzy pokryte perkalem kanapy, sporo wyglądających na wygodne krzeseł, telewizor
ustawiony ni w pięć ni w dziewięć na osiemnastowiecznym sekretarzyku, gablotka, dwa białe
drewniane kominki, olejny portret dwóch nastoletnich chłopców i kolekcja akwareli
przedstawiających ogrody w Silverbridge stanowiły główne wyposażenie pokoju. Dywan,
przykrywający środek wypolerowanej drewnianej podłogi, pasował kolorem do
pomarańczowej perkalowej tkaniny pokrywającej trzy kanapy. Zasłony przy wysokich
oknach były z prostego żółtego jedwabiu.
- A więc, czy ten koń Gwen jest coś wart? - odezwała się Meg ze swego ulubionego
miejsca na jednej z kanap.
Mała czarna kotka wskoczyła na kolana Harry'ego w chwili, gdy tylko usiadł na
swoim ulubionym fotelu z uszakami. Zamruczała głośno, kiedy ją pogłaskał.
- Jest wyjątkowo zdolny.
- Równie zdolny jak Pendleton?
Pendleton to był koń, którego Harry dosiadał na olimpiadzie w Sydney.
- Jeszcze na nim nie jeździłem, więc nie mogę powiedzieć, ale jego naturalny chód
jest cudowny.
- To koń czystej krwi, prawda? Harry przytaknął.
- I Gwen chce na nim jeździć?
Popatrzyli po sobie. Oboje wiedzieli, że Gwen świetnie sobie radzi z dużym koniem
półkrwi, który znosi sporo popychania i szarpania, ale nie radzi sobie równie dobrze z
wrażliwszym koniem pełnej krwi.
Harry powiedział:
- Liczę jej podwójną stawkę, jaką biorę zwykle. A we wschodnim skrzydle jest
zgnilizna.
- Uch - odparła Meg. - A ty lubisz konie czystej krwi. Uśmiechnął się.
- To prawda. - Zerknął na zegarek. - Pora na wiadomości. Potem pójdę wypuścić psy i
kładę się spać.
- Włączę telewizor - powiedziała Meg. - Nie chciałabym przeszkadzać Ebony.
Jedwabista kulka czarnego futra na kolanach Harry'ego zaczęła mruczeć głośniej.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Przez następne trzy dni Meg chodziła za Tracy po planie niczym pisklę za kwoką.
- Nigdy nie mam okazji z tobą porozmawiać - poskarżył się Jon, kiedy stali wraz
Tracy, czekając na ustawienie oświetlenia. - Pracujemy od świtu do zmierzchu, a w każdej
wolnej chwili zagarnia cię ta dziewczyna.
- Wygląda na to, że mnie adoptowała - zgodziła się Tracy. Okryła ramiona niebieskim
wełnianym swetrem, żeby nie zmarznąć w trakcie oczekiwania i popijała herbatę z filiżanki.
Jon rozejrzał się po planie.
- Gdzie ona teraz jest? Zawsze jest tutaj.
- Nie wiem.
- Dlaczego nie jest w szkole? Wygląda na dosyć młodą.
- Myślę, że ma zaburzenie związane zjedzeniem - odparła poważnie Tracy. - Czy nie
zauważyłeś? Sama skóra i kości.
- Tak właśnie wyglądają młode dziewczyny w tych czasach.
- To coś innego. Obserwowałam ją, ona nic nie je. - Brew Tracy zmarszczyła się
lekko. - Powinna przejść jakieś leczenie.
- Cóż, jakoś nie rozumiem, dlaczego to ty masz się czuć zobligowana, żeby ją
niańczyć - powiedział Jon.
- Ona po prostu wydaje się taka krucha. Nie chcę jej odepchnąć i być może jeszcze
pogarszam sprawę.
W tej chwili Greg, asystent reżysera, podszedł do nich i powiedział:
- Jesteśmy gotowi.
Asystent kostiumografa podbiegł, żeby zabrać od Tracy sweter i filiżankę. Tracy
poszła zająć swoje miejsce.
Sfilmowali scenę pięć razy i zrobili przerwę na lunch. Jon był potrzebny po południu,
ale kolejna scena z Tracy wypadała dopiero następnego dnia. Miała zamiar wrócić do
Wiltshire Arms, ale kiedy wyszła z przyczepy ubrana w brązowe wełniane spodnie i
jasnobeżowy sweterek bliźniak, stwierdziła, że czeka na nią Meg.
Tracy chciała tylko w spokoju zjeść samotny lunch. Powiedziała zatem z sympatią, ale
stanowczo:
- Wracam do hotelu, Meg. Nie jestem potrzebna dziś po południu.
Meg uśmiechnęła się nieśmiało.
- Wiem. Zastanawiałam się tylko, czy nie zechciałabyś pójść ze mną zobaczyć stajnie.
Mówiłaś, że kiedyś jeździłaś, a mój brat ma parę bajecznych koni.
Tracy zatrzymała się. Szanowała życzenie lorda Silverbridge'a, by ekipa filmowa
trzymała się z dala od stajni, ale z pewnością była rozczarowana, nie widząc koni. Sama przez
lata, zanim poszła na studia, miała konia. Nadal jeździła, ilekroć nadarzyła się okazja.
Skoro Meg mnie zaprasza, to wszystko będzie w porządku, pomyślała i
odpowiedziała:
- Z największą przyjemnością.
Pięć minut później Tracy i Meg szły ścieżką prowadzącą z bocznej części ogrodu, z
mnóstwem przepięknych róż, do ślicznego szeregu lip, służących do oddzielenia stajni od
domu. Przystanąwszy, kiedy tylko wyłonił się przed jej oczyma teren należący do stajni,
Tracy zobaczyła wspaniały widok na kamienną stajnię, trawiaste padoki, otwartą ujeżdżalnię i
niezidentyfikowany budynek z takiego samego kamienia co stajnia. Konie skubały trawę na
padokach, majowe słońce lśniło na ich zdrowo połyskującej sierści. Jeden koń i jeden jeździec
trenowali na ujeżdżalni.
Stanął jej przed oczyma obraz jej samej i Scotty'ego prowadzących Portię do
przyczepy; ona była ubrana w swój strój na zawody, bryczesy i wysokie buty. To było latem
tego roku, kiedy Scotty kończył liceum, a ona je zaczynała. Nie miała jeszcze prawa jazdy i to
on prowadził furgon na większość zawodów hippicznych, w których brała udział. Przez cały
czas po przyjacielsku walczyli o to, jakiej muzyki słuchać po drodze.
Meg wzięła ją za rękę i pociągnęła jak malutkie dziecko.
- Chodź. Harry trenuje Dylana, konia Gwen Mauley. Podejdźmy i popatrzmy.
Tracy wróciła do teraźniejszości i poszła z Meg przez rozległy trawnik do ujeżdżalni
otoczonej wysokim na półtora metra drewnianym ogrodzeniem. Wewnątrz niego koń
rytmicznie biegł zebranym galopem po kole o średnicy dwudziestu metrów. Meg
zaprowadziła Tracy do drewnianej ławki na zewnątrz ogrodzenia, gdzie dwa spaniele
drzemały sobie w słońcu. Psy podniosły się, kiedy młode kobiety zbliżyły się i jeden z nich
podszedł do Meg, machając ogonem.
- Przywitaj się z Marshalem i Millie - powiedziała Meg, głaszcząc łeb psa. - Wszystko
w porządku. Możesz je głaskać. Są bardzo przyjacielskie.
Tracy odparła:
- Cześć, psiska. Ależ wy jesteście śliczne. - Przykucnęła, żeby je pogłaskać,
zachowując się z pewnością siebie osoby, która zna się na psach, i psie ogony zamachały
szybciej. - Czy to springer spaniele? - zapytała.
- Tak. Brat i siostra. Należą do Harry'ego. Wszędzie za nim chodzą.
Tracy podniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała najeźdźca na maneżu.
Nie nosił toczka, i jego płowe włosy lśniły w jaskrawym wiosennym słońcu niczym
hełm z brązu. Dosiadał konia głęboko, dokładnie nad środkiem ciężkości zwierzęcia, tak że
wyglądali niemal jak jedna istota, a nie dwie. Jego wzrok skupiał się między uszami konia,
dłonie w rękawiczkach trzymały wodze łagodnym, pewnym chwytem, a długie nogi w
wysokich butach uspokajająco obejmowały końskie boki. Był całkowicie skoncentrowany na
tym, co robił, i ani razu nie spojrzał w ich stronę.
Tracy popatrzyła na niego i wszystko w jej wnętrzu zamarło. Wydawało się, że czas
stanął w miejscu.
Nie miała pojęcia, jak długo to trwało, nim głos Meg dotarł do jej uszu.
- Harry kocha tego konia.
Najwyższym wysiłkiem woli Tracy zmusiła się do oderwania wzroku od mężczyzny
na koniu. To był wysoki, gniady wałach czystej krwi, z długimi, eleganckimi nogami i
małymi, delikatnymi uszami. Te uszy pochylały się do tyłu, kiedy biegł krótkim galopem, a
cała jego postawa świadczyła, że jest równie skupiony na swoim jeźdźcu, jak jeździec na nim.
- Jest piękny - powiedziała Tracy nieco bez tchu. Mężczyzna na maneżu odezwał się:
- No dalej, mały. Jeszcze tylko troszeczkę. - Wydawało się, że jeździec nic nie robi,
ale kiedy Tracy tak patrzyła, krok zwierzęcia stał się pełniejszy, mocniejszy. Jeździec
uśmiechnął się, idąc za ruchami konia, poklepał go po szyi i powiedział:
- Widzisz? A mówiłem ci, że dasz radę to zrobić. Przez następne piętnaście minut
Tracy siedziała w milczeniu, przyglądając się, jak mężczyzna pracuje ze zwierzęciem tak
delikatnie i z szacunkiem, jak utalentowana przedszkolanka mogłaby pracować z
czterolatkiem. Kiedy lekcja wreszcie dobiegła końca i jeździec pochylił się, żeby
entuzjastycznie poklepać i pochwalić swojego ucznia, wyraz końskiego pyska był tak pełen
dumy, że Tracy musiała się uśmiechnąć.
Jeździec zsiadł z konia i sięgnął do kieszeni po kostkę cukru. Mężczyzna w dżinsach i
roboczych butach wyszedł z pobliskiej stajni i wszedł na maneż. Psy podniosły się i
podreptały w stronę swego pana.
- To Ned Martin - powiedziała Meg. - Odpowiada za stajnie, zaraz po Harrym. - Meg
wstała. - Chodź, przedstawię cię.
Raz jeszcze Tracy doznała tego poczucia dziwnej niemocy, kiedy szła za Meg przez
wysypany piaskiem maneż. Co to takiego, pomyślała z mieszaniną niecierpliwości,
oszołomienia i lęku. Dlaczego mam to szalone uczucie, że idę w stronę swojego przeznacze-
nia?
Usłyszała, jak Ned Martin mówi: „Zajmę się nim, Harry”, kiedy odprowadzał konia w
stronę stajni. Potem Meg i Tracy dotarły do celu.
- Cześć, Harry - powiedziała Meg. - Poznaj Tracy Collins. Oglądałyśmy twoją lekcję z
Dylanem.
Odwrócił się do nich i wtedy po raz pierwszy Tracy zobaczyła barwę jego oczu. Nie
były niebieskie, tylko brązowe, szeroko osadzone i inteligentne. I w tej chwili wyglądały na
wyraźnie rozdrażnione.
Żołądek Tracy opadł tak samo, jak przy pierwszym stromym podjeździe na kolejce
górskiej.
- Meggie, myślałem, że uzgodniliśmy: ekipa filmowa będzie się trzymać z daleka od
stajni. - Jego głos był urywany, arystokratyczny. Tracy poczuła dreszcz przebiegający jej po
plecach.
Meg odpowiedziała z przekonaniem:
- Ale Tracy zna się na koniach, Harry. Nawet miała własnego konia.
Hrabia odwrócił przystojną twarz od siostry ku niemile widzianemu gościowi, którego
przyprowadziła. Przez ułamek sekundy jego ciemne oczy spoglądały prosto w jej oczy i Tracy
pomyślała, że dostrzega w ich głębi oznaki zaskoczenia i rozpoznawania. Potem kurtyna
opadła.
- Jak się pani miewa, panno Collins? - powiedział. - Nie chciałbym być nieuprzejmy,
ale jestem pewien, że rozumie pani moje uczucia w tej kwestii. Konie łatwo się płoszą, a mam
tutaj w stajni cenne zwierzęta.
Raptem niemoc we wnętrzu Tracy zastąpiła fala gniewu. Nie była przyzwyczajona,
żeby traktowano ją w taki sposób.
- Może i nie chciałby pan być nieuprzejmy, ale z pewnością pan jest - odparowała.
Wyglądał na zaskoczonego ripostą i Tracy pomyślała zadziornie: Twój
arystokratyczny tytuł znaczy dla mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, kolego.
Meg powiedziała z zapałem:
- Tracy nie spłoszy koni, Harry. Naprawdę. Hrabia przestał interesować się Tracy i
przeniósł uwagę na siostrę.
- Jak poszło twoje spotkanie, Meggie? Wzruszyła ramionami.
- Chyba okej. Beth chce, żebyś do niej zadzwonił. Potarł sobie czoło, jak gdyby miał
ból głowy.
- Proszę, Harry, czy mogłabym oprowadzić Tracy? Hrabia rzucił okiem na Tracy i
powiedział:
- Och, myślę, że możesz.
Tracy była gwiazdą filmową od siedmiu lat, z czego od trzech megagwiazdą. Była
oburzona i już otworzyła usta, żeby powiedzieć coś jadowitego, kiedy przerwała jej Meg.
- Czy wiedziałaś, że Harry zdobył brązowy medal na olimpiadzie w Sydney, Tracy?
Tracy dostosowała się do obojętnej postawy lorda Silverbridge'a.
- Nie, nie miałam przyjemności o tym wiedzieć. - Obrzuciła go protekcjonalnym
spojrzeniem. - Brawo, lordzie Silverbridge.
Tracy była zadowolona, widząc, że lord Silverbridge nie wydaje się ani trochę
doceniać tego komplementu. Mówiła dalej:
- Chętnie zobaczyłabym pańskiego olimpijskiego konia. Czy zamierza pan go dzisiaj
dosiadać? - Zabrzmiało to tak, że powinien dać pokaz specjalnie dla niej.
Hrabia skrzywił się. Miał na sobie znoszony szary sweter, bryczesy i wysokie czarne
buty. Gęste, jedwabiste włosy opadły mu na czoło. Odrzucił je do tyłu gestem, który wyglądał
na nawykowy. Był wysoki, miał około metra dziewięćdziesiąt. Odpowiedział oschle:
- Nie, Pendleton jest na jednym z padoków. Ma siedemnaście lat i wycofałem go z
zawodów po olimpiadzie.
- Jakie urocze. - Sądząc po postawie Tracy, mogłaby być królową rozmawiającą z
plebejuszem. - A więc teraz wszystko, co ma roboty, to przez cały dzień jeść trawę.
Lord Silverbridge odwrócił do niej twarz i Tracy raz jeszcze poczuła dreszcz
przebiegający jej po plecach. Powiedział spokojnie:
- Mówiłem, że został wycofany z zawodów, nie z wszelkiej pracy. Będzie dla mnie
bezcennym nauczycielem do wykorzystania w pracy z moimi uczniami. Nigdy nie był
błyskotliwy, ale jest doskonale poprawny. Każdy, kto go dosiada, uczy się więcej, niż mógłby
się nauczyć z tysiąca książek.
Tracy byłaby zachwycona, gdyby mogła pojeździć na takim koniu, ale prędzej by
umarła, niż poprosiła tego mężczyznę o cokolwiek. Odwróciła się nieco i powiedziała do
Meg:
- Czy możemy pójść najpierw do zabudowań gospodarskich?
Lord Silverbridge powiedział:
- To nie jest zabudowanie gospodarskie, panno Collins, to jest stajnia. Zabudowania
gospodarskie są dla krów.
Tracy odwróciła się, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. Ich spojrzenia spotkały się i
przelotny błysk zaciekawienia zamigotał w jego oczach. Po chwili okiennice znów się
zamknęły.
Nie wiedzieć czemu, serce Tracy łomotało. Udało jej się jednak powiedzieć spokojnie:
- W Connecticut, skąd pochodzę, zabudowania gospodarskie są także dla koni,
milordzie.
Z tyłu rozległ się chrzęst kół samochodu na żwirze i Meg odwróciła się, żeby
popatrzeć.
- O rety! Harry, obawiam się, że to pan Mauley. Tracy obróciła się w kierunku, w
którym spoglądała Meg, i zobaczyła, jak tęgi mężczyzna, którego poprzednio widziała w
Wiltshire Arms, wysiada z błyszczącego czarnego jaguara.
- Cholera - powiedział Harry. - Jeżeli to będzie dalej trwało, zamierzam wnieść pozew
o nękanie.
Stali w milczeniu, kiedy tęgi rekin rynku nieruchomości wszedł przez furtkę
ujeżdżalni. Gdy uświadomił sobie jasno, że Harry nie zamierza się poruszyć, niechętnie
wszedł na zakurzoną arenę.
- Dzień dobry, milordzie. - Zatrzymał się przed nimi. - Lady Margaret. - Spojrzał na
Tracy i uśmiechnął się, pokazując zęby dziwnie małe jak na tak potężnego mężczyznę. - Nie
potrzebuję przedstawiania, żeby wiedzieć, kim pani jest, panno Collins.
- Obawiam się, że nie mogę odpowiedzieć tym samym komplementem - odparła
Tracy.
Wyciągnął rękę.
- Robin Mauley.
Tracy przez chwilę patrzyła na jego rękę, zanim wreszcie podała mu dłoń. Harry
odezwał się chłodno:
- Co pan tu robi, Mauley?
- Jestem tutaj, żeby znacząco podnieść swoją ofertę, milordzie - powiedział jowialnie
Mauley. - Nie sądzę, żeby chciał pan powiedzieć „nie”.
- Do diabła z twoją ofertą, Mauley - odparł Harry, nie unosząc się. - Możesz mi
zaoferować księżyc, ale ja nie sprzedam ani kawałka ziemi. To ostateczna odpowiedź. Idź
gdzie indziej szukać miejsca na swoje pole golfowe. - I odszedł, a czarno - białe spaniele
podreptały za nim.
Robin Mauley zacisnął szczęki, patrząc na oddalającego się Harry'ego, po czym
odwrócił się do Meg.
- Ambrose Percy zgodził się zbudować pięciogwiazdkowy hotel sąsiadujący z polem
golfowym, lady Margaret. Jesteśmy zdecydowani zbudować najważniejszy ośrodek golfowy
w Wielkiej Brytanii, i jesteśmy gotowi dobrze zapłacić za ziemię, na której stanie. Wiem, że
pani brat ma niewielkie wpływy poza tym, co uzyskuje z rolnictwa i czynszów od dzier-
żawców. Mógłby zainwestować te pieniądze, i finanse pani rodziny byłyby zabezpieczone.
- Marnuje pan czas, rozmawiając ze mną, panie Mauley - odpowiedziała Meg. W
blasku słońca jej kości policzkowe były niemal widoczne przez skórę. - To Harry jest
właścicielem Silverbridge, a ja muszę panu powiedzieć, że kiedy on podejmie jakąś decyzję,
nawet bomba go nie poruszy.
- Kiedy usłyszy tę ofertę, zmieni zdanie - Mauley odparł pewny siebie. - Czy powie
mu pani o hotelu, lady Margaret? Powie mu pani, że jesteśmy gotowi podwoić moją
pierwotną ofertę?
Meg zamrugała.
- Podwoić?
- Tak właśnie powiedziałem.
Niebieskie jak niebo oczy Meg rozszerzyły się.
- Na pewno mu powiem, panie Mauley.
- Dziękuję. Tylko o to proszę. - Uśmiechnął się, raz jeszcze pokazując te zęby jak u
dziecka. - Lady Margaret. Panno Collins. Życzę paniom miłego dnia.
- Miłego dnia - odpowiedziała Tracy i stała w milczeniu obok Meg, kiedy potentat
nieruchomości wsiadł do swojego drogiego samochodu i odjechał.
Wtedy Meg odezwała się:
- Harry będzie szalony, jeżeli odrzuci tę ofertę. Raczej ku własnemu zdziwieniu Tracy
odkryła, że jej sympatia jest po stronie Harry'ego.
- Z pewnością można zrozumieć, że nie chciałby oddać tego wszystkiego - wskazała
ręką wokół siebie.
- Och, zatrzymałby dom, stajnie i dość terenu, żeby się odpowiednio urządzić -
zapewniła ją Meg. Mauley chce kupić osiem tysięcy akrów lasu i ziemi uprawnej.
- Osiem tysięcy akrów to mnóstwo ziemi - powiedziała Tracy powoli.
- Wiem. Nie ma wielu równie dużych posiadłości władnej okolicy, jak ta. To dlatego
Mauley wciąż nachodzi Harry'ego. Nigdy nie znajdzie równie dobrej posiadłości na to swoje
pole golfowe.
Rozmawiając, szły w stronę stajni, a kiedy do niej dotarły, Tracy zapytała:
- Jaką rolniczą działalność prowadzicie w posiadłości?
Młody mężczyzna w obwisłych dżinsach i roboczych butach wyszedł ze stajni, niosąc
wiadro wody. Wpatrywał się w Tracy przez cały czas, gdy wylewał wodę na trawnik
okalający brukowane podwórze stajni.
Meg powiedziała:
- Mamy całkiem sporo bydła mięsnego i mamy też pszenicę, jęczmień i siano. Mój
brat Tony mówi, że we współczesnym świecie nie sposób utrzymać dużego domu z samego
rolnictwa i dzierżawy. Ale Harry jest w duchu farmerem, chodził do Royal Agricultural
College, on się nie podda.
Bardzo powoli młody mężczyzna wrócił do stajni, przez cały czas nie spuszczając
oczu z Tracy.
- Mogę go zrozumieć - odpowiedziała Tracy. - Sama żywię szczególną niechęć do pól
golfowych.
- Ale dlaczego? - zapytała Meg ze zdziwieniem. - Będzie bardzo ładnie. Mauley
planuje tor na mistrzostwa, z kosztownymi willami w pobliżu, a teraz będzie jeszcze hotel
Percy'ego. Wszystko pięknie zaprojektowane.
Młody mężczyzna wyszedł ze stajni, niosąc kolejne wiadro wody, kiedy Tracy
odpowiedziała:
- Chyba nie jestem wielką miłośniczką golfa.
- Tony powiedział, że nauczy mnie grać - odparła Meg. - Ale najlepsze w całej
transakcji jest to, że Harry nie będzie już musiał martwić się więcej o pieniądze.
Tracy spojrzała na budynek stajni przed nimi i nic nie odpowiedziała. Wielkie
przesuwane drewniane drzwi były otwarte na oścież, odsłaniając wyłożone drewnem wnętrze
z szerokim przejściem i wysokim stropem. Z miejsca, w którym stała, Tracy mogła dostrzec
szereg dwuczęściowych drzwi po zewnętrznej stronie budynku. Jednak wychylał się zza nich
tylko jeden koński łeb.
- Ile koni tu mieszka? - zapytała Tracy, porzucając temat pola golfowego.
- W tej chwili dziesięć - odpowiedziała Meg. - Pięć z tych koni należy do Harry'ego, a
pięć jest tu na treningi.
Tracy powoli weszła do stajni, spojrzała w głąb przejścia. Wszystkie drzwiczki
wewnętrznych boksów były wypolerowane tak, że lśniły głęboką kasztanową barwą, a
większość szczyciło się brązową plakietką z wygrawerowanym imieniem konia. Boksy były
duże i hojnie wymoszczone słomą. Chłopak z wiadrem właśnie wybierał nawóz z jednego z
nich.
Meg powiedziała:
- Większość koni jest teraz na pastwisku, ale Moses jest dzisiaj w środku. To mój stary
kucyk. Czy chciałabyś go poznać?
- Z przyjemnością.
- A więc wyjdźmy na zewnątrz. Zobaczymy go lepiej. Tracy ruszyła za Meg z
powrotem na zewnątrz stajni i na drugą stronę budynku, gdzie wszystkie boksy miały drugie
drzwi. Dereszowaty kucyk opierał głowę na dolnej połowie drzwi swojego boksu, ale kiedy
zobaczył, że się zbliżają, zarżał cicho.
- To jest Moses - powiedziała Meg, kiedy zatrzymały się przy boksie. - On nauczył
mnie jeździć. Czyż nie jest kochany?
- Jest słodki - odpowiedziała szczerze Tracy, przyglądając się grubiutkiemu
dereszowatemu kucykowi, który aż nazbyt wyraźnie szukał łakoci. - Cześć, przystojniaku.
Kiedy kucyk trącał chrapami jej dłoń, szukając marchewki, Tracy spojrzała w
oszklone okno umieszczone nad drzwiami do boksu, żeby wpadało tam więcej światła, a
potem na kamienne obramowanie, które wykańczało krawędzie drzwi i okna i tworzyło nad
nimi łuk.
Chyba rozumiem, dlaczego lordowi Silverbridge'owi nie spodobało się, że ten
elegancki budynek nazwano zabudowaniem gospodarskim, pomyślała z przelotnym
rozbawieniem.
Meg trzymała pysk kucyka i patrzyła w jego lewe oko.
- Ciągle jeszcze trochę się sączy, ale zdecydowanie wygląda lepiej. Harry nałożył na
nie jakieś paskudztwo wczoraj i dzisiaj rano. Wydaje się, że pomaga.
- Moja klacz miała kiedyś okropną infekcję oka - powiedziała Tracy. - W końcu
musiałam ją zawieźć do Cornell. Gdybym poczekała jeszcze jeden dzień, straciłaby wzrok. Z
oczami trzeba być bardzo ostrożnym. Mogą narobić problemów ni z tego, ni z owego.
- To samo mówił Harry. - Meg uraczyła kucyka ostatnim poklepaniem po szyi.
- Co to za budynek tam obok, który wygląda jak stajnia? - zapytała Tracy.
- Och, to kryta ujeżdżalnia - odpowiedziała Meg. - Tak właściwie to jest dosyć sławna.
Mój przodek, dziesiąty hrabia, zbudował ją po powrocie z wojny przeciwko Napoleonowi.
Inaczej niż w Europie, w Anglii w tamtym czasie nie było prawie żadnych krytych ujeżdżalni.
Jak wiesz, Anglicy lubią jeździć na dworze, galopować za psami gończymi i takie tam. Ale
mój przodek nauczył się klasycznej sztuki jazdy w Portugalii i dlatego zbudował tę szkółkę.
Czy chciałabyś ją zobaczyć?
- Bardzo - odparła Tracy, i obie skierowały się w stronę eleganckiego kamiennego
budynku, który niespodziewanie krył w sobie ujeżdżalnię.
Godzinę później Tracy sama szła z powrotem do domu, gdyż Meg postanowiła zostać
i pomóc Nedowi zaprowadzić konie do weterynarza. W połowie drogi przez lipowy zagajnik
minęła ścieżkę, która - jak powiedziała jej Meg - wiodła do lasu, należącego do Silverbridge.
- W całym lesie są ścieżki do konnej jazdy - powiedziała Meg. - Jeżdżę tam od czasu
do czasu. Może któregoś dnia chciałabyś pojechać ze mną?
- Bardzo chętnie - odparła Tracy.
Zerknęła na zegarek, pomyślała, że spacer przez las będzie bardzo przyjemny, i
skręciła w tamtą stronę. Kiedy znalazła się pod baldachimem drzew, wiedziała, że podjęła
słuszną decyzję. Dzwonki o intensywnej barwie ścieliły się na ziemi jak dywan po obu
stronach ścieżki do konnej jazdy, pierwiosnki, intensywnie żółte i jaśniejsze, rosły dokoła pni
drzew, a kępy rzeżuchy łąkowej skupiały się wzdłuż brzegu małego strumyka, płynącego przy
ścieżce. Nad jej głową stado małych brązowych ptaków przelatywało z drzewa na drzewo,
nawołując się nawzajem.
Jakie to okropne wycinać to wszystko pod pole golfowe, pomyślała Tracy. Pochyliła
się, żeby zerwać jeden z dzwonków, które rosły tak bujnie, a kiedy się wyprostowała, na
ścieżce przed sobą zobaczyła lorda Silverbridge'a siedzącego na wspaniałym siwym koniu.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to inny mężczyzna. Miał na sobie strój z
czasów regencji, a jego złote włosy były ostrzyżone także w tamtym stylu. Ale podobieństwo
do lorda Silverbridge'a było zdumiewające.
Tracy wpatrywała się w jeźdźca oszołomiona. Spojrzał na nią, ale miała niejasne
wrażenie, że jej nie widział. Później zawrócił konia i pogalopował w dal. Przez jakieś
dwadzieścia sekund słyszała tętent konia na ścieżce. Potem zapadła cisza.
Tracy stała tam, mocno zaciskając dłonie, z sercem bijącym tak gwałtownie, że
pomyślała, że wyrwie się jej z piersi.
Kto to byt?
Ale bez względu na to, jak często zadawała sobie to pytanie, nie potrafiła znaleźć
odpowiedzi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
O drugiej nad ranem Tracy obudziło łomotanie do drzwi jej pokoju. Wstała z łóżka,
wsunęła stopy w pantofle i pobiegła do salonu. Zza drzwi dobiegały okrzyki:
- Pożar! Pożar!
Trący otworzyła drzwi; za nimi stał kierownik hotelu, z ręcznikiem przyciśniętym do
twarzy. W korytarzu było pełno dymu.
- Panno Collins - powiedział kierownik. - Dzięki Bogu. Zaprowadzę panią do
schodów.
- Wiem, gdzie są - odrzekła Tracy, kaszląc i machając ręką przed twarzą, jak gdyby
mogła w ten sposób odsunąć dym. - Lepiej niech pan budzi innych.
W pantoflach pobiegła korytarzem, z na wpół zamkniętymi oczyma. Starała się nie
wdychać dymu unoszącego się w powietrzu. Dotarła do schodów w tej samej chwili co Jon,
który nadchodził z przeciwnej strony. Zamknięta klatka schodowa była stosunkowo wolna od
dymu i oboje zbiegli po schodach - Tracy tuż za Jonem. Zapytała:
- Czy wiesz, co się stało?
- Nie - rzucił przez ramię. - Ale biorąc pod uwagę ilość dymu, to musi być coś
poważnego.
Zeszli na parter.
- Cofnij się - powiedział Jon. Ostrożnie otworzył drzwi klatki schodowej i wyjrzał na
zewnątrz. - Jest dym, ale nie widzę płomieni. Chodźmy.
Potem przebiegli kilka metrów do bocznego wyjścia i byli już bezpieczni na zewnątrz,
w chłodzie nocy.
Wozy strażackie zatrzymywały się przed hotelem z wyjącymi syrenami, kiedy Tracy i
Jon dołączyli do gromady ubranych w piżamy ludzi gromadzących się na głównym trawniku.
- Gail - zawołała Tracy, niespokojnie rozglądając się po grupie. - Jesteś tu?
Drobna postać, otulona puchatym czerwonym szlafrokiem i niosąca walizeczkę z
komputerem i torebkę, oderwała się od tłumu.
- Tracy! Dzięki Bogu. Tracy zaśmiała się drżąco.
- Cieszę się, że cię widzę. - Obie kobiety uścisnęły się nerwowo.
Większość ludzi na trawniku spała w pojedynczych pokojach na pierwszym piętrze i
dzięki temu została ewakuowana w pierwszej kolejności. Kiedy Tracy i Jon odwrócili się,
żeby spojrzeć na hotel, kilkoro kolejnych gości ubranych w piżamy wyszło zza rogu budynku.
Był wśród nich Dave Michaels, który podsuwał sobie okulary na nosie i wściekle mrużył
oczy, pędząc przez trawnik.
- Dzięki Bogu - powiedział, zobaczywszy Tracy i Jona.
Podszedł, żeby do nich dołączyć. W koszulce z krótkim rękawem i flanelowych
spodniach od piżamy wyglądał na bardzo chudego i kościstego. Uściskał obie gwiazdy w
ekstrawaganckim odruchu ulgi, że jego film jest bezpieczny.
- Co się stało? - zapytał, kiedy już się opanował. - Czy ktoś wie?
- Myślę, że pożar zaczął się w kuchni - odezwała się Gail.
- Tak słyszałem - powiedział ktoś inny.
- Patrzcie! - odezwał się jeszcze ktoś inny i grupa na trawniku zwróciła
zafascynowany i przerażony wzrok w stronę płomieni, które nagle wydostały się z dwóch
okien na pierwszym piętrze.
- To chyba mój pokój - powiedziała Gail matowym głosem.
Tracy wyciągnęła rękę i raz jeszcze uściskała swoją sekretarkę.
- Jesteś bezpieczna i to wszystko, co się liczy. Jeszcze kilkoro uciekinierów
nadciągało przez trawnik. Tracy poczuła ulgę, gdy zobaczyła, że reszta ekipy filmowej
zdołała się wydostać.
Do tej pory strażacy polewali już budynek wodą z węży. Kierownik rozmawiał z
szefem oddziału straży, a potem, kiedy dołączył do gromady swoich zaniepokojonych gości,
pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było oznajmienie im:
- Wszyscy wyszli.
Westchnienie ulgi przebiegło przez tłum. Wtedy piskliwy kobiecy głos zażądał
odpowiedzi:
- Jest druga nad ranem. Gdzie mamy się podziać przez resztę nocy?
- W Warminster jest schron - powiedział kierownik. - Służby ratownicze Warminsteru
otwierają go dla nas i zapewniają herbatę i kawę. Wkrótce będzie państwu ciepło i wygodnie.
- Wygodnie? - Głos zabrzmiał jeszcze bardziej piskliwie niż przed chwilą. - W
schronie? Na pewno nie mówi pan poważnie.
Trący także nie była zachwycona pomysłem ze schronem i zapytała kierownika, czy w
okolicy są jakieś wolne pokoje hotelowe.
- Obawiam się, że wszystko jest zarezerwowane na weekend, panno Collins -
odpowiedział mężczyzna przepraszająco. - Jutro jest duża gonitwa z przeszkodami.
Miał na myśli imprezę hippiczną, na którą składał się przełajowy wyścig z
przeszkodami od jednego punktu do drugiego.
Jakiś mężczyzna odezwał się z wściekłością:
- Wszystkie moje ubrania są w pokoju w hotelu. Rano mam spotkanie. Co ja mam na
siebie włożyć?
Kobieta o piskliwym głosie zaczęła płakać. Jon powiedział spokojnie:
- Nikt z nas nie ma żadnych ubrań. Sądzę, że udanie się do Warminsteru to
wyśmienity pomysł. To duże miasteczko i będziemy mogli zastąpić tam przynajmniej część
naszej garderoby. - Odwrócił się do Wiltshire Arms, w którym teraz ogień wydostawał się
także z wyższych okien. Niebo było zasnute ciemnym dymem, a w powietrzu unosiła się
drażniąca woń. Jon powiedział ze smutkiem: - Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli cokolwiek
stamtąd uratować.
- Nie wygląda na to - zgodził się Dave. Reżyser odwrócił się do kierownika hotelu. -
Czy może pan zabrać pannę Collins, pana Melbourne'a i resztę ekipy hotelowym busem?
Naszych kierowców i samochodów nie ma na miejscu, a nie chcę trzymać panny Collins
stojącej na tym zimnie.
Kierownik zapewnił go, że może to zrobić, i kiedy poszedł sprowadzić busa, Tracy raz
jeszcze popatrzyła na płonący budynek. To było przerażające, że ogień mógł się
rozprzestrzenić w tak krótkim czasie.
- Nie mam kluczyków do samochodu - powiedział jakiś mężczyzna z przejęciem. - Są
tam, w pokoju.
- Na pewno może pan pojechać z kimś innym - odparł Jon, a kolejny mężczyzna
zareagował:
- Może pojechać z nami.
Tracy uśmiechnęła się do Jona. Większość aktorów, których znała, nie okazałoby
najmniejszego zainteresowania małym, łysym, ubranym w piżamę człowiekiem, który
zapomniał kluczyków do samochodu.
Błysnęło światło, aż nazbyt dobrze znane Tracy, i ponad ramieniem Jona zobaczyła
fotografa. Nagle opanowała ją wściekłość.
- Ty mała gnido! - wrzasnęła. - Jeżeli zrobisz mi jeszcze jedno zdjęcie, każę cię
aresztować.
- Nerwy, nerwy, panno Collins - odpowiedział Jason Counes, fotograf, który
prześladował Tracy od sześciu miesięcy. - Wolność prasy, sama pani wie.
Tracy była tak rozeźlona, że ruszyła w stronę mężczyzny z zamiarem roztrzaskania
jego aparatu. Jon chwycił ją, kiedy zrobiła trzy kroki.
- Uspokój się, Trący - powiedział uspokajającym tonem. - Spójrz, jest bus, jedziemy.
Tracy dygotała. Raptowne wyrwanie ze snu i strach przed pożarem zburzyły do reszty
mur, jaki zazwyczaj wznosiła pomiędzy sobą a swoją nienawiścią do wazeliniarskiego
fotografa, który nie dawał jej spokoju.
Jon wciąż obejmował ją ramieniem, i zaczął ją prowadzić w kierunku busa.
Rzuciwszy ostatnie wściekłe spojrzenie w stronę Jasona Counesa, poszła z nim.
Zanim ocaleni dotarli do Warminsteru, było już po trzeciej nad ranem. Na obiecany
schron składały się prycze i koce w piwnicy szkoły. Dwie kobiety parzyły kawę w kuchni.
Siwowłosa kobieta w futrzanym płaszczu narzuconym na nocną koszulę zaczęła płakać.
- Och, proszę - Gail powiedziała bez współczucia. - Mogłaś się usmażyć na śmierć,
paniusiu. Noc w schronie powinna ci dobrze zrobić.
Kobieta odpowiedziała gniewnie:
- Niech pani przyjmie do wiadomości, młoda damo, że nie przywykłam do sypiania w
piwnicy. - Pociągnęła nosem. - Cuchnie tu pleśnią.
Kobieta o piskliwym głosie przytaknęła.
- Frank - powiedziała inna. - Zrób coś.
- Czego, u diabła, ode mnie chcesz? - odpowiedział jej mąż. - Jest trzecia nad ranem,
na miłość boską.
Emocje Tracy wciąż były wzburzone po spotkaniu z jej zmorą. Powiedziała cierpko:
- Wiecie co, ludzie? Ja także nie przywykłam do sypiania w schronach. Ale to właśnie
tu mamy i równie dobrze możemy przestać marudzić i przeczekać do rana najlepiej jak się da.
Mąż siwowłosej kobiety, tak samo siwowłosy, niespodziewanie się odezwał:
- Panna Collins ma rację, Eunice. Rozchmurz się.
- Nie mam zamiaru kłaść się na jednej z tych odrażających pryczy - oświadczyła
Eunice. - Bóg jeden wie, kto mógł spać tutaj wcześniej. Nie zdziwiłabym się, gdyby te
materace były zarobaczone.
Z tą opinią Tracy zgodziła się ochoczo.
- A więc na resztę nocy usiądziemy przy stole i będziemy pić kawę - ogłosiła.
Taki plan działania przemówił do większości innych gości. Prawie wszyscy owinęli
się kocami i zasiedli wokół wielkiego plastykowego stołu. Popijali kawę i herbatę, zaparzone
przez wolontariuszki ze schronu, i starali się wymyślić, co zrobić rano.
Wszyscy zgodzili się, że najważniejszą rzeczą jest ubranie. Tracy zaproponowała,
żeby z miejscowego domu towarowego przysłano im bieliznę, sportowe obuwie, spodnie i
koszule.
- Wtedy przynajmniej będziemy mogli wyjść i kupić wszystko inne, czego nam
potrzeba - powiedziała.
- Nie mam przy sobie karty kredytowej - odezwał się smętnie jakiś mężczyzna.
- Ja zajmę się ubraniami - powiedziała Tracy. - Tak będzie łatwiej.
Wszyscy byli zadowoleni z takiego rozwiązania i Gail zrobiła listę rozmiarów. Kiedy
wstał świt, Amerykanki (Gail i Tracy) były jedynymi osobami, które skorzystały z
dobrodziejstwa pojedynczego letniego prysznica, i punktualnie o dziewiątej trzydzieści Gail
zadzwoniła do miejscowego domu towarowego. Kierownik ucieszył się, że może
wyświadczyć przysługę Tracy Collins i przed dziesiątą Tracy zrzuciła jedwabną piżamę i
włożyła bluzkę z golfem, dżinsy i trampki.
Podczas gdy większość pozostałych, świeżo odzianych gości skierowała się do
sklepów, żeby kupić bardziej stosowne ubiory, filmowcy wsiedli do firmowych samochodów,
żeby pojechać do Silverbridge na dzień zdjęciowy.
Kiedy tylko dotarli na miejsce, Dave powierzył Gregowi zadanie znalezienia nowego
lokum dla bezdomnej obsady i ekipy. Asystent reżysera spędził bardzo zniechęcającą godzinę
przy telefonie, dzwoniąc po różnych hotelach, z których wszystkie były pełne przez następne
dwa dni. Potem pojechał osobiście sprawdzić nieliczne kwatery oferujące nocleg ze
śniadaniem, które zgłosiły wolne miejsca. O drugiej wrócił do Silverbridge.
Zastał reżysera przyglądającego się, jak operatorzy próbują ruchy kamery, żeby
nadążyć za aktorami. Wszyscy pozostali stali wokół. Greg podszedł do Dave'a i powiedział:
- Czy możemy chwilkę porozmawiać?
- Pewnie. - Dave przeszedł, żeby stanąć przy krześle, które dla niego ustawiono, a
które w tej chwili zajmowała Meg. Z każdym dniem coraz swobodniej czuła się na planie, a
ponieważ nigdy się nie narzucała, tylko obserwowała, Dave osiągnął etap, na którym ledwie
zauważał jej istnienie.
- Nie ma pokoi w żadnym z okolicznych hoteli - powiedział ponuro Greg. - Z powodu
gonitwy w ten weekend wszystko na przyzwoitym poziomie zostało zarezerwowane.
Dave stęknął i zaczął polerować okulary chusteczką do nosa.
- Musi być coś wolnego! Czy mówiłeś kierownictwu hoteli, że chcesz pokój dla Tracy
Collins?
- Tak, mówiłem. Ale najwyraźniej na wyścigi ściąga chmara arystokracji i nikt nie ma
ochoty ich wywalać.
Dave polerował mocniej.
- Coś musi być otwarte.
- Znalazłem pensjonat w Littleton, który ma trzy pokoje, i dwa w Marlton, które mają
każdy po dwa pokoje. Ale pokoje są maleńkie i nie mają prywatnych łazienek. Naprawdę nie
sądzę, żebyśmy mogli prosić Tracy, by w nich spała. Ani Jona, skoro już o tym mowa.
- Cholera - powiedział Dave. - To co my zrobimy?
Greg pociągnął się za kitkę i zrobił nieszczęśliwą minę.
Meg odezwała się:
- Ja mam pomysł.
Obaj mężczyźni spojrzeli na nią.
- Nie mogłam nie usłyszeć. - W jej głosie kipiał entuzjazm. - My mamy dodatkowe
sypialnie. Może Tracy i Jon mogliby zostać u nas.
Dwaj mężczyźni popatrzyli jeden na drugiego.
- W okolicy nie ma wolnych miejsc - powiedział Greg. - Musielibyśmy jechać z
godzinę, żeby znaleźć cokolwiek chociaż w miarę zdatnego.
Dave dokończył polerowanie okularów i założył je z powrotem na nos. Zmarszczył
czoło, spoglądając na Meg.
- Sądzi pani, że pani brat zgodzi się na takie rozwiązanie?
Meg odpowiedziała z miejsca:
- Jeżeli zechcecie mu zapłacić tyle, ile płaciliście w Wiltshire Arms, to myślę, że
chyba tak.
Nastąpiła chwila ciszy, kiedy Dave wciąż marszczył czoło, a Greg znowu pociągnął
się za kitkę. Potem Dave powiedział:
- Dobrze, lady Margaret. Czy zechciałaby pani być tak miła, by go zapytać i przekazać
mi, co odpowie?
Meg podniosła swoje kruche ciało z krzesła Dave'a.
- Pójdę i od razu go poszukam.
- Świetnie. Dzięki - odparł Dave. Później, kiedy Meg odeszła już na tyle, że nie mogła
go usłyszeć, przewrócił oczami. - Na koniec lord Silverbridge okaże się połową kosztów tego
filmu.
Greg odpowiedział nerwowo:
- Nie sądzisz, że powinienem się rozejrzeć, zanim dobijemy targu, Dave? Łazienki w
takich starych rezydencjach są czasem dosyć prymitywne. A Tracy...
Dave jęknął.
- Dobrze, może lepiej rzuć okiem na łazienki. Ale nie wiem, jak mielibyśmy
powiedzieć jego lordowskiej mości i lady Margaret, że uważamy, iż ich dom nie nadaje się na
nocleg dla gwiazdy filmowej.
- Po prostu będziemy mieć nadzieję, że się nadaje - odpowiedział Greg. - Bo tu
naprawdę nie ma wielkiego wyboru.
Meg poszła najpierw do stajni, ale Harry'ego tam nie było. Potem spróbowała
szczęścia w jego gabinecie, który mieścił się w wyłożonym boazerią pokoju obok kuchni.
Harry zostawił uchylone drzwi i Meg na moment zatrzymała się na progu, żeby popatrzeć na
brata.
Harry, ubrany w brązowy wełniany sweter, siedział przy nowoczesnym biurku,
zwrócony do niej plecami, ze wzrokiem utkwionym w ekranie komputera. Popołudniowe
światło, padające z wysokiego okna nad komputerem, rozjaśniało jego płowe włosy. Kiedy
Meg na niego patrzyła, Harry zamruczał coś pod nosem, po czym uderzył dłonią w blat. Na
ten odgłos spaniele leżące po obu stronach jego krzesła podniosły głowy.
- To nie są dobre wieści? - spytała Meg, wchodząc do pokoju.
Harry okręcił się na krześle, co sprawiło, że Marshal wstał i spojrzał na niego z
nadzieją. Kiedy Harry nie podniósł się, spaniel z powrotem się położył. Harry zdjął okulary w
rogowej oprawie i przetarł oczy.
- Meg. Co ty tutaj robisz? Myślałem, że obserwujesz filmowanie.
- Przyszłam się z tobą zobaczyć. - Podeszła i usiadła na starym skórzanym krześle
obok biurka. - Czy wiesz, że hotel Wiltshire Arms spalił się zeszłej nocy?
Brązowe oczy Harry'ego rozszerzyły się.
- Nie, nie słyszałem.
Meg założyła sobie włosy za uszy.
- No cóż, spalił się i przez to wszyscy filmowcy, którzy tam mieszkali, zostali bez
dachu nad głową. Greg, to jest asystent reżysera, próbował umieścić ich dzisiaj w innych
hotelach, ale jutro jest gonitwa w Castleton i wszystko jest zajęte.
Harry rozparł się na krześle.
- Sam planowałem jechać - powiedział łagodnie. - Startuje tam jeden z moich
uczniów.
- Kto? - zapytała Meg, na chwilę zapominając o swojej misji.
- Matt Aider.
Meg skinęła głową. Matthew Alder, baron Carsford, skakał przez przeszkody, ale
przez zimę wziął u Harry'ego serię lekcji ujeżdżania.
Meg wróciła do tematu.
- W każdym razie z powodu gonitwy jedyne wolne miejsca są w jakichś pensjonatach
w Littleton i Marlton. Greg mówi, że pokoje są maleńkie i nie nadają się dla Tracy czy Jona.
Harry założył ręce za głowę.
- Boże uchowaj, żeby amerykańska gwiazda filmowa miała zostać zmuszona do
zamieszkania w angielskim pensjonacie.
- Cóż, ty z pewnością byś nie chciał. Wzruszył ramionami.
- W każdym razie zaproponowałam, żeby zostali tutaj - powiedziała Meg. - Mamy w
tej chwili trzy puste sypialnie.
Ramiona Harry'ego opadły. Spiorunował ją wzrokiem.
- Chyba nie mówisz poważnie.
- Dlaczego nie? - spytała Meg. - Wytwórnia zapłaci ci tyle samo pieniędzy, ile płacili
w Wiltshire Arms.
Nastąpiła chwila ciszy. Potem Harry odezwał się nagle:
- To niemożliwe, Meg. Zdołałem uporać się z bałaganem, jaki ci filmowcy robią na
moim terenie, ale nie chcę, żeby mieszkali razem ze mną w domu.
- To byliby tylko Tracy i Jon. Oni są super, szczerze, Harry. I spędzają większość
czasu na planie albo w swoich garderobach. Pewnie w ogóle ich nie zobaczysz.
Harry odpowiedział sztywno:
- Wolałbym myśleć, że nie zostałem jeszcze zredukowany do pozycji hotelarza.
- Byłbyś bardzo dobrze opłacanym hotelarzem - odparowała Meg. - W Wiltshire Arms
liczą sobie majątek, a zarówno Tracy jak i Jon mieli apartamenty.
- Ja nie mogę zaoferować im apartamentu - powiedział. - Nie mogę im nawet
zaoferować prywatnej łazienki. Czy wyjaśniłaś to temu komuś, z kim rozmawiałaś? Być
może przyjaciele twojej gwiazdy filmowej pomyślą, że Silverbridge się nie nadaje.
- Każdy wolałby raczej mieszkać w Silverbridge niż w pensjonacie - odparła Meg z
pewnością w głosie.
Harry odgarnął włosy z czoła.
- Jezu, Meggie, co to będzie, jeżeli prasa brukowa zwęszy, że Tracy Collins mieszka
w moim domu? Ja naprawdę nie zniosę kolejnej historii jak z Daną Matthews.
- Trenujesz też konia Gwen Mauley - wytknęła Meg. - Kochana Gwen również będzie
się tu wałęsać.
- Wiem. - Głos Harry'ego zabrzmiał ponuro.
- Harry, nawet Examiner nie będzie miał czelności napisać, że masz romans z dwiema
kobietami jednocześnie i w tym samym miejscu.
Szczęki Harry'ego zacisnęły się.
- Z mojego doświadczenia wynika, że jest bardzo mało rzeczy, których Examiner nie
ma czelności napisać.
Meg przygryzła pasemko włosów i popatrzyła na brata. Westchnął.
- Och, dobrze. Jeżeli wytwórnia chce mi zapłacić stawkę Wiltshire Arms, to mogą tu
zostać.
Meg podskoczyła.
- Świetnie. Polubisz Tracy, Harry. Ona ani trochę nie jest taka jak Dana Matthews.
Harry coś odburknął, nałożył okulary i obrócił się z powrotem do komputera. Kiedy
Meg była już w drzwiach, odwrócił głowę i zawołał:
- Powiedz im, że chcę pieniądze z góry.
- Dobrze. - Rzuciła okiem na kolumny cyfr, które pojawiły się na ekranie komputera
za Harrym. - Nad czym pracujesz?
- Rachunki - powiedział oschle i odwrócił się do monitora.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Poruszenie z powodu pożaru zepchnęło obraz jeźdźca w głąb umysłu Tracy, ale kiedy
powróciła do Silverbridge na zdjęcia, wizja wróciła jak żywa.
Pewnie pozwalam, żeby udzielała mi się atmosfera tej rezydencji, pomyślała, gdy stała
na wyznaczonym miejscu i czekała, aż Dave pokieruje kamerami. Po południu nadciągnęły
chmury i zmieniające się światło w ogrodzie zmuszało ich do kręcenia sceny z końcówki
filmu, kiedy Julia zaczęła się już lękać swojego obsesyjnie zazdrosnego męża. Jednak myśli
Tracy nie skupiały się na filmie.
Spędzam czas otoczona przez ludzi w strojach z czasów regencji. Potem spotykam
lorda Silverbridge'a, który, chociaż niegrzeczny i nieznośny, z pewnością jest mężczyzną
robiącym wrażenie. A zatem mam tę wizję, w której widzę mężczyznę wyglądającego jak
lord Silverbridge, jadącego konno i ubranego w strój z czasów regencji. To dziwaczne, ale
wytłumaczalne. Wizja mężczyzny na koniu stanęła jej znów przed oczyma i serce zaczęło jej
łomotać. Jak gdyby z oddali usłyszała, że Dave woła:
- Sprawdzić makijaż.
Charakteryzatorka pojawiła się u boku Tracy, nałożyła jej odrobinę pudru na nos i
odeszła. Dave krzyknął:
- Akcja!
Tracy z wielkim wysiłkiem zmusiła umysł, by zamknął się na wszelkie poboczne
myśli i zaczęła iść ścieżką w kierunku domu. Kamera, zamontowana na wózku, poruszała się
obok niej. Tracy, jako Julia, spojrzała w stronę tarasu, gdzie spodziewała się zobaczyć
czekającego na nią męża. Faktycznie Jona nie było na tarasie. Później mieli nakręcić spotka-
nie Julii i jej męża. Dlatego też, kiedy Tracy przesunęła wzrok na taras, spodziewała się, że
nie zobaczy tam nikogo.
Tak jednak nie było. Widziała tam jakąś młodą kobietę o kasztanowych włosach, w
towarzystwie małego chłopca. Kobieta miała na sobie prostą poranną suknię w stylu regencji,
z muślinu, z roślinnym wzorem, a chłopczyk był ubrany w coś, co wyglądało jak szary
kombinezon z nałożoną na wierzch krótką marynarką. Nawet przy pochmurnym niebie jego
włosy wyglądały na jasne.
Tracy stanęła jak wryta, wpatrując się z niedowierzaniem w żywy obraz na tarasie. Jej
dłoń powędrowała do szyi w instynktownym obronnym geście. Potem zamknęła oczy,
starając się opanować nerwy. Kiedy znowu je otworzyła, taras był pusty.
- Cięcie! - zawołał Dave. - Udało ci się to złapać, Michael? Wiem, że nie miała się
zatrzymywać.
- Mamy to - odkrzyknął kamerzysta.
- No to bierzemy - powiedział Dave. Podszedł do miejsca, gdzie stała Tracy. Oblała
się lepkim potem, a dreszcz sprawiał, że jej ciało dygotało. Jednak Dave wydawał się niczego
nie zauważać.
- To było wspaniale, Tracy. Po prostu wspaniałe. - Jego oczy za grubymi okularami
błyszczały. - Czy myślisz, że udałoby ci się to jeszcze raz, na wypadek gdyby pierwsze ujęcie
nie wyszło?
- Nie - Tracy odpowiedziała rwącym się głosem. 1 Nie teraz, Dave. Teraz nie mogę.
Dopiero teraz zauważył jej bladość i drżenie. Objął ją ramieniem i powiedział
łagodnie:
- Dobrze. Jestem pewien, że pierwsze ujęcie będzie w porządku. Chodź, siadaj, każę
komuś przynieść ci szklankę wody.
Tracy skinęła głową i pozwoliła mu zaprowadzić się do krzesła oznaczonego jej
nazwiskiem. Z wdzięcznością usiadła i oparła czoło o kolana.
- Chyba nie zamierzasz zemdleć, co? - zapytał zaniepokojony Dave.
Tracy potrząsnęła głową.
- Gdzie ta woda? - Tutaj.
Ktoś włożył jej do ręki plastykową butelkę i Tracy zaczęła łapczywie pić. Woda była
letnia, jak większość płynów w Anglii, ale Tracy wypiła ją z wdzięcznością. Wreszcie była w
stanie spróbować uśmiechnąć się do Dave'a.
- Tak mi przykro. Nie wiem, co mi się stało.
- Już dobrze - odpowiedział Dave. - Wcale nie spałaś tej nocy.
- Nie, nie, wszystko w porządku. Naprawdę.
- Cóż, na dzisiaj skończyłaś - odparł Dave. Nadal wyglądał na zmartwionego. - Sądzę,
że powinnaś pójść do domu i uciąć sobie drzemkę.
Meg odezwała się gdzieś zza krzesła Tracy:
- Jaja zabiorę, Dave.
- Zabierzesz mnie... dokąd? - zapytała Tracy nieco smętnie. - Mój hotel spłonął.
Kiedy Meg pojawiła się u jego boku, Dave wyjaśnił:
- Poczyniliśmy ustalenia co do ciebie i Jona, żebyście zostali tutaj, w Silverbridge.
Tracy poderwała się, jakby poraził ją prąd.
- Co?
Dave powiedział uspokajająco:
- Wszystkie hotele zostały zarezerwowane na weekend. Jeżeli nie chcesz mieszkać w
Silverbridge po niedzieli, na pewno możemy zorganizować coś innego. Ale myślę, że na razie
będzie ci tu wygodniej, niż byłoby w jakimś pensjonacie.
- Mamy dla ciebie przyjemną, dużą sypialnię, Tracy - powiedziała Meg. - Wisi tam
nawet obraz Claude'a.
Nie wiedząc czemu, Tracy poczuła przerażenie na myśl o zamieszkaniu w
Silverbridge.
- Nie chcę bardziej zakłócać spokoju twojej rodzinie, niż to się działo do tej pory -
zaprotestowała Tracy.
- O to się nie martw - powiedział Dave. - Uiszczamy lordowi Silverbridge'owi opłatę
hotelową za ciebie i Jona.
Tracy poszukiwała w myślach jakiejś uzasadnionej wymówki, żeby nie zostawać w
Silverbridge na weekend, ale niczego nie mogła znaleźć.
- Czy czujesz się na tyle dobrze, żeby iść? - odezwał się zaniepokojony Dave.
Tracy powoli zrobiła wdech i wydech. Potem jeszcze raz.
- Tak - odpowiedziała.
Pomimo tego zapewnienia Dave wziął ją pod ramię i podtrzymał, kiedy wstawała. Ku
jej uldze świat pozostał wyraźny i stabilny. Tracy uśmiechnęła się do zmartwionego reżysera.
- Czuję się świetnie, naprawdę. Wracaj do pracy i nie martw się o mnie.
- Wyglądasz lepiej - powiedział. - Wróciło ci nieco rumieńca. - Odwrócił się do Meg.
- Lady Margaret, byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani towarzyszyć Tracy w drodze do
domu.
- Proszę się nie martwić - odpowiedziała Meg. - Chodź, Tracy. Już kazałam pani
Wilson przygotować łóżko dla ciebie. Możesz od razu wejść pod kołdrę, jeżeli chcesz.
Tracy po raz ostatni odezwała się błagalnie:
- To musi być narzucanie się, Dave. Naprawdę nie miałabym nic przeciwko
pensjonatowi na parę dni.
- Ten fotograf będzie miał do ciebie o wiele łatwiejszy dostęp w pensjonacie niż
wtedy, gdy zamieszkasz tutaj - powiedział Dave.
Tracy pomyślała o olbrzymich rozmiarach prywatnego terenu w Silverbridge, którego
Jason Counes nie będzie mógł naruszyć, i poddała się.
- To bardzo miło z twojej strony, Meg. Meg uśmiechnęła się.
- Będzie zabawnie, kiedy tu zamieszkasz.
Tracy z lękiem spojrzała w stronę tarasu. Był pusty.
- Idź z lady Margaret - powiedział stanowczo Dave. - Na dzisiaj z tobą skończyliśmy,
nie ma cię w jutrzejszych ujęciach, a w niedzielę robimy wolne. Zanim stawisz się do pracy w
poniedziałek rano, spodziewam się z powrotem widzieć rumieńce na tych policzkach.
Tracy nawet nie próbowała się uśmiechnąć, kiedy odwróciła się w stronę Meg i domu,
do którego nie chciała wchodzić.
Boczne wejście zaprowadziło je do wyłożonego drewnem westybulu z podłogą z
zielonego marmuru. Schody, wiodące na górę, były strome i wąskie.
- Nasz apartament jest na drugim piętrze - powiedziała Meg. - Mój ojciec uważał, że
reszta domu jest po prostu za duża, żeby mieszkać nowocześnie.
Tracy skinęła głową.
- Mamy windę, jeżeli nie czujesz się na siłach wejść po schodach - mówiła dalej Meg.
- Mój brat kazał ją zainstalować dla mamy, kiedy złamała sobie biodro.
- Na pewno dam radę wejść po schodach - odpowiedziała Tracy.
- A więc tędy. - Meg poprowadziła ją na górę. Pierwsza część schodów kończyła się
galerią, otwierającą się na lewo na uroczy salon, ozdobiony perkalem, palisandrem i
wazonami świeżych kwiatów.
- Jak ładnie - powiedziała Tracy, zaglądając do środka przez łukowate wejście.
- To jest salonik. - Meg weszła do pokoju i gestem zaprosiła Tracy, żeby poszła za nią.
- Praktycznie mieszkamy w tym pokoju i kuchni. Czuj się tutaj jak u siebie.
Tracy rozejrzała się po pokoju, który ciągnął się od frontu aż po tył domu i z trzech
stron miał wysokie okna. Pod oknami w południowej ścianie stał palisandrowy stół otoczony
sześcioma krzesłami. Naje - go środku ustawiono imponujący wazon ze świeżymi kwiatami.
Pozostałych sześć krzeseł od kompletu stało pod ścianami, do wykorzystania, kiedy stół był
rozkładany.
Meg powiedziała:
- Kiedy mamy proszony obiad, zwykle jadamy tutaj.
Mała czarna kotka, która leżała zwinięta w kłębek na jednej z kanap, wstała i
przeciągnęła się, wyginając grzbiet. Potem wbiła w Tracy niepokojące zielone oczy i
miauknęła krótko i gniewnie.
- To Ebony, kotka Harry'ego - powiedziała Meg. - Ona nie lubi obcych.
- Większość kotów nie lubi obcych - mruknęła Tracy, patrząc na rozzłoszczoną
Ebony. - Miałam kiedyś kota, który chował się pod łóżkiem za każdym razem, kiedy ktoś
nowy przychodził do domu.
- Ebony jest nieco bardziej zadziorna. Będzie się na ciebie wściekle patrzeć i
miauczeć, i krążyć wokół ciebie, ale jeżeli ją zignorujesz, nie podrapie cię ani nic takiego.
- Jak miło - powiedziała Tracy z ironią. A potem z ciekawością: - Jak, u licha, ona
radzi sobie z psami?
Meg wygładziła egzemplarz Horse and Hound, porzucony beztrosko na stoliku
kawowym.
- Zajmują odrębne terytoria. Psy przebywają na dole, w kuchni i w gabinecie
Harry'ego, a Ebony mieszka tutaj. - Uśmiechnęła się. - Chodź, zaprowadzę cię do twojej
sypialni.
Opuściły salonik i poszły szerokim, obwieszonym obrazami korytarzem na prawo od
schodów. Troje wielkich dębowych drzwi znaczyło każdą ze stron korytarza. Jedne z nich
były otwarte; pozostałe zamknięte.
- To sypialnia - powiedziała Meg. - Pokój na samym końcu korytarza to dawny salon,
który znajduje się u szczytu głównych schodów. Zrobiliśmy salonik, burząc ściany dwóch
krańcowych sypialni.
- Czy ten salon należy do części mieszkalnej?
- Tak, ale używamy go tylko na rozrywki, a nie ma ich wiele, odkąd umarła mama.
Minęły otwarte drzwi sypialni i Meg odezwała się:
- To pokój Harry'ego. On zawsze zostawia drzwi otwarte, żeby Ebony mogła
wchodzić i wychodzić.
Tracy powstrzymała się przed zerknięciem do środka.
- Twój brat wydaje się mieć bardzo przywiązane zwierzaki - powiedziała pogodnie.
- Znalazł Ebony, kiedy była zagłodzonym kociakiem, którego ktoś wyrzucił. Ludzie
ciągle mają takie dziwaczne poglądy na temat czarnych kotów. W każdym razie przyniósł ją
do domu, a ona go uwielbia. - Meg zatrzymała się przy ostatnich drzwiach po przeciwnej
stronie korytarza niż pokój Harry'ego. - To będzie twój pokój - powiedziała, i otworzyła
drzwi.
Ta sypialnia, podobnie jak inne pokoje na piętrze, miała sufit na wysokości ponad
trzech i pół metra, dwa wysokie okna z wieloma szybkami, i biały drewniany kominek.
Krajobraz pędzla Claude'a, o którym wspomniała Meg, wisiał nad kominkiem. Łóżko miało
cztery kolumienki bez baldachimu, a dywan był wzorzystym axminsterem. Wielka waza jasno
- czerwonych róż spoczywała na stole przed kominkiem.
- Jest śliczny - powiedziała Tracy szczerze.
Meg otworzyła drzwi prowadzące do wyłożonej białymi kafelkami, staroświeckiej
łazienki. Była całkiem spora i poza zwyczajowym wyposażeniem i wagą na wykafelkowanej
podłodze pusta. Meg powiedziała:
- Obawiam się, że będziesz musiała dzielić łazienkę ze mną. Jedyne pokoje z
łazienkami to te dwa najbliżej saloniku. Harry zajmuje jeden z nich, a w drugim jest zaciek na
suficie i trzeba go odnowić. Dwa pozostałe pokoje po każdej stronie mają wspólne łazienki.
Jednak w drzwiach łazienki są zamki, więc kiedy będziesz z niej korzystać, po prostu zamknij
te od mojej strony i nie będę mogła ci przeszkodzić. 1 Wskazała ręką umywalkę. - Pani
Wilson wyłożyła nową szczoteczkę i pastę do zębów dla ciebie, a ja chętnie pożyczę ci to,
czego ci potrzeba do ubrania.
Tracy pomyślała w duchu, że nawet cudem nie zmieściłaby się w ubrania Meg, które
musiały być w dziecinnym rozmiarze. Na głos odpowiedziała:
- Dziękuję za szczoteczkę, Meg, ale Gail zadzwoniła dziś rano do naszego hotelu w
Londynie i poprosiła, żeby przysłali do Wiltshire wszystko, co tam zostawiłyśmy.
Spodziewam się, że przed wieczorem nadejdą jakieś ubrania.
Kiedy Meg nareszcie wyszła, Tracy podeszła do okna i stanęła, wyglądając na trawnik
przed domem. Wciąż była głęboko poruszona swoją wcześniejszą wizją. To musi być
przywidzenie, pomyślała. Co innego to mogłoby być?
Odeszła od okna i dopiero wtedy zdała sobie sprawę z tego, że jej rodzinne fotografie
zostały w Wiltshire Arms i zapewne obróciły się w proch.
Moje ślubne zdjęcie!, pomyślała z przerażeniem. Inne zdjęcia były powiększonymi
odbitkami i mogły zostać powielone, ale jej ślubna fotografia została wykonana przez studio
fotograficzne, a jedyna odbitka należała do jej matki.
Muszę zadzwonić do Gail. Rozejrzała się za swoją torebką i uświadomiła sobie, że
ona także została w hotelu. Nie miała telefonu komórkowego, a w jej sypialni nie było
zwykłego aparatu.
Musi tu gdzieś być telefon, pomyślała i pospiesznie wyszła na korytarz i z powrotem
do saloniku. Był tam telefon. Tracy wykręciła numer komórki swojej sekretarki. Gail odebrała
po trzecim dzwonku.
- Gail! - W głosie Tracy zabrzmiała niemal taka sama panika, jaką w tej chwili
odczuwała. - Zostawiłam w hotelu swoją ślubną fotografię. Czy możesz zadzwonić do mojej
matki i sprawdzić, czy studio fotograficzne ciągle ma negatyw?
- Oczywiście - odpowiedziała Gail. - Właściwie to sama do nich zadzwonię, jeżeli
masz nazwę studia.
Tracy zamknęła oczy i zastanowiła się.
- Wilson Photography - odpowiedziała wreszcie. - To w Westport, w Connecticut.
- Okej, zadzwonię. Ale jestem pewna, że mają negatyw, Tracy. Naprawdę to pewnie
to zdjęcie wisi u nich na wystawie.
Tracy powoli odłożyła słuchawkę. Jej irracjonalny lęk, że jeżeli straci zdjęcie, to
znowu utraci Scotty'ego, został nieco odsunięty przez słowa Gail.
Tracy była wyczerpana, ale adrenalina wciąż zbyt w niej buzowała, by pozwolić jej
zasnąć. Kiedy zobaczyła zamknięte drzwi na samym końcu korytarza, postanowiła, że przed
położeniem się do łóżka zajrzy do salonu. Minęła pokój Harry'ego, Meg i swój, delikatnie
przekręciła gałkę u drzwi do salonu i otworzyła je.
Salon był znacznie większy i okazalszy niż salonik poranny. Nad marmurowym
kominkiem wisiał wspaniały obraz przedstawiający matkę i dziecko - jak Tracy dowiedziała
się później, był to namalowany przez Gainsborougha portret niegdysiejszej lady Silverbridge
trzymającej za rękę małego synka. Zielone welwetowe kanapy i krzesła w zielono - różowe
pasy skupiały się wokół kominka, a ogromny fortepian stał w bladozielonym rogu pokoju.
Wzrok Tracy przesuwał się powoli po zachwycającym pokoju, z jego wspaniałymi
dekoracjami i żyrandolem, w kierunku wysokiego okna, wychodzącego na trawnik na tyłach
domu i na fontannę.
O kilka kroków od okna stali mężczyzna i kobieta. Byli bardzo blisko siebie, ale się
nie dotykali. Mężczyzna, który wyglądał jak Harry, miał na sobie niebieski poranny surdut i
jasnożółte pantalony, które Tracy rozpoznała jako typowe dla dżentelmena z czasów regencji.
Dziewczyna, gdyż nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat, była ubrana w prostą
muślinową suknię, a jej kasztanowe włosy były zebrane w kok. Tracy wyraźnie widziała jej
profil, i pomijając ciemniejsze włosy i bardziej prosty nos, było tak, jakby spoglądała w
lustro.
Przedziwne uczucie spłynęło na Tracy, kiedy patrzyła na tę parę. Nie była już
zaskoczona ani przerażona, ani zaniepokojona. To było tak, jak gdyby ogarnęła ją ogromna
niemoc, prawie taka, jak kiedy po raz pierwszy spotkała Harry'ego. Stała, milcząca i
nieruchoma, i patrzyła.
Mężczyzna podniósł rękę i łagodnie przesunął palcem po policzku dziewczyny. Nie
odrywając palca, powiedział:
- Boże, Isabel. Co ja mam zrobić?
Jego głos był głosem żyjącego mężczyzny. Stojąc pod oknem, para wyglądała
najzupełniej namacalnie.
- Ty nie możesz nic zrobić, Charlesie - odpowiedziała dziewczyna. Mówiła z
angielskim akcentem. - My nie możemy nic zrobić. Jesteś żonaty, a ja jestem twoją daleką
kuzynką. I to wszystko, czym kiedykolwiek będziemy dla siebie nawzajem.
- Wiem, że masz rację. - Jego głos zabrzmiał chropawo. - Przynajmniej mój rozum
wie, że masz rację. To serce mówi mi co innego.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Tylko na niego spojrzała. Jej usta bardzo delikatnie
drżały.
Oderwał dłoń od jej twarzy i obrócił się, by wyjrzeć przez okno; widać było, jak
napięte są jego ramiona.
- Chryste, to ci dopiero uroczy widok. Oto jestem tutaj, próbując uwieść guwernantkę
moich dzieci. Zawsze pogardzałem mężczyznami, wykorzystującymi osoby, które są od nich
zależne.
- Ty mnie nie wykorzystałeś - odpowiedziała dziewczyna. - Coś się między nami
wydarzyło. To nie było coś, czego którekolwiek z nas pragnęło. - Podniosła dłoń w
bezradnym geście.
Odwrócił się.
- Wiem. Ale jak tak nie potrafię, Isabel. Nie potrafię widywać cię dzień za dniem i
pragnąć cię, wiedzieć, że mieszkasz pod tym samym dachem co ja...
W obronnym geście zaplotła ręce na piersiach.
- Co mam zrobić, Charlesie? - W jej głosie zabrzmiała nuta desperacji. - Caroline
mnie przyjęła, bo po śmierci papy nie miałam gdzie się podziać. Jestem zbyt młoda, żeby
dostać pracę jako guwernantka u innej rodziny.
Słońce nagle wyjrzało zza chmur, złociście oświetlając włosy mężczyzny. Tracy
poczuła ból gdzieś w okolicy serca. Mężczyzna wyciągnął ręce i wziął dziewczynę w
ramiona.
- Nie zamierzam cię denerwować, kochanie. Wybacz mi moje narzekania. Poradzimy
sobie.
Dziewczyna oparła policzek o jego ramię w drobnym geście zaufania i wiary. Nie
zobaczyła, w przeciwieństwie do Tracy, wyrazu najczarniejszej rozpaczy na twarzy
mężczyzny.
Miauuu! Tracy podskoczyła na ten przenikliwy wrzask i spojrzała w dół, by ujrzeć
Ebony stojącą za nią w drzwiach. Futro małej kotki było nastroszone, przez co wyglądała na
dwa razy większą, niż była naprawdę, jej ogon był gruby i wyprężony do góry, a błyszczące
zielone oczy wpatrywały się w przestrzeń pod oknem. Raz jeszcze wydała z siebie ten
mrożący krew w żyłach głos.
Tracy z powrotem popatrzyła w stronę okna, ale tam nie było nikogo. Jej serce, które
zaczęło łomotać po wrzasku Ebony, nadal biło gwałtownie, kiedy wpatrywała się w pustą
przestrzeń, gdzie dopiero co stało dwoje ludzi. Potem Tracy znowu spojrzała na Ebony, która
wciąż wpatrywała się w okno i ciągle była w gotowości bojowej.
Nie oszalałam, pomyślała Tracy. Tu coś było. Ebony to wie. Raz jeszcze rozejrzała się
po pustym pokoju i zaczęła drżeć. Na Boga, pomyślała, przestraszona jak jeszcze nigdy w
życiu, co się tutaj dzieje?
ROZDZIAŁ ÓSMY
Tracy spała przez pięć godzin, a kiedy się obudziła, światło za oknem ciemniało.
Pierwsze, co przyszło jej na myśl, to było: Umieram z głodu. Mam nadzieję, ze nie
przegapiłam całego jedzenia.
Podeszła do okna, żeby zobaczyć, czy wóz z cateringu wciąż tam jest. Był, ale
pracownicy pakowali się, żeby odjechać.
Niech to diabli! Tracy położyła się spać w ubraniu i teraz z niesmakiem popatrzyła na
swój pognieciony golf i dżinsy. Odwróciła się od okna, żeby sprawdzić, czy nadeszły jej
ubrania z Londynu.
Ktoś postawił pod ścianą obok drzwi wielką skórzaną walizę i niniejszą, pasującą do
niej torbę. Zielony pokrowiec na ubrania był przewieszony przez krzesło. Tracy westchnęła z
ulgą i poszła wyjąć jakieś ciepłe ubranie. Pod kołdrą było jej rozkosznie ciepło, ale powietrze
w sypialni było zdecydowanie chłodniejsze niż to, do którego przywykła.
Przed ubraniem się chciała wziąć prysznic, poszła więc do prostej, funkcjonalnej
łazienki, którą dzieliła z Meg. Stara biała wanna była długa i wąska i Tracy poczuła ulgę na
widok pasiastej zasłonki wskazującej na istnienie prysznica.
W łazience było lodowato. Tracy uruchomiła prysznic i zdjęła ubranie, modląc się,
żeby woda była gorąca. Była. Tracy weszła za zasłonkę, pożyczyła sobie mydło i szampon
Meg i pięć minut później wyszła. Nie miała ochoty zwlekać i dowiedzieć się, że zużyła
gorącą wodę, zanim spłucze pianę z włosów.
Trzęsąc się jeszcze bardziej niż poprzednio, szybko nałożyła bieliznę, wełniane
spodnie i lawendowy kaszmirowy sweterek bliźniak - strój, jaki włożyłaby na spotkanie z
przyjaciółmi w Connecticut. Nie mogła znaleźć suszarki do włosów w łazience, która, po-
mijając kilka półek z ręcznikami, była pozbawiona schowków, wysuszyła więc włosy
ręcznikiem najlepiej jak zdołała. Potem wybrała się do saloniku, mając nadzieję, że znajdzie
Jona.
Osobą, na którą się natknęła, był lord Silverbridge. Siedział w wielkim fotelu,
wyglądającym na wygodny, z Ebony na kolanach i gazetą wspartą o poręcz, tak by była poza
zasięgiem kotki. Kiedy Tracy weszła, Harry podniósł wzrok.
- Dobry wieczór - powiedział. - Meggie mówiła, że pani śpi. Mam nadzieję, że dobrze
pani wypoczęła.
Jego słowa były grzeczne, ale ton obojętny. Miał na nosie okulary w rogowej
oprawce, które - o zgrozo - sprawiały, że wyglądał na jeszcze bardziej przystojnego niż
zazwyczaj.
Mógłby być bliźniaczym bratem mężczyzny, którego Tracy widziała w salonie.
- Tak, dziękuję, milordzie - odpowiedziała beznamiętnie.
- Musi pani wybaczyć, że nie wstaję, ale Ebony nie lubi, gdy się jej przeszkadza.
Tracy zmrużyła oczy. Ty arogancki draniu, to ty nie lubisz, Żeby ci przeszkadzać.
- Gdzie są Meg i Jon? - zapytała.
- Wygląda na to, że nadal filmują w ogrodzie. Nie widziałem żadnego z nich, odkąd
przyszedłem.
Tracy spojrzała na gazetę, którą trzymał.
- Czy to wieczorne wydanie?
- W rzeczy samej - odpowiedział. - I na honorowym miejscu jest tu pani zdjęcie.
Tracy zaklęła.
- Wygląda pani całkiem ponętnie w piżamie - ciągnął dalej lord Silverbridge. Obrócił
gazetę i wysunął w jej stronę. - Proszę, chciałaby pani zobaczyć?
Tracy w milczeniu wzięła od niego gazetę i popatrzyła na zdjęcie, które Jason Counes
zrobił podczas pożaru. Uchwycił ją uśmiechającą się do Jona.
- Do diabła! - powiedziała. - Teraz zacznie się plotka, że mam romans z Jonem.
- A ma pani? - zapytał obojętnym tonem. Potem, kiedy obrzuciła go gniewnym
spojrzeniem, podniósł rękę. - Przepraszam. Wiem aż za dobrze, jak prasa potrafi przekręcać
fakty.
W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy. Tracy przypomniała sobie opowieść Jona o
związku Silverbridge'a z modelką. Potem zaburczało jej w brzuchu i powiedziała:
- Przegapiłam obiad, a wóz z cateringu odjeżdża. Czy jest tu miejsce, gdzie mogłabym
dostać coś do zjedzenia? Są w okolicy jakieś restauracje, skąd można coś zamówić z
dostawą?
- Nie. - Zdjął okulary i odłożył je na stół. Bardzo łagodnie przegonił kotkę z kolan.
Zeskoczyła na podłogę, protestując skrzekliwie, obrzuciła Tracy urażonym spojrzeniem i
zaczęła czyścić sobie pazurki.
- Zaprowadzę panią na dół, do kuchni - powiedział. - Z pewnością będzie tam coś do
zjedzenia.
Miał na sobie brązowe spodnie z twillu, kraciastą koszulę rozpiętą pod szyją i
wypolerowane brązowe mokasyny. Kiedy do niej dołączył, Tracy zauważyła, że jest wyższy i
szczuplejszy niż jego widmowy odpowiednik, ale ich twarze były prawie identyczne.
- Kuchnia jest w suterenie - powiedział. - Znacznie łatwiej było korzystać z
oryginalnej niż instalować nową na górze.
- To zrozumiałe - odpowiedziała Tracy, naśladując jego starannie uprzejmy ton.
Zeszła za nim po schodach, prowadzących do holu z zielonym marmurem. Harry
otworzył drzwi i odsłonił kolejne schody. Włączył światło, i zeszli niżej, trafiając do
olbrzymiej, ale zaskakująco przytulnej kuchni. Kiedy wszedł, jego dwa spaniele podniosły się
z kanapy pod oknem i wyszły mu na spotkanie, żwawo machając ogonami. Gdy Harry witał
się z psami, Tracy rozejrzała się wokoło. Oprócz kanapy, stołu i krzeseł, znajdował się tam
wielki dębowy kredens, prezentujący wybór porcelany, waz na zupę i dużą misę z owocami.
Piecyk wyglądał na nowoczesny, tak samo jak lodówka. Blaty były z dębiny takiej samej
barwy, co stół. Drewniana podłoga miała ciemniejszy odcień.
Spaniele podreptały z powrotem do holu.
- Zwykle schodzę na dół przed położeniem się spać i wyprowadzam je - powiedział
Harry. - Wypuszczę je teraz, jeżeli nie ma pani nic przeciwko.
Zniknął w głębi holu i po chwili Tracy usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych
drzwi. Harry wrócił prawie natychmiast, bez psów, i poszedł prosto do lodówki, mrucząc:
- Jestem pewien, że coś tu musi być.
Kiedy wyjął rękę z lodówki, trzymał w niej talerz osłonięty plastykową nakrywką.
Powiedział beznamiętnie:
- Pani Wilson zostawiła trochę duszonego kurczaka dla Meg, ale ona musiała już zjeść
z filmowcami. - Spojrzał na Tracy. - Mogę go pani podgrzać w mikrofalówce, jeżeli pani
chce.
- Nie chciałabym zjadać obiadu Meg - powiedziała. - Wystarczy trochę sera i
krakersy.
Harry wpatrywał się w talerz, który trzymał w ręce.
- Meg tego nie zje. Tylko się go wyrzuci. Równie dobrze pani może go zjeść.
- Jakże mogłabym nie przyjąć tak wspaniałomyślnej oferty - odpowiedziała.
Spojrzał na nią, ale nie odpowiedział. Zamiast tego wsunął talerz do wielkiej kuchenki
mikrofalowej na jednym z blatów i z wprawą nacisnął kilka guzików.
- Czy chciałaby pani coś do picia? - zapytał z przesadną uprzejmością. - Mamy jakąś
gazowaną wodę, którą lubi Meg. Albo mogę pani zaproponować kieliszek wina.
- Woda wystarczy - odpowiedziała Tracy. Usiadła przy dębowym stole, zmuszając go
w ten sposób do usłużenia jej.
Nie wydawał się ani trochę zbity z tropu tym manewrem. Otworzył butelkę, nalał
wody do szklanki i przyniósł jej. Mikrofalówka zapiszczała i Harry poszedł wyjąć talerz,
który także jej podał.
- Chwileczkę - powiedział i poszedł wyjąć nóż, widelec i łyżkę z szuflady kredensu.
Kiedy Tracy podniosła widelec, zobaczyła, że sztućce używane w Silverbridge są z
ciężkiego, litego srebra, z koroną wygrawerowaną na rączce. Z drugiej zaś strony obiadowy
talerz był ze współczesnej kamionki, którą można umieścić w mikrofalówce.
- Och - powiedział Harry. - Zapomniałem. - Ponownie podszedł do kredensu i wrócił z
białą serwetką z grubego adamaszku, którą ostentacyjnie rozłożył jej na kolanach. - Proszę.
Jak mniemam, zrobiłem wszystko, czego oczekuje się od dobrego oberżysty.
Tracy była rozzłoszczona. Jakoś udało mu się jej dopiec. Zignorowała go i zaczęła
jeść.
Zawahał się, jak gdyby nie był pewien, co zrobić, po czym zajął miejsce naprzeciwko
niej. Tracy zerknęła znad talerza i zobaczyła, że Harry na nią patrzy. Rozpięty kołnierzyk jego
koszuli odsłaniał silną, smukłą szyję i elegancką, ale mocną linię szczęki. Tracy prędko
spuściła wzrok na talerz, nabiła na widelec kawałek ziemniaka i odezwała się bezceremo-
nialnie:
- Czy ma pan tu, w Silverbridge, jakieś duchy, milordzie?
- Czy należy pani do tych polujących na duchy Amerykanów, którzy jeżdżą po
świecie, kolekcjonując nawiedzone domy, panno Collins? - W jego głosie dało się usłyszeć
rozbawienie.
- Nie, nie należę. - Trudno było sprawić, żeby amerykański głos zabrzmiał równie
chłodno jak angielski, ale Tracy się to udało. - Ja tylko staram się prowadzić rozmowę z
bardzo nieuprzejmym mężczyzną. Jeżeli jednak woli pan zachować milczenie, to mnie to
absolutnie nie przeszkadza.
Spiorunowała go spojrzeniem niebieskich oczu i zjadła kawałek ziemniaka, który
miała na widelcu.
Przez chwilę nie sądziła, że będzie zamierzał odpowiedzieć. Potem Harry przetarł
dłonią oczy i odezwał się sztywno:
- Najmocniej przepraszam. Byłem nieuprzejmy. Mam mnóstwo spraw na głowie, ale
to nie w porządku wyładowywać zły nastrój na pani. Proszę mi wybaczyć.
Słowa były odpowiednie, ale ton - nie. Tracy podniosła szklankę, popatrzyła na niego
i na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały. Iskra przebiegła ją od czubków palców u
stóp po wciąż wilgotne włosy.
- Oczywiście - mruknęła i prędko przeniosła wzrok z powrotem na talerz.
Usłyszała, jak Harry wierci się na krześle.
- Nie mamy tutaj żadnych duchów, o których bym wiedział. Podobno pojawiają się w
miejscach, gdzie spotkała je gwałtowna śmierć, czyż nie? Większość gwałtownych śmierci w
mojej rodzinie miało miejsce na polu bitwy, a nie tutaj, w Silverbridge. Jak na taki stary dom,
jesteśmy wyjątkowo wolni od duchów.
Tracy przesunęła kawałek selera na brzeg talerza. Zapytała, przybierając najzupełniej
zwyczajny ton:
- Czy wie pan, który z pańskich przodków żył tu w czasach regencji?
- To byłby Charles Oliver, dziesiąty hrabia - odpowiedział.
Charles.
Tracy drżącą dłonią odłożyła widelec na talerz. Poczuła się tak, jakby otrzymała cios
w brzuch.
- Czy dobrze się pani czuje? - zapytał. - Całkiem pani pobladła.
Odczekała chwilę, aż nabrała pewności, że ma głos pod kontrolą.
- Czuję się świetnie. - Chciała napić się wody, ale obawiała się, że jej dłoń zbyt się
trzęsie, żeby podnieść szklankę. - Musi pan być bardzo dobrze zaznajomiony ze swoimi
przodkami. Bez wątpienia, podał pan to imię w mgnieniu oka.
Oparł się wygodniej na krześle. Tracy zauważyła, że jego brwi mają taki sam kolor co
włosy, ale rzęsy są równie ciemnobrązowe jak oczy. Harry powiedział:
- Zawsze czułem więź z Charlesem. Walczył na Półwyspie Iberyjskim podczas wojny
z Napoleonem i w trakcie pobytu w Portugalii udało mu się nauczyć podstaw klasycznej
jazdy. To właśnie on zbudował krytą ujeżdżalnię tu w Silverbridge. W rzeczy samej, mam
jego portret w swoim gabinecie.
Tracy sięgnęła po szklankę i zdała sobie sprawę z tego, że jest pusta. Zapytała, czy jest
jeszcze trochę wody.
- Z pewnością. - Harry podszedł do lodówki, otworzył następną butelkę i wrócił, żeby
napełnić jej szklankę. Od razu wypiła połowę.
- Czy ten kurczak jest dla pani za słony? - zapytał.
- Ani trochę. Jest znakomity. Po prostu bardzo chce mi się pić. To na pewno przez to,
że cały mój rozkład dnia stoi na głowie. - Odstawiła szklankę i nabiła na widelec następny
kawałek kurczaka.
Przez długą chwilę jedynym odgłosem w kuchni było mruczenie lodówki. To Harry
podjął kolejną próbę nawiązania rozmowy.
- A więc sama też pani jeździ, panno Collins. Lodówka umilkła, kiedy Tracy
odpowiedziała:
- Miałam cudowną klacz czystej krwi, na której startowałam w pokazach, kiedy byłam
w liceum. Kiedy wyjechałam do college'u, wysłałam ją na emeryturę na dużej farmie w
Wirginii i od tamtej pory jeżdżę bardzo niewiele. - Wydawał się naprawdę zainteresowany,
więc mówiła dalej: - Oczywiście, jeżdżę w amerykańskiej odmianie crossu. Ale zawsze
uwielbiałam obserwować ujeżdżenie. Myślę, że ze wszystkich dyscyplin jeździeckich
najbliższe jest greckiemu mitowi o centaurze.
Po raz pierwszy od początku ich krótkiej znajomości popatrzył na nią z aprobatą.
Zza kuchennych drzwi dobiegło jedno ostre szczeknięcie.
- Przepraszam - powiedział Harry, po czym wstał i wpuścił psy.
Przedreptały przez kuchnię, skrobiąc pazurami po niczym nienakrytej drewnianej
podłodze. Marshal poszedł napić się ze swojej miski, zaś Millie wskoczyła na kanapę i
ułożyła się wygodnie.
Harry wrócił do stołu. Tracy opróżniła już talerz, ale wydawało się, że Harry tego nie
zauważył, tylko usiadł. Chciała, żeby rozmawiał z nią dalej, na nowo podjęła więc temat koni.
- U kogo pan się uczył?
Harry odpowiedział z poważną miną:
- Miałem szczęście spędzić rok u Nuno Oliviero w Portugalii.
- Och, rety - odparła Tracy, autentycznie pod wrażeniem. - Widziałam go na koniu
tylko na zdjęciach, ale nawet na nieruchomej fotografii można dostrzec, że to naprawdę ktoś.
- A zatem słyszała pani o nim?
- Tak, słyszałam o nim - odpowiedziała. - Słyszałam też o Podhajskym. I widziałam
kiedyś Reinera Klimkego dosiadającego Ahlericha przy muzyce podczas National Horse
Show w Nowym Jorku. - Jej głos złagodniał. - Naprawdę płakałam, takie to było piękne.
Harry splótł ręce na stole.
- Klimke to mój bohater. Brał udział w międzynarodowych zawodach, ale zawsze
pozostał wierny ideałom klasycznego jeździectwa. Zdołał połączyć współzawodnictwo ze
sztuką, a to jest coś, co i ja staram się robić.
Jego brązowe oczy zaiskrzyły w świetle lampy nad ich głowami. Cienka linia,
rysująca się wzdłuż jego ściągniętych brwi, kiedy przyszli do kuchni, teraz znikła. Wyglądał
zabójczo atrakcyjnie.
Tracy poczuła, jak jej plecy się napinają, gdy opierała się jego przemożnemu urokowi.
Kiedy się odezwała, jej głos zabrzmiał rzeczowo:
- Wedle wszelkich opinii udaje się to panu. Zdobył pan trzecie miejsce na olimpiadzie,
co jest fantastyczne, biorąc pod uwagę konkurencję ze strony Niemców i Holendrów.
Uprzejmie skinął głową i dopiero teraz zauważył, że skończyła jeść.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze? Zdaje mi się, że w lodówce jest pudding.
- Nie, dziękuję. - Tracy nie podzielała angielskiej fascynacji puddingiem.
Harry zabrał pusty talerz i zaniósł go do zlewu. Poszła za nim ze sztućcami i szklanką
i patrzyła, jak schludnie układał wszystko na suszarce. Zaczekała, ciekawa, czy spróbuje to
umyć.
Nie zrobił tego. Odwrócił się do niej i powiedział:
- Meg i pan Melbourne musieli już wrócić. Może powinniśmy pójść na górę.
Tracy zawahała się, a potem zadała pytanie, które ponad wszystko pragnęła zadać już
od dwudziestu minut.
- Zastanawiam się, czy zanim to zrobimy, milordzie, mogłabym zobaczyć ten portret
Charlesa Olivera, o którym pan wspominał.
Obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem.
- Dlaczegóż to miałby interesować panią Charles? Tracy nie na darmo była aktorką.
Roześmiała się i powiedziała pogodnie:
- To czasy regencji. Całkiem zaciekawiła mnie ta epoka i myślę, że to fascynujące
zobaczyć portret człowieka, który żył w tym domu w tamtym okresie.
Ale jeżeli to miałby być kłopot, zapomnijmy o tym. Możemy wracać na górę.
- To nie kłopot - odpowiedział Harry. - Możemy go zobaczyć, jeżeli pani chce. Proszę
tędy.
Tracy weszła za nim do wąskiego korytarza, przegrodzonego w połowie długości, i
domyśliła się, że podobnie jak na górze tylko część sutereny była ogrzewana. Harry otworzył
drzwi po lewej, zapalił światło i zaprosił Tracy do swojego gabinetu.
To był skromny i przytulny pokój z półkami na książki osłoniętymi szklanymi
drzwiami, kilkoma sekretarzykami, starą skórzaną kanapą i dwoma krzesłami, wielkim
mahoniowym biurkiem z komputerem i spłowiałym czerwono - niebieskim wschodnim
dywanem na podłodze. Nad kamiennym kominkiem po lewej wisiał naturalnej wielkości
portret mężczyzny w wojskowym mundurze. Tracy rozpoznała go natychmiast. To był
mężczyzna, którego widziała na leśnej ścieżce; mężczyzna, którego widziała w salonie z
dziewczyną, wyglądającą jak ona sama.
Charles Oliver został namalowany w całej okazałości, ubrany w mundur i upozowany
na tle skał i drzew, sugerujących krajobraz Półwyspu Iberyjskiego. Był bez nakrycia głowy, w
rękach dzierżył białą broń, a peleryna zwisała mu zawadiacko z jednego ramienia. Hafty i
złote guziki jego munduru były imponujące. Spoglądał z obrazu z niedbałą wyższością, która
po prostu zapierała dech w piersiach.
- Lawrence go namalował - odezwał się Harry.
- Wygląda jak pan wszechświata - odpowiedziała Tracy zdławionym głosem.
- Był nim - odparł Harry. - Urodził się Oliverem, co znaczyło, że był do szpiku kości
przesiąknięty świadomością o własnej wyższości nad dziewięćdziesięcioma dziewięcioma
procentami reszty świata. - Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. - To oznaczało bycie
arystokratą w Wielkiej Brytanii w ubiegłym stuleciu, panno Collins.
- To brzmi tak, jakby pragnął pan, żeby nadal tak było, milordzie.
- Byłoby miło.
- On wygląda jak pan - Tracy powiedziała cicho.
- Tak. Wiem.
Mając przed oczyma twarze obu mężczyzn, Tracy mogła dostrzec, że podobieństwo
między nimi było tak niesamowite, jak pomyślała na początku. Złote włosy Charlesa były
nieco jaśniejsze, jego nos bardziej orli, a brązowe oczy nie aż tak ciemne. Ale obaj mężczyźni
z pewnością mogliby być bliźniakami.
- Czy był żonaty? Harry zaśmiał się krótko.
- Był hrabią Silverbridge. Oczywiście, że był żonaty. Miał dwóch synów, z których
starszy odziedziczył tytuł po jego śmierci.
Tracy miała jeszcze kilka pytań, które strasznie chciała zadać - Czyjego małżeństwo
było szczęśliwe? Czy miał młodą kuzynkę, która była zatrudniona jako guwernantka jego
dzieci? - ale nie mogła oczekiwać, że obecny lord Silverbridge będzie znał odpowiedzi na te
pytania, poza tym byłby niepomiernie zdumiony tym, że je zadaje.
Stali przed obrazem ramię przy ramieniu, i mimo że wzrok Tracy był skupiony na
mężczyźnie na portrecie, to mężczyzna u jej boku był osobą, której fizyczną obecność
odczuwała niemal z przerażającą intensywnością. Ogarnęło ją raptowne, dzikie pragnienie, by
rzucić się w jego ramiona, by poczuć całe jego ciało przyciśnięte do jej ciała, jego usta nakry-
wające jej własne...
Zacisnęła dłonie w pięści, wbijając paznokcie w ciało.
- Już prawie pora na wiadomości - odezwał się. - Lepiej chodźmy na górę.
Tracy zgodziła się, tak wstrząśnięta własną reakcją na niego, że nie zauważyła nagłej
chropawej nuty która pojawiła się w jego głosie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jon faktycznie byli w saloniku. Tracy zbliżyła się, żeby usiąść obok Jona na jednej z
kanap. Harry włączył telewizor i pojawiła się relacja BBC ze spotkania Unii Europejskiej,
które odbyło się w Brukseli. Ebony nadeszła nie wiadomo skąd, wskoczyła mu na kolana, a
on zaczął ją głaskać, oglądając program.
Tracy mogła wyczuć napięcie w ciele Jona, kiedy siedział obok niej. Zerknęła na
niego kątem oka, i wyraz jego twarzy był równie zacięty. On naprawdę ani trochę nie lubi
lorda Silverbridge'a, pomyślała.
Kiedy program się skończył, Meg odezwała się:
- Zanim zapomnę, Harry, dzwonił Tony. Przyjeżdża jutro i ma zamiar zostać jakiś
czas.
Harry przestał głaskać Ebony.
- A co z jego pracą?
- Mówi, że nie trzymają go ściśle według harmonogramu - powiedziała Meg wyniośle.
- W dużym stopniu może sobie robić, co chce.
Ebony miauknęła głośno i jej właściciel powrócił do głaskania jej.
- Muszę prosić o wybaczenie, panie Melbourne, ale obawiam się, że będzie pan musiał
dzielić łazienkę z moim młodszym bratem podczas jego pobytu tutaj.
- Najzupełniej w porządku - odpowiedział Jon, ale nienaturalny ton jego głosu nie
pasował do jego uspokajających słów.
Hrabia wydawał się zauważać chłód Jona i podjął wysiłek przełamania lodów.
- Panie Melbourne, panno Collins, czy chcieliby państwo kieliszeczek przed snem? -
zapytał. - Mogę zaproponować sherry, brandy albo whisky.
- Obawiam się, że alkohol wywołuje u mnie ból głowy - odpowiedziała Tracy. - Ale
proszę, nie przeszkadzajcie sobie.
- Panie Melbourne?
Jon zerknął na Tracy, żeby sprawdzić, czy zamierza wychodzić. Kiedy stało się jasne,
że nie zamierza, odpowiedział:
- Dziękuję. Sherry, z przyjemnością. Meg odezwała się:
- Ja poproszę brandy, Harry.
Brwi hrabiego ściągnęły się, kiedy spojrzał na młodszą siostrę. Odpowiedziała
niewinnym spojrzeniem wielkich niebieskich oczu. Po chwili Harry przegonił Ebony z kolan,
wstał, podszedł do pięknej gablotki z inkrustowanego drewna żółtodrzewu, wyjął kluczyk z
kieszeni i pochylił się, żeby otworzyć drzwiczki. Kiedy nalewał wino i brandy, oczy Tracy
nieodparcie powędrowały do wielkiego olejnego obrazu, który wisiał na długiej ścianie
między dwoma oknami. Podniosła się i podeszła bliżej, żeby mu się przyjrzeć.
Nadal tam stała, kiedy Harry dołączył do niej z kieliszkiem sherry w dłoni.
- Widzę, że znalazła pani jeszcze jeden z naszych rodzinnych portretów, panno
Collins.
- Tak. - Patrzyła na naturalnej wielkości portret dwóch nastoletnich jasnowłosych
chłopców ze smukłym chartem pośrodku. Sceneria w tle dawała się rozpoznać jako trawnik w
Silverbridge.
- To dwaj synowie Charlesa - poinformował ją jej gospodarz. - Ten po lewej, William,
był w rzeczy samej hrabią, kiedy malowano ten obraz.
Tracy była wyraźnie świadoma, że Harry stoi obok niej, i przysunęła się o krok do
portretu, żeby powiększyć odległość między nimi. Wpatrywała się uważnie w wysokiego,
szczupłego, niebieskookiego młodzieńca, który stał po lewej przy swoim brązowookim
bracie.
Jon odezwał się za jej plecami:
- Wydaje się dosyć młody jak na hrabiego.
- Tak. - Lord Silverbridge odwrócił się, żeby odpowiedzieć Jonowi. - Jego ojciec
zginął w wypadku na polowaniu, gdy miał zaledwie trzydzieści cztery lata.
Ukłucie straszliwego żalu przeszyło Tracy, co całkowicie ją zaskoczyło. Zacisnęła
dłonie w pięści i zmusiła się, żeby nie krzyknąć.
Co się ze mną dzieje?, pomyślała na wpół gniewnie i trwożliwie, stojąc tak,
zesztywniała i bez tchu, przed portretem synów Charlesa.
Lord Silverbridge mówił dalej do Jona:
- Charles Oliver był hrabią. Żył w epoce, którą podobno filmujecie. Panna Collins
chciała się czegoś o nim dowiedzieć, więc pokazałem jej portret, który mam w swoim
gabinecie.
Zanim Jon zdążył odpowiedzieć, Meg poskarżyła się:
- Nie nalałeś mi prawie wcale brandy, Harry.
- Dałem ci dosyć - odparł ze spokojem. - Nie ważysz wystarczająco dużo, żeby znieść
więcej.
Tracy zmusiła się do tego, by odwrócić się od obrazu, który stał się rozmazany,
dwukrotnie mocno zamrugała i spojrzała na grupę za sobą. Powoli robiła wdechy i wydechy,
zaniepokojona własną reakcją na śmierć Charlesa.
Jon wciąż siedział na kanapie, trzymając prawie opróżniony kieliszek sherry, Harry z
pełnym kieliszkiem stał metr od niej, a Meg siedziała na skraju innej kanapy i miała pusto w
kieliszku.
- Ty zawsze zrzucasz wszystko na to, że jestem za chuda - powiedziała. Jej twarz
zaczerwieniła się z gniewu. - Stale mnie zmuszasz do jedzenia i picia czegoś odrażającego.
Pomyślałabym, że będziesz zadowolony, widząc, jak proszę o więcej.
- Nie o więcej brandy - odpowiedział lakonicznie. - Twoje ciało jest już wystarczająco
obciążone, nie potrzebujesz dodawać mu używek.
- Nienawidzę cię - powiedziała Meg z cichym przejęciem, zeskoczyła z kanapy i
wybiegła z pokoju.
Pełna zakłopotania cisza połączyła pozostałą trójkę. Potem odezwała się Tracy:
- Chyba pójdę w ślady Meg, chociaż nie w tak dramatycznym stylu. To był długi dzień
i długa noc.
Jon odstawił swój na wpół opróżniony kieliszek sherry.
- Ja też jestem zmęczony - powiedział.
Jon i Tracy powiedzieli „dobranoc” i opuścili pokój.
- Może jutro wieczorem moglibyśmy zjeść razem obiad? - odezwał się Jon, kiedy szli
razem korytarzem.
- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Czy widziałeś to nasze zdjęcie w
popołudniowej gazecie?
- Tak. Nie wydawało mi się aż tak okropne. Nawet bez charakteryzacji wyglądałaś
pięknie.
Tracy rozzłościła się.
- Nie to miałam na myśli. Teraz zaczną się wszelkiego rodzaju domysły o tobie i o
mnie. Jeżeli zobaczą nas jutro, jak jemy razem obiad, to tylko doleje oliwy do ognia.
- Czy gdyby twoje nazwisko łączono z moim, byłoby to aż takie straszne? - zapytał
łagodnie.
Westchnęła.
- Nie wiem. Pozwól mi się zastanowić, Jon.
- Oczywiście.
Powiedzieli sobie „dobranoc” i Tracy poszła dalej korytarzem do drzwi swojego
pokoju. Kiedy położyła dłoń na gałce, jej puls przyspieszył.
Czy oni będą tam w środku?
Powoli, ostrożnie, otworzyła drzwi. Wewnątrz była tylko ciemność. Zostawiła drzwi
otwarte i zapaliła światło.
Nie było nikogo.
Tracy nie wiedziała, czy to, co czuła, to ulga, czy rozczarowanie. Zamknęła drzwi i
weszła w głąb pokoju.
To, co widziałam, musiało być prawdziwe, pomyślała. Nie mogę brać tych zjaw z
własnej wyobraźni. Widziałam portret Charlesa po tym, jak zobaczyłam jego ducha... czy
cokolwiek to jest, to, co widziałam. I Ebony z pewnością wiedziała, że coś było w salonie.
Tracy wciąż o tym myślała, starannie zdejmując ubranie i nakładając ciepłą flanelową
piżamę. Wydaje się, że mam dostęp do świata duchów ze starej miłosnej historii. Dziewczyna
jest do mnie taka podobna... Czy to mógłby być powód tego, że ja mogę widzieć tych ludzi, a
nikt inny nie może? Czy byłam kiedyś tą dziewczyną?
Podeszła do łóżka i odsunęła koce.
To śmieszne. Zaczynam mówić jak Shirley MacLaine. Niedługo zacznę sobie
wyobrażać, że byłam Kleopatrą, albo coś równie fantastycznego.
Położyła się do łóżka, które na szczęście było posłane flanelowymi prześcieradłami, i
naciągnęła sobie nakrycie na głowę, próbując się rozgrzać. Pół godziny później jej nos
wystawał spod nakrycia i wciąż nie mogła zasnąć, a jej umysł wciąż na nowo powracał do
tych kilku zetknięć z widmowymi Charlesem i Isabel.
Głośne pukanie do drzwi łazienki sprawiło, że poderwała się i usiadła na łóżku. To
musi być Meg, pomyślała, wpatrując się w zamknięte drzwi. Nie odezwała się, miała
nadzieję, że dziewczyna sobie pójdzie. Była zbyt zmęczona, żeby mieć do czynienia z Meg.
Pukanie rozległo się ponownie, głośniej niż poprzednio.
- Nie śpisz, Tracy? Czy wiesz, że zostawiłaś zapalone światło?
- Do licha - mruknęła Tracy. A potem z rezygnacją powiedziała: - Wejdź.
Drzwi łazienki otworzyły się, ukazując Meg ubraną w sportową bluzę, flanelowe
spodnie od piżamy i futrzaste kapcie. Luźne ubranie pomagało ukryć jej chudość, a jej twarz
była zarumieniona. Tracy potrzebowała chwili, żeby zdać sobie sprawę z tego, że Meg trzyma
butelkę brandy i dwa kieliszki.
- Patrz, co ja mam - zachichotała. - Harry zapomniał zamknąć szafkę, kiedy poszedł na
dół wypuścić psy. Będzie zabawnie napić się razem, co nie?
Z chichotu i rumieńca na twarzy dziewczyny Tracy wywnioskowała, że Meg dobrała
się już do butelki brandy. Odpowiedziała spokojnie:
- Ja nie piję, Meg. Alkohol wywołuje u mnie ból głowy. I co powie twój brat, kiedy
odkryje, że jego brandy zniknęła?
Meg wydęła dolną wargę.
- Nie psuj zabawy, Tracy. - Niepewnym krokiem przeszła przez pokój i usadowiła się
na łóżku Tracy, Postawiła kieliszki na pościeli i znowu zachichotała.
- Harry zawsze mnie pilnuje. Tym razem wystrychnęłam go na dudka.
- Meg - Tracy powiedziała łagodnie. - Może odstawisz butelkę z powrotem, zanim
twój brat się dowie, że ją wzięłaś.
- Nie. Nie. Nie. Nie chcę. - Meg potrząsała głową.
- Chcę, żebyśmy wypiły to razem. - Chlupnęła trochę brandy do jednego z kieliszków,
rozlewając połowę na pościel, i upiła łyk. - Aaach - powiedziała, To smaczne.
Tracy przeczołgała się po łóżku do Meg. Przemówiła najbardziej przekonująco jak
potrafiła:
- Coś ci powiem, Meggie. Wracajmy do twojego pokoju. Okej?
Meg zamrugała. Jej niebieskie oczy błyszczały.
- Urządzimy przyjęcie tutaj.
Tracy, wciąż takim samym głosem pełnym perswazji, powiedziała:
- Daj mi butelkę, i razem pójdziemy do twojego pokoju.
- Okej, okej. - Meg przekazała butelkę Tracy, zsunęła się z łóżka i natychmiast upadła
na kolana. Złapała się za brzuch i zaczęła śmiać.
Butelka brandy była pełna w trzech czwartych. Tracy pomyślała, że Harry miał rację.
Nie trzeba było wiele, żeby upić Meg.
Tracy odstawiła butelkę na podłogę, nachyliła się, żeby objąć Meg ramieniem, i
dźwignęła ją na nogi.
- Chodź, Meggie. Chodź ze mną.
Meg pozwoliła Tracy ruszyć przez pokój. Już prawie dotarły do łazienki, kiedy Meg
powiedziała:
- Niedobrze mi.
Tracy praktycznie wepchnęła ją do łazienki i podniosła klapę sedesu. Meg
natychmiast zaczęła wymiotować.
Pół godziny później, kiedy już Tracy położyła Meg do łóżka, a potem sprzątnęła
łazienkę najlepiej jak zdołała, zabrała butelkę brandy z powrotem do saloniku. Pomyślała, że
po prostu zostawi ją na szafce, tak żeby lord Silverbridge wiedział, co zaszło. Nie miała
ochoty dyskutować z nim o problemach jego siostry.
Mała lampka, która zawsze paliła się u szczytu schodów, dawała wystarczająco dużo
światła, żeby Tracy widziała drogę, idąc korytarzem. W saloniku było ciemno, ale Tracy
mogła dostrzec szafkę z alkoholem, więc szybko przeszła przez pokój i postawiła na niej
butelkę brandy. Odwróciła się, żeby wyjść, kiedy jakiś głos powiedział:
- Ośmielam się mieć nadzieję, że to pani ukradła brandy.
Tracy podskoczyła.
- Dobry Boże! - Wpatrywała się w niewyraźną postać, która podniosła się z fotela i
szła teraz w jej stronę. - Prawie przyprawił mnie pan o atak serca, milordzie.
Zatrzymał się obok niej.
- Przepraszam. Nie zamierzałem pani wystraszyć. Czy zabrała pani tę brandy Meg?
Serce Tracy łomotało, ale to nie z powodu przestrachu. Hrabia był tak blisko, że
mogła go poczuć wszystkimi nerwami. Odezwała się:
- Tak. Przyszła do mojego pokoju, chciała urządzić przyjęcie. Nie sądzę, żeby wypiła
wiele.
- Czy wszystko z nią w porządku?
Światło z lampy w korytarzu nie było wystarczająco jasne, by mogła zobaczyć jego
twarz. Pomyślała, że jego głos brzmi nerwowo. Podniosła wzrok na jego skrytą w cieniu
twarz i odpowiedziała:
- Tak. Zwróciła, więc pozbyła się już z żołądka większości alkoholu. Rano powinna
czuć się dobrze.
Zobaczyła jego ściągnięte brwi.
- Na Boga, mam nadzieję, że nie zwymiotowała w pani pokoju.
Dźwięk jego głosu wyczyniał zabawne rzeczy z jej żołądkiem. Co ze mną nie tak?,
pomyślała desperacko . Usłyszała własny głos:
- Zdążyłyśmy w porę do łazienki.
Mam na sobie tylko cienką piżamę, a on jest o wiele za blisko. Oto, coś ze mną nie
tak. Próbowała cofnąć się o krok, ale nie wiedzieć czemu jej nogi się nie poruszyły.
Powiedział:
- Tak mi przykro, że spotkała panią taka nieprzyjemność, panno Collins.
Był prawie tak wysoki jak Scotty. Oczy Tracy znalazły się na linii jego ust, a jego
wargi miały tak idealny kształt, że mogłyby być wyrzeźbione w kamieniu. Wpatrywała się w
jego usta i zmagała ze sobą, żeby coś odpowiedzieć. Jakaś cząstka jej mózgu nadal
funkcjonowała, bo Tracy zdołała powiedzieć:
- Nic się nie stało, milordzie. I nikomu więcej nie wspomnę o tym, co się wydarzyło.
- Dziękuję. - Jego chłodny głos zabrzmiał głębiej niż zazwyczaj.
Ni z tego, ni z owego, niemoc, którą poczuła, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy,
wydawała się spływać na nią jak miękki koc. Tracy podniosła wzrok, spoglądając mu w oczy,
i to, co w nich ujrzała, sprawiło, że ścisnęły się jej wnętrzności. Pochylił głowę, zobaczyła, że
jego piękne usta przysuwają się w jej stronę, i nie poruszyła się. Pocałował ją.
To było jak powrót do domu.
Przez długą chwilę stali bez ruchu, a potem ona pochyliła się ku niemu, jej ramiona
objęły go w talii, a dłonie rozłożyła płasko na jego plecach. Intensywność jej odpowiedzi była
oszałamiająca. Wszystko w jej wnętrzu drżało, i czuła płynny żar eksplodujący w jej
podbrzuszu. Mógłby ją zanieść na kanapę i wziąć ją tam, a ona pozwoliłaby mu to zrobić.
To on wreszcie przerwał pocałunek. Położył dłonie na jej ramionach i odsunął ją od
siebie.
Tracy musiała się zmusić, żeby mu na to pozwolić.
- Chryste! - Jego głos brzmiał równie drżąco, jak ona się czuła. - Przepraszam. Nie
powinienem był tego robić.
Nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa.
- Proszę o wybaczenie, panno Collins - powiedział. - Musi pani mieć na dziś wieczór
dość Oliverów. Zostawię panią, żeby mogła pani wrócić do swojej sypialni. Dobranoc.
Tracy w osłupiałym zdumieniu patrzyła za nim, gdy odchodził. Żaden mężczyzna
nigdy nie pocałował jej, żeby odejść. A jednak oto on, potężny lord Silverbridge, odchodzący
miarowym krokiem w stronę swojego pokoju.
Chociaż poruszał się bez pośpiechu, Tracy nagle przyszło do głowy, że wygląda jak
mężczyzna, który ucieka.
Zaskakując tym siebie, Tracy zasnęła natychmiast, a następnego ranka obudziła się
zaraz po brzasku. Świat za oknem wyglądał świeżo. Delikatne, koronkowe baldachimy
okrytych młodymi pączkami drzew ocieniały wiosenny, zielony trawnik, a do jej uszu do-
biegały głosy ptaków.
Impuls był nieodparty. Wychodzę.
Włożyła dżinsy wyciągnięte z walizki, naciągnęła sweter i wyszła na korytarz i na
schody. Kiedy znalazła się na parterze, spotkała Harry'ego wyłaniającego się z kuchennej
klatki schodowej. Miał na sobie wysokie czarne buty z cholewami, jasnobeżowe bryczesy i
szary sweter. Były z nim jego psy.
Wpatrywali się w siebie nawzajem w osłupieniu, Tracy poczuła, że jej twarz
czerwienieje, co rozzłościło ją bezgranicznie.
Harry pozbierał się pierwszy.
- Panno Collins! Co pani tu robi tak wcześnie rano?
- Idę na spacer - odpowiedziała. Jej głos zabrzmiał bardziej ochryple niż zazwyczaj i
to zirytowało ją także.
Psy usiadły po obu stronach swego pana i wpatrywały się w Tracy łagodnymi
brązowymi oczyma.
- To śliczny poranek - zgodził się. - W rzeczy samej, właśnie wybieram się na
przejażdżkę. - Mięsień na jego szczęce zadrgał. - Czy zechciałaby pani się do mnie
przyłączyć?
Im mniej czasu spędzę w towarzystwie tego mężczyzny, tym będę bezpieczniejsza,
pomyślała Tracy.
- Z przyjemnością - usłyszała swój głos. - Jednak będę musiała jeździć w dżinsach.
Spojrzał na sznurowane trzewiki, które założyła, żeby chronić stopy przed rosą.
- Dżinsy wystarczą, a pani buty mają obcasy, więc też się nadają.
- Wspaniale.
- Chodźmy więc - powiedział. - Będziemy musieli dostać się do stajni zanim konie
dostaną ziarna do paszy, albo nie będzie pani miała na czym jechać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Dlaczego, u diabla, poprosiłem ją, żeby ze mną pojechała ?
Harry z wściekłością maszerował ścieżką do stajni. Jego długie nogi sadziły wielkie
kroki. Był zupełnie nieświadomy, że Tracy musi prawie biec, żeby za nim nadążyć.
Ona oznacza kłopoty. Ostatnia rzecz, jakiej mi potrzeba, to wplątać się w coś z kolejną
diwą z pierwszych stron gazet.
Nie zwracał na nią uwagi, ale zauważył od razu, kiedy nie było jej już u jego boku.
Zatrzymał się i odwrócił, szukając j ej.
Stała na ścieżce, z rękoma zaplecionymi na piersi i buntowniczym wyrazem twarzy.
- Spotkamy się tam na miejscu - powiedziała. - Nie jestem w nastroju na ściganie się.
Złote pasemka w jej bajecznych włosach lśniły w jaskrawym świetle wczesnego
poranka. Jej skóra była nieskazitelna, a ciemnoniebieski sweter, wycięty pod szyją, doskonale
pasował do jej oczu. Wygięcie jej ust sugerowało ogromną słodycz. Za każdym razem, kiedy
Harry na nią spoglądał, czuł się poruszony do głębi.
Stali na ścieżce, przypatrując się sobie nawzajem, i wszystko, o czym Harry mógł
myśleć, to pocałowanie jej. Odchrząknął i odezwał się:
- Przepraszam. Nie pomyślałem. Będę szedł wolniej.
Skinęła głową i znowu zaczęli iść w kierunku stajni. Spaniele, które pędziły przed
Harrym, a potem zatrzymały się, kiedy on to zrobił, także ruszyły.
Kiedy dotarli do stajni, większość koni żuła właśnie swoje poranne siano w boksach, a
Peter, jeden ze stajennych Harry'ego, siodłał Pendletona w przejściu między nimi.
- Który nie dostał jeszcze ziarna? - Harry zapytał chłopaka.
- Żaden nie dostał, milordzie. Czekałem, aż zjedzą połowę siana.
- Dobrze. - Harry zawołał to jednej z młodych dziewczyn szorujących wiadra na
wodę. - Glorio, czy możesz osiodłać Maestra? Załóż mu siodło lady Margaret.
- Się robi, milordzie - padła raźna odpowiedź. Wysoka, chuda nastolatka odstawiła
wiadro i poszła wyprowadzić z boksu drugiego konia.
Harry odwrócił się do Tracy.
- Maestro to mój koń na polowania. Dobrze się go dosiada. Na nim będzie pani miała
przyjemną przejażdżkę.
- To dobrze - odpowiedziała, lekko marszcząc swój uroczo zadarty nosek. - Obawiam
się, że mięśnie potrzebne dojazdy mam okropnie nie w formie.
Harry przytaknął.
- To zdumiewające, jak można być pod każdym względem w fantastycznej formie, ale
jeżeli nie jeździ się przez jakiś czas, to się potem cierpi. Jazda konna aktywuje mięśnie,
których nie używa się przy żadnej innej czynności.
- Proszę mi nie przypominać. Dave dostałby ataku serca, gdyby wiedział, że to robię.
Harry odparł sztywno:
- W takim razie może nie powinna pani jechać. Po raz pierwszy Tracy uśmiechnęła się
do niego.
- Ale ja chcę. Tak bardzo brakowało mi konnej jazdy.
Żołądek mu się ścisnął. Chryste, pomyślał. Co się tutaj dzieje?
W tej chwili Peter wyprowadził Pendletona na podwórze przed stajnią. Harry z
wdzięcznością podszedł, żeby przejąć wodze. Spojrzał w łagodne, inteligentne oczy swojego
konia i pogładził go po chrapach.
- Dzień dobry, mały.
Pen parsknął w odpowiedzi.
Tracy podeszła i stanęła obok Harry'ego.
- Jest piękny. - Jej głos zabrzmiał tak, jakby naprawdę tak myślała.
Harry dalej głaskał chrapy Pena.
- To najbystrzejszy koń, jakiego kiedykolwiek znałem. Wszystko, co osiągnął,
dokonał dzięki swojemu rozumowi. Kiedy już pojmie, czego się od niego chce, zrobi to jak
należy, choćby miał paść.
- Wygląda na bardzo szczęśliwego.
Tracy powiedziała dokładnie to, co Harry najbardziej chciałby usłyszeć.
- Zasługuje na to - odpowiedział nieco burkliwie i poklepał swego ukochanego konia
po aksamitnej brązowej szyi.
Na brukowanym podwórzu rozległ się stukot podkutych kopyt i Gloria ustawiła
Maestra tuż obok Pena.
- Rety - powiedziała Tracy do wielkiego wałacha. - Ależ ty jesteś przystojny.
Maestro zastrzygł uszami i wyniośle przyglądał się swojej wielbicielce. Tracy
roześmiała się i zerknęła na Harry'ego.
- Wydaje się, że nawykł do komplementów. Harry odpowiedział uśmiechem.
- Ta jego maść zawsze zwracała uwagę. Maestro był kasztanem o szczególnie
jaskrawej, niemal miedzianej sierści, która błyszczała, świadcząc o dobrym zdrowiu i
obrządzaniu.
- Dobrana z was para - Harry usłyszał swój własny głos. - Dwa rudzielce.
Tracy spojrzała na niego zaskoczona i Harry rozzłościł się sam na siebie. Do diabła,
czemu to powiedziałem? Teraz ona będzie myślała, że z nią flirtują.
Wsunęła stopę w strzemię i wskoczyła na siodło - niemały wyczyn, gdyż Mestro miał
ponad metr siedemdziesiąt. Wzięła do ręki wodze i odsunęła nogę, żeby Gloria dopasowała
do jej wzrostu strzemiona przygotowane dla Meg. Harry obserwował ją, gdy potwierdziła
nową długość. Spodobało mu się to, jak siedziała na koniu - z ramionami, biodrami i kolana-
mi w prawidłowej linii. Potem sam dosiadł Pendletona, który był znacznie mniejszy niż
Maestro, ledwie nieco ponad metr sześćdziesiąt.
Tracy skomentowała to, kiedy wyjeżdżali ze stajennego podwórza:
- Wyobrażałam sobie, że Pendleton jest większy.
- Wiem. Zawsze był z tym problem na zawodach, bo sędziowie lubią duże konie. Ale
lipicany z Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu nie są nawet tak wysokie jak on.
- Naprawdę? Nie wiedziałam. Widziałam je na pokazie i wyglądały na całkiem spore.
- Mają wspaniałą prezencję, tak jak i Pen, kiedy jest na maneżu. - Harry pochylił się,
żeby poklepać wygiętą szyję swojego wierzchowca.
Jechali stępa może przez pięć minut. Harry uważnie obserwował, jak Tracy postępuje
z Maestrem, który miał wrażliwy pysk. Zanim dotarli na skraj lasu, uspokoił się, że może jej
zaufać: nie sprawi koniowi bólu. Kiedy wierzchowce wkroczyły na znajomy grunt leśnej
ścieżki do konnej jazdy, ich uszy pochyliły się do przodu, a krok przyspieszył.
- Może żywszy kłus, żeby się rozgrzać? - zapytał Harry.
- Z przyjemnością.
Psy znikły już w lesie, szukając zabawy, a Pen ruszył kłusem wzdłuż ścieżki, która
była wystarczająco szeroka tylko dla jednego konia. Droga była jednak bezpieczna. Harry
zawsze kazał przycinać drzewa przy ścieżce do konnej jazdy, żeby jeźdźcowi nie groziło
uderzenie głową o zwisającą gałąź.
Wszędzie pełno było leśnych kwiatów, dzwonków, zawilców i pierwiosnków,
barwiących plamami koloru zielono - brązowe podłoże lasu. Powietrze pachniało świeżością.
To była ulubiona pora dnia Harry'ego. Czuł się szczęśliwy.
Zatrzymał konia w miejscu, gdzie ścieżka stromo opadała po zboczu, i odwrócił się,
żeby popatrzeć na Tracy. Jej włosy były splątaną wiatrem burzą loków, jej oczy błyszczały, a
policzki okrywał piękny rumieniec.
- On jest cudowny - powiedziała, z entuzjazmem poklepując szyję Maestra. - Nawet w
lesie idzie idealnie prosto.
Harry poczuł przypływ satysfakcji. A więc ona naprawdę wie coś o koniach.
- Tak jak wszystkie moje konie - odrzekł. - Niczego nie da się osiągnąć z koniem,
jeżeli nie idzie do przodu, i to prosto.
Spojrzała na niego z ironią.
- Mówiłam panu, że czytałam Podhajsky'ego, milordzie.
Mój Boże, pomyślał. Ona naprawdę czytała Podhajsky'ego. Najbardziej rzeczowym
tonem, na jaki mógł się zdobyć, powiedział:
- Zjedziemy z tego wzgórza, a na dole będzie ładny pas otwartego terenu, po którym
możemy pogalopować.
- Wspaniale.
Zagwizdał i zaczekał, aż psy dołączą do nich. Pojawiły się z błyszczącymi oczyma,
wymachując ogonami, i z sierścią pełną rzepów. Marshal i Millie pognały w dół po zboczu, a
konie powoli ruszyły za nimi. Na dole Harry skręcił w prawo i wjechał na teren, który okazał
się długą, szeroką aleją, nakrytą sklepieniem z zielonych gałęzi i upstrzoną plamkami
słonecznego światła. Usłyszał, jak Tracy wstrzymuje oddech.
- Och - powiedziała. - Jak pięknie.
- Czy jest pani gotowa na galop? - zapytał.
- Jak najbardziej.
Teraz ścieżka była wystarczająco szeroka, żeby zmieściły się na niej dwa konie.
Maestro z łatwością galopował obok Pendletona. Kątem oka Harry dostrzegał, że Tracy jeździ
pięknie; jej dłonie były w stałym kontakcie z pyskiem Maestra, zapewniała go, że przy nim
jest, ale nigdy nie szarpała.
Ogarnął go szalony zachwyt. Ona potrafi jeździć, pomyślał. Ona naprawdę potrafi
jeździć.
Przeszedł do stępa tuż przed miejscem, które pamiętał jako koniec ścieżki, i Maestro
razem z Penem zwolniły kroku. Tracy odwróciła się, żeby popatrzeć w głąb długiej, osłoniętej
gałęziami alei, i powiedziała z entuzjazmem:
- Jak cudownie mieć dostęp do miejsca takiego jak to. Prywatnego terenu, gdzie nie
ma żadnego z tych okropnych terenowych pojazdów, straszących konie i dziką zwierzynę.
Kiedy skończyła mówić, konie wydostały się z lasu na brzeg niewielkiego jeziora, po
którym spokojnie sunęły dwa majestatyczne łabędzie z rodziną. Rosa na trawie na łące wokół
jeziora połyskiwała niczym diamenty w promieniach słońca, a para drozdów nawoływała się
nawzajem w lesie po drugiej stronie.
Tracy wydała z siebie długie westchnienie zadowolenia.
Harry stanowczo stłumił uśmiech, który był odpowiedzią na pełną zachwytu reakcję
Tracy.
- Czy jezioro także należy do pana, milordzie?
- Tak. - Celowo nie patrzył na nią; zamiast tego utkwił wzrok w łabędziach.
Jej następne pytanie sprawiło, że gwałtownie odwrócił głowę, zaskoczony.
- Czy to jest ta część gruntów, które ten cały Mauley chce zamienić w pole golfowe?
Za każdym razem, kiedy myślał o polu golfowym, odczuwał przygnębienie.
- Nie wiem, czy Mauley chce jezioro, czy nie - odpowiedział. - Nie zaprzątałem sobie
głowy przypatrywaniem się uważnie jego ofercie. Nie planuję sprzedawać żadnej części
Silverbridge i chciałbym, żeby wbił to sobie do głowy i zostawił mnie w spokoju. - Harry
usiadł w siodle wyprostowany jak struna i ruchem ręki wskazał trakt, odcinający się w pod-
mokłej trawie. - Ta ścieżka obiega całe jezioro. Czy miałaby pani ochotę pogalopować?
- Pewnie - odparła.
Harry zagwizdał na psy, a one wyłoniły się z lasu i przybiegły, zatrzymując się pod
nogami Pena.
- One uwielbiają biegać dokoła jeziora - powiedział Harry. - I jest to dla nich dobra
gimnastyka.
Nie mówiąc nic więcej, kazał Penowi galopować, a gniadosz odpowiedział ruszając z
kopyta. Maestro pobiegł za nim, a za nimi psy. Jechali galopem dokoła całego jeziora, z
zapachem majowego poranka wypełniającym nozdrza i odgłosami ptasich treli w uszach. Na
koniec Harry zatrzymał konia w miejscu, gdzie inna ścieżka prowadziła poza granicę lasu,
odwrócił się do Tracy i powiedział:
- Tędy dojedziemy do domu.
Jechali stępa jedno za drugim przez jakieś pięć minut, a psy biegły śladem Tracy.
Potem ścieżka poszerzyła się.
- Teraz może go pani poprowadzić obok mnie - powiedział Harry przez ramię.
Kiedy zrównała się z nim i oba konie szły prowadzone luźno, Harry usłyszał samego
siebie, mówiącego szorstkim tonem:
- Wszyscy w mojej rodzinie uważają, że jestem szalony, nie chcąc sprzedać ziemi
Mauleyowi. Oferuje mi olbrzymią kwotę.
Trący spoglądała pomiędzy uszy Maestra, a jej profil był jednym z najładniejszych,
jakie Harry kiedykolwiek widział.
- Jak mówi stare powiedzenie, pieniądze to nie wszystko - odparła.
- W dzisiejszych czasach to jest wszystko - odpowiedział z goryczą.
Jechali stępa w milczeniu, aż wreszcie Harry nie mógł już dłużej powstrzymywać się,
żeby nie zapytać:
- Czy pani sądzi, że jestem szalony, nie sprzedając?
- Nie. - Jej odpowiedź była natychmiastowa i zdecydowana. - Gdybym ja miała
miejsce takie jak to, należące do mojej rodziny od stuleci, nigdy bym go nie sprzedała.
Czułabym się tak, jak gdyby to było jakieś święte powiernictwo czy coś w tym rodzaju.
Dokładnie tak sam odczuwał. Żeby ją sprawdzić, podrzucił jej jeden z argumentów,
które stale słyszał od swojej rodziny:
- Ludzie już tak nie żyją. No cóż, może w Arabii Saudyjskiej albo w Beverly Hills, ale
nie żyją tak tutaj, w Wielkiej Brytanii. Teraz mamy państwo opiekuńcze.
Podniosła rękę, żeby odgarnąć włosy z twarzy.
- Nie ma miejsc takich jak to w Arabii Saudyjskiej czy w Beverly Hills. W
Silverbridge takie cudowne jest to poczucie, że zawsze tu było. Myślę, że to coś zupełnie
wyjątkowego: pokolenie za pokoleniem pańskiej rodziny dorastało tutaj i dokładało swój
własny kawałek historii do tego domu i tej ziemi.
Harry był zaskoczony i głęboko poruszony, że miała taki wnikliwy pogląd na sprawę.
Powiedział surowym tonem:
- Do tego, co myślę, też. Posłała mu pytające spojrzenie.
- Bądź co bądź, to nie jest tak, że zatrzymuje pan całe to piękno tylko dla siebie.
Udostępnia pan dom dla zwiedzających, nieprawdaż?
- Tak. To część umowy, jaką zawarłem z urzędem skarbowym, kiedy umarł mój
ojciec. Przekazałem większość naszych cennych obrazów National Trust, żeby opłacić
związane z tym koszty, a oni zezwolili, by zostały tu w Silverbridge, pod warunkiem że udo-
stępnię dom dla zwiedzających. I tak przez dwa miesiące w roku grupy jednodniowych
wycieczkowiczów oraz Niemcy, Japończycy i Amerykanie wędrują po Silverbridge,
wykrzykując swoje ochy i achy na widok obrazów i mebli.
- Rety, rety! - W jej glosie zabrzmiało rozbawienie. - Snob z pana.
Mocno zacisnął usta.
- Jeżeli snobizmem jest nie chcieć otwierać herbaciarni i sklepiku z pamiątkami ani
sprzedawać pocztówek z wizerunkiem domu, to przyznaję się do winy.
Coś zaszeleściło wśród drzew, i Marshal i Millie pognały na polowanie.
- Pozostaje pytanie, czy może pan sobie pozwolić na utrzymanie swojego dziedzictwa
bez komercjalizowania go.
Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale potem pomyślał z przerażeniem: Dobry Boże,
czy naprawdę zamierzałem dyskutować o moichflnansach z tą aktorką ?
- Oczywiście, że mogę - odparł krótko.
W tej chwili wyjechali z lasu i w oddali zobaczyli kamienną stajnię, która dla niego
była nieporównanie piękniejsza, niż mogłaby być jakakolwiek nowoczesna siedziba. Na
moment zapomniał o swojej powściągliwości i powiedział:
- Moja rodzina tego nie rozumie. Silverbridge nie należy do nich, ono należy do mnie.
I mam zamiar je zatrzymać.
Cztery wieki instynktu posiadania zabrzmiały w jego stalowym, niewzruszonym
głosie.
Kiedy odwrócił się do Tracy, przypatrywała mu się. Uniósł pytająco brew, a ona
powiedziała, prawie bez tchu:
- Czy pan wie, że przez moment wyglądał pan dokładnie tak jak Charles na portrecie,
który ma pani w gabinecie?
- Doprawdy? - Harry wziął głęboki wdech i odprężył się. - Cóż, jestem zupełnie
pewien, że Charles również nie sprzedałby Silverbridge. Na swoje szczęście żył w innym
świecie i ta kwestia nigdy nie wypłynęła. Tracy odparła smutno:
- Nie mógł być jednak takim szczęściarzem, milordzie, skoro zginął w wieku
trzydziestu czterech lat.
Harry stanął w strzemionach, rozglądając się za spanielami. Kiedy ich nie dojrzał,
zagwizdał.
- To fakt. A wie pani, zginął tuż obok jeziora.
- Jak do tego doszło? - Jej głos zabrzmiał prawie jak szept.
Harry znowu zagwizdał, po czym odwrócił się, żeby na nią spojrzeć.
- Wybrał się na przejażdżkę, tak jak my teraz, kiedy jakiś kłusownik musiał omyłkowo
wziąć go za coś innego.
Patrzyła prosto przed siebie, a linia jej warg zdradzała niewypowiedziany smutek.
- Jakie to straszne.
Harry odkrył, że nie potrafi oderwać oczu od jej ust.
- Tak, zawsze tak uważałem. A także ironiczne. Przetrwał wojnę, żeby potem w taki
sposób zostać zastrzelonym we własnym lesie....
Tracy obróciła głowę i spojrzała wprost na niego.
- Myślałam, że powiedział pan, że żadna gwałtowna śmierć nigdy nie miała miejsca w
Silverbridge. - Zabrzmiało to tak, jakby go oskarżała. - Śmierć Charlesa z pewnością była
gwałtowna.
Oderwał wzrok od jej nieznośnie kuszących ust.
- Tak, sądzę, że była.
- Ale nikt nie widział jego ducha.
Psy wreszcie wypadły z lasu, i Harry'emu udało się wy dobyć drżący śmiech.
- Panią naprawdę ciekawią duchy, prawda?
Zadarła podbródek.
- Jest sporo dowodów na to, że istnieją.
- To zależy, co nazywa się dowodami. Mogę pani powiedzieć tylko to, że na
szczęście, czy też na nieszczęście, zależnie od tego, jak się na to patrzy, Silverbridge jest
wyjątkowo wolne od duchów.
Stadko wróbli wzbiło się w powietrze z trawy po ich lewej i psy rzuciły się w pościg.
Tracy zapytała:
- Czy kiedykolwiek odkryto, kto zastrzelił Charlesa? Harry pokręcił głową.
- Z tego co wiem, nie. Ale to było dawno temu i zapisy poginęły.
Tracy obróciła się w siodle tak, żeby móc popatrzeć znów na las.
- Cóż, jestem po pańskiej stronie w kwestii ziemi, milordzie. Uważam, że grzechem
byłoby wyciąć całe to naturalne piękno, żeby zrobić miejsce na pole golfowe.
Harry'emu nie spodobała się satysfakcja, którą poczuł, słysząc, jak Tracy mówi, że jest
po jego stronie. Postarał się, by jego głos zabrzmiał obojętnie, i odrzekł:
- Niektórzy ludzie sądzą, że pola golfowe są piękne.
- Mogą być ładne, ale nie są naturalne. Nie dają schronienia żadnej zwierzynie ani nie
rodzą nic jadalnego i nie mają żadnego żyjącego ekosystemu. Są tylko placem zabaw dla
ludzi, którzy jeżdżą w kółko wózkami, starając się uderzyć kijem w małą białą piłeczkę.
Zdumiało go, że ta amerykańska gwiazda filmowa była jedyną osobą, jaką znał, która
wydawała się podzielać jego uczucia.
Lepiej będę się mieć na baczności. Ostatnią rzeczą, jakiej mi trzeba, jest wplątanie się
w romans z gwiazdą filmową.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wielmożny pan Anthony Oliver przybył do Silverbridge wczesnym popołudniem tego
samego dnia. Tracy spotkała go, kiedy wraz z Meg kończyły lunch w kuchni. Meg, która po
swoim wieczornym skoku na butelkę brandy wyglądała na jeszcze bledszą i jeszcze bardziej
kruchą niż zazwyczaj, zjadła dokładnie jedną czwartą miski wyśmienitej zupy jarzynowej
pani Wilson. Zaś Tracy wręcz przeciwnie - zjadła dwie porcje, a do tego upieczony w domu
chleb. Właściwie to nadal jeszcze skubała chleb, podczas gdy Meg ignorowała swoją prawie
pełną miskę. Wtedy dało się słyszeć śpiewny miękki tenor:
- Pani Wilson! Zrobiła pani zupę. To na pewno mój szczęśliwy dzień.
Tęga kobieta w średnim wieku odwróciła się od zlewu z uśmiechem na kwadratowej,
poważnej twarzy.
- Pan Anthony! Jak wspaniale znów pana widzieć. Tracy patrzyła, jak szczupła,
wysportowana postać Anthony'ego Olivera przemyka przez kuchnię, żeby chwycić panią
Wilson w objęcia i podnieść.
- Ej, no już, panie Anthony. Wystarczy tej błazenady. - Kobieta zbeształa go, kiedy
postawił ją z powrotem na podłodze. Ale uśmiechała się.
- Cześć, Tony - powiedziała Meg. Jej twarz rozjaśniła się bardziej niż dotychczas
przez cały dzień.
- Meggie, kochanie. Jak się masz, malutka? Tracy patrzyła z zaciekawieniem, jak
młodszy brat Harry'ego przechodzi przez kuchnię, żeby obdarować siostrę całusem. Kiedy się
wyprostował, Tracy otrzymała od niego promienny uśmiech.
- Panno Collins. Jak miło panią poznać. Dowiedziałem się od Meg, że mamy
szczęście, bo zatrzymała się pani u nas.
Miał urodę Brada Pitta, strzechę srebrzystoblond włosów, oczy błękitne jak niebo i
misternie wyrzeźbione rysy. Gdy przyglądał się Tracy, trzymał dłonie na ramionach Meg.
- Tak, zatrzymałam się - odpowiedziała. Nie była całkiem pewna, jak ma się do niego
zwracać, więc zapytała: - Czy mam do pana mówić „lordzie Anthony”?
Roześmiał się, a jego zęby odcinały się wyraźną bielą od złotej opalenizny. Klasyczne
rysy nie miały nic z męskiej twardości czy arogancji, które charakteryzowały Harry'ego.
Wszystko w Tonym było promienne i urocze.
- Niestety, podczas gdy córkę hrabiego określa się mianem lady, syn hrabiego nie
zasługuje na tytuł lorda - odpowiedział. - Jestem zaledwie wielmożnym panem Oliverem. -
Jego niebieskie oczy uśmiechały się pogodnie. - Ale proszę mówić mi Tony.
- Gdzieś ty się tak opalił? - zapytała Meg, wykręcając głowę, żeby na niego popatrzeć.
- Ubiegły tydzień spędziłem w Hiszpanii. Byłem tam w interesach, ale udało mi się
wyrwać na parę godzin na plażę - odparł beztrosko.
- Czy chciałby pan trochę zupy, panie Anthony? - zapytała gospodyni.
- Marzę o zupie. - Tony wysunął sobie krzesło obok Meg i usiadł przy stole. Zerknął
do talerza siostry i nieznaczna zmarszczka przecięła jego nieskazitelne czoło. - Zjedz jeszcze
trochę, Meggie - powiedział.
- Nie jestem głodna - odparła nadąsana. - Zjadłam duże śniadanie.
- A gdzie to było, lady Margaret? - zapytała pani Wilson ze swojego miejsca przy
piecyku. - Na pewno nie tutaj.
Meg palnęła dłonią o stół.
- Dajcie mi wszyscy spokój! Czy nie możecie mówić o czymś innym niż moje
jedzenie?
Zerwała się z krzesła i wybiegła z kuchni.
W ciszy, która po tym nastąpiła, pani Wilson przyniosła na stół talerz zupy jarzynowej
i postawiła go przed Tonym. Spojrzał najedzenie, a potem na gosposię.
- Czy ona w ogóle coś jada, pani Wilson? Odpowiedź była ponura.
- Kąsek tego, kąsek owego. Dzięki jego lordowskiej mości chodzi do jakiejś terapeutki
w Warkfield, ale nie wydaje się, żeby to się na wiele zdało.
Tracy powiedziała cicho:
- Anoreksja jest bardzo trudna do wyleczenia.
- Czy ten problem jest pani znany, panno Collins? - zapytał Tony.
Tracy skończyła jeść chleb i wytarła palce w lnianą serwetkę.
- Często mamy z nią do czynienia w Ameryce. Niestety.
Wyglądał na zainteresowanego.
- Jak leczy się ją w Ameryce?
- Tak samo, jak leczycie ją tutaj, jak sądzę. Tak naprawdę jest to dolegliwość
psychiczna. Zdecydowanie najlepsza jest psychoterapia.
- Będę musiał porozmawiać z Harrym. - Niebieskie oczy Tony'ego były bardzo
poważne. - Ona zawsze była chuda, ale dzisiaj, kiedy jej dotknąłem, poczułem ramiona ostre
jak brzytwa.
- Jego lordowska mość powiedział mi, żebym zostawiała dla niej jedzenie w lodówce
na wypadek, gdyby chciała zjeść, kiedy nikt na nią nie patrzy. Robię tak, panie Anthony, ale
zawsze pozostaje nietknięte - wtrąciła pani Wilson.
- Trzeba coś zrobić. - Tony pokręcił głową. - Co! się z nią dzieje, do diabła? Dlaczego
nie chce jeść?
Wyczuwało się, że jego troska o siostrę jest szczera. Tracy poczuła, że nabiera do
niego sympatii. Ponieważ był tak otwarty, nie miała obiekcji, żeby spytać:
- Czy ta sytuacja już długo trwa? Anthony westchnął i zanurzył łyżkę w zupie.
- Mamy problem z Meg, odkąd umarła moja matka, to znaczy od trzech lat. Matka
nigdy nie poświęcała jej zbyt wiele uwagi, więc naprawdę nie rozumiem, dlaczego Meg
miałaby popadać w takie dziwactwo. Ale tak się stało i nie wyszła z tego. Harry posyłał ją do
pięciu różnych szkół. W ostatniej powiedzieli, że nie może wrócić dopóty, dopóki nie na-
bierze trochę ciała.
- Ja myślę, że ona pragnie uwagi - powiedziała pani Wilson, nie okazując
współczucia. - Zagłodzenie się na śmierć to jej metoda, żeby ją otrzymywać.
To może być prawda, pomyślała Tracy, ale takie skrajne zachowanie cechuje osobę z
głębokimi zaburzeniami.
- Pański ojciec także nie żyje? - zapytała Tony'ego.
Skinął głową.
- Papa zmarł, kiedy Meg miała osiem lat.
Dobry Boże, pomyślała Tracy. Dziewczyna straciła oboje rodziców, nim skończyła
czternaście lat. Nic dziwnego, że ma problemy.
Wyraźnie pragnąc zmienić temat, Tony zapytał:
- Proszę mi powiedzieć, panno Collins, jak postępuje praca nad filmem?
- Bardzo dobrze, dziękuję - odparła od razu. - Jak sądzę, trzymamy się harmonogramu,
co jest bardzo ważne dla producenta i reżysera. Czas to pieniądz, jak pan wie, a na szczęście
pogoda nam dopisuje.
Drzwi kuchni otworzyły się, i chociaż Tracy miała głowę zwróconą w inną stronę, od
razu wiedziała, kto wszedł.
- Tony - powiedział Harry. - Nie wiedziałem, że przyjechałeś.
- Dopiero co. - Tony podniósł się i wyciągnął rękę do brata. - Zamierzam zostać kilka
tygodni. Czy Meggie ci mówiła?
- Tak, mówiła. - Harry wyglądał tak, jakby chciał dopowiedzieć coś jeszcze, ale
zerknął na Tracy i zadowolił się uściśnięciem bratu dłoni.
Nie wyciągaj spraw rodzinnych przy obcych, pomyślała cynicznie Tracy. Harry
powiedział:
- Szukałem Meg. Jadę na gonitwę i zastanawiałem się, czy chciałaby się wybrać.
- Była tu, ale wyszła nadąsana - odpowiedział Tony. - Popełniłem błąd, nakłaniając ją
do jedzenia. Jest straszliwie chuda, Harry. To na pewno niezdrowe.
- Wiem. - Raz jeszcze Harry posłał spojrzenie Tracy. - Zobaczę, czy jest w swoim
pokoju.
Potem wyszedł, nie odzywając się więcej.
Tracy była wściekła. Takie ignorowanie jej było czymś więcej niż nieuprzejmością z
jego strony. Właśnie spędzili razem przyjemny poranek. Myślałam, że zaczynamy się
zaprzyjaźniać, złościła się. A potem on ma czelność zachowywać się, jakby mnie tam nie
było.
A jednak wiedział, że tam była. To jej obecność powstrzymała go przed omawianiem
z Tonym rodzinnych problemów.
Tracy poszła na górę do saloniku porannego, usiadła w ulubionym fotelu Harry'ego i
zaczęła się zastanawiać, co ma ze sobą zrobić przez resztę popołudnia.
Mogłabym pojechać na zakupy, pomyślała bez entuzjazmu. Gail wynajęła samochód,
żeby móc dojeżdżać ze swojego pensjonatu, i Tracy wiedziała, że z radością zabierze ją na
wyprawę na zakupy.
Nadal biła się z myślami, kiedy Tony wszedł do pokoju w towarzystwie potężnego,
gburowatego mężczyzny, w którym Tracy rozpoznała Robina Mauleya. Obaj mężczyźni
wyglądali na zaskoczonych jej widokiem.
Przywołała na twarz swój najbardziej urzekający uśmiech i patrzyła, jak ich twarze
odprężają się. Odpowiedzieli uśmiechami.
- Czy panom przeszkadzam? - zapytała pogodnie.
- Ani trochę, ani trochę - wyrwał się Mauley. - Pani nigdy nie mogłaby nikomu
przeszkadzać, panno Collins.
- Jak to miło z pana strony - odparła przyjaźnie. - Czy panowie spotkali się, żeby
podyskutować o polu golfowym?
Gęste, krzaczaste brwi Mauleya ściągnęły się.
Tony odezwał się ostro:
- Co pani wie o polu golfowym?
- Och, rety - śliczna twarz Tracy wyglądała na zatroskaną. - Czyżbym powiedziała
coś, czego nie powinnam? Wiem od Meg tylko tyle, że pan Mauley chce kupić nieco gruntów
Silverbridge, żeby założyć pole golfowe. Czy to źle, że mi o tym powiedziała?
Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, i Tony odpowiedział:
- Oczywiście, że nic w tym złego. - Uśmiechnął się smutno. - Problem polega na tym,
że mój brat jest uparty i nie chce sprzedać ziemi. Pan Mauley i ja spotkaliśmy się po to, żeby
przekonać się, czy zdołamy znaleźć dostatecznie przekonujący argument, by zmienił zdanie.
- Dlaczego chce pan, żeby zmienił zdanie? - zapytała naiwnie.
Tony zajął miejsce na jednej z kanap i gestem wskazał Mauleyowi, by zrobił to samo.
- Pieniądze - odpowiedział zwięźle. - Harry nie ma pieniędzy na utrzymanie tej
olbrzymiej posiadłości. Z pieniędzmi, które otrzymałby od pana Mauleya, mógłby pozwolić
sobie na utrzymanie domu i rozbudowanie stajni. Do diabła, byłoby go stać na nowy
samochód! Sprzedaż ziemi jak najbardziej leży w jego interesie.
A ja domyślam się, że leżałaby i w twoim interesie, pomyślała Tracy. Część pieniędzy
Mauleya musiałaby skapnąć do twojej kieszeni.
Tony powiedział surowo:
- Nie mogę uwierzyć, że tak się upiera w sprawie gruntów, które są tylko ziemią
uprawną.
- Przynajmniej ziemia uprawna przyczynia się do wspólnego dobra - odpowiedziała
Tracy. - Dostarcza żywności.
- A pole golfowe dostarcza ruchu i rozrywki tysiącom ludzi - odparł zręcznie Mauley.
- Przyczyniał się do wspólnego dobra co najmniej tak samo, jak ziemia uprawna, jeżeli nie
lepiej.
Tracy nie dała po sobie poznać dezaprobaty i wstała z wdziękiem.
- Cóż, zostawię panów. Muszę zrobić zakupy. Obaj mężczyźni podnieśli się razem z
nią, a Robin Mauley wyszczerzył swoje drobne zęby.
- Byłoby mi miło znów panią spotkać, panno Collins.
Tony odezwał się z ujmującym uśmiechem:
- Zobaczymy się później.
Tracy rozdzieliła między nich uroczy uśmiech i odpłynęła do holu. Dopiero tam
niepokój zmarszczył jej czoło. Kiedy dwaj mężczyźni weszli do pokoju, unosiła się wokół
nich atmosfera spisku. Nie spodobało jej się to.
Drzwi do sypialni Harry'ego były, jak zwykle, uchylone, i Tracy zerknęła za siebie na
salonik, by sprawdzić, czy mężczyźni mogą ją zobaczyć. Kanapa, na której obaj siedzieli,
znajdowała się poza zasięgiem jej wzroku. Nie tracąc ani chwili na namyślanie się, Tracy
weszła do pokoju Harry'ego i bez skrępowania przystąpiła do podsłuchiwania.
Łatwo było odróżnić głęboki, burkliwy głos Mauleya.
- Percy nie ma zamiaru czekać bez końca, Tony. Jeżeli nie będę mógł mu powiedzieć,
że na pewno mam tę ziemię, gdzie indziej poszuka miejsca na zbudowanie hotelu. A tego nie
chcemy. Hotel ma podstawowe znaczenie w moim planie, a hotele Percy'ego są najlepsze.
- Wiem - odpowiedział Tony. Tracy musiała wytężyć słuch, żeby dosłyszeć jego
delikatniejszy głos. - Harry jest tak cholernie uparty. Ale mam parę pomysłów, które mogą
sprawić, że zmieni zdanie.
- Mogę przetrzymać Percy'ego jeszcze przez kilka tygodni, ale nie dłużej - powiedział
Mauley ostrzegawczo.
- W porządku. Zobaczę, co będę mógł zrobić. Jeżeli dostanie pan ziemię, nasza
umowa jest aktualna?
- Jak najbardziej, drogi chłopcze. Jak najbardziej. Jaka umowa?, zastanawiała się
Tracy. Mężczyźni musieli jednak się przenieść, ponieważ trudno było rozpoznać ich głosy.
Tracy zaczekała jeszcze kilka minut w nadziei, że znowu staną się wyraźniejsze. W tym
czasie rozglądała się po pokoju.
Była to sypialnia większa niż jej, z równie wysokim sufitem i wysokimi oknami.
Ściany pomalowano na jasnoniebiesko, a eleganckie listwy, dzielące ściany na kwadraty i
prostokąty, były w kolorze kontrastującej z niebieskim bieli. Nad białym marmurowym
kominkiem wisiał obraz przedstawiający konie w Newmarket Heath - Tracy była pewna, że to
oryginalny obraz Stubbsa. Większość mebli w pokoju była w stylu regencji albo francuskim,
od obitych jedwabiem niebieskich krzeseł przed kominkiem po małe stoliki z satynowego
drewna, okalające kominek, i wspaniałą ozdobną szafę z palisandru. Jednak dywan z
niebieskim wzorem był zdecydowanie nowoczesny, tak samo jak olbrzymie łóżko, nakryte
niebiesko - białą narzutą.
Czarna jak smoła kulka futra leżała zwinięta w kłębek po środku tej narzuty. Ebony
kierowała pełne oburzenia zielone spojrzenie na intruza w swoim królestwie.
- Wszystko gra, malutka - Tracy łagodnie odezwała się do kotki. - Nie zamierzam
niczego dotykać.
W pokoju panował porządek, ale były też wyraźne ślady tego, że zamieszkuje go ktoś
prócz Ebony. Przy oknie, na stole w stylu Ludwika XIV leżał stosik drobnych monet,
kluczyki od samochodu i złożona gazeta. Na łóżku spoczywał beztrosko porzucony męski
wełniany sweter, a na podłodze para rdzawo - czerwonych pantofli. Na nocnej szafce leżała
książka otwarta grzbietem do góry, jak gdyby czytający chciał w ten sposób zaznaczyć stronę,
na której skończył czytać, zanim położył się spać. Zanim Tracy zdążyła zastanowić się nad
tym, co robi, bezszelestnie przeszła po dywanie, żeby spojrzeć na tytuł książki.
Wellington. Lata walki, pióra Elizabeth Longford.
Harry czytał biografię księcia Wellingtona, brytyjskiego generała, który pokonał
Napoleona pod Waterloo.
Tracy dreszcz przebiegł po plecach. Charles walczył pod rozkazami Wellingtona,
pomyślała.
Z korytarza dobiegł ją odgłos zamykanych drzwi i Tracy czmychnęła, żeby schować
się za futryną. Dobry Boże, mam nadzieję, że to nie Harry, pomyślała. Znalazła się w
kłopotliwej sytuacji dla mężczyzny, którego szczerze znielubiła. Zdziwiła się, dlaczego
zaryzykowała. Po chwili wyjrzała na korytarz i nie zobaczyła nikogo. Nie minęło pięć
sekund, a już była bezpieczna w swojej sypialni.
Tracy postanowiła wyjechać z Silverbridge na resztę dnia. Zadzwoniła do Gail, żeby
poczynić plany dotyczące zakupów. W ostatniej chwili dołączył do nich Jon Melbourne, który
skończył zaplanowane na ten dzień sceny i dotarł do domu akurat w chwili, kiedy Gail
zaparkowała ciemnozielonego mercedesa. Gdy usłyszał, że wybierają się na zakupy, poprosił,
by go zabrały. Musiał zastąpić czymś swoją spaloną garderobę.
- Mam zamiar poprosić Dave'a, żeby studio też wynajęło mi samochód - powiedział,
gdy usiadł na tylnym siedzeniu. Tracy zamieniła się miejscami z Gail i siedziała teraz za
kierownicą. - Prowadzenie auta nawet jest łatwe. Naprawdę nie potrzeba szofera.
- Tak właśnie pomyślałam - odpowiedziała Tracy. Przejechała ze trzydzieści metrów
po podjeździe, po czym wyjechała na drogę.
- Dokąd jedziemy? - zapytał zaskoczony Jon.
- Meg powiedziała mi, że na końcu tej drogi jest wjazd do posiadłości przeznaczony
dla dostawców - odparła Tracy. - Mam nadzieję, że jeśli z niego skorzystam, uniknę tego gada
Counesa.
Wjazd był szeroki tylko na tyle, że mieścił się w nim wyłącznie jeden samochód, a
brama była zamknięta. Gail wysiadła, otworzyła ją, i Tracy wyjechała. Nie było śladu
Counesa, więc skierowała mercedesa w kierunku Warkfield.
Wszystkim trojgu udało się kupić rzeczy, których potrzebowali. Tracy znalazła piękny
srebrny kubeczek. Chciała go wysłać siostrze jako prezent na chrzciny dla maleństwa. Kiedy
zakończyli zakupy, Jon zaproponował, żeby pojechać do Myddelton na herbatę.
- Jest tam urokliwa stara gospoda, która powinna wam się spodobać - powiedział. - I
może zechcecie zwiedzić Myddelton. Będziemy tam kręcić za kilka tygodni.
Dzień wciąż był piękny. Tracy wraz z Gail zgodziły się co do tego, że mała wycieczka
może być przyjemna. Gdy zajechali do wioski, w której nie było ani jednego domu
zbudowanego po osiemnastym wieku, były zauroczone.
- To jak miejsce, w którym czas się zatrzymał - powiedziała Tracy. - Jak Brigadoon
Akurat skończyli pić herbatę w średniowiecznej gospodzie o ścianach z pruskiego
muru i stali przed piętnastowiecznym kościołem św. Stefana z blankowanym obronnym
murem i pinaklami. Grupa turystów w pobliżu gapiła się na Tracy.
- Czy tu naprawdę mieszkają ludzie? - zapytała Tracy, odwracając się, żeby popatrzeć
w głąb ulicy na pokryte porostami i mchem łupkowe dachy i szczyty, zdobiące urokliwe stare
domy.
- To ona - powiedział głośno jeden z turystów.
- Tak, ludzie tu mieszkają - odparł Jon. Zerknął na turystów. - Czy mogę zasugerować,
żebyśmy się stąd ruszyli, moje panie, zanim zostaniemy zaatakowani przez łowców
autografów.
Jon znał Myddelton i odgrywał rolę przewodnika, kiedy we troje przechadzali się
czterema głównymi ulicami. Przy nich stały rzędami budynki z pruskiego muru o oknach z
kamiennymi słupkami, siedemnastowieczne domki oraz eleganckie georgiańskie rezydencje z
cegły. Grupa turystów ciągnęła się za nimi i w końcu Tracy musiała rozdawać autografy.
Czemu nieznajomi mają prawo zakłócać moje życie tylko dlatego, że raz kupili bilet
na jeden z moich filmów?, pomyślała, pisząc swoje nazwisko na czyjejś broszurce z National
Trust.
Znała na pamięć odpowiedź na to pytanie: Jesteś osobą publiczną, Tracy.
Zrezygnowałaś ze swojego prawa do prywatności w chwili, kiedy pojawiłaś się na ekranie.
Problem polegał na tym, że Tracy nigdy nie planowała zostać osobą publiczną i nie
podobało jej się to. Wątpiła, żeby kiedykolwiek jej się spodobało.
Nim skończyli zwiedzanie, nadeszła pora na obiad. Zjedli go w innej starej gospodzie
w Mydelton, gdzie raz jeszcze Tracy musiała rozdawać autografy. Była już dziewiąta
wieczorem, kiedy Gail nareszcie wysadziła Tracy i Jona z powrotem w Silverbridge. Weszli
po schodach i Tracy nie mogła się oprzeć, żeby nie zajrzeć do saloniku. Chciała sprawdzić,
czy Harry tam jest. Jon wszedł za nią.
Harry i Tony grali w szachy przed kominkiem. Tracy spojrzała na dwie jasnowłose
głowy pochylone nad szachownicą - jedną twarz opaloną i jedną niezwykle jasną. Ból ścisnął
jej serce.
Do cholery! Muszę zabrać się z tego domu. Muszę zabrać się od niego.
Kiedy tak rozmyślała, Harry odwrócił głowę w stronę drzwi.
*
∗
Brigadoon - fikcyjne miasteczko w Szkocji, dzięki czarom zatrzymane w czasie i pojawiające się w
realnym świecie przez jedną dobę raz na sto lat; przedstawione w musicalu z 1947 roku i później w filmie z 1954
roku pod tym samym tytułem, [przyp. tłum.]
- Widzę, że mieli państwo udane zakupy - powiedział, spoglądając na pakunki, które
niosła Tracy.
- Tak, a Jon oprowadził nas po wiosce Myddelton, gdzie będziemy kręcić za kilka
tygodni. Była prześliczna. - Tracy poczuła ulgę, słysząc, że jej głos jest spokojny. Jej serce z
pewnością takie nie było.
- Myddelton jest urocze, czyż nie? - powiedział Tony. - To dlatego National Trust się
nim zajął. Jest takie idealne.
- To skamielina - odparł matowo Jon. - Pańska rodzina zabiła je. Nie pozwoliła, żeby
przechodziły przez nie jakiekolwiek linie kolejowe.
- I dobrze - odparł Harry, a jego głos zabrzmiał bardzo oschle. Trzymał w dłoni
skoczka. - Efektem jest jedno z najbardziej przyjemnych i wyróżniających się miejsc w całej
Anglii.
- Nie mogło być takie przyjemne dla ludzi patrzących, jak znikają ich środki do życia -
odpowiedział Jon.
Harry z namysłem postawił skoczka na szachownicy, odchylił się do tyłu i z miną,
którą Tracy mogła określić tylko jako nieznośną, zmierzył Jona wzrokiem.
- Zapewne nie było też przyjemnie niewolnikom, którzy budowali piramidy, ale
wspaniały efekt ich pracy od stuleci zdumiewa i cieszy ludzi.
Tracy nagle zdała sobie sprawę z tego, że Harry celowo zachowuje się prowokująco.
Pogodny śmiech Tony'ego złagodził napiętą atmosferę.
- Proszę nie zwracać uwagi na mojego brata, panie Melbourne. To relikt, który żyje
przeszłością.
- Jeżeli życie przeszłością jest wtedy, gdy nie chce się zamieniać swojej ziemi
uprawnej w pole golfowe, to zapewne tak, jestem reliktem - spokojnie odparł Harry.
Na moment w błękitnych jak niebo oczach Tony'ego pojawił się cień. Potem
rozpogodziły się i Tony się uśmiechnął.
- Widzą państwo? On jest niepoprawny. Niech pan nie marnuje czasu na próby
przemówienia mu do rozumu, panie Melbourne.
- Dobra rada - powiedział cierpko Jon. - A teraz życzę wszystkim państwu dobrej
nocy. Mam kwestie, których muszę się nauczyć na jutro.
- Ja także - dodała Tracy, uznając, że rozsądnie będzie być z dala od Harry'ego. Jego
bliskość była niebezpieczna.
Kiedy się odwracała, Harry powiedział:
- Jeżeli ma pani ochotę pójść rano do kościoła, panno Collins, będę wyjeżdżał o ósmej
trzydzieści.
Tony jęknął.
- Mam nadzieję, że nie spodziewasz się, że pojadę z tobą.
Harry spojrzał na brata.
- Ty z całą pewnością ze mną pojedziesz. Nie upłynie wiele czasu, nim okolica dowie
się, że jesteś w domu. Jeżeli nie pojawisz się w kościele, nie będzie to dobrze wyglądało.
- Do licha, Harry. Cóż mnie obchodzi, co myślą sobie miejscowi?
- Masz obowiązek dawać dobry przykład - powiedział nieubłaganie Harry.
- Noblesse oblige i takie tam - odezwał się Jon od drzwi.
Harry posłał mu przeciągłe, śmiałe spojrzenie.
- Coś w tym rodzaju.
Tracy, która właśnie postanowiła, że najrozsądniej będzie trzymać się od niego z
daleka, usłyszała swój głos:
- Chętnie pojadę do kościoła, milordzie. Dziękuję.
Skinął głową.
Przełożyła pakunki z jednej ręki do drugiej i powiedziała pogodnie:
- Cóż, raz jeszcze dobranoc.
Potem odwróciła się w stronę korytarza, zostawiając obu braci z ich szachami.
Tej nocy spłonęła stajnia w Silverbridge.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Tracy obudziła się na odgłos syren. Poderwała się i usiadła na łóżku. Serce waliło jej
jak młot, a jej pierwszą myślą było: Nie znów! W ciągu dziesięciu sekund nałożyła na siebie
ciepły szlafrok, który kupiła dzień wcześniej, i wybiegła na korytarz. Meg wyszła ze swojego
pokoju akurat w tej samej chwili.
- Co się stało? - zapytała Tracy.
- Nie wiem, ale wydawało mi się, że wozy jechały w stronę stajni - odpowiedziała
Meg.
- Och, nie! - Tracy pomyślała o wszystkich tych pięknych koniach w stajni w
Silverbridge, i zrobiła jej się zimno z przerażenia. - Zaraz włożę buty i zejdę tam. Może mogę
jakoś pomóc.
- Ja też - powiedziała Meg.
Tracy potrzebowała zaledwie niecałej minuty, żeby zasznurować trampki, a potem na
korytarzu znowu spotkała Meg i obie popędziły w stronę stajni.
Najpierw poczuły dym. Później usłyszały piskliwe rżenie przestraszonych koni.
Zobaczyły płomienie. Tracy przyspieszyła kroku i wbiegła na stajenne podwórze. Panował na
nim chaos. Było gorąco, konie przykryte derkami biegały luzem. Do tego strażacy, węże i
sikająca woda. Harry i jego pomocnik Ned Martin próbowali zagnać konie, żeby usunąć je z
drogi strażakom. Okazywało się to jednak dosyć trudne, gdyż żaden z koni nie miał uprzęży.
Tracy natychmiast rozwiązała pasek od szlafroka, przybliżyła się do jednego z koni,
przemówiła do niego uspokajająco i założyła mu pętlę na szyję. Kiedy odwrócił łeb, żeby na
nią spojrzeć, uświadomiła sobie, że schwytała Maestra.
- Gdzie mam go zaprowadzić, milordzie? - zawołała.
Harry właśnie wyprowadzał Pendletona za grzywę ze stajennego podwórza.
- Na pierwszy padok - odkrzyknął przez ramię. - Za mną.
Ogień rozświetlał całą okolicę. Dzięki temu Tracy wyraźnie widziała drogę, kiedy
prowadziła swojego konia za Harrym i Penem. Maestro, dzięki Bogu, nie sprawiał kłopotów.
Szedł ochoczo za swoim towarzyszem ze stajni. Kiedy tylko puścili konie luzem na padoku,
Harry zaryglował furtkę i powiedział:
- Dziękuję. Pani nie powinna tutaj być. To niebezpieczne.
Miał na sobie dżinsy i koszulkę z krótkim rękawem. Smuga sadzy ubrudziła mu
policzek. Tracy niemal czuła jego intensywne skupienie, gdy ogarniał wzrokiem chaotyczną
scenę na podwórzu stajni.
- Niech pan nie będzie idiotą - odparła. - Potrzebna panu wszelka dostępna pomoc.
Ned Martin zbliżał się do nich. Prowadził za uzdę Dylana. Za nim szła Meg z
kolejnym koniem. Całe niebo za nimi było jaskrawopomarańczowe od ognia.
- Zabrałem dodatkowe uzdy z ciężarówki - powiedział Ned Martin do Harry'ego,
wskazując podbródkiem skórzane paski zwisające mu z ramienia. - Proszę je wziąć.
- Dobrze pomyślane.
Kiedy Harry chwycił uzdy, Tracy odezwała się:
- Niech mi pan da jedną.
Bez wyraźnego wahania rzucił jej uzdę.
- Chodźmy.
Oboje pobiegli z powrotem na podwórze stajni, żeby schwytać więcej koni.
Nim na niebie ukazała się czerwona kula porannego słońca, ogień dogasi. Dwa konie
zdołały się wymknąć, ale pozostałe kręciły się po pierwszym padoku. Harry poczuł ulgę na
wiadomość, że zbiegłe konie należały do niego, a nie do klienta. Był pewien, że ktoś je
znajdzie i zwróci.
- Najważniejsze, że wszystkie wydostały się ze stajni - powiedział.
Kamienna łupina stajni wciąż stała, ale dach i całe wnętrze były tylko zwęgloną i
mokrą kupą gruzu.
- Jezu, Harry - odezwał się Ned Martin, kiedy stanął na stajennym podwórzu,
przyglądając się dymiącym szczątkom. - Jezu. - Był wstrząśnięty do głębi.
- Przynajmniej pożar się nie rozszerzył - odparł Harry ponuro. - Straż pożarna
wykonała dobrą robotę, opanowując go.
- Jak się zaczął? - zapytała Meg. Szara bluza, którą nosiła do flanelowych spodni od
piżamy, była poplamiona śliną kilku koni.
- Nie wiem - odpowiedział Harry zmęczonym głosem. - Zawsze jesteśmy tacy ostrożni
z ogniem w pobliżu stajni. Może straż pożarna będzie mogła coś nam powiedzieć.
- Nigdy nie pozwalam stajennym palić w stajni - odezwał się Ned. - Wiesz przecież,
Harry.
- Wiem, Ned.
Strażacy wciąż polewali wodą nasiąknięty już budynek.
- Robią tylko jeszcze większy bałagan - powiedziała drażliwie Meg. - Czemu nie
dadzą sobie spokoju?
- Chcą mieć pewność, że nie ma żadnych iskier - odparł Harry. - Nie chcemy, żeby
zaczęło się od nowa.
- Nie zacznie się od nowa. Nie ma nic, co by mogło się spalić - powiedziała Meg z
goryczą.
To była prawda. Tracy poczuła niewypowiedziany smutek, gdy patrzyła na ruinę tego,
co niegdyś było dumną i piękną budowlą.
- Przydałaby mi się kawa - powiedział Harry.
- Mogę zaparzyć, jeżeli nie masz ochoty iść z powrotem aż do domu - zaofiarował się
Ned.
- Dzięki - powiedział Harry, i we czworo ruszyli w kierunku krytej ujeżdżalni, gdzie
mieściło się mieszkanie Neda.
Tracy była mile zdziwiona widokiem siedziby, jaką Harry zapewnił swojemu
pomocnikowi. Mieszkanie na piętrze miało dużą, jasną i nowoczesną kuchnię, a salon, który
minęli, był pomalowany na jasnożółto, urządzony gustownie i wygodnie. Tracy zajęła miejsce
przy jasnym drewnianym stole w kuchni i patrzyła, jak Ned odmierza kawę do ekspresu.
- Wolałabym herbatę - powiedziała Meg.
- Nie ma problemu - odpowiedział Ned, i napełnił wodą czajnik.
Tracy tyle się nabiegała przy koniach, że nie zdawała sobie sprawy z tego, jak było
zimno. Jednak teraz, kiedy odpoczywała, zaczęła odczuwać chłód. Owinęła się lepiej ciepłym
szlafrokiem i miała nadzieję, że parzenie kawy nie potrwa długo.
Harry musiał zauważyć jej ruch, bo powiedział:
- Czy jest pani zimno, panno Collins?
- Trochę, ale kawa mnie rozgrzeje.
- To po prostu głupie, ciągle nazywać Tracy panna Collins, jakby była kimś obcym,
Harry - powiedziała Meg. - Bądź co bądź, mieszka w naszym domu i właśnie pomogła ci
uratować konie.
- To prawda - Harry spojrzał swymi ciemnymi oczami na twarz Tracy. - Ale może
panna Collins ma inne zdanie.
Tracy odebrała to spojrzenie tak, jakby naprawdę się dotknęli.
- Będzie mi bardzo miło, jeżeli będzie mi pan mówił Tracy - odpowiedziała
najbardziej pogodnie, jak zdołała.
- Dziękuję. - Dlaczego jego głos wywoływał w niej takie emocje ? - A pani musi
mówić mi Harry.
- Bardzo proszę - powiedziała Tracy. - Harry. Przez ułamek chwili spoglądali na siebie
i coś drżało w powietrzu. Potem Meg odezwała się:
- Gdzie zamierzasz umieścić konie, Harry? Czy będziesz je trzymał na zewnątrz, aż
odbudujesz stajnię?
Ned postawił filiżankę kawy przed swoim chlebodawcą i Harry wypił połowę jednym
haustem.
- Nie mogę tak zrobić - odpowiedział. - Konie sobie poradzą, ale do końca tygodnia
właściciele wycofają je ze szkolenia w Silverbridge, jeżeli nie będą miały boksów.
- Wynajmij przenośne boksy, jakich używa się na pokazach, i ustaw je na krytej
ujeżdżalni - powiedziała Tracy.
- To świetny pomysł - Meg przytaknęła z entuzjazmem.
- Tak, rzeczywiście - Ned odpowiedział bardziej powściągliwie.
Najwyraźniej był to pomysł, który przyszedł do głowy także Harry'emu.
- To chwilowe rozwiązanie, i rozejrzę się za boksami. Będę jednak musiał pokazać, że
angażuję się w odbudowę stajni, jeżeli chcę, żeby ludzie posyłali do mnie swoje konie. -
Potargał dłonią już rozczochrane włosy. - Stajnia powinna być gotowa przed zimą.
Miał ponurą minę.
- Na pewno masz ubezpieczenie - powiedziała Tracy.
Krótkie skinięcie głową było jedyną odpowiedzią.
Wszyscy podskoczyli na dźwięk kołatki przy frontowych drzwiach. Ned podszedł,
żeby otworzyć. Wrócił w towarzystwie jednego ze strażaków, który zapytał Harry'ego:
- Czy mogę pomówić z panem na osobności, milordzie?
Przeszli do salonu, podczas gdy Tracy, Meg i Ned w napiętym milczeniu siedzieli w
kuchni, zastanawiając się, co mówi strażak.
Kiedy Harry do nich dołączył, był sam. Wrócił na swoje miejsce przy stole i popatrzył
lodowato na twarze skupione wokół niego.
- Straż pożarna uważa, że ogień został podłożony - powiedział. - Znaleźli w
zgliszczach pusty kanister po nafcie.
Tracy nagle poczuła okropny strach.
- Czy nie mógł się tam znaleźć z jakiegoś innego powodu? - zapytała prędko. - Wiem,
że w domu często używaliśmy naftowego piecyka w stodole, kiedy przychodził weterynarz.
- Ja nigdy nie pozwalam, żeby nafta znalazła się w promieniu stu metrów od mojej
stajni - odparł Harry.
Na chudej twarzy Neda malowało się napięcie.
- Dzięki Bogu za ten czujnik, który zainstalowałeś w mojej sypialni. Rżenie koni mnie
obudziło, ale zanim dostałem się do drzwi stajni, pożar już szalał. Gdyby wszystkie boksy nie
miały zewnętrznych drzwi, konie upiekłyby się żywcem.
- Dzięki Bogu, w rzeczy samej - powiedział Harry. - I dziękuję tobie, Ned. Byłeś
wspaniały.
Mówił cicho, ale twarz Neda oblała się jaskrawym rumieńcem.
Meg gryzła pasemko włosów.
- Kto chciałby podpalić stajnię? To nie ma sensu.
- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, Meggie - odpowiedział Harry zmęczonym
głosem. Odsunął krzesło i wstał. - Dzięki za kawę, Ned. - Rzucił okiem na zegar kuchenny
wiszący na ścianie i popatrzył na siostrę. - Jeżeli się pospieszymy, jeszcze zdążymy do
kościoła.
- Beze mnie - odpowiedziała stanowczo. - Jestem wykończona i wracam do łóżka.
- Dobrze. - Tracy zauważyła, że nie naciskał na nią tak, jak naciskał na Tony'ego. - Ja
jednak pojadę. Wygląda na to, że mam się o co modlić.
- Pojadę z tobą, jeżeli można - powiedziała Tracy. Wyglądał na niezdecydowanego.
- Już ósma. Czy możesz być gotowa na ósmą trzydzieści?
Tracy spojrzała na swoją poplamioną błotem piżamę i szlafrok, związany paskiem.
Sterczała z niego słoma. Jej buty do biegania także były ubłocone, tak jak i jej stopy.
- Pewnie - powiedziała.
Meg odezwała się z lekkim wahaniem:
- Może masz rację, Harry. Myślę, że są rzeczy, o które musimy się pomodlić.
Wyciągnął rękę, żeby objąć kruche ramiona siostry.
- Dzięki, dzieciaku. Dziś w nocy bardzo pomogłaś. Jej chuda twarz zajaśniała
pięknem.
- Zastanawiam się, gdzie jest Tony - powiedziała Meg, kiedy schodzili po schodach,
opuszczając mieszkanie Neda. - Wiem, że zawsze śpi jak zabity, ale te wozy strażackie robiły
sporo hałasu.
- Przywykł do londyńskiego gwaru - powiedział Harry.
Tracy słyszała jednak wcześniej, co Tony mówił do Mauleya o znalezieniu sposobu na
to, by Harry zmienił zdanie co do pola golfowego. Bardzo się więc bała, że Tony jest
nieobecny z innego powodu.
Harry miał mercedesa, ale w przeciwieństwie do tego, którym Gail przyjechała
poprzedniego dnia, jego wóz był dziewięcioletni. Harry usiadł za kierownicą. Obserwował,
jak troje jego pasażerów nadchodzi ścieżką od strony domu, chociaż patrzył tylko na jednego
z nich.
Była niewiarygodnie piękna w granatowej sukience sięgającej jej do połowy kolana.
Dobrane do sukienki buty nie były na tyle wysokie, żeby wyglądały niestosownie w wiejskim
kościele. Były modne. Jej wspaniałe włosy były wciąż wilgotne po prysznicu, a jej
intensywnie niebieskie oczy przypominały klejnoty w idealnej oprawie.
Ze sporym wysiłkiem oderwał od niej wzrok. Wysiadł z samochodu i otworzył drzwi
od strony pasażera. Spojrzała na niego, mijając go i płynnie wsiadła do auta.
To nie tylko ja, pomyślał. Ona też to czuje.
Tony, który wyglądał, jakby właśnie wyszedł z zakładu krawieckiego przy Savile
Row, wsiadł za Meg do tyłu.
- Właśnie usłyszałem o pożarze - powiedział poważnie. - Boże, Harry, tak mi przykro.
- Nikt nie został ranny - odparł Harry beznamiętnie. - Za to musimy być wdzięczni.
- Ta stajnia była twoją dumą i radością. - Tony pochylił się do przodu i położył dłoń
na ramieniu brata. - Co za cholerny pech.
Harry, który spędził wiele najszczęśliwszych chwil swojego życia w stajni
Silverbridge, tylko skinął głową i odrzekł:
- Tak.
- Czy miałbyś coś przeciwko temu, żeby wyjechać przez bramę dla dostawców? -
zapytała Tracy. - Pewien fotograf, który mnie prześladuje, parkuje przy głównej bramie.
- Prześladuje cię? - Harry zapytał ostro, skręcając w drogę prowadzącą do mniejszej
bramy.
- Tak to nazywam - odpowiedziała. - Jednak wygląda na to, że nie mogę nic z tym
zrobić. Uzyskałam sądowy nakaz, zmuszający go do trzymania się w określonej odległości
ode mnie, ale on nadal mnie śledzi i fotografuje. To strasznie denerwujące.
- Cena sławy - mruknął Tony.
- To oburzające - powiedział Harry ze szczerym współczuciem. - Wolność prasy to
wspaniała rzecz, ale powinna też istnieć jakaś ochrona prywatności.
- Zgadzam się w stu procentach - odpowiedziała Tracy. - Wydaje się jednak, że w
Ameryce osoby publiczne nie mają prawa do żadnej prywatności. Już się o tym przekonałam,
niestety.
Wjazd dla dostawców był czysty i Harry skręcił w kierunku kościoła Wszystkich
Świętych. Przejechał kawałek, kiedy usłyszał, jak na tylnym siedzeniu Meg mówi do
Tony'ego:
- Zeszłej nocy przydałaby się nam twoja pomoc. Nie mogę uwierzyć, że przespałeś
cały ten harmider.
- Niczego nie słyszałem - powiedział przepraszająco. - Zeszłej nocy bolała mnie głowa
i wziąłem pigułki, a one zawsze ścinają mnie z nóg. Przepraszam.
- Poradziliśmy sobie bez ciebie - odparł Harry i zatrzymał wóz na podjeździe przy
kościele parafialnym.
- Jesteśmy o piętnaście minut za wcześnie - poskarżył się Tony. - Szczerze mówiąc,
Harry, z tym upieraniem się, żeby przyjeżdżać do kościoła przed wszystkimi, jesteś zupełnie
jak tata.
Tracy wysunęła długie, smukłe nogi z samochodu i Harry po prostu nie mógł na nie
nie spojrzeć.
- Twój ojciec robił zupełnie tak samo jak mój - powiedziała. - Zawsze zapędzał nas do
kościoła całe wieki przed rozpoczęciem mszy. A jeżeli któraś z nas nadal czesała włosy czy
coś, niezmiennie mówił: „Mam nadzieję, że kiedy staniesz przed bramą niebios, święty Piotr
nie powie ci: „Teraz jestem zbyt zajęty czesaniem włosów, żeby cię wpuścić. Musisz zejść na
dół”. - Jej śmiech brzmiał niczym głęboki dźwięk dzwonków. - Oczywiście, na to nie było
odpowiedzi.
Harry zareagował na wzmiankę o mszy.
- Czy jesteś wyznania rzymskokatolickiego?
- Tak. Ale jestem zupełnie pewna, że Pan nie obrazi się, jeżeli wezmę udział w
nabożeństwie anglikańskim.
- Kościół Wszystkich Świętych jest taki tradycyjny, że pewnie bardziej katolicki niż
większość kościołów, do których chadzasz - powiedział Tony ironicznie.
Szli w stronę frontowego wejścia do znajomej kamiennej budowli, gdzie przez
stulecia rodzina Oliverów była chrzczona, zaślubiana i chowana.
- Kościół został zbudowany w czternastym i piętnastym wieku - powiedział Harry do
Tracy, która szła obok niego. - Od zawsze jest to kościół parafialny dla Silverbridge.
- Dzień dobry, milordzie. - Starszy mężczyzna stojący w drzwiach kościoła
rozpromienił się, kiedy Harry przed nim przystanął.
- Dzień dobry, Matthew - odpowiedział Harry. - Jak tam dzisiaj twój artretyzm?
- Nie najgorzej, milordzie, nie najgorzej - odparł mężczyzna.
Harry zauważył, że Matthew, który pracował w kościele jako pomocnik, wpatruje się
w Tracy, jakby właśnie ujrzał zjawę. Tracy uśmiechnęła się do niego i powiedziała:
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, panienko - zachrypiał.
- Może to i dobrze, że przyszliśmy wcześniej - zauważył z tyłu Tony. - Jeżeli
mielibyśmy paradować z Tracy przez nawę, kiedy kościół byłby pełen, wywołalibyśmy
zamieszki.
Tracy nie spróbowała nawet uprzejmie zakwestionować stwierdzenia Tony'ego. Ona
jest cholerną gwiazdą filmową, na miłość boską, pomyślał Harry. Nie mogę o tym zapomnieć.
Porozmawiał jeszcze z kilkoma osobami, które zgromadziły się w kruchcie,
wymieniając uwagi o plonach i pogodzie, po czym weszli do głównej części kościoła. Harry
usłyszał, jak idąca za nim Tracy wstrzymuje oddech.
Zawsze czuł silny związek ze swoim parafialnym kościołem, a dzisiaj pomyślał, że
wygląda najlepiej, jak to możliwe. Poranne światło wlewające się przez wszystkie okna
padało na georgiańską snycerkę, po - sztukowaną i wyblakłą od wieloletniego używania.
W kamiennych płytach pod stopami wierni przez stulecia wydeptali zagłębienia, a
kasetonowe drewniane ławy kolatorskie na przedzie mogły się poszczycić oryginalnymi
zawiasami i zamkami. Ława, która od pokoleń należała do jego rodziny, znajdowała się na
wprost pod imponującą trzykondygnacyjną kazalnicą, a wzdłuż ścian stały pomniki nagrobne
jego rozmaitych przodków.
Kościół był zapełniony w jednej czwartej i wszyscy ludzie ubrani w swoje najlepsze
niedzielne stroje wpatrywali się z zafascynowaniem w przechodzących Harry'ego i jego świtę.
Harry usunął się na bok, żeby wpuścić do ławy najpierw Tony'ego, potem Meg, a później
Tracy. Wszedł za nią, zamykając drzwiczki ławy, i wzniósł zasmucone oczy ku wysokiemu
krzyżowi za ołtarzem. Proszę, drogi Boże, modlił się, pozwól mi móc opłacić odbudowę
stajni.
Usiadł, zamknął oczy. W kościele szukał ukojenia. Przez cały ranek żołądek skręcał
mu się z niepokoju.
W dzieciństwie skojarzenia Harry'ego z kościołem Wszystkich Świętych były
pozytywne. Pierwszych nauk udzielał mu stary proboszcz, doktor Warren, który był dla niego
jak drugi ojciec. Kiedy rodzice posłali go do Eton, opierał się. Nie chciał opuszczać
bezpiecznego schronienia, przykościelnej biblioteki, ani być z dala od łagodnej dobroci
doktora Warrena. Oczywiście, został wyprawiony do szkoły, jak każdy angielski chłopiec z
jego sfery, ale to pełna współczucia moralność doktora Warrena towarzyszyła mu przez lata.
Zawsze pamiętaj, Harry, że celnie uświęca środków. Jakby słyszał doktora Warrena
wyraźnie, nauczycielskim tonem wypowiadającego te słowa. Największe zło dzieje się, kiedy
ludzie przekonują sami siebie, że wszelkie zachowanie dopóty jest do przyjęcia, dopóki cel
jest godny. To nigdy nie jest prawda.
Znów zabrzmiały mu w uszach złowieszcze słowa j strażaka, z którym rozmawiał
wcześniej: „Obawiam się, milordzie, że ogień został podłożony. Są ślady, że użyto nafty”.
Jakiż to cel usprawiedliwiałby spalenie stajni i być może upieczenie żywcem
dziesięciu niewinnych koni?
Pieniądze albo zemsta, pomyślał. To były najczęstsze motywy podpaleń.
Ponieważ nie przychodził mu do głowy nikt, kto mógłby chcieć się na nim zemścić,
odpowiedź musiała brzmieć: „pieniądze”. Czy Mauley mógł podłożyć ogień po to, żeby w ten
sposób zmusić go do sprzedaży?
Nie sprzedam swojej ziemi, pomyślał z ponurą determinacją. Dopiero co wyłożyłem
majątek na naprawę domów i kupno nowych urządzeń i bydła. Znam się na ziemi. Potrafię
zarobić pieniądze na rolnictwie. Nie sprzedam ziemi, żeby stała się polem golfowym.
Organy w głębi kościoła rozbrzmiały dźwięcznym, przykuwającym uwagę akordem, i
chórmistrz zapowiedział hymn otwierający nabożeństwo. Wszyscy wstali, organy zaczęły
grać. Harry wraz z chórem i resztą zgromadzonych zaśpiewał na głos znajome słowa
modlitwy. Potem usłyszał za sobą czysty sopran, dołączający do jego głębszego barytonu.
Doznał dziwnej pociechy, wiedząc, że ona tam jest.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Kiedy Tracy i pozostali wrócili z kościoła do Silverbridge, zastali tam młodą kobietę o
uderzającym wyglądzie. Robiła sobie kawę w kuchni.
- Mój Boże, Harry - powiedział gość, kiedy hrabia, Tracy i Tony weszli, rozglądając
się za jakimś śniadaniem. - Właśnie byłam w stajniach. Co za horror. Dzięki Bogu, że
wydostałeś wszystkie konie.
- Mieliśmy bardzo dużo szczęścia - zgodził się Harry. - Tracy, chciałbym ci
przedstawić Gwen Mauley. Gwen, to jest Tracy Collins.
Skośne zielone oczy Gwen wpatrywały się w Tracy spojrzeniem, które nie było
całkiem przyjazne. Zdumiewająca córka Robina Mauleya miała krótkie czarne włosy,
wysokie kości policzkowe i trójkątny podbródek. Ona wygląda jak kocica, pomyślała Tracy i
odezwała się uprzejmie:
- Jakże miło panią poznać.
- Jak się pani miewa? - odparła władczo Gwen. Spaniele zlazły z kanapy w chwili, gdy
Harry wszedł do kuchni, i teraz podążyły za nim. Podszedł do prawie pełnego dzbanka.
- Dzięki za zrobienie kawy, Gwen - powiedział, napełniając filiżankę. Podniósł ją i
odwrócił się do Tracy. - Kawy?
- Tak, bardzo dziękuję.
Harry przyniósł jej filiżankę i powiedział:
- Usiądź. Na pewno jesteś głodna. Usmażę parę jajek.
Kiedy Tracy zajęła miejsce, Gwen odezwała się podejrzliwie:
- Czy pojechała pani do kościoła z Harrym? Tracy uniosła brwi, żeby zaznaczyć swoje
zdziwienie z powodu tonu kobiety, i odpowiedziała chłodno:
- Cóż, tak, owszem.
- Wszyscy pojechaliśmy, Gwennie, moja droga - powiedział Tony. - Wiesz, jaki
patriarchalny jest Harry w sprawach, które uważa za swój wielkopański obowiązek.
Prostaczkowie mają widzieć pana na włościach w kościele, a więc jeżeli mieszka się w domu
Harry'ego, też trzeba się zabrać.
Gwen odparowała:
- Tracy Collins nie mieszka w tym domu.
Tracy lekko zmarszczyła brwi i zastanawiała się, jakiej właściwie natury są relacje
między Gwen a Harrym.
Tony odparł niewinnie:
- Och, nie wiedziałaś? Tracy mieszka u nas, odkąd spaliło się Wiltshire Arms.
Oczy Gwen rozszerzyły się.
- Wiltshire Arms spalone? Dobry Boże. Czy wszystko tu w okolicy staje w
płomieniach?
- Mam nadzieję, że nie - odpowiedział Harry. - Kawy, Tony? Czy chcesz dolewkę,
Gwen?
Oboje odpowiedzieli „tak”, i kiedy już Harry nalał im kawy, podszedł do lodówki i
wyjął miskę z jajkami. Psy plątały mu się pod nogami, z nadzieją machając ogonami.
- Czy ty naprawdę zamierzasz gotować? - zapytała zdumiona Gwen. - Gdzie jest pani
Wilson?
- W niedziele ma wolne - odpowiedział. - I tak, zamierzam gotować. Nie gotuję wielu
rzeczy, ale robię bardzo dobrą jajecznicę. A teraz, kto chce trochę?
- Ja - Tracy odezwała się natychmiast. - Czy masz chleb? Zrobić tosty do jajek?
- Doskonały pomysł - odpowiedział. - Chleb jest w pojemniku, o tam.
Wysokie obcasy Tracy zastukały na drewnianej podłodze, kiedy podeszła do
pojemnika na chleb. Gwen odezwała się do Tony'ego cierpko i dostatecznie głośno, by było ją
słychać:
- Ona najwyraźniej się tu zadomawia.
Plecy Tracy zesztywniały, a jej oczy zwęziły się, co zawsze było groźnym sygnałem.
Tony roztropnie zmienił temat.
- Harry nie mówił mi, że dzisiaj przyjeżdżasz.
- Nie planowałam przyjazdu - odpowiedziała Gwen. - Ale kilkudniowe przyjęcie, na
którym byłam, było tak bezdennie nudne, że wyjechałam dzień wcześniej. - Odwróciła głowę,
żeby posłać uśmiech Harry'emu. - Chciałam się dowiedzieć, co sądzisz o Dylanie. Nie mo-
głam się tego doczekać. Czy myślisz, że będzie z niego koń na grand prix.
- Nie mam co do tego wątpliwości. Zostanie cudownym koniem do grand prix, pod
warunkiem że będzie zdrów - odparł Harry. Energicznie mieszał jajka widelcem. - Ma
niewiarygodny talent i, co równie ważne, lubi pracować. Ale jak udało ci się zdobyć taki
klejnot?
- Miała go amerykańska amazonka, a znasz Amerykanów. Oni wszyscy chcą jeździć
na dużych niemieckich koniach półkrwi. - Gwen powiedziała to tak spokojnie, jakby sama
nigdy nie dosiadała konia półkrwi. - Pomyślałam, że ma niesamowity chód, więc złożyłam jej
ofertę, a ona ją przyjęła.
- Nie można jeździć na nim jak na koniu półkrwi - ostrzegł Harry. - Zdajesz sobie z
tego sprawę?
- Chyba do tej pory wiem już, jak się jeździ konno, Harry - odpowiedziała władczo.
- Cóż, myślę, że to wspaniały koń, absolutnie wyjątkowy - powiedział Harry,
wylewając jajeczną masę na patelnię. - Masz wielkie szczęście, Gwen.
Gwen położyła łokcie na stole i oparła na dłoniach swój trójkątny podbródek.
- Tak, cóż. Co zamierzasz teraz zrobić z tym moim absolutnie wyjątkowym koniem,
kiedy twoja stajnia spłonęła? Ja z pewnością nie chcę, żeby mieszkał na padoku.
Harry mieszał teraz jajecznicę.
- Zamierzam ustawić tymczasowe boksy w krytej ujeżdżalni. Konie mogą tam zostać,
dopóki nie odbuduję stajni.
Kruczoczarne brwi Gwen ściągnęły się.
- Chyba tak będzie dobrze... o ile to nie potrwa zbyt długo.
- Tosty gotowe - powiedziała Tracy i wyjęła chleb z piecyka. - Czy mam je
posmarować masłem, póki są gorące?
- Czy wyczuwam małą aluzję? - zapytał groźnie Tony.
Rzuciła mu krótkie spojrzenie i roześmiała się.
- Jak najbardziej. Jak większość Amerykanów, nie przepadam za tostami zimnymi jak
kamienie, a wydaje się, że tak zawsze podajecie je tu, w Anglii.
- Proszę bardzo, posmaruj - powiedział Harry. - Ale zanim to zrobisz, daj mi kawałek
dla psów.
Tracy wręczyła mu tosta, a on przełamał go na pół i dał łakomym spanielom
siedzącym u jego stóp. Potem posłał Tony'emu rozkazujące spojrzenie i powiedział:
- Może wyjmiesz jakieś talerze?
- Gdzie jest Meg? - zapytała Gwen, kiedy Tony postawił przed nią talerz. - Czy nie
była z wami w kościele?
Przez moment panowała cisza, a potem Harry powiedział:
- Była, ale nie chciała nic na śniadanie.
Gwen zdjęła łokcie ze stołu, tak żeby Tony mógł dać jej sztućce.
- Czy ta dziewczyna dalej głodzi się na śmierć? Doprawdy, Harry, musisz z nią coś
zrobić. To wstyd mieć siostrę, która wygląda jak szkielet.
- Chodzi do terapeutki - odpowiedział drętwo, zdejmując patelnię z kuchenki.
Tracy zakończyła smarowanie tostów, ułożyła je w stos na talerzu i przeniosła na stół,
gdzie Tony dokończył rozkładanie talerzy i sztućców. Harry przekładał jajecznicę do
niebiesko - białej misy.
- Jej potrzebny jest szpital - powiedziała Gwen. - Jedna z tych prywatnych klinik,
gdzie robią ci pranie mózgu i zmuszają do jedzenia.
Harry odparł przyjaźnie:
- Ja jestem prawnym opiekunem Meg, Gwen, i wydaje mi się, że najlepiej osądzę, co
jest jej potrzebne, a co nie.
- Jeżeli nie posyłasz jej do prywatnej kliniki dlatego, że myślisz, że cię na to nie stać,
to może lepiej sprzedaj tatusiowi tę ziemię, której chce - powiedziała Gwen.
- Stać mnie na wszystko, czego potrzebuje Meg - odparł Harry. Zaczął jeść z
apetytem.
- W każdym razie będziesz musiał sprzedać ziemię - powiedział Tony. - Będziesz
potrzebować pieniędzy na odbudowanie stajni.
Harry wziął tost.
- Nie mam zamiaru sprzedawać swojej ziemi. Firma ubezpieczeniowa zapłaci za
odbudowę stajni.
Tony wyglądał na sceptyka.
- Czy stajnia nie jest zarejestrowana jako budowla zabytkowa? Razem z domem i
ujeżdżalnią?
- Tak. - Harry spojrzał bratu prosto w oczy.
- Czy to nie oznacza, że musisz odrestaurować ją, w pełni przywracając do stanu
pierwotnego?
Mięsień na szczęce Harry'ego zadrgał.
- Tak.
Tony nieubłaganie ciągnął dalej:
- To znaczy, że musiałbyś mieć ją ubezpieczoną znacznie powyżej wartości rynkowej,
żeby pokryć koszty odbudowy.
- Tak. - Harry dalej spoglądał w oczy młodszego brata.
Tony uniósł brew.
- Czy ubezpieczyłeś ją powyżej wartości rynkowej?
- Ubezpieczyłem dom na czterokrotność wartości rynkowej - odpowiedział Harry.
Przerwał kontakt wzrokowy z Tonym i zjadł kolejny kęs jajecznicy. - Wszystkie budynki
dodatkowe, wliczając w to stajnię, są ubezpieczone według wartości rynkowej. Inaczej
byłoby to zbyt kosztowne.
Reakcją na tę informację było chwilowe milczenie. Potem odezwał się Tony:
- W takim razie pieniądze z ubezpieczenia nie wystarczą na odbudowanie stajni, jeżeli
musisz odtworzyć oryginał.
Harry dokończył jajka i odgryzł duży kawałek to - sta.
- Zdobędę zrzeczenie się od miejscowego urzędnika English Heritage.
- Za diabła się nie uda - odparł Tony.
Tracy także jadła z apetytem, ale podniosła wzrok i zapytała:
- Co to za urzędnik English Heritage? Odpowiedzi udzielił jej Tony.
- Urzędnik English Heritage to czujny strażnik każdej posiadłości, którą państwo
uznało za stałe i ponadczasowe dzieło sztuki. W związku z tym nie obchodzą go zupełnie
potrzeby rodziny, której przydarzyło się mieć rzeczoną posiadłość. - Odwrócił się do
Harry'ego. - Czy ty wiesz, że rodzinie Alanbych pięć lat zajęło uzyskanie zgody na
dobudówkę do kuchni?
Harry wzruszył ramionami.
- Do ciężkiej cholery, Harry - wybuchnął Tony. - Czy ty nie widzisz, co się wokół
ciebie dzieje? Przyjmij ofertę Mauleya, a będziesz miał pieniądze na odbudowanie stajni i
dokonanie w domu wszelkich napraw, jakie ci się marzą. Będziesz miał pieniądze, żeby
posłać Meg do najlepszego sanatorium na świecie. Chryste, będziesz miał pieniądze, żeby
sobie kupić nowy samochód! Dlaczego jesteś taki uparty?
Harry wytarł usta serwetką i odpowiedział spokojnie:
- Odziedziczyłem tę ziemię po ojcu i zamierzam ją przekazać swojemu synowi. I to
wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie, teraz czy kiedykolwiek. - Odsunął krzesło i
wstał. - Czy chciałabyś pojeździć na Dylanie, Gwen, i zobaczyć, jak postępuje jego
szkolenie?
- Po to przyjechałam - odpowiedziała, wskazując na swoje bryczesy i wysokie buty.
- A więc pójdę się przebrać. To mi nie zajmie dużo czasu.
Kiedy za Harrym zamknęły się drzwi, w kuchni zapadła cisza. Potem odezwał się
Tony:
- Chryste, ależ Harry potrafi być cholernym uparciuchem.
Tracy zaczęła zbierać puste naczynia. Gwen nie ruszyła się, żeby pomóc.
- Tatuś mówi, że Ambrose Percy wybierze inną lokalizację dla swojego hotelu, jeżeli
tatuś szybko nie zdobędzie ziemi.
Tracy zaniosła naczynia do zlewu, a potem wróciła do stołu, żeby zebrać filiżanki po
kawie.
- Dlaczego pani ojciec nie kupi po prostu jakiejś innej ziemi? - zapytała Gwen.
Gwen posłała jej spojrzenie, które ktoś bardzo nieuprzejmy mógłby posłać idiocie.
- Bo nie ma innej ziemi, która równałaby się Silverbridge. Takiej ilości
odpowiedniego gruntu w odpowiednim miejscu prawie nie da się teraz znaleźć.
Tony wtrącił się:
- I nawet po sprzedaży Harry nadal miałby ponad dwanaście tysięcy akrów! To
absurdalne z jego strony zachowywać się tak, jakby proszono go o sprzedanie rodzinnego
dziedzictwa.
- Zdawało mi się, że pan Mauley chce całą ziemię uprawną. - Sama nie wiedząc
czemu, Tracy poczuła, że musi stanąć w obronie Harry'ego. - Jeżeli twój brat zrezygnuje z
farm, nie będzie miał dochodów.
Oczy Tony'ego rozżarzyły się gniewem.
- Nie będzie potrzebował cholernych dochodów z farm! Będzie miał pieniądze od
Mauleya, które będzie mógł zainwestować. - Przeniósł wzrok z Tracy na Gwen. - Czy wiesz,
że Harry nie ma dosłowniej żadnych inwestycji? Są jakieś bezpieczne akcje o niskiej stopie
zwrotu, które należą do rodziny od wieków, ale praktycznie biorąc, dzisiejszy postęp ekono-
miczny zostawił go daleko w tyle. Fortuny rosną w całej Wielkiej Brytanii, ale poza paroma
wyjątkami, nie wśród arystokracji. To się nie mieści w głowie, ale Harry ciągle wierzy w
wyższość ziemi nad akcjami.
Tracy zaniosła filiżanki do zlewu i odkręciła kran. Tony powiedział prędko:
- Nie musisz tego robić, Tracy.
- Tylko je opłuczę i włożę do zmywarki - powiedziała. - Nie znoszę widoku brudnych
naczyń.
- Amerykańskie kobiety są takie gospodarne - rzuciła Gwen. Nie chciała, by to
zabrzmiało jak komplement.
- Amerykańskie kobiety wszystko robią porządnie - odparła Tracy protekcjonalnym
tonem.
Chciała zostać w kuchni, żeby podsłuchać rozmowę Tony'ego i Gwen, pohamowała
więc coraz silniejsze pragnienie zgładzenia Gwen i przytrzymała talerz pod kranem.
Gwen zniżyła głos i zapytała Tony'ego:
- Czy już mu przeszło po skandalu z Daną Matthews?
- Tak myślę. - Tony także ściszył głos. - Nigdy nie zrozumiem, jak on się w ogóle z
nią zadał. Brała kokę. Oczywiście, Harry o tym nie wiedział, kiedy zaczął z nią chodzić.
Wszyscy w mieście wiedzieli, ale nie Harry. Potem stała się tak zależna od niego, że kiedy się
dowiedział, czuł, że nie może jej opuścić. To ta awantura z wrzaskami i rzucaniem rzeczami u
Harrodsa go dobiła. Było o tym we wszystkich gazetach, na pewno widziałaś.
- Oczywiście, widziałam.
- I tak, niestety, nasze szansę na podporządkowanie sobie Dany i jej fortuny skończyły
na śmietniku.
- Nasze! - Gwen syknęła przeciągle. - Czekałeś na swój kawałek tortu od hojnej
Dany?
Tony odpowiedział coś, czego Tracy nie dosłyszała, a Gwen się zaśmiała. Potem Tony
dodał:
- A co z tobą, kotku? Czy teraz jesteś gotowa przystąpić do dzieła, gdy wydaje się, że
Harry otrząsnął się po fiasku z Daną?
- Mogłoby być zabawnie być hrabiną - powiedziała lekko Gwen.
Tracy poczuła takie ukłucie zazdrości, że musiała odstawić trzymaną akurat filiżankę,
bo zadrżała jej ręka.
Mój Boże, pomyślała. Jak mogę tak odczuwać, skoro ledwie znam tego mężczyznę?
Nogi krzesła Gwen zaszurały o podłogę i Tracy usłyszała, że kobieta się podnosi.
- Skorzystam z łazienki, zanim pójdę do stajni. Głos Tony'ego wrócił do zwyczajnego
poziomu.
- Idziemy na górę, Tracy. Czy chcesz pójść? Zamiast tego Tracy wolałaby wydrapać
oczy Gwen Mauley. Powiedziała jednak wystarczająco spokojnie:
- Przyjdę, kiedy skończę z naczyniami.
- Proszę bardzo - powiedział Tony. Drzwi kuchni zamknęły się. Tracy zakręciła wodę
i odłożyła ostatni talerz do zmywarki.
Podsłuchiwała, żeby dowiedzieć się, czy Tony zdradzi cokolwiek, co mogłoby
powiązać go z pożarem w stajni. Nie zrobił tego, ale to, co usłyszała, było równie
niepokojące. Tracy była wytrącona z równowagi tą rozmową. Samo to denerwowało ją
jeszcze bardziej.
Cóż mnie obchodzi, czy Harry poślubi tę wredną kobietę?, pomyślała ze złością.
W tej chwili drzwi kuchni otworzyły się i weszła Meg.
- Tracy, nie wiedziałam, że tu jesteś - powiedziała zaskoczona.
- Sprzątałam po śniadaniu - odparła Tracy.
Meg po przyjściu z kościoła przebrała się w swoje ulubione dżinsy i sweter. Podeszła
do kanapy, na której wyciągnęły się spaniele, i usiadła między nimi.
- Biedna Millie - powiedziała, głaszcząc jeden z jedwabistych łbów. Wpatrywała się w
spokojne brązowe oczy suki. - Harry cię porzucił?
Marshal, zazdrosny o uwagę, jaką poświęcano jego siostrze, potrącał ją. Tracy
odłożyła fartuszek do kredensu.
- Poszedł na górę, żeby się przebrać w strój do konnej jazdy. Gwen Mauley tu jest i
chce pojeździć na swoim koniu. Sądzę, że zabierze psy, nim pójdzie do stajni.
Na delikatnej twarzy Meg pojawił się grymas.
- Nie lubię Gwen Mauley. Poluje na Harry'ego.
- Na pewno byłaby dla niego odpowiednią parą - odpowiedziała Tracy. - Gwen lubi
konie i ma pieniądze. Cóż mogłoby być lepszego?
- To suka. I nie lubi mnie. Nie zniosłabym, gdyby została moją bratową. Byłaby
gorsza niż Dana Matthews.
- Wydaje się, że nie lubisz żadnej z sympatii brata - powiedziała Tracy.
- Był kiedyś zaręczony z Hilary Mortimer i ją całkiem lubiłam. Ale pokłócili się i
zerwali. - Słońce lśniło na srebrzystych włosach Meg, które byłyby piękne, ale wyglądały
matowo i bez życia. - Ale niech on się lepiej szybko ożeni. W tym roku skończy trzydziestkę.
- Spojrzała na Tracy oczyma wielkimi jak spodki. - Jest stary.
Tracy, która miała dwadzieścia siedem lat, trzydziestolatek wcale nie wydawał się
stary. Myślała, że to jest wręcz idealny wiek. Tracy, jak gdyby nigdy nic, oparła się o blat i
powiedziała:
- Jest spora różnica wieku między tobą a twoimi braćmi.
Meg pochyliła głowę, żeby pogłaskać Millie.
- Dwanaście lat między mną a Harrym i dziewięć lat między mną a Tonym. - Jej głos
zabrzmiał dziwnie burkliwie. - Byłam niespodzianką dla moich rodziców... i to niemiłą
niespodzianką. Matka myślała, że już ma spokój z dziećmi, a tuja. - Meg przesunęła
jedwabiste ucho Millie między palcami. - Nie żebym jej za bardzo przeszkadzała. Kiedy
byłam mała, podrzucała mnie niańce, a kiedy miałam osiem lat, wyjechałam do szkoły.
Tracy pomyślała o swym radosnym dzieciństwie i była wstrząśnięta obrazem,
odmalowanym przez Meg. Nic dziwnego, że biedna mała jest anorektyczką, pomyślała i
powiedziała:
- Nigdy nie rozumiałam, dlaczego Anglicy posyłają dzieci w tak młodym wieku do
szkół z internatem. Wydaje się nierozsądne powierzać komuś obcemu swoje dziecko w
czasie, kiedy najbardziej można je ukształtować.
Meg wzruszyła ramionami.
- Wszyscy tak robią.
- W Ameryce tak nie robimy, dzięki Bogu. A przynajmniej niewielu ludzi tak robi, jak
mi się zdaje, i to nigdy nie oddają do internatu dzieci w wieku ośmiu lat.
- W moim internacie była taka jedna wredna dziewczyna - zwierzyła się Meg, nie
przerywając głaskania długich uszu Millie. - Opowiadała mi przerażające historyjki i
płakałam przez nią.
Tracy odłożyła gąbkę, którą akurat trzymała.
- To brzmi okropnie.
- Och, dzięki temu stałam się twardsza - odpowiedziała Meg z wymuszonym
uśmiechem. - My, Oliverowie, z natury jesteśmy twardzi, jak wiesz.
Tracy spojrzała na kruche nadgarstki sterczące spod swetra Meg i podeszła, żeby
usiąść obok dziewczyny. Odsunięta Millie łypnęła z oburzeniem. Tracy objęła Meg
ramieniem i uścisnęła ją.
- Wcale nie jesteś twarda, jesteś kochana - powiedziała serdecznie. - Chciałabym mieć
taką siostrę jak ty.
Meg odwróciła głowę, żeby na nią spojrzeć.
- Naprawdę?
- Oczywiście.
Niewielki rumieniec zabarwił cerę na ostrych kościach policzkowych Meg.
- Ja też bym chciała, żebyś była moją siostrą.
- Wiesz, co ci powiem? - odezwała się Tracy. - Ściągnijmy Gail, żeby nas zabrała.
Wszystkie trzy możemy pojechać na lunch.
- Ale ty dopiero co zjadłaś śniadanie - powiedziała Meg zdumiona.
Tracy uśmiechnęła się.
- To prawda. Zaczekamy jeszcze z godzinkę, nim wyjedziemy.
Meg popatrzyła na długie, wytworne nogi Trący, obleczone w zwykłe rajstopy i obute
w granatowe pantofle na wysokim obcasie.
- Jak możesz wciąż być taka szczupła, skoro tyle jesz?
Tracy zastanowiła się chwilę, nim odpowiedziała:
- Czy naprawdę uważasz, że jestem szczupła, Meg? Meg przytaknęła z werwą.
- Oczywiście, masz piękną figurę.
- Dziękuję. - Tracy zawahała się, a potem śmiało pociągnęła temat: - Zdajesz sobie
sprawę z tego, że jesteś znacznie szczuplejsza ode mnie, prawda?
- Nie - powiedziała Meg. - Jestem gruba. Mamusia zawsze nazywała mnie kluchą.
Jaką straszną kobietą musiała być jej matka, pomyślała Tracy. Wyciągnęła odsłoniętą
prawą rękę i powiedziała:
- Proszę, przysuń rękę do mojej. - Po chwili Meg powoli spełniła prośbę. - A teraz
podwiń rękaw swetra. - Meg obrzuciła ją podejrzliwym spojrzeniem, ale podciągnęła rękaw
beżowego wełnianego swetra, odsłaniając rękę. Była to sama skóra, żyły i kości.
- Popatrz na nasze ręce, Meg - nalegała Tracy. - Twoja jest znacznie szczuplejsza niż
moja.
- Nie, nie jest - upierała się Meg. - Popatrz na ten cały tłuszcz. - I pociągnęła luźną
skórę, która marszczyła się w zgięciu jej łokcia.
- To nie tłuszcz - odpowiedziała Tracy. - To znak, że skurczyłaś swoje ciało bardziej,
niż może się skurczyć twoja skóra. Twoja skóra jest jak za duży sweter, który się marszczy.
Meg szarpnięciem spuściła rękaw i odwróciła twarz.
- Wiem, co chcesz powiedzieć. Chcesz powiedzieć, że jestem anorektyczką. Co z tego,
że jestem! Nic na to nie poradzę.
Tracy wpatrywała się w ostry profil Meg.
- Być może troszkę mogłabyś poradzić - powiedziała łagodnie. - Czy myślisz, że
mogłabyś wybrać się na lunch z Gail i ze mną i zjeść coś? To nie musi być wiele, ale chociaż
coś.
Plecy Meg były napięte i Tracy pomyślała, że dziewczyna powie „nie”.
- Chyba to mogłabym zrobić - wymamrotała Meg. Tracy poczuła, że ogarniają ulga.
- Cudownie. Wiesz, gdybyś była moją młodszą siostrzyczką, bardzo bym się o ciebie
martwiła.
Meg wpatrywała się w swoje sznurowane buty.
- Harry się o mnie martwi. Tylko że on nie wie, co zrobić.
Tracy wyciągnęła rękę i łagodnie odgarnęła Meg włosy z czoła.
- Harry nie może nic zrobić, Meg. To ty musisz sama się ratować.
Głowa Meg pochyliła się jeszcze niżej i burkliwy głosik powiedział:
- Nie wiem, czy chcę. Tracy ścisnęło się serce.
- No to spróbuj udawać, że chcesz. Okej? Zrobisz to dla mnie?
- Och... Dobrze - Meg podniosła głowę i odpowiedziała z udawaną irytacją: - Już
wszystko jest lepsze od twojego dokuczania.
Tracy uśmiechnęła się szeroko.
- Jestem świetna w dokuczaniu. Tylko zapytaj moją matkę. - Poklepała Meg po
kolanie i wstała.
- Uch, ojej - jęknęła Meg. Tracy popatrzyła na nią.
- O co chodzi?
Oczy Meg poruszały się szybko.
- Tył twojej granatowej sukienki jest cały w psiej sierści.
Tracy odwróciła głowę, żeby popatrzeć.
- Fuj. Wygląda to tak, jakbym miała na sobie więcej ich sierści, niż mają one same. -
Raz czy dwa bez powodzenia przesunęła dłonią po sukience. - Och, cóż, wizyta w pralni
chemicznej to załatwi. - Uśmiechnęła się. - Chodź, Meg, pójdziemy zadzwonić do Gail.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Tracy została rozpoznana w restauracji i musiała rozdać z tuzin autografów, zanim
mogła zacząć jeść. Zrobiła to z takim samym entuzjazmem jak dziecko, któremu rodzice
przykazali, żeby było grzeczne podczas wizyty znienawidzonego krewnego.
- Czy to nie denerwujące, że ludzie niepokoją cię w taki sposób? - zapytała Meg,
kiedy odszedł ostatni łowca autografów.
- To jak ból zęba - odpowiedziała smętnie. Gail westchnęła.
Tracy spiorunowała ją wzrokiem.
- No przecież rozdawałam te głupie autografy, prawda?
- Byłaś cudowna - powiedziała beznamiętnie Gail. Tracy odwróciła się do Meg.
- Czy potrafisz mi powiedzieć, dlaczego ktoś mógłby chcieć mieć czyjś podpis na
menu? Albo na serwetce? Czy na kawałku papieru toaletowego? Mogę zrozumieć, gdy chce
się mieć nazwisko autora na książce czy podpis malarza na obrazie, ale na co komu, u licha,
mój podpis na serwetce?
Meg zadumała się.
- Nie wiem, ale wydaje się, że ludziom to się podoba.
- Cóż, mnie nie - powiedziała Tracy z goryczą. Meg wpatrywała się w nią z
niedowierzaniem.
- Nie podoba ci się bycie aktorką, Tracy?
- Bardzo mi się podoba bycie aktorką. To dlatego przyjęłam tę rolę, bo to było
wyzwanie. Nie podoba mi się tylko bycie gwiazdą.
- Wielkie nieba - powiedziała Meg z oczyma wielkimi jak spodki.
- To jest nieustająca bitwa między Tracy a resztą świata - powiedziała Gail. - Jej
zdaniem fani nie powinni mieć jej dla siebie, choćby w części, poza jej filmami, a oni chcą
połknąć ją całą.
- Mogłabyś robić to, co robi Harry, kiedy nieprzyjemni ludzie próbują się do niego
kleić, bo jest hrabią - powiedziała Meg.
- A co robi Harry? - zapytała zaciekawiona Tracy.
- Spogląda na nich, jak gdyby byli jakimiś wstrętnymi robakami - odparła Meg. - O
tak. - I zrobiła minę.
Tracy i Gail zaniosły się śmiechem. Meg też się śmiała.
- Cóż, jemu to lepiej wychodzi.
Kelner przystanął przy ich stoliku i zapytał:
- Czy chce pani już złożyć zamówienie, panno Collins?
- Tak - odpowiedziała Tracy.
Obie z Gail zamówiły sałatkę makaronową. Meg po wyraźnym wahaniu zamówiła to
samo. Kiedy przyniesiono dania, Tracy bardzo się starała nie przyglądać się, jak Meg je.
Zamiast tego wraz z Gail wciąż wyciągały wspominki z dawniejszych filmów, w większości
zabawne. Wydawało się, że Meg bawi przysłuchiwanie się, i nim kelner przyszedł zabrać ta-
lerze, Tracy z ulgą zobaczyła, że dziewczyna zjadła trochę sałatki.
Roztropnie nie odezwała się słowem na ten temat.
Kiedy wyszły na zewnątrz, na ciepłe popołudniowe powietrze, żadna nie miała ochoty
wracać do domu.
- Niewiele miejsc jest otwartych w niedziele, ale możemy pojechać i obejrzeć białe
konie - zaproponowała Meg.
Tracy natychmiast się zainteresowała.
- Jakie białe konie? Lipicany?
- Nie - zaśmiała się Meg. - Mam na myśli wizerunki koni, wyryte w kredowych
zboczach. Mamy ich sporo w Wiltshire i są super.
- Och tak, widziałam zdjęcia - odparła Tracy z entuzjazmem. - Bardzo bym chciała je
zobaczyć.
- Dobrze - powiedziała Meg. - Będę pilotem.
Spędziły przemiły dzień, a obiad także zjadły poza domem. Meg wzbraniała się nieco
na wzmiankę o kolejnym posiłku, ale kiedy Tracy i Gail wyznały, że konają z głodu, poszła z
nimi. Zamówiła jednak tylko talerz zupy. Nie skończyła go.
Gail odwiozła Meg i Tracy z powrotem do Silverbridge o ósmej wieczorem.
- Och, zanim zapomnę - przypomniała sobie Gail, kiedy Tracy otworzyła drzwiczki
samochodu. - Zeszłego wieczora rozmawiałam z Melem. Wysyła ci scenariusz. Chce, żebyś
go przemyślała.
- Kim jest Mel? - zapytała Meg z tylnego siedzenia.
- Moim agentem - odpowiedziała Tracy i odwróciła się do Gail. - Kto jest autorem?
- Seth Nagle - Gail podała nazwisko scenarzysty jednego z najbardziej udanych
filmów Tracy. - I Harrison Ford jest zainteresowany.
- On jest stary - oświadczył głosik z tylnego siedzenia.
Tracy roześmiała się.
- Zerknę na scenariusz - powiedziała do Gail. - Ale rozmawiałam z Melem o tym, że
kilka moich ostatnich ról było takich podobnych do siebie. Zgodził się, że spróbuje znaleźć
mi coś innego. Seth Nagle to znowu to samo.
- Film, w którym teraz grasz, jest inny - zauważyła Gail.
- Wiem - odpowiedziała Tracy. - I uwielbiam to.
- O której masz być jutro na planie? - zapytała Gail.
- Mam być w charakteryzatorni o dziesiątej.
- W takim razie potem spotkamy się w twojej garderobie.
- Dobrze. - Tracy wysunęła się z auta, a Meg poszła w jej ślady. Obie pomachały Gail
na pożegnanie, kiedy odjeżdżała.
Później Tracy odwróciła się do Meg.
- Chyba przejdę się do stajni, żeby spalić mój obiad.
- W porządku - odpowiedziała Meg. - Ja idę na górę. W telewizji zaraz będzie jeden z
moich ulubionych programów.
Tracy była zadowolona z braku towarzystwa i raźnym krokiem ruszyła w kierunku
stajni. Po śniadaniu przebrała się z sukienki w wełniane spodnie i lawendowy kaszmirowy
sweter bliźniak, które były wystarczające ciepłe w ciągu dnia, ale zbyt cienkie na chłodny
wieczór. Tracy nie zawróciła jednak do domu, tylko dalej szła w stronę spalonej stajni.
Harry był tam, tak jak na to liczyła; opierał się o ogrodzenie padoku i obserwował
konie przeżuwające siano, które im wyłożył. Millie i Marshal były z nim. Zbliżając się, Tracy
policzyła konie na trzech padokach.
- Cześć - odezwała się i stanęła obok niego.
- Witaj - odparł, zerkając na nią szybko. Potem jego spojrzenie powróciło do koni.
Tracy skrzyżowała ręce, czuła wieczorny powiew.
- Widzę, że twoich dwóch zbiegów wróciło.
- Tak. Martin Chubb, jeden z moich dzierżawców, znalazł je zjadające siano na jego
pastwisku. Przyprowadził je dziś po południu.
Tracy przyjrzała się dziesięciu koniom, które rozdzielono na trzy padoki. Wszystkie
były nakryte derkami, a ich grzywy i ogony wyraźnie zostały wyczesane. Konie wydawały się
całkowicie zadowolone, kiedy zanurzały pyski każdy we własną stertę siana, a potem
podnosiły łby, żeby żuć i spokojnie rozglądać się wokół.
- Dzięki Bogu, że to ładny wieczór - powiedziała Tracy. - Gdyby musiały stać na
dworze w deszczu, nie byłyby takie rade.
- Wiem. - Jego głos zabrzmiał tak, jakby Harry był zamyślony. - Dzisiaj w pobliżu
Winchester jest impreza hippiczna i udało mi się umówić z firmą, od której wynajęli swoje
przenośne boksy, że dziesięć sztuk przyjedzie tu jutro.
- To świetnie. Będzie ci łatwiej, kiedy konie znajdą się pod dachem.
Przez cały czas, gdy Tracy prowadziła tę najzupełniej zwyczajną rozmowę, coś
kompletnie niezwyczajnego działo się w jej wnętrzu. Harry stał co najmniej pół metra od niej,
nawet nie muskając jej ramienia rękawem marynarki, a jednak Tracy jeszcze nigdy w całym
swoim życiu nie była bardziej świadoma fizycznej bliskości mężczyzny. Każdy nerw w jej
ciele wyczulił się na niego: lekkie poruszenie jego włosów w wieczornej bryzie, zatrzepotanie
rzęsami, drgnięcie ścięgna w jego lewej dłoni, kiedy oparł ją na ogrodzeniu - wszystko to
oddziaływało na nią w przemożny i niepokojący sposób. Raptem Harry zapytał:
- Czy Meg coś dzisiaj jadła?
- Trochę. Zjadła nieco sałatki makaronowej na lunch i pól talerza zupy na obiad.
- To dobrze. - Zerknął ponad ramieniem Tracy, jakby spodziewał się kogoś jeszcze. -
Gdzie ona jest? Myślałem, że chodzi za tobą jak cień.
- Chciała obejrzeć telewizję.
- Nie, nie chciała. - W jego głosie zabrzmiało ogromne znużenie. - Chciała pójść do
swojego pokoju, żeby ćwiczeniami spalić wszystkie te kalorie, które dzisiaj skonsumowała.
Tracy zapytała ostrożnie:
- Jak poważny jest jej stan?
Oparł rękę na ogrodzeniu padoku i odwrócił twarz do Tracy.
- Nie ma potrzeby, żeby szła do szpitala, a przynajmniej jeszcze nie. Właściwie to
kiedy rozmawiałem wczoraj z jej terapeutką, powiedziała mi, że zauważyła pewną poprawę.
Najwyraźniej ten film przyciągnął jej uwagę. Jednym z problemów z anorektykami jest to, że
tak skupiają się na sobie, że tracą zainteresowanie wszystkim innym. Terapeutką powiedziała
mi też, że jej zdaniem Meg przywiązała się do ciebie.
Tracy spojrzała w jego brązowe oczy i dreszcz przebiegł jej po plecach. Odchrząknęła
i powiedziała:
- Jeżeli jest coś, cokolwiek, co mogę zrobić, żeby pomóc, to proszę, powiedz.
Anoreksja to okropna choroba i wiem, że trudno ją leczyć.
- Dziękuję. Prosiłbym cię, żebyś nadal się z nią przyjaźniła, jeżeli to nie będzie zbyt
wielki kłopot.
Ona ufa bardzo niewielu ludziom. To jest jeden z powodów, które wywołały to
zaburzenie.
- Oczywiście, nadal będę jej przyjaciółką. To nie kłopot, lubię Meg.
- Dziękuję - powiedział cicho.
Po raz pierwszy zauważyła, że Harry ma na wierzchu dłoni świeże, brzydkie
oparzenie.
- Powinieneś mieć opatrunek, żeby nie wdała się infekcja. - I bez zastanowienia
sięgnęła po jego dłoń, jak gdyby chciała uważniej przyjrzeć się oparzeniu.
W chwili, kiedy go dotknęła, jego dłoń odwróciła się, a jego palce pochwyciły palce
Tracy. Odezwał się chrapliwym głosem:
- Niebezpiecznie tak robić.
Poddała się, kiedy tylko jego wargi dotknęły jej ust; całe jej ciało poddało mu się,
zatracając się w jego sile. Wszelkie myśli zastygły. Wszystko było czuciem: smak jego ust;
uderzający do głowy zapach jego płynu po goleniu; dotyk jego ciała przy jej ciele - uczucie
szaleńczo erotyczne, a jednak dziwnie kojące. Tracy doświadczyła tego wszystkiego tak
intensywnie, że zakręciło jej się w głowie i musiała przytrzymać się Harry'ego jeszcze
mocniej, żeby nie upaść.
Wreszcie podniósł głowę, ale nie pozwolił Tracy się odsunąć. Zamiast tego przysunął
jej głowę do swego ramienia i wtopił usta w jej włosy.
- Tracy - powiedział głosem zdradzającym, że jest poruszony do głębi.
Tracy objęła go rękoma w pasie i mocno przytrzymała. Przez chwilę zatrzymaną w
czasie stali w milczeniu, zamknięci w uścisku.
Odskoczyli od siebie, gdy tylko usłyszeli odgłos aparatu fotograficznego. Tracy
przeraziła się, widząc Jasona Counesa stojącego o jakieś sześć metrów dalej, z aparatem
wycelowanym w ich stronę.
Harry zaklął i ruszył w jego kierunku. Counes odwrócił się i rzucił do ucieczki. Harry
pobiegł za nim i obaj zniknęli między drzewami.
Serce Tracy waliło jak młot. Ten wstrętny, wstrętny człowiek. Miała ochotę go zabić i
obawiała się, że Harry czuje to samo. Odezwała się głośno:
- Na miłość boską, Harry, nie zrób mu krzywdy. Zadrżała na myśl o tym, co
napisałyby gazety, gdyby Jason został pobity.
Harry pojawił się nareszcie w zasięgu jej wzroku, wychodząc z lasu. W dłoniach miał
aparat. Tracy wyszła mu na spotkanie.
- Mam aparat tego małego skunksa - powiedział, kiedy się do niego zbliżyła. Był
blady z wściekłości. - I powiedziałem mu też, co zrobię, jeżeli znowu złapię go na moim
terenie. Mam nadzieję, że słuchał, bo mówiłem poważnie.
- To ten człowiek, który mnie nęka - odparła Tracy. Harry skinął głową, zerknął na
zegarek i powiedział szorstko:
- Powinniśmy wracać do domu. Wkrótce będzie ciemno.
Incydent z aparatem zmienił go z kochanka w czujnego obcego. Tracy nie wiedziała,
czy powinna być rozgniewana, czy zasmucona. Nie odzywając się, towarzyszyła mu w drodze
powrotnej ze stajni. W miejscu, skąd odchodziła droga do lasu, psy zaczęły wyć.
- O co chodzi? - odezwał się Harry z mieszaniną zaciekawienia i narastającego
niepokoju.
Tracy popatrzyła na psy - oba przyczaiły się jak do ataku, ze zjeżoną sierścią i oczyma
utkwionymi w jednym punkcie. Gardłowe warczenie, jakie wydawały, sprawiało, że włosy
stawały dęba.
- Co one tam widzą? - zapytał Harry i spojrzał tam, gdzie patrzyły psy.
Tracy zrobiła tak samo i zobaczyła na ścieżce mężczyznę i kobietę splecionych w
namiętnym uścisku. Włosy mężczyzny były jaśniejsze niż Harry'ego, a kobiety ciemniejsze
niż Tracy. Cała ich poza wyrażała rozpacz.
- Ty niczego nie widzisz? - ostrożnie zapytała Harry'ego.
- Nie, a ty?
Kiedy nie odpowiedziała, odwrócił się do psów.
- Spokój, Marshal. Spokój, Millie. Wszystko w porządku. Tam nic nie ma.
Marshal wydał ostre, groźne szczeknięcie, i ruszył naprzód. Szczeknięcie zwróciło
uwagę Tracy, która oderwała wzrok od pary na ścieżce. Czarno - biały spaniel Marshal z
uniesionymi miękkimi uszami zaskakująco przypominał wyglądem wilka. A potem w jednej
chwili pies uspokoił się.
Tracy natychmiast ponownie spojrzała w miejsce, gdzie przed chwilą widziała
Charlesa i Isabel. Nie było tam nikogo.
- Wśród poszycia musi być jakieś zwierzę, chociaż psy zwykle nie reagują tak
zaciekle na dzikie drapieżniki - powiedział Harry.
On ich nie widział.
Tracy popatrzyła na Harry'ego ze zdumieniem, kiedy zdała sobie sprawę, że jego oczy
były ślepe na te wizje. Wyraźnie oczy Charlesa i Isabel były ślepe na epokę, w którą się
wdarli.
Tracy była jedyną osobą zdolną dostrzegać oba światy.
Bariera czasu musi być niczym jedno z tych okien, które działają jak prawdziwe okno
po jednej stronie i jak lustro po drugiej, pomyślała. Jestem jedyną osobą po stronie z oknem.
Wszyscy inni widzą tylko odbicie swojego własnego świata.
- Teraz wydają się spokojne - powiedział Harry i znowu zaczął iść ścieżką. Tracy
dołączyła do niego i razem, a jednak osobno, szli w stronę domu.
Tracy poszła prosto do swojego pokoju, zamknęła drzwi i stanęła przy oknie,
opierając czoło o szybę.
Co się ze mną dzieje? Dlaczego czuję się tak w stosunku do akurat tego mężczyzny ?
Wiedziała, że gdyby Harry zapytał, czy może przyjść do jej pokoju, odpowiedziałaby
„tak”. Możliwość owego „tak” wywróciła jej świat do góry nogami. Rzeczywistość wyglądała
tak, że w świecie, gdzie seks uważa się bardziej za darmową rozrywkę niż za oznakę
zaangażowania, Tracy nigdy w życiu nie spała z nikim poza Scottym.
Jej hollywoodzcy przyjaciele nie uwierzyliby w jej pruderię. W ciągu lat znalazła
wiele powodów, żeby wyjaśnić swoje zachowanie zarówno sobie samej, jak i innym. Nie
chciała nabawić się choroby wenerycznej; nie chciała zajść w ciążę, a żaden środek anty-
koncepcyjny nie jest niezawodny; jej religia nauczała, że seks bez małżeństwa to grzech. Te
całkowicie uzasadnione motywy przedstawiała, by wyjaśniać, dlaczego nie realizuje tego, co
jej przyjaciółki nazywały potrzebami seksualnymi.
A prawdziwa przyczyna kryjąca się za jej zachowaniem była bardzo prosta: nie czuła
pokusy.
Tracy uwielbiała Scotty'ego i uwielbiała uprawiać z nim seks. Śmiali się i kochali, i
byli sobie bliscy w każdy możliwy sposób, tak samo fizycznie, jak emocjonalnie. Każdy
mężczyzna, którego spotkała po śmierci Scotty'ego, wydawał jej się obcy. Po prostu nie
potrafiła się zdobyć na to, żeby robić z kimś obcym to, co robiła ze Scottym.
A potem pojawił się ten mężczyzna. I odsuwał Scotty'ego na bok.
Tracy poczuła łzy piekące ją pod powiekami.
Nie mam już nawet twojego zdjęcia w sypialni.
W rzeczywistości studio fotograficzne w Westport zachowało negatywy z jej ślubu i
obiecało wykonać nową odbitkę i przysłać jej. Ale w zamęcie nękających ją uczuć mogła
myśleć tylko o tym, że chce popatrzeć na Scotty'ego w tej właśnie chwili, a nie może.
Czy to możliwe, że jest jakaś więź między Harrym a mną, która sięga daleko w
przeszłość?
Ale jeżeli tak właśnie było, jeżeli wizje w jakiś sposób wiązały się z nią i Harrym,
dlaczego ona je widziała, a on nie?
Pomyślała, że może dlatego, że jest na nie bardziej podatna. Przypomniała sobie
wyraźnie kpiący sposób, w jaki potraktował jej pytania o duchy, i pomyślała, że być może
jego sceptycyzm działał jak bariera pomiędzy nim a wiadomością, którą zamierzali przekazać
Charles i Isabel - cokolwiek to było.
Zapukała do drzwi łazienki, żeby się upewnić, czy nie ma tam Meg, a potem wzięła
prysznic, wysuszyła włosy suszarką i nałożyła satynową piżamę w kolorze kości słoniowej.
Kiedy wyszła z łazienki, podeszła do okna. Właśnie odsunęła zasłonę, żeby wyjrzeć w
oświetloną księżycowym światłem noc, gdy jej wzrok przykuła niewyraźna postać znikająca
za rogiem domu.
Otworzyła okno i wychyliła się, starając się dojrzeć, kto to był, ale w ciągu krótkiej
chwili, jaką jej to zajęło, postać znikła.
Serce Tracy zaczęło łomotać.
Co się tutaj dzieje? Czy ktoś skrada się w ciemnościach, planując kolejny akt sabotażu
?
Nie namyślając się wiele, pobiegła korytarzem do saloniku, żeby sprawdzić, czy jest
tam Harry. Był tam i Tracy pospiesznie opowiedziała mu, co zobaczyła i czego się obawiała.
- Zostań tutaj - powiedział. - Pójdę się rozejrzeć. Podeszła do okna od frontu, wyjrzała
i już po chwili zobaczyła Harry'ego znikającego za rogiem budynku. Miał ze sobą latarkę,
której światłem omiatał trawnik, szukając wszystkiego, co wyglądałoby podejrzanie.
Najwyraźniej niczego nie znalazł, bo odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku bocznego
wejścia. Niedługo potem Tracy usłyszała jego kroki na klatce schodowej.
- Nie ma śladu kogokolwiek - powiedział Harry, wchodząc do pokoju. - Może ci się
wydawało.
- Nie sądzę - odparła Tracy. Odeszła od okna i stanęła pośrodku saloniku, z lękiem
mocno zaciskając dłonie.
Brązowe oczy Harry'ego przesunęły się od jej ust na piersi i biodra.
- Śliczna piżama - powiedział.
Tracy nagle zdała sobie sprawę, że Harry myśli, że zaplanowała tę scenę, żeby go
uwieść. Ogarnęła ją wściekłość.
- Przepraszam, że pana niepokoiłam, milordzie - powiedziała cierpko. - Nie będę już
zabierać ani chwili pańskiego cennego czasu.
Żeby dostać się do drzwi, musiała przejść obok niego, do czego przygotowała się,
zadzierając podbródek i napinając się cała.
- Tracy - powiedział i wyciągnął rękę w stronę jej okrytego satyną ramienia.
Wyrwała mu się.
- Dobranoc - odpowiedziała ze złością, a potem minęła go i ruszyła do bezpiecznej
kryjówki swojego pokoju.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Kiedy Tracy obudziła się rano, jej gniew ulotnił się, pozostawiając tylko determinację,
żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Charlesie i Isabel.
Muszę ich znowu zobaczyć. Muszę zrozumieć, dlaczego misie ukazują.
Być może te wizje miały po prostu sprawić, by dowiedziała się o jakiejś swojej
dawniejszej więzi z Harrym. Być może ich celem było wyczulenie jej na to, że był jej
przeznaczeniem.
Jej wargi wygięły się w kwaśnym uśmiechu.
Przeznaczenie. Jakże Scotty by się ze mnie śmiał.
Zerknęła na budzik na nocnej szafce i zobaczyła, że nie zadzwoni jeszcze przez
godzinę. Zastanawiała się, czy zostać w łóżku, czy nie. Uznała, że jest całkiem rozbudzona i
że już nie zaśnie. Wyciągnęła ręce za głowę, ziewnęła, wyłączyła budzik, podniosła się z
łóżka i poszła do łazienki.
Podczas ubierania się wpadła na pomysł, żeby wykorzystać dodatkową godzinę na
zbadanie reszty domu. Zjawy wydawały się pojawiać w tych samych miejscach, gdzie prawie
sto lat wcześniej rozegrały się rzeczywiste wydarzenia.
Bardzo mało prawdopodobne, żeby Charles spotykał się z guwernantką w
sypialnianym skrzydle domu. To zapewne dlatego nigdy nie widziałam ich w żadnym z pokoi
składających się na apartament rodziny. Muszę pójść do wspólnych pokoi, takich jak salon na
górze, gdzie raz ich zobaczyłam.
Zapięła zamek dżinsów, wsunęła stopy w skórzane mokasyny i sprawdziła korytarz.
Chciała zobaczyć, czy droga wolna. Była wolna, więc Tracy śmiało ruszyła do drzwi
łączących apartament z salonem na piętrze, otworzyła je i weszła do środka.
Tym razem pokój był pusty. Tracy podeszła do pięknie dekorowanych podwójnych
drzwi, otworzyła je i po raz pierwszy wkroczyła do tej części Silverbridge, w której mieszkał
Charles, a którą obecnie tylko przez dwa miesiące w roku oglądali zwiedzający.
Ogromne, obwieszone obrazami foyer ukazało wspaniale rzeźbioną klatkę schodową,
która prowadziła na niższy poziom. Tracy powoli zeszła na dół, zerknąwszy z podziwem w
górę na cudowny kryształowy żyrandol.
Później będzie się zachwycać kolekcją obrazów wiszących na ścianach Silverbridge:
czterema malowidłami historycznymi pędzla Angeliki Kauffmann w holu klatki schodowej,
dwoma van Dyckami w bibliotece, ogromnym Constable'em w jednym z salonów, dwoma
pejzażami Claude'a w jadalni, Tycjanem i trzema portretami Velazqueza w jednym salonie,
dwoma Turnerami w drugim, a w następnym - z obrazem Reynoldsa nad kominkiem,
przedstawiającym naturalnej wielkości wizerunek ateńskiej kurtyzany Thais nakłaniającej
Aleksandra Wielkiego do spalenia perskiego pałacu królewskiego w Persepolis. Później
będzie się zachwycać plafonami Josepha Rose'a i Antonio Zucchiego, gzymsami nad ko-
minkiem Thomasa Cartera i stuletnimi dywanami Aubussona. Będzie podziwiać meble
Chippendale'a, herby na ścianach wejściowego hallu, elegancki fryz w holu klatki schodowej.
Ale w tej chwili dom zszedł w jej myślach na drugi plan. Szukała Charlesa.
Znalazła go w bibliotece, stojącego przed pięknym gzymsem nad kominkiem,
pyszniącym się dwiema rzeźbionymi marmurowymi płycinami. Jednak kobieta, która była z
Charlesem, to nie była Isabel. Była starsza, miała jasne włosy przycięte krótko w stylu
regencji i nosiła długą, niebieską empirową suknię. Stała przed Charlesem, a jej napięte
ramiona zdradzały gniew.
- Chcę, żeby Isabel odeszła - kobieta powiedziała rygorystycznym, ostrym tonem. -
Może pojechać do jednej ze swoich kuzynek.
Charles miał na sobie strój do konnej jazdy, który sprawiał, że jego ramiona
wyglądały na bardzo szerokie. Wyraz jego twarzy był ostrożny, kiedy spoglądał na kobietę,
która musiała być jego żoną.
- Dlaczego ma odejść, Caroline? - zapytał z dobrze odegranym zdziwieniem. -
Doskonale wykonuje swoją pracę. Dzieci ją uwielbiają.
- To nie adoracja dzieci mnie martwi - odpowiedziała kobieta z goryczą.
Jego brązowe oczy stały się jeszcze bardziej czujne.
- Co masz na myśli? Kobieta zadarła głowę.
- Doskonale wiesz, co mam na myśli, Charlesie. Podkochujesz się w niej! Nie
pozwolę się oszukiwać w moim własnym domu. Ani nie przystanę na menage a trois, do
czego została zmuszona biedna Georgiana Devonshire.
Jego twarz stężała w sposób, jaki Tracy widywała u Harry'ego.
- Ależ to absurdalne, Caroline. I obraźliwe. Jeżeli sądzisz, że wykorzystałbym młodą
dziewczynę znajdującą się pod moją opieką, to niezbyt dobrze mnie znasz.
Kobieta ironicznie zmrużyła oczy.
- Sądzę raczej, że jest odwrotnie, Charlesie, i że to słodka, bezbronna mała Isabel
wykorzystuje ciebie.
- To śmieszne. - Teraz był wyraźnie zły.
- Nie, wcale nie, tylko że ty jesteś zbyt ogłupiony, żeby to dostrzec. Chcę, żeby
odeszła z tego domu, Charlesie. Czy mnie słyszysz? - W jej głosie zabrzmiała nuta zbliżającej
się histerii.
Jego twarz miała ponury wyraz.
- Ona nie ma dokąd pójść.
- To nie moje zmartwienie. Przyjęłam ją, dałam jej dom, powierzyłam jej moje dzieci,
a ona odpłaca mi, próbując ukraść mi męża. Cóż, nie będę tego znosić, Charlesie. Pozbądź się
jej albo sama ją wyrzucę. - I z takim dictum odwróciła się od niego, przeszła obok Tracy, po
czym opuściła pokój.
Tracy odczuła jej przejście obok jako powiew chłodnego powietrza.
Pozostawiony sam sobie Charles odwrócił twarz w stronę kominka. Położył dłonie na
półce nad nim i pochylił głowę. Ze swojego miejsca Tracy mogła dostrzec ścięgna napinające
się w jego dłoniach, tak mocno uchwycił się drewna.
Zastanawiała się, co by się stało, gdyby do niego przemówiła.
- Charlesie - powiedziała łagodnie. W jego postawie nie zaszła żadna zmiana.
Spróbowała znowu, teraz ostrzej.
- Charlesie!
Nadal nic. Nie mógł jej widzieć, nie mógł jej też usłyszeć.
Stał tam przez długą chwilę, a Tracy stała także, obserwując go. Potem wyprostował
się i pomaszerował pewnie w stronę drzwi. Tracy patrzyła, jak wychodzi, i pomyślała, że
jeszcze w jednym miała rację. Charles nie poruszał się z kocią zwinnością Harry'ego . Chodził
jak żołnierz.
Tracy stawiła się do charakteryzacji kilka minut przed czasem, a potem wróciła do
swojej garderoby, żeby zaczekać, aż będzie potrzebna. Tak jak Gail jej obiecała, czekała tam
już ze stertą listów wymagających podpisu Tracy. Kiedy Tracy skończyła podpisywać ostatni
list, Gail odezwała się:
- Jakoś dziwnie widzieć cię bez Meg u boku. Tracy zerknęła na sekretarkę, żeby
zobaczyć, czy mówiła serio. Na twarzy Gail nie było widać ironicznej miny, którą Tracy
znała aż za dobrze; wyglądała poważnie.
- A wracając do biednej bogatej dziewczynki - powiedziała. - To, co wczoraj
opowiedziała o swoim dzieciństwie, wystarczyło, żeby krew zastygła mi w żyłach.
Tracy westchnęła.
- Kiedy nie jest się kochanym w dzieciństwie, powstają szkody, których czasem nie da
się naprawić.
- My nie mieliśmy ani grosza, ale wszyscy wiedzieliśmy, że jesteśmy kochani -
odpowiedziała Gail. - Jeżeli tak na to spojrzeć, to chyba miałam więcej szczęścia niż Meg.
- Miałaś - zgodziła się Tracy. - Jej brat posyła ją do terapeutki. Ta kobieta powiedziała
mu, że kręcenie tego filmu w ich posiadłości ma dobroczynny wpływ na Meg. Dało jej to coś,
o czym może myśleć, oprócz wymiarów.
- Ach, tak - odparła Gail. - Jej brat. - Uniosła brew. - Zakładam, że masz na myśli
lorda Silverbridge'a, a nie tego młodszego.
Tracy ostrożnie rozłożyła spódnicę i usiadła na krześle przed lustrem.
- Lord Silverbridge jest jej prawnym opiekunem.
- On ma to coś, co rzadko spotyka się w tych czasach u mężczyzny - powiedziała Gail.
Siedziała na kanapie i wkładała listy do kopert.
- Co masz na myśli? - zapytała zaciekawiona Tracy. Gail podniosła wzrok i z zadumą
zmarszczyła czoło.
- Nie potrafię powiedzieć dokładnie. To nie chodzi o to, że jest przystojny albo
seksowny, chociaż jest i taki, i taki. Ale na świecie są tysiące przystojnych, seksownych
mężczyzn. To jest... Och, nie wiem, ale cokolwiek to jest, on to ma.
- Jest hrabią - powiedziała Tracy.
- A co to ma z tym wspólnego? - Gail wróciła do zapełniania kopert dopiero co
podpisanymi listami.
- Wszystko. On zawsze był całkowicie pewien swego i swojej pozycji w świecie. To
część tego, kim jest. A jest hrabią.
- To brzmi bardzo klasowo - powiedziała Gail. Upchnęła ostatni list do koperty i
uporządkowała je, żeby móc spiąć je gumką.
- Anglia to nadal społeczeństwo podzielone na klasy - powiedziała Tracy. - O wiele
bardziej niż Ameryka.
Rozległo się pukanie do drzwi przyczepy i męski głos zawołał:
- Czekają na panią, panno Collins.
- Dziękuję - odkrzyknęła. Sprawdziła makijaż przed lustrem, zabrała sweter, żeby
nałożyć go na cienką suknię z czasów regencji, i wyszła.
Poranne ujęcia składały się na jedną z najważniejszych scen w filmie. Był to moment,
kiedy Martin jest prawie pewien, że jego żona zdradza go z innymi mężczyznami, i po raz
pierwszy wyraża głośno swoje podejrzenia. Julia gwałtownie zaprzecza jego oskarżeniom.
Scena kończy się pocałunkiem, który stanowił jeden z najważniejszych momentów książki i
musiał być też jednym z najważniejszych momentów filmu.
Dave omówił z nimi scenę, nim zaczęli.
- Jon, ta scena jest bardzo istotna dla Martina. Jest już prawie przekonany, że Julia jest
mu niewierna, ale wciąż odczuwa do niej bardzo silny pociąg. Nie cierpi tego pociągu, chce
się od niego uwolnić, ale nie potrafi. To jest scena, która pokazuje wszystkie jego wewnętrzne
konflikty. Martin zaczyna od oskarżenia jej, narasta w nim gniew, kiedy słucha, jak ona
zaprzecza jego oskarżeniom, chce ją wyrzucić ze swojego domu i ze swojego życia, ale kiedy
ona wabi go fizycznie, nie potrafi się jej oprzeć. Jego uczucia pod koniec sceny to frustracja,
desperacja i czysta, niepohamowana żądza. Jesteś gotów?
- Tak - odpowiedział Jon.
Dzień był pochmurny, w prognozie pogody zapowiadano deszcz po południu i Dave
koniecznie chciał skończyć ujęcie, nim zacznie padać.
- Dobrze, Tracy - powiedział. - To jest najważniejsza scena także dla twojej postaci.
Po raz pierwszy widzimy wyraźnie, że Julia jest świadoma swojej seksualnej siły, a kiedy
używa tej siły, żeby uspokoić podejrzenia męża, wydobywa się na pierwszy plan kwestia
tego, które z nich kontroluję sytuację.
- Tak - powiedziała Tracy.
Faktycznie na długo przed wzięciem udziału w pierwszym czytaniu scenariusza Tracy
postanowiła zagrać Julię jako młodą dziewczynę, która została erotycznie rozbudzona przez
męża i która stopniowo zaczyna zdawać sobie sprawę z władzy, jaką seksualny magnetyzm
daje jej nad mężczyznami. W oczach Tracy Julia nie była winna niewierności, o którą po-
sądzał ją mąż, ale była winna tego, że stanowiła seksualną pokusę.
I na tym polegała tragedia, zdaniem Tracy. Młoda dziewczyna, dziewiętnastowieczna
młoda dziewczyna, wychowana, by uważać samą siebie za bezradną, za pionka w rękach
mężczyzn, odkryła, że ma cudowną władzę nad tymi wyższymi istotami, które rządziły jej
życiem. Wykorzystywała tę władzę nieostrożnie i przez to doprowadziła do własnego upadku.
Książka i film celowo pozostawiały kwestię winy Julii nierozstrzygniętą. Była czy nie
była winna? Ale dla Tracy Julia była niewinną istotą, zniszczoną nie tylko przez męża, lecz
także przez społeczeństwo, które uczyniło ją tym, czym była.
- Świetnie - powiedział Dave. - No to do roboty. Nakręcili scenę. Od pierwszego
wypowiedzianego słowa Jon emanował taką ledwie kontrolowaną złością, że Tracy łatwo
mogła wczuć się w rolę. W konfrontacji z rozzłoszczonym, groźnym mężczyzną Julia
instynktownie uspokajałaby go i zjednywała sobie. Po swoich początkowych pełnych urazy
zaprzeczeniach oskarżeniom ze strony męża starałaby się udobruchać go, wykorzystując
jedyną władzę, jaką miała nad mężczyznami.
- Naprawdę, milordzie - powiedziała Tracy łagodnie, niemal bez tchu. - Ty jesteś
jedynym, którego kocham. - Podniosła powieki i przelotne spojrzenie na pełną złości twarz
Jona kazało jej cofnąć się od niego o krok. Potem, zdeterminowana, by zachowywać się
dzielnie, z powrotem przysunęła się i uniosła dłoń, żeby dotknąć jego surduta. - Nie wiem,
czemu wysuwasz przeciwko mnie te oskarżenia. - Pozwoliła, by jej oczy napełniły się łzami. -
One mnie ranią.
Gniewnie strącił jej dłoń z klapy surduta.
- Moje słowa nie mogą zranić cię bardziej, niż twoje zachowanie zraniło mnie. - Jego
głos był przepełniony goryczą.
Tracy zamrugała, tak żeby dwie łzy stoczyły się po jej twarzy.
- Jesteś moim mężem, milordzie. Wiesz dobrze, że byłam niewinna, kiedy weszłam do
twojego łoża. Jak możesz wierzyć, ze splamiłabym przysięgę, którą ci złożyłam?
Jon spoglądał na nią. Na jego twarzy widać było konsternację zmieszaną z
wściekłością. Ujęła jego twarz w dłonie i podniosła ku niemu głowę.
- Nigdy bym pana nie zdradziła, milordzie. - Przygryzła dolną wargę, przyciągając
jego uwagę do swych soczystych ust. - Naprawdę - wyszeptała.
Jon wydał z siebie pomruk niczym zranione zwierzę, wyciągnął ręce i gwałtownie
przyciągnął ją do siebie. Potem jego usta, twarde, obezwładniające, karzące, opadły na jej
wargi.
To był przerażający pocałunek i kiedy Jon wreszcie ją puścił, Tracy poczuła smak
krwi. Cofnęła się od niego i podniosła dłoń do ust.
- Jak to ci się podobało, madame? - powiedział Jon groźnym tonem. - Czy miałabyś
chęć kontynuować to spotkanie w naszej sypialni?
Serce waliło Tracy jak młotem i wpatrywała się w krew, która zaplamiła jej palce. Ten
pocałunek to było znacznie więcej, niż się spodziewała.
Boję się, pomyślała.
Boję się, a jedyny sposób, żebym była bezpieczna, to sprawić, żeby mnie pragnął.
Z ledwie skrywanym dreszczem podeszła do męża, objęła go rękoma w pasie i
położyła mu głowę na ramieniu.
- Przykro mi, milordzie - wyszeptała. - Tak mi przykro, że cię rozgniewałam. Nigdy
tego nie chciałam. Myślałam, że jestem po prostu uprzejma dla tych mężczyzn. Nie było nic
ponadto, daję słowo.
Poczuła, jak sztywne jest ciało Jona pod jej dotykiem. Nie mogła dostrzec wyrazu jego
twarzy, którą filmowała kamera. Aż wreszcie odpowiedział jej zduszonym głosem:
- Chodźmy na górę.
- Cięcie - zawołał Dave. - Bierzemy. Promieniał, podchodząc do dwojga swoich głów-
nych aktorów.
- To było wspaniałe, absolutnie wspaniałe. Charakteryzatorka przyniosła Tracy
chusteczkę, którą ta przyłożyła sobie do rozciętej wargi.
- To z pewnością było realistyczne - powiedziała z ożywieniem. - Wystraszyłeś mnie
prawie na śmierć, Jon.
Nadal wyglądał tak, jak podczas kręcenia sceny. Jego głos zabrzmiał chropawo, kiedy
odparł:
- Przepraszam, że rozciąłem ci wargę. Nie zamierzałem.
- Rozcięta warga jest świetna - zachwycał się Dave. Zatarł dłonie. - Pierwsza krew
przelana przez Julię. - Poklepał Jona po plecach i odwrócił się do Tracy. - Byłaś cudowna,
Tracy... niewinna, a jednak bardzo seksowna. Okej. Zróbmy to jeszcze raz.
Kiedy tylko skończył mówić, zaczął padać deszcz. Tracy poczuła ulgę, że nie musi
powtarzać sceny. Nie chciała nigdy więcej znaleźć się w pułapce stalowego uścisku Jona ani
poddawać się jego porywającemu pocałunkowi. To doświadczenie było jednocześnie straszne
i głęboko odrażające.
Nadszedł Greg z ogromnym golfowym parasolem i przytrzymywał go nad Tracy,
podczas gdy Dave narzekał:
- Do diabła, do diabła! Jeżeli pierwsze ujęcie nie wyjdzie, będziemy musieli zaczynać
wszystko od nowa.
- Założę się, że scena jest świetna, taka jak ją nakręciliśmy - powiedziała Tracy.
Dave westchnął.
- Będę musiał poczekać do jutra, aż zobaczę kopię materiałów z dzisiaj. To była
ostatnia scena w ogrodzie. Dalej mamy zacząć kręcić w domu. - Znowu westchnął. - Cóż,
deszcz nas stąd wypędził. Przynajmniej będziemy mieć więcej czasu na przygotowanie domu
do zdjęć.
Deszcz mocno bębnił o parasol Tracy.
- A co z aktorami, Dave? Czy mamy wolne popołudnie?
- Tak - odpowiedział Dave. - Ale jutro bądźcie gotowi na wezwanie. Jeżeli przy
przeglądaniu materiałów zobaczę jakiś problem z dzisiejszymi ujęciami, będę chciał nakręcić
tę scenę jeszcze raz.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Kiedy Tracy wróciła, w przyczepie Gail rozmawiała przez telefon. Tracy skinęła
sekretarce ręką, usiadła przy toaletce i zaczęła nakładać na twarz krem, jednocześnie przez
cały czas słuchając tego, co Gail mówiła do słuchawki.
- Nie rozumiem, jak Tracy ma wystąpić w programie Lettermana, skoro wciąż kręci w
Anglii, Mel - powiedziała Gail rzeczowym tonem.
Tracy obróciła się na krześle i bezgłośnie wypowiedziała: - Żadnego Lettermana - Nie
znosiła występować w „Letterman Show”. Letterman utrzymywał w swoim studiu
temperaturę ledwie kilku stopni powyżej zera, co byłoby w porządku, gdyby Tracy mogła
mieć na sobie wełniane spodnie, sweter i ciepłą bieliznę. Ale wytwórnia nalegała, żeby
wyglądała olśniewająco, co przekładało się na „odsłoń dużo ciała”, i dwukrotnie, kiedy
występowała w programie, zmarzła na kość.
Gail odpowiedziała, nadal rzeczowo:
- Tak, wiem, że jej film wchodzi na ekrany pod koniec czerwca, i wiem, że wytwórnia
oczekuje, że będzie go promować. Ale ona nie może być w dwóch miejscach jednocześnie,
Mel. - Gail przewróciła oczami, słuchając odpowiedzi Mela. Potem położyła dłoń na
słuchawce i powiedziała: - On chce, żebyś poleciała do Nowego Jorku, wystąpiła w
programie i następnego dnia powróciła do Anglii. Tracy wyciągnęła rękę.
- Daj mi ten telefon. Gail usłuchała.
- Mel - odezwała się Tracy. - Czy ty postradałeś rozum? Nie zamierzam przemierzać
Atlantyku dwukrotnie w ciągu dwóch dni.
Po telefonicznym kablu nadeszła odpowiedź z Kalifornii:
- Możesz polecieć concorde'em, maleńka.
- Nie, nie mogę polecieć concorde'em. Cały ten pomysł jest śmieszny.
- Tracy. - Zawsze kiedy Mel nazywał ją „Tracy”, a nie „maleńka”, wiedziała, że jest
zły. - Wytwórnia oczekuje, że będziesz promować ten film. Spodziewają się, że to będzie
jeden z hitów lata, a skoro ty jesteś jego gwiazdą, musisz zrobić swoje, żeby go nagłośnić.
- Wiem o tym, Mel. - Jej głos był nieugięty. - I wystąpię u Lena, kiedy wrócę do
domu. Ale nie zamierzam latać tam i z powrotem, żeby wystąpić w „Letterman Show”,
którego nie znoszę.
- On ma duże wpływy.
- Do diabła z jego wpływami - odpowiedziała Tracy. - I do diabła z tobą, Mel.
Mel westchnął.
- Dobrze. Wymigam się od Lettermana.
- Dziękuję.
- W każdym razie i tak będzie głośno o tobie z innego źródła. Co jest między tobą a
hrabią Silverbridge'em?
- Co takiego?
- Dzwonił do mnie ktoś z Examinera. Najwyraźniej Jason Counes skontaktował się z
nimi w sprawie jakichś zdjęć z tobą i jego lordowską mością. Całującymi się.
- Och, mój Boże - jęknęła Tracy. - Myślałam, że Harry wydostał od niego te zdjęcia.
- Aha! A więc całowałaś się z Silverbridge'em.
- Mel - Tracy powiedziała groźnie. - Jason Counes nie ma żadnych zdjęć. Lord
Silverbridge zabrał mu aparat.
- Mógł mu zabrać aparat, ale Counes najpierw wyjął film.
- Cholera - mruknęła Tracy. Mel roześmiał się.
- To nie jest zabawne! Lord Silverbridge będzie przerażony, kiedy przeczyta o sobie w
brukowcu.
- Nie pierwszy raz mu się to przydarzy, maleńka - odpowiedział Mel. - A rozgłos
wcale ci nie zaszkodzi. Hrabia. No, no, no.
Tracy zapytała z naciskiem:
- Czy możesz skontaktować się z Counesem i kupić od niego zdjęcia?
- Mało prawdopodobne. A jeżeli tak zrobię, on tylko opowie Examinerowi historyjkę
o tym, że odkupujemy zdjęcia. Albo da mi negatywy po tym, jak zrobi odbitki.
Z frustracji i gniewu w oczach Tracy pojawiły się łzy.
- Musi być coś, co możemy zrobić.
- Po prostu przetrwaj burzę, maleńka. Po prostu przetrwaj burzę.
- Dzięki, jesteś bardzo pomocny. - Trzasnęła słuchawką, ściągnęła szeroką elastyczną
opaskę z włosów i cisnęła nią przed siebie.
Gail popatrzyła na Tracy z troską. Miała temperament, ale zwykle nie przejawiał się w
widoczny sposób. Po chwili odwróciła się do toaletki i ukryła twarz w dłoniach.
- Boże - odezwała się stłumionym głosem. - Jak ja mam powiedzieć Harry'emu, że
pojawi się na zdjęciach w jednej z najgorszych gazet Ameryki?
Podczas gdy Tracy rozmawiała przez telefon z Melem, Harry zbliżał się do
przedmieść Warkfield z Meg siedzącą obok niego w samochodzie. Wiózł ją na sesję z Beth
Carmichael, jej terapeutką.
Meg milczała, ale Harry ledwie to zauważał. Był zbyt zaprzątnięty odtwarzaniem w
myślach swojego spotkania z Tracy poprzedniego wieczora w saloniku.
Obraziłem ją, pomyślał. Nie spodobało jej się, jak na nią patrzyłem.
Harry'emu coraz trudniej było ulokować Tracy w kategorii, którą ustanowił sobie dla
niej w myślach. Z całych sił starał się postrzegać ją jako gwiazdę filmową, ale im więcej
czasu z nią spędzał, tym trudniej przychodziło mu postrzeganie jej jako kogokolwiek prócz
niej samej.
Żadna inna kobieta nie oddziaływała tak na niego fizycznie jak ona. I było coś w jej
osobowości - ukryta słodycz, której wszelkie przejawy hollywoodzkiej pompy nie zdołały
zamaskować, co niesłychanie go poruszało.
Dojechali na szczyt wzniesienia, które opadało ku miasteczku Warkfield, i Harry
rzucił okiem na Meg. Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł instynkt opiekuńczy, który
zawsze w nim wzbudzała. Wyglądała tak straszliwie krucho.
- Czy dobrze idzie z Beth? - zapytał.
Przytaknęła.
- Tak myślę.
Samochód nabierał prędkości na stromym zboczu i Harry położył stopę na pedale
hamulca, żeby zwolnić. Jego stopa dobiła aż do podłogi.
W okamgnieniu zrozumiał powagę sytuacji. U podnóża wzniesienia stał sznur
samochodów, czekających na zmianę świateł; Meg była na siedzeniu obok, a hamulec nie
działał.
- Meggie - powiedział takim samym tonem, jakim jego przodkowie rozkazywali
ludziom ruszać do bitwy. - Przejdź na tylne siedzenie i zapnij pasy. Szybko.
Niczym dobry żołnierz Meg zareagowała na jego rozkaz i przedostała się ponad
oparciem na tył samochodu.
- Okej - odpowiedziała.
Harry wrzucił niższy bieg i wóz z początku zwolnił. Ale potem zarzucił i zboczył,
kierując się w stronę ciężarówki zaparkowanej przy krawężniku. Harry walczył z kierownicą,
ale nie był w stanie odzyskać panowania nad samochodem. Jego ostatnią myślą, zanim się
rozbili, było: Tracy.
Obudził się w szpitalu z igłą kroplówki wbitą w rękę, opatrunkiem na głowie i
rozłupującym mu czaszkę bólem.
- Co się stało? - zapytał pielęgniarkę, która robiła coś przy jego kroplówce. Jego głos
zabrzmiał jak krakanie.
- Uczestniczył pan w wypadku samochodowym, milordzie - powiedziała
uspokajająco. - Miał pan silne wstrząśnienie mózgu, ale wyjdzie pan z tego.
Nie pamiętał zderzenia.
- Czy byłem sam?
- Lady Margaret była z panem, milordzie. Chryste.
- Czy jest cała?
- Ma się dobrze. Właściwie czeka, aż się pan obudzi, żeby się z panem zobaczyć.
- Czy ktoś jeszcze został ranny?
- Nie, milordzie, tylko pan. Cóż, dobre i to, pomyślał.
- Głowa mnie boli - powiedział.
- To wstrząśnienie mózgu, milordzie. Doktor chciał wiedzieć, kiedy pan się obudzi,
więc teraz pójdę i sprowadzę go, dobrze? - Posłała mu pogodny uśmiech i wyszła z sali.
Do diabła, pomyślał Harry. Wypadek samochodowy. Dlaczego nic nie pamiętam?
Wpatrywał się w sufit, skupiając się na przetrzymaniu bólu głowy, kiedy u jego boku
pojawiła się Meg. Za nią nadeszła Tracy.
Meg z początku próbowała skontaktować się z Tonym, ale nie udało jej się to. Zaraz
potem pomyślała o Trący, i zadzwoniwszy na telefon komórkowy Gail, zastała ją w
garderobie, zmywającą makijaż. Tracy odpowiedziała, że przyjedzie.
Dwudziestominutowa jazda do szpitala była dla Tracy koszmarem. Nie mogła
wymazać z pamięci słów lekarza Scotty'ego, kiedy wówczas dotarła do szpitala.
Tak mi przykro, pani Collins, ale pożar był zbyt wielki, żeby ktokolwiek się do niego
dostał.
Harry nie może zginąć.
Powtarzała to jak mantrę przez cały czas, kiedy parkowała samochód i biegła do drzwi
szpitala.
Harry nie może zginąć. Bognie zrobiłby mi tego ponownie. Harry nie może zginąć.
Administrator szpitala spotkał się z nią w holu. Jej pierwsze słowa brzmiały:
- Czy on żyje?
- Och, tak, panno Collins, nie jest aż tak źle - odpowiedział uspokajająco mężczyzna
ubrany na szaro.
Zamknęła oczy. Dzięki Ci, Boże! Och, dzięki Ci, Boże.
Meg została umieszczona w prywatnej poczekalni. Kiedy Tracy weszła, dziewczyna
poderwała się i podbiegła do niej.
- Tracy! Dzięki Bogu, że przyjechałaś. Nie mogę się niczego dowiedzieć o Harrym.
Zabrali go od razu, kiedy tylko karetka dojechała do szpitala. Skończyli mnie badać godzinę
temu, ale nikt mi nie powiedział niczego o Harrym.
Pod niebieskimi oczyma Meg widać było cienie, niczym sińce. Wyglądała tak
niewiarygodnie krucho.
- Usiądźmy. Możesz mi dokładnie opowiedzieć, co się wydarzyło? - powiedziała
Tracy stanowczo.
Meg podeszła za nią do kanapy, usiadła nieco dziwacznie i zrelacjonowała całe
wydarzenie: od awarii hamulców po kraksę.
- Ja... ja myślę, że Harry uderzył głową o kierownicę. - Meg zaczęła płakać. - To było
takie przerażające. Harry był nieprzytomny i myślałam, że powinnam go wydostać z
samochodu na wypadek pożaru, ale nie dawałam rady wyciągnąć go zza kierownicy. Potem
nadeszli jacyś ludzie i oni go wydobyli. Później przyjechała karetka i przywiozła nas tutaj.
Na wzmiankę o pożarze Tracy zrobiło się mdło. Odezwała się niepewnie:
- Czy Harry obudził się w karetce?
- Nnnie - wyjąkała Meg. Jej łzy płynęły coraz szybciej. - Odwieźli go i nikt mi nie
powiedział, co się dzieje.
- Zaraz pójdę i dowiem się - obiecała Tracy. Potem wyciągnęła rękę i oparła dłoń na
kolanie Meg. - . A co z tobą, Meggie? Czy dobrze się czujesz?
- Mam żebra posiniaczone od pasów, ale poza tym czuję się świetnie.
Tracy wstała.
- Zaczekaj tu.
Poszła do dyżurki pielęgniarek i po minucie czy dwóch wróciła do Meg.
- Lekarz już idzie, żeby z nami porozmawiać. Harry jest przytomny, Meg, a więc to
dobre wieści.
- Czy jest mocno ranny?
- Nie wiem, jak rozległe są jego obrażenia. Będziemy musiały zaczekać na doktora.
Ledwie zdążyły na nowo usadowić się na kanapie, kiedy drzwi otworzyły się i do
pokoju wszedł wysoki, szczupły mężczyzna w średnim wieku, o siwych włosach i
bladoniebieskich oczach. Spojrzał na Meg i od razu powiedział:
- Jego lordowska mość wróci do zdrowia, lady Margaret. Ma wstrząśnienie mózgu i
chcemy zatrzymać go na noc, ale nie wydaje się, żeby było jakieś złamanie.
Słysząc te dobre wieści, Meg znowu zaczęła chlipać.
- Och, dzięki Bogu, dzięki Bogu. Tracy odezwała się:
- Nazywam się Tracy Collins, doktorze, i jestem przyjaciółką jego lordowskiej mości.
Czy możemy się z nim teraz zobaczyć?
Doktor skinął dostojną siwą głową.
- Oczywiście. Jak już powiedziałem, ma wstrząśnienie mózgu i powinien mieć spokój,
więc prosiłbym, żeby nie zostawały panie długo.
- Rozumiem.
We troje przeszli oszałamiającym labiryntem korytarzy, aż wreszcie lekarz zatrzymał
się przed drzwiami z numerkiem.
- Jest tutaj. Wyślę pielęgniarkę, żeby panie wyprowadziła, jeżeli zostaniecie zbyt
długo.
Tracy skinęła głową, że rozumie, i gestem nakazała Meg wejść pierwszej do sali.
Sama, nim wślizgnęła się do środka, zaczekała, aż usłyszy głos Harry'ego.
Był podłączony do kroplówki i miał zabandażowane czoło, a jego twarz była tak
blada, że oczy wyglądały na prawie czarne. Meg stała przy jego łóżku, mówiąc:
- Czuję się świetnie. To ty zostałeś ranny, Harry.
- To tylko mały guz na głowie - odpowiedział uspokajająco, a potem zauważył, że
Tracy weszła do pokoju. Oczy, rozszerzone z powodu wstrząśnienia mózgu, napotkały jej
wzrok, i wypowiedział jej imię. Nie wydawał się zaskoczony jej widokiem.
Serce podskoczyło jej w piersi. Podeszła do łóżka i musiała powstrzymywać się siłą,
żeby nie dotknąć jego włosów.
- Meg powiedziała, że zawiodły hamulce.
- Tak. - Zachmurzył się i powiedział wzburzony: - Ale nie pamiętam ani jednego
przeklętego szczegółu.
Meg, która stała po drugiej stronie łóżka, odezwała się ze łzami:
- Kazałeś mi przejść na tylne siedzenie, Harry. Uratowałeś mi życie. Przednie sie...
siedzenie, gdzie by... byłam, ucierpiało najbardziej podczas zderzenia.
Powoli przeniósł wzrok z Tracy na siostrę.
- Na pewno nic ci się nie stało?
- Mam tylko parę żeber posiniaczonych od pasów.
Powoli, ostrożnie wypuścił powietrze. Nie poruszał jednak głową.
- Czy skontaktowałaś się z Tonym? - zapytał siostrę.
- Nie. - Meg wyciągnęła z kieszeni chusteczkę higieniczną i wydmuchała nos. -
Dzwoniłam do domu, ale nie było go tam. A więc zadzwoniłam do Tracy, no i przyjechała.
Rozszerzone czarne oczy spojrzały znów na Tracy.
- Dziękuję.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałabym dowiedzieć się, dokąd zabrali twój
samochód. Sądzę, że jakiś mechanik powinien go obejrzeć, zobaczyć, dlaczego hamulce
zawiodły - odpowiedziała Tracy.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się.
- Sprowadź lana Poole'a, żeby go obejrzał. Meggie da ci jego numer.
Ich spojrzenia się spotkały i Tracy poczuła silną, niemal namacalną więź między nimi.
- Nie martw się - powiedziała. Sądziła, że odpowiada na dwie najważniejsze, dręczące
go kwestie. - Zaopiekuję się Meg i dopilnuję, żeby sprawdzono samochód. W tym czasie ty
musisz odpocząć.
Jakby na wezwanie, w drzwiach pokoju pojawiła się pielęgniarka i oznajmiła
apodyktycznym tonem:
- Obawiam się, że pora już iść. Jego lordowska mość potrzebuje spokoju.
- Do widzenia, Harry - powiedziała Meg i pochyliła się, żeby pocałować brata w
policzek. - Tak mi przykro, że jesteś ranny.
- Niech Tony zabierze cię jutro do Beth - przykazał. - Nie chcę, żebyś to zarzuciła,
Meggie. To nie będzie dobre dla twojego zdrowia.
Skrzywiła się.
- Nic mi nie będzie.
- Obiecaj mi, że pojedziesz spotkać się z Beth - powiedział.
Meg westchnęła głośno, teatralnie.
- Och, dobrze. Pojadę się z nią zobaczyć. Ale nic mi nie jest, naprawdę.
Skinął głową i głęboka zmarszczka pojawiła się między jego brwiami, jakby to
nieznaczne poruszenie wywołało ból.
Tracy nagle stwierdziła, że nie dba o to, co pomyśli sobie Harry. Pochyliła się i lekko
pocałowała jego włosy nad opatrunkiem. Poczuła, jak są gęste i miękkie pod dotykiem jej
warg.
A potem pielęgniarka odprowadziła ją do drzwi.
Dopiero kiedy Meg skrzywiła się, siadając na przednim siedzeniu mercedesa, Tracy
zdała sobie sprawę, że dziewczyna jest obolała.
- Na pewno niczego sobie nie złamałaś?
- Tak. Zrobili prześwietlenie.
Tracy pomyślała, że to cud, że te kruche kości nie trzasnęły na pół jak zapałki.
- Miałaś szczęście - powiedziała na głos. Meg pociągnęła nosem.
- Ciągle myślę, że gdyby mnie tam nie było, Harry mógłby wrzucić niższy bieg
jeszcze wcześniej. Zaczekał, żeby mieć pewność, że jestem na tylnym siedzeniu.
Tracy uruchomiła silnik, ale zamiast odjechać, wsparła rękę na oparciu fotela i
popatrzyła na Meg.
- Twoje życie jest dla niego bardzo ważne. Myślę, że dzisiaj pokazał bardzo wyraźnie,
jak ogromnie cię kocha. I sądzę, że jesteś mu winna to, żeby postarać się wydobrzeć.
Nie czekając na odpowiedź, położyła obie ręce na kierownicy i zaczęła wycofywać
wóz z parkingu.
Kiedy Tracy w zacinającym deszczu jechała ze szpitala, zapadła cisza. Potem Meg
odezwała się cicho:
- Co zamierzasz zrobić w sprawie samochodu?
- Dowiedzieć się od policji, dokąd go zabrano, i dostarczyć do tego lana Poole'a.
Gdzie mogę go znaleźć?
- Warsztat Poole'a jest w wiosce Silverbridge. Harry i Ian Poole są przyjaciółmi, łan
zawsze zajmuje się naszymi autami.
- A zatem kiedy wrócimy do domu, dowiem się, gdzie jest samochód, i zadzwonię,
żeby poprosić lana Poole'a, by go obejrzał. Domyślam się, że jeżeli to jest ktoś, kto podobno
ma się nim zajmować, będzie chciał wiedzieć, dlaczego hamulce tak okropnie zawiodły.
- To stary samochód - odpowiedziała Meg. - Tony zawsze namawia Harry'ego, żeby
sprawił sobie nowy.
- Wóz nie jest aż taki stary, no i to mercedes. Jeżeli był zadbany, hamulce nie powinny
były tak się popsuć.
- Cóż - mruknęła Meg. - Popsuły się.
- To fakt. - Tracy uśmiechnęła się, żeby dodać jej otuchy. - A my musimy być
wdzięczne, że ani ty, ani Harry nie zostaliście poważnie ranni.
Meg odpowiedziała ponuro:
- Teraz Harry będzie musiał kupić nowy samochód, a to jest wydatek, którego nie
planował. Powinnam była poprosić panią Wilson, żeby zawiozła mnie do Beth.
- Meg, ten wypadek to nie twoja wina! Jeżeli coś było nie tak z hamulcami, to
zawiodłyby następnym razem, kiedy Harry korzystałby z samochodu, nieważne dokąd by
jechał i z kim. A wypadek, który by się przez to wydarzył, mógłby być o wiele gorszy... może
nawet tragiczny. Proszę, nie próbuj siebie za to obwiniać.
- Ja po prostu czuję się winna - powiedziała Meg cichutko.
Głos Tracy złagodniał.
- Wiem, i musisz postarać się pokonać to uczucie, jeżeli chcesz, żeby było lepiej.
Jesteś śliczną młodą kobietą, i twój brat był gotów zaryzykować dla ciebie życie, bo cię
kocha. A kocha cię, bo zasługujesz na to. Ten wypadek zdarzył się dlatego, że zawiodły
hamulce, a nie z powodu czegokolwiek, co zrobiłaś. Stale to sobie powtarzaj, Meggie, bo to
prawda.
- Spróbuję - odpowiedziała Meg tak samo cichutko.
Kiedy Tracy i Meg zajechały z powrotem do Silverbridge, zastały pierwsze piętro
rezydencji we władaniu filmowców. Zbudowano rusztowania, a światła i kamery stanęły na
swoich miejscach. Meg była zaintrygowana tą przemianą i ruszyła rozejrzeć się po pokojach,
podczas gdy Tracy poszła na górę, by skorzystać z telefonu. Akurat ustaliła z łanem Poole'em,
żeby sprowadził samochód Harry'ego do swojego warsztatu, kiedy wszedł Tony.
Uśmiechnął się do Tracy. Wcześniej nie zapaliła lamp i teraz Tony, ze swoimi
srebrzystoblond włosami, złotą opalenizną i olśniewającą urodą, wyglądał jak promień słońca
w mrocznym saloniku.
- Deszcz pokrzyżował wam plany? - zapytał.
- Nakręciliśmy jedną scenę, zanim zaczęło padać - odpowiedziała. Odłożyła książkę
telefoniczną, z której korzystała, do szuflady antycznego francuskiego biurka, na którym stał
telefon. - Czy słyszałeś o wypadku? Jego niebieskie oczy zachmurzyły się lekko.
- Wypadku? O jakim wypadku?
- Harry i Meg mieli kraksę dziś po południu. Mogłaby przysiąc, że jego zaskoczenie i
troska są autentyczne.
- Czy są ranni?
- Harry jest w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu, a Meg ma parę poobijanych żeber.
- Mój Boże... - Podszedł o krok bliżej niej. - Co się stało?
Kiedy Tracy relacjonowała przebieg wypadku, obserwowała twarz Tony'ego. Nic na
tej idealnej fasadzie nie wydawało się nie na miejscu. Wyglądał na szczerze zaniepokojonego,
a pytania, jakie zadawał, były uzasadnione i rozsądne.
Na koniec powiedział z rozdrażnieniem:
- Nie wiem, dlaczego Harry uparcie trzymał się tego wiekowego auta.
- Meg mówi, że nie miał pieniędzy, żeby kupić nowe - odpowiedziała.
- Meg może kupiła tę historyjkę, aleja nie. Harry zawsze ma pieniądze na kupno
nowego konia. - Jego wargi zacisnęły się, i przez moment przypominał swojego brata. -
Gdyby tylko był rozsądny i przyjął ofertę Robina Mauleya, miałby dosyć pieniędzy, żeby
kupić tuzin koni i do tego nowiuteńki samochód.
Tracy obserwowała go uważnie i powiedziała:
- On chce zatrzymać ziemię.
- Wiem. - Po doskonale opalonej twarzy Tony'ego przemknął wyraz pogardy. - Harry
jest niedzisiejszy. On ciągle uważa, że ziemia ma znaczenie. Cóż, nie ma. Dom tak, ale areał
się nie liczy. Czasy wielkich posiadaczy ziemskich z tytułami już dawno minęły...
tylko że do Harry'ego po prostu to nie jeszcze nie dotarło.
Zanim Tracy zdołała ułożyć sobie odpowiedź, do pokoju weszła Meg.
- Tony! - zawołała. - Czy Tracy powiedziała ci o wypadku?
Odwrócił się do siostry.
- Tak, powiedziała. Biedna mała Meggie. Jak twoje żebra?
- Bolą, ale myślę, że nie tak bardzo jak głowa Harry'ego. Był blady jak prześcieradło,
Tony.
Tony nie wyglądał na przesadnie zmartwionego.
- Nic mu nie będzie, Meggie. Harry ma twardą głowę. - Nastała chwila ciszy, zanim
dodał szyderczo: - Jak sam się o tym przekonałem, ku mojemu żalowi.
- Tracy dała samochód łanowi Poole'owi. Ma sprawdzić, dlaczego hamulce zawiodły -
powiedziała Meg.
W postawie Tony'ego nie ujawnił się żaden ślad zaniepokojenia. Zamiast tego uniósł
brwi i zapytał Tracy:
- Czy to coś da? Bądź co bądź, to łan dbał o samochód. Jeżeli on nie wyłapał tego, że
hamulce wymagały wymiany, to mało prawdopodobne, że się przyzna i weźmie na siebie
winę.
Tracy też o tym pomyślała, ale mogłaby się założyć, że to nie łan Poole ponosi winę
za wypadek Harry'ego.
- Poczekamy i zobaczymy, co ma do powiedzenia. Tony wzruszył ramionami.
- Róbcie, jak uważacie. - I z wdziękiem ruszył w kierunku swojego pokoju.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Kiedy Harry obudził się następnego ranka, wciąż bolała go głowa, chociaż dzwonienie
w uszach nieco zmalało. Na śniadanie wypił trochę herbaty, ale odmówił jedzenia. Chciał
tylko wydostać się ze szpitala.
- Doktor przyjdzie niedługo, wasza lordowska mość - powiedziała mu pielęgniarka. -
Tymczasem najlepiej dla pana będzie, jeżeli zachowa pan spokój.
Harry powstrzymał się od sarkastycznej odpowiedzi. Ona tylko wykonuje swoją
pracę. Bądź cierpliwy.
- Czy ten telefon jest podłączony? - zapytał.
- Tak, milordzie.
- Dobrze. Muszę zadzwonić.
Mina na chudej twarzy pielęgniarki w średnim wieku mówiła wyraźnie, że ona tego
nie aprobuje. Tytuł ma jednak swoje zalety. Pielęgniarka nie do końca miała śmiałość
powiedzieć hrabiemu Silverbridge'owi, że nie może skorzystać z telefonu.
Harry miał problemy z odczytaniem cyfr. Wydawało się, że nie stoją w miejscu i mają
nieznośny zwyczaj rozpływania się, kiedy starał się na nich skupić. W końcu jednak udało mu
się wykręcić numer, który chciał. Telefon odebrano po czwartym dzwonku.
- Witam - powiedział Harry. - Mówi Silverbridge. Czy jest tam łan?
Młody męski głos odpowiedział:
- Tak, milordzie. Zaraz go sprowadzę.
łan musiał być pod jakimś samochodem czy robić coś podobnego, bo dotarcie do
telefonu zabrało mu prawie pięć minut. Kiedy Harry usłyszał jego znajomy głos, zamknął
oczy. Musiał wiedzieć, co się stało z samochodem, ale obawiał się to usłyszeć.
- Czy miałeś okazję obejrzeć samochód, lanie? - zapytał spokojnie.
- Tak - odparł mechanik. - To nie był wypadek, Harry. Przewody hamulcowe zostały
przecięte.
Dlaczego mnie to nie dziwi ?
- Skąd masz pewność?
- Po pierwsze, dbałem o ten samochód i zauważyłbym, gdyby przewody były
nadwyrężone. Po drugie, nie były poszarpane i wystrzępione, tak jak by były na skutek
naturalnego zużycia. Cięcia były czyste, wyglądały na zrobione nożem. Podejrzewam, że kto-
kolwiek to zrobił, nie przeciął ich do końca, tylko na tyle, żeby w końcu pękły, kiedy
naciśniesz na hamulec.
Harry'emu wydawało się, że głowa boli go dwa razy mocniej.
- Rozumiem.
- Co chcesz, żebym zrobił?
Harry ostrożnie nabrał powietrza i wypuścił je.
- W tej chwili nic. Tym będę musiał zająć się sam. łan miał wątpliwości.
- Jesteś pewien? Mnie to wygląda tak, jakby ktoś właśnie próbował cię zabić.
- Sam się tym zajmę - powtórzył Harry. - Co z samochodem, łan? Czy jest do
odratowania?
- Niestety, nie. Koszt naprawy byłby za wysoki.
- Tego się obawiałem - odpowiedział ponuro Harry.
Po kolejnej krótkiej wymianie zdań Harry rozłączył się, oparł obolałą głowę na
poduszce, zapatrzył się w długą rysę na suficie i pogrążył w rozmyślaniach o swojej sytuacji.
Ktoś spalił mu stajnię i ktoś przeciął przewody hamulcowe w jego samochodzie.
Prawdopodobnie za oba akty sabotażu była odpowiedzialna ta sama osoba. Trudno mu było
wyobrazić sobie, że ma jednego wroga, a co dopiero dwóch.
To musi mieć jakiś związek ze sprzedażą. Najpierw Mauley kazał spalić stajnię,
żebym natychmiast potrzebował pieniędzy. Potem, kiedy to nie zadziałało, postarał się
wykończyć i mnie. Jeżeli ja zginę, Tony zostanie hrabią, a on w okamgnieniu sprzeda ziemię
Mauley - owi.
Trudno było uwierzyć, że szanowany potentat w branży nieruchomości, taki jak Robin
Mauley, uciekałby się do takich drastycznych środków, żeby położyć rękę na gruntach
Silverbridge. Harry jednak nie potrafił wskazać żadnego innego powodu tych aktów sabotażu,
które nastąpiły jeden po drugim w ciągu dwóch dni. W tej właśnie chwili przymknięte drzwi
do jego pokoju stanęły otworem i weszła Tracy. Na jej widok serce Harry'ego podskoczyło.
Raz jeszcze poczuł wczorajszy lekki jak piórko dotyk jej warg na swoich włosach.
Zmarszczył brwi i odezwał się burkliwie:
- Co ty tu robisz?
- Podrzuciłam Meg do terapeutki. Pomyślałam, że przeczekam tę godzinę,
sprawdzając, co u ciebie. Jak się dzisiaj czujesz?
Miała na sobie dżinsy, wysokie buty i niebieski sweter, włosy spływały jej na
ramiona. Harry pomyślał, że to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek oglądał.
- Czuję się dobrze. Dlaczego nie kręcisz? - zapytał.
- Plan będzie gotowy dopiero po południu, więc zgłosiłam się na ochotnika, żeby
zawieźć Meg. Tony musiał iść na jakieś spotkanie.
To była wspaniała wiadomość.
- A zatem mogę zabrać się z tobą do domu, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Wolałbym nie czekać na Tony'ego.
Zachmurzyła się.
- Wyglądasz okropnie. Powinieneś zostać w szpitalu jeszcze co najmniej jeden dzień.
To było miłe, że martwiła się o niego.
- Boli mnie głowa, to wszystko. Równie dobrze mogę dochodzić do siebie w domu.
Kiedy Tracy spoglądała na niego, na chwilę zapadła cisza.
- Zapewne możesz dochodzić do siebie - powiedziała poważnie. - Ale nie będziesz
bezpieczny.
Nie miał ochoty na to odpowiadać. Tracy nie zmieniła tematu.
- Dałam samochód łanowi Poole'owi do sprawdzenia. Czy miałeś już od niego
wiadomości?
Harry zastanawiał się, jak powinien odpowiedzieć. Wreszcie odezwał się niechętnie:
- Rozmawiałem z nim kilka minut temu.
- Co powiedział?
Mięsień na szczęce Harry'ego naprężył się.
- Jego zdaniem wygląda na to, że przewody hamulcowe zostały przecięte.
- Och, mój Boże. - Tracy zrobiła się bardzo blada.
- Być może naprawdę widziałaś kogoś kręcącego się w nocy koło domu - przyznał.
Jej oczy rozjarzyły się.
- Mówiłam ci, że widziałam, ale pomyślałeś, że to wymyśliłam.
- Przepraszam, Tracy. I przepraszam, że w nocy byłem nieuprzejmy.
Popatrzyła na niego z niepewnością. Harry'emu głowa pękała z bólu. Myślał tylko o
tym, żeby pocałować Tracy.
- Niefortunnie zaczęliśmy naszą znajomość - powiedział poważnym tonem. - Czy
myślisz, że moglibyśmy zacząć od nowa?
Spojrzała na niego badawczo, po czym powiedziała:
- Jestem gotowa, jeżeli i ty jesteś. Rześki głos odezwał się:
- Dzień dobry, milordzie. Jak się dzisiaj czuje wasza lordowska mość?
To był inny lekarz niż wczorajszego wieczora. Harry odparł niewzruszenie:
- Nasza lordowska mość czuje się całkiem dobrze, dziękuję. Ma lekki ból głowy, ale
nic nie dzwoni mu w uszach.
Tracy stłumiła chichot.
Nowy lekarz, który był równie korpulentny i niski, jak ten z poprzedniego wieczora
wysoki i szykowny, podszedł, żeby zaświecić Harry'emu w oczy małą la - tareczką.
- Źrenice nadal nieco rozszerzone - powiedział. - A teraz łaskawie pozwoli pan,
milordzie, że sprawdzę mu ciśnienie.
Owinął mankiet ciśnieniomierza wokół ramienia Harry'ego i napompował.
- Hm - mruknął, odczytując wynik. Harry odezwał się szorstko:
- Jestem pewien, że moje ciśnienie jest w normie. Zawsze jest. Chcę się wypisać ze
szpitala najszybciej, jak to możliwe, i wrócić do domu. Czy zechciałby pan zorganizować to
dla mnie?
Stulecia wydawania rozkazów zadźwięczały w jego głosie. Lekarz zareagował tak, jak
Harry się spodziewał.
- Jeżeli pan nalega, milordzie. Jednak to dla pana bardzo ważne, żeby miał pan spokój.
Wstrząśnie - nie mózgu to poważna sprawa.
- Tak, tak, rozumiem.
Najwyraźniej jego pełna irytacji odpowiedź nie uspokoiła ani lekarza, ani Tracy, gdyż
oboje spojrzeli na niego chmurnie. Harry zaoferował olbrzymie ustępstwo:
- Zostanę w domu przez resztę dzisiejszego dnia.
- Zostanie pan w łóżku przez resztę dzisiejszego dnia, a także jutro, milordzie -
powiedział lekarz.
- Och, no dobrze - odparł Harry. Nie miał zamiaru robić tak, jak go poinstruowano. -
Tylko proszę mnie stąd wypuścić. Nie podoba mi się zapach.
Lekarz wyglądał na urażonego.
- Ten szpital jest bardzo czysty, milordzie.
- Wiem. To zapach wszystkich tych środków czyszczących mnie odpycha.
Tracy zdusiła uśmiech i powiedziała srogo:
- Proszę się zachowywać, milordzie. - Odwróciła się do lekarza. - Jest pan pewien, że
to rozsądne wypisywać lorda Silverbridge'a? Jak sam pan właśnie powiedział, wstrząśnienie
mózgu to poważna sprawa.
Harry spojrzał na nią wilkiem. Po czyjej ona jest stronie?
- Przyznaję, że wolałbym, by pozostał - odparł lekarz.
Harry odezwał się urywanymi zdaniami:
- Nie zamierzam zostawać w szpitalu. I chcę swoje ubranie. W tej chwili, jeśli można
prosić.
- Bardzo proszę, milordzie, jeżeli pan nalega - odpowiedział lekarz niechętnie. -
Polecę pielęgniarce, żeby przyniosła pana rzeczy - - I wyszedł.
- Myślę, że to błąd - powiedziała Tracy. Harry odparł z urazą w głosie:
- A ja myślę, że najlepiej mogę osądzić, jak się czuję.
Do pokoju weszła pielęgniarka z jego ubraniem.
Pół godziny później Harry został ulokowany na przednim siedzeniu mercedesa
wynajętego dla Gail. Czuł się wyjątkowo okropnie, co usiłował ukryć przed Tracy.
- Musimy odebrać Meg - powiedziała.
- Tak, wiem.
- Powinieneś był zostać w szpitalu. Wyglądasz okropnie.
Czuł się strasznie, co go rozzłościło.
- Kiedy będę chciał twojej opinii, poproszę o nią. Jej usta napięły się, ale nie
odpowiedziała. Harry patrzył, jak prowadzi wóz wąskimi ulicami. Podobało mu się, jak radzi
sobie z samochodem. Kiedy zatrzymała się przed georgiańskim budynkiem z czerwonej
cegły, z ganku zbiegła Meg.
- Harry! - zawołała, kiedy zobaczyła, kto siedzi na przednim siedzeniu. - Ale super.
Dobrze się czujesz?
- Czuję się doskonale - odparł pomimo pulsowania w czaszce.
Tracy powiedziała spokojnie:
- Twój brat jest śmieszny, Meg, ale uparł się, żeby opuścić szpital. Kiedy tylko wróci
do domu, kładzie się do łóżka i zostaje tam przez resztę dnia.
- Szarogęsisz się - mruknął.
- Nawet się nie domyślasz, jak bardzo - odpowiedziała.
Przyszło mu do głowy kilka rzeczy, które mógłby powiedzieć, żeby jej pokazać, gdzie
jej miejsce, ale czuł się zbyt kiepsko, żeby choćby próbować.
Kiedy dotarli do Silverbridge, poczuł ulgę, że może wsunąć się do własnego łóżka.
Tego popołudnia mieli kręcić scenę w holu klatki schodowej i Tracy pognała do
charakteryzacji, kiedy tylko wróciła do Silverbridge. Potem, w kostiumie i odpowiednim
makijażu, dołączyła do Jona w korytarzu od frontu. Czekała, aż ekipa oświetleniowców
dokończy ostatnie poprawki na planie.
Jon zerknął na nią.
- Szukałem cię wcześniej.
- Rano odwiozłam Meg do Warkfield. Przestąpił z nogi na nogę.
- Słyszałem, że ona i Silverbridge mieli wczoraj wypadek. Czy nic jej nie jest?
- Nic. On musiał spędzić noc w szpitalu, ale dzisiaj wrócił z nami.
Na chwilę zapadło milczenie, a potem Jon odezwał się cicho:
- Nie zamierzam wtrącać się w twoje sprawy, Tracy, ale bardzo cię lubię, i nie
chciałbym, żebyś cierpiała.
Tracy poczuła, jak jej ciało sztywnieje.
- Dziękuję, Jon, ale nie mam zamiaru cierpieć.
- Wydaje mi się, że możesz się zakochać w Silverbridge'u - mówił dalej z bardzo
posępnym wyrazem twarzy. - A to błąd.
Zaczęła zaprzeczać jakimkolwiek uczuciom do Harry'ego, ale później zmieniła zdanie
i zapytała:
- Dlaczego?
Jeden oświetleniowców krzyknął:
- Przesuń punktowy o piętnaście centymetrów w lewo.
- On jest taki jak reszta arystokratów - powiedział Jon z goryczą. - Robi, co chce, i do
diabla z innymi ludźmi. Weźmy na przykład sprawę Dany Matthews. Z jego powodu
popełniła samobójstwo.
Tracy pomyślała, że właśnie widzi najlepszy przykład klasowego systemu, o którym
mówiła Gail. Jon najwyraźniej nie lubił Harry'ego, bo ten należał do wyższych sfer.
Powiedziała cicho:
- Dana była narkomanką, Jon. Przedawkowała. - Przedawkowała, potem zadzwoniła
do niego po pomoc, a on odmówił przyjazdu. Było o tym we wszystkich gazetach.
To nie może być prawda, pomyślała Tracy.
- Słuchaj - ciągnął Jon. - Silverbridge nic mnie nie obchodzi, ale obchodzisz mnie ty.
Po prostu uważaj na niego, dobrze? Nie pozwól sobie zaangażować się uczuciowo.
Za późno na ostrzeżenia, Jon, pomyślała Tracy. Rozejrzała się po ślicznym
pomieszczeniu, w którym stali.
Być może od zawsze było za późno.
- Będę to miała na uwadze - odpowiedziała. Skinął głową.
- Dobrze.
- Wszyscy do roboty - zawołał główny oświetleniowiec. - Możemy ruszać.
- Doskonale - powiedział Dave.
- Aktorzy na plan - zawołał Greg i Tracy z Jonem zajęli miejsca.
Kiedy popołudniowe zdjęcia dobiegły końca, Tracy poszła na obiad ze swoją ekipą,
niemile zaabsorbowana tym, co powiedział jej Jon.
Dlaczego Harry do niej nie pojechał?
To pytanie dręczyło jej umysł przez cały czas, kiedy ona, Jon i reszta ekipy jedli obiad
w busie. Tracy była tak cicha, że sprowokowała tym uwagę Lizy Moran.
- Kot odgryzł ci język, Tracy? - zapytała złośliwie starsza aktorka.
Tracy nie miała dobrego zdania o Lizie Moran. Ta kobieta miała skłonności i
moralność goniącej się suki. Niejeden raz pozostali musieli czekać, ponieważ Liza zaszyła się
gdzieś z jakimś facetem i nikt nie mógł jej znaleźć. Sally Walsh, współproducentka,
przyjmowała zakłady, czy Liza zaliczy każdego nadającego się do tego mężczyznę na planie,
zanim skończą się zdjęcia.
Tracy odpowiedziała:
- Nie. Jest zupełnie nienaruszony. Może masz chęć zobaczyć?
- Chyba jakoś przeżyję bez oglądania twojego języka - odcięła się Liza tak samo
jadowitym tonem jak wcześniej.
- Naprawdę? - W głosie Tracy zabrzmiała słodycz. - Zawsze tak się interesujesz mną i
wszystkim, co robię, więc myślałam, że może zainteresuje cię też mój język.
Kilkoro ludzi przy stole roześmiało się. Liza od samego początku zdjęć starała się
wprawić Tracy w zakłopotanie. Jak dotychczas, za każdym razem załaziła jej za skórę.
Jon taktownie zaczął mówić Tracy o recenzji nowego londyńskiego przedstawienia,
którą tego ranka zobaczył w Timesie. Opowiedział zabawną historyjkę o jednej z gwiazd
sztuki i Tracy z obowiązku zaśmiała się w odpowiedzi, ale nie był to całkiem szczery śmiech.
Zdjęcia przeciągnęły się aż do jedenastej i kiedy Tracy była wreszcie wolna, poszła
głównymi schodami na górę, żeby skrótem przez salon na piętrze dotrzeć do pokojów
rodziny. Była wyczerpana i przygnębiona. W głowie jej było tylko spanie, a nie duchy, kiedy
otworzyła drzwi do salonu i weszła do środka.
Pokój tonął w głębokim cieniu, nie licząc pojedynczej zapalonej świecy na jednym z
bocznych stolików Chippendale'a. Chwilę potrwało, nim oczy Tracy przystosowały się do
ciemności i zobaczyła parę siedzącą razem na fotelu w stylu królowej Anny, obok stolika, na
którym płonęła świeca. Charles wciąż miał na sobie strój do obiadu, ale Isabel była ubrana w
niebieską aksamitną luźną suknię i nocne pantofle. Jej długie kasztanowe włosy były
związane wstążką, jak gdyby miała się kłaść do łóżka. Siedziała mu na kolanach, z
policzkiem wtulonym w jego ramię. Dłoń Charlesa łagodnie odsunęła włosy z jej czoła.
- Caroline ma pełne prawo pragnąć, żebym stąd odeszła - powiedziała głosem boleśnie
drżącym od niewylanych łez. - Niesprawiedliwie gniewasz się na nią, Charlesie.
- Być może. - Jego szorstki ton podsumował temat Caroline. - Być może nawet oddała
mi przysługę, zmuszając do działania. - Przez chwilę jego dłoń łagodnie podtrzymywała
głowę Isabel, zmuszając ją do uwagi. - A teraz posłuchaj uważnie, najmilsza.
Oto, co musimy zrobić. Dziś po południu posłałem Ruperta do Southampton, żeby
kupił ci bilet na statek do Bostonu. Mam tam krewnych, u których możesz się zatrzymać,
kiedy będziesz czekała, aż do ciebie dołączę.
Na te słowa wyprostowała się i spojrzała mu w twarz.
- Nie, Charlesie. Pojadę do Ameryki, jeżeli tego właśnie pragniesz, ale twoje miejsce
jest tutaj. - Jej ochrypły głos zabrzmiał bardzo stanowczo. - Nie oderwę cię od twojego domu
i rodziny.
Nastała długa cisza, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Tracy stała tak cicho, że prawie
bez tchu. Wreszcie Charles odezwał się:
- Nie jestem sentymentalny, Isabel. Nie myśl, że wykonuję jakiś niezwykły,
nieprzemyślany, romantyczny gest, którego będę żałować następnego dnia. W rzeczy samej
jest dokładnie odwrotnie. Bez litości przedkładam swoje własne, osobiste szczęście ponad
mój dom i moją rodzinę. To jest świadomy wybór, taki, na który musisz mi pozwolić.
Jego głos był bardzo spokojny i bardzo poważny, a ciemne oczy wydawały się
wwiercać w głąb jej duszy. Po chwili szyja Isabel pochyliła się w geście poddania, niczym
wytworna łodyga lilii, a jej głowa raz jeszcze spoczęła na ramieniu Charlesa. Położył dłoń na
jej karku i powiedział:
- Kiedy wróciłem z wojny i zastałem cię tutaj... to było tak, jakbym odnalazł cząstkę
siebie, której brakowało mi przez całe życie. Wiedziałem to od pierwszej chwili. Caroline,
dzieci... oni wydawali mi się niczym zjawy. Dostrzegałem tylko ciebie.
Do uszu Tracy dobiegł chropawy głos Isabel:
- Wiem. Ja czułam tak samo. Charles oparł policzek ojej włosy.
- Kiedy jestem z tobą, czuję spokój. Jeżeli pozwolę ci odejść, nigdy już nie zaznam
spokoju.
Światło świecy zamigotało na sygnecie, który Charles nosił na prawej dłoni. Pierścień
wyglądał znajomo i Tracy natychmiast zdała sobie sprawę z tego, że Harry nosi dokładnie
taki sam.
Charles mówił dalej głosem pełnym zadumy:
- Być może gdybym nie pojechał na wojnę i widział tylu umierających ludzi, byłbym
mniej bezwzględny. Ale wiem, jak krótkie może być życie, i nie chcę spędzić reszty swojego
na żałowaniu, że cię straciłem.
Przeciąg sprawił, że płomień pojedynczej świecy zadrgał przez moment, okrywając
parę cieniem, ale potem się uspokoił i Tracy mogła widzieć ich znowu. Isabel zapytała:
- A co z twoimi dziećmi?
Jego twarz przybrała wyraz, który Tracy zaczynała uważać za minę dowódcy.
- Wyznaczę swojego kuzyna George'a na kuratora dla Williama. George pracował dla
mnie w Silverbridge w czasie wojny i zna posiadłość równie dobrze jak ja. Będzie pod
dostatkiem pieniędzy, żeby zadbać o chłopców i o Caroline; niczego im nie braknie.
Jego władczy ton jasno dawał do zrozumienia, że Charles uważa ten konkretny temat
za zamknięty. Ale Isabel nie dała za wygraną.
- Braknie im ojca - powiedziała łagodnie. Jego odpowiedź była ostateczna.
- Braknie im ojca, nawet jeżeli pozostanę. Moje ciało może przebywać tu, w
Silverbridge, ale moje serce będzie martwe...
Uniosła twarz i Tracy po raz pierwszy zobaczyła łzy błyszczące na jej policzkach.
- Ależ Charlesie... cóż ty będziesz robił w Ameryce? Ja po prostu nie potrafię
wyobrazić sobie ciebie nigdzie indziej, tylko tu.
Odpowiedział pewny siebie.
- Zbiję majątek i zbuduję wspaniały dom dla ciebie i naszych dzieci.
Po chwili Isabel roześmiała się drżąco.
- Zapewne tak zrobisz.
Uśmiechnął się i przesunął palcem po jej nosie.
- Oczywiście, że tak zrobię. - Jego twarz spoważniała. - Może nie będziemy w stanie
się pobrać, Isabel. To do Caroline będzie należała decyzja, czy chce się ze mną rozwieść, czy
nie; nie będę naciskał w tej sprawie. Ale w nowym kraju nikt nie musi znać mojego
poprzedniego małżeńskiego statusu. Nie ma powodu, żebyś nie cieszyła się szacunkiem i
pozycją należnymi mojej żonie.
I znów nuta pewności siebie wyraźnie zabrzmiała w jego głosie.
Isabel westchnęła.
- Nie powinnam ci na to pozwolić, ale zbyt cię kocham, żeby cię powstrzymywać.
- Nie zdołałabyś mnie powstrzymać, nawet gdybyś tego chciała - odparł z
rozbawieniem.
Odsunęła się od niego.
- Mogłabym odmówić wyjazdu do Bostonu. To by cię powstrzymało.
Jego rozbawienie wzmogło się.
- Porwałbym cię.
- Nie ośmieliłbyś się - odparowała. Pocałował ją w czoło.
- Nie sprzeczaj się, moja najmilsza. Nie możemy dalej spotykać się o północy tak jak
teraz, a muszę mieć pewność, że rozumiesz, co masz zrobić.
Jej chwilowa uraza ulotniła się.
- Słucham.
- Powiedziałem swojemu sekretarzowi, żeby wykupił dla ciebie miejsce na statku do
Bostonu. Dałem mu też list do mojego kuzyna, Stephena Olivera, z instrukcją, żeby wysłał go
najbliższym dostępnym statkiem do Ameryki. Stephen powinien otrzymać go przed twoim
przyjazdem.
- Czy ty znasz tego kuzyna, Charlesie? - Isabel spytała przyciszonym głosem.
Płomień świecy zalśnił na jego złotych włosach, kiedy potrząsnął głową.
- Nigdy go nie spotkałem. Tamta gałąź rodziny przebywa w Ameryce jeszcze od
czasów przed zbuntowaniem się kolonii. Stephen jest właścicielem kwitnącego
przedsiębiorstwa okrętowego w Bostonie i wiele razy mieliśmy powód do prowadzenia ko-
respondencji. Wiem, że zadba o twoje bezpieczeństwo do czasu, aż będę mógł do ciebie
dołączyć.
Troska wyraźnie malowała się na twarzy Isabel, ale dziewczyna powiedziała tylko:
- Dobrze.
- Nie przejmuj się Stephenem Oliverem - nakazał Charles. - Poinstruowałem Ruperta,
żeby kupił także bilet dla siebie, by móc ci towarzyszyć do Bostonu. Kiedy przybędziesz do
tego miasta, on otworzy dla ciebie konto bankowe, nie będziesz więc zależna od Stephena.
- Nie musisz wysyłać ze mną biednego pana Hol - ta, Charlesie - zaprotestowała
Isabel. - Doskonale poradzę sobie sama.
Na jego twarzy znów pojawiła się mina dowódcy.
- Nie popłyniesz statkiem do Ameryki bez eskorty. Najwyraźniej Isabel rozpoznała ten
wyraz twarzy równie dobrze jak Tracy, gdyż zaprzestała protestów i zamiast tego zapytała:
- Jak długo to potrwa, nim będziesz mógł do mnie dołączyć?
- Dwa miesiące, jak sądzę. Mam mnóstwo kwestii prawnych do załatwienia tutaj, nim
będę mógł wyjechać.
Ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała mu w oczy.
- Czy jesteś pewien, że chcesz to zrobić?
Jego mina była całkowicie poważna, kiedy odrzekł:
- Bardziej pewien niż czegokolwiek w całym moim życiu.
Przyciągnął ją do siebie i zatopił wargi w jej włosach.
Niczym lunatyk Tracy cicho podeszła do drugich drzwi, dostała się do części
mieszkalnej i zostawiła ich tam, samych.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Umysł Tracy był tak podekscytowany tym, co usłyszała i zobaczyła tego dnia, że nie
spodziewała się zaznać wiele snu. Jej ostatnią myślą przed zapadnięciem w sen było: Nie usnę
przez całą noc.
Następne, co do niej dotarło, to był poranek.
W drodze na śniadanie zajrzała przez wąską szparę w drzwiach do pokoju Harry'ego i
zobaczyła stertę koców, spod której wystawała strzecha płowych włosów. Palce ją
zaswędziały, żeby odsunąć mu te włosy z twarzy, ale właścicielka małego czarnego łebka
spoczywającego na poduszce obok głowy Harry'ego wyraźnie miała coś przeciwko temu.
Wrogie spojrzenie zielonych oczu Ebony niosło nieomylny przekaz: „Precz stąd”.
Tracy zeszła schodami do kuchni, gdzie, zaskoczona, zastała Tony'ego, ubranego w
kolejny garnitur z Savile Row i szary jedwabny krawat. Popijał kawę przy stole.
- Wcześnie wstałeś - powiedziała.
- Jestem umówiony na śniadanie z klientem - odparł, uprzejmie wstając, kiedy weszła.
- Ale po prostu nie potrafię wyjść z domu bez filiżanki kawy, więc zaparzyłem dzbanek.
Poczęstuj się.
- Dziękuję. - Tracy nalała sobie trochę kawy i oparła się o blat, wpatrując w Tony'ego,
który z powrotem usiadł przy stole. Jego niebieskie oczy zabłysły nieco, kiedy się jej
przyjrzał.
- Moje gratulacje - powiedział. - To niemały wyczyn pojawić się rankiem bez
makijażu i wciąż wyglądać tak pięknie.
Tracy zignorowała komplement, popatrzyła uważnie na Tony'ego i powiedziała:
- Czy wiesz, że ktoś majstrował przy hamulcach w samochodzie Harry'ego? To
dlatego zawiodły i Harry miał ten okropny wypadek.
Niedowierzaniu malującemu się na twarzy Tony'ego nie dało się niczego zarzucić.
- Ktoś majstrował przy hamulcach? Jesteś pewna, Tracy? Dlaczego, u licha, ktoś
miałby chcieć zrobić coś takiego?
- Miałam nadzieję, że ty będziesz mógł odpowiedzieć na to pytanie.
Jego niedowierzanie wzrosło.
- Ja? Dlaczego miałabyś tak pomyśleć?
- Jesteś jego bratem.
- Jestem jego bratem, nie stróżem. - Wyraz jego twarzy nagle się zmienił. - A
właściwie to kto ci powiedział, że majstrowano przy hamulcach? Czy to nie przypadkiem łan
Poole?
Tracy upiła łyk kawy.
- Tak.
Tony prychnął.
- Cóż, no to wszystko jasne, łan chroni własny tyłek. To on dbał o ten samochód i
najwyraźniej przeoczył to, że hamulce wymagały wymiany. Nie ma jednak odwagi się do
tego przyznać, więc wymyślił tę historyjkę o majstrowaniu przy hamulcach.
Tracy powiedziała niewzruszenie:
- Harry mu wierzy. Kolejne prychnięcie.
- Oczywiście, że mu wierzy, łan należy do magicznego kręgu przyjaciół Harry'ego,
którzy nigdy nie mogą zrobić nic złego.
Tracy wypiła kolejny łyk kawy i uważnie spojrzała na Tony'ego znad filiżanki.
- Komendant straży pożarnej sądził, że ogień w stajni został podłożony. Czy to nie
wydaje się dziwne, że dwa podejrzane „wypadki” następują w tak krótkim odstępie czasu?
Tony wytarł usta lnianą serwetką.
- Dochodzenie straży nie przyniosło dowodów na podpalenie. Z tego, co mówił mi
Harry, komendant oparł swoje podejrzenie na pustej puszce po nafcie, którą znalazł w stajni.
Nie zdziwiłbym się ani trochę, gdyby Ned Martin miał mały piecyk naftowy, z którego
korzystał, kiedy musiał spędzać noc w stajni. Bez wątpienia on albo ktoś inny był nieostrożny
i nafta się zapaliła.
- Harry powiedział, że nie pozwala, żeby jakiekolwiek łatwopalne płyny znajdowały
się w pobliżu stajni.
- Powiedział to też komendantowi straży. - Tony odłożył serwetkę na stół. - A Ned
Martin to jeszcze jeden z ludzi z kręgu Harry'ego, więc mojemu bratu nigdy nie przyszłoby do
głowy go przepytać. Ale komendant straży nie mógł znaleźć niczego więcej, co by
wskazywało, że ogień został podłożony celowo, i zaklasyfikował to jako wypadek.
Tony wydawał się szczery, ale Tracy wiedziała, że dobry aktor potrafi zagrać z
przekonaniem każdą scenę. Powiedziała:
- Najwyraźniej nie jesteś pod wrażeniem przyjaciół twojego brata.
Tony oparł się na krześle.
- Lojalność to wspaniała rzecz, ale Harry mocno przesadza. A ja podważam sens
zaprzyjaźniania się Z ludźmi spoza swojej klasy. Ludzie tacy jak łan Poole i Ned Martin
postrzegają Harry'ego jako źródło dochodów. Im więcej mogą od niego uzyskać, tym lepiej.
On nie ma dosyć pieniędzy, żeby kupić nowy samochód, ale wiem na pewno, że pożyczył
łanowi pieniądze na rozruch jego warsztatu. I łan musi mu to spłacać.
I znowu to samo, kwestia sfer. Tracy powiedziała defensywnie:
- Uważam, że lojalność i wielkoduszność to cechy godne podziwu.
- Tak, u psa - odparował Tony. - Mężczyzna powinien bardziej wnikliwie osądzać,
komu zaufać. Proszę, nie zrozum mnie źle. Kocham Harry'ego. I dlatego, że go kocham, nie
znoszę patrzeć, jak stale brakuje mu pieniędzy. Gdyby tylko sprzedał ziemię Mauleyowi,
byłby urządzony do końca życia. A Silverbridge nadal byłoby jedną z najświetniejszych
posiadłości w kraju. Kiedy Harry będzie miał pieniądze na odrestaurowanie ogrodów i po-
czynienie niezbędnych napraw w zabudowaniach, będzie to jeden z najpiękniejszych domów
w całej Anglii.
- Ale on lubi rolnictwo - powiedziała Tracy. - Jeżeli sprzeda całą ziemię uprawną, nie
będzie miał pracy.
Coś zabłysło w niebieskich oczach Tony'ego.
- Wydaje się, że bardzo dobrze go rozumiesz. Tracy nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Tony uśmiechnął się szeroko.
- Cóż, to dobrze dla Harry'ego. Jesteś zdecydowanie lepsza niż Dana Matthews. Ona
miała pieniądze, ale była stuknięta. A inna poważna sympatia Harry'ego pochodziła z jednej z
najlepszych angielskich rodzin, ale jej ojciec był jeszcze bardziej spłukany niż Harry. Harry
poszedł po rozum do głowy na miesiąc przed ślubem i odwołał go. Ale ty, z drugiej strony,
jesteś piękna, szykowna i bogata. Być może Harry nareszcie dobrze trafił.
Tony wstał.
Tracy miała ochotę palnąć go w twarz.
- Czy zamierzasz mnie obrazić, czy jesteś tylko głupi?
- I do tego jesteś bystra - powiedział Tony z aprobatą. - Nie zrozum mnie źle, panno
Collins. Przez cały czas ci kibicuję.
Podszedł do drzwi, ale zanim wyszedł, odwrócił się, żeby dodać jeszcze jedno:
- Postarasz się nakłonić go do sprzedaży tej ziemi, prawda?
I odszedł.
Harry pojawił się w kuchni pół godziny po wyjściu Tracy. Nadal bolała go głowa, ale
zaaplikował sobie aspirynę i pomyślał, że wszystko będzie dobrze, jeżeli tylko nie spróbuje
jeździć konno.
Był rozczarowany, że minął się z Tracy, ale też zaskoczony i zadowolony, że zastał w
kuchni Meg. Siedziała przy stole, przed nią stała miska płatków i albo Meg nabrała sobie
mało płatków kukurydzianych, albo naprawdę trochę zjadła.
- Dzień dobry, milordzie - odezwała się pani Wilson, kiedy już psy zgotowały mu
znacznie głośniejsze powitanie. - Jajecznica na bekonie i smażone pomidory?
To było jego zwyczajowe śniadanie, ale nie wiedzieć czemu, jego żołądek
zaprotestował na myśl o całym tym jedzeniu.
- Nie, dziękuję, pani Wilson. Zjem tylko trochę grzanek.
- Wyglądasz okropnie blado, Harry - powiedziała Meg. - Jesteś pewien, że masz się
dostatecznie dobrze, żeby wstawać?
- Czuję się świetnie - odparł.
Posłała mu sceptyczne spojrzenie, ale nie odezwała się słowem. Zamiast tego
zanurzyła łyżkę w misce, napełniła ją płatkami i zjadła je.
Dzięki Ci, Boże, pomyślał Harry.
- Nie musisz tak na mnie patrzeć - powiedziała Meg.
Pani Wilson przyniosła mu filiżankę kawy i dołączył do Meg przy stole. Marshal i
Millie, zamiast powrócić na swoją kanapę, usiadły po obu jego stronach, z nadzieją
zadzierając uszy.
Pani Wilson postawiła na stole talerz z cynamonowymi grzankami z rodzynkami.
Harry dał każdemu spanielowi po pół kromki.
- Strasznie pan rozpieszcza te psy, milordzie - powiedziała pani Wilson.
- Dziecko czy zwierzę, które nie jest rozpieszczane, nie jest kochane - odparł ugodowo
Harry i ugryzł kawałek grzanki, która mu została.
- Ja nie byłam rozpieszczana - odezwała się buntowniczo Meg.
Harry spojrzał na twarz siostry i poczuł, jak ból ściska mu serce.
- Ja cię rozpieszczam - powiedział. - Popatrz tylko, jak pozwalam ci leniuchować.
Żadnej szkoły, żadnej pracy. Wszystko, co robisz przez cały dzień, to przyglądanie się, jak
kręcą film. Jeżeli to nie jest rozpieszczanie, to nie wiem co.
- Jestem chora, dlatego nie chodzę do szkoły - odcięła się Meg. - Żadna szkoła mnie
nie przyjmie. Wszystkie się boją, że umrę.
Wyglądała tak krucho w swoim niebieskim swetrze. Harry wyciągnął rękę i ujął jej
dłoń. To było jak trzymanie zawiniątka z kośćmi.
- Nie umieraj, Meggie. Utrata ciebie złamałaby mi serce. Przepraszam, że nie
poświęcałem ci więcej uwagi, kiedy byłaś mała. Ale kocham cię i chcę, żeby ci się
polepszyło.
Meg spuściła oczy, kiedy powiedział, że mu przykro, ale podniosła je znowu, gdy
skończył mówić. Posłała mu tak nieśmiałe i pełne nadziei spojrzenie, że prawie zebrało mu
się na łzy.
- Czy ty mnie naprawdę kochasz, Harry? Podniósł jej dłoń do ust i pocałował.
- Bardzo cię kocham. Jesteś moją siostrą, Meg. Zrobiłbym wszystko, co tylko
możliwe, żeby ci pomóc.
- Czy pójdziesz ze mną dzisiaj popatrzeć, jak filmują? - zapytała.
Harry miał milion rzeczy, które musiał zrobić, i kolejny milion rzeczy, które chciał
zrobić. Popatrzył w jej pełne nadziei oczy i odparł:
- Oczywiście, pójdę.
Ekipy oświetleniowców i techników rozstawiały sprzęt w salonie i miały być gotowe
dopiero po lunchu, więc Harry wykorzystał ten czas, żeby zejść do stajni. Na widok koni
wyprowadzonych na padoki ogarnęło go znajome poczucie zadowolenia. Pendleton zobaczył
go z daleka i czekał teraz przy ogrodzeniu na zwyczajową daninę. Harry wyjął z kieszeni
kostkę cukru, pogładził łeb konia, wyrównał mu grzywę i ruszył dalej do ujeżdżalni, gdzie
Ned dosiadał klaczy lady Anisdale.
Marita była wierzchowcem przeznaczonym do wszechstronnego konkursu konia
wierzchowego. Maria Anisdale przysłała ją do Harry'ego na trening. Klacz bardzo dobrze
radziła sobie w częściach konkursu obejmujących jazdę przełajową i skoki na par - kurze, ale
traciła punkty przy ujeżdżeniu.
Harry przez chwilę stał w milczeniu, przyglądając się, jak klacz biegnie zebranym
galopem po dwudziestometrowym okręgu.
- Ściągnij bardziej jej łopatki - polecił, a potem znów obserwował w milczeniu. -
Wygląda znacznie lepiej - powiedział w końcu. - Naprawdę podstawia tę nogę pod tułów.
Ned zwolnił krok konia do kłusa, a potem do stępa. Zatrzymał się przed Harrym, który
poklepał spoconą kasztanową szyję Marity i powiedział:
- Wyjeżdża w przyszłym tygodniu, więc będziemy musieli się troszczyć o jednego
konia mniej.
Ned odpiął kask i zdjął go z głowy, wystawiając kręcone brązowe włosy na
pochmurną pogodę.
- Czy rozmawiałeś z firmą ubezpieczeniową?
- Tak - odpowiedział Harry, a jego głos zabrzmiał bardziej szorstko niż zazwyczaj. - A
oni zamierzają się ociągać, bo pożar mógł być podpaleniem. Właściwie to odniosłem
wrażenie, że uważają, że mogłem sam podłożyć ogień.
- To po prostu śmieszne - powiedział stanowczo Ned. - Dlaczego miałbyś spalić
własną stajnię, budynek zaliczony do zabytków.
- Doskonałe pytanie. Poleciłem mojemu radcy prawnemu, żeby je zadał firmie
ubezpieczeniowej. Ja nie mam do nich cierpliwości. Typek, z którym rozmawiałem przez
telefon, tak mnie rozzłościł, że odłożyłem słuchawkę.
Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Lepiej odłożyć słuchawkę, niż powiedzieć im, co o nich myślisz. - Zsunął się z
siodła. - Ułoży się, Harry. - Popatrzył z troską na swojego chlebodawcę.
- A jak ty się czujesz? Jesteś pewien, że nie lepiej byłoby, gdybyś został w łóżku?
Słyszałem, że miałeś paskudne wstrząśnienie mózgu. - Jego piwne oczy zmrużyły się, kiedy
przyglądał się twarzy Harry'ego.
- Jesteś o wiele za blady. Harry skrzywił się.
- Czuję się dobrze.
Ned zaczął prowadzić klacz po dziesięciometrowym okręgu wewnątrz maneżu, żeby
ochłonęła. Harry oparł ręce na ogrodzeniu i odezwał się spokojnie:
- łan Poole powiedział mi, że doszło do wypadku, bo ktoś przeciął przewody
hamulcowe.
Ned stanął jak wryty, a klacz stanęła wraz z nim.
- Mówisz poważnie?
- łan mówił zupełnie poważnie. Najwyraźniej nie ma co do tego wątpliwości.
Samochód był na przeglądzie trzy tygodnie wcześniej, łan sprawdził hamulce i były w
porządku. Powiedział mi też, że obejrzał je po wypadku i nie były wystrzępione, tak jak na
skutek zużycia. Zostały całkiem wyraźnie przecięte.
- Mój Boże. - Marita trąciła Neda w ramię, a on ją zignorował. - Czy powiedziałeś o
tym policji?
- Jeszcze nie.
- Musisz im powiedzieć, Harry. To brzmi tak, jakby ktoś postanowił cię wykończyć. -
Ned odgarnął sobie z czoła wijący się kosmyk włosów. - Ale kto? - Z zakłopotaniem
potrząsnął głową. - Ty nie masz wrogów. Nie łapię tego.
Harry powiedział żartobliwym tonem:
- Nie mogę nawet podejrzewać moich rywali z zawodów. Wszyscy wiedzą, że
wycofuję Pendletona i że wypadam z konkurencji do czasu, aż jakiś inny z moich koni
dostanie się do grandprix.
- To nie jest zabawne, Harry - wybuchnął Ned. - Musisz coś zrobić. Nie możesz tak po
prostu siedzieć sobie i czekać, aż ten maniak znowu uderzy.
Klacz parsknęła niecierpliwie i Ned znowu zaczął ją prowadzić po okręgu.
- Co mi proponujesz zrobić? - zapytał Harry.
- Idź na policję - odpowiedział Ned bez wahania. Harry stanowczo zaprzeczył ruchem
głowy.
- Policja będzie tak samo bezradna jak my. A właściwie to jeżeli zostaną w to
wciągnięci, mogą wystraszyć drania. - Twarz Harry'ego stężała. - Tego nie chcę. Chcę się
dowiedzieć, kto spalił moją stajnię. I dowiem się tego, Ned. Przysięgam.
Ned odpowiedział dziwnym tonem:
- Z pewnością zamach na twoje życie jest ważniejszy niż zamach na stajnię.
Harry niecierpliwie machnął ręką.
- Chcę, żebyś zachował wzmożoną czujność, Ned. Konie mogą być kolejnym celem.
- Dobrze. Będę sypiał na dole, tam, gdzie one.
- Trzymaj swoją strzelbę myśliwską pod ręką. Dwaj mężczyźni popatrzyli jeden na
drugiego.
- Jezu, Harry, nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Dlaczego któryś spośród
wszystkich drani na świecie miałby dybać na ciebie?
Ponieważ jestem właścicielem Silverbridge, a ktoś inny go pragnie.
Nie powiedział jednak tego głośno. Nie miał żadnego dowodu, tylko podejrzenie.
Zadowolił się powtórzeniem raz jeszcze:
- Nie wiem, Ned, ale mam zamiar się dowiedzieć.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Meg chciała, żeby Harry zjadł lunch z ekipą w busie firmy cateringowej.
- To fajne, Harry - powiedziała, kiedy spotkała się z nim na trawniku przed domem. -
Powinieneś postarać się poznać tych ludzi. Chyba nie chcesz, żeby pomyśleli, że jesteś
snobem, prawda?
Harry'ego nie interesowało ani trochę, co pomyślą o nim filmowcy, ale obchodziła go
siostra. . - Zjem, jeżeli obiecasz, że też coś zjesz - powiedział.
- Dobrze.
- I nie mam tu na myśli pół kubka zupy, Meg. Mam na myśli coś konkretnego.
Jej oczy zabłysły gniewem.
- Co rozumiesz przez konkretne? Nie będę jeść czerwonego mięsa.
- Nie dbam o to, co zjesz: makaron, kanapkę, sałatkę z kurczaka... o ile tylko to jest
konkretne jedzenie. Umowa stoi?
- To szantaż - zaprotestowała.
Harry dotknął jej nosa i uśmiechnął się.
- Wiem.
Niechętnie, lecz uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Okej, umowa stoi.
Harry miał gorącą nadzieję, że Tracy będzie na lunchu. Jeżeli będzie mógł na nią
patrzeć, rozmawiać z nią, to konieczność bycia uprzejmym dla grupy ludzi, których nie zna,
nie wydawała się już tak okropnie uciążliwa.
Jego oczy odnalazły ją w chwili, kiedy wszedł do busa z talerzem jedzenia. To tak jak
magnes odnajduje północ, pomyślał kwaśno. Tracy nie mogła się znaleźć nigdzie w jego
pobliżu, żeby natychmiast o tym nie wiedział.
- Cześć wszystkim - odezwała się Meg. - To jest mój brat, lord Silverbridge.
Przyszedł, żeby zjeść z nami dzisiaj lunch.
Spojrzenie, jakie mu posłała, było tak pełne szczęścia i dumy, że postanowił być
najbardziej czarujący, jak potrafi. Uśmiechnął się do ludzi przy stole i powiedział tylko z
leciutką nutą lekceważenia:
- Witam. Przepraszam, ostatnio byłem tak zajęty, że nie miałem okazji wstąpić i
spotkać się z państwem.
Pomieszane głosy odpowiedziały: „Milo pana widzieć, milordzie” i „Witamy w domu
wariatów” oraz szeregiem innych powitań.
Niestety, miejsca po obu stronach Tracy były zajęte, ale osoba siedząca naprzeciwko
niej wstała i powiedziała:
- Skończyłam, milordzie, jeżeli chciałby pan zająć moje miejsce.
Harry odwdzięczył się tej dobrej duszy serdecznym „Dziękuję”.
Meg poszła, żeby zająć wolne miejsce o jedno krzesło dalej, a Harry postawił jedzenie
na stole, usiadł i spojrzał na Tracy.
- Czy jesteś pewien, że powinieneś tu być? - zapytała. - Jesteś strasznie blady.
Słuchanie, jak jest blady, zaczynało go już mierzić.
- Czuję się świetnie.
Jonathan Melbourne, który siedział po lewej stronie Tracy, odezwał się z wyzywającą
nutą wyczuwalną w jego dźwięcznym głosie:
- Nędznie tu, milordzie?
Harry napotkał spojrzenie gniewnych, orzechowych oczu aktora i pomyślał, że wie, co
mu nie daje spokoju. Jon zapewne sam interesował się Tracy i nie podobało mu się, że może
mieć arystokratycznego rywala.
Masz pecha, staruszku, pomyślał Harry i posłał mu promienny uśmiech.
- Ani trochę. Meg mówiła mi, że zarówno jedzenie, jak i towarzystwo są znakomite.
Przyszedłem zakosztować jednego i drugiego.
Tracy spojrzała na jego talerz, na którym znajdowała się mała porcja makaronu i
zielonej sałaty.
- Nie jesz zbyt wiele.
Zabrzmiało to niemal po macierzyńsku, co u jakiejkolwiek innej kobiety rozzłościłoby
go niesłychanie. Ale u niej uznał to za czarujące.
Wzruszył ramionami.
- Nie jestem specjalnie głodny. - Zerknął na siostrę. - Czy zechciałabyś przedstawić
mnie zebranym, Meggie?
Meggie promieniała.
- Oczywiście. - Natychmiast obróciła się do najbliżej siedzącej osoby i oznajmiła: - To
jest Liza Moran, jedna z aktorek.
Liza Moran wyglądała na trzydzieści lat, miała zapewne czterdzieści, i spoglądała na
niego w sposób, który wydał mu się aż nadto znajomy. Normalnie od razu zmroziłby ją
wzrokiem, ale przyrzekł sobie, że będzie uroczy, więc uśmiechnął się i powiedział:
- Jak się pani miewa?
- To przyjemność poznać pana, lordzie Silverbrid - ge. - Jej głos był chropawy, a
łakome spojrzenie jej oczu stało się jeszcze bardziej wyraźne.
Meg mówiła dalej:
- A to jest Kim Hamilton, skrypterka.
Kim była ubrana w sweterek bliźniak i tweedową spódnicę. Harry powiedział
przepraszająco:
- Muszę się przyznać do kompletnej ignorancji, jeżeli chodzi o kręcenie filmów, pani
Hamilton. Może zechciałaby pani opowiedzieć mi, czym zajmuje się skrypterka?
Kim oświeciła go z radością, a potem Meg kontynuowała przedstawianie mu
rozmaitych aktorów i aktorek oraz ludzi, pełniących tak osobliwe funkcje jak asystent
kamery, pracownik obsługi planu i główny oświetleniowiec.
Mógłby to być naprawdę przyjemny lunch, gdyby nie Liza Moran, która wciąż rzucała
mu kuszące uwagi i spojrzenia. Nie była w tym subtelna, a on robił, co tylko mógł, żeby
odparowywać jej komentarze. Nigdy nie potrafił znieść kobiet jej pokroju, a jeszcze trudniej
było ją znosić w obecności Tracy, która przez większość czasu ignorowała Harry'ego i
gawędziła z Jonem Melbourne'em.
Mnie nie zwiedzie, powiedział sobie Harry. Jest tak samo świadoma mojej bliskości,
jak ja jestem świadom jej.
Postanowił zrobić eksperyment. Skupił się i pomyślał: Tracy, spójrz na mnie.
Był wstrząśnięty do głębi, kiedy jej oczy niemal natychmiast odwróciły się od Jona i
napotkały jego wzrok.
Nim Harry wszedł do domu, żeby przyglądać się kręceniu zdjęć, pękała mu głowa.
Dobrnął na górę do łazienki, żeby połknąć jeszcze trzy aspiryny, ale czuł się dosyć kiepsko,
kiedy dołączył do Meg przy klatce schodowej.
Miejscem firmowania dzisiejszej sceny był wielki salon. Pomieszczenie to zbudowano
jako kaplicę, ale w osiemnastym wieku mieszkający tu hrabia zamienił ją na olbrzymią
reprezentacyjną salę balową, dodając od południowej strony wykusz z weneckim oknem. Był
to elegancki, wytworny i piękny pokój o bladoniebieskich ścianach obitych adamaszkiem, z
jedwabnymi kotarami w pasującym kolorze i bezcennymi meblami Chippendale'a. Dywan o
zawiłym wzorze, naśladującym ten na suficie, został wyniesiony. Odsłaniało to intarsjowaną
drewnianą podłogę, którą wytwórnia oczyściła i wypolerowała do połysku. Antonio Zucchi
namalował niegdyś na suficie medaliony z porami roku i scenami mitologicznymi, Thomas
Carter wyrzeźbił gzyms nad kominkiem, a Matthew Boulton skonstruował wysokie kandela-
bry, stojące w czterech rogach salonu. Dwa portrety pędzla van Dycka, dwa pejzaże Claude'a,
portret praprababki Harry'ego namalowany przez Gainsborougha - wszystko, co Harry oddał
National Trust, żeby pokryć wydatki po śmierci ojca - zdobiły niebieskie adamaszkowe
ściany wraz z olbrzymim, barokowym złoconym lustrem i piece de resistance salonu,
obrazem przedstawiającym Silverbridge, namalowanym w osiemnastym wieku przez
Canaletta. Harry walczył o zatrzymanie tego ostatniego obrazu, wycenionego na dziesięć
milionów funtów, i wygrał.
Obrazy z północnej ściany zostały zdjęte, a sama ściana zupełnie zakryta tkaniną,
przed nią zaś wzniesiono rusztowanie, zapełnione światłami i kamerami. Zdjęto wielki
kryształowy żyrandol pośrodku sufitu, przed laty podłączony do prądu, a w jego miejsce
zawieszono staroświecki żyrandol ze świecami, którego Harry nie poznawał. Za wszystkimi
oknami zwisały kotary do zaciemniania.
W salonie stało pełno kamer i sprzętu dźwiękowego i patrząc na masę kabli i
wyposażenia, Harry zrozumiał, dlaczego ekipa filmowa była taka zadowolona z olbrzymiej
sali balowej w Silverbridge.
- Filmują scenę balu - Meg szepnęła mu do ucha, a on nieznacznie skinął głową.
Aspiryna nie poradziła sobie jeszcze z jego bólem głowy.
- Jesteśmy gotowi - zawołał mężczyzna, który odpowiadał za oświetlenie.
- Świetnie - odparł Dave Michaels. - Greg, możesz zwołać aktorów?
Wysoki i chudy młody mężczyzna z kucykiem przemaszerował przed Harrym i
poszedł w stronę salonu od frontu. Zaraz potem grupki ludzi ubranych w kostiumy z epoki
zaczęły napływać do sali balowej. Ku swemu całkowitemu zaskoczeniu Harry stwierdził, że
wielu z nich rozpoznaje.
- Przyszedł pan na nas popatrzeć, co nie, milordzie? - zapytała żona jednego z jego
dzierżawców.
Harry'emu opadła szczęka, kiedy ujrzał twarz pod brązową peruką.
- Dobry Boże. Elsie. Co ty tutaj robisz ubrana w tę perukę?
Zaczerwieniona twarz Elsie Morton rozpromieniła się.
- Jestem w filmie, milordzie. Wytwórnia wywiesiła ogłoszenie we wsi, że szukają
statystów, no to jestem.
Kiedy Elsie poszła do sali balowej, kobieta, która wydawała się wszystkim kierować,
zapytała głośno:
- Czy wszyscy tancerze dostali mikrofony?
- To Jill Brown, choreograf - powiedziała Meg bratu. - Michael Hudson, reżyser
dźwięku, chciał, żeby sfilmowano taniec razem z dialogami. Jill musiała wyposażyć
wszystkich aktorów w mikrofony, przez które będą słyszeli muzykę, żeby mogli utrzymać
rytm. Potem Michael nagra dialogi i muzykę na osobne ścieżki.
Harry spojrzał na siostrę ze zdumieniem.
- Ty naprawdę sporo się o tym nauczyłaś, Meggie. Jej uśmiech był wspaniały.
- Uważam, że to jest fascynujące.
W czasie, gdy rozmawiali, nadeszła ośmioosobowa orkiestra i zajęła miejsce przed
portretem Gainsborougha. Choreografka zaczęła ustawiać tancerzy przed Canalettem;
mężczyźni stanęli w szeregu naprzeciwko kobiet. Dave Michaels zapytał ze swojego miejsca
za jedną z kamer:
- Gdzie są Tracy i Jon?
- Greg po nich poszedł - odkrzyknął ktoś. - Powinni tu być za moment.
- Już tu jesteśmy - odpowiedział głos Jona Melbourne'a. Aktor otarł się o Harry'ego, za
nim zaś bardziej statecznie szła Tracy, która wyglądała na zaskoczoną jego widokiem.
Harry jeszcze nigdy nie widział jej w kostiumie i kiedy na nią spoglądał, poczuł się
tak, jakby coś ścisnęło mu wnętrzności. Tracy miała na sobie empirową jasnoniebieską
satynową suknię balową, wyciętą na tyle głęboko, by ukazywała zaokrąglenia jej piersi. Nie
miała peruki, jej włosy były uczesane w węzeł ziotokasztanowych loków na czubku głowy, a
dwóm delikatnym loczkom pozwolono spływać na uszy.
Wokół smukłej szyi nosiła skromny sznur pereł, a w uszach parę prostych perłowych
kolczyków. We włosy miała wpiętą jedną białą różę. Meg powiedziała z entuzjazmem:
- Wyglądasz cudownie, Tracy.
- Dziękuję. - Jej zaskoczone spojrzenie ulotniło się, a oczy zwęziły, kiedy powiedziała
do Harry'ego: - Powinieneś być w łóżku.
A ty powinnaś być tam ze mną. Wypowiedział do niej te słowa tylko w wyobraźni. Na
głos odrzekł:
- Czuję się świetnie.
Nawet dla niego samego jego głos zabrzmiał ochryple - i to nie z powodu bólu głowy.
Mógłbym leżeć na łożu śmierci, a ona by mnie poruszyła, pomyślał ze zdumieniem.
Tracy zaczerwieniła się; dziwna odpowiedź na to, co powiedział. A potem Dave
niecierpliwie zawołał ją po imieniu, więc musiała odejść i zająć miejsce u boku Jona, w
otoczeniu tancerzy.
- Jill - powiedział Dave. Choreografka wyszła naprzód, żeby przemówić do swoich
oddziałów.
- Dobrze. Jak wszyscy wiecie, to jest bardzo skomplikowana scena. Tańczymy taniec,
w którym każda para musi przejść na prawo z jednego końca tej wielkiej sali na drugi, co
zajmuje sporo czasu. Zrobimy zbliżenie na Martina i Julię w czasie dialogu, kiedy będą w
połowie sali. - Przesunęła wzrokiem tam i z powrotem po szeregach mężczyzn i kobiet. - Czy
u wszystkich działają mikrofony?
- Tak - odpowiedzieli chórem tancerze.
- Dobrze. Proszę, zróbmy próbę.
Muzycy podnieśli instrumenty i udawali, że na nich grają, szereg kobiet dygnął przed
szeregiem mężczyzn, którzy skłonili się w odpowiedzi, i w przedziwnej ciszy rozpoczął się
taniec.
Próbowali trzykrotnie. W czasie trwania prób Meg opowiedziała Harry'emu, że ta
scena w sali balowej znajdzie się na początku filmu.
- Postać Tracy, Julia, ma przebywać z wizytą w sąsiedztwie i przyjść na bal jako gość
- wyjaśniła. - Bohater Jona, Martin, jest nią zauroczony od pierwszej chwili, kiedy ją widzi.
Prosi ją do tańca i coś między nimi iskrzy.
Harry obserwował próbę. Był zdumiony i nieco zaniepokojony intensywnością
erotycznego przyciągania, jakie Jon potrafił wykreować samym tylko spoglądaniem na
ozdobioną perłami szyję Tracy. Zaś Tracy wyglądała na bardzo młodą i bezbronną, kiedy szła
wzdłuż szeregu tancerzy, trzymając się za ręce z Jonem. Oszołomienie na jej twarzy, gdy
odpowiadała na jego uśmiech, doskonale pasowało do młodej, niedoświadczonej, wrażliwej
dziewczyny, którą Julia była w tamtym momencie filmu.
Akurat w chwili, kiedy mikrofony miały zostać włączone, a zdjęcia rozpoczęte,
nastąpiła przerwa; ktoś z członków ekipy wybiegł z sali, a po chwili Greg znalazł się przy
Meg.
- Nancy się pochorowała i Dave chce wiedzieć, czy mogłabyś sobie poradzić z jej
pracą przy tym ujęciu - powiedział.
Twarz Meg rozpromieniła się.
- Oczywiście. - Odwróciła się do brata i powiedziała rozkazującym tonem: - Możesz
usiąść na tym krześle, Harry, to nie będziesz nikomu przeszkadzał.
Kiedy Meg oddalała się pospiesznie, Harry zajął miejsce, które mu wskazała. Wkrótce
potem reżyser zawołał: „Akcja!” i rozpoczęły się prawdziwe zdjęcia.
Aspiryna zmniejszyła ból głowy Harry'ego do tępego pulsowania, ale czuł się
oszołomiony i nieporadny, a gorąco bijące od świateł sprawiało, że się pocił. W takim stanie
doświadczył czegoś, co musiało być najbardziej dziwacznym momentem w całym jego życiu.
Wydarzyło się to podczas tańca, w chwili, gdy każda para chwytała się za ręce,
partnerzy unosili ramiona wysoko i obchodzili się dokoła, podobnie jak konie na karuzeli
obiegają jej środek. Harry widział, jak Tracy wykonuje ten ruch podczas prób, i kiedy skupił
na niej wzrok, spodziewał się zobaczyć jej niewinnie zdumioną twarz wpatrzoną w Jona, gdy
obracali się, trzymając się za ręce.
Ale mężczyzna, którego zobaczył tańczącego teraz z Tracy, był wyższy niż Jon, a jego
włosy były jasne, nie brązowe. Harry spojrzał na niego i po raz drugi tego dnia ścisnęły mu
się wnętrzności. Tym mężczyzną był on sam.
Potrząsnął głową, żeby opanować myśli, przydając tym sobie bólu, ale kiedy popatrzył
tam znowu, zobaczył siebie samego trzymającego dłoń Tracy. Zmagając się z narastającymi
nudnościami, spojrzał na innych tańczących ludzi i dopiero teraz uświadomił sobie, że światła
i sprzęt dźwiękowy znikły.
Miał mroczki przed oczami i mocno zacisnął powieki. Potem zrobił to jeszcze raz.
Scena stała się wy - raźniejsza i znowu był w stanie dostrzec jasnowłosego mężczyznę i
kasztanowowłosą kobietę, którzy trzymali się za ręce i patrzyli na siebie tak, jakby na całym
świecie nie istniał nikt poza nimi. Najpierw dostrzegł, że ta dziewczyna to nie Tracy. Miała na
sobie niebieską suknię, ale jej nos był prosty, nie zadarty, a jej włosy czysto kasztanowe, bez
złotych pasemek, które czyniły włosy Tracy tak wyjątkowymi. Nie była też tak wysoka jak
Tracy.
Oczy Harry'ego powędrowały ku partnerowi dziewczyny i wtedy zdał sobie sprawę,
że patrzy na mężczyznę, który kiedyś pozował do wiszącego w jego gabinecie portretu
Charlesa Olivera.
Mroczki przed oczyma raz jeszcze przesłoniły mu widok i Harry musiał opuścić
głowę, żeby nie zemdleć. Jego głowa zaczęła pulsować w rytm bicia jego serca.
Jezu, co się ze mną dzieje? Teraz mam halucynacje.
Ponownie spojrzał na parkiet. Para wciąż tam była, teraz niewyraźna, gdy mu się
wzrok pogorszył, ale dziwnie pełna życia. Harry nie spuszczał z nich oka do chwili, gdy
uświadomił sobie, że jeżeli natychmiast nie wyjdzie, to chyba zwymiotuje wprost na od-
nowioną drewnianą podłogę sali balowej.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Kiedy Meg odkryła, że Harry zniknął, poszła go szukać, rozgniewana, że nie został na
całe zdjęcia. Znalazła go w jego pokoju, leżącego na łóżku. Natychmiast zapomniała o swojej
irytacji. Przebiegł ją zimny dreszcz.
- Harry? - Podeszła do łóżka i popatrzyła na niego. - Czy dobrze się czujesz?
Był nadal w ubraniu i leżał na nakryciu z zamkniętymi oczyma. Kiedy się odezwała,
otworzył je ledwie na tyle, że zobaczyła dwie ciemne szparki.
- Naprawdę paskudnie boli mnie głowa - powiedział. - Chyba potrzebny mi lepszy lek
przeciwbólowy niż aspiryna. Meggie, czy mogłabyś zadzwonić do Webstera i poprosić go,
żeby mi coś przepisał?
- Oczywiście - odpowiedziała natychmiast. - Zaraz to zrobię.
Harry wygląda okropnie, pomyślała z troską, biegnąc do telefonu w saloniku. Nie
powinnam była go prosić, żeby przyszedł na zdjęcia. Powinien być w łóżku.
Wykręciła londyński numer ich prywatnego lekarza tylko po to, by się dowiedzieć, że
doktor przez tydzień przebywa w swoim domu w Wiltshire. Zazwyczaj to była dobra
wiadomość, gdyż doktor Webster mieszkał zaledwie dziesięć mil od Silverbridge. Meg
zadzwoniła pod numer w Wiltshire. Sam doktor Webster odebrał telefon.
- Lady Margaret - powiedział serdecznie, kiedy się przedstawiła. - Jak się pani miewa?
Harry początkowo zabrał ją do doktora Webstera, żeby wyleczył ją z anoreksji, ale
lekarz odesłał ją do specjalisty.
- Bardzo dobrze, dziękuję. Ale Harry'ego okropnie boli głowa, doktorze Webster, i
potrzebuje jakiś środek przeciwbólowy.
- Harry nie miewa bólów głowy - odpowiedział od razu doktor Webster.
Meg wyjaśniła mu, że miał wypadek i wstrząśnie - nie mózgu.
- Myślę, że dzisiaj chyba się przemęczył - zakończyła. - Powinien był zostać w łóżku.
- Jak nazywa się lekarz, który zajmował się nim w szpitalu?
Meg nie wiedziała.
- To nieistotne. Zadzwonię tam i dowiem się. Od - dzwonię, kiedy już z nim
porozmawiam.
Doktor Webster najwyraźniej nie zamierzał przepisywać Harry'emu niczego dopóty,
dopóki nie będzie miał więcej informacji o jego obrażeniach. Meg pożegnała się z nim i
niechętnie wróciła powiedzieć Harry'emu, że będzie musiał poczekać na swój lek
przeciwbólowy.
Jego płowe włosy na tle białej poduszki wydawały się ciemniejsze niż zazwyczaj, a
pod oczami miał cienie wyglądające jak sińce. Raz jeszcze Meg poczuła trwogę. Nie
pamiętała, żeby kiedykolwiek widziała, by Harry chorował.
- Harry - powiedziała łagodnie. - Doktor Webster oddzwoni z zaleceniami w ciągu
godziny.
Oczy, które na nią spojrzały, wyglądały jak czarne, a nie brązowe.
- Dzięki, Meggie.
Ebony podniosła kwadratowy pyszczek ze swojej poduszki obok poduszki Harry'ego i
zawarczała. Wyraźnie wyczuwała, że z Harrym dzieje się coś złego i chroniła go.
Doktor Webster oddzwonił po dwudziestu minutach, żeby powiedzieć, że Harry ma
bardzo poważne wstrząsnienie mózgu i nie powinien zostać wypisany ze szpitala.
- Lady Margaret, co on takiego robił, że wywołało to ten ból głowy? - zapytał doktor.
Kiedy Meg wyjaśniła mu, że Harry odwiedzał stajnie i spędził popołudnie, przyglądając się
filmowcom, doktor Webster aż podskoczył. - Chciałbym, żeby on dbał o siebie chociaż w
połowie tak, jak dba o te swoje drogocenne konie! Wstrząsnienie mózgu to poważna sprawa,
lady Margaret. Jeżeli traktuje sieje lekko, może prowadzić do trwałego uszkodzenia mózgu...
a nawet do śmierci.
Meg poczuła, jak strach ściska jej serce. Jeżeli coś się stanie z Harrym...
- Chcę, żeby wrócił do szpitala, gdzie nie będzie mógł zrobić sobie krzywdy -
powiedział doktor Webster.
- Nie sądzę, żeby pojechał - odparła słabym głosem Meg.
- Sam po niego przyjadę - odparł szorstko lekarz. - Proszę mu powiedzieć, że dam mu
lek przeciwbólowy w kroplówce, kiedy zabiorę go do szpitala, ale jeżeli odmówi wyjazdu, to
ja umywam ręce.
- Eee... dobrze - zgodziła się Meg.
- Będę w Silverbridge za pół godziny.
- Dobrze.
- Do widzenia, lady Margaret.
- Jeszcze jedno - dodała pospiesznie Meg. - Zostawię panu otwarte drzwi, doktorze
Webster. Czy nie ma pan nic przeciwko temu, żeby wejść samemu?
- Ani trochę.
Meg odłożyła słuchawkę, odwróciła się i zobaczyła stojącego na progu Tony'ego.
- Co się dzieje? - zapytał. - Gdzie Harry nie pojedzie?
- Och, Tony. - Meg była niesłychanie wdzięczna, że ma kogoś, kto podzieli z nią ten
ciężar. - Doktor Webster przyjeżdża, żeby zabrać Harry'ego z powrotem do szpitala, a ja
wiem, że Harry nie będzie chciał pojechać. Ale dzisiaj wstał i chodził po całej posiadłości, a
teraz ma okropny ból głowy i doktor Webster powiedział, że on może umrzeć, jeżeli nie bę-
dzie przestrzegał zaleceń lekarskich.
Tony uniósł elegancką dłoń.
- Powoli, Meggie. Uspokój się. Jestem zupełnie pewien, że Harry nie umrze.
- To wszystko moja wina - powiedziała dramatycznie Meg, podchodząc do brata. - To
ja namówiłam go, żeby przyszedł na zdjęcia dziś po południu, kiedy powinien był zostać w
łóżku.
- Możesz być pewna, że gdyby nie był na zdjęciach, byłby gdzieś indziej - odparł
Tony. - Harry nie należy do tych, którzy spokojnie leżą w łóżku.
Meg przystanęła przed Tonym.
- To dlaczego lekarz chce, żeby wrócił do szpitala? Czy pójdziesz ze mną
porozmawiać z Harrym? - W jej niebieskich oczach było błaganie. - Mnie nie posłucha,
wiem, że nie.
- Dlaczego myślisz, że posłucha mnie? - zapytał Tony z nutą goryczy. - Jeszcze nigdy
tego nie zrobił.
Towarzyszył jednak Meg do sypialni Harry'ego i wszedł wraz z nią, żeby przekazać
starszemu bratu wiadomość.
Harry przyjrzał im się, osłaniając oczy ręką, którą oparł sobie na czole, i powiedział
kategorycznie:
- Nie wrócę do szpitala.
- Ale doktor Webster jedzie tu po ciebie - jęknęła Meg.
- Zatem odbędzie tę przejażdżkę na próżno. Wszystko, czego mi potrzeba, to jakieś
środki przeciwbólowe i odpoczynek, a obie te rzeczy mogę mieć tutaj na miejscu, w domu.
Tony odezwał się:
- Wiem, że szpital to nudy, staruszku, ale ty naprawdę wyglądasz mizernie. Jesteś tak
biały jak twoje prześcieradło.
Harry zamknął oczy.
- Czuję się o wiele za marnie, żeby wsiąść do samochodu i jechać pół godziny do
szpitala.
- Harry, doktor Webster powiedział, że możesz doprowadzić do trwałego uszkodzenia
mózgu, jeżeli nie będziesz odpoczywać. Mógłbyś nawet umrzeć - powiedziała Meg.
Harry odrzekł, nadal nie otwierając oczu:
- On próbował cię nastraszyć, Meggie. Ludzie nie umierają od wstrząśnienia mózgu.
- Myślę, że jesteś upartym egoistą - powiedział brutalnie Tony. - Ale cóż, to nie
nowina.
- Harry nie jest upartym egoistą - odparowała Meg, broniąc najstarszego brata.
- Nie jest? - Tony uniósł idealnie wypielęgnowaną brew. - A więc dlaczego nie
sprzedaje Mauleyowi ziemi, którą on chce?
Oczy Harry'ego otworzyły się, tworząc maleńkie szparki.
- Dlatego, że wolę, by ziemia służyła bydłu niż golfistom.
Tony przysunął się bliżej łóżka.
- Nie, to dlatego, że masz tę swoją idee fixe, żeby nie przejść do historii jako hrabia,
który sprzedał farmy Silverbridge. Tu chodzi tylko o ego, Harry, i o nic więcej.
Harry przesunął rękę, zakrywając sobie oczy.
- Idźcie stąd oboje, a kiedy pojawi się Webster, każcie mu dać mi jakieś środki
przeciwbólowe. Nie chcę się z nim widzieć.
- Jesteś hrabią - Tony powiedział sarkastycznie. - Chylimy czoło przed twoimi
rozkazami. Jak zawsze.
Meg pomyślała, że Tony zbyt łatwo się poddał, i obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.
- Proszę, spotkaj się z doktorem Websterem, Harry - powiedziała błagalnie. - Martwię
się o ciebie.
- Nic mi nie będzie. - Wciąż zasłaniał oczy ręką. - Tylko zdobądź te środki
przeciwbólowe.
Meg popatrzyła na jego bladą twarz na poduszce, po czym odwróciła się, żeby
spojrzeć na Tony'ego. Wskazał głową na drzwi i Meg niechętnie wyszła za nim.
- Jak zwykle Harry sprzeciwia się zrobieniu tego, co rozsądne - powiedział Tony z
goryczą, kiedy zamknęli za sobą drzwi sypialni. - Nie wiem dlaczego ciągle się łudzimy, że to
zrobi.
- Jak mogę powiedzieć doktorowi Websterowi, kiedy już przyjedzie tu z tak daleka, że
nie może zobaczyć się z Harrym? - martwiła się Meg.
- Niech Harry sobie z nim radzi - podsunął Tony. - To on wydaje wszystkie polecenia.
- Chcesz powiedzieć, że powinnam go zaprowadzić do pokoju Harry'ego, mimo że
Harry tego zakazał? - W głosie Meg zabrzmiała zgroza na samą myśl o tym.
Tony przewrócił oczami i powiedział z niecierpliwością:
- Rób, co chcesz. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę się ubrać. Jestem umówiony na obiad
w Warkfield.
Meg stała nadal niezdecydowana na korytarzu, kiedy Tony odszedł do swojego
pokoju. Nie miało sensu wracać, żeby ubłagać Harry'ego. Była tylko jego małą siostrzyczką, a
on wyraźnie nie miał zamiaru jej wysłuchać.
Kto jej wysłucha?
Tracy. To imię zabłysło w umyśle Meg niczym żarówka. Nie traciła czasu na
zastanawianie się, dlaczego miałaby iść do kogoś, kogo oboje z Harrym znają od tak
niedawna. Zadziałała czysto instynktownie i popędziła do przyczepy, modląc się, żeby Tracy
tam była.
I była. Kiedy Meg wpadła do środka, Tracy siedziała przy toaletce i zmywała makijaż.
Była sama; nie było ani śladu Gail.
- Tracy - powiedziała Meg z naciskiem, kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi. - Harry
jest chory i lekarz chce go zabrać do szpitala, a on nie chce jechać.
Tracy obróciła się na krześle. Jej włosy były związane z tyłu, a twarz błyszczała od
kremu nawilżającego.
- Co się stało? Meg podeszła bliżej.
- Leży w łóżku z okropnym bólem głowy. Doktor Webster jest wściekły, że nie został
dzisiaj w łóżku, tak jak obiecywał.
- Wiedziałam, że nie powinien był wstawać - odparła ponuro Tracy. - Wyglądał
strasznie.
- To wszystko moja wina - powiedziała Meg z rozpaczą w głosie. - Poprosiłam go,
żeby poszedł na lunch, a potem na zdjęcia. A teraz lekarz mówi, że on może umrzeć.
Tracy wstała i odezwała się jeszcze bardziej ponuro niż przed chwilą:
- On nie umrze, Meggie. Ja tego dopilnuję. Zaczekaj chwilę, przebiorę się w dżinsy i
pójdę z tobą.
Tracy potrzebowała czterech minut, żeby zetrzeć krem z twarzy i ubrać się. Potem
razem z Meg wyszły z przyczepy i skręciły w kierunku domu. Uszły ze dwanaście metrów,
kiedy natknęły się na Jona.
- Co się stało? - zapytał, spoglądając badawczo na ich zmartwione twarze.
- Mój brat Harry jest chory - odpowiedziała Meg.
- Tracy idzie spróbować go przekonać, żeby pozwolił doktorowi zabrać się do
szpitala.
- Chory? - powtórzył Jon. - Dopiero co widzieliśmy go podczas lunchu. Co się stało?
- Nie mam czasu, żeby tu stać i gawędzić z tobą, Jon - powiedziała szorstko Tracy. -
Chodźmy, Meg - i dwie młode kobiety ruszyły biegiem na przełaj przez trawnik. Po chwili
wahania Jon podążył za nimi.
Meg wiedziała, że postąpiła słusznie, sprowadzając Tracy, kiedy tylko zobaczyła
twarz Harry'ego. Chociaż była ściągnięta bólem, pojawił się na niej wyraz, którego nie
widziała wcześniej.
- Paskudny ból głowy? - zapytała Tracy.
- Mhm.
Wyglądało na to, że nawet mówienie sprawia mu ból.
- Lekarz będzie tu wkrótce, żeby cię zabrać do szpitala - powiedziała Tracy. - Da ci
coś przeciwbólowego, kiedy tam dojedziecie.
Usta Harry'ego przybrały zacięty wyraz, który tak dobrze znała jego rodzina.
- Nie jadę do szpitala.
- Dlaczego nie? - zapytała Tracy groźnie.
- Bo nie.
Od progu odezwał się zdecydowany męski głos:
- Ależ oczywiście, jedziesz.
Meg odwróciła się i posłała doktorowi Websterowi nerwowy uśmiech.
- Dziękuję za przybycie, doktorze Webster.
- Zmarnowałeś czas, Jamesie - powiedział Harry. - Nie jadę do szpitala.
Webster, który był lekarzem Harry'ego od czasu, gdy ten złamał sobie rękę podczas
gry w rugby w Eton, podszedł do łóżka. Był siwowłosym mężczyzną około pięćdziesiątki i
wyglądał na dobrze prosperującego domowego lekarza. Rzeczywiście nim był.
- Masz poważne wstrząśnienie mózgu, Harry - powiedział ponuro. - Nie powinni byli
cię wypisać ze szpitala.
Tracy podała mu rękę.
- Harry zastraszył lekarza. Jak się pan miewa, doktorze Webster? Jestem Tracy
Collins.
Twarz Webstera przybrała nieco głupkowaty wyraz, który Meg zauważała u
wszystkich mężczyzn, kiedy patrzyli na Tracy.
- Miło mi panią poznać, panno Collins.
Uśmiechnęła się. Webster wyglądał jeszcze bardziej głupkowato. Meg pomyślała z
zazdrością, że nawet bez makijażu i z włosami zebranymi w koński ogon Tracy wygląda
pięknie. Tracy odezwała się z sympatią:
- Sądzę, że tak naprawdę mamy w tym pokoju dwójkę pacjentów, Harry'ego i Meg.
Czy nie mam racji, doktorze Webster?
- Lady Margaretjest obecnie pod opieką specjalisty, ale oczywiście to ja jestem jej
lekarzem rodzinnym - odparł ostrożnie Webster.
Meg zesztywniała, kiedy padło jej imię, i wbiła czujny wzrok w twarz Tracy.
- Cóż, mam propozycję, która, jak sądzę, będzie z korzyścią dla nich obojga -
powiedziała Tracy. Jej ciemnoniebieskie oczy skupiły się na Meg. - Chcesz, żeby Harry
pojechał do szpitala. Zgadza się, Meg?
- Taaak - odpowiedziała Meg ostrożnie. Tracy spojrzała na Harry'ego.
- A ty chcesz, żeby Meg normalnie jadła. Czy tak? Ból wykrzywił jego usta.
- Tak - potwierdził smętnie. Tracy zwróciła się do lekarza:
- A jeżeli zawrzemy umowę? Harry zgodzi się pojechać do szpitala, jeśli Meg zgodzi
się jeść trzy posiłki dziennie w czasie, gdy go nie będzie.
- To szantaż - powiedziała żarliwie Meg. Tracy popatrzyła na Harry'ego.
- Być może.
Wszyscy spoglądali na Harry'ego, który przyglądał się Tracy wciąż z tym samym
smętnym wyrazem ust.
- Nienawidzę szpitali.
- Wiem - odpowiedziała rzeczowo. - Ale nie możemy ci zaufać, że pozostaniesz w
łóżku, jeżeli będziesz w domu.
Meg czekała na wybuch Harry'ego. Nie wybuchnął. Zamiast tego przeniósł na nią
wzrok.
- Co o tym sądzisz, Meg? Zgodzisz się na taki układ?
- Ale ty nie chcesz jechać do szpitala - wypaliła.
- Nie, ale jeszcze bardziej niż nie chcę jechać do szpitala, chcę, żebyś jadła. A więc
jeżeli zgodzisz się na ten... szantaż - tu rzucił okiem na Tracy - to ja też się zgodzę.
Meg zacisnęła pięści, targana zmaganiami między tą jej cząstką, która chciała
wyzdrowieć, i tą, która potrzebowała choroby i nie chciała dać za wygraną. Dopiero ból na
twarzy Harry'ego zadecydował za nią.
- Okej - powiedziała. - Zgadzam się.
- Dobrze. - Tracy odwróciła się do lekarza. - Ja naprawdę sądzę, że Harry powinien
dostać jakiś środek przeciwbólowy, zanim znajdzie się w pańskim samochodzie.
Lekarz postawił czarną skórzaną torbę na stole.
- Od razu dam mu zastrzyk.
W tej chwili drzwi otworzyły się i do sypialni zajrzał Tony. Miał na sobie jeden ze
swoich kosztownych, idealnie skrojonych garniturów. Kiedy zobaczył doktora Webstera, na
jego twarzy pojawiło się zdumienie.
- Co się dzieje? - zapytał.
- Zabieram twojego brata do szpitala - odpowiedział lekarz, wyciągając strzykawkę z
torby. - Ma wstrząśnienie mózgu i musi mieć spokój.
Tony oparł się o drzwi.
- Brawo, doktorze. Dokonał pan tego, czego nikt inny nie zdołał. Byłem pewien, że
będzie pan musiał znokautować Harry'ego, żeby go znowu zabrać do szpitala.
- Możesz podziękować pannie Collins za to, że zmienił zdanie. - Doktor napełniał
strzykawkę przezroczystym płynem.
Tony spojrzał na Tracy i posłał jej szyderczy uśmiech.
- Harry zawsze miał słabość do radych.
- Nie bądź durniem, Tony. Tracy podpuściła nas, żebyśmy zgodzili się na podwójny
szantaż. Harry jedzie do szpitala, a ja obiecałam jeść trzy posiłki dziennie w czasie, gdy jego
nie będzie - odpowiedziała Meg.
Tracy zaprotestowała:
- Doprawdy, sprzeciwiam się nazywaniu mnie szantażystką.
- Dla mnie to brzmi jak szantaż - odparował Tony. Uśmiechnął się szeroko. - Ale to
znakomity szantaż, Tracy. Moje gratulacje.
- Dziękuję - odparła.
- A teraz, Harry - doktor Webster zbliżał się do łóżka ze strzykawką - zrobię ci
zastrzyk. Powinien zadziałać prawie natychmiast, a potem sprowadzimy cię na dół i do
samochodu.
- Może mi pan to wbić prosto w głowę, jeżeli to pomoże - powiedział Harry.
Tony skrzywił się.
- Twoje ramię w zupełności wystarczy. - Doktor podciągnął rękaw bawełnianej
koszulki Harry'ego, odsłaniając mocno umięśnione ramię.
Tony odezwał się:
- Cóż, jeżeli nie potrzebujecie mnie tutaj, to chyba będę leciał. Mam spotkanie, na
które już jestem spóźniony.
- No to proszę biec - odrzekł doktor Webster, trzymając igłę wycelowaną w ramię
Harry'ego. Kiedy igła zagłębiła się w ciało, Tony w pośpiechu opuścił pokój, a Tracy
odwróciła wzrok, w przeciwieństwie do Meg.
Po opróżnieniu strzykawki i wyjęciu igły doktor odwrócił się i powiedział:
- Lady Margaret, może zechciałaby pani spakować torbę dla brata?
Tracy zwróciła się do Harry'ego:
- Czy chcesz, żebyśmy z Meg pojechały z tobą?
- Nie. - Odpowiedź Harry'ego była stanowcza.
- Okej - Tracy z wdziękiem uczyniła zadość jego życzeniu. - Przyjedziemy do ciebie
jutro.
- Uhm - odmruknął.
- Dobrze, wydostańmy go z łóżka, nim demerol go uśpi - powiedział lekarz.
Dziesięć minut później Harry siedział na przednim siedzeniu bmw należącego do
lekarza. Tracy i Meg patrzyły za odjeżdżającym samochodem, a potem wróciły do domu.
ROZDZIELI DWUDZIESTY PIERWSZY
Nim Harry dotarł do szpitala, głowa pulsowała mu nadal, ale zastrzyk sprawił, że stał
się senny. Doktor Webster zatrzymał się na parkingu naprzeciwko budynku szpitala i obszedł
samochód, żeby pomóc mu wydostać się z auta.
- Nie potrzebuję pomocy - powiedział Harry drażliwie i spróbował stanąć o własnych
siłach.
Ziemia zakołysała mu się pod stopami i poczuł, jak Webster obejmuje go ramieniem.
- Nie bądź niemądry - powiedział lekarz. - Jesteś pod wpływem demerolu.
Obaj mężczyźni zaczęli wspólnie iść przez podjazd wiodący w stronę głównego
wejścia do szpitala.
Harry był zbyt otumaniony, żeby dokładnie pojąć, co się potem wydarzyło. Wiedział
tylko, że usłyszał pisk opon, a później leżał rozciągnięty na ziemi między dwoma
zaparkowanymi autami, zaś Webster leżał na nim.
Doktor poderwał się na równe nogi, otworzył drzwiczki samochodu i oparł się o
klakson. Niemal natychmiast dwaj ludzie z ochrony zbiegli po schodach szpitala.
Pozostała część wieczoru miała na zawsze pozostać zamazana w pamięci Harry'ego.
Pamiętał wsiadanie na wózek, ale nie pamiętał drogi od głównego wejścia do szpitalnego
łóżka. Pamiętał, jak pytał Webstera, kiedy podłączano go do kroplówki: „Co tam się stało?”, i
wydawało mu się, że lekarz odpowiedział: „Ktoś próbował nas przejechać”.
Później nie pamiętał już nic.
Doktor Webster zadzwonił do Silverbridge z dyżurki pielęgniarek, kiedy tylko Harry
zasnął. Gdy Meg odebrała telefon, zapytał o Tony'ego. Dowiedziawszy się, że Tony'ego nadal
nie ma w domu, zawahał się, a potem zapytał o Tracy. Pokrótce opowiedział jej o incydencie
z samochodem i doradził, żeby sprowadziła kogoś, kto czuwałby nad Harrym podczas jego
pobytu w szpitalu.
W drodze do samochodu starał się wytłumaczyć sobie, dlaczego powierzył tarapaty
Harry'ego Tracy Collins.
Nie chciałem składać tego na barki Meg, a panna Collins była jedyną dorosłą osobą w
domu.
Ale ona nie jest tam jako przyjaciółka, jest tam tylko z powodu filmu.
Mimo to...
W ciągu krótkiego czasu, jaki spędził w towarzystwie Tracy i Harry'ego, odniósł
nieomylne wrażenie, że są ze sobą w jakiś sposób powiązani. To nie było nic, co powiedzieli.
To było wyłącznie wrażenie, ale bardzo silne - tak silne, że doktor zwrócił się do niej, wybrał
ją, bo wiedział, że zapewni Harry'emu bezpieczeństwo. Stwierdził, że może to wygląda na
szalone, ale był pewien, że podjął właściwą decyzję.
Tracy odłożyła słuchawkę i zwróciła się do Meg, która wpatrywała się w nią z
niepokojem.
- O co tam chodziło? - zapytała.
Trący zastanawiała się, czy powiedzieć Meg, czy nie. Najwyraźniej doktor Webster
uważał, że nie powinna jej o tym mówić. Gdyby sądził inaczej, zrobiłby to sam. Czy
wiadomość, że życie jej brata jest zagrożone, zdusi jej kruchą chęć powrotu do zdrowia, czy
może sprawi, że Meg otrząśnie się ze swojej obsesji na punkcie choroby?
Mogło się to skończyć dwojako. Tracy pomyślała, że najlepiej będzie poczekać. Słów
raz wypowiedzianych nie da się cofnąć. Odezwała się więc:
- Doktor Webster chce, żebyśmy umieściły przy Harrym kogoś, kto dopilnuje, żeby
został w łóżku.
- Masz na myśli pielęgniarkę?
Stały obie tuż obok telefonu w saloniku. Tracy odpowiedziała:
- Wątpię, czy pielęgniarka byłaby na tyle przekonująca, żeby zatrzymać Harry'ego.
Myślę, że lepiej sprawdzi się ktoś z ochrony.
- Mogłybyśmy zadzwonić do Toma Edsela - odparła Meg. - To prywatny detektyw z
Warkfield. Pamiętam, że zeszłego lata pracował dla Harry'ego.
- Brzmi idealnie. - Tracy odwróciła się w stronę telefonu. - Od razu się z nim
skontaktuję.
- Jest późno - zaprotestowała Meg. - Nie będzie go w biurze. Lepiej zadzwonić do
niego rano.
Tracy pomyślała o Harrym, bezbronnie leżącym pod narkozą, i powiedziała:
- Zadzwonię do niego do domu. Gdzie jest książka telefoniczna?
Meg znalazła dla niej numer i Tracy zatelefonowała. Zanim odłożyła słuchawkę,
ustaliła, że ktoś od razu pojedzie do szpitala, żeby być przy Harrym. Ustaliła też, że
ochroniarze będą czuwać przy Harrym na zmianę, tak długo, jak to konieczne.
Meg była wyraźnie zaintrygowana uporem Tracy w sprawie sprowadzenia kogoś
prosto do szpitala, ale Tracy nie starała się wyjaśniać niczego więcej niż na początku. Zamiast
tego powiedziała:
- Jest późno, powinnyśmy się kłaść. Jutro zabiorę cię w odwiedziny do brata.
Zdezorientowana Meg ruszyła za Tracy korytarzem prowadzącym do ich pokoi.
Tracy mogła doradzać Meg pójście spać, ale kiedy sama znalazła się w łóżku, sen nie
chciał nadejść. Za każdym razem, kiedy zamykała oczy, widziała samochód wypadający z
mroku nocy i pędzący w stronę Harry'ego.
Gdyby coś mu się stało...
Raz jeszcze pomyślała o Scottym i o cierpieniu, jakiego zaznała po jego stracie.
Nie mogę znowu tego przechodzić. Nie Harry. Proszę, Boże, nie Harry.
Sposobem na zapewnienie mu bezpieczeństwa było odkrycie, kto stoi za jego
„wypadkami”. Tracy opanowała lęk i starała się logicznie podejść do całej sytuacji.
Ktoś wiedział, że Harry będzie na szpitalnym parkingu właśnie w tym czasie,
pomyślała. Jeżeli zdołam zawęzić krąg osób, które posiadały tę informację, może będę miała
winnego.
Ponownie przemyślała to, co wydarzyło się w pokoju Harry'ego, i przywołała obrazy
wszystkich obecnych tam ludzi: siebie, Meg, doktora Webstera i Tony'ego.
Tony. Tony był w pokoju Harry'ego i wyszedł, kiedy Harry dostawał zastrzyk z
demerolu. Miał dosyć czasu Żeby dojechać do szpitala przed Harrym i spróbować go
przejechać.
W Tonym było coś, co wywoływało u niej nieufność, ale Tracy trudno było uwierzyć,
że byłby zdolny do zamordowania z zimną krwią własnego brata.
Musiałby być zdesperowany, żeby zrobić coś takiego. Tracy zapatrzyła się w sufit i
pomyślała o rzeczach, które mogłyby doprowadzić mężczyznę do desperacji. Być może ma
ogromne długi przez hazard. Gdyby został hrabią, mógłby zyskać mnóstwo pieniędzy,
sprzedając Mauleyowi grunty Silverbridge.
W ciemnościach Tracy zmarszczyła czoło. Może powinnam sprawdzić Tony'ego ?
Im więcej rozmyślała o tym pomyśle, tym bardziej jej się podobał. Jedynym jego
minusem było to, że zdała sobie sprawę z tego, że Harry'emu zapewne wcale by się to nie
spodobało.
Nie powiem mu, postanowiła Tracy. Jeżeli Tony jest czysty, Harry nie musi się nigdy
o tym dowiedzieć.
Kiedy tylko wymyśliła plan działania, od razu poczuła się lepiej i wtuliła policzek w
poduszkę. Rano wyślę Gail, żeby kogoś znalazła, pomyślała i nareszcie zasnęła.
Tracy wezwała Gail, zanim zeszła na śniadanie, i poczyniła ustalenia, żeby wynająć
prywatnego detektywa. Miała się stawić do charakteryzacji o dziewiątej. Było nieco po ósmej,
kiedy weszła do kuchni w Silverbridge i zastała tam Gwen Mauley popijającą kawę.
- Dzień dobry, panienko - gosposia przywitała Tracy przyjaznym uśmiechem. - To co
zwykle?
- Tak, dziękuję, pani Wilson.
Marshal i Millie zlazły z kanapy, kiedy weszła Tracy, ale gdy zobaczyły, że to nie
Harry, smętnie wspięły się z powrotem na swoje legowiska. Tracy przeniosła wzrok na Gwen,
która wyglądała uderzająco atrakcyjnie w czarnych bryczesach ze skórzaną wstawką,
wysokich czarnych butach i białym sweterku z golfem.
- Dzień dobry - powiedziała Tracy.
Gwen nie zawracała sobie głowy odpowiadaniem na przywitanie.
- Harry i ja mieliśmy na dziś rano zaplanowaną lekcję, więc poszłam do stajni, ale
jego tam nie było. Pani Wilson mówi, że Harry ma wstrząśnienie mózgu i podobno ma zostać
w łóżku. - Gwen zabębniła po stole długimi, krwistoczerwonymi paznokciami. - Jeżeli on jest
w łóżku, to chcę wiedzieć, kto ujeżdża mojego konia.
Tracy zajęła miejsce przy stole naprzeciwko Gwen.
- Jestem pewna, że Harry dopilnował, by pani koń był ćwiczony.
W głosie Gwen zabrzmiało zdenerwowanie.
- Tak, i na pewno dopilnował, żeby to Ned na nim jeździł. Nie mam nic przeciwko
Nedowi, ale on to nie Harry. To za Harry'ego zapłaciłam, i chcę Harry'ego. On ma cudowny
kontakt z końmi.
Tracy popatrzyła w zielone oczy Gwen i pomyślała: „rozpieszczony bachor”.
- Obawiam się, że Harry nie będzie w stanie trenować pani konia co najmniej przez
kilka dni - powiedziała chłodnym tonem. - Jest w szpitalu.
Gwen przeniosła gniewne spojrzenie zielonych oczu na gosposię, która nadchodziła z
owocami i płatkami zbożowymi dla Tracy.
- Pani Wilson powiedziała mi, że miał tylko wstrząśnienie mózgu! Sportowcy
miewają je ciągle i nie robią z tego problemu.
Tracy z dużym trudem powstrzymała się przed chluśnięciem płatkami w twarz Gwen.
Zamiast tego powiedziała szorstko:
- Harry ma groźne wstrząśnienie mózgu i lekarz umieścił go w szpitalu, by mieć
pewność, że będzie miał spokój.
Gwen trzasnęła filiżanką po kawie o spodek.
- No to świetnie. Jestem zapisana do udziału w pokazie w przyszłym tygodniu, a teraz
Dylan nie będzie gotowy.
- Może mogłaby pani popracować z nim sama? - zaproponowała Tracy.
Z oczu Gwen wystrzeliły zielone iskry. Wyglądała jak kotka, która ma zaraz fuknąć.
- W tym problem. To dlatego sprowadziłam go do Harry'ego. Ja nie mogę z nim
pracować sama. - Łypnęła gniewnie na pustą filiżankę i powiedziała: - Chciałabym więcej
kawy.
Gosposia odpowiedziała obojętnie:
- Oczywiście, panno Mauley.
Tracy nabiła na widelec kawałek melona i zapytała:
- Dlaczego nie może pani sama pracować z Dylanem?
Gosposia nalała kawy do filiżanki Gwen i postawiła czystą filiżankę przed Tracy.
Gwen odpowiedziała z goryczą w głosie:
- Ponieważ sądzę, że on mnie nie lubi. Tracy wypiła łyk orzeźwiającej kawy.
- Dlaczego pani tak mówi? Gwen wybuchnęła.
- Bo on mnie nie słucha! Za każdym razem, kiedy o coś proszę, wszystko, co dostaję,
to zapieranie się i wierzganie i... i... opór! Dla Harry'ego chodzi jak złoto, ale ilekroć ja go
dosiadam, zamienia się w świnię.
- Być może po prostu musi pani spędzać z nim więcej czasu - powiedziała Tracy.
Gwen pochyliła się i spiorunowała Tracy wzrokiem.
- Pozwoli pani, że coś pani powiem, panno Collins. Jestem znakomitym jeźdźcem.
Brałam udział i wygrywałam na poziomie grandprix w wielu znanych zawodach. Z moją
jazdą jest wszystko w porządku. To ten cholerny koń stanowi problem.
Tracy przypomniała sobie słowa swojego starego instruktora konnej jazdy: Trzeba się
strzec jeźdźca, który obwinia swojego konia, a nie siebie samego. Zjadła truskawkę i łagodnie
zapytała:
- A co mówi Harry?
- Ha! - Gwen w obronnym geście zaplotła ręce na piersi. - On mi ciągle powtarza, że
Dylan to koń czystej krwi i że nie mogę na nim jeździć w taki sam sposób, jak jeżdżę na
koniach półkrwi. Mówi mi: „Bądź delikatna” - powiedziała, nieźle naśladując urywany,
arystokratyczny sposób mówienia Harry'ego - „Nie wymagaj. Proś”. - Gwen prychnęła. -
Kiedy mówię koniowi, żeby zrobił piruet w galopie, to oczekuję, że to wykona! Nie mam
zamiaru marnować czasu na przymilanie się do niego.
- Konie pełnej krwi trzeba prowadzić bardzo lekko - powiedziała Tracy.
Gniewne spojrzenie Gwen przybrało na sile.
- Jeżdżę tak, jak jeżdżę. Jeżeli to się koniowi nie podoba, to się go pozbędę.
Serce Tracy podskoczyło z radości, kiedy usłyszała te słowa.
- Czy mówi pani poważnie?
- Tak. Poważnie. We wtorek pojechałam do Niemiec i zobaczyłam tam wspaniałego
czarnego hanowera. Na takim mogę świetnie jeździć! Postanowiłam sprzedać Dylana i kupić
hanowera. Ale chciałam zabrać Dylana na ten pokaz, żeby lepiej go sprzedać.
- Ja go od pani kupię - powiedziała Tracy. Gwen popatrzyła na nią z osłupieniem.
- Pani?
- Tak - Tracy uśmiechnęła się przyjaźnie. - Zawsze interesowało mnie ujeżdżenie i
dorastałam, jeżdżąc na koniach pełnej krwi. Myślę, że Dylan będzie mi bardzo pasował.
Oczy Gwen zwęziły się.
- Czy pani myśli, że to sposób na zbliżenie się do Harry'ego? Czy ma pani chęć zostać
hrabiną, panno Collins?
- Ile pani za niego chce? - odpowiedziała Tracy.
- Chcę za niego czterdzieści tysięcy funtów.
To była o wiele za wysoka kwota. Tracy wiedziała o tym, Gwen wiedziała to także.
- Dam pani dwadzieścia pięć - odparła Tracy.
- Trzydzieści pięć - odrzekła Gwen.
- Trzydzieści.
- Trzydzieści dwa i umowa stoi.
- Dobrze - zgodziła się Tracy. - Jak prędko mogę go mieć?
- Jeżeli o mnie chodzi, to może go pani mieć już dzisiaj - odparła Gwen. - Już
złożyłam ofertę na hanowera.
- Wypiszę pani czek, ale chcę wszystkie jego papiery.
- Są w moim londyńskim mieszkaniu. Będę je miała na jutro.
- Świetnie.
Oczy Gwen znowu się zwęziły.
- Opłaty za jego utrzymanie i trening wypadają w poniedziałek.
- Ile...?
Suma, którą podała Gwen, sprawiła, że oczy Tracy rozszerzyły się. Harry z pewnością
nie ceni się zbyt nisko, pomyślała z lekkim rozbawieniem.
Gwen wstała.
- Cóż, życzę pani szczęścia z Dylanem. Ale nie liczyłabym, że kupienie go zaskarbi
pani jakieś punkty u Harry'ego. - W jej głosie zabrzmiał słaby cień ostrzeżenia.
Tracy przyszedł do głowy pewien pomysł.
- Od jak dawna jest pani w Wiltshire?
- Przyjechałam wczoraj. - Głos Gwen zabarwiła nuta sarkazmu. - Spodziewałam się,
że dziś rano będę miała lekcję.
Tracy myślała nad tym, jak sformułować następne pytanie, tak żeby nie wyglądało na
wścibskie. Uznała, że nie ma takiego sposobu, więc odsłoniła karty i zapytała wprost:
- Czy pani ojciec był wczoraj wieczorem w domu? Gwen pochylała się, żeby podnieść
torebkę, łypnęła na Tracy wyraźnie podejrzliwie.
- Dlaczego pani pyta? Tracy poczuła natchnienie.
- Tylko dlatego, że Tony był wczoraj wieczorem umówiony na obiad i zastanawiałam
się, czy może spotkał się z pani ojcem. To wszystko.
- A co pani do tego, z kim Tony jada obiad? Tracy zapytała śmiało:
- Czy jadł obiad z panią? Gwen ponownie usiadła.
- Myślałam, że to Harrym jest pani zainteresowana, nie Tonym.
Tracy spuściła rzęsy, żeby ukryć oczy.
- Harry to wspaniały facet, ale jest obsesyjnie przywiązany do tego mauzoleum. I chce
być farmerem! Tony nie ma takich obciążeń. - Podniosła wzrok i uraczyła Gwen
bezgranicznie niewinnym spojrzeniem. - Zastanawiałam się tylko, czy Tony jest wolny.
- Pyta pani, czy roszczę sobie do niego jakieś prawa?
- Cóż... tak.
- Otóż nie - Gwen odpowiedziała krótko. - Z moją rodziną wiążą go interesy, to
wszystko.
- Pole golfowe.
- Tak, pole golfowe.
Tracy znowu przybrała minę pierwszej naiwnej.
- Ale co Tony ma wspólnego z polem golfowym? On nie jest właścicielem majątku.
Harry nim jest.
- Tony będzie nim zarządzać. Właściwie to będzie zarządzać całą posiadłością,
zarówno hotelem, jak i polem golfowym. Będzie w tym świetny. Tony potrafiłby oczarować
każdego.
Tracy przywołała na usta ckliwy uśmiech.
- Tak, on to potrafi, prawda? A więc zeszłego wieczora był na obiedzie z pani ojcem, a
nie z panią?
- Zgadza się.
Tracy wysilała szare komórki, szukając jakiegoś sposobu, żeby sensownie zapytać,
czy Tony spóźnił się na umówione spotkanie w restauracji. Zanim jednak zdołała wymyślić
pytanie, Gwen znów wstała od stołu.
- Zadzwonię do pani jutro, kiedy będę miała dokumenty Dylana. Będziemy mogły się
spotkać, żeby sfinalizować sprzedaż.
- Świetnie - odpowiedziała Tracy. - Będę zajęta na planie, ale proszę zostawić
wiadomość mojej sekretarce, a ja do pani oddzwonię.
Gwen otworzyła torebkę i wyjęła notesik i pióro.
- Jaki jest do niej numer?
Tracy podała numer telefonu Gail, i Gwen go sobie zapisała. Schowała pióro i notesik
do torebki, a potem, nie odzywając się ani słowem, wyszła.
Pani Wilson zapytała, stojąc przy zlewie:
- Czy chciałaby pani jeszcze kawy?
Ciepło, obecne wcześniej w jej głosie, kiedy zwracała się do Tracy, ulotniło się.
Zamiast niego Tracy wyczuła lekki chłód. Wyraźnie pani Wilson słuchała rozmowy Tracy i
Gwen, i nie pochwalała tego, co usłyszała.
- Nie, dziękuję, pani Wilson - powiedziała Tracy łagodnie.
W tej chwili do kuchni weszła Meg. Energicznie podeszła do stołu, usiadła i zwróciła
się do pani Wilson buntowniczo:
- Zjem owoce i miskę płatków kukurydzianych, pani Wilson.
Zaskoczona gospodyni gwałtownie odwróciła się, zobaczyła ostrzegawcze spojrzenie i
nieznaczny ruch głowy Tracy i nie powiedziała tego, co już miała na końcu języka.
- Bardzo proszę, lady Margaret. Zaraz je przyniosę. Psy podeszły do Meg i zaczęły ją
trącać.
- Biedne maleństwa. Okropnie tęsknią za Harrym, kiedy go tutaj nie ma. - Oderwała
wzrok od Millie, którą właśnie głaskała, i zapytała: - Mówiłaś, że możemy dzisiaj pojechać
odwiedzić go w szpitalu, pamiętasz?
- Tak, ale mogę jechać dopiero wieczorem. - Tracy zjadła łyżkę płatków. - Przez cały
dzień mam pracę.
Uśmiech rozjaśnił zbiedzoną twarz Meg.
- Ja też muszę pracować. Dave poprosił mnie, żebym znowu zastąpiła Nancy. Ciągle
jest chora.
Tracy uniosła brew.
- Jeżeli to dalej potrwa, będziesz musiała zażądać wypłaty.
Meg pokręciła głową.
- To taka świetna zabawa. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby mi płacono za coś, co
daje tyle frajdy.
- Jesteś w tym dobra - powiedziała Tracy.
I to była prawda. Praca asystentki Nancy polegała na pilnowaniu, by kostiumy i
rekwizyty zgadzały się ze scenariuszem. Jeżeli jakaś konkretna ozdoba znajdowała się na
stole podczas poprzedniej sceny, zadaniem asystentki było upewnienie się, żeby ta sama
ozdoba znalazła się dokładnie w tym samym miejscu w następnym ujęciu.
Dave przekazał Meg notes Nancy, ale przystąpienie do pracy w połowie filmu, z
cudzymi notatkami, było nie lada wyczynem.
- Jestem zaskoczona, że Dave poprosił cię o to - powiedziała szczerze Tracy. - Nie
masz doświadczenia.
- On mówi, że mam dobre oko - odparła dumnie Meg. - Ja tak właściwie trzymałam
się Nancy i któregoś dnia wyłapałam, że szkło powiększające leży w złym miejscu na biurku.
Tracy uśmiechnęła się ciepło.
- To świetnie. Być może odkryłaś swoją karierę, Meg. Asystentka całkiem nieźle
zarabia.
Chuda twarz Meg wyglądała promiennie.
- Naprawdę myślisz, że mogłabym wykonywać tę pracę?
- Ty wykonujesz tę pracę - zwróciła jej uwagę Tracy.
- Proszę bardzo, lady Margaret - wtrąciła się gospodyni, stawiając na stole owoce i
płatki dla Meg.
Meg spojrzała na nie, jakby się bała, że mogą wyskoczyć ze swoich talerzy i ją
ugryźć. Tracy odezwała się rzeczowo:
- Jeżeli masz to robić, potrzebujesz energii. Jeżeli chcesz mieć energię, musisz jeść.
To jest mniej niż ja jadam na śniadanie. Dla ciebie to nie jest za dużo.
Meg nerwowo przygryzała kosmyk włosów.
- Jeżeli tyle zjem, zrobię się gruba.
- Sadzę, że mogę ci spokojnie przyrzec, Meg, że nigdy nie będziesz gruba. - Tracy
wyciągnęła rękę, żeby dotknąć dłoni Meg. - Ale przybierzesz na wadze. Ty musisz przybrać
na wadze. Każdy lekarz, u którego byłaś, mówił ci to, i to jest prawda.
- Wiem - mruknęła Meg. Nie podniosła jeszcze łyżki.
- Nie mam zamiaru tu siedzieć i cię pilnować - powiedziała Tracy, wstając. - Wierzę,
że dotrzymasz swojej części umowy, tak jak Harry dotrzymał swojej.
- Dobrze! - krzyknęła Meg. - Zjem to cholerne jedzenie! Czy to cię zadowoli?
- Tak, zadowoli - odpowiedziała Tracy.
Gdy wychodziła z kuchni, usłyszała, jak Meg mówi:
- Dzisiaj muszę popracować, pani Wilson. Czy znalazłaby pani czas, żeby
wyprowadzić psy?
Tracy uśmiechnęła się, słysząc nutkę dumy w jej głosie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Kiedy następnego ranka Harry obudził się i zastał potężnie umięśnionego
nieznajomego, siedzącego przy jego łóżku i czytającego gazetę, zażądał wyjaśnień, kim jest
ten człowiek. Gdy dowiedział się, że ktoś wynajął biuro detektywistyczne Toma Edsela, żeby
go niańczyć, wybuchnął.
Telefon do Toma Edsela zaowocował informacją, że Tracy Collins wynajęła go
poprzedniego wieczora, po próbie zamachu na życie Harry'ego. Kiedy Harry próbował
pozbyć się agencji, otrzymał odpowiedź, że tylko Tracy Collins może zrezygnować z ich
usług.
Harry zadzwonił do Tracy, ale była zajęta na planie. Później spróbował ponownie z
takim samym skutkiem. Nim Tracy i Meg pojawiły się w szpitalu o szóstej, cały się gotował.
Kiedy Tracy i Meg weszły do pokoju, jego aktualny opiekun przerwał czytanie mu na
głos gazety.
- Dzięki, George - powiedział Harry. - Czy zechciałbyś zaczekać na zewnątrz w czasie
wizyty panny Collins i mojej siostry?
- Jasne.
Harry zaczekał, aż drzwi zamkną się za George'em, zanim naskoczył na Tracy.
- Do diabła, czemu wynajęłaś Edsela? Nie potrzebuję ochrony, na miłość boską.
Kiedy Tracy nie odpowiedziała, odezwała się Meg:
- Doktor Webster chce mieć pewność, że zostaniesz w łóżku, Harry. Poradził,
żebyśmy wynajęły kogoś, kto z tobą posiedzi. - Uśmiechnęła się promiennie. - W ten sposób,
jeżeli czegoś potrzebujesz, nie będziesz musiał wstawać i sam sobie przynosić. A jeśli nie
możesz jeszcze czytać, to masz kogoś, kto ci poczyta.
Harry spojrzał w niewinne oczy Meg i uświadomił sobie, że nie poinformowano jej o
wydarzeniach ubiegłego wieczora. On sam też nie powiedział jej o tym, że majstrowano przy
hamulcach.
Do licha. Jak może wrzeszczeć na Tracy, kiedy Meg jest w pokoju?
Tracy odezwała się:
- Meg, zostawiłam sweter w samochodzie. Czy to nie byłby dla ciebie zbyt duży
kłopot, gdybyś mi go przyniosła?
Meg przeniosła wzrok z Tracy na Harry'ego, a potem znów na Tracy. Uśmiechnęła
się.
- To nie kłopot.
Kiedy tylko Meg wyszła z pokoju, Harry powiedział Tracy, nie owijając w bawełnę,
co dokładnie myśli o wynajęciu przez nią biura detektywistycznego Edsela.
Stała tam, wyglądała jak anioł i słuchała. Kiedy Harry nareszcie skończył,
powiedziała:
- To na nic, Harry. Nie odwołam Edsela. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.
- Czyżbyś nie usłyszała, co właśnie mówiłem?
- Usłyszałam każde słowo, i przykro mi, że twoje męskie ego cierpi, ale ktoś
dwukrotnie próbował cię zabić i są spore szansę, że spróbuje znowu. W szpitalnym łóżku
jesteś bezbronny. Potrzebujesz ochrony.
Spiorunował ją wzrokiem.
- Nie jestem bezbronny.
- Zupełnie nie masz się jak bronić. A kiedy śpisz, jesteś podwójnie narażony na atak.
Nie miał na to żadnej odpowiedzi, więc odezwał się z uporem:
- Nie chcę ochrony. Mówię poważnie, Tracy. Odwołaj ich.
- Nie mogę - odpowiedziała.
Znowu obrzucił ją gniewnym spojrzeniem.
- Dlaczego mówisz, że nie możesz?
- Dlatego, że nie zaryzykuję utraty ciebie. Nie zniosłabym tego. - Jej głos zadrżał, i
musiała się uspokoić. - Tak się boję, Harry. Proszę, nie bądź w tej sprawie takim macho.
Niech ochrona zostanie.
Jak dotarliśmy do takiego etapu? - zastanawiał się Harry. Pocałował ją dwa razy, a ona
poczuła, że ma prawo podejmować decyzje dotyczące jego życia. Co jeszcze dziwniejsze, on
czuł tak samo.
- Nie zapłacę Edselowi za ochronę - powiedział.
- Nie musisz. To ja go zatrudniłam.
Nie chciał, żeby płaciła Edselowi za niego.
- Cholera - mruknął, sfrustrowany.
I wtedy Tracy powiedziała coś, co kompletnie wyparło z jego myśli kwestię, którą
zadręczał się cały dzień.
- Czy miałbyś mi bardzo za złe, gdybym cię pocałowała?
Wbił w nią wzrok.
- Nie - zachrypiał. - Ani trochę.
Podeszła do łóżka od tej strony, gdzie nie było kroplówki, pochyliła się i przytknęła
wargi do jego warg.
Było tak samo jak podczas dwóch poprzednich razy, gdy się całowali. Część
Harry'ego pragnęła jej tak straszliwie, że miał ochotę zerwać z niej ubranie, rzucić ją na łóżko
i wziąć od razu; inna chciała całować ją bez końca, pieścić, troszczyć się o nią, adorować.
- O rety - zabrzmiał głos Meg. - Może powinnam wrócić do samochodu?
Tracy wyprostowała się i oboje z Harrym spojrzeli na Meg, która uśmiechała się od
ucha do ucha.
- Och, jak dobrze. Masz mój sweter - powiedziała Tracy.
Meg podała jej sweter, a potem popatrzyła oskarżycielsko na Harry'ego.
- Rozmawiałam z George'em, i on mi powiedział, że jest tutaj, bo ktoś próbował cię
zabić. Czy to prawda, Harry?
I to by było na tyle z całym naszym staraniem, żeby trzymać Meg z dala od tego
wszystkiego, pomyślał posępnie Harry.
Zerknął na Tracy i wyraźnie wyczytał w jej oczach, że zamierza zostawić tę sprawę w
jego rękach.
- Nie chciałem, żebyś wiedziała, Meggie. Nie chciałem, żebyś się martwiła -
powiedział Harry i posłał spojrzenie Tracy. - Tak to jest, kiedy najmuje się ludzi z zewnątrz.
Paplają o tym, o czym nie powinni.
Meg powiedziała urażona:
- Nie jestem dzieckiem, Harry. Jeżeli jesteś w niebezpieczeństwie, to myślę, że
powinnam o tym wiedzieć, - Podeszła do stóp łóżka i położyła dłonie na metalowej poręczy. -
Czy nasz wypadek też był częścią tego zagrożenia?
Harry westchnął.
- Tak. łan powiedział mi, że przewody hamulcowe w aucie zostały przecięte.
Dłoń Meg powędrowała w stronę ust.
- Doktor Webster zadzwonił wczoraj wieczorem po to, żeby mi powiedzieć, że ktoś
próbował przejechać jego i Harry'ego na parkingu - powiedziała Tracy. - Dlatego
sprowadziłam ochronę, Meg. Nie po to, żeby zatrzymać Harry'ego w łóżku.
- Powinnaś była mi powiedzieć - odparła z naciskiem Meg.
- Tak - przyznała Tracy. - Chyba powinnam. Meg odwróciła się do brata.
- Cóż, mam nadzieję, że przynajmniej zatrzymasz ochronę!
Harry przeniósł wzrok z Meg na Tracy, a potem odezwał się ponuro:
- Och, niech będzie.
Obie kobiety uśmiechnęły się do niego tak, jakby obdarował je cennym podarkiem.
Doktor Webster zatrzymał Harry'ego w szpitalu na weekend, a w poniedziałek Tony
przywiózł go do domu. Tracy zakończyła zdjęcia o siódmej, zdjęła kostium i zmyła makijaż
w rekordowym tempie, i prawie pobiegła po schodach do części mieszkalnej, żeby się z nim
zobaczyć. Gniewne męskie głosy dobiegające z saloniku sprawiły, że zatrzymała się u szczytu
schodów.
Głos Harry'ego brzmiał bardzo oschle.
- Tony, zamęczasz mnie tym cały dzień, i już mi się robi od tego niedobrze.
Rozumiem, że zarządzanie polem golfowym to byłaby dla ciebie wspaniała okazja, ale nie
mam zamiaru poświęcać ośmiu tysięcy akrów ziemi uprawnej, żeby ci to umożliwić.
W głosie Tony'ego rozbrzmiewały zarówno gniew, jak i frustracja.
- Nie poświęcisz jej, na miłość boską. Zbijesz na niej cholerny majątek.
- Nie sprzedaję - powiedział Harry nieustępliwie.
- Próba hodowania bydła w tym klimacie to szaleństwo! Popatrz tylko, co stało się w
zeszłym roku, kiedy tak wielu farmerów straciło całe stada z powodu pryszczycy.
- Ja nie straciłem bydła.
- Miałeś szczęście - odparował Tony. - Ale nadal nie możesz eksportować wołowiny,
a kto może zaręczyć, że następnym razem znów będziesz miał szczęście?
Zapadła chwila milczenia, a potem Harry odezwał się:
- Czy potrzebujesz pożyczki, Tony? Trochę u mnie krucho, ale może mogę coś
wysupłać.
- Nie, nie potrzebuję pożyczki! Dziękuję, zarabiam nieźle, ale ta kwota to nic w
porównaniu z tym, co mógłbym zarobić w klubie golfowym.
- Cóż, a więc znajdź sobie inny klub golfowy - powiedział oschle Harry - bo ten nie
zostanie zbudowany.
Tony energicznie wymaszerował z saloniku; twarz miał bladą i ściągniętą, kiedy otarł
się o Tracy, jakby jej nie zauważył. Popatrzyła, jak jego szczupłe plecy znikają na schodach,
po czym odwróciła się w stronę saloniku. Nie miała już zatroskanej miny, gdy do niego
weszła.
Harry siedział na swoim ulubionym fotelu, z psami skulonymi w dwa zadowolone
czarno - białe kłębki u jego stóp.
- Millie i Marshal jednak zyskały sobie prawo wejścia na górę? - zapytała pogodnie,
wchodząc w głąb pokoju.
Ciemne oczy Harry'ego zalśniły, gdy patrzył, jak się zbliża.
- Nie chciałem spędzać całego dnia na dole, a one rozpaczliwie chciały być ze mną,
więc zabrałem je na górę.
Tracy zatrzymała się, wybierając skórzaną otomanę.
- A co z Ebony?
- Jej nosek został po królewsku przytarty, ale jakoś to przeżyje.
Tracy opadła na otomanę obok jego fotela. Wydawało się, że włosy Harry'ego urosły
w czasie jego pobytu w szpitalu. Tracy bardziej niż czegokolwiek na świecie chciała
przeczesać je palcami.
- Jak się czujesz? - zapytała.
- Świetnie. - Jego ciemne oczy były utkwione w jej twarzy.
- Cóż, to z pewnością wyczerpująca odpowiedź. Niecierpliwie uniósł brew.
- Co chcesz, żebym powiedział?
Postarała się, żeby jej głos zabrzmiał beznamiętnie.
- Czy nadal boli cię głowa?
- Nieznacznie.
- Żadnego podwójnego widzenia? - Nie.
- Żadnego dzwonienia w uszach? - Nie.
- Zawrotów głowy? - Nie.
Umilkła, a on odezwał się z ironią:
- To wszystko, doktor Collins? Żadnych więcej pytań o moje zdrowie?
Pokręciła głową. Po raz pierwszy od lat naprawdę poczuła się onieśmielona. To było
niepokojące uczucie i Tracy nie wiedziała, co powiedzieć.
To on się odezwał.
- Wiesz co? Ja cię chyba kocham. Popatrzyła na niego. Jego głos brzmiał rzeczowo i
obojętnie, ale oczy mówiły coś innego. Tracy przełknęła ślinę.
- Myślałam, że mnie nie lubisz.
- Starałem się cię nie lubić. Nie chciałem wiązać się z gwiazdą filmową. Ale nie
mogłem się powstrzymać.
Tracy z przerażeniem przypomniała sobie nowinę Mela o Counesie i zdjęciu, które
zrobił jej i Harry'emu. Powiedziała pospiesznie:
- Och, mój Boże, Harry, muszę ci powiedzieć coś okropnego.
Jego złotobrązowe brwi ściągnęły się.
- Co takiego?
- Czy pamiętasz, jak ten skunks Counes zrobił nam zdjęcie, gdy się całowaliśmy?
- Tak.
- No cóż, sprzedał je jednemu z najpodlej szych brukowców w Ameryce.
Zmarszczka na czole Harry'ego pogłębiła się.
- Nie mógł. Zabrałem mu aparat.
- Najwyraźniej wyjął film, zanim zagarnąłeś aparat.
Harry tylko na nią patrzył.
- Tak mi przykro - powiedziała. - Wiem, jak nienawidzisz rozgłosu. Poprosiłam
mojego agenta, żeby spróbował wykupić zdjęcia, nim dostaną się do druku, ale on powiedział,
że to będzie niemożliwe.
Harry nadal się nie odzywał.
- Harry. - Położyła dłoń na jego ramieniu i potrząsnęła nim lekko. - Czy to do ciebie
dotarło? Ty i ja będziemy oglądani na wystawie przez każdego, kto robi zakupy w jakimś
supermarkecie w Ameryce.
Odpowiedział spokojnie:
- Cóż, jeżeli wszyscy mają myśleć, że coś między nami jest, to może powinno coś
między nami być.
Tracy spodziewała się, że Harry podskoczy aż pod sufit, więc spokojne przyjęcie
przez niego tej nowiny zbiło ją z tropu. Po chwili jego słowa dotarły do jej umysłu.
- Tak uważasz? - zapytała drżącym głosem.
- Zdecydowanie tak.
Pomyślała o jeszcze jednej rzeczy, o której musiała mu powiedzieć, po czym
odezwała się:
- Myślę, że powinieneś wiedzieć... - Przygryzła wargę.
Nakrył jej dłoń swoją i łagodnie zapytał:
- O czym powinienem wiedzieć?
Popatrzyła nie w oczy Harry'ego, lecz na ich złączone dłonie, kiedy odpowiadała z
trudnością:
- Nie kochałam się z nikim od czasu śmierci Scotty'ego. - Poczuła, jak jego dłoń
sztywnieje. Mówiła dalej bez tchu: - Mówię ci to, bo nie chcę, żebyś myślał, że to, co do
ciebie czuję, jest... błahe.
- Scotty. - Jego głos był bardzo spokojny. - Kto to taki?
Podniosła wzrok.
- Och, to ty nie wiesz? Scotty był moim mężem. Jego kości policzkowe zarysowały się
bardzo mocno, jakby skóra na nich się napięła.
- Nie, nie wiedziałem. Co się stało?
- Jak już ci powiedziałam, on nie żyje. Miałam dwadzieścia lat, a on dwadzieścia
jeden, kiedy się pobraliśmy. Zginął w wypadku samochodowym kilka miesięcy po naszym
ślubie.
Coś pojawiło się w jego oczach.
- Miałaś dwadzieścia lat? - Tak.
- I nie kochałaś się od tamtej pory z nikim więcej?
- Nie.
- Musiałaś bardzo go kochać.
- Tak, kochałam.
- Dlaczego ja? Bądź co bądź, tyle lat. Tracy, dlaczego ja? - zapytał.
Odpowiedziała szczerze:
- Ponieważ czuję, że łączy mnie z tobą coś, czego nigdy nie czułam do żadnego
innego mężczyzny.
Harry spojrzał jej w oczy.
- Nawet do męża? Powoli pokręciła głową.
- Scotty i ja dorastaliśmy razem. Był moim najlepszym przyjacielem, zanim został
moim mężem. Ale to coś między nami jest... inne.
Napięcie wokół jego kości policzkowych zmalało ledwie zauważalnie.
- Tak - odpowiedział. - Wiem.
Czy powinnam mu opowiedzieć o Charlesie i Isabel?, pomyślała.
Właśnie stwierdziła, że tak, i już miała otworzyć usta, kiedy Harry odezwał się:
- Może to zabrzmi przeraźliwie sentymentalnie, ale myślę, że czekałem na ciebie całe
życie.
Podniósł jej dłoń do ust i pocałował. Tracy poczuła, jak ten pocałunek przenika ją aż
do trzewi.
- Chyba nie powinniśmy się przejmować tym, co sobie pomyślą inni ludzie. Liczymy
się tylko my.
Uśmiechnął się.
- To prawda.
Gdzieś blisko trzasnęły drzwi. Tracy wysunęła dłoń z ręki Harry'ego. Po chwili do
saloniku weszła Meg.
- Ebony siedzi na progu twojego pokoju, Harry, i stanowczo nie jest uszczęśliwiona.
Nawrzeszczała na mnie, kiedy przechodziłam.
- Denerwuje się, bo pozwoliłem psom wejść na górę. Przejdzie jej.
Meg popatrzyła na spaniele i roześmiała się.
- Wyglądają na takie zadowolone.
- Ty zaś wyglądasz prześlicznie - powiedział. Meg podejrzliwie zerknęła na swój
brzuch.
- Dżinsy robią mi się za ciasne.
- A zatem będziesz musiała jechać na zakupy i kupić sobie większe.
- Większy rozmiar? - Oczy Meg zrobiły się ogromne.
- O to chodzi w poprawianiu się, Meggie. Większa waga i większe rozmiary. Przecież
wiesz.
- Chyba tak - mruknęła z nieszczęśliwą miną.
- Jak rozumiem, Meg, Nancy wraca jutro do pracy - powiedziała Tracy.
- Tak.
- A więc to chyba oznacza, że jesteś bezrobotna? - zapytał Harry.
Twarz Meg rozpromieniła się i przez chwilę naprawdę wyglądała ślicznie.
- Dave pytał mnie, czy chciałabym pracować z Nancy. Powiedział, że mam
niesamowite oko do szczegółów.
Tracy odpowiedziała prędko, zanim Harry mógłby się sprzeciwić:
- Meg, jak cudownie! Założę się, że nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaki to
komplement. - Posłała Harry'emu ostrzegawcze spojrzenie.
Po chwili Harry odezwał się:
- Zawsze był z ciebie spostrzegawczy dzieciak. Pamiętam, że zawsze ty pierwsza
zauważałaś, że na którymś ze zwierzaków pojawiły się jakieś dziwne kołtuny czy guzy.
- To prawda - powiedziała Meg. Jej oczy błyszczały.
- A skoro mowa o zwierzętach - Tracy zwróciła się do Harry'ego. - Musisz mi
przypomnieć, żebym ci wypisała czek za utrzymanie i trening Dylana. Jak rozumiem, zapłata
wypada dzisiaj.
Jego ciemnoblond brwi ściągnęły się.
- O czym ty, u diabła, mówisz? Ty nie płacisz za Dylana.
- Teraz tak - odpowiedziała spokojnie. - Kupiłam go w zeszły piątek od Gwen
Mauley.
Harry wyglądał na osłupiałego.
- Ty go kupiłaś?
- Zgadza się. Ona była tu w czwartek rano na lekcję z tobą i bardzo się zdenerwowała,
gdy usłyszała, że nie będzie z ciebie pożytku. Najwyraźniej wcześniej w Niemczech
zobaczyła konia, który jej się spodobał, i postanowiła sprzedać Dylana. Powiedziałam, że go
kupię.
Harry siedział sztywno, a jego oczy bardzo pociemniały.
- Do diabła, a co ty zamierzasz zrobić z Dylanem?
- Zamierzam zostawić go tutaj, u ciebie, na treningi. Muszę się nauczyć dresażu,
zanim sama będę mogła na nim jeździć. Tak właściwie to miałam nadzieję, że będziesz mi
dawał lekcje na Pendletonie.
Zmarszczył czoło.
- Ile za niego zapłaciłaś?
Tracy siedziała na otomanie tuż obok jego fotela. Ich twarze znajdowały się bardzo
blisko siebie.
- Trzydzieści dwa tysiące funtów. Harry pokręcił głową.
- To za dużo. Gwen cię wykorzystała.
- Cóż, ty na pewno słono sobie liczysz za swoje usługi - odcięła się Tracy. - Nie
możesz winić Gwen za to, że chce zarobić na Dylanie.
- Dla Gwen podwoiłem swoją stawkę - odpowiedział. - A ten koń nie jest wart
trzydziestu dwóch tysięcy funtów, Tracy.
- Powiedziałeś, że to koń, jaki trafia się raz w życiu.
- Będzie taki. Na razie nie jest.
- A zatem cóż, po prostu będziesz musiał z nim popracować, aż będzie tyle wart. A
poza tym ja nie mam zamiaru go sprzedawać. Chcę go zatrzymać.
Harry przeczesał włosy palcami.
- To wariactwo.
- A ja myślę, że to super - sprzeciwiła się Meg.
- Niestety - powiedziała Tracy - nie mogę brać lekcji w trakcie kręcenia filmu.
Warunki firmy ubezpieczeniowej: żadnych niebezpiecznych zajęć.
- Jazda na Penie nie jest niebezpieczna - odpowiedziała Meg z urazą w głosie.
- A z ciebie nie nowicjuszka - dodał Harry.
- Wątpię, żeby to robiło jakąkolwiek różnicę firmie ubezpieczającej wytwórnię -
zauważyła Tracy.
- Och, Harry - Meg odezwała się, jakby właśnie coś sobie przypomniała. - Co pisze
biuro English Heritage w sprawie odbudowy stajni?
- Nie miałem wiadomości od English Heritage.
- Był list do ciebie.
- Nigdy go nie dostałem. Meg zmarszczyła czoło.
- Przyszedł dzień po tym, jak wróciłeś do szpitala. Postanowiliśmy zaczekać, aż
poczujesz się lepiej, zanim ci go damy. Położyłam go w twoim pokoju, na półce nad
kominkiem, tak żebyś go zobaczył, kiedy wrócisz do domu.
- Nie patrzyłem na półkę nad kominkiem - odpowiedział z irytacją Harry. - I
życzyłbym sobie, żeby ludzie nie robili rzeczy, które ich zdaniem robią dla mojego własnego
dobra.
- Czy mam pójść i przynieść ci go? - zapytała Meg. - Tak.
Kiedy jej nie było, Tracy odezwała się:
- To był pomysł Meg, żeby zatrzymać list dopóty, dopóki nie wrócisz do domu. Sądzę,
że to dobry znak, że myśli o innych, a nie wyłącznie o sobie.
Harry zapytał z napięciem w głosie:
- Czy Howles... to urzędnik z English Heritage... nie dzwonił przypadkiem?
- Z tego co wiem, nie.
- Mam niedobre przeczucia co do tej sprawy - powiedział.
Meg wróciła do pokoju z kopertą w dłoni. Podała ją Harry'emu, który rozdarł ją
palcem wskazującym. Rozłożył papier z oficjalnym nagłówkiem i zapatrzył się w tekst. Kiedy
skończył czytać, ponownie złożył list i włożył go do koperty.
- I co? - zapytała niecierpliwie Meg.
Tracy wiedziała, jaka będzie odpowiedź, jeszcze zanim przemówił. Mogła ją wyczytać
z jego twarzy.
- Mam odbudować stajnię przy użyciu oryginalnych materiałów - powiedział.
- Och, nie. - Meg usiadła ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przed fotelem
Harry'ego i popatrzyła na niego. - To nie w porządku.
- Rozmawiałem z tym gościem, Howlesem, i myślałem, że przekonałem go, aby mi
pozwolił odbudować stajnię z nowoczesnych materiałów. - Harry zgniótł kopertę w ręku. -
Co, u diabła, mogło sprawić, że zmienił zdanie?
- Może spora łapówka? - podsunęła Tracy. Harry i Meg spojrzeli na nią.
- Nie bądźcie tacy zszokowani - odpowiedziała. - W Stanach ciągle tak się dzieje,
kiedy mają miejsce wielkie transakcje w obrocie ziemią. Jestem przekonana, że w Wielkiej
Brytanii też ma to miejsce.
- Mauley - powiedział Harry.
- To by mnie nie zdziwiło - odparła. - Ktoś spalił twoją stajnię, Harry, a jedyny cel
takiego kroku, jaki mogę sobie wyobrazić, to wpędzenie cię w tak wielkie długi, żebyś musiał
sprzedać te osiem tysięcy akrów. Im więcej musisz zapłacić za odbudowanie stajni, tym
większy będzie twój dług.
- Cholera - odezwała się Meg.
- Zgadzam się w zupełności - powiedział Harry z goryczą.
- Co zrobisz? Czy sprzedasz mu ziemię? - spytała Meg. Harry odpowiedział bardzo
spokojnie:
- Prędzej sprzedam ostatni obraz i mebel w tym domu niż ziemię Robinowi
Mauleyowi.
Tracy i Meg wymieniły spojrzenia, ale nie odezwały się.
Harry wstał.
- Jeśli mi wybaczycie, pójdę na chwilę do gabinetu. Nie nabaw się bólu głowy, ślęcząc
nad rachunkami.
Tracy prawie wypowiedziała te słowa na głos, ale w ostatniej chwili ugryzła się w
język. Wraz z Meg siedziały w ponurym milczeniu, kiedy Harry wyszedł z pokoju, a za nim
podążyły wierne spaniele.
Harry nie wrócił aż do końca wieczornych wiadomości i Tracy poszła spać.
Zastanawiała się, czy do niej przyjdzie. Wzięła prysznic, skropiła się odrobiną perfum i
położyła do łóżka z książką, w którą się wpatrywała, nie czytając.
Pomyślała o Scottym. Czy on by zrozumiał, co zamierzała zrobić? Odpowiedź była
natychmiastowa: Do diabła, tak.
Uśmiechnęła się. Nie żyła w celibacie przez tyle lat dlatego, że obawiała się
niezadowolenia Scotty'ego. Pomyślała o słowach Harry'ego: „Myślę, że czekałem na ciebie
całe życie”.
Pora na to samo i dla mnie, pomyślała ze zdumieniem. Też mogłabym tak powiedzieć.
Niespokojna odłożyła książkę na nocną szafkę i podeszła do okna, żeby wyjrzeć na
zewnątrz. Wciąż tam stała, kiedy rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
- Wejdź - zawołała bez tchu.
Drzwi otworzyły się i na progu stanął Harry.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Harry był ubrany w te same zwykłe spodnie i koszulę, które miał na sobie w saloniku,
ale zdjął marynarkę i buty. Popatrzył na Tracy i powiedział:
- Czy ty masz pojęcie, jaka jesteś piękna?
Obłok kasztanowych włosów opadał jej na ramiona, a jej oczy płonęły jak szafiry na
tle rozjaśnionej księżycowym światłem twarzy. Barwa jej atłasowej piżamy idealnie pasowała
do jedwabnych zasłon, które okalały jej postać niczym portret w ramie z kości słoniowej.
- Jest mnóstwo pięknych kobiet - odpowiedziała z powagą. - W Hollywood jest ich
pełno.
Harry pokręcił głową.
- Nie takich jak ty. - Zamknął za sobą drzwi, a potem odwrócił się i powtórzył
łagodnie: - Nie takich jak ty.
Stała jak w transie i patrzyła, jak Harry się zbliża. Po chwili stanął przed nią. Ujął jej
brodę delikatnymi palcami, przechylił jej twarz i pocałował ją. Całował ją i całował, i nie
przestawał, a ramiona Tracy uniosły się, żeby przyciągnąć go bliżej, kiedy też odpowiedziała
mu pocałunkiem.
Cienka piżama, którą miała na sobie, nie była przeszkodą. Tracy czuła siłę, z jaką jego
ciało przyciskało się do jej ciała, i zatopiła się w Harrym. Jej głowa opadła na jego ramię i
Tracy rozchyliła usta. Czuła, jak gorączkowe było jego pożądanie. Przyciągnęła go jeszcze
mocniej.
Aż wreszcie odsunął usta i wyszeptał jej do ucha:
- Chodźmy do łóżka.
- Dobrze - odpowiedziała szeptem, a on wziął ją za rękę i poprowadził w stronę
nietkniętego posłania.
Nic nie wydawało się dziwne, nie na miejscu. Leżąc na plecach na łóżku, wyciągnęła
mu koszulę zza paska, wsuwając dłonie pod miękką bawełnę, i przebiegła nimi w górę i w dół
po jego żebrach. Był szczupły, ale kiedy przesunęła dłonie na jego plecy, mogła wyczuć silne
mięśnie. Serce biło jej tak mocno, że jej piersi falowały, czego Harry nie mógł przeoczyć,
skoro już rozpiął jej górę od piżamy i właśnie je całował.
To nie było długie, smakowicie powolne delektowanie się seksem. Ona pragnęła go
równie silnie, jak on pragnął jej. Kiedy sobie to uświadomił, nie marnował czasu. Z początku
posiadł ją mocno i łapczywie, ale kiedy tylko znalazł się głęboko w niej, oboje ogarnęło
poczucie ogromnego spokoju. Leżeli tak, złączeni, spoglądając sobie nawzajem w oczy.
- Tracy. - Wypowiedział jej imię tak, jakby odkrywał je po raz pierwszy. Jego
brązowe oczy, jeszcze przed chwilą zwężone z namiętności, błyszczały. - To jest to, na co
czekałem.
Czuła go tak intensywnie - czuła go w sobie, czuła jego ciężar na sobie, czuła jego
zachwyt tym, co się między nimi wydarzyło - i przepełniało ją szczęście.
- Wiem - wyszeptała w odpowiedzi.
Powoli blask zniknął z jego przymrużonych oczu. Zastąpiła go intensywna
namiętność.
- Czy dobrze się czujesz? - zapytał.
- Cudownie - odpowiedziała.
- Dzięki Bogu.
Kiedy wsuwał się w nią, czuła, jak się dla niego otwiera. Jej ciało nie stawiało mu
przeszkód, oddając się szczodrze w jego posiadanie, uległe, przyjazne, namiętne. Kiedy
nadszedł szczytowy moment, a cała drżała z rozkoszy, imię, które wykrzykiwała, brzmiało:
„Harry”.
Bardzo delikatnie pocałował ją w usta, a ona odwróciła policzek do jego ramienia i
zamknęła oczy. Minęła długa chwila, nim którekolwiek z nich drgnęło, a potem to on
poruszył się pierwszy.
- Jestem dla ciebie za ciężki - powiedział i przeturlał się na bok, by móc na nią
patrzeć.
Spoglądała na twarz na poduszce obok swojej głowy, na gęste, zmierzwione,
jedwabiste włosy, na brązowe oczy z długimi rzęsami, na zarys pięknych ust. Kocham go.
Westchnął i wyciągnął rękę, żeby delikatnie przesunąć palcem po jej policzku.
- Czy chcesz, żebym wrócił do swojego łóżka?
- Nie. Zostań tutaj. Zatopił wargi w jej włosach.
- Nie będziesz musiała mnie prosić dwa razy.
* * *
Tracy obudziła się z poczuciem, że ktoś ją obserwuje. Otworzyła oczy, odwróciła
głowę i zobaczyła Harry'ego. Leżał podparty na łokciu, jego nagie ramiona wystawały spod
nakrycia, pasemko płowych włosów zaplątało mu się w rzęsy, a cień złotego zarostu pojawił
się na jego policzkach i szczęce.
- Dzień dobry - odezwała się Tracy, wyciągając rękę, żeby odsunąć mu z rzęs kosmyk
włosów.
- Dzień dobry - odpowiedział.
Przesunął się odrobinę, tak żeby móc pocałować ją wnoś.
- Jest piąta rano i nie musimy wstawać jeszcze przynajmniej przez godzinę.
Usta Tracy wygięły się w uśmiechu. Była najzupełniej obudzona, każdy nerw jej ciała
dostroił się do niego.
- Jak to miło. Czy masz jakieś pomysły, jak moglibyśmy spędzić czas?
- Tak. - Jego głos był urywany, a twarz napięta i skupiona. Przyciągnął ją do siebie i
ich usta się spotkały.
Jak pocałunek może być mocny i delikatny, chłodny i palący jednocześnie? Gdyby
Tracy była w stanie myśleć, tak by właśnie pomyślała. Ale racjonalne myślenie odeszło
daleko; znała wyłącznie doznanie. Jej palce błądziły po jego umięśnionym ciele, po typowo
angielskiej jasnej skórze, ucząc się go dotykiem w sposób, w jaki niewidomy odczytywałby
tekst napisany alfabetem Braille'a.
- Myślałem o tobie w każdej minucie, którą spędziłem w szpitalu - wymruczał, kiedy
jego usta przesuwały się od jej piersi w dół, w stronę długiej, ślicznej talii.
- Harry.
To było jedyne słowo, jakie była w stanie wypowiedzieć. Jej palce natknęły się na
bliznę na jego lewym ramieniu i wędrowały wzdłuż niej w skupieniu. Jego dłonie i usta
przesuwały się po całym jej ciele, zawłaszczając sobie każdą cząstkę, czyniąc ją swoją.
Przywarła do niego, gdy w nią wchodził, otwierając się nawet wtedy, gdy jej napięte
palce wbijały się w twarde muskuły na jego plecach. Wydała z siebie pojedynczy, gwałtowny
okrzyk, kiedy wsunął się cały.
Harry. W jej umyśle nie było żadnego innego słowa, żadnego innego imienia. Wygięła
się ku niemu, przytrzymując się go z desperacją, gdy w nią wchodził. Tam i z powrotem, tam
i z powrotem, a każde pchnięcie czyniło ją podatniejszą, otwierało ją, aż wreszcie rzeka jej
doznań wezbrała i zalała ją wszechogarniającą falą seksualnej rozkoszy.
Leżeli potem przyciśnięci do siebie i chociaż fizycznie się rozłączyli, Tracy nadal
czuła się tak z nim i zjednoczona, taka spokojna. Czuła się... uleczona.
Przesunął się odrobinę, żeby ich ciała zetknęły się jeszcze bardziej. Tracy oparła dłoń
na jego głowie, zaborczo zatapiając palce w jego włosach.
- Tak bardzo cię kocham - powiedział i dotknął wargami jej gardła.
- Ja też cię kocham - odpowiedziała.
Jego włosy pod jej palcami wydawały się niewiarygodnie jedwabiste, jak u małego
chłopca, i Tracy przyszedł na myśl Charles, jego jasne, lśniące włosy i szeroko rozstawione
ciemne oczy.
Ciekawe, czy tego właśnie pragnął?, pomyślała Czy to złączenie się Harry'ego i mnie
to sposób, by on i Isabel wznieśli się ponad utracone lata, ponad katusze rozdzielenia? Czy
nareszcie spoczną w spokoju?
- Tak ładnie pachniesz. Jak te staroświeckie róże, które mam w ogrodzie - powiedział
Harry.
- To specjalne perfumy, które sama dla siebie wymyśliłam. Uwielbiam róże.
Podniósł głowę, tak żeby móc patrzeć jej w twarz.
- Czy w ogóle uważasz to za dziwne? Ten silny pociąg, choć znamy się od tak
niedawna?
- Wcale nie uważam tego za dziwne - powiedziała.
Cienka kreska pojawiła się między jego brwiami.
- Ani ja. I być może to jest w tym wszystkim najdziwniejsze.
Zawahała się, a potem postawiła pytanie, które chciała mu zadać jeszcze zanim
pojechał do szpitala.
- Harry... Jon powiedział coś, co mnie zmartwiło, i chciałabym, żebyś to wyjaśnił.
- Co takiego mówił ten piękniś? - Jego głos aż ociekał sarkazmem.
- Powiedział, że Dana Matthews zadzwoniła do ciebie w noc, kiedy przedawkowała, i
że ty odmówiłeś przyjścia jej z pomocą.
- I wierzysz mu? - zapytał obojętnym tonem.
- Myślę, że może była jakaś rozmowa telefoniczna, ale że nie było tak, jak
zinterpretował to Jon.
Harry przetoczył się na plecy i zapatrzył w sufit.
- Masz rację, zadzwoniła do mnie, ale nie było mnie w domu. Byłem na spacerze.
Sam. - Rzucił jej szybkie spojrzenie. - Nie trzeba mówić, że znalazło się wielu ludzi, którzy
postanowili mi nie wierzyć i uważać, że zignorowałem jej wołanie o pomoc. To się nadawało
na dobry temat do gazety.
- Och, Harry. - Podniosła się na łokciu, także mogła spojrzeć mu w twarz. - Tak mi
przykro. To musiało być dla ciebie okropne, słyszeć jej słowa i wiedzieć, że spóźniłeś się,
żeby ją uratować.
Wokół ust zarysowały mu się dwie zmarszczki.
- To była straszliwie smutna wiadomość, Tracy. Pognałem do jej domu, kiedy tylko ją
odsłuchałem, ale ona była już w śpiączce. Zawiozłem ją do szpitala i tam reanimowali ją z pół
godziny, ale było już za późno. Umarła.
- Tak mi przykro.
Linie w kącikach jego ust pogłębiły się.
- Nie pomogło też to, że zostawiła mi furę pieniędzy. Możesz sobie wyobrazić, w
jakim to mnie postawiło świetle... Przyjeżdżam do jej domu dopiero w godzinę po jej
telefonie, a ona zostawia mi pieniądze. Brukowce miały używanie.
- Co zrobiłeś z pieniędzmi? - zapytała łagodnie. - Przekazałeś je na cele dobroczynne?
Gorycz zniknęła z jego twarzy.
- Dziękuję, kochana. Tak. Przekazałem je na rzecz kilku programów pomocy
narkomanom.
- Ja tylko chciałam wiedzieć, Harry. Kiedy Jon opowiadał mi tę historię, zabrzmiała
okropnie. Chciałam tylko poznać prawdę.
- Cóż, teraz wiesz.
- Teraz wiem. Ale kochałam cię nawet wtedy, gdy nie wiedziałam.
Popatrzył na nią posępnie.
- Dana miała kasztanowe włosy i wspaniały uśmiech. Chyba pomyliłem ją z tobą.
Zapatrzyli się nawzajem w swoje oczy i oboje pomyśleli o duchach, które widzieli -
ale żadne z nich się nie odezwało.
* * *
Harry bardzo niechętnie wyszedł o szóstej, a Tracy wzięła prysznic i ubrała się w
dżinsy i sweter. Mieli j dziś kręcić drugą scenę balu i Tracy była potrzebna o dziesiątej, co
oznaczało, że musiała być w charakteryzatorni przed ósmą. Prawie godzinę zajmowało samo
ułożenie jej włosów. Wciąż nie dostała swojej nowej ślubnej fotografii. Wszystkie albumy
zostały w domu, ale jej siostra przysłała zdjęcie i teraz Tracy wyjęła je z szuflady, usiadła na
łóżku i spojrzała ; na nie. Przedstawiało młodego mężczyznę w stroju do koszykówki. Jego
oczy i każdy kosmyk sterczących ciemnych włosów wyglądały jak naładowane radosną
energią. Tracy zrobiła to zdjęcie w dniu, kiedy Scotty podpisał list intencyjny w sprawie gry
w drużynie koszykarskiej uniwersytetu w Connecticut.
- Nie zapomniałam o tobie - powiedziała cicho do trzymanej w dłoni fotografii. -
Nigdy o tobie nie zapomnę. Ale mam swoją nową miłość, Scotty, i jestem bardzo szczęśliwa.
Żaden cień nie kładł się na tryskającej szczęściem młodej twarzy, na którą patrzyła.
Na myśl przyszło jej kilka słów wiersza: Ach, gdybyż można było odczynić co się stało,
przywołać dzień wczorajszy.
Ile razy od śmierci Scotty'ego myślała o tych słowach? Gdybyż tylko... gdybyż tylko...
gdybyż tylko mogła cofnąć czas do chwil sprzed wypadku. Gdybyż tylko była w stanie
wyciągnąć rękę, nie pozwolić, by zaistniało tych kilka okropnych sekund, kiedy cały jej świat
rozpadł się na kawałki. Ach, gdybyż można było...
Nigdy nie wątpiła, że gdyby dano jej szansę przywołania wczorajszego dnia,
uczyniłaby to w okamgnieniu. Aby mieć z powrotem Scotty'ego, z radością wymazałaby
wszystkie swoje sukcesy jako gwiazdy filmowej, z radością zostałaby nauczycielką w jakiejś
niepozornej szkole średniej, jak zawsze myślała.
Ale czy uczyniłaby tak teraz? Czy przywołałaby dzień wczorajszy, jeżeli to by
oznaczało, że nigdy nie miałaby spotkać Harry'ego?
Jej umysł lękał się tego pytania tak samo, jak umysł śniącego lęka się niekończącego
się spadania w przepaść.
Nie mogę o tym myśleć. To głupie, myśleć o tym. Nie muszę wybierać między nimi.
To głupie zadręczać się wyborami, których nie muszę dokonywać.
Scotty nie przestawał się do niej uśmiechać. Przyszedł jej do głowy inny urywek
poezji o złotych młodzieńcach i dziewczętach, których czas musi nieuchronnie przeminąć.
To prawda, pomyślała. Scotty i Charles, dwaj złoci młodzieńcy, nie żyli. A wraz z
nieuniknionym upływem czasu ona i Harry pewnego dnia podążą za nimi w mrok.
Ale nie teraz, pomyślała. Czuła, jak krew buzuje jej w żyłach, wzbierając niczym soki
w drzewie; czuła uderzenia swojego serca, rytm pulsu. Teraz jest nasz czas, pomyślała. Teraz
jest czas dla nas, żebyśmy połączyli w jedno całą naszą siłę i całą słodycz.
Powoli jej spojrzenie powróciło do twarzy Scotty'ego. Idź dalej, wydawały się mówić
jego roziskrzone, wypełnione światłem oczy. Chwytaj szczęście dopóty, dopóki możesz,
Tracy. Nie przejmuj się mną.
Podniosła się i podeszła do okna, z fotografią w ręku. Przeżyła szok, widząc stojący
przed domem powóz zaprzężony w cztery karę konie. Kiedy patrzyła nań z rozszerzonymi
oczyma i mocno bijącym sercem, wysiadł z niego mężczyzna odziany w długą pelerynę i
zszedł po stopniach, które rozłożył dla niego lokaj. Przez jedną zwariowaną chwilę Tracy
myślała, że to na pewno wytwórnia kręci scenę do filmu, ale potem uświadomiła sobie, że nie
ma kamer, mikrofonów, żadnych ludzi prócz samotnego mężczyzny wysiadającego z powozu
i usługującego mu lokaja.
- Jeremy. - Tracy usłyszała, jak ktoś zawołał to imię, ponieważ przed pójściem pod
prysznic uchyliła okno. Kobieta w długiej niebieskiej sukni popołudniowej i szalu
zarzuconym na ramiona weszła w pole widzenia Tracy u podnóża schodów. - Tak się cieszę,
że przyjechałeś.
Mężczyzna pocałował kobietę w policzek w nieomylnie braterski sposób i odezwał się
z angielskim akcentem, z jakim mówił Charles:
- Caroline, co się stało, u licha, że przysłałaś mi taką wiadomość?
- Wejdź do domu, opowiem ci - odpowiedziała żona Charlesa.
Kiedy Tracy patrzyła, brat i siostra zniknęli jej z oczu, idąc w stronę domu, a powóz
oddalił się w kierunku stajni.
Tracy przyłożyła sobie dłoń do łomoczącego serca. Boję się, pomyślała. Tak się boję.
Co oznaczają te wszystkie wizje? Czy mają coś wspólnego z tym, że ktoś próbuje zabić
Harry'ego?
Zanim Tracy o umówionej porze stawiła się w charakteryzatorni, zadzwoniła do Gail z
nowymi instrukcjami dla prywatnego detektywa.
- Sprawdź, czy on może się dowiedzieć, czy zostały przelane jakieś pieniądze z konta
Robina Mauleya na konto człowieka nazwiskiem Howles, który pracuje w English Heritage -
powiedziała, a Gail obiecała, że przekaże polecenie.
Poranne zdjęcia szły źle. Najpierw mieli opóźnienie, bo Greg nie mógł znaleźć Lizy
Moran, która była potrzebna na planie.
- Sprawdziłeś jej garderobę? - zapytał swojego asystenta zdenerwowany Dave.
- Tak - odparł Greg. - Drzwi były zamknięte. Pukałem kilka razy i nie było
odpowiedzi.
- Czy słyszałeś jakieś odgłosy ze środka? - spytał Dave.
Greg uniósł brwi.
- Wydawało mi się, że tak, ale nikt nie odezwał się na moje pukanie. Przecież nie
mogłem tak do niej wtargnąć, prawda?
Tracy podniosła się z krzesła. Nie chciała opóźnień, chciała skończyć wcześnie, żeby
spędzić trochę czasu z Harrym. I miała serdecznie dosyć Lizy Moran.
- Może ty nie mogłeś, Greg, ale ja mogę - powiedziała złowieszczo.
Wszyscy na planie spojrzeli na nią.
- Mam powyżej uszu panny Moran i jej nimfomanii - oznajmiła Tracy. - Nie obchodzi
mnie, co robi w wolnym czasie, ale to już trzeci raz, kiedy muszę czekać, podczas gdy ona się
zabawia. Mam dość. - Popatrzyła na Dave'a. - Sprowadzę ją.
Przytaknął bez słowa.
Kiedy Tracy odeszła, Greg powiedział do stojącego obok oświetleniowca:
- Prawie mi żal Lizy. Kiedy Tracy do niej wpadnie...
Drzwi przyczepy Lizy wciąż były zamknięte, gdy Tracy tam dotarła, więc
bezpardonowo otworzyła je szarpnięciem i weszła do środka. W środku, obok stojaka na
ubrania, stała Liza, wkładając kostium przez głowę. Na kanapie siedział młody mężczyzna i
sznurował tenisówki. Tracy odezwała się lodowatym tonem:
- Czekamy na ciebie już od piętnastu minut. Twarz Lizy wyłoniła się zza sukni.
Kobieta spojrzała na Tracy z bezgranicznym zdumieniem.
- Co ty tutaj robisz?
Młody mężczyzna, w którym Tracy rozpoznała członka obsługi cateringowej,
przemknął obok niej z jednym butem wciąż niezasznurowanym i niezapiętą koszulą. Nie
zamknął za sobą drzwi.
Tracy odpowiedziała tak samo lodowato:
- Skoro nie reagowałaś na wezwanie Grega, pomyślałam, że może zareagujesz na
moje. - Spojrzała z odrazą na usta Lizy. - Masz rozmazany makijaż. Trzeba to będzie
poprawiać.
Liza wreszcie się otrząsnęła.
- Jak śmiesz - krzyknęła. - Jak śmiesz wchodzić bez zaproszenia do mojej garderoby.
Wydaje ci się, że kim ty, u diabła, jesteś?
Oczy Tracy zwęziły się.
- Powiem ci, kim jestem. Jestem Tracy Collins, i nie lubię, gdy każe mi się czekać,
podczas gdy ktoś z obsady bzyka się z dostawcami. A więc... to ostatni raz, kiedy tak się
dzieje, Lizo, albo już nigdy nie dostaniesz pracy przy żadnym z moich filmów ani filmów
moich przyjaciół. - Jej oczy zwęziły się jeszcze odrobinę. - Mówię serio, nigdy.
Liza wyglądała na wściekłą, ale obawiała się wpływów Tracy. Postarała się zachować
ugodowo.
- Przepraszam - mruknęła. - Nie zdawałam sobie sprawy z tego, która godzina.
- Na przyszłość postaraj się to wiedzieć - powiedziała ponuro Tracy. - A teraz idź do
charakteryzatorni, niech ci poprawią makijaż, i zgłoś się na plan. - Odwróciła się plecami do
ziejącej nienawiścią Lizy i wyszła z przyczepy.
Kiedy Liza w końcu pojawiła się na planie, wyglądała na przygaszoną.
- Przepraszam - powiedziała do Dave'a. - Nie miałam zegarka. To się więcej nie
powtórzy.
Zaczęli zdjęcia, i po raz pierwszy od początku pracy przy filmie uwaga Jona była
rozproszona. Pomylił swoje kwestie we wszystkich siedmiu ujęciach - prawie, choć nie do
końca, sprawił, że Dave gotował się z wściekłości. W końcu Jon wypowiedział je jak należy i
Dave zawołał: „Bierzemy”, ale Tracy wiedziała, i wiedział to Dave, i Jon także musiał
wiedzieć, że to nie było jego najlepsze osiągnięcie. Było dobrze. Jon mógłby odegrać swoją
kwestię śpiąc, i nadal byłoby dobrze. Ale jego grze zabrakło napięcia, cechującego jego
wcześniejszą pracę.
Podczas przerwy na lunch Tracy zadzwoniła do Gail, która skontaktowała ją z
Markiem Sandersonem, wynajętym przez nią prywatnym detektywem.
- Ż tego, co się orientuję, panno Collins, pan Anthony Oliver jest czysty - oznajmił
detektyw przez telefon. - Z pewnością żyje ponad stan i ma spore zadłużenie na karcie
kredytowej, ale nikt go nie ściga o pieniądze. Nie ma wątpliwości, że dodatkowe pieniądze
byłyby mile widziane, ale nie jest przyciśnięty do muru, jeżeli to chciała pani wiedzieć.
- Tak - potwierdziła Tracy. - Nad tym się zastanawiałam, panie Sanderson. Czy moja
sekretarka rozmawiała z panem o możliwości wyśledzenia łapówki?
- Tak. To dosyć delikatna sprawa, nie jestem pewien, czy mogę to zrobić. Mauley to
spora szycha.
- Będę skłonna zapłacić ekstra, jeżeli pan tego dokona - odpowiedziała Tracy.
- Dobrze, a więc natychmiast się do tego zabiorę. Kiedy Tracy odłożyła słuchawkę,
nie wiedziała, czy powinna czuć ulgę, czy rozczarowanie. Z jednej strony, nie chciała stanąć
przed koniecznością przekazania Harry'emu wiadomości, że jego własny brat knuje
przeciwko niemu. Z drugiej zaś, to byłaby niesłychana ulga znać winowajcę. Mogłaby
przestać się bać o życie Harry'ego.
Po lunchu była wolna. Zakończyli sceny w salonie 1 przenosili się do wspaniałej
sypialni, która niegdyś należała go ówczesnego hrabiego Silverbridge'a. Ustawienie świateł
miało zająć przynajmniej popołudnie. Kiedy potrzebny był ktoś do pozowania technikom,
mogła ją zastępować dublerka. Tracy była głodna i próbowała zdecydować, czy chce najpierw
zjeść, czy pozbyć się makijażu i kostiumu, kiedy Jon podszedł do niej i powiedział:
- Nareszcie, oboje wolni w tym samym czasie! Czy zjesz ze mną obiad dziś
wieczorem, Tracy? Jak słyszałem, w wiosce jest znakomita restauracja.
Spojrzała na jego twarz i dostrzegła, że Jon usiłuje ukryć swoje nadzieje.
- Raczej nie, Jon - odpowiedziała łagodnie. - Właściwie to obiecałam Meg, że dziś po
południu pojadę z nią na zakupy. Nie wiem, kiedy wrócimy.
Jego orzechowe oczy na tle rozciągającego się za nim trawnika wydawały się bardzo
zielone.
- Zaczekam na ciebie. W środku tygodnia nie będziemy potrzebowali rezerwacji.
- Wolałabym nie. Jeżeli uda mi się namówić Meg na zjedzenie czegoś na mieście, to
tak zrobię. To dobrze jej robi, kiedy zmuszona jest wybierać z menu. - Aby złagodzić
odmowę, wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia Jona. - Na pewno rozumiesz.
Jakaś emocja, być może gniew, zamigotała w oczach Jona.
- Ty naprawdę straciłaś dla niego głowę, prawda? Tracy odczekała chwilę, zanim
odpowiedziała beznamiętnie:
- Co masz na myśli?
Jon niecierpliwie pokręcił ciemnowłosą głową.
- Nie baw się ze mną, Tracy. Wiesz, co mam na myśli. Straciłaś głowę dla
Silverbridge'a.
Tracy pozwoliła, by nastała kolejna chwila ciszy. Rozmyślała nad tym, jak najlepiej
odpowiedzieć na tę uwagę. Wreszcie postawiła na szczerość.
- Tak, obawiam się, że tak, Jon. Zakochałam się, i to bardzo, to fakt. A zatem widzisz,
że nie jestem teraz zainteresowana spędzaniem czasu z innymi mężczyznami. Zaplótł ręce na
potężnej piersi.
- Chyba nie mogę cię winić. Wszystko przemawia na jego korzyść: tytuł z tradycjami,
bajeczny dom, pieniądze, prezencja, wdzięk. Dlaczego nie miałabyś stracić dla niego głowy.
W jego słowach jej pociąg do Harry'ego wydawał się taki powierzchowny, ale Tracy
ugryzła się w język. Zrezygnowała z powiedzenia mu tego, o czym chciała go poinformować
w pierwszej chwili: że Harry jest farmerem i ma znacznie mniej pieniędzy niż sam Jon.
Zamiast tego powiedziała:
- Zgrabnie ujęte.
Napięcie na jego twarzy zelżało na tę bezpośrednią odpowiedź i Jon zmusił się do
uśmiechu.
- Cóż, wiesz, że tego nie pochwalam, ale z pewnością to rozumiem. Ale jeżeli coś się
kiedykolwiek wydarzy i będziesz potrzebowała przyjaciela, proszę, wiedz, że możesz się do
mnie zwrócić.
Tracy odrobinę przechyliła głowę.
- Co mogłoby się wydarzyć?
- Mogłabyś zostać porzucona, moja droga. - Głos Jona brzmiał oschle. - Chociaż to
może szokujące, zdarzało się to innym pięknym, młodym kobietom, które związały się z
Silverbridge'em.
Tracy zmusiła się do zachowania przyjaznego wyrazu twarzy.
- To miło z twojej strony, Jon, ale nie sądzę, żebym miała powody się martwić.
Poklepał ją po ramieniu.
- Wszystkie tak mówią, moja droga. Ale obiecuję ci solennie, że nie powiem: „A nie
mówiłem”.
I po tej niezbyt optymistycznej uwadze odszedł.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Harry siedział w saloniku, czekając na początek wiadomości o szóstej. Ebony
rozciągnęła się na jego kolanach. Mruczała z zadowoleniem, kiedy Harry ją głaskał, a on
wpatrywał się w pusty ekran i odtwarzał w pamięci swoje popołudniowe spotkanie z miejsco-
wym urzędnikiem English Heritage.
- English Heritage uważa, że to tout ensemble angielskiego wiejskiego domu określa
jego wkład w dzieje sztuki - powiedział nieprzyjemny młody człowiek z akcentem z Midlands
i okropnym krawatem. - To obejmuje umeblowany dom z przyległościami, jak również ogród,
tereny parkowe, leśne oraz, w przypadku Silverbridge, stajnie.
- Mogę odbudować stajnie tak, żeby wyglądały na autentyczne - odparł Harry. - Ale z
pewnością musi pan dostrzegać, że ceny oryginalnych materiałów są wygórowane, nie
mówiąc już o astronomicznych sumach, jakie musiałbym zapłacić fachowym rzemieślnikom,
którzy wiedzą, jak pracować z takimi materiałami.
- Rozumiem i współczuję panu w tej trudnej sytuacji, lordzie Silverbridge. - W
rzeczywistości Howles postarał się spojrzeć na Harry'go z góry. - Ale powinien pan był
ubezpieczyć stajnie na odpowiednią kwotę, pozwalającą na odbudowę w oryginalnym stylu.
Niestety, nie zrobił pan tego i teraz musi pan uporać się z konsekwencjami.
Harry uczynił heroiczny wysiłek, żeby utrzymać nerwy na wodzy.
- Ubezpieczyłem dom na sumę czterokrotnie przewyższającą jego wartość rynkową.
Czy pan wie, ile kosztuje takie ubezpieczenie?
- Koszty ubezpieczenia to nie moja sprawa, milordzie. Moją sprawą jest zachowanie
wspaniałego angielskiego dziedzictwa. - Młody mężczyzna bawił się swoim paskudnym
krawatem. - To, że niedostatecznie ubezpieczył pan swoją stajnię, nie może być brane pod
uwagę przy mojej decyzji w tej sprawie. Moim zadaniem jest ochrona naszego dziedzictwa.
- Silverbridge to moje dziedzictwo, nie wasze - odparł Harry posępnie. - I to nie jest
śpiewka, którą słyszałem ostatnio, kiedyż panem rozmawiałem. Dał mi pan do zrozumienia,
że nie będzie problemu z odbudowaniem przeze mnie stajni z nowoczesnych materiałów,
jeżeli zachowam właściwy jej wygląd.
Howles nie miał już zarozumiałego wyrazu twarzy.
- Od tamtej pory zmieniłem zdanie.
- Czy mogę spytać, co spowodowało tę zmianę? Młody mężczyzna z namaszczeniem
wzruszył ramionami.
- Jest pan bardzo przekonującym człowiekiem, milordzie. Kiedy nie byłem już pod
wpływem pańskiej charyzmatycznej osobowości, zdałem sobie sprawę z tego, że popełniłem
błąd.
Harry miał już tego dość.
- To nie jedyny błąd, jaki pan popełnił, Howles. - Harry wstał. - Ten pański krawat to
obraza wszelkiego dobrego smaku. Zawsze pozostanie dla mnie zagadką, jak, u diabła, rząd
mógł powierzyć człowiekowi takiemu jak pan władzę w English Heritage.
Po tych słowach wyszedł, a teraz zastanawiał się, czy nie powinien zostać, żeby dłużej
wpływać swoją „charyzmatyczną osobowością” na nieznośnego Howlesa.
To byłaby strata czasu, uznał. Zaczynam myśleć, że Tracy może mieć rację, i że
łapówka miała coś wspólnego z tym, że Howles zmienił zdanie.
- Cała ta sprawa śmierdzi, Eb - powiedział na głos, pieszcząc długim palcem łebek
kotki.
Ebony zamruczała głośniej.
Harry rzucił okiem na zegarek, zobaczył, że już pora na wiadomości i przegonił Ebony
z kolan, żeby móc włączyć telewizor. Kiedy tylko się podniósł, zadzwonił telefon. Harry
pozwolił mu zabrzęczeć dwa razy. Miał nadzieję, że pani Wilson odbierze, a potem, kiedy
rozległ się trzeci dzwonek, sam podszedł do aparatu.
Męski głos z wyraźnym szkockim akcentem odezwał mu się do ucha:
- Czy to lord Silverbridge? Harry zmarszczył brwi.
- Tak. Kto mówi?
- Tracy Collins prosiła mnie, żebym do pana zadzwonił, milordzie, i poprosił pana,
żeby się pan z nią spotkał nad jeziorem w pańskiej posiadłości, najszybciej jak się da.
Powiedziała, że chce panu pokazać coś ważnego.
- Kto mówi? - Harry ponownie zażądał odpowiedzi.
- Sklepikarz z miasteczka, milordzie. Robię, jak prosiła panna Collins. Do widzenia.
Harry wpatrywał się w telefon, choć rozmowa została przerwana.
Sklepikarz z miasteczka Harry wiedział, że Tracy zabrała Meg, żeby kupić jej nowe
ubrania, ale dlaczego nie zadzwoniła do niego sama? Ten telefon sugerował, że bardzo się jej
spieszyło.
Co ona chce mi pokazać? I kim, u diabła, jest ten szkocki sklepikarz ?
Zbiegł po schodach na dół, żeby zabrać psy. W kuchni nie było jednak ani pani
Wilson, ani Marshala i Millie. Gospodyni zapewne zabrała spaniele na spacer. Harry szybko
podjął decyzję, żeby ich nie szukać. Poszedł do swojego gabinetu, chwycił strzelbę z
oszklonej gablotki, załadował ją i ruszył w kierunku jeziora.
Po południu nadciągnęły chmury i sprowadziły wczesny zmierzch. Harry biegł
równym tempem ścieżką przez ogród, mocno trzymając w dłoni strzelbę, przepełniony
poczuciem niewyjaśnionej pilnej potrzeby. Skręcił na ścieżkę, która miała go zaprowadzić do
lasu. Zignorował ból głowy wywołany wysiłkiem.
Nie skorzystał z traktu do konnej jazdy, tylko ruszył ścieżką wydeptaną przez
zwierzynę, ale mimo tego dotarł nad jezioro dopiero półgodziny później. Stado kosów wzbiło
się z traw i odleciało, kiedy wypadł zza drzew, ale pomijając kosy i łabędzie sunące z prądem,
brzeg jeziora był zupełnie pusty.
- Tracy! - zawołał Harry. - Jesteś tutaj?
Jedyną odpowiedzią było wołanie ptaka w oddali.
Harry poczuł mrowienie na plecach i szyi i przez głowę przemknęła mu myśl: Lepiej
się schowam.
Zanim zdołał przełożyć ją na czyn, dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie. Ktoś
pchnął go od tyłu, powodując, że Harry rozpłaszczył się na ziemi, zaś kiedy padał, nad jego
głową przeleciała kula.
Cholerą pomyślał Harry, podnosząc twarz z kłującej trawy. Rozległ się kolejny
wystrzał, i tym razem kula świsnęła mu tuż koło ucha.
- Zabierajmy się stąd - zawołał do kogoś, kto go popchnął, poderwał się na równe nogi
i dał nura do lasu.
Padł trzeci strzał, a potem wszystko ucichło, oprócz łomotania serca Harry'ego.
Powinienem był zabrać psy, pomyślał.
- Ja też mam broń - zakrzyknął w kierunku, z którego padł strzał. Wystrzelił w
powietrze. - Chodź tu i dostań mnie, ty tchórzliwy łajdaku!
Usłyszał w oddali cichy szelest, ale to mogło być zwierzę spłoszone odgłosem
wystrzału.
Adrenalina buzowała w jego żyłach, i ledwie zauważał ból głowy. Jego oczy
przeczesywały las, który znał tak dobrze - las, w którym polował od lat chłopięcych - ale
wszędzie panował spokój. Harry podniósł kamień i cisnął nim, czekając, czy hałas i ruch
wywołają kolejny strzał. Nic.
Łajdak, pomyślał Harry z odrazą. Nie ma zamiaru się pokazać. Zamierza uciec. Jego
palec zakrzywił się na spuście strzelby. Do diabła!
Odczekał pół godziny i w tym czasie nie dostrzegł nawet śladu strzelca ani osoby,
która go pchnęła. Tak jakby rozwiali się w angielskim zmierzchu. W końcu Harry postanowił
wrócić do domu.
Zanim wszedł do domu bocznym wejściem, przypływ adrenaliny opadł, a ból głowy
rozłupywał mu czaszkę. Poszedł na dół, żeby odłożyć strzelbę na miejsce w swoim gabinecie,
i zastał Tracy i Meg. Siedziały przy kuchennym stole i jadły obiad.
- Harry! Gdzieś ty był? - zapytała ostro Meg. Jej wzrok przykuła strzelba, którą nadal
trzymał w ręku. - Wyszedłeś postrzelać?
- Właściwie to do mnie strzelano - odparł. Tracy zbladła jak ściana.
Niebieskie oczy Meg wydawały się zasłaniać całą jej twarz.
Do licha, pomyślał Harry. To ten cholerny ból głowy. Nie myślę jasno. Do diabła,
czemu ja to wypaplałem?
- Ktoś próbował cię zastrzelić? - spytała Tracy. Jej oczy na tle bladej twarzy
wyglądały na granatowe. Meg była osłupiała.
- Do diabła - powiedział Harry. Na moment zamknął oczy. - Powinienem był trzymać
gębę na kłódkę.
W tej chwili chciał tylko pójść na górę, wziąć jakieś środki przeciwbólowe i położyć
się do łóżka. Ale nie mógł wyjść i zostawić ich w takim stanie.
- Czuję się świetnie - powiedział. - To pewnie był kłusownik.
- A więc dlaczego masz broń? - zapytała Tracy.
- Jak powiedziała Meg, wyszedłem postrzelać. - Potarł sobie czoło i unikał tych zbyt
przenikliwych niebieskich oczu.
- I nabawiłeś się bólu głowy - powiedziała rzeczowo.
- Obawiam się, że tak. A więc, jeżeli nie macie nic przeciwko, odłożę broń i pójdę na
górę odpocząć.
- Nie zjesz nic na obiad, Harry? - zapytała Meg.
- Nie, dziękuję, Meggie - odpowiedział. Odłożył broń na miejsce, ale kiedy wrócił na
schody, czekała na niego Tracy.
- Możesz mi opowiedzieć, co się stało, kiedy będziesz brał leki i kładł się do łóżka.
- Już ci opowiedziałem, co się stało. Nie potrzebuję, żeby mnie pakowano do łóżka -
odparł.
Nie odezwała się, tylko odwróciła i weszła po schodach. Harry westchnął i poszedł za
nią.
Ebony leżała na środku jego łóżka i kiedy zobaczyła Tracy, wstała ze sztywno
wyprostowanym ogonem i groźnie łypnęła na intruza.
- Idź po tabletkę - powiedziała Tracy.
Harry poszedł do łazienki, wytrząsnął dwie tabletki z plastykowej buteleczki i popił je
wodą. Kiedy wrócił do sypialni, Tracy siedziała na jednym z krzeseł przy kominku. Ona i
Ebony przypatrywały się sobie ostrożnie. Harry zajął drugie krzesło i Ebony natychmiast
podeszła, żeby zająć należne sobie miejsce na jego kolanach. Pogłaskał ją odruchowo.
- Opowiedz mi wszystko - poprosiła Tracy. Opowiedział jej o telefonie i o swojej
wyprawie do lasu, i o strzałach.
- Ktoś mnie wystawił, to oczywiste. Dobrze się stało, że miałem przeczucie, żeby
zabrać strzelbę, w przeciwnym razie byłbym jak cel na strzelnicy.
- Przede wszystkim w ogóle nie powinieneś tam iść.
- Oczywiście, że musiałem iść. Wezwanie mogło być prawdziwe.
Tracy założyła sobie kosmyk włosów za ucho i patrząc na ruch jej nadgarstka i
przedramienia, Harry pomyślał, że to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział.
- Czy to zwykłe szczęście, że pierwszy strzał chybił? Czy stało się coś jeszcze? -
zapytała.
Łup, łup, łup. Ból głowy wciąż dawał o sobie znać.
- Co jeszcze mogłoby się stać?
- To ja pytam ciebie. Po prostu wydaje mi się, że skoro ktoś zadał sobie tyle trudu,
żeby cię wystawić, to dopilnowałby, żeby trafić.
Dłoń Harry'ego zamarła na futerku Ebony. Spojrzał na Tracy i po raz pierwszy w pełni
pojął, że nie potrafi jej okłamać. Istniała między nimi jakaś więź która sprawiała, że to było
niemożliwe.
Miau!
Jego dłoń znów zaczęła głaskać Ebony. Powiedział do Tracy:
- Wydarzyła się bardzo dziwna rzecz, tak dziwna, że sam ledwie mogę w to uwierzyć.
Skinęła głową, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi.
- Ktoś mnie popchnął. To się wydarzyło na ułamek sekundy przed tym, jak usłyszałem
strzał. Upadłem na twarz, a kula przeleciała mi nad głową.
Zapadła cisza. Tracy dumała nad tym wyznaniem. Potem zapytała cicho:
- Czy wiesz, kto cię popchnął, Harry? Pokręcił przecząco głową.
- To właśnie jest takie dziwaczne. Ktokolwiek to był, zniknął. Wcale go nie widziałem
ani nie słyszałem. Było tylko popchnięcie.
- Czy sądzisz, że ktoś, kto cię popchnął, był mężczyzną?
- Sądząc z siły popchnięcia? Tak, jestem pewien, że to był mężczyzna.
Harry nie zapalił światła, ale jej skóra w ciemności lśniła jak czysta porcelana. Tracy
odezwała się z lekkim wahaniem:
- Harry... Nie mogę przestać myśleć, że Charles został zastrzelony w tym samym lesie.
Nie wiadomo czemu jego serce zaczęło łomotać. Wycedził przez zęby:
- A co to ma wspólnego z tym wszystkim? Nachyliła się ku niemu, luźno zaplatając
dłonie na kolanach.
- Wiem, że mówiłeś, że w Silverbridge nie ma żadnych duchów, ale może się mylisz,
Harry. Może jest tutaj duch, dobry duch, i to on ocalił cię od takiej samej tragedii, jaka
przydarzyła się jemu.
Serce nadal biło mu szybciej, a ból głowy pulsował w jego rytm.
- Czy chcesz powiedzieć, że duch Charlesa ocalił mi życie?
Zatopiła białe zęby w dolnej wardze.
- To zapewne brzmi niemądrze...
Duch Charlesa, duch Charlesa... Te słowa wibrowały mu w mózgu w rytm bicia serca
i pulsowania w głowie.
- To brzmi bardziej niż niemądrze - odpowiedział. - To brzmi wariacko.
Wygładziła zmarszczkę na beżowych spodniach.
- To może tak zabrzmieć, ale nie znaczy, że tak nie było.
Jego myśli bezwiednie powróciły do tamtego popołudnia, kiedy przyglądał się
kręceniu filmu i scena z przeszłości wplotła się w teraźniejszość. Znowu zobaczył złote włosy
Charlesa, kiedy pochylał głowę, żeby powiedzieć coś do kasztanowowłosej dziewczyny, z
którą tańczył, a która miała niebieską suknię.
Harry spojrzał w oczy Tracy i zapytał stanowczym tonem:
- Czy ty coś widziałaś?
W odpowiedzi popatrzyła na niego, a potem skinęła głową. Przełknął ślinę.
- Mówisz poważnie?
- Bardzo poważnie. Zaczęłam ich widywać, kiedy tylko znalazłam się w Silverbridge.
- Kogo widywać?
- Charlesa i Isabel. Wziął głęboki wdech.
- Kim, u diabła, jest Isabel?
- Była guwernantką dzieci Charlesa. Była bardzo podobna do mnie, tak jak ty jesteś
bardzo podobny do Charlesa.
Obraz dziewczyny w białej sukni raz jeszcze stanął mu przed oczyma. Powiedział
szorstko:
- Nie mogę uwierzyć, że naprawdę siedzimy tu i rozmawiamy o duchach.
- Wiem. - Jej twarz była poważna. - Ale wiem także, co widziałam, Harry.
Zobaczyłam ducha Charlesa, zanim zobaczyłam jego portret w twoim gabinecie. Wyglądał
dokładnie tak samo jak na portrecie. Skąd mogłabym wiedzieć, jak on wyglądał, skoro nigdy
wcześniej nie widziałam jego portretu?
Lup, łup, wciąż dawała o sobie znać jego głowa.
- Nie wiem.
- Widywałam ich wiele razy - powiedziała, pochylając się do przodu. - To prawie tak,
jakby odgrywali dla mnie sztukę. Charles był zakochany w Isabel, a jego żona dowiedziała się
o tym i kazała Isabel opuścić dom. Charles poczynił plany, żeby wysłać ją do Ameryki. Miała
zatrzymać się tam u jego kuzyna. Miał zamiar popłynąć za nią, ale został zastrzelony, zanim
zdołał to uczynić.
- Włosy Isabel nie miały złotego odcienia, a nos miała prosty - odezwał się powoli.
Oczy Tracy rozszerzyły się.
- Tak. - Jej dłonie zacisnęły się w piąstki. - A więc ty coś widziałeś!
- Jezu - powiedział. - To nie do wiary.
- Opowiedz mi, co widziałeś.
Harry opowiedział jej o scenie na balu, a kiedy skończył, wpatrywali się w siebie
nawzajem w milczeniu. Wreszcie Tracy odezwała się cicho:
- Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, poczułam się tak, jakbym cię znała.
- Tak - odparł. - Ja czułem to samo.
Zebrała się w sobie, jakby szykowała się do bitwy.
- Jak sądzisz, co to oznacza, Harry?
- Nie wiem. To... niesamowite.
- Myślę, że to się dzieje nie bez przyczyny. Myślę, że kiedy się dowiemy, kto zabił
Charlesa, dowiemy się, kto próbuje zabić ciebie.
- Jezu - powtórzył.
- Sądzę, że Charles i Isabel próbują nam pomóc, żeby nam ułożyło się szczęśliwie,
czego im odmówiono.
Harry popatrzył na nią i powoli powiedział:
- Ja nigdy nie wierzyłem w duchy.
- Ja też nie, dopóki ich nie zobaczyłam - odparła. Lup, łup, łup.
- Chyba trudno zaprzeczyć czemuś, co widzieliśmy oboje.
Poważnie skinęła głową.
- Ktoś mnie popchnął - powtórzył Harry. - Co do tego się nie mylę. Ciągle czuję dłoń
na swoich plecach.
Tracy nagle wstała.
- Ty sam wyglądasz jak duch. - Podeszła do jego krzesła, nachyliła się i pocałowała go
w czoło. - Idź do łóżka. Będziemy martwić się o to rano.
Harry odwrócił głowę i ukrył twarz między jej piersiami.
- Tracy - powiedział. Zamknęła go w swoich ramionach.
- Kocham cię - odpowiedziała. - Kocham cię i razem znajdziemy wyjście z tego
bałaganu.
Harry zadrżał.
- Boże, mam nadzieję, że tak.
Jej piersi były takie delikatne. Pachniały różami.
- Nie wychodź - poprosił.
Ebony zeskoczyła z kolan Harry'ego, kiedy Tracy podeszła. Wskoczyła na łóżko i
ostro miauknęła. Tracy roześmiała się.
- Ebony właśnie kazała mi iść precz, i ma rację. Potrzebujesz snu. Porozmawiamy
znowu rano.
- Kto mówił cokolwiek o rozmowie - mruknął Harry. Ale tabletki zaczynały działać.
Łupanie w jego głowie słabło, a powieki robiły się bardzo ciężkie.
- Dobranoc - powiedziała Tracy. Pocałowała go w czubek obolałej głowy, odsunęła
się i poszła w stronę drzwi.
Kilka minut później Harry i Ebony już spali.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Kiedy Harry obudził się następnego ranka, zegarek powiedział mu, że jest już za
późno, żeby złożyć wizytę Tracy. Mrucząc do siebie z irytacją, ubrał się i właśnie miał zejść
na dół na śniadanie, kiedy ktoś zapukał do jego drzwi. To był Tony.
- Czy mogę z tobą pomówić, Harry?
Harry popatrzył na młodszego brata, który miał na sobie idealnie skrojone jasne
spodnie i sweter błękitny jak niebo, i powiedział:
- Najpierw muszę się napić kawy. Chodź ze mną na dół. Możemy porozmawiać w
moim gabinecie.
Harry wziął sobie kawę z kuchni, w której znajdowała się tylko pani Wilson i psy, i
zaprowadził Tony'ego do swojego gabinetu. Zajął miejsce przy biurku, zwrócony twarzą do
portretu Charlesa, a Tony usiadł na starym obitym skórą krześle obok biurka. Millie i Marshal
zajęły swoje zwyczajowe posterunki po obu stronach Harry'ego.
Harry upił łyk kawy.
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz znowu zaczynać z tym cholernym polem
golfowym.
- To ostatni raz, Harry. - Wokół ruchliwych ust Tony'ego widać było nietypowo
ponurą linię. - Jeżeli teraz nie zgodzisz się sprzedać ziemi, Percy ma zamiar wycofać się z
przedsięwzięcia i zbudować swój hotel gdzieś indziej.
- Dobrze. To powinno zdjąć mi Mauleya z karku. - Harry wypił kolejny łyk kawy.
Tony powoli pokręcił głową.
- Nie rozumiem cię, Harry. Naprawdę. Nie masz pieniędzy, żeby odbudować stajnię
zgodnie z wymaganiami English Heritage. Nie masz pieniędzy, żeby kupić nowy samochód.
A mimo to odwracasz się plecami do fortuny. Dla mnie to bez sensu.
Harry rozsiadł się wygodniej i powiedział łagodnie:
- Skąd wiedziałeś o ich wymaganiach?
- Ty mi powiedziałeś.
- Nie, nie mówiłem ci. Tony wzruszył ramionami.
- Cóż, musiałem więc usłyszeć o tym od Meg. Harry odstawił filiżankę z kawą na
biurko i zapytał wprost:
- Tony, czy Mauley przekupił tego cholernego Howlesa, żeby mnie zmusić do
odbudowania stajni z oryginalnych materiałów?
Z oczu Tony'ego nie można było niczego wyczytać.
- Co za niesłychane pytanie. Oczywiście, że nie. Mauley to szanowany biznesmen, a
nie kanciarz. - Tony poruszył się na krześle. - A poza tym nie sądzę, żeby ktoś mógł
przekupić urzędnika English Heritage. Oni są tak cholernie zadufani.
- Nie wiedziałem, że kiedykolwiek miałeś z nimi do czynienia.
- Wiem o nich od ciebie. - Przez moment oczy Tony'ego zapłonęły intensywniejszym
błękitem. - Dobry Boże, Harry, za chwilę oskarżysz Mauleya o spalenie ci stajni.
Harry odparł spokojnie:
- Ktoś to zrobił, a Mauley jest jedyną przychodzącą mi na myśl osobą, która mogłaby
skorzystać na pożarze.
Oczy Tony'ego zobojętniały, a jego głos stał się chłodniejszy.
- Mam szczerą nadzieję, że nie rozciągasz tego oskarżenia i na mnie.
Harry zaplótł palce i wpatrywał się w nie z uwagą.
- Dzieje się tu coś bardzo nieprzyjemnego, Tony. Poza pożarem w stajni były trzy
zamachy na moje życie.
Tony poderwał się na równe nogi.
- Na twoje życie! Dobry Boże, Harry, nie wierzę! Teraz oskarżasz mnie i Mauleya, że
próbowaliśmy cię zamordować? - Tony stanął za krzesłem, jakby miało mu służyć za tarczę
przed Harrym, i położył dłonie na oparciu.
Harry oderwał wzrok od jego palców.
- Ktoś próbuje.
- Cóż, to nie ja. - Szczęka Tony'ego wysunęła się do przodu. - To prawda, że chcę,
żebyś sprzedał ziemię, ale nie jestem gotów cię zabić, żeby ją zdobyć. Co to w ogóle były za
zamachy, do diabła? Wiem, że myślisz, że ktoś majstrował przy twoich hamulcach, ale nie
jestem skłonny łyknąć tej opowiastki. Sądzę, że łan broni własnej skóry.
- Ktoś próbował mnie przejechać na szpitalnym parkingu. To była druga próba. Za
trzecim razem ktoś zwabił mnie nad jezioro fałszywą wiadomością od Tracy i prawie udało
mu się mnie zastrzelić.
- Mówisz poważnie? - Tony wyglądał na zszokowanego.
- Niestety, tak. - Harry rozpłaszczył dłonie na biurku i pochylił się ku bratu. - Nie
mogę niczego dowieść w sprawie zamachów, ale sądzę, że jeżeli zdołam udowodnić, że
Mauley przekupił urzędnika English Heritage, będę mógł skłonić sekretarza stanu do spraw
środowiska, żeby odwołał decyzję Howlesa dotyczącą odbudowy. Czy pomożesz mi w tym,
Tony?
Tony wbił palce w idealnie uczesane włosy.
- Powiedzmy to sobie jasno. Prosisz mnie, żebym pomógł ci przyłapać Mauleya na
dawaniu łapówek? Na miłość boską, ja dla niego pracuję.
Harry uniósł brew.
- Nie wiedziałem, że jesteś na jego liście płac.
- Cóż, jestem - odparował Tony. - I nie wydaje mi się etyczne, abym zastawiał pułapki
na swojego chlebodawcę. - Przerwał na moment. - A poza tym nie wierzę, że Mauley
kogokolwiek przekupił.
- Ja myślę, że tak. I nie wydaje mi się etyczne, aby twój chlebodawca próbował
doprowadzić mnie do bankructwa po to, żeby położyć chciwe łapy na mojej ziemi - odciął się
Harry.
Palce Tony'ego zaciskały się na oparciu krzesła tak mocno, że zrobiły się białe.
- Ta dyskusja do niczego nie prowadzi. Zatrzymaj sobie swoją cholerną ziemię, Harry.
Akurat wiele ci z tego przyjdzie.
Stanowczym krokiem podszedł do drzwi i już miał wychodzić, kiedy Harry odezwał
się:
- Lepiej popraw sobie włosy. Potargałeś je, kiedy przeczesywałeś je palcami.
Tony spiorunował go wzrokiem i trzasnął drzwiami.
Harry siedział, popijając kawę i spoglądając na portret Charlesa.
- Co o tym sądzisz? - zapytał na głos. - Czy mój własny brat próbuje mnie sprzątnąć?
Nie, nie próbuje. Harry sam odpowiedział sobie na swoje pytanie. Potrafię sobie
wyobrazić Tony'ego przekupującego urzędnika English Heritage; być może potrafię
wyobrazić go sobie nawet podpalającego stajnię. Ale nie potrafię wyobrazić go sobie, jak
psuje mi hamulce czy usiłuje mnie przejechać na szpitalnym parkingu albo zastrzelić mnie w
lesie.
- Myślę, że Tony jest czysty - powiedział na głos do Charlesa. - Mauley musi działać
na własną rękę.
Harry próbował wymazać z pamięci myśl, że jeżeli Mauley rzeczywiście stał za
nękającymi go problemami, to ten potentat rynku nieruchomości potrzebowałby pomocnika.
Naprawdę trudno było wyobrazić sobie Mauleya czającego się po lasach ze strzelbą.
On kogoś wynajął, pomyślał Harry. Potrzebowałby kogoś z Silverbridge do
wykonania dla niego brudnej roboty.
Resztki kawy w filiżance zupełnie już wystygły, a Harry nie był ani trochę bliższy
odpowiedzi, kiedy wstał i wrócił do kuchni na śniadanie.
Tego dnia kręcono finałową scenę w sypialni hrabiego. Była to scena śmierci Tracy;
scena, w której Martin, doprowadzony do ostateczności, czuje, że jedyną rzeczą, jaka może
uratować jego honor i jego zdrowe zmysły, jest zamordowanie pięknej, młodej żony.
Plan był gotów, kiedy Tracy weszła do pokoju ubrana w długą jedwabną nocną
koszulę barwy kości słoniowej, wyciętą tak, by głęboko odsłaniała jej dekolt. Światła wzdłuż
jednej ze ścian skierowano na pięknie rzeźbione łoże z kolumienkami, nakryte wyszywaną
złotem kapą, zasłane i czekające na nią. Szezlong pokryty taką samą tkaniną stał w pobliżu
okna, obok eleganckiego stoliczka do pisania, zaś dwa tapicerowane krzesła ze stoliczkiem
herbacianym zostały ustawione przed alabastrowym kominkiem. Nad kominkiem wisiał
namalowany przez Tycjana portret hrabiny de Alfori, o której Meg powiedziała kiedyś, że to
jej daleka antenatka.
Za sypialnię służył wielki, przestronny pokój, ale przez rozstawiony tam sprzęt
wydawał się mniejszy.
- Dobrze, Tracy - powiedział Dave. - Jeżeli położysz się do łóżka, Ivan sprawdzi
oświetlenie.
Tracy podeszła do łóżka, zzuła mokasyny i wślizgnęła się do delikatnej bawełnianej
pościeli. Ktoś przybiegł, żeby usunąć okropnie ubłocone nowoczesne obuwie.
- Połóż się na poduszkach, proszę - poinstruował ją operator ze swego miejsca za
jedną z kamer.
Tracy usłuchała i oparła głowę na obszytych koronkami poduszkach.
- Poprawcie jej włosy - polecił Dave. Fryzjerka wysunęła się naprzód i rozrzuciła
luźne włosy Tracy tak, żeby ułożyły się wokół jej głowy niczym aureola.
- Tak, Dave? - zapytała.
- Idealnie - odparł reżyser. Rozejrzał się dokoła 1 zapytał: - Czy obie kamery gotowe?
- Mówiłem ci to już sześć razy, Dave - odpowiedział cierpliwie operator. - Obie
kamery są gotowe.
Stopa Dave'a rytmicznie stukała w podłogę. To była najważniejsza scena; scena, która
musiała wzbudzić u widowni tragiczne uczucia litości i strachu, i reżyser bardzo chciał
nakręcić ją za pierwszym razem, kiedy jeszcze jego aktorzynie czuli zmęczenia.
- Teraz potrzebny nam już tylko Jon - powiedział z niecierpliwością.
- Jestem tutaj.
W tej chwili do pokoju wszedł Jon w swoim kostiumie: pomiętej koszuli, rozpiętej,
żeby odsłonić jego potężną pierś, i czarnych atłasowych bryczesach. Jego włosy zostały
uczesane tak, żeby skręcony kosmyk opadał mu na czoło. Jon wyglądał olśniewająco
bajronicznie i bardzo seksownie.
Wszyscy na planie wiedzieli, że to scena Jona. Zadaniem Tracy było wyglądać na
bezbronną i oszołomioną, a wreszcie, kiedy uświadomi sobie, co Jon zamierza zrobić, na
przerażoną.
- Zejść z planu - polecił Dave.
Chciał, żeby cały personel, który nie był niezbędny, usunął się, tak by jego aktorzy
mogli się maksymalnie skoncentrować. Jon ustawił się na wyznaczonym miejscu przy
drzwiach, Tracy odwróciła twarz do poduszki i zamknęła oczy, i Dave powiedział: - Akcja.
Jon wszedł do sypialni.
Jego pierwsza kwestia była celowym nawiązaniem do „Otella”, tak jak w powieści.
- Zgaszę światło. - Spojrzał na świecę, którą trzymał w dłoni. - A potem zgaszę
światło.
Zatrzymał się raptownie obok łóżka i zapatrzył w twarz śpiącej Tracy.
To był sygnał dla Tracy, żeby otworzyć oczy i spojrzeć na niego sennie.
- Nie rozebrałeś się, milordzie. Czyżbyś nie kładł się do łóżka?
Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka, i po raz pierwszy Tracy poczuła prawdziwy
dreszcz strachu. Orzechowe oczy, które na nią spoglądały, przybrały barwę ciemniejszej
zieleni.
Jak on sprawił, że jego oczy tak pozieleniały? Czy ma szkła kontaktowe?, pomyślała
niespokojnie Tracy. Kamera zrobiła najazd na jej twarz.
- Nie śpisz... jeszcze? - zapytał Jon.
- Nie. - Tracy wypowiedziała to jakby z zapartym tchem. - Czekałam na ciebie,
milordzie.
Dłoń Jona przysunęła się, żeby pogładzić jej długą, obnażoną szyję.
- Taka piękna - powiedział. - Taka piękna i taka krucha.
Tracy z trudem usiadła, wsparta na poduszkach.
- Czy stało się coś złego, milordzie?
- Dlaczego tak mówisz, moja miłości? - Jego głos był łagodny i pieszczotliwy, co
całkowicie kontrastowało z jego oczyma.
Tygrysie oczy, pomyślała Tracy. Nie miała w planie okazywania strachu aż do końca
sceny, ale teraz serce zaczęło łomotać jej w piersi.
- Jesteś jakiś... dziwny - powiedziała.
Tygrysie oczy wpatrywały się w nią, nieludzkie, dzikie, mordercze, bezlitosne. Tracy
instynktownie zerknęła w stronę Dave'a, czy nic jej nie grozi, ale na jego twarzy nie było
widać zaniepokojenia. W ukończonym fiknie to spojrzenie będzie się wydawało wołaniem o
pomoc.
W miarę rozwijania się sceny tygrys, którego krył w sobie Jon, wydobywał się coraz
bardziej na powierzchnię, wściekle krążąc i uderzając ogonem, kiedy Tracy na próżno starała
się go ułagodzić. Nie było jej wcale trudno okazywać emocje; zapomniała o kamerach i
mikrofonach i dała się ogarnąć przerażeniu tym, co przydarzyło się Julii, słodkiej, nieszko-
dliwej Julii, która nie zdawała sobie sprawy z tego, jaką groźną bestię uczynią z jej męża jej
niewinne flirty.
Scena nieubłaganie posuwała się naprzód, Tracy zapewniała o swojej niewinności, a
Jon stawał się coraz bardziej brutalny, wytaczając przeciwko niej długą listę rzekomych
zdrad, które zniszczyły jego umysł. Pot spływał po twarzy Jona i plamił jego zmierzwioną
koszulę. Ogarnęła go niesłychana furia, kiedy okrutne słowa padały z jego ust, i tygrys szyko-
wał się, gotów, by zabić.
Ani Tracy, ani Jon nie usłyszeli, jak Dave powiedział cicho:
- Kamera numer dwa.
To druga kamera dokończyła filmowanie sceny, po wsze czasy utrwalając na filmie
jedno z najwspanialszych aktorskich osiągnięć.
Zanim Jon przycisnął jej poduszkę do twarzy, Tracy spodziewała się, że naprawdę
spróbuje ją udusić.
Nie zrobił tego. Kiedy tylko Dave zawołał: Cięcie! - Jon rozluźnił uchwyt na
poduszce. Tracy z trudem usiadła i oboje z Jonem, zupełnie wyczerpani, spojrzeli na Dave'a,
który triumfalnie wymachiwał pięścią, najwyraźniej nieświadomy tego, że po twarzy płyną
mu łzy.
- To było wspaniałe - powiedział. - To było wspaniałe.
Tracy zaczęła płakać. Jon padł na łóżko, jakby nogi nie były w stanie dłużej go
utrzymać. Ekipa techniczna biła brawo. Jon wyciągnął rękę i ujął dłoń Tracy. Popatrzyła na
jego wielką dłoń, która pochłonęła jej własną, i powiedziała, szlochając:
- Myślałam, że naprawdę mógłbyś mnie zabić. Byłeś przerażający.
- Przestraszyłem się nawet sam siebie - odparł chrapliwym głosem.
Kiedy ekipa zaczęła uprzątać plan, Tracy i Jon siedzieli razem na łóżku, pozwalając,
żeby emocje, które wykreowali, powoli odpłynęły z ich ciał rozgrzanych adrenaliną.
Po zdjęciu kostiumu i zmyciu makijażu Tracy poszła do swojej sypialni i na dwie
godziny zapadła w głęboki, pozbawiony wizji sen. Kiedy się obudziła, zapadał zmierzch, ta
śliczna pora w Anglii, kiedy nie jest już jasno, ale jeszcze nie jest ciemno. Wzrok Tracy padł
na kopertę z jej nazwiskiem leżącą na szafce nocnej. Otworzyła ją, wyjęła kartkę papieru
listowego z herbem Oliverow, i przeczytała:
Zajrzałem do Ciebie, ale spałaś. Wybieram się na cały dzień na farmę. Zobaczymy się,
kiedy wrócę. Harry.
Do licha, pomyślała, zirytowana, że się z nim rozminęła.
Kiedy spała, w jej głowie narodził się pewien pomysł. Teraz postanowiła wprowadzić
go w życie i zatelefonować do Gail.
Meg siedziała w saloniku, oglądając telewizję, kiedy weszła Tracy. Skinęła ręką Meg,
wykręciła numer Gail i odwróciła się twarzą do stołu jadalnego.
Kiedy Gail odebrała, Tracy odezwała się:
- Czy miałaś jakieś wieści od Sandersona?
- Tak - odpowiedziała Gail. - Ale to nie są dobre wieści. Powiedział, że zdobycie
rejestrów operacji bankowych Mauleya jest niemożliwe. Oczywiście, są dostępne dla policji,
ale nie dla prywatnego detektywa. Powiedział, że jeżeli chcesz oskarżyć Mauleya, to może
policja zażąda tych zapisów, ale jego kontakt w Scotland Yardzie nie chce mieć nic
wspólnego z wnikaniem w rejestry Mauleya bez dowodów.
- Do licha. Nie mogę oskarżyć Mauleya o przekupstwo, skoro nie mam dowodów, a
nie mogę zdobyć dowodów, chyba że go oskarżę.
- No - mruknęła Gail. - Paragraf 22. Omówiły kilka innych spraw dotyczących intere-
sów, a potem Tracy powiedziała:
- Gail, mam jeszcze jedno zadanie dla Sandersona.
- Wal. - Gail zapisała sobie to, co poleciła jej Tracy.
- To zapewne strata czasu - powiedziała Tracy. - Ale zabrnęliśmy już tak daleko w
ślepe uliczki, że jedna więcej nie zawadzi.
- Okej. Jak dzisiaj poszły zdjęcia?
- Zrobiliśmy wszystko przy jednym podejściu, a Dave powiedział, że poszło
wspaniale.
- To cudownie. - Gail szczerze się ucieszyła. Tracy roześmiała się.
- Nie sądzę, żebym mogła jeszcze raz przez to przejść. To było takie intensywne.
- Jeżeli to było takie intensywne, musi być dobre.
- Myślę, że jest. Może nawet obejrzę jutro wstępny materiał.
Odłożyła słuchawkę i dołączyła do Meg na kanapie.
- Czy Harry nadal jest na farmie? - zapytała, przysiadając się. - Robi się późno.
Meg odwróciła się do niej.
- Nie, wrócił jakieś pół godziny temu. Potem miał telefon od Tony'ego i znowu
wyszedł.
Tracy poczuła, jak krew odpływa jej z głowy.
- Meg, czy wiesz, dokąd poszedł? Meg pokręciła głową.
- Co się stało, Tracy? Nagle strasznie pobladłaś.
- Nie podobają mi się te tajemnicze telefony - odpowiedziała Tracy.
- Ten nie był tajemniczy - zapewniła ją Meg. - Sama odebrałam telefon. To był Tony.
Strach, który Tracy czuła tego popołudnia z Jonem, był niczym w porównaniu z
przerażeniem, które teraz ścisnęło jej serce. Harry był w niebezpieczeństwie. Była tego tak
pewna, jak jeszcze niczego w życiu. Spojrzała na Meg i otworzyła usta, żeby jej o tym
powiedzieć.
Oczy, które napotkała, były błękitne niczym niebo, tak samo jak oczy Tony'ego, i
wpatrywały się w Tracy z niewinną ufnością.
Jak mogłabym jej powiedzieć, że Harry może nie być bezpieczny przy swoim
własnym bracie?
Zmagała się ze sobą, żeby zapanować nad swoim głosem, tak by nie drżał ze strachu,
kiedy zapytała:
- Co oglądasz, Meggie? Coś ciekawego?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
W pubie było tłoczno, kiedy Harry otworzył dębowe drzwi i wszedł do środka.
Większość miejscowych firm właśnie skończyła pracę i było w nim sporo mężczyzn i jedna
czy dwie kobiety, którzy wstąpili na piwo przed pójściem do domu. Harry rozejrzał się, ale
nie dostrzegł Tony'ego i podszedł do baru.
- Dobry wieczór, milordzie - odezwał się z szacunkiem siwowłosy mężczyzna za
kontuarem. - Czym mogę panu dzisiaj służyć?
- Właściwie, Tom, to szukam brata. Nie wiesz, czy on tu jest?
- Jest tam, w boksie w głębi, milordzie.
Harry uśmiechnął się, mruknął podziękowanie i ruszył do Tony'ego, po drodze
odpowiadając na powitania.
Tony siedział przygarbiony nad prawie pustą szklanką heinekena. Spojrzał w górę,
kiedy Harry zajął krzesło naprzeciwko w drewnianym boksie, i burknął:
- Dziękuję, że przyszedłeś.
- Bardzo proszę - odparł Harry, opierając dłonie na podniszczonym blacie stolika. - O
co chodzi?
Tony wziął głęboki wdech i powiedział pospiesznie:
- Wiem, że jestem samolubnym draniem, Harry. Mama zawsze dawała mi wszystko,
czego chciałem, i tego się też spodziewam. Chciałem zarządzać klubem golfowym Mauleya i
byłem zły na ciebie, że mi pokrzyżowałeś plany. Byłem dla ciebie okropny, wiem o tym. Ale
mam nadzieję, że uwierzysz mi, że ja bym nigdy, przenigdy nie zrobił nic, żeby cię
skrzywdzić.
Te słowa zostały wypowiedziane tak, jak gdyby Tony nauczył się ich na pamięć i
chciał wyrzucić je z siebie najszybciej jak to możliwe.
Harry uniósł brew.
- Wielkie nieba. Co za tym wszystkim stoi? Tony zapatrzył się w swoją szklankę.
- Dziś po południu miałem spotkanie z Mauleyem i powiedziałem mu, że wszystko
skończone, że nie zamierzasz sprzedać mu ziemi. - Tony podniósł wzrok i napotkał spojrzenie
Harry'ego. - Zaczął kompletnie wariować, klął i wyzywał cię od najgorszych. Kiedy
powiedziałem, że bądź co bądź to twoja ziemia i masz prawo ją zatrzymać, skoro chcesz,
naskoczył na mnie. Powiedział, że go zwiodłem, że zainwestował mnóstwo pieniędzy w ten
interes, że podjął duże ryzyko. Zasugerowałem, żeby rozejrzał się za kawałkiem innej
posiadłości, ale on upierał się, że chce właśnie ten. Kiedy powiedziałem: „Cóż, nie dostanie
go pan”, myślałem, że mnie walnie. I właśnie wtedy, kiedy patrzyłem na jego twarz czerwoną
jak u koguta, dotarła do mnie prawda. Pomyślałem: „Mój Boże, Harry miał rację. Ten drań
próbuje go zabić”.
- To jedyna odpowiedź, jaka ma sens - odparł Harry. - Nikt inny nie zyskuje nic na
mojej śmierci.
- Oprócz mnie - wtrącił Tony.
- Oprócz ciebie - Harry zgodził się łagodnie. Tony mocno zacisnął dłonie na szklance.
- Musisz mi uwierzyć, Harry. Nie mam nic wspólnego z działaniami Mauleya. Jedyna
moja wina polega na tym, że nie chciałem dostrzec, co to za człowiek. Tak bardzo pragnąłem
tego, co mi oferował.
- Czy mogę coś panu podać, milordzie? - To był właściciel pubu, który teraz stanął
obok ich stolika.
- Lemoniadę - odpowiedział Harry.
- Dobry Boże. - W głosie Tony'ego zabrzmiała zgroza.
- Nie mogę pić alkoholu, dopóki moja głowa nie wróci do normy.
- Och. Racja. No cóż, dla mnie możesz przynieść następnego heinekena, Tom.
- Bardzo proszę, sir.
Siedzieli w milczeniu dopóty, dopóki nie nadeszły napoje. Kiedy znowu zostali sami,
Harry zapytał:
- Czy mamy szansę go przygwoździć? Zdaję sobie sprawę z tego, że w tej chwili nie
mamy nic, z czym możemy iść na policję, ale może przychodzi ci do głowy coś, co
moglibyśmy zrobić, żeby go zdemaskować?
Tony odpowiedział zdecydowanym tonem:
- Musimy znaleźć jego wspólnika. Jeżeli go znajdziemy, może nakłonimy do
zeznawania przeciwko Mauleyowi.
Harry nie odpowiedział na to. W głosie Tony'ego zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.
- Przecież zdajesz sobie sprawę z tego, że Mauley musiał mieć wspólnika? Podłożenie
ognia, przecięcie przewodów hamulcowych... Tych rzeczy musiał dokonać ktoś, czyja
obecność na terenie posiadłości nie byłaby podejrzana. Skoro to nie byłem ja, to musiał być
ktoś inny.
Harry nadal milczał.
Tony mówił dalej:
- Ned był dokładnie na miejscu zdarzenia, kiedy spłonęła stajnia, i miał swobodny
dostęp do garażu. Wystarczająco zna się na mechanice, żeby wiedzieć, jak przeciąć przewody
hamulcowe.
Pomiędzy brwiami Harry'ego pojawiła się wyraźna zmarszczka.
- Ned nigdy nie zrobiłby niczego, co by naraziło konie.
- Wyprowadził konie - zauważył Tony. - Był na miejscu zdarzenia, żeby mieć
pewność, że je wyprowadzi.
Zmarszczka między brwiami Harr'ego pogłębiła się.
- To nie Ned.
- Dobrze - odparł rzeczowo Tony. - Jeżeli to nie Ned, to kto to był?
Harry wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Może któryś z chłopców stajennych.
- Któryś z chłopców stajennych nie strzelał do ciebie, Harry. Sam mówiłeś, że strzał
byłby celny, gdybyś się nie potknął i nie upadł. Ktokolwiek to był, umiał strzelać.
Harry nic nie odpowiedział, ale jego twarz miała posępny wyraz.
- Ned ma strzelbę, czyż nie? Wydaje mi się, że pamiętam, jak obaj chodziliście
postrzelać.
- To, że ma strzelbę, nie oznacza, że jest zabójcą.
- Cóż, ktoś nim jest.
Zapadła cisza, kiedy obaj zastanawiali się nad tym stwierdzeniem. Wreszcie Tony
powiedział:
- Dopóki nie rozwiążemy tej sprawy, dopóty jesteś w niebezpieczeństwie. Powiem
Mauleyowi, że jeżeli cokolwiek ci się przytrafi, uhonoruję twoje życzenie i zachowam ziemię
w rodzinie. Ale na twoim miejscu postępowałbym dalej ostrożnie.
Szeroko osadzone brązowe oczy Harry'ego spoglądały na brata z powagą.
- To dobry krok, Tony. Tony wzruszył ramionami.
- Nie mogę przestać myśleć, że po części ponoszę winę za ten bałagan. Gdybym nie
był takim ochoczym asystentem, może Mauley nawet by nie pomyślał, żeby próbować cię
sprzątnąć.
Harry uderzył dłonią w stół.
- Nie możemy pozwolić, żeby mu to uszło na sucho.
Tony odpowiedział powoli:
- Właściwie to mam pewien pomysł. - Jaki?
- Kule, którymi do ciebie strzelano - odrzekł Tony. - Czyje znalazłeś?
Popatrzyli jeden na drugiego. - Nie.
- Mówiłeś, że ktoś strzelał dwa razy. - Tak.
- A zatem kule muszą gdzieś tam być. Proponuję, żebyśmy poszli tam i ich poszukali.
Jeżeli będą pasować do broni Neda, mamy naszego wspólnika.
Harry wyglądał na zatroskanego.
- To chyba dobry pomysł.
- To znakomity pomysł, zrodzony z lat czytania powieści detektywistycznych -
odparował Tony. - Ty sam nigdy byś o tym nie pomyślał. Wszystko, co czytujesz, to magazyn
Horse and Hound i czasopisma rolnicze.
Harry uśmiechnął się niechętnie.
- Właściwie to prawda.
Tony pochylił się w stronę brata.
- Słuchaj, Harry, wiem, że nie chcesz, żeby to był Ned. Ale jeżeli to on, to nie chcesz
wiedzieć? Nie chcesz przecież trzymać u siebie człowieka, który próbował cię zabić, choć u
ciebie pracuje.
- Nie. - Harry przeczesał włosy palcami. - Nie chcę.
Tony przesunął swoje piwo bliżej środka stolika.
- A więc nie marnujmy więcej czasu. Chodźmy nad jezioro i poszukajmy tych
cholernych kuł.
Obaj bracia wstali i razem opuścili pub.
Tracy grała w remika z Meg, kiedy późnym wieczorem Harry wszedł do saloniku.
Ulga, jaka ogarnęła ją na jego widok, niemal odebrała jej dech. Ostatnich kilka godzin
przeżyła w takim strachu, że musiała przypominać sobie o tym, żeby oddychać.
- Harry - powiedziała drżącym głosem.
Do pokoju wszedł Tony, a Harry podszedł do stolika, przy którym dwie młode kobiety
grały w karty.
- Mam nadzieję, że nie uprawiasz hazardu - powiedział pogodnie Harry. Spojrzał na
uniesioną ku niemu twarz Tracy i mówił dalej takim samym tonem: - Myślałem, że mogę ci
zaufać, że nie sprowadzisz mi siostry na złą drogę.
Uświadomiła sobie, że Harry daje jej szansę zebrania się w sobie. Po chwili zdołała
się odezwać:
- Ha. Ona rozkłada mnie na łopatki. Nie wygrałam jeszcze ani jednej partii.
- To dlatego, że myślami jesteś milion mil stąd - zaśmiała się Meg.
Tony z wdziękiem osunął się na krzesło obok siostry.
- W co gracie?
- W remika - odparła Meg. - Ale Tracy jest taka rozkojarzona, że to nie wyczyn.
- Ja z tobą pogram - powiedział Tony. - Wtedy zobaczymy, ile jesteś warta.
Meg wyglądała na uszczęśliwioną, że brat zwraca na nią uwagę.
- Świetnie. - Jej wzrok pobiegł ku Tracy. - To znaczy jeżeli ty nie masz nic przeciwko
temu, Tracy.
- Ani trochę - odpowiedziała Tracy, wdzięczna za uwolnienie od dręczącej szarady, w
którą była wplątana przez większą część wieczoru.
- Pozwól, że przyniosę ci kieliszek wina - zaproponował Harry.
- To brzmi cudownie. - Zastanowiła się szybko. - W lodówce jest trochę białego
burgunda. Chyba wolałabym go od sherry.
Jego oczy zalśniły, gdy zrozumiał.
- A więc chodźmy do kuchni.
W milczeniu zeszli po schodach; Harry szedł pierwszy. Kiedy tylko weszli do kuchni,
zapalił światło i odwrócił się do Tracy z wyciągniętymi ramionami.
Podeszła do niego, oparła się i poczuła ciepło i siłę jego ramion, kiedy się wokół niej
zamknęły. Sama też objęła go rękoma w pasie i mocno przytrzymała.
- Tak się bałam - powiedziała. - Kiedy Meg powiedziała mi, że masz spotkanie z
Tonym...
- Czy podejrzewałaś, że Tony jest wplątany w spisek przeciwko mnie? - Jego głos był
stłumiony, bo Harry przyciskał usta do jej włosów.
Nie odpowiedziała.
Sam udzielił sobie odpowiedzi na swoje pytanie.
- Oczywiście, że podejrzewałaś. - Mocniej przyciągnął ją do siebie. - Miał zarówno
okazję, jak i motyw. Ze wstydem przyznaję, że też pomyślałem o nim raz czy dwa.
- Kazałam sprawdzić stan jego finansów, żeby zobaczyć, czy mógłby być
niebezpiecznie zadłużony - powiedziała cichutko. - Nie był.
- Kazałaś sprawdzić stan jego finansów! - Uścisk zelżał, i teraz Harry odsunął ją tak,
żeby móc spojrzeć jej w twarz. - Do licha, jak tego dokonałaś?
- Wynajęłam prywatnego detektywa.
- Toma Edsela?
- Nie. Kogoś z Londynu. Harry miał zdumioną minę.
- Dobry Boże.
- A zatem uważasz, że to nie był Tony?
- Nie. Spędziliśmy ostatnie dwie godziny, próbując odnaleźć kule, którymi strzelano
do mnie nad jeziorem. Tony wpadł na pomysł, żeby postarać się dopasować je do właściwej
broni.
- Jak sprytnie! Znaleźliście je?
- Znaleźliśmy jedną.
Tracy wyglądała na zaintrygowaną.
- Ale, Harry... Do jakiej broni zamierzacie spróbować ją dopasować?
Spochmurniał.
- Do strzelby Neda.
- Och - odparła cicho.
- Tony jest przekonany, że Mauley musiał mieć wspólnika na miejscu zdarzenia, i
sądzi, że to mógł być Ned.
- Myślę, że Tony ma rację co do wspólnika. I byłoby łatwiej, gdybyś od razu
wyeliminował Neda z grona podejrzanych.
Harry posłał jej słaby uśmiech.
- Dziękuję, kochana.
- Jak zamierzasz sprawdzić strzelbę? Czy chcesz, żebym skontaktowała się z moim
prywatnym detektywem i poprosiła go, żeby to zorganizował?
- Znakomity pomysł - zgodził się. - Zamierzałem poprosić o to miejscową policję, ale
wolałbym nie snuć żadnych domysłów, zanim nie będziemy mieli jakiegoś dowodu. Czy
myślisz, że ten detektyw mógłby to zrobić szybko?
- Zaraz do niego zadzwonię. Gail ma numer jego pagera.
- Chodźmy do mojego gabinetu - powiedział Harry. Tracy poszła za nim do gabinetu i
podeszła do telefonu w rogu biurka.
- Będę musiała zadzwonić najpierw do Gail po numer pagera.
- O kej.
Tracy wykręciła numer telefonu komórkowego Gail, a kiedy po chwili sekretarka
podała jej numer pagera Marka Sandersona, powiedziała:
- Będę cię jutro potrzebować, Gail. Chcę, żebyś pojechała do Londynu. Mam coś, co
trzeba jak najszybciej dostarczyć panu Sandersonowi.
Gdy Gail zgodziła się, Tracy poleciła jej zjawić się w Silverbridge następnego ranka
przed wpół do ósmej. Harry skinął głową, akceptując tę porę, a kiedy Tracy odłożyła
słuchawkę, powiedział:
- To dobra pora. Ned jest w stajni do wpół do siódmej. Będę miał dosyć czasu, żeby
dostać się do jego mieszkania i strzelby.
Tracy skinęła głową w odpowiedzi i wykręciła numer pagera Sandersona.
- Przyniosę ci trochę tego białego burgunda, gdy będziesz czekała, aż do ciebie
oddzwoni - powiedział Harry.
- Świetnie.
Była przy drugim kieliszku, kiedy zadzwonił telefon. Tracy podniosła słuchawkę.
- Panie Sanderson. Bardzo dziękuję, że się pan odezwał.
To była krótka rozmowa. Sanderson znał laboratorium, które mogło wykonać to
zlecenie, ale przyspieszenie prac byłoby kosztowne. Tracy zapewniła go, że cena nie gra roli.
Umówili się, że następnego dnia Gail dostarczy strzelbę.
Kiedy Tracy odłożyła słuchawkę, Harry odezwał się:
- Powiedz mi, ile to kosztuje. Nie chcę, żebyś za to płaciła.
Już miała zaprotestować, ale jeden rzut oka na jego twarz utwierdził ją w przekonaniu,
że lepiej tego nie robić.
- Dobrze - odpowiedziała.
- Kiedy, zdaniem Sandersona, będą wyniki?
- Jutro po południu, jeżeli będziemy mieć szczęście.
Harry przytaknął posępnie.
- Harry... jeżeli to nie Tony i nie Ned, to kto to może być?
- Może jeden z chłopców stajennych.
Tracy wyczuła jego wątpliwości, ale nie chciała mówić tego na głos.
- To mógł być też ktoś zupełnie obcy - ciągnął dalej Harry. - Przy tych wszystkich
filmowcach kręcących się po domu moi ludzie pomyśleliby, że każdy obcy jest z ekipy
filmowej, a filmowcy pomyśleliby, że to jeden z moich ludzi. Ktoś łatwo mógłby udawać na
przykład ogrodnika.
To brzmiało bardziej prawdopodobnie i Tracy zgodziła się z tym.
- To prawda. Ale jeżeli to obcy, znalezienie kuli nie pomoże. Musisz mieć broń, żeby
ją dopasować.
Harry nie odpowiedział, tylko podniósł jej kieliszek po winie i odniósł go do kuchni.
Tracy poszła za nim.
- Czy nie sądzisz, że powinieneś pójść na policję?
- zapytała.
Harry odstawił kieliszek koło zlewu.
- Jedyne, co może zrobić policja, to wyznaczyć mi ochronę, a tego nie chcę. Gdyby
Mauley nie był taki ważny, mogliby się zgodzić sprawdzić jego konto bankowe, jeżeli bym
ich poprosił. Ale to zbyt wpływowy człowiek. Nie zaryzykują jego gniewu, nawet dla mnie.
- Chciałabym, żebyś zgodził się na ochronę - powiedziała Tracy. - Tak się boję, że coś
ci się stanie, Harry. Czuję... czuję się tak, jakbyśmy grali w jakimś dramacie ze z góry
ustalonym scenariuszem, którego koniec jest nieuchronny. Jesteś w śmiertelnym nie-
bezpieczeństwie. Wiem, że tak.
- Nie jest aż tak źle, kochanie - odpowiedział uspokajająco, łagodnie biorąc ją w
ramiona. - Uwierz mi, nie mam zamiaru ginąć.
- Charles także nie zamierzał.
- Nie jestem Charlesem. Pamiętaj, kula mnie ominęła.
- Tak. Może jednak masz ochronę - powiedziała.
- Być może Charles nad tobą czuwa.
- Nie wiem. To brzmi dosyć dziwacznie. Tracy oparła policzek na jego ramieniu.
- Cała ta sytuacja jest dziwaczna. Ty i ja. Dobry Boże, znam cię zaledwie od paru
tygodni, a jednak czuję, że gdybyś zginął, to i ja chciałabym zginąć z tobą.
Nie odpowiedział.
Podniosła głowę i popatrzyła na niego.
- Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, zabrakło mi tchu. Czy to nie dziwne?
Brązowe oczy, które na nią spojrzały, były poważne. - Tak.
- Jak ty się czułeś, kiedy zobaczyłeś mnie?
- Tak samo.
- A zatem - powiedziała - to też jest dziwne. Blady cień uśmiechu wygiął kąciki jego
ust.
- Nie uważam, że to dziwne - odparł. - Myślę, że to cudowne.
Tracy położyła dłonie na jego ramionach.
- Harry. Utraciłam Scotty'ego. Nie zniosłabym, gdybym utraciła i ciebie.
Pocałował ją w czoło.
- Nie martw się, kochanie. Tony powiedział Mauleyowi, że jeżeli cokolwiek mi się
przydarzy, on zatrzyma ziemię w rodzinie, zgodnie z moim życzeniem. Gdy Mauley zda
sobie sprawę z tego, że nie dostanie ziemi, jeśli umrę, nie będzie miał powodu, żeby mnie
zabijać. Sądzę, że cała sprawa jest już zakończona.
To, co mówił, miało sens, ale nadal nie uspokoiło Tracy. Bez względu na to, jak
logiczne mogło to być, ona wciąż nie potrafiła się pozbyć poczucia, że czas się kończy. Idąc
za tą myślą, powiedziała:
- Wkrótce musimy wracać do Londynu. Kosmyk płowych włosów opadł mu na czoło,
a Harry wpatrywał się w nią, marszcząc brwi.
- Opuszczasz Silverbridge?
- Prawie skończyliśmy zdjęcia, Harry.
- Czy masz jeszcze zdjęcia w Londynie?
- Niektórzy z członków obsady mają. Ja nie. Jego brwi wygładziły się.
- W takim razie zostajesz tutaj.
- Jako twój gość?
- Jako moja przyszła żona - odparł. Powoli na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- Myślę, że sobie z tym poradzę.
Jego palce zacisnęły się na jej ramionach.
- Nie wiem, gdzie Charles i przeszłość mieszczą się w tym wszystkim. Jak już
mówiłem, to wszystko wydaje się dosyć dziwaczne. Ale wiem, że ty i ja należymy do siebie.
Zapraszająco przechyliła głowę.
- Tak.
W jego pocałunku nie było pośpiechu. Był długi, łagodny i czuły, jak
przypieczętowanie przymierza między nimi dwojgiem. Kiedy Harry wreszcie uniósł głowę,
odezwał się z niepokojem:
- Wiesz co? Czy musimy mieć wielkie przyjęcie? Może moglibyśmy po prostu pobrać
się po cichu, bez żadnego zamieszania?
Tracy zastanowiła się przez krótką chwilę.
- Nie widzę przeszkód. Dałam już swojej rodzinie jedno duże wesele; nie potrzebują
jeszcze jednego.
Uśmiechnął się.
- Czy mówiłem ci kiedykolwiek, że jesteś idealna?
- Wydaje mi się, że nie mówiłeś.
- Cóż, jesteś.
- Nie jestem, ale cieszę się, że tak sądzisz. Zachmurzył się.
- Tylko mierzi mnie myśl, że Mauleyowi ujdzie na sucho spalenie mojej stajni.
Tracy pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Jego najgorszą zbrodnią nie jest próba zabicia cię, tylko spalenie twojej stajni?
- Ja nie ucierpiałem. Moja stajnia wręcz przeciwnie. I jeżeli nie mogę udowodnić, że
urzędnik English Heritage został przekupiony, nie będę w stanie jej odbudować.
- Najdroższy - Tracy odezwała się łagodnie. - Zarabiam dwadzieścia milionów
dolarów za film. Odbuduję stajnię jako prezent ślubny.
Szczęka Harry'ego opadła.
- Dwadzieścia milionów dolarów?
- Tak. I mam bardzo obrotnego doradcę finansowego, który zarabia dla mnie więcej
pieniędzy, niż mogę wydać w ciągu życia. Odbudowanie twojej stajni będzie proste.
Harry wpatrywał się w nią.
- Nie wiem, czy podoba mi się pomysł korzystania z twoich pieniędzy...
Odpowiedziała rozsądnie:
- Pewnego dnia Silverbridge będzie należeć do mojego syna. Musisz przyznać, że w
moim żywotnym interesie leży dopilnowanie, żeby posiadłość była dobrze utrzymana.
Jego brązowe oczy zaiskrzyły.
- Mówisz tak, jakbyś pomyślała o wszystkim.
- Dziewczyny zawsze tak robią - odparła skromnie.
Nie odpowiedział, tylko nadal spoglądał na nią roziskrzonymi oczyma. Tracy zerknęła
na kuchenny zegar.
- Czy myślisz, że jeszcze za wcześnie, żeby iść do łóżka?
Jego odpowiedź była natychmiastowa. - Nie.
- A co z Tonym i Meg? Co oni pomyślą, jeżeli razem wymkniemy się do łóżka?
- Powiemy im, że zamierzamy się pobrać. To nas usprawiedliwi.
Harry wziął ją za rękę i zaczął iść w stronę drzwi kuchennych.
- Przewiduję tylko jeden problem w naszym małżeństwie, Harry - powiedziała, kiedy
wyszli na korytarz.
Odwrócił głowę.
- Co takiego?
- Ebony.
- Och. - Uśmiechnął się. - Nie mów mi, że boisz się małej kotki.
- Ona mnie nie lubi.
- Nauczy się cię uwielbiać. Zaczęli wspinać się po schodach.
- Czy ona lubi smakołyki? - zapytała Tracy. - Może mogłabym ją przekupić
jedzeniem?
Harry roześmiał się.
- Przywyknie, Tracy. Kiedy uświadomi sobie, że nie ma wyboru, przywyknie.
Dotarli na szczyt schodów i poszli do saloniku, żeby przekazać nowinę Tony'emu i
Meg.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Pozwolenie Harry'emu na odejście rano było zapewne najtrudniejszą rzeczą, jaką
Tracy kiedykolwiek zrobiła. Nawet przy jego zapewnieniu, że Tony udaremnił plany
Mauleya, ona się bała.
Duchy starają się coś mi powiedzieć, pomyślała, kuląc się na ciepłym miejscu, jakie
Harry zostawił w jej łóżku. Gdybym tylko mogła się domyślić, co to takiego, mogłabym
zapewnić mu bezpieczeństwo.
Ale faktem było to, że nie zdobyła od Charlesa i Isabel żadnej wskazówki, która
mogłaby pomóc Harry'emu. Musisz pokazać mi więcej, bezgłośnie błagała Charlesa. Coś mi
umyka, a wiem, że to ważne.
Musiała wstawać. Harry poszedł wykraść broń Neda, a ona musiała dostarczyć ją Gail
przed stawieniem się do charakteryzacji. Niechętnie zsunęła nogi z łóżka i skierowała się do
łazienki.
Gail udała się do Londynu ze strzelbą Neda, a Tracy zaczęła pracę. Meg miała wizytę
u swojej terapeutki, i Harry odwiózł ją do Warkfield. Wzięli landrovera, który był jedynym
pojazdem oprócz traktorów, do jakiego Harry miał w tej chwili dostęp.
- Taka jestem szczęśliwa z powodu ciebie i Tracy - powiedziała nieśmiało Meg.
- Lubisz ją, prawda?
- Uwielbiam ją. Ona... wszystko rozumie.
- Tak, rzeczywiście.
- Czy ona zamieszka w Silverbridge?
- Oczywiście.
Meg powiedziała z nutą niepokoju:
- Mam nadzieję, że nie będę ci stać na drodze. Uśmiechnął się.
- Meggie, kochanie, ty nigdy nie będziesz mi stać na drodze. Jeżeli najszczęśliwszym
dniem mojego życia będzie dzień mojego ślubu, to drugim będzie ten, w którym dowiem się,
że jesteś naprawdę wyleczona.
Meg wyprostowała się na siedzeniu.
- Już mi lepiej, Harry. Ostatnim razem, kiedy byłam u Beth, powiedziała, że jeżeli
będę tak trzymać, to jestem na drodze do wyleczenia.
- To wspaniale. Dobrze wyglądasz. Nabrałaś już trochę ciała i masz zarumienione
policzki. Jeszcze tylko odrobinę przybierzesz na wadze i będziesz absolutnie piękna.
- Tak sądzisz, Harry?
- Będziesz wyglądać najlepiej z nas wszystkich, i to włączając Tony'ego -
odpowiedział stanowczo.
Roześmiała się.
- To by mu się nie spodobało.
- Nie, nie spodobałoby mu się. Może lepiej mu nie mówmy, że tak powiedziałem.
- Dave uważa, że świetnie się spisuję w pracy z Nancy - powiedziała. - Mówił mi, że
jeżeli kiedykolwiek będę chciała pracować przy którymś z jego filmów, to będę miała zajęcie.
Harry uniósł brew.
- Naprawdę tak powiedział? - Tak.
- Dave to nie byle jaki reżyser, Meg. Musiałaś zrobić na nim wrażenie.
- Lubię tę pracę, Harry. Jestem w tym dobra. Czy myślisz, że mogłabym to robić
zawodowo? - zapytała poważnie.
Harry odpowiedział powoli:
- Nie widzę przeszkód. Ale najpierw musisz skończyć szkołę, Meg. Jestem pewien, że
Dave nie chciał, żebyś tak od razu zaczynała dla niego pracować.
- Powiedział, że ciągle jeszcze jestem za młoda. Ale w czerwcu skończę siedemnaście
lat i jeżeli wrócę do szkoły we wrześniu, będę miała osiemnaście, kiedy skończę ją na wiosnę.
To wystarczy, żeby dostać pracę, czyż nie?
- Tak. - Lekka rysa przecięła jego brew. - Ale tego rodzaju praca wiąże się z
podróżami i jadaniem na mieście, Meg. Nie byłoby nikogo, kto by cię kontrolował.
Musiałabyś sama o siebie zadbać.
- Potrafię to zrobić! Wiem, że myślisz o wysłaniu mnie w przyszłym roku do szkoły w
Warkfield, ale co, jeżeli wyjadę? Wtedy mogłabym ci udowodnić, że potrafię sama o siebie
dbać. Potrafię to, Harry. Wiem, że tak.
- Co Beth ma do powiedzenia na ten temat?
- Sądzi, że to dobry pomysł. Możesz z nią o tym dzisiaj porozmawiać.
- Zrobię to.
W duchu Harry nie był aż tak skłonny pozwolić Meg wyjechać samej, jak starał się to
okazywać. Jeżeli chciała pracować przy firmach, a najwyraźniej miała ku temu zdolności, to
mogłaby pracować przy filmach Tracy. W ten sposób byłby ktoś, kto miałby na nią oko i
dopilnował, żeby jadła.
- Będę musiał znaleźć szkołę, która cię przyjmie we wrześniu - powiedział. - Jeżeli
będziesz wyglądać tak dobrze jak teraz, może nie będzie z tym tyle problemów co do tej pory.
- Będę wyglądać jeszcze lepiej - obiecała.
- To by było cudownie. - Harry zatrzymał samochód i odwrócił się do siostry. - I
pamiętaj, Meggie, że Silverbridge zawsze będzie twoim domem. - Uśmiechnął się ciepło. -
Parafrazując stare powiedzenie, nie tracisz brata, tylko zyskujesz siostrę.
Kiedy Meg skończyła wizytę u terapeutki, Harry miał kilka spraw do załatwienia w
miasteczku. Była pora lunchu, kiedy wrócili do Silverbridge, i Meg poszła do wozu
cateringowego, żeby dołączyć do ekipy, zaś Harry udał się do domu. Zastał Tracy czekającą
na niego w kuchni. Miała na sobie kompletny kostium i charakteryzację.
- Miałam wiadomość od Sandersona - powiedziała.
- Chodź do mojego gabinetu.
Poszła za nim i zajęła krzesło, które jej wskazał.
- Wyniki testu były negatywne. Kula nie pasowała do strzelby Neda.
Dzięki Bogu. Harry aż do tej chwili nie uświadamiał sobie, jak bardzo obawiał się
usłyszeć, że Ned był zamieszany w intrygę przeciwko niemu.
Tracy mówiła dalej:
- Chociaż to dobra wiadomość, jeżeli chodzi o Neda, to dalej stoimy w tym samym
miejscu co poprzednio. Nie mamy wskazówek, kto odpowiada za ataki na ciebie.
Harry zabębnił palcami po biurku.
- To Mauley. Myślę, że wszyscy to wiemy. Nie mamy tylko dowodu.
Nachyliła się w jego stronę.
- Harry, weź kulę na policję i poproś ich, żeby przetestowali wszystkie strzelby
Mauleya. Nawet jeżeli wynajął kogoś do brudnej roboty, zapewne musiał dostarczyć broń. W
Anglii nie jest jak w Ameryce, gdzie każdy, kto chce mieć broń, może ją zdobyć.
- I dzięki Bogu.
Tracy przewróciła oczami.
- Tak, wiem, że mamy okropną politykę w sprawie broni, ale nie w tym rzecz. Rzecz
w tym, że pora włączyć w to policję. Zagrożone jest twoje życie.
- Sądzę, że już tak nie jest.
- Nie możesz być tego taki pewien. - Spojrzała na niego surowo. - A właściwie w
czym problem? Dlaczego jesteś taki niechętny temu, żeby wezwać policję?
- Nie potrzeba mi teraz więcej nagłówków w gazetach, Tracy. Kiedy brukowce
podchwycą wiadomość, że stałem się celem mordercy, będą miały używanie. Nie jestem
gotowy, żeby znowu stawić temu czoło.
Tracy doskonale go rozumiała.
- Poproś policję o zachowanie dyskrecji. Harry uniósł brew.
- Nie da się nałożyć kagańca każdemu, kto wie o czymś takim.
Tracy odwróciła się na krześle, żeby spojrzeć na portret Charlesa, wiszący na ścianie
naprzeciwko niej.
- Charles próbuje nam coś powiedzieć, Harry. Gdybym tylko zdołała rozszyfrować, co
to takiego.
- Być może ci się uda - odparł Harry. - Być może ci się uda.
Później tego popołudnia z Londynu przyjechał samochód ze strzelbą Neda. Kierowca
miał polecenie osobiście dostarczyć ją Harry'emu i zastał go w stajni. Niestety, Ned właśnie
skończył trening jednego z młodszych koni i stał obok Harry'ego, przytrzymując wodze
konia, kiedy kierowca wręczył mu strzelbę.
Ned spojrzał na broń w ręku swojego chlebodawcy i odezwał się zdziwiony:
- Wygląda jak moja broń.
Obaj stali na ścieżce między padokiem a stajnią i Harry odpowiedział poważnie:
- Bo tak jest.
Na chwilę zapadła cisza, kiedy oczy Neda przesuwały się ze strzelby na twarz
Harry'ego.
- Czy mogę spytać, co robiłeś z moją bronią, Harry?
- Kazałem ją przetestować - odpowiedział Harry tak samo poważnie jak poprzednio. -
Chciałem sprawdzić, czy kule, którymi strzelano do mnie niedawno, pochodziły z twojej
broni.
Oczy Neda rozszerzyły się.
- Strzelano do ciebie?
Koń szturchał łbem ramię Neda.
- Ktoś nad jeziorem dwa razy wypalił do mnie ze strzelby. Usiłowano mnie też
przejechać, a przewody hamulcowe w moim samochodzie zostały przecięte, przez co miałem
kraksę, w wyniku której wylądowałem w szpitalu - odpowiedział Harry.
- Och, mój Boże - odparł Ned z przerażeniem w głosie. - Nic o tym nie wiedziałem.
- Najwyraźniej. - Harry wyciągnął rękę i położył dłoń na rękawie Neda. - Tak
naprawdę nigdy cię nie podejrzewałem, Ned. Pomyśleliśmy tylko, że powinniśmy wykluczyć
tyle broni, ile zdołamy, żeby nie marnować czasu, podejrzewając niewinnych ludzi.
Koń zaczął tańczyć na żwirowej ścieżce, żeby zademonstrować zniecierpliwienie tym,
że kazano mu stać. Ned krzyknął głośno w stronę prowizorycznej stajni w maneżu:
- Niech ktoś tu przyjdzie i weźmie ode mnie tego konia.
Młoda dziewczyna przybiegła do nich i przejęła wodze, uspokajająco szepcząc do
konia. Kiedy dostatecznie się oddaliła, Ned odwrócił się znów do Harry'ego i powiedział
schrypniętym głosem:
- Chyba wiem, kto stoi za tymi atakami. Oczy Harry'ego zwęziły się. - Wiesz?
- Tak, myślę, że to Robin Mauley. Po chwili milczenia Harry zapytał:
- Dlaczego tak uważasz?
W oczach Neda widać było desperacką odwagę.
- Bo przekupił mnie, żebym spalił ci stajnię. Harry'emu opadła szczęka.
- Co takiego!?
Ned przeczesał palcami kędzierzawe włosy i odezwał się żałosnym tonem:
- Boże, Harry, co ja ci mogę powiedzieć? Mówił mi, że to będzie dla ciebie tylko
chwilowa niedogodność, że będziesz miał pieniądze z ubezpieczenia na odbudowę. Nie
miałem pojęcia, że będziesz miał kłopoty z English Heritage. Nigdy bym tego nie zrobił,
gdybym to wiedział.
Na twarzy Harry'ego malował się szok.
- Ale do diabła, dlaczego to zrobiłeś, Ned?
- Dał mi dwadzieścia tysięcy funtów. To wystarczyłoby mi na otworzenie własnej
stajni. Wiesz, że od dawna o tym marzę, Harry. I nagle się spełniło, dostałem to na srebrnej
tacy.
- Nigdy nie przyszło ci do głowy, że zapewniasz sobie stajnię kosztem mojej? -
zapytał Harry z goryczą.
- Mówiłem ci, myślałem, że pieniądze z ubezpieczenia pokryją koszty odbudowy. A
wiedziałem, że jesteś ubezpieczony, bo stale narzekałeś na koszt. Po prostu nigdy nie przyszło
mi do głowy, że ubezpieczenie nie będzie wystarczające. Ty zawsze przywiązujesz wagę do
takich rzeczy.
- Powinno być wystarczające - odpowiedział Harry z taką samą goryczą. - Myślę, że
Mauley przekupił urzędnika English Heritage, żeby zażądał odbudowy z oryginalnych
materiałów.
- Pewnie tak zrobił - Ned zgodził się posępnie. - I jestem pewien, że stoi za tymi
atakami na twoje życie. Nie mówił mi, dlaczego chciał, żebym podpalił stajnię, ale
pomyślałem, że to całkiem oczywiste. Chciał cię zmusić do sprzedania mu ziemi pod pole
golfowe. A kiedy to nie zadziałało, posunął się do innych sposobów. - Ned przysunął się o
krok. - Pomyśl, Harry. Gdyby coś ci się stało, Silverbridge przeszłoby na Tony'ego. A Tony
trzyma sztamę z Mauleyem w sprawie tego pola golfowego.
- Myślałem o tym i zgadzam się, że Mauley to oczywisty podejrzany. Ale jest też
jasne, że miał wspólnika. Jakoś nie widzę Mauleya, jak osobiście psuje hamulce w moim
samochodzie albo próbuje mnie przejechać czy strzela do mnie w lesie. - Harry powoli
wypuścił powietrze z płuc. - Teraz wygląda na to, że było dwóch wspólników, ty do spalenia
stajni i ktoś inny, kto próbował mnie zabić.
Ned potarł sobie oczy dłonią.
- Boże, Harry, nie wiem, co ci powiedzieć. Tak mi wstyd. Żałowałem, że to zrobiłem,
już w chwili, kiedy stajnia się zajęła. Nawet próbowałem zagasić ogień, ale nie mogłem tracić
wiele czasu, bo wiedziałem, że muszę bezpiecznie wyprowadzić konie. Nie wiem, co mnie
naszło, żeby ci zrobić coś takiego, ty zawsze byłeś dla mnie życzliwy. Jest mi okropnie,
okropnie przykro. Możesz wziąć te dwadzieścia tysięcy funtów, które Mauley mi zapłacił,
żeby je dołożyć do odbudowy stajni.
- Chyba skorzystam z tej oferty - odpowiedział ponuro Harry.
- Zrób to, proszę. I jeżeli chcesz, żebym odszedł, doskonale to rozumiem.
- Pomówimy o tym innym razem, Ned. W tej chwili jestem już spóźniony na
spotkanie z Tomem Neeleyem.
Ned smętnie skinął głową.
- Dopilnuję, żeby konie na padokach dostały swoje wieczorne siano.
Harry skinął głową i nie odzywając się więcej, odszedł z powrotem w stronę domu,
gdzie miał umówione spotkanie z zarządcą swojej farmy.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Tracy zakończyła zdjęcia o wpół do czwartej po południu, w garderobie pozbyła się
makijażu i kostiumu i wróciła do domu, gdzie w salonie na dole wciąż kręcono zdjęcia.
Poszła do salonu na piętrze z nikłą nadzieją, że zobaczy Charlesa.
Nie było go tam, ale byli Caroline i jej brat.
Caroline, ubrana w niebieską jedwabną suknię popołudniową i pantofelki do
kompletu, siedziała na jednej z sof, zaś jej brat stał przy ścianie koło kominka. Zaciskał jedną
dłoń na krawędzi półki na bibeloty, a w drugiej trzymał kieliszek wina. Caroline płakała w
chusteczkę obszytą koronkami.
- Postaraj się opanować, Caro - powiedział niecierpliwie jej brat. - Nie mogę ci
pomóc, jeżeli nie powiesz mi, co się stało.
- To Charles - zatkała. Podniosła zapłakane niebieskie oczy znad chusteczki. - On
mnie opuszcza.
Mężczyzna wyglądał, jakby trafił go piorun.
- Opuszcza cię? Co ty mówisz, u diabła, jak to cię opuszcza?
Caroline wydmuchała nos i starała się pozbierać.
- Zamierza popłynąć za Isabel do Bostonu. Zamierza tam zostać, Jeremy! Zamierza
opuścić mnie i chłopców i wyjechać, żeby żyć z nią w Ameryce. Zostanę upokorzona przed
całym światem. - Jej niebieskie oczy nagle zapłonęły gniewem. - I co ja mam powiedzieć
moim synom? Ze ich ojciec porzucił ich matkę dla ich guwernantki?
Ostatniemu słowu towarzyszył głośny szloch i łzy znowu zaczęły płynąć po jej
twarzy.
Jeremy podszedł do kanapy i usiadł obok Caroline, odstawiając kieliszek na stolik
przed nimi.
- Wyjaśnij mi to od początku - zażądał. - Czy Charles ma romans z Isabel?
Caroline sięgnęła po kieliszek i upiła łyk.
- Tak. Nabrałam podejrzeń kilka miesięcy temu, a im bardziej ich obserwowałam, tym
większą miałam pewność.
- Czy kiedykolwiek przyłapałaś ich w kompromitującej sytuacji?
- Nie, nic takiego nie miało miejsca. - Zmarszczyła czoło, starając się znaleźć
właściwe słowa. - To było... jakby coś iskrzyło między nimi, Jeremy.
Jeremy szyderczo uniósł brew.
- Coś iskrzyło?
- Gdybyś to widział, też byś to rozpoznał - odcięła się.
- Ale nie miałaś dowodu? Nigdy nie zastałaś ich w kompromitującej sytuacji?
- Nie.
- Do licha, Caroline. A więc dlaczego po prostu nie trzymałaś języka za zębami i nie
zaczekałaś, aż Charlesowi wywietrzeje z głowy to zauroczenie? Byli dyskretni. Wystarczyło
tylko, żebyś zachowała cierpliwość.
Mocno zacisnęła dłoń na mokrej chusteczce i buntowniczo zadarła podbródek.
- Nie jestem osobą, która stałaby spokojnie i patrzyła, jak jej mąż robi z siebie głupca
dla innej kobiety.
- Setki innych żon tak robi, a rezultat jest taki, że ich mężowie ich nie zostawiają.
- Mówisz to tak, jak gdyby to była moja wina - odpowiedziała z urazą. - To Charles
jest nieuczciwy, nie ja.
Jeremy niecierpliwie wypuścił powietrze.
- A zatem rzuciłaś mu to w twarz? Pociągnęła nosem i przytaknęła.
- A on zaprzeczył?
Miała spuszczony wzrok, skupiony na dłoniach ułożonych na kolanach.
- Z początku tak. Potem, kiedy powiedziałam mu, że Isabel musi wyjechać, stał się
bardzo chłodny. - Jej oczy podniosły się ku twarzy brata. - Ty wiesz, jaki on potrafi być,
Jeremy. - Gniewny rumieniec zabarwił jej policzki. - A potem po prostu wyszedł i zostawił
mnie tak.
Jeremy sięgnął po kieliszek i dopił wino. Kiedy odstawił go na stolik, odwrócił się do
siostry i odezwał rozważnie:
- Nie postąpiłaś w tej sprawie zręcznie, Caro. Powinnaś była trzymać język na wodzy i
romans sam by się rozwiał. Popchnęłaś go do zrobienia czegoś, czego zapewne nigdy nie
zamierzał uczynić.
Caroline znowu zaczęła płakać.
- Kiedy powiedział mi, że wysyła Isabel do swojego kuzyna w Bostonie, byłam taka
szczęśliwa. Myślałam, że znów będzie tak jak wtedy, nim ona się tu pojawiła. Ale potem...
wczoraj rano... powiedział mi, że mnie opuszcza i wyjeżdża, żeby żyć z nią w Ameryce. Nie
mogłam w to uwierzyć, Jeremy! Mężczyzna taki jak Charles nie porzuca swojej pozycji i
swoich obowiązków, żeby uciekać z jakąś nic nieznaczącą guwernantką. Myślałam, że
żartuje. Ale nie żartował. Mówił poważnie.
Jeremy wyglądał, jakby miał wątpliwości.
- Czy jesteś pewna, że mówił poważnie? Że nie starał się po prostu ukarać cię za
zmuszenie go, żeby ją odesłał?
Usiadła prosto i odpowiedziała z urazą:
- Powiedział, że ona jest jego drugą połową. Poprosił mnie o wybaczenie, Jeremy.
Powiedział, że mu przykro, że mnie rani, ale że to jest coś, co musi zrobić.
- Musiał postradać rozum - powiedział posępnie Jeremy. - Z łatwością mógł
zaaranżować dla niej dom i odwiedzać ją, ilekroć by zechciał. Nie było potrzeby posuwać się
tak daleko.
Jasne loki przejętej Caroline drżały.
- Cóż, zrobił to, i był poważny. Rozmawiał z prawnikiem i poczynił prawne ustalenia,
żeby powierzyć posiadłość Williamowi. I powiedział mi, że hojnie zaopatrzył mnie na moje
własne potrzeby. - Bolesnym gestem zwijała i rozwijała chusteczkę. - Czy w ogóle potrafisz
sobie wyobrazić plotki, jakie to wywoła? Hrabia Silverbridge, wielki bohater wojenny, ucieka
ze swoją kochanką niczym zadurzony młokos. Zostanę upokorzona przed całym światem.
Chyba wolałabym umrzeć.
- Wojna musiała jakoś wpłynąć na jego rozumowanie - stwierdził Jeremy. Jego gęste,
ciemne brwi prawie złączyły się nad nosem. - Nie mogę uwierzyć, że Silverbridge, którego
znałem przed wojną, byłby zdolny do tak idiotycznego kroku.
- To będzie skandal dziesięciolecia. - Caroline znów zaczęła szlochać. - To będzie
jeszcze gorsze, niż kiedy książę Devonshire zmusił swoją żonę do mieszkania pod jednym
dachem ze swoją kochanką. Wszyscy będą na mnie patrzeć i myśleć: „Biedna Caroline. Co za
szkoda, że nie była w stanie zatrzymać męża”.
Jeremy podniósł się, znów podszedł do kominka i odwrócił do siostry.
- To zniewaga nie tylko dla ciebie, ale także dla mnie i całej naszej rodziny. To też
wielka niesprawiedliwość dla jego synów. Nie można mu pozwolić na przeprowadzenie tego
niewiarygodnego planu.
- Myślę, że nie zniosę tego, jeżeli on to zrobi, Jeremy. Wszyscy będą o mnie mówić i
udawać, że mi współczują, i... i... Ja po prostu nie mogę tego znieść. - Próbowała osuszyć
oczy chusteczką, ale była tak przemoczona, że nie zdało się to na wiele. - Czy możesz mi
pożyczyć chusteczkę? - zapytała.
Jeremy wrócił do kanapy i wręczył Caroline śnieżnobiały kwadrat bawełnianej
tkaniny.
- Nie zadręczaj się tym więcej. Ja zajmę się Silverbridge'em dla ciebie, Caroline.
Przekona się, że nie tak łatwo uciec od obowiązków, jak mu się wydaje.
Wydmuchała nos w jego chusteczkę.
- Co... co zrobisz? Mocno zacisnął szczęki.
- Powstrzymam go.
- On cię nie posłucha. Jest na to wszystko taki obojętny, Jeremy. - Jej głos nieco się
podniósł. - Byłam mu wierną żoną. Troszczyłam się o dom i dzieci przez cały czas, kiedy on
był na wojnie daleko stąd. Byłam szczęśliwa, że wrócił do domu. Nie zasłużyłam na to.
- Nie, nie zasłużyłaś. - Jeremy spojrzał na nią ponad stolikiem do kawy. - Miałaś rację,
że po mnie posłałaś - powtórzył. - Skoro twój mąż nie wie, jak chronić żonę i dzieci, możesz
być pewna, że twój brat wie.
Zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju, przechodząc całkiem blisko miejsca,
gdzie stała Tracy. Patrzyła za nim, notując w pamięci bezwzględny wyraz jego oczu, a kiedy
powróciła spojrzeniem na kanapę, Caroline już tam nie było.
Przez długą chwilę Tracy stała w pustym pokoju, analizując w myślach scenę, której
właśnie była świadkiem. Potem podeszła do drzwi łączących salon z przejściem do sypialni,
minęła je i wróciła do siebie.
Popołudniowe słońce wpadało przez okna, sprawiając, że wszystkie blaty stolików
błyszczały. Dziewczyna do sprzątania, która przychodzi z wioski raz na tydzień, musiała być
tu rano, pomyślała Tracy, kiedy jej spojrzenie padło na świeże kwiaty i wypolerowany
drewniany stół z czasów regencji. Powoli podeszła do rozświetlonego okna i wyjrzała na
trawnik od frontu.
Potok mężczyzn i kobiet w kostiumach z epoki wylewał się z domu na podjazd. Tracy
spoglądała z roztargnieniem, jak kierują się w stronę przyczep. Jej myśli wciąż krążyły wokół
spotkania Caroline z bratem, którego była świadkiem.
To Jeremy musiał zastrzelić Charlesa, pomyślała. Zrobił to, żeby ocalić siostrę przed
okropnym skandalem.
Ale jak ta sytuacja miała się do Harry'ego? Harry nie miał żony, a co dopiero szwagra.
Muszę podejść do tego logicznie, powiedziała sobie, starając się zignorować uczucie
paniki narastające w jej piersi i żołądku. Mogę to rozgryźć. Muszę to rozgryźć.
Podeszła do małego francuskiego biureczka w rogu pokoju i otworzyła szufladę w
poszukiwaniu papieru. W środku znalazła biały notes i pióro, ułożone schludnie jedno obok
drugiego. Tracy wyjęła je i usiadła przy biurku, kładąc papier przed sobą.
Dopasuję ludzi z czasów Charlesa do odpowiadających im osób z naszych czasów,
pomyślała. Może wtedy to rozgryzę.
Dwie pierwsze linijki były łatwe. „Charles = Harry”, napisała. A potem: „Isabel =
Tracy”.
Czy Tony nadal może być w to wmieszany? Ale Tony to brat Harry'ego, nie jego
szwagier, i wyglądało na to, że Tony oczyścił się z podejrzeń.
Caroline i jej brat muszą oznaczać Robina Mauleya i jego pole golfowe, pomyślała.
Mauley miał nie otrzymać tego, czego chciał, zatem wynajął kogoś, żeby pozbyć się
Harry'ego. Tracy znowu podniosła pióro i napisała: „Caroline = Mauley; Jeremy =?”.
To właśnie ten znak zapytania stanowił problem. Kto był zabójcą najętym przez
Mauleya? I co miał on wspólnego z Jeremym?
Siedziała tak może z dziesięć minut. Wpatrywała się w papier, próbując podkładać
różne nazwiska w miejsce znaku zapytania. To musi gdzieś tu być, pomyślała z desperacją.
Widuję te duchy nie bez powodu, wiem, że tak jest. Musi być gdzieś jakiś związek...
„Jeremy = Gwen”, napisała. Gdy tak patrzyła na to równanie, przyszła jej do głowy
pewna myśl. A jeżeli przez cały czas byliśmy na złym tropie? Co, jeżeli to wcale nie ma
związku z polem golfowym ? Jeżeli chodzi o coś zupełnie innego?
Po kolejnych pięciu minutach intensywnych rozmyślań Tracy podniosła się z krzesła i
ruszyła na poszukiwanie swojego telefonu komórkowego, żeby skontaktować się z Markiem
Sandersonem.
Pół godziny później Mark Sanderson oddzwonił do Tracy. Zgodził się podjąć
poszukiwania, jakie mu zleciła, i obiecał zadzwonić do niej, kiedy tylko będzie coś miał.
Tracy odłożyła słuchawkę i zerknęła na zegarek. Było wpół do szóstej. Może Harry
jest w saloniku, pomyślała, i poszła to sprawdzić. Ale w saloniku było pusto, a Harry nie
zabrał gazety ze stałego miejsca na stoliku przy kanapie.
Przez głowę Tracy przemknęła myśl o tym, żeby samej poczytać gazetę, ale tkwiąca w
niej potrzeba natychmiastowego działania czyniła zamysł spokojnego siedzenia
niewykonalnym. Chciała coś zrobić.
Zeszła do kuchni, żeby sprawdzić, czy może pani Wilson wie, gdzie jest Harry.
- Jest w swoim gabinecie, panno Collins - odpowiedziała kobieta, wrzucając obrane
ziemniaki do wielkiego garnka, w którym gotowała coś na kuchence. - Jest z panem
Neeleyem, zarządcą farmy.
- A więc nie będę mu przeszkadzać - odpowiedziała Tracy z uśmiechem.
Poszła na górę, ale zamiast iść na drugie piętro, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.
Popołudniowe światło miało łagodnie złotą barwę, a po niebie płynęło tylko parę
pierzastych obłoków. Tracy zrobiło się ciepło w swetrze, więc ściągnęła go przez głowę i
przewiązała sobie wokół pasa. Nie zastanawiając się nad tym specjalnie, zaczęła iść w stronę
ogrodu na tyłach domu i ścieżki prowadzącej do stajni i do lasu. Dopiero kiedy skręciła w
odnogę wiodącą do lasu, uświadomiła sobie, dokąd zmierza: nad jezioro.
Scena między Caroline a Jeremym, której była świadkiem wcześniej tego dnia,
wytrąciła ją z równowagi. Wydawało się, jakby czas skupił się niczym w soczewce, a fatalny
moment zastrzelenia Charlesa był niemal na wyciągnięcie ręki.
Nie mogę ochronić Charlesa przed śmiercią od kuli, pomyślała, gdy szła dróżką do
konnej jazdy pod drzewami obsypanymi świeżą zielenią. To się wydarzyło w przeszłości. To
już się dokonało.
Ale coś ciągnęło ją w stronę jeziora.
Jezioro jest miejscem, gdzie to się wcześniej zdarzyło, pomyślała.
Miała uczucie, że jezioro jest miejscem, gdzie miało się to wydarzyć ponownie.
Była szósta, kiedy zarządca farmy wyszedł z gabinetu Harry'ego. Harry odłożył księgi
rachunkowe, które przeglądali, a potem niespiesznie przeszedł obok, do kuchni, żeby
zobaczyć, co pani Wilson gotuje na obiad. Zastał ją składającą kuchenny fartuch i
przygotowującą się do wyjścia.
- Na kuchence zostawiłam dla pana duszone mięso, milordzie - powiedziała raźnym
głosem. - Będzie gotowe, kiedy zechce pan jeść.
- Dziękuję, pani Wilson - odpowiedział, z uznaniem wdychając zapach dochodzący od
strony kuchenki.
Wyszedł z kuchni przed panią Wilson i z zamiarem poczytania wieczornej gazety
poszedł na górę, do saloniku. Właśnie nalał sobie whisky z wodą i rozłożył gazetę, kiedy do
pokoju wszedł Jon.
- Silverbridge. Cieszę się, że pana zastałem. - Jego głos był nieco zadyszany.
Harry spojrzał na niego ze zdziwieniem. Jon nie miał zwyczaju szukać jego
towarzystwa. Jon mówił dalej:
- Wcześniej skończyłem zdjęcia i poszedłem na spacer po pańskim lesie, żeby
ochłonąć. W pobliżu ścieżki nad jezioro natknąłem się na ranną sarnę. Biedactwo ma złamaną
nogę i bardzo cierpi. Zastanawiałem się, czy mógłbym pożyczyć broń, żeby skrócić jej
męczarnie. - Na twarzy Jona lśnił pot, co wraz z jego zadyszką zdradzało, że niedawno bardzo
się śpieszył.
Harry złożył gazetę i wstał.
- Pójdę z panem. Może trzeba będzie jej chwilę poszukać. To zdumiewające, co
zwierzęta potrafią zrobić, kiedy są poważnie ranne.
- To miło z pana strony - odpowiedział Jon. Dodał burkliwie, jak gdyby zakłopotany: -
Nie mogę znieść myśli o tym, że jakieś zwierzę cierpi.
- Ani ja - zgodził się z nim Harry. - Wezmę tylko broń z gabinetu. Spotkamy się na
zewnątrz.
Wyszedł, mijając Jona, który nadal stał w drzwiach. Zszedł z powrotem do swojego
gabinetu, gdzie otworzył gablotkę z bronią, wyjął strzelbę i załadował ją. Odesłał
rozczarowane spaniele z powrotem na ich kanapę i wyszedł na zewnątrz, gdzie zastał
czekającego na niego Jona.
- Dziwnie jest widzieć pana bez psów - zauważył aktor, spoglądając na puste miejsce
u nóg Harry'ego, gdzie zwykle kręciły się spaniele.
- Wystraszyłyby zwierzynę - odparł Harry. Oparł broń na ramieniu i powiedział do
Jona: - Chodźmy.
Potem ruszył zamaszystym krokiem w kierunku lasu. Jon szedł u jego boku.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Chyba oszalałam, pomyślała Tracy, kiedy nogi niosły ją coraz bliżej jeziora.
Powinnam była zostać w domu i poczytać gazetę. Teraz spóźnię się na obiad. Nikt nie wie,
gdzie jestem, i Harry będzie się martwił.
Ale nie zawróciła. Paląca potrzeba zrobienia czegoś, którą odczuwała w domu, była
tym silniejsza, im bardziej Tracy zbliżała się do jeziora.
Młoda sarna wyszła na ścieżkę o kilka metrów przed nią i przez krótką, pełną lęku
chwilę obie spoglądały sobie nawzajem w oczy. Potem sarna pomknęła do lasu, a chwilę
później podążyła za nią druga, większa - zapewne matka.
Wargi Tracy wygięły się w uśmiechu. Ilekroć dostrzegała jedno z tych
najśliczniejszych i najbardziej wdzięcznych bożych stworzeń, tylekroć nie mogła się pozbyć
uczucia, że dostępuje zaszczytu. Nawet dorastanie w Connecticut, gdzie ogrodnicy poświęcali
przynajmniej połowę swego czasu na bezowocne próby zabezpieczenia swoich kwiatów i
warzyw przed sarnami, nie zmieniło jej odczuć.
Kiedy nareszcie dotarła nad jezioro, sielankowa scena, którą zobaczyła, stała w
sprzeczności z pulsowaniem natarczywie narastającym w jej mózgu. Woda była spokojna jak
lustro w promieniach wieczornego słońca. Łabędzia rodzina pływała sobie beztrosko,
elegancka i śliczna w złotym świetle.
Przyszło jej na myśl kilka wersów z Yeatsa:
... dziś unosi je woda spokojna.
Dzikie łabędzie w Coole, pomyślała. Symbole niezmiennego piękna w pełnym
niebezpieczeństw świecie.
Czy w dniu śmierci Charlesa na jeziorze były łabędzie?, zadumała się. Czy patrzyły, w
swoim obojętnym pięknie, jak został zabity? Czy wystrzał je wystraszył? Może przywołały
swoje maleństwa i pospiesznie poprowadziły je w bezpieczne miejsce pod zwisającymi
gałęziami wierzb na skraju jeziora?
Na granicy lasu leżał zwalony pień drzewa i Tracy podeszła, żeby na nim usiąść,
wciąż zapatrzona na pływające łabędzie. Dwie brązowe kaczki weszły do jeziora naprzeciwko
niej i zaczęły zanurzać łebki pod wodą, rozglądając się za czymś na obiad. Wśród listowia
ptaki nawoływały się wzajemnie i Tracy dostrzegła kątem oka, jak królik daje susa w
bezpieczną gęstwinę.
*
∗
W przekładzie Stanisława Barańczaka - przyp. tłum.
To był taki sielankowy obrazek. W scenie, którą obserwowała Tracy, nie było
absolutnie niczego, co odpowiadałoby za łomotanie jej serca. Nie ruszała się z miejsca przez
dziesięć minut. Siedziała bez ruchu i ledwie oddychała, przepełniona nieznośną bezradnością.
Czekała, aż wydarzy się coś okropnego.
Łabędzie wciąż pływały po spokojnej wodzie. Do dwóch kaczek dołączyło pięć czy
sześć kolejnych. Prawie na wprost Tracy, dwie z nich zeszły do jeziora, żeby się napić.
I wtedy usłyszała odgłos końskich kopyt, a za chwilę Charles, dosiadający dużego
siwego konia, na którym Tracy widziała go wcześniej, wyjechał z lasu niecałe pięćdziesiąt
metrów na prawo od niej.
Tracy podniosła się. Nie, pomyślała szaleńczo. Nie! To nie może się stać. Nie
pozwolę, żeby to się stało.
Charles skręcił, żeby pojechać ścieżką prowadzącą nad jezioro, i zbliżał się w jej
kierunku. Popuścił siwkowi wodze i koń swobodnie sunął naprzód, a Charles patrzył w stronę
wody. Obserwował kaczki.
Widok, jaki stanowił wraz z koniem, był idealny i piękny niczym obraz. Promienie
słońca odbijały się na złotych włosach mężczyzny i jabłkowitej sierści konia, a jezioro i
drzewa tworzyły dla nich idealne tło. Pulsowanie w głowie Tracy było tak silne, że zagłuszyło
głosy ptaków. Okręciła się i wytężała wzrok, przeszukując spojrzeniem las. Zobaczyła
odblask słońca na czymś, co wyglądało jak metalowy przedmiot, otworzyła usta i krzyknęła.
Imię, jakie wykrzyknęła z całą mocą, jakiej przerażenie użyczyło jej młodym i zdrowym
płucom, brzmiało: Harry!
Strzał nie padł i kiedy Tracy odwróciła się znów, żeby spojrzeć na Charlesa, jego już
tam nie było.
Harry i Jon nie poszli nad jezioro dróżką do konnej jazdy, jak to zrobiła Tracy.
Zamiast tego ruszyli przez las, korzystając ze ścieżek wydeptanych przez zwierzynę, które
Harry tak dobrze znał.
Rozmawiali bardzo niewiele. Harry szedł pierwszy, niosąc strzelbę, a Jon za nim. Miał
nieco problemów z pokonaniem kilku stromizn po drodze. Kiedy zbliżyli się do jeziora, Harry
odwrócił się i powiedział:
- Proszę mi pokazać, gdzie znalazł pan sarnę, a jeżeli jej tam nie ma, przeszukamy
najbliższą okolicę.
- Dobrze - odparł Jon. - Zejdźmy najpierw ścieżką nad jezioro, żebym mógł się
zorientować.
Harry przytaknął i raz jeszcze ruszył przodem. Byli o kilka metrów od skraju lasu,
kiedy powietrze przeciął mrożący krew w żyłach krzyk.
Głowa Harry'ego obróciła się w kierunku, z którego dobiegł głos. Ułamek sekundy
później poczuł silne uderzenie w ramię i zwalił się na ziemię. Intensywny ból sparaliżował
mu rękę, jego palce rozluźniły uchwyt i strzelba wyślizgnęła mu się z ręki. A potem Jon był
tuż nad nim, unosząc rękę, żeby znowu zadać cios.
Harry instynktownie podniósł ramię, żeby się osłonić, ledwie zauważając palący ból,
kiedy zabuzowała w nim adrenalina. Chwycił rękę Jona, gdy opadała ku jego twarzy, i
zatrzymał ją silą. Przez długą chwilę dwaj mężczyźni zmagali się ze sobą. Jon próbował
zmiażdżyć czaszkę Harry'ego kamieniem 0 ostrych krawędziach, który trzymał w ręku, a Har-
ry starał się go odepchnąć. Obaj z trudem chwytali powietrze i oblewali się potem, walcząc ze
sobą o nagrodę, jaką było życie Harry'ego.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że Jon miał przewagę. Był cięższy i lepiej
zbudowany niż Harry, 1 nie był ranny. Ale Harry przez cale życie ujeżdżał konie ważące po
pół tony i miał ciało silniejsze, niż sugerowałaby to jego szczupła budowa. Powoli ta siła
brała górę, kiedy ramię Jona oddalało się coraz bardziej od głowy Harry'ego.
- Niech cię diabli, Silverbridge - wycedził Jon przez zaciśnięte zęby. Wysilał się, żeby
przeciwstawić się cofaniu się swojej ręki.
Harry stęknął i walczył dalej, żeby zachować przewagę, którą zyskał do tej pory.
Wtedy jakiś głos powiedział dobitnie:
- Odsuń się od niego, Jon, albo cię zastrzelę. Obaj mężczyźni zamarli.
- Zastrzelę cię - powtórzyła Tracy. - Odsuń się od niego.
Harry wyczuł chwilę zawahania u Jona i skorzystał z niej, bardziej odpychając jego
rękę do tyłu, a potem zrywając się na równe nogi. W okamgnieniu wyrwał strzelbę z rąk
bladej jak śmierć Tracy i wycelował ją w Jona.
- Możesz już puścić ten kamień, Melbourne. To już koniec - powiedział.
Twarz Jona była szara jak popiół. Wypuścił z ręki śmiercionośny kamień i nie
odezwał się.
~ Czy to ty krzyczałaś? - Harry zapytał Tracy, wciąż nie spuszczając oczu z Jona.
- Tak - odpowiedziała drżącym głosem.
- Cóż, przeszkodziłaś temu łajdakowi trafić mnie tym kamieniem w głowę zamiast w
ramię. Dobrze się spisałaś, kochanie.
Tracy także zaczęła drżeć.
- Och, Boże, Harry. Tak się bałam. Kiedy usłyszałam, jak walczycie...
- Bardzo rozsądnie zjawiłaś się i przechwyciłaś broń - powiedział spokojnie, ze
wzrokiem utkwionym w Jonie. - Później będziesz mi musiała opowiedzieć, jak to się stało, że
tu jesteś, ale w tej chwili mamy inne sprawy na głowie.
Orzechowe oczy Jona zaczęły błyszczeć na tle jego pobladłej twarzy. Powiedział z
naciskiem:
- Jesteś draniem, Silverbridge. Nie żałuję, że próbowałem cię zabić. Żałuję tylko, że
mi się nie udało.
- Co ja ci w ogóle zrobiłem, u diabła? - zapytał ostro Harry, autentycznie zdumiony. -
Czy chodzi o Tracy?
- Nie - Tracy odpowiedziała stanowczo, stojąc u jego boku. - Myślę, że tu raczej
chodzi o Dane Matthews, Harry.
- Dana Matthews - skrzywił się Harry. - Do diabła, co Dana Matthews ma z tym
wspólnego?
- Zechcesz nam powiedzieć, Jon? - spytała Tracy. Jon spojrzał na nią posępnie i nie
odezwał się.
- Jesteś jej bratem, prawda? - stwierdziła Tracy. Ramię Harry'ego paliło jak ogniem,
ale trzymał strzelbę wycelowaną w Jona i czekał na jego odpowiedź. Przez długą chwilę
wydawało się, że Jon nie zamierza udzielić odpowiedzi. Potem odezwał się, szybko
wyrzucając z siebie słowa:
- Jestem jej przyrodnim bratem. Mój ojciec ożenił się z jej matką, kiedy Dana miała
jedenaście, a ja piętnaście lat.
- Chryste! - wykrzyknął Harry. Zerknął na Tracy. - Chcesz powiedzieć, że to jednak
nie miało nic wspólnego z Mauleyem?
- Zamachy na twoje życie nie miały - odpowiedziała. - To była inna sprawa niż
spalenie stajni, tylko że nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Gdybyśmy wiedzieli,
moglibyśmy wcześniej zdemaskować Jona.
- Zabiłeś Dane - powiedział Jon z ledwie hamowaną furią. - Tamtej nocy zadzwoniła
do ciebie po pomoc, a ty nie odpowiedziałeś. Pozwoliłeś jej umrzeć, bo to był najłatwiejszy
sposób na to, żeby pozbyć się jej ze swojego życia. Ty też zasługujesz na to, żeby umrzeć,
draniu. Ona cię potrzebowała, a ty odwróciłeś się do niej plecami.
- Nie było mnie w domu, kiedy zadzwoniła - odpowiedział Harry.
- Racja. Tak powiedziałeś policji. Założę się, że nawet nie sprawdzali twojego alibi,
lordzie Silverbridge.
- To prawda - Harry odparł niewzruszenie. - Kiedy tylko wróciłem do domu,
odsłuchałem wiadomość nagraną na sekretarce i pognałem do domu Dany. Niestety,
spóźniłem się.
- Niestety - prychnął Jon. - Porzuciłeś ją. To dlatego wzięła te pigułki. Porzuciłeś ją i
miała złamane serce, oto dlaczego się zabiła.
- Nie mogłem jej pomóc, Melbourne - odpowiedział Harry, przemawiając wciąż z tym
samym niezachwianym spokojem. - Próbowałem. Uwierz mi, próbowałem. Ale ona nie
potrafiła się wyrwać z nałogu. Pragnęła prochów bardziej niż czegokolwiek innego. Bardziej
niż mnie. Bardziej niż własnego życia. To narkotyki ją zabiły. Nie ja.
- Jestem pewien, że to właśnie sobie mówisz, ale to nie jest prawda - odparł Jon.
Gniew na jego twarzy był przerażający.
Harry chciał wzruszyć ramionami, ale z sykiem wciągnął powietrze, kiedy ból
przeszył mu ramię.
- To ty próbowałeś zabić mnie. Ty majstrowałeś przy hamulcach w moim
samochodzie, ty starałeś się przejechać mnie na szpitalnym parkingu, ty strzelałeś do mnie w
lesie i ty właśnie próbowałeś rozwalić mi głowę kamieniem. To ty zostaniesz oskarżony o
usiłowanie zabójstwa, Melbourne, nie ja.
Jon groźnie zrobił krok w jego stronę i Harry uniósł broń, która nieco opadała, celując
prosto w jego serce.
- Poślę ci kulę, Melbourne. I, jak sam mówiłeś, nikt mnie nawet o to nie zapyta.
Jon zatrzymał się.
- Dobrze - powiedział Harry. - Wrócimy do domu ścieżką do konnej jazdy. Ty idziesz
przodem, Melbourne, a Tracy i ja za tobą. Jeżeli zrobisz choćby jeden podejrzany ruch,
strzelę. Zejdziemy teraz ścieżką nad jezioro i skręcimy na prawo, w tę do konnej jazdy.
Jon stał nieruchomo.
Harry poruszył bronią.
- Ruszaj.
Powoli Jon odwrócił się i zaczął schodzić nad jezioro.
Byli w połowie drogi do domu, kiedy ramię Harry'ego nie wytrzymało.
- Myślisz, że zdołasz poradzić sobie z bronią? - zapytał Tracy przyciszonym głosem.
Przez ostatnie piętnaście minut prosiła go, żeby dał jej broń. Odpowiedziała
cierpliwie:
- Tak. Mówiłam ci, że nauczyłam się strzelać, kiedy kręciłam Słodkiego Williama. Jak
najbardziej jestem w stanie trzymać tę broń i strzelać z niej.
Niechętnie przekazał jej strzelbę. Potem objął prawe ramię lewą ręką, przytrzymując
je sobie przy piersi. Odetchnął z ulgą, kiedy napięcie w jego ręce zelżało.
Jon odezwał się sardonicznie:
- Zastanowił się pan, milordzie?
Dwie pary męskich oczu spotkały się na chwilę, nim Tracy zapytała stanowczo:
- O czym ty mówisz? Nad czym miał się zastanowić?
- Nad niczym - odpowiedział Harry. - On tylko próbuje nas rozproszyć. Idziemy dalej.
Kiedy Jon wykonał swój ruch, dotarli do miejsca, gdzie ścieżka do konnej jazdy
okrążała ogromne, stare drzewa. Stado kosów wzbiło się nad ich głowami, wrzeszcząc
głośno, a Jon skręcił i pomknął w kierunku kryjówki, jaką dawały drzewa.
Tracy przyłożyła broń do ramienia, ale była zbyt wolna i zanim przyjęła pozycję do
strzału, Jon zniknął im z oczu.
- Och, nie! - wykrzyknęła. - Dalej, Harry. Musimy go złapać.
Zaczęła biec w stronę lasu.
- Nie - odpowiedział stanowczo Harry. - Puść go.
- Co takiego? - Na skraju lasu Tracy okręciła się w miejscu, żeby spojrzeć na
Harry'ego z niedowierzaniem. - Oszalałeś? Ten człowiek próbował cię zabić. Nie możemy tak
po prostu go puścić.
- Tak, możemy - odparł Harry.
- Cóż, może ty, aleja nie. - I wciąż mocno ściskając broń, odwróciła się do niego
plecami i na nowo ruszyła za Jonem. Poczuła ogromną ulgę, gdy usłyszała, że Harry idzie za
nią.
A potem jego dłoń opadła na jej ramię, odwracając ją w miejscu, i zanim do końca
zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, wyrwał jej broń.
Żołądek podszedł Tracy do gardła, a jej oddech stał się szybszy i głośniejszy.
- Co ty robisz? Oszalałeś? On ucieka.
- Chcę, żeby uciekł - odpowiedział Harry.
- Dlaczego? - Cisnęła w niego tym słowem, jakby to była włócznia.
Harry oparł lufę strzelby na ziemi.
- Postaraj się uspokoić i posłuchaj mnie. Zastanawiałem się nad tym przez cały czas,
kiedy szliśmy. Jeżeli oskarżę Melbourne'a i wyjdzie na jaw, że chodziło o Dane... co
nieuniknione... cały ten koszmar zacznie się na nowo. Już widzę te nagłówki: Brat próbuje
zabić arystokratycznego narzeczonego siostry. - Głos Harry'ego przepełniała gorycz. - I to
będzie jeszcze gorsze niż poprzednio, bo wmieszany jest w to Melbourne, najbardziej
szanowany brytyjski aktor, i ponieważ ty jesteś wmieszana. Tracy pokręciła głową, nie
zgadzając się z nim.
- To nie jest powód, żeby go puszczać wolno, Harry! A jeżeli znowu spróbuje cię
zabić? Dopóki ten człowiek jest na wolności, nigdy nie będziesz bezpieczny.
- Nie sądzę, żeby znowu czegoś spróbował. Ty o nim wiesz, i gdyby cokolwiek mi się
stało, to on wie, że zostałby aresztowany.
- To szaleństwo! - zawołała. - To coś, co Charles mógłby zrobić w dziewiętnastym
wieku, woląc raczej uniknąć skandalu, niż postawić mordercę przed sądem. Ale mamy
dwudziesty wiek! Nie postępujemy już w taki sposób. Daj mi tę broń.
Harry pokręcił głową.
- Za późno, do tej pory już uciekł. Ale nie sądzę, żeby dotarł daleko. Nadal możemy
kazać go aresztować, jeżeli tego chcesz.
- To, czego chcę, to żebyś był bezpieczny, a żeby tak było, Jon Melbourne musi
znaleźć się za kratkami.
Harry podszedł bliżej.
- Tracy, zastanów się. Jesteś gwiazdą filmową. Kto jak kto, ale ty musisz wiedzieć, jak
wredna potrafi być prasa. - Położył lewą dłoń na jej ramieniu i spojrzał jej w oczy. - Nie chcę
tego więcej. Wygląda na to, że Meg będzie mogła wrócić do szkoły od następnego semestru i
nie potrzeba jej wiszącego nad głową sensacyjnego procesu w sprawie o morderstwo. Bądź co
bądź, jedyne, co możemy osiągnąć, to zrujnowanie Melbourne'owi kariery. Nawet jeżeli
zdołamy udowodnić oskarżenie, dostanie ledwie parę lat. - Harry delikatnie strzepnął jej
kosmyk włosów z czoła. - Szczęśliwie nie powiodło mu się zabicie mnie, prawda?
Mógł dostrzec, jak Tracy zmaga się z jego tokiem rozumowania.
- On próbował cię zabić - powtórzyła. - Nie można pozwolić, żeby mu to uszło na
sucho.
Harry znowu objął lewą dłonią swoje prawe ramię.
- Gdybyśmy żyli w idealnym świecie, zgodziłbym się z tobą. Ale tak nie jest. Żyjemy
w bardzo niedoskonałym świecie, który jest tak samo szary, co czarno - biały. To jest jedna z
tych szarych stref. Musimy postawić sobie pytanie: czy dobro osiągnięte dzięki puszczeniu
Melbourne'a przeważa nad dobrem, jakie osiągnęlibyśmy, gdybyśmy kazali go aresztować? Ja
uważam, że tak.
Skrzywiła się, nadal nieprzekonana.
- Jeżeli to wyjdzie na jaw, nasz ślub okaże się piekłem. Będziemy mieć na głowie
pełno reporterów i fotografów, bez względu na to, gdzie pojedziemy albo jak bardzo
będziemy starali się ukryć.
Tracy powoli wypuściła powietrze.
- Dałeś mi tę broń celowo, prawda? Wiedziałeś, że Jon spróbuje uciec, jeżeli ja będę
trzymała broń.
- Miałaś minę jak tygrysica broniąca swoich młodych. Nigdy nie zgodziłabyś się go
wypuścić - odparł.
Tracy zmrużyła oczy.
- To miał na myśli, gdy pytał, czy się zastanowiłeś. Wiedział, że dajesz mu szansę
ucieczki.
Harry nie odpowiedział.
- Do licha! - wykrzyknęła.
- Kochanie, będę całkowicie bezpieczny, i ty także. Zdeponuję u mojego prawnika list
wskazujący Melbourne'a jako podejrzanego, gdyby cokolwiek mi się przytrafiło. Dopilnuję,
żeby się o tym dowiedział.
Tracy poczuła, jak fala adrenaliny, napędzająca jej pragnienie pojmania Jona,
rozpływa się. Zawrzał w niej gniew. Nie chciała być w tej sprawie rozsądna. Chciała
zobaczyć Jona za kratkami.
Lekki powiew potargał włosy Harry'ego, który powiedział:
- Dziennikarze są jak pitbulle. Kiedy raz wbiją zęby w smakowity temat, taki jak ten,
nie popuszczą. Tylko o tym pomyśl.
- Kiedy dowiedzą się, że wychodzę za mąż za hrabiego Silverbridge'a, i tak będą nas
oblegać - odpowiedziała chmurnie.
- Zapewne - zgodził się z nią. - Ale to temat na dwa dni, a nie ciągnący się skandal.
Możemy to jakoś przeżyć.
Kiedy Tracy wpatrywała się w jego spokojne brązowe oczy, na długą chwilę zapadła
cisza. Potem westchnęła.
- Chcę zobaczyć ten list, zanim wyślesz go do swojego prawnika. I podpiszę go też
jako świadek.
- Znakomity pomysł - powiedział Harry. Zmierzyła go od stóp do głów. Oceniała jego
stan.
Wcześniej Harry upuścił broń na ziemię i wciąż podtrzymywał zranione ramię,
przyciskając je do piersi. Tracy spojrzała na nie i powiedziała:
- Dzięki Bogu, że nie dostałeś drugiego ciosu w głowę.
Harry objął ją zdrową ręką i pocałował jej włosy.
- Dostałbym, gdybyś ty nie wrzasnęła mojego imienia. Na Boga, jak to się stało, że to
zrobiłaś?
Tracy na moment oparła policzek na jego ramieniu.
- Powiem ci później. W tej chwili twoje ramię potrzebuje prześwietlenia.
- Nie sądzę, żeby było złamane - odparł uspokajająco. - Kiedyś złamałem rękę i
odczuwałem to silniej niż teraz. To zapewne tylko drobne uszkodzenie tkanki.
- Lepiej niech lekarz o tym zawyrokuje - powiedziała stanowczo. - No dalej, daj mi tę
cholerną broń i wracajmy do domu.
Harry miał rację co do drobnego uszkodzenia tkanki. Lekarz w szpitalu dał mu
temblak i środki przeciwbólowe i powiedział, że absolutnie nie wolno mu dosiadać konia,
póki nie wydobrzeje.
To ostatnie zalecenie wprawiło Harry'ego w zły humor.
- Już straciłem sporo czasu - poskarżył się Tracy następnego ranka.
Pozwoliła mu wślizgnąć się do jej łóżka, ale sen to było wszystko, na co mu
zezwoliła. To jeszcze bardziej popsuło mu nastrój.
- Parę dni wolnego nie wyrządzi koniom krzywdy - powiedziała.
Harry przecząco pokręcił głową.
- Konie tak szybko tracą kondycję, że to nie przelewki. To, na co pracuje się przez
rok, może ulotnić się w miesiąc.
Tracy odpowiedziała bez związku:
- Czy już ci mówiłam, że kupiłam Dylana dla ciebie?
Harry posępnie kontemplował jedną z kolumienek przy łóżku, ale jego głowa obróciła
się raptownie.
- Nie wierzę, że to zrobiłaś.
- Ale ty w zamian udzielisz mi lekcji na Pendletonie.
Lekka zmarszczka przecięła mu czoło. Nie odpowiedział.
- Miałam zamiar cię zapytać, czy dostanę jakiś diadem albo coś w tym rodzaju, kiedy
zostanę hrabiną - powiedziała.
Jego zmarszczka wygładziła się.
- W rzeczy samej, dostaniesz tiarę Oliverow z szafirami i diamentami - odpowiedział.
- Jest w naszej rodzinie od ponad trzystu lat, udało mi sieją zachować. Możesz ją założyć,
kiedy zostaniesz przedstawiona na dworze. A kiedy wreszcie nastąpi kolejna koronacja,
będziesz miała miejsce w pierwszych rzędach w opactwie westminsterskim.
- Rety - odparła Tracy z nabożnym szacunkiem. - Tylko poczekaj, aż moja matka to
usłyszy. Nareszcie będę robić coś, co zaaprobuje.
Palce jego zdrowej dłoni zamknęły się na jej palcach.
- Jak ona może cię nie aprobować? Tracy odpowiedziała na uścisk jego dłoni.
- Ona sądzi, że ludzie, z którymi współpracuję przy filmach, to narkomani, alkoholicy
i rozpustnicy.
Na moment zapadła cisza, a potem Harry odezwał się kwaśno:
- Nie jestem pewien, czy rodzina królewska jest wiele lepsza.
Tracy roześmiała się i zapytała:
- Czy nasze dzieci będą miały tytuły?
- Nasz najstarszy syn będzie nosił tytuł lorda Rivertona. To jeden z moich
pomniejszych tytułów i tradycyjnie nadawany jest dziedzicowi. Pozostali nasi synowie będą
tylko wielmożnymi panami, ale nasze córki będą tytułowane lady.
- Mamie zdecydowanie się to spodoba - powiedziała z zadowoleniem. - Już słyszę ją,
jak opowiada w klubie: „Moje wnuki, lord Riverton i lady Sarah, niedługo przyjadą z wizytą”.
Harry westchnął.
- Cóż, cieszę się, że mogę mieć jakiś wkład w to małżeństwo. Jak na razie wydaje się,
że wszystko dajesz tylko ty.
Przysunęła się bliżej i oparła głowę na jego zdrowym ramieniu.
- Nie bądź niemądry. To co moje, jest i twoje, a to co twoje, jest i moje. Na tym
polega małżeństwo.
- Mhm. - Podniósł jej dłoń do ust i pocałował. - Dziś moje ramię ma się znacznie
lepiej.
- Doprawdy? - W jej głosie zabrzmiał sceptycyzm.
- Spokojnie przespana noc dokonała cudów.
- Pozwól, że zobaczę. - Nachyliła się nad nim, zsunęła górę jego staroświeckiej
piżamy i przyjrzała się intensywnie fioletowej plamie szpecącej jego ramię.
- Och - powiedziała. - To z pewnością wygląda gorzej niż zeszłej nocy.
- Siniaki zawsze ciemnieją. To nic nie znaczy. Opuściła niżej głowę i delikatnie
pocałowała obite miejsce.
- Biedny chłopczyk. To głowa, to znów ramię. Naprawdę dostałeś manto.
- To prawda. I teraz na pewno przydałoby mi się nieco pocieszenia.
Pochyliła się i pocałowała go w usta, a jej włosy rozsypały się nad nimi niczym
namiot.
- Jeżeli będziesz leżeć spokojnie i nie będziesz ruszał ramieniem - mruknęła.
- Obiecuję - odpowiedział z entuzjazmem.
- Dobrze - odparła. Zdjąwszy mu spodnie od piżamy, przerzuciła nad nim jedną nogę i
pochyliła się, żeby pocałować go jeszcze raz.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Jego samego ranka Dave poinformował Tracy, że Jon został wezwany w pilnej
sprawie rodzinnej.
- Dzięki Bogu, że skończyliśmy kręcić sceny z nim tu, w Silverbridge - powiedział
reżyser. - Ma jeszcze trochę zdjęć w Londynie, ale ponieważ to właśnie tam pojechał,
będziemy mogli go sprowadzić, żeby dokończyć.
- Na pewno - odpowiedziała Tracy jakby nigdy nic. - Dave, chcę ci powiedzieć, że
zamierzam zostać tutaj, w Silverbridge, kiedy wyjedziecie do Londynu. Skończyłam zdjęcia,
ale jeżeli potrzebujesz nakręcić coś powtórnie, daj mi znać.
Dave uśmiechnął się do niej z sympatią.
- Będzie z ciebie piękna hrabina, Tracy. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Skąd wiedziałeś, że zamierzamy się pobrać? Stali w pobliżu wozu firmy
cateringowej, z którego wydawano drugie śniadanie. Sporo innych osób stało dokoła. Popijali
herbatę i jedli ciasteczka, ale nikt nie próbował do nich dołączyć.
Dave roześmiał się, słysząc jej pytanie.
- Żartujesz? Trzeba by być ślepym, głuchym i głupim, żeby nie wyczuć, że między
wami dwojgiem jest jakaś chemia.
Tracy nie wiedziała, czy powinna być ucieszona, czy zakłopotana tą odpowiedzią.
Odezwała się, nieco wytrącona z równowagi:
- To nie musi oznaczać ślubu. Mogliśmy po prostu mieć romans.
Dave pokręcił głową.
- U Silverbridge'a to poważna sprawa. Od razu to widać.
- U mnie też jest poważna - odpowiedziała. Grupa jedzących śniadanie zaczęła się
wykruszać i Dave podniósł rękę, witając się z dwoma elektrykami, którzy przeszli przed nim.
Potem znowu odwrócił się do Tracy:
- Mam nadzieję, że to nie oznacza, że zamierzasz porzucić karierę?
Tracy głęboko zastanawiała się już nad tym i teraz mogła udzielić stanowczej
odpowiedzi:
- Nie, lubię kręcenie filmów. Nie będę pracować tak dużo, bo chcę mieć rodzinę, ale
też i nie zrezygnuję całkiem.
- Dobrze. - Miał poważną minę. - Wiesz, że sprawdziłaś się w tym filmie. Masz
prawdziwy talent, a do tego urodę.
Tracy poczuła się ogromnie zadowolona.
- Dziękuję, Dave. To wiele znaczy, usłyszeć to od ciebie.
Skinął głową.
- No to w porządku. Zadzwonię do ciebie, jeżeli będę cię potrzebował. - Nachylił się i
pocałował ją w policzek. - Powodzenia, Tracy.
- Dziękuję, Dave.
Podczas lunchu Meg i Tony chcieli się dowiedzieć, co stało się z ręką Harry'ego, więc
zabrał ich oboje oraz Tracy w zacisze swojego gabinetu i opowiedział im, co się stało z
Jonem.
- Melbourne? - Tony zapytał z niedowierzaniem, siedząc wygodnie na starym
skórzanym krześle. - Do diabła, czemu Melbourne miałby chcieć cię zabić, Harry?
Harry, który siedział przy biurku, odpowiedział:
- Okazuje się, że jest przyrodnim bratem Dany Matthews i obwinia mnie za jej śmierć.
Chodziło mu 0 zemstę.
- Nie mogę w to uwierzyć - Meg odezwała się z krzesła obok biurka Harry'ego. -
Zawsze był dla mnie taki miły.
- Tak, cóż, to nie na tobie chciał się zemścić - powiedział cierpko Harry.
Tony wstał, podszedł do okna i odwrócił się twarzą do brata.
- Czy jesteś pewien, że słusznie postąpiłeś, puszczając go wolno? Czy on nie będzie ci
zagrażał w przyszłości?
Harry wyjaśnił mu sprawę listów, jakie on i Tracy zamierzali zdeponować u swoich
prawników.
- A zatem jeżeli coś by mi się stało - zakończył pogodnym tonem - dopilnujcie, żeby
odwiedzić Trumbulla. On będzie miał informacje obciążające Melbourne'a.
Tony energicznie pokiwał głową; wyglądał tak, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale
zmienił zdanie 1 odwrócił głowę, żeby wyjrzeć przez okno.
- Cóż, ja uważam, że powinien za to zapłacić - powiedziała Meg z oburzeniem. - To
nie jest błaha sprawa, Harry. On próbował cię zabić.
Harry zerknął na Tracy i powiedział z nutą wesołości:
- Tracy uważała tak samo. I kto powiedział, że kobiety są mniej krwiożercze niż
mężczyźni?
Uśmiechnęła się do niego i jego ciemne oczy rozjaśniły się.
Tony odwrócił się od okna.
- A zatem pożar w stajni i zamachy na twoje życie to jednak były dwie odrębne
sprawy?
Harry przytaknął.
- Może komendant straży się mylił - powiedziała Meg. - Może pożar w stajni to
naprawdę był wypadek.
Tracy zobaczyła, jak Harry spogląda Tony'emu w oczy, ostrzegając go, żeby milczał.
Potem Harry odpowiedział:
- Myślę, że masz rację, Meggie. Ktoś musiał ukradkiem wnieść naftę, żeby się ogrzać,
i to spowodowało pożar.
Tracy pomyślała, że dobrze będzie zabrać Meg i pozwolić panom na rozmowę.
Popatrzyła na zegarek i powiedziała:
- Meg, przegapisz swoją wizytę u Beth, jeżeli się nie pospieszymy.
Meg wyglądała na niezdecydowaną, a potem zapytała Harry'ego:
- Jak długo będę musiała chodzić do Beth? Świetnie sobie radzę. Naprawdę już jej nie
potrzebuję.
- Jednym z powodów, dla których świetnie sobie radzisz, jest to, że chodzisz do Beth -
odparł Harry. - Chcę, żebyś u niej została, dopóki nie wyjedziesz do szkoły.
Meg założyła sobie za uszy włosy, które nabrały już połysku.
- Nie mam nic przeciwko chodzeniu do niej, ale ona jest droga, Harry, a ja naprawdę
uważam, że już jej nie potrzebuję.
Harry pokręcił głową.
- Nie martw się o koszty. Musisz się tylko skupić na tym, żeby wyzdrowieć. To twoja
praca, Meggie. Tego od ciebie potrzebuję.
Meg nadal wyglądała na niezdecydowaną, ale odpowiedziała:
- Okej.
Tracy zmieniła temat.
- U Aldridge'a widziałam śliczny żakiet. Pójdźmy tam po twojej wizycie. Myślę, że
świetnie by na tobie wyglądał.
- Naprawdę? - Zatroskany wyraz twarzy Meg powrócił. - Czy był bardzo drogi?
- Jeżeli żakiet ci się podoba, to go kup - powiedział Harry. - Wyglądasz teraz tak
ślicznie, że powinnaś mieć do ubrania coś więcej niż tylko dżinsy i swetry.
Meg uśmiechnęła się nieśmiało.
- Czy naprawdę ślicznie wyglądam?
Tony odpowiedział ze swojego fotela przy oknie:
- Harry i ja szykujemy się, żeby odganiać chłopaków kijami do krykieta.
Meg roześmiała się.
Tracy, która miała szczery zamiar sama kupić żakiet dla Meg, podniosła się.
- Chodź, Meggie. Pora na nas.
Kiedy panie wyszły z pokoju, Tony usiadł na krześle zwolnionym przez Tracy i
zapytał bez owijania w bawełnę:
- Czy to Martin podłożył ogień w stajni?
Harry zamknął oczy, potem otworzył je i odpowiedział:
- Tak. Powiedział mi, że Mauley zapłacił mu za to sporą sumę. Ned dał się przekupić,
bo chciał założyć własną stajnię.
- Oczywiście go wylałeś.
- No cóż... nie.
Idealne brwi Tony'ego ściągnęły się, kiedy powiedział z naciskiem:
- Harry, ten człowiek spalił ci stajnię.
- Wiem. - Harry przesunął zranioną rękę. - Ale jest mu ogromnie przykro. Powiedział
mi, że próbował zagasić ogień, ale nie dał rady.
Tony prychnął.
- Nie mów mi, że wierzysz w te brednie.
- Właściwie to wierzę.
Tony spojrzał na niego i odezwał się zgryźliwie:
- Mieć miękkie serce to jedno, ale mieć rozmiękczony mózg to już zupełnie co innego.
Harry podniósł zdrową dłonią srebrny nożyk do papieru i próbował się wytłumaczyć:
- Tony, ja potrzebuję Neda. Nigdy nie znajdę innego nadzorcy stajni, któremu mogę
powierzyć ujeżdżenie moich koni tak, jak jemu. A teraz potrzebuję go jeszcze bardziej niż
kiedykolwiek, bo sam nie mogę jeździć.
Zapadła cisza. Potem Tony zapytał ostrożnie:
- Czy myślisz, że możesz mu zaufać? Po tym, co zrobił...
Harry odłożył nożyk.
- Mogę mu zaufać, jeżeli chodzi o konie. Ja sam nigdy nie będę się przy nim czuł tak
samo, ale wiem, że mogę mu powierzyć swoje konie. A to jest dla mnie najważniejsze.
- Ty i te twoje cholerne konie - odparł Tony z mieszaniną irytacji i rezygnacji w
głosie.
- Ned je wyprowadził. On nigdy nie skrzywdziłby koni.
Tony westchnął.
- A co zamierzasz zrobić z Mauleyem?
Odpowiedź Harry'ego była natychmiastowa.
- Nie ma sposobu, żebym mógł oskarżyć Mauleya bez oskarżania Neda.
Tony nie wyglądał na zaskoczonego tą odpowiedzią.
- A więc Mauley odchodzi wolny jak ptak, a z nim wszyscy inni.
Uśmiech Harry'ego był cierpki.
- Tak sądzę.
Tony powoli pokręcił głową. Harry mówił dalej:
- Zamierzam poruszyć tę sprawę i odwołać się do sekretarza do spraw środowiska od
decyzji Howlesa w sprawie stajni. Przy odrobinie szczęścia zdrowy rozum przeważy i dostanę
pozwolenie na odbudowę z nowoczesnych materiałów.
- A jeżeli sekretarz nie podważy decyzji English Heritage?
Po raz pierwszy od początku tej rozmowy Harry wyglądał na zaniepokojonego.
- Tracy powiedziała, że odbuduje dla mnie stajnię jako prezent ślubny.
Tony uśmiechnął się.
- Wspaniale.
- Tak sądzę - odpowiedział Harry, a zatroskanie nie znikało z jego twarzy.
Tony wycelował palcem w brata i powiedział surowo:
- Ani mi się waż czuć winny, korzystając z pieniędzy Tracy dla ulepszenia
Silverbridge. Stan tego miejsca jak najbardziej leży teraz w jej interesie. Któregoś dnia jej syn
będzie jego właścicielem.
Harry uśmiechnął się blado.
- Tak właśnie powiedziała.
- Nikt nie pomyśli, że ożeniłeś się z nią dla jej pieniędzy. To jasne jak słońce, że
straciłeś dla niej głowę.
- Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to takie oczywiste - odpowiedział Harry z
urazą.
- Widać to po was obojgu. - Tony oparł się wygodniej. - Jak rozumiem, nie chcesz,
żeby Meg wiedziała o Nedzie?
- Nie. - Harry był tego pewien. - Nie będzie potrafiła ukryć swoich uczuć, a ja wolę,
żeby moje otoczenie było możliwie najsympatyczniejsze.
Tony skinął głową, oparł dłonie na poręczach krzesła i podniósł się, mówiąc ponuro:
- Cóż, obawiam się, że muszę wrócić do Londynu i pokazać się w firmie Witherspoon,
Harris i Smith. Wygląda na to, że moja kariera hotelarza i kierownika pola golfowego nie
miała się ziścić.
Wyraz twarzy Harry'ego był nie do odczytania.
- Ambrose Percy zamierza zbudować nowy hotel gdzieś w Anglii. Dlaczego nie
porozmawiasz z nim o zarządzaniu tym hotelem?
Tony odpowiedział drwiąco:
- Czy ty wiesz, ilu ludzi chce dostać tę pracę? A ja nie mam żadnego doświadczenia.
Powód, dla którego Mauley dawał mi to stanowisko, był taki, że jestem twoim bratem. Miał
nadzieję, że zdołam nakłonić cię do sprzedaży. Nie mam żadnych atutów do wykorzystania u
Percy'ego.
Harry odparł łagodnie:
- Mógłbyś mu powiedzieć, że twój brat i jego żona wydadzą tam olbrzymie przyjęcie
powitalne, jeżeli ty będziesz kierownikiem. Zagwarantujemy uczestnictwo kogoś z rodziny
królewskiej. A nawet lepiej, bo Tracy ściągnie jakieś hollywoodzkie gwiazdy.
Tony znowu usiadł i wbił wzrok w Harry'ego.
- Naprawdę byście to zrobili?
- Jeżeli chcesz mieć tę pracę, to zrobimy - odrzekł Harry.
- Tego rodzaju praca pasowałaby mi idealnie. I byłbym w tym dobry.
- Wiem, że byłbyś. Oczy Tony'ego rozbłysły.
- Jeżeli ty i Tracy wydalibyście takie przyjęcie, przyciągnęłoby olbrzymie
zainteresowanie.
- Wiem - odparł i ponownie wstał.
- Jesteś moim asem, Harry! Chyba porozmawiam z Percym.
Harry także się podniósł.
- Idę do stajni, żeby zobaczyć się z Nedem. I powiedziałem Tomowi Neeleyowi, że
potem objadę z nim farmę.
- Dziedzic na włościach - powiedział ciepło Tony.
- To jest życie, jakie lubię - odrzekł Harry. Obaj bracia opuścili razem gabinet w
cichej zgodzie.
Pięć dni później Tracy i Harry spotkali się w gabinecie Harry'ego z Markiem
Sandersonem, detektywem wynajętym przez Tracy. Harry siedział za biurkiem, wciąż z ręką
na temblaku, a psy leżały u jego stóp. Tracy siedziała na krześle po prawej stronie biurka, a
Sanderson naprzeciwko, zwrócony twarzą do obojga. Zdawał raport dotyczący przyrodniego
brata Dany Matthews, a kiedy zakończył, umilkł, czekając na pytania.
Tracy pozwoliła najpierw przemówić Harry'emu.
- Wydaje mi się to cholernie dziwne, że Dana i Melbourne trzymali swój związek w
tajemnicy - powiedział. - Jaka była tego przyczyna?
Sanderson pogładził swój elegancki czarny wąsik.
- Sąsiedzi opowiedzieli mi, że kiedy Dana opuściła dom, zerwała wszelkie więzy z
rodziną. Zakładam, że chciała, żeby tak pozostało.
- Czy zaszło coś, co sprawiło, że Dana uciekła z domu, kiedy miała zaledwie
piętnaście lat? - zapytała Tracy. - To wygląda na drastyczny krok.
Sanderson zerknął na wydruk raportu, leżący na biurku przed Tracy.
- Z tego dowie się pani, że rozmawiałem z pewną kobietą, Marianne Keys, która była
jej szkolną przyjaciółką. Według pani Keys matka Dany miała wielu przyjaciół, zanim
poślubiła Williama Melbourne'a. Dana zwierzyła się, że była molestowana przez dwóch z
nich.
Harry wydał z siebie stłumiony odgłos i Tracy popatrzyła na niego. W jego szeroko
osadzonych brązowych oczach było widać mieszaninę gniewu i litości.
Sanderson mówił dalej:
- Pani Keys opowiedziała mi też, że Dana i Jon byli związani seksualnie.
Harry zaklął pod nosem.
- Pani Keys uważa, że Dana uciekła, żeby uwolnić się od Jona - dokończył Sanderson.
- Boże drogi - odezwała się Tracy.
- To nie jest przyjemna historia - zgodził się Sanderson.
Tracy spojrzała na Harry'ego.
- Przeniósł swoją winę na ciebie. Potrzebował obwinić kogoś innego za to, czym się
stała, za to, jak umarła, i wybrał ciebie.
Harry przytaknął, a jego twarz była napięta. Sanderson odwrócił się do Tracy.
- Przeprowadziłem też małe śledztwo w tej drugiej sprawie, panno Collins.
Głowa Harry'ego odwróciła się w jej kierunku.
- W jakiej innej sprawie?
Tracy zignorowała go i powiedziała do detektywa:
- Czy dowiedział się pan czegoś? Detektyw skinął głową.
- Wszystko jest w raporcie. Byłem w stanie potwierdzić, że niejaka Isabel Winters
wypłynęła z Southampton w czerwcu 1820 roku. Zeszła na ląd w Bostonie, a kilka lat później
poślubiła kongresmana z Massachusetts, nazwiskiem Francis Coke. Udało mi się wyśledzić
ich potomków.
Harry przeniósł wzrok z Sandersona na Tracy, a potem z powrotem na Sandersona.
- Czy odkrył pan coś szczególnie interesującego?
- Rzeczywiście, odkryłem. - Raz jeszcze palce jego prawej dłoni pogładziły wąsik. -
Czy wiedziała pani, panno Collins, że Isabel Winters to pani bezpośrednia antenatka?
Harry odwrócił się, żeby na nią popatrzeć; Tracy nie odpowiedziała mu spojrzeniem.
- Właściwie domyślałam się - powiedziała łagodnie.
- Rzeczywiście. Pokrewieństwo jest poprzez pani matkę. Wygląda na to, że jedna z
praprawnuczek Isabel poślubiła na przełomie wieków mężczyznę z Connecticut, a pani matka
jest jedną z ich potomkiń.
- Mój Boże - powiedział Harry.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się niepewnie.
Niedługo później Mark Sanderson wyszedł, po tym jak Tracy zapewniła go, że za
kilka dni otrzyma od niej czek. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Harry wyciągnął zdrową
rękę nad biurkiem i przykrył nią dłoń Tracy.
- Czy dobrze się czujesz?
Odpowiedziała drżącym głosem:
- Jest mi tylko tak przykro, Harry. Biedna Isabel. Jakie to musiało być dla niej
okropne, znaleźć się całkiem sama w obcym kraju, a potem dowiedzieć się, że Charles zginął.
Dłoń Harry'ego zacisnęła się na jej dłoni, a jego spojrzenie przesunęło się z jej twarzy
na portret jego przodka.
- Czy w ogóle masz pojęcie, jakie niezwykłe dla mężczyzny w jego czasach było
podjęcie takiej decyzji? Mężczyźni w Anglii w epoce regencji nie odwracali się plecami do
swoich hrabiowskich tytułów, żeby uciec z guwernantką. Z pewnością nie mężczyźni
posiadający majątek i władzę takie jak Charles.
Tracy zamrugała, powstrzymując łzy.
- On ją bardzo kochał.
- Na pewno. - Harry wciąż patrzyła na portret Charlesa. - I biedny drań został
zastrzelony, zanim zdołał do niej dotrzeć.
Tracy wzięła głęboki, uspokajający wdech.
- On chciał, żebyś ty miał to, czego on nie miał. O to chodziło w całym tym
odtworzeniu przeszłych wydarzeń, Harry. Ty i ja mamy wieść wspólne życie, którego Charles
i Isabel wieść nie mogli.
Harry nadal wpatrywał się w portret.
- Nigdy nikomu o tym nie mów, bo inaczej zamkną cię w wariatkowie.
- Ale ty mi wierzysz, prawda? - zapytała z niepokojem.
Jego spojrzenie powróciło do niej.
- Boże, dopomóż, wierzę. - Poklepał jej dłoń i cofnął rękę. - Jesteś jedną z najbardziej
trzeźwo myślących osób, jakie znam, i jeżeli ty mówisz, że widziałaś duchy, to znaczy, że
musiałaś je widzieć.
- Ty też je widziałeś - odpowiedziała.
Westchnął.
- Tak. Widziałem.
- Harry. - Po raz pierwszy nawiązała do kwestii, 0 której rozmyślała od jakiegoś czasu.
- Czy ty wierzysz w reinkarnację?
Harry natychmiast przybrał nieufną minę.
- Nie mów mi, proszę, że uważasz, że jesteśmy Charlesem i Isabel, którzy wrócili do
życia.
- Być może jesteśmy - odpowiedziała złowieszczo.
- Nie - pokręcił głową, energicznie zaprzeczając. - Zaakceptuję duchy, bo je
widzieliśmy, ale nie tę dziwaczną teorię. - Posłał jej surowe spojrzenie. - Ty ja to ty i ja. Nie
jesteśmy Charlesem i Isabel. Wyglądamy jak oni, bo nosimy w sobie te same geny. Ale na
tym koniec.
Tracy nie była taka pewna, ale dostrzegała, że to nie jest temat, do którego Harry
podchodziłby z otwartym umysłem, i postanowiła nie naciskać. Powiedziała pogodnie:
- Zapewne masz rację. Czytałam zbyt wiele książek Shirley MacLaine.
Między jego brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka.
- Kto to jest Shirley MacLaine? Uśmiechnęła się.
- Aktorka firmowa, która pisze książki o swoich przeszłych wcieleniach. Pamięta, jak
była egipską księżniczką czy coś w tym rodzaju.
Jego czoło wygładziło się.
- Widzisz? Nie chcesz się taka stać, Tracy. To niezdrowe.
Tracy wstała i podeszła do Harry'ego od tyłu.
- Okej, zapomnimy o tym. - Odgarnęła muz czoła gęste i proste włosy. - Kocham
ciebie, a nie Charlesa.
- Bardzo mi miło to słyszeć.
Marshal, uważając, że jeżeli ktoś ma otrzymać pieszczotę, to powinien to być on,
sięgnął łapą w górę i domagał się uwagi Tracy. Spełniła jego życzenie. Przysiadła na piętach i
głaskała go po głowie.
- Mam tylko nadzieję pozyskać Ebony równie łatwo jak tę dwójkę - powiedziała.
- To może trochę potrwać - odparł Harry ostrożnie. Obrócił krzesło, żeby spojrzeć na
Tracy.
- Jasne. I to może nigdy nie nastąpić - odparowała Tracy, gładząc jedwabiste uszy
Marshala.
- Kiedy zda sobie sprawę, że jeżeli chce mnie, to musi zaakceptować i ciebie, pogodzi
się z sytuacją.
Millie, myśląc, że to niesprawiedliwe, by tylko Marshal otrzymywał całą uwagę,
trąciła głową nogę Harry'ego. Posłusznie zaczął ją głaskać.
- A wiesz, że niedawno coś sobie uświadomiłem - odezwał się powoli.
- Co takiego?
- Obie kobiety, z którymi byłem poważnie związany, Hilary i Dana, były wysokie i
szczupłe, i miały rude włosy.
- Szukałeś mnie - odpowiedziała rzeczowo. W zamyśleniu skinął głową.
- Miałem szczery zamiar poślubić Hilary, a potem, kiedy zbliżał się termin ślubu, po
prostu nie mogłem. Czułem, że coś tu jest nie w porządku.
Tracy uśmiechnęła się do niego i przestała głaskać Marshala. Pies dopraszał się o
jeszcze.
- Pobierzmy się tutaj, w Silverbridge - powiedziała, drapiąc spaniela pod brodą. -
Moja rodzina może tu przyjechać. Zrobimy to zupełnie po cichu.
- Tak właśnie bym chciał.
- Ja także.
Rozległo się pukanie do drzwi i Meg wetknęła głowę do pokoju.
- Wiecie co? Pani Wilson i ja właśnie upiekłyśmy ciasteczka. Chcecie skosztować?
Harry i Tracy odpowiedzieli twierdząco i w towarzystwie nieodłącznych psów poszli z
Meg do kuchni.
EPILOG
Rok później
- Natomiast Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą otrzymuje... - Harry i
Tracy z zapartym tchem patrzyli w telewizor, kiedy zeszłoroczny zwycięzca otwierał kopertę
i wyjmował kartkę. Podniósł głowę, uśmiechając się szeroko. - Maria Yearwood.
- Cholera - powiedział Harry.
- Och, no cóż. Wszyscy mówili, że wygra - odparła Tracy. Ale nie potrafiła w pełni
ukryć rozczarowania.
Harry spojrzał na nią surowo.
- Niebyła ani trochę lepsza od ciebie. Niebyła nawet tak dobra jak ty. Po prostu miała
bardziej efektowną rolę.
Tracy westchnęła.
- Cały jej film opierał się na niej, Harry. Mój opierał się na Jonie.
Oboje wrócili spojrzeniem na ekran, kiedy Maria Yearwood, ubrana w głęboko
wydekoltowaną czerwoną suknię od Versacego, gładko wkroczyła na scenę, żeby odebrać
nagrodę.
- Cieszę się, że nie jesteś tam - powiedział Harry, kiedy na ekranie pokazano przelotne
ujęcia przegranych aktorek. - Wszystkie te cholerne kamery celowałyby ci w twarz w nadziei,
że zobaczą rozczarowanie.
- Nie jestem tam dlatego, że nie zmieściłabym się w żadne z krzeseł na widowni. - Jak
gdyby po to, by potwierdzić prawdziwość swoich słów, Tracy przesunęła się całym ciężarem
po kanapie.
Harry siedział obok niej i odwrócił się natychmiast, wpatrując się uważnie w jej twarz,
która była nieco bardziej zaokrąglona niż dziewięć miesięcy temu.
- Wszystko w porządku?
- Poza tym, że jest mi cholernie niewygodnie, wszystko jest świetnie.
- Jeszcze tylko dwa tygodnie - powiedział uspokajająco.
- Jasne, jeżeli urodzę w terminie. - Spojrzała na niego z oburzeniem. - Dzisiaj moja
matka poinformowała mnie przez telefon, że urodziła wszystkie dzieci po terminie i że nie
powinnam się martwić, jeżeli minie wyznaczona data. - Zapatrzyła się na swój brzuch. - To
nie jest coś, co chciałam usłyszeć.
- Nie martw się tym - poradził. - Twoja siostra urodziła w terminie, czyż nie?
Twarz Tracy rozjaśniła się. - Tak.
- A więc nie panikuj, kochanie. - Harry odwrócił się znów do telewizora. - Zaczekaj.
Zaraz będą wręczać Oscara dla najlepszego aktora.
Tracy natychmiast przeniosła uwagę na ekran, na którym rozpromieniona
zdobywczyni zeszłorocznej nagrody dla najlepszej aktorki miała właśnie ogłosić zwycięzcę.
Kiedy otwierała kopertę, kamera przyglądała się publiczności, skupiając się na pięciu
mężczyznach, którzy otrzymali nominacje. Kiedy kamera pokazała Jona, Harry prychnął
zdegustowany.
- Jeżeli ta łachudra dostanie nagrodę, a ty nie...
Tracy przyjrzała mu się z rozbawieniem.
- Łachudra? Mówisz jak lord Peter Wimsey. Harry odpowiedział urażonym
spojrzeniem.
- Nie ma nic złego w lordzie Peterze Wimseyu. Ma pochodzenie, maniery i rozum. A
porównanie z nim uważam za zaszczyt.
- Jonathan Melbourne! - wykrzyknęła aktorka.
- Cholera - powiedział Harry.
- Cicho.
Oboje siedzieli w milczeniu i patrzyli, jak ubrany w smoking Jon wchodzi na podium i
odbiera statuetkę Oscara. Oklaski ucichły, kiedy podszedł do mikrofonu, żeby wygłosić
mowę.
- Jest tak wiele osób, którym powinienem za to podziękować - zaczął mówić. Jego
imponujący głos brzmiał nieco bardziej ochryple niż zazwyczaj. Wymienił listę nazwisk, w
tym producenta, reżysera i operatora Zazdrości, a także swojego angielskiego i
amerykańskiego agenta. Potem powiedział: - Na koniec, choć to nie umniejsza jej rangi,
chciałbym złożyć szczególne podziękowania Tracy Collins, której obecność rozświetliła ten
film i której nazwisko przydało mu popularności.
Rozległ się aplauz, kiedy Jon opuszczał scenę, mocno dzierżąc w zaciśniętej dłoni
swojego Oscara.
- To było miłe z jego strony - odezwała się Tracy. Harry prychnął.
- Chociaż tyle mógł zrobić ten łajdak. Tracy odparła nieco posępnie:
- Zważywszy że powinien być w więzieniu, zamiast odbierać nagrodę Akademii,
zgadzam się z tobą.
Zaczęła się reklama i Harry pomógł Tracy wstać, żeby mogła pójść do łazienki. Kiedy
wróciła, Akademia była gotowa wręczyć swoją nagrodę dla najlepszego reżysera.
- Powinien ją dostać Dave, ale nie wiem, czy dadzą ją Anglikowi - powiedziała,
moszcząc się znów obok Harry'ego niczym okręt wpływający do portu.
Ebony, która wróciła za nią do saloniku, wskoczyła teraz na kanapę i zdołała wcisnąć
się między Harry'ego a Tracy. Miauknęła, że chce pieszczot. Tracy posłusznie podrapała ją w
ulubione miejsce nad ogonem.
- Mam nadzieję, że nie będzie zazdrosna o maleństwo - powiedziała Tracy, z
niepokojem przyglądając się małej czarnej kotce.
- Przywykła do ciebie, przywyknie i do niego - odpowiedział Harry pogodnie.
Na chwilę zapadła cisza, kiedy oboje patrzyli, jak prowadzący przedstawia
zeszłorocznego laureata, którego zadaniem było wskazanie zdobywcy tegorocznej nagrody.
Kiedy laureat przemierzał scenę, Tracy odezwała się:
- Czy wiesz, że ciągle jestem zła na tego lekarza za zdradzenie nam płci maleństwa?
Chciałam mieć niespodziankę.
- Wiem, że chciałaś, kochanie - Harry odpowiedział współczująco. - Dopilnujemy,
żeby następne było niespodzianką.
- Czy już ci mówiłam, że rozmawiałam dzisiaj przez telefon z Meg? Jest taka
podekscytowana pracą przy nowym filmie Dave'a. - Tracy przerwała pieszczenie Ebony i
skupiła całą uwagę na ekranie. - Byłoby miło, gdyby dostał Oscara dla najlepszego reżysera.
- Uhm - mruknął Harry i oboje wychylili się nieco do przodu, kiedy otwierano
kopertę.
Zeszłoroczny „zwycięzca uśmiechnął się i powiedział po prostu:
- David Michaels.
- Tak! - piąstka Tracy uniosła się w powietrze.
- No i dobrze - powiedział Harry.
Oboje z uśmiechami na twarzach patrzyli, jak Dave wchodzi na scenę, żeby przyjąć
Oscara. On także wymienił Tracy w swojej liście osób, którym dziękował, i Harry odezwał
się:
- Podpowiedz dla Akademii, że wybrali złą aktorkę dla swojej nagrody.
- Kiedy ja zdobędę tę nagrodę, to chcę tam być - odpowiedziała stanowczo Tracy. - To
dobrze, że dali ją Marii. Wykonała dobrą robotę, zasłużyła na nią.
Ebony, uświadomiwszy sobie, że pieszczoty od Tracy skończyły się, przeskoczyła na
kolana Harry'ego i została tam aż do końca programu. Zazdrość otrzymała nominację dla
najlepszego filmu, ale przegrała z Wojną światów.
Na koniec Harry wyłączył telewizor. Było już bardzo późno, bo siedzieli w nocy, żeby
obejrzeć program z satelity.
- Chodź, kochanie - powiedział do Tracy, wyciągając do niej ręce, żeby pomóc jej
wstać. - Ty i mały lord Riverton potrzebujecie drzemki dla urody.
Jego dłoń spoczęła delikatnie między łopatkami Tracy, kiedy poszli w kierunku
sypialni.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że nie rozmawialiśmy o prawdziwym imieniu dla
maleństwa? - zapytała. - Ja z pewnością nie zamierzam nazywać go lordem Rivertonem.
Harry spojrzał na nią, ze zdziwieniem unosząc brwi.
- Nie sądziłem, że jest jakakolwiek wątpliwość co do imienia.
- Charles - powiedziała cicho.
- Oczywiście.
Na moment oparła policzek na jego ramieniu, a potem ruszyli dalej w stronę sypialni.