Wolf Joan Tajemnica Silverbridge

Joan Wolf

TAJEMNICA SILVERBRIDGE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

No i jak poszło pierwsze czytanie, maleńka? - zapytał Mel Barker, agent aktorki Tracy Collins. Po­łączenie telefoniczne Los Angeles z Londynem było idealne.

- Chyba świetnie - odpowiedziała Tracy. - Lody nieco stopniały, kiedy okazało się, że mówię z auten­tycznym angielskim akcentem. A Dave Michaels, re­żyser, był bardzo miły.

- Do diabła, lepiej niech będzie miły - odparł z naciskiem Mel. - Ocaliłaś jego film, kiedy podpisa­łaś kontrakt.

- Muszę przyznać, że trochę się denerwuję. - Tra­cy oparła się na poduchach kanapy, jednej z trzech w salonie luksusowego apartamentu, który wynajęła dla niej wytwórnia. - Chodzi mi o to, że przecież pra­cuję z Jonem Melbourne'em. On ma głos jak sam Bóg i grywa Szekspira, Mel. A wszystko, co ja kiedy­kolwiek robiłam, to komedia romantyczna.

- Trochę za późno, żeby mieć pietra - wytknął Mel. - Pamiętaj, że to ty chciałaś zrobić ten film; ja byłem przeciwko. Rola jest zbyt mała. Melbourne jest gwiazdą, ty masz do powiedzenia dokładnie jed­ną czwartą tego, co on...

- Proszę, nie mów: „A nie mówiłem” - odpowie­działa Tracy z nutą uszczypliwości w głosie. - Ja nie mówię, że mi przykro, że to wzięłam. Mówię, że tro­chę się denerwuję tym wyzwaniem. To książka nieła­twa do przerobienia na film.

Powieść, o której mówiła Tracy, Zazdrość, zdobyła w Wielkiej Brytanii nagrodę Bookera dla najlepszej powieści roku i stała się bestsellerem także w Ame­ryce. W zasadzie była to literacka opowieść o arysto­kratycznej angielskiej rodzinie z czasów regencji. Prawa do jej sfilmowania zakupił amerykański pro­ducent, który nakłonił rodzimą wytwórnię filmową do zainwestowania w produkcję.

Pojawiły się jednak kłopoty z doborem obsady. Kierownictwo wytwórni z niechęcią zgodziło się co do tego, że największy angielski aktor szekspirowski będzie dobry do filmu, ale uparli się przy głównej ro­li kobiecej. Chcieli nazwiska z pierwszych stron gazet - to zapewniało, że amerykańscy kinomani kupią bi­lety. Rola jednak była po prostu zbyt mała, żeby zain­teresowała większość aktorek o takiej pozycji. Studio wpadło w ekstazę, kiedy Tracy zgodziła sieją zagrać.

Reszta Hollywoodu była zdumiona. Filmy, które uczyniły z niej megagwiazdę, to lekkie komedie ro­mantyczne, a nie poważne psychologiczne dramaty. W powszechnej opinii kolegów Tracy chapnęła wię­cej, niż może pogryźć, jej status gwiazdy jest poważ­nie zagrożony.

- Nie mówię: „A nie mówiłem” - powiedział uspo­kajająco Mel. - Będziesz świetna, maleńka. Zawsze jesteś świetna.

- I nie traktuj mnie protekcjonalnie. - Tracy poło­żyła obute w tenisówki stopy na jasnym, drewnianym stoliku kawowym, stojącym obok kanapy.

- Ani mi się śni - zapewnił ją Mel, po czym po­spiesznie zmienił temat. - Jaka wydaje się reszta ak­torów? Jakieś czubki?

- Muszę powiedzieć, że wszyscy wydają się nad­zwyczaj normalni - odparła Tracy. - Ale jestem pew­na, że to się zmieni, kiedy poznam ich lepiej. Mam tylko nadzieję, że nikt nie jest poważnie uzależniony. Mój ostatni film to był koszmar...

Mel westchnął.

- Wiem.

Tracy spojrzała gniewnie na stojący obok niej wa­zon z wielkimi bladoczerwonymi różami.

- Już nigdy więcej nie będę pracować z Matthew Howardem. Nie obchodzi mnie, że on może i jest zdolny i czarujący...

- Wiem, wiem. Nie winie cię. Pewnego dnia posu­nie się za daleko i wyląduje w więzieniu.

- Jemu potrzebna jest kuracja, nie więzienie - od­powiedziała Tracy.

Raz jeszcze Mel uznał za rozsądne zmienić temat.

- Jaki jest ten Melbourne tak w ogóle? Jest wyższy od ciebie czy będziesz musiała stać w rowie, kiedy będziesz z nim grać?

- Ma prawie metr osiemdziesiąt, jest o pięć centy­metrów wyższy ode mnie. Jeżeli założę płaskie buty, powinno być w porządku.

- Pewnie. Nie pozwól, żeby cię onieśmielał. Może i jest nowym Olivierem i takie tam, ale twoje filmy przynoszą olbrzymie pieniądze.

Tracy wyprostowała się.

- Nie daję się łatwo onieśmielić, Mel.

- Wiem, wiem. Ale zdecydowanie masz słabość do gry Melbourne'a. Tylko pamiętaj, że film nie jest wart złamanego centa, jeżeli nikt nie przyjdzie go obejrzeć. Przyjdą zobaczyć ten film ze względu na ciebie, nie ze względu na Melbourne'a.

Wtedy otworzyły się drzwi apartamentu i weszła Gail Ramirez, osobista sekretarka Tracy. Niosła wa­zon ze wspaniałymi liliami. Tracy powiedziała do słu­chawki:

- Mel, Gail właśnie weszła i musi ze mną poroz­mawiać.

- Dobrze. Cieszę się, że przynajmniej na razie wszystko idzie dobrze, maleńka. Zadzwoń do mnie, jeżeli będziesz miała jakieś kłopoty.

- Tak zrobię - odpowiedziała Tracy i rozłączyła się. Gail podniosła wyżej lilie.

- Te są od wytwórni. Gdzie je postawić?

Pokój był już pełen bukietów kwiatów. Tracy machnęła ręką i powiedziała:

- Wszystko jedno.

- Te róże wyglądają na trochę podwiędnięte. - Gail postawiła wazon z liliami i podniosła bukiet czerwonych róż, spoczywający na stole przed olbrzy­mim lustrem w złoconej ramie. - Może je wyrzucę i zastąpię Mami?

- Świetnie - odpowiedziała z roztargnieniem Tracy. Gdy Gail zmieniała kwiaty w wazonie, przypo­mniała sobie o czymś.

- Och, wcześniej telefonowała twoja matka. Chce, żebyś do niej oddzwoniła.

Tracy usiadła prosto i postawiła stopy na podło­dze.

- Widocznie Kate urodziła.

Tracy znów podniosła słuchawkę telefonu i już za parę minut słuchała, jak jej matka zachwyca się ważącą ponad trzy i pół kilo dziewczynką, którą jej siostra wydała na świat kilka godzin wcześniej.

- Kate i Alan muszą być przejęci - powiedziała Tracy. Raz jeszcze wyciągnęła długie nogi na stoliku kawowym. - Nareszcie dziewczynka.

- Są uszczęśliwieni - odparła jej matka. - Tak jak i twój ojciec. Tak naprawdę to myślę, że on nawet bardziej cieszy się z dziewczynki niż Alan i Kate.

- A ty? - zapytała Tracy. - Cieszysz się, że masz wnuczkę?

Nastąpiła chwila ciszy. A potem...

- Sama nie wiem. Córki potrafią być okropnym zmartwieniem... Znacznie większym niż synowie.

Tracy przewróciła oczami, spoglądając na Gail.

- Jeżeli to się miało tyczyć mnie, mamo, to nie masz powodu, by się martwić. Radzę sobie świetnie...

- Wolałabym, żebyś nie była tak daleko. Nie bę­dziesz nawet na chrzcinach.

- Brat Alana też nie będzie mógł przyjechać na chrzciny - zauważyła Tracy. - Takie rzeczy się zda­rzają, mamo.

- Robert jest oficerem marynarki i jest na morzu. On pracuje...

- Ja również - odpowiedziała Tracy najłagodniej jak potrafiła.

- To nie to samo.

Tracy policzyła do dziesięciu, po czym znowu zsu­nęła stopy na podłogę i usiadła prosto.

- Czy masz numer do Kate, do szpitala? Chciała­bym do niej zadzwonić.

- Ona będzie spała. Lepiej jej nie przeszkadzać. Jutro możesz zadzwonić do niej do domu - powie­działa pani Walters. - Uważam, że to, w jaki sposób w tych czasach wyrzucają młode matki ze szpitala, jest po prostu okropne. Kiedy ja rodziłam was, dziewczynki, byłam tam przez pięć dni.

- Czy zamierzasz przeprowadzić się do Kate, ma­mo?

- Tak. Na kilka dni. Dopóty, dopóki Kate nie po­czuje się na tyle silna, żeby sama dać sobie radę.

- To wspaniale - powiedziała szczerze Tracy. Rozmawiały z matką jeszcze przez kilka minut, po czym Tracy odłożyła słuchawkę.

- Jak rozumiem, twoja siostra urodziła córkę - odezwała się jej sekretarka.

- Tak - odpowiedziała Tracy z uśmiechem. - Bar­dzo się cieszę z jej powodu. Tak strasznie chciała mieć dziewczynkę. - Wstała z kanapy i wyciągnęła ramiona nad głowę.

- Moja matka zawsze mówiła, że każda kobieta powinna mieć córkę - powiedziała Gail.

- Moja matka zgodziłaby się z tym, pod warun­kiem że ta córka jest taka jak Kate - odparła Tracy oschle, bezwładnie opuszczając ramiona.

Gail przyglądała jej się przez chwilę w milczeniu.

- Twoja matka cię uwielbia, wiesz o tym. Ona się tylko o ciebie martwi.

Matka Tracy była wielce przyzwoitą matroną z Connecticut, która nigdy nie pogodziła się z tym, że jej najmłodsza córka jest słynną gwiazdą filmową. Była przekonana, że to niezdrowy sposób życia, przy którym Tracy jest narażona na kontakty z wszel­kiego typu niegodziwcami: ludźmi mówiącymi sproś­nym językiem, popełniającymi cudzołóstwa, zażywa­jącymi narkotyki. Dodałaby do tej listy jeszcze więcej rozpusty, ale dalej wyobraźnia pani Walters już nie sięgała.

- Ona uważa, że mój zegar biologiczny tyka coraz szybciej. Chce, żebym wyszła za mąż, ustatkowała się i miała dzieci - powiedziała Tracy z goryczą. - Widzi tylko takie życie dla kobiety.

- Dla mnie to nie brzmi jak złe życie - odparła Gail. Po chwili Tracy uśmiechnęła się.

- Dla mnie też nie. Ale facet musi być w porząd­ku.

- O, i w tym tkwi problem - odpowiedziała Gail. - Jeszcze nigdy nie spotkałam kobiety tak wybrednej jak ty. Ostatniemu facetowi dałaś kosza, bo nie po­dobał ci się jego śmiech! Też mi powód, Tracy.

- Śmiał się jak kozioł. Nikt nie mógł tego wytrzy­mać.

Jedyną odpowiedzią Gail było przewrócenie ocza­mi. Potem, kiedy Tracy ruszyła w stronę sypialni, Gail odezwała się:

- Pamiętasz, że za godzinę masz konferencję pra­sową?

- Pamiętam - odpowiedziała ponuro Tracy. W Hollywood była znana jako aktorka wyjątkowo dobrze współpracująca na planie; równie była zna­na ze swojej niechęci do prasy.

- Nie musisz wyglądać, jakby ci mieli wyrywać ząb - powiedziała Gail.

- Naprawdę myślę, że wolałabym raczej, żeby mi wyrywali ząb, niż spotykać się z prasą - odparła Tra­cy. - I to brytyjską prasą. - Zadygotała. - To jeszcze więksi plotkarze niż u nas.

Gail przeszła po grubym dywanie kilka kroków w stronę Tracy.

- Tracy, proszę, spróbuj odpowiadać na ich pyta­nia więcej niż dwoma czy trzema słowami. Szkodzisz swojemu wizerunkowi, jeśli jesteś taka lapidarna.

- Do diabła z moim wizerunkiem - prychnęła Tra­cy. - Będę uprzejma i odpowiem na ich cholerne py­tania, ale nie oczekuj ode mnie, że z własnej woli do­dam jakieś informacje. Nauczyłam się dawno temu, jakie to niebezpieczne być miłym dla prasy.

- Ciągle nie możesz przeboleć tej absurdalnej hi­storii z „Reportera”?

Tracy założyła ręce na piersiach.

- Ten żałosny szmatławiec na pierwszej stronie wy­drukował supernews, że jestem w ciąży z Benem Affleckiem. Ja nawet nie znam Bena Afflecka! Powie­działam im tylko, że podziwiam jego grę. Cały rok zabrało mi uspokojenie matki. Wiesz o tym, Gail.

Gail westchnęła.

- Nadal uważam, że powinnam ich pozwać do są­du - złościła się Tracy.

- Nie, nie powinnaś - odpowiedziała Gail. - Mia­łaś całkowitą rację, że posłuchałaś Mela. Nikt nie uwierzył w tę głupią historię, a pozywanie ich doda­łoby jej tylko wiarygodności.

- No cóż, ze wszystkich ludzi właśnie ty powinnaś przestać namawiać mnie na pogaduszki z prasą. Wiesz, do czego to może doprowadzić...

Gail znowu westchnęła.

- Tak, chyba wiem.

- Umieram z głodu - powiedziała Tracy. Gail spojrzała na nią.

- Sprowadzę obsługę, żeby przysłali na górę coś do jedzenia. Wystarczy sałatka?

- Sałatka będzie w sam raz. Pamiętaj, żeby zamó­wić też dla siebie. - Tracy zmarszczyła nos. - I po­wiedz im, że to ma być natychmiast. Nie wydaje mi się, żebym mogła stawić czoła brytyjskiej prasie o pu­stym żołądku.

Sześć tygodni później Tracy stała przed ogromnym teatralnym lustrem, podczas gdy krawcowa upinała tył jej sukni. Reszta wielkiego pokoju była zapełniona wieszakami z kostiumami, deską do prasowania i stojakiem na buty, zapchanym obuwiem we wszel­kich rozmiarach i z rozmaitymi obcasami. Krawcowa nie poskąpiła sobie tego ranka perfum i w powietrzu unosiła się dusząco słodka woń kapryfolium.

- Już - powiedziała, odsuwając się od Tracy. Od­wróciła się, żeby spojrzeć na mężczyznę stojącego za obiema paniami. - Co pan o tym sądzi, panie Ab­bott?

- Sądzę, że jest doskonale - odpowiedział ze swo­im nienagannym uniwersyteckim akcentem Sidney Abbott, projektant kostiumów. Był wysokim, chu­dym mężczyzną z szopą idealnie wyszczotkowanych blond włosów. - Jak pani myśli, panno Collins?

Z lustra spoglądała na Tracy angielska dama, któ­ra mogłaby wyjść ze stron powieści Jane Austen. Jej balowa suknia z białej francuskiej gazy miała wysoki stan i na halce z niebieskiego jedwabiu opadała jej do kostek. Brzeg sukni był haftowany w kwiaty, a bu­ty Tracy z miękkiej białej skórki przypominały współ­czesne baletki. Jedyne, co wydawało się nie pasować do tego obrazu, to były jej włosy. Sięgały Tracy ra­mion, jak co dzień.

- Jest prześliczna - odparła szczerze.

- To jest suknia, którą Julia będzie miała na sobie w wieczór, kiedy po raz pierwszy spotka Martina - powiedział Sidney. - Zaaranżujemy tę scenę w wiej­skiej rezydencji. Dave wynajął ją w Wiltshire. Dave mówi, że jest tam sala, która idealnie się nada.

- Oszałamiająca.

To słowo zostało wypowiedziane dobrze znanym dźwięcznym, melodyjnym, głosem i Tracy zobaczyła w lustrze, jak w jej polu widzenia pojawia się Jonathan Melbourne. Był to krzepki mężczyzna z kręco­nymi brązowymi włosami i jasno orzechowymi oczyma. Tracy odwróciła się, żeby stanąć do niego przo­dem, i uśmiechnęła.

- Kiedy cię widzę, doskonale rozumiem, jak Martinowi udaje się wpaść w taki szał zazdrości.

Tracy miała długą praktykę w przyjmowaniu kom­plementów z wdziękiem.

- To śliczna suknia - przytaknęła i spojrzała na projektanta kostiumów. - Wszystkie ubiory są cu­downe, Sidney. Mam tylko jedno pytanie: jaku licha kobietom w tamtych czasach udawało się nie marz­nąć? Chodzi mi o to, że nie było centralnego ogrze­wania, a te suknie są cieniuteńkie, żeby nie powie­dzieć więcej...

- Och, my, Anglicy, jesteśmy twardsi niż wy, Ame­rykanie - odpowiedział Sidney Abbott głosem, w którym zabrzmiała lekka nuta wyższości. - Nawet dzisiaj nie rozpieszczamy się centralnym ogrzewa­niem tak, jak wy to robicie.

- Może i nie, ale widzę, że wszystko, co nosicie, to swetry i długie spodnie. - Tracy spojrzała znacząco na ciepłe męskie ubrania. - Nie zauważyłam, żeby ktokolwiek paradował z gołymi ramionami i w spód­niczce z gazy.

- Ja od czasu do czasu zakładam spódniczkę z ga­zy, ale tylko w zaciszu własnego domu - powiedział poważnym tonem Jon.

Tracy się roześmiała. Sidney odwrócił się do Jona.

- Czy przyszedłeś na przymiarkę?

- Tak, ale poczekam, dopóki nie skończycie z Tracy.

- Tracy jest gotowa - zapewnił go Sidney. - Bę­dziemy mogli zaczynać, kiedy tylko się przebierze.

- Doskonale.

Tracy przeszła do sąsiedniego pokoju, zapełnione­go jeszcze większą liczbą kostiumów wiszących na ruchomych wieszakach. Czekała w nim na nią młoda dziewczyna, żeby pomóc jej się przebrać z ele­ganckiej sukni w dżinsy, tenisówki, kremową baweł­nianą bluzkę z golfem i sweter. Tracy, tak jak to mia­ła w zwyczaju, czyli potrząsając nimi, poprawiła zmierzwioną burzę kasztanowych włosów i wróciła do salonu.

Panowie rozmawiali właśnie o tym, że w ten week­end wytwórnia przeniosła plenery do Silverbridge, wiejskiego domu, w którym mają nakręcić resztę fil­mu.

- Liza jest w siódmym niebie - mówił z sarkazmem Sidney, kiedy Tracy wchodziła do pokoju. - Chce do­dać go do swojej listy łóżkowych kompanów.

Liza Moran była aktorką grającą starszą kobietę, która nienawidzi Julii i robi co w jej mocy, żeby na­stawić Martina przeciwko niej. W ciągu paru ostat­nich tygodni dla Tracy stało się jasne, że Liza jest - by tak rzec, używając fachowego terminu z psychia­trii - nimfomanką.

- Wątpię, żeby lord Silverbridge był w domu w czasie, gdy tacy przedstawiciele klasy pracującej jak my będą się kręcić i bałaganić w jego włościach - odparł oschle Jon.

Sidney poczuł się urażony zaliczeniem go do przedstawicieli klasy pracującej i odpowiedział chłodno:

- Wybacz, że się z tobą nie zgodzę, ale lord Silverbridge w rzeczy samej będzie w domu. Jak rozu­miem, trenuje w swojej stajni, która znajduje się na terenie posiadłości. Co więcej, Dave powiedział mi, że jego lordowska mość wystosował specjalne życzenie, by ekipa filmowa trzymała się z daleka od stajni, tak żeby nie zakłócać spokoju jego ko­niom.

Tracy starała się rozładować wyraźne napięcie, które narosło między dwoma mężczyznami. Ode­zwała się pogodnie:

- Mam tylko wielką nadzieję, że zakręcony har­monogram nie będzie nas tam trzymał przez te ostatnie sześć tygodni.

- Obawiam się, że będzie - odpowiedział Sidney. - Wynajęcie Silverbridge kosztuje majątek i ważne jest zakończenie kręconych tam zdjęć zgodnie z har­monogramem. Dave mówił mi, że aż się trzęsie na samą myśl o kwocie, którą lord Silverbridge mu zaśpiewa, jeżeli przekroczymy nasz czas.

- Silverbridge zapewne modli się o opóźnienie - powiedział cynicznie Jon.

- Dlaczego miałby chcieć opóźnienia? - zapytała Tracy. - Myślałam, że będzie chciał pozbyć się nas z oczu najszybciej jak się da.

- Utrzymanie tych starych domów kosztuje mnó­stwo pieniędzy - wyjaśnił Sidney. - Każdy właści­ciel wiejskiej rezydencji w Anglii chce, żeby kręco­no u niego film. To pomaga pokryć koszt konser­wacji.

- Och - odparła Tracy.

- Lord Silverbridge jest jedną z naszych brytyj­skich sław - mówił dalej Sidney. Nadal zwracał się wyłącznie do Tracy. - Widuje się go stale fotografo­wanego na pokazach hippicznych, tańcach, w noc­nych klubach, z rodziną królewską w Ascot...

- Z tonu Sidneya łatwo można było wyczytać, że byłby szczęśliwy, gdyby należał do świata lorda Silverbridge'a.

- Nigdy o nim nie słyszałam - powiedziała Tracy.

- Jest sławny, bo jest hrabią - wyjaśnił Jon. Także mówił wyłącznie do Tracy. - Nawet wkraczając w dwudziesty pierwszy wiek, Brytyjczycy wciąż uwielbiają arystokrację. - Ton jego głosu zdradzał wyraź­nie, że nie podziela tego gigantycznego urojenia.

Sidney nie spojrzał nawet na Jona, kiedy informo­wał Tracy:

- Nic dziwnego. To fakt, że hrabia Silverbridge jest nieżonatym, przystojnym młodym dżentelmenem, który, tak się składa, posiada też jedną z najpiękniej­szych posiadłości w kraju, a to przyczynia się do jego sławy. Ale... - tu rzucił triumfujące spojrzenie na Jo­na - na ostatniej olimpiadzie zdobył też dla Wielkiej Brytanii brązowy medal w ujeżdżeniu.

- Naprawdę? - Tracy odezwała się z autentycznym zainteresowaniem. - Wiem, że amerykańska druży­na w ujeżdżeniu nie sprawiła się tak dobrze, jak mie­liśmy nadzieję, ale przypuszczałam, że to Niemcy zdobyli wszystkie medale.

Sidney jeszcze bardziej wyprostował swoje proste plecy. Wydawał się nieco wyższy.

- Nie. Wielka Brytania zdobyła brąz. Jon wtrącił:

- Nie wszystko, co pisano o Silverbridge'u, było ta­kie pozytywne, jak stara się przedstawić Sidney. W zeszłym roku pewna modelka, z którą się spoty­kał, popełniła samobójstwo, kiedy ją rzucił.

Sidney wydał odgłos, który zabrzmiał jak warknię­cie.

- To była okropna tragedia, moja droga Tracy, i je­stem pewien, że lord Silverbridge głęboko żałował pochopnego kroku tej młodej kobiety.

Jon dorzucił jakby od niechcenia:

- Tak naprawdę to nawet okiem nie mrugnął.

- Proszę mi wybaczyć, muszę pomówić z kimś przez chwilę - Sidney powiedział uprzejmie do Tra­cy. Potem, zupełnie innym tonem, zwrócił się do Jo­na: - Pański kostium jest w tamtym pokoju.

Patrząc za odchodzącym Sidneyem, Jon odezwał się:

- Nie powinienem pozwalać, żeby mi działał na nerwy, ale tak się dzieje.

- Wydaje się nieszkodliwy - odparła.

Jon potrząsnął głową, jakby chciał uporządkować myśli, po czym powiedział:

- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że będziemy mieli dzień wolny? Wyjeżdżamy do Wiltshire w nie­dzielę, ale Dave zostawił nam wolną sobotę.

- Chyba musiał się pomylić. Myślałam, że sprzeci­wia się wolnym dniom.

Jon się zaśmiał.

- Zastanawiałem się, czy mógłbym ci w Londynie pokazać, coś, czego jeszcze nie widziałaś.

Tracy ukryła zaskoczenie. Przez ostatnie sześć ty­godni Jon był przyjacielski, ale nigdy nie próbował jej gdzieś zaprosić.

Nie żeby był czas na cokolwiek innego prócz fil­mu, pomyślała.

Zawahała się, a potem powiedziała powoli:

- Bardzo bym chciała zobaczyć londyńską Tower. Byłam tutaj co najmniej dziesięć razy, ale jakoś ni­gdy nie udało mi się zwiedzić Tower.

Uśmiechnął się.

- Jedno z moich ulubionych miejsc. A zatem chodźmy do Tower.

Tracy nie straciła nic ze swego początkowego po­dziwu dla tego angielskiego aktora; właściwie im dłużej z nim pracowała, tym bardziej jej szacunek wzrastał. Nie chciała, żeby spotkało go jakieś niemi­łe doświadczenie, gdy będzie w jej towarzystwie. Po­wiedziała więc pół żartem:

- Muszę cię ostrzec, że jeżeli zobaczą cię w moim towarzystwie, amerykańska brukowa prasa założy, że jestem z tobą w ciąży. Potem wlepią tę nowinę do wszystkich plotkarskich kolumn, tak że każdy w Ameryce, kto robi zakupy, z pewnością to zobaczy.

- Na pewno zdołamy unikać prasy przez jeden dzień - zaprotestował.

- Jest jeden reporter, który chyba uczynił mnie ce­lem swojego życia. Gdybym była zwyczajną osobą, kazałabym go aresztować za nękanie, ale mój praw­nik mówi mi, że jestem osobą publiczną i że prasa ma prawo wykonywać swoją pracę.

- Wielkie nieba - powiedział Jon.

- Ta żałosna imitacja człowieka parkuje przed mo­im hotelem i tylko czeka, żeby się na mnie rzucić. Nie chcę, żebyś ty stał się kolejnym celem ataku.

- Musi być tylne wyjście z twojego hotelu - powie­dział.

Jej wargi wygięły się w porozumiewawczym uśmie­chu.

- Rzeczywiście, jest kilka wyjść. Wolę to przez kuchnię. Z tego, co wiem, ten żałosny szpieg, Counes, jeszcze go nie odkrył.

- Wspaniale. A więc, powiedzmy, spotkamy się o dziesiątej rano w sobotę przed kuchnią twojego hotelu.

Tracy poczuła iskierkę podniecenia.

- Dobrze.

- Och, wraca Sidney - powiedział Jon. - Lepiej za­łożę kostium, nim zacznie się pieklić.

Tracy zaśmiała się, pomachała mu i odwróciła się.

ROZDZIAŁ DRUGI

Tracy bardzo miło spędziła sobotę z Jonem. Udało im się unikać obmierzłego Counesa i byli sto­sunkowo mało nękani przez turystów w Tower. Uko­ronowali dzień wyśmienitym obiadem w jednej z naj­lepszych restauracji Londynu i zakończyli go wizytą w nocnym klubie.

Tracy nie znalazła u Jona ani jednej przywary, na którą mogłaby się poskarżyć Gail.

W niedzielne popołudnie ekipa wyjechała do Wilt­shire. Tracy czuła się śpiąca po nocnej zabawie i drze­mała przez większą część podróży. Była prawie szó­sta, kiedy samochód zatrzymał się przed stylizowa­nym na wiejski domek budynkiem z pruskiego muru. Dziedziniec od frontu olśniewał mnóstwem różo­wych tulipanów, a kiedy Tracy weszła po kamiennych schodkach, zobaczyła, że rzeźbiona tabliczka przy frontowych drzwiach głosi: The Wiltshire Arms.

Sam kierownik odprowadził ją do jej apartamen­tu, ozdobionego meblami, które wyglądały na auten­tyczne antyki.

- Ślicznie - powiedziała uprzejmie Tracy. - Jaki uroczy hotel.

Kierownik, który miał okrągłą, dziecinną twarz i okulary w rogowej oprawie, rozpromienił się ni­czym zadowolony dwulatek.

- Nie jest wielki, więc możemy zaoferować osobi­stą obsługę wszystkim naszym gościom. Proszę mnie wezwać, panno Collins, jeżeli będzie pani czegokol­wiek potrzebować.

Tracy odrzekła, że tak zrobi, a kierownik wyszedł, kiedy dwaj młodzi mężczyźni w uniformach przynie­śli jej bagaż. Gdy wnosili torby do sypialni, Tracy po­deszła, żeby spojrzeć na karteczki przy imponują­cych bukietach kwiatów dekorujących pokój. Kwiaty były od jej producenta Jima Ventury, reżysera Dave'a Michaelsa, kierownictwa hotelu i Jona. Czytała właśnie bilecik przypięty do ostatniego bukietu, kie­dy zadzwonił telefon.

Gail odebrała, po czym zasłoniła słuchawkę dło­nią i powiedziała:

- To Jon Melbourne. Chcesz z nim rozmawiać?

- Tak, oczywiście. - Tracy podeszła, żeby wziąć słuchawkę od sekretarki. - Cześć, Jon. Jak się masz?

- Wygodnie tu. To miły hotel.

- Na to wygląda.

- Jak rozumiem, kuchnia serwuje najlepsze jedze­nie w okolicy. Czy zechciałabyś przyłączyć się do mnie na obiedzie dziś wieczorem? Obawiam się, że kiedy zaczniemy zdjęcia, będziemy się żywić je­dzeniem z wozu firmy cateringowej.

Tracy uśmiechnęła się.

- Sądząc po tym, jak wygląda harmonogram zdjęć, jestem pewna, że tak będzie. Chętnie zjem z tobą obiad. Za godzinę?

- Świetnie. Spotkamy się w restauracji.

- Wspaniale. - Tracy odłożyła słuchawkę i odwró­ciła się do sekretarki. - Jon właśnie zaprosił mnie na obiad.

Ogromne brązowe oczy Gail zalśniły.

- No, no, to obiecujące. Musiał zdać pierwszy test.

- Nie bądź śmieszna - odpowiedziała Tracy z iry­tacją. - Nie mam żadnych testów.

- Och, czyżby? To jak to się dzieje, że wszyscy mężczyźni, których znasz, wydają sieje oblewać.

Ramiona Tracy odrobinę opadły. Ni z tego, ni z owego wyglądała na bardzo zmęczoną.

- Nie wiem, Gail. - Założyła sobie kosmyk włosów za ucho. - Po prostu nie wiem.

Gail mruknęła coś pod nosem po hiszpańsku, po czym objęła swoją chlebodawczynię ramieniem.

- Nie przejmuj się mną, tylko się droczę. Mój pro­blem jest taki, że nie wiem, kiedy przestać. Baw się dobrze z Jonem. Ja chętnie zjadłabym z nim obiad choćby tylko po to, żeby słuchać, jak czyta mi książ­kę telefoniczną.

Tracy uśmiechnęła się.

- Wiem. Ten głos! W każdym razie o obiedzie de­cyduj sama. Sugeruję, żebyś zamówiła najlepsze da­nia, jakie tu podają. Pamiętaj, wytwórnia płaci.

Tracy była bardzo lubiana przez księgowych w Hollywood, ponieważ jej skromne wymagania tyl­ko nieznacznie wpływały na budżet filmu. Zamiast prosić studio o opłacanie limuzyny, kucharza, pry­watnej przyczepy na zdjęcia w plenerze oraz osobi­stych charakteryzatorów, fryzjerów i garderobia­nych, wymagała tylko, żeby wytwórnia płaciła za ho­tel, jedzenie i pokrywała koszty podróży jej sekretar­ki. Co do reszty swoich potrzeb, Tracy w pełni zado­walała się obsługą stałego personelu studia.

- Filet mignon, jak sądzę - powiedziała Gail.

Tracy skinęła głową.

- Doskonale. - Zerknęła na zegarek. - Lepiej wypakujmy dla mnie sukienkę, którą włożę do obia­du.

Obie wiedziały, że forma „my” to tylko grzeczność i że to Gail rozpakuje walizki. Sekretarka zapropo­nowała:

- Może weźmiesz prysznic, kiedy ja będę wyjmo­wać rzeczy?

- Kapitalny pomysł. Dzięki.

Tracy przeszła do łazienki, podczas gdy Gail po­wiesiła pokrowiec na ubrania na wieszaku w garde­robie i zaczęła wyjmować z niego sukienki.

- Może ta niebieska od Escady? - zawołała do niej przez drzwi.

- Świetnie - odpowiedziała Tracy, przekrzykując plusk wody.

Gail ostrożnie wyjęła z pokrowca ciemnokobaltową suknię i ułożyła ją na łóżku. Potem podeszła do kolejnej walizki, żeby sprawdzić, czy znajdzie tam pasujące do sukienki buty.

Jonathan Melbourne siedział w jadalni Wiltshire Arms. Sączył glenliveta i czekał na Tracy. W swoim życiu przyjaźnił się i współpracował z wieloma pięk­nymi kobietami, ale w Tracy było coś szczególnie uderzającego. Wyglądała tak... tak... zdrowo, pomy­ślał, przywołując w pamięci jej obraz. Była szczupła, ale nie chuda, miała piękną, smukłą kibić, a jej nie­skazitelna skóra naturalnie promieniała. Jej długie do ramion kasztanowe włosy rozświetlał złoty po­blask, co wyglądało bardzo naturalnie, chociaż Jon był najzupełniej pewien, że to niemożliwe.

Kiedy stanęła w drzwiach, głowy wszystkich w ja­dalni zwróciły się w jej stronę.

- Mam nadzieję, że nie czekałeś długo - powie­działa, kiedy kelner ją usadzał.

- Ależ skąd.

Rozejrzała się po niewielkiej, eleganckiej sali.

- Uroczo tu.

- Nie tak wystawnie jak w L'Aigrette - odpowie­dział, nawiązując do restauracji w Londynie, do któ­rej ją zabrał. - Ale wygodniej.

Uśmiechnęła się, ukazując idealnie równe, białe zęby. Takie zęby według Jona miały wszystkie Ame­rykanki.

Kelner podszedł, żeby zapytać, co Tracy chce do picia, a kiedy składała zamówienie, Jon upił ko­lejny łyczek swojej szkockiej, patrząc na nią. Jej wło­sy lśniły w świetle padającym z żyrandola, a jej nos z profilu wyglądał rozkosznie niefrasobliwie. Odwró­ciła się od kelnera, żeby znowu popatrzeć na Jona, gdy ten odezwał się:

- Ta suknia jest śliczna. Pasuje ci do oczu. Lekka ironia pojawiła się w tych właśnie oczach.

- A jak myślisz, po cóż innego ją kupiłam? - Pod­niosła menu napisane ręcznie na pergaminie i zmarszczyła nos. - To pismo jest takie eleganckie, że nie potrafię odczytać ani słowa.

- Podobno cielęcina jest tu znakomita - powie­dział Jon.

Kobaltowe oczy spojrzały na niego z naganą.

- Czy ty wiesz, co oni robią tym biednym cielątkom?

- Proszę, nie mów mi - odpowiedział pospiesznie.

- Gdybyś wiedział, nigdy nie zjadłbyś cielęciny.

- Zamówię coś innego - obiecał. Przypomniał so­bie, że poprzedniego wieczora Tracy jadła rybę i za­pytał z zaciekawieniem: - Jesteś wegetarianką?

Spojrzała na niego ze smutkiem.

- Nie. Kiedyś próbowałam, ale okropna prawda jest taka, że nie za bardzo lubię warzywa. Trudno być wegetarianką, kiedy się nie jada warzyw, a więc wró­ciłam do jedzenia mięsa.

- Ale nie cielęciny. Uśmiechnęła się.

- Ale nie cielęciny.

Kelner znów się pojawił, i raz jeszcze Tracy zamó­wiła rybę. Kiedy zabrał karty i odszedł, odezwała się:

- Chciałam ci powiedzieć, że cudowne są twoje fil­my Hamlet i Henryk IV. Myślę, że to wspaniałe, że lu­dzie, którzy nie wybrali się do teatru, żeby obejrzeć przedstawienia, mają możliwość zobaczyć twoje wy­stępy.

Jonowi zrobiło się przyjemnie.

- Dziękuję.

- Bardzo proszę - odpowiedziała, i upiła łyk białe­go burgunda.

Jon posmarował bułeczkę masłem.

- Wydaje się, że lubisz Szekspira. Czy kiedykol­wiek występowałaś w którejś z jego sztuk?

- Och, nie - energicznie pokręciła głową. Bajecz­ne włosy zakołysały się jej na ramionach. - W college'u miałam angielski jako przedmiot kierunkowy i czytałam większość jego sztuk, ale nigdy w żadnej nie grałam. Bo widzisz, tak naprawdę to zostałam aktorką przez przypadek. Nie chodziłam do szkoły teatralnej ani nic z tych rzeczy.

Miał właśnie zapytać, jak została aktorką, kiedy po­ruszenie przy drzwiach przyciągnęło ich uwagę. Maure d'hotel i inni pracownicy płaszczyli się przed dwoma mężczyznami, którzy właśnie weszli. Gdy nowo przy­byli byli uroczyście odprowadzani do najlepszego sto­lika w sali, Tracy odezwała się do Jona:

- Czy to rodzina królewska, czy jak? Zaśmiał się.

- Niezupełnie. Ten mężczyzna z wąsem to Robin Mauley, największy deweloper w kraju. Wydaje mi się, że jest kimś takim, jak ten wasz Donald Trump. Ten drugi to Ambrose Percy, hotelarz.

Tracy uniosła brwi. Ambrose Percy, potomek jed­nego z najszacowniejszych brytyjskich rodów, budo­wał wyłącznie pięciogwiazdkowe hotele.

- Muszą szykować jakąś transakcję - mówił dalej Jon. Wiem, że Mauleya interesuje zbudowanie światowej klasy pola golfowego tu, w Anglii, a Percy musi myśleć o postawieniu hotelu w pobliżu.

Tracy powiedziała z nutą irytacji w głosie:

- To brzmi tak po amerykańsku, wszędzie pola golfowe. Uważam, że to skaza na krajobrazie. Kilka lat temu pewien deweloper zrównał z ziemią piękny pas lasu w pobliżu domu moich rodziców w Connec­ticut i założył pole golfowe. Teraz nie ma gdzie po­jeździć konno albo wypuścić psa, a zwierzyna zmu­szona jest wyjadać rośliny z ogrodów. W zamian ma­my pełno ludzi ubranych w stroje Calvina Kleina, pę­dzących po okolicy wózkami i grzmocących w małe białe piłeczki.

Jon, który sam grywał w golfa, był ubawiony.

- To, co właśnie powiedziałaś, większość ludzi, których znam, uważałaby za bluźnierstwo.

Tracy upiła łyk wina.

- Ja naprawdę nie mam nic przeciwko ludziom grającym w golfa, to tylko wycinanie naturalnych la­sów uważam za wstrętne.

Jon postanowił porzucić temat golfa.

- Powiedziałaś, że zostałaś aktorką przez przypa­dek. Skoro nie zamierzałaś zostać aktorką, to kim chciałaś być?

Popatrzyła na niego nieco ostrożnie.

- Zamierzałam być nauczycielką angielskiego w li­ceum.

Pomyślał, że miałaby całkowicie destrukcyjny wpływ na populację dorastających młodzieńców, ale roztropnie nie podzielił się z nią swoją refleksją. Za­miast tego spytał:

- A co sprawiło, że zmieniłaś zdanie i zajęłaś się aktorstwem?

Na chwilę w jej twarzy coś się zmieniło. Tracy spoj­rzała w dół, na swój porcelanowy talerz, i umilkła. Jon odezwał się:

- Nie musisz mi mówić, jeżeli nie chcesz. Wiem, jakie to irytujące stale odpowiadać na te same pyta­nia.

Podniosła wzrok.

- To nic wielkiego. Zrobiłam sobie semestr prze­rwy przed ostatnim rokiem nauki i pewien znajomy agent znalazł mi pracę w filmie, który kręcono w No­wym Jorku. Reżyser mnie polubił i obsadził w swojej następnej produkcji. Od tamtej pory moja kariera nabrała rozpędu. Nigdy nie wróciłam do szkoły, że­by uzyskać dyplom.

Jej głos był spokojny, ale nagle zaczęła emanować takim smutkiem, że Jon zapragnął wziąć ją w objęcia i pocieszyć. Odezwał się, siląc na lekki ton:

- A zatem nigdy nie byłaś zmagającą się z losem młodą aktorką, szlifującą bruki w poszukiwaniu pracy?

Pokręciła głową.

- Nie. Miałam szczęście.

Wyraz jej oczu stał w sprzeczności z jej słowami.

- Mademoiselle, monsieur.

To był kelner z ich daniami. Kiedy pojawiły się przed nimi talerze, zmiana tematu wydawała się na­turalna.

- Co sądzisz o Julii? - zapytał, nawiązując do roli Tracy w filmie. - Jej mąż z pewnością myśli, że jest niewierna, ale książka pozostawia tę kwestię otwartą.

Uśmiechnęła się słabo, chociaż w jej oczach nadal utrzymywał się smutek.

- Chyba nie powiem ci, co myślę. Skoro masz za­grać Martina, musisz mieć wątpliwości.

Uśmiechnął się szeroko.

- To bardzo przebiegle z twojej strony. Odpowiedziała uśmiechem.

- Dziękuję.

Natychmiast spróbował wymyślić sposób, żeby znowu tak się uśmiechnęła.

Jon został wezwany na plan w poniedziałek rano, ale Tracy była potrzebna dopiero po południu, co da­ło jej szansę dłużej pospać. Dokładnie o jedenastej trzydzieści Tracy i Gail wyszły z Wiltshire Arms i wsiadły do samochodu wraz z kierowcą - Tracy, jak zwykle, z przodu, a Gail na tylnym siedzeniu. Tracy zawsze siadała z przodu samochodu, bo miała skłon­ność do choroby lokomocyjnej.

Dwupasmowa droga z hotelu wiodła przez idealny kawałek angielskiego krajobrazu. Dzisiaj Tracy była na tyle przytomna, żeby go podziwiać. Młode liście miały kolor świeżej zieleni, a gęste kępy dzwonków sprawiały, że trawiaste łąki były bardziej niebieskie niż niebo nad nimi. Brązowe krowy spokojnie skuba­ły trawę na polach, a w strumieniu pod małym ka­miennym mostkiem pływały kaczki.

- Jakże inaczej musiało to wyglądać w zeszłym ro­ku, kiedy mieli tu tę paskudną epidemię pryszczycy - powiedziała Gail.

- To było okropne - Tracy zgodziła się i otworzyła okno, żeby poczuć świeżość wiosennego powietrza.

Mijali pastwisko, na którym owce skubały słodką młodą trawę, podczas gdy jagnięta baraszkowały wo­kół nich. Stado ptaków przeleciało nad ich głowami i usadowiło się w lesie na dalekim krańcu pastwiska.

- Och, czyż te baranki nie są słodziutkie?! - wy­krzyknęła Gail. Wyrastała na ulicach Nowego Jorku, w latynoskim Harlemie, więc widok zwierząt zawsze ją cieszył.

Dziesięć minut później po ich prawej pojawiło się wysokie żelazne ogrodzenie.

- To musi być tu - powiedział Charlie i zwolnił.

Brama była otwarta, a na małej, dyskretnej ta­bliczce obok widniało słowo „Silverbridge”. Charlie skręcił w bramę.

Długi podjazd, okolony pięknymi, wysokimi lipa­mi, otwierał się w końcu na rozległe zielone trawni­ki, pokryte pąkami krzewy i rabaty prezentujące fe­erię sztywno sterczących czerwonych i żółtych tulipa­nów. Pośrodku tej sceny wznosił się elegancki dwór w stylu palladiańskim, a jego liczne wysokie okna mieniły się w popołudniowym słońcu.

Tracy wpatrywała się w rezydencję jak ktoś, kogo ogłuszono. Ja znam ten dom. Ta myśl była natych­miastowa, pewna i nieodparta. Serce Tracy zaczęło łomotać.

Nie bądź śmieszna, zbeształa sama siebie, usiłując wytłumaczyć dziwne poczucie deja vu. Musiałam wi­dzieć go gdzieś na zdjęciu. Nigdy przedtem tu nie by­łam.

Niewyraźnie dosłyszała głos Gail z tylnego siedze­nia.

- Jaki piękny dom. Ma takie idealne proporcje.

- Tak - wykrztusiła Tracy w odpowiedzi.

Samochód zahamował i po raz pierwszy Tracy do­strzegła ciężarówki i przyczepy ekipy filmowej zapar­kowane od frontu, na podjeździe wzdłuż szerokiego skraju trawnika. Wyglądały brzydko i zdawały się nie na miejscu w złotawym osiemnastowiecznym otocze­niu.

Gail otworzyła drzwi, wyskoczyła z auta i powie­działa raźno:

- No to jesteśmy. Czy chcesz od razu iść do cha­rakteryzacji, czy wolisz najpierw zobaczyć swoją gar­derobę?

To było sensowne, proste pytanie. Tracy, która wlepiała wzrok w dom, nie odpowiedziała.

- Tracy? - spytała Gail. Potem otworzyła przednie drzwi samochodu i spojrzała z troską na swoją chlebodawczynię. - Dobrze się czujesz?

Tracy powoli wystawiła nogi z samochodu i wstała. Zapach świeżo skoszonej trawy dobiegł do jej noz­drzy. Złotawe kamienie rezydencji w blasku słońca wyglądały na pokryte patyną wieków. Tracy wpatry­wała się w to i nie odzywała się.

- Wyglądasz strasznie blado - powiedziała zmar­twiona Gail. - Może lepiej wróć do wozu i usiądź.

- Nie - odrzekła Tracy. - Czuję się dobrze.

- Nie wyglądasz dobrze. Znowu bierze cię ból gło­wy?

Tracy poruszyła głową, jak gdyby to sprawdzała, po czym odpowiedziała nieco zaskoczona:

- Mam zawroty...

- Siadaj. - Gail popchnęła ją z powrotem w stronę samochodu.

Tracy usiadła bokiem na przednim siedzeniu, trzy­mając stopy na ziemi.

- Opuść głowę między kolana - poleciła Gail.

Tracy opuściła głowę i zamknęła oczy. Kiedy tak siedziała, zawroty głowy powoli ustępowały. Podnio­sła się i zmusiła do uśmiechu.

- Już w porządku. Nie wiem, co mnie na chwilę tak ścięło z nóg, ale już w porządku.

- Jesteś pewna?

Tracy nie patrzyła w stronę domu.

- Tak. - Wstała, i tym razem jej nogi wydawały się silniejsze. - Lepiej pójdę prosto do charakteryzacji. Nie chcę się spóźnić na plan.

Gail szła obok niej, kiedy kierowała się wzdłuż podjazdu do przyczepy, w której mieścił się dział charakteryzacji. Jon właśnie wychodził, kiedy Tracy dotarła do drzwi.

- Jesteś blada - powiedział. - Dobrze się czujesz? Do roli wyhodował sobie bokobrody, a jego włosy zgodne z modą czasów regencji ułożone były w fale. Rozpięta pod szyją koszula i tweedowa marynarka wyglądały niemal komicznie, zdawały się nie na miejscu. Tracy odpowiedziała:

- Nic mi nie jest. Nie martw się. - Odwróciła się, żeby popatrzeć na dom. - Kiedy zaczynamy kręcić sceny we wnętrzach? - Zdawało jej się, że jej głos brzmiał jak nieco zadyszany.

Jon chyba nie zauważył, że cokolwiek jest nie w porządku.

- Harmonogram każe nam kręcić w ogrodzie, kie­dy pogoda się utrzymuje. Nie przeniesiemy się do środka jeszcze przynajmniej przez tydzień. Oczy­wiście, chyba że zacznie padać. - Uniósł brew. - Mu­sisz mi wybaczyć, idę wcisnąć się w swój wielce krę­pujący kostium.

Tracy zaśmiała się szczerze.

- Myślę, że czasy regencji musiały być jedną z nie­wielu epok, kiedy męskie ubiory były rzeczywiście bardziej niewygodne niż kobiece.

Jon odszedł, a Tracy weszła do przyczepy, gdzie charakteryzatorka ze studia czekała, żeby przygoto­wać jej twarz do kamery.

ROZDZIAŁ TRZECI

Ogród, w którym miała zostać nakręcona jej pierwsza scena, znajdował się na tyłach domu i kie­dy Tracy szła w rozproszonym popołudniowym słońcu, a spódnice jej muślinowej sukni falowały wokół kostek, raz jeszcze doświadczyła dziwnego uczucia deja vu. Wspaniałe buki na rozległym traw­niku rozchylały swoje srebrzyste konary ku niebu, każda gałąź w obłoku zieleni, i Tracy nie mogła się oprzeć wrażeniu, że już wcześniej widziała te drzewa.

Przystanęła na chwilę, żeby popatrzeć na dom i jej wzrok przyciągnęło poruszenie w jednym z okien na górze. Stała tam kobieta, która wydawała się mieć na sobie jeden z filmowych kostiumów z czasów re­gencji. Potem słońce odbiło się w oknie, Tracy za­mrugała i postać znikła.

Mam jakieś zwidy. Boże, mam nadzieją, że nie do­stanę bólu głowy.

Ale głowa jej nie bolała, nie było też napięcia w szyi, więc Tracy wzięła długi, głęboki wdech i sta­nowczym krokiem ruszyła przed siebie, by dołączyć do Dave'a i Jona. Stali na szerokim tarasie wysypa­nym żwirem, wychodzącym na opadający trawnik obsadzony kolejnymi pięknymi bukami. Jon w swoim niebieskim surducie porannym, jasnobrązowych pantalonach i wysokich butach idealnie pasował do otoczenia, podczas gdy spodnie khaki i nie­chlujny sweter Dave'a i wyglądały rażąco nie na miejscu.

Tracy weszła na taras po dwóch szerokich stop­niach i dołączając do panów, odwróciła się, żeby ogarnąć rozciągający się przed nią widok. Najważ­niejszym punktem trawnika była wielka okrągła sa­dzawka, okolona niskim kamiennym obmurowa­niem. Kamienne urny na cokołach, wypełnione powojnikiem, otaczały ją i odbijały się w jej nierucho­mej wodzie. Żwirowa ścieżka z tyłu za sadzawką pro­wadziła przez łagodnie opadający trawnik do szero­kich kamiennych stopni, za którymi znajdował się potężny cisowy żywopłot otaczający ogród.

Tracy przysłoniła oczy dłonią i wpatrywała się w rozciągający się przed nią widok. Nie odezwała się, tylko powoli wypuściła powietrze z płuc.

- Idealnie, prawda? - powiedział Dave. - Oto dlaczego wybraliśmy Silverbridge. To kosztowało, ale zarówno otoczenie, jak i dom to dla nas natu­ralna sceneria. Zaoszczędzimy pieniądze, bo nie musimy jeździć do kilku miejsc ani budować deko­racji.

- To wygląda jak obraz Watteau - powiedział Jon. Kiedy wszyscy troje podziwiali przepiękny widok przed sobą, na chwilę zapanowała cisza. Potem Da­ve odezwał się z werwą:

- Dobrze, lepiej zejdźmy na dół, do ogrodu. Ivan wszystko poustawiał, mam więc nadzieję, że możemy zacząć kręcić bez zwłoki.

We troje zeszli z tarasu i ruszyli wysypaną żwirem ścieżką prowadzącą do sadzawki i dalej do otoczone­go cisami ogrodu.

- Wybraliśmy idealne miejsce - powiedział Dave, kiedy zeszli po kamiennych stopniach i minęli łuko­waty otwór we wspaniałym cisowym żywopłocie. Za nim znajdowała się szeroka trawiasta dróżka, bie­gnąca wzdłuż żywopłotu. Tracy popatrzyła najpierw na prawo i zobaczyła, że na całym obwodzie żywo­płotu wycięte są w nim nisze, mieszczące posągi albo kamienne ławki.

- Tędy - odezwał się Dave i ruszył ścieżką obsadzo­ną po bokach azaliami, która prowadziła do środka ogrodu. Trący spoglądała w głąb wielu mniejszych ścieżek, które mijali. Na końcu każdej z nich znajdo­wała się plująca wodą fontanna.

Pośrodku ogrodu wytwórnia ulokowała plan zdję­ciowy, obejmujący szeroką, płytką sadzawkę, na środku której fontanna z ołowianymi cherubina­mi wyrzucała w powietrze wspaniały pióropusz wo­dy. Kamery, wyposażenie dźwiękowe, okablowanie elektryczne podłączone do ciężarówki i tłum ludzi ubranych w dżinsy wskazywały, że to jest właśnie to miejsce, w którym zamierzają kręcić.

Ivan Hunt, operator, zawołał:

- Dobrze, Tracy i Jon! Jeżeli zajmiecie miejsca i przejdziecie przez scenę, sprawdzę oświetlenie.

Jak profesjonaliści - którymi przecież byli - para aktorów grających główne role podeszła, żeby doko­nać pierwszej próby ujęcia.

Tracy była z powrotem w Wiltshire Arms akurat w porze obiadowej. Jednak nie w głowie jej było je­dzenie, kiedy wraz z Gail wyszły z windy i skierowa­ły się w stronę drzwi jej pokoju.

Gail przepuściła ją przodem.

- Rozbieraj się, Tracy, i do łóżka - powiedziała. - Chcesz coś do jedzenia albo do picia? Może filiżan­kę herbaty?

- Nie - odparła Tracy głosem, który zawsze uwa­żała za swój migrenowy głos. - Właśnie chciałam wziąć Imitrex i położyć się do łóżka.

- A więc to zrób - powiedziała Gail. - Wyłączę dzwonek telefonu w twojej sypialni i przez resztę wieczoru będę odbierać w salonie.

- Dziękuję - odpowiedziała Tracy i poszła prosto do łazienki, gdzie popiła pigułkę wodą. Potem prze­brała się w jedwabną piżamę i położyła do łóżka.

Ból głowy pulsował w rytm uderzeń jej serca i Tra­cy skuliła się w kłębek, jak gdyby próbowała przed nim uciec.

Co u licha mi się dzisiaj przydarzyło? Nie miała wątpliwości, że ból głowy był związany z dziwnym poczuciem deja vu, którego doświadczyła w Silverbridge. Nigdy wcześniej tak się nie czuła. Szok z po­wodu rozpoznania, kiedy po raz pierwszy spoglądała na dom, był dla niej czymś zupełnie nowym; było to też nieco przerażające.

Musiałam widzieć gdzieś jego zdjęcie, powiedzia­ła sobie znowu. To dlatego wygląda tak znajomo.

Potrzeba było całych dwóch godzin, żeby Imitrex zadziałał i młot kowalski walący jej w głowie zaczął cichnąć. Przed dziesiątą wieczorem już spała.

W nocy obudziła się, żeby pójść do łazienki. Pozo­stałości bólu głowy jeszcze jej towarzyszyły. Wzięła dwie tabletki Excedrinu i wróciła do łóżka.

Kiedy obudziła się następnego ranka, wydawało się, że ból minął. Usiadła i sprawdziła to, poruszając głową. Rzeczywiście tak było, ale aż nazbyt znajome uczucie skołowania, które miewała następnego dnia po migrenie, jak zwykle było obecne. W ustach czuła smak lekarstwa, żołądek jej się przewracał, i miała wrażenie, że nie spała od dwudziestu czterech godzin.

- Wody - powiedziała na głos i poszła do łazienki, żeby napełnić szklankę.

Opróżniła ją łapczywie, potem umyła zęby i twarz. Wróciła do sypialni i właśnie odsuwała zasłony w oknach, kiedy jej uwagę przykuła kolekcja fotogra­fii oprawionych w srebrne ramki. Podróżowała wraz z nią, dokądkolwiek Tracy jechała. Gail ustawiła je na stojącym z boku kominka stoliku w stylu regencji. Tracy powoli podeszła do stolika i spojrzała na zna­jome twarze, uchwycone przez obiektyw.

Było tam zdjęcie jej rodziców, zrobione podczas uroczystości trzydziestej rocznicy ślubu. Matka była ubrana w długą, ciemnoszarą suknię, a ojciec miał na sobie smoking. Jakimś cudem obojgu udało się wyglądać na dostojnych i niezmiernie szczęśliwych. Było zdjęcie jej siostry i szwagra z dwoma synami i zdjęcie Trący trzymającej ich najstarszego, Mat­thew, w białym ubranku do chrztu.

Spoglądała tak przez chwilę na każdą z tych foto­grafii, zanim podniosła ostatnią - duży oficjalny por­tret ślubny młodej pary. Podeszła ze zdjęciem do jednego z krzeseł w stylu królowej Anny stojących przed kominkiem, usiadła i przyglądała mu się ze smutkiem.

Byliśmy tacy młodzi, pomyślała, spoglądając na swoją rozpromienioną dwudziestoletnią twarz, tak jaśniejącą szczęściem, tak pewną, że to szczęście będzie trwać, tak zupełnie nieświadomą, że trzy mie­siące później mężczyzna dumnie stojący u jej boku nie będzie już żył.

- Scotty - powiedziała na głos. - Tęsknię za tobą. Pozostanie taki na zawsze, pomyślała. Dwudzie­stojednoletni, dopiero co ożeniony z dziewczyną, którą znał od trzeciej klasy, i - jak wszyscy mówili - stojący u progu fantastycznej kariery w zawodowej koszykówce.

A potem chrzęst metalu na szosie i nocne wycie karetek, i było po wszystkim. Scott Collins, od nie­dawna żonaty, rezerwowy kandydat do NBA, nie żył. Ciężarówka z przyczepą wymknęła się spod kontroli i rąbnęła w jego nowy sportowy wóz. Nawet pasy bezpieczeństwa, które miał zapięte, ani rozłożo­na poduszka powietrzna nie były w stanie ocalić go przed pożarem, który pochłonął jego samochód.

Siedem lat upłynęło od tamtej straszliwej nocy, a Tracy, zamiast być żoną, matką i nauczycielką, jak planowała, była aktorką. Gwiazdą filmową.

To wszystko stało się tak prędko. Nie była w sta­nie znieść powrotu na uniwersytet w Connecticut, gdzie miała kończyć studia i gdzie Scotty grywał w drużynie. Było zbyt wiele wspomnień. A potem agent Scotty'ego zaproponował, że mogłaby zagrać małą rólkę w filmie kręconym w Nowym Jorku, zaś ona pomyślała, że coś tak egzotycznego byłoby do­bre, by się oderwać. Miała spędzić parę miesięcy, robiąc coś kompletnie innego, a potem wrócić i do­kończyć studia.

Co ja tutaj robią?

Jasnoszare oczy Scotty'ego uśmiechały się do niej z fotografii, którą trzymała na kolanach. Nie żył już od siedmiu lat. Już go nie opłakiwała, ale nigdy nie było nikogo, kto by zajął jego miejsce.

- Lubię Jona Melbourne'a - powiedziała swemu zmarłemu mężowi. - Ma wspaniały glos.

Zawsze leciałaś na angielski akcent. Mogła prawie usłyszeć rozbawienie w głosie Scotty'ego, kiedy wy­obraziła sobie jego odpowiedź.

Uśmiechnęła się.

- No tak. - Podniosła zdjęcie do ust i pocałowała twarz młodego mężczyzny. - Ale założę się, że bez­nadziejnie gra w kosza.

Ukłucie bólu przeszyło jej głowę od lewej strony szyi po lewe oko i Tracy zesztywniała. Och, Boże. To nie może wrócić. Proszę, nie pozwól, żeby to wróci­ło. Dziś po południu muszę pracować.

Zamknęła oczy i zaczęła oddychać zgodnie z zale­ceniami jogi. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Po prostu skoncentruj się na oddechu. Wdech i wy­dech. Wszystko będzie dobrze. Odpręż się. Wdech i wy­dech.

Po dziesięciu minutach znowu uważnie otworzyła oczy. Ból w czaszce minął. Chyba wszystko będzie dobrze. Tracy wstała ostrożnie, jak gdyby balansowa­ła z dzbankiem wody na głowie, i poszła odnieść zdjęcie Scotty'ego na antyczny stolik.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zdjęcia zostały zaplanowane na tak długo, do­póki będzie dobre światło, ale Tracy skończyła przed wpół do szóstej. Dave zawołał ją po imieniu, kiedy odchodziła i Tracy skręciła, żeby dołączyć do niego przy fontannie.

- Chciałbym, żebyś poznała lady Margaret Oliver - powiedział. - To siostra lorda Silverbridge'a i two­ja największa fanka.

- Jak się pani miewa, lady Margaret? Jakież to musi być nieznośne, mieć tu tych wszystkich ludzi depczących po waszym ślicznym ogrodzie.

Włosy lady Margaret były tak jasne, że prawie bia­łe, a jej elegancki, prosty nos upstrzony był piegami. Miała na sobie dżinsy, czerwony sweter i sznurowa­ne zamszowe buty. Wyglądała na mniej więcej szes­naście lat. Jednak najbardziej rzucało się w oczy to, że była rozpaczliwie chuda.

- Ani trochę - odpowiedziała na uwagę Tracy. - Myślę, że to świetna zabawa.

Dave wtrącił się:

- Tracy, jeżeli zamierzasz wziąć coś do zjedzenia z wozu cateringowego, może zabierzesz ze sobą lady Margaret i pokażesz jej wszystko?

Jego mina mówiła jasno: wiedział, że prosi o wie­le, ale straszliwie chciał mieć z głowy tę młodą sio­strę właściciela posiadłości. Tracy otworzyła usta, by powiedzieć, że nie wybiera się na obiad, ale potem dostrzegła pełne nadziei spojrzenie lady Margaret. Było w tej dziewczynie coś kruchego i Tracy, która kiedyś pragnęła być nauczycielką w liceum, zmieniła zdanie.

- Oczywiście. - Odwróciła się do lady Margaret i powiedziała z życzliwością: - Czy jest pani głodna? Chciałaby pani zjeść obiad z częścią obsady i ekipy?

Dziewczyna odpowiedziała nieśmiało:

- Nie jestem głodna, ale chętnie ich poznam.

- Dziękuję - Dave bezgłośnie wyszeptał do Tracy, kiedy szykowała się do zabrania lady Margaret z pla­nu zdjęciowego. Trący rzuciła mu spojrzenie, które mówiło wyraźnie: „Masz u mnie dług”, po czym wy­prowadziła stamtąd lady Margaret.

- Od dawna pani się przygląda? - zapytała Tracy, kiedy szły przez otoczony cisami ogród.

- Przyglądałam się przez cały czas - odpowiedzia­ła dziewczyna z entuzjazmem. - To super mieć film kręcony tutaj, w Silverbridge.

- Mam nadzieję, że będzie pani uważała tak samo za kilka tygodni, lady Margaret. To może być strasz­nie męczące, przez cały czas mieć w domu obcych.

- Proszę mi mówić Meg. - Dziewczyna z uwielbie­niem wpatrywała się w Tracy oczyma błękitnymi jak niebo. - I może to zabrzmi idiotycznie, ale wcale nie czuję, że pani jest kimś obcym. Widziałam wszystkie pani filmy, panno Collins, większość po kilka razy.

- Dziękuję - odpowiedziała Tracy. Zazwyczaj uwaga o tym, że ktoś zna dokładnie jej filmy, rozzło­ściłaby ją, ale w tej dziewczynie było coś, co wzbu­dzało u niej instynkt opiekuńczy. Odparła więc: - Jako taka oddana fanka zyskałaś sobie prawo mówić mi Tracy.

Greg, asystent reżysera, w pośpiechu szedł ścieżką w ich stronę, ściskając notatnik. Gdy je mijał, posłał Tracy szeroki uśmiech, a ona przyjaźnie pomachała ręką w jego kierunku. Potem odwróciła się do Meg.

- Co reszta twojej rodziny sądzi o tej inwazji?

- Mój brat Tony też uważa, że to super. Jestem pewna, że zobaczymy go kiedyś w trakcie zdjęć. - Meg posłała Tracy szelmowskie spojrzenie. - Może nawet zechcecie go sfilmować. Tony jest strasznie przystojny.

- Jeżeli wygląda tak jak ty, to musi być. Meg była podekscytowana.

- Och, ja się nie liczę w porównaniu z Tonym.

Ta niepewna siebie dziewczyna zupełnie nie przy­pominała wyobrażenia Tracy o arystokratce. Tracy odpowiedziała łagodnie:

- Myślę, że jesteś wyjątkowo śliczna.

Meg obrzuciła ją spojrzeniem pełnym wątpliwości.

- Nie jestem, naprawdę.

Tracy, która rzadko dotykała ludzi nie należących do jej rodziny, nagle stwierdziła, że poklepuje Meg po ramieniu. Ledwie powstrzymała się przed skrzy­wieniem, tak szpiczasta była kość pod jej palcami.

- Obawiam się, że po prostu musisz uwierzyć mi na słowo, Meg. Widziałam niektóre z najpiękniej­szych kobiet świata i pracowałam z nimi. Moim zda­niem jesteś bardzo ładną dziewczyną.

- Cóż... - odparła Meg. - Dziękuję.

- Nie ma za co.

Weszły razem po kamiennych stopniach i miały przed sobą widok na trawnik, fontannę, taras i dom, wyzłocone zamglonym słońcem późnego popołu­dnia.

- Co twój brat, to znaczy lord Silverbridge, myśli 0 tym, że kręcimy tu film? - zapytała Tracy. Meg odpowiedziała bez ceremonii:

- Och, Harry był szczęśliwy, że dostanie pieniądze.

1 był bardzo zadowolony z tego, co wytwórnia zrobi­ła z ogrodami.

Dwa małe ptaszki zerwały się z zarośli, osłaniają­cych ścieżkę od lewej, i Tracy patrzyła za nimi, kiedy przelatywały nad trawnikiem.

- A co wytwórnia zrobiła z ogrodami?

- Wysprzątała je. Cisy wymagały przycięcia, ścież­ki mnóstwa pracy, a co druga fontanna nie działała. Posadziliście też wszystkie te cudowne tulipany przed domem.

Tracy rozejrzała się po ślicznej posiadłości.

- Domyślam się, że utrzymanie tego miejsca kosz­tuje majątek.

- To żałosne - odpowiedziała Meg. - Oczywiście, dom jest w rejestrze zabytków, co oznacza, że podle­ga English Heritage. A zatem wszystkie naprawy muszą być dokonywane za ich aprobatą, co astronomicznie podwyższa koszty.

- Dlaczego tak jest? - zapytała Tracy.. Meg wzruszyła chudymi ramionami.

- Ponieważ Harry nie może zastąpić niczego w wi­docznych częściach domu mniej kosztownymi, no­woczesnymi materiałami. Potrzebny nam, na przy­kład, nowy dach, ale Harry nie może użyć nowoczes­nych dachówek. Zamiast tego musi zastępować stary łupek, a także warstwę ołowianej blachy i deski pod spodem. A rynny muszą być żelazne, nie z pla­styku. Cała robota kosztuje biednego Harry 'ego pięć razy więcej, niżby kosztowało położenie nowego da­chu z nowoczesnych materiałów.

Tracy spojrzała na ogrom obecnego dachu.

- Ojej. To wydaje się niesprawiedliwe.

- Harry mówi, że przepisami dotyczącymi konser­wacji i zabójczymi podatkami rząd zamierza znisz­czyć całą klasę wyższą - powiedziała posępnie Meg.

Tracy rozważyła to stwierdzenie, dodała je do in­formacji od Jona o gruboskórnym potraktowaniu przez lorda Silverbridge'a modelki, z którą zerwał, i doszła do wniosku, że właściciel Silverbridge nie jest zbyt miłym mężczyzną.

Kiedy dotarły do przyczepy, która służyła Tracy za garderobę, Tracy poprosiła Meg, by ta zaczekała na nią, gdy będzie zdejmować kostium. W środku przyczepa była wyposażona w toaletkę i lustro, zielo­ną sztruksową kanapę, na której Tracy mogła się zdrzemnąć, i dwa krzesła. To był funkcjonalny poko­ik, nic, co by przypominało luksusowe otoczenie, do jakiego nawykła Tracy, ale też zwykle nie praco­wała w filmach o tak napiętym budżecie.

Kiedy weszły do środka, Gail siedziała na kanapie, stukając w klawiaturę laptopa. Tracy przedstawiła sobie młode kobiety, po czym usiadła przy toaletce, żeby zmyć makijaż.

Słuchała, jak dwie dziewczyny rozmawiają za jej plecami, i porównywała ich pochodzenie. Gail uro­dziła się w Portoryko i przyjechała do Nowego Jor­ku, kiedy miała dwa lata. Jej rodzice z największym trudem przeprowadzili ją przez katolickie szkoły, a po liceum Gail podjęła kurs sekretarski u Kathari­ne Gibbs. Pracowała w NBC, kiedy Tracy poznała ją i zaproponowała pracę. Gail była bystra, zabawna, niesłychanie kompetentna i ogromnie lojalna. Tracy uważała ją za przyjaciółkę.

Meg wychowywała się w pałacowych warunkach Silverbridge, a jednak to Gail, dzieciak z latynoskie­go Harlemu, była pewna siebie.

- Jaką ma pani wspaniałą pracę - mówiła Meg. - Jak można zdobyć taką pracę jak pani?

- Zrobiłam kurs sekretarski po liceum, lady Margaret - odpowiedziała Gail z chłodną uprzej­mością.

- Kurs sekretarski? Ale to wydaje się nudne.

- Konieczne jest nabycie pewnych umiejętności, żeby znaleźć taką pracę, lady Margaret. - Głos Gail zabrzmiał jeszcze chłodniej niż przed chwilą.

Tracy poczuła, że robi jej się żal Meg, i obróciła się na krześle.

- A czy ty skończyłaś liceum, Meg? Meg zaczęła skubać sweter.

- My tutaj nazywamy je inaczej. I ciągle mam jesz­cze rok do zaliczenia. Pewnie wrócę tam na jesieni.

- A więc teraz nie chodzisz do szkoły? - zapytała Gail.

Meg wstała.

- Dosyć już o tej cholernej szkole! Czy na pewno chcesz, żebym poszła z tobą na obiad, Tracy? Bo je­żeli nie, to ja doskonale rozumiem. - Rumieniec wy - kwitł na jej zbyt wystających kościach policzkowych. Dziewczyna nerwowo wykręcała palce.

Tracy odparła:

- Oczywiście, że chcę, żebyś przyszła. Muszę tylko wskoczyć w dżinsy i możemy iść.

W tylnej części przyczepy był parawan. Trący po­szła tam, żeby się przebrać. Gail ostrożnie odwiesiła suknię z czasów regencji na przenośny stojak, po czym trzy młode kobiety skierowały się do wozu cateringowego, gdzie serwowano drugie danie.

Słońce było jeszcze wysoko, ale w powietrzu czuło się wyraźny chłód. Tracy cieszyła się, że ma wełniany sweter. Odebrała napełniony talerz od pracownika cateringu i podeszła do jednego z dwóch busów przeznaczonych na jadalnie, zaparkowanych w po­bliżu.

Wewnątrz około dwudziestu osób zgromadziło się wokół stołu, i kiedy weszła Tracy, rozległ się głośny chór powitań. Elsie Anway, która w filmie grała po­kojówkę Tracy, zawołała ją po imieniu i pokazała dwa puste miejsca obok siebie. Gail zajęła pojedyn­cze miejsce między dwoma elektrykami, a Tracy za­prowadziła Meg do krzeseł obok Elsie. Zanim usia­dły, Tracy oznajmiła:

- Słuchajcie wszyscy. To jest lady Margaret Oliver. Jej brat jest właścicielem tej posiadłości. Ona dzisiaj je z nami obiad, więc zachowujcie się jak należy.

Zewsząd rozległy się śmiechy.

Policzki Meg zabarwiły się rumieńcem, a jej oczy błyszczały, kiedy zajmowała miejsce między Tracy a Elsie. Zgodziła się przyjąć talerz zupy i ostrożnie ustawiła go na stole.

- Twój brat ma tu naprawdę coś - Elsie powiedzia­ła przyjaźnie.

- Dziękuję - odpowiedziała Meg. - To super, mieć szansę obserwować, jak kręcicie film.

Liza Moran, która siedziała nieco dalej przy stole, odezwała się:

- Czy lord Silverbridge interesuje się zdjęciami, lady Margaret?

- Nie wydaje mi się - Meg odparła ostrożnie.

- Powinna go pani któregoś dnia przyprowadzić na plan - powiedziała Liza. - Sądzę, że by mu się spodobało.

- Harry jest bardzo zajęty. - Wtedy po raz pierw­szy Tracy usłyszała ton arystokratycznej powściągli­wości u Meg.

Rozmowa przy stole toczyła się gładko, a Meg słu­chała z wyraźną fascynacją i nie jadła zupy. Tracy podejrzewała, że dziewczyna jest anorektyczką, co być może przyczyniło się do tego, że nie chodziła do szkoły.

Elsie także zauważyła brak apetytu Meg i odezwa­ła się matczynym tonem:

- Nie smakuje pani zupa, lady Margaret? Na pew­no catering ma coś, co przypadnie pani do gustu.

- Jedzenie jest świetne - odpowiedziała Meg z nu­tą irytacji. - Proszę się mną nie przejmować, ja nigdy nie jem dużo.

Tracy kończyła właśnie kawę, kiedy za oknem busa pojawił się samochód do przewozu koni. Skręcił z głównego podjazdu zaraz po tym, jak wyłonił się zza drzew. Tracy zapytała Meg:

- Czy to jest droga do stajni?

- Tak. - Meg przysłuchiwała się żartom wymienia­nym przez dwóch dźwiękowców, ale przeniosła uwa­gę na Tracy. - To pewnie koń Gwen Mauley. Przysy­ła go na trening z Harrym.

- Mauley - Tracy powtórzyła z namysłem. - Gdzieś już słyszałam to nazwisko.

- Ojcem Gwen jest Robin Mauley, wielki ważniak od nieruchomości.

- Och, tak. Widziałam go któregoś wieczoru w hotelu.

- Gwen trenuje ujeżdżenie i ćwiczy z Harrym od sze­ściu miesięcy. - Oczy Meg zaiskrzyły, i dziewczy­na dodała z dezaprobatą: - Uważam, że bardziej ją interesuje tytuł Harry 'ego niż jego lekcje.

Elektrycy siedzący obok Gail wstali, gotowi wrócić do pracy. Tracy dostrzegła spojrzenie sekretarki i nieznacznie poruszyła głową.

Elsie powiedziała:

- Na deser jest ciasto.

- Dla mnie nie, dzięki - odparła Tracy. Gail ruszy­ła w stronę wyjścia z busa. Tracy podniosła się. - Chcę pojechać do siebie i poleżeć z nogami do góry. Jestem zmęczona.

Meg spojrzała na nią z nadzieją w oczach.

- Czy spotkamy się jutro, Tracy?

Tracy przyjrzała się jej minie, a potem powiedziała:

- Przyjdź i popatrz, jak gram.

- Tak zrobię - odpowiedziała Meg. Na moment jej radosny uśmiech sprawił, że wydawała się tak ślicz­na, jak byłaby, gdyby nie ta przeraźliwa chudość.

Meg została przy stole, aż wszyscy skończyli. Pa­trzyła, jak zupa przed nią stygnie i przysłuchiwała się żartom ekipy. Kiedy wreszcie wróciła do domu, za­stała najstarszego brata w kuchni. Odgrzewał sobie w kuchence mikrofalowej obiad, który zostawiła dla niego pani Wilson, dochodząca pomoc domowa z wioski. Jego dwa springer spaniele jadły z wielkich porcelanowych misek i nawet nie podniosły wzroku, kiedy weszła Meg.

- Powinieneś był zjeść obiad z wozu cateringowego, Harry - powiedziała. Podeszła do lodówki i wyję­ła z niej butelkę dietetycznej wody sodowej. Dwa ogromne okna, osadzone powyżej poziomu wzroku, wpuszczały do pomieszczenia słabnące światło słoń­ca. - Ja tak zrobiłam. Mają busy wyposażone jak ja­dalnie. Było super.

Henry Oliver, piętnasty hrabia Silverbridge, nalał sobie piwa i usiadł na skraju wielkiego dębowego stołu.

- Co jadłaś? - zapytał jakby od niechcenia.

- Trochę zupy. Zmarszczył brwi. Mikrofalówka zapiszczała.

- Ja to wezmę - powiedziała Meg. Wyjęła talerz, zdjęła z niego plastykowe przykrycie, i postawiła go przed bratem. Zaczął łapczywie jeść.

Meg oparła się o stary, ale nieskazitelnie czysty zlew.

- Poznałam Tracy Collins. Jest supermiła. I jest jeszcze piękniejsza, niż wygląda na filmach.

Lord Silverbridge zjadł kolejny kęs siekanej woło­winy.

- Może chcesz tego trochę, Meggie? Jest całkiem niezłe.

Meg otworzyła kredens i wyjęła szklankę.

- Nie, dzięki, zjadłam z filmowcami. Za jej plecami brat zamknął oczy.

Meg odmierzyła pół szklanki wody sodowej i ob­róciła ku niemu twarz.

- Czy to był koń Gwen Mauley, ten, którego wi­działam jakąś godzinę temu?

- Tak. - Harry napił się piwa i zmusił do uśmiechu. - I jest jeszcze piękniejszy, niż wygląda na filmach.

Meg zachichotała, a potem upiła maleńki łyczek wody sodowej.

- Dobrze widzieć, jak się uśmiechasz. Wzruszył ramionami ze znużeniem.

- W tym roku jak dotychczas nie było wiele powo­dów do uśmiechu, Meggie.

- Wiem. Ale sprowadzenie tego filmu tutaj to by­ła dobra rzecz, nieprawdaż?

- Wystarczy przynajmniej na nowy dach. - Harry dokończył wołowinę i napił się jeszcze piwa.

Meg przeniosła swoją wodę sodową na stół i usia­dła naprzeciwko brata.

- Ten dom to taka kula u nogi. Gdybyś sprzedał trochę ziemi, Harry, to by bardzo ułatwiło życie. Oferta pana Mauleya jest niesamowicie hojna. Ra­czej nie dostaniesz drugiej takiej.

- Już to przerabialiśmy, Meg, i nie sprzedam zie­mi żadnemu deweloperowi - odpowiedział spokojnie Harry. - Oliverowie są w Silverbridge od czte­rech stuleci. Ta ziemia jest pod moją pieczą i zrobię wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby ją zatrzymać.

Meg spojrzała na jego zaciętą twarz i roztropnie nie odpowiedziała.

Jeden ze spanieli skończył swój obiad i poszedł położyć się na starej sztruksowej kanapie, która sta­ła pod jednym z wielkich okien. Teraz drugi skończył jeść i podreptał na kanapę, żeby dołączyć do brata.

Harry wstał i odniósł talerz i szklankę po piwie do zlewu, gdzie zostawił je, by gosposia zajęła się ni­mi rano.

- Idę na górę.

- Pójdę z tobą. - Meg ruszyła za nim, zostawiając na stole prawie nietkniętą wodę sodową.

Kuchnia, z której korzystali, była oryginalna i mie­ściła się w rustykalnej czy też na wpół piwnicznej czę­ści domu. Apartament, w którym mieszkali, znajdo­wał się na górze. Żeby się tam dostać, brat i siostra musieli wspiąć się dwa poziomy po wąskich, ciem­nych schodach, niegdyś używanych przez służbę.

Ich ojciec, czternasty hrabia, kazał zbudować apartament w zachodnim skrzydle, kiedy mieszkanie w oryginalnych pokojach stało się stanowczo zbyt kosztowne. Bawialnia, zwana salonikiem, salon i sześć sypialni zostało wydzielonych od reszty domu i zainstalowano tam centralne ogrzewanie.

Brat i siostra rozsiedli się wygodnie w saloniku, który znajdował się u szczytu schodów. Trzy pokryte perkalem kanapy, sporo wyglądających na wygodne krzeseł, telewizor ustawiony ni w pięć ni w dziewięć na osiemnastowiecznym sekretarzyku, gablotka, dwa białe drewniane kominki, olejny portret dwóch na­stoletnich chłopców i kolekcja akwareli przedstawia­jących ogrody w Silverbridge stanowiły główne wyposażenie pokoju. Dywan, przykrywający środek wy­polerowanej drewnianej podłogi, pasował kolorem do pomarańczowej perkalowej tkaniny pokrywającej trzy kanapy. Zasłony przy wysokich oknach były z prostego żółtego jedwabiu.

- A więc, czy ten koń Gwen jest coś wart? - ode­zwała się Meg ze swego ulubionego miejsca na jed­nej z kanap.

Mała czarna kotka wskoczyła na kolana Harry'ego w chwili, gdy tylko usiadł na swoim ulubionym fotelu z uszakami. Zamruczała głośno, kiedy ją pogłaskał.

- Jest wyjątkowo zdolny.

- Równie zdolny jak Pendleton?

Pendleton to był koń, którego Harry dosiadał na olimpiadzie w Sydney.

- Jeszcze na nim nie jeździłem, więc nie mogę po­wiedzieć, ale jego naturalny chód jest cudowny.

- To koń czystej krwi, prawda? Harry przytaknął.

- I Gwen chce na nim jeździć?

Popatrzyli po sobie. Oboje wiedzieli, że Gwen świetnie sobie radzi z dużym koniem półkrwi, który znosi sporo popychania i szarpania, ale nie radzi so­bie równie dobrze z wrażliwszym koniem pełnej krwi.

Harry powiedział:

- Liczę jej podwójną stawkę, jaką biorę zwykle. A we wschodnim skrzydle jest zgnilizna.

- Uch - odparła Meg. - A ty lubisz konie czystej krwi. Uśmiechnął się.

- To prawda. - Zerknął na zegarek. - Pora na wia­domości. Potem pójdę wypuścić psy i kładę się spać.

- Włączę telewizor - powiedziała Meg. - Nie chciałabym przeszkadzać Ebony.

Jedwabista kulka czarnego futra na kolanach Har­ry'ego zaczęła mruczeć głośniej.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Przez następne trzy dni Meg chodziła za Tracy po planie niczym pisklę za kwoką.

- Nigdy nie mam okazji z tobą porozmawiać - po­skarżył się Jon, kiedy stali wraz Tracy, czekając na ustawienie oświetlenia. - Pracujemy od świtu do zmierzchu, a w każdej wolnej chwili zagarnia cię ta dziewczyna.

- Wygląda na to, że mnie adoptowała - zgodziła się Tracy. Okryła ramiona niebieskim wełnianym swetrem, żeby nie zmarznąć w trakcie oczekiwania i popijała herbatę z filiżanki.

Jon rozejrzał się po planie.

- Gdzie ona teraz jest? Zawsze jest tutaj.

- Nie wiem.

- Dlaczego nie jest w szkole? Wygląda na dosyć młodą.

- Myślę, że ma zaburzenie związane zjedzeniem - odparła poważnie Tracy. - Czy nie zauważyłeś? Sa­ma skóra i kości.

- Tak właśnie wyglądają młode dziewczyny w tych czasach.

- To coś innego. Obserwowałam ją, ona nic nie je. - Brew Tracy zmarszczyła się lekko. - Powin­na przejść jakieś leczenie.

- Cóż, jakoś nie rozumiem, dlaczego to ty masz się czuć zobligowana, żeby ją niańczyć - powiedział Jon.

- Ona po prostu wydaje się taka krucha. Nie chcę jej odepchnąć i być może jeszcze pogarszam sprawę.

W tej chwili Greg, asystent reżysera, podszedł do nich i powiedział:

- Jesteśmy gotowi.

Asystent kostiumografa podbiegł, żeby zabrać od Tracy sweter i filiżankę. Tracy poszła zająć swoje miejsce.

Sfilmowali scenę pięć razy i zrobili przerwę na lunch. Jon był potrzebny po południu, ale kolej­na scena z Tracy wypadała dopiero następnego dnia. Miała zamiar wrócić do Wiltshire Arms, ale kiedy wyszła z przyczepy ubrana w brązowe wełniane spodnie i jasnobeżowy sweterek bliźniak, stwierdzi­ła, że czeka na nią Meg.

Tracy chciała tylko w spokoju zjeść samotny lunch. Powiedziała zatem z sympatią, ale stanowczo:

- Wracam do hotelu, Meg. Nie jestem potrzeb­na dziś po południu.

Meg uśmiechnęła się nieśmiało.

- Wiem. Zastanawiałam się tylko, czy nie ze­chciałabyś pójść ze mną zobaczyć stajnie. Mówiłaś, że kiedyś jeździłaś, a mój brat ma parę bajecznych koni.

Tracy zatrzymała się. Szanowała życzenie lorda Silverbridge'a, by ekipa filmowa trzymała się z dala od stajni, ale z pewnością była rozczarowana, nie wi­dząc koni. Sama przez lata, zanim poszła na studia, miała konia. Nadal jeździła, ilekroć nadarzyła się okazja.

Skoro Meg mnie zaprasza, to wszystko będzie w porządku, pomyślała i odpowiedziała:

- Z największą przyjemnością.

Pięć minut później Tracy i Meg szły ścieżką prowa­dzącą z bocznej części ogrodu, z mnóstwem prze­pięknych róż, do ślicznego szeregu lip, służących do oddzielenia stajni od domu. Przystanąwszy, kiedy tylko wyłonił się przed jej oczyma teren należący do stajni, Tracy zobaczyła wspaniały widok na ka­mienną stajnię, trawiaste padoki, otwartą ujeżdżal­nię i niezidentyfikowany budynek z takiego samego kamienia co stajnia. Konie skubały trawę na padokach, majowe słońce lśniło na ich zdrowo połyskują­cej sierści. Jeden koń i jeden jeździec trenowali na ujeżdżalni.

Stanął jej przed oczyma obraz jej samej i Scotty'ego prowadzących Portię do przyczepy; ona była ubrana w swój strój na zawody, bryczesy i wysokie buty. To było latem tego roku, kiedy Scotty kończył liceum, a ona je zaczynała. Nie miała jeszcze prawa jazdy i to on prowadził furgon na większość zawo­dów hippicznych, w których brała udział. Przez cały czas po przyjacielsku walczyli o to, jakiej muzyki słu­chać po drodze.

Meg wzięła ją za rękę i pociągnęła jak malutkie dziecko.

- Chodź. Harry trenuje Dylana, konia Gwen Mauley. Podejdźmy i popatrzmy.

Tracy wróciła do teraźniejszości i poszła z Meg przez rozległy trawnik do ujeżdżalni otoczonej wyso­kim na półtora metra drewnianym ogrodzeniem. Wewnątrz niego koń rytmicznie biegł zebranym ga­lopem po kole o średnicy dwudziestu metrów. Meg zaprowadziła Tracy do drewnianej ławki na zewnątrz ogrodzenia, gdzie dwa spaniele drzemały sobie w słońcu. Psy podniosły się, kiedy młode kobiety zbliżyły się i jeden z nich podszedł do Meg, macha­jąc ogonem.

- Przywitaj się z Marshalem i Millie - powiedziała Meg, głaszcząc łeb psa. - Wszystko w porządku. Mo­żesz je głaskać. Są bardzo przyjacielskie.

Tracy odparła:

- Cześć, psiska. Ależ wy jesteście śliczne. - Przy­kucnęła, żeby je pogłaskać, zachowując się z pewno­ścią siebie osoby, która zna się na psach, i psie ogo­ny zamachały szybciej. - Czy to springer spaniele? - zapytała.

- Tak. Brat i siostra. Należą do Harry'ego. Wszę­dzie za nim chodzą.

Tracy podniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała najeźdźca na maneżu.

Nie nosił toczka, i jego płowe włosy lśniły w ja­skrawym wiosennym słońcu niczym hełm z brązu. Dosiadał konia głęboko, dokładnie nad środkiem ciężkości zwierzęcia, tak że wyglądali niemal jak jed­na istota, a nie dwie. Jego wzrok skupiał się między uszami konia, dłonie w rękawiczkach trzymały wo­dze łagodnym, pewnym chwytem, a długie nogi w wysokich butach uspokajająco obejmowały koń­skie boki. Był całkowicie skoncentrowany na tym, co robił, i ani razu nie spojrzał w ich stronę.

Tracy popatrzyła na niego i wszystko w jej wnętrzu zamarło. Wydawało się, że czas stanął w miejscu.

Nie miała pojęcia, jak długo to trwało, nim głos Meg dotarł do jej uszu.

- Harry kocha tego konia.

Najwyższym wysiłkiem woli Tracy zmusiła się do oderwania wzroku od mężczyzny na koniu. To był wysoki, gniady wałach czystej krwi, z długimi, ele­ganckimi nogami i małymi, delikatnymi uszami. Te uszy pochylały się do tyłu, kiedy biegł krótkim galo­pem, a cała jego postawa świadczyła, że jest równie skupiony na swoim jeźdźcu, jak jeździec na nim.

- Jest piękny - powiedziała Tracy nieco bez tchu. Mężczyzna na maneżu odezwał się:

- No dalej, mały. Jeszcze tylko troszeczkę. - Wy­dawało się, że jeździec nic nie robi, ale kiedy Tracy tak patrzyła, krok zwierzęcia stał się pełniejszy, moc­niejszy. Jeździec uśmiechnął się, idąc za ruchami ko­nia, poklepał go po szyi i powiedział:

- Widzisz? A mówiłem ci, że dasz radę to zrobić. Przez następne piętnaście minut Tracy siedziała w milczeniu, przyglądając się, jak mężczyzna pracuje ze zwierzęciem tak delikatnie i z szacunkiem, jak utalentowana przedszkolanka mogłaby pracować z czterolatkiem. Kiedy lekcja wreszcie dobiegła koń­ca i jeździec pochylił się, żeby entuzjastycznie pokle­pać i pochwalić swojego ucznia, wyraz końskiego py­ska był tak pełen dumy, że Tracy musiała się uśmiechnąć.

Jeździec zsiadł z konia i sięgnął do kieszeni po kostkę cukru. Mężczyzna w dżinsach i roboczych butach wyszedł z pobliskiej stajni i wszedł na maneż. Psy podniosły się i podreptały w stronę swego pana.

- To Ned Martin - powiedziała Meg. - Odpowia­da za stajnie, zaraz po Harrym. - Meg wstała. - Chodź, przedstawię cię.

Raz jeszcze Tracy doznała tego poczucia dziwnej niemocy, kiedy szła za Meg przez wysypany piaskiem maneż. Co to takiego, pomyślała z mieszaniną nie­cierpliwości, oszołomienia i lęku. Dlaczego mam to szalone uczucie, że idę w stronę swojego przeznacze­nia?

Usłyszała, jak Ned Martin mówi: „Zajmę się nim, Harry”, kiedy odprowadzał konia w stronę stajni. Potem Meg i Tracy dotarły do celu.

- Cześć, Harry - powiedziała Meg. - Poznaj Tracy Collins. Oglądałyśmy twoją lekcję z Dylanem.

Odwrócił się do nich i wtedy po raz pierwszy Tra­cy zobaczyła barwę jego oczu. Nie były niebieskie, tylko brązowe, szeroko osadzone i inteligentne. I w tej chwili wyglądały na wyraźnie rozdrażnione.

Żołądek Tracy opadł tak samo, jak przy pierwszym stromym podjeździe na kolejce górskiej.

- Meggie, myślałem, że uzgodniliśmy: ekipa filmo­wa będzie się trzymać z daleka od stajni. - Jego głos był urywany, arystokratyczny. Tracy poczuła dreszcz przebiegający jej po plecach.

Meg odpowiedziała z przekonaniem:

- Ale Tracy zna się na koniach, Harry. Nawet mia­ła własnego konia.

Hrabia odwrócił przystojną twarz od siostry ku niemile widzianemu gościowi, którego przyprowa­dziła. Przez ułamek sekundy jego ciemne oczy spo­glądały prosto w jej oczy i Tracy pomyślała, że do­strzega w ich głębi oznaki zaskoczenia i rozpoznawa­nia. Potem kurtyna opadła.

- Jak się pani miewa, panno Collins? - powiedział. - Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale jestem pewien, że rozumie pani moje uczucia w tej kwestii. Konie ła­two się płoszą, a mam tutaj w stajni cenne zwierzęta.

Raptem niemoc we wnętrzu Tracy zastąpiła fala gniewu. Nie była przyzwyczajona, żeby traktowano ją w taki sposób.

- Może i nie chciałby pan być nieuprzejmy, ale z pewnością pan jest - odparowała.

Wyglądał na zaskoczonego ripostą i Tracy pomy­ślała zadziornie: Twój arystokratyczny tytuł znaczy dla mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, kolego.

Meg powiedziała z zapałem:

- Tracy nie spłoszy koni, Harry. Naprawdę. Hrabia przestał interesować się Tracy i przeniósł uwagę na siostrę.

- Jak poszło twoje spotkanie, Meggie? Wzruszyła ramionami.

- Chyba okej. Beth chce, żebyś do niej zadzwonił. Potarł sobie czoło, jak gdyby miał ból głowy.

- Proszę, Harry, czy mogłabym oprowadzić Tracy? Hrabia rzucił okiem na Tracy i powiedział:

- Och, myślę, że możesz.

Tracy była gwiazdą filmową od siedmiu lat, z cze­go od trzech megagwiazdą. Była oburzona i już otworzyła usta, żeby powiedzieć coś jadowitego, kie­dy przerwała jej Meg.

- Czy wiedziałaś, że Harry zdobył brązowy medal na olimpiadzie w Sydney, Tracy?

Tracy dostosowała się do obojętnej postawy lorda Silverbridge'a.

- Nie, nie miałam przyjemności o tym wiedzieć. - Obrzuciła go protekcjonalnym spojrzeniem. - Bra­wo, lordzie Silverbridge.

Tracy była zadowolona, widząc, że lord Silverbrid­ge nie wydaje się ani trochę doceniać tego komple­mentu. Mówiła dalej:

- Chętnie zobaczyłabym pańskiego olimpijskiego ko­nia. Czy zamierza pan go dzisiaj dosiadać? - Zabrzmia­ło to tak, że powinien dać pokaz specjalnie dla niej.

Hrabia skrzywił się. Miał na sobie znoszony szary sweter, bryczesy i wysokie czarne buty. Gęste, jedwa­biste włosy opadły mu na czoło. Odrzucił je do tyłu gestem, który wyglądał na nawykowy. Był wysoki, miał około metra dziewięćdziesiąt. Odpowiedział oschle:

- Nie, Pendleton jest na jednym z padoków. Ma siedemnaście lat i wycofałem go z zawodów po olim­piadzie.

- Jakie urocze. - Sądząc po postawie Tracy, mo­głaby być królową rozmawiającą z plebejuszem. - A więc teraz wszystko, co ma roboty, to przez cały dzień jeść trawę.

Lord Silverbridge odwrócił do niej twarz i Tracy raz jeszcze poczuła dreszcz przebiegający jej po ple­cach. Powiedział spokojnie:

- Mówiłem, że został wycofany z zawodów, nie z wszelkiej pracy. Będzie dla mnie bezcennym na­uczycielem do wykorzystania w pracy z moimi uczniami. Nigdy nie był błyskotliwy, ale jest dosko­nale poprawny. Każdy, kto go dosiada, uczy się wię­cej, niż mógłby się nauczyć z tysiąca książek.

Tracy byłaby zachwycona, gdyby mogła pojeździć na takim koniu, ale prędzej by umarła, niż poprosiła tego mężczyznę o cokolwiek. Odwróciła się nieco i powiedziała do Meg:

- Czy możemy pójść najpierw do zabudowań go­spodarskich?

Lord Silverbridge powiedział:

- To nie jest zabudowanie gospodarskie, panno Collins, to jest stajnia. Zabudowania gospodarskie są dla krów.

Tracy odwróciła się, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. Ich spojrzenia spotkały się i przelotny błysk zaciekawienia zamigotał w jego oczach. Po chwili okiennice znów się zamknęły.

Nie wiedzieć czemu, serce Tracy łomotało. Udało jej się jednak powiedzieć spokojnie:

- W Connecticut, skąd pochodzę, zabudowania gospodarskie są także dla koni, milordzie.

Z tyłu rozległ się chrzęst kół samochodu na żwirze i Meg odwróciła się, żeby popatrzeć.

- O rety! Harry, obawiam się, że to pan Mauley. Tracy obróciła się w kierunku, w którym spogląda­ła Meg, i zobaczyła, jak tęgi mężczyzna, którego poprzednio widziała w Wiltshire Arms, wysiada z błysz­czącego czarnego jaguara.

- Cholera - powiedział Harry. - Jeżeli to będzie dalej trwało, zamierzam wnieść pozew o nękanie.

Stali w milczeniu, kiedy tęgi rekin rynku nierucho­mości wszedł przez furtkę ujeżdżalni. Gdy uświado­mił sobie jasno, że Harry nie zamierza się poruszyć, niechętnie wszedł na zakurzoną arenę.

- Dzień dobry, milordzie. - Zatrzymał się przed nimi. - Lady Margaret. - Spojrzał na Tracy i uśmiechnął się, pokazując zęby dziwnie małe jak na tak potężnego mężczyznę. - Nie potrzebuję przedstawiania, żeby wiedzieć, kim pani jest, panno Collins.

- Obawiam się, że nie mogę odpowiedzieć tym sa­mym komplementem - odparła Tracy.

Wyciągnął rękę.

- Robin Mauley.

Tracy przez chwilę patrzyła na jego rękę, zanim wreszcie podała mu dłoń. Harry odezwał się chłodno:

- Co pan tu robi, Mauley?

- Jestem tutaj, żeby znacząco podnieść swoją ofer­tę, milordzie - powiedział jowialnie Mauley. - Nie sądzę, żeby chciał pan powiedzieć „nie”.

- Do diabła z twoją ofertą, Mauley - odparł Har­ry, nie unosząc się. - Możesz mi zaoferować księżyc, ale ja nie sprzedam ani kawałka ziemi. To ostatecz­na odpowiedź. Idź gdzie indziej szukać miejsca na swoje pole golfowe. - I odszedł, a czarno - białe spaniele podreptały za nim.

Robin Mauley zacisnął szczęki, patrząc na oddala­jącego się Harry'ego, po czym odwrócił się do Meg.

- Ambrose Percy zgodził się zbudować pięcio­gwiazdkowy hotel sąsiadujący z polem golfowym, lady Margaret. Jesteśmy zdecydowani zbudować naj­ważniejszy ośrodek golfowy w Wielkiej Brytanii, i je­steśmy gotowi dobrze zapłacić za ziemię, na której stanie. Wiem, że pani brat ma niewielkie wpływy po­za tym, co uzyskuje z rolnictwa i czynszów od dzier­żawców. Mógłby zainwestować te pieniądze, i finan­se pani rodziny byłyby zabezpieczone.

- Marnuje pan czas, rozmawiając ze mną, panie Mauley - odpowiedziała Meg. W blasku słońca jej kości policzkowe były niemal widoczne przez skórę. - To Harry jest właścicielem Silverbridge, a ja muszę panu powiedzieć, że kiedy on podejmie jakąś decy­zję, nawet bomba go nie poruszy.

- Kiedy usłyszy tę ofertę, zmieni zdanie - Mauley odparł pewny siebie. - Czy powie mu pani o hotelu, lady Margaret? Powie mu pani, że jesteśmy gotowi podwoić moją pierwotną ofertę?

Meg zamrugała.

- Podwoić?

- Tak właśnie powiedziałem.

Niebieskie jak niebo oczy Meg rozszerzyły się.

- Na pewno mu powiem, panie Mauley.

- Dziękuję. Tylko o to proszę. - Uśmiechnął się, raz jeszcze pokazując te zęby jak u dziecka. - Lady Margaret. Panno Collins. Życzę paniom miłego dnia.

- Miłego dnia - odpowiedziała Tracy i stała w mil­czeniu obok Meg, kiedy potentat nieruchomości wsiadł do swojego drogiego samochodu i odjechał.

Wtedy Meg odezwała się:

- Harry będzie szalony, jeżeli odrzuci tę ofertę. Raczej ku własnemu zdziwieniu Tracy odkryła, że jej sympatia jest po stronie Harry'ego.

- Z pewnością można zrozumieć, że nie chciałby oddać tego wszystkiego - wskazała ręką wokół sie­bie.

- Och, zatrzymałby dom, stajnie i dość terenu, że­by się odpowiednio urządzić - zapewniła ją Meg. Mauley chce kupić osiem tysięcy akrów lasu i ziemi uprawnej.

- Osiem tysięcy akrów to mnóstwo ziemi - powie­działa Tracy powoli.

- Wiem. Nie ma wielu równie dużych posiadłości władnej okolicy, jak ta. To dlatego Mauley wciąż na­chodzi Harry'ego. Nigdy nie znajdzie równie dobrej posiadłości na to swoje pole golfowe.

Rozmawiając, szły w stronę stajni, a kiedy do niej dotarły, Tracy zapytała:

- Jaką rolniczą działalność prowadzicie w posia­dłości?

Młody mężczyzna w obwisłych dżinsach i robo­czych butach wyszedł ze stajni, niosąc wiadro wody. Wpatrywał się w Tracy przez cały czas, gdy wylewał wodę na trawnik okalający brukowane podwórze stajni.

Meg powiedziała:

- Mamy całkiem sporo bydła mięsnego i mamy też pszenicę, jęczmień i siano. Mój brat Tony mówi, że we współczesnym świecie nie sposób utrzymać duże­go domu z samego rolnictwa i dzierżawy. Ale Harry jest w duchu farmerem, chodził do Royal Agricultu­ral College, on się nie podda.

Bardzo powoli młody mężczyzna wrócił do stajni, przez cały czas nie spuszczając oczu z Tracy.

- Mogę go zrozumieć - odpowiedziała Tracy. - Sa­ma żywię szczególną niechęć do pól golfowych.

- Ale dlaczego? - zapytała Meg ze zdziwieniem. - Będzie bardzo ładnie. Mauley planuje tor na mi­strzostwa, z kosztownymi willami w pobliżu, a teraz będzie jeszcze hotel Percy'ego. Wszystko pięknie za­projektowane.

Młody mężczyzna wyszedł ze stajni, niosąc kolejne wiadro wody, kiedy Tracy odpowiedziała:

- Chyba nie jestem wielką miłośniczką golfa.

- Tony powiedział, że nauczy mnie grać - odparła Meg. - Ale najlepsze w całej transakcji jest to, że Harry nie będzie już musiał martwić się więcej o pie­niądze.

Tracy spojrzała na budynek stajni przed nimi i nic nie odpowiedziała. Wielkie przesuwane drewniane drzwi były otwarte na oścież, odsłaniając wyłożone drewnem wnętrze z szerokim przejściem i wysokim stropem. Z miejsca, w którym stała, Tracy mogła do­strzec szereg dwuczęściowych drzwi po zewnętrznej stronie budynku. Jednak wychylał się zza nich tylko jeden koński łeb.

- Ile koni tu mieszka? - zapytała Tracy, porzuca­jąc temat pola golfowego.

- W tej chwili dziesięć - odpowiedziała Meg. - Pięć z tych koni należy do Harry'ego, a pięć jest tu na treningi.

Tracy powoli weszła do stajni, spojrzała w głąb przejścia. Wszystkie drzwiczki wewnętrznych boksów były wypolerowane tak, że lśniły głęboką kasztanową barwą, a większość szczyciło się brązową plakietką z wygrawerowanym imieniem konia. Boksy były du­że i hojnie wymoszczone słomą. Chłopak z wiadrem właśnie wybierał nawóz z jednego z nich.

Meg powiedziała:

- Większość koni jest teraz na pastwisku, ale Moses jest dzisiaj w środku. To mój stary kucyk. Czy chciałabyś go poznać?

- Z przyjemnością.

- A więc wyjdźmy na zewnątrz. Zobaczymy go lepiej. Tracy ruszyła za Meg z powrotem na zewnątrz stajni i na drugą stronę budynku, gdzie wszystkie boksy miały drugie drzwi. Dereszowaty kucyk opie­rał głowę na dolnej połowie drzwi swojego boksu, ale kiedy zobaczył, że się zbliżają, zarżał cicho.

- To jest Moses - powiedziała Meg, kiedy zatrzy­mały się przy boksie. - On nauczył mnie jeździć. Czyż nie jest kochany?

- Jest słodki - odpowiedziała szczerze Tracy, przy­glądając się grubiutkiemu dereszowatemu kucykowi, który aż nazbyt wyraźnie szukał łakoci. - Cześć, przystojniaku.

Kiedy kucyk trącał chrapami jej dłoń, szukając marchewki, Tracy spojrzała w oszklone okno umiesz­czone nad drzwiami do boksu, żeby wpadało tam więcej światła, a potem na kamienne obramowanie, które wykańczało krawędzie drzwi i okna i tworzyło nad nimi łuk.

Chyba rozumiem, dlaczego lordowi Silverbridge'owi nie spodobało się, że ten elegancki budynek nazwano zabudowaniem gospodarskim, pomyślała z przelotnym rozbawieniem.

Meg trzymała pysk kucyka i patrzyła w jego lewe oko.

- Ciągle jeszcze trochę się sączy, ale zdecydowa­nie wygląda lepiej. Harry nałożył na nie jakieś pa­skudztwo wczoraj i dzisiaj rano. Wydaje się, że po­maga.

- Moja klacz miała kiedyś okropną infekcję oka - powiedziała Tracy. - W końcu musiałam ją zawieźć do Cornell. Gdybym poczekała jeszcze jeden dzień, straciłaby wzrok. Z oczami trzeba być bardzo ostroż­nym. Mogą narobić problemów ni z tego, ni z owego.

- To samo mówił Harry. - Meg uraczyła kucyka ostatnim poklepaniem po szyi.

- Co to za budynek tam obok, który wygląda jak stajnia? - zapytała Tracy.

- Och, to kryta ujeżdżalnia - odpowiedziała Meg. - Tak właściwie to jest dosyć sławna. Mój przodek, dziesiąty hrabia, zbudował ją po powrocie z wojny przeciwko Napoleonowi. Inaczej niż w Europie, w Anglii w tamtym czasie nie było prawie żadnych krytych ujeżdżalni. Jak wiesz, Anglicy lubią jeździć na dworze, galopować za psami gończymi i takie tam. Ale mój przodek nauczył się klasycznej sztuki jazdy w Portugalii i dlatego zbudował tę szkółkę. Czy chciałabyś ją zobaczyć?

- Bardzo - odparła Tracy, i obie skierowały się w stronę eleganckiego kamiennego budynku, który niespodziewanie krył w sobie ujeżdżalnię.

Godzinę później Tracy sama szła z powrotem do domu, gdyż Meg postanowiła zostać i pomóc Nedowi zaprowadzić konie do weterynarza. W połowie drogi przez lipowy zagajnik minęła ścieżkę, która - jak powiedziała jej Meg - wiodła do lasu, należące­go do Silverbridge.

- W całym lesie są ścieżki do konnej jazdy - po­wiedziała Meg. - Jeżdżę tam od czasu do czasu. Mo­że któregoś dnia chciałabyś pojechać ze mną?

- Bardzo chętnie - odparła Tracy.

Zerknęła na zegarek, pomyślała, że spacer przez las będzie bardzo przyjemny, i skręciła w tamtą stro­nę. Kiedy znalazła się pod baldachimem drzew, wie­działa, że podjęła słuszną decyzję. Dzwonki o inten­sywnej barwie ścieliły się na ziemi jak dywan po obu stronach ścieżki do konnej jazdy, pierwiosnki, inten­sywnie żółte i jaśniejsze, rosły dokoła pni drzew, a kępy rzeżuchy łąkowej skupiały się wzdłuż brzegu małego strumyka, płynącego przy ścieżce. Nad jej głową stado małych brązowych ptaków przelatywało z drzewa na drzewo, nawołując się nawzajem.

Jakie to okropne wycinać to wszystko pod pole golfowe, pomyślała Tracy. Pochyliła się, żeby zerwać jeden z dzwonków, które rosły tak bujnie, a kiedy się wyprostowała, na ścieżce przed sobą zobaczyła lorda Silverbridge'a siedzącego na wspaniałym siwym ko­niu.

Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to inny mężczyzna. Miał na sobie strój z czasów regencji, a jego złote włosy były ostrzyżone także w tamtym stylu. Ale podobieństwo do lorda Silverbridge'a było zdumiewające.

Tracy wpatrywała się w jeźdźca oszołomiona. Spojrzał na nią, ale miała niejasne wrażenie, że jej nie widział. Później zawrócił konia i pogalopował w dal. Przez jakieś dwadzieścia sekund słyszała tę­tent konia na ścieżce. Potem zapadła cisza.

Tracy stała tam, mocno zaciskając dłonie, z sercem bijącym tak gwałtownie, że pomyślała, że wyrwie się jej z piersi.

Kto to byt?

Ale bez względu na to, jak często zadawała sobie to pytanie, nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

O drugiej nad ranem Tracy obudziło łomotanie do drzwi jej pokoju. Wstała z łóżka, wsunęła stopy w pantofle i pobiegła do salonu. Zza drzwi dobiega­ły okrzyki:

- Pożar! Pożar!

Trący otworzyła drzwi; za nimi stał kierownik ho­telu, z ręcznikiem przyciśniętym do twarzy. W kory­tarzu było pełno dymu.

- Panno Collins - powiedział kierownik. - Dzięki Bogu. Zaprowadzę panią do schodów.

- Wiem, gdzie są - odrzekła Tracy, kaszląc i ma­chając ręką przed twarzą, jak gdyby mogła w ten spo­sób odsunąć dym. - Lepiej niech pan budzi innych.

W pantoflach pobiegła korytarzem, z na wpół za­mkniętymi oczyma. Starała się nie wdychać dymu unoszącego się w powietrzu. Dotarła do schodów w tej samej chwili co Jon, który nadchodził z prze­ciwnej strony. Zamknięta klatka schodowa była sto­sunkowo wolna od dymu i oboje zbiegli po schodach - Tracy tuż za Jonem. Zapytała:

- Czy wiesz, co się stało?

- Nie - rzucił przez ramię. - Ale biorąc pod uwa­gę ilość dymu, to musi być coś poważnego.

Zeszli na parter.

- Cofnij się - powiedział Jon. Ostrożnie otworzył drzwi klatki schodowej i wyjrzał na zewnątrz. - Jest dym, ale nie widzę płomieni. Chodźmy.

Potem przebiegli kilka metrów do bocznego wyjścia i byli już bezpieczni na zewnątrz, w chłodzie nocy.

Wozy strażackie zatrzymywały się przed hotelem z wyjącymi syrenami, kiedy Tracy i Jon dołączyli do gromady ubranych w piżamy ludzi gromadzących się na głównym trawniku.

- Gail - zawołała Tracy, niespokojnie rozglądając się po grupie. - Jesteś tu?

Drobna postać, otulona puchatym czerwonym szlafrokiem i niosąca walizeczkę z komputerem i to­rebkę, oderwała się od tłumu.

- Tracy! Dzięki Bogu. Tracy zaśmiała się drżąco.

- Cieszę się, że cię widzę. - Obie kobiety uścisnę­ły się nerwowo.

Większość ludzi na trawniku spała w pojedynczych pokojach na pierwszym piętrze i dzięki temu została ewakuowana w pierwszej kolejności. Kiedy Tracy i Jon odwrócili się, żeby spojrzeć na hotel, kilkoro kolejnych gości ubranych w piżamy wyszło zza rogu budynku. Był wśród nich Dave Michaels, który pod­suwał sobie okulary na nosie i wściekle mrużył oczy, pędząc przez trawnik.

- Dzięki Bogu - powiedział, zobaczywszy Tracy i Jona.

Podszedł, żeby do nich dołączyć. W koszulce z krótkim rękawem i flanelowych spodniach od piża­my wyglądał na bardzo chudego i kościstego. Uści­skał obie gwiazdy w ekstrawaganckim odruchu ulgi, że jego film jest bezpieczny.

- Co się stało? - zapytał, kiedy już się opanował. - Czy ktoś wie?

- Myślę, że pożar zaczął się w kuchni - odezwała się Gail.

- Tak słyszałem - powiedział ktoś inny.

- Patrzcie! - odezwał się jeszcze ktoś inny i grupa na trawniku zwróciła zafascynowany i przerażony wzrok w stronę płomieni, które nagle wydostały się z dwóch okien na pierwszym piętrze.

- To chyba mój pokój - powiedziała Gail mato­wym głosem.

Tracy wyciągnęła rękę i raz jeszcze uściskała swo­ją sekretarkę.

- Jesteś bezpieczna i to wszystko, co się liczy. Jeszcze kilkoro uciekinierów nadciągało przez trawnik. Tracy poczuła ulgę, gdy zobaczyła, że reszta ekipy filmowej zdołała się wydostać.

Do tej pory strażacy polewali już budynek wodą z węży. Kierownik rozmawiał z szefem oddziału stra­ży, a potem, kiedy dołączył do gromady swoich za­niepokojonych gości, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było oznajmienie im:

- Wszyscy wyszli.

Westchnienie ulgi przebiegło przez tłum. Wtedy piskliwy kobiecy głos zażądał odpowiedzi:

- Jest druga nad ranem. Gdzie mamy się podziać przez resztę nocy?

- W Warminster jest schron - powiedział kierow­nik. - Służby ratownicze Warminsteru otwierają go dla nas i zapewniają herbatę i kawę. Wkrótce będzie państwu ciepło i wygodnie.

- Wygodnie? - Głos zabrzmiał jeszcze bardziej pi­skliwie niż przed chwilą. - W schronie? Na pewno nie mówi pan poważnie.

Trący także nie była zachwycona pomysłem ze schronem i zapytała kierownika, czy w okolicy są ja­kieś wolne pokoje hotelowe.

- Obawiam się, że wszystko jest zarezerwowane na weekend, panno Collins - odpowiedział mężczy­zna przepraszająco. - Jutro jest duża gonitwa z prze­szkodami.

Miał na myśli imprezę hippiczną, na którą składał się przełajowy wyścig z przeszkodami od jednego punktu do drugiego.

Jakiś mężczyzna odezwał się z wściekłością:

- Wszystkie moje ubrania są w pokoju w hotelu. Rano mam spotkanie. Co ja mam na siebie włożyć?

Kobieta o piskliwym głosie zaczęła płakać. Jon powiedział spokojnie:

- Nikt z nas nie ma żadnych ubrań. Sądzę, że udanie się do Warminsteru to wyśmienity pomysł. To duże miasteczko i będziemy mogli zastąpić tam przynajmniej część naszej garderoby. - Odwrócił się do Wiltshire Arms, w którym teraz ogień wydo­stawał się także z wyższych okien. Niebo było za­snute ciemnym dymem, a w powietrzu unosiła się drażniąca woń. Jon powiedział ze smutkiem: - Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli cokolwiek stamtąd uratować.

- Nie wygląda na to - zgodził się Dave. Reżyser odwrócił się do kierownika hotelu. - Czy może pan zabrać pannę Collins, pana Melbourne'a i resztę eki­py hotelowym busem? Naszych kierowców i samo­chodów nie ma na miejscu, a nie chcę trzymać pan­ny Collins stojącej na tym zimnie.

Kierownik zapewnił go, że może to zrobić, i kiedy poszedł sprowadzić busa, Tracy raz jeszcze popatrzy­ła na płonący budynek. To było przerażające, że ogień mógł się rozprzestrzenić w tak krótkim czasie.

- Nie mam kluczyków do samochodu - powie­dział jakiś mężczyzna z przejęciem. - Są tam, w po­koju.

- Na pewno może pan pojechać z kimś innym - odparł Jon, a kolejny mężczyzna zareagował:

- Może pojechać z nami.

Tracy uśmiechnęła się do Jona. Większość akto­rów, których znała, nie okazałoby najmniejszego za­interesowania małym, łysym, ubranym w piżamę człowiekiem, który zapomniał kluczyków do samo­chodu.

Błysnęło światło, aż nazbyt dobrze znane Tracy, i ponad ramieniem Jona zobaczyła fotografa. Nagle opanowała ją wściekłość.

- Ty mała gnido! - wrzasnęła. - Jeżeli zrobisz mi jeszcze jedno zdjęcie, każę cię aresztować.

- Nerwy, nerwy, panno Collins - odpowiedział Jason Counes, fotograf, który prześladował Tracy od sześciu miesięcy. - Wolność prasy, sama pani wie.

Tracy była tak rozeźlona, że ruszyła w stronę męż­czyzny z zamiarem roztrzaskania jego aparatu. Jon chwycił ją, kiedy zrobiła trzy kroki.

- Uspokój się, Trący - powiedział uspokajającym tonem. - Spójrz, jest bus, jedziemy.

Tracy dygotała. Raptowne wyrwanie ze snu i strach przed pożarem zburzyły do reszty mur, jaki zazwyczaj wznosiła pomiędzy sobą a swoją nienawi­ścią do wazeliniarskiego fotografa, który nie dawał jej spokoju.

Jon wciąż obejmował ją ramieniem, i zaczął ją prowadzić w kierunku busa. Rzuciwszy ostatnie wściekłe spojrzenie w stronę Jasona Counesa, poszła z nim.

Zanim ocaleni dotarli do Warminsteru, było już po trzeciej nad ranem. Na obiecany schron składały się prycze i koce w piwnicy szkoły. Dwie kobiety parzyły kawę w kuchni. Siwowłosa kobieta w futrzanym płasz­czu narzuconym na nocną koszulę zaczęła płakać.

- Och, proszę - Gail powiedziała bez współczucia. - Mogłaś się usmażyć na śmierć, paniusiu. Noc w schronie powinna ci dobrze zrobić.

Kobieta odpowiedziała gniewnie:

- Niech pani przyjmie do wiadomości, młoda da­mo, że nie przywykłam do sypiania w piwnicy. - Po­ciągnęła nosem. - Cuchnie tu pleśnią.

Kobieta o piskliwym głosie przytaknęła.

- Frank - powiedziała inna. - Zrób coś.

- Czego, u diabła, ode mnie chcesz? - odpowie­dział jej mąż. - Jest trzecia nad ranem, na miłość bo­ską.

Emocje Tracy wciąż były wzburzone po spotkaniu z jej zmorą. Powiedziała cierpko:

- Wiecie co, ludzie? Ja także nie przywykłam do sypiania w schronach. Ale to właśnie tu mamy i równie dobrze możemy przestać marudzić i prze­czekać do rana najlepiej jak się da.

Mąż siwowłosej kobiety, tak samo siwowłosy, nie­spodziewanie się odezwał:

- Panna Collins ma rację, Eunice. Rozchmurz się.

- Nie mam zamiaru kłaść się na jednej z tych od­rażających pryczy - oświadczyła Eunice. - Bóg jeden wie, kto mógł spać tutaj wcześniej. Nie zdziwiłabym się, gdyby te materace były zarobaczone.

Z tą opinią Tracy zgodziła się ochoczo.

- A więc na resztę nocy usiądziemy przy stole i bę­dziemy pić kawę - ogłosiła.

Taki plan działania przemówił do większości in­nych gości. Prawie wszyscy owinęli się kocami i zasie­dli wokół wielkiego plastykowego stołu. Popijali ka­wę i herbatę, zaparzone przez wolontariuszki ze schronu, i starali się wymyślić, co zrobić rano.

Wszyscy zgodzili się, że najważniejszą rzeczą jest ubranie. Tracy zaproponowała, żeby z miejscowego domu towarowego przysłano im bieliznę, sportowe obuwie, spodnie i koszule.

- Wtedy przynajmniej będziemy mogli wyjść i kupić wszystko inne, czego nam potrzeba - powiedziała.

- Nie mam przy sobie karty kredytowej - odezwał się smętnie jakiś mężczyzna.

- Ja zajmę się ubraniami - powiedziała Tracy. - Tak będzie łatwiej.

Wszyscy byli zadowoleni z takiego rozwiązania i Gail zrobiła listę rozmiarów. Kiedy wstał świt, Amerykanki (Gail i Tracy) były jedynymi osobami, które skorzystały z dobrodziejstwa pojedynczego let­niego prysznica, i punktualnie o dziewiątej trzydzie­ści Gail zadzwoniła do miejscowego domu towaro­wego. Kierownik ucieszył się, że może wyświadczyć przysługę Tracy Collins i przed dziesiątą Tracy zrzu­ciła jedwabną piżamę i włożyła bluzkę z golfem, dżinsy i trampki.

Podczas gdy większość pozostałych, świeżo odzia­nych gości skierowała się do sklepów, żeby kupić bardziej stosowne ubiory, filmowcy wsiedli do firmo­wych samochodów, żeby pojechać do Silverbridge na dzień zdjęciowy.

Kiedy tylko dotarli na miejsce, Dave powierzył Gregowi zadanie znalezienia nowego lokum dla bez­domnej obsady i ekipy. Asystent reżysera spędził bardzo zniechęcającą godzinę przy telefonie, dzwo­niąc po różnych hotelach, z których wszystkie były pełne przez następne dwa dni. Potem pojechał oso­biście sprawdzić nieliczne kwatery oferujące nocleg ze śniadaniem, które zgłosiły wolne miejsca. O dru­giej wrócił do Silverbridge.

Zastał reżysera przyglądającego się, jak operato­rzy próbują ruchy kamery, żeby nadążyć za aktorami. Wszyscy pozostali stali wokół. Greg podszedł do Dave'a i powiedział:

- Czy możemy chwilkę porozmawiać?

- Pewnie. - Dave przeszedł, żeby stanąć przy krze­śle, które dla niego ustawiono, a które w tej chwili zajmowała Meg. Z każdym dniem coraz swobodniej czuła się na planie, a ponieważ nigdy się nie narzu­cała, tylko obserwowała, Dave osiągnął etap, na któ­rym ledwie zauważał jej istnienie.

- Nie ma pokoi w żadnym z okolicznych hoteli - powiedział ponuro Greg. - Z powodu gonitwy w ten weekend wszystko na przyzwoitym poziomie zostało zarezerwowane.

Dave stęknął i zaczął polerować okulary chustecz­ką do nosa.

- Musi być coś wolnego! Czy mówiłeś kierownic­twu hoteli, że chcesz pokój dla Tracy Collins?

- Tak, mówiłem. Ale najwyraźniej na wyścigi ścią­ga chmara arystokracji i nikt nie ma ochoty ich wy­walać.

Dave polerował mocniej.

- Coś musi być otwarte.

- Znalazłem pensjonat w Littleton, który ma trzy pokoje, i dwa w Marlton, które mają każdy po dwa pokoje. Ale pokoje są maleńkie i nie mają prywat­nych łazienek. Naprawdę nie sądzę, żebyśmy mogli prosić Tracy, by w nich spała. Ani Jona, skoro już o tym mowa.

- Cholera - powiedział Dave. - To co my zrobimy?

Greg pociągnął się za kitkę i zrobił nieszczęśliwą minę.

Meg odezwała się:

- Ja mam pomysł.

Obaj mężczyźni spojrzeli na nią.

- Nie mogłam nie usłyszeć. - W jej głosie kipiał entuzjazm. - My mamy dodatkowe sypialnie. Może Tracy i Jon mogliby zostać u nas.

Dwaj mężczyźni popatrzyli jeden na drugiego.

- W okolicy nie ma wolnych miejsc - powiedział Greg. - Musielibyśmy jechać z godzinę, żeby znaleźć cokolwiek chociaż w miarę zdatnego.

Dave dokończył polerowanie okularów i założył je z powrotem na nos. Zmarszczył czoło, spoglądając na Meg.

- Sądzi pani, że pani brat zgodzi się na takie roz­wiązanie?

Meg odpowiedziała z miejsca:

- Jeżeli zechcecie mu zapłacić tyle, ile płaciliście w Wiltshire Arms, to myślę, że chyba tak.

Nastąpiła chwila ciszy, kiedy Dave wciąż marsz­czył czoło, a Greg znowu pociągnął się za kitkę. Po­tem Dave powiedział:

- Dobrze, lady Margaret. Czy zechciałaby pani być tak miła, by go zapytać i przekazać mi, co odpowie?

Meg podniosła swoje kruche ciało z krzesła Dave'a.

- Pójdę i od razu go poszukam.

- Świetnie. Dzięki - odparł Dave. Później, kiedy Meg odeszła już na tyle, że nie mogła go usłyszeć, przewrócił oczami. - Na koniec lord Silverbridge okaże się połową kosztów tego filmu.

Greg odpowiedział nerwowo:

- Nie sądzisz, że powinienem się rozejrzeć, zanim dobijemy targu, Dave? Łazienki w takich starych re­zydencjach są czasem dosyć prymitywne. A Tracy...

Dave jęknął.

- Dobrze, może lepiej rzuć okiem na łazienki. Ale nie wiem, jak mielibyśmy powiedzieć jego lordowskiej mości i lady Margaret, że uważamy, iż ich dom nie nadaje się na nocleg dla gwiazdy filmowej.

- Po prostu będziemy mieć nadzieję, że się nadaje - odpowiedział Greg. - Bo tu naprawdę nie ma wiel­kiego wyboru.

Meg poszła najpierw do stajni, ale Harry'ego tam nie było. Potem spróbowała szczęścia w jego gabine­cie, który mieścił się w wyłożonym boazerią pokoju obok kuchni. Harry zostawił uchylone drzwi i Meg na moment zatrzymała się na progu, żeby popatrzeć na brata.

Harry, ubrany w brązowy wełniany sweter, siedział przy nowoczesnym biurku, zwrócony do niej pleca­mi, ze wzrokiem utkwionym w ekranie komputera. Popołudniowe światło, padające z wysokiego okna nad komputerem, rozjaśniało jego płowe włosy. Kie­dy Meg na niego patrzyła, Harry zamruczał coś pod nosem, po czym uderzył dłonią w blat. Na ten odgłos spaniele leżące po obu stronach jego krzesła podniosły głowy.

- To nie są dobre wieści? - spytała Meg, wchodząc do pokoju.

Harry okręcił się na krześle, co sprawiło, że Mar­shal wstał i spojrzał na niego z nadzieją. Kiedy Har­ry nie podniósł się, spaniel z powrotem się położył. Harry zdjął okulary w rogowej oprawie i przetarł oczy.

- Meg. Co ty tutaj robisz? Myślałem, że obserwu­jesz filmowanie.

- Przyszłam się z tobą zobaczyć. - Podeszła i usia­dła na starym skórzanym krześle obok biurka. - Czy wiesz, że hotel Wiltshire Arms spalił się zeszłej no­cy?

Brązowe oczy Harry'ego rozszerzyły się.

- Nie, nie słyszałem.

Meg założyła sobie włosy za uszy.

- No cóż, spalił się i przez to wszyscy filmowcy, którzy tam mieszkali, zostali bez dachu nad głową. Greg, to jest asystent reżysera, próbował umieścić ich dzisiaj w innych hotelach, ale jutro jest gonitwa w Castleton i wszystko jest zajęte.

Harry rozparł się na krześle.

- Sam planowałem jechać - powiedział łagodnie. - Startuje tam jeden z moich uczniów.

- Kto? - zapytała Meg, na chwilę zapominając o swojej misji.

- Matt Aider.

Meg skinęła głową. Matthew Alder, baron Carsford, skakał przez przeszkody, ale przez zimę wziął u Harry'ego serię lekcji ujeżdżania.

Meg wróciła do tematu.

- W każdym razie z powodu gonitwy jedyne wolne miejsca są w jakichś pensjonatach w Littleton i Marlton. Greg mówi, że pokoje są maleńkie i nie nadają się dla Tracy czy Jona.

Harry założył ręce za głowę.

- Boże uchowaj, żeby amerykańska gwiazda filmo­wa miała zostać zmuszona do zamieszkania w angiel­skim pensjonacie.

- Cóż, ty z pewnością byś nie chciał. Wzruszył ramionami.

- W każdym razie zaproponowałam, żeby zostali tutaj - powiedziała Meg. - Mamy w tej chwili trzy puste sypialnie.

Ramiona Harry'ego opadły. Spiorunował ją wzro­kiem.

- Chyba nie mówisz poważnie.

- Dlaczego nie? - spytała Meg. - Wytwórnia zapła­ci ci tyle samo pieniędzy, ile płacili w Wiltshire Arms.

Nastąpiła chwila ciszy. Potem Harry odezwał się nagle:

- To niemożliwe, Meg. Zdołałem uporać się z ba­łaganem, jaki ci filmowcy robią na moim terenie, ale nie chcę, żeby mieszkali razem ze mną w domu.

- To byliby tylko Tracy i Jon. Oni są super, szcze­rze, Harry. I spędzają większość czasu na planie albo w swoich garderobach. Pewnie w ogóle ich nie zoba­czysz.

Harry odpowiedział sztywno:

- Wolałbym myśleć, że nie zostałem jeszcze zredu­kowany do pozycji hotelarza.

- Byłbyś bardzo dobrze opłacanym hotelarzem - odparowała Meg. - W Wiltshire Arms liczą sobie ma­jątek, a zarówno Tracy jak i Jon mieli apartamenty.

- Ja nie mogę zaoferować im apartamentu - po­wiedział. - Nie mogę im nawet zaoferować prywat­nej łazienki. Czy wyjaśniłaś to temu komuś, z kim rozmawiałaś? Być może przyjaciele twojej gwiazdy filmowej pomyślą, że Silverbridge się nie nadaje.

- Każdy wolałby raczej mieszkać w Silverbridge niż w pensjonacie - odparła Meg z pewnością w głosie.

Harry odgarnął włosy z czoła.

- Jezu, Meggie, co to będzie, jeżeli prasa brukowa zwęszy, że Tracy Collins mieszka w moim domu? Ja naprawdę nie zniosę kolejnej historii jak z Daną Matthews.

- Trenujesz też konia Gwen Mauley - wytknęła Meg. - Kochana Gwen również będzie się tu wałę­sać.

- Wiem. - Głos Harry'ego zabrzmiał ponuro.

- Harry, nawet Examiner nie będzie miał czelności napisać, że masz romans z dwiema kobietami jedno­cześnie i w tym samym miejscu.

Szczęki Harry'ego zacisnęły się.

- Z mojego doświadczenia wynika, że jest bardzo mało rzeczy, których Examiner nie ma czelności na­pisać.

Meg przygryzła pasemko włosów i popatrzyła na brata. Westchnął.

- Och, dobrze. Jeżeli wytwórnia chce mi zapłacić stawkę Wiltshire Arms, to mogą tu zostać.

Meg podskoczyła.

- Świetnie. Polubisz Tracy, Harry. Ona ani trochę nie jest taka jak Dana Matthews.

Harry coś odburknął, nałożył okulary i obrócił się z powrotem do komputera. Kiedy Meg była już w drzwiach, odwrócił głowę i zawołał:

- Powiedz im, że chcę pieniądze z góry.

- Dobrze. - Rzuciła okiem na kolumny cyfr, które pojawiły się na ekranie komputera za Harrym. - Nad czym pracujesz?

- Rachunki - powiedział oschle i odwrócił się do monitora.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Poruszenie z powodu pożaru zepchnęło obraz jeźdźca w głąb umysłu Tracy, ale kiedy powróciła do Silverbridge na zdjęcia, wizja wróciła jak żywa.

Pewnie pozwalam, żeby udzielała mi się atmosfe­ra tej rezydencji, pomyślała, gdy stała na wyznaczo­nym miejscu i czekała, aż Dave pokieruje kamerami. Po południu nadciągnęły chmury i zmieniające się światło w ogrodzie zmuszało ich do kręcenia sceny z końcówki filmu, kiedy Julia zaczęła się już lękać swojego obsesyjnie zazdrosnego męża. Jednak myśli Tracy nie skupiały się na filmie.

Spędzam czas otoczona przez ludzi w strojach z czasów regencji. Potem spotykam lorda Silverbridge'a, który, chociaż niegrzeczny i nieznośny, z pew­nością jest mężczyzną robiącym wrażenie. A zatem mam tę wizję, w której widzę mężczyznę wyglądają­cego jak lord Silverbridge, jadącego konno i ubrane­go w strój z czasów regencji. To dziwaczne, ale wytłumaczalne. Wizja mężczyzny na koniu stanęła jej znów przed oczyma i serce zaczęło jej łomotać. Jak gdyby z oddali usłyszała, że Dave woła:

- Sprawdzić makijaż.

Charakteryzatorka pojawiła się u boku Tracy, na­łożyła jej odrobinę pudru na nos i odeszła. Dave krzyknął:

- Akcja!

Tracy z wielkim wysiłkiem zmusiła umysł, by za­mknął się na wszelkie poboczne myśli i zaczęła iść ścieżką w kierunku domu. Kamera, zamontowa­na na wózku, poruszała się obok niej. Tracy, jako Ju­lia, spojrzała w stronę tarasu, gdzie spodziewała się zobaczyć czekającego na nią męża. Faktycznie Jona nie było na tarasie. Później mieli nakręcić spotka­nie Julii i jej męża. Dlatego też, kiedy Tracy przesu­nęła wzrok na taras, spodziewała się, że nie zobaczy tam nikogo.

Tak jednak nie było. Widziała tam jakąś młodą ko­bietę o kasztanowych włosach, w towarzystwie małe­go chłopca. Kobieta miała na sobie prostą poranną suknię w stylu regencji, z muślinu, z roślinnym wzo­rem, a chłopczyk był ubrany w coś, co wyglądało jak szary kombinezon z nałożoną na wierzch krótką ma­rynarką. Nawet przy pochmurnym niebie jego włosy wyglądały na jasne.

Tracy stanęła jak wryta, wpatrując się z niedowie­rzaniem w żywy obraz na tarasie. Jej dłoń powędro­wała do szyi w instynktownym obronnym geście. Po­tem zamknęła oczy, starając się opanować nerwy. Kiedy znowu je otworzyła, taras był pusty.

- Cięcie! - zawołał Dave. - Udało ci się to złapać, Michael? Wiem, że nie miała się zatrzymywać.

- Mamy to - odkrzyknął kamerzysta.

- No to bierzemy - powiedział Dave. Podszedł do miejsca, gdzie stała Tracy. Oblała się lepkim potem, a dreszcz sprawiał, że jej ciało dygo­tało. Jednak Dave wydawał się niczego nie zauwa­żać.

- To było wspaniale, Tracy. Po prostu wspaniałe. - Jego oczy za grubymi okularami błyszczały. - Czy myślisz, że udałoby ci się to jeszcze raz, na wypadek gdyby pierwsze ujęcie nie wyszło?

- Nie - Tracy odpowiedziała rwącym się głosem. 1 Nie teraz, Dave. Teraz nie mogę.

Dopiero teraz zauważył jej bladość i drżenie. Ob­jął ją ramieniem i powiedział łagodnie:

- Dobrze. Jestem pewien, że pierwsze ujęcie bę­dzie w porządku. Chodź, siadaj, każę komuś przy­nieść ci szklankę wody.

Tracy skinęła głową i pozwoliła mu zaprowadzić się do krzesła oznaczonego jej nazwiskiem. Z wdzięcznością usiadła i oparła czoło o kolana.

- Chyba nie zamierzasz zemdleć, co? - zapytał za­niepokojony Dave.

Tracy potrząsnęła głową.

- Gdzie ta woda? - Tutaj.

Ktoś włożył jej do ręki plastykową butelkę i Tracy zaczęła łapczywie pić. Woda była letnia, jak więk­szość płynów w Anglii, ale Tracy wypiła ją z wdzięcz­nością. Wreszcie była w stanie spróbować uśmiech­nąć się do Dave'a.

- Tak mi przykro. Nie wiem, co mi się stało.

- Już dobrze - odpowiedział Dave. - Wcale nie spałaś tej nocy.

- Nie, nie, wszystko w porządku. Naprawdę.

- Cóż, na dzisiaj skończyłaś - odparł Dave. Nadal wyglądał na zmartwionego. - Sądzę, że powinnaś pójść do domu i uciąć sobie drzemkę.

Meg odezwała się gdzieś zza krzesła Tracy:

- Jaja zabiorę, Dave.

- Zabierzesz mnie... dokąd? - zapytała Tracy nie­co smętnie. - Mój hotel spłonął.

Kiedy Meg pojawiła się u jego boku, Dave wyja­śnił:

- Poczyniliśmy ustalenia co do ciebie i Jona, żeby­ście zostali tutaj, w Silverbridge.

Tracy poderwała się, jakby poraził ją prąd.

- Co?

Dave powiedział uspokajająco:

- Wszystkie hotele zostały zarezerwowane na weekend. Jeżeli nie chcesz mieszkać w Silverbrid­ge po niedzieli, na pewno możemy zorganizować coś innego. Ale myślę, że na razie będzie ci tu wygod­niej, niż byłoby w jakimś pensjonacie.

- Mamy dla ciebie przyjemną, dużą sypialnię, Tra­cy - powiedziała Meg. - Wisi tam nawet obraz Claude'a.

Nie wiedząc czemu, Tracy poczuła przerażenie na myśl o zamieszkaniu w Silverbridge.

- Nie chcę bardziej zakłócać spokoju twojej rodzi­nie, niż to się działo do tej pory - zaprotestowała Tracy.

- O to się nie martw - powiedział Dave. - Uiszcza­my lordowi Silverbridge'owi opłatę hotelową za cie­bie i Jona.

Tracy poszukiwała w myślach jakiejś uzasadnionej wymówki, żeby nie zostawać w Silverbridge na week­end, ale niczego nie mogła znaleźć.

- Czy czujesz się na tyle dobrze, żeby iść? - ode­zwał się zaniepokojony Dave.

Tracy powoli zrobiła wdech i wydech. Potem jesz­cze raz.

- Tak - odpowiedziała.

Pomimo tego zapewnienia Dave wziął ją pod ra­mię i podtrzymał, kiedy wstawała. Ku jej uldze świat pozostał wyraźny i stabilny. Tracy uśmiechnęła się do zmartwionego reżysera.

- Czuję się świetnie, naprawdę. Wracaj do pracy i nie martw się o mnie.

- Wyglądasz lepiej - powiedział. - Wróciło ci nie­co rumieńca. - Odwrócił się do Meg. - Lady Marga­ret, byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani towarzy­szyć Tracy w drodze do domu.

- Proszę się nie martwić - odpowiedziała Meg. - Chodź, Tracy. Już kazałam pani Wilson przygotować łóżko dla ciebie. Możesz od razu wejść pod kołdrę, jeżeli chcesz.

Tracy po raz ostatni odezwała się błagalnie:

- To musi być narzucanie się, Dave. Naprawdę nie miałabym nic przeciwko pensjonatowi na parę dni.

- Ten fotograf będzie miał do ciebie o wiele ła­twiejszy dostęp w pensjonacie niż wtedy, gdy za­mieszkasz tutaj - powiedział Dave.

Tracy pomyślała o olbrzymich rozmiarach prywat­nego terenu w Silverbridge, którego Jason Counes nie będzie mógł naruszyć, i poddała się.

- To bardzo miło z twojej strony, Meg. Meg uśmiechnęła się.

- Będzie zabawnie, kiedy tu zamieszkasz.

Tracy z lękiem spojrzała w stronę tarasu. Był pu­sty.

- Idź z lady Margaret - powiedział stanowczo Da­ve. - Na dzisiaj z tobą skończyliśmy, nie ma cię w ju­trzejszych ujęciach, a w niedzielę robimy wolne. Za­nim stawisz się do pracy w poniedziałek rano, spo­dziewam się z powrotem widzieć rumieńce na tych policzkach.

Tracy nawet nie próbowała się uśmiechnąć, kiedy odwróciła się w stronę Meg i domu, do którego nie chciała wchodzić.

Boczne wejście zaprowadziło je do wyłożonego drewnem westybulu z podłogą z zielonego marmuru. Schody, wiodące na górę, były strome i wąskie.

- Nasz apartament jest na drugim piętrze - powie­działa Meg. - Mój ojciec uważał, że reszta domu jest po prostu za duża, żeby mieszkać nowocześnie.

Tracy skinęła głową.

- Mamy windę, jeżeli nie czujesz się na siłach wejść po schodach - mówiła dalej Meg. - Mój brat kazał ją zainstalować dla mamy, kiedy złamała sobie biodro.

- Na pewno dam radę wejść po schodach - odpo­wiedziała Tracy.

- A więc tędy. - Meg poprowadziła ją na górę. Pierwsza część schodów kończyła się galerią, otwierającą się na lewo na uroczy salon, ozdobiony perkalem, palisandrem i wazonami świeżych kwia­tów.

- Jak ładnie - powiedziała Tracy, zaglądając do środka przez łukowate wejście.

- To jest salonik. - Meg weszła do pokoju i gestem zaprosiła Tracy, żeby poszła za nią. - Praktycznie mieszkamy w tym pokoju i kuchni. Czuj się tutaj jak u siebie.

Tracy rozejrzała się po pokoju, który ciągnął się od frontu aż po tył domu i z trzech stron miał wyso­kie okna. Pod oknami w południowej ścianie stał pa­lisandrowy stół otoczony sześcioma krzesłami. Naje - go środku ustawiono imponujący wazon ze świeżymi kwiatami. Pozostałych sześć krzeseł od kompletu stało pod ścianami, do wykorzystania, kiedy stół był rozkładany.

Meg powiedziała:

- Kiedy mamy proszony obiad, zwykle jadamy tu­taj.

Mała czarna kotka, która leżała zwinięta w kłębek na jednej z kanap, wstała i przeciągnęła się, wygina­jąc grzbiet. Potem wbiła w Tracy niepokojące zielone oczy i miauknęła krótko i gniewnie.

- To Ebony, kotka Harry'ego - powiedziała Meg. - Ona nie lubi obcych.

- Większość kotów nie lubi obcych - mruknęła Tracy, patrząc na rozzłoszczoną Ebony. - Miałam kiedyś kota, który chował się pod łóżkiem za każdym razem, kiedy ktoś nowy przychodził do domu.

- Ebony jest nieco bardziej zadziorna. Będzie się na ciebie wściekle patrzeć i miauczeć, i krążyć wokół ciebie, ale jeżeli ją zignorujesz, nie podrapie cię ani nic takiego.

- Jak miło - powiedziała Tracy z ironią. A potem z ciekawością: - Jak, u licha, ona radzi sobie z psa­mi?

Meg wygładziła egzemplarz Horse and Hound, po­rzucony beztrosko na stoliku kawowym.

- Zajmują odrębne terytoria. Psy przebywają na dole, w kuchni i w gabinecie Harry'ego, a Ebony mieszka tutaj. - Uśmiechnęła się. - Chodź, zaprowa­dzę cię do twojej sypialni.

Opuściły salonik i poszły szerokim, obwieszonym obrazami korytarzem na prawo od schodów. Troje wielkich dębowych drzwi znaczyło każdą ze stron ko­rytarza. Jedne z nich były otwarte; pozostałe za­mknięte.

- To sypialnia - powiedziała Meg. - Pokój na sa­mym końcu korytarza to dawny salon, który znajdu­je się u szczytu głównych schodów. Zrobiliśmy salo­nik, burząc ściany dwóch krańcowych sypialni.

- Czy ten salon należy do części mieszkalnej?

- Tak, ale używamy go tylko na rozrywki, a nie ma ich wiele, odkąd umarła mama.

Minęły otwarte drzwi sypialni i Meg odezwała się:

- To pokój Harry'ego. On zawsze zostawia drzwi otwarte, żeby Ebony mogła wchodzić i wychodzić.

Tracy powstrzymała się przed zerknięciem do środka.

- Twój brat wydaje się mieć bardzo przywiązane zwierzaki - powiedziała pogodnie.

- Znalazł Ebony, kiedy była zagłodzonym kociakiem, którego ktoś wyrzucił. Ludzie ciągle mają ta­kie dziwaczne poglądy na temat czarnych kotów. W każdym razie przyniósł ją do domu, a ona go uwielbia. - Meg zatrzymała się przy ostatnich drzwiach po przeciwnej stronie korytarza niż pokój Harry'ego. - To będzie twój pokój - powiedziała, i otworzyła drzwi.

Ta sypialnia, podobnie jak inne pokoje na piętrze, miała sufit na wysokości ponad trzech i pół metra, dwa wysokie okna z wieloma szybkami, i biały drew­niany kominek. Krajobraz pędzla Claude'a, o któ­rym wspomniała Meg, wisiał nad kominkiem. Łóżko miało cztery kolumienki bez baldachimu, a dywan był wzorzystym axminsterem. Wielka waza jasno - czerwonych róż spoczywała na stole przed komin­kiem.

- Jest śliczny - powiedziała Tracy szczerze.

Meg otworzyła drzwi prowadzące do wyłożonej białymi kafelkami, staroświeckiej łazienki. Była cał­kiem spora i poza zwyczajowym wyposażeniem i wa­gą na wykafelkowanej podłodze pusta. Meg powie­działa:

- Obawiam się, że będziesz musiała dzielić łazien­kę ze mną. Jedyne pokoje z łazienkami to te dwa naj­bliżej saloniku. Harry zajmuje jeden z nich, a w drugim jest zaciek na suficie i trzeba go odnowić. Dwa pozostałe pokoje po każdej stronie mają wspólne ła­zienki. Jednak w drzwiach łazienki są zamki, więc kiedy będziesz z niej korzystać, po prostu zamknij te od mojej strony i nie będę mogła ci przeszkodzić. 1 Wskazała ręką umywalkę. - Pani Wilson wyłożyła nową szczoteczkę i pastę do zębów dla ciebie, a ja chętnie pożyczę ci to, czego ci potrzeba do ubrania.

Tracy pomyślała w duchu, że nawet cudem nie zmieściłaby się w ubrania Meg, które musiały być w dziecinnym rozmiarze. Na głos odpowiedziała:

- Dziękuję za szczoteczkę, Meg, ale Gail zadzwo­niła dziś rano do naszego hotelu w Londynie i po­prosiła, żeby przysłali do Wiltshire wszystko, co tam zostawiłyśmy. Spodziewam się, że przed wieczorem nadejdą jakieś ubrania.

Kiedy Meg nareszcie wyszła, Tracy podeszła do okna i stanęła, wyglądając na trawnik przed do­mem. Wciąż była głęboko poruszona swoją wcześniej­szą wizją. To musi być przywidzenie, pomyślała. Co innego to mogłoby być?

Odeszła od okna i dopiero wtedy zdała sobie spra­wę z tego, że jej rodzinne fotografie zostały w Wilt­shire Arms i zapewne obróciły się w proch.

Moje ślubne zdjęcie!, pomyślała z przerażeniem. Inne zdjęcia były powiększonymi odbitkami i mogły zostać powielone, ale jej ślubna fotografia została wykonana przez studio fotograficzne, a jedyna odbit­ka należała do jej matki.

Muszę zadzwonić do Gail. Rozejrzała się za swoją torebką i uświadomiła sobie, że ona także została w hotelu. Nie miała telefonu komórkowego, a w jej sypialni nie było zwykłego aparatu.

Musi tu gdzieś być telefon, pomyślała i pospiesz­nie wyszła na korytarz i z powrotem do saloniku. Był tam telefon. Tracy wykręciła numer komórki swojej sekretarki. Gail odebrała po trzecim dzwonku.

- Gail! - W głosie Tracy zabrzmiała niemal taka sama panika, jaką w tej chwili odczuwała. - Zostawi­łam w hotelu swoją ślubną fotografię. Czy możesz zadzwonić do mojej matki i sprawdzić, czy studio fo­tograficzne ciągle ma negatyw?

- Oczywiście - odpowiedziała Gail. - Właściwie to sama do nich zadzwonię, jeżeli masz nazwę studia.

Tracy zamknęła oczy i zastanowiła się.

- Wilson Photography - odpowiedziała wreszcie. - To w Westport, w Connecticut.

- Okej, zadzwonię. Ale jestem pewna, że mają ne­gatyw, Tracy. Naprawdę to pewnie to zdjęcie wisi u nich na wystawie.

Tracy powoli odłożyła słuchawkę. Jej irracjonalny lęk, że jeżeli straci zdjęcie, to znowu utraci Scotty'ego, został nieco odsunięty przez słowa Gail.

Tracy była wyczerpana, ale adrenalina wciąż zbyt w niej buzowała, by pozwolić jej zasnąć. Kiedy zoba­czyła zamknięte drzwi na samym końcu korytarza, postanowiła, że przed położeniem się do łóżka zajrzy do salonu. Minęła pokój Harry'ego, Meg i swój, de­likatnie przekręciła gałkę u drzwi do salonu i otwo­rzyła je.

Salon był znacznie większy i okazalszy niż salonik poranny. Nad marmurowym kominkiem wisiał wspa­niały obraz przedstawiający matkę i dziecko - jak Tracy dowiedziała się później, był to namalowany przez Gainsborougha portret niegdysiejszej lady Silverbridge trzymającej za rękę małego synka. Zielone welwetowe kanapy i krzesła w zielono - różowe pasy skupiały się wokół kominka, a ogromny fortepian stał w bladozielonym rogu pokoju. Wzrok Tracy przesuwał się powoli po zachwycającym pokoju, z jego wspaniałymi dekoracjami i żyrandolem, w kierun­ku wysokiego okna, wychodzącego na trawnik na ty­łach domu i na fontannę.

O kilka kroków od okna stali mężczyzna i kobieta. Byli bardzo blisko siebie, ale się nie dotykali. Męż­czyzna, który wyglądał jak Harry, miał na sobie nie­bieski poranny surdut i jasnożółte pantalony, które Tracy rozpoznała jako typowe dla dżentelme­na z czasów regencji. Dziewczyna, gdyż nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat, była ubrana w prostą muślinową suknię, a jej kasztanowe włosy były ze­brane w kok. Tracy wyraźnie widziała jej profil, i po­mijając ciemniejsze włosy i bardziej prosty nos, było tak, jakby spoglądała w lustro.

Przedziwne uczucie spłynęło na Tracy, kiedy pa­trzyła na tę parę. Nie była już zaskoczona ani prze­rażona, ani zaniepokojona. To było tak, jak gdyby ogarnęła ją ogromna niemoc, prawie taka, jak kiedy po raz pierwszy spotkała Harry'ego. Stała, milcząca i nieruchoma, i patrzyła.

Mężczyzna podniósł rękę i łagodnie przesunął palcem po policzku dziewczyny. Nie odrywając pal­ca, powiedział:

- Boże, Isabel. Co ja mam zrobić?

Jego głos był głosem żyjącego mężczyzny. Stojąc pod oknem, para wyglądała najzupełniej namacal­nie.

- Ty nie możesz nic zrobić, Charlesie - odpowie­działa dziewczyna. Mówiła z angielskim akcentem. - My nie możemy nic zrobić. Jesteś żonaty, a ja jestem twoją daleką kuzynką. I to wszystko, czym kiedykol­wiek będziemy dla siebie nawzajem.

- Wiem, że masz rację. - Jego głos zabrzmiał chro­pawo. - Przynajmniej mój rozum wie, że masz rację. To serce mówi mi co innego.

Dziewczyna nie odpowiedziała. Tylko na niego spojrzała. Jej usta bardzo delikatnie drżały.

Oderwał dłoń od jej twarzy i obrócił się, by wyj­rzeć przez okno; widać było, jak napięte są jego ra­miona.

- Chryste, to ci dopiero uroczy widok. Oto jestem tutaj, próbując uwieść guwernantkę moich dzieci. Zawsze pogardzałem mężczyznami, wykorzystujący­mi osoby, które są od nich zależne.

- Ty mnie nie wykorzystałeś - odpowiedziała dziewczyna. - Coś się między nami wydarzyło. To nie było coś, czego którekolwiek z nas pragnęło. - Pod­niosła dłoń w bezradnym geście.

Odwrócił się.

- Wiem. Ale jak tak nie potrafię, Isabel. Nie po­trafię widywać cię dzień za dniem i pragnąć cię, wie­dzieć, że mieszkasz pod tym samym dachem co ja...

W obronnym geście zaplotła ręce na piersiach.

- Co mam zrobić, Charlesie? - W jej głosie za­brzmiała nuta desperacji. - Caroline mnie przyjęła, bo po śmierci papy nie miałam gdzie się podziać. Je­stem zbyt młoda, żeby dostać pracę jako guwernant­ka u innej rodziny.

Słońce nagle wyjrzało zza chmur, złociście oświe­tlając włosy mężczyzny. Tracy poczuła ból gdzieś w okolicy serca. Mężczyzna wyciągnął ręce i wziął dziewczynę w ramiona.

- Nie zamierzam cię denerwować, kochanie. Wy­bacz mi moje narzekania. Poradzimy sobie.

Dziewczyna oparła policzek o jego ramię w drob­nym geście zaufania i wiary. Nie zobaczyła, w przeci­wieństwie do Tracy, wyrazu najczarniejszej rozpaczy na twarzy mężczyzny.

Miauuu! Tracy podskoczyła na ten przenikliwy wrzask i spojrzała w dół, by ujrzeć Ebony stojącą za nią w drzwiach. Futro małej kotki było nastroszo­ne, przez co wyglądała na dwa razy większą, niż była naprawdę, jej ogon był gruby i wyprężony do góry, a błyszczące zielone oczy wpatrywały się w przestrzeń pod oknem. Raz jeszcze wydała z siebie ten mrożący krew w żyłach głos.

Tracy z powrotem popatrzyła w stronę okna, ale tam nie było nikogo. Jej serce, które zaczęło łomotać po wrzasku Ebony, nadal biło gwałtownie, kiedy wpatrywała się w pustą przestrzeń, gdzie dopiero co stało dwoje ludzi. Potem Tracy znowu spojrzała na Ebony, która wciąż wpatrywała się w okno i ciągle była w gotowości bojowej.

Nie oszalałam, pomyślała Tracy. Tu coś było. Ebo­ny to wie. Raz jeszcze rozejrzała się po pustym poko­ju i zaczęła drżeć. Na Boga, pomyślała, przestraszo­na jak jeszcze nigdy w życiu, co się tutaj dzieje?

ROZDZIAŁ ÓSMY

Tracy spała przez pięć godzin, a kiedy się obu­dziła, światło za oknem ciemniało. Pierwsze, co przy­szło jej na myśl, to było: Umieram z głodu. Mam na­dzieję, ze nie przegapiłam całego jedzenia.

Podeszła do okna, żeby zobaczyć, czy wóz z cateringu wciąż tam jest. Był, ale pracownicy pakowali się, żeby odjechać.

Niech to diabli! Tracy położyła się spać w ubraniu i teraz z niesmakiem popatrzyła na swój pognieciony golf i dżinsy. Odwróciła się od okna, żeby sprawdzić, czy nadeszły jej ubrania z Londynu.

Ktoś postawił pod ścianą obok drzwi wielką skó­rzaną walizę i niniejszą, pasującą do niej torbę. Zie­lony pokrowiec na ubrania był przewieszony przez krzesło. Tracy westchnęła z ulgą i poszła wyjąć jakieś ciepłe ubranie. Pod kołdrą było jej rozkosznie cie­pło, ale powietrze w sypialni było zdecydowanie chłodniejsze niż to, do którego przywykła.

Przed ubraniem się chciała wziąć prysznic, poszła więc do prostej, funkcjonalnej łazienki, którą dzieli­ła z Meg. Stara biała wanna była długa i wąska i Tra­cy poczuła ulgę na widok pasiastej zasłonki wskazu­jącej na istnienie prysznica.

W łazience było lodowato. Tracy uruchomiła prysznic i zdjęła ubranie, modląc się, żeby woda była gorąca. Była. Tracy weszła za zasłonkę, pożyczyła so­bie mydło i szampon Meg i pięć minut później wy­szła. Nie miała ochoty zwlekać i dowiedzieć się, że zużyła gorącą wodę, zanim spłucze pianę z włosów.

Trzęsąc się jeszcze bardziej niż poprzednio, szybko nałożyła bieliznę, wełniane spodnie i lawendowy kaszmirowy sweterek bliźniak - strój, jaki włożyłaby na spotkanie z przyjaciółmi w Connecticut. Nie mo­gła znaleźć suszarki do włosów w łazience, która, po­mijając kilka półek z ręcznikami, była pozbawio­na schowków, wysuszyła więc włosy ręcznikiem naj­lepiej jak zdołała. Potem wybrała się do saloniku, mając nadzieję, że znajdzie Jona.

Osobą, na którą się natknęła, był lord Silverbridge. Siedział w wielkim fotelu, wyglądającym na wy­godny, z Ebony na kolanach i gazetą wspartą o po­ręcz, tak by była poza zasięgiem kotki. Kiedy Tracy weszła, Harry podniósł wzrok.

- Dobry wieczór - powiedział. - Meggie mówiła, że pani śpi. Mam nadzieję, że dobrze pani wypoczęła.

Jego słowa były grzeczne, ale ton obojętny. Miał na nosie okulary w rogowej oprawce, które - o zgro­zo - sprawiały, że wyglądał na jeszcze bardziej przy­stojnego niż zazwyczaj.

Mógłby być bliźniaczym bratem mężczyzny, które­go Tracy widziała w salonie.

- Tak, dziękuję, milordzie - odpowiedziała bezna­miętnie.

- Musi pani wybaczyć, że nie wstaję, ale Ebony nie lubi, gdy się jej przeszkadza.

Tracy zmrużyła oczy. Ty arogancki draniu, to ty nie lubisz, Żeby ci przeszkadzać.

- Gdzie są Meg i Jon? - zapytała.

- Wygląda na to, że nadal filmują w ogrodzie. Nie widziałem żadnego z nich, odkąd przyszedłem.

Tracy spojrzała na gazetę, którą trzymał.

- Czy to wieczorne wydanie?

- W rzeczy samej - odpowiedział. - I na honoro­wym miejscu jest tu pani zdjęcie.

Tracy zaklęła.

- Wygląda pani całkiem ponętnie w piżamie - cią­gnął dalej lord Silverbridge. Obrócił gazetę i wysunął w jej stronę. - Proszę, chciałaby pani zobaczyć?

Tracy w milczeniu wzięła od niego gazetę i popa­trzyła na zdjęcie, które Jason Counes zrobił podczas pożaru. Uchwycił ją uśmiechającą się do Jona.

- Do diabła! - powiedziała. - Teraz zacznie się plotka, że mam romans z Jonem.

- A ma pani? - zapytał obojętnym tonem. Potem, kiedy obrzuciła go gniewnym spojrzeniem, podniósł rękę. - Przepraszam. Wiem aż za dobrze, jak prasa potrafi przekręcać fakty.

W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy. Tracy przy­pomniała sobie opowieść Jona o związku Silverbridge'a z modelką. Potem zaburczało jej w brzuchu i po­wiedziała:

- Przegapiłam obiad, a wóz z cateringu odjeżdża. Czy jest tu miejsce, gdzie mogłabym dostać coś do zjedzenia? Są w okolicy jakieś restauracje, skąd można coś zamówić z dostawą?

- Nie. - Zdjął okulary i odłożył je na stół. Bardzo łagodnie przegonił kotkę z kolan. Zeskoczyła na pod­łogę, protestując skrzekliwie, obrzuciła Tracy urażo­nym spojrzeniem i zaczęła czyścić sobie pazurki.

- Zaprowadzę panią na dół, do kuchni - powie­dział. - Z pewnością będzie tam coś do zjedzenia.

Miał na sobie brązowe spodnie z twillu, kracia­stą koszulę rozpiętą pod szyją i wypolerowane brązowe mokasyny. Kiedy do niej dołączył, Tracy za­uważyła, że jest wyższy i szczuplejszy niż jego wid­mowy odpowiednik, ale ich twarze były prawie identyczne.

- Kuchnia jest w suterenie - powiedział. - Znacz­nie łatwiej było korzystać z oryginalnej niż instalo­wać nową na górze.

- To zrozumiałe - odpowiedziała Tracy, naśladu­jąc jego starannie uprzejmy ton.

Zeszła za nim po schodach, prowadzących do ho­lu z zielonym marmurem. Harry otworzył drzwi i od­słonił kolejne schody. Włączył światło, i zeszli niżej, trafiając do olbrzymiej, ale zaskakująco przytulnej kuchni. Kiedy wszedł, jego dwa spaniele podniosły się z kanapy pod oknem i wyszły mu na spotkanie, żwawo machając ogonami. Gdy Harry witał się z psami, Tracy rozejrzała się wokoło. Oprócz kanapy, stołu i krzeseł, znajdował się tam wielki dębowy kre­dens, prezentujący wybór porcelany, waz na zupę i dużą misę z owocami. Piecyk wyglądał na nowocze­sny, tak samo jak lodówka. Blaty były z dębiny takiej samej barwy, co stół. Drewniana podłoga miała ciemniejszy odcień.

Spaniele podreptały z powrotem do holu.

- Zwykle schodzę na dół przed położeniem się spać i wyprowadzam je - powiedział Harry. - Wy­puszczę je teraz, jeżeli nie ma pani nic przeciwko.

Zniknął w głębi holu i po chwili Tracy usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Harry wró­cił prawie natychmiast, bez psów, i poszedł prosto do lodówki, mrucząc:

- Jestem pewien, że coś tu musi być.

Kiedy wyjął rękę z lodówki, trzymał w niej talerz osłonięty plastykową nakrywką. Powiedział bezna­miętnie:

- Pani Wilson zostawiła trochę duszonego kurcza­ka dla Meg, ale ona musiała już zjeść z filmowcami. - Spojrzał na Tracy. - Mogę go pani podgrzać w mi­krofalówce, jeżeli pani chce.

- Nie chciałabym zjadać obiadu Meg - powiedzia­ła. - Wystarczy trochę sera i krakersy.

Harry wpatrywał się w talerz, który trzymał w ręce.

- Meg tego nie zje. Tylko się go wyrzuci. Równie dobrze pani może go zjeść.

- Jakże mogłabym nie przyjąć tak wspaniałomyśl­nej oferty - odpowiedziała.

Spojrzał na nią, ale nie odpowiedział. Zamiast te­go wsunął talerz do wielkiej kuchenki mikrofalowej na jednym z blatów i z wprawą nacisnął kilka guzi­ków.

- Czy chciałaby pani coś do picia? - zapytał z prze­sadną uprzejmością. - Mamy jakąś gazowaną wodę, którą lubi Meg. Albo mogę pani zaproponować kie­liszek wina.

- Woda wystarczy - odpowiedziała Tracy. Usiadła przy dębowym stole, zmuszając go w ten sposób do usłużenia jej.

Nie wydawał się ani trochę zbity z tropu tym ma­newrem. Otworzył butelkę, nalał wody do szklanki i przyniósł jej. Mikrofalówka zapiszczała i Harry po­szedł wyjąć talerz, który także jej podał.

- Chwileczkę - powiedział i poszedł wyjąć nóż, wi­delec i łyżkę z szuflady kredensu.

Kiedy Tracy podniosła widelec, zobaczyła, że sztućce używane w Silverbridge są z ciężkiego, litego srebra, z koroną wygrawerowaną na rączce. Z dru­giej zaś strony obiadowy talerz był ze współczesnej kamionki, którą można umieścić w mikrofalówce.

- Och - powiedział Harry. - Zapomniałem. - Po­nownie podszedł do kredensu i wrócił z białą serwetką z grubego adamaszku, którą ostentacyjnie rozło­żył jej na kolanach. - Proszę. Jak mniemam, zrobi­łem wszystko, czego oczekuje się od dobrego oberży­sty.

Tracy była rozzłoszczona. Jakoś udało mu się jej dopiec. Zignorowała go i zaczęła jeść.

Zawahał się, jak gdyby nie był pewien, co zrobić, po czym zajął miejsce naprzeciwko niej. Tracy zerk­nęła znad talerza i zobaczyła, że Harry na nią patrzy. Rozpięty kołnierzyk jego koszuli odsłaniał silną, smukłą szyję i elegancką, ale mocną linię szczęki. Tracy prędko spuściła wzrok na talerz, nabiła na wi­delec kawałek ziemniaka i odezwała się bezceremo­nialnie:

- Czy ma pan tu, w Silverbridge, jakieś duchy, mi­lordzie?

- Czy należy pani do tych polujących na duchy Amerykanów, którzy jeżdżą po świecie, kolekcjonu­jąc nawiedzone domy, panno Collins? - W jego gło­sie dało się usłyszeć rozbawienie.

- Nie, nie należę. - Trudno było sprawić, żeby amerykański głos zabrzmiał równie chłodno jak an­gielski, ale Tracy się to udało. - Ja tylko staram się prowadzić rozmowę z bardzo nieuprzejmym mężczy­zną. Jeżeli jednak woli pan zachować milczenie, to mnie to absolutnie nie przeszkadza.

Spiorunowała go spojrzeniem niebieskich oczu i zjadła kawałek ziemniaka, który miała na widelcu.

Przez chwilę nie sądziła, że będzie zamierzał od­powiedzieć. Potem Harry przetarł dłonią oczy i ode­zwał się sztywno:

- Najmocniej przepraszam. Byłem nieuprzejmy. Mam mnóstwo spraw na głowie, ale to nie w porząd­ku wyładowywać zły nastrój na pani. Proszę mi wyba­czyć.

Słowa były odpowiednie, ale ton - nie. Tracy pod­niosła szklankę, popatrzyła na niego i na ułamek sekundy ich spojrzenia się spotkały. Iskra przebie­gła ją od czubków palców u stóp po wciąż wilgotne włosy.

- Oczywiście - mruknęła i prędko przeniosła wzrok z powrotem na talerz.

Usłyszała, jak Harry wierci się na krześle.

- Nie mamy tutaj żadnych duchów, o których bym wiedział. Podobno pojawiają się w miejscach, gdzie spotkała je gwałtowna śmierć, czyż nie? Większość gwałtownych śmierci w mojej rodzinie miało miej­sce na polu bitwy, a nie tutaj, w Silverbridge. Jak na taki stary dom, jesteśmy wyjątkowo wolni od du­chów.

Tracy przesunęła kawałek selera na brzeg talerza. Zapytała, przybierając najzupełniej zwyczajny ton:

- Czy wie pan, który z pańskich przodków żył tu w czasach regencji?

- To byłby Charles Oliver, dziesiąty hrabia - odpo­wiedział.

Charles.

Tracy drżącą dłonią odłożyła widelec na talerz. Po­czuła się tak, jakby otrzymała cios w brzuch.

- Czy dobrze się pani czuje? - zapytał. - Całkiem pani pobladła.

Odczekała chwilę, aż nabrała pewności, że ma głos pod kontrolą.

- Czuję się świetnie. - Chciała napić się wody, ale obawiała się, że jej dłoń zbyt się trzęsie, żeby pod­nieść szklankę. - Musi pan być bardzo dobrze zazna­jomiony ze swoimi przodkami. Bez wątpienia, podał pan to imię w mgnieniu oka.

Oparł się wygodniej na krześle. Tracy zauważyła, że jego brwi mają taki sam kolor co włosy, ale rzęsy są równie ciemnobrązowe jak oczy. Harry powie­dział:

- Zawsze czułem więź z Charlesem. Walczył na Półwyspie Iberyjskim podczas wojny z Napole­onem i w trakcie pobytu w Portugalii udało mu się nauczyć podstaw klasycznej jazdy. To właśnie on zbudował krytą ujeżdżalnię tu w Silverbridge. W rze­czy samej, mam jego portret w swoim gabinecie.

Tracy sięgnęła po szklankę i zdała sobie sprawę z te­go, że jest pusta. Zapytała, czy jest jeszcze trochę wody.

- Z pewnością. - Harry podszedł do lodówki, otworzył następną butelkę i wrócił, żeby napełnić jej szklankę. Od razu wypiła połowę.

- Czy ten kurczak jest dla pani za słony? - zapytał.

- Ani trochę. Jest znakomity. Po prostu bardzo chce mi się pić. To na pewno przez to, że cały mój rozkład dnia stoi na głowie. - Odstawiła szklankę i nabiła na widelec następny kawałek kurczaka.

Przez długą chwilę jedynym odgłosem w kuchni było mruczenie lodówki. To Harry podjął kolejną próbę nawiązania rozmowy.

- A więc sama też pani jeździ, panno Collins. Lodówka umilkła, kiedy Tracy odpowiedziała:

- Miałam cudowną klacz czystej krwi, na której startowałam w pokazach, kiedy byłam w liceum. Kiedy wyjechałam do college'u, wysłałam ją na eme­ryturę na dużej farmie w Wirginii i od tamtej pory jeżdżę bardzo niewiele. - Wydawał się naprawdę za­interesowany, więc mówiła dalej: - Oczywiście, jeż­dżę w amerykańskiej odmianie crossu. Ale zawsze uwielbiałam obserwować ujeżdżenie. Myślę, że ze wszystkich dyscyplin jeździeckich najbliższe jest greckiemu mitowi o centaurze.

Po raz pierwszy od początku ich krótkiej znajomo­ści popatrzył na nią z aprobatą.

Zza kuchennych drzwi dobiegło jedno ostre szczeknięcie.

- Przepraszam - powiedział Harry, po czym wstał i wpuścił psy.

Przedreptały przez kuchnię, skrobiąc pazurami po niczym nienakrytej drewnianej podłodze. Mar­shal poszedł napić się ze swojej miski, zaś Millie wskoczyła na kanapę i ułożyła się wygodnie.

Harry wrócił do stołu. Tracy opróżniła już talerz, ale wydawało się, że Harry tego nie zauważył, tylko usiadł. Chciała, żeby rozmawiał z nią dalej, na nowo podjęła więc temat koni.

- U kogo pan się uczył?

Harry odpowiedział z poważną miną:

- Miałem szczęście spędzić rok u Nuno Oliviero w Portugalii.

- Och, rety - odparła Tracy, autentycznie pod wra­żeniem. - Widziałam go na koniu tylko na zdjęciach, ale nawet na nieruchomej fotografii można dostrzec, że to naprawdę ktoś.

- A zatem słyszała pani o nim?

- Tak, słyszałam o nim - odpowiedziała. - Słysza­łam też o Podhajskym. I widziałam kiedyś Reinera Klimkego dosiadającego Ahlericha przy muzyce podczas National Horse Show w Nowym Jorku. - Jej głos złagodniał. - Naprawdę płakałam, takie to było piękne.

Harry splótł ręce na stole.

- Klimke to mój bohater. Brał udział w międzyna­rodowych zawodach, ale zawsze pozostał wierny ide­ałom klasycznego jeździectwa. Zdołał połączyć współzawodnictwo ze sztuką, a to jest coś, co i ja sta­ram się robić.

Jego brązowe oczy zaiskrzyły w świetle lampy nad ich głowami. Cienka linia, rysująca się wzdłuż jego ściągniętych brwi, kiedy przyszli do kuchni, teraz znikła. Wyglądał zabójczo atrakcyjnie.

Tracy poczuła, jak jej plecy się napinają, gdy opie­rała się jego przemożnemu urokowi. Kiedy się ode­zwała, jej głos zabrzmiał rzeczowo:

- Wedle wszelkich opinii udaje się to panu. Zdo­był pan trzecie miejsce na olimpiadzie, co jest fanta­styczne, biorąc pod uwagę konkurencję ze strony Niemców i Holendrów.

Uprzejmie skinął głową i dopiero teraz zauważył, że skończyła jeść.

- Czy chciałaby pani coś jeszcze? Zdaje mi się, że w lodówce jest pudding.

- Nie, dziękuję. - Tracy nie podzielała angielskiej fascynacji puddingiem.

Harry zabrał pusty talerz i zaniósł go do zlewu. Po­szła za nim ze sztućcami i szklanką i patrzyła, jak schludnie układał wszystko na suszarce. Zaczekała, ciekawa, czy spróbuje to umyć.

Nie zrobił tego. Odwrócił się do niej i powiedział:

- Meg i pan Melbourne musieli już wrócić. Może powinniśmy pójść na górę.

Tracy zawahała się, a potem zadała pytanie, które ponad wszystko pragnęła zadać już od dwudziestu minut.

- Zastanawiam się, czy zanim to zrobimy, milor­dzie, mogłabym zobaczyć ten portret Charlesa Olivera, o którym pan wspominał.

Obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem.

- Dlaczegóż to miałby interesować panią Charles? Tracy nie na darmo była aktorką. Roześmiała się i powiedziała pogodnie:

- To czasy regencji. Całkiem zaciekawiła mnie ta epoka i myślę, że to fascynujące zobaczyć portret człowieka, który żył w tym domu w tamtym okresie.

Ale jeżeli to miałby być kłopot, zapomnijmy o tym. Możemy wracać na górę.

- To nie kłopot - odpowiedział Harry. - Możemy go zobaczyć, jeżeli pani chce. Proszę tędy.

Tracy weszła za nim do wąskiego korytarza, prze­grodzonego w połowie długości, i domyśliła się, że podobnie jak na górze tylko część sutereny była ogrzewana. Harry otworzył drzwi po lewej, zapalił światło i zaprosił Tracy do swojego gabinetu.

To był skromny i przytulny pokój z półkami na książki osłoniętymi szklanymi drzwiami, kilkoma sekretarzykami, starą skórzaną kanapą i dwoma krzesłami, wielkim mahoniowym biurkiem z kompu­terem i spłowiałym czerwono - niebieskim wschodnim dywanem na podłodze. Nad kamiennym kominkiem po lewej wisiał naturalnej wielkości portret mężczy­zny w wojskowym mundurze. Tracy rozpoznała go natychmiast. To był mężczyzna, którego widziała na leśnej ścieżce; mężczyzna, którego widziała w sa­lonie z dziewczyną, wyglądającą jak ona sama.

Charles Oliver został namalowany w całej okaza­łości, ubrany w mundur i upozowany na tle skał i drzew, sugerujących krajobraz Półwyspu Iberyjskie­go. Był bez nakrycia głowy, w rękach dzierżył białą broń, a peleryna zwisała mu zawadiacko z jednego ramienia. Hafty i złote guziki jego munduru były im­ponujące. Spoglądał z obrazu z niedbałą wyższością, która po prostu zapierała dech w piersiach.

- Lawrence go namalował - odezwał się Harry.

- Wygląda jak pan wszechświata - odpowiedziała Tracy zdławionym głosem.

- Był nim - odparł Harry. - Urodził się Oliverem, co znaczyło, że był do szpiku kości przesiąknięty świadomością o własnej wyższości nad dziewięćdzie­sięcioma dziewięcioma procentami reszty świata. - Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. - To oznaczało bycie arystokratą w Wielkiej Brytanii w ubiegłym stuleciu, panno Collins.

- To brzmi tak, jakby pragnął pan, żeby nadal tak było, milordzie.

- Byłoby miło.

- On wygląda jak pan - Tracy powiedziała cicho.

- Tak. Wiem.

Mając przed oczyma twarze obu mężczyzn, Tracy mogła dostrzec, że podobieństwo między nimi było tak niesamowite, jak pomyślała na początku. Złote włosy Charlesa były nieco jaśniejsze, jego nos bar­dziej orli, a brązowe oczy nie aż tak ciemne. Ale obaj mężczyźni z pewnością mogliby być bliźniakami.

- Czy był żonaty? Harry zaśmiał się krótko.

- Był hrabią Silverbridge. Oczywiście, że był żona­ty. Miał dwóch synów, z których starszy odziedziczył tytuł po jego śmierci.

Tracy miała jeszcze kilka pytań, które strasznie chciała zadać - Czyjego małżeństwo było szczęśliwe? Czy miał młodą kuzynkę, która była zatrudniona jako guwernantka jego dzieci? - ale nie mogła oczekiwać, że obecny lord Silverbridge będzie znał odpowiedzi na te pytania, poza tym byłby niepomiernie zdumio­ny tym, że je zadaje.

Stali przed obrazem ramię przy ramieniu, i mimo że wzrok Tracy był skupiony na mężczyźnie na por­trecie, to mężczyzna u jej boku był osobą, której fi­zyczną obecność odczuwała niemal z przerażającą intensywnością. Ogarnęło ją raptowne, dzikie pra­gnienie, by rzucić się w jego ramiona, by poczuć całe jego ciało przyciśnięte do jej ciała, jego usta nakry­wające jej własne...

Zacisnęła dłonie w pięści, wbijając paznokcie w ciało.

- Już prawie pora na wiadomości - odezwał się. - Lepiej chodźmy na górę.

Tracy zgodziła się, tak wstrząśnięta własną reakcją na niego, że nie zauważyła nagłej chropawej nuty która pojawiła się w jego głosie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jon faktycznie byli w saloniku. Tracy zbli­żyła się, żeby usiąść obok Jona na jednej z kanap. Harry włączył telewizor i pojawiła się relacja BBC ze spotkania Unii Europejskiej, które odbyło się w Brukseli. Ebony nadeszła nie wiadomo skąd, wskoczyła mu na kolana, a on zaczął ją głaskać, oglą­dając program.

Tracy mogła wyczuć napięcie w ciele Jona, kiedy siedział obok niej. Zerknęła na niego kątem oka, i wyraz jego twarzy był równie zacięty. On naprawdę ani trochę nie lubi lorda Silverbridge'a, pomyślała.

Kiedy program się skończył, Meg odezwała się:

- Zanim zapomnę, Harry, dzwonił Tony. Przyjeż­dża jutro i ma zamiar zostać jakiś czas.

Harry przestał głaskać Ebony.

- A co z jego pracą?

- Mówi, że nie trzymają go ściśle według harmo­nogramu - powiedziała Meg wyniośle. - W dużym stopniu może sobie robić, co chce.

Ebony miauknęła głośno i jej właściciel powrócił do głaskania jej.

- Muszę prosić o wybaczenie, panie Melbourne, ale obawiam się, że będzie pan musiał dzielić łazienkę z moim młodszym bratem podczas jego pobytu tutaj.

- Najzupełniej w porządku - odpowiedział Jon, ale nienaturalny ton jego głosu nie pasował do jego uspokajających słów.

Hrabia wydawał się zauważać chłód Jona i podjął wysiłek przełamania lodów.

- Panie Melbourne, panno Collins, czy chcieliby państwo kieliszeczek przed snem? - zapytał. - Mogę zaproponować sherry, brandy albo whisky.

- Obawiam się, że alkohol wywołuje u mnie ból głowy - odpowiedziała Tracy. - Ale proszę, nie prze­szkadzajcie sobie.

- Panie Melbourne?

Jon zerknął na Tracy, żeby sprawdzić, czy zamie­rza wychodzić. Kiedy stało się jasne, że nie zamierza, odpowiedział:

- Dziękuję. Sherry, z przyjemnością. Meg odezwała się:

- Ja poproszę brandy, Harry.

Brwi hrabiego ściągnęły się, kiedy spojrzał na młodszą siostrę. Odpowiedziała niewinnym spoj­rzeniem wielkich niebieskich oczu. Po chwili Harry przegonił Ebony z kolan, wstał, podszedł do pięknej gablotki z inkrustowanego drewna żółtodrzewu, wy­jął kluczyk z kieszeni i pochylił się, żeby otworzyć drzwiczki. Kiedy nalewał wino i brandy, oczy Tracy nieodparcie powędrowały do wielkiego olejnego ob­razu, który wisiał na długiej ścianie między dwoma oknami. Podniosła się i podeszła bliżej, żeby mu się przyjrzeć.

Nadal tam stała, kiedy Harry dołączył do niej z kieliszkiem sherry w dłoni.

- Widzę, że znalazła pani jeszcze jeden z naszych rodzinnych portretów, panno Collins.

- Tak. - Patrzyła na naturalnej wielkości portret dwóch nastoletnich jasnowłosych chłopców ze smu­kłym chartem pośrodku. Sceneria w tle dawała się rozpoznać jako trawnik w Silverbridge.

- To dwaj synowie Charlesa - poinformował ją jej gospodarz. - Ten po lewej, William, był w rzeczy sa­mej hrabią, kiedy malowano ten obraz.

Tracy była wyraźnie świadoma, że Harry stoi obok niej, i przysunęła się o krok do portretu, żeby po­większyć odległość między nimi. Wpatrywała się uważnie w wysokiego, szczupłego, niebieskookiego młodzieńca, który stał po lewej przy swoim brązowookim bracie.

Jon odezwał się za jej plecami:

- Wydaje się dosyć młody jak na hrabiego.

- Tak. - Lord Silverbridge odwrócił się, żeby od­powiedzieć Jonowi. - Jego ojciec zginął w wypadku na polowaniu, gdy miał zaledwie trzydzieści cztery lata.

Ukłucie straszliwego żalu przeszyło Tracy, co cał­kowicie ją zaskoczyło. Zacisnęła dłonie w pięści i zmusiła się, żeby nie krzyknąć.

Co się ze mną dzieje?, pomyślała na wpół gniew­nie i trwożliwie, stojąc tak, zesztywniała i bez tchu, przed portretem synów Charlesa.

Lord Silverbridge mówił dalej do Jona:

- Charles Oliver był hrabią. Żył w epoce, którą po­dobno filmujecie. Panna Collins chciała się czegoś o nim dowiedzieć, więc pokazałem jej portret, który mam w swoim gabinecie.

Zanim Jon zdążył odpowiedzieć, Meg poskarżyła się:

- Nie nalałeś mi prawie wcale brandy, Harry.

- Dałem ci dosyć - odparł ze spokojem. - Nie wa­żysz wystarczająco dużo, żeby znieść więcej.

Tracy zmusiła się do tego, by odwrócić się od ob­razu, który stał się rozmazany, dwukrotnie mocno zamrugała i spojrzała na grupę za sobą. Powoli robi­ła wdechy i wydechy, zaniepokojona własną reakcją na śmierć Charlesa.

Jon wciąż siedział na kanapie, trzymając prawie opróżniony kieliszek sherry, Harry z pełnym kielisz­kiem stał metr od niej, a Meg siedziała na skraju in­nej kanapy i miała pusto w kieliszku.

- Ty zawsze zrzucasz wszystko na to, że jestem za chuda - powiedziała. Jej twarz zaczerwieniła się z gniewu. - Stale mnie zmuszasz do jedzenia i picia czegoś odrażającego. Pomyślałabym, że będziesz za­dowolony, widząc, jak proszę o więcej.

- Nie o więcej brandy - odpowiedział lakonicznie. - Twoje ciało jest już wystarczająco obciążone, nie potrzebujesz dodawać mu używek.

- Nienawidzę cię - powiedziała Meg z cichym przejęciem, zeskoczyła z kanapy i wybiegła z pokoju.

Pełna zakłopotania cisza połączyła pozostałą trój­kę. Potem odezwała się Tracy:

- Chyba pójdę w ślady Meg, chociaż nie w tak dra­matycznym stylu. To był długi dzień i długa noc.

Jon odstawił swój na wpół opróżniony kieliszek sherry.

- Ja też jestem zmęczony - powiedział.

Jon i Tracy powiedzieli „dobranoc” i opuścili pokój.

- Może jutro wieczorem moglibyśmy zjeść razem obiad? - odezwał się Jon, kiedy szli razem koryta­rzem.

- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Czy widziałeś to nasze zdjęcie w popołudniowej gazecie?

- Tak. Nie wydawało mi się aż tak okropne. Nawet bez charakteryzacji wyglądałaś pięknie.

Tracy rozzłościła się.

- Nie to miałam na myśli. Teraz zaczną się wszel­kiego rodzaju domysły o tobie i o mnie. Jeżeli zoba­czą nas jutro, jak jemy razem obiad, to tylko doleje oliwy do ognia.

- Czy gdyby twoje nazwisko łączono z moim, było­by to aż takie straszne? - zapytał łagodnie.

Westchnęła.

- Nie wiem. Pozwól mi się zastanowić, Jon.

- Oczywiście.

Powiedzieli sobie „dobranoc” i Tracy poszła dalej korytarzem do drzwi swojego pokoju. Kiedy położy­ła dłoń na gałce, jej puls przyspieszył.

Czy oni będą tam w środku?

Powoli, ostrożnie, otworzyła drzwi. Wewnątrz była tylko ciemność. Zostawiła drzwi otwarte i zapaliła światło.

Nie było nikogo.

Tracy nie wiedziała, czy to, co czuła, to ulga, czy roz­czarowanie. Zamknęła drzwi i weszła w głąb pokoju.

To, co widziałam, musiało być prawdziwe, pomy­ślała. Nie mogę brać tych zjaw z własnej wyobraźni. Widziałam portret Charlesa po tym, jak zobaczyłam jego ducha... czy cokolwiek to jest, to, co widziałam. I Ebony z pewnością wiedziała, że coś było w salonie.

Tracy wciąż o tym myślała, starannie zdejmując ubranie i nakładając ciepłą flanelową piżamę. Wyda­je się, że mam dostęp do świata duchów ze starej mi­łosnej historii. Dziewczyna jest do mnie taka podob­na... Czy to mógłby być powód tego, że ja mogę wi­dzieć tych ludzi, a nikt inny nie może? Czy byłam kiedyś tą dziewczyną?

Podeszła do łóżka i odsunęła koce.

To śmieszne. Zaczynam mówić jak Shirley MacLaine. Niedługo zacznę sobie wyobrażać, że byłam Kle­opatrą, albo coś równie fantastycznego.

Położyła się do łóżka, które na szczęście było po­słane flanelowymi prześcieradłami, i naciągnęła so­bie nakrycie na głowę, próbując się rozgrzać. Pół go­dziny później jej nos wystawał spod nakrycia i wciąż nie mogła zasnąć, a jej umysł wciąż na nowo powra­cał do tych kilku zetknięć z widmowymi Charlesem i Isabel.

Głośne pukanie do drzwi łazienki sprawiło, że po­derwała się i usiadła na łóżku. To musi być Meg, po­myślała, wpatrując się w zamknięte drzwi. Nie ode­zwała się, miała nadzieję, że dziewczyna sobie pój­dzie. Była zbyt zmęczona, żeby mieć do czynienia z Meg.

Pukanie rozległo się ponownie, głośniej niż po­przednio.

- Nie śpisz, Tracy? Czy wiesz, że zostawiłaś zapa­lone światło?

- Do licha - mruknęła Tracy. A potem z rezygna­cją powiedziała: - Wejdź.

Drzwi łazienki otworzyły się, ukazując Meg ubra­ną w sportową bluzę, flanelowe spodnie od piżamy i futrzaste kapcie. Luźne ubranie pomagało ukryć jej chudość, a jej twarz była zarumieniona. Tracy po­trzebowała chwili, żeby zdać sobie sprawę z tego, że Meg trzyma butelkę brandy i dwa kieliszki.

- Patrz, co ja mam - zachichotała. - Harry zapo­mniał zamknąć szafkę, kiedy poszedł na dół wypu­ścić psy. Będzie zabawnie napić się razem, co nie?

Z chichotu i rumieńca na twarzy dziewczyny Tracy wywnioskowała, że Meg dobrała się już do butelki brandy. Odpowiedziała spokojnie:

- Ja nie piję, Meg. Alkohol wywołuje u mnie ból głowy. I co powie twój brat, kiedy odkryje, że jego brandy zniknęła?

Meg wydęła dolną wargę.

- Nie psuj zabawy, Tracy. - Niepewnym krokiem przeszła przez pokój i usadowiła się na łóżku Tracy, Postawiła kieliszki na pościeli i znowu zachichotała.

- Harry zawsze mnie pilnuje. Tym razem wystrychnę­łam go na dudka.

- Meg - Tracy powiedziała łagodnie. - Może od­stawisz butelkę z powrotem, zanim twój brat się do­wie, że ją wzięłaś.

- Nie. Nie. Nie. Nie chcę. - Meg potrząsała głową.

- Chcę, żebyśmy wypiły to razem. - Chlupnęła tro­chę brandy do jednego z kieliszków, rozlewając po­łowę na pościel, i upiła łyk. - Aaach - powiedziała, To smaczne.

Tracy przeczołgała się po łóżku do Meg. Przemó­wiła najbardziej przekonująco jak potrafiła:

- Coś ci powiem, Meggie. Wracajmy do twojego pokoju. Okej?

Meg zamrugała. Jej niebieskie oczy błyszczały.

- Urządzimy przyjęcie tutaj.

Tracy, wciąż takim samym głosem pełnym perswa­zji, powiedziała:

- Daj mi butelkę, i razem pójdziemy do twojego pokoju.

- Okej, okej. - Meg przekazała butelkę Tracy, zsu­nęła się z łóżka i natychmiast upadła na kolana. Zła­pała się za brzuch i zaczęła śmiać.

Butelka brandy była pełna w trzech czwartych. Tracy pomyślała, że Harry miał rację. Nie trzeba by­ło wiele, żeby upić Meg.

Tracy odstawiła butelkę na podłogę, nachyliła się, żeby objąć Meg ramieniem, i dźwignęła ją na nogi.

- Chodź, Meggie. Chodź ze mną.

Meg pozwoliła Tracy ruszyć przez pokój. Już prawie dotarły do łazienki, kiedy Meg powie­działa:

- Niedobrze mi.

Tracy praktycznie wepchnęła ją do łazienki i pod­niosła klapę sedesu. Meg natychmiast zaczęła wy­miotować.

Pół godziny później, kiedy już Tracy położyła Meg do łóżka, a potem sprzątnęła łazienkę najlepiej jak zdołała, zabrała butelkę brandy z powrotem do salo­niku. Pomyślała, że po prostu zostawi ją na szafce, tak żeby lord Silverbridge wiedział, co zaszło. Nie miała ochoty dyskutować z nim o problemach jego siostry.

Mała lampka, która zawsze paliła się u szczytu schodów, dawała wystarczająco dużo światła, żeby Tracy widziała drogę, idąc korytarzem. W saloniku było ciemno, ale Tracy mogła dostrzec szafkę z alko­holem, więc szybko przeszła przez pokój i postawiła na niej butelkę brandy. Odwróciła się, żeby wyjść, kiedy jakiś głos powiedział:

- Ośmielam się mieć nadzieję, że to pani ukradła brandy.

Tracy podskoczyła.

- Dobry Boże! - Wpatrywała się w niewyraźną po­stać, która podniosła się z fotela i szła teraz w jej stronę. - Prawie przyprawił mnie pan o atak serca, milordzie.

Zatrzymał się obok niej.

- Przepraszam. Nie zamierzałem pani wystraszyć. Czy zabrała pani tę brandy Meg?

Serce Tracy łomotało, ale to nie z powodu prze­strachu. Hrabia był tak blisko, że mogła go poczuć wszystkimi nerwami. Odezwała się:

- Tak. Przyszła do mojego pokoju, chciała urzą­dzić przyjęcie. Nie sądzę, żeby wypiła wiele.

- Czy wszystko z nią w porządku?

Światło z lampy w korytarzu nie było wystarczają­co jasne, by mogła zobaczyć jego twarz. Pomyślała, że jego głos brzmi nerwowo. Podniosła wzrok na je­go skrytą w cieniu twarz i odpowiedziała:

- Tak. Zwróciła, więc pozbyła się już z żołądka więk­szości alkoholu. Rano powinna czuć się dobrze.

Zobaczyła jego ściągnięte brwi.

- Na Boga, mam nadzieję, że nie zwymiotowała w pani pokoju.

Dźwięk jego głosu wyczyniał zabawne rzeczy z jej żołądkiem. Co ze mną nie tak?, pomyślała desperac­ko . Usłyszała własny głos:

- Zdążyłyśmy w porę do łazienki.

Mam na sobie tylko cienką piżamę, a on jest o wie­le za blisko. Oto, coś ze mną nie tak. Próbowała cofnąć się o krok, ale nie wiedzieć czemu jej nogi się nie po­ruszyły.

Powiedział:

- Tak mi przykro, że spotkała panią taka nieprzy­jemność, panno Collins.

Był prawie tak wysoki jak Scotty. Oczy Tracy zna­lazły się na linii jego ust, a jego wargi miały tak ide­alny kształt, że mogłyby być wyrzeźbione w kamie­niu. Wpatrywała się w jego usta i zmagała ze sobą, żeby coś odpowiedzieć. Jakaś cząstka jej mózgu na­dal funkcjonowała, bo Tracy zdołała powiedzieć:

- Nic się nie stało, milordzie. I nikomu więcej nie wspomnę o tym, co się wydarzyło.

- Dziękuję. - Jego chłodny głos zabrzmiał głębiej niż zazwyczaj.

Ni z tego, ni z owego, niemoc, którą poczuła, kie­dy zobaczyła go po raz pierwszy, wydawała się spły­wać na nią jak miękki koc. Tracy podniosła wzrok, spoglądając mu w oczy, i to, co w nich ujrzała, spra­wiło, że ścisnęły się jej wnętrzności. Pochylił głowę, zobaczyła, że jego piękne usta przysuwają się w jej stronę, i nie poruszyła się. Pocałował ją.

To było jak powrót do domu.

Przez długą chwilę stali bez ruchu, a potem ona pochyliła się ku niemu, jej ramiona objęły go w talii, a dłonie rozłożyła płasko na jego plecach. Intensyw­ność jej odpowiedzi była oszałamiająca. Wszystko w jej wnętrzu drżało, i czuła płynny żar eksplodujący w jej podbrzuszu. Mógłby ją zanieść na kanapę i wziąć ją tam, a ona pozwoliłaby mu to zrobić.

To on wreszcie przerwał pocałunek. Położył dłonie na jej ramionach i odsunął ją od siebie.

Tracy musiała się zmusić, żeby mu na to pozwolić.

- Chryste! - Jego głos brzmiał równie drżąco, jak ona się czuła. - Przepraszam. Nie powinienem był tego robić.

Nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa.

- Proszę o wybaczenie, panno Collins - powie­dział. - Musi pani mieć na dziś wieczór dość Oliverów. Zostawię panią, żeby mogła pani wrócić do swojej sypialni. Dobranoc.

Tracy w osłupiałym zdumieniu patrzyła za nim, gdy odchodził. Żaden mężczyzna nigdy nie pocało­wał jej, żeby odejść. A jednak oto on, potężny lord Silverbridge, odchodzący miarowym krokiem w stro­nę swojego pokoju.

Chociaż poruszał się bez pośpiechu, Tracy nagle przy­szło do głowy, że wygląda jak mężczyzna, który ucieka.

Zaskakując tym siebie, Tracy zasnęła natychmiast, a następnego ranka obudziła się zaraz po brzasku. Świat za oknem wyglądał świeżo. Delikatne, koron­kowe baldachimy okrytych młodymi pączkami drzew ocieniały wiosenny, zielony trawnik, a do jej uszu do­biegały głosy ptaków.

Impuls był nieodparty. Wychodzę.

Włożyła dżinsy wyciągnięte z walizki, naciągnęła sweter i wyszła na korytarz i na schody. Kiedy znala­zła się na parterze, spotkała Harry'ego wyłaniające­go się z kuchennej klatki schodowej. Miał na sobie wysokie czarne buty z cholewami, jasnobeżowe bry­czesy i szary sweter. Były z nim jego psy.

Wpatrywali się w siebie nawzajem w osłupieniu, Tracy poczuła, że jej twarz czerwienieje, co rozzłości­ło ją bezgranicznie.

Harry pozbierał się pierwszy.

- Panno Collins! Co pani tu robi tak wcześnie rano?

- Idę na spacer - odpowiedziała. Jej głos zabrzmiał bardziej ochryple niż zazwyczaj i to zirytowało ją tak­że.

Psy usiadły po obu stronach swego pana i wpatry­wały się w Tracy łagodnymi brązowymi oczyma.

- To śliczny poranek - zgodził się. - W rzeczy sa­mej, właśnie wybieram się na przejażdżkę. - Mięsień na jego szczęce zadrgał. - Czy zechciałaby pani się do mnie przyłączyć?

Im mniej czasu spędzę w towarzystwie tego męż­czyzny, tym będę bezpieczniejsza, pomyślała Tracy.

- Z przyjemnością - usłyszała swój głos. - Jednak będę musiała jeździć w dżinsach.

Spojrzał na sznurowane trzewiki, które założyła, żeby chronić stopy przed rosą.

- Dżinsy wystarczą, a pani buty mają obcasy, więc też się nadają.

- Wspaniale.

- Chodźmy więc - powiedział. - Będziemy musie­li dostać się do stajni zanim konie dostaną ziar­na do paszy, albo nie będzie pani miała na czym je­chać.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Dlaczego, u diabla, poprosiłem ją, żeby ze mną pojechała ?

Harry z wściekłością maszerował ścieżką do stajni. Jego długie nogi sadziły wielkie kroki. Był zupełnie nieświadomy, że Tracy musi prawie biec, żeby za nim nadążyć.

Ona oznacza kłopoty. Ostatnia rzecz, jakiej mi po­trzeba, to wplątać się w coś z kolejną diwą z pierwszych stron gazet.

Nie zwracał na nią uwagi, ale zauważył od razu, kiedy nie było jej już u jego boku. Zatrzymał się i od­wrócił, szukając j ej.

Stała na ścieżce, z rękoma zaplecionymi na piersi i buntowniczym wyrazem twarzy.

- Spotkamy się tam na miejscu - powiedziała. - Nie jestem w nastroju na ściganie się.

Złote pasemka w jej bajecznych włosach lśniły w jaskrawym świetle wczesnego poranka. Jej skóra była nieskazitelna, a ciemnoniebieski sweter, wycię­ty pod szyją, doskonale pasował do jej oczu. Wygię­cie jej ust sugerowało ogromną słodycz. Za każdym razem, kiedy Harry na nią spoglądał, czuł się poru­szony do głębi.

Stali na ścieżce, przypatrując się sobie nawzajem, i wszystko, o czym Harry mógł myśleć, to pocałowa­nie jej. Odchrząknął i odezwał się:

- Przepraszam. Nie pomyślałem. Będę szedł wolniej.

Skinęła głową i znowu zaczęli iść w kierunku staj­ni. Spaniele, które pędziły przed Harrym, a potem zatrzymały się, kiedy on to zrobił, także ruszyły.

Kiedy dotarli do stajni, większość koni żuła właśnie swoje poranne siano w boksach, a Peter, jeden ze stajennych Harry'ego, siodłał Pendletona w przej­ściu między nimi.

- Który nie dostał jeszcze ziarna? - Harry zapytał chłopaka.

- Żaden nie dostał, milordzie. Czekałem, aż zje­dzą połowę siana.

- Dobrze. - Harry zawołał to jednej z młodych dziewczyn szorujących wiadra na wodę. - Glorio, czy możesz osiodłać Maestra? Załóż mu siodło lady Margaret.

- Się robi, milordzie - padła raźna odpowiedź. Wysoka, chuda nastolatka odstawiła wiadro i poszła wyprowadzić z boksu drugiego konia.

Harry odwrócił się do Tracy.

- Maestro to mój koń na polowania. Dobrze się go dosiada. Na nim będzie pani miała przyjemną prze­jażdżkę.

- To dobrze - odpowiedziała, lekko marszcząc swój uroczo zadarty nosek. - Obawiam się, że mię­śnie potrzebne dojazdy mam okropnie nie w formie.

Harry przytaknął.

- To zdumiewające, jak można być pod każdym względem w fantastycznej formie, ale jeżeli nie jeź­dzi się przez jakiś czas, to się potem cierpi. Jazda konna aktywuje mięśnie, których nie używa się przy żadnej innej czynności.

- Proszę mi nie przypominać. Dave dostałby ataku serca, gdyby wiedział, że to robię.

Harry odparł sztywno:

- W takim razie może nie powinna pani jechać. Po raz pierwszy Tracy uśmiechnęła się do niego.

- Ale ja chcę. Tak bardzo brakowało mi konnej jazdy.

Żołądek mu się ścisnął. Chryste, pomyślał. Co się tutaj dzieje?

W tej chwili Peter wyprowadził Pendletona na po­dwórze przed stajnią. Harry z wdzięcznością pod­szedł, żeby przejąć wodze. Spojrzał w łagodne, inte­ligentne oczy swojego konia i pogładził go po chra­pach.

- Dzień dobry, mały.

Pen parsknął w odpowiedzi.

Tracy podeszła i stanęła obok Harry'ego.

- Jest piękny. - Jej głos zabrzmiał tak, jakby na­prawdę tak myślała.

Harry dalej głaskał chrapy Pena.

- To najbystrzejszy koń, jakiego kiedykolwiek zna­łem. Wszystko, co osiągnął, dokonał dzięki swojemu rozumowi. Kiedy już pojmie, czego się od niego chce, zrobi to jak należy, choćby miał paść.

- Wygląda na bardzo szczęśliwego.

Tracy powiedziała dokładnie to, co Harry najbar­dziej chciałby usłyszeć.

- Zasługuje na to - odpowiedział nieco burkliwie i poklepał swego ukochanego konia po aksamitnej brązowej szyi.

Na brukowanym podwórzu rozległ się stukot pod­kutych kopyt i Gloria ustawiła Maestra tuż obok Pe­na.

- Rety - powiedziała Tracy do wielkiego wałacha. - Ależ ty jesteś przystojny.

Maestro zastrzygł uszami i wyniośle przyglądał się swojej wielbicielce. Tracy roześmiała się i zerknęła na Harry'ego.

- Wydaje się, że nawykł do komplementów. Harry odpowiedział uśmiechem.

- Ta jego maść zawsze zwracała uwagę. Maestro był kasztanem o szczególnie jaskrawej, niemal miedzianej sierści, która błyszczała, świad­cząc o dobrym zdrowiu i obrządzaniu.

- Dobrana z was para - Harry usłyszał swój własny głos. - Dwa rudzielce.

Tracy spojrzała na niego zaskoczona i Harry rozzłościł się sam na siebie. Do diabła, czemu to powiedziałem? Teraz ona będzie myślała, że z nią flirtują.

Wsunęła stopę w strzemię i wskoczyła na siodło - niemały wyczyn, gdyż Mestro miał ponad metr sie­demdziesiąt. Wzięła do ręki wodze i odsunęła nogę, żeby Gloria dopasowała do jej wzrostu strzemio­na przygotowane dla Meg. Harry obserwował ją, gdy potwierdziła nową długość. Spodobało mu się to, jak siedziała na koniu - z ramionami, biodrami i kolana­mi w prawidłowej linii. Potem sam dosiadł Pendletona, który był znacznie mniejszy niż Maestro, ledwie nieco ponad metr sześćdziesiąt.

Tracy skomentowała to, kiedy wyjeżdżali ze stajen­nego podwórza:

- Wyobrażałam sobie, że Pendleton jest większy.

- Wiem. Zawsze był z tym problem na zawodach, bo sędziowie lubią duże konie. Ale lipicany z Hisz­pańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu nie są nawet tak wysokie jak on.

- Naprawdę? Nie wiedziałam. Widziałam je na pokazie i wyglądały na całkiem spore.

- Mają wspaniałą prezencję, tak jak i Pen, kiedy jest na maneżu. - Harry pochylił się, żeby poklepać wygiętą szyję swojego wierzchowca.

Jechali stępa może przez pięć minut. Harry uważ­nie obserwował, jak Tracy postępuje z Maestrem, który miał wrażliwy pysk. Zanim dotarli na skraj la­su, uspokoił się, że może jej zaufać: nie sprawi ko­niowi bólu. Kiedy wierzchowce wkroczyły na znajo­my grunt leśnej ścieżki do konnej jazdy, ich uszy po­chyliły się do przodu, a krok przyspieszył.

- Może żywszy kłus, żeby się rozgrzać? - zapytał Harry.

- Z przyjemnością.

Psy znikły już w lesie, szukając zabawy, a Pen ru­szył kłusem wzdłuż ścieżki, która była wystarczająco szeroka tylko dla jednego konia. Droga była jednak bezpieczna. Harry zawsze kazał przycinać drzewa przy ścieżce do konnej jazdy, żeby jeźdźcowi nie gro­ziło uderzenie głową o zwisającą gałąź.

Wszędzie pełno było leśnych kwiatów, dzwonków, zawilców i pierwiosnków, barwiących plamami kolo­ru zielono - brązowe podłoże lasu. Powietrze pach­niało świeżością. To była ulubiona pora dnia Har­ry'ego. Czuł się szczęśliwy.

Zatrzymał konia w miejscu, gdzie ścieżka stromo opadała po zboczu, i odwrócił się, żeby popatrzeć na Tracy. Jej włosy były splątaną wiatrem burzą lo­ków, jej oczy błyszczały, a policzki okrywał piękny rumieniec.

- On jest cudowny - powiedziała, z entuzjazmem poklepując szyję Maestra. - Nawet w lesie idzie ide­alnie prosto.

Harry poczuł przypływ satysfakcji. A więc ona na­prawdę wie coś o koniach.

- Tak jak wszystkie moje konie - odrzekł. - Nicze­go nie da się osiągnąć z koniem, jeżeli nie idzie do przodu, i to prosto.

Spojrzała na niego z ironią.

- Mówiłam panu, że czytałam Podhajsky'ego, mi­lordzie.

Mój Boże, pomyślał. Ona naprawdę czytała Pod­hajsky'ego. Najbardziej rzeczowym tonem, na jaki mógł się zdobyć, powiedział:

- Zjedziemy z tego wzgórza, a na dole będzie ład­ny pas otwartego terenu, po którym możemy pogalo­pować.

- Wspaniale.

Zagwizdał i zaczekał, aż psy dołączą do nich. Po­jawiły się z błyszczącymi oczyma, wymachując ogo­nami, i z sierścią pełną rzepów. Marshal i Millie po­gnały w dół po zboczu, a konie powoli ruszyły za ni­mi. Na dole Harry skręcił w prawo i wjechał na te­ren, który okazał się długą, szeroką aleją, nakrytą sklepieniem z zielonych gałęzi i upstrzoną plamkami słonecznego światła. Usłyszał, jak Tracy wstrzymuje oddech.

- Och - powiedziała. - Jak pięknie.

- Czy jest pani gotowa na galop? - zapytał.

- Jak najbardziej.

Teraz ścieżka była wystarczająco szeroka, żeby zmieściły się na niej dwa konie. Maestro z łatwością galopował obok Pendletona. Kątem oka Harry do­strzegał, że Tracy jeździ pięknie; jej dłonie były w sta­łym kontakcie z pyskiem Maestra, zapewniała go, że przy nim jest, ale nigdy nie szarpała.

Ogarnął go szalony zachwyt. Ona potrafi jeździć, pomyślał. Ona naprawdę potrafi jeździć.

Przeszedł do stępa tuż przed miejscem, które pa­miętał jako koniec ścieżki, i Maestro razem z Penem zwolniły kroku. Tracy odwróciła się, żeby popatrzeć w głąb długiej, osłoniętej gałęziami alei, i powiedzia­ła z entuzjazmem:

- Jak cudownie mieć dostęp do miejsca takiego jak to. Prywatnego terenu, gdzie nie ma żadnego z tych okropnych terenowych pojazdów, straszących konie i dziką zwierzynę.

Kiedy skończyła mówić, konie wydostały się z lasu na brzeg niewielkiego jeziora, po którym spokojnie sunęły dwa majestatyczne łabędzie z rodziną. Rosa na trawie na łące wokół jeziora połyskiwała niczym diamenty w promieniach słońca, a para drozdów na­woływała się nawzajem w lesie po drugiej stronie.

Tracy wydała z siebie długie westchnienie zadowo­lenia.

Harry stanowczo stłumił uśmiech, który był odpo­wiedzią na pełną zachwytu reakcję Tracy.

- Czy jezioro także należy do pana, milordzie?

- Tak. - Celowo nie patrzył na nią; zamiast tego utkwił wzrok w łabędziach.

Jej następne pytanie sprawiło, że gwałtownie od­wrócił głowę, zaskoczony.

- Czy to jest ta część gruntów, które ten cały Mauley chce zamienić w pole golfowe?

Za każdym razem, kiedy myślał o polu golfowym, odczuwał przygnębienie.

- Nie wiem, czy Mauley chce jezioro, czy nie - od­powiedział. - Nie zaprzątałem sobie głowy przypa­trywaniem się uważnie jego ofercie. Nie planuję sprzedawać żadnej części Silverbridge i chciałbym, żeby wbił to sobie do głowy i zostawił mnie w spoko­ju. - Harry usiadł w siodle wyprostowany jak stru­na i ruchem ręki wskazał trakt, odcinający się w pod­mokłej trawie. - Ta ścieżka obiega całe jezioro. Czy miałaby pani ochotę pogalopować?

- Pewnie - odparła.

Harry zagwizdał na psy, a one wyłoniły się z lasu i przybiegły, zatrzymując się pod nogami Pena.

- One uwielbiają biegać dokoła jeziora - powie­dział Harry. - I jest to dla nich dobra gimnastyka.

Nie mówiąc nic więcej, kazał Penowi galopować, a gniadosz odpowiedział ruszając z kopyta. Maestro pobiegł za nim, a za nimi psy. Jechali galopem doko­ła całego jeziora, z zapachem majowego poranka wy­pełniającym nozdrza i odgłosami ptasich treli w uszach. Na koniec Harry zatrzymał konia w miej­scu, gdzie inna ścieżka prowadziła poza granicę lasu, odwrócił się do Tracy i powiedział:

- Tędy dojedziemy do domu.

Jechali stępa jedno za drugim przez jakieś pięć mi­nut, a psy biegły śladem Tracy. Potem ścieżka posze­rzyła się.

- Teraz może go pani poprowadzić obok mnie - powiedział Harry przez ramię.

Kiedy zrównała się z nim i oba konie szły prowa­dzone luźno, Harry usłyszał samego siebie, mówią­cego szorstkim tonem:

- Wszyscy w mojej rodzinie uważają, że jestem szalony, nie chcąc sprzedać ziemi Mauleyowi. Oferu­je mi olbrzymią kwotę.

Trący spoglądała pomiędzy uszy Maestra, a jej profil był jednym z najładniejszych, jakie Harry kie­dykolwiek widział.

- Jak mówi stare powiedzenie, pieniądze to nie wszystko - odparła.

- W dzisiejszych czasach to jest wszystko - odpo­wiedział z goryczą.

Jechali stępa w milczeniu, aż wreszcie Harry nie mógł już dłużej powstrzymywać się, żeby nie zapytać:

- Czy pani sądzi, że jestem szalony, nie sprzedając?

- Nie. - Jej odpowiedź była natychmiastowa i zde­cydowana. - Gdybym ja miała miejsce takie jak to, należące do mojej rodziny od stuleci, nigdy bym go nie sprzedała. Czułabym się tak, jak gdyby to było ja­kieś święte powiernictwo czy coś w tym rodzaju.

Dokładnie tak sam odczuwał. Żeby ją sprawdzić, podrzucił jej jeden z argumentów, które stale słyszał od swojej rodziny:

- Ludzie już tak nie żyją. No cóż, może w Arabii Saudyjskiej albo w Beverly Hills, ale nie żyją tak tu­taj, w Wielkiej Brytanii. Teraz mamy państwo opie­kuńcze.

Podniosła rękę, żeby odgarnąć włosy z twarzy.

- Nie ma miejsc takich jak to w Arabii Saudyjskiej czy w Beverly Hills. W Silverbridge takie cudowne jest to poczucie, że zawsze tu było. Myślę, że to coś zupełnie wyjątkowego: pokolenie za pokoleniem pańskiej rodziny dorastało tutaj i dokładało swój własny kawałek historii do tego domu i tej ziemi.

Harry był zaskoczony i głęboko poruszony, że miała taki wnikliwy pogląd na sprawę. Powiedział su­rowym tonem:

- Do tego, co myślę, też. Posłała mu pytające spojrzenie.

- Bądź co bądź, to nie jest tak, że zatrzymuje pan całe to piękno tylko dla siebie. Udostępnia pan dom dla zwiedzających, nieprawdaż?

- Tak. To część umowy, jaką zawarłem z urzędem skarbowym, kiedy umarł mój ojciec. Przekazałem większość naszych cennych obrazów National Trust, żeby opłacić związane z tym koszty, a oni zezwolili, by zostały tu w Silverbridge, pod warunkiem że udo­stępnię dom dla zwiedzających. I tak przez dwa mie­siące w roku grupy jednodniowych wycieczkowiczów oraz Niemcy, Japończycy i Amerykanie wędrują po Silverbridge, wykrzykując swoje ochy i achy na widok obrazów i mebli.

- Rety, rety! - W jej glosie zabrzmiało rozbawie­nie. - Snob z pana.

Mocno zacisnął usta.

- Jeżeli snobizmem jest nie chcieć otwierać herba­ciarni i sklepiku z pamiątkami ani sprzedawać pocz­tówek z wizerunkiem domu, to przyznaję się do winy.

Coś zaszeleściło wśród drzew, i Marshal i Millie pognały na polowanie.

- Pozostaje pytanie, czy może pan sobie pozwolić na utrzymanie swojego dziedzictwa bez komercjali­zowania go.

Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale potem po­myślał z przerażeniem: Dobry Boże, czy naprawdę za­mierzałem dyskutować o moichflnansach z tą aktorką ?

- Oczywiście, że mogę - odparł krótko.

W tej chwili wyjechali z lasu i w oddali zobaczyli kamienną stajnię, która dla niego była nieporówna­nie piękniejsza, niż mogłaby być jakakolwiek nowo­czesna siedziba. Na moment zapomniał o swojej po­wściągliwości i powiedział:

- Moja rodzina tego nie rozumie. Silverbridge nie należy do nich, ono należy do mnie. I mam zamiar je zatrzymać.

Cztery wieki instynktu posiadania zabrzmiały w je­go stalowym, niewzruszonym głosie.

Kiedy odwrócił się do Tracy, przypatrywała mu się. Uniósł pytająco brew, a ona powiedziała, prawie bez tchu:

- Czy pan wie, że przez moment wyglądał pan do­kładnie tak jak Charles na portrecie, który ma pani w gabinecie?

- Doprawdy? - Harry wziął głęboki wdech i od­prężył się. - Cóż, jestem zupełnie pewien, że Charles również nie sprzedałby Silverbridge. Na swoje szczę­ście żył w innym świecie i ta kwestia nigdy nie wypły­nęła. Tracy odparła smutno:

- Nie mógł być jednak takim szczęściarzem, milor­dzie, skoro zginął w wieku trzydziestu czterech lat.

Harry stanął w strzemionach, rozglądając się za spanielami. Kiedy ich nie dojrzał, zagwizdał.

- To fakt. A wie pani, zginął tuż obok jeziora.

- Jak do tego doszło? - Jej głos zabrzmiał prawie jak szept.

Harry znowu zagwizdał, po czym odwrócił się, że­by na nią spojrzeć.

- Wybrał się na przejażdżkę, tak jak my teraz, kiedy jakiś kłusownik musiał omyłkowo wziąć go za coś innego.

Patrzyła prosto przed siebie, a linia jej warg zdra­dzała niewypowiedziany smutek.

- Jakie to straszne.

Harry odkrył, że nie potrafi oderwać oczu od jej ust.

- Tak, zawsze tak uważałem. A także ironiczne. Przetrwał wojnę, żeby potem w taki sposób zostać zastrzelonym we własnym lesie....

Tracy obróciła głowę i spojrzała wprost na niego.

- Myślałam, że powiedział pan, że żadna gwałtow­na śmierć nigdy nie miała miejsca w Silverbridge. - Zabrzmiało to tak, jakby go oskarżała. - Śmierć Charlesa z pewnością była gwałtowna.

Oderwał wzrok od jej nieznośnie kuszących ust.

- Tak, sądzę, że była.

- Ale nikt nie widział jego ducha.

Psy wreszcie wypadły z lasu, i Harry'emu udało się wy dobyć drżący śmiech.

- Panią naprawdę ciekawią duchy, prawda?

Zadarła podbródek.

- Jest sporo dowodów na to, że istnieją.

- To zależy, co nazywa się dowodami. Mogę pa­ni powiedzieć tylko to, że na szczęście, czy też na nieszczęście, zależnie od tego, jak się na to pa­trzy, Silverbridge jest wyjątkowo wolne od duchów.

Stadko wróbli wzbiło się w powietrze z trawy po ich lewej i psy rzuciły się w pościg. Tracy zapytała:

- Czy kiedykolwiek odkryto, kto zastrzelił Charlesa? Harry pokręcił głową.

- Z tego co wiem, nie. Ale to było dawno temu i zapisy poginęły.

Tracy obróciła się w siodle tak, żeby móc popa­trzeć znów na las.

- Cóż, jestem po pańskiej stronie w kwestii ziemi, milordzie. Uważam, że grzechem byłoby wyciąć całe to naturalne piękno, żeby zrobić miejsce na pole gol­fowe.

Harry'emu nie spodobała się satysfakcja, którą poczuł, słysząc, jak Tracy mówi, że jest po jego stro­nie. Postarał się, by jego głos zabrzmiał obojętnie, i odrzekł:

- Niektórzy ludzie sądzą, że pola golfowe są piękne.

- Mogą być ładne, ale nie są naturalne. Nie dają schronienia żadnej zwierzynie ani nie rodzą nic jadal­nego i nie mają żadnego żyjącego ekosystemu. Są tyl­ko placem zabaw dla ludzi, którzy jeżdżą w kółko wóz­kami, starając się uderzyć kijem w małą białą piłeczkę.

Zdumiało go, że ta amerykańska gwiazda filmowa była jedyną osobą, jaką znał, która wydawała się po­dzielać jego uczucia.

Lepiej będę się mieć na baczności. Ostatnią rzeczą, jakiej mi trzeba, jest wplątanie się w romans z gwiazdą filmową.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Wielmożny pan Anthony Oliver przybył do Silverbridge wczesnym popołudniem tego samego dnia. Tracy spotkała go, kiedy wraz z Meg kończyły lunch w kuchni. Meg, która po swoim wieczornym skoku na butelkę brandy wyglądała na jeszcze bledszą i jeszcze bardziej kruchą niż zazwyczaj, zjadła do­kładnie jedną czwartą miski wyśmienitej zupy jarzy­nowej pani Wilson. Zaś Tracy wręcz przeciwnie - zja­dła dwie porcje, a do tego upieczony w domu chleb. Właściwie to nadal jeszcze skubała chleb, podczas gdy Meg ignorowała swoją prawie pełną miskę. Wte­dy dało się słyszeć śpiewny miękki tenor:

- Pani Wilson! Zrobiła pani zupę. To na pewno mój szczęśliwy dzień.

Tęga kobieta w średnim wieku odwróciła się od zle­wu z uśmiechem na kwadratowej, poważnej twarzy.

- Pan Anthony! Jak wspaniale znów pana widzieć. Tracy patrzyła, jak szczupła, wysportowana postać Anthony'ego Olivera przemyka przez kuchnię, żeby chwycić panią Wilson w objęcia i podnieść.

- Ej, no już, panie Anthony. Wystarczy tej błaze­nady. - Kobieta zbeształa go, kiedy postawił ją z po­wrotem na podłodze. Ale uśmiechała się.

- Cześć, Tony - powiedziała Meg. Jej twarz rozja­śniła się bardziej niż dotychczas przez cały dzień.

- Meggie, kochanie. Jak się masz, malutka? Tracy patrzyła z zaciekawieniem, jak młodszy brat Harry'ego przechodzi przez kuchnię, żeby obdaro­wać siostrę całusem. Kiedy się wyprostował, Tracy otrzymała od niego promienny uśmiech.

- Panno Collins. Jak miło panią poznać. Dowie­działem się od Meg, że mamy szczęście, bo zatrzy­mała się pani u nas.

Miał urodę Brada Pitta, strzechę srebrzystoblond włosów, oczy błękitne jak niebo i misternie wyrzeźbione rysy. Gdy przyglądał się Tracy, trzymał dłonie na ramionach Meg.

- Tak, zatrzymałam się - odpowiedziała. Nie była całkiem pewna, jak ma się do niego zwracać, więc za­pytała: - Czy mam do pana mówić „lordzie Antho­ny”?

Roześmiał się, a jego zęby odcinały się wyraźną bielą od złotej opalenizny. Klasyczne rysy nie miały nic z męskiej twardości czy arogancji, które charak­teryzowały Harry'ego. Wszystko w Tonym było pro­mienne i urocze.

- Niestety, podczas gdy córkę hrabiego określa się mianem lady, syn hrabiego nie zasługuje na tytuł lor­da - odpowiedział. - Jestem zaledwie wielmożnym panem Oliverem. - Jego niebieskie oczy uśmiechały się pogodnie. - Ale proszę mówić mi Tony.

- Gdzieś ty się tak opalił? - zapytała Meg, wykrę­cając głowę, żeby na niego popatrzeć.

- Ubiegły tydzień spędziłem w Hiszpanii. Byłem tam w interesach, ale udało mi się wyrwać na parę godzin na plażę - odparł beztrosko.

- Czy chciałby pan trochę zupy, panie Anthony? - zapytała gospodyni.

- Marzę o zupie. - Tony wysunął sobie krzesło obok Meg i usiadł przy stole. Zerknął do talerza siostry i nieznaczna zmarszczka przecięła jego nieskazitelne czoło. - Zjedz jeszcze trochę, Meggie - powiedział.

- Nie jestem głodna - odparła nadąsana. - Zja­dłam duże śniadanie.

- A gdzie to było, lady Margaret? - zapytała pani Wilson ze swojego miejsca przy piecyku. - Na pewno nie tutaj.

Meg palnęła dłonią o stół.

- Dajcie mi wszyscy spokój! Czy nie możecie mó­wić o czymś innym niż moje jedzenie?

Zerwała się z krzesła i wybiegła z kuchni.

W ciszy, która po tym nastąpiła, pani Wilson przy­niosła na stół talerz zupy jarzynowej i postawiła go przed Tonym. Spojrzał najedzenie, a potem na go­sposię.

- Czy ona w ogóle coś jada, pani Wilson? Odpowiedź była ponura.

- Kąsek tego, kąsek owego. Dzięki jego lordowskiej mości chodzi do jakiejś terapeutki w Warkfield, ale nie wydaje się, żeby to się na wiele zdało.

Tracy powiedziała cicho:

- Anoreksja jest bardzo trudna do wyleczenia.

- Czy ten problem jest pani znany, panno Collins? - zapytał Tony.

Tracy skończyła jeść chleb i wytarła palce w lnianą serwetkę.

- Często mamy z nią do czynienia w Ameryce. Niestety.

Wyglądał na zainteresowanego.

- Jak leczy się ją w Ameryce?

- Tak samo, jak leczycie ją tutaj, jak sądzę. Tak na­prawdę jest to dolegliwość psychiczna. Zdecydowa­nie najlepsza jest psychoterapia.

- Będę musiał porozmawiać z Harrym. - Niebie­skie oczy Tony'ego były bardzo poważne. - Ona za­wsze była chuda, ale dzisiaj, kiedy jej dotknąłem, po­czułem ramiona ostre jak brzytwa.

- Jego lordowska mość powiedział mi, żebym zo­stawiała dla niej jedzenie w lodówce na wypadek, gdyby chciała zjeść, kiedy nikt na nią nie patrzy. Ro­bię tak, panie Anthony, ale zawsze pozostaje nie­tknięte - wtrąciła pani Wilson.

- Trzeba coś zrobić. - Tony pokręcił głową. - Co! się z nią dzieje, do diabła? Dlaczego nie chce jeść?

Wyczuwało się, że jego troska o siostrę jest szcze­ra. Tracy poczuła, że nabiera do niego sympatii. Po­nieważ był tak otwarty, nie miała obiekcji, żeby spy­tać:

- Czy ta sytuacja już długo trwa? Anthony westchnął i zanurzył łyżkę w zupie.

- Mamy problem z Meg, odkąd umarła moja mat­ka, to znaczy od trzech lat. Matka nigdy nie poświę­cała jej zbyt wiele uwagi, więc naprawdę nie rozu­miem, dlaczego Meg miałaby popadać w takie dzi­wactwo. Ale tak się stało i nie wyszła z tego. Harry posyłał ją do pięciu różnych szkół. W ostatniej po­wiedzieli, że nie może wrócić dopóty, dopóki nie na­bierze trochę ciała.

- Ja myślę, że ona pragnie uwagi - powiedziała pa­ni Wilson, nie okazując współczucia. - Zagłodzenie się na śmierć to jej metoda, żeby ją otrzymywać.

To może być prawda, pomyślała Tracy, ale takie skrajne zachowanie cechuje osobę z głębokimi zabu­rzeniami.

- Pański ojciec także nie żyje? - zapytała To­ny'ego.

Skinął głową.

- Papa zmarł, kiedy Meg miała osiem lat.

Dobry Boże, pomyślała Tracy. Dziewczyna straci­ła oboje rodziców, nim skończyła czternaście lat. Nic dziwnego, że ma problemy.

Wyraźnie pragnąc zmienić temat, Tony zapytał:

- Proszę mi powiedzieć, panno Collins, jak postę­puje praca nad filmem?

- Bardzo dobrze, dziękuję - odparła od razu. - Jak sądzę, trzymamy się harmonogramu, co jest bar­dzo ważne dla producenta i reżysera. Czas to pie­niądz, jak pan wie, a na szczęście pogoda nam dopi­suje.

Drzwi kuchni otworzyły się, i chociaż Tracy miała głowę zwróconą w inną stronę, od razu wiedziała, kto wszedł.

- Tony - powiedział Harry. - Nie wiedziałem, że przyjechałeś.

- Dopiero co. - Tony podniósł się i wyciągnął rękę do brata. - Zamierzam zostać kilka tygodni. Czy Meggie ci mówiła?

- Tak, mówiła. - Harry wyglądał tak, jakby chciał dopowiedzieć coś jeszcze, ale zerknął na Tracy i za­dowolił się uściśnięciem bratu dłoni.

Nie wyciągaj spraw rodzinnych przy obcych, po­myślała cynicznie Tracy. Harry powiedział:

- Szukałem Meg. Jadę na gonitwę i zastanawiałem się, czy chciałaby się wybrać.

- Była tu, ale wyszła nadąsana - odpowiedział To­ny. - Popełniłem błąd, nakłaniając ją do jedzenia. Jest straszliwie chuda, Harry. To na pewno niezdrowe.

- Wiem. - Raz jeszcze Harry posłał spojrzenie Tracy. - Zobaczę, czy jest w swoim pokoju.

Potem wyszedł, nie odzywając się więcej.

Tracy była wściekła. Takie ignorowanie jej było czymś więcej niż nieuprzejmością z jego strony. Wła­śnie spędzili razem przyjemny poranek. Myślałam, że zaczynamy się zaprzyjaźniać, złościła się. A potem on ma czelność zachowywać się, jakby mnie tam nie było.

A jednak wiedział, że tam była. To jej obecność powstrzymała go przed omawianiem z Tonym ro­dzinnych problemów.

Tracy poszła na górę do saloniku porannego, usia­dła w ulubionym fotelu Harry'ego i zaczęła się zasta­nawiać, co ma ze sobą zrobić przez resztę popołu­dnia.

Mogłabym pojechać na zakupy, pomyślała bez en­tuzjazmu. Gail wynajęła samochód, żeby móc dojeż­dżać ze swojego pensjonatu, i Tracy wiedziała, że z radością zabierze ją na wyprawę na zakupy.

Nadal biła się z myślami, kiedy Tony wszedł do po­koju w towarzystwie potężnego, gburowatego męż­czyzny, w którym Tracy rozpoznała Robina Mauleya. Obaj mężczyźni wyglądali na zaskoczonych jej wido­kiem.

Przywołała na twarz swój najbardziej urzekający uśmiech i patrzyła, jak ich twarze odprężają się. Od­powiedzieli uśmiechami.

- Czy panom przeszkadzam? - zapytała pogodnie.

- Ani trochę, ani trochę - wyrwał się Mauley. - Pa­ni nigdy nie mogłaby nikomu przeszkadzać, panno Collins.

- Jak to miło z pana strony - odparła przyjaźnie. - Czy panowie spotkali się, żeby podyskutować o polu golfowym?

Gęste, krzaczaste brwi Mauleya ściągnęły się.

Tony odezwał się ostro:

- Co pani wie o polu golfowym?

- Och, rety - śliczna twarz Tracy wyglądała na za­troskaną. - Czyżbym powiedziała coś, czego nie po­winnam? Wiem od Meg tylko tyle, że pan Mauley chce kupić nieco gruntów Silverbridge, żeby założyć pole golfowe. Czy to źle, że mi o tym powiedziała?

Obaj mężczyźni wymienili spojrzenia, i Tony od­powiedział:

- Oczywiście, że nic w tym złego. - Uśmiechnął się smutno. - Problem polega na tym, że mój brat jest uparty i nie chce sprzedać ziemi. Pan Mauley i ja spotkaliśmy się po to, żeby przekonać się, czy zdoła­my znaleźć dostatecznie przekonujący argument, by zmienił zdanie.

- Dlaczego chce pan, żeby zmienił zdanie? - zapy­tała naiwnie.

Tony zajął miejsce na jednej z kanap i gestem wskazał Mauleyowi, by zrobił to samo.

- Pieniądze - odpowiedział zwięźle. - Harry nie ma pieniędzy na utrzymanie tej olbrzymiej posiadło­ści. Z pieniędzmi, które otrzymałby od pana Mauleya, mógłby pozwolić sobie na utrzymanie domu i rozbudowanie stajni. Do diabła, byłoby go stać na nowy samochód! Sprzedaż ziemi jak najbardziej leży w jego interesie.

A ja domyślam się, że leżałaby i w twoim interesie, pomyślała Tracy. Część pieniędzy Mauleya musiała­by skapnąć do twojej kieszeni.

Tony powiedział surowo:

- Nie mogę uwierzyć, że tak się upiera w sprawie gruntów, które są tylko ziemią uprawną.

- Przynajmniej ziemia uprawna przyczynia się do wspólnego dobra - odpowiedziała Tracy. - Do­starcza żywności.

- A pole golfowe dostarcza ruchu i rozrywki ty­siącom ludzi - odparł zręcznie Mauley. - Przyczyniał się do wspólnego dobra co najmniej tak samo, jak ziemia uprawna, jeżeli nie lepiej.

Tracy nie dała po sobie poznać dezaprobaty i wsta­ła z wdziękiem.

- Cóż, zostawię panów. Muszę zrobić zakupy. Obaj mężczyźni podnieśli się razem z nią, a Robin Mauley wyszczerzył swoje drobne zęby.

- Byłoby mi miło znów panią spotkać, panno Col­lins.

Tony odezwał się z ujmującym uśmiechem:

- Zobaczymy się później.

Tracy rozdzieliła między nich uroczy uśmiech i od­płynęła do holu. Dopiero tam niepokój zmarszczył jej czoło. Kiedy dwaj mężczyźni weszli do pokoju, unosiła się wokół nich atmosfera spisku. Nie spodo­bało jej się to.

Drzwi do sypialni Harry'ego były, jak zwykle, uchylone, i Tracy zerknęła za siebie na salonik, by sprawdzić, czy mężczyźni mogą ją zobaczyć. Kanapa, na której obaj siedzieli, znajdowała się poza zasię­giem jej wzroku. Nie tracąc ani chwili na namyślanie się, Tracy weszła do pokoju Harry'ego i bez skrępo­wania przystąpiła do podsłuchiwania.

Łatwo było odróżnić głęboki, burkliwy głos Mauleya.

- Percy nie ma zamiaru czekać bez końca, Tony. Jeżeli nie będę mógł mu powiedzieć, że na pewno mam tę ziemię, gdzie indziej poszuka miejsca na zbudowanie hotelu. A tego nie chcemy. Hotel ma podstawowe znaczenie w moim planie, a hotele Per­cy'ego są najlepsze.

- Wiem - odpowiedział Tony. Tracy musiała wytę­żyć słuch, żeby dosłyszeć jego delikatniejszy głos. - Harry jest tak cholernie uparty. Ale mam parę po­mysłów, które mogą sprawić, że zmieni zdanie.

- Mogę przetrzymać Percy'ego jeszcze przez kilka tygodni, ale nie dłużej - powiedział Mauley ostrze­gawczo.

- W porządku. Zobaczę, co będę mógł zrobić. Je­żeli dostanie pan ziemię, nasza umowa jest aktual­na?

- Jak najbardziej, drogi chłopcze. Jak najbardziej. Jaka umowa?, zastanawiała się Tracy. Mężczyźni musieli jednak się przenieść, ponieważ trudno było rozpoznać ich głosy. Tracy zaczekała jeszcze kilka minut w nadziei, że znowu staną się wyraźniejsze. W tym czasie rozglądała się po pokoju.

Była to sypialnia większa niż jej, z równie wysokim sufitem i wysokimi oknami. Ściany pomalowano na jasnoniebiesko, a eleganckie listwy, dzielące ścia­ny na kwadraty i prostokąty, były w kolorze kontra­stującej z niebieskim bieli. Nad białym marmuro­wym kominkiem wisiał obraz przedstawiający konie w Newmarket Heath - Tracy była pewna, że to ory­ginalny obraz Stubbsa. Większość mebli w pokoju była w stylu regencji albo francuskim, od obitych je­dwabiem niebieskich krzeseł przed kominkiem po małe stoliki z satynowego drewna, okalające ko­minek, i wspaniałą ozdobną szafę z palisandru. Jed­nak dywan z niebieskim wzorem był zdecydowanie nowoczesny, tak samo jak olbrzymie łóżko, nakryte niebiesko - białą narzutą.

Czarna jak smoła kulka futra leżała zwinięta w kłębek po środku tej narzuty. Ebony kierowała peł­ne oburzenia zielone spojrzenie na intruza w swoim królestwie.

- Wszystko gra, malutka - Tracy łagodnie odezwa­ła się do kotki. - Nie zamierzam niczego dotykać.

W pokoju panował porządek, ale były też wyraźne ślady tego, że zamieszkuje go ktoś prócz Ebony. Przy oknie, na stole w stylu Ludwika XIV leżał stosik drobnych monet, kluczyki od samochodu i złożo­na gazeta. Na łóżku spoczywał beztrosko porzucony męski wełniany sweter, a na podłodze para rdzawo - czerwonych pantofli. Na nocnej szafce leżała książka otwarta grzbietem do góry, jak gdyby czytający chciał w ten sposób zaznaczyć stronę, na której skończył czytać, zanim położył się spać. Zanim Tracy zdążyła zastanowić się nad tym, co robi, bezszelestnie prze­szła po dywanie, żeby spojrzeć na tytuł książki.

Wellington. Lata walki, pióra Elizabeth Longford.

Harry czytał biografię księcia Wellingtona, brytyj­skiego generała, który pokonał Napoleona pod Wa­terloo.

Tracy dreszcz przebiegł po plecach. Charles wal­czył pod rozkazami Wellingtona, pomyślała.

Z korytarza dobiegł ją odgłos zamykanych drzwi i Tracy czmychnęła, żeby schować się za futryną. Do­bry Boże, mam nadzieję, że to nie Harry, pomyślała. Znalazła się w kłopotliwej sytuacji dla mężczyzny, którego szczerze znielubiła. Zdziwiła się, dlaczego zaryzykowała. Po chwili wyjrzała na korytarz i nie zo­baczyła nikogo. Nie minęło pięć sekund, a już była bezpieczna w swojej sypialni.

Tracy postanowiła wyjechać z Silverbridge na resz­tę dnia. Zadzwoniła do Gail, żeby poczynić plany do­tyczące zakupów. W ostatniej chwili dołączył do nich Jon Melbourne, który skończył zaplanowane na ten dzień sceny i dotarł do domu akurat w chwili, kiedy Gail zaparkowała ciemnozielonego mercedesa. Gdy usłyszał, że wybierają się na zakupy, poprosił, by go zabrały. Musiał zastąpić czymś swoją spaloną garde­robę.

- Mam zamiar poprosić Dave'a, żeby studio też wynajęło mi samochód - powiedział, gdy usiadł na tylnym siedzeniu. Tracy zamieniła się miejscami z Gail i siedziała teraz za kierownicą. - Prowadzenie auta nawet jest łatwe. Naprawdę nie potrzeba szofe­ra.

- Tak właśnie pomyślałam - odpowiedziała Tracy. Przejechała ze trzydzieści metrów po podjeździe, po czym wyjechała na drogę.

- Dokąd jedziemy? - zapytał zaskoczony Jon.

- Meg powiedziała mi, że na końcu tej drogi jest wjazd do posiadłości przeznaczony dla dostawców - odparła Tracy. - Mam nadzieję, że jeśli z niego sko­rzystam, uniknę tego gada Counesa.

Wjazd był szeroki tylko na tyle, że mieścił się w nim wyłącznie jeden samochód, a brama była za­mknięta. Gail wysiadła, otworzyła ją, i Tracy wyje­chała. Nie było śladu Counesa, więc skierowała mer­cedesa w kierunku Warkfield.

Wszystkim trojgu udało się kupić rzeczy, których potrzebowali. Tracy znalazła piękny srebrny kube­czek. Chciała go wysłać siostrze jako prezent na chrzciny dla maleństwa. Kiedy zakończyli zakupy, Jon zaproponował, żeby pojechać do Myddelton na herbatę.

- Jest tam urokliwa stara gospoda, która powin­na wam się spodobać - powiedział. - I może zechce­cie zwiedzić Myddelton. Będziemy tam kręcić za kil­ka tygodni.

Dzień wciąż był piękny. Tracy wraz z Gail zgodzi­ły się co do tego, że mała wycieczka może być przy­jemna. Gdy zajechali do wioski, w której nie było ani jednego domu zbudowanego po osiemnastym wieku, były zauroczone.

- To jak miejsce, w którym czas się zatrzymał - po­wiedziała Tracy. - Jak Brigadoon*1.

Akurat skończyli pić herbatę w średniowiecznej gospodzie o ścianach z pruskiego muru i stali przed piętnastowiecznym kościołem św. Stefa­na z blankowanym obronnym murem i pinaklami. Grupa turystów w pobliżu gapiła się na Tracy.

- Czy tu naprawdę mieszkają ludzie? - zapytała Tracy, odwracając się, żeby popatrzeć w głąb ulicy na pokryte porostami i mchem łupkowe dachy i szczyty, zdobiące urokliwe stare domy.

- To ona - powiedział głośno jeden z turystów.

- Tak, ludzie tu mieszkają - odparł Jon. Zerknął na turystów. - Czy mogę zasugerować, żebyśmy się stąd ruszyli, moje panie, zanim zostaniemy zaatako­wani przez łowców autografów.

Jon znał Myddelton i odgrywał rolę przewodnika, kiedy we troje przechadzali się czterema głównymi ulicami. Przy nich stały rzędami budynki z pruskiego muru o oknach z kamiennymi słupkami, siedemna­stowieczne domki oraz eleganckie georgiańskie re­zydencje z cegły. Grupa turystów ciągnęła się za ni­mi i w końcu Tracy musiała rozdawać autografy.

Czemu nieznajomi mają prawo zakłócać moje ży­cie tylko dlatego, że raz kupili bilet na jeden z moich filmów?, pomyślała, pisząc swoje nazwisko na czyjejś broszurce z National Trust.

Znała na pamięć odpowiedź na to pytanie: Jesteś osobą publiczną, Tracy. Zrezygnowałaś ze swojego prawa do prywatności w chwili, kiedy pojawiłaś się na ekranie.

Problem polegał na tym, że Tracy nigdy nie plano­wała zostać osobą publiczną i nie podobało jej się to. Wątpiła, żeby kiedykolwiek jej się spodobało.

Nim skończyli zwiedzanie, nadeszła pora na obiad. Zjedli go w innej starej gospodzie w Mydelton, gdzie raz jeszcze Tracy musiała rozdawać au­tografy. Była już dziewiąta wieczorem, kiedy Gail nareszcie wysadziła Tracy i Jona z powrotem w Silverbridge. Weszli po schodach i Tracy nie mogła się oprzeć, żeby nie zajrzeć do saloniku. Chciała spraw­dzić, czy Harry tam jest. Jon wszedł za nią.

Harry i Tony grali w szachy przed kominkiem. Tra­cy spojrzała na dwie jasnowłose głowy pochylone nad szachownicą - jedną twarz opaloną i jedną nie­zwykle jasną. Ból ścisnął jej serce.

Do cholery! Muszę zabrać się z tego domu. Muszę zabrać się od niego.

Kiedy tak rozmyślała, Harry odwrócił głowę w stronę drzwi.

- Widzę, że mieli państwo udane zakupy - powie­dział, spoglądając na pakunki, które niosła Tracy.

- Tak, a Jon oprowadził nas po wiosce Myddelton, gdzie będziemy kręcić za kilka tygodni. Była prze­śliczna. - Tracy poczuła ulgę, słysząc, że jej głos jest spokojny. Jej serce z pewnością takie nie było.

- Myddelton jest urocze, czyż nie? - powiedział Tony. - To dlatego National Trust się nim zajął. Jest takie idealne.

- To skamielina - odparł matowo Jon. - Pańska rodzina zabiła je. Nie pozwoliła, żeby przechodziły przez nie jakiekolwiek linie kolejowe.

- I dobrze - odparł Harry, a jego głos zabrzmiał bardzo oschle. Trzymał w dłoni skoczka. - Efektem jest jedno z najbardziej przyjemnych i wyróżniają­cych się miejsc w całej Anglii.

- Nie mogło być takie przyjemne dla ludzi patrzą­cych, jak znikają ich środki do życia - odpowiedział Jon.

Harry z namysłem postawił skoczka na szachowni­cy, odchylił się do tyłu i z miną, którą Tracy mogła określić tylko jako nieznośną, zmierzył Jona wzro­kiem.

- Zapewne nie było też przyjemnie niewolnikom, którzy budowali piramidy, ale wspaniały efekt ich pracy od stuleci zdumiewa i cieszy ludzi.

Tracy nagle zdała sobie sprawę z tego, że Harry celowo zachowuje się prowokująco.

Pogodny śmiech Tony'ego złagodził napiętą at­mosferę.

- Proszę nie zwracać uwagi na mojego brata, pa­nie Melbourne. To relikt, który żyje przeszłością.

- Jeżeli życie przeszłością jest wtedy, gdy nie chce się zamieniać swojej ziemi uprawnej w pole golfowe, to zapewne tak, jestem reliktem - spokojnie odparł Harry.

Na moment w błękitnych jak niebo oczach To­ny'ego pojawił się cień. Potem rozpogodziły się i To­ny się uśmiechnął.

- Widzą państwo? On jest niepoprawny. Niech pan nie marnuje czasu na próby przemówienia mu do rozumu, panie Melbourne.

- Dobra rada - powiedział cierpko Jon. - A teraz życzę wszystkim państwu dobrej nocy. Mam kwestie, których muszę się nauczyć na jutro.

- Ja także - dodała Tracy, uznając, że rozsądnie będzie być z dala od Harry'ego. Jego bliskość była niebezpieczna.

Kiedy się odwracała, Harry powiedział:

- Jeżeli ma pani ochotę pójść rano do kościoła, panno Collins, będę wyjeżdżał o ósmej trzydzieści.

Tony jęknął.

- Mam nadzieję, że nie spodziewasz się, że pojadę z tobą.

Harry spojrzał na brata.

- Ty z całą pewnością ze mną pojedziesz. Nie upły­nie wiele czasu, nim okolica dowie się, że jesteś w domu. Jeżeli nie pojawisz się w kościele, nie bę­dzie to dobrze wyglądało.

- Do licha, Harry. Cóż mnie obchodzi, co myślą sobie miejscowi?

- Masz obowiązek dawać dobry przykład - powie­dział nieubłaganie Harry.

- Noblesse oblige i takie tam - odezwał się Jon od drzwi.

Harry posłał mu przeciągłe, śmiałe spojrzenie.

- Coś w tym rodzaju.

Tracy, która właśnie postanowiła, że najrozsądniej będzie trzymać się od niego z daleka, usłyszała swój głos:

- Chętnie pojadę do kościoła, milordzie. Dziękuję.

Skinął głową.

Przełożyła pakunki z jednej ręki do drugiej i po­wiedziała pogodnie:

- Cóż, raz jeszcze dobranoc.

Potem odwróciła się w stronę korytarza, zostawia­jąc obu braci z ich szachami.

Tej nocy spłonęła stajnia w Silverbridge.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Tracy obudziła się na odgłos syren. Poderwała się i usiadła na łóżku. Serce waliło jej jak młot, a jej pierwszą myślą było: Nie znów! W ciągu dziesięciu sekund nałożyła na siebie ciepły szlafrok, który kupi­ła dzień wcześniej, i wybiegła na korytarz. Meg wy­szła ze swojego pokoju akurat w tej samej chwili.

- Co się stało? - zapytała Tracy.

- Nie wiem, ale wydawało mi się, że wozy jechały w stronę stajni - odpowiedziała Meg.

- Och, nie! - Tracy pomyślała o wszystkich tych pięknych koniach w stajni w Silverbridge, i zrobiła jej się zimno z przerażenia. - Zaraz włożę buty i zej­dę tam. Może mogę jakoś pomóc.

- Ja też - powiedziała Meg.

Tracy potrzebowała zaledwie niecałej minuty, że­by zasznurować trampki, a potem na korytarzu zno­wu spotkała Meg i obie popędziły w stronę stajni.

Najpierw poczuły dym. Później usłyszały piskliwe rżenie przestraszonych koni. Zobaczyły płomienie. Tracy przyspieszyła kroku i wbiegła na stajenne po­dwórze. Panował na nim chaos. Było gorąco, konie przykryte derkami biegały luzem. Do tego strażacy, węże i sikająca woda. Harry i jego pomocnik Ned Martin próbowali zagnać konie, żeby usunąć je z drogi strażakom. Okazywało się to jednak dosyć trudne, gdyż żaden z koni nie miał uprzęży.

Tracy natychmiast rozwiązała pasek od szlafroka, przybliżyła się do jednego z koni, przemówiła do nie­go uspokajająco i założyła mu pętlę na szyję. Kiedy odwrócił łeb, żeby na nią spojrzeć, uświadomiła so­bie, że schwytała Maestra.

- Gdzie mam go zaprowadzić, milordzie? - zawo­łała.

Harry właśnie wyprowadzał Pendletona za grzywę ze stajennego podwórza.

- Na pierwszy padok - odkrzyknął przez ramię. - Za mną.

Ogień rozświetlał całą okolicę. Dzięki temu Tracy wyraźnie widziała drogę, kiedy prowadziła swojego konia za Harrym i Penem. Maestro, dzięki Bogu, nie sprawiał kłopotów. Szedł ochoczo za swoim towarzy­szem ze stajni. Kiedy tylko puścili konie luzem na padoku, Harry zaryglował furtkę i powiedział:

- Dziękuję. Pani nie powinna tutaj być. To niebez­pieczne.

Miał na sobie dżinsy i koszulkę z krótkim ręka­wem. Smuga sadzy ubrudziła mu policzek. Tracy nie­mal czuła jego intensywne skupienie, gdy ogarniał wzrokiem chaotyczną scenę na podwórzu stajni.

- Niech pan nie będzie idiotą - odparła. - Po­trzebna panu wszelka dostępna pomoc.

Ned Martin zbliżał się do nich. Prowadził za uzdę Dylana. Za nim szła Meg z kolejnym koniem. Całe niebo za nimi było jaskrawopomarańczowe od ognia.

- Zabrałem dodatkowe uzdy z ciężarówki - powie­dział Ned Martin do Harry'ego, wskazując podbród­kiem skórzane paski zwisające mu z ramienia. - Pro­szę je wziąć.

- Dobrze pomyślane.

Kiedy Harry chwycił uzdy, Tracy odezwała się:

- Niech mi pan da jedną.

Bez wyraźnego wahania rzucił jej uzdę.

- Chodźmy.

Oboje pobiegli z powrotem na podwórze stajni, żeby schwytać więcej koni.

Nim na niebie ukazała się czerwona kula poranne­go słońca, ogień dogasi. Dwa konie zdołały się wy­mknąć, ale pozostałe kręciły się po pierwszym padoku. Harry poczuł ulgę na wiadomość, że zbiegłe ko­nie należały do niego, a nie do klienta. Był pewien, że ktoś je znajdzie i zwróci.

- Najważniejsze, że wszystkie wydostały się ze staj­ni - powiedział.

Kamienna łupina stajni wciąż stała, ale dach i całe wnętrze były tylko zwęgloną i mokrą kupą gruzu.

- Jezu, Harry - odezwał się Ned Martin, kiedy sta­nął na stajennym podwórzu, przyglądając się dymią­cym szczątkom. - Jezu. - Był wstrząśnięty do głębi.

- Przynajmniej pożar się nie rozszerzył - odparł Harry ponuro. - Straż pożarna wykonała dobrą ro­botę, opanowując go.

- Jak się zaczął? - zapytała Meg. Szara bluza, któ­rą nosiła do flanelowych spodni od piżamy, była po­plamiona śliną kilku koni.

- Nie wiem - odpowiedział Harry zmęczonym gło­sem. - Zawsze jesteśmy tacy ostrożni z ogniem w po­bliżu stajni. Może straż pożarna będzie mogła coś nam powiedzieć.

- Nigdy nie pozwalam stajennym palić w stajni - odezwał się Ned. - Wiesz przecież, Harry.

- Wiem, Ned.

Strażacy wciąż polewali wodą nasiąknięty już bu­dynek.

- Robią tylko jeszcze większy bałagan - powie­działa drażliwie Meg. - Czemu nie dadzą sobie spo­koju?

- Chcą mieć pewność, że nie ma żadnych iskier - odparł Harry. - Nie chcemy, żeby zaczęło się od no­wa.

- Nie zacznie się od nowa. Nie ma nic, co by mo­gło się spalić - powiedziała Meg z goryczą.

To była prawda. Tracy poczuła niewypowiedziany smutek, gdy patrzyła na ruinę tego, co niegdyś było dumną i piękną budowlą.

- Przydałaby mi się kawa - powiedział Harry.

- Mogę zaparzyć, jeżeli nie masz ochoty iść z po­wrotem aż do domu - zaofiarował się Ned.

- Dzięki - powiedział Harry, i we czworo ruszyli w kierunku krytej ujeżdżalni, gdzie mieściło się mieszkanie Neda.

Tracy była mile zdziwiona widokiem siedziby, jaką Harry zapewnił swojemu pomocnikowi. Mieszkanie na piętrze miało dużą, jasną i nowoczesną kuchnię, a salon, który minęli, był pomalowany na jasnożółto, urządzony gustownie i wygodnie. Tracy zajęła miej­sce przy jasnym drewnianym stole w kuchni i patrzy­ła, jak Ned odmierza kawę do ekspresu.

- Wolałabym herbatę - powiedziała Meg.

- Nie ma problemu - odpowiedział Ned, i napeł­nił wodą czajnik.

Tracy tyle się nabiegała przy koniach, że nie zda­wała sobie sprawy z tego, jak było zimno. Jednak te­raz, kiedy odpoczywała, zaczęła odczuwać chłód. Owinęła się lepiej ciepłym szlafrokiem i miała na­dzieję, że parzenie kawy nie potrwa długo.

Harry musiał zauważyć jej ruch, bo powiedział:

- Czy jest pani zimno, panno Collins?

- Trochę, ale kawa mnie rozgrzeje.

- To po prostu głupie, ciągle nazywać Tracy panna Collins, jakby była kimś obcym, Harry - powiedziała Meg. - Bądź co bądź, mieszka w naszym domu i wła­śnie pomogła ci uratować konie.

- To prawda - Harry spojrzał swymi ciemnymi oczami na twarz Tracy. - Ale może panna Collins ma inne zdanie.

Tracy odebrała to spojrzenie tak, jakby naprawdę się dotknęli.

- Będzie mi bardzo miło, jeżeli będzie mi pan mó­wił Tracy - odpowiedziała najbardziej pogodnie, jak zdołała.

- Dziękuję. - Dlaczego jego głos wywoływał w niej takie emocje ? - A pani musi mówić mi Harry.

- Bardzo proszę - powiedziała Tracy. - Harry. Przez ułamek chwili spoglądali na siebie i coś drżało w powietrzu. Potem Meg odezwała się:

- Gdzie zamierzasz umieścić konie, Harry? Czy bę­dziesz je trzymał na zewnątrz, aż odbudujesz stajnię?

Ned postawił filiżankę kawy przed swoim chlebo­dawcą i Harry wypił połowę jednym haustem.

- Nie mogę tak zrobić - odpowiedział. - Konie so­bie poradzą, ale do końca tygodnia właściciele wyco­fają je ze szkolenia w Silverbridge, jeżeli nie będą miały boksów.

- Wynajmij przenośne boksy, jakich używa się na pokazach, i ustaw je na krytej ujeżdżalni - powie­działa Tracy.

- To świetny pomysł - Meg przytaknęła z entuzja­zmem.

- Tak, rzeczywiście - Ned odpowiedział bardziej powściągliwie.

Najwyraźniej był to pomysł, który przyszedł do głowy także Harry'emu.

- To chwilowe rozwiązanie, i rozejrzę się za boksa­mi. Będę jednak musiał pokazać, że angażuję się w odbudowę stajni, jeżeli chcę, żeby ludzie posyłali do mnie swoje konie. - Potargał dłonią już rozczo­chrane włosy. - Stajnia powinna być gotowa przed zimą.

Miał ponurą minę.

- Na pewno masz ubezpieczenie - powiedziała Tracy.

Krótkie skinięcie głową było jedyną odpowiedzią.

Wszyscy podskoczyli na dźwięk kołatki przy fron­towych drzwiach. Ned podszedł, żeby otworzyć. Wrócił w towarzystwie jednego ze strażaków, który zapytał Harry'ego:

- Czy mogę pomówić z panem na osobności, mi­lordzie?

Przeszli do salonu, podczas gdy Tracy, Meg i Ned w napiętym milczeniu siedzieli w kuchni, zastanawia­jąc się, co mówi strażak.

Kiedy Harry do nich dołączył, był sam. Wrócił na swoje miejsce przy stole i popatrzył lodowato na twarze skupione wokół niego.

- Straż pożarna uważa, że ogień został podłożony - powiedział. - Znaleźli w zgliszczach pusty kanister po nafcie.

Tracy nagle poczuła okropny strach.

- Czy nie mógł się tam znaleźć z jakiegoś innego powodu? - zapytała prędko. - Wiem, że w domu czę­sto używaliśmy naftowego piecyka w stodole, kiedy przychodził weterynarz.

- Ja nigdy nie pozwalam, żeby nafta znalazła się w promieniu stu metrów od mojej stajni - odparł Harry.

Na chudej twarzy Neda malowało się napięcie.

- Dzięki Bogu za ten czujnik, który zainstalowałeś w mojej sypialni. Rżenie koni mnie obudziło, ale za­nim dostałem się do drzwi stajni, pożar już szalał. Gdyby wszystkie boksy nie miały zewnętrznych drzwi, konie upiekłyby się żywcem.

- Dzięki Bogu, w rzeczy samej - powiedział Har­ry. - I dziękuję tobie, Ned. Byłeś wspaniały.

Mówił cicho, ale twarz Neda oblała się jaskrawym rumieńcem.

Meg gryzła pasemko włosów.

- Kto chciałby podpalić stajnię? To nie ma sensu.

- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, Meggie - odpowiedział Harry zmęczonym głosem. Odsunął krzesło i wstał. - Dzięki za kawę, Ned. - Rzucił okiem na zegar kuchenny wiszący na ścianie i popa­trzył na siostrę. - Jeżeli się pospieszymy, jeszcze zdą­żymy do kościoła.

- Beze mnie - odpowiedziała stanowczo. - Jestem wykończona i wracam do łóżka.

- Dobrze. - Tracy zauważyła, że nie naciskał na nią tak, jak naciskał na Tony'ego. - Ja jednak po­jadę. Wygląda na to, że mam się o co modlić.

- Pojadę z tobą, jeżeli można - powiedziała Tracy. Wyglądał na niezdecydowanego.

- Już ósma. Czy możesz być gotowa na ósmą trzy­dzieści?

Tracy spojrzała na swoją poplamioną błotem piża­mę i szlafrok, związany paskiem. Sterczała z niego słoma. Jej buty do biegania także były ubłocone, tak jak i jej stopy.

- Pewnie - powiedziała.

Meg odezwała się z lekkim wahaniem:

- Może masz rację, Harry. Myślę, że są rzeczy, o które musimy się pomodlić.

Wyciągnął rękę, żeby objąć kruche ramiona sio­stry.

- Dzięki, dzieciaku. Dziś w nocy bardzo pomogłaś. Jej chuda twarz zajaśniała pięknem.

- Zastanawiam się, gdzie jest Tony - powiedziała Meg, kiedy schodzili po schodach, opuszczając mieszkanie Neda. - Wiem, że zawsze śpi jak zabity, ale te wozy strażackie robiły sporo hałasu.

- Przywykł do londyńskiego gwaru - powiedział Harry.

Tracy słyszała jednak wcześniej, co Tony mówił do Mauleya o znalezieniu sposobu na to, by Harry zmienił zdanie co do pola golfowego. Bardzo się więc bała, że Tony jest nieobecny z innego powodu.

Harry miał mercedesa, ale w przeciwieństwie do tego, którym Gail przyjechała poprzedniego dnia, jego wóz był dziewięcioletni. Harry usiadł za kierow­nicą. Obserwował, jak troje jego pasażerów nadcho­dzi ścieżką od strony domu, chociaż patrzył tylko na jednego z nich.

Była niewiarygodnie piękna w granatowej sukien­ce sięgającej jej do połowy kolana. Dobrane do su­kienki buty nie były na tyle wysokie, żeby wyglądały niestosownie w wiejskim kościele. Były modne. Jej wspaniałe włosy były wciąż wilgotne po prysznicu, a jej intensywnie niebieskie oczy przypominały klej­noty w idealnej oprawie.

Ze sporym wysiłkiem oderwał od niej wzrok. Wy­siadł z samochodu i otworzył drzwi od strony pasaże­ra. Spojrzała na niego, mijając go i płynnie wsiadła do auta.

To nie tylko ja, pomyślał. Ona też to czuje.

Tony, który wyglądał, jakby właśnie wyszedł z za­kładu krawieckiego przy Savile Row, wsiadł za Meg do tyłu.

- Właśnie usłyszałem o pożarze - powiedział po­ważnie. - Boże, Harry, tak mi przykro.

- Nikt nie został ranny - odparł Harry beznamięt­nie. - Za to musimy być wdzięczni.

- Ta stajnia była twoją dumą i radością. - Tony po­chylił się do przodu i położył dłoń na ramieniu bra­ta. - Co za cholerny pech.

Harry, który spędził wiele najszczęśliwszych chwil swojego życia w stajni Silverbridge, tylko skinął gło­wą i odrzekł:

- Tak.

- Czy miałbyś coś przeciwko temu, żeby wyjechać przez bramę dla dostawców? - zapytała Tracy. - Pe­wien fotograf, który mnie prześladuje, parkuje przy głównej bramie.

- Prześladuje cię? - Harry zapytał ostro, skręcając w drogę prowadzącą do mniejszej bramy.

- Tak to nazywam - odpowiedziała. - Jednak wy­gląda na to, że nie mogę nic z tym zrobić. Uzyskałam sądowy nakaz, zmuszający go do trzymania się w określonej odległości ode mnie, ale on nadal mnie śledzi i fotografuje. To strasznie denerwujące.

- Cena sławy - mruknął Tony.

- To oburzające - powiedział Harry ze szczerym współczuciem. - Wolność prasy to wspaniała rzecz, ale powinna też istnieć jakaś ochrona prywatności.

- Zgadzam się w stu procentach - odpowiedziała Tracy. - Wydaje się jednak, że w Ameryce osoby pu­bliczne nie mają prawa do żadnej prywatności. Już się o tym przekonałam, niestety.

Wjazd dla dostawców był czysty i Harry skręcił w kierunku kościoła Wszystkich Świętych. Przejechał kawałek, kiedy usłyszał, jak na tylnym siedzeniu Meg mówi do Tony'ego:

- Zeszłej nocy przydałaby się nam twoja pomoc. Nie mogę uwierzyć, że przespałeś cały ten harmider.

- Niczego nie słyszałem - powiedział przeprasza­jąco. - Zeszłej nocy bolała mnie głowa i wziąłem pi­gułki, a one zawsze ścinają mnie z nóg. Przepraszam.

- Poradziliśmy sobie bez ciebie - odparł Harry i za­trzymał wóz na podjeździe przy kościele parafialnym.

- Jesteśmy o piętnaście minut za wcześnie - po­skarżył się Tony. - Szczerze mówiąc, Harry, z tym upieraniem się, żeby przyjeżdżać do kościoła przed wszystkimi, jesteś zupełnie jak tata.

Tracy wysunęła długie, smukłe nogi z samochodu i Harry po prostu nie mógł na nie nie spojrzeć.

- Twój ojciec robił zupełnie tak samo jak mój - po­wiedziała. - Zawsze zapędzał nas do kościoła całe wieki przed rozpoczęciem mszy. A jeżeli któraś z nas nadal czesała włosy czy coś, niezmiennie mówił: „Mam nadzieję, że kiedy staniesz przed bramą nie­bios, święty Piotr nie powie ci: „Teraz jestem zbyt za­jęty czesaniem włosów, żeby cię wpuścić. Musisz zejść na dół”. - Jej śmiech brzmiał niczym głęboki dźwięk dzwonków. - Oczywiście, na to nie było od­powiedzi.

Harry zareagował na wzmiankę o mszy.

- Czy jesteś wyznania rzymskokatolickiego?

- Tak. Ale jestem zupełnie pewna, że Pan nie ob­razi się, jeżeli wezmę udział w nabożeństwie angli­kańskim.

- Kościół Wszystkich Świętych jest taki tradycyjny, że pewnie bardziej katolicki niż większość kościołów, do których chadzasz - powiedział Tony ironicznie.

Szli w stronę frontowego wejścia do znajomej ka­miennej budowli, gdzie przez stulecia rodzina Oliverów była chrzczona, zaślubiana i chowana.

- Kościół został zbudowany w czternastym i pięt­nastym wieku - powiedział Harry do Tracy, która szła obok niego. - Od zawsze jest to kościół parafial­ny dla Silverbridge.

- Dzień dobry, milordzie. - Starszy mężczyzna sto­jący w drzwiach kościoła rozpromienił się, kiedy Harry przed nim przystanął.

- Dzień dobry, Matthew - odpowiedział Harry. - Jak tam dzisiaj twój artretyzm?

- Nie najgorzej, milordzie, nie najgorzej - odparł mężczyzna.

Harry zauważył, że Matthew, który pracował w kościele jako pomocnik, wpatruje się w Tracy, jak­by właśnie ujrzał zjawę. Tracy uśmiechnęła się do niego i powiedziała:

- Dzień dobry.

- Dzień dobry, panienko - zachrypiał.

- Może to i dobrze, że przyszliśmy wcześniej - za­uważył z tyłu Tony. - Jeżeli mielibyśmy paradować z Tracy przez nawę, kiedy kościół byłby pełen, wywo­łalibyśmy zamieszki.

Tracy nie spróbowała nawet uprzejmie zakwestio­nować stwierdzenia Tony'ego. Ona jest cholerną gwiazdą filmową, na miłość boską, pomyślał Harry. Nie mogę o tym zapomnieć.

Porozmawiał jeszcze z kilkoma osobami, które zgromadziły się w kruchcie, wymieniając uwagi o plonach i pogodzie, po czym weszli do głównej czę­ści kościoła. Harry usłyszał, jak idąca za nim Tracy wstrzymuje oddech.

Zawsze czuł silny związek ze swoim parafialnym kościołem, a dzisiaj pomyślał, że wygląda najlepiej, jak to możliwe. Poranne światło wlewające się przez wszystkie okna padało na georgiańską snycerkę, po - sztukowaną i wyblakłą od wieloletniego używania.

W kamiennych płytach pod stopami wierni przez stulecia wydeptali zagłębienia, a kasetonowe drew­niane ławy kolatorskie na przedzie mogły się po­szczycić oryginalnymi zawiasami i zamkami. Ława, która od pokoleń należała do jego rodziny, znajdo­wała się na wprost pod imponującą trzykondygnacyjną kazalnicą, a wzdłuż ścian stały pomniki nagrobne jego rozmaitych przodków.

Kościół był zapełniony w jednej czwartej i wszyscy ludzie ubrani w swoje najlepsze niedzielne stroje wpatrywali się z zafascynowaniem w przechodzących Harry'ego i jego świtę. Harry usunął się na bok, żeby wpuścić do ławy najpierw Tony'ego, potem Meg, a później Tracy. Wszedł za nią, zamykając drzwiczki ławy, i wzniósł zasmucone oczy ku wysokiemu krzy­żowi za ołtarzem. Proszę, drogi Boże, modlił się, po­zwól mi móc opłacić odbudowę stajni.

Usiadł, zamknął oczy. W kościele szukał ukojenia. Przez cały ranek żołądek skręcał mu się z niepokoju.

W dzieciństwie skojarzenia Harry'ego z kościołem Wszystkich Świętych były pozytywne. Pierwszych nauk udzielał mu stary proboszcz, doktor Warren, który był dla niego jak drugi ojciec. Kiedy rodzice posłali go do Eton, opierał się. Nie chciał opuszczać bezpieczne­go schronienia, przykościelnej biblioteki, ani być z da­la od łagodnej dobroci doktora Warrena. Oczywiście, został wyprawiony do szkoły, jak każdy angielski chło­piec z jego sfery, ale to pełna współczucia moralność doktora Warrena towarzyszyła mu przez lata.

Zawsze pamiętaj, Harry, że celnie uświęca środków. Jakby słyszał doktora Warrena wyraźnie, nauczyciel­skim tonem wypowiadającego te słowa. Największe zło dzieje się, kiedy ludzie przekonują sami siebie, że wszelkie zachowanie dopóty jest do przyjęcia, dopóki cel jest godny. To nigdy nie jest prawda.

Znów zabrzmiały mu w uszach złowieszcze słowa j strażaka, z którym rozmawiał wcześniej: „Obawiam się, milordzie, że ogień został podłożony. Są ślady, że użyto nafty”.

Jakiż to cel usprawiedliwiałby spalenie stajni i być może upieczenie żywcem dziesięciu niewinnych koni?

Pieniądze albo zemsta, pomyślał. To były najczęst­sze motywy podpaleń.

Ponieważ nie przychodził mu do głowy nikt, kto mógłby chcieć się na nim zemścić, odpowiedź musia­ła brzmieć: „pieniądze”. Czy Mauley mógł podłożyć ogień po to, żeby w ten sposób zmusić go do sprze­daży?

Nie sprzedam swojej ziemi, pomyślał z ponurą de­terminacją. Dopiero co wyłożyłem majątek na na­prawę domów i kupno nowych urządzeń i bydła. Znam się na ziemi. Potrafię zarobić pieniądze na rol­nictwie. Nie sprzedam ziemi, żeby stała się polem golfowym.

Organy w głębi kościoła rozbrzmiały dźwięcznym, przykuwającym uwagę akordem, i chórmistrz zapo­wiedział hymn otwierający nabożeństwo. Wszyscy wstali, organy zaczęły grać. Harry wraz z chórem i resztą zgromadzonych zaśpiewał na głos znajome słowa modlitwy. Potem usłyszał za sobą czysty so­pran, dołączający do jego głębszego barytonu.

Doznał dziwnej pociechy, wiedząc, że ona tam jest.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Kiedy Tracy i pozostali wrócili z kościoła do Silverbridge, zastali tam młodą kobietę o uderzającym wy­glądzie. Robiła sobie kawę w kuchni.

- Mój Boże, Harry - powiedział gość, kiedy hra­bia, Tracy i Tony weszli, rozglądając się za jakimś śniadaniem. - Właśnie byłam w stajniach. Co za hor­ror. Dzięki Bogu, że wydostałeś wszystkie konie.

- Mieliśmy bardzo dużo szczęścia - zgodził się Harry. - Tracy, chciałbym ci przedstawić Gwen Mauley. Gwen, to jest Tracy Collins.

Skośne zielone oczy Gwen wpatrywały się w Tracy spojrzeniem, które nie było całkiem przyjazne. Zdu­miewająca córka Robina Mauleya miała krótkie czarne włosy, wysokie kości policzkowe i trójkątny podbródek. Ona wygląda jak kocica, pomyślała Tra­cy i odezwała się uprzejmie:

- Jakże miło panią poznać.

- Jak się pani miewa? - odparła władczo Gwen. Spaniele zlazły z kanapy w chwili, gdy Harry wszedł do kuchni, i teraz podążyły za nim. Podszedł do prawie pełnego dzbanka.

- Dzięki za zrobienie kawy, Gwen - powiedział, napełniając filiżankę. Podniósł ją i odwrócił się do Tracy. - Kawy?

- Tak, bardzo dziękuję.

Harry przyniósł jej filiżankę i powiedział:

- Usiądź. Na pewno jesteś głodna. Usmażę parę jajek.

Kiedy Tracy zajęła miejsce, Gwen odezwała się podejrzliwie:

- Czy pojechała pani do kościoła z Harrym? Tracy uniosła brwi, żeby zaznaczyć swoje zdziwie­nie z powodu tonu kobiety, i odpowiedziała chłodno:

- Cóż, tak, owszem.

- Wszyscy pojechaliśmy, Gwennie, moja droga - powiedział Tony. - Wiesz, jaki patriarchalny jest Har­ry w sprawach, które uważa za swój wielkopański obowiązek. Prostaczkowie mają widzieć pana na wło­ściach w kościele, a więc jeżeli mieszka się w domu Harry'ego, też trzeba się zabrać.

Gwen odparowała:

- Tracy Collins nie mieszka w tym domu.

Tracy lekko zmarszczyła brwi i zastanawiała się, ja­kiej właściwie natury są relacje między Gwen a Har­rym.

Tony odparł niewinnie:

- Och, nie wiedziałaś? Tracy mieszka u nas, odkąd spaliło się Wiltshire Arms.

Oczy Gwen rozszerzyły się.

- Wiltshire Arms spalone? Dobry Boże. Czy wszystko tu w okolicy staje w płomieniach?

- Mam nadzieję, że nie - odpowiedział Harry. - Kawy, Tony? Czy chcesz dolewkę, Gwen?

Oboje odpowiedzieli „tak”, i kiedy już Harry nalał im kawy, podszedł do lodówki i wyjął miskę z jajka­mi. Psy plątały mu się pod nogami, z nadzieją ma­chając ogonami.

- Czy ty naprawdę zamierzasz gotować? - zapyta­ła zdumiona Gwen. - Gdzie jest pani Wilson?

- W niedziele ma wolne - odpowiedział. - I tak, za­mierzam gotować. Nie gotuję wielu rzeczy, ale robię bardzo dobrą jajecznicę. A teraz, kto chce trochę?

- Ja - Tracy odezwała się natychmiast. - Czy masz chleb? Zrobić tosty do jajek?

- Doskonały pomysł - odpowiedział. - Chleb jest w pojemniku, o tam.

Wysokie obcasy Tracy zastukały na drewnianej podłodze, kiedy podeszła do pojemnika na chleb. Gwen odezwała się do Tony'ego cierpko i dostatecz­nie głośno, by było ją słychać:

- Ona najwyraźniej się tu zadomawia.

Plecy Tracy zesztywniały, a jej oczy zwęziły się, co zawsze było groźnym sygnałem. Tony roztropnie zmienił temat.

- Harry nie mówił mi, że dzisiaj przyjeżdżasz.

- Nie planowałam przyjazdu - odpowiedziała Gwen. - Ale kilkudniowe przyjęcie, na którym byłam, było tak bezdennie nudne, że wyjechałam dzień wcześniej. - Odwróciła głowę, żeby posłać uśmiech Harry'emu. - Chciałam się dowiedzieć, co sądzisz o Dylanie. Nie mo­głam się tego doczekać. Czy myślisz, że będzie z niego koń na grand prix.

- Nie mam co do tego wątpliwości. Zostanie cu­downym koniem do grand prix, pod warunkiem że będzie zdrów - odparł Harry. Energicznie mieszał jajka widelcem. - Ma niewiarygodny talent i, co rów­nie ważne, lubi pracować. Ale jak udało ci się zdobyć taki klejnot?

- Miała go amerykańska amazonka, a znasz Ame­rykanów. Oni wszyscy chcą jeździć na dużych nie­mieckich koniach półkrwi. - Gwen powiedziała to tak spokojnie, jakby sama nigdy nie dosiadała konia półkrwi. - Pomyślałam, że ma niesamowity chód, więc złożyłam jej ofertę, a ona ją przyjęła.

- Nie można jeździć na nim jak na koniu półkrwi - ostrzegł Harry. - Zdajesz sobie z tego sprawę?

- Chyba do tej pory wiem już, jak się jeździ konno, Harry - odpowiedziała władczo.

- Cóż, myślę, że to wspaniały koń, absolutnie wy­jątkowy - powiedział Harry, wylewając jajeczną ma­sę na patelnię. - Masz wielkie szczęście, Gwen.

Gwen położyła łokcie na stole i oparła na dłoniach swój trójkątny podbródek.

- Tak, cóż. Co zamierzasz teraz zrobić z tym moim absolutnie wyjątkowym koniem, kiedy twoja stajnia spłonęła? Ja z pewnością nie chcę, żeby mieszkał na padoku.

Harry mieszał teraz jajecznicę.

- Zamierzam ustawić tymczasowe boksy w krytej ujeżdżalni. Konie mogą tam zostać, dopóki nie od­buduję stajni.

Kruczoczarne brwi Gwen ściągnęły się.

- Chyba tak będzie dobrze... o ile to nie potrwa zbyt długo.

- Tosty gotowe - powiedziała Tracy i wyjęła chleb z piecyka. - Czy mam je posmarować masłem, póki są gorące?

- Czy wyczuwam małą aluzję? - zapytał groźnie Tony.

Rzuciła mu krótkie spojrzenie i roześmiała się.

- Jak najbardziej. Jak większość Amerykanów, nie przepadam za tostami zimnymi jak kamienie, a wy­daje się, że tak zawsze podajecie je tu, w Anglii.

- Proszę bardzo, posmaruj - powiedział Harry. - Ale zanim to zrobisz, daj mi kawałek dla psów.

Tracy wręczyła mu tosta, a on przełamał go na pół i dał łakomym spanielom siedzącym u jego stóp. Po­tem posłał Tony'emu rozkazujące spojrzenie i powie­dział:

- Może wyjmiesz jakieś talerze?

- Gdzie jest Meg? - zapytała Gwen, kiedy Tony postawił przed nią talerz. - Czy nie była z wami w ko­ściele?

Przez moment panowała cisza, a potem Harry po­wiedział:

- Była, ale nie chciała nic na śniadanie.

Gwen zdjęła łokcie ze stołu, tak żeby Tony mógł dać jej sztućce.

- Czy ta dziewczyna dalej głodzi się na śmierć? Doprawdy, Harry, musisz z nią coś zrobić. To wstyd mieć siostrę, która wygląda jak szkielet.

- Chodzi do terapeutki - odpowiedział drętwo, zdejmując patelnię z kuchenki.

Tracy zakończyła smarowanie tostów, ułożyła je w stos na talerzu i przeniosła na stół, gdzie Tony do­kończył rozkładanie talerzy i sztućców. Harry prze­kładał jajecznicę do niebiesko - białej misy.

- Jej potrzebny jest szpital - powiedziała Gwen. - Jedna z tych prywatnych klinik, gdzie robią ci pranie mózgu i zmuszają do jedzenia.

Harry odparł przyjaźnie:

- Ja jestem prawnym opiekunem Meg, Gwen, i wydaje mi się, że najlepiej osądzę, co jest jej po­trzebne, a co nie.

- Jeżeli nie posyłasz jej do prywatnej kliniki dlate­go, że myślisz, że cię na to nie stać, to może lepiej sprzedaj tatusiowi tę ziemię, której chce - powie­działa Gwen.

- Stać mnie na wszystko, czego potrzebuje Meg - odparł Harry. Zaczął jeść z apetytem.

- W każdym razie będziesz musiał sprzedać zie­mię - powiedział Tony. - Będziesz potrzebować pie­niędzy na odbudowanie stajni.

Harry wziął tost.

- Nie mam zamiaru sprzedawać swojej ziemi. Fir­ma ubezpieczeniowa zapłaci za odbudowę stajni.

Tony wyglądał na sceptyka.

- Czy stajnia nie jest zarejestrowana jako budow­la zabytkowa? Razem z domem i ujeżdżalnią?

- Tak. - Harry spojrzał bratu prosto w oczy.

- Czy to nie oznacza, że musisz odrestaurować ją, w pełni przywracając do stanu pierwotnego?

Mięsień na szczęce Harry'ego zadrgał.

- Tak.

Tony nieubłaganie ciągnął dalej:

- To znaczy, że musiałbyś mieć ją ubezpieczoną znacznie powyżej wartości rynkowej, żeby pokryć koszty odbudowy.

- Tak. - Harry dalej spoglądał w oczy młodszego brata.

Tony uniósł brew.

- Czy ubezpieczyłeś ją powyżej wartości rynko­wej?

- Ubezpieczyłem dom na czterokrotność wartości rynkowej - odpowiedział Harry. Przerwał kontakt wzrokowy z Tonym i zjadł kolejny kęs jajecznicy. - Wszystkie budynki dodatkowe, wliczając w to stajnię, są ubezpieczone według wartości rynkowej. Inaczej byłoby to zbyt kosztowne.

Reakcją na tę informację było chwilowe milczenie. Potem odezwał się Tony:

- W takim razie pieniądze z ubezpieczenia nie wy­starczą na odbudowanie stajni, jeżeli musisz odtwo­rzyć oryginał.

Harry dokończył jajka i odgryzł duży kawałek to - sta.

- Zdobędę zrzeczenie się od miejscowego urzęd­nika English Heritage.

- Za diabła się nie uda - odparł Tony.

Tracy także jadła z apetytem, ale podniosła wzrok i zapytała:

- Co to za urzędnik English Heritage? Odpowiedzi udzielił jej Tony.

- Urzędnik English Heritage to czujny strażnik każdej posiadłości, którą państwo uznało za stałe i ponadczasowe dzieło sztuki. W związku z tym nie obchodzą go zupełnie potrzeby rodziny, której przy­darzyło się mieć rzeczoną posiadłość. - Odwrócił się do Harry'ego. - Czy ty wiesz, że rodzinie Alanbych pięć lat zajęło uzyskanie zgody na dobudówkę do kuchni?

Harry wzruszył ramionami.

- Do ciężkiej cholery, Harry - wybuchnął Tony. - Czy ty nie widzisz, co się wokół ciebie dzieje? Przyj­mij ofertę Mauleya, a będziesz miał pieniądze na od­budowanie stajni i dokonanie w domu wszelkich na­praw, jakie ci się marzą. Będziesz miał pieniądze, że­by posłać Meg do najlepszego sanatorium na świe­cie. Chryste, będziesz miał pieniądze, żeby sobie ku­pić nowy samochód! Dlaczego jesteś taki uparty?

Harry wytarł usta serwetką i odpowiedział spokoj­nie:

- Odziedziczyłem tę ziemię po ojcu i zamierzam ją przekazać swojemu synowi. I to wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie, teraz czy kiedykol­wiek. - Odsunął krzesło i wstał. - Czy chciałabyś po­jeździć na Dylanie, Gwen, i zobaczyć, jak postępuje jego szkolenie?

- Po to przyjechałam - odpowiedziała, wskazując na swoje bryczesy i wysokie buty.

- A więc pójdę się przebrać. To mi nie zajmie du­żo czasu.

Kiedy za Harrym zamknęły się drzwi, w kuchni za­padła cisza. Potem odezwał się Tony:

- Chryste, ależ Harry potrafi być cholernym upar­ciuchem.

Tracy zaczęła zbierać puste naczynia. Gwen nie ruszyła się, żeby pomóc.

- Tatuś mówi, że Ambrose Percy wybierze inną lo­kalizację dla swojego hotelu, jeżeli tatuś szybko nie zdobędzie ziemi.

Tracy zaniosła naczynia do zlewu, a potem wróci­ła do stołu, żeby zebrać filiżanki po kawie.

- Dlaczego pani ojciec nie kupi po prostu jakiejś innej ziemi? - zapytała Gwen.

Gwen posłała jej spojrzenie, które ktoś bardzo nieuprzejmy mógłby posłać idiocie.

- Bo nie ma innej ziemi, która równałaby się Silverbridge. Takiej ilości odpowiedniego gruntu w odpo­wiednim miejscu prawie nie da się teraz znaleźć.

Tony wtrącił się:

- I nawet po sprzedaży Harry nadal miałby po­nad dwanaście tysięcy akrów! To absurdalne z jego strony zachowywać się tak, jakby proszono go o sprzedanie rodzinnego dziedzictwa.

- Zdawało mi się, że pan Mauley chce całą ziemię uprawną. - Sama nie wiedząc czemu, Tracy poczuła, że musi stanąć w obronie Harry'ego. - Jeżeli twój brat zrezygnuje z farm, nie będzie miał dochodów.

Oczy Tony'ego rozżarzyły się gniewem.

- Nie będzie potrzebował cholernych dochodów z farm! Będzie miał pieniądze od Mauleya, które bę­dzie mógł zainwestować. - Przeniósł wzrok z Tracy na Gwen. - Czy wiesz, że Harry nie ma dosłowniej żadnych inwestycji? Są jakieś bezpieczne akcje o ni­skiej stopie zwrotu, które należą do rodziny od wie­ków, ale praktycznie biorąc, dzisiejszy postęp ekono­miczny zostawił go daleko w tyle. Fortuny rosną w ca­łej Wielkiej Brytanii, ale poza paroma wyjątkami, nie wśród arystokracji. To się nie mieści w głowie, ale Harry ciągle wierzy w wyższość ziemi nad akcjami.

Tracy zaniosła filiżanki do zlewu i odkręciła kran. Tony powiedział prędko:

- Nie musisz tego robić, Tracy.

- Tylko je opłuczę i włożę do zmywarki - powie­działa. - Nie znoszę widoku brudnych naczyń.

- Amerykańskie kobiety są takie gospodarne - rzuciła Gwen. Nie chciała, by to zabrzmiało jak kom­plement.

- Amerykańskie kobiety wszystko robią porządnie - odparła Tracy protekcjonalnym tonem.

Chciała zostać w kuchni, żeby podsłuchać rozmo­wę Tony'ego i Gwen, pohamowała więc coraz silniej­sze pragnienie zgładzenia Gwen i przytrzymała ta­lerz pod kranem.

Gwen zniżyła głos i zapytała Tony'ego:

- Czy już mu przeszło po skandalu z Daną Mat­thews?

- Tak myślę. - Tony także ściszył głos. - Nigdy nie zrozumiem, jak on się w ogóle z nią zadał. Brała ko­kę. Oczywiście, Harry o tym nie wiedział, kiedy za­czął z nią chodzić. Wszyscy w mieście wiedzieli, ale nie Harry. Potem stała się tak zależna od niego, że kiedy się dowiedział, czuł, że nie może jej opuścić. To ta awantura z wrzaskami i rzucaniem rzeczami u Harrodsa go dobiła. Było o tym we wszystkich ga­zetach, na pewno widziałaś.

- Oczywiście, widziałam.

- I tak, niestety, nasze szansę na podporządkowa­nie sobie Dany i jej fortuny skończyły na śmietniku.

- Nasze! - Gwen syknęła przeciągle. - Czekałeś na swój kawałek tortu od hojnej Dany?

Tony odpowiedział coś, czego Tracy nie dosłyszała, a Gwen się zaśmiała. Potem Tony dodał:

- A co z tobą, kotku? Czy teraz jesteś gotowa przy­stąpić do dzieła, gdy wydaje się, że Harry otrząsnął się po fiasku z Daną?

- Mogłoby być zabawnie być hrabiną - powiedzia­ła lekko Gwen.

Tracy poczuła takie ukłucie zazdrości, że musiała odstawić trzymaną akurat filiżankę, bo zadrżała jej ręka.

Mój Boże, pomyślała. Jak mogę tak odczuwać, skoro ledwie znam tego mężczyznę?

Nogi krzesła Gwen zaszurały o podłogę i Tracy usłyszała, że kobieta się podnosi.

- Skorzystam z łazienki, zanim pójdę do stajni. Głos Tony'ego wrócił do zwyczajnego poziomu.

- Idziemy na górę, Tracy. Czy chcesz pójść? Zamiast tego Tracy wolałaby wydrapać oczy Gwen Mauley. Powiedziała jednak wystarczająco spokoj­nie:

- Przyjdę, kiedy skończę z naczyniami.

- Proszę bardzo - powiedział Tony. Drzwi kuchni zamknęły się. Tracy zakręciła wodę i odłożyła ostat­ni talerz do zmywarki.

Podsłuchiwała, żeby dowiedzieć się, czy Tony zdradzi cokolwiek, co mogłoby powiązać go z poża­rem w stajni. Nie zrobił tego, ale to, co usłyszała, by­ło równie niepokojące. Tracy była wytrącona z rów­nowagi tą rozmową. Samo to denerwowało ją jeszcze bardziej.

Cóż mnie obchodzi, czy Harry poślubi tę wredną kobietę?, pomyślała ze złością.

W tej chwili drzwi kuchni otworzyły się i weszła Meg.

- Tracy, nie wiedziałam, że tu jesteś - powiedziała zaskoczona.

- Sprzątałam po śniadaniu - odparła Tracy.

Meg po przyjściu z kościoła przebrała się w swoje ulubione dżinsy i sweter. Podeszła do kanapy, na której wyciągnęły się spaniele, i usiadła między nimi.

- Biedna Millie - powiedziała, głaszcząc jeden z jedwabistych łbów. Wpatrywała się w spokojne brą­zowe oczy suki. - Harry cię porzucił?

Marshal, zazdrosny o uwagę, jaką poświęcano je­go siostrze, potrącał ją. Tracy odłożyła fartuszek do kredensu.

- Poszedł na górę, żeby się przebrać w strój do konnej jazdy. Gwen Mauley tu jest i chce pojeź­dzić na swoim koniu. Sądzę, że zabierze psy, nim pójdzie do stajni.

Na delikatnej twarzy Meg pojawił się grymas.

- Nie lubię Gwen Mauley. Poluje na Harry'ego.

- Na pewno byłaby dla niego odpowiednią parą - odpowiedziała Tracy. - Gwen lubi konie i ma pienią­dze. Cóż mogłoby być lepszego?

- To suka. I nie lubi mnie. Nie zniosłabym, gdyby została moją bratową. Byłaby gorsza niż Dana Mat­thews.

- Wydaje się, że nie lubisz żadnej z sympatii brata - powiedziała Tracy.

- Był kiedyś zaręczony z Hilary Mortimer i ją cał­kiem lubiłam. Ale pokłócili się i zerwali. - Słońce lśniło na srebrzystych włosach Meg, które byłyby piękne, ale wyglądały matowo i bez życia. - Ale niech on się lepiej szybko ożeni. W tym roku skończy trzydziestkę. - Spojrzała na Tracy oczyma wielkimi jak spodki. - Jest stary.

Tracy, która miała dwadzieścia siedem lat, trzy­dziestolatek wcale nie wydawał się stary. Myślała, że to jest wręcz idealny wiek. Tracy, jak gdyby nigdy nic, oparła się o blat i powiedziała:

- Jest spora różnica wieku między tobą a twoimi braćmi.

Meg pochyliła głowę, żeby pogłaskać Millie.

- Dwanaście lat między mną a Harrym i dziewięć lat między mną a Tonym. - Jej głos zabrzmiał dziw­nie burkliwie. - Byłam niespodzianką dla moich ro­dziców... i to niemiłą niespodzianką. Matka myślała, że już ma spokój z dziećmi, a tuja. - Meg przesunę­ła jedwabiste ucho Millie między palcami. - Nie że­bym jej za bardzo przeszkadzała. Kiedy byłam mała, podrzucała mnie niańce, a kiedy miałam osiem lat, wyjechałam do szkoły.

Tracy pomyślała o swym radosnym dzieciństwie i była wstrząśnięta obrazem, odmalowanym przez Meg. Nic dziwnego, że biedna mała jest anorektyczką, pomyślała i powiedziała:

- Nigdy nie rozumiałam, dlaczego Anglicy posyła­ją dzieci w tak młodym wieku do szkół z internatem. Wydaje się nierozsądne powierzać komuś obcemu swoje dziecko w czasie, kiedy najbardziej można je ukształtować.

Meg wzruszyła ramionami.

- Wszyscy tak robią.

- W Ameryce tak nie robimy, dzięki Bogu. A przy­najmniej niewielu ludzi tak robi, jak mi się zdaje, i to ni­gdy nie oddają do internatu dzieci w wieku ośmiu lat.

- W moim internacie była taka jedna wred­na dziewczyna - zwierzyła się Meg, nie przerywając głaskania długich uszu Millie. - Opowiadała mi przerażające historyjki i płakałam przez nią.

Tracy odłożyła gąbkę, którą akurat trzymała.

- To brzmi okropnie.

- Och, dzięki temu stałam się twardsza - odpowie­działa Meg z wymuszonym uśmiechem. - My, Oliverowie, z natury jesteśmy twardzi, jak wiesz.

Tracy spojrzała na kruche nadgarstki sterczące spod swetra Meg i podeszła, żeby usiąść obok dziew­czyny. Odsunięta Millie łypnęła z oburzeniem. Tracy objęła Meg ramieniem i uścisnęła ją.

- Wcale nie jesteś twarda, jesteś kochana - powie­działa serdecznie. - Chciałabym mieć taką siostrę jak ty.

Meg odwróciła głowę, żeby na nią spojrzeć.

- Naprawdę?

- Oczywiście.

Niewielki rumieniec zabarwił cerę na ostrych ko­ściach policzkowych Meg.

- Ja też bym chciała, żebyś była moją siostrą.

- Wiesz, co ci powiem? - odezwała się Tracy. - Ściągnijmy Gail, żeby nas zabrała. Wszystkie trzy możemy pojechać na lunch.

- Ale ty dopiero co zjadłaś śniadanie - powiedzia­ła Meg zdumiona.

Tracy uśmiechnęła się.

- To prawda. Zaczekamy jeszcze z godzinkę, nim wyjedziemy.

Meg popatrzyła na długie, wytworne nogi Trący, obleczone w zwykłe rajstopy i obute w granatowe pantofle na wysokim obcasie.

- Jak możesz wciąż być taka szczupła, skoro tyle jesz?

Tracy zastanowiła się chwilę, nim odpowiedziała:

- Czy naprawdę uważasz, że jestem szczupła, Meg? Meg przytaknęła z werwą.

- Oczywiście, masz piękną figurę.

- Dziękuję. - Tracy zawahała się, a potem śmiało pociągnęła temat: - Zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś znacznie szczuplejsza ode mnie, prawda?

- Nie - powiedziała Meg. - Jestem gruba. Mamu­sia zawsze nazywała mnie kluchą.

Jaką straszną kobietą musiała być jej matka, po­myślała Tracy. Wyciągnęła odsłoniętą prawą rękę i powiedziała:

- Proszę, przysuń rękę do mojej. - Po chwili Meg powoli spełniła prośbę. - A teraz podwiń rękaw swe­tra. - Meg obrzuciła ją podejrzliwym spojrzeniem, ale podciągnęła rękaw beżowego wełnianego swetra, odsłaniając rękę. Była to sama skóra, żyły i kości.

- Popatrz na nasze ręce, Meg - nalegała Tracy. - Twoja jest znacznie szczuplejsza niż moja.

- Nie, nie jest - upierała się Meg. - Popatrz na ten cały tłuszcz. - I pociągnęła luźną skórę, która marsz­czyła się w zgięciu jej łokcia.

- To nie tłuszcz - odpowiedziała Tracy. - To znak, że skurczyłaś swoje ciało bardziej, niż może się skur­czyć twoja skóra. Twoja skóra jest jak za duży sweter, który się marszczy.

Meg szarpnięciem spuściła rękaw i odwróciła twarz.

- Wiem, co chcesz powiedzieć. Chcesz powie­dzieć, że jestem anorektyczką. Co z tego, że jestem! Nic na to nie poradzę.

Tracy wpatrywała się w ostry profil Meg.

- Być może troszkę mogłabyś poradzić - powie­działa łagodnie. - Czy myślisz, że mogłabyś wybrać się na lunch z Gail i ze mną i zjeść coś? To nie musi być wiele, ale chociaż coś.

Plecy Meg były napięte i Tracy pomyślała, że dziewczyna powie „nie”.

- Chyba to mogłabym zrobić - wymamrotała Meg. Tracy poczuła, że ogarniają ulga.

- Cudownie. Wiesz, gdybyś była moją młodszą sio­strzyczką, bardzo bym się o ciebie martwiła.

Meg wpatrywała się w swoje sznurowane buty.

- Harry się o mnie martwi. Tylko że on nie wie, co zrobić.

Tracy wyciągnęła rękę i łagodnie odgarnęła Meg włosy z czoła.

- Harry nie może nic zrobić, Meg. To ty musisz sa­ma się ratować.

Głowa Meg pochyliła się jeszcze niżej i burkliwy głosik powiedział:

- Nie wiem, czy chcę. Tracy ścisnęło się serce.

- No to spróbuj udawać, że chcesz. Okej? Zrobisz to dla mnie?

- Och... Dobrze - Meg podniosła głowę i odpo­wiedziała z udawaną irytacją: - Już wszystko jest lep­sze od twojego dokuczania.

Tracy uśmiechnęła się szeroko.

- Jestem świetna w dokuczaniu. Tylko zapytaj mo­ją matkę. - Poklepała Meg po kolanie i wstała.

- Uch, ojej - jęknęła Meg. Tracy popatrzyła na nią.

- O co chodzi?

Oczy Meg poruszały się szybko.

- Tył twojej granatowej sukienki jest cały w psiej sierści.

Tracy odwróciła głowę, żeby popatrzeć.

- Fuj. Wygląda to tak, jakbym miała na sobie wię­cej ich sierści, niż mają one same. - Raz czy dwa bez powodzenia przesunęła dłonią po sukience. - Och, cóż, wizyta w pralni chemicznej to załatwi. - Uśmiechnęła się. - Chodź, Meg, pójdziemy zadzwo­nić do Gail.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Tracy została rozpoznana w restauracji i musiała rozdać z tuzin autografów, zanim mogła zacząć jeść. Zrobiła to z takim samym entuzjazmem jak dziecko, któremu rodzice przykazali, żeby było grzeczne pod­czas wizyty znienawidzonego krewnego.

- Czy to nie denerwujące, że ludzie niepokoją cię w taki sposób? - zapytała Meg, kiedy odszedł ostat­ni łowca autografów.

- To jak ból zęba - odpowiedziała smętnie. Gail westchnęła.

Tracy spiorunowała ją wzrokiem.

- No przecież rozdawałam te głupie autografy, prawda?

- Byłaś cudowna - powiedziała beznamiętnie Gail. Tracy odwróciła się do Meg.

- Czy potrafisz mi powiedzieć, dlaczego ktoś mógłby chcieć mieć czyjś podpis na menu? Albo na serwetce? Czy na kawałku papieru toaletowego? Mogę zrozumieć, gdy chce się mieć nazwisko autora na książce czy podpis malarza na obrazie, ale na co komu, u licha, mój podpis na serwetce?

Meg zadumała się.

- Nie wiem, ale wydaje się, że ludziom to się podoba.

- Cóż, mnie nie - powiedziała Tracy z goryczą. Meg wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.

- Nie podoba ci się bycie aktorką, Tracy?

- Bardzo mi się podoba bycie aktorką. To dlatego przyjęłam tę rolę, bo to było wyzwanie. Nie podoba mi się tylko bycie gwiazdą.

- Wielkie nieba - powiedziała Meg z oczyma wiel­kimi jak spodki.

- To jest nieustająca bitwa między Tracy a resztą świata - powiedziała Gail. - Jej zdaniem fani nie po­winni mieć jej dla siebie, choćby w części, poza jej fil­mami, a oni chcą połknąć ją całą.

- Mogłabyś robić to, co robi Harry, kiedy nieprzy­jemni ludzie próbują się do niego kleić, bo jest hra­bią - powiedziała Meg.

- A co robi Harry? - zapytała zaciekawiona Tracy.

- Spogląda na nich, jak gdyby byli jakimiś wstręt­nymi robakami - odparła Meg. - O tak. - I zrobiła minę.

Tracy i Gail zaniosły się śmiechem. Meg też się śmiała.

- Cóż, jemu to lepiej wychodzi.

Kelner przystanął przy ich stoliku i zapytał:

- Czy chce pani już złożyć zamówienie, panno Collins?

- Tak - odpowiedziała Tracy.

Obie z Gail zamówiły sałatkę makaronową. Meg po wyraźnym wahaniu zamówiła to samo. Kiedy przyniesiono dania, Tracy bardzo się starała nie przy­glądać się, jak Meg je. Zamiast tego wraz z Gail wciąż wyciągały wspominki z dawniejszych filmów, w większości zabawne. Wydawało się, że Meg bawi przysłuchiwanie się, i nim kelner przyszedł zabrać ta­lerze, Tracy z ulgą zobaczyła, że dziewczyna zjadła trochę sałatki.

Roztropnie nie odezwała się słowem na ten temat.

Kiedy wyszły na zewnątrz, na ciepłe popołudnio­we powietrze, żadna nie miała ochoty wracać do do­mu.

- Niewiele miejsc jest otwartych w niedziele, ale możemy pojechać i obejrzeć białe konie - zapropo­nowała Meg.

Tracy natychmiast się zainteresowała.

- Jakie białe konie? Lipicany?

- Nie - zaśmiała się Meg. - Mam na myśli wize­runki koni, wyryte w kredowych zboczach. Mamy ich sporo w Wiltshire i są super.

- Och tak, widziałam zdjęcia - odparła Tracy z en­tuzjazmem. - Bardzo bym chciała je zobaczyć.

- Dobrze - powiedziała Meg. - Będę pilotem.

Spędziły przemiły dzień, a obiad także zjadły po­za domem. Meg wzbraniała się nieco na wzmiankę o kolejnym posiłku, ale kiedy Tracy i Gail wyznały, że konają z głodu, poszła z nimi. Zamówiła jednak tyl­ko talerz zupy. Nie skończyła go.

Gail odwiozła Meg i Tracy z powrotem do Silverbridge o ósmej wieczorem.

- Och, zanim zapomnę - przypomniała sobie Gail, kiedy Tracy otworzyła drzwiczki samochodu. - Ze­szłego wieczora rozmawiałam z Melem. Wysyła ci scenariusz. Chce, żebyś go przemyślała.

- Kim jest Mel? - zapytała Meg z tylnego siedzenia.

- Moim agentem - odpowiedziała Tracy i odwró­ciła się do Gail. - Kto jest autorem?

- Seth Nagle - Gail podała nazwisko scenarzysty jednego z najbardziej udanych filmów Tracy. - I Har­rison Ford jest zainteresowany.

- On jest stary - oświadczył głosik z tylnego sie­dzenia.

Tracy roześmiała się.

- Zerknę na scenariusz - powiedziała do Gail. - Ale rozmawiałam z Melem o tym, że kilka moich ostatnich ról było takich podobnych do siebie. Zgo­dził się, że spróbuje znaleźć mi coś innego. Seth Na­gle to znowu to samo.

- Film, w którym teraz grasz, jest inny - zauważy­ła Gail.

- Wiem - odpowiedziała Tracy. - I uwielbiam to.

- O której masz być jutro na planie? - zapytała Gail.

- Mam być w charakteryzatorni o dziesiątej.

- W takim razie potem spotkamy się w twojej gar­derobie.

- Dobrze. - Tracy wysunęła się z auta, a Meg po­szła w jej ślady. Obie pomachały Gail na pożegnanie, kiedy odjeżdżała.

Później Tracy odwróciła się do Meg.

- Chyba przejdę się do stajni, żeby spalić mój obiad.

- W porządku - odpowiedziała Meg. - Ja idę na górę. W telewizji zaraz będzie jeden z moich ulu­bionych programów.

Tracy była zadowolona z braku towarzystwa i raź­nym krokiem ruszyła w kierunku stajni. Po śniadaniu przebrała się z sukienki w wełniane spodnie i lawen­dowy kaszmirowy sweter bliźniak, które były wystar­czające ciepłe w ciągu dnia, ale zbyt cienkie na chłodny wieczór. Tracy nie zawróciła jednak do domu, tylko dalej szła w stronę spalonej stajni.

Harry był tam, tak jak na to liczyła; opierał się o ogrodzenie padoku i obserwował konie przeżuwa­jące siano, które im wyłożył. Millie i Marshal były z nim. Zbliżając się, Tracy policzyła konie na trzech padokach.

- Cześć - odezwała się i stanęła obok niego.

- Witaj - odparł, zerkając na nią szybko. Potem je­go spojrzenie powróciło do koni.

Tracy skrzyżowała ręce, czuła wieczorny powiew.

- Widzę, że twoich dwóch zbiegów wróciło.

- Tak. Martin Chubb, jeden z moich dzierżawców, znalazł je zjadające siano na jego pastwisku. Przy­prowadził je dziś po południu.

Tracy przyjrzała się dziesięciu koniom, które roz­dzielono na trzy padoki. Wszystkie były nakryte der­kami, a ich grzywy i ogony wyraźnie zostały wyczesane. Konie wydawały się całkowicie zadowolone, kie­dy zanurzały pyski każdy we własną stertę siana, a potem podnosiły łby, żeby żuć i spokojnie rozglą­dać się wokół.

- Dzięki Bogu, że to ładny wieczór - powiedziała Tracy. - Gdyby musiały stać na dworze w deszczu, nie byłyby takie rade.

- Wiem. - Jego głos zabrzmiał tak, jakby Harry był zamyślony. - Dzisiaj w pobliżu Winchester jest im­preza hippiczna i udało mi się umówić z firmą, od której wynajęli swoje przenośne boksy, że dzie­sięć sztuk przyjedzie tu jutro.

- To świetnie. Będzie ci łatwiej, kiedy konie znaj­dą się pod dachem.

Przez cały czas, gdy Tracy prowadziła tę najzupeł­niej zwyczajną rozmowę, coś kompletnie niezwyczaj­nego działo się w jej wnętrzu. Harry stał co najmniej pół metra od niej, nawet nie muskając jej ramienia rękawem marynarki, a jednak Tracy jeszcze nigdy w całym swoim życiu nie była bardziej świadoma fi­zycznej bliskości mężczyzny. Każdy nerw w jej ciele wyczulił się na niego: lekkie poruszenie jego włosów w wieczornej bryzie, zatrzepotanie rzęsami, drgnię­cie ścięgna w jego lewej dłoni, kiedy oparł ją na ogrodzeniu - wszystko to oddziaływało na nią w przemożny i niepokojący sposób. Raptem Harry zapytał:

- Czy Meg coś dzisiaj jadła?

- Trochę. Zjadła nieco sałatki makaronowej na lunch i pól talerza zupy na obiad.

- To dobrze. - Zerknął ponad ramieniem Tracy, jakby spodziewał się kogoś jeszcze. - Gdzie ona jest? Myślałem, że chodzi za tobą jak cień.

- Chciała obejrzeć telewizję.

- Nie, nie chciała. - W jego głosie zabrzmiało ogromne znużenie. - Chciała pójść do swojego po­koju, żeby ćwiczeniami spalić wszystkie te kalorie, które dzisiaj skonsumowała.

Tracy zapytała ostrożnie:

- Jak poważny jest jej stan?

Oparł rękę na ogrodzeniu padoku i odwrócił twarz do Tracy.

- Nie ma potrzeby, żeby szła do szpitala, a przynaj­mniej jeszcze nie. Właściwie to kiedy rozmawiałem wczoraj z jej terapeutką, powiedziała mi, że zauważy­ła pewną poprawę. Najwyraźniej ten film przyciągnął jej uwagę. Jednym z problemów z anorektykami jest to, że tak skupiają się na sobie, że tracą zainteresowa­nie wszystkim innym. Terapeutką powiedziała mi też, że jej zdaniem Meg przywiązała się do ciebie.

Tracy spojrzała w jego brązowe oczy i dreszcz prze­biegł jej po plecach. Odchrząknęła i powiedziała:

- Jeżeli jest coś, cokolwiek, co mogę zrobić, żeby pomóc, to proszę, powiedz. Anoreksja to okrop­na choroba i wiem, że trudno ją leczyć.

- Dziękuję. Prosiłbym cię, żebyś nadal się z nią przyjaźniła, jeżeli to nie będzie zbyt wielki kłopot.

Ona ufa bardzo niewielu ludziom. To jest jeden z po­wodów, które wywołały to zaburzenie.

- Oczywiście, nadal będę jej przyjaciółką. To nie kłopot, lubię Meg.

- Dziękuję - powiedział cicho.

Po raz pierwszy zauważyła, że Harry ma na wierz­chu dłoni świeże, brzydkie oparzenie.

- Powinieneś mieć opatrunek, żeby nie wdała się infekcja. - I bez zastanowienia sięgnęła po jego dłoń, jak gdyby chciała uważniej przyjrzeć się oparzeniu.

W chwili, kiedy go dotknęła, jego dłoń odwróciła się, a jego palce pochwyciły palce Tracy. Odezwał się chrapliwym głosem:

- Niebezpiecznie tak robić.

Poddała się, kiedy tylko jego wargi dotknęły jej ust; całe jej ciało poddało mu się, zatracając się w jego si­le. Wszelkie myśli zastygły. Wszystko było czuciem: smak jego ust; uderzający do głowy zapach jego pły­nu po goleniu; dotyk jego ciała przy jej ciele - uczu­cie szaleńczo erotyczne, a jednak dziwnie kojące. Tra­cy doświadczyła tego wszystkiego tak intensywnie, że zakręciło jej się w głowie i musiała przytrzymać się Harry'ego jeszcze mocniej, żeby nie upaść.

Wreszcie podniósł głowę, ale nie pozwolił Tracy się odsunąć. Zamiast tego przysunął jej głowę do swego ramienia i wtopił usta w jej włosy.

- Tracy - powiedział głosem zdradzającym, że jest poruszony do głębi.

Tracy objęła go rękoma w pasie i mocno przytrzy­mała. Przez chwilę zatrzymaną w czasie stali w mil­czeniu, zamknięci w uścisku.

Odskoczyli od siebie, gdy tylko usłyszeli odgłos aparatu fotograficznego. Tracy przeraziła się, widząc Jasona Counesa stojącego o jakieś sześć metrów da­lej, z aparatem wycelowanym w ich stronę.

Harry zaklął i ruszył w jego kierunku. Counes od­wrócił się i rzucił do ucieczki. Harry pobiegł za nim i obaj zniknęli między drzewami.

Serce Tracy waliło jak młot. Ten wstrętny, wstręt­ny człowiek. Miała ochotę go zabić i obawiała się, że Harry czuje to samo. Odezwała się głośno:

- Na miłość boską, Harry, nie zrób mu krzywdy. Zadrżała na myśl o tym, co napisałyby gazety, gdy­by Jason został pobity.

Harry pojawił się nareszcie w zasięgu jej wzroku, wychodząc z lasu. W dłoniach miał aparat. Tracy wy­szła mu na spotkanie.

- Mam aparat tego małego skunksa - powiedział, kiedy się do niego zbliżyła. Był blady z wściekłości. - I powiedziałem mu też, co zrobię, jeżeli znowu zła­pię go na moim terenie. Mam nadzieję, że słuchał, bo mówiłem poważnie.

- To ten człowiek, który mnie nęka - odparła Tracy. Harry skinął głową, zerknął na zegarek i powie­dział szorstko:

- Powinniśmy wracać do domu. Wkrótce będzie ciemno.

Incydent z aparatem zmienił go z kochanka w czuj­nego obcego. Tracy nie wiedziała, czy powinna być rozgniewana, czy zasmucona. Nie odzywając się, to­warzyszyła mu w drodze powrotnej ze stajni. W miej­scu, skąd odchodziła droga do lasu, psy zaczęły wyć.

- O co chodzi? - odezwał się Harry z mieszaniną zaciekawienia i narastającego niepokoju.

Tracy popatrzyła na psy - oba przyczaiły się jak do ataku, ze zjeżoną sierścią i oczyma utkwionymi w jednym punkcie. Gardłowe warczenie, jakie wyda­wały, sprawiało, że włosy stawały dęba.

- Co one tam widzą? - zapytał Harry i spojrzał tam, gdzie patrzyły psy.

Tracy zrobiła tak samo i zobaczyła na ścieżce męż­czyznę i kobietę splecionych w namiętnym uścisku. Włosy mężczyzny były jaśniejsze niż Harry'ego, a ko­biety ciemniejsze niż Tracy. Cała ich poza wyrażała rozpacz.

- Ty niczego nie widzisz? - ostrożnie zapytała Harry'ego.

- Nie, a ty?

Kiedy nie odpowiedziała, odwrócił się do psów.

- Spokój, Marshal. Spokój, Millie. Wszystko w po­rządku. Tam nic nie ma.

Marshal wydał ostre, groźne szczeknięcie, i ruszył naprzód. Szczeknięcie zwróciło uwagę Tracy, która oderwała wzrok od pary na ścieżce. Czarno - biały spaniel Marshal z uniesionymi miękkimi uszami za­skakująco przypominał wyglądem wilka. A potem w jednej chwili pies uspokoił się.

Tracy natychmiast ponownie spojrzała w miejsce, gdzie przed chwilą widziała Charlesa i Isabel. Nie było tam nikogo.

- Wśród poszycia musi być jakieś zwierzę, chociaż psy zwykle nie reagują tak zaciekle na dzikie dra­pieżniki - powiedział Harry.

On ich nie widział.

Tracy popatrzyła na Harry'ego ze zdumieniem, kiedy zdała sobie sprawę, że jego oczy były ślepe na te wizje. Wyraźnie oczy Charlesa i Isabel były śle­pe na epokę, w którą się wdarli.

Tracy była jedyną osobą zdolną dostrzegać oba światy.

Bariera czasu musi być niczym jedno z tych okien, które działają jak prawdziwe okno po jednej stronie i jak lustro po drugiej, pomyślała. Jestem jedyną oso­bą po stronie z oknem. Wszyscy inni widzą tylko od­bicie swojego własnego świata.

- Teraz wydają się spokojne - powiedział Harry i znowu zaczął iść ścieżką. Tracy dołączyła do niego i razem, a jednak osobno, szli w stronę domu.

Tracy poszła prosto do swojego pokoju, zamknęła drzwi i stanęła przy oknie, opierając czoło o szybę.

Co się ze mną dzieje? Dlaczego czuję się tak w sto­sunku do akurat tego mężczyzny ?

Wiedziała, że gdyby Harry zapytał, czy może przyjść do jej pokoju, odpowiedziałaby „tak”. Możli­wość owego „tak” wywróciła jej świat do góry noga­mi. Rzeczywistość wyglądała tak, że w świecie, gdzie seks uważa się bardziej za darmową rozrywkę niż za oznakę zaangażowania, Tracy nigdy w życiu nie spała z nikim poza Scottym.

Jej hollywoodzcy przyjaciele nie uwierzyliby w jej pruderię. W ciągu lat znalazła wiele powodów, żeby wyjaśnić swoje zachowanie zarówno sobie samej, jak i innym. Nie chciała nabawić się choroby wenerycz­nej; nie chciała zajść w ciążę, a żaden środek anty­koncepcyjny nie jest niezawodny; jej religia naucza­ła, że seks bez małżeństwa to grzech. Te całkowicie uzasadnione motywy przedstawiała, by wyjaśniać, dlaczego nie realizuje tego, co jej przyjaciółki nazy­wały potrzebami seksualnymi.

A prawdziwa przyczyna kryjąca się za jej zachowa­niem była bardzo prosta: nie czuła pokusy.

Tracy uwielbiała Scotty'ego i uwielbiała uprawiać z nim seks. Śmiali się i kochali, i byli sobie bliscy w każdy możliwy sposób, tak samo fizycznie, jak emocjonalnie. Każdy mężczyzna, którego spotkała po śmierci Scotty'ego, wydawał jej się obcy. Po pro­stu nie potrafiła się zdobyć na to, żeby robić z kimś obcym to, co robiła ze Scottym.

A potem pojawił się ten mężczyzna. I odsuwał Scotty'ego na bok.

Tracy poczuła łzy piekące ją pod powiekami.

Nie mam już nawet twojego zdjęcia w sypialni.

W rzeczywistości studio fotograficzne w Westport zachowało negatywy z jej ślubu i obiecało wykonać nową odbitkę i przysłać jej. Ale w zamęcie nękających ją uczuć mogła myśleć tylko o tym, że chce popatrzeć na Scotty'ego w tej właśnie chwili, a nie może.

Czy to możliwe, że jest jakaś więź między Harrym a mną, która sięga daleko w przeszłość?

Ale jeżeli tak właśnie było, jeżeli wizje w jakiś spo­sób wiązały się z nią i Harrym, dlaczego ona je wi­działa, a on nie?

Pomyślała, że może dlatego, że jest na nie bardziej podatna. Przypomniała sobie wyraźnie kpiący spo­sób, w jaki potraktował jej pytania o duchy, i pomy­ślała, że być może jego sceptycyzm działał jak barie­ra pomiędzy nim a wiadomością, którą zamierzali przekazać Charles i Isabel - cokolwiek to było.

Zapukała do drzwi łazienki, żeby się upewnić, czy nie ma tam Meg, a potem wzięła prysznic, wysuszyła włosy suszarką i nałożyła satynową piżamę w kolorze kości słoniowej. Kiedy wyszła z łazienki, podeszła do okna. Właśnie odsunęła zasłonę, żeby wyjrzeć w oświetloną księżycowym światłem noc, gdy jej wzrok przykuła niewyraźna postać znikająca za ro­giem domu.

Otworzyła okno i wychyliła się, starając się doj­rzeć, kto to był, ale w ciągu krótkiej chwili, jaką jej to zajęło, postać znikła.

Serce Tracy zaczęło łomotać.

Co się tutaj dzieje? Czy ktoś skrada się w ciemno­ściach, planując kolejny akt sabotażu ?

Nie namyślając się wiele, pobiegła korytarzem do saloniku, żeby sprawdzić, czy jest tam Harry. Był tam i Tracy pospiesznie opowiedziała mu, co zoba­czyła i czego się obawiała.

- Zostań tutaj - powiedział. - Pójdę się rozejrzeć. Podeszła do okna od frontu, wyjrzała i już po chwili zobaczyła Harry'ego znikającego za rogiem budynku. Miał ze sobą latarkę, której światłem omiatał trawnik, szukając wszystkiego, co wyglądało­by podejrzanie. Najwyraźniej niczego nie znalazł, bo odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku boczne­go wejścia. Niedługo potem Tracy usłyszała jego kro­ki na klatce schodowej.

- Nie ma śladu kogokolwiek - powiedział Harry, wchodząc do pokoju. - Może ci się wydawało.

- Nie sądzę - odparła Tracy. Odeszła od okna i stanęła pośrodku saloniku, z lękiem mocno zaci­skając dłonie.

Brązowe oczy Harry'ego przesunęły się od jej ust na piersi i biodra.

- Śliczna piżama - powiedział.

Tracy nagle zdała sobie sprawę, że Harry myśli, że zaplanowała tę scenę, żeby go uwieść. Ogarnęła ją wściekłość.

- Przepraszam, że pana niepokoiłam, milordzie - powiedziała cierpko. - Nie będę już zabierać ani chwili pańskiego cennego czasu.

Żeby dostać się do drzwi, musiała przejść obok niego, do czego przygotowała się, zadzierając pod­bródek i napinając się cała.

- Tracy - powiedział i wyciągnął rękę w stronę jej okrytego satyną ramienia.

Wyrwała mu się.

- Dobranoc - odpowiedziała ze złością, a potem minęła go i ruszyła do bezpiecznej kryjówki swojego pokoju.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Kiedy Tracy obudziła się rano, jej gniew ulotnił się, pozostawiając tylko determinację, żeby dowie­dzieć się czegoś więcej o Charlesie i Isabel.

Muszę ich znowu zobaczyć. Muszę zrozumieć, dla­czego misie ukazują.

Być może te wizje miały po prostu sprawić, by do­wiedziała się o jakiejś swojej dawniejszej więzi z Harrym. Być może ich celem było wyczulenie jej na to, że był jej przeznaczeniem.

Jej wargi wygięły się w kwaśnym uśmiechu.

Przeznaczenie. Jakże Scotty by się ze mnie śmiał.

Zerknęła na budzik na nocnej szafce i zobaczyła, że nie zadzwoni jeszcze przez godzinę. Zastanawiała się, czy zostać w łóżku, czy nie. Uznała, że jest cał­kiem rozbudzona i że już nie zaśnie. Wyciągnęła rę­ce za głowę, ziewnęła, wyłączyła budzik, podniosła się z łóżka i poszła do łazienki.

Podczas ubierania się wpadła na pomysł, żeby wy­korzystać dodatkową godzinę na zbadanie reszty do­mu. Zjawy wydawały się pojawiać w tych samych miejscach, gdzie prawie sto lat wcześniej rozegrały się rzeczywiste wydarzenia.

Bardzo mało prawdopodobne, żeby Charles spoty­kał się z guwernantką w sypialnianym skrzydle domu. To zapewne dlatego nigdy nie widziałam ich w żadnym z pokoi składających się na apartament rodziny. Muszę pójść do wspólnych pokoi, takich jak salon na górze, gdzie raz ich zobaczyłam.

Zapięła zamek dżinsów, wsunęła stopy w skórzane mokasyny i sprawdziła korytarz. Chciała zobaczyć, czy droga wolna. Była wolna, więc Tracy śmiało ru­szyła do drzwi łączących apartament z salonem na piętrze, otworzyła je i weszła do środka.

Tym razem pokój był pusty. Tracy podeszła do pięknie dekorowanych podwójnych drzwi, otwo­rzyła je i po raz pierwszy wkroczyła do tej części Silverbridge, w której mieszkał Charles, a którą obecnie tylko przez dwa miesiące w roku oglądali zwiedza­jący.

Ogromne, obwieszone obrazami foyer ukazało wspaniale rzeźbioną klatkę schodową, która prowa­dziła na niższy poziom. Tracy powoli zeszła na dół, zerknąwszy z podziwem w górę na cudowny kryszta­łowy żyrandol.

Później będzie się zachwycać kolekcją obrazów wi­szących na ścianach Silverbridge: czterema malowi­dłami historycznymi pędzla Angeliki Kauffmann w holu klatki schodowej, dwoma van Dyckami w bi­bliotece, ogromnym Constable'em w jednym z salo­nów, dwoma pejzażami Claude'a w jadalni, Tycjanem i trzema portretami Velazqueza w jednym salo­nie, dwoma Turnerami w drugim, a w następnym - z obrazem Reynoldsa nad kominkiem, przedstawia­jącym naturalnej wielkości wizerunek ateńskiej kur­tyzany Thais nakłaniającej Aleksandra Wielkiego do spalenia perskiego pałacu królewskiego w Persepolis. Później będzie się zachwycać plafonami Josepha Rose'a i Antonio Zucchiego, gzymsami nad ko­minkiem Thomasa Cartera i stuletnimi dywanami Aubussona. Będzie podziwiać meble Chippendale'a, herby na ścianach wejściowego hallu, elegancki fryz w holu klatki schodowej. Ale w tej chwili dom zszedł w jej myślach na drugi plan. Szukała Charlesa.

Znalazła go w bibliotece, stojącego przed pięknym gzymsem nad kominkiem, pyszniącym się dwiema rzeźbionymi marmurowymi płycinami. Jednak ko­bieta, która była z Charlesem, to nie była Isabel. By­ła starsza, miała jasne włosy przycięte krótko w stylu regencji i nosiła długą, niebieską empirową suknię. Stała przed Charlesem, a jej napięte ramiona zdra­dzały gniew.

- Chcę, żeby Isabel odeszła - kobieta powiedziała rygorystycznym, ostrym tonem. - Może pojechać do jednej ze swoich kuzynek.

Charles miał na sobie strój do konnej jazdy, który sprawiał, że jego ramiona wyglądały na bardzo sze­rokie. Wyraz jego twarzy był ostrożny, kiedy spoglą­dał na kobietę, która musiała być jego żoną.

- Dlaczego ma odejść, Caroline? - zapytał z do­brze odegranym zdziwieniem. - Doskonale wykonu­je swoją pracę. Dzieci ją uwielbiają.

- To nie adoracja dzieci mnie martwi - odpowie­działa kobieta z goryczą.

Jego brązowe oczy stały się jeszcze bardziej czuj­ne.

- Co masz na myśli? Kobieta zadarła głowę.

- Doskonale wiesz, co mam na myśli, Charlesie. Podkochujesz się w niej! Nie pozwolę się oszukiwać w moim własnym domu. Ani nie przystanę na mena­ge a trois, do czego została zmuszona biedna Georgiana Devonshire.

Jego twarz stężała w sposób, jaki Tracy widywała u Harry'ego.

- Ależ to absurdalne, Caroline. I obraźliwe. Jeżeli sądzisz, że wykorzystałbym młodą dziewczynę znaj­dującą się pod moją opieką, to niezbyt dobrze mnie znasz.

Kobieta ironicznie zmrużyła oczy.

- Sądzę raczej, że jest odwrotnie, Charlesie, i że to słodka, bezbronna mała Isabel wykorzystuje ciebie.

- To śmieszne. - Teraz był wyraźnie zły.

- Nie, wcale nie, tylko że ty jesteś zbyt ogłupiony, żeby to dostrzec. Chcę, żeby odeszła z tego domu, Charlesie. Czy mnie słyszysz? - W jej głosie za­brzmiała nuta zbliżającej się histerii.

Jego twarz miała ponury wyraz.

- Ona nie ma dokąd pójść.

- To nie moje zmartwienie. Przyjęłam ją, dałam jej dom, powierzyłam jej moje dzieci, a ona odpłaca mi, próbując ukraść mi męża. Cóż, nie będę tego znosić, Charlesie. Pozbądź się jej albo sama ją wyrzucę. - I z takim dictum odwróciła się od niego, przeszła obok Tracy, po czym opuściła pokój.

Tracy odczuła jej przejście obok jako powiew chłodnego powietrza.

Pozostawiony sam sobie Charles odwrócił twarz w stronę kominka. Położył dłonie na półce nad nim i pochylił głowę. Ze swojego miejsca Tracy mogła do­strzec ścięgna napinające się w jego dłoniach, tak mocno uchwycił się drewna.

Zastanawiała się, co by się stało, gdyby do niego przemówiła.

- Charlesie - powiedziała łagodnie. W jego postawie nie zaszła żadna zmiana. Spróbowała znowu, teraz ostrzej.

- Charlesie!

Nadal nic. Nie mógł jej widzieć, nie mógł jej też usłyszeć.

Stał tam przez długą chwilę, a Tracy stała także, obserwując go. Potem wyprostował się i pomaszero­wał pewnie w stronę drzwi. Tracy patrzyła, jak wy­chodzi, i pomyślała, że jeszcze w jednym miała rację. Charles nie poruszał się z kocią zwinnością Har­ry'ego . Chodził jak żołnierz.

Tracy stawiła się do charakteryzacji kilka minut przed czasem, a potem wróciła do swojej garderoby, żeby zaczekać, aż będzie potrzebna. Tak jak Gail jej obiecała, czekała tam już ze stertą listów wymagają­cych podpisu Tracy. Kiedy Tracy skończyła podpisy­wać ostatni list, Gail odezwała się:

- Jakoś dziwnie widzieć cię bez Meg u boku. Tracy zerknęła na sekretarkę, żeby zobaczyć, czy mówiła serio. Na twarzy Gail nie było widać ironicz­nej miny, którą Tracy znała aż za dobrze; wyglądała poważnie.

- A wracając do biednej bogatej dziewczynki - po­wiedziała. - To, co wczoraj opowiedziała o swoim dzieciństwie, wystarczyło, żeby krew zastygła mi w żyłach.

Tracy westchnęła.

- Kiedy nie jest się kochanym w dzieciństwie, po­wstają szkody, których czasem nie da się naprawić.

- My nie mieliśmy ani grosza, ale wszyscy wiedzie­liśmy, że jesteśmy kochani - odpowiedziała Gail. - Jeżeli tak na to spojrzeć, to chyba miałam więcej szczęścia niż Meg.

- Miałaś - zgodziła się Tracy. - Jej brat posyła ją do terapeutki. Ta kobieta powiedziała mu, że kręcenie tego filmu w ich posiadłości ma dobroczynny wpływ na Meg. Dało jej to coś, o czym może myśleć, oprócz wymiarów.

- Ach, tak - odparła Gail. - Jej brat. - Uniosła brew. - Zakładam, że masz na myśli lorda Silverbridge'a, a nie tego młodszego.

Tracy ostrożnie rozłożyła spódnicę i usiadła na krześle przed lustrem.

- Lord Silverbridge jest jej prawnym opiekunem.

- On ma to coś, co rzadko spotyka się w tych cza­sach u mężczyzny - powiedziała Gail. Siedziała na kanapie i wkładała listy do kopert.

- Co masz na myśli? - zapytała zaciekawiona Tracy. Gail podniosła wzrok i z zadumą zmarszczyła czoło.

- Nie potrafię powiedzieć dokładnie. To nie cho­dzi o to, że jest przystojny albo seksowny, chociaż jest i taki, i taki. Ale na świecie są tysiące przystoj­nych, seksownych mężczyzn. To jest... Och, nie wiem, ale cokolwiek to jest, on to ma.

- Jest hrabią - powiedziała Tracy.

- A co to ma z tym wspólnego? - Gail wróciła do zapełniania kopert dopiero co podpisanymi lista­mi.

- Wszystko. On zawsze był całkowicie pewien swe­go i swojej pozycji w świecie. To część tego, kim jest. A jest hrabią.

- To brzmi bardzo klasowo - powiedziała Gail. Upchnęła ostatni list do koperty i uporządkowała je, żeby móc spiąć je gumką.

- Anglia to nadal społeczeństwo podzielone na klasy - powiedziała Tracy. - O wiele bardziej niż Ameryka.

Rozległo się pukanie do drzwi przyczepy i męski głos zawołał:

- Czekają na panią, panno Collins.

- Dziękuję - odkrzyknęła. Sprawdziła makijaż przed lustrem, zabrała sweter, żeby nałożyć go na cienką suknię z czasów regencji, i wyszła.

Poranne ujęcia składały się na jedną z najważniej­szych scen w filmie. Był to moment, kiedy Martin jest prawie pewien, że jego żona zdradza go z innymi męż­czyznami, i po raz pierwszy wyraża głośno swoje po­dejrzenia. Julia gwałtownie zaprzecza jego oskarże­niom. Scena kończy się pocałunkiem, który stanowił jeden z najważniejszych momentów książki i musiał być też jednym z najważniejszych momentów filmu.

Dave omówił z nimi scenę, nim zaczęli.

- Jon, ta scena jest bardzo istotna dla Martina. Jest już prawie przekonany, że Julia jest mu niewier­na, ale wciąż odczuwa do niej bardzo silny pociąg. Nie cierpi tego pociągu, chce się od niego uwolnić, ale nie potrafi. To jest scena, która pokazuje wszyst­kie jego wewnętrzne konflikty. Martin zaczy­na od oskarżenia jej, narasta w nim gniew, kiedy słu­cha, jak ona zaprzecza jego oskarżeniom, chce ją wy­rzucić ze swojego domu i ze swojego życia, ale kiedy ona wabi go fizycznie, nie potrafi się jej oprzeć. Jego uczucia pod koniec sceny to frustracja, desperacja i czysta, niepohamowana żądza. Jesteś gotów?

- Tak - odpowiedział Jon.

Dzień był pochmurny, w prognozie pogody zapo­wiadano deszcz po południu i Dave koniecznie chciał skończyć ujęcie, nim zacznie padać.

- Dobrze, Tracy - powiedział. - To jest najważniej­sza scena także dla twojej postaci. Po raz pierwszy widzimy wyraźnie, że Julia jest świadoma swojej sek­sualnej siły, a kiedy używa tej siły, żeby uspokoić podejrzenia męża, wydobywa się na pierwszy plan kwe­stia tego, które z nich kontroluję sytuację.

- Tak - powiedziała Tracy.

Faktycznie na długo przed wzięciem udziału w pierwszym czytaniu scenariusza Tracy postanowiła zagrać Julię jako młodą dziewczynę, która została erotycznie rozbudzona przez męża i która stopniowo zaczyna zdawać sobie sprawę z władzy, jaką seksual­ny magnetyzm daje jej nad mężczyznami. W oczach Tracy Julia nie była winna niewierności, o którą po­sądzał ją mąż, ale była winna tego, że stanowiła sek­sualną pokusę.

I na tym polegała tragedia, zdaniem Tracy. Młoda dziewczyna, dziewiętnastowieczna młoda dziewczy­na, wychowana, by uważać samą siebie za bezradną, za pionka w rękach mężczyzn, odkryła, że ma cu­downą władzę nad tymi wyższymi istotami, które rządziły jej życiem. Wykorzystywała tę władzę nie­ostrożnie i przez to doprowadziła do własnego upadku.

Książka i film celowo pozostawiały kwestię winy Julii nierozstrzygniętą. Była czy nie była winna? Ale dla Tracy Julia była niewinną istotą, zniszczoną nie tylko przez męża, lecz także przez społeczeństwo, które uczyniło ją tym, czym była.

- Świetnie - powiedział Dave. - No to do roboty. Nakręcili scenę. Od pierwszego wypowiedzianego słowa Jon emanował taką ledwie kontrolowaną zło­ścią, że Tracy łatwo mogła wczuć się w rolę. W kon­frontacji z rozzłoszczonym, groźnym mężczyzną Ju­lia instynktownie uspokajałaby go i zjednywała so­bie. Po swoich początkowych pełnych urazy zaprze­czeniach oskarżeniom ze strony męża starałaby się udobruchać go, wykorzystując jedyną władzę, jaką miała nad mężczyznami.

- Naprawdę, milordzie - powiedziała Tracy łagod­nie, niemal bez tchu. - Ty jesteś jedynym, którego ko­cham. - Podniosła powieki i przelotne spojrzenie na pełną złości twarz Jona kazało jej cofnąć się od nie­go o krok. Potem, zdeterminowana, by zachowywać się dzielnie, z powrotem przysunęła się i uniosła dłoń, żeby dotknąć jego surduta. - Nie wiem, czemu wysu­wasz przeciwko mnie te oskarżenia. - Pozwoliła, by jej oczy napełniły się łzami. - One mnie ranią.

Gniewnie strącił jej dłoń z klapy surduta.

- Moje słowa nie mogą zranić cię bardziej, niż twoje zachowanie zraniło mnie. - Jego głos był prze­pełniony goryczą.

Tracy zamrugała, tak żeby dwie łzy stoczyły się po jej twarzy.

- Jesteś moim mężem, milordzie. Wiesz dobrze, że byłam niewinna, kiedy weszłam do twojego łoża. Jak możesz wierzyć, ze splamiłabym przysięgę, którą ci złożyłam?

Jon spoglądał na nią. Na jego twarzy widać było konsternację zmieszaną z wściekłością. Ujęła jego twarz w dłonie i podniosła ku niemu głowę.

- Nigdy bym pana nie zdradziła, milordzie. - Przy­gryzła dolną wargę, przyciągając jego uwagę do swych soczystych ust. - Naprawdę - wyszeptała.

Jon wydał z siebie pomruk niczym zranione zwie­rzę, wyciągnął ręce i gwałtownie przyciągnął ją do siebie. Potem jego usta, twarde, obezwładniające, karzące, opadły na jej wargi.

To był przerażający pocałunek i kiedy Jon wreszcie ją puścił, Tracy poczuła smak krwi. Cofnęła się od niego i podniosła dłoń do ust.

- Jak to ci się podobało, madame? - powiedział Jon groźnym tonem. - Czy miałabyś chęć kontynu­ować to spotkanie w naszej sypialni?

Serce waliło Tracy jak młotem i wpatrywała się w krew, która zaplamiła jej palce. Ten pocałunek to było znacznie więcej, niż się spodziewała.

Boję się, pomyślała.

Boję się, a jedyny sposób, żebym była bezpieczna, to sprawić, żeby mnie pragnął.

Z ledwie skrywanym dreszczem podeszła do męża, objęła go rękoma w pasie i położyła mu głowę na ra­mieniu.

- Przykro mi, milordzie - wyszeptała. - Tak mi przykro, że cię rozgniewałam. Nigdy tego nie chciałam. Myślałam, że jestem po prostu uprzejma dla tych mężczyzn. Nie było nic ponadto, daję sło­wo.

Poczuła, jak sztywne jest ciało Jona pod jej doty­kiem. Nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy, którą filmowała kamera. Aż wreszcie odpowiedział jej zduszonym głosem:

- Chodźmy na górę.

- Cięcie - zawołał Dave. - Bierzemy. Promieniał, podchodząc do dwojga swoich głów­nych aktorów.

- To było wspaniałe, absolutnie wspaniałe. Charakteryzatorka przyniosła Tracy chusteczkę, którą ta przyłożyła sobie do rozciętej wargi.

- To z pewnością było realistyczne - powiedziała z ożywieniem. - Wystraszyłeś mnie prawie na śmierć, Jon.

Nadal wyglądał tak, jak podczas kręcenia sceny. Jego głos zabrzmiał chropawo, kiedy odparł:

- Przepraszam, że rozciąłem ci wargę. Nie zamie­rzałem.

- Rozcięta warga jest świetna - zachwycał się Da­ve. Zatarł dłonie. - Pierwsza krew przelana przez Ju­lię. - Poklepał Jona po plecach i odwrócił się do Tracy. - Byłaś cudowna, Tracy... niewinna, a jednak bar­dzo seksowna. Okej. Zróbmy to jeszcze raz.

Kiedy tylko skończył mówić, zaczął padać deszcz. Tracy poczuła ulgę, że nie musi powtarzać sceny. Nie chciała nigdy więcej znaleźć się w pułapce stalowego uścisku Jona ani poddawać się jego porywającemu pocałunkowi. To doświadczenie było jednocześnie straszne i głęboko odrażające.

Nadszedł Greg z ogromnym golfowym parasolem i przytrzymywał go nad Tracy, podczas gdy Dave na­rzekał:

- Do diabła, do diabła! Jeżeli pierwsze ujęcie nie wyjdzie, będziemy musieli zaczynać wszystko od no­wa.

- Założę się, że scena jest świetna, taka jak ją na­kręciliśmy - powiedziała Tracy.

Dave westchnął.

- Będę musiał poczekać do jutra, aż zobaczę kopię materiałów z dzisiaj. To była ostatnia scena w ogro­dzie. Dalej mamy zacząć kręcić w domu. - Znowu westchnął. - Cóż, deszcz nas stąd wypędził. Przynaj­mniej będziemy mieć więcej czasu na przygotowanie domu do zdjęć.

Deszcz mocno bębnił o parasol Tracy.

- A co z aktorami, Dave? Czy mamy wolne popo­łudnie?

- Tak - odpowiedział Dave. - Ale jutro bądźcie gotowi na wezwanie. Jeżeli przy przeglądaniu mate­riałów zobaczę jakiś problem z dzisiejszymi ujęciami, będę chciał nakręcić tę scenę jeszcze raz.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Kiedy Tracy wróciła, w przyczepie Gail rozmawia­ła przez telefon. Tracy skinęła sekretarce ręką, usia­dła przy toaletce i zaczęła nakładać na twarz krem, jednocześnie przez cały czas słuchając tego, co Gail mówiła do słuchawki.

- Nie rozumiem, jak Tracy ma wystąpić w progra­mie Lettermana, skoro wciąż kręci w Anglii, Mel - powiedziała Gail rzeczowym tonem.

Tracy obróciła się na krześle i bezgłośnie wypowie­działa: - Żadnego Lettermana - Nie znosiła wystę­pować w „Letterman Show”. Letterman utrzymywał w swoim studiu temperaturę ledwie kilku stopni po­wyżej zera, co byłoby w porządku, gdyby Tracy mo­gła mieć na sobie wełniane spodnie, sweter i ciepłą bieliznę. Ale wytwórnia nalegała, żeby wyglądała olśniewająco, co przekładało się na „odsłoń dużo ciała”, i dwukrotnie, kiedy występowała w progra­mie, zmarzła na kość.

Gail odpowiedziała, nadal rzeczowo:

- Tak, wiem, że jej film wchodzi na ekrany pod ko­niec czerwca, i wiem, że wytwórnia oczekuje, że bę­dzie go promować. Ale ona nie może być w dwóch miejscach jednocześnie, Mel. - Gail przewróciła oczami, słuchając odpowiedzi Mela. Potem położyła dłoń na słuchawce i powiedziała: - On chce, żebyś poleciała do Nowego Jorku, wystąpiła w programie i następnego dnia powróciła do Anglii. Tracy wyciągnęła rękę.

- Daj mi ten telefon. Gail usłuchała.

- Mel - odezwała się Tracy. - Czy ty postradałeś rozum? Nie zamierzam przemierzać Atlantyku dwu­krotnie w ciągu dwóch dni.

Po telefonicznym kablu nadeszła odpowiedź z Ka­lifornii:

- Możesz polecieć concorde'em, maleńka.

- Nie, nie mogę polecieć concorde'em. Cały ten pomysł jest śmieszny.

- Tracy. - Zawsze kiedy Mel nazywał ją „Tracy”, a nie „maleńka”, wiedziała, że jest zły. - Wytwórnia oczekuje, że będziesz promować ten film. Spodzie­wają się, że to będzie jeden z hitów lata, a skoro ty jesteś jego gwiazdą, musisz zrobić swoje, żeby go na­głośnić.

- Wiem o tym, Mel. - Jej głos był nieugięty. - I wy­stąpię u Lena, kiedy wrócę do domu. Ale nie zamie­rzam latać tam i z powrotem, żeby wystąpić w „Letterman Show”, którego nie znoszę.

- On ma duże wpływy.

- Do diabła z jego wpływami - odpowiedziała Tra­cy. - I do diabła z tobą, Mel.

Mel westchnął.

- Dobrze. Wymigam się od Lettermana.

- Dziękuję.

- W każdym razie i tak będzie głośno o tobie z in­nego źródła. Co jest między tobą a hrabią Silverbridge'em?

- Co takiego?

- Dzwonił do mnie ktoś z Examinera. Najwyraź­niej Jason Counes skontaktował się z nimi w sprawie jakichś zdjęć z tobą i jego lordowską mością. Całują­cymi się.

- Och, mój Boże - jęknęła Tracy. - Myślałam, że Harry wydostał od niego te zdjęcia.

- Aha! A więc całowałaś się z Silverbridge'em.

- Mel - Tracy powiedziała groźnie. - Jason Co­unes nie ma żadnych zdjęć. Lord Silverbridge zabrał mu aparat.

- Mógł mu zabrać aparat, ale Counes najpierw wyjął film.

- Cholera - mruknęła Tracy. Mel roześmiał się.

- To nie jest zabawne! Lord Silverbridge będzie przerażony, kiedy przeczyta o sobie w brukowcu.

- Nie pierwszy raz mu się to przydarzy, maleńka - odpowiedział Mel. - A rozgłos wcale ci nie zaszko­dzi. Hrabia. No, no, no.

Tracy zapytała z naciskiem:

- Czy możesz skontaktować się z Counesem i ku­pić od niego zdjęcia?

- Mało prawdopodobne. A jeżeli tak zrobię, on tylko opowie Examinerowi historyjkę o tym, że odku­pujemy zdjęcia. Albo da mi negatywy po tym, jak zrobi odbitki.

Z frustracji i gniewu w oczach Tracy pojawiły się łzy.

- Musi być coś, co możemy zrobić.

- Po prostu przetrwaj burzę, maleńka. Po prostu przetrwaj burzę.

- Dzięki, jesteś bardzo pomocny. - Trzasnęła słu­chawką, ściągnęła szeroką elastyczną opaskę z wło­sów i cisnęła nią przed siebie.

Gail popatrzyła na Tracy z troską. Miała tempera­ment, ale zwykle nie przejawiał się w widoczny sposób. Po chwili odwróciła się do toaletki i ukryła twarz w dłoniach.

- Boże - odezwała się stłumionym głosem. - Jak ja mam powiedzieć Harry'emu, że pojawi się na zdję­ciach w jednej z najgorszych gazet Ameryki?

Podczas gdy Tracy rozmawiała przez telefon z Melem, Harry zbliżał się do przedmieść Warkfield z Meg siedzącą obok niego w samochodzie. Wiózł ją na sesję z Beth Carmichael, jej terapeutką.

Meg milczała, ale Harry ledwie to zauważał. Był zbyt zaprzątnięty odtwarzaniem w myślach swojego spotkania z Tracy poprzedniego wieczora w saloniku.

Obraziłem ją, pomyślał. Nie spodobało jej się, jak na nią patrzyłem.

Harry'emu coraz trudniej było ulokować Tracy w kategorii, którą ustanowił sobie dla niej w my­ślach. Z całych sił starał się postrzegać ją jako gwiaz­dę filmową, ale im więcej czasu z nią spędzał, tym trudniej przychodziło mu postrzeganie jej jako kogo­kolwiek prócz niej samej.

Żadna inna kobieta nie oddziaływała tak na niego fizycznie jak ona. I było coś w jej osobowości - ukry­ta słodycz, której wszelkie przejawy hollywoodzkiej pompy nie zdołały zamaskować, co niesłychanie go poruszało.

Dojechali na szczyt wzniesienia, które opadało ku miasteczku Warkfield, i Harry rzucił okiem na Meg. Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł instynkt opie­kuńczy, który zawsze w nim wzbudzała. Wyglądała tak straszliwie krucho.

- Czy dobrze idzie z Beth? - zapytał.

Przytaknęła.

- Tak myślę.

Samochód nabierał prędkości na stromym zboczu i Harry położył stopę na pedale hamulca, żeby zwol­nić. Jego stopa dobiła aż do podłogi.

W okamgnieniu zrozumiał powagę sytuacji. U podnóża wzniesienia stał sznur samochodów, cze­kających na zmianę świateł; Meg była na siedzeniu obok, a hamulec nie działał.

- Meggie - powiedział takim samym tonem, jakim jego przodkowie rozkazywali ludziom ruszać do bi­twy. - Przejdź na tylne siedzenie i zapnij pasy. Szybko.

Niczym dobry żołnierz Meg zareagowała na jego rozkaz i przedostała się ponad oparciem na tył sa­mochodu.

- Okej - odpowiedziała.

Harry wrzucił niższy bieg i wóz z początku zwolnił. Ale potem zarzucił i zboczył, kierując się w stronę ciężarówki zaparkowanej przy krawężniku. Harry walczył z kierownicą, ale nie był w stanie odzyskać panowania nad samochodem. Jego ostatnią myślą, zanim się rozbili, było: Tracy.

Obudził się w szpitalu z igłą kroplówki wbitą w rę­kę, opatrunkiem na głowie i rozłupującym mu czasz­kę bólem.

- Co się stało? - zapytał pielęgniarkę, która robi­ła coś przy jego kroplówce. Jego głos zabrzmiał jak krakanie.

- Uczestniczył pan w wypadku samochodowym, milordzie - powiedziała uspokajająco. - Miał pan silne wstrząśnienie mózgu, ale wyjdzie pan z tego.

Nie pamiętał zderzenia.

- Czy byłem sam?

- Lady Margaret była z panem, milordzie. Chryste.

- Czy jest cała?

- Ma się dobrze. Właściwie czeka, aż się pan obu­dzi, żeby się z panem zobaczyć.

- Czy ktoś jeszcze został ranny?

- Nie, milordzie, tylko pan. Cóż, dobre i to, pomyślał.

- Głowa mnie boli - powiedział.

- To wstrząśnienie mózgu, milordzie. Doktor chciał wiedzieć, kiedy pan się obudzi, więc teraz pójdę i sprowadzę go, dobrze? - Posłała mu pogodny uśmiech i wyszła z sali.

Do diabła, pomyślał Harry. Wypadek samochodo­wy. Dlaczego nic nie pamiętam?

Wpatrywał się w sufit, skupiając się na przetrzy­maniu bólu głowy, kiedy u jego boku pojawiła się Meg. Za nią nadeszła Tracy.

Meg z początku próbowała skontaktować się z Tonym, ale nie udało jej się to. Zaraz potem pomyślała o Trący, i zadzwoniwszy na telefon komórkowy Gail, zastała ją w garderobie, zmywającą makijaż. Tracy odpowiedziała, że przyjedzie.

Dwudziestominutowa jazda do szpitala była dla Tracy koszmarem. Nie mogła wymazać z pamięci słów lekarza Scotty'ego, kiedy wówczas dotarła do szpitala.

Tak mi przykro, pani Collins, ale pożar był zbyt wiel­ki, żeby ktokolwiek się do niego dostał.

Harry nie może zginąć.

Powtarzała to jak mantrę przez cały czas, kiedy parkowała samochód i biegła do drzwi szpitala.

Harry nie może zginąć. Bognie zrobiłby mi tego po­nownie. Harry nie może zginąć.

Administrator szpitala spotkał się z nią w holu. Jej pierwsze słowa brzmiały:

- Czy on żyje?

- Och, tak, panno Collins, nie jest aż tak źle - od­powiedział uspokajająco mężczyzna ubrany na szaro.

Zamknęła oczy. Dzięki Ci, Boże! Och, dzięki Ci, Boże.

Meg została umieszczona w prywatnej poczekalni. Kiedy Tracy weszła, dziewczyna poderwała się i pod­biegła do niej.

- Tracy! Dzięki Bogu, że przyjechałaś. Nie mogę się niczego dowiedzieć o Harrym. Zabrali go od ra­zu, kiedy tylko karetka dojechała do szpitala. Skoń­czyli mnie badać godzinę temu, ale nikt mi nie po­wiedział niczego o Harrym.

Pod niebieskimi oczyma Meg widać było cienie, niczym sińce. Wyglądała tak niewiarygodnie krucho.

- Usiądźmy. Możesz mi dokładnie opowiedzieć, co się wydarzyło? - powiedziała Tracy stanowczo.

Meg podeszła za nią do kanapy, usiadła nieco dzi­wacznie i zrelacjonowała całe wydarzenie: od awarii hamulców po kraksę.

- Ja... ja myślę, że Harry uderzył głową o kierow­nicę. - Meg zaczęła płakać. - To było takie przera­żające. Harry był nieprzytomny i myślałam, że po­winnam go wydostać z samochodu na wypadek po­żaru, ale nie dawałam rady wyciągnąć go zza kie­rownicy. Potem nadeszli jacyś ludzie i oni go wydo­byli. Później przyjechała karetka i przywiozła nas tutaj.

Na wzmiankę o pożarze Tracy zrobiło się mdło. Odezwała się niepewnie:

- Czy Harry obudził się w karetce?

- Nnnie - wyjąkała Meg. Jej łzy płynęły coraz szybciej. - Odwieźli go i nikt mi nie powiedział, co się dzieje.

- Zaraz pójdę i dowiem się - obiecała Tracy. Po­tem wyciągnęła rękę i oparła dłoń na kolanie Meg. - . A co z tobą, Meggie? Czy dobrze się czujesz?

- Mam żebra posiniaczone od pasów, ale poza tym czuję się świetnie.

Tracy wstała.

- Zaczekaj tu.

Poszła do dyżurki pielęgniarek i po minucie czy dwóch wróciła do Meg.

- Lekarz już idzie, żeby z nami porozmawiać. Har­ry jest przytomny, Meg, a więc to dobre wieści.

- Czy jest mocno ranny?

- Nie wiem, jak rozległe są jego obrażenia. Bę­dziemy musiały zaczekać na doktora.

Ledwie zdążyły na nowo usadowić się na kanapie, kiedy drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł wysoki, szczupły mężczyzna w średnim wieku, o siwych wło­sach i bladoniebieskich oczach. Spojrzał na Meg i od razu powiedział:

- Jego lordowska mość wróci do zdrowia, lady Mar­garet. Ma wstrząśnienie mózgu i chcemy zatrzymać go na noc, ale nie wydaje się, żeby było jakieś złamanie.

Słysząc te dobre wieści, Meg znowu zaczęła chlipać.

- Och, dzięki Bogu, dzięki Bogu. Tracy odezwała się:

- Nazywam się Tracy Collins, doktorze, i jestem przyjaciółką jego lordowskiej mości. Czy możemy się z nim teraz zobaczyć?

Doktor skinął dostojną siwą głową.

- Oczywiście. Jak już powiedziałem, ma wstrząśnienie mózgu i powinien mieć spokój, więc prosił­bym, żeby nie zostawały panie długo.

- Rozumiem.

We troje przeszli oszałamiającym labiryntem kory­tarzy, aż wreszcie lekarz zatrzymał się przed drzwia­mi z numerkiem.

- Jest tutaj. Wyślę pielęgniarkę, żeby panie wypro­wadziła, jeżeli zostaniecie zbyt długo.

Tracy skinęła głową, że rozumie, i gestem nakaza­ła Meg wejść pierwszej do sali. Sama, nim wślizgnę­ła się do środka, zaczekała, aż usłyszy głos Harry'ego.

Był podłączony do kroplówki i miał zabandażowa­ne czoło, a jego twarz była tak blada, że oczy wyglą­dały na prawie czarne. Meg stała przy jego łóżku, mówiąc:

- Czuję się świetnie. To ty zostałeś ranny, Harry.

- To tylko mały guz na głowie - odpowiedział uspokajająco, a potem zauważył, że Tracy weszła do pokoju. Oczy, rozszerzone z powodu wstrząśnienia mózgu, napotkały jej wzrok, i wypowiedział jej imię. Nie wydawał się zaskoczony jej widokiem.

Serce podskoczyło jej w piersi. Podeszła do łóżka i musiała powstrzymywać się siłą, żeby nie dotknąć jego włosów.

- Meg powiedziała, że zawiodły hamulce.

- Tak. - Zachmurzył się i powiedział wzburzony: - Ale nie pamiętam ani jednego przeklętego szczegółu.

Meg, która stała po drugiej stronie łóżka, odezwa­ła się ze łzami:

- Kazałeś mi przejść na tylne siedzenie, Harry. Uratowałeś mi życie. Przednie sie... siedzenie, gdzie by... byłam, ucierpiało najbardziej podczas zderze­nia.

Powoli przeniósł wzrok z Tracy na siostrę.

- Na pewno nic ci się nie stało?

- Mam tylko parę żeber posiniaczonych od pasów.

Powoli, ostrożnie wypuścił powietrze. Nie poru­szał jednak głową.

- Czy skontaktowałaś się z Tonym? - zapytał sio­strę.

- Nie. - Meg wyciągnęła z kieszeni chusteczkę hi­gieniczną i wydmuchała nos. - Dzwoniłam do domu, ale nie było go tam. A więc zadzwoniłam do Tracy, no i przyjechała.

Rozszerzone czarne oczy spojrzały znów na Tracy.

- Dziękuję.

- Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałabym do­wiedzieć się, dokąd zabrali twój samochód. Sądzę, że jakiś mechanik powinien go obejrzeć, zobaczyć, dla­czego hamulce zawiodły - odpowiedziała Tracy.

Wyraz jego twarzy nie zmienił się.

- Sprowadź lana Poole'a, żeby go obejrzał. Meggie da ci jego numer.

Ich spojrzenia się spotkały i Tracy poczuła silną, niemal namacalną więź między nimi.

- Nie martw się - powiedziała. Sądziła, że odpo­wiada na dwie najważniejsze, dręczące go kwestie. - Zaopiekuję się Meg i dopilnuję, żeby sprawdzono samochód. W tym czasie ty musisz odpocząć.

Jakby na wezwanie, w drzwiach pokoju pojawiła się pielęgniarka i oznajmiła apodyktycznym tonem:

- Obawiam się, że pora już iść. Jego lordowska mość potrzebuje spokoju.

- Do widzenia, Harry - powiedziała Meg i pochy­liła się, żeby pocałować brata w policzek. - Tak mi przykro, że jesteś ranny.

- Niech Tony zabierze cię jutro do Beth - przyka­zał. - Nie chcę, żebyś to zarzuciła, Meggie. To nie bę­dzie dobre dla twojego zdrowia.

Skrzywiła się.

- Nic mi nie będzie.

- Obiecaj mi, że pojedziesz spotkać się z Beth - powiedział.

Meg westchnęła głośno, teatralnie.

- Och, dobrze. Pojadę się z nią zobaczyć. Ale nic mi nie jest, naprawdę.

Skinął głową i głęboka zmarszczka pojawiła się między jego brwiami, jakby to nieznaczne porusze­nie wywołało ból.

Tracy nagle stwierdziła, że nie dba o to, co pomy­śli sobie Harry. Pochyliła się i lekko pocałowała jego włosy nad opatrunkiem. Poczuła, jak są gęste i mięk­kie pod dotykiem jej warg.

A potem pielęgniarka odprowadziła ją do drzwi.

Dopiero kiedy Meg skrzywiła się, siadając na przednim siedzeniu mercedesa, Tracy zdała sobie sprawę, że dziewczyna jest obolała.

- Na pewno niczego sobie nie złamałaś?

- Tak. Zrobili prześwietlenie.

Tracy pomyślała, że to cud, że te kruche kości nie trzasnęły na pół jak zapałki.

- Miałaś szczęście - powiedziała na głos. Meg pociągnęła nosem.

- Ciągle myślę, że gdyby mnie tam nie było, Harry mógłby wrzucić niższy bieg jeszcze wcześniej. Zacze­kał, żeby mieć pewność, że jestem na tylnym siedze­niu.

Tracy uruchomiła silnik, ale zamiast odjechać, wsparła rękę na oparciu fotela i popatrzyła na Meg.

- Twoje życie jest dla niego bardzo ważne. Myślę, że dzisiaj pokazał bardzo wyraźnie, jak ogromnie cię kocha. I sądzę, że jesteś mu winna to, żeby postarać się wydobrzeć.

Nie czekając na odpowiedź, położyła obie ręce na kierownicy i zaczęła wycofywać wóz z parkingu.

Kiedy Tracy w zacinającym deszczu jechała ze szpitala, zapadła cisza. Potem Meg odezwała się ci­cho:

- Co zamierzasz zrobić w sprawie samochodu?

- Dowiedzieć się od policji, dokąd go zabrano, i dostarczyć do tego lana Poole'a. Gdzie mogę go znaleźć?

- Warsztat Poole'a jest w wiosce Silverbridge. Harry i Ian Poole są przyjaciółmi, łan zawsze zajmu­je się naszymi autami.

- A zatem kiedy wrócimy do domu, dowiem się, gdzie jest samochód, i zadzwonię, żeby poprosić la­na Poole'a, by go obejrzał. Domyślam się, że jeżeli to jest ktoś, kto podobno ma się nim zajmować, będzie chciał wiedzieć, dlaczego hamulce tak okropnie za­wiodły.

- To stary samochód - odpowiedziała Meg. - Tony zawsze namawia Harry'ego, żeby sprawił sobie nowy.

- Wóz nie jest aż taki stary, no i to mercedes. Je­żeli był zadbany, hamulce nie powinny były tak się popsuć.

- Cóż - mruknęła Meg. - Popsuły się.

- To fakt. - Tracy uśmiechnęła się, żeby dodać jej otuchy. - A my musimy być wdzięczne, że ani ty, ani Harry nie zostaliście poważnie ranni.

Meg odpowiedziała ponuro:

- Teraz Harry będzie musiał kupić nowy samo­chód, a to jest wydatek, którego nie planował. Po­winnam była poprosić panią Wilson, żeby zawiozła mnie do Beth.

- Meg, ten wypadek to nie twoja wina! Jeżeli coś było nie tak z hamulcami, to zawiodłyby następnym razem, kiedy Harry korzystałby z samochodu, nieważne dokąd by jechał i z kim. A wypadek, który by się przez to wydarzył, mógłby być o wiele gorszy... może nawet tragiczny. Proszę, nie próbuj siebie za to obwiniać.

- Ja po prostu czuję się winna - powiedziała Meg cichutko.

Głos Tracy złagodniał.

- Wiem, i musisz postarać się pokonać to uczucie, jeżeli chcesz, żeby było lepiej. Jesteś śliczną młodą kobietą, i twój brat był gotów zaryzykować dla ciebie życie, bo cię kocha. A kocha cię, bo zasługujesz na to. Ten wypadek zdarzył się dlatego, że zawiodły hamulce, a nie z powodu czegokolwiek, co zrobiłaś. Stale to sobie powtarzaj, Meggie, bo to prawda.

- Spróbuję - odpowiedziała Meg tak samo cichutko.

Kiedy Tracy i Meg zajechały z powrotem do Silverbridge, zastały pierwsze piętro rezydencji we włada­niu filmowców. Zbudowano rusztowania, a światła i kamery stanęły na swoich miejscach. Meg była za­intrygowana tą przemianą i ruszyła rozejrzeć się po pokojach, podczas gdy Tracy poszła na górę, by skorzystać z telefonu. Akurat ustaliła z łanem Poole'em, żeby sprowadził samochód Harry'ego do swojego warsztatu, kiedy wszedł Tony.

Uśmiechnął się do Tracy. Wcześniej nie zapaliła lamp i teraz Tony, ze swoimi srebrzystoblond włosa­mi, złotą opalenizną i olśniewającą urodą, wyglądał jak promień słońca w mrocznym saloniku.

- Deszcz pokrzyżował wam plany? - zapytał.

- Nakręciliśmy jedną scenę, zanim zaczęło padać - odpowiedziała. Odłożyła książkę telefoniczną, z której korzystała, do szuflady antycznego francuskiego biurka, na którym stał telefon. - Czy słyszałeś o wypadku? Jego niebieskie oczy zachmurzyły się lekko.

- Wypadku? O jakim wypadku?

- Harry i Meg mieli kraksę dziś po południu. Mogłaby przysiąc, że jego zaskoczenie i troska są autentyczne.

- Czy są ranni?

- Harry jest w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu, a Meg ma parę poobijanych żeber.

- Mój Boże... - Podszedł o krok bliżej niej. - Co się stało?

Kiedy Tracy relacjonowała przebieg wypadku, ob­serwowała twarz Tony'ego. Nic na tej idealnej fasa­dzie nie wydawało się nie na miejscu. Wyglądał na szczerze zaniepokojonego, a pytania, jakie zada­wał, były uzasadnione i rozsądne.

Na koniec powiedział z rozdrażnieniem:

- Nie wiem, dlaczego Harry uparcie trzymał się te­go wiekowego auta.

- Meg mówi, że nie miał pieniędzy, żeby kupić no­we - odpowiedziała.

- Meg może kupiła tę historyjkę, aleja nie. Harry zawsze ma pieniądze na kupno nowego konia. - Je­go wargi zacisnęły się, i przez moment przypominał swojego brata. - Gdyby tylko był rozsądny i przyjął ofertę Robina Mauleya, miałby dosyć pieniędzy, że­by kupić tuzin koni i do tego nowiuteńki samochód.

Tracy obserwowała go uważnie i powiedziała:

- On chce zatrzymać ziemię.

- Wiem. - Po doskonale opalonej twarzy Tony'ego przemknął wyraz pogardy. - Harry jest niedzisiejszy. On ciągle uważa, że ziemia ma znaczenie. Cóż, nie ma. Dom tak, ale areał się nie liczy. Czasy wielkich posiadaczy ziemskich z tytułami już dawno minęły...

tylko że do Harry'ego po prostu to nie jeszcze nie dotarło.

Zanim Tracy zdołała ułożyć sobie odpowiedź, do pokoju weszła Meg.

- Tony! - zawołała. - Czy Tracy powiedziała ci o wypadku?

Odwrócił się do siostry.

- Tak, powiedziała. Biedna mała Meggie. Jak two­je żebra?

- Bolą, ale myślę, że nie tak bardzo jak głowa Har­ry'ego. Był blady jak prześcieradło, Tony.

Tony nie wyglądał na przesadnie zmartwionego.

- Nic mu nie będzie, Meggie. Harry ma twardą głowę. - Nastała chwila ciszy, zanim dodał szyder­czo: - Jak sam się o tym przekonałem, ku mojemu żalowi.

- Tracy dała samochód łanowi Poole'owi. Ma sprawdzić, dlaczego hamulce zawiodły - powiedziała Meg.

W postawie Tony'ego nie ujawnił się żaden ślad zaniepokojenia. Zamiast tego uniósł brwi i zapytał Tracy:

- Czy to coś da? Bądź co bądź, to łan dbał o samo­chód. Jeżeli on nie wyłapał tego, że hamulce wyma­gały wymiany, to mało prawdopodobne, że się przy­zna i weźmie na siebie winę.

Tracy też o tym pomyślała, ale mogłaby się zało­żyć, że to nie łan Poole ponosi winę za wypadek Har­ry'ego.

- Poczekamy i zobaczymy, co ma do powiedzenia. Tony wzruszył ramionami.

- Róbcie, jak uważacie. - I z wdziękiem ruszył w kierunku swojego pokoju.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Kiedy Harry obudził się następnego ranka, wciąż bolała go głowa, chociaż dzwonienie w uszach nieco zmalało. Na śniadanie wypił trochę herbaty, ale odmówił jedzenia. Chciał tylko wydostać się ze szpitala.

- Doktor przyjdzie niedługo, wasza lordowska mość - powiedziała mu pielęgniarka. - Tymczasem najlepiej dla pana będzie, jeżeli zachowa pan spo­kój.

Harry powstrzymał się od sarkastycznej odpowie­dzi. Ona tylko wykonuje swoją pracę. Bądź cierpliwy.

- Czy ten telefon jest podłączony? - zapytał.

- Tak, milordzie.

- Dobrze. Muszę zadzwonić.

Mina na chudej twarzy pielęgniarki w średnim wieku mówiła wyraźnie, że ona tego nie aprobuje. Tytuł ma jednak swoje zalety. Pielęgniarka nie do końca miała śmiałość powiedzieć hrabiemu Silverbridge'owi, że nie może skorzystać z telefonu.

Harry miał problemy z odczytaniem cyfr. Wyda­wało się, że nie stoją w miejscu i mają nieznośny zwy­czaj rozpływania się, kiedy starał się na nich skupić. W końcu jednak udało mu się wykręcić numer, któ­ry chciał. Telefon odebrano po czwartym dzwonku.

- Witam - powiedział Harry. - Mówi Silverbridge. Czy jest tam łan?

Młody męski głos odpowiedział:

- Tak, milordzie. Zaraz go sprowadzę.

łan musiał być pod jakimś samochodem czy robić coś podobnego, bo dotarcie do telefonu zabrało mu prawie pięć minut. Kiedy Harry usłyszał jego znajo­my głos, zamknął oczy. Musiał wiedzieć, co się stało z samochodem, ale obawiał się to usłyszeć.

- Czy miałeś okazję obejrzeć samochód, lanie? - zapytał spokojnie.

- Tak - odparł mechanik. - To nie był wypadek, Harry. Przewody hamulcowe zostały przecięte.

Dlaczego mnie to nie dziwi ?

- Skąd masz pewność?

- Po pierwsze, dbałem o ten samochód i zauważył­bym, gdyby przewody były nadwyrężone. Po drugie, nie były poszarpane i wystrzępione, tak jak by były na skutek naturalnego zużycia. Cięcia były czyste, wyglądały na zrobione nożem. Podejrzewam, że kto­kolwiek to zrobił, nie przeciął ich do końca, tylko na tyle, żeby w końcu pękły, kiedy naciśniesz na ha­mulec.

Harry'emu wydawało się, że głowa boli go dwa ra­zy mocniej.

- Rozumiem.

- Co chcesz, żebym zrobił?

Harry ostrożnie nabrał powietrza i wypuścił je.

- W tej chwili nic. Tym będę musiał zająć się sam. łan miał wątpliwości.

- Jesteś pewien? Mnie to wygląda tak, jakby ktoś właśnie próbował cię zabić.

- Sam się tym zajmę - powtórzył Harry. - Co z sa­mochodem, łan? Czy jest do odratowania?

- Niestety, nie. Koszt naprawy byłby za wysoki.

- Tego się obawiałem - odpowiedział ponuro Harry.

Po kolejnej krótkiej wymianie zdań Harry rozłą­czył się, oparł obolałą głowę na poduszce, zapatrzył się w długą rysę na suficie i pogrążył w rozmyśla­niach o swojej sytuacji. Ktoś spalił mu stajnię i ktoś przeciął przewody hamulcowe w jego samochodzie. Prawdopodobnie za oba akty sabotażu była odpo­wiedzialna ta sama osoba. Trudno mu było wyobra­zić sobie, że ma jednego wroga, a co dopiero dwóch.

To musi mieć jakiś związek ze sprzedażą. Najpierw Mauley kazał spalić stajnię, żebym natychmiast potrze­bował pieniędzy. Potem, kiedy to nie zadziałało, posta­rał się wykończyć i mnie. Jeżeli ja zginę, Tony zostanie hrabią, a on w okamgnieniu sprzeda ziemię Mauley - owi.

Trudno było uwierzyć, że szanowany potentat w branży nieruchomości, taki jak Robin Mauley, uciekałby się do takich drastycznych środków, żeby położyć rękę na gruntach Silverbridge. Harry jednak nie potrafił wskazać żadnego innego powodu tych aktów sabotażu, które nastąpiły jeden po drugim w ciągu dwóch dni. W tej właśnie chwili przymknię­te drzwi do jego pokoju stanęły otworem i weszła Tracy. Na jej widok serce Harry'ego podskoczyło. Raz jeszcze poczuł wczorajszy lekki jak piórko dotyk jej warg na swoich włosach.

Zmarszczył brwi i odezwał się burkliwie:

- Co ty tu robisz?

- Podrzuciłam Meg do terapeutki. Pomyślałam, że przeczekam tę godzinę, sprawdzając, co u ciebie. Jak się dzisiaj czujesz?

Miała na sobie dżinsy, wysokie buty i niebieski sweter, włosy spływały jej na ramiona. Harry pomy­ślał, że to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek oglądał.

- Czuję się dobrze. Dlaczego nie kręcisz? - zapytał.

- Plan będzie gotowy dopiero po południu, więc zgłosiłam się na ochotnika, żeby zawieźć Meg. Tony musiał iść na jakieś spotkanie.

To była wspaniała wiadomość.

- A zatem mogę zabrać się z tobą do domu, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Wolałbym nie czekać na Tony'ego.

Zachmurzyła się.

- Wyglądasz okropnie. Powinieneś zostać w szpi­talu jeszcze co najmniej jeden dzień.

To było miłe, że martwiła się o niego.

- Boli mnie głowa, to wszystko. Równie dobrze mogę dochodzić do siebie w domu.

Kiedy Tracy spoglądała na niego, na chwilę zapa­dła cisza.

- Zapewne możesz dochodzić do siebie - powie­działa poważnie. - Ale nie będziesz bezpieczny.

Nie miał ochoty na to odpowiadać. Tracy nie zmieniła tematu.

- Dałam samochód łanowi Poole'owi do spraw­dzenia. Czy miałeś już od niego wiadomości?

Harry zastanawiał się, jak powinien odpowiedzieć. Wreszcie odezwał się niechętnie:

- Rozmawiałem z nim kilka minut temu.

- Co powiedział?

Mięsień na szczęce Harry'ego naprężył się.

- Jego zdaniem wygląda na to, że przewody ha­mulcowe zostały przecięte.

- Och, mój Boże. - Tracy zrobiła się bardzo blada.

- Być może naprawdę widziałaś kogoś kręcącego się w nocy koło domu - przyznał.

Jej oczy rozjarzyły się.

- Mówiłam ci, że widziałam, ale pomyślałeś, że to wymyśliłam.

- Przepraszam, Tracy. I przepraszam, że w nocy byłem nieuprzejmy.

Popatrzyła na niego z niepewnością. Harry'emu głowa pękała z bólu. Myślał tylko o tym, żeby poca­łować Tracy.

- Niefortunnie zaczęliśmy naszą znajomość - po­wiedział poważnym tonem. - Czy myślisz, że mogli­byśmy zacząć od nowa?

Spojrzała na niego badawczo, po czym powiedziała:

- Jestem gotowa, jeżeli i ty jesteś. Rześki głos odezwał się:

- Dzień dobry, milordzie. Jak się dzisiaj czuje wa­sza lordowska mość?

To był inny lekarz niż wczorajszego wieczora. Har­ry odparł niewzruszenie:

- Nasza lordowska mość czuje się całkiem dobrze, dziękuję. Ma lekki ból głowy, ale nic nie dzwoni mu w uszach.

Tracy stłumiła chichot.

Nowy lekarz, który był równie korpulentny i niski, jak ten z poprzedniego wieczora wysoki i szykowny, podszedł, żeby zaświecić Harry'emu w oczy małą la - tareczką.

- Źrenice nadal nieco rozszerzone - powiedział. - A teraz łaskawie pozwoli pan, milordzie, że spraw­dzę mu ciśnienie.

Owinął mankiet ciśnieniomierza wokół ramienia Harry'ego i napompował.

- Hm - mruknął, odczytując wynik. Harry odezwał się szorstko:

- Jestem pewien, że moje ciśnienie jest w normie. Zawsze jest. Chcę się wypisać ze szpitala najszybciej, jak to możliwe, i wrócić do domu. Czy zechciałby pan zorganizować to dla mnie?

Stulecia wydawania rozkazów zadźwięczały w jego głosie. Lekarz zareagował tak, jak Harry się spodzie­wał.

- Jeżeli pan nalega, milordzie. Jednak to dla pa­na bardzo ważne, żeby miał pan spokój. Wstrząśnie - nie mózgu to poważna sprawa.

- Tak, tak, rozumiem.

Najwyraźniej jego pełna irytacji odpowiedź nie uspokoiła ani lekarza, ani Tracy, gdyż oboje spojrze­li na niego chmurnie. Harry zaoferował olbrzymie ustępstwo:

- Zostanę w domu przez resztę dzisiejszego dnia.

- Zostanie pan w łóżku przez resztę dzisiejszego dnia, a także jutro, milordzie - powiedział lekarz.

- Och, no dobrze - odparł Harry. Nie miał zamia­ru robić tak, jak go poinstruowano. - Tylko proszę mnie stąd wypuścić. Nie podoba mi się zapach.

Lekarz wyglądał na urażonego.

- Ten szpital jest bardzo czysty, milordzie.

- Wiem. To zapach wszystkich tych środków czysz­czących mnie odpycha.

Tracy zdusiła uśmiech i powiedziała srogo:

- Proszę się zachowywać, milordzie. - Odwróciła się do lekarza. - Jest pan pewien, że to rozsądne wy­pisywać lorda Silverbridge'a? Jak sam pan właśnie powiedział, wstrząśnienie mózgu to poważna spra­wa.

Harry spojrzał na nią wilkiem. Po czyjej ona jest stronie?

- Przyznaję, że wolałbym, by pozostał - odparł le­karz.

Harry odezwał się urywanymi zdaniami:

- Nie zamierzam zostawać w szpitalu. I chcę swo­je ubranie. W tej chwili, jeśli można prosić.

- Bardzo proszę, milordzie, jeżeli pan nalega - od­powiedział lekarz niechętnie. - Polecę pielęgniarce, żeby przyniosła pana rzeczy - - I wyszedł.

- Myślę, że to błąd - powiedziała Tracy. Harry odparł z urazą w głosie:

- A ja myślę, że najlepiej mogę osądzić, jak się czuję.

Do pokoju weszła pielęgniarka z jego ubraniem.

Pół godziny później Harry został ulokowany na przednim siedzeniu mercedesa wynajętego dla Gail. Czuł się wyjątkowo okropnie, co usiłował ukryć przed Tracy.

- Musimy odebrać Meg - powiedziała.

- Tak, wiem.

- Powinieneś był zostać w szpitalu. Wyglądasz okropnie.

Czuł się strasznie, co go rozzłościło.

- Kiedy będę chciał twojej opinii, poproszę o nią. Jej usta napięły się, ale nie odpowiedziała. Harry patrzył, jak prowadzi wóz wąskimi ulicami. Podoba­ło mu się, jak radzi sobie z samochodem. Kiedy za­trzymała się przed georgiańskim budynkiem z czer­wonej cegły, z ganku zbiegła Meg.

- Harry! - zawołała, kiedy zobaczyła, kto siedzi na przednim siedzeniu. - Ale super. Dobrze się czu­jesz?

- Czuję się doskonale - odparł pomimo pulsowa­nia w czaszce.

Tracy powiedziała spokojnie:

- Twój brat jest śmieszny, Meg, ale uparł się, żeby opuścić szpital. Kiedy tylko wróci do domu, kładzie się do łóżka i zostaje tam przez resztę dnia.

- Szarogęsisz się - mruknął.

- Nawet się nie domyślasz, jak bardzo - odpowie­działa.

Przyszło mu do głowy kilka rzeczy, które mógłby powiedzieć, żeby jej pokazać, gdzie jej miejsce, ale czuł się zbyt kiepsko, żeby choćby próbować.

Kiedy dotarli do Silverbridge, poczuł ulgę, że mo­że wsunąć się do własnego łóżka.

Tego popołudnia mieli kręcić scenę w holu klatki schodowej i Tracy pognała do charakteryzacji, kiedy tylko wróciła do Silverbridge. Potem, w kostiumie i odpowiednim makijażu, dołączyła do Jona w kory­tarzu od frontu. Czekała, aż ekipa oświetleniowców dokończy ostatnie poprawki na planie.

Jon zerknął na nią.

- Szukałem cię wcześniej.

- Rano odwiozłam Meg do Warkfield. Przestąpił z nogi na nogę.

- Słyszałem, że ona i Silverbridge mieli wczoraj wypadek. Czy nic jej nie jest?

- Nic. On musiał spędzić noc w szpitalu, ale dzisiaj wrócił z nami.

Na chwilę zapadło milczenie, a potem Jon ode­zwał się cicho:

- Nie zamierzam wtrącać się w twoje sprawy, Tra­cy, ale bardzo cię lubię, i nie chciałbym, żebyś cier­piała.

Tracy poczuła, jak jej ciało sztywnieje.

- Dziękuję, Jon, ale nie mam zamiaru cierpieć.

- Wydaje mi się, że możesz się zakochać w Silverbridge'u - mówił dalej z bardzo posępnym wyrazem twarzy. - A to błąd.

Zaczęła zaprzeczać jakimkolwiek uczuciom do Harry'ego, ale później zmieniła zdanie i zapytała:

- Dlaczego?

Jeden oświetleniowców krzyknął:

- Przesuń punktowy o piętnaście centymetrów w lewo.

- On jest taki jak reszta arystokratów - powiedział Jon z goryczą. - Robi, co chce, i do diabla z innymi ludźmi. Weźmy na przykład sprawę Dany Matthews. Z jego powodu popełniła samobójstwo.

Tracy pomyślała, że właśnie widzi najlepszy przy­kład klasowego systemu, o którym mówiła Gail. Jon najwyraźniej nie lubił Harry'ego, bo ten należał do wyższych sfer. Powiedziała cicho:

- Dana była narkomanką, Jon. Przedawkowała. - Przedawkowała, potem zadzwoniła do niego po pomoc, a on odmówił przyjazdu. Było o tym we wszystkich gazetach.

To nie może być prawda, pomyślała Tracy.

- Słuchaj - ciągnął Jon. - Silverbridge nic mnie nie obchodzi, ale obchodzisz mnie ty. Po prostu uważaj na niego, dobrze? Nie pozwól sobie zaangażować się uczuciowo.

Za późno na ostrzeżenia, Jon, pomyślała Tracy. Rozejrzała się po ślicznym pomieszczeniu, w którym stali.

Być może od zawsze było za późno.

- Będę to miała na uwadze - odpowiedziała. Skinął głową.

- Dobrze.

- Wszyscy do roboty - zawołał główny oświetlenio­wiec. - Możemy ruszać.

- Doskonale - powiedział Dave.

- Aktorzy na plan - zawołał Greg i Tracy z Jonem zajęli miejsca.

Kiedy popołudniowe zdjęcia dobiegły końca, Tra­cy poszła na obiad ze swoją ekipą, niemile zaabsor­bowana tym, co powiedział jej Jon.

Dlaczego Harry do niej nie pojechał?

To pytanie dręczyło jej umysł przez cały czas, kie­dy ona, Jon i reszta ekipy jedli obiad w busie. Tracy była tak cicha, że sprowokowała tym uwagę Lizy Moran.

- Kot odgryzł ci język, Tracy? - zapytała złośliwie starsza aktorka.

Tracy nie miała dobrego zdania o Lizie Moran. Ta kobieta miała skłonności i moralność goniącej się su­ki. Niejeden raz pozostali musieli czekać, ponieważ Liza zaszyła się gdzieś z jakimś facetem i nikt nie mógł jej znaleźć. Sally Walsh, współproducentka, przyjmowała zakłady, czy Liza zaliczy każdego nada­jącego się do tego mężczyznę na planie, zanim skoń­czą się zdjęcia.

Tracy odpowiedziała:

- Nie. Jest zupełnie nienaruszony. Może masz chęć zobaczyć?

- Chyba jakoś przeżyję bez oglądania twojego ję­zyka - odcięła się Liza tak samo jadowitym tonem jak wcześniej.

- Naprawdę? - W głosie Tracy zabrzmiała słodycz. - Zawsze tak się interesujesz mną i wszystkim, co ro­bię, więc myślałam, że może zainteresuje cię też mój język.

Kilkoro ludzi przy stole roześmiało się. Liza od sa­mego początku zdjęć starała się wprawić Tracy w za­kłopotanie. Jak dotychczas, za każdym razem załaziła jej za skórę.

Jon taktownie zaczął mówić Tracy o recenzji no­wego londyńskiego przedstawienia, którą tego ranka zobaczył w Timesie. Opowiedział zabawną historyjkę o jednej z gwiazd sztuki i Tracy z obowiązku zaśmia­ła się w odpowiedzi, ale nie był to całkiem szczery śmiech.

Zdjęcia przeciągnęły się aż do jedenastej i kiedy Tracy była wreszcie wolna, poszła głównymi schoda­mi na górę, żeby skrótem przez salon na piętrze do­trzeć do pokojów rodziny. Była wyczerpana i przy­gnębiona. W głowie jej było tylko spanie, a nie du­chy, kiedy otworzyła drzwi do salonu i weszła do środka.

Pokój tonął w głębokim cieniu, nie licząc pojedyn­czej zapalonej świecy na jednym z bocznych stolików Chippendale'a. Chwilę potrwało, nim oczy Tracy przystosowały się do ciemności i zobaczyła parę sie­dzącą razem na fotelu w stylu królowej Anny, obok stolika, na którym płonęła świeca. Charles wciąż miał na sobie strój do obiadu, ale Isabel była ubra­na w niebieską aksamitną luźną suknię i nocne pan­tofle. Jej długie kasztanowe włosy były związane wstążką, jak gdyby miała się kłaść do łóżka. Siedzia­ła mu na kolanach, z policzkiem wtulonym w jego ra­mię. Dłoń Charlesa łagodnie odsunęła włosy z jej czoła.

- Caroline ma pełne prawo pragnąć, żebym stąd odeszła - powiedziała głosem boleśnie drżącym od niewylanych łez. - Niesprawiedliwie gniewasz się na nią, Charlesie.

- Być może. - Jego szorstki ton podsumował te­mat Caroline. - Być może nawet oddała mi przysłu­gę, zmuszając do działania. - Przez chwilę jego dłoń łagodnie podtrzymywała głowę Isabel, zmuszając ją do uwagi. - A teraz posłuchaj uważnie, najmilsza.

Oto, co musimy zrobić. Dziś po południu posłałem Ruperta do Southampton, żeby kupił ci bilet na sta­tek do Bostonu. Mam tam krewnych, u których mo­żesz się zatrzymać, kiedy będziesz czekała, aż do cie­bie dołączę.

Na te słowa wyprostowała się i spojrzała mu w twarz.

- Nie, Charlesie. Pojadę do Ameryki, jeżeli tego właśnie pragniesz, ale twoje miejsce jest tutaj. - Jej ochrypły głos zabrzmiał bardzo stanowczo. - Nie oderwę cię od twojego domu i rodziny.

Nastała długa cisza, kiedy ich spojrzenia się spo­tkały. Tracy stała tak cicho, że prawie bez tchu. Wreszcie Charles odezwał się:

- Nie jestem sentymentalny, Isabel. Nie myśl, że wykonuję jakiś niezwykły, nieprzemyślany, roman­tyczny gest, którego będę żałować następnego dnia. W rzeczy samej jest dokładnie odwrotnie. Bez litości przedkładam swoje własne, osobiste szczęście po­nad mój dom i moją rodzinę. To jest świadomy wy­bór, taki, na który musisz mi pozwolić.

Jego głos był bardzo spokojny i bardzo poważny, a ciemne oczy wydawały się wwiercać w głąb jej du­szy. Po chwili szyja Isabel pochyliła się w geście pod­dania, niczym wytworna łodyga lilii, a jej głowa raz jeszcze spoczęła na ramieniu Charlesa. Położył dłoń na jej karku i powiedział:

- Kiedy wróciłem z wojny i zastałem cię tutaj... to było tak, jakbym odnalazł cząstkę siebie, której bra­kowało mi przez całe życie. Wiedziałem to od pierw­szej chwili. Caroline, dzieci... oni wydawali mi się ni­czym zjawy. Dostrzegałem tylko ciebie.

Do uszu Tracy dobiegł chropawy głos Isabel:

- Wiem. Ja czułam tak samo. Charles oparł policzek ojej włosy.

- Kiedy jestem z tobą, czuję spokój. Jeżeli pozwo­lę ci odejść, nigdy już nie zaznam spokoju.

Światło świecy zamigotało na sygnecie, który Charles nosił na prawej dłoni. Pierścień wyglądał znajomo i Tracy natychmiast zdała sobie sprawę z te­go, że Harry nosi dokładnie taki sam.

Charles mówił dalej głosem pełnym zadumy:

- Być może gdybym nie pojechał na wojnę i wi­dział tylu umierających ludzi, byłbym mniej bez­względny. Ale wiem, jak krótkie może być życie, i nie chcę spędzić reszty swojego na żałowaniu, że cię straciłem.

Przeciąg sprawił, że płomień pojedynczej świecy zadrgał przez moment, okrywając parę cieniem, ale potem się uspokoił i Tracy mogła widzieć ich znowu. Isabel zapytała:

- A co z twoimi dziećmi?

Jego twarz przybrała wyraz, który Tracy zaczynała uważać za minę dowódcy.

- Wyznaczę swojego kuzyna George'a na kuratora dla Williama. George pracował dla mnie w Silverbridge w czasie wojny i zna posiadłość równie dobrze jak ja. Będzie pod dostatkiem pieniędzy, żeby za­dbać o chłopców i o Caroline; niczego im nie brak­nie.

Jego władczy ton jasno dawał do zrozumienia, że Charles uważa ten konkretny temat za zamknięty. Ale Isabel nie dała za wygraną.

- Braknie im ojca - powiedziała łagodnie. Jego odpowiedź była ostateczna.

- Braknie im ojca, nawet jeżeli pozostanę. Moje ciało może przebywać tu, w Silverbridge, ale moje serce będzie martwe...

Uniosła twarz i Tracy po raz pierwszy zobaczyła łzy błyszczące na jej policzkach.

- Ależ Charlesie... cóż ty będziesz robił w Amery­ce? Ja po prostu nie potrafię wyobrazić sobie ciebie nigdzie indziej, tylko tu.

Odpowiedział pewny siebie.

- Zbiję majątek i zbuduję wspaniały dom dla cie­bie i naszych dzieci.

Po chwili Isabel roześmiała się drżąco.

- Zapewne tak zrobisz.

Uśmiechnął się i przesunął palcem po jej nosie.

- Oczywiście, że tak zrobię. - Jego twarz spoważ­niała. - Może nie będziemy w stanie się pobrać, Isa­bel. To do Caroline będzie należała decyzja, czy chce się ze mną rozwieść, czy nie; nie będę naciskał w tej sprawie. Ale w nowym kraju nikt nie musi znać mo­jego poprzedniego małżeńskiego statusu. Nie ma powodu, żebyś nie cieszyła się szacunkiem i pozycją należnymi mojej żonie.

I znów nuta pewności siebie wyraźnie zabrzmiała w jego głosie.

Isabel westchnęła.

- Nie powinnam ci na to pozwolić, ale zbyt cię ko­cham, żeby cię powstrzymywać.

- Nie zdołałabyś mnie powstrzymać, nawet gdybyś tego chciała - odparł z rozbawieniem.

Odsunęła się od niego.

- Mogłabym odmówić wyjazdu do Bostonu. To by cię powstrzymało.

Jego rozbawienie wzmogło się.

- Porwałbym cię.

- Nie ośmieliłbyś się - odparowała. Pocałował ją w czoło.

- Nie sprzeczaj się, moja najmilsza. Nie możemy dalej spotykać się o północy tak jak teraz, a muszę mieć pewność, że rozumiesz, co masz zrobić.

Jej chwilowa uraza ulotniła się.

- Słucham.

- Powiedziałem swojemu sekretarzowi, żeby wy­kupił dla ciebie miejsce na statku do Bostonu. Da­łem mu też list do mojego kuzyna, Stephena Olivera, z instrukcją, żeby wysłał go najbliższym dostęp­nym statkiem do Ameryki. Stephen powinien otrzy­mać go przed twoim przyjazdem.

- Czy ty znasz tego kuzyna, Charlesie? - Isabel spytała przyciszonym głosem.

Płomień świecy zalśnił na jego złotych włosach, kiedy potrząsnął głową.

- Nigdy go nie spotkałem. Tamta gałąź rodziny przebywa w Ameryce jeszcze od czasów przed zbun­towaniem się kolonii. Stephen jest właścicielem kwitnącego przedsiębiorstwa okrętowego w Bosto­nie i wiele razy mieliśmy powód do prowadzenia ko­respondencji. Wiem, że zadba o twoje bezpieczeń­stwo do czasu, aż będę mógł do ciebie dołączyć.

Troska wyraźnie malowała się na twarzy Isabel, ale dziewczyna powiedziała tylko:

- Dobrze.

- Nie przejmuj się Stephenem Oliverem - nakazał Charles. - Poinstruowałem Ruperta, żeby kupił tak­że bilet dla siebie, by móc ci towarzyszyć do Bosto­nu. Kiedy przybędziesz do tego miasta, on otworzy dla ciebie konto bankowe, nie będziesz więc zależ­na od Stephena.

- Nie musisz wysyłać ze mną biednego pana Hol - ta, Charlesie - zaprotestowała Isabel. - Doskonale poradzę sobie sama.

Na jego twarzy znów pojawiła się mina dowódcy.

- Nie popłyniesz statkiem do Ameryki bez eskorty. Najwyraźniej Isabel rozpoznała ten wyraz twarzy równie dobrze jak Tracy, gdyż zaprzestała protestów i zamiast tego zapytała:

- Jak długo to potrwa, nim będziesz mógł do mnie dołączyć?

- Dwa miesiące, jak sądzę. Mam mnóstwo kwestii prawnych do załatwienia tutaj, nim będę mógł wyje­chać.

Ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała mu w oczy.

- Czy jesteś pewien, że chcesz to zrobić?

Jego mina była całkowicie poważna, kiedy od­rzekł:

- Bardziej pewien niż czegokolwiek w całym mo­im życiu.

Przyciągnął ją do siebie i zatopił wargi w jej wło­sach.

Niczym lunatyk Tracy cicho podeszła do drugich drzwi, dostała się do części mieszkalnej i zostawiła ich tam, samych.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Umysł Tracy był tak podekscytowany tym, co usłyszała i zobaczyła tego dnia, że nie spodziewała się zaznać wiele snu. Jej ostatnią myślą przed zapad­nięciem w sen było: Nie usnę przez całą noc.

Następne, co do niej dotarło, to był poranek.

W drodze na śniadanie zajrzała przez wąską szpa­rę w drzwiach do pokoju Harry'ego i zobaczyła ster­tę koców, spod której wystawała strzecha płowych włosów. Palce ją zaswędziały, żeby odsunąć mu te włosy z twarzy, ale właścicielka małego czarnego łeb­ka spoczywającego na poduszce obok głowy Har­ry'ego wyraźnie miała coś przeciwko temu. Wrogie spojrzenie zielonych oczu Ebony niosło nieomylny przekaz: „Precz stąd”.

Tracy zeszła schodami do kuchni, gdzie, zaskoczo­na, zastała Tony'ego, ubranego w kolejny garnitur z Savile Row i szary jedwabny krawat. Popijał kawę przy stole.

- Wcześnie wstałeś - powiedziała.

- Jestem umówiony na śniadanie z klientem - od­parł, uprzejmie wstając, kiedy weszła. - Ale po pro­stu nie potrafię wyjść z domu bez filiżanki kawy, więc zaparzyłem dzbanek. Poczęstuj się.

- Dziękuję. - Tracy nalała sobie trochę kawy i oparła się o blat, wpatrując w Tony'ego, który z po­wrotem usiadł przy stole. Jego niebieskie oczy zabły­sły nieco, kiedy się jej przyjrzał.

- Moje gratulacje - powiedział. - To niemały wy­czyn pojawić się rankiem bez makijażu i wciąż wyglą­dać tak pięknie.

Tracy zignorowała komplement, popatrzyła uważ­nie na Tony'ego i powiedziała:

- Czy wiesz, że ktoś majstrował przy hamulcach w samochodzie Harry'ego? To dlatego zawiodły i Harry miał ten okropny wypadek.

Niedowierzaniu malującemu się na twarzy To­ny'ego nie dało się niczego zarzucić.

- Ktoś majstrował przy hamulcach? Jesteś pewna, Tracy? Dlaczego, u licha, ktoś miałby chcieć zrobić coś takiego?

- Miałam nadzieję, że ty będziesz mógł odpowie­dzieć na to pytanie.

Jego niedowierzanie wzrosło.

- Ja? Dlaczego miałabyś tak pomyśleć?

- Jesteś jego bratem.

- Jestem jego bratem, nie stróżem. - Wyraz jego twarzy nagle się zmienił. - A właściwie to kto ci po­wiedział, że majstrowano przy hamulcach? Czy to nie przypadkiem łan Poole?

Tracy upiła łyk kawy.

- Tak.

Tony prychnął.

- Cóż, no to wszystko jasne, łan chroni własny ty­łek. To on dbał o ten samochód i najwyraźniej prze­oczył to, że hamulce wymagały wymiany. Nie ma jed­nak odwagi się do tego przyznać, więc wymyślił tę hi­storyjkę o majstrowaniu przy hamulcach.

Tracy powiedziała niewzruszenie:

- Harry mu wierzy. Kolejne prychnięcie.

- Oczywiście, że mu wierzy, łan należy do magicz­nego kręgu przyjaciół Harry'ego, którzy nigdy nie mogą zrobić nic złego.

Tracy wypiła kolejny łyk kawy i uważnie spojrzała na Tony'ego znad filiżanki.

- Komendant straży pożarnej sądził, że ogień w stajni został podłożony. Czy to nie wydaje się dziw­ne, że dwa podejrzane „wypadki” następują w tak krótkim odstępie czasu?

Tony wytarł usta lnianą serwetką.

- Dochodzenie straży nie przyniosło dowodów na podpalenie. Z tego, co mówił mi Harry, komen­dant oparł swoje podejrzenie na pustej puszce po nafcie, którą znalazł w stajni. Nie zdziwiłbym się ani trochę, gdyby Ned Martin miał mały piecyk naf­towy, z którego korzystał, kiedy musiał spędzać noc w stajni. Bez wątpienia on albo ktoś inny był nie­ostrożny i nafta się zapaliła.

- Harry powiedział, że nie pozwala, żeby jakiekolwiek łatwopalne płyny znajdowały się w pobliżu staj­ni.

- Powiedział to też komendantowi straży. - Tony odłożył serwetkę na stół. - A Ned Martin to jeszcze jeden z ludzi z kręgu Harry'ego, więc mojemu bratu nigdy nie przyszłoby do głowy go przepytać. Ale ko­mendant straży nie mógł znaleźć niczego więcej, co by wskazywało, że ogień został podłożony celowo, i zaklasyfikował to jako wypadek.

Tony wydawał się szczery, ale Tracy wiedziała, że dobry aktor potrafi zagrać z przekonaniem każdą scenę. Powiedziała:

- Najwyraźniej nie jesteś pod wrażeniem przyja­ciół twojego brata.

Tony oparł się na krześle.

- Lojalność to wspaniała rzecz, ale Harry mocno przesadza. A ja podważam sens zaprzyjaźniania się Z ludźmi spoza swojej klasy. Ludzie tacy jak łan Poole i Ned Martin postrzegają Harry'ego jako źródło dochodów. Im więcej mogą od niego uzyskać, tym le­piej. On nie ma dosyć pieniędzy, żeby kupić nowy sa­mochód, ale wiem na pewno, że pożyczył łanowi pie­niądze na rozruch jego warsztatu. I łan musi mu to spłacać.

I znowu to samo, kwestia sfer. Tracy powiedziała defensywnie:

- Uważam, że lojalność i wielkoduszność to cechy godne podziwu.

- Tak, u psa - odparował Tony. - Mężczyzna po­winien bardziej wnikliwie osądzać, komu zaufać. Proszę, nie zrozum mnie źle. Kocham Harry'ego. I dlatego, że go kocham, nie znoszę patrzeć, jak stale brakuje mu pieniędzy. Gdyby tylko sprzedał ziemię Mauleyowi, byłby urządzony do końca ży­cia. A Silverbridge nadal byłoby jedną z najświetniejszych posiadłości w kraju. Kiedy Harry będzie miał pieniądze na odrestaurowanie ogrodów i po­czynienie niezbędnych napraw w zabudowaniach, będzie to jeden z najpiękniejszych domów w całej Anglii.

- Ale on lubi rolnictwo - powiedziała Tracy. - Je­żeli sprzeda całą ziemię uprawną, nie będzie miał pracy.

Coś zabłysło w niebieskich oczach Tony'ego.

- Wydaje się, że bardzo dobrze go rozumiesz. Tracy nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Tony uśmiechnął się szeroko.

- Cóż, to dobrze dla Harry'ego. Jesteś zdecydowa­nie lepsza niż Dana Matthews. Ona miała pieniądze, ale była stuknięta. A inna poważna sympatia Harry'ego pochodziła z jednej z najlepszych angielskich rodzin, ale jej ojciec był jeszcze bardziej spłukany niż Harry. Harry poszedł po rozum do głowy na miesiąc przed ślubem i odwołał go. Ale ty, z drugiej strony, jesteś piękna, szykowna i bogata. Być może Harry nareszcie dobrze trafił.

Tony wstał.

Tracy miała ochotę palnąć go w twarz.

- Czy zamierzasz mnie obrazić, czy jesteś tylko głupi?

- I do tego jesteś bystra - powiedział Tony z apro­batą. - Nie zrozum mnie źle, panno Collins. Przez cały czas ci kibicuję.

Podszedł do drzwi, ale zanim wyszedł, odwrócił się, żeby dodać jeszcze jedno:

- Postarasz się nakłonić go do sprzedaży tej ziemi, prawda?

I odszedł.

Harry pojawił się w kuchni pół godziny po wyjściu Tracy. Nadal bolała go głowa, ale zaaplikował sobie aspirynę i pomyślał, że wszystko będzie dobrze, jeże­li tylko nie spróbuje jeździć konno.

Był rozczarowany, że minął się z Tracy, ale też za­skoczony i zadowolony, że zastał w kuchni Meg. Sie­działa przy stole, przed nią stała miska płatków i al­bo Meg nabrała sobie mało płatków kukurydzia­nych, albo naprawdę trochę zjadła.

- Dzień dobry, milordzie - odezwała się pani Wil­son, kiedy już psy zgotowały mu znacznie głośniejsze powitanie. - Jajecznica na bekonie i smażone pomi­dory?

To było jego zwyczajowe śniadanie, ale nie wie­dzieć czemu, jego żołądek zaprotestował na myśl o całym tym jedzeniu.

- Nie, dziękuję, pani Wilson. Zjem tylko trochę grzanek.

- Wyglądasz okropnie blado, Harry - powiedziała Meg. - Jesteś pewien, że masz się dostatecznie do­brze, żeby wstawać?

- Czuję się świetnie - odparł.

Posłała mu sceptyczne spojrzenie, ale nie odezwa­ła się słowem. Zamiast tego zanurzyła łyżkę w misce, napełniła ją płatkami i zjadła je.

Dzięki Ci, Boże, pomyślał Harry.

- Nie musisz tak na mnie patrzeć - powiedziała Meg.

Pani Wilson przyniosła mu filiżankę kawy i dołą­czył do Meg przy stole. Marshal i Millie, zamiast po­wrócić na swoją kanapę, usiadły po obu jego stro­nach, z nadzieją zadzierając uszy.

Pani Wilson postawiła na stole talerz z cynamono­wymi grzankami z rodzynkami. Harry dał każdemu spanielowi po pół kromki.

- Strasznie pan rozpieszcza te psy, milordzie - po­wiedziała pani Wilson.

- Dziecko czy zwierzę, które nie jest rozpieszcza­ne, nie jest kochane - odparł ugodowo Harry i ugryzł kawałek grzanki, która mu została.

- Ja nie byłam rozpieszczana - odezwała się bun­towniczo Meg.

Harry spojrzał na twarz siostry i poczuł, jak ból ściska mu serce.

- Ja cię rozpieszczam - powiedział. - Popatrz tyl­ko, jak pozwalam ci leniuchować. Żadnej szkoły, żadnej pracy. Wszystko, co robisz przez cały dzień, to przyglądanie się, jak kręcą film. Jeżeli to nie jest roz­pieszczanie, to nie wiem co.

- Jestem chora, dlatego nie chodzę do szkoły - od­cięła się Meg. - Żadna szkoła mnie nie przyjmie. Wszystkie się boją, że umrę.

Wyglądała tak krucho w swoim niebieskim swe­trze. Harry wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. To było jak trzymanie zawiniątka z kośćmi.

- Nie umieraj, Meggie. Utrata ciebie złamałaby mi serce. Przepraszam, że nie poświęcałem ci więcej uwagi, kiedy byłaś mała. Ale kocham cię i chcę, żeby ci się polepszyło.

Meg spuściła oczy, kiedy powiedział, że mu przy­kro, ale podniosła je znowu, gdy skończył mówić. Po­słała mu tak nieśmiałe i pełne nadziei spojrzenie, że prawie zebrało mu się na łzy.

- Czy ty mnie naprawdę kochasz, Harry? Podniósł jej dłoń do ust i pocałował.

- Bardzo cię kocham. Jesteś moją siostrą, Meg. Zrobiłbym wszystko, co tylko możliwe, żeby ci po­móc.

- Czy pójdziesz ze mną dzisiaj popatrzeć, jak fil­mują? - zapytała.

Harry miał milion rzeczy, które musiał zrobić, i kolejny milion rzeczy, które chciał zrobić. Popatrzył w jej pełne nadziei oczy i odparł:

- Oczywiście, pójdę.

Ekipy oświetleniowców i techników rozstawiały sprzęt w salonie i miały być gotowe dopiero po lun­chu, więc Harry wykorzystał ten czas, żeby zejść do stajni. Na widok koni wyprowadzonych na padoki ogarnęło go znajome poczucie zadowolenia. Pendleton zobaczył go z daleka i czekał teraz przy ogro­dzeniu na zwyczajową daninę. Harry wyjął z kieszeni kostkę cukru, pogładził łeb konia, wyrównał mu grzywę i ruszył dalej do ujeżdżalni, gdzie Ned dosia­dał klaczy lady Anisdale.

Marita była wierzchowcem przeznaczonym do wszechstronnego konkursu konia wierzchowego. Maria Anisdale przysłała ją do Harry'ego na trening. Klacz bardzo dobrze radziła sobie w częściach kon­kursu obejmujących jazdę przełajową i skoki na par - kurze, ale traciła punkty przy ujeżdżeniu.

Harry przez chwilę stał w milczeniu, przyglądając się, jak klacz biegnie zebranym galopem po dwudzie­stometrowym okręgu.

- Ściągnij bardziej jej łopatki - polecił, a potem znów obserwował w milczeniu. - Wygląda znacznie lepiej - powiedział w końcu. - Naprawdę podstawia tę nogę pod tułów.

Ned zwolnił krok konia do kłusa, a potem do stę­pa. Zatrzymał się przed Harrym, który poklepał spo­coną kasztanową szyję Marity i powiedział:

- Wyjeżdża w przyszłym tygodniu, więc będziemy musieli się troszczyć o jednego konia mniej.

Ned odpiął kask i zdjął go z głowy, wystawiając kręcone brązowe włosy na pochmurną pogodę.

- Czy rozmawiałeś z firmą ubezpieczeniową?

- Tak - odpowiedział Harry, a jego głos zabrzmiał bardziej szorstko niż zazwyczaj. - A oni zamierzają się ociągać, bo pożar mógł być podpaleniem. Właści­wie to odniosłem wrażenie, że uważają, że mogłem sam podłożyć ogień.

- To po prostu śmieszne - powiedział stanowczo Ned. - Dlaczego miałbyś spalić własną stajnię, budy­nek zaliczony do zabytków.

- Doskonałe pytanie. Poleciłem mojemu radcy prawnemu, żeby je zadał firmie ubezpieczeniowej. Ja nie mam do nich cierpliwości. Typek, z którym rozmawiałem przez telefon, tak mnie rozzłościł, że odłożyłem słuchawkę.

Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Lepiej odłożyć słuchawkę, niż powiedzieć im, co o nich myślisz. - Zsunął się z siodła. - Ułoży się, Harry. - Popatrzył z troską na swojego chlebodawcę.

- A jak ty się czujesz? Jesteś pewien, że nie lepiej by­łoby, gdybyś został w łóżku? Słyszałem, że miałeś pa­skudne wstrząśnienie mózgu. - Jego piwne oczy zmrużyły się, kiedy przyglądał się twarzy Harry'ego.

- Jesteś o wiele za blady. Harry skrzywił się.

- Czuję się dobrze.

Ned zaczął prowadzić klacz po dziesięciometro­wym okręgu wewnątrz maneżu, żeby ochłonęła. Har­ry oparł ręce na ogrodzeniu i odezwał się spokojnie:

- łan Poole powiedział mi, że doszło do wypadku, bo ktoś przeciął przewody hamulcowe.

Ned stanął jak wryty, a klacz stanęła wraz z nim.

- Mówisz poważnie?

- łan mówił zupełnie poważnie. Najwyraźniej nie ma co do tego wątpliwości. Samochód był na prze­glądzie trzy tygodnie wcześniej, łan sprawdził ha­mulce i były w porządku. Powiedział mi też, że obej­rzał je po wypadku i nie były wystrzępione, tak jak na skutek zużycia. Zostały całkiem wyraźnie prze­cięte.

- Mój Boże. - Marita trąciła Neda w ramię, a on ją zignorował. - Czy powiedziałeś o tym policji?

- Jeszcze nie.

- Musisz im powiedzieć, Harry. To brzmi tak, jak­by ktoś postanowił cię wykończyć. - Ned odgarnął sobie z czoła wijący się kosmyk włosów. - Ale kto? - Z zakłopotaniem potrząsnął głową. - Ty nie masz wrogów. Nie łapię tego.

Harry powiedział żartobliwym tonem:

- Nie mogę nawet podejrzewać moich rywali z za­wodów. Wszyscy wiedzą, że wycofuję Pendletona i że wypadam z konkurencji do czasu, aż jakiś inny z mo­ich koni dostanie się do grandprix.

- To nie jest zabawne, Harry - wybuchnął Ned. - Musisz coś zrobić. Nie możesz tak po prostu siedzieć sobie i czekać, aż ten maniak znowu uderzy.

Klacz parsknęła niecierpliwie i Ned znowu zaczął ją prowadzić po okręgu.

- Co mi proponujesz zrobić? - zapytał Harry.

- Idź na policję - odpowiedział Ned bez wahania. Harry stanowczo zaprzeczył ruchem głowy.

- Policja będzie tak samo bezradna jak my. A wła­ściwie to jeżeli zostaną w to wciągnięci, mogą wystra­szyć drania. - Twarz Harry'ego stężała. - Tego nie chcę. Chcę się dowiedzieć, kto spalił moją stajnię. I dowiem się tego, Ned. Przysięgam.

Ned odpowiedział dziwnym tonem:

- Z pewnością zamach na twoje życie jest ważniej­szy niż zamach na stajnię.

Harry niecierpliwie machnął ręką.

- Chcę, żebyś zachował wzmożoną czujność, Ned. Konie mogą być kolejnym celem.

- Dobrze. Będę sypiał na dole, tam, gdzie one.

- Trzymaj swoją strzelbę myśliwską pod ręką. Dwaj mężczyźni popatrzyli jeden na drugiego.

- Jezu, Harry, nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Dlaczego któryś spośród wszystkich drani na świecie miałby dybać na ciebie?

Ponieważ jestem właścicielem Silverbridge, a ktoś inny go pragnie.

Nie powiedział jednak tego głośno. Nie miał żad­nego dowodu, tylko podejrzenie. Zadowolił się po­wtórzeniem raz jeszcze:

- Nie wiem, Ned, ale mam zamiar się dowiedzieć.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Meg chciała, żeby Harry zjadł lunch z ekipą w busie firmy cateringowej.

- To fajne, Harry - powiedziała, kiedy spotkała się z nim na trawniku przed domem. - Powinieneś po­starać się poznać tych ludzi. Chyba nie chcesz, żeby pomyśleli, że jesteś snobem, prawda?

Harry'ego nie interesowało ani trochę, co pomyślą o nim filmowcy, ale obchodziła go siostra. . - Zjem, jeżeli obiecasz, że też coś zjesz - powie­dział.

- Dobrze.

- I nie mam tu na myśli pół kubka zupy, Meg. Mam na myśli coś konkretnego.

Jej oczy zabłysły gniewem.

- Co rozumiesz przez konkretne? Nie będę jeść czerwonego mięsa.

- Nie dbam o to, co zjesz: makaron, kanapkę, sa­łatkę z kurczaka... o ile tylko to jest konkretne jedze­nie. Umowa stoi?

- To szantaż - zaprotestowała.

Harry dotknął jej nosa i uśmiechnął się.

- Wiem.

Niechętnie, lecz uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- Okej, umowa stoi.

Harry miał gorącą nadzieję, że Tracy będzie na lunchu. Jeżeli będzie mógł na nią patrzeć, rozma­wiać z nią, to konieczność bycia uprzejmym dla gru­py ludzi, których nie zna, nie wydawała się już tak okropnie uciążliwa.

Jego oczy odnalazły ją w chwili, kiedy wszedł do busa z talerzem jedzenia. To tak jak magnes od­najduje północ, pomyślał kwaśno. Tracy nie mogła się znaleźć nigdzie w jego pobliżu, żeby natychmiast o tym nie wiedział.

- Cześć wszystkim - odezwała się Meg. - To jest mój brat, lord Silverbridge. Przyszedł, żeby zjeść z nami dzisiaj lunch.

Spojrzenie, jakie mu posłała, było tak pełne szczę­ścia i dumy, że postanowił być najbardziej czarujący, jak potrafi. Uśmiechnął się do ludzi przy stole i po­wiedział tylko z leciutką nutą lekceważenia:

- Witam. Przepraszam, ostatnio byłem tak zajęty, że nie miałem okazji wstąpić i spotkać się z państwem.

Pomieszane głosy odpowiedziały: „Milo pana wi­dzieć, milordzie” i „Witamy w domu wariatów” oraz szeregiem innych powitań.

Niestety, miejsca po obu stronach Tracy były zaję­te, ale osoba siedząca naprzeciwko niej wstała i po­wiedziała:

- Skończyłam, milordzie, jeżeli chciałby pan zająć moje miejsce.

Harry odwdzięczył się tej dobrej duszy serdecz­nym „Dziękuję”.

Meg poszła, żeby zająć wolne miejsce o jedno krzesło dalej, a Harry postawił jedzenie na stole, usiadł i spojrzał na Tracy.

- Czy jesteś pewien, że powinieneś tu być? - zapy­tała. - Jesteś strasznie blady.

Słuchanie, jak jest blady, zaczynało go już mierzić.

- Czuję się świetnie.

Jonathan Melbourne, który siedział po lewej stro­nie Tracy, odezwał się z wyzywającą nutą wyczuwal­ną w jego dźwięcznym głosie:

- Nędznie tu, milordzie?

Harry napotkał spojrzenie gniewnych, orzecho­wych oczu aktora i pomyślał, że wie, co mu nie daje spokoju. Jon zapewne sam interesował się Tracy i nie podobało mu się, że może mieć arystokratycznego rywala.

Masz pecha, staruszku, pomyślał Harry i posłał mu promienny uśmiech.

- Ani trochę. Meg mówiła mi, że zarówno jedze­nie, jak i towarzystwo są znakomite. Przyszedłem za­kosztować jednego i drugiego.

Tracy spojrzała na jego talerz, na którym znajdo­wała się mała porcja makaronu i zielonej sałaty.

- Nie jesz zbyt wiele.

Zabrzmiało to niemal po macierzyńsku, co u ja­kiejkolwiek innej kobiety rozzłościłoby go niesłycha­nie. Ale u niej uznał to za czarujące.

Wzruszył ramionami.

- Nie jestem specjalnie głodny. - Zerknął na sio­strę. - Czy zechciałabyś przedstawić mnie zebranym, Meggie?

Meggie promieniała.

- Oczywiście. - Natychmiast obróciła się do najbli­żej siedzącej osoby i oznajmiła: - To jest Liza Moran, jedna z aktorek.

Liza Moran wyglądała na trzydzieści lat, miała za­pewne czterdzieści, i spoglądała na niego w sposób, który wydał mu się aż nadto znajomy. Normalnie od razu zmroziłby ją wzrokiem, ale przyrzekł sobie, że będzie uroczy, więc uśmiechnął się i powiedział:

- Jak się pani miewa?

- To przyjemność poznać pana, lordzie Silverbrid - ge. - Jej głos był chropawy, a łakome spojrzenie jej oczu stało się jeszcze bardziej wyraźne.

Meg mówiła dalej:

- A to jest Kim Hamilton, skrypterka.

Kim była ubrana w sweterek bliźniak i tweedową spódnicę. Harry powiedział przepraszająco:

- Muszę się przyznać do kompletnej ignorancji, je­żeli chodzi o kręcenie filmów, pani Hamilton. Może zechciałaby pani opowiedzieć mi, czym zajmuje się skrypterka?

Kim oświeciła go z radością, a potem Meg konty­nuowała przedstawianie mu rozmaitych aktorów i aktorek oraz ludzi, pełniących tak osobliwe funkcje jak asystent kamery, pracownik obsługi planu i głów­ny oświetleniowiec.

Mógłby to być naprawdę przyjemny lunch, gdyby nie Liza Moran, która wciąż rzucała mu kuszące uwagi i spojrzenia. Nie była w tym subtelna, a on ro­bił, co tylko mógł, żeby odparowywać jej komenta­rze. Nigdy nie potrafił znieść kobiet jej pokroju, a jeszcze trudniej było ją znosić w obecności Tracy, która przez większość czasu ignorowała Harry'ego i gawędziła z Jonem Melbourne'em.

Mnie nie zwiedzie, powiedział sobie Harry. Jest tak samo świadoma mojej bliskości, jak ja jestem świadom jej.

Postanowił zrobić eksperyment. Skupił się i pomy­ślał: Tracy, spójrz na mnie.

Był wstrząśnięty do głębi, kiedy jej oczy niemal na­tychmiast odwróciły się od Jona i napotkały jego wzrok.

Nim Harry wszedł do domu, żeby przyglądać się kręceniu zdjęć, pękała mu głowa. Dobrnął na górę do łazienki, żeby połknąć jeszcze trzy aspiryny, ale czuł się dosyć kiepsko, kiedy dołączył do Meg przy klatce schodowej.

Miejscem firmowania dzisiejszej sceny był wielki salon. Pomieszczenie to zbudowano jako kaplicę, ale w osiemnastym wieku mieszkający tu hrabia za­mienił ją na olbrzymią reprezentacyjną salę balową, dodając od południowej strony wykusz z weneckim oknem. Był to elegancki, wytworny i piękny pokój o bladoniebieskich ścianach obitych adamaszkiem, z jedwabnymi kotarami w pasującym kolorze i bez­cennymi meblami Chippendale'a. Dywan o zawiłym wzorze, naśladującym ten na suficie, został wynie­siony. Odsłaniało to intarsjowaną drewnianą podło­gę, którą wytwórnia oczyściła i wypolerowała do po­łysku. Antonio Zucchi namalował niegdyś na suficie medaliony z porami roku i scenami mitologicznymi, Thomas Carter wyrzeźbił gzyms nad kominkiem, a Matthew Boulton skonstruował wysokie kandela­bry, stojące w czterech rogach salonu. Dwa portrety pędzla van Dycka, dwa pejzaże Claude'a, portret praprababki Harry'ego namalowany przez Gainsborougha - wszystko, co Harry oddał National Trust, żeby pokryć wydatki po śmierci ojca - zdobiły nie­bieskie adamaszkowe ściany wraz z olbrzymim, ba­rokowym złoconym lustrem i piece de resistance sa­lonu, obrazem przedstawiającym Silverbridge, na­malowanym w osiemnastym wieku przez Canaletta. Harry walczył o zatrzymanie tego ostatniego obra­zu, wycenionego na dziesięć milionów funtów, i wy­grał.

Obrazy z północnej ściany zostały zdjęte, a sama ściana zupełnie zakryta tkaniną, przed nią zaś wznie­siono rusztowanie, zapełnione światłami i kamera­mi. Zdjęto wielki kryształowy żyrandol pośrodku su­fitu, przed laty podłączony do prądu, a w jego miej­sce zawieszono staroświecki żyrandol ze świecami, którego Harry nie poznawał. Za wszystkimi oknami zwisały kotary do zaciemniania.

W salonie stało pełno kamer i sprzętu dźwiękowe­go i patrząc na masę kabli i wyposażenia, Harry zro­zumiał, dlaczego ekipa filmowa była taka zadowolo­na z olbrzymiej sali balowej w Silverbridge.

- Filmują scenę balu - Meg szepnęła mu do ucha, a on nieznacznie skinął głową. Aspiryna nie poradzi­ła sobie jeszcze z jego bólem głowy.

- Jesteśmy gotowi - zawołał mężczyzna, który od­powiadał za oświetlenie.

- Świetnie - odparł Dave Michaels. - Greg, mo­żesz zwołać aktorów?

Wysoki i chudy młody mężczyzna z kucykiem przemaszerował przed Harrym i poszedł w stronę sa­lonu od frontu. Zaraz potem grupki ludzi ubranych w kostiumy z epoki zaczęły napływać do sali balowej. Ku swemu całkowitemu zaskoczeniu Harry stwier­dził, że wielu z nich rozpoznaje.

- Przyszedł pan na nas popatrzeć, co nie, milor­dzie? - zapytała żona jednego z jego dzierżawców.

Harry'emu opadła szczęka, kiedy ujrzał twarz pod brązową peruką.

- Dobry Boże. Elsie. Co ty tutaj robisz ubrana w tę perukę?

Zaczerwieniona twarz Elsie Morton rozpromieni­ła się.

- Jestem w filmie, milordzie. Wytwórnia wywiesiła ogłoszenie we wsi, że szukają statystów, no to jestem.

Kiedy Elsie poszła do sali balowej, kobieta, która wydawała się wszystkim kierować, zapytała głośno:

- Czy wszyscy tancerze dostali mikrofony?

- To Jill Brown, choreograf - powiedziała Meg bratu. - Michael Hudson, reżyser dźwięku, chciał, żeby sfilmowano taniec razem z dialogami. Jill mu­siała wyposażyć wszystkich aktorów w mikrofony, przez które będą słyszeli muzykę, żeby mogli utrzy­mać rytm. Potem Michael nagra dialogi i muzykę na osobne ścieżki.

Harry spojrzał na siostrę ze zdumieniem.

- Ty naprawdę sporo się o tym nauczyłaś, Meggie. Jej uśmiech był wspaniały.

- Uważam, że to jest fascynujące.

W czasie, gdy rozmawiali, nadeszła ośmioosobowa orkiestra i zajęła miejsce przed portretem Gainsborougha. Choreografka zaczęła ustawiać tancerzy przed Canalettem; mężczyźni stanęli w szeregu na­przeciwko kobiet. Dave Michaels zapytał ze swojego miejsca za jedną z kamer:

- Gdzie są Tracy i Jon?

- Greg po nich poszedł - odkrzyknął ktoś. - Po­winni tu być za moment.

- Już tu jesteśmy - odpowiedział głos Jona Melbourne'a. Aktor otarł się o Harry'ego, za nim zaś bar­dziej statecznie szła Tracy, która wyglądała na zasko­czoną jego widokiem.

Harry jeszcze nigdy nie widział jej w kostiumie i kiedy na nią spoglądał, poczuł się tak, jakby coś ści­snęło mu wnętrzności. Tracy miała na sobie empiro­wą jasnoniebieską satynową suknię balową, wyciętą na tyle głęboko, by ukazywała zaokrąglenia jej pier­si. Nie miała peruki, jej włosy były uczesane w węzeł ziotokasztanowych loków na czubku głowy, a dwóm delikatnym loczkom pozwolono spływać na uszy.

Wokół smukłej szyi nosiła skromny sznur pereł, a w uszach parę prostych perłowych kolczyków. We włosy miała wpiętą jedną białą różę. Meg powiedziała z entuzjazmem:

- Wyglądasz cudownie, Tracy.

- Dziękuję. - Jej zaskoczone spojrzenie ulotniło się, a oczy zwęziły, kiedy powiedziała do Harry'ego: - Powinieneś być w łóżku.

A ty powinnaś być tam ze mną. Wypowiedział do niej te słowa tylko w wyobraźni. Na głos odrzekł:

- Czuję się świetnie.

Nawet dla niego samego jego głos zabrzmiał ochryple - i to nie z powodu bólu głowy. Mógłbym leżeć na łożu śmierci, a ona by mnie poruszyła, po­myślał ze zdumieniem.

Tracy zaczerwieniła się; dziwna odpowiedź na to, co powiedział. A potem Dave niecierpliwie zawołał ją po imieniu, więc musiała odejść i zająć miejsce u boku Jona, w otoczeniu tancerzy.

- Jill - powiedział Dave. Choreografka wyszła na­przód, żeby przemówić do swoich oddziałów.

- Dobrze. Jak wszyscy wiecie, to jest bardzo skom­plikowana scena. Tańczymy taniec, w którym każda para musi przejść na prawo z jednego końca tej wiel­kiej sali na drugi, co zajmuje sporo czasu. Zrobimy zbliżenie na Martina i Julię w czasie dialogu, kiedy będą w połowie sali. - Przesunęła wzrokiem tam i z powrotem po szeregach mężczyzn i kobiet. - Czy u wszystkich działają mikrofony?

- Tak - odpowiedzieli chórem tancerze.

- Dobrze. Proszę, zróbmy próbę.

Muzycy podnieśli instrumenty i udawali, że na nich grają, szereg kobiet dygnął przed szeregiem mężczyzn, którzy skłonili się w odpowiedzi, i w prze­dziwnej ciszy rozpoczął się taniec.

Próbowali trzykrotnie. W czasie trwania prób Meg opowiedziała Harry'emu, że ta scena w sali balowej znajdzie się na początku filmu.

- Postać Tracy, Julia, ma przebywać z wizytą w są­siedztwie i przyjść na bal jako gość - wyjaśniła. - Bo­hater Jona, Martin, jest nią zauroczony od pierwszej chwili, kiedy ją widzi. Prosi ją do tańca i coś między nimi iskrzy.

Harry obserwował próbę. Był zdumiony i nieco za­niepokojony intensywnością erotycznego przyciąga­nia, jakie Jon potrafił wykreować samym tylko spo­glądaniem na ozdobioną perłami szyję Tracy. Zaś Tracy wyglądała na bardzo młodą i bezbronną, kiedy szła wzdłuż szeregu tancerzy, trzymając się za ręce z Jonem. Oszołomienie na jej twarzy, gdy odpowia­dała na jego uśmiech, doskonale pasowało do mło­dej, niedoświadczonej, wrażliwej dziewczyny, którą Julia była w tamtym momencie filmu.

Akurat w chwili, kiedy mikrofony miały zostać włączone, a zdjęcia rozpoczęte, nastąpiła przerwa; ktoś z członków ekipy wybiegł z sali, a po chwili Greg znalazł się przy Meg.

- Nancy się pochorowała i Dave chce wiedzieć, czy mogłabyś sobie poradzić z jej pracą przy tym ujęciu - powiedział.

Twarz Meg rozpromieniła się.

- Oczywiście. - Odwróciła się do brata i powie­działa rozkazującym tonem: - Możesz usiąść na tym krześle, Harry, to nie będziesz nikomu przeszkadzał.

Kiedy Meg oddalała się pospiesznie, Harry zajął miejsce, które mu wskazała. Wkrótce potem reżyser zawołał: „Akcja!” i rozpoczęły się prawdziwe zdjęcia.

Aspiryna zmniejszyła ból głowy Harry'ego do tę­pego pulsowania, ale czuł się oszołomiony i niepo­radny, a gorąco bijące od świateł sprawiało, że się pocił. W takim stanie doświadczył czegoś, co musia­ło być najbardziej dziwacznym momentem w całym jego życiu.

Wydarzyło się to podczas tańca, w chwili, gdy każ­da para chwytała się za ręce, partnerzy unosili ra­miona wysoko i obchodzili się dokoła, podobnie jak konie na karuzeli obiegają jej środek. Harry widział, jak Tracy wykonuje ten ruch podczas prób, i kiedy skupił na niej wzrok, spodziewał się zobaczyć jej nie­winnie zdumioną twarz wpatrzoną w Jona, gdy obra­cali się, trzymając się za ręce.

Ale mężczyzna, którego zobaczył tańczącego teraz z Tracy, był wyższy niż Jon, a jego włosy były jasne, nie brązowe. Harry spojrzał na niego i po raz drugi tego dnia ścisnęły mu się wnętrzności. Tym mężczy­zną był on sam.

Potrząsnął głową, żeby opanować myśli, przydając tym sobie bólu, ale kiedy popatrzył tam znowu, zoba­czył siebie samego trzymającego dłoń Tracy. Zmaga­jąc się z narastającymi nudnościami, spojrzał na in­nych tańczących ludzi i dopiero teraz uświadomił so­bie, że światła i sprzęt dźwiękowy znikły.

Miał mroczki przed oczami i mocno zacisnął po­wieki. Potem zrobił to jeszcze raz. Scena stała się wy - raźniejsza i znowu był w stanie dostrzec jasnowłose­go mężczyznę i kasztanowowłosą kobietę, którzy trzymali się za ręce i patrzyli na siebie tak, jakby na całym świecie nie istniał nikt poza nimi. Najpierw dostrzegł, że ta dziewczyna to nie Tracy. Miała na so­bie niebieską suknię, ale jej nos był prosty, nie zadar­ty, a jej włosy czysto kasztanowe, bez złotych pase­mek, które czyniły włosy Tracy tak wyjątkowymi. Nie była też tak wysoka jak Tracy.

Oczy Harry'ego powędrowały ku partnerowi dziewczyny i wtedy zdał sobie sprawę, że patrzy na mężczyznę, który kiedyś pozował do wiszącego w jego gabinecie portretu Charlesa Olivera.

Mroczki przed oczyma raz jeszcze przesłoniły mu widok i Harry musiał opuścić głowę, żeby nie ze­mdleć. Jego głowa zaczęła pulsować w rytm bicia je­go serca.

Jezu, co się ze mną dzieje? Teraz mam halucynacje.

Ponownie spojrzał na parkiet. Para wciąż tam by­ła, teraz niewyraźna, gdy mu się wzrok pogorszył, ale dziwnie pełna życia. Harry nie spuszczał z nich oka do chwili, gdy uświadomił sobie, że jeżeli natych­miast nie wyjdzie, to chyba zwymiotuje wprost na od­nowioną drewnianą podłogę sali balowej.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Kiedy Meg odkryła, że Harry zniknął, poszła go szukać, rozgniewana, że nie został na całe zdjęcia. Znalazła go w jego pokoju, leżącego na łóżku. Na­tychmiast zapomniała o swojej irytacji. Przebiegł ją zimny dreszcz.

- Harry? - Podeszła do łóżka i popatrzyła na nie­go. - Czy dobrze się czujesz?

Był nadal w ubraniu i leżał na nakryciu z zamknię­tymi oczyma. Kiedy się odezwała, otworzył je ledwie na tyle, że zobaczyła dwie ciemne szparki.

- Naprawdę paskudnie boli mnie głowa - powie­dział. - Chyba potrzebny mi lepszy lek przeciwbólo­wy niż aspiryna. Meggie, czy mogłabyś zadzwonić do Webstera i poprosić go, żeby mi coś przepisał?

- Oczywiście - odpowiedziała natychmiast. - Za­raz to zrobię.

Harry wygląda okropnie, pomyślała z troską, bie­gnąc do telefonu w saloniku. Nie powinnam była go prosić, żeby przyszedł na zdjęcia. Powinien być w łóżku.

Wykręciła londyński numer ich prywatnego leka­rza tylko po to, by się dowiedzieć, że doktor przez ty­dzień przebywa w swoim domu w Wiltshire. Zazwyczaj to była dobra wiadomość, gdyż doktor Webster mieszkał zaledwie dziesięć mil od Silverbridge. Meg zadzwoniła pod numer w Wiltshire. Sam doktor We­bster odebrał telefon.

- Lady Margaret - powiedział serdecznie, kiedy się przedstawiła. - Jak się pani miewa?

Harry początkowo zabrał ją do doktora Webstera, żeby wyleczył ją z anoreksji, ale lekarz odesłał ją do specjalisty.

- Bardzo dobrze, dziękuję. Ale Harry'ego okrop­nie boli głowa, doktorze Webster, i potrzebuje jakiś środek przeciwbólowy.

- Harry nie miewa bólów głowy - odpowiedział od razu doktor Webster.

Meg wyjaśniła mu, że miał wypadek i wstrząśnie - nie mózgu.

- Myślę, że dzisiaj chyba się przemęczył - zakoń­czyła. - Powinien był zostać w łóżku.

- Jak nazywa się lekarz, który zajmował się nim w szpitalu?

Meg nie wiedziała.

- To nieistotne. Zadzwonię tam i dowiem się. Od - dzwonię, kiedy już z nim porozmawiam.

Doktor Webster najwyraźniej nie zamierzał prze­pisywać Harry'emu niczego dopóty, dopóki nie bę­dzie miał więcej informacji o jego obrażeniach. Meg pożegnała się z nim i niechętnie wróciła powiedzieć Harry'emu, że będzie musiał poczekać na swój lek przeciwbólowy.

Jego płowe włosy na tle białej poduszki wydawały się ciemniejsze niż zazwyczaj, a pod oczami miał cie­nie wyglądające jak sińce. Raz jeszcze Meg poczuła trwogę. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek widziała, by Harry chorował.

- Harry - powiedziała łagodnie. - Doktor Webster oddzwoni z zaleceniami w ciągu godziny.

Oczy, które na nią spojrzały, wyglądały jak czarne, a nie brązowe.

- Dzięki, Meggie.

Ebony podniosła kwadratowy pyszczek ze swojej poduszki obok poduszki Harry'ego i zawarczała. Wy­raźnie wyczuwała, że z Harrym dzieje się coś złego i chroniła go.

Doktor Webster oddzwonił po dwudziestu minu­tach, żeby powiedzieć, że Harry ma bardzo poważne wstrząsnienie mózgu i nie powinien zostać wypisany ze szpitala.

- Lady Margaret, co on takiego robił, że wywoła­ło to ten ból głowy? - zapytał doktor. Kiedy Meg wy­jaśniła mu, że Harry odwiedzał stajnie i spędził po­południe, przyglądając się filmowcom, doktor We­bster aż podskoczył. - Chciałbym, żeby on dbał o sie­bie chociaż w połowie tak, jak dba o te swoje drogo­cenne konie! Wstrząsnienie mózgu to poważna spra­wa, lady Margaret. Jeżeli traktuje sieje lekko, może prowadzić do trwałego uszkodzenia mózgu... a na­wet do śmierci.

Meg poczuła, jak strach ściska jej serce. Jeżeli coś się stanie z Harrym...

- Chcę, żeby wrócił do szpitala, gdzie nie będzie mógł zrobić sobie krzywdy - powiedział doktor We­bster.

- Nie sądzę, żeby pojechał - odparła słabym gło­sem Meg.

- Sam po niego przyjadę - odparł szorstko lekarz. - Proszę mu powiedzieć, że dam mu lek przeciwbó­lowy w kroplówce, kiedy zabiorę go do szpitala, ale jeżeli odmówi wyjazdu, to ja umywam ręce.

- Eee... dobrze - zgodziła się Meg.

- Będę w Silverbridge za pół godziny.

- Dobrze.

- Do widzenia, lady Margaret.

- Jeszcze jedno - dodała pospiesznie Meg. - Zo­stawię panu otwarte drzwi, doktorze Webster. Czy nie ma pan nic przeciwko temu, żeby wejść samemu?

- Ani trochę.

Meg odłożyła słuchawkę, odwróciła się i zobaczy­ła stojącego na progu Tony'ego.

- Co się dzieje? - zapytał. - Gdzie Harry nie poje­dzie?

- Och, Tony. - Meg była niesłychanie wdzięczna, że ma kogoś, kto podzieli z nią ten ciężar. - Doktor Webster przyjeżdża, żeby zabrać Harry'ego z powro­tem do szpitala, a ja wiem, że Harry nie będzie chciał pojechać. Ale dzisiaj wstał i chodził po całej posia­dłości, a teraz ma okropny ból głowy i doktor We­bster powiedział, że on może umrzeć, jeżeli nie bę­dzie przestrzegał zaleceń lekarskich.

Tony uniósł elegancką dłoń.

- Powoli, Meggie. Uspokój się. Jestem zupełnie pewien, że Harry nie umrze.

- To wszystko moja wina - powiedziała dramatycz­nie Meg, podchodząc do brata. - To ja namówiłam go, żeby przyszedł na zdjęcia dziś po południu, kiedy powinien był zostać w łóżku.

- Możesz być pewna, że gdyby nie był na zdję­ciach, byłby gdzieś indziej - odparł Tony. - Harry nie należy do tych, którzy spokojnie leżą w łóżku.

Meg przystanęła przed Tonym.

- To dlaczego lekarz chce, żeby wrócił do szpitala? Czy pójdziesz ze mną porozmawiać z Harrym? - W jej niebieskich oczach było błaganie. - Mnie nie posłucha, wiem, że nie.

- Dlaczego myślisz, że posłucha mnie? - zapytał Tony z nutą goryczy. - Jeszcze nigdy tego nie zrobił.

Towarzyszył jednak Meg do sypialni Harry'ego i wszedł wraz z nią, żeby przekazać starszemu bratu wiadomość.

Harry przyjrzał im się, osłaniając oczy ręką, którą oparł sobie na czole, i powiedział kategorycznie:

- Nie wrócę do szpitala.

- Ale doktor Webster jedzie tu po ciebie - jęknę­ła Meg.

- Zatem odbędzie tę przejażdżkę na próżno. Wszystko, czego mi potrzeba, to jakieś środki prze­ciwbólowe i odpoczynek, a obie te rzeczy mogę mieć tutaj na miejscu, w domu.

Tony odezwał się:

- Wiem, że szpital to nudy, staruszku, ale ty na­prawdę wyglądasz mizernie. Jesteś tak biały jak two­je prześcieradło.

Harry zamknął oczy.

- Czuję się o wiele za marnie, żeby wsiąść do sa­mochodu i jechać pół godziny do szpitala.

- Harry, doktor Webster powiedział, że możesz doprowadzić do trwałego uszkodzenia mózgu, jeżeli nie będziesz odpoczywać. Mógłbyś nawet umrzeć - powiedziała Meg.

Harry odrzekł, nadal nie otwierając oczu:

- On próbował cię nastraszyć, Meggie. Ludzie nie umierają od wstrząśnienia mózgu.

- Myślę, że jesteś upartym egoistą - powiedział brutalnie Tony. - Ale cóż, to nie nowina.

- Harry nie jest upartym egoistą - odparowała Meg, broniąc najstarszego brata.

- Nie jest? - Tony uniósł idealnie wypielęgnowaną brew. - A więc dlaczego nie sprzedaje Mauleyowi ziemi, którą on chce?

Oczy Harry'ego otworzyły się, tworząc maleńkie szparki.

- Dlatego, że wolę, by ziemia służyła bydłu niż golfistom.

Tony przysunął się bliżej łóżka.

- Nie, to dlatego, że masz tę swoją idee fixe, żeby nie przejść do historii jako hrabia, który sprzedał far­my Silverbridge. Tu chodzi tylko o ego, Harry, i o nic więcej.

Harry przesunął rękę, zakrywając sobie oczy.

- Idźcie stąd oboje, a kiedy pojawi się Webster, każcie mu dać mi jakieś środki przeciwbólowe. Nie chcę się z nim widzieć.

- Jesteś hrabią - Tony powiedział sarkastycznie. - Chylimy czoło przed twoimi rozkazami. Jak zawsze.

Meg pomyślała, że Tony zbyt łatwo się poddał, i obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.

- Proszę, spotkaj się z doktorem Websterem, Har­ry - powiedziała błagalnie. - Martwię się o ciebie.

- Nic mi nie będzie. - Wciąż zasłaniał oczy ręką. - Tylko zdobądź te środki przeciwbólowe.

Meg popatrzyła na jego bladą twarz na poduszce, po czym odwróciła się, żeby spojrzeć na Tony'ego. Wskazał głową na drzwi i Meg niechętnie wyszła za nim.

- Jak zwykle Harry sprzeciwia się zrobieniu tego, co rozsądne - powiedział Tony z goryczą, kiedy za­mknęli za sobą drzwi sypialni. - Nie wiem dlaczego ciągle się łudzimy, że to zrobi.

- Jak mogę powiedzieć doktorowi Websterowi, kiedy już przyjedzie tu z tak daleka, że nie może zo­baczyć się z Harrym? - martwiła się Meg.

- Niech Harry sobie z nim radzi - podsunął Tony. - To on wydaje wszystkie polecenia.

- Chcesz powiedzieć, że powinnam go zaprowa­dzić do pokoju Harry'ego, mimo że Harry tego zaka­zał? - W głosie Meg zabrzmiała zgroza na samą myśl o tym.

Tony przewrócił oczami i powiedział z niecierpli­wością:

- Rób, co chcesz. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę się ubrać. Jestem umówiony na obiad w Warkfield.

Meg stała nadal niezdecydowana na korytarzu, kiedy Tony odszedł do swojego pokoju. Nie miało sensu wracać, żeby ubłagać Harry'ego. Była tylko je­go małą siostrzyczką, a on wyraźnie nie miał zamia­ru jej wysłuchać.

Kto jej wysłucha?

Tracy. To imię zabłysło w umyśle Meg niczym ża­rówka. Nie traciła czasu na zastanawianie się, dla­czego miałaby iść do kogoś, kogo oboje z Harrym znają od tak niedawna. Zadziałała czysto instynk­townie i popędziła do przyczepy, modląc się, żeby Tracy tam była.

I była. Kiedy Meg wpadła do środka, Tracy sie­działa przy toaletce i zmywała makijaż. Była sama; nie było ani śladu Gail.

- Tracy - powiedziała Meg z naciskiem, kiedy tyl­ko zamknęła za sobą drzwi. - Harry jest chory i le­karz chce go zabrać do szpitala, a on nie chce jechać.

Tracy obróciła się na krześle. Jej włosy były zwią­zane z tyłu, a twarz błyszczała od kremu nawilżające­go.

- Co się stało? Meg podeszła bliżej.

- Leży w łóżku z okropnym bólem głowy. Doktor Webster jest wściekły, że nie został dzisiaj w łóżku, tak jak obiecywał.

- Wiedziałam, że nie powinien był wstawać - od­parła ponuro Tracy. - Wyglądał strasznie.

- To wszystko moja wina - powiedziała Meg z roz­paczą w głosie. - Poprosiłam go, żeby poszedł na lunch, a potem na zdjęcia. A teraz lekarz mówi, że on może umrzeć.

Tracy wstała i odezwała się jeszcze bardziej ponu­ro niż przed chwilą:

- On nie umrze, Meggie. Ja tego dopilnuję. Za­czekaj chwilę, przebiorę się w dżinsy i pójdę z tobą.

Tracy potrzebowała czterech minut, żeby zetrzeć krem z twarzy i ubrać się. Potem razem z Meg wyszły z przyczepy i skręciły w kierunku domu. Uszły ze dwanaście metrów, kiedy natknęły się na Jona.

- Co się stało? - zapytał, spoglądając badawczo na ich zmartwione twarze.

- Mój brat Harry jest chory - odpowiedziała Meg.

- Tracy idzie spróbować go przekonać, żeby pozwolił doktorowi zabrać się do szpitala.

- Chory? - powtórzył Jon. - Dopiero co widzieli­śmy go podczas lunchu. Co się stało?

- Nie mam czasu, żeby tu stać i gawędzić z tobą, Jon - powiedziała szorstko Tracy. - Chodźmy, Meg - i dwie młode kobiety ruszyły biegiem na przełaj przez trawnik. Po chwili wahania Jon podążył za nimi.

Meg wiedziała, że postąpiła słusznie, sprowadza­jąc Tracy, kiedy tylko zobaczyła twarz Harry'ego. Chociaż była ściągnięta bólem, pojawił się na niej wyraz, którego nie widziała wcześniej.

- Paskudny ból głowy? - zapytała Tracy.

- Mhm.

Wyglądało na to, że nawet mówienie sprawia mu ból.

- Lekarz będzie tu wkrótce, żeby cię zabrać do szpitala - powiedziała Tracy. - Da ci coś przeciw­bólowego, kiedy tam dojedziecie.

Usta Harry'ego przybrały zacięty wyraz, który tak dobrze znała jego rodzina.

- Nie jadę do szpitala.

- Dlaczego nie? - zapytała Tracy groźnie.

- Bo nie.

Od progu odezwał się zdecydowany męski głos:

- Ależ oczywiście, jedziesz.

Meg odwróciła się i posłała doktorowi Websterowi nerwowy uśmiech.

- Dziękuję za przybycie, doktorze Webster.

- Zmarnowałeś czas, Jamesie - powiedział Harry. - Nie jadę do szpitala.

Webster, który był lekarzem Harry'ego od czasu, gdy ten złamał sobie rękę podczas gry w rugby w Eton, podszedł do łóżka. Był siwowłosym mężczy­zną około pięćdziesiątki i wyglądał na dobrze prospe­rującego domowego lekarza. Rzeczywiście nim był.

- Masz poważne wstrząśnienie mózgu, Harry - powiedział ponuro. - Nie powinni byli cię wypisać ze szpitala.

Tracy podała mu rękę.

- Harry zastraszył lekarza. Jak się pan miewa, doktorze Webster? Jestem Tracy Collins.

Twarz Webstera przybrała nieco głupkowaty wy­raz, który Meg zauważała u wszystkich mężczyzn, kiedy patrzyli na Tracy.

- Miło mi panią poznać, panno Collins.

Uśmiechnęła się. Webster wyglądał jeszcze bar­dziej głupkowato. Meg pomyślała z zazdrością, że nawet bez makijażu i z włosami zebranymi w koński ogon Tracy wygląda pięknie. Tracy odezwała się z sympatią:

- Sądzę, że tak naprawdę mamy w tym pokoju dwójkę pacjentów, Harry'ego i Meg. Czy nie mam racji, doktorze Webster?

- Lady Margaretjest obecnie pod opieką specjali­sty, ale oczywiście to ja jestem jej lekarzem rodzin­nym - odparł ostrożnie Webster.

Meg zesztywniała, kiedy padło jej imię, i wbiła czujny wzrok w twarz Tracy.

- Cóż, mam propozycję, która, jak sądzę, będzie z korzyścią dla nich obojga - powiedziała Tracy. Jej ciemnoniebieskie oczy skupiły się na Meg. - Chcesz, żeby Harry pojechał do szpitala. Zgadza się, Meg?

- Taaak - odpowiedziała Meg ostrożnie. Tracy spojrzała na Harry'ego.

- A ty chcesz, żeby Meg normalnie jadła. Czy tak? Ból wykrzywił jego usta.

- Tak - potwierdził smętnie. Tracy zwróciła się do lekarza:

- A jeżeli zawrzemy umowę? Harry zgodzi się po­jechać do szpitala, jeśli Meg zgodzi się jeść trzy po­siłki dziennie w czasie, gdy go nie będzie.

- To szantaż - powiedziała żarliwie Meg. Tracy popatrzyła na Harry'ego.

- Być może.

Wszyscy spoglądali na Harry'ego, który przyglądał się Tracy wciąż z tym samym smętnym wyrazem ust.

- Nienawidzę szpitali.

- Wiem - odpowiedziała rzeczowo. - Ale nie mo­żemy ci zaufać, że pozostaniesz w łóżku, jeżeli bę­dziesz w domu.

Meg czekała na wybuch Harry'ego. Nie wybuch­nął. Zamiast tego przeniósł na nią wzrok.

- Co o tym sądzisz, Meg? Zgodzisz się na taki układ?

- Ale ty nie chcesz jechać do szpitala - wypaliła.

- Nie, ale jeszcze bardziej niż nie chcę jechać do szpitala, chcę, żebyś jadła. A więc jeżeli zgodzisz się na ten... szantaż - tu rzucił okiem na Tracy - to ja też się zgodzę.

Meg zacisnęła pięści, targana zmaganiami między tą jej cząstką, która chciała wyzdrowieć, i tą, która potrzebowała choroby i nie chciała dać za wygraną. Dopiero ból na twarzy Harry'ego zadecydował za nią.

- Okej - powiedziała. - Zgadzam się.

- Dobrze. - Tracy odwróciła się do lekarza. - Ja naprawdę sądzę, że Harry powinien dostać jakiś śro­dek przeciwbólowy, zanim znajdzie się w pańskim samochodzie.

Lekarz postawił czarną skórzaną torbę na stole.

- Od razu dam mu zastrzyk.

W tej chwili drzwi otworzyły się i do sypialni zaj­rzał Tony. Miał na sobie jeden ze swoich kosztow­nych, idealnie skrojonych garniturów. Kiedy zoba­czył doktora Webstera, na jego twarzy pojawiło się zdumienie.

- Co się dzieje? - zapytał.

- Zabieram twojego brata do szpitala - odpowie­dział lekarz, wyciągając strzykawkę z torby. - Ma wstrząśnienie mózgu i musi mieć spokój.

Tony oparł się o drzwi.

- Brawo, doktorze. Dokonał pan tego, czego nikt inny nie zdołał. Byłem pewien, że będzie pan musiał znokautować Harry'ego, żeby go znowu zabrać do szpitala.

- Możesz podziękować pannie Collins za to, że zmienił zdanie. - Doktor napełniał strzykawkę prze­zroczystym płynem.

Tony spojrzał na Tracy i posłał jej szyderczy uśmiech.

- Harry zawsze miał słabość do radych.

- Nie bądź durniem, Tony. Tracy podpuściła nas, żebyśmy zgodzili się na podwójny szantaż. Harry je­dzie do szpitala, a ja obiecałam jeść trzy posiłki dziennie w czasie, gdy jego nie będzie - odpowie­działa Meg.

Tracy zaprotestowała:

- Doprawdy, sprzeciwiam się nazywaniu mnie szantażystką.

- Dla mnie to brzmi jak szantaż - odparował To­ny. Uśmiechnął się szeroko. - Ale to znakomity szantaż, Tracy. Moje gratulacje.

- Dziękuję - odparła.

- A teraz, Harry - doktor Webster zbliżał się do łóżka ze strzykawką - zrobię ci zastrzyk. Powinien zadziałać prawie natychmiast, a potem sprowadzimy cię na dół i do samochodu.

- Może mi pan to wbić prosto w głowę, jeżeli to pomoże - powiedział Harry.

Tony skrzywił się.

- Twoje ramię w zupełności wystarczy. - Doktor podciągnął rękaw bawełnianej koszulki Harry'ego, odsłaniając mocno umięśnione ramię.

Tony odezwał się:

- Cóż, jeżeli nie potrzebujecie mnie tutaj, to chy­ba będę leciał. Mam spotkanie, na które już jestem spóźniony.

- No to proszę biec - odrzekł doktor Webster, trzymając igłę wycelowaną w ramię Harry'ego. Kie­dy igła zagłębiła się w ciało, Tony w pośpiechu opu­ścił pokój, a Tracy odwróciła wzrok, w przeciwień­stwie do Meg.

Po opróżnieniu strzykawki i wyjęciu igły doktor odwrócił się i powiedział:

- Lady Margaret, może zechciałaby pani spako­wać torbę dla brata?

Tracy zwróciła się do Harry'ego:

- Czy chcesz, żebyśmy z Meg pojechały z tobą?

- Nie. - Odpowiedź Harry'ego była stanowcza.

- Okej - Tracy z wdziękiem uczyniła zadość jego życzeniu. - Przyjedziemy do ciebie jutro.

- Uhm - odmruknął.

- Dobrze, wydostańmy go z łóżka, nim demerol go uśpi - powiedział lekarz.

Dziesięć minut później Harry siedział na przed­nim siedzeniu bmw należącego do lekarza. Tracy i Meg patrzyły za odjeżdżającym samochodem, a po­tem wróciły do domu.

ROZDZIELI DWUDZIESTY PIERWSZY

Nim Harry dotarł do szpitala, głowa pulsowała mu nadal, ale zastrzyk sprawił, że stał się senny. Doktor Webster zatrzymał się na parkingu naprze­ciwko budynku szpitala i obszedł samochód, żeby pomóc mu wydostać się z auta.

- Nie potrzebuję pomocy - powiedział Harry drażliwie i spróbował stanąć o własnych siłach.

Ziemia zakołysała mu się pod stopami i poczuł, jak Webster obejmuje go ramieniem.

- Nie bądź niemądry - powiedział lekarz. - Jesteś pod wpływem demerolu.

Obaj mężczyźni zaczęli wspólnie iść przez podjazd wiodący w stronę głównego wejścia do szpitala.

Harry był zbyt otumaniony, żeby dokładnie pojąć, co się potem wydarzyło. Wiedział tylko, że usłyszał pisk opon, a później leżał rozciągnięty na ziemi mię­dzy dwoma zaparkowanymi autami, zaś Webster le­żał na nim.

Doktor poderwał się na równe nogi, otworzył drzwiczki samochodu i oparł się o klakson. Niemal natychmiast dwaj ludzie z ochrony zbiegli po scho­dach szpitala.

Pozostała część wieczoru miała na zawsze pozo­stać zamazana w pamięci Harry'ego. Pamiętał wsia­danie na wózek, ale nie pamiętał drogi od głównego wejścia do szpitalnego łóżka. Pamiętał, jak pytał Webstera, kiedy podłączano go do kroplówki: „Co tam się stało?”, i wydawało mu się, że lekarz odpowie­dział: „Ktoś próbował nas przejechać”.

Później nie pamiętał już nic.

Doktor Webster zadzwonił do Silverbridge z dy­żurki pielęgniarek, kiedy tylko Harry zasnął. Gdy Meg odebrała telefon, zapytał o Tony'ego. Dowie­dziawszy się, że Tony'ego nadal nie ma w domu, za­wahał się, a potem zapytał o Tracy. Pokrótce opowie­dział jej o incydencie z samochodem i doradził, żeby sprowadziła kogoś, kto czuwałby nad Harrym pod­czas jego pobytu w szpitalu.

W drodze do samochodu starał się wytłumaczyć sobie, dlaczego powierzył tarapaty Harry'ego Tracy Collins.

Nie chciałem składać tego na barki Meg, a pan­na Collins była jedyną dorosłą osobą w domu.

Ale ona nie jest tam jako przyjaciółka, jest tam tylko z powodu filmu.

Mimo to...

W ciągu krótkiego czasu, jaki spędził w towarzy­stwie Tracy i Harry'ego, odniósł nieomylne wrażenie, że są ze sobą w jakiś sposób powiązani. To nie było nic, co powiedzieli. To było wyłącznie wrażenie, ale bardzo silne - tak silne, że doktor zwrócił się do niej, wybrał ją, bo wiedział, że zapewni Harry'emu bez­pieczeństwo. Stwierdził, że może to wygląda na sza­lone, ale był pewien, że podjął właściwą decyzję.

Tracy odłożyła słuchawkę i zwróciła się do Meg, która wpatrywała się w nią z niepokojem.

- O co tam chodziło? - zapytała.

Trący zastanawiała się, czy powiedzieć Meg, czy nie. Najwyraźniej doktor Webster uważał, że nie po­winna jej o tym mówić. Gdyby sądził inaczej, zrobił­by to sam. Czy wiadomość, że życie jej brata jest za­grożone, zdusi jej kruchą chęć powrotu do zdrowia, czy może sprawi, że Meg otrząśnie się ze swojej ob­sesji na punkcie choroby?

Mogło się to skończyć dwojako. Tracy pomyślała, że najlepiej będzie poczekać. Słów raz wypowiedzia­nych nie da się cofnąć. Odezwała się więc:

- Doktor Webster chce, żebyśmy umieściły przy Harrym kogoś, kto dopilnuje, żeby został w łóż­ku.

- Masz na myśli pielęgniarkę?

Stały obie tuż obok telefonu w saloniku. Tracy od­powiedziała:

- Wątpię, czy pielęgniarka byłaby na tyle przeko­nująca, żeby zatrzymać Harry'ego. Myślę, że lepiej sprawdzi się ktoś z ochrony.

- Mogłybyśmy zadzwonić do Toma Edsela - od­parła Meg. - To prywatny detektyw z Warkfield. Pa­miętam, że zeszłego lata pracował dla Harry'ego.

- Brzmi idealnie. - Tracy odwróciła się w stronę telefonu. - Od razu się z nim skontaktuję.

- Jest późno - zaprotestowała Meg. - Nie będzie go w biurze. Lepiej zadzwonić do niego rano.

Tracy pomyślała o Harrym, bezbronnie leżącym pod narkozą, i powiedziała:

- Zadzwonię do niego do domu. Gdzie jest książ­ka telefoniczna?

Meg znalazła dla niej numer i Tracy zatelefonowa­ła. Zanim odłożyła słuchawkę, ustaliła, że ktoś od ra­zu pojedzie do szpitala, żeby być przy Harrym. Usta­liła też, że ochroniarze będą czuwać przy Harrym na zmianę, tak długo, jak to konieczne.

Meg była wyraźnie zaintrygowana uporem Tracy w sprawie sprowadzenia kogoś prosto do szpitala, ale Tracy nie starała się wyjaśniać niczego więcej niż na początku. Zamiast tego powiedziała:

- Jest późno, powinnyśmy się kłaść. Jutro zabiorę cię w odwiedziny do brata.

Zdezorientowana Meg ruszyła za Tracy koryta­rzem prowadzącym do ich pokoi.

Tracy mogła doradzać Meg pójście spać, ale kiedy sama znalazła się w łóżku, sen nie chciał nadejść. Za każdym razem, kiedy zamykała oczy, widziała sa­mochód wypadający z mroku nocy i pędzący w stro­nę Harry'ego.

Gdyby coś mu się stało...

Raz jeszcze pomyślała o Scottym i o cierpieniu, ja­kiego zaznała po jego stracie.

Nie mogę znowu tego przechodzić. Nie Harry. Pro­szę, Boże, nie Harry.

Sposobem na zapewnienie mu bezpieczeństwa by­ło odkrycie, kto stoi za jego „wypadkami”. Tracy opanowała lęk i starała się logicznie podejść do całej sytuacji.

Ktoś wiedział, że Harry będzie na szpitalnym par­kingu właśnie w tym czasie, pomyślała. Jeżeli zdołam zawęzić krąg osób, które posiadały tę informację, może będę miała winnego.

Ponownie przemyślała to, co wydarzyło się w po­koju Harry'ego, i przywołała obrazy wszystkich obec­nych tam ludzi: siebie, Meg, doktora Webstera i Tony'ego.

Tony. Tony był w pokoju Harry'ego i wyszedł, kiedy Harry dostawał zastrzyk z demerolu. Miał dosyć czasu Żeby dojechać do szpitala przed Harrym i spróbować go przejechać.

W Tonym było coś, co wywoływało u niej nieuf­ność, ale Tracy trudno było uwierzyć, że byłby zdol­ny do zamordowania z zimną krwią własnego brata.

Musiałby być zdesperowany, żeby zrobić coś takie­go. Tracy zapatrzyła się w sufit i pomyślała o rze­czach, które mogłyby doprowadzić mężczyznę do de­speracji. Być może ma ogromne długi przez hazard. Gdyby został hrabią, mógłby zyskać mnóstwo pienię­dzy, sprzedając Mauleyowi grunty Silverbridge.

W ciemnościach Tracy zmarszczyła czoło. Może powinnam sprawdzić Tony'ego ?

Im więcej rozmyślała o tym pomyśle, tym bardziej jej się podobał. Jedynym jego minusem było to, że zdała sobie sprawę z tego, że Harry'emu zapewne wcale by się to nie spodobało.

Nie powiem mu, postanowiła Tracy. Jeżeli Tony jest czysty, Harry nie musi się nigdy o tym dowie­dzieć.

Kiedy tylko wymyśliła plan działania, od razu po­czuła się lepiej i wtuliła policzek w poduszkę. Rano wyślę Gail, żeby kogoś znalazła, pomyślała i naresz­cie zasnęła.

Tracy wezwała Gail, zanim zeszła na śniadanie, i poczyniła ustalenia, żeby wynająć prywatnego de­tektywa. Miała się stawić do charakteryzacji o dzie­wiątej. Było nieco po ósmej, kiedy weszła do kuchni w Silverbridge i zastała tam Gwen Mauley popijają­cą kawę.

- Dzień dobry, panienko - gosposia przywitała Tracy przyjaznym uśmiechem. - To co zwykle?

- Tak, dziękuję, pani Wilson.

Marshal i Millie zlazły z kanapy, kiedy weszła Tra­cy, ale gdy zobaczyły, że to nie Harry, smętnie wspię­ły się z powrotem na swoje legowiska. Tracy przenio­sła wzrok na Gwen, która wyglądała uderzająco atrak­cyjnie w czarnych bryczesach ze skórzaną wstawką, wysokich czarnych butach i białym sweterku z golfem.

- Dzień dobry - powiedziała Tracy.

Gwen nie zawracała sobie głowy odpowiadaniem na przywitanie.

- Harry i ja mieliśmy na dziś rano zaplanowaną lekcję, więc poszłam do stajni, ale jego tam nie było. Pani Wilson mówi, że Harry ma wstrząśnienie mó­zgu i podobno ma zostać w łóżku. - Gwen zabębniła po stole długimi, krwistoczerwonymi paznokciami. - Jeżeli on jest w łóżku, to chcę wiedzieć, kto ujeżdża mojego konia.

Tracy zajęła miejsce przy stole naprzeciwko Gwen.

- Jestem pewna, że Harry dopilnował, by pani koń był ćwiczony.

W głosie Gwen zabrzmiało zdenerwowanie.

- Tak, i na pewno dopilnował, żeby to Ned na nim jeździł. Nie mam nic przeciwko Nedowi, ale on to nie Harry. To za Harry'ego zapłaciłam, i chcę Har­ry'ego. On ma cudowny kontakt z końmi.

Tracy popatrzyła w zielone oczy Gwen i pomyśla­ła: „rozpieszczony bachor”.

- Obawiam się, że Harry nie będzie w stanie tre­nować pani konia co najmniej przez kilka dni - po­wiedziała chłodnym tonem. - Jest w szpitalu.

Gwen przeniosła gniewne spojrzenie zielonych oczu na gosposię, która nadchodziła z owocami i płatkami zbożowymi dla Tracy.

- Pani Wilson powiedziała mi, że miał tylko wstrząśnienie mózgu! Sportowcy miewają je ciągle i nie robią z tego problemu.

Tracy z dużym trudem powstrzymała się przed chluśnięciem płatkami w twarz Gwen. Za­miast tego powiedziała szorstko:

- Harry ma groźne wstrząśnienie mózgu i lekarz umieścił go w szpitalu, by mieć pewność, że będzie miał spokój.

Gwen trzasnęła filiżanką po kawie o spodek.

- No to świetnie. Jestem zapisana do udziału w pokazie w przyszłym tygodniu, a teraz Dylan nie będzie gotowy.

- Może mogłaby pani popracować z nim sama? - zaproponowała Tracy.

Z oczu Gwen wystrzeliły zielone iskry. Wyglądała jak kotka, która ma zaraz fuknąć.

- W tym problem. To dlatego sprowadziłam go do Harry'ego. Ja nie mogę z nim pracować sama. - Łypnęła gniewnie na pustą filiżankę i powiedziała: - Chciałabym więcej kawy.

Gosposia odpowiedziała obojętnie:

- Oczywiście, panno Mauley.

Tracy nabiła na widelec kawałek melona i zapytała:

- Dlaczego nie może pani sama pracować z Dylanem?

Gosposia nalała kawy do filiżanki Gwen i postawi­ła czystą filiżankę przed Tracy.

Gwen odpowiedziała z goryczą w głosie:

- Ponieważ sądzę, że on mnie nie lubi. Tracy wypiła łyk orzeźwiającej kawy.

- Dlaczego pani tak mówi? Gwen wybuchnęła.

- Bo on mnie nie słucha! Za każdym razem, kiedy o coś proszę, wszystko, co dostaję, to zapieranie się i wierzganie i... i... opór! Dla Harry'ego chodzi jak złoto, ale ilekroć ja go dosiadam, zamienia się w świ­nię.

- Być może po prostu musi pani spędzać z nim więcej czasu - powiedziała Tracy.

Gwen pochyliła się i spiorunowała Tracy wzro­kiem.

- Pozwoli pani, że coś pani powiem, panno Col­lins. Jestem znakomitym jeźdźcem. Brałam udział i wygrywałam na poziomie grandprix w wielu zna­nych zawodach. Z moją jazdą jest wszystko w po­rządku. To ten cholerny koń stanowi problem.

Tracy przypomniała sobie słowa swojego starego instruktora konnej jazdy: Trzeba się strzec jeźdźca, który obwinia swojego konia, a nie siebie samego. Zja­dła truskawkę i łagodnie zapytała:

- A co mówi Harry?

- Ha! - Gwen w obronnym geście zaplotła ręce na piersi. - On mi ciągle powtarza, że Dylan to koń czystej krwi i że nie mogę na nim jeździć w taki sam sposób, jak jeżdżę na koniach półkrwi. Mówi mi: „Bądź delikatna” - powiedziała, nieźle naśladując urywany, arystokratyczny sposób mówienia Har­ry'ego - „Nie wymagaj. Proś”. - Gwen prychnęła. - Kiedy mówię koniowi, żeby zrobił piruet w galopie, to oczekuję, że to wykona! Nie mam zamiaru marno­wać czasu na przymilanie się do niego.

- Konie pełnej krwi trzeba prowadzić bardzo lek­ko - powiedziała Tracy.

Gniewne spojrzenie Gwen przybrało na sile.

- Jeżdżę tak, jak jeżdżę. Jeżeli to się koniowi nie podoba, to się go pozbędę.

Serce Tracy podskoczyło z radości, kiedy usłyszała te słowa.

- Czy mówi pani poważnie?

- Tak. Poważnie. We wtorek pojechałam do Nie­miec i zobaczyłam tam wspaniałego czarnego hanowera. Na takim mogę świetnie jeździć! Postanowi­łam sprzedać Dylana i kupić hanowera. Ale chcia­łam zabrać Dylana na ten pokaz, żeby lepiej go sprzedać.

- Ja go od pani kupię - powiedziała Tracy. Gwen popatrzyła na nią z osłupieniem.

- Pani?

- Tak - Tracy uśmiechnęła się przyjaźnie. - Za­wsze interesowało mnie ujeżdżenie i dorastałam, jeżdżąc na koniach pełnej krwi. Myślę, że Dylan bę­dzie mi bardzo pasował.

Oczy Gwen zwęziły się.

- Czy pani myśli, że to sposób na zbliżenie się do Harry'ego? Czy ma pani chęć zostać hrabiną, panno Collins?

- Ile pani za niego chce? - odpowiedziała Tracy.

- Chcę za niego czterdzieści tysięcy funtów.

To była o wiele za wysoka kwota. Tracy wiedziała o tym, Gwen wiedziała to także.

- Dam pani dwadzieścia pięć - odparła Tracy.

- Trzydzieści pięć - odrzekła Gwen.

- Trzydzieści.

- Trzydzieści dwa i umowa stoi.

- Dobrze - zgodziła się Tracy. - Jak prędko mogę go mieć?

- Jeżeli o mnie chodzi, to może go pani mieć już dzisiaj - odparła Gwen. - Już złożyłam ofertę na ha­nowera.

- Wypiszę pani czek, ale chcę wszystkie jego pa­piery.

- Są w moim londyńskim mieszkaniu. Będę je miała na jutro.

- Świetnie.

Oczy Gwen znowu się zwęziły.

- Opłaty za jego utrzymanie i trening wypadają w poniedziałek.

- Ile...?

Suma, którą podała Gwen, sprawiła, że oczy Tracy rozszerzyły się. Harry z pewnością nie ceni się zbyt nisko, pomyślała z lekkim rozbawieniem.

Gwen wstała.

- Cóż, życzę pani szczęścia z Dylanem. Ale nie li­czyłabym, że kupienie go zaskarbi pani jakieś punk­ty u Harry'ego. - W jej głosie zabrzmiał słaby cień ostrzeżenia.

Tracy przyszedł do głowy pewien pomysł.

- Od jak dawna jest pani w Wiltshire?

- Przyjechałam wczoraj. - Głos Gwen zabarwiła nuta sarkazmu. - Spodziewałam się, że dziś rano bę­dę miała lekcję.

Tracy myślała nad tym, jak sformułować następne pytanie, tak żeby nie wyglądało na wścibskie. Uzna­ła, że nie ma takiego sposobu, więc odsłoniła karty i zapytała wprost:

- Czy pani ojciec był wczoraj wieczorem w domu? Gwen pochylała się, żeby podnieść torebkę, łypnę­ła na Tracy wyraźnie podejrzliwie.

- Dlaczego pani pyta? Tracy poczuła natchnienie.

- Tylko dlatego, że Tony był wczoraj wieczorem umówiony na obiad i zastanawiałam się, czy może spotkał się z pani ojcem. To wszystko.

- A co pani do tego, z kim Tony jada obiad? Tracy zapytała śmiało:

- Czy jadł obiad z panią? Gwen ponownie usiadła.

- Myślałam, że to Harrym jest pani zainteresowa­na, nie Tonym.

Tracy spuściła rzęsy, żeby ukryć oczy.

- Harry to wspaniały facet, ale jest obsesyjnie przywiązany do tego mauzoleum. I chce być farme­rem! Tony nie ma takich obciążeń. - Podniosła wzrok i uraczyła Gwen bezgranicznie niewinnym spojrzeniem. - Zastanawiałam się tylko, czy Tony jest wolny.

- Pyta pani, czy roszczę sobie do niego jakieś prawa?

- Cóż... tak.

- Otóż nie - Gwen odpowiedziała krótko. - Z mo­ją rodziną wiążą go interesy, to wszystko.

- Pole golfowe.

- Tak, pole golfowe.

Tracy znowu przybrała minę pierwszej naiwnej.

- Ale co Tony ma wspólnego z polem golfowym? On nie jest właścicielem majątku. Harry nim jest.

- Tony będzie nim zarządzać. Właściwie to będzie zarządzać całą posiadłością, zarówno hotelem, jak i polem golfowym. Będzie w tym świetny. Tony po­trafiłby oczarować każdego.

Tracy przywołała na usta ckliwy uśmiech.

- Tak, on to potrafi, prawda? A więc zeszłego wie­czora był na obiedzie z pani ojcem, a nie z panią?

- Zgadza się.

Tracy wysilała szare komórki, szukając jakiegoś sposobu, żeby sensownie zapytać, czy Tony spóźnił się na umówione spotkanie w restauracji. Zanim jed­nak zdołała wymyślić pytanie, Gwen znów wstała od stołu.

- Zadzwonię do pani jutro, kiedy będę miała do­kumenty Dylana. Będziemy mogły się spotkać, żeby sfinalizować sprzedaż.

- Świetnie - odpowiedziała Tracy. - Będę zajęta na planie, ale proszę zostawić wiadomość mojej se­kretarce, a ja do pani oddzwonię.

Gwen otworzyła torebkę i wyjęła notesik i pióro.

- Jaki jest do niej numer?

Tracy podała numer telefonu Gail, i Gwen go so­bie zapisała. Schowała pióro i notesik do torebki, a potem, nie odzywając się ani słowem, wyszła.

Pani Wilson zapytała, stojąc przy zlewie:

- Czy chciałaby pani jeszcze kawy?

Ciepło, obecne wcześniej w jej głosie, kiedy zwra­cała się do Tracy, ulotniło się. Zamiast niego Tracy wyczuła lekki chłód. Wyraźnie pani Wilson słuchała rozmowy Tracy i Gwen, i nie pochwalała tego, co usłyszała.

- Nie, dziękuję, pani Wilson - powiedziała Tracy łagodnie.

W tej chwili do kuchni weszła Meg. Energicznie podeszła do stołu, usiadła i zwróciła się do pani Wil­son buntowniczo:

- Zjem owoce i miskę płatków kukurydzianych, pani Wilson.

Zaskoczona gospodyni gwałtownie odwróciła się, zobaczyła ostrzegawcze spojrzenie i nieznaczny ruch głowy Tracy i nie powiedziała tego, co już miała na końcu języka.

- Bardzo proszę, lady Margaret. Zaraz je przyniosę. Psy podeszły do Meg i zaczęły ją trącać.

- Biedne maleństwa. Okropnie tęsknią za Harrym, kiedy go tutaj nie ma. - Oderwała wzrok od Millie, którą właśnie głaskała, i zapytała: - Mówi­łaś, że możemy dzisiaj pojechać odwiedzić go w szpi­talu, pamiętasz?

- Tak, ale mogę jechać dopiero wieczorem. - Tracy zjadła łyżkę płatków. - Przez cały dzień mam pracę.

Uśmiech rozjaśnił zbiedzoną twarz Meg.

- Ja też muszę pracować. Dave poprosił mnie, że­bym znowu zastąpiła Nancy. Ciągle jest chora.

Tracy uniosła brew.

- Jeżeli to dalej potrwa, będziesz musiała zażądać wypłaty.

Meg pokręciła głową.

- To taka świetna zabawa. Nie potrafię sobie wy­obrazić, żeby mi płacono za coś, co daje tyle frajdy.

- Jesteś w tym dobra - powiedziała Tracy.

I to była prawda. Praca asystentki Nancy polegała na pilnowaniu, by kostiumy i rekwizyty zgadzały się ze scenariuszem. Jeżeli jakaś konkretna ozdoba znajdowała się na stole podczas poprzedniej sceny, zadaniem asystentki było upewnienie się, żeby ta sa­ma ozdoba znalazła się dokładnie w tym samym miejscu w następnym ujęciu.

Dave przekazał Meg notes Nancy, ale przystąpie­nie do pracy w połowie filmu, z cudzymi notatkami, było nie lada wyczynem.

- Jestem zaskoczona, że Dave poprosił cię o to - po­wiedziała szczerze Tracy. - Nie masz doświadczenia.

- On mówi, że mam dobre oko - odparła dumnie Meg. - Ja tak właściwie trzymałam się Nancy i któ­regoś dnia wyłapałam, że szkło powiększające leży w złym miejscu na biurku.

Tracy uśmiechnęła się ciepło.

- To świetnie. Być może odkryłaś swoją karierę, Meg. Asystentka całkiem nieźle zarabia.

Chuda twarz Meg wyglądała promiennie.

- Naprawdę myślisz, że mogłabym wykonywać tę pracę?

- Ty wykonujesz tę pracę - zwróciła jej uwagę Tracy.

- Proszę bardzo, lady Margaret - wtrąciła się go­spodyni, stawiając na stole owoce i płatki dla Meg.

Meg spojrzała na nie, jakby się bała, że mogą wy­skoczyć ze swoich talerzy i ją ugryźć. Tracy odezwała się rzeczowo:

- Jeżeli masz to robić, potrzebujesz energii. Jeżeli chcesz mieć energię, musisz jeść. To jest mniej niż ja jadam na śniadanie. Dla ciebie to nie jest za dużo.

Meg nerwowo przygryzała kosmyk włosów.

- Jeżeli tyle zjem, zrobię się gruba.

- Sadzę, że mogę ci spokojnie przyrzec, Meg, że nigdy nie będziesz gruba. - Tracy wyciągnęła rękę, żeby dotknąć dłoni Meg. - Ale przybierzesz na wa­dze. Ty musisz przybrać na wadze. Każdy lekarz, u którego byłaś, mówił ci to, i to jest prawda.

- Wiem - mruknęła Meg. Nie podniosła jeszcze łyżki.

- Nie mam zamiaru tu siedzieć i cię pilnować - po­wiedziała Tracy, wstając. - Wierzę, że dotrzymasz swojej części umowy, tak jak Harry dotrzymał swojej.

- Dobrze! - krzyknęła Meg. - Zjem to cholerne jedzenie! Czy to cię zadowoli?

- Tak, zadowoli - odpowiedziała Tracy.

Gdy wychodziła z kuchni, usłyszała, jak Meg mó­wi:

- Dzisiaj muszę popracować, pani Wilson. Czy znalazłaby pani czas, żeby wyprowadzić psy?

Tracy uśmiechnęła się, słysząc nutkę dumy w jej głosie.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Kiedy następnego ranka Harry obudził się i za­stał potężnie umięśnionego nieznajomego, siedzące­go przy jego łóżku i czytającego gazetę, zażądał wy­jaśnień, kim jest ten człowiek. Gdy dowiedział się, że ktoś wynajął biuro detektywistyczne Toma Edsela, żeby go niańczyć, wybuchnął.

Telefon do Toma Edsela zaowocował informacją, że Tracy Collins wynajęła go poprzedniego wieczora, po próbie zamachu na życie Harry'ego. Kiedy Harry próbował pozbyć się agencji, otrzymał odpowiedź, że tylko Tracy Collins może zrezygnować z ich usług.

Harry zadzwonił do Tracy, ale była zajęta na pla­nie. Później spróbował ponownie z takim samym skutkiem. Nim Tracy i Meg pojawiły się w szpitalu o szóstej, cały się gotował.

Kiedy Tracy i Meg weszły do pokoju, jego aktual­ny opiekun przerwał czytanie mu na głos gazety.

- Dzięki, George - powiedział Harry. - Czy ze­chciałbyś zaczekać na zewnątrz w czasie wizyty pan­ny Collins i mojej siostry?

- Jasne.

Harry zaczekał, aż drzwi zamkną się za George'em, zanim naskoczył na Tracy.

- Do diabła, czemu wynajęłaś Edsela? Nie potrze­buję ochrony, na miłość boską.

Kiedy Tracy nie odpowiedziała, odezwała się Meg:

- Doktor Webster chce mieć pewność, że zosta­niesz w łóżku, Harry. Poradził, żebyśmy wynajęły ko­goś, kto z tobą posiedzi. - Uśmiechnęła się promien­nie. - W ten sposób, jeżeli czegoś potrzebujesz, nie będziesz musiał wstawać i sam sobie przynosić. A jeśli nie możesz jeszcze czytać, to masz kogoś, kto ci poczyta.

Harry spojrzał w niewinne oczy Meg i uświadomił sobie, że nie poinformowano jej o wydarzeniach ubiegłego wieczora. On sam też nie powiedział jej o tym, że majstrowano przy hamulcach.

Do licha. Jak może wrzeszczeć na Tracy, kiedy Meg jest w pokoju?

Tracy odezwała się:

- Meg, zostawiłam sweter w samochodzie. Czy to nie byłby dla ciebie zbyt duży kłopot, gdybyś mi go przyniosła?

Meg przeniosła wzrok z Tracy na Harry'ego, a po­tem znów na Tracy. Uśmiechnęła się.

- To nie kłopot.

Kiedy tylko Meg wyszła z pokoju, Harry powie­dział Tracy, nie owijając w bawełnę, co dokładnie myśli o wynajęciu przez nią biura detektywistyczne­go Edsela.

Stała tam, wyglądała jak anioł i słuchała. Kiedy Harry nareszcie skończył, powiedziała:

- To na nic, Harry. Nie odwołam Edsela. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.

- Czyżbyś nie usłyszała, co właśnie mówiłem?

- Usłyszałam każde słowo, i przykro mi, że twoje męskie ego cierpi, ale ktoś dwukrotnie próbował cię zabić i są spore szansę, że spróbuje znowu. W szpitalnym łóżku jesteś bezbronny. Potrzebujesz ochro­ny.

Spiorunował ją wzrokiem.

- Nie jestem bezbronny.

- Zupełnie nie masz się jak bronić. A kiedy śpisz, jesteś podwójnie narażony na atak.

Nie miał na to żadnej odpowiedzi, więc odezwał się z uporem:

- Nie chcę ochrony. Mówię poważnie, Tracy. Od­wołaj ich.

- Nie mogę - odpowiedziała.

Znowu obrzucił ją gniewnym spojrzeniem.

- Dlaczego mówisz, że nie możesz?

- Dlatego, że nie zaryzykuję utraty ciebie. Nie zniosłabym tego. - Jej głos zadrżał, i musiała się uspokoić. - Tak się boję, Harry. Proszę, nie bądź w tej sprawie takim macho. Niech ochrona zostanie.

Jak dotarliśmy do takiego etapu? - zastanawiał się Harry. Pocałował ją dwa razy, a ona poczuła, że ma prawo podejmować decyzje dotyczące jego życia. Co jeszcze dziwniejsze, on czuł tak samo.

- Nie zapłacę Edselowi za ochronę - powiedział.

- Nie musisz. To ja go zatrudniłam.

Nie chciał, żeby płaciła Edselowi za niego.

- Cholera - mruknął, sfrustrowany.

I wtedy Tracy powiedziała coś, co kompletnie wy­parło z jego myśli kwestię, którą zadręczał się cały dzień.

- Czy miałbyś mi bardzo za złe, gdybym cię poca­łowała?

Wbił w nią wzrok.

- Nie - zachrypiał. - Ani trochę.

Podeszła do łóżka od tej strony, gdzie nie było kroplówki, pochyliła się i przytknęła wargi do jego warg.

Było tak samo jak podczas dwóch poprzednich ra­zy, gdy się całowali. Część Harry'ego pragnęła jej tak straszliwie, że miał ochotę zerwać z niej ubranie, rzu­cić ją na łóżko i wziąć od razu; inna chciała całować ją bez końca, pieścić, troszczyć się o nią, adorować.

- O rety - zabrzmiał głos Meg. - Może powinnam wrócić do samochodu?

Tracy wyprostowała się i oboje z Harrym spojrzeli na Meg, która uśmiechała się od ucha do ucha.

- Och, jak dobrze. Masz mój sweter - powiedziała Tracy.

Meg podała jej sweter, a potem popatrzyła oskarżycielsko na Harry'ego.

- Rozmawiałam z George'em, i on mi powiedział, że jest tutaj, bo ktoś próbował cię zabić. Czy to praw­da, Harry?

I to by było na tyle z całym naszym staraniem, że­by trzymać Meg z dala od tego wszystkiego, pomyślał posępnie Harry.

Zerknął na Tracy i wyraźnie wyczytał w jej oczach, że zamierza zostawić tę sprawę w jego rękach.

- Nie chciałem, żebyś wiedziała, Meggie. Nie chciałem, żebyś się martwiła - powiedział Harry i posłał spojrzenie Tracy. - Tak to jest, kiedy najmu­je się ludzi z zewnątrz. Paplają o tym, o czym nie po­winni.

Meg powiedziała urażona:

- Nie jestem dzieckiem, Harry. Jeżeli jesteś w nie­bezpieczeństwie, to myślę, że powinnam o tym wie­dzieć, - Podeszła do stóp łóżka i położyła dłonie na metalowej poręczy. - Czy nasz wypadek też był częścią tego zagrożenia?

Harry westchnął.

- Tak. łan powiedział mi, że przewody hamulcowe w aucie zostały przecięte.

Dłoń Meg powędrowała w stronę ust.

- Doktor Webster zadzwonił wczoraj wieczorem po to, żeby mi powiedzieć, że ktoś próbował przeje­chać jego i Harry'ego na parkingu - powiedziała Tra­cy. - Dlatego sprowadziłam ochronę, Meg. Nie po to, żeby zatrzymać Harry'ego w łóżku.

- Powinnaś była mi powiedzieć - odparła z naci­skiem Meg.

- Tak - przyznała Tracy. - Chyba powinnam. Meg odwróciła się do brata.

- Cóż, mam nadzieję, że przynajmniej zatrzymasz ochronę!

Harry przeniósł wzrok z Meg na Tracy, a potem odezwał się ponuro:

- Och, niech będzie.

Obie kobiety uśmiechnęły się do niego tak, jakby obdarował je cennym podarkiem.

Doktor Webster zatrzymał Harry'ego w szpitalu na weekend, a w poniedziałek Tony przywiózł go do domu. Tracy zakończyła zdjęcia o siódmej, zdjęła kostium i zmyła makijaż w rekordowym tempie, i prawie pobiegła po schodach do części mieszkalnej, żeby się z nim zobaczyć. Gniewne męskie głosy do­biegające z saloniku sprawiły, że zatrzymała się u szczytu schodów.

Głos Harry'ego brzmiał bardzo oschle.

- Tony, zamęczasz mnie tym cały dzień, i już mi się robi od tego niedobrze. Rozumiem, że zarzą­dzanie polem golfowym to byłaby dla ciebie wspa­niała okazja, ale nie mam zamiaru poświęcać ośmiu tysięcy akrów ziemi uprawnej, żeby ci to umożliwić.

W głosie Tony'ego rozbrzmiewały zarówno gniew, jak i frustracja.

- Nie poświęcisz jej, na miłość boską. Zbijesz na niej cholerny majątek.

- Nie sprzedaję - powiedział Harry nieustępliwie.

- Próba hodowania bydła w tym klimacie to sza­leństwo! Popatrz tylko, co stało się w zeszłym roku, kiedy tak wielu farmerów straciło całe stada z powo­du pryszczycy.

- Ja nie straciłem bydła.

- Miałeś szczęście - odparował Tony. - Ale nadal nie możesz eksportować wołowiny, a kto może zaręczyć, że następnym razem znów będziesz miał szczęście?

Zapadła chwila milczenia, a potem Harry odezwał się:

- Czy potrzebujesz pożyczki, Tony? Trochę u mnie krucho, ale może mogę coś wysupłać.

- Nie, nie potrzebuję pożyczki! Dziękuję, zara­biam nieźle, ale ta kwota to nic w porównaniu z tym, co mógłbym zarobić w klubie golfowym.

- Cóż, a więc znajdź sobie inny klub golfowy - po­wiedział oschle Harry - bo ten nie zostanie zbudo­wany.

Tony energicznie wymaszerował z saloniku; twarz miał bladą i ściągniętą, kiedy otarł się o Tracy, jakby jej nie zauważył. Popatrzyła, jak jego szczupłe plecy znikają na schodach, po czym odwróciła się w stronę saloniku. Nie miała już zatroskanej miny, gdy do nie­go weszła.

Harry siedział na swoim ulubionym fotelu, z psa­mi skulonymi w dwa zadowolone czarno - białe kłęb­ki u jego stóp.

- Millie i Marshal jednak zyskały sobie prawo wej­ścia na górę? - zapytała pogodnie, wchodząc w głąb pokoju.

Ciemne oczy Harry'ego zalśniły, gdy patrzył, jak się zbliża.

- Nie chciałem spędzać całego dnia na dole, a one rozpaczliwie chciały być ze mną, więc zabrałem je na górę.

Tracy zatrzymała się, wybierając skórzaną otomanę.

- A co z Ebony?

- Jej nosek został po królewsku przytarty, ale ja­koś to przeżyje.

Tracy opadła na otomanę obok jego fotela. Wyda­wało się, że włosy Harry'ego urosły w czasie jego po­bytu w szpitalu. Tracy bardziej niż czegokolwiek na świecie chciała przeczesać je palcami.

- Jak się czujesz? - zapytała.

- Świetnie. - Jego ciemne oczy były utkwione w jej twarzy.

- Cóż, to z pewnością wyczerpująca odpowiedź. Niecierpliwie uniósł brew.

- Co chcesz, żebym powiedział?

Postarała się, żeby jej głos zabrzmiał beznamięt­nie.

- Czy nadal boli cię głowa?

- Nieznacznie.

- Żadnego podwójnego widzenia? - Nie.

- Żadnego dzwonienia w uszach? - Nie.

- Zawrotów głowy? - Nie.

Umilkła, a on odezwał się z ironią:

- To wszystko, doktor Collins? Żadnych więcej py­tań o moje zdrowie?

Pokręciła głową. Po raz pierwszy od lat naprawdę poczuła się onieśmielona. To było niepokojące uczu­cie i Tracy nie wiedziała, co powiedzieć.

To on się odezwał.

- Wiesz co? Ja cię chyba kocham. Popatrzyła na niego. Jego głos brzmiał rzeczowo i obojętnie, ale oczy mówiły coś innego. Tracy prze­łknęła ślinę.

- Myślałam, że mnie nie lubisz.

- Starałem się cię nie lubić. Nie chciałem wiązać się z gwiazdą filmową. Ale nie mogłem się powstrzymać.

Tracy z przerażeniem przypomniała sobie nowinę Mela o Counesie i zdjęciu, które zrobił jej i Har­ry'emu. Powiedziała pospiesznie:

- Och, mój Boże, Harry, muszę ci powiedzieć coś okropnego.

Jego złotobrązowe brwi ściągnęły się.

- Co takiego?

- Czy pamiętasz, jak ten skunks Counes zrobił nam zdjęcie, gdy się całowaliśmy?

- Tak.

- No cóż, sprzedał je jednemu z najpodlej szych brukowców w Ameryce.

Zmarszczka na czole Harry'ego pogłębiła się.

- Nie mógł. Zabrałem mu aparat.

- Najwyraźniej wyjął film, zanim zagarnąłeś apa­rat.

Harry tylko na nią patrzył.

- Tak mi przykro - powiedziała. - Wiem, jak nie­nawidzisz rozgłosu. Poprosiłam mojego agenta, żeby spróbował wykupić zdjęcia, nim dostaną się do dru­ku, ale on powiedział, że to będzie niemożliwe.

Harry nadal się nie odzywał.

- Harry. - Położyła dłoń na jego ramieniu i po­trząsnęła nim lekko. - Czy to do ciebie dotarło? Ty i ja będziemy oglądani na wystawie przez każdego, kto robi zakupy w jakimś supermarkecie w Ameryce.

Odpowiedział spokojnie:

- Cóż, jeżeli wszyscy mają myśleć, że coś między nami jest, to może powinno coś między nami być.

Tracy spodziewała się, że Harry podskoczy aż pod sufit, więc spokojne przyjęcie przez niego tej no­winy zbiło ją z tropu. Po chwili jego słowa dotarły do jej umysłu.

- Tak uważasz? - zapytała drżącym głosem.

- Zdecydowanie tak.

Pomyślała o jeszcze jednej rzeczy, o której musia­ła mu powiedzieć, po czym odezwała się:

- Myślę, że powinieneś wiedzieć... - Przygryzła wargę.

Nakrył jej dłoń swoją i łagodnie zapytał:

- O czym powinienem wiedzieć?

Popatrzyła nie w oczy Harry'ego, lecz na ich złą­czone dłonie, kiedy odpowiadała z trudnością:

- Nie kochałam się z nikim od czasu śmierci Scotty'ego. - Poczuła, jak jego dłoń sztywnieje. Mówiła dalej bez tchu: - Mówię ci to, bo nie chcę, żebyś my­ślał, że to, co do ciebie czuję, jest... błahe.

- Scotty. - Jego głos był bardzo spokojny. - Kto to taki?

Podniosła wzrok.

- Och, to ty nie wiesz? Scotty był moim mężem. Jego kości policzkowe zarysowały się bardzo moc­no, jakby skóra na nich się napięła.

- Nie, nie wiedziałem. Co się stało?

- Jak już ci powiedziałam, on nie żyje. Miałam dwadzieścia lat, a on dwadzieścia jeden, kiedy się po­braliśmy. Zginął w wypadku samochodowym kilka miesięcy po naszym ślubie.

Coś pojawiło się w jego oczach.

- Miałaś dwadzieścia lat? - Tak.

- I nie kochałaś się od tamtej pory z nikim więcej?

- Nie.

- Musiałaś bardzo go kochać.

- Tak, kochałam.

- Dlaczego ja? Bądź co bądź, tyle lat. Tracy, dla­czego ja? - zapytał.

Odpowiedziała szczerze:

- Ponieważ czuję, że łączy mnie z tobą coś, czego nigdy nie czułam do żadnego innego mężczyzny.

Harry spojrzał jej w oczy.

- Nawet do męża? Powoli pokręciła głową.

- Scotty i ja dorastaliśmy razem. Był moim najlep­szym przyjacielem, zanim został moim mężem. Ale to coś między nami jest... inne.

Napięcie wokół jego kości policzkowych zmalało ledwie zauważalnie.

- Tak - odpowiedział. - Wiem.

Czy powinnam mu opowiedzieć o Charlesie i Isa­bel?, pomyślała.

Właśnie stwierdziła, że tak, i już miała otworzyć usta, kiedy Harry odezwał się:

- Może to zabrzmi przeraźliwie sentymentalnie, ale myślę, że czekałem na ciebie całe życie.

Podniósł jej dłoń do ust i pocałował. Tracy poczuła, jak ten pocałunek przenika ją aż do trzewi.

- Chyba nie powinniśmy się przejmować tym, co sobie pomyślą inni ludzie. Liczymy się tylko my.

Uśmiechnął się.

- To prawda.

Gdzieś blisko trzasnęły drzwi. Tracy wysunęła dłoń z ręki Harry'ego. Po chwili do saloniku weszła Meg.

- Ebony siedzi na progu twojego pokoju, Harry, i stanowczo nie jest uszczęśliwiona. Nawrzeszczała na mnie, kiedy przechodziłam.

- Denerwuje się, bo pozwoliłem psom wejść na górę. Przejdzie jej.

Meg popatrzyła na spaniele i roześmiała się.

- Wyglądają na takie zadowolone.

- Ty zaś wyglądasz prześlicznie - powiedział. Meg podejrzliwie zerknęła na swój brzuch.

- Dżinsy robią mi się za ciasne.

- A zatem będziesz musiała jechać na zakupy i ku­pić sobie większe.

- Większy rozmiar? - Oczy Meg zrobiły się ogromne.

- O to chodzi w poprawianiu się, Meggie. Większa waga i większe rozmiary. Przecież wiesz.

- Chyba tak - mruknęła z nieszczęśliwą miną.

- Jak rozumiem, Meg, Nancy wraca jutro do pra­cy - powiedziała Tracy.

- Tak.

- A więc to chyba oznacza, że jesteś bezrobotna? - zapytał Harry.

Twarz Meg rozpromieniła się i przez chwilę na­prawdę wyglądała ślicznie.

- Dave pytał mnie, czy chciałabym pracować z Nancy. Powiedział, że mam niesamowite oko do szczegółów.

Tracy odpowiedziała prędko, zanim Harry mógłby się sprzeciwić:

- Meg, jak cudownie! Założę się, że nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaki to komplement. - Posłała Harry'emu ostrzegawcze spojrzenie.

Po chwili Harry odezwał się:

- Zawsze był z ciebie spostrzegawczy dzieciak. Pa­miętam, że zawsze ty pierwsza zauważałaś, że na któ­rymś ze zwierzaków pojawiły się jakieś dziwne kołtu­ny czy guzy.

- To prawda - powiedziała Meg. Jej oczy błyszczały.

- A skoro mowa o zwierzętach - Tracy zwróciła się do Harry'ego. - Musisz mi przypomnieć, żebym ci wypisała czek za utrzymanie i trening Dylana. Jak rozumiem, zapłata wypada dzisiaj.

Jego ciemnoblond brwi ściągnęły się.

- O czym ty, u diabła, mówisz? Ty nie płacisz za Dylana.

- Teraz tak - odpowiedziała spokojnie. - Kupiłam go w zeszły piątek od Gwen Mauley.

Harry wyglądał na osłupiałego.

- Ty go kupiłaś?

- Zgadza się. Ona była tu w czwartek rano na lek­cję z tobą i bardzo się zdenerwowała, gdy usłyszała, że nie będzie z ciebie pożytku. Najwyraźniej wcześniej w Niemczech zobaczyła konia, który jej się spodobał, i postanowiła sprzedać Dylana. Powiedziałam, że go kupię.

Harry siedział sztywno, a jego oczy bardzo po­ciemniały.

- Do diabła, a co ty zamierzasz zrobić z Dylanem?

- Zamierzam zostawić go tutaj, u ciebie, na tre­ningi. Muszę się nauczyć dresażu, zanim sama bę­dę mogła na nim jeździć. Tak właściwie to miałam nadzieję, że będziesz mi dawał lekcje na Pendletonie.

Zmarszczył czoło.

- Ile za niego zapłaciłaś?

Tracy siedziała na otomanie tuż obok jego fotela. Ich twarze znajdowały się bardzo blisko siebie.

- Trzydzieści dwa tysiące funtów. Harry pokręcił głową.

- To za dużo. Gwen cię wykorzystała.

- Cóż, ty na pewno słono sobie liczysz za swoje usługi - odcięła się Tracy. - Nie możesz winić Gwen za to, że chce zarobić na Dylanie.

- Dla Gwen podwoiłem swoją stawkę - odpowie­dział. - A ten koń nie jest wart trzydziestu dwóch ty­sięcy funtów, Tracy.

- Powiedziałeś, że to koń, jaki trafia się raz w ży­ciu.

- Będzie taki. Na razie nie jest.

- A zatem cóż, po prostu będziesz musiał z nim popracować, aż będzie tyle wart. A poza tym ja nie mam zamiaru go sprzedawać. Chcę go zatrzymać.

Harry przeczesał włosy palcami.

- To wariactwo.

- A ja myślę, że to super - sprzeciwiła się Meg.

- Niestety - powiedziała Tracy - nie mogę brać lekcji w trakcie kręcenia filmu. Warunki firmy ubez­pieczeniowej: żadnych niebezpiecznych zajęć.

- Jazda na Penie nie jest niebezpieczna - odpo­wiedziała Meg z urazą w głosie.

- A z ciebie nie nowicjuszka - dodał Harry.

- Wątpię, żeby to robiło jakąkolwiek różnicę fir­mie ubezpieczającej wytwórnię - zauważyła Tracy.

- Och, Harry - Meg odezwała się, jakby właśnie coś sobie przypomniała. - Co pisze biuro English Heritage w sprawie odbudowy stajni?

- Nie miałem wiadomości od English Heritage.

- Był list do ciebie.

- Nigdy go nie dostałem. Meg zmarszczyła czoło.

- Przyszedł dzień po tym, jak wróciłeś do szpitala. Postanowiliśmy zaczekać, aż poczujesz się lepiej, za­nim ci go damy. Położyłam go w twoim pokoju, na półce nad kominkiem, tak żebyś go zobaczył, kie­dy wrócisz do domu.

- Nie patrzyłem na półkę nad kominkiem - odpo­wiedział z irytacją Harry. - I życzyłbym sobie, żeby ludzie nie robili rzeczy, które ich zdaniem robią dla mojego własnego dobra.

- Czy mam pójść i przynieść ci go? - zapytała Meg. - Tak.

Kiedy jej nie było, Tracy odezwała się:

- To był pomysł Meg, żeby zatrzymać list dopóty, dopóki nie wrócisz do domu. Sądzę, że to dobry znak, że myśli o innych, a nie wyłącznie o sobie.

Harry zapytał z napięciem w głosie:

- Czy Howles... to urzędnik z English Heritage... nie dzwonił przypadkiem?

- Z tego co wiem, nie.

- Mam niedobre przeczucia co do tej sprawy - po­wiedział.

Meg wróciła do pokoju z kopertą w dłoni. Podała ją Harry'emu, który rozdarł ją palcem wskazującym. Rozłożył papier z oficjalnym nagłówkiem i zapatrzył się w tekst. Kiedy skończył czytać, ponownie złożył list i włożył go do koperty.

- I co? - zapytała niecierpliwie Meg.

Tracy wiedziała, jaka będzie odpowiedź, jeszcze zanim przemówił. Mogła ją wyczytać z jego twarzy.

- Mam odbudować stajnię przy użyciu oryginal­nych materiałów - powiedział.

- Och, nie. - Meg usiadła ze skrzyżowanymi noga­mi na podłodze przed fotelem Harry'ego i popatrzy­ła na niego. - To nie w porządku.

- Rozmawiałem z tym gościem, Howlesem, i my­ślałem, że przekonałem go, aby mi pozwolił odbudo­wać stajnię z nowoczesnych materiałów. - Harry zgniótł kopertę w ręku. - Co, u diabła, mogło spra­wić, że zmienił zdanie?

- Może spora łapówka? - podsunęła Tracy. Harry i Meg spojrzeli na nią.

- Nie bądźcie tacy zszokowani - odpowiedziała. - W Stanach ciągle tak się dzieje, kiedy mają miejsce wielkie transakcje w obrocie ziemią. Jestem przeko­nana, że w Wielkiej Brytanii też ma to miejsce.

- Mauley - powiedział Harry.

- To by mnie nie zdziwiło - odparła. - Ktoś spalił twoją stajnię, Harry, a jedyny cel takiego kroku, jaki mogę sobie wyobrazić, to wpędzenie cię w tak wiel­kie długi, żebyś musiał sprzedać te osiem tysięcy akrów. Im więcej musisz zapłacić za odbudowanie stajni, tym większy będzie twój dług.

- Cholera - odezwała się Meg.

- Zgadzam się w zupełności - powiedział Harry z goryczą.

- Co zrobisz? Czy sprzedasz mu ziemię? - spytała Meg. Harry odpowiedział bardzo spokojnie:

- Prędzej sprzedam ostatni obraz i mebel w tym domu niż ziemię Robinowi Mauleyowi.

Tracy i Meg wymieniły spojrzenia, ale nie odezwa­ły się.

Harry wstał.

- Jeśli mi wybaczycie, pójdę na chwilę do gabinetu. Nie nabaw się bólu głowy, ślęcząc nad rachunkami.

Tracy prawie wypowiedziała te słowa na głos, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Wraz z Meg siedziały w ponurym milczeniu, kiedy Harry wyszedł z pokoju, a za nim podążyły wierne spaniele.

Harry nie wrócił aż do końca wieczornych wiadomości i Tracy poszła spać. Zastanawiała się, czy do niej przyjdzie. Wzięła prysznic, skropiła się odrobiną perfum i położyła do łóżka z książką, w którą się wpatrywała, nie czytając.

Pomyślała o Scottym. Czy on by zrozumiał, co za­mierzała zrobić? Odpowiedź była natychmiastowa: Do diabła, tak.

Uśmiechnęła się. Nie żyła w celibacie przez tyle lat dlatego, że obawiała się niezadowolenia Scotty'ego. Pomyślała o słowach Harry'ego: „Myślę, że czekałem na ciebie całe życie”.

Pora na to samo i dla mnie, pomyślała ze zdumie­niem. Też mogłabym tak powiedzieć.

Niespokojna odłożyła książkę na nocną szafkę i podeszła do okna, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Wciąż tam stała, kiedy rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

- Wejdź - zawołała bez tchu.

Drzwi otworzyły się i na progu stanął Harry.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Harry był ubrany w te same zwykłe spodnie i koszulę, które miał na sobie w saloniku, ale zdjął marynarkę i buty. Popatrzył na Tracy i powiedział:

- Czy ty masz pojęcie, jaka jesteś piękna?

Obłok kasztanowych włosów opadał jej na ramio­na, a jej oczy płonęły jak szafiry na tle rozjaśnionej księżycowym światłem twarzy. Barwa jej atłasowej piżamy idealnie pasowała do jedwabnych zasłon, które okalały jej postać niczym portret w ramie z ko­ści słoniowej.

- Jest mnóstwo pięknych kobiet - odpowiedziała z powagą. - W Hollywood jest ich pełno.

Harry pokręcił głową.

- Nie takich jak ty. - Zamknął za sobą drzwi, a po­tem odwrócił się i powtórzył łagodnie: - Nie takich jak ty.

Stała jak w transie i patrzyła, jak Harry się zbliża. Po chwili stanął przed nią. Ujął jej brodę delikatny­mi palcami, przechylił jej twarz i pocałował ją. Cało­wał ją i całował, i nie przestawał, a ramiona Tracy uniosły się, żeby przyciągnąć go bliżej, kiedy też od­powiedziała mu pocałunkiem.

Cienka piżama, którą miała na sobie, nie była przeszkodą. Tracy czuła siłę, z jaką jego ciało przyci­skało się do jej ciała, i zatopiła się w Harrym. Jej gło­wa opadła na jego ramię i Tracy rozchyliła usta. Czu­ła, jak gorączkowe było jego pożądanie. Przyciągnę­ła go jeszcze mocniej.

Aż wreszcie odsunął usta i wyszeptał jej do ucha:

- Chodźmy do łóżka.

- Dobrze - odpowiedziała szeptem, a on wziął ją za rękę i poprowadził w stronę nietkniętego posła­nia.

Nic nie wydawało się dziwne, nie na miejscu. Le­żąc na plecach na łóżku, wyciągnęła mu koszulę zza paska, wsuwając dłonie pod miękką bawełnę, i prze­biegła nimi w górę i w dół po jego żebrach. Był szczu­pły, ale kiedy przesunęła dłonie na jego plecy, mogła wyczuć silne mięśnie. Serce biło jej tak mocno, że jej piersi falowały, czego Harry nie mógł przeoczyć, skoro już rozpiął jej górę od piżamy i właśnie je ca­łował.

To nie było długie, smakowicie powolne delekto­wanie się seksem. Ona pragnęła go równie silnie, jak on pragnął jej. Kiedy sobie to uświadomił, nie mar­nował czasu. Z początku posiadł ją mocno i łapczy­wie, ale kiedy tylko znalazł się głęboko w niej, oboje ogarnęło poczucie ogromnego spokoju. Leżeli tak, złączeni, spoglądając sobie nawzajem w oczy.

- Tracy. - Wypowiedział jej imię tak, jakby odkry­wał je po raz pierwszy. Jego brązowe oczy, jeszcze przed chwilą zwężone z namiętności, błyszczały. - To jest to, na co czekałem.

Czuła go tak intensywnie - czuła go w sobie, czuła jego ciężar na sobie, czuła jego zachwyt tym, co się między nimi wydarzyło - i przepełniało ją szczęście.

- Wiem - wyszeptała w odpowiedzi.

Powoli blask zniknął z jego przymrużonych oczu. Zastąpiła go intensywna namiętność.

- Czy dobrze się czujesz? - zapytał.

- Cudownie - odpowiedziała.

- Dzięki Bogu.

Kiedy wsuwał się w nią, czuła, jak się dla niego otwiera. Jej ciało nie stawiało mu przeszkód, odda­jąc się szczodrze w jego posiadanie, uległe, przyja­zne, namiętne. Kiedy nadszedł szczytowy moment, a cała drżała z rozkoszy, imię, które wykrzykiwała, brzmiało: „Harry”.

Bardzo delikatnie pocałował ją w usta, a ona od­wróciła policzek do jego ramienia i zamknęła oczy. Minęła długa chwila, nim którekolwiek z nich drgnę­ło, a potem to on poruszył się pierwszy.

- Jestem dla ciebie za ciężki - powiedział i prze­turlał się na bok, by móc na nią patrzeć.

Spoglądała na twarz na poduszce obok swojej gło­wy, na gęste, zmierzwione, jedwabiste włosy, na brą­zowe oczy z długimi rzęsami, na zarys pięknych ust. Kocham go.

Westchnął i wyciągnął rękę, żeby delikatnie prze­sunąć palcem po jej policzku.

- Czy chcesz, żebym wrócił do swojego łóżka?

- Nie. Zostań tutaj. Zatopił wargi w jej włosach.

- Nie będziesz musiała mnie prosić dwa razy.

* * *

Tracy obudziła się z poczuciem, że ktoś ją obser­wuje. Otworzyła oczy, odwróciła głowę i zobaczyła Harry'ego. Leżał podparty na łokciu, jego nagie ra­miona wystawały spod nakrycia, pasemko płowych włosów zaplątało mu się w rzęsy, a cień złotego zaro­stu pojawił się na jego policzkach i szczęce.

- Dzień dobry - odezwała się Tracy, wyciągając rę­kę, żeby odsunąć mu z rzęs kosmyk włosów.

- Dzień dobry - odpowiedział.

Przesunął się odrobinę, tak żeby móc pocałować ją wnoś.

- Jest piąta rano i nie musimy wstawać jeszcze przynajmniej przez godzinę.

Usta Tracy wygięły się w uśmiechu. Była najzupeł­niej obudzona, każdy nerw jej ciała dostroił się do niego.

- Jak to miło. Czy masz jakieś pomysły, jak mogli­byśmy spędzić czas?

- Tak. - Jego głos był urywany, a twarz napięta i skupiona. Przyciągnął ją do siebie i ich usta się spo­tkały.

Jak pocałunek może być mocny i delikatny, chłodny i palący jednocześnie? Gdyby Tracy była w stanie my­śleć, tak by właśnie pomyślała. Ale racjonalne myśle­nie odeszło daleko; znała wyłącznie doznanie. Jej palce błądziły po jego umięśnionym ciele, po typowo angielskiej jasnej skórze, ucząc się go dotykiem w sposób, w jaki niewidomy odczytywałby tekst napi­sany alfabetem Braille'a.

- Myślałem o tobie w każdej minucie, którą spę­dziłem w szpitalu - wymruczał, kiedy jego usta prze­suwały się od jej piersi w dół, w stronę długiej, ślicz­nej talii.

- Harry.

To było jedyne słowo, jakie była w stanie wypowie­dzieć. Jej palce natknęły się na bliznę na jego lewym ramieniu i wędrowały wzdłuż niej w skupieniu. Jego dłonie i usta przesuwały się po całym jej ciele, za­właszczając sobie każdą cząstkę, czyniąc ją swoją.

Przywarła do niego, gdy w nią wchodził, otwierając się nawet wtedy, gdy jej napięte palce wbijały się w twarde muskuły na jego plecach. Wydała z siebie pojedynczy, gwałtowny okrzyk, kiedy wsunął się cały.

Harry. W jej umyśle nie było żadnego innego sło­wa, żadnego innego imienia. Wygięła się ku niemu, przytrzymując się go z desperacją, gdy w nią wcho­dził. Tam i z powrotem, tam i z powrotem, a każde pchnięcie czyniło ją podatniejszą, otwierało ją, aż wreszcie rzeka jej doznań wezbrała i zalała ją wszechogarniającą falą seksualnej rozkoszy.

Leżeli potem przyciśnięci do siebie i chociaż fi­zycznie się rozłączyli, Tracy nadal czuła się tak z nim i zjednoczona, taka spokojna. Czuła się... uleczona.

Przesunął się odrobinę, żeby ich ciała zetknęły się jeszcze bardziej. Tracy oparła dłoń na jego głowie, zaborczo zatapiając palce w jego włosach.

- Tak bardzo cię kocham - powiedział i dotknął wargami jej gardła.

- Ja też cię kocham - odpowiedziała.

Jego włosy pod jej palcami wydawały się niewiary­godnie jedwabiste, jak u małego chłopca, i Tracy przyszedł na myśl Charles, jego jasne, lśniące włosy i szeroko rozstawione ciemne oczy.

Ciekawe, czy tego właśnie pragnął?, pomyślała Czy to złączenie się Harry'ego i mnie to sposób, by on i Isabel wznieśli się ponad utracone lata, ponad katu­sze rozdzielenia? Czy nareszcie spoczną w spokoju?

- Tak ładnie pachniesz. Jak te staroświeckie róże, które mam w ogrodzie - powiedział Harry.

- To specjalne perfumy, które sama dla siebie wymyśliłam. Uwielbiam róże.

Podniósł głowę, tak żeby móc patrzeć jej w twarz.

- Czy w ogóle uważasz to za dziwne? Ten silny po­ciąg, choć znamy się od tak niedawna?

- Wcale nie uważam tego za dziwne - powiedzia­ła.

Cienka kreska pojawiła się między jego brwiami.

- Ani ja. I być może to jest w tym wszystkim naj­dziwniejsze.

Zawahała się, a potem postawiła pytanie, które chciała mu zadać jeszcze zanim pojechał do szpitala.

- Harry... Jon powiedział coś, co mnie zmartwiło, i chciałabym, żebyś to wyjaśnił.

- Co takiego mówił ten piękniś? - Jego głos aż ociekał sarkazmem.

- Powiedział, że Dana Matthews zadzwoniła do ciebie w noc, kiedy przedawkowała, i że ty odmó­wiłeś przyjścia jej z pomocą.

- I wierzysz mu? - zapytał obojętnym tonem.

- Myślę, że może była jakaś rozmowa telefonicz­na, ale że nie było tak, jak zinterpretował to Jon.

Harry przetoczył się na plecy i zapatrzył w sufit.

- Masz rację, zadzwoniła do mnie, ale nie było mnie w domu. Byłem na spacerze. Sam. - Rzucił jej szybkie spojrzenie. - Nie trzeba mówić, że znalazło się wielu ludzi, którzy postanowili mi nie wierzyć i uważać, że zignorowałem jej wołanie o pomoc. To się nadawało na dobry temat do gazety.

- Och, Harry. - Podniosła się na łokciu, także mo­gła spojrzeć mu w twarz. - Tak mi przykro. To musia­ło być dla ciebie okropne, słyszeć jej słowa i wie­dzieć, że spóźniłeś się, żeby ją uratować.

Wokół ust zarysowały mu się dwie zmarszczki.

- To była straszliwie smutna wiadomość, Tracy. Pognałem do jej domu, kiedy tylko ją odsłuchałem, ale ona była już w śpiączce. Zawiozłem ją do szpita­la i tam reanimowali ją z pół godziny, ale było już za późno. Umarła.

- Tak mi przykro.

Linie w kącikach jego ust pogłębiły się.

- Nie pomogło też to, że zostawiła mi furę pienię­dzy. Możesz sobie wyobrazić, w jakim to mnie posta­wiło świetle... Przyjeżdżam do jej domu dopiero w godzinę po jej telefonie, a ona zostawia mi pienią­dze. Brukowce miały używanie.

- Co zrobiłeś z pieniędzmi? - zapytała łagodnie. - Przekazałeś je na cele dobroczynne?

Gorycz zniknęła z jego twarzy.

- Dziękuję, kochana. Tak. Przekazałem je na rzecz kilku programów pomocy narkomanom.

- Ja tylko chciałam wiedzieć, Harry. Kiedy Jon opowiadał mi tę historię, zabrzmiała okropnie. Chciałam tylko poznać prawdę.

- Cóż, teraz wiesz.

- Teraz wiem. Ale kochałam cię nawet wtedy, gdy nie wiedziałam.

Popatrzył na nią posępnie.

- Dana miała kasztanowe włosy i wspaniały uśmiech. Chyba pomyliłem ją z tobą.

Zapatrzyli się nawzajem w swoje oczy i oboje po­myśleli o duchach, które widzieli - ale żadne z nich się nie odezwało.

* * *

Harry bardzo niechętnie wyszedł o szóstej, a Tracy wzięła prysznic i ubrała się w dżinsy i sweter. Mieli j dziś kręcić drugą scenę balu i Tracy była potrzeb­na o dziesiątej, co oznaczało, że musiała być w charakteryzatorni przed ósmą. Prawie godzinę zajmowa­ło samo ułożenie jej włosów. Wciąż nie dostała swo­jej nowej ślubnej fotografii. Wszystkie albumy zosta­ły w domu, ale jej siostra przysłała zdjęcie i teraz Tra­cy wyjęła je z szuflady, usiadła na łóżku i spojrzała ; na nie. Przedstawiało młodego mężczyznę w stroju do koszykówki. Jego oczy i każdy kosmyk sterczących ciemnych włosów wyglądały jak naładowane radosną energią. Tracy zrobiła to zdjęcie w dniu, kiedy Scotty podpisał list intencyjny w sprawie gry w drużynie ko­szykarskiej uniwersytetu w Connecticut.

- Nie zapomniałam o tobie - powiedziała cicho do trzymanej w dłoni fotografii. - Nigdy o tobie nie zapomnę. Ale mam swoją nową miłość, Scotty, i je­stem bardzo szczęśliwa.

Żaden cień nie kładł się na tryskającej szczęściem młodej twarzy, na którą patrzyła. Na myśl przyszło jej kilka słów wiersza: Ach, gdybyż można było odczy­nić co się stało, przywołać dzień wczorajszy.

Ile razy od śmierci Scotty'ego myślała o tych sło­wach? Gdybyż tylko... gdybyż tylko... gdybyż tylko mo­gła cofnąć czas do chwil sprzed wypadku. Gdybyż tyl­ko była w stanie wyciągnąć rękę, nie pozwolić, by za­istniało tych kilka okropnych sekund, kiedy cały jej świat rozpadł się na kawałki. Ach, gdybyż można było...

Nigdy nie wątpiła, że gdyby dano jej szansę przy­wołania wczorajszego dnia, uczyniłaby to w oka­mgnieniu. Aby mieć z powrotem Scotty'ego, z rado­ścią wymazałaby wszystkie swoje sukcesy jako gwiaz­dy filmowej, z radością zostałaby nauczycielką w ja­kiejś niepozornej szkole średniej, jak zawsze myślała.

Ale czy uczyniłaby tak teraz? Czy przywołałaby dzień wczorajszy, jeżeli to by oznaczało, że nigdy nie miałaby spotkać Harry'ego?

Jej umysł lękał się tego pytania tak samo, jak umysł śniącego lęka się niekończącego się spadania w przepaść.

Nie mogę o tym myśleć. To głupie, myśleć o tym. Nie muszę wybierać między nimi. To głupie zadręczać się wyborami, których nie muszę dokonywać.

Scotty nie przestawał się do niej uśmiechać. Przy­szedł jej do głowy inny urywek poezji o złotych mło­dzieńcach i dziewczętach, których czas musi nie­uchronnie przeminąć.

To prawda, pomyślała. Scotty i Charles, dwaj złoci młodzieńcy, nie żyli. A wraz z nieuniknionym upły­wem czasu ona i Harry pewnego dnia podążą za ni­mi w mrok.

Ale nie teraz, pomyślała. Czuła, jak krew buzuje jej w żyłach, wzbierając niczym soki w drzewie; czu­ła uderzenia swojego serca, rytm pulsu. Teraz jest nasz czas, pomyślała. Teraz jest czas dla nas, żebyśmy połączyli w jedno całą naszą siłę i całą słodycz.

Powoli jej spojrzenie powróciło do twarzy Scot­ty'ego. Idź dalej, wydawały się mówić jego roziskrzo­ne, wypełnione światłem oczy. Chwytaj szczęście do­póty, dopóki możesz, Tracy. Nie przejmuj się mną.

Podniosła się i podeszła do okna, z fotografią w ręku. Przeżyła szok, widząc stojący przed domem powóz zaprzężony w cztery karę konie. Kiedy pa­trzyła nań z rozszerzonymi oczyma i mocno bijącym sercem, wysiadł z niego mężczyzna odziany w długą pelerynę i zszedł po stopniach, które rozłożył dla niego lokaj. Przez jedną zwariowaną chwilę Tracy myślała, że to na pewno wytwórnia kręci scenę do filmu, ale potem uświadomiła sobie, że nie ma kamer, mikrofonów, żadnych ludzi prócz samotne­go mężczyzny wysiadającego z powozu i usługujące­go mu lokaja.

- Jeremy. - Tracy usłyszała, jak ktoś zawołał to imię, ponieważ przed pójściem pod prysznic uchyliła okno. Kobieta w długiej niebieskiej sukni popołu­dniowej i szalu zarzuconym na ramiona weszła w po­le widzenia Tracy u podnóża schodów. - Tak się cie­szę, że przyjechałeś.

Mężczyzna pocałował kobietę w policzek w nie­omylnie braterski sposób i odezwał się z angielskim akcentem, z jakim mówił Charles:

- Caroline, co się stało, u licha, że przysłałaś mi ta­ką wiadomość?

- Wejdź do domu, opowiem ci - odpowiedziała żona Charlesa.

Kiedy Tracy patrzyła, brat i siostra zniknęli jej z oczu, idąc w stronę domu, a powóz oddalił się w kierunku stajni.

Tracy przyłożyła sobie dłoń do łomoczącego serca. Boję się, pomyślała. Tak się boję. Co oznaczają te wszystkie wizje? Czy mają coś wspólnego z tym, że ktoś próbuje zabić Harry'ego?

Zanim Tracy o umówionej porze stawiła się w charakteryzatorni, zadzwoniła do Gail z nowymi in­strukcjami dla prywatnego detektywa.

- Sprawdź, czy on może się dowiedzieć, czy zosta­ły przelane jakieś pieniądze z konta Robina Mauleya na konto człowieka nazwiskiem Howles, który pra­cuje w English Heritage - powiedziała, a Gail obie­cała, że przekaże polecenie.

Poranne zdjęcia szły źle. Najpierw mieli opóźnie­nie, bo Greg nie mógł znaleźć Lizy Moran, która by­ła potrzebna na planie.

- Sprawdziłeś jej garderobę? - zapytał swojego asystenta zdenerwowany Dave.

- Tak - odparł Greg. - Drzwi były zamknięte. Pu­kałem kilka razy i nie było odpowiedzi.

- Czy słyszałeś jakieś odgłosy ze środka? - spytał Dave.

Greg uniósł brwi.

- Wydawało mi się, że tak, ale nikt nie odezwał się na moje pukanie. Przecież nie mogłem tak do niej wtargnąć, prawda?

Tracy podniosła się z krzesła. Nie chciała opóźnień, chciała skończyć wcześnie, żeby spędzić trochę czasu z Harrym. I miała serdecznie dosyć Lizy Moran.

- Może ty nie mogłeś, Greg, ale ja mogę - powie­działa złowieszczo.

Wszyscy na planie spojrzeli na nią.

- Mam powyżej uszu panny Moran i jej nimfomanii - oznajmiła Tracy. - Nie obchodzi mnie, co robi w wolnym czasie, ale to już trzeci raz, kiedy muszę czekać, podczas gdy ona się zabawia. Mam dość. - Popatrzyła na Dave'a. - Sprowadzę ją.

Przytaknął bez słowa.

Kiedy Tracy odeszła, Greg powiedział do stojące­go obok oświetleniowca:

- Prawie mi żal Lizy. Kiedy Tracy do niej wpad­nie...

Drzwi przyczepy Lizy wciąż były zamknięte, gdy Tracy tam dotarła, więc bezpardonowo otworzyła je szarpnięciem i weszła do środka. W środku, obok stojaka na ubrania, stała Liza, wkładając kostium przez głowę. Na kanapie siedział młody mężczyzna i sznurował tenisówki. Tracy odezwała się lodowa­tym tonem:

- Czekamy na ciebie już od piętnastu minut. Twarz Lizy wyłoniła się zza sukni. Kobieta spojrza­ła na Tracy z bezgranicznym zdumieniem.

- Co ty tutaj robisz?

Młody mężczyzna, w którym Tracy rozpoznała członka obsługi cateringowej, przemknął obok niej z jednym butem wciąż niezasznurowanym i niezapiętą koszulą. Nie zamknął za sobą drzwi.

Tracy odpowiedziała tak samo lodowato:

- Skoro nie reagowałaś na wezwanie Grega, po­myślałam, że może zareagujesz na moje. - Spojrzała z odrazą na usta Lizy. - Masz rozmazany makijaż. Trzeba to będzie poprawiać.

Liza wreszcie się otrząsnęła.

- Jak śmiesz - krzyknęła. - Jak śmiesz wchodzić bez zaproszenia do mojej garderoby. Wydaje ci się, że kim ty, u diabła, jesteś?

Oczy Tracy zwęziły się.

- Powiem ci, kim jestem. Jestem Tracy Collins, i nie lubię, gdy każe mi się czekać, podczas gdy ktoś z obsady bzyka się z dostawcami. A więc... to ostatni raz, kiedy tak się dzieje, Lizo, albo już nigdy nie do­staniesz pracy przy żadnym z moich filmów ani fil­mów moich przyjaciół. - Jej oczy zwęziły się jeszcze odrobinę. - Mówię serio, nigdy.

Liza wyglądała na wściekłą, ale obawiała się wpły­wów Tracy. Postarała się zachować ugodowo.

- Przepraszam - mruknęła. - Nie zdawałam sobie sprawy z tego, która godzina.

- Na przyszłość postaraj się to wiedzieć - powie­działa ponuro Tracy. - A teraz idź do charakteryzatorni, niech ci poprawią makijaż, i zgłoś się na plan. - Odwróciła się plecami do ziejącej nienawiścią Lizy i wyszła z przyczepy.

Kiedy Liza w końcu pojawiła się na planie, wyglą­dała na przygaszoną.

- Przepraszam - powiedziała do Dave'a. - Nie miałam zegarka. To się więcej nie powtórzy.

Zaczęli zdjęcia, i po raz pierwszy od początku pra­cy przy filmie uwaga Jona była rozproszona. Pomylił swoje kwestie we wszystkich siedmiu ujęciach - pra­wie, choć nie do końca, sprawił, że Dave gotował się z wściekłości. W końcu Jon wypowiedział je jak na­leży i Dave zawołał: „Bierzemy”, ale Tracy wiedziała, i wiedział to Dave, i Jon także musiał wiedzieć, że to nie było jego najlepsze osiągnięcie. Było dobrze. Jon mógłby odegrać swoją kwestię śpiąc, i nadal by­łoby dobrze. Ale jego grze zabrakło napięcia, cechu­jącego jego wcześniejszą pracę.

Podczas przerwy na lunch Tracy zadzwoniła do Ga­il, która skontaktowała ją z Markiem Sandersonem, wynajętym przez nią prywatnym detektywem.

- Ż tego, co się orientuję, panno Collins, pan An­thony Oliver jest czysty - oznajmił detektyw przez te­lefon. - Z pewnością żyje ponad stan i ma spore za­dłużenie na karcie kredytowej, ale nikt go nie ściga o pieniądze. Nie ma wątpliwości, że dodatkowe pie­niądze byłyby mile widziane, ale nie jest przyciśnięty do muru, jeżeli to chciała pani wiedzieć.

- Tak - potwierdziła Tracy. - Nad tym się zastana­wiałam, panie Sanderson. Czy moja sekretarka roz­mawiała z panem o możliwości wyśledzenia łapówki?

- Tak. To dosyć delikatna sprawa, nie jestem pe­wien, czy mogę to zrobić. Mauley to spora szycha.

- Będę skłonna zapłacić ekstra, jeżeli pan tego do­kona - odpowiedziała Tracy.

- Dobrze, a więc natychmiast się do tego zabiorę. Kiedy Tracy odłożyła słuchawkę, nie wiedziała, czy powinna czuć ulgę, czy rozczarowanie. Z jednej stro­ny, nie chciała stanąć przed koniecznością przekaza­nia Harry'emu wiadomości, że jego własny brat knu­je przeciwko niemu. Z drugiej zaś, to byłaby niesły­chana ulga znać winowajcę. Mogłaby przestać się bać o życie Harry'ego.

Po lunchu była wolna. Zakończyli sceny w salonie 1 przenosili się do wspaniałej sypialni, która niegdyś należała go ówczesnego hrabiego Silverbridge'a. Ustawienie świateł miało zająć przynajmniej popo­łudnie. Kiedy potrzebny był ktoś do pozowania technikom, mogła ją zastępować dublerka. Tracy była głodna i próbowała zdecydować, czy chce najpierw zjeść, czy pozbyć się makijażu i kostiumu, kiedy Jon podszedł do niej i powiedział:

- Nareszcie, oboje wolni w tym samym czasie! Czy zjesz ze mną obiad dziś wieczorem, Tracy? Jak sły­szałem, w wiosce jest znakomita restauracja.

Spojrzała na jego twarz i dostrzegła, że Jon usiłu­je ukryć swoje nadzieje.

- Raczej nie, Jon - odpowiedziała łagodnie. - Właściwie to obiecałam Meg, że dziś po południu pojadę z nią na zakupy. Nie wiem, kiedy wrócimy.

Jego orzechowe oczy na tle rozciągającego się za nim trawnika wydawały się bardzo zielone.

- Zaczekam na ciebie. W środku tygodnia nie bę­dziemy potrzebowali rezerwacji.

- Wolałabym nie. Jeżeli uda mi się namówić Meg na zjedzenie czegoś na mieście, to tak zrobię. To do­brze jej robi, kiedy zmuszona jest wybierać z menu. - Aby złagodzić odmowę, wyciągnęła rękę i dotknę­ła ramienia Jona. - Na pewno rozumiesz.

Jakaś emocja, być może gniew, zamigotała w oczach Jona.

- Ty naprawdę straciłaś dla niego głowę, prawda? Tracy odczekała chwilę, zanim odpowiedziała bez­namiętnie:

- Co masz na myśli?

Jon niecierpliwie pokręcił ciemnowłosą głową.

- Nie baw się ze mną, Tracy. Wiesz, co mam na myśli. Straciłaś głowę dla Silverbridge'a.

Tracy pozwoliła, by nastała kolejna chwila ciszy. Rozmyślała nad tym, jak najlepiej odpowiedzieć na tę uwagę. Wreszcie postawiła na szczerość.

- Tak, obawiam się, że tak, Jon. Zakochałam się, i to bardzo, to fakt. A zatem widzisz, że nie jestem teraz zainteresowana spędzaniem czasu z innymi mężczyznami. Zaplótł ręce na potężnej piersi.

- Chyba nie mogę cię winić. Wszystko przemawia na jego korzyść: tytuł z tradycjami, bajeczny dom, pieniądze, prezencja, wdzięk. Dlaczego nie miałabyś stracić dla niego głowy.

W jego słowach jej pociąg do Harry'ego wydawał się taki powierzchowny, ale Tracy ugryzła się w język. Zrezygnowała z powiedzenia mu tego, o czym chcia­ła go poinformować w pierwszej chwili: że Harry jest farmerem i ma znacznie mniej pieniędzy niż sam Jon. Zamiast tego powiedziała:

- Zgrabnie ujęte.

Napięcie na jego twarzy zelżało na tę bezpośred­nią odpowiedź i Jon zmusił się do uśmiechu.

- Cóż, wiesz, że tego nie pochwalam, ale z pewno­ścią to rozumiem. Ale jeżeli coś się kiedykolwiek wy­darzy i będziesz potrzebowała przyjaciela, proszę, wiedz, że możesz się do mnie zwrócić.

Tracy odrobinę przechyliła głowę.

- Co mogłoby się wydarzyć?

- Mogłabyś zostać porzucona, moja droga. - Głos Jona brzmiał oschle. - Chociaż to może szokujące, zdarzało się to innym pięknym, młodym kobietom, które związały się z Silverbridge'em.

Tracy zmusiła się do zachowania przyjaznego wy­razu twarzy.

- To miło z twojej strony, Jon, ale nie sądzę, żebym miała powody się martwić.

Poklepał ją po ramieniu.

- Wszystkie tak mówią, moja droga. Ale obiecuję ci solennie, że nie powiem: „A nie mówiłem”.

I po tej niezbyt optymistycznej uwadze odszedł.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Harry siedział w saloniku, czekając na początek wiadomości o szóstej. Ebony rozciągnęła się na jego kolanach. Mruczała z zadowoleniem, kiedy Harry ją głaskał, a on wpatrywał się w pusty ekran i odtwarzał w pamięci swoje popołudniowe spotkanie z miejsco­wym urzędnikiem English Heritage.

- English Heritage uważa, że to tout ensemble an­gielskiego wiejskiego domu określa jego wkład w dzieje sztuki - powiedział nieprzyjemny młody człowiek z akcentem z Midlands i okropnym krawa­tem. - To obejmuje umeblowany dom z przyległościami, jak również ogród, tereny parkowe, leśne oraz, w przypadku Silverbridge, stajnie.

- Mogę odbudować stajnie tak, żeby wyglądały na autentyczne - odparł Harry. - Ale z pewnością musi pan dostrzegać, że ceny oryginalnych materia­łów są wygórowane, nie mówiąc już o astronomicz­nych sumach, jakie musiałbym zapłacić fachowym rzemieślnikom, którzy wiedzą, jak pracować z takimi materiałami.

- Rozumiem i współczuję panu w tej trudnej sytu­acji, lordzie Silverbridge. - W rzeczywistości Howles postarał się spojrzeć na Harry'go z góry. - Ale powinien pan był ubezpieczyć stajnie na odpowiednią kwotę, pozwalającą na odbudowę w oryginalnym sty­lu. Niestety, nie zrobił pan tego i teraz musi pan upo­rać się z konsekwencjami.

Harry uczynił heroiczny wysiłek, żeby utrzymać nerwy na wodzy.

- Ubezpieczyłem dom na sumę czterokrotnie przewyższającą jego wartość rynkową. Czy pan wie, ile kosztuje takie ubezpieczenie?

- Koszty ubezpieczenia to nie moja sprawa, milor­dzie. Moją sprawą jest zachowanie wspaniałego an­gielskiego dziedzictwa. - Młody mężczyzna bawił się swoim paskudnym krawatem. - To, że niedostatecz­nie ubezpieczył pan swoją stajnię, nie może być bra­ne pod uwagę przy mojej decyzji w tej sprawie. Mo­im zadaniem jest ochrona naszego dziedzictwa.

- Silverbridge to moje dziedzictwo, nie wasze - odparł Harry posępnie. - I to nie jest śpiewka, którą słyszałem ostatnio, kiedyż panem rozmawiałem. Dał mi pan do zrozumienia, że nie będzie problemu z odbudowaniem przeze mnie stajni z nowoczesnych materiałów, jeżeli zachowam właściwy jej wygląd.

Howles nie miał już zarozumiałego wyrazu twarzy.

- Od tamtej pory zmieniłem zdanie.

- Czy mogę spytać, co spowodowało tę zmianę? Młody mężczyzna z namaszczeniem wzruszył ra­mionami.

- Jest pan bardzo przekonującym człowiekiem, milordzie. Kiedy nie byłem już pod wpływem pań­skiej charyzmatycznej osobowości, zdałem sobie sprawę z tego, że popełniłem błąd.

Harry miał już tego dość.

- To nie jedyny błąd, jaki pan popełnił, Howles. - Harry wstał. - Ten pański krawat to obraza wszelkie­go dobrego smaku. Zawsze pozostanie dla mnie zagadką, jak, u diabła, rząd mógł powierzyć człowieko­wi takiemu jak pan władzę w English Heritage.

Po tych słowach wyszedł, a teraz zastanawiał się, czy nie powinien zostać, żeby dłużej wpływać swoją „charyzmatyczną osobowością” na nieznośnego Howlesa.

To byłaby strata czasu, uznał. Zaczynam myśleć, że Tracy może mieć rację, i że łapówka miała coś wspólnego z tym, że Howles zmienił zdanie.

- Cała ta sprawa śmierdzi, Eb - powiedział na głos, pieszcząc długim palcem łebek kotki.

Ebony zamruczała głośniej.

Harry rzucił okiem na zegarek, zobaczył, że już pora na wiadomości i przegonił Ebony z kolan, żeby móc włączyć telewizor. Kiedy tylko się podniósł, za­dzwonił telefon. Harry pozwolił mu zabrzęczeć dwa razy. Miał nadzieję, że pani Wilson odbierze, a po­tem, kiedy rozległ się trzeci dzwonek, sam podszedł do aparatu.

Męski głos z wyraźnym szkockim akcentem ode­zwał mu się do ucha:

- Czy to lord Silverbridge? Harry zmarszczył brwi.

- Tak. Kto mówi?

- Tracy Collins prosiła mnie, żebym do pana za­dzwonił, milordzie, i poprosił pana, żeby się pan z nią spotkał nad jeziorem w pańskiej posiadłości, najszybciej jak się da. Powiedziała, że chce panu po­kazać coś ważnego.

- Kto mówi? - Harry ponownie zażądał odpowie­dzi.

- Sklepikarz z miasteczka, milordzie. Robię, jak prosiła panna Collins. Do widzenia.

Harry wpatrywał się w telefon, choć rozmowa zo­stała przerwana.

Sklepikarz z miasteczka Harry wiedział, że Tracy zabrała Meg, żeby kupić jej nowe ubrania, ale dla­czego nie zadzwoniła do niego sama? Ten telefon su­gerował, że bardzo się jej spieszyło.

Co ona chce mi pokazać? I kim, u diabła, jest ten szkocki sklepikarz ?

Zbiegł po schodach na dół, żeby zabrać psy. W kuchni nie było jednak ani pani Wilson, ani Marshala i Millie. Gospodyni zapewne zabrała spaniele na spacer. Harry szybko podjął decyzję, żeby ich nie szukać. Poszedł do swojego gabinetu, chwycił strzel­bę z oszklonej gablotki, załadował ją i ruszył w kie­runku jeziora.

Po południu nadciągnęły chmury i sprowadziły wczesny zmierzch. Harry biegł równym tempem ścieżką przez ogród, mocno trzymając w dłoni strzel­bę, przepełniony poczuciem niewyjaśnionej pilnej potrzeby. Skręcił na ścieżkę, która miała go zapro­wadzić do lasu. Zignorował ból głowy wywołany wy­siłkiem.

Nie skorzystał z traktu do konnej jazdy, tylko ru­szył ścieżką wydeptaną przez zwierzynę, ale mimo tego dotarł nad jezioro dopiero półgodziny później. Stado kosów wzbiło się z traw i odleciało, kiedy wy­padł zza drzew, ale pomijając kosy i łabędzie sunące z prądem, brzeg jeziora był zupełnie pusty.

- Tracy! - zawołał Harry. - Jesteś tutaj?

Jedyną odpowiedzią było wołanie ptaka w oddali.

Harry poczuł mrowienie na plecach i szyi i przez głowę przemknęła mu myśl: Lepiej się schowam.

Zanim zdołał przełożyć ją na czyn, dwie rzeczy wy­darzyły się jednocześnie. Ktoś pchnął go od tyłu, po­wodując, że Harry rozpłaszczył się na ziemi, zaś kiedy padał, nad jego głową przeleciała kula.

Cholerą pomyślał Harry, podnosząc twarz z kłu­jącej trawy. Rozległ się kolejny wystrzał, i tym razem kula świsnęła mu tuż koło ucha.

- Zabierajmy się stąd - zawołał do kogoś, kto go po­pchnął, poderwał się na równe nogi i dał nura do lasu.

Padł trzeci strzał, a potem wszystko ucichło, oprócz łomotania serca Harry'ego. Powinienem był zabrać psy, pomyślał.

- Ja też mam broń - zakrzyknął w kierunku, z któ­rego padł strzał. Wystrzelił w powietrze. - Chodź tu i dostań mnie, ty tchórzliwy łajdaku!

Usłyszał w oddali cichy szelest, ale to mogło być zwierzę spłoszone odgłosem wystrzału.

Adrenalina buzowała w jego żyłach, i ledwie za­uważał ból głowy. Jego oczy przeczesywały las, który znał tak dobrze - las, w którym polował od lat chło­pięcych - ale wszędzie panował spokój. Harry pod­niósł kamień i cisnął nim, czekając, czy hałas i ruch wywołają kolejny strzał. Nic.

Łajdak, pomyślał Harry z odrazą. Nie ma zamiaru się pokazać. Zamierza uciec. Jego palec zakrzywił się na spuście strzelby. Do diabła!

Odczekał pół godziny i w tym czasie nie dostrzegł nawet śladu strzelca ani osoby, która go pchnęła. Tak jakby rozwiali się w angielskim zmierzchu. W końcu Harry postanowił wrócić do domu.

Zanim wszedł do domu bocznym wejściem, przy­pływ adrenaliny opadł, a ból głowy rozłupywał mu czaszkę. Poszedł na dół, żeby odłożyć strzelbę na miejsce w swoim gabinecie, i zastał Tracy i Meg. Siedziały przy kuchennym stole i jadły obiad.

- Harry! Gdzieś ty był? - zapytała ostro Meg. Jej wzrok przykuła strzelba, którą nadal trzymał w ręku. - Wyszedłeś postrzelać?

- Właściwie to do mnie strzelano - odparł. Tracy zbladła jak ściana.

Niebieskie oczy Meg wydawały się zasłaniać całą jej twarz.

Do licha, pomyślał Harry. To ten cholerny ból głowy. Nie myślę jasno. Do diabła, czemu ja to wypaplałem?

- Ktoś próbował cię zastrzelić? - spytała Tracy. Jej oczy na tle bladej twarzy wyglądały na granato­we. Meg była osłupiała.

- Do diabła - powiedział Harry. Na moment za­mknął oczy. - Powinienem był trzymać gębę na kłódkę.

W tej chwili chciał tylko pójść na górę, wziąć jakieś środki przeciwbólowe i położyć się do łóżka. Ale nie mógł wyjść i zostawić ich w takim stanie.

- Czuję się świetnie - powiedział. - To pewnie był kłusownik.

- A więc dlaczego masz broń? - zapytała Tracy.

- Jak powiedziała Meg, wyszedłem postrzelać. - Potarł sobie czoło i unikał tych zbyt przenikliwych niebieskich oczu.

- I nabawiłeś się bólu głowy - powiedziała rzeczowo.

- Obawiam się, że tak. A więc, jeżeli nie macie nic przeciwko, odłożę broń i pójdę na górę odpo­cząć.

- Nie zjesz nic na obiad, Harry? - zapytała Meg.

- Nie, dziękuję, Meggie - odpowiedział. Odłożył broń na miejsce, ale kiedy wrócił na scho­dy, czekała na niego Tracy.

- Możesz mi opowiedzieć, co się stało, kiedy bę­dziesz brał leki i kładł się do łóżka.

- Już ci opowiedziałem, co się stało. Nie potrzebu­ję, żeby mnie pakowano do łóżka - odparł.

Nie odezwała się, tylko odwróciła i weszła po schodach. Harry westchnął i poszedł za nią.

Ebony leżała na środku jego łóżka i kiedy zobaczy­ła Tracy, wstała ze sztywno wyprostowanym ogonem i groźnie łypnęła na intruza.

- Idź po tabletkę - powiedziała Tracy.

Harry poszedł do łazienki, wytrząsnął dwie tablet­ki z plastykowej buteleczki i popił je wodą. Kiedy wrócił do sypialni, Tracy siedziała na jednym z krze­seł przy kominku. Ona i Ebony przypatrywały się so­bie ostrożnie. Harry zajął drugie krzesło i Ebony na­tychmiast podeszła, żeby zająć należne sobie miejsce na jego kolanach. Pogłaskał ją odruchowo.

- Opowiedz mi wszystko - poprosiła Tracy. Opowiedział jej o telefonie i o swojej wyprawie do lasu, i o strzałach.

- Ktoś mnie wystawił, to oczywiste. Dobrze się sta­ło, że miałem przeczucie, żeby zabrać strzelbę, w przeciwnym razie byłbym jak cel na strzelnicy.

- Przede wszystkim w ogóle nie powinieneś tam iść.

- Oczywiście, że musiałem iść. Wezwanie mogło być prawdziwe.

Tracy założyła sobie kosmyk włosów za ucho i pa­trząc na ruch jej nadgarstka i przedramienia, Harry pomyślał, że to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedy­kolwiek widział.

- Czy to zwykłe szczęście, że pierwszy strzał chy­bił? Czy stało się coś jeszcze? - zapytała.

Łup, łup, łup. Ból głowy wciąż dawał o sobie znać.

- Co jeszcze mogłoby się stać?

- To ja pytam ciebie. Po prostu wydaje mi się, że skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby cię wystawić, to dopilnowałby, żeby trafić.

Dłoń Harry'ego zamarła na futerku Ebony. Spoj­rzał na Tracy i po raz pierwszy w pełni pojął, że nie potrafi jej okłamać. Istniała między nimi jakaś więź która sprawiała, że to było niemożliwe.

Miau!

Jego dłoń znów zaczęła głaskać Ebony. Powiedział do Tracy:

- Wydarzyła się bardzo dziwna rzecz, tak dziwna, że sam ledwie mogę w to uwierzyć.

Skinęła głową, jakby spodziewała się takiej odpo­wiedzi.

- Ktoś mnie popchnął. To się wydarzyło na uła­mek sekundy przed tym, jak usłyszałem strzał. Upa­dłem na twarz, a kula przeleciała mi nad głową.

Zapadła cisza. Tracy dumała nad tym wyznaniem. Potem zapytała cicho:

- Czy wiesz, kto cię popchnął, Harry? Pokręcił przecząco głową.

- To właśnie jest takie dziwaczne. Ktokolwiek to był, zniknął. Wcale go nie widziałem ani nie słysza­łem. Było tylko popchnięcie.

- Czy sądzisz, że ktoś, kto cię popchnął, był męż­czyzną?

- Sądząc z siły popchnięcia? Tak, jestem pewien, że to był mężczyzna.

Harry nie zapalił światła, ale jej skóra w ciemności lśniła jak czysta porcelana. Tracy odezwała się z lek­kim wahaniem:

- Harry... Nie mogę przestać myśleć, że Charles został zastrzelony w tym samym lesie.

Nie wiadomo czemu jego serce zaczęło łomotać. Wycedził przez zęby:

- A co to ma wspólnego z tym wszystkim? Nachyliła się ku niemu, luźno zaplatając dłonie na kolanach.

- Wiem, że mówiłeś, że w Silverbridge nie ma żad­nych duchów, ale może się mylisz, Harry. Może jest tutaj duch, dobry duch, i to on ocalił cię od takiej sa­mej tragedii, jaka przydarzyła się jemu.

Serce nadal biło mu szybciej, a ból głowy pulsował w jego rytm.

- Czy chcesz powiedzieć, że duch Charlesa ocalił mi życie?

Zatopiła białe zęby w dolnej wardze.

- To zapewne brzmi niemądrze...

Duch Charlesa, duch Charlesa... Te słowa wibrowa­ły mu w mózgu w rytm bicia serca i pulsowania w gło­wie.

- To brzmi bardziej niż niemądrze - odpowiedział. - To brzmi wariacko.

Wygładziła zmarszczkę na beżowych spodniach.

- To może tak zabrzmieć, ale nie znaczy, że tak nie było.

Jego myśli bezwiednie powróciły do tamtego po­południa, kiedy przyglądał się kręceniu filmu i sce­na z przeszłości wplotła się w teraźniejszość. Znowu zobaczył złote włosy Charlesa, kiedy pochylał głowę, żeby powiedzieć coś do kasztanowowłosej dziewczy­ny, z którą tańczył, a która miała niebieską suknię.

Harry spojrzał w oczy Tracy i zapytał stanowczym tonem:

- Czy ty coś widziałaś?

W odpowiedzi popatrzyła na niego, a potem ski­nęła głową. Przełknął ślinę.

- Mówisz poważnie?

- Bardzo poważnie. Zaczęłam ich widywać, kiedy tylko znalazłam się w Silverbridge.

- Kogo widywać?

- Charlesa i Isabel. Wziął głęboki wdech.

- Kim, u diabła, jest Isabel?

- Była guwernantką dzieci Charlesa. Była bardzo podobna do mnie, tak jak ty jesteś bardzo podobny do Charlesa.

Obraz dziewczyny w białej sukni raz jeszcze stanął mu przed oczyma. Powiedział szorstko:

- Nie mogę uwierzyć, że naprawdę siedzimy tu i rozmawiamy o duchach.

- Wiem. - Jej twarz była poważna. - Ale wiem tak­że, co widziałam, Harry. Zobaczyłam ducha Charle­sa, zanim zobaczyłam jego portret w twoim gabine­cie. Wyglądał dokładnie tak samo jak na portrecie. Skąd mogłabym wiedzieć, jak on wyglądał, skoro ni­gdy wcześniej nie widziałam jego portretu?

Lup, łup, wciąż dawała o sobie znać jego głowa.

- Nie wiem.

- Widywałam ich wiele razy - powiedziała, pochy­lając się do przodu. - To prawie tak, jakby odgrywa­li dla mnie sztukę. Charles był zakochany w Isabel, a jego żona dowiedziała się o tym i kazała Isabel opuścić dom. Charles poczynił plany, żeby wysłać ją do Ameryki. Miała zatrzymać się tam u jego kuzyna. Miał zamiar popłynąć za nią, ale został zastrzelony, zanim zdołał to uczynić.

- Włosy Isabel nie miały złotego odcienia, a nos miała prosty - odezwał się powoli.

Oczy Tracy rozszerzyły się.

- Tak. - Jej dłonie zacisnęły się w piąstki. - A więc ty coś widziałeś!

- Jezu - powiedział. - To nie do wiary.

- Opowiedz mi, co widziałeś.

Harry opowiedział jej o scenie na balu, a kiedy skończył, wpatrywali się w siebie nawzajem w milcze­niu. Wreszcie Tracy odezwała się cicho:

- Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, poczułam się tak, jakbym cię znała.

- Tak - odparł. - Ja czułem to samo.

Zebrała się w sobie, jakby szykowała się do bitwy.

- Jak sądzisz, co to oznacza, Harry?

- Nie wiem. To... niesamowite.

- Myślę, że to się dzieje nie bez przyczyny. Myślę, że kiedy się dowiemy, kto zabił Charlesa, dowiemy się, kto próbuje zabić ciebie.

- Jezu - powtórzył.

- Sądzę, że Charles i Isabel próbują nam pomóc, żeby nam ułożyło się szczęśliwie, czego im odmówio­no.

Harry popatrzył na nią i powoli powiedział:

- Ja nigdy nie wierzyłem w duchy.

- Ja też nie, dopóki ich nie zobaczyłam - odparła. Lup, łup, łup.

- Chyba trudno zaprzeczyć czemuś, co widzieliśmy oboje.

Poważnie skinęła głową.

- Ktoś mnie popchnął - powtórzył Harry. - Co do tego się nie mylę. Ciągle czuję dłoń na swoich plecach.

Tracy nagle wstała.

- Ty sam wyglądasz jak duch. - Podeszła do jego krzesła, nachyliła się i pocałowała go w czoło. - Idź do łóżka. Będziemy martwić się o to rano.

Harry odwrócił głowę i ukrył twarz między jej piersiami.

- Tracy - powiedział. Zamknęła go w swoich ramionach.

- Kocham cię - odpowiedziała. - Kocham cię i ra­zem znajdziemy wyjście z tego bałaganu.

Harry zadrżał.

- Boże, mam nadzieję, że tak.

Jej piersi były takie delikatne. Pachniały różami.

- Nie wychodź - poprosił.

Ebony zeskoczyła z kolan Harry'ego, kiedy Tracy podeszła. Wskoczyła na łóżko i ostro miauknęła. Tracy roześmiała się.

- Ebony właśnie kazała mi iść precz, i ma rację. Potrzebujesz snu. Porozmawiamy znowu rano.

- Kto mówił cokolwiek o rozmowie - mruknął Harry. Ale tabletki zaczynały działać. Łupanie w je­go głowie słabło, a powieki robiły się bardzo ciężkie.

- Dobranoc - powiedziała Tracy. Pocałowała go w czubek obolałej głowy, odsunęła się i poszła w stronę drzwi.

Kilka minut później Harry i Ebony już spali.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Kiedy Harry obudził się następnego ranka, ze­garek powiedział mu, że jest już za późno, żeby zło­żyć wizytę Tracy. Mrucząc do siebie z irytacją, ubrał się i właśnie miał zejść na dół na śniadanie, kiedy ktoś zapukał do jego drzwi. To był Tony.

- Czy mogę z tobą pomówić, Harry?

Harry popatrzył na młodszego brata, który miał na sobie idealnie skrojone jasne spodnie i sweter błękitny jak niebo, i powiedział:

- Najpierw muszę się napić kawy. Chodź ze mną na dół. Możemy porozmawiać w moim gabinecie.

Harry wziął sobie kawę z kuchni, w której znajdo­wała się tylko pani Wilson i psy, i zaprowadził Tony'ego do swojego gabinetu. Zajął miejsce przy biur­ku, zwrócony twarzą do portretu Charlesa, a Tony usiadł na starym obitym skórą krześle obok biurka. Millie i Marshal zajęły swoje zwyczajowe posterunki po obu stronach Harry'ego.

Harry upił łyk kawy.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz znowu zaczy­nać z tym cholernym polem golfowym.

- To ostatni raz, Harry. - Wokół ruchliwych ust Tony'ego widać było nietypowo ponurą linię. - Jeżeli teraz nie zgodzisz się sprzedać ziemi, Percy ma za­miar wycofać się z przedsięwzięcia i zbudować swój hotel gdzieś indziej.

- Dobrze. To powinno zdjąć mi Mauleya z karku. - Harry wypił kolejny łyk kawy.

Tony powoli pokręcił głową.

- Nie rozumiem cię, Harry. Naprawdę. Nie masz pieniędzy, żeby odbudować stajnię zgodnie z wyma­ganiami English Heritage. Nie masz pieniędzy, żeby kupić nowy samochód. A mimo to odwracasz się ple­cami do fortuny. Dla mnie to bez sensu.

Harry rozsiadł się wygodniej i powiedział łagod­nie:

- Skąd wiedziałeś o ich wymaganiach?

- Ty mi powiedziałeś.

- Nie, nie mówiłem ci. Tony wzruszył ramionami.

- Cóż, musiałem więc usłyszeć o tym od Meg. Harry odstawił filiżankę z kawą na biurko i zapy­tał wprost:

- Tony, czy Mauley przekupił tego cholernego Howlesa, żeby mnie zmusić do odbudowania stajni z oryginalnych materiałów?

Z oczu Tony'ego nie można było niczego wyczytać.

- Co za niesłychane pytanie. Oczywiście, że nie. Mauley to szanowany biznesmen, a nie kanciarz. - Tony poruszył się na krześle. - A poza tym nie sądzę, żeby ktoś mógł przekupić urzędnika English Herita­ge. Oni są tak cholernie zadufani.

- Nie wiedziałem, że kiedykolwiek miałeś z nimi do czynienia.

- Wiem o nich od ciebie. - Przez moment oczy To­ny'ego zapłonęły intensywniejszym błękitem. - Do­bry Boże, Harry, za chwilę oskarżysz Mauleya o spa­lenie ci stajni.

Harry odparł spokojnie:

- Ktoś to zrobił, a Mauley jest jedyną przychodzą­cą mi na myśl osobą, która mogłaby skorzystać na pożarze.

Oczy Tony'ego zobojętniały, a jego głos stał się chłodniejszy.

- Mam szczerą nadzieję, że nie rozciągasz tego oskarżenia i na mnie.

Harry zaplótł palce i wpatrywał się w nie z uwagą.

- Dzieje się tu coś bardzo nieprzyjemnego, Tony. Poza pożarem w stajni były trzy zamachy na moje ży­cie.

Tony poderwał się na równe nogi.

- Na twoje życie! Dobry Boże, Harry, nie wierzę! Teraz oskarżasz mnie i Mauleya, że próbowaliśmy cię zamordować? - Tony stanął za krzesłem, jakby miało mu służyć za tarczę przed Harrym, i położył dłonie na oparciu.

Harry oderwał wzrok od jego palców.

- Ktoś próbuje.

- Cóż, to nie ja. - Szczęka Tony'ego wysunęła się do przodu. - To prawda, że chcę, żebyś sprzedał zie­mię, ale nie jestem gotów cię zabić, żeby ją zdobyć. Co to w ogóle były za zamachy, do diabła? Wiem, że myślisz, że ktoś majstrował przy twoich hamulcach, ale nie jestem skłonny łyknąć tej opowiastki. Sądzę, że łan broni własnej skóry.

- Ktoś próbował mnie przejechać na szpitalnym parkingu. To była druga próba. Za trzecim razem ktoś zwabił mnie nad jezioro fałszywą wiadomością od Tracy i prawie udało mu się mnie zastrzelić.

- Mówisz poważnie? - Tony wyglądał na zszoko­wanego.

- Niestety, tak. - Harry rozpłaszczył dłonie na biurku i pochylił się ku bratu. - Nie mogę niczego dowieść w sprawie zamachów, ale sądzę, że jeżeli zdołam udowodnić, że Mauley przekupił urzędnika English Heritage, będę mógł skłonić sekretarza sta­nu do spraw środowiska, żeby odwołał decyzję Howlesa dotyczącą odbudowy. Czy pomożesz mi w tym, Tony?

Tony wbił palce w idealnie uczesane włosy.

- Powiedzmy to sobie jasno. Prosisz mnie, żebym pomógł ci przyłapać Mauleya na dawaniu łapówek? Na miłość boską, ja dla niego pracuję.

Harry uniósł brew.

- Nie wiedziałem, że jesteś na jego liście płac.

- Cóż, jestem - odparował Tony. - I nie wydaje mi się etyczne, abym zastawiał pułapki na swojego chle­bodawcę. - Przerwał na moment. - A poza tym nie wierzę, że Mauley kogokolwiek przekupił.

- Ja myślę, że tak. I nie wydaje mi się etyczne, aby twój chlebodawca próbował doprowadzić mnie do bankructwa po to, żeby położyć chciwe łapy na mojej ziemi - odciął się Harry.

Palce Tony'ego zaciskały się na oparciu krzesła tak mocno, że zrobiły się białe.

- Ta dyskusja do niczego nie prowadzi. Zatrzymaj sobie swoją cholerną ziemię, Harry. Akurat wiele ci z tego przyjdzie.

Stanowczym krokiem podszedł do drzwi i już miał wychodzić, kiedy Harry odezwał się:

- Lepiej popraw sobie włosy. Potargałeś je, kiedy przeczesywałeś je palcami.

Tony spiorunował go wzrokiem i trzasnął drzwia­mi.

Harry siedział, popijając kawę i spoglądając na portret Charlesa.

- Co o tym sądzisz? - zapytał na głos. - Czy mój własny brat próbuje mnie sprzątnąć?

Nie, nie próbuje. Harry sam odpowiedział sobie na swoje pytanie. Potrafię sobie wyobrazić Tony'ego przekupującego urzędnika English Heritage; być może potrafię wyobrazić go sobie nawet podpalającego staj­nię. Ale nie potrafię wyobrazić go sobie, jak psuje mi hamulce czy usiłuje mnie przejechać na szpitalnym parkingu albo zastrzelić mnie w lesie.

- Myślę, że Tony jest czysty - powiedział na głos do Charlesa. - Mauley musi działać na własną rękę.

Harry próbował wymazać z pamięci myśl, że jeże­li Mauley rzeczywiście stał za nękającymi go proble­mami, to ten potentat rynku nieruchomości potrze­bowałby pomocnika. Naprawdę trudno było wyobra­zić sobie Mauleya czającego się po lasach ze strzel­bą.

On kogoś wynajął, pomyślał Harry. Potrzebowałby kogoś z Silverbridge do wykonania dla niego brudnej roboty.

Resztki kawy w filiżance zupełnie już wystygły, a Harry nie był ani trochę bliższy odpowiedzi, kiedy wstał i wrócił do kuchni na śniadanie.

Tego dnia kręcono finałową scenę w sypialni hra­biego. Była to scena śmierci Tracy; scena, w której Martin, doprowadzony do ostateczności, czuje, że je­dyną rzeczą, jaka może uratować jego honor i jego zdrowe zmysły, jest zamordowanie pięknej, młodej żony.

Plan był gotów, kiedy Tracy weszła do pokoju ubrana w długą jedwabną nocną koszulę barwy ko­ści słoniowej, wyciętą tak, by głęboko odsłaniała jej dekolt. Światła wzdłuż jednej ze ścian skierowano na pięknie rzeźbione łoże z kolumienkami, nakryte wyszywaną złotem kapą, zasłane i czekające na nią. Szezlong pokryty taką samą tkaniną stał w pobliżu okna, obok eleganckiego stoliczka do pi­sania, zaś dwa tapicerowane krzesła ze stoliczkiem herbacianym zostały ustawione przed alabastro­wym kominkiem. Nad kominkiem wisiał namalo­wany przez Tycjana portret hrabiny de Alfori, o której Meg powiedziała kiedyś, że to jej daleka antenatka.

Za sypialnię służył wielki, przestronny pokój, ale przez rozstawiony tam sprzęt wydawał się mniejszy.

- Dobrze, Tracy - powiedział Dave. - Jeżeli poło­żysz się do łóżka, Ivan sprawdzi oświetlenie.

Tracy podeszła do łóżka, zzuła mokasyny i wśli­zgnęła się do delikatnej bawełnianej pościeli. Ktoś przybiegł, żeby usunąć okropnie ubłocone nowocze­sne obuwie.

- Połóż się na poduszkach, proszę - poinstruował ją operator ze swego miejsca za jedną z kamer.

Tracy usłuchała i oparła głowę na obszytych ko­ronkami poduszkach.

- Poprawcie jej włosy - polecił Dave. Fryzjerka wysunęła się naprzód i rozrzuciła luźne włosy Tracy tak, żeby ułożyły się wokół jej głowy ni­czym aureola.

- Tak, Dave? - zapytała.

- Idealnie - odparł reżyser. Rozejrzał się dokoła 1 zapytał: - Czy obie kamery gotowe?

- Mówiłem ci to już sześć razy, Dave - odpowie­dział cierpliwie operator. - Obie kamery są gotowe.

Stopa Dave'a rytmicznie stukała w podłogę. To by­ła najważniejsza scena; scena, która musiała wzbu­dzić u widowni tragiczne uczucia litości i strachu, i reżyser bardzo chciał nakręcić ją za pierwszym ra­zem, kiedy jeszcze jego aktorzynie czuli zmęczenia.

- Teraz potrzebny nam już tylko Jon - powiedział z niecierpliwością.

- Jestem tutaj.

W tej chwili do pokoju wszedł Jon w swoim kostiu­mie: pomiętej koszuli, rozpiętej, żeby odsłonić jego potężną pierś, i czarnych atłasowych bryczesach. Je­go włosy zostały uczesane tak, żeby skręcony kosmyk opadał mu na czoło. Jon wyglądał olśniewająco bajronicznie i bardzo seksownie.

Wszyscy na planie wiedzieli, że to scena Jona. Za­daniem Tracy było wyglądać na bezbronną i oszoło­mioną, a wreszcie, kiedy uświadomi sobie, co Jon za­mierza zrobić, na przerażoną.

- Zejść z planu - polecił Dave.

Chciał, żeby cały personel, który nie był niezbęd­ny, usunął się, tak by jego aktorzy mogli się maksy­malnie skoncentrować. Jon ustawił się na wyznaczo­nym miejscu przy drzwiach, Tracy odwróciła twarz do poduszki i zamknęła oczy, i Dave powiedział: - Akcja.

Jon wszedł do sypialni.

Jego pierwsza kwestia była celowym nawiązaniem do „Otella”, tak jak w powieści.

- Zgaszę światło. - Spojrzał na świecę, którą trzy­mał w dłoni. - A potem zgaszę światło.

Zatrzymał się raptownie obok łóżka i zapatrzył w twarz śpiącej Tracy.

To był sygnał dla Tracy, żeby otworzyć oczy i spoj­rzeć na niego sennie.

- Nie rozebrałeś się, milordzie. Czyżbyś nie kładł się do łóżka?

Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka, i po raz pierwszy Tracy poczuła prawdziwy dreszcz strachu. Orzechowe oczy, które na nią spoglądały, przybrały barwę ciemniejszej zieleni.

Jak on sprawił, że jego oczy tak pozieleniały? Czy ma szkła kontaktowe?, pomyślała niespokojnie Tracy. Kamera zrobiła najazd na jej twarz.

- Nie śpisz... jeszcze? - zapytał Jon.

- Nie. - Tracy wypowiedziała to jakby z zapartym tchem. - Czekałam na ciebie, milordzie.

Dłoń Jona przysunęła się, żeby pogładzić jej dłu­gą, obnażoną szyję.

- Taka piękna - powiedział. - Taka piękna i taka krucha.

Tracy z trudem usiadła, wsparta na poduszkach.

- Czy stało się coś złego, milordzie?

- Dlaczego tak mówisz, moja miłości? - Jego głos był łagodny i pieszczotliwy, co całkowicie kontrasto­wało z jego oczyma.

Tygrysie oczy, pomyślała Tracy. Nie miała w planie okazywania strachu aż do końca sceny, ale teraz ser­ce zaczęło łomotać jej w piersi.

- Jesteś jakiś... dziwny - powiedziała.

Tygrysie oczy wpatrywały się w nią, nieludzkie, dzi­kie, mordercze, bezlitosne. Tracy instynktownie zerk­nęła w stronę Dave'a, czy nic jej nie grozi, ale na je­go twarzy nie było widać zaniepokojenia. W ukoń­czonym fiknie to spojrzenie będzie się wydawało wo­łaniem o pomoc.

W miarę rozwijania się sceny tygrys, którego krył w sobie Jon, wydobywał się coraz bardziej na po­wierzchnię, wściekle krążąc i uderzając ogonem, kie­dy Tracy na próżno starała się go ułagodzić. Nie by­ło jej wcale trudno okazywać emocje; zapomniała o kamerach i mikrofonach i dała się ogarnąć przera­żeniu tym, co przydarzyło się Julii, słodkiej, nieszko­dliwej Julii, która nie zdawała sobie sprawy z tego, jaką groźną bestię uczynią z jej męża jej niewinne flirty.

Scena nieubłaganie posuwała się naprzód, Tracy zapewniała o swojej niewinności, a Jon stawał się co­raz bardziej brutalny, wytaczając przeciwko niej dłu­gą listę rzekomych zdrad, które zniszczyły jego umysł. Pot spływał po twarzy Jona i plamił jego zmierzwioną koszulę. Ogarnęła go niesłychana furia, kiedy okrutne słowa padały z jego ust, i tygrys szyko­wał się, gotów, by zabić.

Ani Tracy, ani Jon nie usłyszeli, jak Dave powie­dział cicho:

- Kamera numer dwa.

To druga kamera dokończyła filmowanie sceny, po wsze czasy utrwalając na filmie jedno z najwspa­nialszych aktorskich osiągnięć.

Zanim Jon przycisnął jej poduszkę do twarzy, Tra­cy spodziewała się, że naprawdę spróbuje ją udusić.

Nie zrobił tego. Kiedy tylko Dave zawołał: Cięcie! - Jon rozluźnił uchwyt na poduszce. Tracy z trudem usiadła i oboje z Jonem, zupełnie wyczerpani, spoj­rzeli na Dave'a, który triumfalnie wymachiwał pię­ścią, najwyraźniej nieświadomy tego, że po twarzy płyną mu łzy.

- To było wspaniałe - powiedział. - To było wspa­niałe.

Tracy zaczęła płakać. Jon padł na łóżko, jakby no­gi nie były w stanie dłużej go utrzymać. Ekipa tech­niczna biła brawo. Jon wyciągnął rękę i ujął dłoń Tracy. Popatrzyła na jego wielką dłoń, która pochło­nęła jej własną, i powiedziała, szlochając:

- Myślałam, że naprawdę mógłbyś mnie zabić. By­łeś przerażający.

- Przestraszyłem się nawet sam siebie - odparł chrapliwym głosem.

Kiedy ekipa zaczęła uprzątać plan, Tracy i Jon sie­dzieli razem na łóżku, pozwalając, żeby emocje, które wykreowali, powoli odpłynęły z ich ciał rozgrza­nych adrenaliną.

Po zdjęciu kostiumu i zmyciu makijażu Tracy po­szła do swojej sypialni i na dwie godziny zapadła w głęboki, pozbawiony wizji sen. Kiedy się obudziła, zapadał zmierzch, ta śliczna pora w Anglii, kiedy nie jest już jasno, ale jeszcze nie jest ciemno. Wzrok Tra­cy padł na kopertę z jej nazwiskiem leżącą na szafce nocnej. Otworzyła ją, wyjęła kartkę papieru listowe­go z herbem Oliverow, i przeczytała:

Zajrzałem do Ciebie, ale spałaś. Wybieram się na cały dzień na farmę. Zobaczymy się, kiedy wrócę. Harry.

Do licha, pomyślała, zirytowana, że się z nim roz­minęła.

Kiedy spała, w jej głowie narodził się pewien po­mysł. Teraz postanowiła wprowadzić go w życie i za­telefonować do Gail.

Meg siedziała w saloniku, oglądając telewizję, kie­dy weszła Tracy. Skinęła ręką Meg, wykręciła numer Gail i odwróciła się twarzą do stołu jadalnego.

Kiedy Gail odebrała, Tracy odezwała się:

- Czy miałaś jakieś wieści od Sandersona?

- Tak - odpowiedziała Gail. - Ale to nie są dobre wieści. Powiedział, że zdobycie rejestrów operacji bankowych Mauleya jest niemożliwe. Oczywiście, są dostępne dla policji, ale nie dla prywatnego de­tektywa. Powiedział, że jeżeli chcesz oskarżyć Mau­leya, to może policja zażąda tych zapisów, ale jego kontakt w Scotland Yardzie nie chce mieć nic wspólnego z wnikaniem w rejestry Mauleya bez do­wodów.

- Do licha. Nie mogę oskarżyć Mauleya o prze­kupstwo, skoro nie mam dowodów, a nie mogę zdo­być dowodów, chyba że go oskarżę.

- No - mruknęła Gail. - Paragraf 22. Omówiły kilka innych spraw dotyczących intere­sów, a potem Tracy powiedziała:

- Gail, mam jeszcze jedno zadanie dla Sandersona.

- Wal. - Gail zapisała sobie to, co poleciła jej Tracy.

- To zapewne strata czasu - powiedziała Tracy. - Ale zabrnęliśmy już tak daleko w ślepe uliczki, że jedna więcej nie zawadzi.

- Okej. Jak dzisiaj poszły zdjęcia?

- Zrobiliśmy wszystko przy jednym podejściu, a Dave powiedział, że poszło wspaniale.

- To cudownie. - Gail szczerze się ucieszyła. Tracy roześmiała się.

- Nie sądzę, żebym mogła jeszcze raz przez to przejść. To było takie intensywne.

- Jeżeli to było takie intensywne, musi być dobre.

- Myślę, że jest. Może nawet obejrzę jutro wstęp­ny materiał.

Odłożyła słuchawkę i dołączyła do Meg na kanapie.

- Czy Harry nadal jest na farmie? - zapytała, przy­siadając się. - Robi się późno.

Meg odwróciła się do niej.

- Nie, wrócił jakieś pół godziny temu. Potem miał telefon od Tony'ego i znowu wyszedł.

Tracy poczuła, jak krew odpływa jej z głowy.

- Meg, czy wiesz, dokąd poszedł? Meg pokręciła głową.

- Co się stało, Tracy? Nagle strasznie pobladłaś.

- Nie podobają mi się te tajemnicze telefony - od­powiedziała Tracy.

- Ten nie był tajemniczy - zapewniła ją Meg. - Sa­ma odebrałam telefon. To był Tony.

Strach, który Tracy czuła tego popołudnia z Jo­nem, był niczym w porównaniu z przerażeniem, któ­re teraz ścisnęło jej serce. Harry był w niebezpie­czeństwie. Była tego tak pewna, jak jeszcze niczego w życiu. Spojrzała na Meg i otworzyła usta, żeby jej o tym powiedzieć.

Oczy, które napotkała, były błękitne niczym nie­bo, tak samo jak oczy Tony'ego, i wpatrywały się w Tracy z niewinną ufnością.

Jak mogłabym jej powiedzieć, że Harry może nie być bezpieczny przy swoim własnym bracie?

Zmagała się ze sobą, żeby zapanować nad swoim głosem, tak by nie drżał ze strachu, kiedy zapytała:

- Co oglądasz, Meggie? Coś ciekawego?

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

W pubie było tłoczno, kiedy Harry otworzył dę­bowe drzwi i wszedł do środka. Większość miejsco­wych firm właśnie skończyła pracę i było w nim spo­ro mężczyzn i jedna czy dwie kobiety, którzy wstą­pili na piwo przed pójściem do domu. Harry rozej­rzał się, ale nie dostrzegł Tony'ego i podszedł do baru.

- Dobry wieczór, milordzie - odezwał się z szacun­kiem siwowłosy mężczyzna za kontuarem. - Czym mogę panu dzisiaj służyć?

- Właściwie, Tom, to szukam brata. Nie wiesz, czy on tu jest?

- Jest tam, w boksie w głębi, milordzie.

Harry uśmiechnął się, mruknął podziękowanie i ruszył do Tony'ego, po drodze odpowiadając na po­witania.

Tony siedział przygarbiony nad prawie pustą szklanką heinekena. Spojrzał w górę, kiedy Harry zajął krzesło naprzeciwko w drewnianym boksie, i burknął:

- Dziękuję, że przyszedłeś.

- Bardzo proszę - odparł Harry, opierając dłonie na podniszczonym blacie stolika. - O co chodzi?

Tony wziął głęboki wdech i powiedział pospiesz­nie:

- Wiem, że jestem samolubnym draniem, Harry. Mama zawsze dawała mi wszystko, czego chciałem, i tego się też spodziewam. Chciałem zarządzać klu­bem golfowym Mauleya i byłem zły na ciebie, że mi pokrzyżowałeś plany. Byłem dla ciebie okropny, wiem o tym. Ale mam nadzieję, że uwierzysz mi, że ja bym nigdy, przenigdy nie zrobił nic, żeby cię skrzywdzić.

Te słowa zostały wypowiedziane tak, jak gdyby To­ny nauczył się ich na pamięć i chciał wyrzucić je z sie­bie najszybciej jak to możliwe.

Harry uniósł brew.

- Wielkie nieba. Co za tym wszystkim stoi? Tony zapatrzył się w swoją szklankę.

- Dziś po południu miałem spotkanie z Mauleyem i powiedziałem mu, że wszystko skończone, że nie zamierzasz sprzedać mu ziemi. - Tony podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Harry'ego. - Zaczął kompletnie wariować, klął i wyzywał cię od najgor­szych. Kiedy powiedziałem, że bądź co bądź to two­ja ziemia i masz prawo ją zatrzymać, skoro chcesz, naskoczył na mnie. Powiedział, że go zwiodłem, że zainwestował mnóstwo pieniędzy w ten interes, że podjął duże ryzyko. Zasugerowałem, żeby rozejrzał się za kawałkiem innej posiadłości, ale on upierał się, że chce właśnie ten. Kiedy powiedziałem: „Cóż, nie dostanie go pan”, myślałem, że mnie walnie. I właśnie wtedy, kiedy patrzyłem na jego twarz czer­woną jak u koguta, dotarła do mnie prawda. Pomy­ślałem: „Mój Boże, Harry miał rację. Ten drań pró­buje go zabić”.

- To jedyna odpowiedź, jaka ma sens - odparł Harry. - Nikt inny nie zyskuje nic na mojej śmierci.

- Oprócz mnie - wtrącił Tony.

- Oprócz ciebie - Harry zgodził się łagodnie. Tony mocno zacisnął dłonie na szklance.

- Musisz mi uwierzyć, Harry. Nie mam nic wspól­nego z działaniami Mauleya. Jedyna moja wina po­lega na tym, że nie chciałem dostrzec, co to za czło­wiek. Tak bardzo pragnąłem tego, co mi oferował.

- Czy mogę coś panu podać, milordzie? - To był właściciel pubu, który teraz stanął obok ich stolika.

- Lemoniadę - odpowiedział Harry.

- Dobry Boże. - W głosie Tony'ego zabrzmiała zgroza.

- Nie mogę pić alkoholu, dopóki moja głowa nie wróci do normy.

- Och. Racja. No cóż, dla mnie możesz przynieść następnego heinekena, Tom.

- Bardzo proszę, sir.

Siedzieli w milczeniu dopóty, dopóki nie nadeszły napoje. Kiedy znowu zostali sami, Harry zapytał:

- Czy mamy szansę go przygwoździć? Zdaję sobie sprawę z tego, że w tej chwili nie mamy nic, z czym możemy iść na policję, ale może przychodzi ci do głowy coś, co moglibyśmy zrobić, żeby go zdema­skować?

Tony odpowiedział zdecydowanym tonem:

- Musimy znaleźć jego wspólnika. Jeżeli go znaj­dziemy, może nakłonimy do zeznawania przeciwko Mauleyowi.

Harry nie odpowiedział na to. W głosie Tony'ego zabrzmiała nuta zniecierpliwie­nia.

- Przecież zdajesz sobie sprawę z tego, że Mauley musiał mieć wspólnika? Podłożenie ognia, przecię­cie przewodów hamulcowych... Tych rzeczy musiał dokonać ktoś, czyja obecność na terenie posiadłości nie byłaby podejrzana. Skoro to nie byłem ja, to mu­siał być ktoś inny.

Harry nadal milczał.

Tony mówił dalej:

- Ned był dokładnie na miejscu zdarzenia, kiedy spłonęła stajnia, i miał swobodny dostęp do garażu. Wystarczająco zna się na mechanice, żeby wiedzieć, jak przeciąć przewody hamulcowe.

Pomiędzy brwiami Harry'ego pojawiła się wyraź­na zmarszczka.

- Ned nigdy nie zrobiłby niczego, co by naraziło konie.

- Wyprowadził konie - zauważył Tony. - Był na miejscu zdarzenia, żeby mieć pewność, że je wy­prowadzi.

Zmarszczka między brwiami Harr'ego pogłębiła się.

- To nie Ned.

- Dobrze - odparł rzeczowo Tony. - Jeżeli to nie Ned, to kto to był?

Harry wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Może któryś z chłopców stajennych.

- Któryś z chłopców stajennych nie strzelał do cie­bie, Harry. Sam mówiłeś, że strzał byłby celny, gdy­byś się nie potknął i nie upadł. Ktokolwiek to był, umiał strzelać.

Harry nic nie odpowiedział, ale jego twarz miała posępny wyraz.

- Ned ma strzelbę, czyż nie? Wydaje mi się, że pa­miętam, jak obaj chodziliście postrzelać.

- To, że ma strzelbę, nie oznacza, że jest zabójcą.

- Cóż, ktoś nim jest.

Zapadła cisza, kiedy obaj zastanawiali się nad tym stwierdzeniem. Wreszcie Tony powiedział:

- Dopóki nie rozwiążemy tej sprawy, dopóty jesteś w niebezpieczeństwie. Powiem Mauleyowi, że jeżeli cokolwiek ci się przytrafi, uhonoruję twoje życzenie i zachowam ziemię w rodzinie. Ale na twoim miejscu postępowałbym dalej ostrożnie.

Szeroko osadzone brązowe oczy Harry'ego spo­glądały na brata z powagą.

- To dobry krok, Tony. Tony wzruszył ramionami.

- Nie mogę przestać myśleć, że po części ponoszę winę za ten bałagan. Gdybym nie był takim ocho­czym asystentem, może Mauley nawet by nie pomy­ślał, żeby próbować cię sprzątnąć.

Harry uderzył dłonią w stół.

- Nie możemy pozwolić, żeby mu to uszło na su­cho.

Tony odpowiedział powoli:

- Właściwie to mam pewien pomysł. - Jaki?

- Kule, którymi do ciebie strzelano - odrzekł To­ny. - Czyje znalazłeś?

Popatrzyli jeden na drugiego. - Nie.

- Mówiłeś, że ktoś strzelał dwa razy. - Tak.

- A zatem kule muszą gdzieś tam być. Proponuję, żebyśmy poszli tam i ich poszukali. Jeżeli będą paso­wać do broni Neda, mamy naszego wspólnika.

Harry wyglądał na zatroskanego.

- To chyba dobry pomysł.

- To znakomity pomysł, zrodzony z lat czytania powieści detektywistycznych - odparował Tony. - Ty sam nigdy byś o tym nie pomyślał. Wszystko, co czy­tujesz, to magazyn Horse and Hound i czasopisma rolnicze.

Harry uśmiechnął się niechętnie.

- Właściwie to prawda.

Tony pochylił się w stronę brata.

- Słuchaj, Harry, wiem, że nie chcesz, żeby to był Ned. Ale jeżeli to on, to nie chcesz wiedzieć? Nie chcesz przecież trzymać u siebie człowieka, który próbował cię zabić, choć u ciebie pracuje.

- Nie. - Harry przeczesał włosy palcami. - Nie chcę.

Tony przesunął swoje piwo bliżej środka stolika.

- A więc nie marnujmy więcej czasu. Chodźmy nad jezioro i poszukajmy tych cholernych kuł.

Obaj bracia wstali i razem opuścili pub.

Tracy grała w remika z Meg, kiedy późnym wie­czorem Harry wszedł do saloniku. Ulga, jaka ogar­nęła ją na jego widok, niemal odebrała jej dech. Ostatnich kilka godzin przeżyła w takim strachu, że musiała przypominać sobie o tym, żeby oddychać.

- Harry - powiedziała drżącym głosem.

Do pokoju wszedł Tony, a Harry podszedł do sto­lika, przy którym dwie młode kobiety grały w karty.

- Mam nadzieję, że nie uprawiasz hazardu - po­wiedział pogodnie Harry. Spojrzał na uniesioną ku niemu twarz Tracy i mówił dalej takim samym to­nem: - Myślałem, że mogę ci zaufać, że nie sprowa­dzisz mi siostry na złą drogę.

Uświadomiła sobie, że Harry daje jej szansę ze­brania się w sobie. Po chwili zdołała się odezwać:

- Ha. Ona rozkłada mnie na łopatki. Nie wygra­łam jeszcze ani jednej partii.

- To dlatego, że myślami jesteś milion mil stąd - zaśmiała się Meg.

Tony z wdziękiem osunął się na krzesło obok sio­stry.

- W co gracie?

- W remika - odparła Meg. - Ale Tracy jest taka rozkojarzona, że to nie wyczyn.

- Ja z tobą pogram - powiedział Tony. - Wtedy zo­baczymy, ile jesteś warta.

Meg wyglądała na uszczęśliwioną, że brat zwraca na nią uwagę.

- Świetnie. - Jej wzrok pobiegł ku Tracy. - To znaczy jeżeli ty nie masz nic przeciwko temu, Tracy.

- Ani trochę - odpowiedziała Tracy, wdzięcz­na za uwolnienie od dręczącej szarady, w którą była wplątana przez większą część wieczoru.

- Pozwól, że przyniosę ci kieliszek wina - zapropo­nował Harry.

- To brzmi cudownie. - Zastanowiła się szybko. - W lodówce jest trochę białego burgunda. Chyba wo­lałabym go od sherry.

Jego oczy zalśniły, gdy zrozumiał.

- A więc chodźmy do kuchni.

W milczeniu zeszli po schodach; Harry szedł pierwszy. Kiedy tylko weszli do kuchni, zapalił świa­tło i odwrócił się do Tracy z wyciągniętymi ramiona­mi.

Podeszła do niego, oparła się i poczuła ciepło i si­łę jego ramion, kiedy się wokół niej zamknęły. Sama też objęła go rękoma w pasie i mocno przytrzymała.

- Tak się bałam - powiedziała. - Kiedy Meg po­wiedziała mi, że masz spotkanie z Tonym...

- Czy podejrzewałaś, że Tony jest wplątany w spi­sek przeciwko mnie? - Jego głos był stłumiony, bo Harry przyciskał usta do jej włosów.

Nie odpowiedziała.

Sam udzielił sobie odpowiedzi na swoje pytanie.

- Oczywiście, że podejrzewałaś. - Mocniej przy­ciągnął ją do siebie. - Miał zarówno okazję, jak i motyw. Ze wstydem przyznaję, że też pomyślałem o nim raz czy dwa.

- Kazałam sprawdzić stan jego finansów, żeby zo­baczyć, czy mógłby być niebezpiecznie zadłużony - powiedziała cichutko. - Nie był.

- Kazałaś sprawdzić stan jego finansów! - Uścisk zelżał, i teraz Harry odsunął ją tak, żeby móc spoj­rzeć jej w twarz. - Do licha, jak tego dokonałaś?

- Wynajęłam prywatnego detektywa.

- Toma Edsela?

- Nie. Kogoś z Londynu. Harry miał zdumioną minę.

- Dobry Boże.

- A zatem uważasz, że to nie był Tony?

- Nie. Spędziliśmy ostatnie dwie godziny, próbu­jąc odnaleźć kule, którymi strzelano do mnie nad je­ziorem. Tony wpadł na pomysł, żeby postarać się do­pasować je do właściwej broni.

- Jak sprytnie! Znaleźliście je?

- Znaleźliśmy jedną.

Tracy wyglądała na zaintrygowaną.

- Ale, Harry... Do jakiej broni zamierzacie spró­bować ją dopasować?

Spochmurniał.

- Do strzelby Neda.

- Och - odparła cicho.

- Tony jest przekonany, że Mauley musiał mieć wspólnika na miejscu zdarzenia, i sądzi, że to mógł być Ned.

- Myślę, że Tony ma rację co do wspólnika. I było­by łatwiej, gdybyś od razu wyeliminował Neda z gro­na podejrzanych.

Harry posłał jej słaby uśmiech.

- Dziękuję, kochana.

- Jak zamierzasz sprawdzić strzelbę? Czy chcesz, żebym skontaktowała się z moim prywatnym detek­tywem i poprosiła go, żeby to zorganizował?

- Znakomity pomysł - zgodził się. - Zamierzałem poprosić o to miejscową policję, ale wolałbym nie snuć żadnych domysłów, zanim nie będziemy mieli jakiegoś dowodu. Czy myślisz, że ten detektyw mógł­by to zrobić szybko?

- Zaraz do niego zadzwonię. Gail ma numer jego pagera.

- Chodźmy do mojego gabinetu - powiedział Harry. Tracy poszła za nim do gabinetu i podeszła do te­lefonu w rogu biurka.

- Będę musiała zadzwonić najpierw do Gail po numer pagera.

- O kej.

Tracy wykręciła numer telefonu komórkowego Gail, a kiedy po chwili sekretarka podała jej numer pagera Marka Sandersona, powiedziała:

- Będę cię jutro potrzebować, Gail. Chcę, żebyś pojechała do Londynu. Mam coś, co trzeba jak naj­szybciej dostarczyć panu Sandersonowi.

Gdy Gail zgodziła się, Tracy poleciła jej zjawić się w Silverbridge następnego ranka przed wpół do ósmej. Harry skinął głową, akceptując tę porę, a kiedy Tracy odłożyła słuchawkę, powiedział:

- To dobra pora. Ned jest w stajni do wpół do siód­mej. Będę miał dosyć czasu, żeby dostać się do jego mieszkania i strzelby.

Tracy skinęła głową w odpowiedzi i wykręciła nu­mer pagera Sandersona.

- Przyniosę ci trochę tego białego burgunda, gdy będziesz czekała, aż do ciebie oddzwoni - powie­dział Harry.

- Świetnie.

Była przy drugim kieliszku, kiedy zadzwonił tele­fon. Tracy podniosła słuchawkę.

- Panie Sanderson. Bardzo dziękuję, że się pan odezwał.

To była krótka rozmowa. Sanderson znał laborato­rium, które mogło wykonać to zlecenie, ale przyspie­szenie prac byłoby kosztowne. Tracy zapewniła go, że cena nie gra roli. Umówili się, że następnego dnia Gail dostarczy strzelbę.

Kiedy Tracy odłożyła słuchawkę, Harry odezwał się:

- Powiedz mi, ile to kosztuje. Nie chcę, żebyś za to płaciła.

Już miała zaprotestować, ale jeden rzut oka na je­go twarz utwierdził ją w przekonaniu, że lepiej tego nie robić.

- Dobrze - odpowiedziała.

- Kiedy, zdaniem Sandersona, będą wyniki?

- Jutro po południu, jeżeli będziemy mieć szczę­ście.

Harry przytaknął posępnie.

- Harry... jeżeli to nie Tony i nie Ned, to kto to może być?

- Może jeden z chłopców stajennych.

Tracy wyczuła jego wątpliwości, ale nie chciała mówić tego na głos.

- To mógł być też ktoś zupełnie obcy - ciągnął da­lej Harry. - Przy tych wszystkich filmowcach kręcą­cych się po domu moi ludzie pomyśleliby, że każdy obcy jest z ekipy filmowej, a filmowcy pomyśleliby, że to jeden z moich ludzi. Ktoś łatwo mógłby udawać na przykład ogrodnika.

To brzmiało bardziej prawdopodobnie i Tracy zgo­dziła się z tym.

- To prawda. Ale jeżeli to obcy, znalezienie kuli nie pomoże. Musisz mieć broń, żeby ją dopasować.

Harry nie odpowiedział, tylko podniósł jej kieli­szek po winie i odniósł go do kuchni. Tracy poszła za nim.

- Czy nie sądzisz, że powinieneś pójść na policję?

- zapytała.

Harry odstawił kieliszek koło zlewu.

- Jedyne, co może zrobić policja, to wyznaczyć mi ochronę, a tego nie chcę. Gdyby Mauley nie był taki ważny, mogliby się zgodzić sprawdzić jego konto bankowe, jeżeli bym ich poprosił. Ale to zbyt wpły­wowy człowiek. Nie zaryzykują jego gniewu, nawet dla mnie.

- Chciałabym, żebyś zgodził się na ochronę - po­wiedziała Tracy. - Tak się boję, że coś ci się stanie, Harry. Czuję... czuję się tak, jakbyśmy grali w jakimś dramacie ze z góry ustalonym scenariuszem, którego koniec jest nieuchronny. Jesteś w śmiertelnym nie­bezpieczeństwie. Wiem, że tak.

- Nie jest aż tak źle, kochanie - odpowiedział uspokajająco, łagodnie biorąc ją w ramiona. - Uwierz mi, nie mam zamiaru ginąć.

- Charles także nie zamierzał.

- Nie jestem Charlesem. Pamiętaj, kula mnie omi­nęła.

- Tak. Może jednak masz ochronę - powiedziała.

- Być może Charles nad tobą czuwa.

- Nie wiem. To brzmi dosyć dziwacznie. Tracy oparła policzek na jego ramieniu.

- Cała ta sytuacja jest dziwaczna. Ty i ja. Dobry Bo­że, znam cię zaledwie od paru tygodni, a jednak czu­ję, że gdybyś zginął, to i ja chciałabym zginąć z tobą.

Nie odpowiedział.

Podniosła głowę i popatrzyła na niego.

- Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, zabrakło mi tchu. Czy to nie dziwne?

Brązowe oczy, które na nią spojrzały, były poważ­ne. - Tak.

- Jak ty się czułeś, kiedy zobaczyłeś mnie?

- Tak samo.

- A zatem - powiedziała - to też jest dziwne. Blady cień uśmiechu wygiął kąciki jego ust.

- Nie uważam, że to dziwne - odparł. - Myślę, że to cudowne.

Tracy położyła dłonie na jego ramionach.

- Harry. Utraciłam Scotty'ego. Nie zniosłabym, gdybym utraciła i ciebie.

Pocałował ją w czoło.

- Nie martw się, kochanie. Tony powiedział Mauleyowi, że jeżeli cokolwiek mi się przydarzy, on zatrzy­ma ziemię w rodzinie, zgodnie z moim życzeniem. Gdy Mauley zda sobie sprawę z tego, że nie dostanie ziemi, jeśli umrę, nie będzie miał powodu, żeby mnie zabijać. Sądzę, że cała sprawa jest już zakończona.

To, co mówił, miało sens, ale nadal nie uspokoiło Tracy. Bez względu na to, jak logiczne mogło to być, ona wciąż nie potrafiła się pozbyć poczucia, że czas się kończy. Idąc za tą myślą, powiedziała:

- Wkrótce musimy wracać do Londynu. Kosmyk płowych włosów opadł mu na czoło, a Harry wpatrywał się w nią, marszcząc brwi.

- Opuszczasz Silverbridge?

- Prawie skończyliśmy zdjęcia, Harry.

- Czy masz jeszcze zdjęcia w Londynie?

- Niektórzy z członków obsady mają. Ja nie. Jego brwi wygładziły się.

- W takim razie zostajesz tutaj.

- Jako twój gość?

- Jako moja przyszła żona - odparł. Powoli na jej twarzy pojawił się uśmiech.

- Myślę, że sobie z tym poradzę.

Jego palce zacisnęły się na jej ramionach.

- Nie wiem, gdzie Charles i przeszłość mieszczą się w tym wszystkim. Jak już mówiłem, to wszystko wydaje się dosyć dziwaczne. Ale wiem, że ty i ja na­leżymy do siebie.

Zapraszająco przechyliła głowę.

- Tak.

W jego pocałunku nie było pośpiechu. Był długi, łagodny i czuły, jak przypieczętowanie przymierza między nimi dwojgiem. Kiedy Harry wreszcie uniósł głowę, odezwał się z niepokojem:

- Wiesz co? Czy musimy mieć wielkie przyjęcie? Może moglibyśmy po prostu pobrać się po cichu, bez żadnego zamieszania?

Tracy zastanowiła się przez krótką chwilę.

- Nie widzę przeszkód. Dałam już swojej rodzinie jedno duże wesele; nie potrzebują jeszcze jednego.

Uśmiechnął się.

- Czy mówiłem ci kiedykolwiek, że jesteś idealna?

- Wydaje mi się, że nie mówiłeś.

- Cóż, jesteś.

- Nie jestem, ale cieszę się, że tak sądzisz. Zachmurzył się.

- Tylko mierzi mnie myśl, że Mauleyowi ujdzie na sucho spalenie mojej stajni.

Tracy pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Jego najgorszą zbrodnią nie jest próba zabicia cię, tylko spalenie twojej stajni?

- Ja nie ucierpiałem. Moja stajnia wręcz przeciw­nie. I jeżeli nie mogę udowodnić, że urzędnik En­glish Heritage został przekupiony, nie będę w stanie jej odbudować.

- Najdroższy - Tracy odezwała się łagodnie. - Za­rabiam dwadzieścia milionów dolarów za film. Od­buduję stajnię jako prezent ślubny.

Szczęka Harry'ego opadła.

- Dwadzieścia milionów dolarów?

- Tak. I mam bardzo obrotnego doradcę finanso­wego, który zarabia dla mnie więcej pieniędzy, niż mogę wydać w ciągu życia. Odbudowanie twojej staj­ni będzie proste.

Harry wpatrywał się w nią.

- Nie wiem, czy podoba mi się pomysł korzystania z twoich pieniędzy...

Odpowiedziała rozsądnie:

- Pewnego dnia Silverbridge będzie należeć do mojego syna. Musisz przyznać, że w moim żywot­nym interesie leży dopilnowanie, żeby posiadłość by­ła dobrze utrzymana.

Jego brązowe oczy zaiskrzyły.

- Mówisz tak, jakbyś pomyślała o wszystkim.

- Dziewczyny zawsze tak robią - odparła skrom­nie.

Nie odpowiedział, tylko nadal spoglądał na nią roziskrzonymi oczyma. Tracy zerknęła na kuchenny zegar.

- Czy myślisz, że jeszcze za wcześnie, żeby iść do łóżka?

Jego odpowiedź była natychmiastowa. - Nie.

- A co z Tonym i Meg? Co oni pomyślą, jeżeli ra­zem wymkniemy się do łóżka?

- Powiemy im, że zamierzamy się pobrać. To nas usprawiedliwi.

Harry wziął ją za rękę i zaczął iść w stronę drzwi kuchennych.

- Przewiduję tylko jeden problem w naszym mał­żeństwie, Harry - powiedziała, kiedy wyszli na kory­tarz.

Odwrócił głowę.

- Co takiego?

- Ebony.

- Och. - Uśmiechnął się. - Nie mów mi, że boisz się małej kotki.

- Ona mnie nie lubi.

- Nauczy się cię uwielbiać. Zaczęli wspinać się po schodach.

- Czy ona lubi smakołyki? - zapytała Tracy. - Mo­że mogłabym ją przekupić jedzeniem?

Harry roześmiał się.

- Przywyknie, Tracy. Kiedy uświadomi sobie, że nie ma wyboru, przywyknie.

Dotarli na szczyt schodów i poszli do saloniku, że­by przekazać nowinę Tony'emu i Meg.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Pozwolenie Harry'emu na odejście rano było za­pewne najtrudniejszą rzeczą, jaką Tracy kiedykol­wiek zrobiła. Nawet przy jego zapewnieniu, że Tony udaremnił plany Mauleya, ona się bała.

Duchy starają się coś mi powiedzieć, pomyślała, kuląc się na ciepłym miejscu, jakie Harry zostawił w jej łóżku. Gdybym tylko mogła się domyślić, co to takiego, mogłabym zapewnić mu bezpieczeństwo.

Ale faktem było to, że nie zdobyła od Charlesa i Isabel żadnej wskazówki, która mogłaby pomóc Harry'emu. Musisz pokazać mi więcej, bezgłośnie błagała Charlesa. Coś mi umyka, a wiem, że to ważne.

Musiała wstawać. Harry poszedł wykraść broń Neda, a ona musiała dostarczyć ją Gail przed stawie­niem się do charakteryzacji. Niechętnie zsunęła nogi z łóżka i skierowała się do łazienki.

Gail udała się do Londynu ze strzelbą Neda, a Tracy zaczęła pracę. Meg miała wizytę u swojej terapeutki, i Harry odwiózł ją do Warkfield. Wzięli landrovera, który był jedynym pojazdem oprócz traktorów, do jakiego Harry miał w tej chwili dostęp.

- Taka jestem szczęśliwa z powodu ciebie i Tracy - powiedziała nieśmiało Meg.

- Lubisz ją, prawda?

- Uwielbiam ją. Ona... wszystko rozumie.

- Tak, rzeczywiście.

- Czy ona zamieszka w Silverbridge?

- Oczywiście.

Meg powiedziała z nutą niepokoju:

- Mam nadzieję, że nie będę ci stać na drodze. Uśmiechnął się.

- Meggie, kochanie, ty nigdy nie będziesz mi stać na drodze. Jeżeli najszczęśliwszym dniem mojego ży­cia będzie dzień mojego ślubu, to drugim będzie ten, w którym dowiem się, że jesteś naprawdę wyleczona.

Meg wyprostowała się na siedzeniu.

- Już mi lepiej, Harry. Ostatnim razem, kiedy by­łam u Beth, powiedziała, że jeżeli będę tak trzymać, to jestem na drodze do wyleczenia.

- To wspaniale. Dobrze wyglądasz. Nabrałaś już trochę ciała i masz zarumienione policzki. Jeszcze tylko odrobinę przybierzesz na wadze i będziesz ab­solutnie piękna.

- Tak sądzisz, Harry?

- Będziesz wyglądać najlepiej z nas wszystkich, i to włączając Tony'ego - odpowiedział stanowczo.

Roześmiała się.

- To by mu się nie spodobało.

- Nie, nie spodobałoby mu się. Może lepiej mu nie mówmy, że tak powiedziałem.

- Dave uważa, że świetnie się spisuję w pracy z Nancy - powiedziała. - Mówił mi, że jeżeli kiedy­kolwiek będę chciała pracować przy którymś z jego filmów, to będę miała zajęcie.

Harry uniósł brew.

- Naprawdę tak powiedział? - Tak.

- Dave to nie byle jaki reżyser, Meg. Musiałaś zro­bić na nim wrażenie.

- Lubię tę pracę, Harry. Jestem w tym dobra. Czy myślisz, że mogłabym to robić zawodowo? - zapyta­ła poważnie.

Harry odpowiedział powoli:

- Nie widzę przeszkód. Ale najpierw musisz skoń­czyć szkołę, Meg. Jestem pewien, że Dave nie chciał, żebyś tak od razu zaczynała dla niego praco­wać.

- Powiedział, że ciągle jeszcze jestem za młoda. Ale w czerwcu skończę siedemnaście lat i jeżeli wró­cę do szkoły we wrześniu, będę miała osiemnaście, kiedy skończę ją na wiosnę. To wystarczy, żeby do­stać pracę, czyż nie?

- Tak. - Lekka rysa przecięła jego brew. - Ale te­go rodzaju praca wiąże się z podróżami i jadaniem na mieście, Meg. Nie byłoby nikogo, kto by cię kon­trolował. Musiałabyś sama o siebie zadbać.

- Potrafię to zrobić! Wiem, że myślisz o wysłaniu mnie w przyszłym roku do szkoły w Warkfield, ale co, jeżeli wyjadę? Wtedy mogłabym ci udowodnić, że potrafię sama o siebie dbać. Potrafię to, Harry. Wiem, że tak.

- Co Beth ma do powiedzenia na ten temat?

- Sądzi, że to dobry pomysł. Możesz z nią o tym dzisiaj porozmawiać.

- Zrobię to.

W duchu Harry nie był aż tak skłonny pozwolić Meg wyjechać samej, jak starał się to okazywać. Je­żeli chciała pracować przy firmach, a najwyraźniej miała ku temu zdolności, to mogłaby pracować przy filmach Tracy. W ten sposób byłby ktoś, kto miałby na nią oko i dopilnował, żeby jadła.

- Będę musiał znaleźć szkołę, która cię przyjmie we wrześniu - powiedział. - Jeżeli będziesz wyglądać tak dobrze jak teraz, może nie będzie z tym tyle pro­blemów co do tej pory.

- Będę wyglądać jeszcze lepiej - obiecała.

- To by było cudownie. - Harry zatrzymał samo­chód i odwrócił się do siostry. - I pamiętaj, Meggie, że Silverbridge zawsze będzie twoim domem. - Uśmiechnął się ciepło. - Parafrazując stare powie­dzenie, nie tracisz brata, tylko zyskujesz siostrę.

Kiedy Meg skończyła wizytę u terapeutki, Harry miał kilka spraw do załatwienia w miasteczku. Była pora lunchu, kiedy wrócili do Silverbridge, i Meg po­szła do wozu cateringowego, żeby dołączyć do ekipy, zaś Harry udał się do domu. Zastał Tracy czekającą na niego w kuchni. Miała na sobie kompletny ko­stium i charakteryzację.

- Miałam wiadomość od Sandersona - powiedziała.

- Chodź do mojego gabinetu.

Poszła za nim i zajęła krzesło, które jej wskazał.

- Wyniki testu były negatywne. Kula nie pasowała do strzelby Neda.

Dzięki Bogu. Harry aż do tej chwili nie uświada­miał sobie, jak bardzo obawiał się usłyszeć, że Ned był zamieszany w intrygę przeciwko niemu.

Tracy mówiła dalej:

- Chociaż to dobra wiadomość, jeżeli chodzi o Ne­da, to dalej stoimy w tym samym miejscu co po­przednio. Nie mamy wskazówek, kto odpowiada za ataki na ciebie.

Harry zabębnił palcami po biurku.

- To Mauley. Myślę, że wszyscy to wiemy. Nie ma­my tylko dowodu.

Nachyliła się w jego stronę.

- Harry, weź kulę na policję i poproś ich, żeby przetestowali wszystkie strzelby Mauleya. Nawet je­żeli wynajął kogoś do brudnej roboty, zapewne mu­siał dostarczyć broń. W Anglii nie jest jak w Amery­ce, gdzie każdy, kto chce mieć broń, może ją zdobyć.

- I dzięki Bogu.

Tracy przewróciła oczami.

- Tak, wiem, że mamy okropną politykę w sprawie broni, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że pora włą­czyć w to policję. Zagrożone jest twoje życie.

- Sądzę, że już tak nie jest.

- Nie możesz być tego taki pewien. - Spojrzała na niego surowo. - A właściwie w czym problem? Dlaczego jesteś taki niechętny temu, żeby wezwać policję?

- Nie potrzeba mi teraz więcej nagłówków w gaze­tach, Tracy. Kiedy brukowce podchwycą wiadomość, że stałem się celem mordercy, będą miały używanie. Nie jestem gotowy, żeby znowu stawić temu czoło.

Tracy doskonale go rozumiała.

- Poproś policję o zachowanie dyskrecji. Harry uniósł brew.

- Nie da się nałożyć kagańca każdemu, kto wie o czymś takim.

Tracy odwróciła się na krześle, żeby spojrzeć na portret Charlesa, wiszący na ścianie naprzeciwko niej.

- Charles próbuje nam coś powiedzieć, Harry. Gdybym tylko zdołała rozszyfrować, co to takiego.

- Być może ci się uda - odparł Harry. - Być może ci się uda.

Później tego popołudnia z Londynu przyjechał samochód ze strzelbą Neda. Kierowca miał polece­nie osobiście dostarczyć ją Harry'emu i zastał go w stajni. Niestety, Ned właśnie skończył trening jednego z młodszych koni i stał obok Harry'ego, przytrzymując wodze konia, kiedy kierowca wręczył mu strzelbę.

Ned spojrzał na broń w ręku swojego chlebodaw­cy i odezwał się zdziwiony:

- Wygląda jak moja broń.

Obaj stali na ścieżce między padokiem a stajnią i Harry odpowiedział poważnie:

- Bo tak jest.

Na chwilę zapadła cisza, kiedy oczy Neda przesu­wały się ze strzelby na twarz Harry'ego.

- Czy mogę spytać, co robiłeś z moją bronią, Harry?

- Kazałem ją przetestować - odpowiedział Harry tak samo poważnie jak poprzednio. - Chciałem sprawdzić, czy kule, którymi strzelano do mnie nie­dawno, pochodziły z twojej broni.

Oczy Neda rozszerzyły się.

- Strzelano do ciebie?

Koń szturchał łbem ramię Neda.

- Ktoś nad jeziorem dwa razy wypalił do mnie ze strzelby. Usiłowano mnie też przejechać, a przewody hamulcowe w moim samochodzie zostały przecięte, przez co miałem kraksę, w wyniku której wylądowa­łem w szpitalu - odpowiedział Harry.

- Och, mój Boże - odparł Ned z przerażeniem w głosie. - Nic o tym nie wiedziałem.

- Najwyraźniej. - Harry wyciągnął rękę i położył dłoń na rękawie Neda. - Tak naprawdę nigdy cię nie podejrzewałem, Ned. Pomyśleliśmy tylko, że powin­niśmy wykluczyć tyle broni, ile zdołamy, żeby nie marnować czasu, podejrzewając niewinnych ludzi.

Koń zaczął tańczyć na żwirowej ścieżce, żeby za­demonstrować zniecierpliwienie tym, że kazano mu stać. Ned krzyknął głośno w stronę prowizorycznej stajni w maneżu:

- Niech ktoś tu przyjdzie i weźmie ode mnie tego konia.

Młoda dziewczyna przybiegła do nich i przejęła wodze, uspokajająco szepcząc do konia. Kiedy do­statecznie się oddaliła, Ned odwrócił się znów do Harry'ego i powiedział schrypniętym głosem:

- Chyba wiem, kto stoi za tymi atakami. Oczy Harry'ego zwęziły się. - Wiesz?

- Tak, myślę, że to Robin Mauley. Po chwili milczenia Harry zapytał:

- Dlaczego tak uważasz?

W oczach Neda widać było desperacką odwagę.

- Bo przekupił mnie, żebym spalił ci stajnię. Harry'emu opadła szczęka.

- Co takiego!?

Ned przeczesał palcami kędzierzawe włosy i ode­zwał się żałosnym tonem:

- Boże, Harry, co ja ci mogę powiedzieć? Mówił mi, że to będzie dla ciebie tylko chwilowa niedogod­ność, że będziesz miał pieniądze z ubezpieczenia na odbudowę. Nie miałem pojęcia, że będziesz miał kłopoty z English Heritage. Nigdy bym tego nie zro­bił, gdybym to wiedział.

Na twarzy Harry'ego malował się szok.

- Ale do diabła, dlaczego to zrobiłeś, Ned?

- Dał mi dwadzieścia tysięcy funtów. To wystarczy­łoby mi na otworzenie własnej stajni. Wiesz, że od dawna o tym marzę, Harry. I nagle się spełniło, dostałem to na srebrnej tacy.

- Nigdy nie przyszło ci do głowy, że zapewniasz so­bie stajnię kosztem mojej? - zapytał Harry z goryczą.

- Mówiłem ci, myślałem, że pieniądze z ubezpie­czenia pokryją koszty odbudowy. A wiedziałem, że jesteś ubezpieczony, bo stale narzekałeś na koszt. Po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, że ubez­pieczenie nie będzie wystarczające. Ty zawsze przy­wiązujesz wagę do takich rzeczy.

- Powinno być wystarczające - odpowiedział Har­ry z taką samą goryczą. - Myślę, że Mauley przeku­pił urzędnika English Heritage, żeby zażądał odbu­dowy z oryginalnych materiałów.

- Pewnie tak zrobił - Ned zgodził się posępnie. - I jestem pewien, że stoi za tymi atakami na twoje ży­cie. Nie mówił mi, dlaczego chciał, żebym podpalił stajnię, ale pomyślałem, że to całkiem oczywiste. Chciał cię zmusić do sprzedania mu ziemi pod pole golfowe. A kiedy to nie zadziałało, posunął się do in­nych sposobów. - Ned przysunął się o krok. - Po­myśl, Harry. Gdyby coś ci się stało, Silverbridge przeszłoby na Tony'ego. A Tony trzyma sztamę z Mauleyem w sprawie tego pola golfowego.

- Myślałem o tym i zgadzam się, że Mauley to oczywisty podejrzany. Ale jest też jasne, że miał wspólnika. Jakoś nie widzę Mauleya, jak osobiście psuje hamulce w moim samochodzie albo próbuje mnie przejechać czy strzela do mnie w lesie. - Harry powoli wypuścił powietrze z płuc. - Teraz wygląda na to, że było dwóch wspólników, ty do spalenia staj­ni i ktoś inny, kto próbował mnie zabić.

Ned potarł sobie oczy dłonią.

- Boże, Harry, nie wiem, co ci powiedzieć. Tak mi wstyd. Żałowałem, że to zrobiłem, już w chwili, kiedy stajnia się zajęła. Nawet próbowałem zagasić ogień, ale nie mogłem tracić wiele czasu, bo wiedzia­łem, że muszę bezpiecznie wyprowadzić konie. Nie wiem, co mnie naszło, żeby ci zrobić coś takiego, ty zawsze byłeś dla mnie życzliwy. Jest mi okropnie, okropnie przykro. Możesz wziąć te dwadzieścia ty­sięcy funtów, które Mauley mi zapłacił, żeby je doło­żyć do odbudowy stajni.

- Chyba skorzystam z tej oferty - odpowiedział ponuro Harry.

- Zrób to, proszę. I jeżeli chcesz, żebym odszedł, doskonale to rozumiem.

- Pomówimy o tym innym razem, Ned. W tej chwi­li jestem już spóźniony na spotkanie z Tomem Neeleyem.

Ned smętnie skinął głową.

- Dopilnuję, żeby konie na padokach dostały swo­je wieczorne siano.

Harry skinął głową i nie odzywając się więcej, od­szedł z powrotem w stronę domu, gdzie miał umó­wione spotkanie z zarządcą swojej farmy.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

Tracy zakończyła zdjęcia o wpół do czwartej po południu, w garderobie pozbyła się makijażu i ko­stiumu i wróciła do domu, gdzie w salonie na dole wciąż kręcono zdjęcia. Poszła do salonu na piętrze z nikłą nadzieją, że zobaczy Charlesa.

Nie było go tam, ale byli Caroline i jej brat.

Caroline, ubrana w niebieską jedwabną suknię po­południową i pantofelki do kompletu, siedziała na jednej z sof, zaś jej brat stał przy ścianie koło ko­minka. Zaciskał jedną dłoń na krawędzi półki na bibeloty, a w drugiej trzymał kieliszek wina. Caroline płakała w chusteczkę obszytą koronkami.

- Postaraj się opanować, Caro - powiedział nie­cierpliwie jej brat. - Nie mogę ci pomóc, jeżeli nie powiesz mi, co się stało.

- To Charles - zatkała. Podniosła zapłakane nie­bieskie oczy znad chusteczki. - On mnie opuszcza.

Mężczyzna wyglądał, jakby trafił go piorun.

- Opuszcza cię? Co ty mówisz, u diabła, jak to cię opuszcza?

Caroline wydmuchała nos i starała się pozbierać.

- Zamierza popłynąć za Isabel do Bostonu. Za­mierza tam zostać, Jeremy! Zamierza opuścić mnie i chłopców i wyjechać, żeby żyć z nią w Ameryce. Zo­stanę upokorzona przed całym światem. - Jej niebie­skie oczy nagle zapłonęły gniewem. - I co ja mam powiedzieć moim synom? Ze ich ojciec porzucił ich matkę dla ich guwernantki?

Ostatniemu słowu towarzyszył głośny szloch i łzy znowu zaczęły płynąć po jej twarzy.

Jeremy podszedł do kanapy i usiadł obok Caroli­ne, odstawiając kieliszek na stolik przed nimi.

- Wyjaśnij mi to od początku - zażądał. - Czy Charles ma romans z Isabel?

Caroline sięgnęła po kieliszek i upiła łyk.

- Tak. Nabrałam podejrzeń kilka miesięcy temu, a im bardziej ich obserwowałam, tym większą mia­łam pewność.

- Czy kiedykolwiek przyłapałaś ich w kompromi­tującej sytuacji?

- Nie, nic takiego nie miało miejsca. - Zmarszczy­ła czoło, starając się znaleźć właściwe słowa. - To by­ło... jakby coś iskrzyło między nimi, Jeremy.

Jeremy szyderczo uniósł brew.

- Coś iskrzyło?

- Gdybyś to widział, też byś to rozpoznał - odcię­ła się.

- Ale nie miałaś dowodu? Nigdy nie zastałaś ich w kompromitującej sytuacji?

- Nie.

- Do licha, Caroline. A więc dlaczego po prostu nie trzymałaś języka za zębami i nie zaczekałaś, aż Charlesowi wywietrzeje z głowy to zauroczenie? Byli dyskret­ni. Wystarczyło tylko, żebyś zachowała cierpliwość.

Mocno zacisnęła dłoń na mokrej chusteczce i bun­towniczo zadarła podbródek.

- Nie jestem osobą, która stałaby spokojnie i patrzy­ła, jak jej mąż robi z siebie głupca dla innej kobiety.

- Setki innych żon tak robi, a rezultat jest taki, że ich mężowie ich nie zostawiają.

- Mówisz to tak, jak gdyby to była moja wina - od­powiedziała z urazą. - To Charles jest nieuczciwy, nie ja.

Jeremy niecierpliwie wypuścił powietrze.

- A zatem rzuciłaś mu to w twarz? Pociągnęła nosem i przytaknęła.

- A on zaprzeczył?

Miała spuszczony wzrok, skupiony na dłoniach ułożonych na kolanach.

- Z początku tak. Potem, kiedy powiedziałam mu, że Isabel musi wyjechać, stał się bardzo chłodny. - Jej oczy podniosły się ku twarzy brata. - Ty wiesz, ja­ki on potrafi być, Jeremy. - Gniewny rumieniec za­barwił jej policzki. - A potem po prostu wyszedł i zo­stawił mnie tak.

Jeremy sięgnął po kieliszek i dopił wino. Kiedy od­stawił go na stolik, odwrócił się do siostry i odezwał rozważnie:

- Nie postąpiłaś w tej sprawie zręcznie, Caro. Po­winnaś była trzymać język na wodzy i romans sam by się rozwiał. Popchnęłaś go do zrobienia czegoś, cze­go zapewne nigdy nie zamierzał uczynić.

Caroline znowu zaczęła płakać.

- Kiedy powiedział mi, że wysyła Isabel do swoje­go kuzyna w Bostonie, byłam taka szczęśliwa. Myśla­łam, że znów będzie tak jak wtedy, nim ona się tu po­jawiła. Ale potem... wczoraj rano... powiedział mi, że mnie opuszcza i wyjeżdża, żeby żyć z nią w Ameryce. Nie mogłam w to uwierzyć, Jeremy! Mężczyzna taki jak Charles nie porzuca swojej pozycji i swoich obo­wiązków, żeby uciekać z jakąś nic nieznaczącą gu­wernantką. Myślałam, że żartuje. Ale nie żartował. Mówił poważnie.

Jeremy wyglądał, jakby miał wątpliwości.

- Czy jesteś pewna, że mówił poważnie? Że nie starał się po prostu ukarać cię za zmuszenie go, żeby ją odesłał?

Usiadła prosto i odpowiedziała z urazą:

- Powiedział, że ona jest jego drugą połową. Popro­sił mnie o wybaczenie, Jeremy. Powiedział, że mu przykro, że mnie rani, ale że to jest coś, co musi zrobić.

- Musiał postradać rozum - powiedział posępnie Jeremy. - Z łatwością mógł zaaranżować dla niej dom i odwiedzać ją, ilekroć by zechciał. Nie było po­trzeby posuwać się tak daleko.

Jasne loki przejętej Caroline drżały.

- Cóż, zrobił to, i był poważny. Rozmawiał z praw­nikiem i poczynił prawne ustalenia, żeby powierzyć posiadłość Williamowi. I powiedział mi, że hojnie za­opatrzył mnie na moje własne potrzeby. - Bolesnym gestem zwijała i rozwijała chusteczkę. - Czy w ogóle potrafisz sobie wyobrazić plotki, jakie to wywoła? Hrabia Silverbridge, wielki bohater wojenny, ucieka ze swoją kochanką niczym zadurzony młokos. Zosta­nę upokorzona przed całym światem. Chyba wolała­bym umrzeć.

- Wojna musiała jakoś wpłynąć na jego rozumo­wanie - stwierdził Jeremy. Jego gęste, ciemne brwi prawie złączyły się nad nosem. - Nie mogę uwierzyć, że Silverbridge, którego znałem przed wojną, byłby zdolny do tak idiotycznego kroku.

- To będzie skandal dziesięciolecia. - Caroline znów zaczęła szlochać. - To będzie jeszcze gorsze, niż kiedy książę Devonshire zmusił swoją żonę do mieszkania pod jednym dachem ze swoją kochan­ką. Wszyscy będą na mnie patrzeć i myśleć: „Bied­na Caroline. Co za szkoda, że nie była w stanie za­trzymać męża”.

Jeremy podniósł się, znów podszedł do kominka i odwrócił do siostry.

- To zniewaga nie tylko dla ciebie, ale także dla mnie i całej naszej rodziny. To też wielka niesprawie­dliwość dla jego synów. Nie można mu pozwolić na przeprowadzenie tego niewiarygodnego planu.

- Myślę, że nie zniosę tego, jeżeli on to zrobi, Je­remy. Wszyscy będą o mnie mówić i udawać, że mi współczują, i... i... Ja po prostu nie mogę tego znieść. - Próbowała osuszyć oczy chusteczką, ale była tak przemoczona, że nie zdało się to na wiele. - Czy mo­żesz mi pożyczyć chusteczkę? - zapytała.

Jeremy wrócił do kanapy i wręczył Caroline śnież­nobiały kwadrat bawełnianej tkaniny.

- Nie zadręczaj się tym więcej. Ja zajmę się Silverbridge'em dla ciebie, Caroline. Przekona się, że nie tak łatwo uciec od obowiązków, jak mu się wydaje.

Wydmuchała nos w jego chusteczkę.

- Co... co zrobisz? Mocno zacisnął szczęki.

- Powstrzymam go.

- On cię nie posłucha. Jest na to wszystko taki obojętny, Jeremy. - Jej głos nieco się podniósł. - By­łam mu wierną żoną. Troszczyłam się o dom i dzieci przez cały czas, kiedy on był na wojnie daleko stąd. Byłam szczęśliwa, że wrócił do domu. Nie zasłuży­łam na to.

- Nie, nie zasłużyłaś. - Jeremy spojrzał na nią po­nad stolikiem do kawy. - Miałaś rację, że po mnie posłałaś - powtórzył. - Skoro twój mąż nie wie, jak chronić żonę i dzieci, możesz być pewna, że twój brat wie.

Zdecydowanym krokiem wyszedł z pokoju, prze­chodząc całkiem blisko miejsca, gdzie stała Tracy. Patrzyła za nim, notując w pamięci bezwzględny wyraz jego oczu, a kiedy powróciła spojrzeniem na ka­napę, Caroline już tam nie było.

Przez długą chwilę Tracy stała w pustym pokoju, analizując w myślach scenę, której właśnie była świadkiem. Potem podeszła do drzwi łączących sa­lon z przejściem do sypialni, minęła je i wróciła do siebie.

Popołudniowe słońce wpadało przez okna, spra­wiając, że wszystkie blaty stolików błyszczały. Dziew­czyna do sprzątania, która przychodzi z wioski raz na tydzień, musiała być tu rano, pomyślała Tracy, kiedy jej spojrzenie padło na świeże kwiaty i wypole­rowany drewniany stół z czasów regencji. Powoli po­deszła do rozświetlonego okna i wyjrzała na trawnik od frontu.

Potok mężczyzn i kobiet w kostiumach z epoki wy­lewał się z domu na podjazd. Tracy spoglądała z roz­targnieniem, jak kierują się w stronę przyczep. Jej myśli wciąż krążyły wokół spotkania Caroline z bra­tem, którego była świadkiem.

To Jeremy musiał zastrzelić Charlesa, pomyślała. Zrobił to, żeby ocalić siostrę przed okropnym skan­dalem.

Ale jak ta sytuacja miała się do Harry'ego? Harry nie miał żony, a co dopiero szwagra.

Muszę podejść do tego logicznie, powiedziała so­bie, starając się zignorować uczucie paniki narastają­ce w jej piersi i żołądku. Mogę to rozgryźć. Muszę to rozgryźć.

Podeszła do małego francuskiego biureczka w ro­gu pokoju i otworzyła szufladę w poszukiwaniu pa­pieru. W środku znalazła biały notes i pióro, ułożo­ne schludnie jedno obok drugiego. Tracy wyjęła je i usiadła przy biurku, kładąc papier przed sobą.

Dopasuję ludzi z czasów Charlesa do odpowiada­jących im osób z naszych czasów, pomyślała. Może wtedy to rozgryzę.

Dwie pierwsze linijki były łatwe. „Charles = Har­ry”, napisała. A potem: „Isabel = Tracy”.

Czy Tony nadal może być w to wmieszany? Ale To­ny to brat Harry'ego, nie jego szwagier, i wyglądało na to, że Tony oczyścił się z podejrzeń.

Caroline i jej brat muszą oznaczać Robina Mauleya i jego pole golfowe, pomyślała. Mauley miał nie otrzymać tego, czego chciał, zatem wynajął kogoś, żeby pozbyć się Harry'ego. Tracy znowu podniosła pióro i napisała: „Caroline = Mauley; Jeremy =?”.

To właśnie ten znak zapytania stanowił problem. Kto był zabójcą najętym przez Mauleya? I co miał on wspólnego z Jeremym?

Siedziała tak może z dziesięć minut. Wpatrywała się w papier, próbując podkładać różne nazwiska w miejsce znaku zapytania. To musi gdzieś tu być, po­myślała z desperacją. Widuję te duchy nie bez powo­du, wiem, że tak jest. Musi być gdzieś jakiś związek...

Jeremy = Gwen”, napisała. Gdy tak patrzyła na to równanie, przyszła jej do głowy pewna myśl. A jeżeli przez cały czas byliśmy na złym tropie? Co, je­żeli to wcale nie ma związku z polem golfowym ? Jeżeli chodzi o coś zupełnie innego?

Po kolejnych pięciu minutach intensywnych roz­myślań Tracy podniosła się z krzesła i ruszyła na po­szukiwanie swojego telefonu komórkowego, żeby skontaktować się z Markiem Sandersonem.

Pół godziny później Mark Sanderson oddzwonił do Tracy. Zgodził się podjąć poszukiwania, jakie mu zleciła, i obiecał zadzwonić do niej, kiedy tylko bę­dzie coś miał.

Tracy odłożyła słuchawkę i zerknęła na zegarek. Było wpół do szóstej. Może Harry jest w saloniku, pomyślała, i poszła to sprawdzić. Ale w saloniku by­ło pusto, a Harry nie zabrał gazety ze stałego miejsca na stoliku przy kanapie.

Przez głowę Tracy przemknęła myśl o tym, żeby samej poczytać gazetę, ale tkwiąca w niej potrzeba natychmiastowego działania czyniła zamysł spokoj­nego siedzenia niewykonalnym. Chciała coś zrobić.

Zeszła do kuchni, żeby sprawdzić, czy może pani Wilson wie, gdzie jest Harry.

- Jest w swoim gabinecie, panno Collins - odpo­wiedziała kobieta, wrzucając obrane ziemniaki do wielkiego garnka, w którym gotowała coś na ku­chence. - Jest z panem Neeleyem, zarządcą farmy.

- A więc nie będę mu przeszkadzać - odpowie­działa Tracy z uśmiechem.

Poszła na górę, ale zamiast iść na drugie piętro, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.

Popołudniowe światło miało łagodnie złotą barwę, a po niebie płynęło tylko parę pierzastych obłoków. Tracy zrobiło się ciepło w swetrze, więc ściągnęła go przez głowę i przewiązała sobie wokół pasa. Nie za­stanawiając się nad tym specjalnie, zaczęła iść w stro­nę ogrodu na tyłach domu i ścieżki prowadzącej do stajni i do lasu. Dopiero kiedy skręciła w odnogę wiodącą do lasu, uświadomiła sobie, dokąd zmierza: nad jezioro.

Scena między Caroline a Jeremym, której była świadkiem wcześniej tego dnia, wytrąciła ją z równo­wagi. Wydawało się, jakby czas skupił się niczym w soczewce, a fatalny moment zastrzelenia Charlesa był niemal na wyciągnięcie ręki.

Nie mogę ochronić Charlesa przed śmiercią od kuli, pomyślała, gdy szła dróżką do konnej jazdy pod drzewami obsypanymi świeżą zielenią. To się wydarzyło w przeszłości. To już się dokonało.

Ale coś ciągnęło ją w stronę jeziora.

Jezioro jest miejscem, gdzie to się wcześniej zda­rzyło, pomyślała.

Miała uczucie, że jezioro jest miejscem, gdzie mia­ło się to wydarzyć ponownie.

Była szósta, kiedy zarządca farmy wyszedł z gabi­netu Harry'ego. Harry odłożył księgi rachunkowe, które przeglądali, a potem niespiesznie przeszedł obok, do kuchni, żeby zobaczyć, co pani Wilson go­tuje na obiad. Zastał ją składającą kuchenny fartuch i przygotowującą się do wyjścia.

- Na kuchence zostawiłam dla pana duszone mię­so, milordzie - powiedziała raźnym głosem. - Będzie gotowe, kiedy zechce pan jeść.

- Dziękuję, pani Wilson - odpowiedział, z uznaniem wdychając zapach dochodzący od strony kuchenki.

Wyszedł z kuchni przed panią Wilson i z zamia­rem poczytania wieczornej gazety poszedł na górę, do saloniku. Właśnie nalał sobie whisky z wodą i roz­łożył gazetę, kiedy do pokoju wszedł Jon.

- Silverbridge. Cieszę się, że pana zastałem. - Je­go głos był nieco zadyszany.

Harry spojrzał na niego ze zdziwieniem. Jon nie miał zwyczaju szukać jego towarzystwa. Jon mówił dalej:

- Wcześniej skończyłem zdjęcia i poszedłem na spacer po pańskim lesie, żeby ochłonąć. W pobli­żu ścieżki nad jezioro natknąłem się na ranną sarnę. Biedactwo ma złamaną nogę i bardzo cierpi. Zasta­nawiałem się, czy mógłbym pożyczyć broń, żeby skrócić jej męczarnie. - Na twarzy Jona lśnił pot, co wraz z jego zadyszką zdradzało, że niedawno bardzo się śpieszył.

Harry złożył gazetę i wstał.

- Pójdę z panem. Może trzeba będzie jej chwilę poszukać. To zdumiewające, co zwierzęta potrafią zrobić, kiedy są poważnie ranne.

- To miło z pana strony - odpowiedział Jon. Do­dał burkliwie, jak gdyby zakłopotany: - Nie mogę znieść myśli o tym, że jakieś zwierzę cierpi.

- Ani ja - zgodził się z nim Harry. - Wezmę tylko broń z gabinetu. Spotkamy się na zewnątrz.

Wyszedł, mijając Jona, który nadal stał w drzwiach. Zszedł z powrotem do swojego gabine­tu, gdzie otworzył gablotkę z bronią, wyjął strzelbę i załadował ją. Odesłał rozczarowane spaniele z po­wrotem na ich kanapę i wyszedł na zewnątrz, gdzie zastał czekającego na niego Jona.

- Dziwnie jest widzieć pana bez psów - zauważył aktor, spoglądając na puste miejsce u nóg Harry'ego, gdzie zwykle kręciły się spaniele.

- Wystraszyłyby zwierzynę - odparł Harry. Oparł broń na ramieniu i powiedział do Jona: - Chodźmy.

Potem ruszył zamaszystym krokiem w kierunku la­su. Jon szedł u jego boku.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Chyba oszalałam, pomyślała Tracy, kiedy nogi niosły ją coraz bliżej jeziora. Powinnam była zostać w domu i poczytać gazetę. Teraz spóźnię się na obiad. Nikt nie wie, gdzie jestem, i Harry będzie się martwił.

Ale nie zawróciła. Paląca potrzeba zrobienia cze­goś, którą odczuwała w domu, była tym silniejsza, im bardziej Tracy zbliżała się do jeziora.

Młoda sarna wyszła na ścieżkę o kilka metrów przed nią i przez krótką, pełną lęku chwilę obie spo­glądały sobie nawzajem w oczy. Potem sarna po­mknęła do lasu, a chwilę później podążyła za nią druga, większa - zapewne matka.

Wargi Tracy wygięły się w uśmiechu. Ilekroć do­strzegała jedno z tych najśliczniejszych i najbardziej wdzięcznych bożych stworzeń, tylekroć nie mogła się pozbyć uczucia, że dostępuje zaszczytu. Nawet dora­stanie w Connecticut, gdzie ogrodnicy poświęcali przynajmniej połowę swego czasu na bezowocne próby zabezpieczenia swoich kwiatów i warzyw przed sarnami, nie zmieniło jej odczuć.

Kiedy nareszcie dotarła nad jezioro, sielankowa scena, którą zobaczyła, stała w sprzeczności z pulsowaniem natarczywie narastającym w jej mózgu. Wo­da była spokojna jak lustro w promieniach wieczor­nego słońca. Łabędzia rodzina pływała sobie beztro­sko, elegancka i śliczna w złotym świetle.

Przyszło jej na myśl kilka wersów z Yeatsa:

... dziś unosi je woda spokojna.

Piękne tajemne ptaki... *2

Dzikie łabędzie w Coole, pomyślała. Symbole nie­zmiennego piękna w pełnym niebezpieczeństw świecie.

Czy w dniu śmierci Charlesa na jeziorze były łabę­dzie?, zadumała się. Czy patrzyły, w swoim obojęt­nym pięknie, jak został zabity? Czy wystrzał je wy­straszył? Może przywołały swoje maleństwa i po­spiesznie poprowadziły je w bezpieczne miejsce pod zwisającymi gałęziami wierzb na skraju jeziora?

Na granicy lasu leżał zwalony pień drzewa i Tracy podeszła, żeby na nim usiąść, wciąż zapatrzo­na na pływające łabędzie. Dwie brązowe kaczki we­szły do jeziora naprzeciwko niej i zaczęły zanurzać łebki pod wodą, rozglądając się za czymś na obiad. Wśród listowia ptaki nawoływały się wzajemnie i Tracy dostrzegła kątem oka, jak królik daje susa w bezpieczną gęstwinę.

To był taki sielankowy obrazek. W scenie, którą obserwowała Tracy, nie było absolutnie niczego, co odpowiadałoby za łomotanie jej serca. Nie ruszała się z miejsca przez dziesięć minut. Siedziała bez ru­chu i ledwie oddychała, przepełniona nieznośną bez­radnością. Czekała, aż wydarzy się coś okropnego.

Łabędzie wciąż pływały po spokojnej wodzie. Do dwóch kaczek dołączyło pięć czy sześć kolejnych. Prawie na wprost Tracy, dwie z nich zeszły do jezio­ra, żeby się napić.

I wtedy usłyszała odgłos końskich kopyt, a za chwilę Charles, dosiadający dużego siwego ko­nia, na którym Tracy widziała go wcześniej, wyjechał z lasu niecałe pięćdziesiąt metrów na prawo od niej.

Tracy podniosła się. Nie, pomyślała szaleńczo. Nie! To nie może się stać. Nie pozwolę, żeby to się stało.

Charles skręcił, żeby pojechać ścieżką prowadzącą nad jezioro, i zbliżał się w jej kierunku. Popuścił siw­kowi wodze i koń swobodnie sunął naprzód, a Char­les patrzył w stronę wody. Obserwował kaczki.

Widok, jaki stanowił wraz z koniem, był idealny i piękny niczym obraz. Promienie słońca odbijały się na złotych włosach mężczyzny i jabłkowitej sier­ści konia, a jezioro i drzewa tworzyły dla nich ideal­ne tło. Pulsowanie w głowie Tracy było tak silne, że zagłuszyło głosy ptaków. Okręciła się i wytężała wzrok, przeszukując spojrzeniem las. Zobaczyła odblask słońca na czymś, co wyglądało jak metalo­wy przedmiot, otworzyła usta i krzyknęła. Imię, ja­kie wykrzyknęła z całą mocą, jakiej przerażenie użyczyło jej młodym i zdrowym płucom, brzmiało: Harry!

Strzał nie padł i kiedy Tracy odwróciła się znów, żeby spojrzeć na Charlesa, jego już tam nie było.

Harry i Jon nie poszli nad jezioro dróżką do kon­nej jazdy, jak to zrobiła Tracy. Zamiast tego ruszyli przez las, korzystając ze ścieżek wydeptanych przez zwierzynę, które Harry tak dobrze znał.

Rozmawiali bardzo niewiele. Harry szedł pierwszy, niosąc strzelbę, a Jon za nim. Miał nieco problemów z pokonaniem kilku stromizn po drodze. Kiedy zbli­żyli się do jeziora, Harry odwrócił się i powiedział:

- Proszę mi pokazać, gdzie znalazł pan sarnę, a je­żeli jej tam nie ma, przeszukamy najbliższą okolicę.

- Dobrze - odparł Jon. - Zejdźmy najpierw ścież­ką nad jezioro, żebym mógł się zorientować.

Harry przytaknął i raz jeszcze ruszył przodem. By­li o kilka metrów od skraju lasu, kiedy powietrze przeciął mrożący krew w żyłach krzyk.

Głowa Harry'ego obróciła się w kierunku, z które­go dobiegł głos. Ułamek sekundy później poczuł sil­ne uderzenie w ramię i zwalił się na ziemię. Inten­sywny ból sparaliżował mu rękę, jego palce rozluźni­ły uchwyt i strzelba wyślizgnęła mu się z ręki. A po­tem Jon był tuż nad nim, unosząc rękę, żeby znowu zadać cios.

Harry instynktownie podniósł ramię, żeby się osłonić, ledwie zauważając palący ból, kiedy zabuzowała w nim adrenalina. Chwycił rękę Jona, gdy opa­dała ku jego twarzy, i zatrzymał ją silą. Przez długą chwilę dwaj mężczyźni zmagali się ze sobą. Jon pró­bował zmiażdżyć czaszkę Harry'ego kamieniem 0 ostrych krawędziach, który trzymał w ręku, a Har­ry starał się go odepchnąć. Obaj z trudem chwytali powietrze i oblewali się potem, walcząc ze sobą o na­grodę, jaką było życie Harry'ego.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że Jon miał przewagę. Był cięższy i lepiej zbudowany niż Harry, 1 nie był ranny. Ale Harry przez cale życie ujeżdżał konie ważące po pół tony i miał ciało silniejsze, niż sugerowałaby to jego szczupła budowa. Powoli ta si­ła brała górę, kiedy ramię Jona oddalało się coraz bardziej od głowy Harry'ego.

- Niech cię diabli, Silverbridge - wycedził Jon przez zaciśnięte zęby. Wysilał się, żeby przeciwstawić się cofaniu się swojej ręki.

Harry stęknął i walczył dalej, żeby zachować prze­wagę, którą zyskał do tej pory.

Wtedy jakiś głos powiedział dobitnie:

- Odsuń się od niego, Jon, albo cię zastrzelę. Obaj mężczyźni zamarli.

- Zastrzelę cię - powtórzyła Tracy. - Odsuń się od niego.

Harry wyczuł chwilę zawahania u Jona i skorzystał z niej, bardziej odpychając jego rękę do tyłu, a po­tem zrywając się na równe nogi. W okamgnieniu wy­rwał strzelbę z rąk bladej jak śmierć Tracy i wycelo­wał ją w Jona.

- Możesz już puścić ten kamień, Melbourne. To już koniec - powiedział.

Twarz Jona była szara jak popiół. Wypuścił z ręki śmiercionośny kamień i nie odezwał się.

~ Czy to ty krzyczałaś? - Harry zapytał Tracy, wciąż nie spuszczając oczu z Jona.

- Tak - odpowiedziała drżącym głosem.

- Cóż, przeszkodziłaś temu łajdakowi trafić mnie tym kamieniem w głowę zamiast w ramię. Dobrze się spisałaś, kochanie.

Tracy także zaczęła drżeć.

- Och, Boże, Harry. Tak się bałam. Kiedy usłysza­łam, jak walczycie...

- Bardzo rozsądnie zjawiłaś się i przechwyciłaś broń - powiedział spokojnie, ze wzrokiem utkwio­nym w Jonie. - Później będziesz mi musiała opowie­dzieć, jak to się stało, że tu jesteś, ale w tej chwili ma­my inne sprawy na głowie.

Orzechowe oczy Jona zaczęły błyszczeć na tle jego pobladłej twarzy. Powiedział z naciskiem:

- Jesteś draniem, Silverbridge. Nie żałuję, że próbowałem cię zabić. Żałuję tylko, że mi się nie udało.

- Co ja ci w ogóle zrobiłem, u diabła? - zapytał ostro Harry, autentycznie zdumiony. - Czy chodzi o Tracy?

- Nie - Tracy odpowiedziała stanowczo, stojąc u jego boku. - Myślę, że tu raczej chodzi o Dane Matthews, Harry.

- Dana Matthews - skrzywił się Harry. - Do dia­bła, co Dana Matthews ma z tym wspólnego?

- Zechcesz nam powiedzieć, Jon? - spytała Tracy. Jon spojrzał na nią posępnie i nie odezwał się.

- Jesteś jej bratem, prawda? - stwierdziła Tracy. Ramię Harry'ego paliło jak ogniem, ale trzymał strzelbę wycelowaną w Jona i czekał na jego odpowiedź. Przez długą chwilę wydawało się, że Jon nie za­mierza udzielić odpowiedzi. Potem odezwał się, szybko wyrzucając z siebie słowa:

- Jestem jej przyrodnim bratem. Mój ojciec ożenił się z jej matką, kiedy Dana miała jedenaście, a ja piętnaście lat.

- Chryste! - wykrzyknął Harry. Zerknął na Tracy. - Chcesz powiedzieć, że to jednak nie miało nic wspólnego z Mauleyem?

- Zamachy na twoje życie nie miały - odpowiedzia­ła. - To była inna sprawa niż spalenie stajni, tylko że nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Gdybyśmy wie­dzieli, moglibyśmy wcześniej zdemaskować Jona.

- Zabiłeś Dane - powiedział Jon z ledwie hamo­waną furią. - Tamtej nocy zadzwoniła do ciebie po pomoc, a ty nie odpowiedziałeś. Pozwoliłeś jej umrzeć, bo to był najłatwiejszy sposób na to, żeby pozbyć się jej ze swojego życia. Ty też zasługujesz na to, żeby umrzeć, draniu. Ona cię potrzebowała, a ty odwróciłeś się do niej plecami.

- Nie było mnie w domu, kiedy zadzwoniła - od­powiedział Harry.

- Racja. Tak powiedziałeś policji. Założę się, że na­wet nie sprawdzali twojego alibi, lordzie Silverbridge.

- To prawda - Harry odparł niewzruszenie. - Kie­dy tylko wróciłem do domu, odsłuchałem wiado­mość nagraną na sekretarce i pognałem do domu Dany. Niestety, spóźniłem się.

- Niestety - prychnął Jon. - Porzuciłeś ją. To dla­tego wzięła te pigułki. Porzuciłeś ją i miała złamane serce, oto dlaczego się zabiła.

- Nie mogłem jej pomóc, Melbourne - odpowie­dział Harry, przemawiając wciąż z tym samym nieza­chwianym spokojem. - Próbowałem. Uwierz mi, próbowałem. Ale ona nie potrafiła się wyrwać z na­łogu. Pragnęła prochów bardziej niż czegokolwiek innego. Bardziej niż mnie. Bardziej niż własnego ży­cia. To narkotyki ją zabiły. Nie ja.

- Jestem pewien, że to właśnie sobie mówisz, ale to nie jest prawda - odparł Jon. Gniew na jego twa­rzy był przerażający.

Harry chciał wzruszyć ramionami, ale z sykiem wciągnął powietrze, kiedy ból przeszył mu ramię.

- To ty próbowałeś zabić mnie. Ty majstrowałeś przy hamulcach w moim samochodzie, ty starałeś się przejechać mnie na szpitalnym parkingu, ty strzela­łeś do mnie w lesie i ty właśnie próbowałeś rozwalić mi głowę kamieniem. To ty zostaniesz oskarżony o usiłowanie zabójstwa, Melbourne, nie ja.

Jon groźnie zrobił krok w jego stronę i Harry uniósł broń, która nieco opadała, celując prosto w jego serce.

- Poślę ci kulę, Melbourne. I, jak sam mówiłeś, nikt mnie nawet o to nie zapyta.

Jon zatrzymał się.

- Dobrze - powiedział Harry. - Wrócimy do domu ścieżką do konnej jazdy. Ty idziesz przodem, Melbourne, a Tracy i ja za tobą. Jeżeli zrobisz choćby jeden po­dejrzany ruch, strzelę. Zejdziemy teraz ścieżką nad je­zioro i skręcimy na prawo, w tę do konnej jazdy.

Jon stał nieruchomo.

Harry poruszył bronią.

- Ruszaj.

Powoli Jon odwrócił się i zaczął schodzić nad je­zioro.

Byli w połowie drogi do domu, kiedy ramię Har­ry'ego nie wytrzymało.

- Myślisz, że zdołasz poradzić sobie z bronią? - za­pytał Tracy przyciszonym głosem.

Przez ostatnie piętnaście minut prosiła go, żeby dał jej broń. Odpowiedziała cierpliwie:

- Tak. Mówiłam ci, że nauczyłam się strzelać, kie­dy kręciłam Słodkiego Williama. Jak najbardziej je­stem w stanie trzymać tę broń i strzelać z niej.

Niechętnie przekazał jej strzelbę. Potem objął pra­we ramię lewą ręką, przytrzymując je sobie przy piersi. Odetchnął z ulgą, kiedy napięcie w jego ręce zelżało.

Jon odezwał się sardonicznie:

- Zastanowił się pan, milordzie?

Dwie pary męskich oczu spotkały się na chwilę, nim Tracy zapytała stanowczo:

- O czym ty mówisz? Nad czym miał się zastanowić?

- Nad niczym - odpowiedział Harry. - On tylko próbuje nas rozproszyć. Idziemy dalej.

Kiedy Jon wykonał swój ruch, dotarli do miejsca, gdzie ścieżka do konnej jazdy okrążała ogromne, stare drzewa. Stado kosów wzbiło się nad ich głowa­mi, wrzeszcząc głośno, a Jon skręcił i pomknął w kie­runku kryjówki, jaką dawały drzewa.

Tracy przyłożyła broń do ramienia, ale była zbyt wolna i zanim przyjęła pozycję do strzału, Jon znik­nął im z oczu.

- Och, nie! - wykrzyknęła. - Dalej, Harry. Musimy go złapać.

Zaczęła biec w stronę lasu.

- Nie - odpowiedział stanowczo Harry. - Puść go.

- Co takiego? - Na skraju lasu Tracy okręciła się w miejscu, żeby spojrzeć na Harry'ego z niedowie­rzaniem. - Oszalałeś? Ten człowiek próbował cię za­bić. Nie możemy tak po prostu go puścić.

- Tak, możemy - odparł Harry.

- Cóż, może ty, aleja nie. - I wciąż mocno ściska­jąc broń, odwróciła się do niego plecami i na nowo ruszyła za Jonem. Poczuła ogromną ulgę, gdy usły­szała, że Harry idzie za nią.

A potem jego dłoń opadła na jej ramię, odwraca­jąc ją w miejscu, i zanim do końca zdała sobie spra­wę z tego, co się dzieje, wyrwał jej broń.

Żołądek podszedł Tracy do gardła, a jej oddech stał się szybszy i głośniejszy.

- Co ty robisz? Oszalałeś? On ucieka.

- Chcę, żeby uciekł - odpowiedział Harry.

- Dlaczego? - Cisnęła w niego tym słowem, jakby to była włócznia.

Harry oparł lufę strzelby na ziemi.

- Postaraj się uspokoić i posłuchaj mnie. Zasta­nawiałem się nad tym przez cały czas, kiedy szli­śmy. Jeżeli oskarżę Melbourne'a i wyjdzie na jaw, że chodziło o Dane... co nieuniknione... cały ten koszmar zacznie się na nowo. Już widzę te nagłów­ki: Brat próbuje zabić arystokratycznego narzeczo­nego siostry. - Głos Harry'ego przepełniała gorycz. - I to będzie jeszcze gorsze niż poprzednio, bo wmieszany jest w to Melbourne, najbardziej szanowany brytyjski aktor, i ponieważ ty jesteś wmie­szana. Tracy pokręciła głową, nie zgadzając się z nim.

- To nie jest powód, żeby go puszczać wolno, Har­ry! A jeżeli znowu spróbuje cię zabić? Dopóki ten człowiek jest na wolności, nigdy nie będziesz bez­pieczny.

- Nie sądzę, żeby znowu czegoś spróbował. Ty o nim wiesz, i gdyby cokolwiek mi się stało, to on wie, że zostałby aresztowany.

- To szaleństwo! - zawołała. - To coś, co Charles mógłby zrobić w dziewiętnastym wieku, woląc raczej uniknąć skandalu, niż postawić mordercę przed są­dem. Ale mamy dwudziesty wiek! Nie postępujemy już w taki sposób. Daj mi tę broń.

Harry pokręcił głową.

- Za późno, do tej pory już uciekł. Ale nie sądzę, żeby dotarł daleko. Nadal możemy kazać go areszto­wać, jeżeli tego chcesz.

- To, czego chcę, to żebyś był bezpieczny, a żeby tak było, Jon Melbourne musi znaleźć się za kratkami.

Harry podszedł bliżej.

- Tracy, zastanów się. Jesteś gwiazdą filmową. Kto jak kto, ale ty musisz wiedzieć, jak wredna potrafi być prasa. - Położył lewą dłoń na jej ramieniu i spoj­rzał jej w oczy. - Nie chcę tego więcej. Wygląda na to, że Meg będzie mogła wrócić do szkoły od na­stępnego semestru i nie potrzeba jej wiszącego nad głową sensacyjnego procesu w sprawie o mor­derstwo. Bądź co bądź, jedyne, co możemy osiągnąć, to zrujnowanie Melbourne'owi kariery. Nawet jeżeli zdołamy udowodnić oskarżenie, dostanie ledwie pa­rę lat. - Harry delikatnie strzepnął jej kosmyk wło­sów z czoła. - Szczęśliwie nie powiodło mu się zabi­cie mnie, prawda?

Mógł dostrzec, jak Tracy zmaga się z jego tokiem rozumowania.

- On próbował cię zabić - powtórzyła. - Nie moż­na pozwolić, żeby mu to uszło na sucho.

Harry znowu objął lewą dłonią swoje prawe ramię.

- Gdybyśmy żyli w idealnym świecie, zgodziłbym się z tobą. Ale tak nie jest. Żyjemy w bardzo niedo­skonałym świecie, który jest tak samo szary, co czarno - biały. To jest jedna z tych szarych stref. Musimy postawić sobie pytanie: czy dobro osiągnięte dzięki puszczeniu Melbourne'a przeważa nad dobrem, ja­kie osiągnęlibyśmy, gdybyśmy kazali go aresztować? Ja uważam, że tak.

Skrzywiła się, nadal nieprzekonana.

- Jeżeli to wyjdzie na jaw, nasz ślub okaże się pie­kłem. Będziemy mieć na głowie pełno reporterów i fotografów, bez względu na to, gdzie pojedziemy al­bo jak bardzo będziemy starali się ukryć.

Tracy powoli wypuściła powietrze.

- Dałeś mi tę broń celowo, prawda? Wiedziałeś, że Jon spróbuje uciec, jeżeli ja będę trzymała broń.

- Miałaś minę jak tygrysica broniąca swoich mło­dych. Nigdy nie zgodziłabyś się go wypuścić - odparł.

Tracy zmrużyła oczy.

- To miał na myśli, gdy pytał, czy się zastanowiłeś. Wiedział, że dajesz mu szansę ucieczki.

Harry nie odpowiedział.

- Do licha! - wykrzyknęła.

- Kochanie, będę całkowicie bezpieczny, i ty tak­że. Zdeponuję u mojego prawnika list wskazujący Melbourne'a jako podejrzanego, gdyby cokolwiek mi się przytrafiło. Dopilnuję, żeby się o tym dowie­dział.

Tracy poczuła, jak fala adrenaliny, napędzająca jej pragnienie pojmania Jona, rozpływa się. Zawrzał w niej gniew. Nie chciała być w tej sprawie rozsądna. Chciała zobaczyć Jona za kratkami.

Lekki powiew potargał włosy Harry'ego, który po­wiedział:

- Dziennikarze są jak pitbulle. Kiedy raz wbiją zę­by w smakowity temat, taki jak ten, nie popuszczą. Tylko o tym pomyśl.

- Kiedy dowiedzą się, że wychodzę za mąż za hra­biego Silverbridge'a, i tak będą nas oblegać - odpo­wiedziała chmurnie.

- Zapewne - zgodził się z nią. - Ale to temat na dwa dni, a nie ciągnący się skandal. Możemy to jakoś przeżyć.

Kiedy Tracy wpatrywała się w jego spokojne brą­zowe oczy, na długą chwilę zapadła cisza. Potem westchnęła.

- Chcę zobaczyć ten list, zanim wyślesz go do swo­jego prawnika. I podpiszę go też jako świadek.

- Znakomity pomysł - powiedział Harry. Zmierzyła go od stóp do głów. Oceniała jego stan.

Wcześniej Harry upuścił broń na ziemię i wciąż pod­trzymywał zranione ramię, przyciskając je do piersi. Tracy spojrzała na nie i powiedziała:

- Dzięki Bogu, że nie dostałeś drugiego ciosu w głowę.

Harry objął ją zdrową ręką i pocałował jej włosy.

- Dostałbym, gdybyś ty nie wrzasnęła mojego imienia. Na Boga, jak to się stało, że to zrobiłaś?

Tracy na moment oparła policzek na jego ramie­niu.

- Powiem ci później. W tej chwili twoje ramię po­trzebuje prześwietlenia.

- Nie sądzę, żeby było złamane - odparł uspokaja­jąco. - Kiedyś złamałem rękę i odczuwałem to silniej niż teraz. To zapewne tylko drobne uszkodzenie tkanki.

- Lepiej niech lekarz o tym zawyrokuje - powie­działa stanowczo. - No dalej, daj mi tę cholerną broń i wracajmy do domu.

Harry miał rację co do drobnego uszkodzenia tkanki. Lekarz w szpitalu dał mu temblak i środki przeciwbólowe i powiedział, że absolutnie nie wolno mu dosiadać konia, póki nie wydobrzeje.

To ostatnie zalecenie wprawiło Harry'ego w zły humor.

- Już straciłem sporo czasu - poskarżył się Tracy następnego ranka.

Pozwoliła mu wślizgnąć się do jej łóżka, ale sen to było wszystko, na co mu zezwoliła. To jeszcze bar­dziej popsuło mu nastrój.

- Parę dni wolnego nie wyrządzi koniom krzywdy - powiedziała.

Harry przecząco pokręcił głową.

- Konie tak szybko tracą kondycję, że to nie prze­lewki. To, na co pracuje się przez rok, może ulotnić się w miesiąc.

Tracy odpowiedziała bez związku:

- Czy już ci mówiłam, że kupiłam Dylana dla cie­bie?

Harry posępnie kontemplował jedną z kolumie­nek przy łóżku, ale jego głowa obróciła się raptow­nie.

- Nie wierzę, że to zrobiłaś.

- Ale ty w zamian udzielisz mi lekcji na Pendletonie.

Lekka zmarszczka przecięła mu czoło. Nie odpo­wiedział.

- Miałam zamiar cię zapytać, czy dostanę jakiś diadem albo coś w tym rodzaju, kiedy zostanę hrabi­ną - powiedziała.

Jego zmarszczka wygładziła się.

- W rzeczy samej, dostaniesz tiarę Oliverow z sza­firami i diamentami - odpowiedział. - Jest w naszej rodzinie od ponad trzystu lat, udało mi sieją zacho­wać. Możesz ją założyć, kiedy zostaniesz przedsta­wiona na dworze. A kiedy wreszcie nastąpi kolej­na koronacja, będziesz miała miejsce w pierwszych rzędach w opactwie westminsterskim.

- Rety - odparła Tracy z nabożnym szacunkiem. - Tylko poczekaj, aż moja matka to usłyszy. Nareszcie będę robić coś, co zaaprobuje.

Palce jego zdrowej dłoni zamknęły się na jej pal­cach.

- Jak ona może cię nie aprobować? Tracy odpowiedziała na uścisk jego dłoni.

- Ona sądzi, że ludzie, z którymi współpracuję przy filmach, to narkomani, alkoholicy i rozpustnicy.

Na moment zapadła cisza, a potem Harry odezwał się kwaśno:

- Nie jestem pewien, czy rodzina królewska jest wiele lepsza.

Tracy roześmiała się i zapytała:

- Czy nasze dzieci będą miały tytuły?

- Nasz najstarszy syn będzie nosił tytuł lorda Rivertona. To jeden z moich pomniejszych tytułów i tradycyjnie nadawany jest dziedzicowi. Pozostali nasi synowie będą tylko wielmożnymi panami, ale nasze córki będą tytułowane lady.

- Mamie zdecydowanie się to spodoba - powie­działa z zadowoleniem. - Już słyszę ją, jak opowiada w klubie: „Moje wnuki, lord Riverton i lady Sarah, niedługo przyjadą z wizytą”. Harry westchnął.

- Cóż, cieszę się, że mogę mieć jakiś wkład w to małżeństwo. Jak na razie wydaje się, że wszystko da­jesz tylko ty.

Przysunęła się bliżej i oparła głowę na jego zdro­wym ramieniu.

- Nie bądź niemądry. To co moje, jest i twoje, a to co twoje, jest i moje. Na tym polega małżeństwo.

- Mhm. - Podniósł jej dłoń do ust i pocałował. - Dziś moje ramię ma się znacznie lepiej.

- Doprawdy? - W jej głosie zabrzmiał sceptycyzm.

- Spokojnie przespana noc dokonała cudów.

- Pozwól, że zobaczę. - Nachyliła się nad nim, zsu­nęła górę jego staroświeckiej piżamy i przyjrzała się intensywnie fioletowej plamie szpecącej jego ramię.

- Och - powiedziała. - To z pewnością wygląda go­rzej niż zeszłej nocy.

- Siniaki zawsze ciemnieją. To nic nie znaczy. Opuściła niżej głowę i delikatnie pocałowała obite miejsce.

- Biedny chłopczyk. To głowa, to znów ramię. Na­prawdę dostałeś manto.

- To prawda. I teraz na pewno przydałoby mi się nieco pocieszenia.

Pochyliła się i pocałowała go w usta, a jej włosy rozsypały się nad nimi niczym namiot.

- Jeżeli będziesz leżeć spokojnie i nie będziesz ru­szał ramieniem - mruknęła.

- Obiecuję - odpowiedział z entuzjazmem.

- Dobrze - odparła. Zdjąwszy mu spodnie od pi­żamy, przerzuciła nad nim jedną nogę i pochyliła się, żeby pocałować go jeszcze raz.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

Jego samego ranka Dave poinformował Tra­cy, że Jon został wezwany w pilnej sprawie rodzin­nej.

- Dzięki Bogu, że skończyliśmy kręcić sceny z nim tu, w Silverbridge - powiedział reżyser. - Ma jeszcze trochę zdjęć w Londynie, ale ponieważ to właśnie tam pojechał, będziemy mogli go sprowadzić, żeby dokoń­czyć.

- Na pewno - odpowiedziała Tracy jakby nigdy nic. - Dave, chcę ci powiedzieć, że zamierzam zostać tutaj, w Silverbridge, kiedy wyjedziecie do Londynu. Skończyłam zdjęcia, ale jeżeli potrzebujesz nakręcić coś powtórnie, daj mi znać.

Dave uśmiechnął się do niej z sympatią.

- Będzie z ciebie piękna hrabina, Tracy. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

- Skąd wiedziałeś, że zamierzamy się pobrać? Stali w pobliżu wozu firmy cateringowej, z którego wydawano drugie śniadanie. Sporo innych osób sta­ło dokoła. Popijali herbatę i jedli ciasteczka, ale nikt nie próbował do nich dołączyć.

Dave roześmiał się, słysząc jej pytanie.

- Żartujesz? Trzeba by być ślepym, głuchym i głu­pim, żeby nie wyczuć, że między wami dwojgiem jest jakaś chemia.

Tracy nie wiedziała, czy powinna być ucieszona, czy zakłopotana tą odpowiedzią. Odezwała się, nie­co wytrącona z równowagi:

- To nie musi oznaczać ślubu. Mogliśmy po prostu mieć romans.

Dave pokręcił głową.

- U Silverbridge'a to poważna sprawa. Od razu to widać.

- U mnie też jest poważna - odpowiedziała. Grupa jedzących śniadanie zaczęła się wykruszać i Dave podniósł rękę, witając się z dwoma elektryka­mi, którzy przeszli przed nim. Potem znowu odwró­cił się do Tracy:

- Mam nadzieję, że to nie oznacza, że zamierzasz porzucić karierę?

Tracy głęboko zastanawiała się już nad tym i teraz mogła udzielić stanowczej odpowiedzi:

- Nie, lubię kręcenie filmów. Nie będę pracować tak dużo, bo chcę mieć rodzinę, ale też i nie zrezy­gnuję całkiem.

- Dobrze. - Miał poważną minę. - Wiesz, że sprawdziłaś się w tym filmie. Masz prawdziwy talent, a do tego urodę.

Tracy poczuła się ogromnie zadowolona.

- Dziękuję, Dave. To wiele znaczy, usłyszeć to od ciebie.

Skinął głową.

- No to w porządku. Zadzwonię do ciebie, jeżeli będę cię potrzebował. - Nachylił się i pocałował ją w policzek. - Powodzenia, Tracy.

- Dziękuję, Dave.

Podczas lunchu Meg i Tony chcieli się dowiedzieć, co stało się z ręką Harry'ego, więc zabrał ich oboje oraz Tracy w zacisze swojego gabinetu i opowiedział im, co się stało z Jonem.

- Melbourne? - Tony zapytał z niedowierzaniem, siedząc wygodnie na starym skórzanym krześle. - Do diabła, czemu Melbourne miałby chcieć cię za­bić, Harry?

Harry, który siedział przy biurku, odpowiedział:

- Okazuje się, że jest przyrodnim bratem Dany Matthews i obwinia mnie za jej śmierć. Chodziło mu 0 zemstę.

- Nie mogę w to uwierzyć - Meg odezwała się z krzesła obok biurka Harry'ego. - Zawsze był dla mnie taki miły.

- Tak, cóż, to nie na tobie chciał się zemścić - po­wiedział cierpko Harry.

Tony wstał, podszedł do okna i odwrócił się twarzą do brata.

- Czy jesteś pewien, że słusznie postąpiłeś, pusz­czając go wolno? Czy on nie będzie ci zagrażał w przyszłości?

Harry wyjaśnił mu sprawę listów, jakie on i Tracy zamierzali zdeponować u swoich prawników.

- A zatem jeżeli coś by mi się stało - zakończył po­godnym tonem - dopilnujcie, żeby odwiedzić Trumbulla. On będzie miał informacje obciążające Melbourne'a.

Tony energicznie pokiwał głową; wyglądał tak, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale zmienił zdanie 1 odwrócił głowę, żeby wyjrzeć przez okno.

- Cóż, ja uważam, że powinien za to zapłacić - po­wiedziała Meg z oburzeniem. - To nie jest błaha sprawa, Harry. On próbował cię zabić.

Harry zerknął na Tracy i powiedział z nutą wesołości:

- Tracy uważała tak samo. I kto powiedział, że ko­biety są mniej krwiożercze niż mężczyźni?

Uśmiechnęła się do niego i jego ciemne oczy roz­jaśniły się.

Tony odwrócił się od okna.

- A zatem pożar w stajni i zamachy na twoje życie to jednak były dwie odrębne sprawy?

Harry przytaknął.

- Może komendant straży się mylił - powiedziała Meg. - Może pożar w stajni to naprawdę był wypadek.

Tracy zobaczyła, jak Harry spogląda Tony'emu w oczy, ostrzegając go, żeby milczał. Potem Harry odpowiedział:

- Myślę, że masz rację, Meggie. Ktoś musiał ukradkiem wnieść naftę, żeby się ogrzać, i to spowo­dowało pożar.

Tracy pomyślała, że dobrze będzie zabrać Meg i pozwolić panom na rozmowę. Popatrzyła na zega­rek i powiedziała:

- Meg, przegapisz swoją wizytę u Beth, jeżeli się nie pospieszymy.

Meg wyglądała na niezdecydowaną, a potem zapy­tała Harry'ego:

- Jak długo będę musiała chodzić do Beth? Świet­nie sobie radzę. Naprawdę już jej nie potrzebuję.

- Jednym z powodów, dla których świetnie sobie radzisz, jest to, że chodzisz do Beth - odparł Harry. - Chcę, żebyś u niej została, dopóki nie wyjedziesz do szkoły.

Meg założyła sobie za uszy włosy, które nabrały już połysku.

- Nie mam nic przeciwko chodzeniu do niej, ale ona jest droga, Harry, a ja naprawdę uważam, że już jej nie potrzebuję.

Harry pokręcił głową.

- Nie martw się o koszty. Musisz się tylko skupić na tym, żeby wyzdrowieć. To twoja praca, Meggie. Tego od ciebie potrzebuję.

Meg nadal wyglądała na niezdecydowaną, ale od­powiedziała:

- Okej.

Tracy zmieniła temat.

- U Aldridge'a widziałam śliczny żakiet. Pójdźmy tam po twojej wizycie. Myślę, że świetnie by na tobie wyglądał.

- Naprawdę? - Zatroskany wyraz twarzy Meg po­wrócił. - Czy był bardzo drogi?

- Jeżeli żakiet ci się podoba, to go kup - powie­dział Harry. - Wyglądasz teraz tak ślicznie, że po­winnaś mieć do ubrania coś więcej niż tylko dżinsy i swetry.

Meg uśmiechnęła się nieśmiało.

- Czy naprawdę ślicznie wyglądam?

Tony odpowiedział ze swojego fotela przy oknie:

- Harry i ja szykujemy się, żeby odganiać chłopa­ków kijami do krykieta.

Meg roześmiała się.

Tracy, która miała szczery zamiar sama kupić ża­kiet dla Meg, podniosła się.

- Chodź, Meggie. Pora na nas.

Kiedy panie wyszły z pokoju, Tony usiadł na krze­śle zwolnionym przez Tracy i zapytał bez owijania w bawełnę:

- Czy to Martin podłożył ogień w stajni?

Harry zamknął oczy, potem otworzył je i odpowie­dział:

- Tak. Powiedział mi, że Mauley zapłacił mu za to sporą sumę. Ned dał się przekupić, bo chciał założyć własną stajnię.

- Oczywiście go wylałeś.

- No cóż... nie.

Idealne brwi Tony'ego ściągnęły się, kiedy powie­dział z naciskiem:

- Harry, ten człowiek spalił ci stajnię.

- Wiem. - Harry przesunął zranioną rękę. - Ale jest mu ogromnie przykro. Powiedział mi, że próbo­wał zagasić ogień, ale nie dał rady.

Tony prychnął.

- Nie mów mi, że wierzysz w te brednie.

- Właściwie to wierzę.

Tony spojrzał na niego i odezwał się zgryźliwie:

- Mieć miękkie serce to jedno, ale mieć rozmięk­czony mózg to już zupełnie co innego.

Harry podniósł zdrową dłonią srebrny nożyk do papieru i próbował się wytłumaczyć:

- Tony, ja potrzebuję Neda. Nigdy nie znajdę inne­go nadzorcy stajni, któremu mogę powierzyć ujeż­dżenie moich koni tak, jak jemu. A teraz potrzebuję go jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, bo sam nie mo­gę jeździć.

Zapadła cisza. Potem Tony zapytał ostrożnie:

- Czy myślisz, że możesz mu zaufać? Po tym, co zrobił...

Harry odłożył nożyk.

- Mogę mu zaufać, jeżeli chodzi o konie. Ja sam nigdy nie będę się przy nim czuł tak samo, ale wiem, że mogę mu powierzyć swoje konie. A to jest dla mnie najważniejsze.

- Ty i te twoje cholerne konie - odparł Tony z mie­szaniną irytacji i rezygnacji w głosie.

- Ned je wyprowadził. On nigdy nie skrzywdziłby koni.

Tony westchnął.

- A co zamierzasz zrobić z Mauleyem?

Odpowiedź Harry'ego była natychmiastowa.

- Nie ma sposobu, żebym mógł oskarżyć Mauleya bez oskarżania Neda.

Tony nie wyglądał na zaskoczonego tą odpowie­dzią.

- A więc Mauley odchodzi wolny jak ptak, a z nim wszyscy inni.

Uśmiech Harry'ego był cierpki.

- Tak sądzę.

Tony powoli pokręcił głową. Harry mówił dalej:

- Zamierzam poruszyć tę sprawę i odwołać się do sekretarza do spraw środowiska od decyzji Howlesa w sprawie stajni. Przy odrobinie szczęścia zdro­wy rozum przeważy i dostanę pozwolenie na odbu­dowę z nowoczesnych materiałów.

- A jeżeli sekretarz nie podważy decyzji English Heritage?

Po raz pierwszy od początku tej rozmowy Harry wyglądał na zaniepokojonego.

- Tracy powiedziała, że odbuduje dla mnie stajnię jako prezent ślubny.

Tony uśmiechnął się.

- Wspaniale.

- Tak sądzę - odpowiedział Harry, a zatroskanie nie znikało z jego twarzy.

Tony wycelował palcem w brata i powiedział surowo:

- Ani mi się waż czuć winny, korzystając z pienię­dzy Tracy dla ulepszenia Silverbridge. Stan tego miejsca jak najbardziej leży teraz w jej interesie. Któregoś dnia jej syn będzie jego właścicielem.

Harry uśmiechnął się blado.

- Tak właśnie powiedziała.

- Nikt nie pomyśli, że ożeniłeś się z nią dla jej pie­niędzy. To jasne jak słońce, że straciłeś dla niej głowę.

- Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to takie oczywiste - odpowiedział Harry z urazą.

- Widać to po was obojgu. - Tony oparł się wygod­niej. - Jak rozumiem, nie chcesz, żeby Meg wiedzia­ła o Nedzie?

- Nie. - Harry był tego pewien. - Nie będzie po­trafiła ukryć swoich uczuć, a ja wolę, żeby moje oto­czenie było możliwie najsympatyczniejsze.

Tony skinął głową, oparł dłonie na poręczach krzesła i podniósł się, mówiąc ponuro:

- Cóż, obawiam się, że muszę wrócić do Londynu i pokazać się w firmie Witherspoon, Harris i Smith. Wygląda na to, że moja kariera hotelarza i kierowni­ka pola golfowego nie miała się ziścić.

Wyraz twarzy Harry'ego był nie do odczytania.

- Ambrose Percy zamierza zbudować nowy hotel gdzieś w Anglii. Dlaczego nie porozmawiasz z nim o zarządzaniu tym hotelem?

Tony odpowiedział drwiąco:

- Czy ty wiesz, ilu ludzi chce dostać tę pracę? A ja nie mam żadnego doświadczenia. Powód, dla które­go Mauley dawał mi to stanowisko, był taki, że je­stem twoim bratem. Miał nadzieję, że zdołam nakło­nić cię do sprzedaży. Nie mam żadnych atutów do wykorzystania u Percy'ego.

Harry odparł łagodnie:

- Mógłbyś mu powiedzieć, że twój brat i jego żo­na wydadzą tam olbrzymie przyjęcie powitalne, jeże­li ty będziesz kierownikiem. Zagwarantujemy uczest­nictwo kogoś z rodziny królewskiej. A nawet lepiej, bo Tracy ściągnie jakieś hollywoodzkie gwiazdy.

Tony znowu usiadł i wbił wzrok w Harry'ego.

- Naprawdę byście to zrobili?

- Jeżeli chcesz mieć tę pracę, to zrobimy - odrzekł Harry.

- Tego rodzaju praca pasowałaby mi idealnie. I byłbym w tym dobry.

- Wiem, że byłbyś. Oczy Tony'ego rozbłysły.

- Jeżeli ty i Tracy wydalibyście takie przyjęcie, przyciągnęłoby olbrzymie zainteresowanie.

- Wiem - odparł i ponownie wstał.

- Jesteś moim asem, Harry! Chyba porozmawiam z Percym.

Harry także się podniósł.

- Idę do stajni, żeby zobaczyć się z Nedem. I po­wiedziałem Tomowi Neeleyowi, że potem objadę z nim farmę.

- Dziedzic na włościach - powiedział ciepło Tony.

- To jest życie, jakie lubię - odrzekł Harry. Obaj bracia opuścili razem gabinet w cichej zgodzie.

Pięć dni później Tracy i Harry spotkali się w gabi­necie Harry'ego z Markiem Sandersonem, detekty­wem wynajętym przez Tracy. Harry siedział za biur­kiem, wciąż z ręką na temblaku, a psy leżały u jego stóp. Tracy siedziała na krześle po prawej stronie biurka, a Sanderson naprzeciwko, zwrócony twarzą do obojga. Zdawał raport dotyczący przyrodniego brata Dany Matthews, a kiedy zakończył, umilkł, czekając na pytania.

Tracy pozwoliła najpierw przemówić Harry'emu.

- Wydaje mi się to cholernie dziwne, że Da­na i Melbourne trzymali swój związek w tajemnicy - powiedział. - Jaka była tego przyczyna?

Sanderson pogładził swój elegancki czarny wą­sik.

- Sąsiedzi opowiedzieli mi, że kiedy Dana opuści­ła dom, zerwała wszelkie więzy z rodziną. Zakładam, że chciała, żeby tak pozostało.

- Czy zaszło coś, co sprawiło, że Dana uciekła z domu, kiedy miała zaledwie piętnaście lat? - zapy­tała Tracy. - To wygląda na drastyczny krok.

Sanderson zerknął na wydruk raportu, leżący na biurku przed Tracy.

- Z tego dowie się pani, że rozmawiałem z pewną kobietą, Marianne Keys, która była jej szkolną przy­jaciółką. Według pani Keys matka Dany miała wielu przyjaciół, zanim poślubiła Williama Melbourne'a. Dana zwierzyła się, że była molestowana przez dwóch z nich.

Harry wydał z siebie stłumiony odgłos i Tracy po­patrzyła na niego. W jego szeroko osadzonych brązo­wych oczach było widać mieszaninę gniewu i litości.

Sanderson mówił dalej:

- Pani Keys opowiedziała mi też, że Dana i Jon byli związani seksualnie.

Harry zaklął pod nosem.

- Pani Keys uważa, że Dana uciekła, żeby uwolnić się od Jona - dokończył Sanderson.

- Boże drogi - odezwała się Tracy.

- To nie jest przyjemna historia - zgodził się San­derson.

Tracy spojrzała na Harry'ego.

- Przeniósł swoją winę na ciebie. Potrzebował obwinić kogoś innego za to, czym się stała, za to, jak umarła, i wybrał ciebie.

Harry przytaknął, a jego twarz była napięta. Sanderson odwrócił się do Tracy.

- Przeprowadziłem też małe śledztwo w tej drugiej sprawie, panno Collins.

Głowa Harry'ego odwróciła się w jej kierunku.

- W jakiej innej sprawie?

Tracy zignorowała go i powiedziała do detektywa:

- Czy dowiedział się pan czegoś? Detektyw skinął głową.

- Wszystko jest w raporcie. Byłem w stanie po­twierdzić, że niejaka Isabel Winters wypłynęła z Southampton w czerwcu 1820 roku. Zeszła na ląd w Bostonie, a kilka lat później poślubiła kongresmana z Massachusetts, nazwiskiem Francis Coke. Uda­ło mi się wyśledzić ich potomków.

Harry przeniósł wzrok z Sandersona na Tracy, a potem z powrotem na Sandersona.

- Czy odkrył pan coś szczególnie interesującego?

- Rzeczywiście, odkryłem. - Raz jeszcze palce je­go prawej dłoni pogładziły wąsik. - Czy wiedziała pa­ni, panno Collins, że Isabel Winters to pani bezpo­średnia antenatka?

Harry odwrócił się, żeby na nią popatrzeć; Tracy nie odpowiedziała mu spojrzeniem.

- Właściwie domyślałam się - powiedziała łagod­nie.

- Rzeczywiście. Pokrewieństwo jest poprzez pani matkę. Wygląda na to, że jedna z praprawnuczek Isabel poślubiła na przełomie wieków mężczyznę z Connecticut, a pani matka jest jedną z ich potomkiń.

- Mój Boże - powiedział Harry.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się niepewnie.

Niedługo później Mark Sanderson wyszedł, po tym jak Tracy zapewniła go, że za kilka dni otrzy­ma od niej czek. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Harry wyciągnął zdrową rękę nad biurkiem i przy­krył nią dłoń Tracy.

- Czy dobrze się czujesz?

Odpowiedziała drżącym głosem:

- Jest mi tylko tak przykro, Harry. Biedna Isabel. Jakie to musiało być dla niej okropne, znaleźć się całkiem sama w obcym kraju, a potem dowiedzieć się, że Charles zginął.

Dłoń Harry'ego zacisnęła się na jej dłoni, a jego spojrzenie przesunęło się z jej twarzy na portret jego przodka.

- Czy w ogóle masz pojęcie, jakie niezwykłe dla mężczyzny w jego czasach było podjęcie takiej decy­zji? Mężczyźni w Anglii w epoce regencji nie odwra­cali się plecami do swoich hrabiowskich tytułów, że­by uciec z guwernantką. Z pewnością nie mężczyźni posiadający majątek i władzę takie jak Charles.

Tracy zamrugała, powstrzymując łzy.

- On ją bardzo kochał.

- Na pewno. - Harry wciąż patrzyła na portret Charlesa. - I biedny drań został zastrzelony, zanim zdołał do niej dotrzeć.

Tracy wzięła głęboki, uspokajający wdech.

- On chciał, żebyś ty miał to, czego on nie miał. O to chodziło w całym tym odtworzeniu przeszłych wydarzeń, Harry. Ty i ja mamy wieść wspólne życie, którego Charles i Isabel wieść nie mogli.

Harry nadal wpatrywał się w portret.

- Nigdy nikomu o tym nie mów, bo inaczej za­mkną cię w wariatkowie.

- Ale ty mi wierzysz, prawda? - zapytała z niepo­kojem.

Jego spojrzenie powróciło do niej.

- Boże, dopomóż, wierzę. - Poklepał jej dłoń i cof­nął rękę. - Jesteś jedną z najbardziej trzeźwo myślą­cych osób, jakie znam, i jeżeli ty mówisz, że widzia­łaś duchy, to znaczy, że musiałaś je widzieć.

- Ty też je widziałeś - odpowiedziała.

Westchnął.

- Tak. Widziałem.

- Harry. - Po raz pierwszy nawiązała do kwestii, 0 której rozmyślała od jakiegoś czasu. - Czy ty wie­rzysz w reinkarnację?

Harry natychmiast przybrał nieufną minę.

- Nie mów mi, proszę, że uważasz, że jesteśmy Charlesem i Isabel, którzy wrócili do życia.

- Być może jesteśmy - odpowiedziała złowieszczo.

- Nie - pokręcił głową, energicznie zaprzeczając. - Zaakceptuję duchy, bo je widzieliśmy, ale nie tę dziwaczną teorię. - Posłał jej surowe spojrzenie. - Ty ja to ty i ja. Nie jesteśmy Charlesem i Isabel. Wyglą­damy jak oni, bo nosimy w sobie te same geny. Ale na tym koniec.

Tracy nie była taka pewna, ale dostrzegała, że to nie jest temat, do którego Harry podchodziłby z otwartym umysłem, i postanowiła nie naciskać. Po­wiedziała pogodnie:

- Zapewne masz rację. Czytałam zbyt wiele ksią­żek Shirley MacLaine.

Między jego brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka.

- Kto to jest Shirley MacLaine? Uśmiechnęła się.

- Aktorka firmowa, która pisze książki o swoich przeszłych wcieleniach. Pamięta, jak była egipską księżniczką czy coś w tym rodzaju.

Jego czoło wygładziło się.

- Widzisz? Nie chcesz się taka stać, Tracy. To nie­zdrowe.

Tracy wstała i podeszła do Harry'ego od tyłu.

- Okej, zapomnimy o tym. - Odgarnęła muz czoła gęste i proste włosy. - Kocham ciebie, a nie Charlesa.

- Bardzo mi miło to słyszeć.

Marshal, uważając, że jeżeli ktoś ma otrzymać pieszczotę, to powinien to być on, sięgnął łapą w gó­rę i domagał się uwagi Tracy. Spełniła jego życzenie. Przysiadła na piętach i głaskała go po głowie.

- Mam tylko nadzieję pozyskać Ebony równie ła­two jak tę dwójkę - powiedziała.

- To może trochę potrwać - odparł Harry ostroż­nie. Obrócił krzesło, żeby spojrzeć na Tracy.

- Jasne. I to może nigdy nie nastąpić - odparowa­ła Tracy, gładząc jedwabiste uszy Marshala.

- Kiedy zda sobie sprawę, że jeżeli chce mnie, to musi zaakceptować i ciebie, pogodzi się z sytuacją.

Millie, myśląc, że to niesprawiedliwe, by tylko Marshal otrzymywał całą uwagę, trąciła głową nogę Harry'ego. Posłusznie zaczął ją głaskać.

- A wiesz, że niedawno coś sobie uświadomiłem - odezwał się powoli.

- Co takiego?

- Obie kobiety, z którymi byłem poważnie związa­ny, Hilary i Dana, były wysokie i szczupłe, i miały ru­de włosy.

- Szukałeś mnie - odpowiedziała rzeczowo. W zamyśleniu skinął głową.

- Miałem szczery zamiar poślubić Hilary, a potem, kiedy zbliżał się termin ślubu, po prostu nie mogłem. Czułem, że coś tu jest nie w porządku.

Tracy uśmiechnęła się do niego i przestała głaskać Marshala. Pies dopraszał się o jeszcze.

- Pobierzmy się tutaj, w Silverbridge - powiedzia­ła, drapiąc spaniela pod brodą. - Moja rodzina mo­że tu przyjechać. Zrobimy to zupełnie po cichu.

- Tak właśnie bym chciał.

- Ja także.

Rozległo się pukanie do drzwi i Meg wetknęła gło­wę do pokoju.

- Wiecie co? Pani Wilson i ja właśnie upiekłyśmy ciasteczka. Chcecie skosztować?

Harry i Tracy odpowiedzieli twierdząco i w towa­rzystwie nieodłącznych psów poszli z Meg do kuch­ni.

EPILOG

Rok później

- Natomiast Oscara za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą otrzymuje... - Harry i Tracy z zapartym tchem patrzyli w telewizor, kiedy zeszłoroczny zwy­cięzca otwierał kopertę i wyjmował kartkę. Podniósł głowę, uśmiechając się szeroko. - Maria Yearwood.

- Cholera - powiedział Harry.

- Och, no cóż. Wszyscy mówili, że wygra - odpar­ła Tracy. Ale nie potrafiła w pełni ukryć rozczarowa­nia.

Harry spojrzał na nią surowo.

- Niebyła ani trochę lepsza od ciebie. Niebyła na­wet tak dobra jak ty. Po prostu miała bardziej efek­towną rolę.

Tracy westchnęła.

- Cały jej film opierał się na niej, Harry. Mój opie­rał się na Jonie.

Oboje wrócili spojrzeniem na ekran, kiedy Maria Yearwood, ubrana w głęboko wydekoltowaną czer­woną suknię od Versacego, gładko wkroczyła na sce­nę, żeby odebrać nagrodę.

- Cieszę się, że nie jesteś tam - powiedział Harry, kiedy na ekranie pokazano przelotne ujęcia przegra­nych aktorek. - Wszystkie te cholerne kamery celowałyby ci w twarz w nadziei, że zobaczą rozczarowa­nie.

- Nie jestem tam dlatego, że nie zmieściłabym się w żadne z krzeseł na widowni. - Jak gdyby po to, by potwierdzić prawdziwość swoich słów, Tracy przesu­nęła się całym ciężarem po kanapie.

Harry siedział obok niej i odwrócił się natychmiast, wpatrując się uważnie w jej twarz, która była nieco bardziej zaokrąglona niż dziewięć miesięcy temu.

- Wszystko w porządku?

- Poza tym, że jest mi cholernie niewygodnie, wszystko jest świetnie.

- Jeszcze tylko dwa tygodnie - powiedział uspoka­jająco.

- Jasne, jeżeli urodzę w terminie. - Spojrzała na niego z oburzeniem. - Dzisiaj moja matka poin­formowała mnie przez telefon, że urodziła wszystkie dzieci po terminie i że nie powinnam się martwić, je­żeli minie wyznaczona data. - Zapatrzyła się na swój brzuch. - To nie jest coś, co chciałam usłyszeć.

- Nie martw się tym - poradził. - Twoja siostra urodziła w terminie, czyż nie?

Twarz Tracy rozjaśniła się. - Tak.

- A więc nie panikuj, kochanie. - Harry odwrócił się znów do telewizora. - Zaczekaj. Zaraz będą wrę­czać Oscara dla najlepszego aktora.

Tracy natychmiast przeniosła uwagę na ekran, na którym rozpromieniona zdobywczyni zeszłorocz­nej nagrody dla najlepszej aktorki miała właśnie ogłosić zwycięzcę. Kiedy otwierała kopertę, kamera przyglądała się publiczności, skupiając się na pięciu mężczyznach, którzy otrzymali nominacje. Kiedy ka­mera pokazała Jona, Harry prychnął zdegustowany.

- Jeżeli ta łachudra dostanie nagrodę, a ty nie...

Tracy przyjrzała mu się z rozbawieniem.

- Łachudra? Mówisz jak lord Peter Wimsey. Harry odpowiedział urażonym spojrzeniem.

- Nie ma nic złego w lordzie Peterze Wimseyu. Ma pochodzenie, maniery i rozum. A porównanie z nim uważam za zaszczyt.

- Jonathan Melbourne! - wykrzyknęła aktorka.

- Cholera - powiedział Harry.

- Cicho.

Oboje siedzieli w milczeniu i patrzyli, jak ubrany w smoking Jon wchodzi na podium i odbiera statuet­kę Oscara. Oklaski ucichły, kiedy podszedł do mi­krofonu, żeby wygłosić mowę.

- Jest tak wiele osób, którym powinienem za to podziękować - zaczął mówić. Jego imponujący głos brzmiał nieco bardziej ochryple niż zazwyczaj. Wy­mienił listę nazwisk, w tym producenta, reżysera i operatora Zazdrości, a także swojego angielskiego i amerykańskiego agenta. Potem powiedział: - Na koniec, choć to nie umniejsza jej rangi, chciałbym złożyć szczególne podziękowania Tracy Collins, któ­rej obecność rozświetliła ten film i której nazwisko przydało mu popularności.

Rozległ się aplauz, kiedy Jon opuszczał scenę, mocno dzierżąc w zaciśniętej dłoni swojego Oscara.

- To było miłe z jego strony - odezwała się Tracy. Harry prychnął.

- Chociaż tyle mógł zrobić ten łajdak. Tracy odparła nieco posępnie:

- Zważywszy że powinien być w więzieniu, zamiast odbierać nagrodę Akademii, zgadzam się z tobą.

Zaczęła się reklama i Harry pomógł Tracy wstać, żeby mogła pójść do łazienki. Kiedy wróciła, Akade­mia była gotowa wręczyć swoją nagrodę dla najlep­szego reżysera.

- Powinien ją dostać Dave, ale nie wiem, czy da­dzą ją Anglikowi - powiedziała, moszcząc się znów obok Harry'ego niczym okręt wpływający do portu.

Ebony, która wróciła za nią do saloniku, wskoczyła teraz na kanapę i zdołała wcisnąć się między Har­ry'ego a Tracy. Miauknęła, że chce pieszczot. Tracy po­słusznie podrapała ją w ulubione miejsce nad ogonem.

- Mam nadzieję, że nie będzie zazdrosna o maleń­stwo - powiedziała Tracy, z niepokojem przyglądając się małej czarnej kotce.

- Przywykła do ciebie, przywyknie i do niego - od­powiedział Harry pogodnie.

Na chwilę zapadła cisza, kiedy oboje patrzyli, jak prowadzący przedstawia zeszłorocznego laureata, którego zadaniem było wskazanie zdobywcy tego­rocznej nagrody. Kiedy laureat przemierzał scenę, Tracy odezwała się:

- Czy wiesz, że ciągle jestem zła na tego lekarza za zdradzenie nam płci maleństwa? Chciałam mieć niespodziankę.

- Wiem, że chciałaś, kochanie - Harry odpowie­dział współczująco. - Dopilnujemy, żeby następne było niespodzianką.

- Czy już ci mówiłam, że rozmawiałam dzisiaj przez telefon z Meg? Jest taka podekscytowana pracą przy nowym filmie Dave'a. - Tracy przerwała pieszcze­nie Ebony i skupiła całą uwagę na ekranie. - Byłoby miło, gdyby dostał Oscara dla najlepszego reżysera.

- Uhm - mruknął Harry i oboje wychylili się nie­co do przodu, kiedy otwierano kopertę.

Zeszłoroczny „zwycięzca uśmiechnął się i powie­dział po prostu:

- David Michaels.

- Tak! - piąstka Tracy uniosła się w powietrze.

- No i dobrze - powiedział Harry.

Oboje z uśmiechami na twarzach patrzyli, jak Da­ve wchodzi na scenę, żeby przyjąć Oscara. On także wymienił Tracy w swojej liście osób, którym dzięko­wał, i Harry odezwał się:

- Podpowiedz dla Akademii, że wybrali złą aktor­kę dla swojej nagrody.

- Kiedy ja zdobędę tę nagrodę, to chcę tam być - odpowiedziała stanowczo Tracy. - To dobrze, że dali ją Marii. Wykonała dobrą robotę, zasłużyła na nią.

Ebony, uświadomiwszy sobie, że pieszczoty od Tracy skończyły się, przeskoczyła na kolana Har­ry'ego i została tam aż do końca programu. Zazdrość otrzymała nominację dla najlepszego filmu, ale prze­grała z Wojną światów.

Na koniec Harry wyłączył telewizor. Było już bar­dzo późno, bo siedzieli w nocy, żeby obejrzeć pro­gram z satelity.

- Chodź, kochanie - powiedział do Tracy, wycią­gając do niej ręce, żeby pomóc jej wstać. - Ty i mały lord Riverton potrzebujecie drzemki dla urody.

Jego dłoń spoczęła delikatnie między łopatkami Tracy, kiedy poszli w kierunku sypialni.

- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że nie rozma­wialiśmy o prawdziwym imieniu dla maleństwa? - zapytała. - Ja z pewnością nie zamierzam nazywać go lordem Rivertonem.

Harry spojrzał na nią, ze zdziwieniem unosząc brwi.

- Nie sądziłem, że jest jakakolwiek wątpliwość co do imienia.

- Charles - powiedziała cicho.

- Oczywiście.

Na moment oparła policzek na jego ramieniu, a potem ruszyli dalej w stronę sypialni.

1* Brigadoon - fikcyjne miasteczko w Szkocji, dzięki czarom za­trzymane w czasie i pojawiające się w realnym świecie przez jedną dobę raz na sto lat; przedstawione w musicalu z 1947 roku i póź­niej w filmie z 1954 roku pod tym samym tytułem, [przyp. tłum.]

2* W przekładzie Stanisława Barańczaka - przyp. tłum.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Joan Wolf Tajemnica Silverbridge
Wolf Joan Złota dziewczyna
Opiekun Wolf Joan
Wolf Joan We mgle pozorów
Opiekun Wolf Joan
Wolf Joan Złota dziewczyna
Złota dziewczyna Wolf Joan
Joan Wolf We mgle pozorów
JBG1909 Silver Wolf
Joan Wolf Opiekun
Joan Wolf Opiekun
Opiekun Joan Wolf
Joan Wolf Złota dziewczyna
Wokol tajemnicy mojego poczecia
Poznajemy tajemnice bocianiej stołówki
Tajemnice szklanki z wodą 1
Tajemnica ludzkiej psychiki wstep do psychologii
Psychologia i życie Badanie tajemnic psychiki

więcej podobnych podstron