całe życie głupi T 1 Bałucki M

background image

BIBLIOTEKA RODZINNA

CAŁE ŻYCIE GŁUPI

Powieść

przez

Michała Bałuckiego

Biblioteka Rodzinna.

Ze zbioru książek.

Biblioteka Rodzinna.

Wybór najlepszych powieści wszystkich narodów.
Co 15 dni wychodzi tom ozdobnie oprawny, który kosztuje tylko

50 centów = 85 fenigów = 45 kopijek.

Wydawnictwo to ma na celu dostarczać przyjemnej, dobrej lektury i dać możność

założenia
sobie własnej biblioteki po cenie nadzwyczaj niskiej.

Cena Biblioteki rodzinnej jest niższą od przeciętnej opłaty za pożyczanie
książek z czytelni.

Za tę cenę otrzymuje nabywca dobre i ozdobne książki na własność. Sama oprawa
zwykle nie

mniej kosztuje. Są to zatem warunki nadzwyczajnie korzystne.

Program bieżący obejmuje:
Tom 1 i 2: Testament pana Meesona, przez Rider-Haggarda. Dzieło to słynnego

pisarza
angielskiego ogłoszono już w kilku językach i wszędzie wywołuje ono wielkie

wrażenie.
Tom 3, 4 i 5: Rokosz włościański, przez Augusta Szenoę, słynnego

powieściopisarza
kroackiego.

Powieść ta rozgłośna ma za tło pierwszy kroacki rokosz.
Tom 6 i 7: Sewer (Ignacy Maciejowski) powieści i nowelle: Polka i Amerykanka i

inne. Tak
ulubionych utworów znakomitego pisarza polskiego nie potrzeba zalecać.

Tom 8 i 9: Stefania Ulanowska. Powieści i nowelle. Prace tej autorki cieszą się

wielkiem
powodzeniem, są wysoko cenione i poszukiwane.

Tom 10 i 11: Mr. Barn s z Nowego Yorku. Powieść przez Archibalda Claveringa
Gunter.

Powieść ta jest jednym szeregiem interesujących obrazów i zajmująco nakreślonych
szkiców.

Gunter, który na ziemi ojczystej dorósł sławą i wzięciem najcelniejszym
powieściopisarzora

świata, rozwinął w powyższym utworze swój cały talent autorski i stworzył
kreacyą, która mu

zjedna niezawodnie szczerą sympatyą Szanownych Czytelników.
Tom 12 i 13: Całe Życie głupi. Powieść przez Michała Bałuckiego. Sądzimy, że już

samo

background image

nazwisko znakomitego autora i gienialnego psychologa, jakim jest Michał Bałucki,

wystarcza,
aby czytających tym nowym utworem naszego niezrównanego powieścio-pisarza żywo

zainteresować i z góry przychylnie dla niego usposobić. Autorów tego rodzaju i
tej miary co

Michał Bałucki, nie posiada chyba żadna inna literatura europejska. To też
powieść jego

„Całe życie głupi” przynosimy z tem przekonaniem, że zacieśni ona jeszcze
bardziej węzły tej

sympatyi, jaką Szanowni Czytelnicy wydawnictwo nasze dotychczas zaszczycali.

Z głębokiem poważaniem
Wydawca „Biblioteki Rodzinnej”

Franciszek Bondy,

księgarz
Wiedeń, I. Annagasse 11.

CAŁE ŻYCIE GŁUPI.

Powieść
przez

Michała Bałuckiego.

TOM I.

Wiedeń.
Nakładca Franciszek Bondy.

I. ul. Św. Anny 11.
Czcionkami W. Steina w Wiedniu.

Pierwsze oznaki głupoty mego bohatera.
Na imię mu było Dydak. Niefortunne imię — prawda, bo choć zdrobniałe brzmiało

trochę
lepiej, gdy w dzieciństwie wołano na niego Dyduś albo Dydaczek, to jednak tak

czy owak, w
imieniu tem był już rodzą upośledzenia i trudnoby było wyobrazić sobie człowieka

z takiem
niepoczesnem imieniem, piastującego jakąś wysoką godność, trudniej jeszcze, jako

artystę lub
uchowaj Boże, poetę. .

To też mój Dyduś nie ubiegał się nigdy o takie zaszczyty i godności, któreby
mógł

skompromitować swojem imieniem a jedyny tytuł, jaki sobie zdobył w ciągu swego
utrapionego żywota, to był tytuł wypisany na czele niniejszej powieści. „Głupi i

Dydak” — to
były dwa wyrazy nierozłączne, w których połączeniu nie upatrywano żadnego

mezaliansu,
żyły one ze sobą, jak para przykładnych małżonków, zawsze razem.

Najpierwszą oznaką głupoty mego bohatera było to, że się urodził a lubo w tem
było więcej

winy jego rodziców, to jednak on sam najbardziej odpokutował za ten

- 4 -

pierwszy fałszywy krok w życiu. I gdyby był przynajmniej głośnym krzykiem
zaprotestował

przeciw temu przymusowemu uwięzieniu ducha w mizernem ciałku, jak to czynią inne
dzieci

w jego położeniu; ale nie — on przyszedł na ten świat z pokornem poddaniem się,
cichutko, a

baba asystująca temu aktowi, dopatrzyła w skrzywieniu jego zaczerwienionej

background image

twarzyczki

rodzaj dobrotliwego uśmiechu. Uśmiechało się głupie dziecko do tego świata,
jakby on

przygotował na jego przyjęcie, Bóg wie, jakie rozkosze, świetne nazwisko,
intratne wioski,

wspaniałe pałace, lokajów w liberyi, i t. d. Był wprawdzie jeden lokaj z herbami
na

metalowych guzikach obecnym przy jego urodzeniu — ale to był jego ojciec.
Ojciec ten nie mógł nawet publicznie przyznać się do niego, służył bowiem u

takiego
hrabiego, który czy przez dziwactwo, czy z zasady, nie chciał mieć w służbie

żadnego
żonatego a że to służba była bardzo korzystna, bo roboty nic wcale a obrywki

częste, więc
Marcin dla miłego grosza musiał udawać kawalera i tylko nocami a właściwie nad

ranem,
kiedy hrabia kładł się spać, biegał ukradkiem do żony na przedmieście, nosząc

jej w
węzełkach specyały z pańskiego stołu i brudną bieliznę swoją do prania. Żona

jego była z
zawodu praczką i miała wzięcie pomiędzy kupczykami, urzędnikami i damami z

półświatka z
tego powodu, że znakomicie umiała prasować gorsy i rurkować równiutko falbanki u

spódnic.
To też roboty u niej zawsze było poddostatkiem, miała zajęcie z tygodnia na

tydzień od rana
do późnej nocy, ¦ przyjście więc na świat Dydusia a następnie karmienie go i

niańczenie,
ponieważ sprawiało przerwę w robocie, było dla nich więcej kłopotem, niż

uciechą. To też
starała się

— 5 —

jak najmniej zajmować się nim, tyle tylko, co koniecznie trzeba było; po ośmiu
miesiącach

odstawiła go już od piersi; poszedł, jak to mówią, na własny chleb i o swoich
siłach garnąć się

musiał do świata. Tym światem była dla niego izba, zawieszona prawie zawsze
suszącą się

bielizną, pełna zapachu rozparzonych brudów, kapusty gotowanej trzy razy w
tygodniu i

najrozmaitszych innych wyziewów. Hygiena uważa takie mieszkania za bardzo
niezdrowe dla

organizmu ludzkiego; Dyduś jednakże wbrew prawidłom hygieny, rozwijał się wcale
nieźle w

tej atmosferze, przesiąkłej wonią mydlin i przypalonej bielizny pełzając się
najprzód na

rączkach, następnie podnosząc się coraz wyżej za pomocą sprzętów, których się
czepiał

drobnemi łapkami, ucząc się przytem praktycznie wielu rzeczy, jak np., że o
gorącą blachę

opierać się nie można, bo parzy, że na balii także zawieszać się niebezpiecznie,
bo spada na

głowę wraz z mydlinami, które potem nie-litościwie gryzą w oczy a do tego w
dodatku

jeszcze i od matki za to kilka szturchańców oberwać można.
Te wszystkie doświadczenia robił malec na własną rękę, nikt mu w tern nie

pomagał, nikt go
nie ostrzegał, bo nie było nikogo, coby miał czas nim się zajmować. Matka ciągle

była zajęta
a ojca nigdy nie było w domu. Łaziło więc to tak samopas po izbie, jak mucha

albo robaczek

background image

jaki, bawiąc się czem mogło, jak umiało, to kawałkiem tasiemki od spódnicy, to

znalezionym
w śmieciach papierkiem, albo kawałkiem patyka, którym grzebało sobie w popiele.

W trzecim roku życia matka z troskliwości o jego duszne zbawienie i
szczęśliwość wieczną,

wyuczyła go pacierza — wieczorami tak dopadkiem, w czasie składania

— 6 —

bielizny. Nauka nie poszła gładko, bo Dyduś miał niepojętna głowę i pamięć byle

jaką, to też
nabrał się nie mało szturchańców, zanim mu wpakowano w tę głowinę i Ojcze nasz i

Zdrowaś
i Wierzę i Dziesięcioro Bożego przykazania, — zanim mógł gładko, bez zająknienia

jednym
tchem recytować: nie zabijaj, niecudzołóż, nie pożądaj żony bliźniego twego i t.

d. Dyduś
wypowiadał to wszystko z taką skruchą, z taką żarliwą pobożnością, jakby Bóg

wie, ile żon
albo śmierci ludzkich miał na sumieniu, a matka, słuchając go jednem uchem,

czuła się w
sumieniu swojem spokojną i zadowolnioną, że zrobiła wszystko, co do niej

należało.
Ojciec znowu w ten sposób spełniał swoje względem niego obowiązki, że mu czasem

przyniósł jakie ciastko, albo piernik, albo kotylionowe ordery do zabawy, czasem

pogłaskał i
pohuśtał na kolanie, czasem znowu wyszturchał, gdy malec coś stłukł, lub

przewrócił,
dodając do tego naukę moralną, że tak robić nie trzeba.

Na tem ograniczało się wychowanie Dydusia. Gdy podrósł trochę od ziemi, matka
uszyła mu

barchanowy uniform, z tyłu zapinany i w takiem ubraniu przekroczył progi
rodzicielskiego

domu, puszczając się na szerszą arenę życia, to jest na podwórzec, na którym
dziatwa z

całego domu wyprawiała gonitwy i zabawy różnego rodzaju. Tam dziewczynki
wyprowadzały swoje lalki na spacer, urządzały wspaniałe uczty weselne z

pokrajanych na
drobno kawałeczków rzepy lub jabłek, albo zatykały patyki w piasku, co miało

imitować
ogród. Chłopcy zaś w stosowanych kapeluszach z zapisanego papieru, ze strzelbami

i
pałaszami, fabrykowanemi z kawałków gontów, mustrowali się krzykliwie, albo

wsadziwszy
patyki między


— 7 —

nogi, udawali konnicę i wierzgając nogami, galopując, uganiali się z hałasem po
całem

podwórzu, w czem im pomagał miejscowy pies, który biegał za niemi i szczekał.
Dyduś z początku z daleka, z pod ściany, przypatrywał się tym igrzyskom z

palcem w buzi,
albo w uszku, nie mając odwagi ani śmiałości wziąść w nich udziału, ale powoli

oswoił, się
jakoś, poznajomił z jednym, z drugim a gdy się raz pokazał z dużym piernikiem,

który mu
ojciec przyniósł z odpustu ze Skałki od Świętego Stanisława, zaczęto go lepiej

uważać i
wciągnięto do zabawy w roli rekruta. Gdy jednak się potem pokazało, że nie umiał

background image

chrabąszczy wbijać na szpilkę i robić z nich wiatraków, nie chciał należeć do

wypraw na
przechodzących ulicą handełesów, którym dziatwa różne psoty robiła, to lejąc ich

wodą z za
parkanu, to rzucając na nich kamieniami a w zimie bryłami mokrego śniegu, — gdy

nie dał
się namówić, aby śpiącej przekupce z przeciwka ściągnął ze straganu bułkę lub

jabłko,
utrzymując, że to grzech, wnet wszyscy zaczęli go sobie lekceważyć, wyśmiewać,

poszturchiwać a Antek, syn stróża, który rej wodził między dziatwą podwórzową
zawyrokował, że Dyduś jest głupi jak but i zadawać się z nim nie warto.

Niezadługo i rodzice mieli sposobność przekonać się o jego głupocie a było to
przy

następującej okoliczności. Matka jego, wykładając z kosza bieliznę do prania
jakiegoś

urzędnika z banku, namacała w kieszonce pikowej kamizelki, jakiś pieniądz nie
wiele

większy od centa, tylko że trochę odmienniej błyszczący. Pokazała to mężowi, gdy
przyszedł

ją odwiedzić a ten zobaczywszy pieniądz, zrobił duże oczy z podziwu i powiedział
jej, że to

jest dwudziestofrankówka, jakich nieraz dużo widywał u swego

— 8 —

pana, że za jedne taką sztukę można dostać w kantorze wekslowym dziesięć

reńskich a
czasem i więcej. Ucieszona Marcinowa podziękowała głębokiem westchnieniem

Opatrzności
Boskiej, że ją takiem niespodziewanem szczęściem obdarzyła i schowała pieniądz z

poszanowaniem do komody. I byłoby wszystko bardzo dobrze, gdyby nie to, że Dyduś

na
nieszczęście nie spał jeszcze i leżąc zakopany w pierzynę, widział i słyszał to

wszystko a
kiedy na drugi dzień ów urzędnik, właściciel kamizelki, przyszedł zapytać się

Marcinowej,
czy nie znalazła jakiej monety a ona z udaną obojętnością oświadczyła mu, że w

kamizelce
nic nie było, Dyduś przekonany, że matka zapomniała zupełnie o znalezionym

wczoraj
pieniądzu, uważał sobie za obowiązek przypomnieć jej, że go schowała do komody,

do
pierwszej szuflady po prawej stronie od okna.

Zdradzona w ten sposób, rada nie rada, musiała oddać ze wstydem cudzą własność,
— ale też

za to po odejściu urzędnika, Dyduś dostał za niepotrzebne odezwanie się takie
lanie i rózgą i

ręką i pięścią, że długo potem nosił na swojem ciałku pamiątki tych
macierzyńskich

upomnień w kształcie sińców i pręgów. Ojciec, gdy sio od żony dowiedział, jak
się Dyduś

ślicznie spisał, dołożył mu także ze swojej strony niezgorszą porcyę
szturchańców i kułaków,

walił bez rachuby i uwagi, to w kark, to w plecy, to w głowę, to chwycił go za
czuprynę i

trząsł nim jak wiechetkiem słomy, — apelując przytem ze skargą do Pana Boga, że
go pokarał

takiem głupiem dzieckiem.
Zdawało się, że taka nauczka powinna mu była napędzić trochę rozumu do głowy;

ale gdzież
tam — niezadługo palnął Dyduś jeszcze większe głupstwo. Oto sto-

background image

- 9 -

jąc raz przed domem i przypatrując się chłopcom grającym w guziki, zauważył,
spojrzawszy

przypadkiem na bok, że jakiemuś panu w chwili, gdy wsiadał do dorożki, wypadł z
kieszeni

pugilares. Malec pobiegł w to miejsce, podniósł i pędząc co sił za dorożką,
krzyczał na owego

jegomościa, aby się zatrzymał i odebrał swoją własność. Pędził tak spory kawał,
bo jegomość

siedzący w dorożce, który z miny wyglądał na cywilizowanego żyda, nie zważał z
początku

na krzyki malca, będąc przekonany, że to ulicznik jaki, albo go przedrzeźnia,
albo dopomina

sio o jałmużnę; dopiero kiedy zobaczył w jego rękach swój pugilares, zbladł,
zatrzymał

dorożkę i wyskoczywszy z niej co prędzej, wyrwał pugilares z rąk chłopca,
otworzył i liczył

co tchu pieniądze, aby się przekonać, czy są wszystkie, a sprawdziwszy, że nic
nie brakowało,

odetchnął swobodnie, pogłaskał chłopca zadowolniony pod brodę i chcąc się
pokazać

wspaniałomyślnym, dał mu parę Szostaków, mówiąc: masz tu kochaneczku na
pierniczki.

Scena ta miała licznych świadków, którzy zbiegli sio zaraz z ciekawości,
otaczając gęstym

wiankiem bankiera i chłopca, byli obecni przy rachowaniu pieniędzy i widzieli,
że w

pugilaresie było z jakie kilkanaście tysięcy; gdy się to rozgłosiło po
przedmieściu, ludziska

nie mogli znaleść dosyć dosadnych słów na określenie postępku Dydusia.
„Niedołęga — osioł

— głupiec” — wszystko to wydawało się za małe, za blade, za niedostateczne na
wyrażenie

oburzenia przeciw chłopcu, który mając w rękach takie sumy, oddał je dobrowolnie
i to

jeszcze żydowi. Matka, gdy się o tem dowiedziała, zdawało się, że zwaryuje z
desperacyi, a

ojciec rwał sobie włosy i klął, na

- 10 -

czem świat stoi. Oboje małżonkowie długo po tej stracie uspokoić się nie mogli;

co spojrzeli
na syna i przypomnieli sobie, że przez jego głupotę stracili tyle pieniędzy, za

które mogliby
byli żyć jak u Pana Boga za piecem i nie pracować do samej śmierci, to oburzenie

ich
odnawiało się i tłukli wtedy Dydusia bez litości, a sąsiedzi, zamiast litować

się nad malcem,
litowali się nad biednymi rodzicami, że im się tak dziecko nie wydarzyło. Inne

dzieci w jego
wieku były już takie mądre, przemyślne, — nie szukając daleko, Antek, syn

stróża, nie o
wiele starszy od niego, a zarabiał już na siebie, sprzedając kwiatki pod

Sukiennicami, nosząc
miłosne liściki od panów do niektórych dam i nie było dnia, żeby nie przyniósł

do domu paru
szóstek, kilka niedopalonych papierosów, a czasem i cygaro dla ojca. Wziął parę

razy ze sobą
Dydusia na pomocnika; ale zaniechał tego potem, bo Dyduś psuł mu tylko interes,

sprzedając

background image

kwiatki tanio, a liścik, gdy mu raz do jednej pani zanieść kazano, nie-zastawszy

jej w domu
oddał mężowi, sądząc w głupocie swojej, że to wszystko jedno: czy mąż, czy żona.

Taka to już była zakuta pałka jego, że nieraz najprostszej rzeczy pojąć nie
mógł. Nie mógł na

ten przykład zrozumieć, co to jest hrabia. Słyszał nieraz jak lokaje, gdy sio
czasem zeszli u

jego matki na karty i ponczyk, rozmawiali dużo o swoich panach, tytułując ich
hrabiami; ale z

ich rozmów nie mógł sobie wyrobić dokładnego pojęcia, co to właściwie są ci
hrabiowie. Syn

stolarza, mieszkającego w tym samym domu, objaśnił go, że hrabiowie są to bardzo
bogaci

ludzie; ale Dydusiowi to wyjaśnienie nietrafiało jakoś do przekonania, bo mu
przyszedł zaraz

na myśl Abramko żyd, który miał składy

— 11 —

węgla i drzewa niedaleko nich i był bardzo bogaty, a jednak nie nazywano go

nigdy hrabia,
tylko po prostu żydem, a czasem dla odmiany parchem. Szukał więc innego

wyjaśnienia a
przedewszystkiem chciał wiedzieć, co ci hrabiowie robią. Wiedział już, że szewcy

robią buty,
stolarze meble, krawcy suknie; ale nie wiedział, co robią hrabiowie i raz

odważył się zapytać
o to ojca, który najprzód zbeształ go za takie głupie pytanie, a następnie

odpowiedział mu
krótko, że hrabiowie nic nie robią. Głupi Dyduś pojął to tak dosłownie, że

odtąd, jak zobaczył
kogo wałęsającego się bezczynnie po ulicy, był przekonany w naiwności swojej, że

to hrabia i
na odwrót, gdy mu raz pokazano jakiegoś urzędnika, pracującego w banku i

powiedziano, że
to hrabia, nie chciał temu wierzyć, aby to mógł być prawdziwy hrabia, skoro

pracuje jak
zwyczajny człowiek.

Dużoby jeszcze można wyliczyć przykładów głupoty Dydusia, zdradzał ją na każdym
kroku i

rodzice, nie wiedząc już, jakim sposobem napędzić mu rozumu do głowy,
zdecydowali się

oddać go do szkoły, bo i stróż swego Antka także tam oddawał w tym czasie.
Razem więc, jednego dnia, zapisano obydwóch chłopców do szkół początkowych; ale

nie
jednakie były tam ich losy, bo podczas, gdy Antek zdobył sobie odrazu łaski

panów
profesorów i uznanie między kolegami przez śmiałość, spryt, pochlebstwo i

przytomność,
mój Dyduś stał się wkrótce pośmiewiskiem całej klasy i na głupocie jego prędko

się poznano.
Uczyć się wprawdzie uczył jako tako, był nawet zapalonym do nauki; ale nie miał

najmniejszego pociągu i zdolności do figlów studenckich, do owych rozmaitych

— 12 —

sztuczek, któremi zwykle uczniowie pomagają sobie w nauce, owych tysiącznych

wykrętów
w celu ominięcia trudności, ulżenia sobie w robocie i oszukania profesorów. On

rozumiał
tylko jedne drogę prostą, drogę sumiennej pracy a choć to była dla niego droga

ciężka, bo nie

background image

miał wielkich zdolności, to jednak szedł nią wytrwale, sapiąc i natężając się,

jak muł
przeładowany ciężarem. Kiedy koledzy jego w czasie pauzy lub przed rozpoczęciem

lekcyi
broili, skakali po ławkach, bili się, — on siedział kamieniem na swojem miejscu

i podparłszy
głowę obiema rękami, zatkawszy sobie palcami uszy, by nie słyszeć hałasu

kolegów,
przepowiadał sobie zawzięcie lekcye, to schylając głowę ku książce, to podnosząc

ją w stronę
sufitu, któremu recytował głośno to, co w książce wyczytał. Ta zaciekła pilność

zrobiła go
przedmiotem żartów swawolnych chłopców; nazwano go kujonem i wyprawiano mu różne

psoty i figle: to ściskano go z dwóch stron, jakby w prasie, co po studencku

zwie się
gnieceniem sera; to pociągano z tyłu za włosy, to bombardowano kulkami z chleba

lub
papieru — słowem, był on w klasie owem pochyłem drzewem, na które wszystkie kozy

bez
ceremonii wskakiwały, kiedy im się podobało. Nikt nie przeszedł koło niego, żeby

go nie
potrącić, nie skubnąć, nie poczochrać jego gęstej czuprynki. A on znosił to

wszystko
cierpliwie, bo już w domu przywykł do tego, że go popychano i szturchano, więc

zdawało mu
się, że tak być powinno. Dla przepisów szkolnych miał cześć bałwochwalczą

prawie; nie
można go było w żaden sposób namówić do podpowiadania, fabrykowania sobie

świadectwa
choroby i innych tym podobnych nielegalnych czynów, jakie zwykle praktykują się

w szkole.
„Nie wolno

— 13 —

— nie można”, — to były dla niego drogowskazy, moralne ogrodzenia, po za które
nie ważył

się przestępować; sumienność swoją pod tym względem posuwał do tego stopnia, że
jeżeli

kiedy zdarzyło mu się przyjść do klasy nieprzygotowanym dostatecznie z jakiego
przedmiotu,

szedł zaraz do katedry zameldować to profesorowi. Cała klasa śmiała się z takiej
głupoty a

nawet sam pan profesor, lubo głośno pochwalał jego skrupulatność i strofował
tych, co się z

tego śmieli — to jednak w duszy miał niekoniecznie dobre wyobrażenie o rozumie
poczciwego Dydusia. Byli i tacy, co go posądzali, że to robił dla przypodobania

się
profesorom i nazywano go za to „lizusiem”, podczas gdy on był tylko prawdomównym

aż do
głupoty. Miał już taką naturę, że trudno mu było skłamać.

Raz jednak sprzeniewierzył się swojej naturze a było to z następującego powodu:
na lekcyi

niemieckiego języka, którego profesor był powszechnie niecierpianym w klasie,
jakiś

swawolnik podłożył pod katedrę szmermela, który tląc się powoli, naraz wśród
czytania listy,

wystrzelił z takim impetem, że niemiec, jak oparzony, wyskoczył z katedry na
środek sali,

blady i drżący z przestrachu — co wszystkich studentów tak ubawiło, że nie mogli
się

wstrzymać od śmiechu. Tego profesor nie mógł puścić płazem, pobiegł zaraz do

background image

dyrektora,

przedstawił mu zwyczajny figiel studencki, jako buntowniczy zamach, objaw
narodowości,

nieprzychylności dla rządu, słowem, zrobił z tego kwestye gabinetową i zagroził,
że jeżeli nie

uzyska kompletnej satysfakcyi, to odwoła się z tem do Wiednia, do ministeryum.
Dyrektor

zląkł się pogróżek i z obawy, aby go także nieposądzono o brak lojalności, wziął
tę sprawę

bardziej na seryo, niż zasługiwała na to, rozpo-

— 14 —

czął formalne śledztwo a gdy mimo ścisłego dochodzenia, chłopcy milczeli uparcie
i żaden do

winy przyznać się nie chciał, zapowiedział uroczyście, że jeżeli się winny nie
znajdzie, klasa

zostanie rozpędzoną.
Wtedy to wśród ogólnej ciszy, jaką te słowa sprawiły, podnosi się Dyduś

nieśmiało z ławki i
przebierając dwoma palcami w powietrzu, oświadcza głośno, że to on puścił

szmermela.
Zdziwienie było niemałe, bo i dyrektor i profesor z trudnością uwierzyć mogli,

aby ten
najcichszy, najpotulniejszy ze wszystkich, mógł się zdobyć na coś podobnego, że

jednak sam
się przyznał, więc aby sprawiedliwości stało się zadość, zawołano tercyana i w

obecności
całej klasy zaaplikowano mu we właściwe miejsce dziesięć rózg oblewanych.

Dyduś z całą cierpliwością wytrzymał chłostę, bo nie tyle go bolało tych
dziesięć plag, które

odebrał za nie-popełnioną winę, ile ta myśl, że się dopuścił kłamstwa a dopuścić
się musiał,

bo mu szło o to, aby klasy nie rozpędzono, przez coby się przerwała jego nauka.
Dla miłości

więc nauki, dla dobra kolegów popełnił kłamstwo, a lubo szlachetne te pobudki
usprawiedliwiały go poniekąd, to jednak mimo to, czuł się zaniepokojonym w

sumieniu
swojem, bo to było pierwsze kłamstwo w jego życiu.

Na szczęście nadchodziła właśnie spowiedź wielkanocna, do której miał po raz
pierwszy

przystąpić. Toteż wyczekiwał jej niecierpliwie, aby się co prędzej oczyścić z
tego grzechu.

Już na parę dni przedtem zrobił mały obrachunek sumienia i wypisał sobie całą
litanię

najrozmaitszych grzechów i występków, począwszy od tego, jak raz przez
nieostrożność

stłukł matce jakieś naczynie i sko-

— 15 —

rupki sekretnie wyniósł na podwórze, gdzie je zagrzebał w popiele a skończywszy

na
grzechach śmiertelnych: jak obżarstwie, lenistwie, gniewie, nieczystości i t. d.

Wypisał z całą
dokładnością na karteczce, ile razy dopuścił się grzechu nieczystości przez

niedbałe mycie,
walanie palców atramentem i brukanie majtek, ile razy nowe ubranie wbijało go w

pychę a ile
razy dopuścił się obżarstwa, objadając się rzepą, śliwkami lub innemi

specyałami. Zrobił z
tego dokładny rachunek, bo wiedział od księdza katechety, że za grzechy

śmiertelne czeka

background image

grzesznika wieczne potępienie i ogień piekielny.

Gdy z tym szpajscetlem grzechów poszedł do konfesyonału i zaczął go odczytywać
jakiemuś

opasłemu bernardynowi, ten nie dał mu dokończyć powiedział tylko: głupiś — i
kazał iść do

domu.
Biedny Dyduś, radby był w tej chwili pod ziemię się schować ze wstydu i żalu, bo

dla niego
takie odpędzenie od konfesyonału wobec kolegów, którzy po cichu chichotali,

trącając się
łokciami i pokazując na niego palcami, było okropnym ciosem. Zdawało mu się, że

musi być
strasznym grzesznikiem, skoro ksiądz nie chciał go nawet słuchać i nie dał

rozgrzeszenia a
gdy wracał do domu z jednym z takich, który się spowiadał i komunikował,

spoglądał na
niego z pewnym rodzajem uwielbienia i zazdrości, mówiąc:

„Jakiś ty szczęśliwy, że masz teraz Pana Boga u siebie.”
Za to na drugą spowiedź przygotował się już o wiele dokładniej, bo umieścił na

kartce
nietylko grzechy przeciwko Duchowi Świętemu i cudze — ale nawet i takie, które

popełnił
myślą tylko, jak np., że raz miał ogromną

— 16 -

ochotę na kiełbasę, którą widział za szybą wystawy sklepowej — choć to było w
poście i

kiełbasa nie była jego własnością, to znaczy, że pożądał rzeczy bliźniego swego.
Jak spisał

sobie wszystkie takie grzechy, było tego trzy bite arkusze.
Tym razem trafił na jakiegoś pobłażliwszego spowiednika, który sztukając sobie

palcami w
tabakierkę i kładąc od czasu do czasu spore dozy czarnego specyału do nosa,

słuchał
cierpliwie, co mu głupi Dyduś szeptał do ucha. Dopiero kiedy zaczął spowiadać

się z owego
grzechu kłamstwa popełnionego w szkole, ksiądz z niuchem tabaki, który właśnie

niósł do
nosa, zatrzymał się w połowie drogi, spojrzał uważniej na chłopczynę klęczącego

ze
skruszoną miną u nóg jego i z większem skupieniem słuchał dalszej jego

spowiedzi. A gdy
Dyduś wyrecytował mu już cały szereg grzechów, któremi obraził był Pana Boga,

pogłaskał
go po bujnej czuprynie i rzekł z ojcowską łagodnością:

„Dobrze, kochasiu!”
Skruszony grzesznik pochyliwszy główkę pod ciężarem księżej ręki, czekał z

pokorą, jaką
mu wyznaczy pokutę a gdy ksiądz ku wielkiemu jego zdziwieniu, odmówiwszy nad nim

zwykłą formułkę rozgrzeszenia, kazał mu iść do domu, Dyduś, będąc przekonany, że

ksiądz
zapomniał o pokucie, sam mu się o nią upomniał, mówiąc:

„A jakąż będę miał pokutę, proszę księdza dobrodzieja?”
„Chcesz pokuty, kochanku?” — spytał go ksiądz, patrząc na niego z pobłażliwym

uśmiechem i kiwając głową — „Moje dziecko, napokutujesz się ty jeszcze dosyć


- 17 -

w życiu z takiem usposobieniem. Teraz obejdzie się bez pokuty.”

„To ja nie będę mógł iść do komunii?” zapytał Dyduś z przestrachem „nie będę

background image

mógł przyjąć

Pana Boga w Przenajświętszym Sakramencie?”
„Owszem — owszem. Ty Go już masz, moje dziecko w sobie, bo Pan Bóg lubi

mieszkać w
takich sercach. No, idź, idź do komunii.”

Nim odszedł od konfesyonału, spytał go jeszcze o rodziców, czy żyją i gdzie
mieszkają.

Chciał poznać tych, którzy takie dziecko wychowali — i jednego dnia wybrał się
na

przedmieście do domu, który mu malec dokładnie opisał przy spowiedzi.
Adres był tak dokładny, że trafił, bez pytania prosto do drzwi mieszkania, ale

otworzywszy te
drzwi, chciał się cofnąć, sądząc że się pomylił, — zobaczył bowiem jakiegoś

mężczyznę z
kędzierzawą głową, w kamizelce bez surduta, który rózgą umaczaną w wodzie, walił

jakieś
dziecko, obnażone z pewnej części ubrania, z takim rozmachem, że aż o sufit

zawadzał. Był
pewny, że zaszedł gdzieindziej, gdy wtem bity chłopczyk z radosnym jękiem

podniósł główkę
z ławki, na której leżał — i ksiądz poznał w nim swojego penitenta. Jakkolwiek

któraś
książeczka szkolna używanie rózgi przypisuje rozkazom Ducha Świętego, to jednak

ksiądz
Piotr oburzył się niesłychanie na ten widok i zawołał zatrzymując rękę z rózgą w

powietrzu:
„A wy czemu tak katujecie to dziecko ?”

Marcin miał już na końcu języka gotową odpowiedź: a dyabli tobie do tego.... ale

zobaczywszy księżą sutannę, połknął te słowa i ostygł nieco w swoim zapale.
Służąc po

pańskich domach, przyzwyczaił się szanować stan

Tom XIII. Całe życie głupi. I.

— 18 —

duchowny, bo wiedział, że księża stanowili niejako tajna policyę dobroczynnych

dam, przez
która one dowiadywały się o konduicie ubogich, potrzebujących wsparcia,

rozdawały
jałmużnę i czyniły różne dobrodziejstwa. Dlatego też na widok księdza, spuścił

odrazu rózgę
do ziemi i począł się tłomaczyć, że „szelma chłopak nie wart litości, że żyje

tylko na
utrapienie rodziców” i tym podobne rzeczy.

„No, a cóż on takiego zrobił” — dopytywał się ksiądz, niemogąc uwierzyć, aby
mógł być tak

złym ten malec, którego on z całkiem innej strony poznał przy konfesyonale.
„Co on zrobił? To się opowiedzieć nie da, proszę łaski księdza dobrodzieja”

odezwała się
Marcinowa, wyręczając męża.

„Zrobił, co mógł najgorszego", dodał Marcin. „Największy nieprzyjaciel nie
mógłby mi

zrobić nic gorszego, co on — własne dziecko. On powiedział — on śmiał
powiedzieć, ten

gałgan, ten szelma i to jeszcze przed samym panem hrabią, że ja jestem jego
ojcem.”

„A ja matką i żoną mego męża!” dorzuciła Marcinowa tonem skargi.

Ksiądz spojrzał na jedno i drugie, myśląc, że ma do czynienia z waryatami, bo
nie mógł

inaczej nazwać ludzi, którzy znęcali się nad własnem dzieckiem za to, że się ich

background image

nie wyparło.

Dopiero dalsze opowiadanie wyjaśniło mu powód tego rodzicielskiego oburzenia,
gdy mu

powiedziano, że ojciec przez to stracił służbę, że został bez miejsca i z winy
dziecka przyjdzie

mu teraz może pójść z torbami.
Ksiądz słysząc te lamenta i dowiedziawszy się z dalszej rozmowy, że Marcinowie

nie mają
zamiaru posyłania

— 19 —

chłopca dalej do szkoły, raz, że nie maja za co a powtóre, że to byłyby tylko
stracone

pieniądze na takiego osła — i albo oddadzą go do terminu, albo wypędzą z domu na
cztery

wiatry, zaproponował im, żeby mu go oddali w opiekę a on zajmie się jego
wychowaniem.

Propozycya ta zastała ich tak nieprzygotowanych, że w pierwszej chwili nie
wiedzieli, co na

to powiedzieć. Marcinowej było to bardzo na rękę, żeby mogła pozbyć się kłopotu,
jaki miała

z wychowaniem i żywieniem dziecka i to jeszcze takiego niedojdy, jak Dyduś; ale
nie chciała

uchodzić w oczach księdza za złą matkę i dlatego udawała namysł i wahanie.
Marcinowi

znowu przyszło na myśl, czy przypadkiem ksiądz nie jest przysłany przez jaką
wielką damę,

która może życzy sobie mieć chłopca w tym wieku, aby go przyjąć za swego i
dlatego chciał

podrożyć się i naznaczyć cenę za odstąpienie chłopca, ale dalsze słowa księdza,
rozwiały to

złudzenie.
„Rozkoszy on tam” mówił „u mnie wielkiej mieć nie będzie, bo ja sam nie mam

wiele; ale
pomogę, ile będę mógł, bo mi idzie o to, żeby się chłopczyna nie zmarnował.

Posłuży mi za to
w domu i w kościele, ile mu czasu od nauki zbędzie. No, zgoda? Pójdziesz ze mną,

malutki?”
„A co niema iść, przecież mu tam u jegomości będzie lepiej, niż u nas” —

odpowiedział
prędko za syna Marcin, bojąc się, żeby się ksiądz nie rozmyślił i nie cofnął. „A

podziękujże,
durniu jakiś, księdzu dobrodziejowi, że taki łaskaw na ciebie” mówił dalej,

popychając
chłopca w stronę, gdzie stał jego dobrodziej. „Widzisz, żeby nie jegomość, tobyś

dziś jeszcze
poszedł do

2*

— 20 —

szewca. No, a pocałujże, niedojdo jakiś — w nogi, ośle, w nogi, bo takiego
dobrodzieja

nieprędkobyś znalazł.”
Tem podziękowaniem chciał niejako zamknąć księdzu drogę do odwrotu a

równocześnie
polecił żonie spakować co tchu rzeczy chłopca, by go jak najprędzej wyprawić z

domu.
Dano tedy Dydusiowi trochę bielizny w zawiniątku, kilka oklepanych morałów o

dobrem
sprawowaniu się a matka dodała do tego trochę łez, które Dydusia tak rozczuliły,

że się

background image

rozbeczał w głos i z żalem począł się oglądać po izbie, w której tyle lat się

chował, tyle miał
wspomnień. Nie wesołe to były wspomnienia; jedne boleśniejsze od drugich — tu

dostał
szturchańca, tu się oparzył wodą, tam koło pieca zwykle klęczał na grochu za

karę — nie było
kącika w tej izbie, któregoby nie oblał łzami — a jednak kiedy mu przyszło

rozstawać się z
temi kącikami, żal ścisnął go za serce i nie chciał odejść. Aż ojciec,

zirytowany tem
mazgajstwem, złapał chłopca za kołnierz i nazwawszy go głupcem, który nie umie

ocenić
szczęścia, jakie go spotyka, — popchnął za księdzem ku drzwiom.

II.

U księdza Piotra.

Ksiądz Piotr był tylko wikarym przy kościółku na przedmieściu, ale zastępował we

wszystkich czynnościach proboszcza, który pobierając dochody z parafii, nie miał

czasu nią
się zajmować, bo piastował oprócz tego godność jakiegoś dygnitarza w

konsystorzu. Nie było
nawet plebanii, jak się należy, przy tym kościele, a urząd parafialny, wraz z

mieszkaniem dla
wikarego, mieścił się na organistówce. Tak nazywano domek mały w tyle kościoła,

gdzie dół
zajmował kościelny a na pięterku mieszkał organista z liczną familią i ksiądz

wikary.
Ten ostatni zajmował dwa małe pokoiki. W pierwszym była kancelarya parafialna, w

której
na półkach stały dwie księgi metryk, aktów ślubu i zejścia, czarny stół z

arkuszem bibuły,
dużym kałamarzem, piaskiem na drewnianej miseczce i kilka piór gęsich; dalej

stara
pokostowana na żółto szafa, zawierająca garderobę księdza: jedną sutannę na

świąteczne
występy, niebieski płaszcz z peleryną, trochę bielizny i wyszarzaną lisiurkę na

zimę. W
drugim pokoiku, zaciemnionym przez kwiatki i pełne

— 22 —

różnego ptactwa klatki, które wisiały w oknie, stało łóżko ze skromną pościółką,
komoda,

szafa oszklona z książkami, stolik nakryty siatkowym obrusem i wysiedziana,
wygnieciona

sofa, z haftowaną poduszką. Był to cały majątek wikarego. Kto go znał dawniej,
gdy jako

celujący uczeń z chlubnemi świadectwami przechodził z klasy do klasy a potem
już, jako

kandydat do stanu duchownego, obudzał podziw a nawet po trochu i zazdrość między
swoimi

kolegami w seminaryum, gdzie słynął zdolnościami i kaznodziejską wymową —
niebyłby

nigdy przypuszczał, że ten tak wiele obiecujący młodzieniec, po latach
dwudziestu zdobędzie

sobie zaledwie skromne stanowisko wikarego. Wszystko zdawało się zapowiadać mu
świetną

przyszłość, bo najprzód, w męzkiej linii wywodził się od bardzo starożytnego

background image

rodu, co nawet

w stanie duchowym jest wiele znaczącą rekomendacyą. Wprawdzie, w metryce jego
urodzenia, z powodów, których nietrudno się domyśleć, nie było wymienione

nazwisko ojca,
ale był to sekret, o którym wiedzieli wszyscy, zwłaszcza, że uderzające

podobieństwo do
dostojnego rodzica świadczyło lepiej, niż metryka, o jego pochodzeniu.

Następnie, przełożeni
lubili go i cenili dla jego zdolności a łagodny charakter jednał mu serca

wszystkich. Brak mu
jednak było owej praktycznej mądrości życia, która uczy rachować się z

okolicznościami i nie
zawsze mówić to, co się myśli i co się wie. On tego nie umiał. Co myślał — to

mówił a
prawdę miłował przedewszystkiem i twardo stał przy swoich przekonaniach.

Pierwszy błąd w jego życiu był ten, że odrzucał wszelkie łaski, jakiemi go
chciał obdarzyć

ojciec, który, jakkolwiek się do niego jawnie przyznać nie chciał, bo i

— 23 —

nie mógł, ale chciał opiekować się nim. Nie przyjął jego pomocy, licząc tylko na

własne siły i
pracę. I nie zawiodła go pewność, bo utrzymując się z lekcyj, świetnie ukończył

nauki
gimnazyalne i wstąpił do seminaryum, zkąd niedługo po wyświęceniu dostał się do

kościoła
katedralnego, w charakterze kaznodziei.

Jest wielu jeszcze takich, którzy pamiętają pierwsze jego pojawienie się na
mównicy. Cały

świat arystokratyczny, szczególniej damy, zgromadził się wtedy licznie w
katedrze, aby

poznać tę nowalijkę duchowną, której tajemnicze pochodzenie dodawało niezwykłego
uroku.

Taka przyprawa zaostrzała znacznie apetyt ciekawych. To też w presbiteryum na
tle

purpurowych aksamitnych makatów, można było widzieć tego dnia okazy dewotek
najrozmaitszego wieku i rodzaju, począwszy od tych, które w staroświeckich

salonach, z
biblioteką nabożnych książek pod pachą, pakują się zwykle na całe półdnia do

kościoła,
przenosząc się tylko z ławki do ławki, w miarę, jak gdzie i który z ulubionych

księży pojawi
się ze Mszą lub kazaniem — a skończywszy na młodych strojnisiach, podobnych do

barwnych motyli, które w najbardziej słonecznej porze, między dwunastą a
pierwszą, fruwają

po mieście, zatrzymując się z równą adoracyą przed ołtarzem, jak i przed
magazynem mód

lub wystawą jubilerską. Wszystkie tam miały swoje przedstawicielki. Miejsce
przed amboną

było zapchane płcią piękną. Z zapachem kadzidła, którego sinawy dym kłębił się w

promieniach słońca, padających ukosem na wielki ołtarz, mieszały się
najmodniejsze

perfumy, które w ciepłej atmosferze ulatniały się silnie z batystów a złote
łańcuchy

kanoników i ich fioletowe peleryny, ginęły wśród atłasów, koronek, strusich piór
i

— 24 —

sztucznych kwiatów, kołyszących się na kapeluszach, niby ruchome ogrody.

background image

Wszyscy czekali niecierpliwie na pojawienie się kaznodziei, szepcząc sobie o

nim
najrozmaitsze szczegóły, które go czyniły jeszcze więcej zajmującym. W ogóle

usposobienie
dla młodego debiutanta było jak najkorzystniejsze. Trzeba jednak nieszczęścia,

że na ten
dzień wypadała ewangelia o faryzeuszu i celniku i młody kaznodzieja, bez względu

na to, do
kogo ma mówić, rozwinął ten drażliwy temat z niesłychaną śmiałością i potęgą

słowa.
Określiwszy najprzód znamiona prawdziwej pobożności, przeciwstawił potem

pobożność
fałszywą, faryzeuszowską, tę, która się trzyma form i praktyk religijnych i do

nich
przywiązuje całą wagę; przedstawił tę fałszywą pobożność w najrozmaitszych

odmianach, u
ludzi różnych stanów, różnej płci i wieku; odmalował całą galeryę świętoszków i

dewotek,
którzy płaszczykiem religii pokrywają brudy i występki, smagał ich bez litości,

jak Chrystus
przekupniów w kościele, wykazując całą szkodliwość, jaką ludzie tego rodzaju

wyrządzają
religii.

W miarę, jak mówił, niknął coraz więcej na twarzach dostojnych słuchaczek wyraz

życzliwości i uwielbienia, z jakim przyszły do kościoła a natomiast rozsiadało
się na nich

niezadowolenie, które zwolna przechodziło w oburzenie, gdy każda w słowach mówcy

zobaczyła siebie, jak w zwierciedle, nieledwie jakby ją palcem pokazał, choć
mówił

ogólnikowo. Doszło w końcu do tego, że niektóre panie manifestacyjnie wychodziły
z ławek.

Tego samego dnia zaraz posypały się skargi do biskupa na młodego kaznodzieję,
na jego

nietaktowne znalezienie się, szerzenie przewrotnych zasad i ubliżenie

- 25 -

religii i Kościołowi. Była to formalna procesya dam wielkiego świata, które

przychodziły z
wyrzutami i skargami, jak można było takiemu księdzu powierzać godność

kaznodziei
katedralnego.

Biskup, otrzymawszy takie relacye od dam znanych z pobożności, stanowiska w
świecie i w

różnych instytucyach dobroczynnych, nie mógł sobie tego lekceważyć i obiecał
rozpatrzyć się

w tej sprawie a w razie, jeżeli młody kapłan rzeczywiście zasłużył na to,
udzielić mu

pasterskie napomnienie.
Jakoż w krótce miał sposobność przekonać się osobiście, że młody kapłan

niemożliwym jest
na stanowisku kaznodziei katedralnego, bo w kazaniach swoich dotykał zbyt

drażliwych
kwestyi, wykazując, jak mało nauka Chrystusa wcieliła się w życie

chrześciańskich ludów,
jak mało między tymi, którzy mienią się chrześcianami, jest prawdziwych

chrześcian.
Pozwalał sobie nawet krytykować stan duchowny, porównywując ubóstwo i pokorę

Chrystusa, ze zbytkami, wystawnością i pychą tych, którzy są niby sługami Jego.
Taka

bezwględność przekraczała już granice cierpliwości i pobłażliwości biskupa i

background image

zniewoliła go,

że wezwał księdza Piotra do siebie, aby surowo zganić go za to. Ale niepoprawny
przestępca,

zamiast się upokorzyć i uznać swą winę, odpowiedział z całą stanowczością
biskupowi, że

mówi tak, jak myśli i wierzy, że nauki jego są zgodne z jego sumieniem i
religią, a celem ich

jest jedynie dobro Kościoła i umoralnienie społeczeństwa. Bronił sprawy swojej z
taką

przekonywającą wymową, z taką nieprzepartą logiką argumentów, że biskup na razie
nie

wiedział, co mu na to powiedzieć. Widział, że ma do czynienia z człowiekiem,
który, jeżeli

— 26 —

grzeszył, to grzeszył w dobrej wierze i nie było słusznej przyczyny karać go za
to. Zostawić

go znowu na dotychczasowej posadzie, także było niepodobieństwem, ze względu na
oburzenie powszechne, jakie wywołał przeciw sobie w sferach, z któremi biskup

liczyć się
musiał.

Znalazł się jednak sposób wygodny do wywikłania się z tak trudnego położenia a
mianowicie

ten, że księdzu Piotrowi ofiarowano probostwo w dobrach hrabiny Osockiej.
Usunięto go

więc, ale niby z awansem, bo w zamian za posadę kaznodziei otrzymał probostwo.

Probostwo to było raczej tytularne, bo właściwym proboszczem w Wierzbińcach —
majątku

hrabiny — była ona sama. Hr. Osocka była kobietą przesadnej pobożności, plus
pape que le

pape, jak o niej mówiono, teolog w spódnicy i to teolog średniowieczny,
fanatyczny,

zagorzały; do tego była kanoniczką, damą dworu i spokrewnioną z jakimś
kardynałem w

Rzymie, uważała się przeto za należącą do hierarchii duchownej i zdawało się
jej, że jest

przynajmniej o kilka stopni bliżej Pana Boga i wszystkich Świętych, niż inni
śmiertelnicy, nie

wyjmując księży proboszczów, którymi się też posługiwała według swojej woli i
kaprysów.

Ona dysponowała kiedy ma być msza, jak ma być odprawianem to lub owo
nabożeństwo,

kogo zaprosić na odpust, jak ubierać ołtarze — słowem, rządziła w kościele, jak
u siebie a

proboszcz zajmował przy niej miejsce wikarego — i był nie tyle dla użytku całej
parafii, ile

raczej dla jej własnej wygody. Nieraz zdarzało się, że w nocy kazała go budzić
bez ceremonii

i wzywała do siebie do pałacu po to, aby się spowiadać, albo też, żeby jej
rozwiązał jaką

wątpliwość religijną, która jej wpadła do głowy i zaniepokoiła sumienie. Kto się
dostał

— 27 —

do niej na proboszcza, ten był utrapiony, bo go męczyła najwymyślniejszemi
praktykami

religijnemi, dysputami teologicznemi i despotycznemi zachciankami. To też
probostwo u niej

uważano za rodzaj rekolekcyi, i jeżeli który z księży zdecydował się iść tam na

background image

proboszcza, to

jedynie zmuszony koniecznością albo też taki, który spodziewał się za pomocą
wpływów,

jakie miała hrabina i za jej protekcya dochrapać się wyższego stopnia w
hierachii duchownej;

wchodził więc do tego czyśca, aby po odcierpieniu w nim kary, dostać się do
nieba, t. j. do

dobrych dochodów i zaszczytów. Z księdzem Piotrem jednak nie poszło hrabinie tak
łatwo,

jak z innymi. Nieżądny wywyższenia i protekcyi, nie miał wcale powodu ulegać jej

kaprysom, a że szanował swoją godność kapłańską i stanowisko pasterskie, przeto
nie

zezwolił na to, aby kobieta mieszać się miała w sprawy kościelne i zaraz z
samego początku,

przy pierwszej sposobności, kiedy chciała sobie urządzić jakieś specyalne
nabożeństwo w

kościele, oświadczył jej z całą stanowczością, że on tu jeden tylko ma prawo
rządzenia i nie

zgodzi się nigdy na to, aby ktokolwiek, a tym mniej kobieta, dzielił z nim to
prawo. Hrabina,

nieprzyzwyczajona do podobnego oporu, spazmów dostawała z oburzenia, wyprawiała
mu

sceny, groziła zemstą niebios i karami kościelnemi, gdy jednak to wszystko nie
zdołało

zachwiać i ugiąć księdza Piotra, rozpoczęła się między pałacem a plebanią
zacięta walka.

Ksiądz w tej walce zajął, jak przystało na kapłana, stanowisko tylko bierne,
odporne, znosząc

z powagą i cierpliwem milczeniem tysiączne szykany i złośliwe docinki
roznamiętnionej w

złości niewiasty, która używała wszystkich możliwych sposobów dokuczania mu, aż
w

końcu, widząc

— 28 —

bezskuteczność tych swoich usiłowań, przesłała na niego skargę do władzy

duchownej,
skargę, tyczącą się jego moralnego prowadzenia się, opiewającą, że ksiądz sieje

publiczne
zgorszenie, bo w domu swoim utrzymuje formalny harem z kilku kobiet złożony.

Skarga była takiej doniosłości i pochodziła od osoby tak wysoko położonej, że
Jego

Przewielebność, ksiądz biskup, sam raczył się fatygować dla osobistego
przekonania się. I cóż

się pokazało? Oto, że harem księdza składał się ze starej, sparaliżowanej
ciotki, garbatej i

brzydkiej jak nieszczęście siostrzenicy, która prowadziła mu gospodarstwo i jej
kuzynki,

która dogorywała na suchoty. Wszystkie te niewiasty były krewne jego matki a do
tego

biedne, więc gdy mu się trafiło pierwsze probostwo, posprowadzał je z różnych
stron, bo

bieda rozproszyła je między ludzi — i przytulił litościwie pod swoim dachem.
Cała ta

kolekcya, razem z głuchą kucharką, wyglądała raczej na szpital, niż na harem.
Hrabina nigdy

tych kobiet na oczy nie widziała, powiedziano jej tylko, że ich kilka znajduje
się na plebanii i

to jej wystarczało zupełnie, aby pomówić księdza o niemoralność i oskarżyć.
Nienawiść

zaślepiła ją i skompromitowała, bo ksiądz biskup po przeprowadzonem śledztwie,

background image

surowe dał

jej napomnienie za tak lekkomyślne posądzenie osoby duchownej.
Sprawa głośną się stała. Księża rozpowiadali ją sobie po odpustach, ciesząc się

z upokorzenia
tej damy, która niejednemu z nich grubo za skórę zalazła i winszowano księdzu

Piotrowi, że
odniósł tak świetne zwycięztwo a jeden z obywateli, osobisty nieprzyjaciel

hrabiny, wyściskał
go za to i wycałował przy pewnem spotkaniu i poznaniu.

— 29 —

„Wiesz co” mówił „żebyś mi tu na rękę położył tysiąc talarów, tobyś mi nie
sprawił takiej

uciechy, jak tem, żeś tę sekutnicę babę upokorzył. To z piekła rodem baba, choć
w kościele

cały dzień siedzi. Dzielny z ciebie chłop, księżuniu — podobasz mi się, że się
nie dałeś zjeść

w kaszy — i jeżeli mój proboszcz przeniesie się ad patres, to dalibóg nie
życzyłbym sobie

nikogo, tylko ciebie. Byłoby ci u mnie jak w raju, bo towarzystwo wesołe i
dochody grube,

miejsce to odpustowe a ty z twoją wymową, panie, cycerońską, odpusta te
doprowadziłbyś do

niebywałej świetności.”
Ksiądz Piotr z pobłażliwym uśmiechem przyjął ten wylew serdeczności obcego

człowieka,
przypisywał go obfitym libacyom, które twarz szlagona karmazynowa powlekły barwą

i był
przekonany, że po' wytrzeźwieniu zapomni o tem, co mówił. Ale było to, jak się

pokazało,
niesłuszne posądzenie, bo w kilka miesięcy potem szlachcic ów, spotkawszy się z

nim znowu
na jarmarku, zawołał ucieszony:

„Dobrze, że księdza tu spotykam, miałem właśnie być u jegomości. No, mój
proboszcz

kiwnął, jak mu to przepowiedziałem. Słowo się rzekło, kobyła u płotu, więc
poddaj się, a ja

postaram się już o to, aby cię umieścili w ternie. U mnie odetchniesz, panie
dobrodzieju. Ja

cię tam nie będę denuncyował do biskupa o kobietki, choćby były młode i ładne;
ja, panie,

tolerant na ludzkie słabości, a wiem, że ksiądz jest przedewszystkiem
człowiekiem.”

Rubaszne dowcipy szlachcica, jego pogląd na stan duchowny, niebardzo może
podobały się

kapłanowi tego pokroju, co ksiądz Piotr, mimo to, podał się o próbo-

— 30 —

stwo w jego wsi, bo ciągła walka z hrabiną, która była niewyczerpaną w

złośliwych
pomysłach, zmęczyła go już i obrzydziła mu pobyt w jej majątku. Zapragnął

swobodniejszego
pola działania i znalazł je rzeczywiście u owego szlachcica, który go przyjął z

otwartemi
rękami i serdecznością wielką.

Ale niezadługo ochłódł w swojej serdeczności, skoro się dowiedział, że ksiądz
Piotr nie

grywa ani w taroka, ani w wista, ani nawet „w głupiego preferansa”. Żałował
teraz, że się

pierwej nie upewnił co do tego, ale któż mógł przypuścić, że znajdzie się taki

background image

ksiądz pod

słońcem, któryby w karty nie grywał; jemu przynajmniej nie zdarzyło się nigdy
spotkać

takiego. Ksiądz Piotr był niesłychanym wyjątkiem pod tym względem, bo nietylko
nie grał,

ale nawet nie miał wcale ochoty uczyć się gry żadnej. Przepadła więc już jedna
przyjemność,

której nadzieją tak cieszył się czcigodny kolator, że w słotny czas i długie
wieczory zimowe

będzie miał w proboszczu partnera na zawołanie, bo nie rozumiał przyjemnego
życia bez kart

i bez kieliszka — a tu ksiądz ani do jednego, ani do drugiego. Po wielkiej
namowie, ledwie że

wypił czasem parę kieliszków wina i ani rusz namówić go na więcej. Gdyby z niego
był

przynajmniej gawędziarz przyjemny; ale on, zamiast przyjść do dworu z jakiemi
nowinkami,

dykteryjkami, wolał łazić po chłopskich chatach, rozpytywać się o miejscowe
stosunki,

przyglądać się jak żyją rodzice z dziećmi, mężowie z żonami, jak wychowują
dzieci i tym

podobne rzeczy. Szlachcic nie mógł zrozumieć takiego upodobania w chłopskiem
towarzystwie, nazwał księdza oryginałem, dziwakiem, demagogiem i żałował na

duszę i na
ciało, że mu dał probostwo u siebie.

- 31 -

Jedną tylko miał z niego pociechę, że był mówcą, jak mało i że ludzie o kilka
mil schodzili

się i zjeżdżali do jego parafii na kazanie. Dla dziedzica, który miał gorzelnię
i dwie karczmy

we wsi, taki zjazd liczny nie był bez korzyści i już rachował sobie o wiele
będzie mógł od

nowego roku podnieść arendarzowi czynsz dzierżawny z propinacyi, gdy naraz
dowiaduje się,

że proboszcz zakłada towarzystwo wstrzemięźliwości i wzywa lud z ambony do jak
najliczniejszego zapisywania się do tegoż towarzystwa.

Tego już było nadto szlachcicowi, przebrała się miara jego anielskiej
cierpliwości i

postanowił księdza zaskarżyć do konsystorza. Kozumie się, że nie mógł go skarżyć
o to, iż

ludziom pić zabrania, bo przecież takiej skargi konsystorz nie mógłby
uwzględnić; ale

znalazły się inne przeciw niemu zarzuty a głównie to, że buntuje lud przeciw
dworowi i daje

mu nauki niezgodne z katechizmem i przepisami kościoła. I tak np. jakiemuś
parobkowi, gdy

przyszedł poskarżyć się przed nim na gospodarza, że mu w wielkim poście, w
piątek, zamiast

na oleju, daje jeść z mlekiem — powiedział: „mój kochany, miej ty tylko tyle
grzechu na

sumieniu a ręczę ci, że z tego powodu święty Piotr nie będzie ci robił trudności
z

wpuszczeniem cię do nieba.”
Ludziom się to dziwnem wydawało takie lekceważące traktowanie postu i to

jeszcze przez
księdza, który przecież jest od tego, żeby przestrzegał przepisów kościoła.

Raz parafianie chcieli sprawić pozłacaną sukienkę świętemu Antoniemu i koronę
perłową

Matce Boskiej w wielkim ołtarzu i przyszli z tem do księdza po poradę, a ten,
zamiast im to

pochwalić, zaczął ich namawiać,

background image

— 32 —

żeby za te pieniądze postawili dom dla kalek i starców, bo takie schronienie dla

nich
potrzebniejsze, niż sukienka świętemu Antoniemu. Kadzi nie radzi, musieli

zgodzić się na to,
bo trudno było księdzu się sprzeciwiać, zwłaszcza, że sam ofiarował się kupić

grunt pod
budowę i wyprosić materyał drzewny u dziedzica; ale im zawsze markotno było, że

ksiądz tak
mało dba o chwałę Boską i przybytek Pański.

To znowu ludziom, którzy wybierali się na dalekie odpusta w czasie żniw i
przyszli do niego

po błogosławieństwo na drogę, odradzał pielgrzymkę, nazywając ją marnowaniem
czasu.

„Jeżeli masz intencyę, jeden z drugim, pomodlić się” rzekł „to się pomódl w
domu, albo i tu

na miejscu, w kościele, bo Pan Bóg jest wszędzie i nie potrzeba Go o kilkanaście
mil szukać.”

Kompania nie usłuchała go i poszła, choć bez błogosławieństwa, zgorszona wielce
tem, że

ksiądz, zamiast zachęcać ludzi do pobożności, odwodzi ich od tego.
Niekoniec jeszcze na tem. Jeden z zamożniejszych gospodarzy postawił swoim

kosztem
figurę przy drodze. Figura była „śliczności”, jak się wyrażano we wsi, bo miała

na sobie z
każdej strony po kilku świętych, wyrzeźbionych w kamieniu, malowanych kolorami i

złoconych, a u spodu także złotemi literami wypisane było nazwisko fundatora, w

górze zaś
samej był rodzaj kapliczki na kręconych słupkach, w której siedział obnażony Pan

Jezus, z
ranami na rękach i nogach i z palmą w ręku. Nad tem jeszcze anioł z zielonemi

skrzydłami, w
wysokich butach i z trąbą zmartwychwstania w ręku. Jak wieś wsią, nigdy w niej

takiej figury
nie widziano i na kilkanaście mil w około podobnej nie było; toteż para-

- 33 -

fianie dumni byli z tego i z niecierpliwością czekali na dzień uroczystego
poświęcenia, które

fundator figury miał zamiar obchodzić z wielką wystawnością, bo miało być i
nabożeństwo

solenne, i procesya do figury, i mowa do ludu, a następnie, dla starszyzny
wioskowej,

przygotowany był suty traktament. Tymczasem ksiądz, ku wielkiemu zdziwieniu i
oburzeniu

wszystkich, oświadczył, gdy ów zamożny kmieć przyszedł zamawiać nabożeństwo, że
figury

nie poświęci, bo postawioną została z krzywdy ludzkiej. Niby było w tem coś
prawdy, bo ów

kmieć przed laty wygrał był proces z krewnymi żony, jak mówiono wtedy,
niesłusznie, choć

prawo było za nim i ta wygrana była podwaliną jego późniejszej fortuny; ale,
mimo to,

pobożni parafianie zgorszeni byli odmową księdza.
Takich i tym podobnych zarzutów sporo nazbierało się na niego; obijały się one

nieraz i o
uszy dziedzica, ale nie zważał na ludzkie gadanie, bo sam był tolerantem wielkim

na tym

background image

punkcie. Ale teraz, kiedy ksiądz wszedł mu w drogę i trzeba go było usunąć ze

wsi, z tych
zarzutów ukuł broń przeciw niemu. Kazał pospisywać zeznanie wiernych, którzy

ofiarowali
się nawet przysięgą je stwierdzić, gdyby tego była potrzeba — i wysłał skargę do

konsystorza.

Na podstawie tego oskarżenia, wytoczono przeciw księdzu Piotrowi śledztwo
dyscyplinarne,

po ukończeniu którego, skazano go na rok rekolekcyj w jakimś klasztorze, a
następnie

pozbawiono go prawa nauczania z ambony. Zamknięto mu usta, aby nie gorszył ludu.

Przyjął on ten wyrok w pokorze i milczeniu, ani się oburzał, ani skarżył,

zdawało się, że go
to nie obeszło wiele, tylko wczesna siwizna, co pobieliła mu włosy,

Tom XIII. Cało życie głupi. I. 3

- 34 -

zdradziła przed ludźmi, że spokój był powierzchowny jedynie, że cierpienie
zmroziło mu

duszę i szronem starości wystąpiło na zewnątrz. Od tego czasu zmienił się bardzo

zdziwaczał. Zrobił się jakby lękliwym, nigdy nie wypowiadał jasno, prosto swoich
myśli,

tylko je ubierał w alegorye, w cytaty z pisma świętego i ojców kościoła, albo
zbywał

pytającego żartami, w których był zwykle odcień sarkazmu i smętnej jakiejś
ironii.

Dygnitarzom kościoła kłaniał się tak nizko, że ta przesadna pokora wyglądała
prawie na

drwiny. Nieledwie do ziemi schylał czoło, gdy mu przyszło przemawiać do
przełożonych. W

ogóle jednak unikał ludzi; jeżeli wychodził z domu, to na dalekie przechadzki,
za miasto;

najczęściej jednak przesiadywał po całych dniach u siebie, w szczególnem
towarzystwie

ptactwa najrozmaitszego gatunku, którego chował po kilkanaście sztuk. Był to
jedyny zbytek,

jakiego sobie pozwalał, oprócz tabaki, że wydawał kilka krajcarów dziennie na
żywienie tych

swoich ulubieńców, z którymi się pieścił i rozmawiał, jakby z rozumnemi
istotami.

Powiadano, że miewał dla nich kazania. Jeżeli prawda, to dziwactwo to było po
części

usprawiedliwione, bo wymowa jego, skazana na milczenie wyrokiem władz
duchownych,

przynajmniej choć na tej drodze szukała sobie upustu; opowiadał ptakom
niebieskim to, co

zabroniono mu mówić przed ludźmi.
Do takiego to dziwaka i bezbożnika dostał się nasz Dyduś na wychowanie. Nie

zmądrzał on
tam wiele, tyle tylko, że mu się jeszcze więcej zmąciło i przewróciło w ciasnej

głowinie.
Dotąd naprzykład był przekonany, bo się tego nawet uczył w szkołach, że

chrześcian jest na
całym świecie około 356 milionów, tymczasem ksiądz mu

- 35 -

background image

powiedział, że ich niema ani milion, ani pół miliona, że są wprawdzie ludzie,
którzy chcieliby

uchodzić za chrześcian, ale nimi nie są, bo całe ich życie jest wbrew nauce
Chrystusa.

„Chrystus” mówił mu „był sam ubogi i zachwalał ubóstwo, więc każdy bogacz,
który

pieniędzy używa tylko dla własnych przyjemności a nie na pomoc dla tych, co mrą
z głodu,

nie może się nazywać chrześcianinem.”
Kiedy raz przechodzili przez błonia i widzieli żołnierzy, ćwiczących się w

robieniu bronią,
ksiądz Piotr, wskazując na nich, rzekł do Dydusia:

„Patrz, to także niechrześcianie, bo Chrystus kazał przebaczać nieprzyjaciołom
a oni uczą się

zabijać bliźnich swoich.”
„Kto wywyższa się” mówił znowu innym razem „po nad bliźnich swoich i ma się za

coś
lepszego od nich, ten także nie jest wyznawcą Chrystusa, który nauczał pokory i

miłości.
Każda namiętność, każdy grzech, ma sto tysięcy razy więcej zwolenników, niż ich

ma
prawdziwa nauka Chrystusa, a ci wszyscy, którzy mienią się chrześcianami a nimi

nie są,
podobni są Judaszowi, który był niby uczniem Chrzystusa, całował go, a całując —

zdradzał.”
Takich nauk nasłuchał się Dyduś mnóstwo, obałamucały one umysł jego i prowadziły

na
bezdroża. Pod wpływem takich nauk, zrobił się z niego dziwoląg, który był

pośmiewiskiem
wszystkich. Zdarzyło się naprzykład pewnego razu, że jeden z jego kolegów,

znacznie nawet
młodszy, przechodząc koło niego, siedzącego z podpartą głową nad książką, palnął

mu w nos
tak potężnego

3*

— 36 -

szczutka, że aż krew się puściła. Podrażniony bólem i zirytowany Dyduś, zerwał
się

gwałtownie i puścił w pogoń za owym kolegą; dopadł go pod ścianą i już podniósł
pięść, aby

odpłacić się za zaczepkę, gdy wtem przyszły mu na myśl nauki księdza Piotra o
przebaczaniu

uraz; wnet gniew go ominął, opuścił rękę bezwładnie i rzekł, puszczając
napastnika, którego

dotąd silnie trzymał za
gardło.

„Nie będę się mścił na tobie, bo chcę być prawdziwym chrześcianinem.”
Wszyscy wybuchem głośnego śmiechu przyjęli te słowa i pokazywali sobie palcami

głupiego
Dydusia, który w naiwności swojej nie mógł nawet zrozumieć, co mogło być tak

śmiesznego
w tem, co powiedział.

Tak samo bał się być bogatym, aby mu to nie przeszkadzało do nazywania się
prawdziwym

chrześcianinem. Kiedy się Antkowi raz z tem zwierzył, ten spojrzał na niego z
politowaniem,

pokiwał głową i rzekł:
„Oj, głupi, głupi... i cóż ci z tego przyjdzie, że nim będziesz?”

Dydusia zastanowiły te słowa i zaczął je rozbierać
w duszy.

„Prawda!” pomyślał sobie „co mi z tego przyjdzie, że będę znosił biedę i lada

background image

kto będzie się

znęcał nademną i poniewierał? Co mi z tego przyjdzie, choć się nawet będę mógł
nazywać

prawdziwym chrześcianinem?” Katechizm obiecywał mu za to żywot wieczny i
szczęśliwość

wieczną, że jednak Dyduś miał większe zaufanie do księdza Piotra, niż do
katechizmu, wiec

odważył się raz zapytać go o to. A ksiądz mu odpowiedział :

— 37 —

„Nieuczciwa to rzecz, mój kochany, robić dobrze dlatego, że nam to dobrze

wynagrodzą. To
nie cnota, to spekulacya, lichwiarskie rzemiosło. Człowiek powinien robić dobrze

przez
miłość dla dobra i przywiązanie do ludzi, a zadowolnienie wewnętrzne ze

spełnienia dobrego
uczynku, powinno być dostateczną nagrodą. Czyż ty na-przykład, kochasiu, wtedy,

kiedy
mogąc się zemścić nad kolegą twoim, przebaczyłeś mu, nie czułeś się wyższym i

lepszym od
tych, co się śmieli z ciebie w owej chwili, czy nie czułeś w sobie błogiego

spokoju,
zadowolnienia?”

Dyduś potakiwał głową, że tak było.
„A widzisz. I to zadowolnienie wewnętrzne, to twoje niebo, do którego wstąpiłeś

za życia
jeszcze... to twoja nagroda.”

Słowa te tak podziałały na Dydusia, że gotów był na najsroższe narazić się
cierpienia dla

swego wewnętrznego zadowolnienia. Żałował, że nie żył w czasach, w których
męczono za

wiarę, bo z ochotą byłby na stos poszedł. Gorączka poświęcenia się opanowała go
całego.

Tymczasem, zamiast męczarni, których pragnął, miał u księdza życie spokojne i
szczęśliwe,

że było mu tam, jak to mówią, jak u Pana Boga za piecem. Ksiądz żył wprawdzie
bardzo

skromnie, bo dochody były niewielkie, a i temi dzielił się jeszcze z ubogimi
krewnymi, tak, że

sam porządnej sutanny nie miał sobie za co sprawić, ale też i Dyduś w domu nie
był

przyzwyczajony do rozkoszy, a po życiu, jakie pędził u rodziców, pobyt na
wikaryacie

wydawał mu się rajem. Przyzwyczajony do ciągłych strofowań i szturchańców,
dziwił się, że

u księdza Piotra dotąd nic podobnego go nie spotkało. Ksiądz był dla niego
zawsze taki

dobry, łagodny. Co prawda, to nie miał powodu

— 38 —

gniewać się, bo chłopczyna, jak zmyślny piesek, z oczów mu odgadywał myśli i

spełniał jego
rozkazy.

Raz jednak przecież, mimowoli, zrobił księdzu szkodę. Zamiatając pokój, zawadził

przypadkiem szczotka o stolik, na którym stała karafka z wodą. Stolik się
zachwiał, karafka

spadła na ziemię i rozprysła się w kawałki. Biedny Dyduś skamieniał z
przerażenia. Mierząc

wielkość szkody tą miarą, według jakiej zwykle w domu go karano, przygotował się

background image

na

ogromne bicie. Był tego tak pewny, że gdy kroki księdza posłyszał na schodach,
zaczął już

naprzód rozpinać spodenki i przysposobił stołek do egzekucyi. Ale ksiądz,
wysłuchawszy z

pobłażliwym uśmiechem przyznania się do winy, zamiast wziąść się do bicia,
pogłaskał go

pod brodę i rzekł:
„I za cóżbym ja cię karał, moje dziecko? Przecież ty tego umyślnie nie zrobiłeś

— prawda?”
Dyduś serdecznym płaczem odpowiedział na to pytanie i przypiął się do nóg

księdzu.
„Ano, więc widzisz. Skoro nie miałeś złego zamiaru, to i karać cię nie można.

Na drugi raz
będziesz ostrożniejszy. Zresztą, niewielka szkoda. Niema karafki, to będziemy z

dzbanka
pijali wodę i rzecz skończona.”

Ta pobłażliwość kapłana większy żal wzbudziła w winowajcy, niż najcięższa
chłosta, utulić

się nie mógł w płaczu i patrzał na swego opiekuna, jak na jakąś istotę
nadzwyczajną, dla

której miał cześć prawdziwie bałwochwalczą; nic więc dziwnego, że każde jego
słowo

zapisywał sobie w sercu i pamięci i że one mu tam zostały na całe życie. Kiedy
mu do mszy

służył, to chodził koło niego na palcach, dech prawie wstrzymywał przez
uszanowanie, żeby

nie mącić tej uroczystej chwili, w której

— 39 —

opiekun jego rozmawia z Panem Bogiem. Inni chłopcy śmieli się z tej jego

adoracyi dla
księdza Piotra, którego oni traktowali bardzo lekko, bo rzadko i mało im płacił

za służenie do
mszy. Utrzymywali oni, że trzeba być tak głupim, jak Dyduś, żeby za darmo

wysługiwać się
księdzu i tak na seryo brać tę obsługę. Dyduś cierpliwie znosił szyderstwa, nie

bolały go one
nawet wcale, a uwielbienie jego dla księdza Piotra zwiększało się z dniem

każdym.
Życie płynęło mu jednostajnie, jak ruch wahadła zegarowego — między kościołem i

szkołą.
W godzinach wolnych od nauki sługiwał księdzu do mszy, pomagał kościelnemu robić

porządki w kościele, z organistą piekł opłatki na Wielkanoc, śpiewał jutrznię,

albo kalikował
do nieszporów i czuł się tak szczęśliwym, jak nigdy.

Ale to szczęście jego nie miało trwać długo. Władza kościelna zwróciła wreszcie
uwagę na

chłopca, którego widywano zawsze prawie w towarzystwie księdza wikarego i
jednego dnia

dostał wezwanie od proboszcza, aby się wytłomaczył, co to za chłopiec, zkąd, w
jakim celu

przebywa u niego i w jakim charakterze. Wikary z całą szczerością opowiedział,
jak się rzecz

miała. Proboszcz wysłuchał tego opowiadania z drwiącym, podejrzliwym uśmiechem,
bo mu

ono wcale nie wyjaśniało powodu, dla którego ksiądz, sam ubogi, zajmuje się
chłopcem,

który nie był nawet żadnym krewnym jego. Sprawa wydawała się tembardziej
podejrzaną, że

ksiądz na poparcie swojego zeznania nie mógł wskazać miejsca pobytu rodziców

background image

Dydusia,

wynieśli się oni bowiem od jakiegoś czasu, gdzieś na prowincyę, nie dawszy znać
o tem, nie

pożegnawszy się nawet z synem, prawdopodobnie z obawy, aby ksiądz, rozmyśliwszy
się, nie

zechciał zrzucić się

- 40 —

z opieki. Jedynym dowodem pochodzenia Dydusia mogła być metryka jego chrztu; ale

ksiądz
proboszcz, gdy mu o tem wspomniał wikary, uśmiechnął się tylko złośliwie i

kiwnąwszy ręką
z lekceważeniem rzekł:

„Daj pokój, to żaden dowód. Nic łatwiejszego, jak podstawić kogoś, gdy właściwy
ojciec nie

chce i nie może być wymieniony. My wiemy, jak się robi w podobnych razach.
Niepodobna

przecież, żebyś się ośmielił dawać mu swoje nazwisko.”
Twarz księdza Piotra oblał gorący rumieniec wstydu i oburzenia. Teraz dopiero

zrozumiał o
co go posądzają. Był za poczciwy i za czysty, aby się w pierwszej chwili

połapać, do czego
właściwie zmierzała ta cała indagacya? Skoro odgadł jej powód, zamilkł i nie

próbował się
usprawiedliwiać więcej, uważając to za ubliżenie sobie. Proboszcz milczenie

wziął za
przyznanie i przyciszonym głosem, jakby się obawiał, aby ściany nawet nie

podsłuchały tego,
mówił dalej:

„Jesteśmy ludźmi. Każdemu zdarzyć się może coś podobnego; ale ksiądz powinien
mieć

natyle taktu i roztropności, żeby ze słabościami swojemi nie świecił sio przed
światem, bo to

plami nasz stan cały. Rozumiesz ? Już i księdzu biskupowi doniesiono o tem. Czy
chcesz,

żeby cię wysłano na rekolekcye — co? Nie? No, toś powinien pozbyć się chłopca co
prędzej,

bo to wstyd — fe!”
Ksiądz w milczeniu przyjął tę ojcowską i praktyczną radę; może nawet miał chęć

zastosować
się do niej, nie tyle przez wzgląd na siebie, ile na chłopca, ale nie miał

odwagi wspomnieć mu
o rozstaniu. Zwlekał więc z dnia na dzień tę bolesną dla obu chwilę. A kiedy

widział, że


— 41 —

jakoś nie nalegają na niego, przypuszczał, iż zapomniano o całej sprawie, lub

też
zreflektowano się i zostawiono go w spokoju.

Aż niespodzianie jednego dnia otrzymał zawiadomienie, aby się niezwłocznie udał
w góry, do

jakiejś mizernej wiosczyny na zastępcę chorego proboszcza. Chciano go w ten
sposób usunąć

z miasta, aby nie gorszył ludzi swojem postępowaniem.
Dyduś gwałtem napierał się jechać z nim w ten kąt zapadły, ale ksiądz na to nie

pozwolił.
„A cobyś ty tam robił” spytał dobrotliwie „zmarniałbyś, biedaku. Inna rzecz

mnie — im
dzikszy kraj, tem większe pole do pracy; ale ty musisz zostać tutaj, uczyć się

dalej, abyś z

background image

czasem mógł należycie pełnić obowiązki swoje; nieuczciwością byłoby, kochasiu,

uciekać od
roboty, gdy do południa jeszcze daleko”.

Bolesne było nadzwyczaj rozstanie tych dwóch ludzi. Ksiądz trzymał się jeszcze
jako tako,

nadrabiał miną, zagadywał żartami, choć łzy kręciły mu się pod powiekami; ale co
do

Dydusia, to ten ryczał, jakby go zarzynali, gdy zobaczył przed domem góralski
wózek, który

miał zabrać jego dobrodzieja.
Ludzie ze zdziwieniem przyglądali się temu i różne sobie z tego powodu robili

uwagi i
szeptali domysły, bo im się dziwną wydawała ta rozpacz chłopca. Tak rzadko

zdarzało im się
widzieć, aby kto publicznie płakał za księdzem, że ich to aż gorszyło. W tem

wzajemnem
przywiązaniu osoby duchownej do chłopca wietrzyli coś podejrzanego.

— 42 —

Ksiądz zaś, zanim mu rzeczy ułożono i spakowano na wózku, uspakajał chłopca,
pocieszał,

dawał mu rady na dalsze życie, zawiadomił go, że ma obiady zapłacone na całe dwa
miesiące

u kościelnej, że od czasu do czasu będzie mu coś posyłał, zanim sobie nie
wyszuka jakich

lekcyj, przykazywał mu, aby nie zapomniał jego przestróg i nauk, przeżegnał go
na

pożegnanie, pocałował w czoło — wsiadł na wózek i pojechał.
Dyduś został teraz sam jeden, jak ptak, wyrzucony z gniazda.

III.

Przyjaźń i miłość.
Nie chcę nudzić was szczegółowem wyliczaniem wszystkich objawów głupoty mojego

bohatera; nazbierałaby się tego spora ilość, która brzemieniem swojem nieraz
ciężko

przygniatała mu i głowę i serce — i utrudniała bardzo drogę, po której wlókł się
mozolnie dla

zdobycia sobie jakiego takiego stanowiska. Dla niego były to chwile ważne, dla
innych

jednak obojętne i mało interesujące. Nie będę więc zatrzymywał się nad niemi a
przejdę od

razu do owej epoki, w której Dydusia nazywano już panem Dydakiem, w której
kończył już

uniwersytet i gotował się do egzaminów na profesora gimnazyalnego.
Mieszkał on wtedy razem z owym Antkiem, z którym niegdyś wspólnie rozpoczynał

nauki.
Antek był teraz już także na ukończeniu studyów prawnych i także w przededniu

składania
egzaminów, z tą tylko różnicą, że podczas, gdy Dydak dzień i noc ślęczał nad

książkami, on
większą część czasu spędzał po kawiarniach, przy bilardzie, na zabawach, nieraz

nawet
puszczając sie na

— 44 —

karteczki. Chłopak był wesoły, towarzyski, umiał się podobać, przychlebić, więc

i
stypendyum dostał przez protekcyę i między bogatymi paniczami miał znajomości

korzystne

background image

dla siebie. W taki sposób, niewiele pracując, żył sobie wcale nieźle. Dydusia

także umiał
wyzyskać, o ile się dało, posługując się jego wiadomościami, gdy tego

potrzebował, jego
bielizną i kieszenią. Mieszkali niby na wspólny koszt, ale że Antek nigdy prawie

nie miał
pieniędzy, więc gdy trzeba było płacić, Dydak, skrupulatny niezmiernie na

punkcie płacenia
długów, zastępował go zwykle w tym względzie, za co Antek pozwalał mu nazywać

się
przyjacielem — ale tylko w cztery oczy, gdy byli sami, bo publicznie nie

przyznawał się
nawet do jego znajomości i na ulicy udawał, że go nie widzi. Dyduś tłomaczył

sobie to
krótkością wzroku i był najmocniej przekonany, że Antek i on, to nie

przymierzając tak, jak
Damon i Pytias, że jeden za drugiego życieby dać był gotów, a cóż dopiero

pieniądze.
Dlatego, mimo szczupłych dochodów, z ochotą płacił za niego, gdy trzeba było.

Mieszkali w kamienicy, która była własnością pana Skowronka, majstra
murarskiego, a który

oprócz kamieniczki posiadał jeszcze siedem córek. Ta siódemka miała w sobie coś
fatalnego,

bo choć panienki były, jak to mówią niczego, żadnej nie trafiało się wyjść za
mąż, albo jeżeli

się kto trafił, to taki, za którego wyjść nie chciały. W skutek tego dwie już
zaszły tak daleko w

panieńskie latka, że zrezygnowały ze wszelkich nadziei na rzecz młodszych, z
których jedna

Tecia była rzeczywiście nie do pogardzenia, bo i młoda i przystojna i wesoła i
ruchliwa, jak

żywe srebro. Antek znał się z nią, jakoteż i z innemi jej siostrami i nieraz
wpadał do nich w

chwi-

- 45 —

lach wolnych na pogawędkę, albo z jakimś interesem, to guziczek przyszyć do

rękawiczki, to
chusteczki do nosa wyznaczyć, to krawatkę odprasować. Panny przepadały za nim,

bo umiał
zawsze coś takiego powiedzieć, że wszystkie rozbawił, rozśmieszył a nie jednej

czasem w
uszko coś miłego szepnął, że się aż dziewczyna ponsem oblała po samo czoło.

Dyduś, który
przez nieśmiałość trzymał się od nich z daleka i kamieniem siedział przy swoim

stoliku nad
książką, widział nieraz przez okno, bo mieszkali w podwórzu naprzeciw, jak

panienki
poobsiadały szczęśliwego Antosia, skoro się tylko u nich pokazał, jak mu

nadskakiwały i
przymilały się i chichotały i trajkotały, że mu to aż w nauce przeszkadzało.

Widział on
jeszcze więcej, bo parę razy wieczorem, gdy wracał do domu, zdarzyło mu się

przydybać na
schodach lub w ciemnej sieni, Antosia z jedną tych panien, która za jego

zbliżeniem się,
zrywała się jak przepiórka spłoszona i myk na ganek. Dyduś przez delikatność

udawał przed
Antosiem, że nie widzi tego, nie śmiał nawet spojrzeć za uciekającą, żeby nie

myślano, że się
wdziera w cudze tajemnice, nie starał się rozpoznać, która to właściwie z panien

była, lubo z

background image

figury i z tej szybkości, z jaką biegła po schodach, zdawało mu się, że to

musiała być chyba
Tecia. Raz nawet zdawało mu się, że wymykała się o zmroku z ich pokoju,

przebiegła koło
niego tak szybko, że go o mało nie przewróciła. Nie był jednak pewny, czy się

nie pomylił o
jedne drzwi. Zaraz za nimi mieszkała stara francuzka, guwernantka. Tecia mogła

od niej
wychodzić, bo się znały ze sobą. W poczciwości swojej wyrzucał sobie, że śmiał

posądzać
porządną panienkę o wizytę w kawalerskiem mieszkaniu i to o

- 46 -

zmroku, bo Antoś dopiero za jego przyjściem zabrał się do zapalenia świecy. Dla
większej

pewności, mógł spytać się o to Antosia; ale przez delikatność nie śmiał, a Antoś
także nie

bardzo był skory do zwierzeń i tak samo, jak z przyjaźnią dla Dydusia, tak samo
i z miłością

do panny Teci, nie chwalił się przed nikim. Opowiadał mu często o różnych swoich

znajomościach, o tem, że raz z hrabianką Henryką, której młodego brata uczył a
ze starszym

kolegował, podczas lekcyi tańca, tańczył kadryla, że go do prezesa sądu
zaproszono na bal, że

grał w teatrze amatorskim kochanka jednej prześlicznej panny i nawet całował ją,
bo mu tak z

roli wypadało; ale o Teci nigdy mu nie wspomniał. Dyduś tłomaczył sobie jego
milczenie

tem, że zapewne nie chce, aby to było głośnem, dopóki nie poskłada egzaminów i
nie

dochrapie się jakiej takiej posady, któraby mu dała możność żenienia się. To go
tylko dziwiło,

że jakoś do. tych egzaminów wcale się nie gotował. Prawda, że to był karnawał;
no, ale kto

ma egzamina przed sobą, ten i o karnawale zapomnieć musi. A tu tymczasem Antoś z
balu na

bal, z zabawy na zabawę chodził i żadnej nie opuścił. Po nocach tańczył, przez
dzień się

wysypiał a z Dydusiem tyle tylko się widywał i rozmawiał, gdy się stroił przed
wyjściem na

zabawę. Godzinami wtedy wystawał przed małem zwierciadłem, co wisiało koło okna,
to się

przysuwał, to odsuwał, przyglądając się z osobna szczegółowo każdej części
ubrania, którą

wdziewał na siebie, a co chwila zakręcał wąsiki z miną zadowolnioną i
wyśpiewywał lub

gwizdał przy tem różne arye z operetki. Na Dydusia, który z podpartą na łokciach
głową,

siedział przy lampie i męczył się nad greką lub łaciną, nie zważał wcale,

— 47 —

jakby go nie było w pokoju, chyba, gdy potrzebował od niego jakiej usługi.

„Dydusiu, zapnijno mi, — Dydusiu, pomóżno mi wdziać — Dydusiu, podajno mi to —
Dydusiu, oczyśćno mi frak; — Dydusiu, nie masz tam co drobnych?” to były jedyne

w takich
chwilach słowa, któremi Damon zaszczycał swojego Pytiasa, albo czasem dla

odmiany po
ukończeniu toalety stawał przed nim z tryumfującą miną i pytał:

„A cóż? — Ładnie mi? — hę? — Szyk — co?”

background image

„No, bardzo ładnie” odzywał się zwykle wtedy Dyduś; ale raz ośmielił się dodać

„co będzie z
egzaminami? Nie myślisz o nich wcale.”

„To się mylisz. Właśnie, że o nich myślę, a że myślę, to masz najlepszy dowód w
tem, że

dzisiejszy wieczór poświęcam prawie cały na obtańcowywanie wszystkich trzech
córek

profesora prawa karnego. Od dwóch tygodni już im się tak zasługuję a do jednej
nawet

umizgam się na zabój, choć czarna, jak noc i brzydka, jak nieszczęście.
„No, i cóż to ma wspólnego z egzaminami?”

„Jakiś ty głupi, Dydusiu, że tobie wszystko łopatą trzeba kłaść do głowy.
Profesor ma trzy

córki na zbyciu, mnie uważa za konkurenta, a że. niemógłbym się żenić bez
egzaminów, więc

będzie robił wszystko, co można, abym nie przepadł przy egzaminach. Dziś daje
wieczór

tańcujący, na który pozapraszał wszystkich swoich kolegów profesorów. Będzie ich
zapewne

urabiał na moja korzyść — no, rozumiesz teraz?”
„Jakto? więc byś się ty chciał żenić z profesorówną? A ja myślałem...”

- 48 -

„O! zakuta głowo! Któż tu mówi o żeniaczce? Chybabym oczów nie miał, żebym
sobie miał

brać taką maszkarę — niechno tylko odbędę się z egzaminami, nie zobaczą oni mnie
tam

więcej u siebie — nie głupim. Adie, Fruziu i pisz do mnie na Berdyczów. Widzisz,
tak się

robią interesa.”
Dyduś z niedowierzaniem wysłuchał tej spowiedzi przyjaciela, uważał jego

gadanie za
próżną przechwałkę, którą on łudził się tylko i usprawiedliwiał swoje lenistwo.

Tymczasem,
ku wielkiemu zdziwieniu jego, Antoś w istocie w parę tygodni po karnawale

zasiadł do
ostatniego egzaminu i zrobił go. Czy stało się to za staraniem owego ojca trzech

córek, czy
profesorowie pytali go tak lekko, czy też on rzeczywiście miał takie zdolności,

że bez wielkiej
pracy podołał wszystkiemu — dosyć, że zrobił egzamin i otrzymał świadectwa.

Nie tak szczęśliwie poszło Dydusiowi. Jakkolwiek przygotował się sumiennie do
egzaminów, profesorowie, nie z umysłu zapewne, bo nie mieli powodu do niechęci i

prześladowania człowieka, który nikomu nigdy wody nie zamącił, ale poprostu

przypadkowo
zadawali mu takie pytania, na które nie był wstanie odpowiedzieć. Może i panowie

profesorowie, gdyby im Dyduś pytania zadał, byliby w kłopocie, jak na nie

odpowiedzieć; no,
ale że profesorowie nie zdawali egzaminów i nie mieli obowiązku odpowiadania na

pytania, a
Dyduś znajdował się w tem położeniu; więc go palnęli na rok dla dokładniejszego

przygotowania się.
Inni, w takich wypadkach, mają żal i pewne pretensye do profesorów, oskarżają

ich o
osobistą niechęć, umyślne szykanowanie, etc. Dyduś nie czuł żalu do nikogo


— 49 —

tylko do siebie, że się niedostatecznie przygotował i zabrał się z podwójną

background image

pilnością do nauki.

To go tylko martwiło, że przed egzaminami, aby mieć więcej czasu do roboty,
pozbył się

paru] lekcyj, z których miał wcale niezłe utrzymanie, a bez których teraz
znalazł się w

pewnych kłopotach finansowych. Miał [wprawdzie' kilkadziesiąt reńskich u
Antosia, które

mu pożyczał w różnych czasach, po kilka reńskich, ale nie śmiał upomnieć się o
nie, bo może

i przeczuwał, że ich nie odbierze. Więcej już śmiałości miał do księdza Piotra i
dlatego wysłał

do niego, po pewnem wahaniu, przyciśnięty potrzebą, list z prośbą o chwilową
pożyczkę, ale

list zwróciła mu poczta z dopiskiem, że adresat nie żyje.
W tem przykrem położeniu, przyszła mu pomoc od tego, od którego się najmniej

spodziewał,
bo nigdy od niego nie był przyzwyczajony doznawać jakichkolwiek dobrodziejstw,

to jest, od
Antosia — a stało się to w następujący sposób.

Brat owej hrabianki, panny Henryki, właśnie ten, który kolegował z Antosiem,
zapadł na

piersi i trzeba go było wysłać do Nicei. Hrabina, matka jego, osoba wielkiego
rodu i wielkiej

pobożności, zajęta była w tym czasie zakładaniem jakiegoś stowarzyszenia opieki
nad

neofitkami i dlatego nie mogła towarzyszyć synowi; ojca także jakieś ważne
czynności

zatrzymywały na miejscu, trzeba więc było wyszukać choremu jakiegoś towarzysza.
Po

pewnym namyśle, zdecydowano się na Antosia; on, wraz z kamerdynerem, starym,
zaufanym

sługą, mieli pojechać. Kamerdynerowi oddaną została część administracyjna, a
Antoś miał

zabawiać hrabicza, dotrzymywać mu towarzystwa, czytywać książki, zastępować w
pisaniu

listów, etc. etc.

Tom XIII. Całe życie głupi. I. 4

— 50 —

Ponieważ wynagrodzenie za to było wcale niezłe, a do tego jeszcze nastręczała

się
sposobność przyjemnej podróży, bo z Nicei mieli pojechać do Florencyi, potem do

Neapolu, a
nawet do Algieru lub Egiptu, gdyby tego potrzeba się pokazała, przeto Antoś

zgodził się
chętnie. Na zastępcę zaś swego w obowiązkach nauczycielskich przy młodszym

hrabiczu,
zaproponował Dydusia, na co się też chętnie zgodzono, bo Dyduś był pedagogiem z

powołania, przytem pilnym i sumiennym; lepszego więc nauczyciela nie można było
znaleźć

na razie. Antek jednak nie-omieszkał po kilka razy na dzień przypominać
Dydakowi, jak

wielkie dobrodziejstwo mu wyświadczył.
„No, powiedz sam” mówił „czy kto inny zrobiłby dla ciebie coś podobnego?"

„To też ci bardzo jestem wdzięczny.”
„Jeżeliś ty mi czasem” mówił dalej Antek „wyświadczał jakie małe przysługi

(miał tu na
myśli owe częste pożyczki), to ci teraz to z procentem odpłaciłem.

Był tyle wspaniałomyślny, że nie żądał za to dobrodziejstwo żadnego
wynagrodzenia, prócz

złotego zegarka, który Dyduś kupił sobie przed rokiem z własnych oszczędności.

background image

„Mając taką świetną lekcyę” tłomaczył mu Antoś „będziesz sobie mógł kupić

daleko
ładniejszy, a dla mnie ta drobnostka będzie miłą pamiątką po tobie.”

Dydusiowi tak się spodobała ta propozycya, tak go cieszyło, że zegarek, który
dotąd

spoczywał u niego pod sercem, będzie nosił jego przyjaciel na pamiątkę po nim,
że nietylko

oddał mu go chętnie, ale kazał jeszcze na kopercie, w środku, wyryć datę i
napis:

„najdroższemu przyjacielowi”.

— 51 —

Odjazd miał nastąpić w sobotę popołudniu. Antek wybrał się wcześniej z domu do

hrabstwa,
bo ztamtąd miał się udać prosto na kolej. Żegnając się z Dydusiem, zwolnił go od

obowiązku
odprowadzenia na kolej, polecił mu tylko wyprawić tam kuferek i torbę przez

posłańca, który
po to przyjdzie. Dyduś jednak chciał zrobić niespodziankę przyjacielowi i nic

nie mówiąc
przed nim, postanowił wraz z posłańcem i rzeczami zjawić się na kolei, aby go

jeszcze raz
zobaczyć i pożegnać. Wziął nawet sam torbę w rękę, raz dlatego, aby choć w ten

sposób
przysłużyć się odjeżdżającemu, a powtóre, aby ulżyć posłańcowi, który był

zarazem ojcem
Antosia.

Tak jest — ojciec Antosia, dawniej stróż kamieniczny, teraz -zaawansował na
posługacza

publicznego i często bardzo, prawie codzień przychodził do syna, aby mu wody
przynieść,

suknie oczyścić, pokój zamieść i inne spełniać usługi. Dydusiowi jakoś się to
opacznie

wydawało, że ojciec synowi buty czyścił, podczas, gdy ten wylegiwał się na łóżku
i przez

wrodzoną delikatność chciał nieraz wyręczyć starego, ale ten na to nie pozwolił.
„A cóż to ja” mówił „nie do tego stworzony? Mnie przecież obsługa nie nowina.

Jeżeli mogę
innych obsługiwać, to dlaczegożbym nie miał własnemu dziecku pomódz. To

przyjemność
tylko dla mnie taka robota. Jak Antoś wyjdzie na człowieka, to on mi to

stokrotnie
wynagrodzi.”

Więc też i teraz, kiedy przyszło odnosić rzeczy na kolej, Dyduś długo cortować
sio musiał ze

starym, zanim mu pozwolił wziąść torbę.
„Panu to przecież nie wypada. No, ale skoro pan chcesz to koniecznie zrobić dla

Antosia, to
niech i tak będzie.”

4*

— 52 —

Poszli więc we dwóch — ten z torba, tamten z kuferkiem, a przez drogę gawędzili
sobie o

Antosiu.
„No, cóż pan mówisz na tę jego jazdę” pytał stary. „To mu się dopiero

szczęśliwie wydarzyło
— prawda?” Z hrabią będzie wojażował. Kto wie, jakie go tam szczęście spotkać

może, a cóż,
proszę pana, na takich wojażach, to się różnie trafia. Ano, niedaleko patrzeć,

syn tego kupca,

background image

com u niego służył, wie pan, ten, co to potem zbankrutował, pojechał do Ameryki

i wrócił
teraz milionowym panem. A jakże — naprzywoził tyle pieniędzy, że sobie z ojcem

kamienicę
kupili znowu. A nuż Antosiowi także się powiedzie, nuż się spodoba jakiej

księżniczce
zamorskiej, bo chłopak, jak malowanie i na hrabicza wygląda. W hrabskim domu

nietrudno
mu będzie wyjść na pana. A cóż, mało to mamy takich przykładów.”

Dyduś, idąc obok starego i dźwigając torbę, z pobłażliwym uśmiechem słuchał
zwierzeń jego

i potakiwał mu; ale w duszy myślał sobie inaczej, bo on wiedział przecież
dobrze, że nie dla

Antosia zamorska księżniczka, skoro już serce swoje oddał innej. A że oddał, o
tem nie wątpił

wcale. „Wczoraj wieczorem słyszał on dobrze w sieni szepty i całusy zakochanej
pary —

nawet płaczu było tam trochę. Nic dziwnego, skoro się żegnali na dłuższy czas i
nie zobaczą

się tak prędko. Dyduś, wchodząc na dworzec kolei, upatrywał, czy gdzie nie
zobaczy Teci;

ale jej nie dostrzegł nigdzie. Antosia także jeszcze nie było, choć już pierwszy
raz

zadzwoniono na odjazd.
„Żeby się tylko nie spóźnili” mówił ojciec Antosia, patrząc niespokojnie na

drogę, po której
przesuwały się fiakry z gośćmi i pakunkami.

— 53 —

„Nie widać i nie widać, a tu gotowi drugi raz zadzwonić i przepadło wszystko.
Skrobał się po głowie zakłopotany i przestępował z nogi na nogę. Nagle, zawołał

ucieszony:
„Jadą!”

„Gdzie? gdzie?” dopytywał się Dyduś.
„A! o! patrz pan, tam, w tej karecie, co się tak szkli do słońca — o! służba w

liberyi siedzi na
koźle a on z hrabstwem w środku, naprzeciw hrabiny.”

Mówił to drżącym ze wzruszenia głosem — tak go uradowało, że syn jego siedzi za
pan brat

z hrabią i hrabiną w jednym powozie. Olśniło go to, jak cudowne zjawisko jakie i
tak się

zapatrzył z rozdziawioną gębą, że choć powóz zajechał już przed dworzec i osoby,
siedzące w

nim, wysiadły i wchodziły już po schodach do przedsionka, on stał jeszcze, jak
wrosły do

ziemi i z rodzajem zachwytu gapił się na swego Antosia, który prowadził pod rękę
bladego

hrabicza, otulonego w futro. Za nim stąpał dumnie, z głową podniesioną do góry,
z

przymrużonemi oczami, szpakowatemi faworytami, hrabia ojciec i hrabina matka,
żółta jak

wosk, a także pełna powagi wielkopańskiej. Lokaj wygalowany torował temu
pochodowi

drogę między tłumem, stojącym u wejścia. Gdyby ksiądz z monstracyą przechodził,
nie

zrobiłoby to większego wrażenia na ojcu Antosia, jak to uroczyste przejście
hrabskiej

rodziny, z jego synem; biedak, pochylił się z wielkiej adoracyi i mało nie
przyklęknął.

Dopiero, gdy zniknęli w głębi przedsionka, odetchnął swobodniej i -zwracając się
do Dydaka,

spytał:

background image

„A co? widziałeś pan? — Prowadził hrabicza pod

— 54 —

rękę. Muszą się. bardzo lubić. Przez takiego pana, to on może wielkie szczęście
zrobić —

prawda?”
„Idzie do nas!” zawołał ucieszony Dyduś, ujrzawszy Antosia, idącego ku nim

szybkim
krokiem. Był jednak jakiś zachmurzony i gniewny.

„Gdzie rzeczy?” zawołał opryskliwie na ojca.
„Mam je tu, przy pakunkach.”

„Przecież trzeba było oddać je na wagę.”
„Nie miałem jeszcze biletu.”

„Ale lokaj miał. Trzeba mu było dać. Teraz gotowi jeszcze nie przyjąć.”
„Jeszcze będzie czas. Tylko bilet” rzekł skwapliwie. „Ja się tu w mig uwinę.”

„Nie potrzeba. Lokaj to już zrobi. Gdzie są te rzeczy?”
„Tam, pod ścianą.”

„Jakóbie!” zawołał Antoś na przechodzącego lokaja. „Te rzeczy także na wagę.”
Odwrócił się gniewny i poszedł napowrót do sali.

„Prawda, jaki osioł ze mnie” mówił, jakby do siebie, jego ojciec „żeby się nie
domyśleć, że

hrabiowie mają lokajów do takich rzeczy. Jezus Marya! już drugie dzwonienie ;
żeby tylko

przyjęli jeszcze na wagę. Pójdę zobaczyć.”
Poszedł i za chwilę wrócił rozpromieniony.

„Już! , Już je zabrano do pakwagonu. No, aż mi lżej, bo Antoś miałby słuszny
żal do mnie.

Chodźmy do sali, to go jeszcze przez okno zobaczymy.”
Poszli obaj do trzeciej klasy i przytuliwszy twarze do szyb, patrzeli na peron,

gdzie, przed
szeregiem wagonów, stały gromadki osób, żegnających się. Ekspresi

- 55 -

uwijali się z rzeczami, konduktorowie z trzaskiem zamykali drzwiczki, z

otwartych okien
wagonu kiwały głowy i ręce na pożegnanie.

W jednym zobaczyli bladą, wynędzniałą twarz młodego hrabicza, który uśmiechał
się smutnie

do stojących opodal rodziców. Za nim, w cieniu, niewyraźnie rysowała się twarz
druga.

„To Antoś... pewnie Antoś” odezwał się rozrzewnionym głosem ekspres „szuka
nas... tu...

tu...” kiwał głową i machał rękami, aby zwrócić jego uwagę na siebie. „Nie widzi
nas... I nie

pożegnał się nawet z nami, a wszystko przeżeranie, żem się tak głupio znalazł z
temi

rzeczami. Jemu tam przykro być musi... Antosiu! ja tu. Nie widzi. Czekaj pan,
pójdę na

peron.”
Puszył się z miejsca; ale nim miał czas dobiegnąć do drzwi, odezwał się

piskliwy głos trąbki
konduktorskiej, gwizd i lokomotywa, sapiąc, ruszyła z miejsca. Ekspres ścigał ją

wytrzeszczonemi oczami, ale mimo natężenia, nie mógł już dostrzedz syna. To go

tak
zmartwiło i zgryzło, że na pocieszenie poszedł do szynkfasu i kazał sobie podać

kieliszek
wódki, a gdy jeden pokazał się niedostatecznym dla zalania robaka, więc dołożył

sobie i drugi

background image

i trzeci.

Dyduś wrócił sam do domu. Kiedy wszedł do mieszkania, które dotąd wspólnie
zamieszkiwali z Antosiem, puste i smutne wydawało mu się teraz. Wbrew

zwyczajowi, nie
zabrał się odrazu do nauki, ale siedział długo bezczynnie, o szarej godzinie,

zapatrzony w
okienko i myślał o swoim przyjacielu, z którym losy wiązały go od lat

najmłodszych.

— 56 —

Z myśli tych obudziło go lekkie sztuknięcie we drzwi. Ocknął się i zdziwiony

zapytał:
„Kto tam?”

„Czy można?” spytał nieśmiało cienki głosik kobiecy.
Dyduś poznał głos Teci i zakłopotał się, nie wiedząc, co zrobić. Wejście panny,

o szarej
godzinie, do jego mieszkania, była to rzecz dla niego tak niezwykła, że gorący

rumieniec
twarz mu rozpalił. Zaczął coprędzej macać po stoliku, szukając zapałki. Nim

jednak miał czas
je znaleźć, Tecia, nie czekając na pozwolenie, weszła odważnie i spytała:

„Czy pan jest?”
„Jestem; ale zaraz, zapałki... nie wiem gdzie... świeca... zaraz zapalę.”

„Nie potrzeba, bo ja tylko na chwileczkę... Chciałam się pana zapytać...”
zawahała się

chwilę, a potem pytała dalej: „Czy pan był na kolei?"
„Odprowadzić Antosia?... Byłem.”

„I nie kazał panu mnie co powiedzieć?”
„Nie, bo... nawet nie było czasu należycie się pożegnać."

„I nie mówił, kiedy będzie pisał?”
„Nie, bo tak późno przyjechali.”

„Jeżeliby do pana pisał pierwej, niż do mnie, to mi pan powie — dobrze?”
„Dobrze, powiem... o! zaraz powiem.”

„No, pamiętaj pan.”
Wykręciła się na pięcie i wymknęła się cichaczem z pokoju; nie tak cicho

jednak, aby tego
nie słyszała i nie widziała stara francuzka, wracająca do domu. Toteż,


— 57 —

kiedy następnego dnia spotkała się w korytarzu z Dydusiem, pogroziła mu z
uśmiechem i

nazwała:
„Nepezpeczni palamut.”

A gdy zażenowany tem posądzeniem Dyduś zapytał, zkąd jej to przyszło — rzekła:
„Nie udawać newiniątko. Stara Fanny dobrze patrzeć... widzieć i weczór, jak

młoda panienka
iść do kawalerów.”

„Ależ pani” zaczął się na seryo usprawiedliwiać Dyduś.
Francuska jednak nie pozwoliła na to i prędko rzekła:

„Discretion!... Stara Fanny mieć rozum na to, co od tego mlodoszcz, coby
kochacz. Taka

stara Fanny już ne kocha. Cest trop tarde.”
Mimo takiego pobłażliwego rozgrzeszenia, Dyduś czuł się zaniepokojonym w

sumieniu
swojem, że może ktoś posądzać go o miłość do Teci; nie dlatego, ażeby miłość

taką uważał za
ubliżenie sobie, bo owszem, przechodziło to nawet najśmielsze marzenia jego, ale

bał się, by
nie myślano, że śmiał podnieść oczy na tę, która była już niejako własnością

jego przyjaciela.

background image

Nie odważyłby się nawet myślą pożądać takiego skarbu. Bał się, żeby ta bajka nie

doszła do
Teci i aby dziewczyna nie myślała, że dał jakikolwiek powód do tego. Chciał przy

najbliższej
sposobności wytłomaczyć się przed nią z tego, a najlepszą sposobnością wydawała

mu się
chwila, w której otrzyma list od Antosia. Wtedy w rozmowie — myślał sobie —

będzie
można coś o tem napomknąć.

Ale minął tydzień jeden, drugi, miesiąc, a Antoś głuche zachowywał milczenie
względem

swoich znajomych.

— 58 —

Do ojca także nic nie pisał. Dyduś mógłby dowiedzieć się coś o nim od hrabiego,

u którego
dawał teraz lekcye, ale wydawało mu się zbyt wielką śmiałością o to się pytać.

Aż Tecia
dodała mu do tego odwagi.

„Trzeba” mówiła mu, spotkawszy go raz na ulicy i dowiedziawszy się, że nie ma
jeszcze

żadnej wiadomości od Antosia „trzeba koniecznie, abyś się pan zapytał, bo może
chory, albo

może się coś innego stało. Żeby tylko adres dostać: to napiszemy do niego, albo
ja, albo pan.”

Dyduś postarał się o adres i napisał list, do którego i Tecia dodała karteczkę,
szczelnie

zalepioną opłatkiem, bo nie chciała, ażeby kto inny czytał wynurzenia jej serca.
Na list ten

jednak żadnej nie było odpowiedzi. W przypuszczeniu, że mógł zaginąć na poczcie,
wysłali

drugi, jeszcze obszerniejszy, szczególniej karteczka Teci była o wiele grubsza i
zawierała

dużo lamentów i wyrzutów dla Antosia, że tak o niej zapomina. Więcej tam było
czułości, niż

ortografii, a ślady łez tak wyraźne, że przebijały na drugą stronę. Dyduś z
wielkiem

wzruszeniem wsadził tę, kartkę do swego listu i nie wątpił, że ona zdolna będzie
poruszyć

najbardziej kamienne serce i że odpowiedź bardzo prędko nadejdzie.
I rzeczywiście nadeszła, tylko nie taka, jakiej się spodziewał, bo list był

pisany tylko
wyłącznie do niego, a treść jego była krótką, jak telegram, mniej więcej w tych

słowach:
„Dajcież mi raz pokój z waszemi głupiemi pisaninami, bo ja nie mam na to czasu.

Tobie
radzę nie wtrącać się w babskie interesa, a jeżeli ci tak żal panny, to się z

nią ożeń, a mnie daj
pokój święty.”

Czytając te słowa, Dyduś doznawał uczucia, jakby

— 59 —

się ziemia pod nim trzęsła, a on leciał gdzieś w przepaść, potrącając głową o

coś twardego.
Chaos, zamęt miał w głowie, a ból przykry w sercu. Nie dowierzał oczom własnym i

przecierał je, jakby się chciał przekonać, czy to nie sen męczący. Niestety, nie

był to sen.
Rzeczywistość w postaci listu leżała przed nim, a w liście wyraźnie stało:

„dajcie mi święty

background image

spokój” — „ożeń sio z nią.” Między temi dwoma zdaniami dusza jego tłukła się,

jak wiadro
spuszczane do studni. Każde uderzenie bolało, bo obrażało najtkliwsze strony

jego serca, jego
przyjaźń dla Antosia i jego wyobrażenie o miłości. Głupi Dyduś miał o tych

uczuciach bardzo
naiwne pojęcia. Jemu się zdawało, że jak się pokocha, to na wieczność, jak się

ma przyjaciela,
to już do śmierci i w złej i dobrej doli. Słowa lista zdawały się wyszczerzać

zęby i śmiać się z
jego naiwnych wierzeń. Złożył więc list i wsadził do kieszeni. Nie zdołał jednak

z nim razem
schować smutnych myśli, które go opadły, jak stado wron. Nie szło mu już tyle o

siebie, ile o
tę biedną Tecię. Namyślał się, co jej powiedzieć, bo prawdy powiedzieć nie miał

odwagi.
Najpraktyczniej wydawało mu się unikać jej. Ale złapała go raz na. schodach.

„Cóż, — niema jeszcze listu?” dopytywała się natarczywie.
„Jakoś niema” odrzekł Dyduś niepewnym głosem. Kłamstwo go dławiło, bo kłamać nie

umiał, a tu trzeba było z litości nad nieszczęśliwą.

„Co to jest?... co to jest?” lamentowała Tecia.
„Może gdzieindziej pojechał... listy chodzą za nim... może... czy ja wiem.”

Wywinął się, jak mógł, kontent, że mu się udało

— 60 —

zataić smutną prawdo. Układał sobie, że będzie w ten sposób przewlekał sprawę,

dopóki
będzie można. Ale nie na długo wystarczyła taka dymplomacya, bo w kilka dni

potem
napadła na niego Tecia z twarzą zagniewaną i wyrzutami.

„Dlaczego mnie pan zwodzisz?” spytała ostro. „Dlaczego pan nie mówisz prawdy?
Pfe, to

nieładnie oszukiwać. Me myślałam, że taki z pana „wywijacz.”
„Co?... z czem?... Jak?...” bąkał zmieszany Dyduś.

Nie udawaj pan. Wiem, że pan miałeś w tych dniach jakiś list zagraniczny.
Listonosz mi o

tem mówił. A! widzisz pan, że wiem o wszystkiem. Jeżeli pisał do pana, to pewno
w tym

liście musiała być karteczka do mnie, albo przynajmniej jakieś polecenie,
pozdrowienie.”

„No, był list, to prawda; ale w nim nic nie było o pani i dlatego nie
wspominałem...”

„To nieprawda. Pokaż mi pan ten list.”
„Nie mam go. Podarłem.”

„Znowu pan kłamiesz.”
„Ależ...”

„Nie wierzę panu ani słowa.”
„Dlaczegożbym miał...”

„O! ja wiem dobrze, że panu nasza miłość była zawsze solą w oku, że pan radbyś
był nas

poróżnić i rozłączyć, że odradzałeś Antosiowi.
„Ja?”

„Tak, pan, wiem o tem. On mi to sam mówił.”
Dyduś zaczął z całą sumiennością przypominać sobie, czy w istocie kiedy nie

powiedział
czegoś podobnego, ale nie mógł sobie przypomnieć. Zresztą, Tecia nie dała mu

— 61 -

wiele czasu na to, bo po krótkiej chwili, znowu natarczywie domagała się listu.

background image

„Oddaj mi go pan zaraz, jeżeli nie chcesz, żebym ci zrobiła awanturę” mówiła,

tupiąc
niecierpliwie nóżką o ziemię. Była usposobienia żywego, gwałtownego i zapalała

się łatwo,
jak wiechetek słomy. Buchnęła ogniem chwilowego gniewu tak mocno, że Dyduś z

przestrachu sięgnął coprędzej po list do kieszeni. Nim miał czas podać, wyrwała
mu go z ręki

i postąpiwszy o kilka schodów wyżej ku światłu, zaczęła go chciwie czytać; nie
doczytała go

jednak do końca, list wypadł jej z rąk, któremi zakryła twarz i wybuchnęła
głośnym,

spazmatycznym płaczem. Byłaby upadła, a może i spadła ze schodów, gdyby Dyduś
nie był ją

podtrzymał.
„O, podły! o, niegodziwy!” powtarzała, zanosząc się od płaczu i stając „on

śmiał to napisać.
Tak mi się odwzajemnił za moją miłość, za moje przywiązanie!” Dyduś uspokajał

ją, jak
mógł i umiał; ale umiał niewiele. Powtarzał tylko ciągle w kółko:

„Panno Teklo, daj pani pokój, nie rób sobie pani nic z tego” a następnie,
usłyszawszy kogoś,

idącego po schodach, dodał wystraszony: „Na miłość Boską, uspokój się pani.
Ktoś- idzie.”

Była to stara francuzka, która ujrzawszy młodą parę, przesunęła się dyskretnie
koło ściany,

udając niby, że ich nie widzi.
Dyduś miał arcypocieszną minę w tej chwili, przypomniał sobie dawniejsze jej

posądzenie i
bał się, ażeby teraz nie pomyślała sobie czegoś podobnego. Miał ochotę zatrzymać

ją i
wyjaśnić jej położenie, co tu robi; dlaczego panna Tecia płacze; ale zanim miał

czas zdecydo-

— 62 —

wać się na to, francuzka już była przy drzwiach swego mieszkania i wnet zniknęła

mu z
oczów.

Tecia nie widziała i nie słyszała przechodzącej, bo miała twarz ukrytą w
dłoniach i szlochała

ciągle, tyle tylko, że stała teraz o własnych siłach, z czego korzystając, Dyduś
chciał usunąć

się po cichu i już zabierał się do odejścia, gdy Tecia go zatrzymała.
„O! nie odchodź pan jeszcze” rzekła, spojrzawszy na niego oczami, pełnemi łez,

tak
błagalnie i czule, że mu się aż gorąco zrobiło. „Muszę pana przeprosić za moje

niesłuszne
posądzenie. Ale to on winien, ten nędznik. Zawsze mi przedstawiał pana jako

odludka,
nieużytego, nieprzyjaciela kobiet. Teraz widzę, że to było kłamstwo, jak

wszystko, co mówił.
Pan jesteś taki dobry, taki delikatny, szlachetny. Nie chciałeś mnie zmartwić i

dlatego nie
pokazywałeś mi tego listu. Prawda? O, to było bardzo szlachetne z pańskiej

strony, a ja nie
umiałam się na tem poznać. Daruj mi to, zapomnij, mój przyjacielu, mój

opiekunie.”
Mówiąc to, pochyliła głowę na jego piersi i tuląc się do niego, rozpłakała się

znowu. Jako
przyjacielowi i opiekunowi (bo uważał się już za takiego, skoro go tak nazwała)

nie wypadało
mu usuwać się, odtrącać jej od siebie. Stał więc cierpliwie, oglądając się tylko

z trwogą, żeby

background image

kto przypadkiem nie nadszedł i nie zobaczył go w tej pozycyi.

„Pan pewnie masz mnie za lekką i płochą” odezwała się po chwili Tecia „dlatego,
że się

zadawałam z tym niegodziwcem. Ale gdybyś pan wiedział, co on robił, aby mnie
skłonić do

tego, to miałbyś mnie za wytłomaczoną. Dotąd prosił, błagał, aż podszedł młodą,
niedoświadczoną.

— 63 —

Pokażę panu kiedy jego listy. Sam się pan przekonasz, jakich środków używał, jak
kusił mnie,

ażeby tylko dopiąć swego.”
Byłaby dłużej jeszcze mówiła, gdyby nie dwie jej najmłodsze siostry, które

wracając z
książkami ze szkoły, dziwnemi oczami oglądały Dydusia i Tecię, stojących tak

blizko siebie i
wcale nie kwapiły się z odejściem. Wobec tych nieproszonych a natrętnych

świadków, trzeba
było przer-wać rozmowę. Tecia pożegnała Dydaka, szepnąwszy mu przy podaniu ręki,

że
niezadługo da mu te listy, aby się przekonał o jej niewinności i odeszła z

siostrami do siebie.
„Czy to twój kochanek?” spytała ją jedna z nich ciekawie.

„Będziesz ty cicho, smarkulo jakaś. To ciebie tego w szkole uczą!” strofowała
ją Tecia.

„Profesorka nam takich rzeczy nie mówi, ale my wiemy dobrze, że panny, jak są
starsze, to

mają kochanków, a potem dzieci. A widzisz, że ja wiem wszystko.”
„Głupiaś!” rzekła Tecia, przecinając tem dalszą rozmowę i tłomaczenie się.

Młodym dziewczątkom jednak spotkanie to utkwiło w głowie i zazdrościły w duszy
siostrze,

że jest już w tych latach, i może mieć kochanka. Powtarzały to i w szkole i w
kamienicy

rówieśniczkom swoim z pewną dumą, że ich siostra ma już kochanka, a gdy spotkały
czasem

Dydusia na ulicy, pokazywały go innym palcami:
„O! widzicie, to ten.”

Od małych przeszło do starszych, do czego przyczyniła się też stara francuzica i
tak Dyduś,

mimo wiedzy i woli, uchodził w kamienicy za zdeklarowanego konku-

— 64 —

renta Teci. Miał już takie szczęście, że ile razy przystanął z nią gdzie, choćby

na malutką
chwilkę, zawsze musiał się znaleźć jakiś niepotrzebny świadek, który to widział

i rozgadywał
potem.

Antosia nikt nigdy nie posądzał o to, raz, że znano go, jako wietrznika,
którego na seryo brać

nie można było, a powtóre, że umiał urządzać daleko zręczniej spotkanie z Tecią
i uniknąć

oczów ludzkich. Dydusia zaś nigdy przedtem nie widziano z żadną kobietą, dlatego
schadzki

jego z Tecią, choć czysto przypadkowe, traktowano całkiem na seryo. Gadano sobie
o jego

romansie, jako o rzeczy dokonanej. Doszła nawet wiadomość o tem do ojca Teci.
Stary nie miał nic przeciwko temu. Mając siedem córek, nie drożył się bardzo i

radby był z
duszy, żeby choć jedna „spadła mu z etatu”. Kozpytał się tylko o konduitę

konkurenta, o jego

background image

fundusze, jak wiele czasu potrzebuje do ukończenia szkół, a zebrawszy

zadawalniające co do
tego szczegóły, nie mieszał się więcej w miłosne sprawy, zostawiając to córce w

zupełności.
Czasem tylko, gdy podchmielony wrócił do domu (ponieważ był wtedy

rozmowniejszy),
zapytywał córek:

„No, cóż ten wasz akademik, będzie się żenił, czy nie będzie?”
A gdy Tecia, na takie gadanie, wzruszała ramiona i mówiła:

„Co też tatkowi przychodzi do głowy, żeby się żenił taki, co jeszcze szkół nie
skończył?”

odpowiadał jej na to:
„Nikt nie wymaga od niego, żeby się żenił zaraz, ale niech przedemną, jako

przed ojcem,
wyspowiada się

— 65 —

ze swoich zamiarów, żebyśmy wiedzieli, czego się trzymać. Muszę ja z nim o tem
kiedy na

seryo pogadać.”
Tak mówił po pijanemu; ale po trzeźwemu nigdy nie zdobył się na to pogadanie na

seryo.
Czy Tecia uważała także Dydusia jako konkurenta, albo przynajmniej kandydata na

konkurenta, trudnoby było powiedzieć, bo nigdy nie dał jej powodu do takiego

mniemania.
Był dla niej nadzwyczaj grzeczny, usłużny i życzliwy, ale nigdy nie powiedział

nic takiego,
coby zdradzało miłość, choć mu się nieraz nadarzała sposobność do tego, bo Tecia

często
bardzo zaglądała do jego mieszkania i przesiadywała tam po godzinie i więcej.

Zaczęło się od
tego, że przyniosła mu najprzód owe listy i inne dokumenta, mające udowodnić jej

niewinność. Dlaczego właściwie chciała się koniecznie usprawiedliwić, na to sama

nie
umiałaby sobie odpowiedzieć, nie zdawała sobie z tego sprawy. Kobiła to

prawdopodobnie
przez wrodzoną każdemu chęć zdobycia sobie jak najlepszej opinii u ludzi. Dała

mu więc do
czytania listy, karteczki, drobne świstki, na których nazywał ją Antoś

najdroższą, prosił o
schadzkę, o pójście na spacer wieczorem, lub inne ustępstwo.

„Prosił mnie nieraz i tydzień i dłużej a nie dałam się uprosić” mówiła
Dydusiowi, aby

uwydatnić swoją skromność, wstrzemięźliwość i uczciwe, postępowanie. Opowiadała
mu

długo i szeroko, co się to działo, kiedy ośmielił się pierwszy raz ją pocałować,
jak ona

pogniewała się o to i nie chciała go wcale na oczy widzieć, jak przez cały
tydzień nie

wychodziła umyślnie z domu, żeby się z nim nie spotkać; jak karmelki, co jej
przysłał na

przeprosiny, wyrzuciła oknem i inne tym podobne bohaterskie czyny. Zwierzyła mu
się także,

że była

Tom XIII. Całe życie głupi. I. 5

— 66 —

background image

z Antosiem parę razy na reducie, ale nigdy sama, broń Boże, tylko zawsze z

koleżanką, choć
ten nędznik (była to już stereotypowa nazwa niewiernego kochanka w jej ustach)

zaklinał ją
na wszystkie świętości, żeby mu tej przykrości nie robiła i szła z nim sama. Raz

nawet
próbował ją spoić i fundował bez miary, to likier, to herbatę z rumem, to wino,

aby potem
mógł ją zabrać do fiakra z reduty; ale że ona ma mocną głowę i może wiele

znieść, więc mu
się to nie udało.

Dyduś słuchał tych zwierzeń cierpliwie i z wielką pobłażliwością. Czasem
wprawdzie

zdawało mu się, że panna Tecia nie powinna była zrobić tego lub owego, pozwolić
na to, co

ona pozwala, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno, z obawy, żeby się nie
obraziła taką

uwagą. Zresztą, nie był pewny, czy miał słuszność. Nigdy nie był panną, nie mógł
więc

wiedzieć, co pannie przystoi, co wypada robić, a co nie. Dlatego też, kiedy
Tecia, w ferworze

opowiadania, zapytywała go obcesowo:
„No, powiedz pan, czy druga na mojem miejscu zrobiłaby coś podobnego, umiałaby

tak
opierać się pokusom ?”

Dyduś nie śmiał zaprzeczyć i potakując, podziwiał siłę jej charakteru i
uczciwości, a jeżeli w

opowiadaniach jej było coś takiego, co raziło jego skromność i wyobrażenie o
przyzwoitości,

to winę całą przypisywał tylko Antosiowi, a Tecię uważał za ofiarę jego
przewrotności i

litował się nad nią.
To współczucie, jakie jej okazywał, zbliżyło ich do siebie. Tecia widocznie

bardzo
potrzebowała pociechy, bo z każdem smutkiem szła do niego wygadać się, a potem

tak jej to
w zwyczaj weszło, że choć nie miała żadnego zmartwienia, szła do niego i wizyty

jej stawały
się coraz

— 67 —

częstsze. Powód zawsze się znalazł: to potrzebowała, żeby jej przerysował na
płótnie wzorek

do haftu, to prosiła o przepisanie jakiej ładnej modlitwy do książki od
nabożeństwa, lub

wierszy, to dawała mu różne sprawunki do miasta, albo przychodziła radzić go się
o co, lub

coś pożyczyć. Z początku, zwykle przedmiotem jej rozmów był ów „nędznik", o
czembądż

zaczęła, zawsze jakoś zeszła w rozmowie na „tego nędznika” i wyrzekała na niego,
że ją

zdradził, że jej świat zawiązał, etc.; powoli jakoś zeszedł „nędznik” na drugi
plan, pomijano

go pogardliwem milczeniem, a jeżeli czasem wspomniała, to tylko dla uwydatnienia
różnicy

między nim a Dydusiem, który był, jak mówiła, w porównaniu z tamtym, jak niebo
do ziemi.

Dyduś rumienił się, słysząc takie pochwały swojej mizernej osoby. Obecność
panny w jego

mieszkaniu żenowała go niesłychanie i sprawiała więcej zakłopotania, niż
przyjemności,

tembardziej, że częste wizyty Teci zabierały mu dużo czasu, przez co zaniedbał

background image

się trochę w

naukach. Za delikatny jednak był, aby jej to dać poznać, tyle tylko, że czasem
był

roztargniony, niespokojny, co jednak Tecia przypisywała jego nieśmiałość do
kobiet i

nieokrzesaniu. Ta nieśmiałość Dydusia spoufaliła ją i czyniła swobodną; w
mieszkaniu jego

czuła się jak u siebie. Nawet siostry jej bez ceremonii wpadały po nią i nie
gorszyły się wcale,

że przesiadywała u niego. Nie należał on bowiem w ich oczach do takich
kawalerów, z

którymi trzebaby zachowywać pewne ceremonie. Dyduś, osobą swoją i zachowaniem
się,

budził w nich ten rodzaj zaufania, który nie kompromituje kobiety, ale jest
wielce

ubliżającym dla mężczyzny, gdy go takiem zaufaniem

5*
— 68 —

obdarzają. Najmłodsze siostry Teci nazywały go miedzy sobą Fujarkowskim, a ta

nazwa
tłomaczyła najlepiej, jak dalece nie uważały go za mężczyznę i nie przywiązywały

z tego
powodu żadnej wagi do częstych wizyt Teci w jego mieszkaniu.

Ale ojciec inne miał w tym względzie zdanie i gdy raz, wróciwszy wieczorem do
domu

trochę podchmielony (a wtedy bywał najgorszy), dowiedział się, że Tecia jest u
akademika,

wpadł w pasyę niesłychaną i porwawszy się z kąta, poszedł tam, odgrażając się i
klnąc

piorunami, dyabłami...
Tecia siedziała właśnie przy biurku i przypatrywała się z zajęciem, jak Dyduś,

na rogu
batystowej chusteczki, rysował dla niej ozdobny monogram. Gdy usłyszała groźny

głos ojca
w sieni i kroki jego, zbliżające się do mieszkania akademika, przestraszyła się

i w pierwszej
chwili, nie wiedząc co robić, bezwiednie prawie zawołała: „Zamknij pan drzwi!”

Dyduś bez namysłu, machinalnie, spełnił jej wolę. Był to, jak wnet spostrzegli
się,

najniewłaściwszy sposób, bo zamknięte drzwi pogorszyły tylko ich położenie wobec
ojca, a

nie wstrzymały go wcale od dalszych kroków. Owszem, z większą jeszcze
natarczywością

dobijać się zaczął, odgrażając, że drzwi wywali, jeżeli nie otworzą. Hałas, jaki
robił przy tem,

wywołał ciekawych z sąsiednich mieszkań. Sprawa stała się głośną; Tecia była
wobec

wszystkich skompromitowaną. Rozumiał to dobrze Dyduś, choć zresztą był bardzo
niedomyślnym; rozumiała i Tecia, że się znalazła w położeniu bardzo krytycznem;

ale oboje,
nie widząc na razie żadnego innego ratunku, postanowili, po krótkiej, szeptanej

naradzie, nie
odzywać

— 69 —

się i nie otwierać, w nadziei, że ojciec uwierzy w ich nieobecność i w końcu
odejdzie sobie.

Ale nadzieja ta ich zawiodła, bo ojciec nie dał się złudzić milczeniem i
doprowadzony do

ostateczności, posłał stróża po ślusarza i policye. Nie można było dłużej

background image

zwlekać i Tecia,

zdeterminowana na wszystko, kazała Dydusiowi drzwi otworzyć.
Otworzył i usunął się pod ścianę, jak winowajca, przed ojcem Teci, który,

stanąwszy w
otwartych naoścież drzwiach, z groźną miną, podpartemi bokami i nabuńczuczony,

zawołał:
„To tak?... To to tak robią porządni ludzie — akademicy? Czy pan wiesz, czem to

pachnie?
To, panie, kryminał za taką kompromitacyę obywatelskiej córki!”

Byłby Bóg wie jak długo perorował w ten sposób nad biednym Dydusiem, bo tem,
oszołomiony gradem najrozmaitszych przezwisk i wyrzutów, które na niego spadały

z
wymownych ust pana Skowronka, zapomniał całkiem języka w gębie i nie próbował

się
nawet usprawiedliwiać i gdyby nie Tecia, która, wystąpiwszy naprzód, odezwała

się do ojca:
„E, mój ojcze, nie ma o co robić takich awantur. I cóż znowu tak wielkiego, że

przyszłam do
pana Dydaka po interesie. Przecież to nie żaden obcy.”

„A cóż on ci to brat, albo swat?”
„Brat nie jest, ale może być czemś więcej, jak się ze mną ożeni.”

Pan Skowronek spojrzał na Dydusia i czekał na potwierdzenie tego, a niemogąc się
doczekać,

zaklął z niecierpliwości i rzekł:
„Jakto? pan chcesz się żenić, a ja, ojciec, nic o

- 70 -

tem nie wiem?... Cóż to za moda?... Gdzież to pana uczono starać się w ten
sposób o pannę...

hę!”
Dydakowi ani przez głowę nie przeszła nigdy myśl żenienia się, widząc jednak, że

to był
jedyny sposób ocalenia panny i siebie, zaczął bąkać:

„Tak... rzeczywiście... miałem zamiar...”
„A czemuś się pan nie oświadczył po formie, jak na uczciwego człowieka

przystało?”
„Pan Dydak nie miał śmiałości” odezwała się Tecia, tłómacząc go.

„A bałamucić cię miał śmiałość i ciągnąć do siebie” wybuchnął ojciec, uderzając
kijem w

podłogę. „Jeżeli ma uczciwe zamiary, to czemu nie przyszedł do mnie, ja nikomu
drzwi przed

nosem nie zamykam, ale na żadne schadzki po za domem nie pozwalam... rozumiesz
pan! bo

to nieprzyzwoite i źle się skończyć może. Wolno panu bywać w domu i starać się o
pannę, bo

dziewczyna od tego, żeby zamąż poszła i w domu jej wiecznie marynować nie będę,
ale na

pokątne schadzki nie pozwalam."
Powiedział mu jeszcze sporą porcyę morałów, a potem, nagadawszy się już do

woli, zabrał
Tecię i wyszedł, zostawiając Dydaka odurzonego, ogłupiałego tem, co się stało.

Został, ni
ztąd, ni zowąd, narzeczonym. Spadło to na niego tak niespodziewanie, że nie mógł

jeszcze
oswoić się z tą myślą, uwierzyć temu. To tylko wiedział jasno, że cofnąć się już

niewypada;
tyle ludzi było świadkami t ej sceny, że ani myśleć o cofnięciu się; uczciwość

nie pozwalała
na to i wzgląd na Tecię, która, byłaby skompromitowaną i narażoną na obmowy.

Z drugiej jednak strony, widział niepodobieństwo, poprostu niemożność żenienia
się; bo

przecież jeszcze nie

background image


- 71 -

miał nic, ani posady, ani egzaminów, ani takich dochodów, z którychby mógł żonę

utrzymać.
To go niepokoiło, nie widział sposobu pogodzenia obowiązków sumienia (bo za

rzecz
sumienia uważał teraz małżeństwo z Tecią) z obecnem położeniem swojem. Uspokoiła

go
nieco w tym względzie stara francuzka, bo gdy raz spotkali się w sieni, zaczęła

mu
winszować panny i dopytywać się ciekawie, kiedy ślub będzie, a on z całą

naiwnością
wyspowiadał się przed nią ze swemi skrupułami, zaczęła go burczeć za takie

obawy.
„A cóż to pan żeni z biedna panienka?” mówiła mu. „To pan zapomniał, co ona

kamieniczna
panna? Jak ne będzie, to ojciec będzie dać. I co tu bać?”

To wyjaśnienie uspokoiło nieco Dydusia. Nie liczył on nigdy na posag panny; ale
zawsze

zapewnienie, że w razie nieszczęścia jakiego, Tecia będzie miała zabezpieczoną
przyszłość

majątkiem ojca, dodało mu odwagi do małżeństwa.
Stosując się więc do życzenia ojca, zaczął bywać w ich domu w charakterze

starającego się o
córkę. Przyjęto go tam jako już dobrego znajomego — i od pierwszej prawie chwili

Dyduś, w
towarzystwie Teci i jej sióstr, uczuł się jakby w rodzinnem kółku. Siostry

spoufaliły się z nim
odrazu i mówiły mu „ty”. Posługiwały się nim bez ceremonii, obarczały

sprawunkami, gdy
wychodził do miasta; kazały mu odprowadzać się wieczorami na tańce, do

przyjaciółek,
kupować, bilety do teatru, którego były wielkiemi zwolenniczkami i tysiączne

inne robić
przysługi. Najmłodsze, napierały się od niego cukierków, zabawek i kwiatów.

Spełniał ich
zachcenia z chęcią, sprawiało mu to wielkie zadowolnienie, gdy

- 72 —

mógł im zrobić jaką przyjemność, a poufałość ich ośmielała go do nich. Pierwszy
to raz

dopiero w życiu kosztował przyjemności rodzinnego pożycia, wiedział, że jest
komuś na coś

potrzebny, a to przeświadczenie czyniło go niezmiernie szczęśliwym.
Wprawdzie te przyjemności kosztowłay go dosyć i wyczerpywały jego małe

oszczędności i
dochody, a domowe szczęście mącił nieraz papa w sposób niebardzo przyjemny, gdy

wrócił
do domu pijany jak nieboskie stworzenie i robił awantury, przyczem się nieraz i

Dydusiowi
gorzkie słowo dostało; ale też za to, gdy był trzeźwym, wynagradzał mu to,

nazywając go
głośno swoim „kochanym zięciem” i respektując jego tytuł akademika.

W święto i w niedzielę, kiedy cały kondunkt panieński wyprowadzał pan Skowronek

uroczyście na sumę do kościoła Panny Maryi, dawał Dydusiowi pozwolenie
prowadzenia się

z Tecią pod rękę. Uważał to za wielką łaskę, której jednak Dyduś nie umiał
ocenić należycie,

bo był tem więcej zakłopotany, niż uszczęśliwiony. Szedł między ludźmi,

background image

snującymi się po

rynku, jak przez rózgi, nie śmiejąc oczów podnieść. Za to Tecia, oparta na jego
ramieniu,

dumna z charakteru narzeczonej, rzucała śmiałe spojrzenia na przechodzących,
szczególniej

na młodych mężczyzn, kolegów Dydusia, którzy jej się z ciekawością
przypatrywali. Ci,

widząc nieśmiałego i głupiego Dydusia w towarzystwie przystojnej panny, stawali
zdziwieni,

oglądali się niedyskretnie, nie mogąc sobie wytłomaczyć, zkąd on mógł przyjść do
takiej

znajomości. A gdy się jeszcze dowiedzieli, że to narzeczona i do tego
kamieniczna panna,

zaczęli mu zazdrościć tego szczęścia i mówili między sobą:


— 73 —

„Ktoby się spodziewał, że ten głupi Dyduś będzie miał taki rozum".

Niedługo jednak trwało to dobre mniemanie o Dydusiu. Któryś z kolegów, znający
bliżej

rodzinę panny, objaśnił ich, że panna, choć niby kamieniczna, właściwie nie
będzie miała nic,

bo kamieniczka obdłużona, a do tego przypada w podziale na siedem głów, nie
licząc papy,

nałogowego pijaka, który sam na siebie niemało potrzebował. Po takiem
wyjaśnieniu, zaczęto

inaczej zapatrywać się na małżeństwo Dydusia i dziwiono się, że się dał zaplątać
w takie

stosunki.
„Trzeba być” mówiono „takim głupcem, jak on, żeby się zdecydować na coś

podobnego”.
Nawet piękna twarzyczka Teci nie wpłynęła na złagodzenie sądu, owszem, uważano

ją jako
okoliczność obciążającą, pogarszającą stan rzeczy, bo, mówiono, żona z taką

twarzyczką i z
takiemi zalotnemi oczami, gotowa Dydusiowi prędko przyprawić rogi i spłatać

jakiego figla.
„Głupi Dyduś, ubrał się niepotrzebnie w to małżeństwo.”

Takie było zdanie kolegów. Byłoby ono nierównie gorsze jeszcze, gdyby byli
wiedzieli to, o

czem Dyduś także nie wiedział, a o czem dowiedział się dopiero od starej
francuzki. Przyszła

ona do niego jednego dnia z bardzo poważną miną rządzić mu, żeby się pośpieszył
ze ślubem,

jeżeli nie chce, aby mu ludzie pannę na języki nie wzięli. Głupi Dyduś nie
domyślał się z

początku o co tu właściwie chodziło i zaczął francuzce tłomaczyć wiele potrzeba
czasu na

ustne egzamina, a wiele na piśmienne, jak długo trwa, zanim przyjdzie odpowiedź
z Rady

szkolnej, na podanie o posadę, i t. d., i t. d. — aż

— 74 —

zniecierpliwiona tą jego gadaniną, zmuszona była prawie jak łopatą wyłożyć mu

rzecz całą,
że Tecia nie może tak długo czekać, bo w krotce spodziewa się zostać matką. Jest

to rzecz tak
widoczna, że jej już nie sposób ukryć przed ludźmi i dlatego należy się śpieszyć

ze ślubem.
Można sobie wyobrazić zdziwienie i przestrach Dydusia, gdy usłyszał taką

nowinę.

background image

Jakkolwiek miano go za głupiego, miał jednak natyle rozumu, aby wiedzieć, że on

tu był
Bogu ducha winien i że cudzą winę chciano złożyć na jego barki. To go oburzyło i

dlatego
odpowiedział szorstko francuzce:

„A mnie co do tego? Ja temu nic nie winien.”
„Tak, wy wszyscy niewinna!” zawołała rozirytowana tą odpowiedzią. „Męszyzna

niewinna,
tylko biedna panienka zawsze winna. Ne c'est pas? Zrobił panienkę nieszęśliwą, a

teraz umyć
ręce od wszystkiego... i „ja newinien”, to łatwo gadać, ale to nieuczciwie,

nieładnie. Jak se
zrobiło źle, to trzeba naprawicz... comprenez-vous?...”

„To tam nie ja” obstawał uparcie przy swojem Dyduś, co francuzkę jeszcze więcej

podrażniło, że mu ledwie do oczów nie skakała, zarzucając wyrzutami.
„A kto bałamucił panienka... hę?... A kogo ja widzieć na schodach, na

korydarzach?... Kto
całował, kto szeptał?... A!... a teraz: ja nic nie wie, nic nie zna. Umije ręki

od wszyskiego, a
biedny panienki niech czerpi. O! to je negodziwoszcz, to je hańba, robicz soś

podobnego,
wysta-wiacz panienka na wstyd. A wiesz pan, co ojciec będzie robić, jak se

dowie? On taki
furiat, taki awanturnik, on córkę zabić, pana zabić, albo do sąd skarżyć i

bodzie publiczny
skandal! To niech se pan namyśla dobrze,

- 75 -

coby do tego nie przyszło, bo będzie wstyd i dla pańska osoba.”
Z pogróżką tą opuściła jego mieszkanie, zostawiając go przestraszonego tem nie

na żarty.
Widział z rozpaczą, że wszystkie pozory świadczyły przeciw niemu, że w oczach

ludzkich
uchodził rzeczywiście za kochanka Teci, podczas gdy o Antku nikt prawie, oprócz

niej i jego
nie wiedział. Jeżeliby przyszło na drogę sądową, wszyscy mogliby z czystem

sumieniem
świadczyć przeciw niemu. Ale, bądź co bądź, postanowił bronić się do upadłego,

choćby mu
przyszło skompromitować Tecię odsłonięciem całej prawdy, bo go oburzyło, jej

postępowanie. Przyzwyczajony zawsze mówić prawdę, nie mógł jej darować tego, że
zataiła

przed nim swój błąd i zaplątała go w takie przykre położenie. Uważał to za
niegodziwość, za

podstęp i dlatego postanowił być bez litości. Postanowił jej unikać, zamknąć
przed nią drzwi,

gdyby chciała wejść do jego mieszkania, a gdyby odważyła się zaczepić go, miał
jej palnąć

perorę, do której się przygotowywał, chodząc dużemi krokami po pokoju i robiąc
przytem

tragiczne gęsta.
„Powiem jej” mówił sobie „że między nami wszystko zerwane, że nie chcę jej znać

więcej” i
inno tym podobne powtarzał sobie frazesy, któremi chciał ją ukarać i odepchnąć

od siebie.
Wprawdzie przykro mu było, gdy sobie pomyślał, że będzie sam, że to życie

rodzinne, w
którem tak zasmakował, ustanie, że panna, do której się przywiązał prawdziwie,

stanie się dla
niego obcą, ale wolał przecierpieć to, zadać gwałt sercu, niż postąpić wbrew

honorowi i

background image

uczciwości, bo nieuczciwem i niehonorowem wydawało mu się żenić z nią po tem, co

się o
niej dowiedział.

- 76 -

I byłby wytrwał może w tem postanowieniu i zerwał stanowczo z Tecia, gdyby się
była

ośmieliła przyjść do niego, jak zwykle, z wesołą, trochę lekceważącą minką, z
zalotnym

uśmiechem, ale ona, dowiedziawszy się od francuzki o jej rozmowie z Dydusiem,
przyszła do

niego, jak pokutująca Magdalena i rzuciła mu się do nóg z prośbą, wołając
rozdzierającym

głosem:
„Ratuj mnie od hańby, bo ja nie przeżyję tego wstydu, zabiję się, utopię,

otruję.”
Dyduś na taką scenę nie był przygotowany; jej skrucha i rozpacz rozbroiły go

zupełnie, cały
rynsztunek argumentów, któremi spodziewał się przygnieść ją do ziemi i

upokorzyć, roztopił
się jak wosk pod wrażeniem litości, jaka go ogarnęła, gdy ją zobaczył u nóg

swoich.
.Potrzebował całej mocy ducha, aby się nie schylić ku niej, nie podnieść i nie

uspokajać. Silił
się na obojętność i zimną krew, a tymczasem zbierał rozproszone myśli i szukał w

głowie
słów, jakiemiby mógł do niej przemówić. Na razie nic lepszego nie znalazł, jak:

„Wstydź się panna... to... to było bardzo nieuczciwie.”
Nie próbowała się bronić.

„Ja wiem” mówiła, płacząc „że jestem nikczemna, występna, ale ja byłam głupia,
niedoświadczona a ten nikczemnik skorzystał z tego i uczynił mnie

nieszczęśliwą.”
„Dlaczego panna kryłaś się z tem przedemną, nie powiedziałaś prawdy?”

„Alboż ci nie mówiłam nieraz, że ten nikczemnik zawiódł moje zaufanie, podszedł
mnie

niegodnie. Trudno mi było mówić wyraźniej. Przecież to nie można bez
zarumienienia się i

wstydu opowiadać mężczyźnie takich rzeczy. Ja byłam pewną, żeś się domyślił”


— 77 —

To usprawiedliwienie zmieniło całkiem zapatrywanie Dydusia. Teraz czuł się

winnym, że był
tak niedomyślnym. Nie ona więc go podeszła, ale on w błąd ją wprowadził, a choć

to zrobił
mimowiednie, zawsze jednak wina była po jego strome. Oburzenie, jakiem był

przejęty
względem niej, coraz bardziej malało. Nie myślał jednak wcale zrzec się

pierwotnych
postanowień swoich i dlatego rzekł:

„Po tem wszystkiem, nie możesz panna przecież wymagać, abym się żenił.”
„Nie mam żadnego prawa do tego” rzekła z pokorą. „Ja cię błagam tylko, żebyś

mnie ratował
od hańby, ukrył przed okiem ludzkiem, osłonił swoją opieką, bo inaczej zginę

marnie.”
Na to nie miał już Dyduś żadnego zarzutu. Więc zrzekała się sama małżeństwa,

czuła się
niegodną zostać jego żoną. Większego upokorzenia nie mógł przecież wymagać, a

odmawiać
jej pomocy byłoby srogością, brakiem serca, a na to Dyduś nie mógł się zdobyć.

Przyrzekł jej,

background image

że zrobi wszystko, co będzie potrzeba, aby ją zasłonić przed gniewem ojca i

oszczędzić
wstydu. W jaki sposób mógł to zrobić, sam nie wiedział; ale dopomogła mu w tym

względzie
francuzka. Doradziła mu, że jeżeli nie ma krewnych, do którychby mógł wysłać na

czas jakiś
Tecię, to nie pozostaje nic innego, jak nająć na wsi u jakiej kobiety stancye i

tam ją umieścić
a przed światem i ojcem udać, że pojechała do familii swojego narzeczonego.

Plan ten udał się wyśmienicie. Skowronek nie dopytywał się bardzo, gdzie, do
kogo jego

córka się udaje; wystarczyło mu objaśnienie, że do krewnych narzeczonego i o
więcej nie

dopytywał się, kontent, że choć jedna

— 78 -

córka na jakiś czas zejdzie mu z karku. Siostry zaś, szczególniej starsze, może

domyślały się
istotnej przyczyny wyjazdu, ale im nie wypadło zdradzać się z tem i dlatego

udawały, że nie
wiedzą o niczem. Teci wyjazd przeto i ukrycie się przed ludźmi przyszło dosyć

łatwo.
Umieszczono ją w blizkości miasta, a o miejscu jej schronienia nikt nie

wiedział, tylko stara
francuzka i Dyduś, który ją od czasu do czasu odwiedział, bo go usilnie o to

prosiła. W
samotności i odosobnieniu był on dla niej upragnionym gościem. Z utęsknieniem

oczekiwała
jego przybycia, wychodziła nieraz naprzeciw niego, mimo osłabienia i witała tak

czule, z taką
miłością rzucała mu się na szyję, całowała po rękach, mówiła: jakiś ty dobry,

jakiś ty
poczciwy, że wśród tych objawów uczucia, serce poczciwego Dydusia topniało, niby

wosk.
Sekretne wycieczki na wieś do Teci miały dla niego coraz więcej uroku, tak stały

się potrzebą
dla niego, że ani słoty, ani biota, nie zdołały wstrzymać go od bywania u niej.

Co-dzień
musiał być w mieście, bo obowiązki nauczycielskie wymagały tam jego bytności, a

zaniedbywać ich nie mógł, gdyż stanowiły utrzymanie dla niego, a co więcej,
dawały mu

możność zaspakajania wszystkich potrzeb Teci. Ale też, skoro tylko odbył się z
lekcyami,

wnet pędził za miasto. Lżej mu było i swobodniej, gdy się ujrzał na otwartej
przestrzeni,

wśród zieloności, gdy przechodził przez lipową aleję, pełną cienia i świergotu
ptactwa, gdy

się zanurzał między falujące łany zboża, za któremi często ukazywała się
błękitna parasolka

Teci. Wychowany w mieście, nie miał on prawie całkiem tych przyjemności, jakie
daje wieś,

teraz dopiero zakosztował ich i dlatego piękności natury, z jej osobą, zlały się
w duszy jego

- 79 -

w jedno pojęcie. Nie mógł sobie pomyśleć jednego bez drugiego. W tych
krajobrazach

sielankowych, była ona koniecznym sztafażem, w różnych pozycyach: to siedząca na
miedzy

z bławatkami i makami, rozsypanemi na kolanach, z których wiła girlandy i

background image

bukiety, to

przechadzająca się z nim pod rękę po lesie i słuchająca kukania kukułki, z
czego* robiła sobie

różne wróżby, to leżąca podczas ciepłych wieczorów z głową opartą na jego
piersiach, lub

kolanach, zapatrzona w tarczę księżyca, wysuwającą się z za wzgórza i słuchającą
tiochania

słowików w poblizkich zaroślach. Gdy zaś wiatr i burza zapędziły ich do domu, a
grzmoty

wstrząsały powietrze, ona wtedy, wystraszona, tuliła się do niego, za każdem
błyśnięciem i

trzaskiem piorunu, ściskała go silniej i zamykając oczy, kryła twarz na jego
piersiach, a on,

choć sam niebardzo odważny, udawał przy niej zucha, uspakajał, trzymając spocone
jej

rączyny w swojej dłoni, dumny z tego, że stanowi dla niej podporę, obronę,
opieko. Bo miał

przy tem wszystkiem to złudzenie, że był dla niej niczem więcej, tylko
opiekunem. Był nawet

do tego stopnia głupi, że samego siebie nie rozumiał i miłość a raczej
przywiązanie, które

cicho, powoli, jak roślina, zapuszczało coraz głębiej korzenie w jego serce,
uważał jedynie za

opiekuńczą troskliwość.
Czy Tecia takie samo miała zdanie, czy uważała go także li tylko za opiekuna i

nie rościła
sobie żadnych pretensyj więcej do niego? Może nie, ale nigdy mu wyraźnie tego

nie dała
uczuć. Jako kobieta, lepiej wiedziała, jakie uczucia wzbudziła w sercu Dydusia,

niż on sam,
nie dała mu jednak poznać, że wie o tem. Zachowywała się wobec niego tak, jak

tylko
najczulsza, najlepsza żona,

— 80 —

lub kochanka, być może; ale nie nazywała go inaczej, tylko mój opiekunie, mój
przyjacielu, a

czasem, dla odmiany, bratem. Kiedy się zbliżała krytyczna chwila, mówiła mu ze
łzami, że

ma smutne przeczucie, iż umrze i prosiła go, całując po rękach, aby był ojcem i
opiekunem tej

dzieciny, którą samą zostawi na świecie. Dydusiowi, gdy to słyszał, krajało się
serce z bólu;

uspakajał ją i pocieszał, jak mógł i dawał jej uroczyste przyrzeczenia, że w
żadnym razie nie

opuści, ani jej, ani dziecka. Dopiero teraz, gdy zachodziła obawa, że ją stracić
może, poznał,

jak bardzo przywiązał się do niej, jak potrzebną mu była do życia. Gdy przyszła
nareszcie

najgorsza chwila, nie odchodził prawie od jej łóżka, cierpiał z nią razem, jakby
był mężem jej

a ojcem tej dzieciny, która przyjść miała na świat. Dlatego też nic dziwnego, że
akuszerka,

widząc go takim, przyszła mu po wszystkiem powinszować, że powinien się cieszyć,
bo się

syn urodził.
Dyduś rzeczywiście się cieszył, płakał nawet z radości i wzruszenia, gdy

zobaczył, że Tecia
już cierpieć przestała i uśmiechała się rozkosznie do niego, widząc, jak całował

dziecinę,
spowitą w pieluszki. Wyciągnęła do niego obnażoną rękę i przyciągnąwszy do

siebie,

background image

pocałowała blademi ustami i cichym głosem spytała:

„Będziesz go kochał?”
„I jego i ciebie... oboje... was oboje... przysięgam ci!” mówił wzruszonym

głosem.
W tej uroczystej chwili, zrobił sobie w duszy najmocniejsze postanowienie, że

Teci i dziecka
nie opuści aż do śmierci. Żenić się wprawdzie nie mógł jeszcze; ale miał wielką

nadzieję, że
po roku, będzie mógł najniezawodniej to małżeństwo doprowadzić do skutku. Ów

hrabia

— 81 —

bowiem, u którego, w zastępstwie Antka, dawał lekcye, przyrzekł mu, że jeżeli

syna
przygotuje należycie do egzaminu dojrzałości, to da mu takie wynagrodzenie,

które
zabezpieczy jego przyszłość. Na tych słowach hrabiego budował Dyduś swoje

nadzieje.
Ułożyli się więc z Tecią, że po paru tygodniach, skoro będzie już miała wracać

do ojca,
dziecko zostawią u mamki na wsi, że Dyduś będzie pamiętał o niem i będzie dawał

wiadomość matce, że od czasu do czasu oboje będą je odwiedzać. Po roku zaś, jak
tylko

Dyduś pozdaje egzamina, a hrabicz otrzyma świadectwo dojrzałości, pobiorą się
niezwłocznie; on postara się o posadę gdzieś na prowincyi i zabiorą wtedy

dziecinę ze sobą.
Taki plan ułożyli we dwoje i rozumie się w sekrecie przed ludźmi. Szczęściem to

było dla
Dydusia, że żaden z kolegów nie wiedział o tern, bo z pewnością byliby go

wyśmiali i
powiedzieli:

„Oj, głupi Dydusiu!”

Tom XIII. Całe życie głupi. I. 6
IV.

Pokusy.

Tak tedy wydatki Dydusia powiększyły się o jedna rubrykę, którą zatytułował:

utrzymanie
dzieciny. Kosztowało go to niemało, bo baba, u której dziecko zostawione było na

wychowanie, zmiarkowawszy miękkie usposobienie Dydusia i widząc, jak mu zależało

na
ukryciu dziecka, wyzyskiwała go z tego powodu, stawiając coraz to inne żądania.

Dyduś
płacił a płacił, zaspakajał, jak mógł, chciwość baby, byle tylko czuwała

troskliwie nad
dzieckiem.

Na szczęście, dochody jego w tym czasie się zwiększyły. Hrabia bowiem
nastręczył mu

wcale korzystną lekcye. Był dla niego szczególnie łaskaw i zdawał się zajmować
jego losem.

Z początku i hrabina także zaszczycała go swojemi względami, mianowicie w ten
sposób, że

dawała mu do przepisywania różne okólniki, listy członków, odezwy stowarzyszeń
pobożnych i dobroczynnych, do których należała, powierzała mu do załatwienia

swoje
gospodarskie interesa, gdy jednak Dyduś raz zaniósł pieniądze na zakupienie

wotywy nie do
Ojców Jezuitów, ale do innego kościoła, sądząc w naiwności swojej, że to

background image

- 83 -

wszystko jedno, a innym razem na listę osób, które miały pobierać wsparcie z
Towarzystwa

dobroczynności, wpisał rodzinę jakąś, wprawdzie bardzo biedną, ale
protestanckiego

wyznania, gdy nadto w obecności hrabiny ośmielił się raz nauczać młodego
hrabicza, że

wszyscy ludzie są sobie równi, hrabina, która była wielką arystokratką, oburzyła
się na to,

wypuściła go z swojej łaski i chciała nawet syna swego usunąć całkiem z pod
wpływu

człowieka z takiemi spaczonemi pojęciami i tylko hrabia sprzeciwił się temu,
przedstawiwszy

jej, że zmiana nauczyciela, teraz, przy końcu studyów, wpłynęłaby bardzo
niekorzystnie na

młodego hrabicza. Uważał on Dydusia jako zdolnego pedagoga i uparł się przy tem,
aby on

koniecznie dokończył edukacyi jego syna. Ten sam zapewne powód skłonił go do
polecenia

Dydusia w innem miejscu na nauczyciela.
„Będziesz pan miał” mówił „bardzo wdzięczne zadanie, gdyż osoba, którą pan masz

uczyć,
jest to kobieta, młoda wdowa, która życzyłaby sobie uzupełnić swoje wiadomości w

dziedzinie literatury, historyi, etc. Będzie to więc rodzaj konwersacyj,

pogadanek naukowych,
które panu więcej przyjemności sprawią, niż trudu.”

Hrabia łaskawość swoją tak daleko posunął, że sam pofatygował się i zawiózł
Dydusia do

mieszkania jego przyszłej uczennicy, dla której, jak mówił, ma pewne obowiązki i
jest

niejako jej opiekunem i doradcą.
Wdowa ta mieszkała na jednej z odleglejszych ulic, w dworku, otoczonym małym

ogródkiem.
Musiano oczekiwać tam już ich przybycia, bo zaledwie hrabia dotknął dzwonka przy

furtce,
wnet otworzyła ją jakaś schludnie ubrana pokojówka, z figlarnym uśmiechem na

twarzy i po-

6*
— 84 —

prowadziła ich na górę do saloniku, który wyglądał jak pieścidełko, bo cały

wysłany był
miękkim, puszystym dywanem, w różowe i niebieskie kwiaty na białem tle, miał

mebelki
nieduże, z misternie rzeźbionemi poręczami, aksamitnem, bladoniebieskiem

pokryciem, kilka
palm, filodendronów w wspaniałych wazonach i jakąś dziwnie wonną, upajającą

atmosferę,
która odurzyła Dydusia, nieprzyzwyczajonego do takich rozkosznych zapachów. Na

czarnym
stole, wykładanym masą perłową, leżało kilka książek i album w bogatej oprawie.

Rozmaitych innych sprzęcików, cacek i drobiazgów było tu tyle, że wśród tej
mnogości

przedmiotów, które wzrok uderzyły, Dyduś nie spostrzegł w pierwszej chwili
osoby,

siedzącej przy pianinie, a raczej wziął ją za jeden z alabastrowych posągów,
których kilka

stało w różnych stronach saloniku, bo była ubrana cała biało — i ręka, na której
była opartą, a

która z szerokiego rękawa do połowy się wychyliła, była również olśniewającej

background image

białości.

Dopiero czarne oczy, które spostrzegł skierowane na siebie z jakimś drwiącym
ironicznym

uśmiechem, przeko-konały go, że ma do czynienia z żywą osobą i zmieszał się, a w
tern

pomieszaniu ukłonił się jej tak niezgrabnie i komicznie, że dama owa wpadła w
szalony

śmiech, którego uspokoić nie mogła, pomimo, że hrabia, po za plecami Dydusia,
dawał jej

oczami oznaki niezadowolenia i surowem spojrzeniem usiłował skłonić ją do
powagi.

„To jest właśnie ten pan” rzekł „o którym pani wspomniałem."
„Proszę, niech panowie siadają” mówiła, śmiejąc się wciąż „i... i... nie

dziwcie się mojej
wesołości, ale Zosia opowiadała mi przed chwilą takie zabawne rzeczy, że, co


— 85 —

je sobie przypomnę, śmiać się muszę.” I znowu śmiech ja porwał.
Hrabia przygryzł wargi i nachmurzony siedział, czekając aż skończy. Dyduś

tymczasem
przekładał pod krzesłem prawą nogę na lewą, to znowu lewą na prawą, w rękach

obracał
kapelusz a z oczami miał największy kłopot, bo nie wiedział, gdzie je podziać, w

którą stronę
zwrócić. Kręcił się i pocił, a twarz miał rozpaloną rumieńcem zawstydzenia.

Hrabia usiłował znowu zawiązać rozmowę. Tym razem udało mu się lepiej, bo wesoła

wdówka, czy pod wpływem jego poważnej miny, czy też z litości nad Dydusiem,
który

siedział jak na mękach, przestała się śmiać i usiłowała poważnie słuchać tego,
co mówił

hrabia. A mówił o lekcyach, które brać miała; proponował jej, które godziny
byłyby

najlepsze, w których dniach Dydak ma czas, czego ja będzie uczył, i t. d. Mówił
sam jeden

prawie za wszystkich; przez ten czas i Dydak oswoił się z widokiem uczennicy i
ona nieco

spoważniała i uspokoiła się.
Po ułożeniu rozkładu godzin, nastąpiła przerwa w rozmowie. Umyślnie zrobił ją

hrabia, aby
dać do poznania Dydusiowi, że już jest niepotrzebny i może odejść sobie. Ale on

się wcale
tego nie domyślił, owszem, zdawało mu się, że popełniłby wielką niedelikatność,

odchodząc.
Siedział więc kamieniem. Wyglądał tak pociesznie w tej swojej naiwnej

niedomyślności, że
pani domu znowu kurczowo poczęły drgać alabastrowe policzki, gotując się do

nowego
wybuchu śmiechu. Spostrzegł to hrabia i nie chcąc dopuścić do tego, wstał, jakby

zabierając
się do

— 86 —

wyjścia i rzekł do Dydysia, który wstał także za jego przykładem:
„Więc tedy rzecz skończona. Co zaś do dnia rozpoczęcia lekcyj, to pana

zawiadomię po
porozumieniu się z panią. Żegnam pana, panie Dydak.”

To było wyraźne i Dydak zrozumiał nareszcie, że mu wyjść należy. Ukłonił się
równie

niezgrabnie, jak poprzednio i wyszedł.

background image

Ledwie się drzwi za nim zamknęły, dama znowu głośnym wybuchnęła śmiechem.

„Adelciu! daj pokój, jakże można” upominał ją hrabia.
„Daj mi pokój, ja muszę wyśmiać się, bo mnie to zadusiłoby, rozsadziło... cha,

cha, a
gdzieżeś ty wyszukał takiego oryginała, figura taka zabawna, że tylko na parawan

przylepić.”
„Ale człowiek uczony, chodząca encyklopedya, będziesz miała z nim prawdziwą

przyjemność.”
„I chciałbyś może, żeby...”

„Nie narzucam ci nikogo. Poznaj, przypatrz się, zostawiam ci do woli. Powiem
tylko, że to

wielkiej uczciwości człowiek, a że trochę... jakby tu powiedzieć...”
„Nie żenuj się, powiedz po prostu głupiec i niedołęga, bo na to wygląda.”

„To może i wygodniej dla ciebie. W każdym razie, niezadługo będzie miał
stanowisko.

Profesor... to brzmi poważnie.”
W czasie, kiedy tak omawiano złe i dobre strony Dydusia, on, wyrwawszy się z

domu
wdowy, pędził uradowany do Teci, aby się z nią podzielić tą wesołą nowiną, że

dostał nową
lekcyę.

— 87 —

„Będzie można” mówił do niej „odkładać teraz co miesiąc do kasy oszczędności po
kilka

reńskich. Po roku, uzbiera się z tego spora sumka. Będzie bodaj na pierwsze
potrzeby.”

Każda myśl jego, każdy krok, skierowane teraz były ku tej przyszłości, która mu
się

uśmiechała i do której chciałby co prędzej się dostać.
W trzy dni potem, rozpoczął lekcye z wdową.

Oryginalnie one się odbywały. Pani Adela nie zadawała sobie trudu siadać przy
stoliku.

Wydawało jej się to bardzo po studencku takie siedzenie vis-a-vis swego
nauczyciela, a może

też nie dowierzała sobie, czyby, spojrzawszy na jego pocieszną minę, mogła
powstrzymać się

od śmiechu. Więc słuchała go, leżąc na otomance, zapatrzona w sufit, w kłęby
dymu z

papierosa, który trzymała z wielkim wdziękiem w delikatnych paluszkach. Czy go
słuchała,

czy rozumiała, trudno było odgadnąć z jej twarzy i zachowania się. Czasem, wśród
jego

wykładu, nuciła sobie półgłosem jaką wesołą aryjkę, a gdy on, przez wrodzoną
delikatność,

przestawał mówić, aby jej nie przeszkadzać, odzywała się:
„Mów pan dalej, nie rób sobie nic z tego, ja i tak słyszę wszystko.

I on mówił. Z początku, robiło mu to pewną dystrakcyę, ale z czasem, oswoił się
z tego

rodzaju wykładem i nawet czuł się swobodniejszym, że nie widział jej twarzy i
oczów, które

go tak mieszały. Popuszczał wtedy cugle myślom swoim i stawał się wymowniejszy,
śmielszy, bo zdawało mu się, że jest sam, że mówi tylko dla siebie. Nieraz, gdy

przedmiot
wykładu porwał go, głos jego, zwykle cichy, stawał się dźwięcznym, metalicznym,

wyrazy

- 88 —

płynęły mu z ust z siłą i dosadnościa, tak że Adela zdziwiona, podnosiła się

napół z otomanki,

background image

aby się przekonać, czy to ten sam człowiek mówi, którego słyszała nieraz

jąkającego się i
plączącego w wymowie, jakby miał język spętany.

Wykłady odbywały się bez żadnego systemu; były to raczej gawędki dowolne o tern
i owem.

Tak bowiem życzył sobie hrabia.
„Zapóżno już” mówił Dydusiowi „aby kobieta, która przeszła dwudziestkę,

zaczynała
systematycznie edukacyę od początków. Idzie tylko o to, aby w łatwy sposób

zdobyła sobie
jak najwięcej wiadomości. Gdyby miała więcej cierpliwości, mogłaby ich nabyć

czytaniem
bodaj encyklopedyi, ale że nie ma do tego ani chęci, ani cierpliwości, więc pan

będziesz dla
niej żywą encyklopedyą. Mów jej o czem ci się podoba, do czego jesteś chwilowo

najlepiej
usposobiony, co w danej chwili jest na czasie, czy to z dziedziny nowych odkryć,

wynalazków, czy nawet z polityki, bo się i tem czasem zajmuje. Mów pan i czytaj,

zawsze w
jej umyśle coś z tego pozostanie, bo ma pamięć niezłą i wyobraźnię żywą, tylko,

że
zaniedbano kształcić ją w dzieciństwie.”

Stosując się więc do tego polecenia, Dyduś mówił jej jednego dnia o wędrówkach
ludów,

drugiego dnia czytał jej jakiś poemacik i dawał do tego odpowiednie wyjaśnienia,
to znowu

tłomaczył jej prawa fizyki, lub zjawiska meteorów i gwiazd spadających. Niekiedy
znowu

ona sama zapytywała go o coś, czego nie zrozumiała przy czytaniu książki, lub
gazety, żądała

od niego wyjaśnień, albo też wyznaczała mu temat do wykładu, mówiąc rozkazującym

tonem:


— 89 —

„Mów mi pan dziś o tem, co się w ziemi kryje; albo... opowiedz mi pan jaka

ciekawą i
zajmującą podróż.”

Czasem, gdy rzecz była dla niej mniej zajmującą, przerywała mu bez ceremonii i
kazała sobie

opowiadać co innego.
Słuchała go zwykle leżąc, z oczami zamkniętemi, albo zapatrzonemi w sufit.

Czasem ręce
zakładała za głowę, robiąc z nich rodzaj wezgłowia, czasami przesuwała weneckie

paciorki,
bawiąc się niemi, to znowu puszczała w górę kółka z dymu cygaretkowego. Zdawało

się, że
go nie słuchała, że nie uważa a jednak, gdy Dyduś ożywił się w wykładzie, lub

opowiadał jej
coś zajmującego, podnosiła wtedy głowę i oparta na łokciu, wpatrywała się w

mówiącego
przenikliwie, głęboko, a rozchylone jej usta wyglądały tak, jakby pochłaniały,

wciągały w
siebie jego słowa.

Po jednej takiej lekcyi, rzekła do hrabiego, gdy przyszedł ją odwiedzić:
„Wiesz ty, ten twój protegowany facet, to wcale niegłupi człowiek.”

„A widzisz?" rzekł hrabia zadowolniony. „Co tam u niego w głowie wiadomości! O
co go

zapytasz, wszystko wie, o wszystkiem mówić umie. Kiedy on miał czas nauczyć się
tego

wszystkiego?

background image

„Jest pracowity, bardzo pracowity i pilny. Mój Adaś bardzo wiele od niego

skorzystał.”
Odtąd pani Adela słuchała wykładów Dydusia więcej siedząc, niż leżąc. Siadywała

zwykle na
otomance z nogami zwiniętemi pod siebie, po turecku, a głowę przechyloną,

opierała o
dywan, wiszący na ścianie. Gdy jej przytem przyszła fantazya okręcić bujne

sploty czarnych

— 90 —

włosów jakim szalem, w kształcie turbana, wyglądała jak odaliska w haremie.

Czasem, gdy
była ciekawa zobaczyć jakie miasto na mapie, lub jaką rycinę, objaśniającą

fizyczne
eksperymenta, wstawała ze swego tronu, czyli otomanki i siadała bliżej Dydusia,

przy stoliku,
nachylając się z nim razem nad mapą, tak że włosy jej szmerały go po twarzy i

ciepły oddech
czuł na zarumienionych mocno policzkach. Niekiedy znowu siadała za nim i

oparłszy się bez
ceremonii na jego ramieniu jedną rękę, drugą przewracała kartki ilustracyj,

które trzymał. Ta
poufałość żenowała go i wprawiała w niemałe zakłopotanie, nie miał jednak odwagi

usunąć
się, z obawy, żeby mu tego nie poczytano za nieprzyzwoitość. Gdy wychodził z jej

mieszkania po takich lekcyach, był nieraz tak spocony jakby z gorącej łaźni

dostał się na
świeże powietrze.

Adelę bawiła ta nieśmiałość nauczyciela i może właśnie dla rozrywki dość często
pozwalała

sobie na podobną z nim poufałość. Ze śmiechem opowiadała to potem hrabiemu.
„Żebyś wiedział” mówiła mu „jaką on pocieszną ma minę wtedy, to satysfakcya

patrzeć. On
chyba nigdy nie musiał znać z bliska żadnej kobiety.”

„Zdaje się.”
„Więc są jeszcze takie oryginały na świecie?”

„Zdaje się, że są.”
„Wieleż on lat mieć może?”

„Wygląda na dwadzieścia kilka.”
„Ale w zachowaniu się jeszcze dzieciak, okropny dzieciak. I wiesz co, że on nie

taki brzydki,
jak mi się z początku wydawał. Przypatrzywszy mu się bliżej, to nawet wcale

regularne ma
rysy. Gdyby go tak okrzesać


- 91 —

troche, wystroić, możnaby zrobić z niego wcale przyzwoitego mężczyznę.”
„A widzisz? I do tego profesor, to także coś znaczy.” „Czy on już ma posadę?"

„Nie jeszcze; ale już jest po egzaminie i niezadługo nim będzie. Widzę z tego
wszystkiego,

że ci się podoba... i gotowaś się namyśleć.”
„Zobaczę jeszcze... muszę go lepiej wypróbować. A może on tylko udaje, przyczaił

się, a
potem dopiero pokaże rożki.”

„Nie sądzę, aby miał tyle sprytu i przebiegłości. O ile go poznałem, a
obserwuję go trochę, to

natura prosta, szczera. Trochę może głupi, ale poczciwy.”
Pani Adela, w zamyśleniu, bawiła się krawatką hrabiego, siedząc na jego

kolanach i zdawała

background image

się wahać, namyślać.

„Czy mówiłeś już z nim w tej materyi?” spytała po chwili.
„Nie wie jeszcze o niczem.”

„To nie mów mu, aż... aż dobrze rozważę. Mamy przecież czas na to.”
Namyślała się widocznie dość długo, gdyż dopiero w parę miesięcy potem, hrabia

jednego
dnia poprosił Dydusia po lekcyi, jaką ten miał z synem jego, do swego gabinetu

na cygaro.
Zrobił to dla formy tylko, bo Dyduś nie palił wcale i hrabia wiedział dobrze o

tem, choć może
na razie zapomniał. Gdzież mógł pamiętać o takiej drobnostce i do tego,

odnoszącej się do tak
nieznaczącej figury, jaką był nauczyciel. Zaczął jednak od poczęstowania go

cygarem, a gdy
Dyduś podziękował i przeprosił, że nie pali, zadał mu kilka pytań o syna, czy

już

— 92 —

jest dostatecznie przygotowany do egzaminu, kiedy się ten odbędzie i t. d. Z

kolei, zapytał go
o postępy jego uczennicy, rozgadał się o jej zdolnościach, a wśród tej rozmowy,

niby
nawiasowo, od niechcenia, wtrącił:

„Czy wiesz pan, że się jej bardzo podobałeś?”
Dyduś ukłonił się zarumieniony, dziękując za te słowa, które uważał jako rodzaj

pochwały.
„Ale to bardzo... bardzo” powtórzył hrabia i patrzał przy tern na Dydusia tak,

jakby pragnął,
żeby mu z oczów dalszy ciąg wyczytał. Dyduś jednak niedomyślny, spuścił tylko

skromnie
oczy, nie przypuszczał bowiem nic innego, tylko, że się podobał pani Adeli, jako

niezły
nauczyciel. Hrabia zaś myślał, że milczy przez nieśmiałość i dlatego, aby go

ośmielić,
poklepał go poufale po ramieniu i rzekł z życzliwością:

„No, teraz od pana zależy skorzystać z tego. Wdówka ma wcale ładny kapitalik...
zrobiłbyś

pan los.”
„Niby w jaki sposób?”

„No ożenić się, to przecież jasne” rzekł hrabia zniecierpliwiony i wstawszy,
przechadzać się

zaczął po pokoju”.
„Panie hrabio, ja… jabym nie mógł.”

„Brak panu śmiałości. Ja panu pomogę i oświadczę się za pana. No, zgoda?”
„Panie hrabio, tyle łaski; ale ja, pomimo to, nie mógłbym.”

„Więc nie przypadła panu do gustu pani Adela?” spytał go hrabia drwiąco.
„Ale owszem, bardzo.”

„Ten dom, w którym mieszka, to jej własność, a prócz tego, kilkanaście tysięcy
gotówki.”


- 93 -

„Tylko, że ja... ja mam już narzeczoną.”
„Bogatszą?”

„Nie, owszem biedna panienka, nie ma nic, a przynajmniej niewiele.” „I mimo to,
wolisz pan

ją, jak Adel... jak panią Adelę?”
Dyduś spuścił oczy i milczał.

„Musi być piękniejsza?”
„I to nie”.

Hrabia spojrzał na Dydusia przenikliwie, jakby go chciał nawskróś przeszyć tym

background image

wzrokiem i

zobaczyć jego tajne myśli.
„Może” odezwał się po chwili „może panu co nagadali o pani Adeli."

„A! uchowaj Boże.”
„No, więc w taki sposób nie pojmuję pańskiego wahania, dlaczego przenosisz

tamtą nad tę.”
„Bo jesteśmy już niby po słowie.”

„Słowo nie ślub, cofnąć się można.”
„Panie hrabio, ja sobie przysiągłem, to tyle znaczy, co ślub.”

„Ha, jeżeli tak, to nie mówmy o tem więcej” i skierował rozmowę na inny
przedmiot. Widać

jednak było z jego twarzy, że był w wysokim stopniu zirytowany i niezadowolniony
z takiego

obrotu rzeczy i niezadługo skończył rozmowę z Dydusiem.
Więcej jeszcze rozirytowaną była wdówka, gdy jej hrabia przyniósł tę wiadomość.

Była
pewną, że na jedno skinienie, do nóg jej się rzuci i będzie dziękować za tę

łaskę i namyślała
się, czy warto skinąć, a kiedy wreszcie zdecydowała się, pokazało się, że to on

nie chciał

— 94 —

„I powiedziałeś mu, że mam mająteczek.”

„Wszystko, wszystko...”
„To chyba mu ktoś coś nagadał” mówiła, chodząc żywo po pokoju i szarpiąc

chusteczkę,
którą miała w ręku „to nie może być nic innego".

„Ależ zaręczam ci, że nie.”
„Więc jakiż powód tego drożenia się... taki niedołęga, niezgraba i droży

się...”
„Bo ma już narzeczoną.”

„Kogo?”
„Jakąś szwaczkę, czy tam coś.”

„I dla niej odrzuca taką partyę. Nie, to trudno uwierzyć. Muszę się sama
przekonać. Przyślij

go tu do mnie jutro wieczorem. Pogadam z nim sama.
Hrabia uczynił zadość jej życzeniu i na drugi dzień o zmroku, Dyduś stawił się

w mieszkaniu
pięknej wdówki.

Jakich sposobów używała, aby go skłonić do porzucenia narzeczonej, co między
niemi zaszło

tego wieczora, to zostało tajemnicą, bo konferencya odbywała się, przy
zamkniętych

drzwiach i bez świadków. To tylko widziano a mianowicie widziała pokojówka pani
Adeli, że

gdy wychodził od niej, był jak pijany; idąc przez ogród do furtki zataczał sio
po ścieżce.

Gdy następnego dnia hrabia przyszedł dowiedzieć się o skutku usiłowań pięknej
Palili i spytał

ją ciekawie:
„No, cóż?”

Machnęła pogardliwie ręką i rzekła:
„Ten twój pan Dydak, to musi być głupiec koronny.”

„Cóż zrobił?”
„Nie warto o tom mówić, dość, że głupi... okropnie głupi !”


— 95 —

Heroizm, z jakim Dyduś bronił się przeciw pokusom pięknej wdówki, był tem
większy,

tembardziej zasługujący na uznanie, że Tecia w tym czasie wcale a wcale nie

background image

okazywała mu

takiej miłości, jak na wsi. Tam, był on jeden, dlatego też nie dziw, że był dla
niej wszystkiem;

w mieście zaś, miała więcej rozrywek i dlatego mniej na niego zważała, mniej był
jej

potrzebny. Do tego jeszcze zaczął bywać w ich domu jakiś zegarmistrz, człowiek
dosyć

gładki i przystojny. Poznał się z Tecią na zabawie tańcującej, odprowadził ją do
domu, a

potem przychodził dosyć często, towarzyszył pannie na spacery, nosił karmelki,-
parę razy

przysłał kwiaty przez chłopca i miał wszystkie pozory starającego się, a że
przytem

wspomniał nawiasowo, przy zdarzonej okazyi, że myśli o otwarciu sklepu na
siebie, więc

panna, zważywszy na szali swojej praktyczności kwaliflkacye jednego i drugiego
konkurenta,

osądziła, że Dydak ani się porównać nie da z zegarmistrzem, bo ten ostatni był i

przystojniejszy i zgrabniejszy i wymowniejszy, więcej światowy, elegancki, no i
będzie miał

wkrótce sklep własny. Taka pozycya towarzyska więcej znaczyła w jej oczach, niż
tytuł pani

profesorowej, jakim ją mógł obdarzyć Dyduś. Pewną przeszkodę w tych jej
zamysłach

stanowiło dziecko — ono łączyło ją ściślejszym węzłem z Dydusiem, uspakajało ją
jednak to,

że miała przyrzeczenie, więcej nawet jak przyrzeczenie, bo przysięgę jego, że
dziecka nie

opuści, a wierzyła tak w uczciwość Dydusia, czego zresztą miała ciągłe dowody,
że była

przekonaną, iż dotrzyma tego, co obiecał i co bądź się stanie, będzie o niem
pamiętał. Z tego

powodu, nie zerwała z nim stanowczo, raz dlatego, że zegarmistrz nie oświadczył
jej jeszcze

wyraźnie swoich za-

— 96 —

miarów, a powtóre, na przypadek, gdyby do tego doszło, chciała zapewnić sobie

przynajmniej
przyjaźń i życzliwość Dydusia. Zdawało jej się, że w ostatecznym razie i tem się

zadowolni,
nie posądzała go bowiem o zbyt wielką miłość dla siebie, a przypuszczenie to

głównie
opierała na tem, że nie był nic a nic zazdrosnym o zegarmistrza. Gdyby była

znała go lepiej, a
raczej mogła lepiej odczuć i zrozumieć jego naturę cichą, ale głęboką i nawskróś

uczciwą,
byłaby może pojęła, że jeżeli nie był zazdrosny, to tylko dlatego, że jej

zanadto ufał i nie
przypuszczał ani na chwilę, aby mogła cofnąć dane słowo i pomyśleć o zerwaniu.

Spokojnie
więc i z pobłażliwością patrzał na umizgi i nadskakiwania zegarmistrza, na

zbyteczną
uprzejmość Teci dla niego i niewięcej się tem niepokoił, jak gdyby np. widział

ją w objęciach
tancerza na balu. Uważał to za rodzaj rozrywki, zabawki chwilowej i zachowywał

się wobec
tego, jak mąż, który ufa swojej żonie. Okoliczności złożyły się tak szczęśliwie,

że
łatwowierność jego nie doznała zawodu, bo ów pan zegarmistrz, zwąchawszy zdaje

się lepiej

background image

finansowe interesa rodziny Skowronków, wywinął kominka i nie pokazał się więcej

a Dyduś
pozostał nadal w charakterze narzeczonego. Pozostał nim, pomimo różnych namów i

gadań,
któremi chciano go odciągnąć od Teci. I tak np., jednego dnia przyszła do niego

jakaś, wcale
przyzwoicie wyglądająca żydówka, niby z losami saskiej i hamburskiej loteryi, a

właściwie
dlatego, aby go przez życzliwość ostrzedz, żeby się nie dał złapać, bo Skowronek

w długach
po uszy i panna nie będzie miała nic, ani grosza posagu, ani nawet wyprawy

jakiej takiej.
Dyduś, jakkolwiek zaniepokoił się nieco tą wiadomością, był jednak więcej

jeszcze zdzi-

— 97 —

wiony, zkąd obcej jakiejś kobiecie przyszła śmiałość zajmować się nim i mówić mu

takie
rzeczy i odważył się wypowiedzieć jej to głośno:

„Kto panią upoważnił do tego?” spytał.
„Co panią to obchodzić może? pani mnie ani znasz, ani ja pani.”

„Aj waj, żeby ja miała tyle tysząców, wiele ja roków znam pana... kiedy to
jeszcze był mały

Dydusz... taki berbecz. Wiele ja to nahandlowałam się z matką pańską, to na
starzyznę, to na

nowe towary, a co ja jej nastręczałam kundmanów, bo to buła, z przeproszeniem
honoru

pańskiego, choć praczka, ale bardzo dobra i pracowita kobitę. Pan musiał mnie
przecie nieraz

widzieć u niej... pan nie pamięta Małki Schmajdlerki... ?”
Dyduś wcale sobie jej nie przypomniał, ale wspomnienie żydówki, że znała jego

matkę, że
miała z nią interesa, usposobiło go dla niej życzliwiej. Tak mu mało zostało

pamiątek z
dziecinnych lat, że każda, bodaj taka, była mu miłą. Zamiast więc wyrzucić

żydówkę za
drzwi, jak miał z początku zamiar, (którego jednak przez zbyteczną delikatność

nie byłby
może zdołał wykonać), poprosił ją siedzieć.

„Więc pani znałaś moją matkę?” spytał wzruszonym głosem.
„Kogo Szmajdlerka nie znała” odezwała się z przechwałką, kiwając głową na

obydwie strony
— „ona handlowała z całym szwiatem.”

„Więc i ojca pani znała?”
„Jak zły szeląg...”

Ogień uderzył mu na twarz ze wzruszenia, gdy pomyślał, że ta żydówka będzie go
mogła

objaśnić, gdzie się znajdują teraz rodzice jego, czy żyją; ale nie wiedział,

Tom XIII. Całe życie głupi. I. 7

- 98 —

jak się o to zapytać, bo wstyd go było przyznać się, że nic o nich nie wiedział.

Po pewnych
wahaniach, zdecydował się zapytać, jak dawno nie widziała rodziców jego.

Pokazało się, że
wiedziała o nich tyle, co on, to jest, że wyjechali z Krakowa i że słuch o nich

zaginął.
Znajomość jednak rodziców ośmieliła żydówkę do większej poufałości z synem i

dlatego,

background image

przysunąwszy się do Dydusia, zaczęła mu perswadować:

„Ja panu mówię po starej znajomości, coby pan nie robił tego głupstwa, bo
panienka goła, jak

szwienty turecki.”
„Ja o posag nie stoję” rzekł z rezygnacyą Dyduś.

„Dlaczego pan nie masz stać, albo to pieniądz zła rzecz?”
„Sam zapracuję na nie, abym mógł wyżywić siebie i żonę.”

„A jak dzieci zaczną się sypać jedno po drugiem? Nie masz się pan czego
żenować, przecież

to nie sekret żaden, od tego małżeństwa, a że pan, chwała Bogu, zdrów i młody, a
ona także,

to jak Pan Bóg da, może być liczna konsolacya.”
„Da Pan Bóg dzieci, da i na dzieci” powiedział Dyduś, powtarzając na ślepo

znane
przysłowie, bo sam nie miał nigdy sposobności sprawdzić wiarogodności jego.

„No, to jest wielka prawda” rzekła nabożnie żydówka. „Ale co pan zrobi, jak pan
Skowronek

przepije tę resztę kamienicy i umrze, a potem cała rodzina panu się na głowę
zwali... to co

będzie? Sześć panien, to nie żarty... odziać, wyżywić, zamąż powydawać,
pilnować, żeby to

na psy nie zeszło, bo to nie takie panny, jak inne, coby chciały pracować. Im, z

przeproszeniem pańskiem,


— 99 —

pstro w głowie, tylko bawićby się to chciało, romansować z ładnymi kawalerami.

Albo ich to
nie znają w mieście? Albo to mało gadają o nich. Aj waj...! Pan by zamartwiał

się, zagryzał z
taką rodziną, a nicby nie poradził, bo pan jest delikatna osoba... Pana szkodaby

była, bardzo
wielka szkoda.”

Dyduś nie przerywał mówiącej, bo na seryo grożnem wydało się mu położenie jego
z tej

strony, z jakiej mu jej odsłoniła żydówka i przeląkł się tego, co go spotkać
mogło. Żydówka,

ośmielona jego milczeniem, mówiła dalej:
„Dla pana, toby trzeba osoby takiej, coby była i łagodna,” jak baranek, i

wykształcona i nie
była biedna. I ja znam jedna takie panienka, coby dziś poszła za pana, jak moim

dzieciom
szczęścia pragnę, bo una zna pana i pan szie jej bardzo podobałeś... Una mi

zawsze mówi:
„Ach, moja Małke, żeby ja takiego porządnego kawalera za męża dostała, to jabym

ci
niewiedzieć co z radoszczi zrobiała.” Niech pan nie myszli, że una tak mówi, co

una może
garbata, albo szlepa... Gott behiitte... bardzo przyjemne osobę... Pan sobie sam

może
przekonacz, bo una jest bardzo nabożne, to una codzień biwa w koszciele Panna

Marya...
jakbyś pan był ciekawy ją widzieć, to zawsze o dziesiątej...”

„Ależ, moja pani, ja wcale nie chcę jej widzieć” zaprotestował co żywo Dyduś,
nie chcąc być

posądzonym, że choć na chwilę zapomniał, że jest narzeczonym Teci.
„Dlaczego pan nie chce?... co to szkodzi?... Widzieć, to przecie nie grzech...”

„Ależ ja stanowczo nie chcę.”
„Co to panu szkodzi? Przecie to nic nie kosztuje. Kupić nie kupić... potargować

można.”

7*

background image

— 100 -

„Moja pani, skończmy już tę rozmowę” prosił Dyduś niby grzecznie, ale z oznaka

widocznej
niecierpliwości i powstał, aby ją tem prędzej skłonić do wyjścia.

Zrozumiała jego chęci i wstała także, przepraszając za najście domu, do czego,
jak mówiła,

skłoniła ją tylko dawna znajomość i dobre serce, zabierała się do wyjścia; ale
przy drzwiach

jeszcze go. upominała:
„Ja panu radzę, niech szie pan dobrze namyśla... panienka ma dziesięć tysiąców,

co rodzice
na rękę wypłacą zaraz przy ślubie, a po ich śmierci drugie tyle, a może i

więcej... Stara Małka
dobrze panu radzi, pan nie będzie tego żałował, że Małki posłucha.”

Dyduś się już nic nie odzywał, by nie przeciągać rozmowy, a nie mając odwagi

ręką, oczami
wskazywał drzwi żydówce i wypychał ją ze swego mieszkania, bo go oburzała

propozycya,
jaką śmiała mu zrobić. A jednak po jej odejściu, był mocno zafrasowany i

zamyślony. Me
myślał wcale o tej posażnej pannie, którą mu proponowano, bo uważał to za

niedorzeczny
pomysł głupiej żydówki; ale zaciężyła mu bardzo na sercu przepowiednia jej o

możliwej
śmierci pana Skowronka i o sześciu siostrach Teci, które mu wtedy mogły się

dostać w
spuściznie. Taka liczna rodzina przestraszała go, nie czuł się na siłach, aby ją

mógł wyżywić.
Myśl ta dokuczała mu tembardziej i prześladowała go, że nie mógł z nią wygadać

się przed
nikim — z Tecią bowiem nie wypadało mówić o tem, a zresztą nikt więcej z jego

znajomych
nie wiedział o jego małżeńskich zamiarach. Na szczęście, przyszła mu na myśl

francuzka i jej
zdecydował się zwierzyć ze swojem strapieniem. I dobrze zrobił, bo stara

francuzka umiała
go pocieszyć i wyperswadować mu te nierozsądne obawy.


— 101 —

Wytłomaczyła mu, że jeżeli siostry Teci dzisiaj pracują na siebie, to będą
umiały także

zapracować i po śmierci ojca, jeżeli przedtem zamąż nie powychodzą, co jest
więcej niż

prawdopodobne, bo panienki są i ładne i umieją się podobać. Co zaś do posagu
Teci, to

chociażby żadnego nie miała, on, jako mężczyzna, może przecież tyle zapracować,
żeby

siebie i żonę wyżywić i to jeszcze taką żonę, która go kocha aż do zapomnienia
się. Zburczała

go jeszcze w dodatku, że mając żywy dowód jej przywiązania, śmie jeszcze myśleć
o posagu.

„Jak ojciec będzie mieć” mówiła mu „to będzie dać, a nie, to dobre i to, co
mieszkania nie

trzeba będzie płacić i jeść będzie dać. To także tyle co posag. Nie?”
Argumenta francuzki były tak przekonywające dla niego, że nietylko się uspokoił

niemi
wielce, ale nawet zawstydził się wobec niej za swoje małoduszne obawy. Nie

myślał już o
tem więcej; starał się zapomnieć o tem, co mu żydówka mówiła o swej pannie

posażnej, choć

background image

nieraz, przechodząc koło kościoła Panny Maryi, miał wielką ochotę wejść do

środka i
zobaczyć tę pannę, nie dlatego, że posażna, lub żeby miał chęć żenienia się z

nią, broń Boże,
ale przez prostą ciekawość. Radby był poznać tę, której się tak podobał, jak

mówiła żydówka,
ale odpędzał od siebie te grzeszne pokusy, bo mu się zdawało, żeby to było

niejako
sprzeniewierzeniem się narzeczonej. Postępek taki wydawał się mu tem więcej

nieuczciwy, że
ślub jego z Tecią niezadługo już miał nastąpić. Egzamina bowiem już wszystkie

poskładał i o
posadę się podał, hrabicz także złożył egzamin dojrzałości i to z

wyszczególnieniem.
Wprawdzie hrabia nie wypłacił mu jeszcze owego obiecanego wynagrodzenia, które

mu
miało przy-

— 102 -

szłość zapewnić, dał mu tylko zwyczajną pensyę miesięczną, ale Dyduś spodziewał
się lada

dzień dostać to wynagrodzenie. Tymczasem wystarał się o potrzebne papiery, dał
na

zapowiedzi i umówił się z ojcem i Tecią o dzień ślubu. Z kupowaniem mebli i
urządzeniem

mieszkania wstrzymali się do czasu, w którym hrabia spełnił swoją obietnicę.
Że jednak mimo to miał dużo wydatków, bo i taksa egzaminacyjna wyrwała mu dosyć

pieniędzy z kieszeni i utrzymanie dziecka na wsi kosztowało i Dyduś do ślubu

musiał sobie
sprawić to i owo, więc trzeba było ostatecznie na wesele zaciągnąć pożyczkę, bo

pan
Skowronek objawił życzenie, aby ślub jego córki odbył się u Panny Maryi przed

wielkim
ołtarzem, jak przystało na obywatelską córkę i przy otwartych wielkich drzwiach.

Za taki ślub
wraz z oświetleniem całego kościoła, ksiądz wikary porachował mu 125 florenów, a

że
oprócz tego trzeba się było i gdzieindziej opłacać i bukiety kupić i muzykę

zamówić, bo
panna życzyła sobie koniecznie, aby wesele było z tańcami — więc zmuszony był

pożyczyć
na te potrzeby przynajmniej dwieście reńskich, i to od żyda, bo nigdzie indziej

nie mógł
znaleść kredytu. Żyd za tę grzeczność policzył sobie po dziesięć od sta na

miesiąc, że jednak
Dyduś miał nadzieję spłacić wcześniej niż przed miesącem, przeto dwadzieścia

reńskich
procentu nie wydawałoby mu się ostatecznie tak wielką sumą, gdyby nie to, że żyd

od razu z
góry potrącił sobie tę kwotę. Dostał więc do rąk zaledwie 180 florenów, a i z

tych jeszcze
parę reńskich musiał dać faktornego temu, co mu wierzyciela nastręczył. Po

zapłaceniu ślubu
z góry, bo tak sobie życzył ksiądz wikary, ogrodnika, kupców, etc, nie

— 103 —

zostało mu z całej sumy jak parę reńskich a i te wnet rozeszły się na drobne
wydatki, tak że w

dzień ślubu znalazł się biedny Dyduś bez grosza w kieszeni. Ale że bał się

background image

zostać bez

pieniędzy w chwili tak uroczystej, w której będzie zapewne ich potrzebował to na
to, to na

owo, przeto odważył się na krok niesłychanie ryzykowny, jak na niego, to jest
postanowił iść

do hrabiego i przypomnieć mu jego zobowiązanie.
Poszedł tam na parę godzin przed ślubem już we fraku i w białym krawacie, niby

zawiadomić
go o ślubie gdzie będzie, o której godzinie, zaprosić go, aby był łaskaw

pofatygować się a
przy tej sposobności dopiero miał mu wspomnieć o swoich kłopotach pieniężnych i

prosić,
aby na konto owego obiecanego wynagrodzenia wypłacił mu bodaj małą cząstkę.

Dużo potrzebował czasu, zanim wykrztusił z siebie tę prośbę, dobrze się przedtem
napocił i

naczerwienił, zdawało się, że się spali ze wstydu. Gdy skończył wreszcie, hrabia
popatrzył na

niego jak na waryata i rzekł:
„Alboż pan nie dostałeś wynagrodzenia? Wszak przed miesiącem otrzymałeś pan

całą
pensyę, choć się panu właściwie tylko za dwadzieścia dni należało. Czyś pan

zapomniał już o
tem?”

„Nie, nie zapomniałem, owszem, pamiętam...” bąkał
Dyduś.

„No więc, czegóż pan chcesz jeszcze?”
„Pan hrabia był łaskaw, oprócz tego, przyrzec mi,

że jeżeli Adaś zda egzamin dobrze, zape... zapewni mi
przy... przyszłość.”

„Alboż nie chciałem tego zrobić dla pana?” spytał
hrabia, wstając. „Żeniąc się z panią Adelą, byłbyś pan

— 104 —

dzisiaj już kamienicznym panem; ale skoro samochcąc podeptałeś lekkomyślnie
swoje

szczęście, to już tylko sobie samemu przypisz winę, żeś taki był nierozsądny.”
To rzekłszy, odwrócił się plecami do niego i bez pożegnania poszedł do dalszych

pokojów.
Gdyby Kraków zapadł się w tej chwili pod ziemię, nie byłoby to pewnie większego

wrażenia
zrobiło na Dydusiu, jak tych kilka słów hrabiego, wypowiedzianych chłodno,

spokojnie, które
zburzyły od razu wszystkie jego plany i nadzieje. Dyduś tak liczył na te

pieniądze, tak
wchodziły one w różne plany jego przyszłości, że gdy nagle zobaczył się ich

pozbawionym,
zdawało mu się, że wielka przepaść rozwarła się przed nim i zatamowała mu dalszą

drogę. Aż
mu się zimno zrobiło z przestrachu, gdy sobie przypomniał, ile to obowiązków

przyjął na
siebie — żona, dziecko, żyd, któremu trzeba będzie wkrótce zapłacić, różne

drobne a
nieprzewidziane wydatki weselne, poweselne, urządzenie mieszkania, utrzymanie

domu, a na
to wszystko nie miał już ani grosza. W głowie mu się mąciło, gdy myślał o tem.

Szedł jak
pijany przez Plantacye. Jak się tam znalazł, którędy zaszedł, kiedy wyszedł z

domu hrabiego,
nic nie wiedział, nic nie pamiętał. On tylko jedno widział, pytanie, które jak

widmo, stało mu
ciągle przed oczyma, szło za nim wszędzie jak natrętna mucha i szeptało do uszu:

co dalej? co

background image

robić? Męczył się nad odpowiedzią, nad sposobem wybrnięcia z tego położenia i

nie mógł go
znaleźć. Jak człowiek zapatrzony w jeden punkt świetlny, popada w rodzaj

sztucznego snu,
tak i on zapadł w jakieś bezmyślne odrętwienie, które chwilowo znieczuliło mu

nerwy i
uspokoiło. Szedł bezwiednie jak lunatyk naprzód, przed


— 105 —

siebie, nie myśląc nawet gdzie idzie i po co. Dopiero dzwonek, który zaklekotał
nagle na

szczycie jakiegoś kościoła, przypomniał mu, że to dziś jego ślub. Zadrżał, jakby
się miał

dopuścić jakiego zbrodniczego czynu. Bo też rzeczywiście zbrodnią mu się
wydawało, żenić

się w takich warunkach. Nie szło mu tu wcale o siebie, ale o tych, którzy z
zaufaniem oddali

swoje losy w jego ręce, a on był na tyle niesumienny, że przyjął na siebie te
obowiązki, nie

mając pewności, że będzie im mógł zadosyć uczynić. Gdyby przynajmniej miał już
posadę;

ale wiedział z doświadczenia innych, jak długo trzeba nieraz czekać na nią.
Wracając więc do

domu, powziął przez drogę postanowienie, że się musi rozmówić z Tecią,
powiedzieć jej całą

prawdę, żeby potem nie miała żalu do niego, że ją zawiódł, oszukał. Jedyną radą
wydawało

mu się: ślub odłożyć jeszcze na czas jakiś, i miał nadzieję, że Tecia zgodzi się
na to. Z tą

myślą szedł do domu. Czekano go tam widocznie z wielką niecierpliwością, bó
ledwie się

pokazał na schodach, wnet w gromadzie ludzi ciekawych, których pełno natłoczyło
się w

sieni, na schodach, odezwały się głosy; idzie, idzie, i głosy te szły jak hasła,
jak telegraficzne

znaki, z ust do ust, poprzedzając jego wejście do mieszkania Teci. Zastał tam
już cały orszak

weselny, wszystkie siostry Teci postrojone w różowe, białe i niebieskie sukienki
z bukietami

przy boku, kilku kawalerów, przeważnie kupczyków, we frakach i w czarnych
surdutach,

starą francuzkę w materyalnej cynamonowej sukni z siwemi loczkami, które się
trzęsły za

każdem poruszeniem około jej chudej twarzy, i kilku starszych mieszczan sąsiadów
i

znajomych pana Skowronka. Spostrzegł jednak, że wszyscy byli jakoś nie-

- 106 -

spokojni, wzburzeni, wszyscy patrzyli na niego dziwnie srogo i nieprzyjaźnie, z

oburzeniem,
a Tecia nie spojrzała nawet na niego, owszem odwróciła się w przeciwną stronę na

jego
widok, a że to było właśnie przy lustrze, więc mimo to mógł dostrzedz, że miała

oczy
zaczerwienione od płaczu i minę zadąsaną, obrażoną. Nim miał czas zapytać się,

co to
wszystko znaczy, wypadł z drugiego pokoju pan Skowronek z twarzą zaczerwienioną

do
siności prawie, jak indyk, z oczami zaiskrzonemi, i stając przed nim zuchwale, z

podpartemi

background image

bokami, zapytał groźnie:

„Mój panie, jak pan śmiesz robić coś podobnego?”
Dyduś wytrzeszczył na swego teścia zdziwione oczy i spytał z całą

dobrodusznością:
„Co takiego? O co to idzie?...”

„Tylko pan nie udawaj głupiego, bo my się znamy na takich sztukach."
„Ależ ja, słowo daję, że nic nie rozumiem...”

„Jak to pan nie rozumiesz. Toś pan nie wiedział, na którą godzinę ślub był
zamówiony?”

„No, na siódmą.”
„A pan sobie przychodzisz o ósmej i każesz nam wszystkim czekać jak durniom na

siebie.”
„Jak to, już ósma? Być nie może!” zawołał przerażony Dyduś, który wśród swoich

kłopotów
stracił był rachubę czasu i ani przypuszczał, że tak długo chodził po

plantacyach.
„Ósma za dziesięć minut” pospieszył z objaśnieniem jakiś elegancki kupczyk i

pokazał
Dydusiowi swój zegarek, przy czem miał sposobność pochwalić się przed

zgromadzeniem
złotą kopertą.

— 107 —

„To jest impertinant” mówiła francuzka, wywijając mu przed oczyma paliowemi
rękawiczkami, od których zalatywała silna woń benzyny.

„Taki wstyd robić obywatelskiej córce” dodał ojciec. „Żebym tak na Boga nie
uważał, tobym

nie pozwolił na to małżeństwo.”
„Ależ tato, ojcze” zaczęły na różne tony prosić córki, którym więcej chodziło

może o taniec
niż o ślub, i przelękły się na prawdę, że ich zabawa może ominąć. Więc nuż

prosić i
molestować ojca, a że pan Skowronek także się spostrzegł, iż się niepotrzebnie

wyrwał z
zakazem małżeństwa, bo wiedział z doświadczenia, jak trudno w tych czasach o

nowego
konkurenta, więc dał się jakoś uprosić i niby udobruchany, rzekł:

„No, idźże pan przeprosić za to swoją narzeczoną. Ona biedaczka najwięcej na
tem

ucierpiała.”
„A idźżeż pan” mówiły siostry oburzone do żywego ślamazarnością pana młodego i

popchnęły go prawie do Teci.
„A cóż też to za niezdara” szeptali sobie goście, wzruszając ramionami.

„Żadnej prezencyi, ani szyku” odezwał sio do panien jakiś fertyczny cukiernik,
ubrany

według najświeższej mody.
„I to ma być niby akademik. Boże!”

„I do tego profesor.”
„Belfer... oni wszyscy tacy, bez wychowania, bez form... U nas bywa ich kilku;

to... jak
honor kocham” i zaczął opowiadać dalej zniżonym głosem najbliżej stojącym

anegdotki na
ten temat, które musiały być zabawne,

— 108 —

bo towarzystwo głośnem od czasu do czasu wybuchało śmiechem.
Tymczasem Dyduś, oszołomiony tym niespodziewanym napadem zagniewanego ojca,

rozzłoszczonej francuzicy, zahukany przez nich, stracił zupełnie przytomność.
Ujrzawszy się

wobec zapłakanej Teci, nic wiedział co powiedzieć. Stał przed nią jak winowajca

background image

i zaledwie

zdobył się na usprawiedliwienie:
„Panno Teciu, jak dalibóg nie wiedziałem, że to tak późno.”

„Z tego widać, jak ja pana obchodzę, skoro mogłeś zapomnieć się w taki dzień.”
„Panno Teciu!...”

„O! ja panu tego nigdy nie daruję” rzekła przyciszonym, ale dobitnym głosem „za
ten wstyd,

na któryś mnie wystawił przed ludźmi.”
Chciała jeszcze coś mówić, gdy koło drzwi zrobił się ruch. Ktoś przyniósł

wiadomość od
księdza, że każe zamknąć kościół, jeżeli państwo młodzi dłużej bodą zwlekać. Na

gwałt więc
zaczęto się zbierać; zaroiło się w pokojach, zrobiło się zamieszanie, bo każdy

robił
poszukiwania swoich rzeczy. Tak wszyscy się spieszyli do wyjścia, że o mało

niezapomnieli
o błogosławieństwie. — Chciano nawet pominąć tę ceremonię dla braku czasu, ale

francuzka,
która Teci zastępowała miejsce matki i dumna była z tego charakteru, w którym

miała
wystąpić publicznie, nie darowała swego i przywołała młodych państwa, z

przesadną powagą
przed siebie, na przygotowaną poduszkę, na której uklękli do błogosławieństwa.

Podniosła z
wielkiem namaszczeniem nad ich głowami chude, kościste swe ręce, ubrane w

paliowe
rękawiczki, i od-

— 109 —

mówiła półgłosem jakąś modlitwę po francuzku, którą całe towarzystwo, nie
rozumiejąc

naturalnie ani słowa, w uroczystem wysłuchało milczeniu. Pan Skowronek zanadto
jeszcze

był wzburzony, aby mógł cośkolwiek mówić, zrobił tylko parę razy ręką w
powietrzu jakieś

zygzaki, co miało niby oznaczać krzyż; wziął kropidło z ręki służącej i
potrząsnął niem lekko

nad Tecią, a gdy przyszło mu kropić pana młodego, machnął tak gwałtownie, jakby
miał bić a

nie błogosławić.
Po załatwieniu tych formalności, rozeszli się wszyscy tłumnie ku drzwiom, bo

każdy chciał
się dostać prędzej do czekających na dole powozów. Wskutek tego powstał na

schodach taki
ścisk, że służąca, która niosła ogon za panną młodą, zaczęła w niebogłosy

krzyczeć, żeby
zrobiono wolne przejście, bo się ślubna suknia na nic podrze. Potrzeba było

dłuższego czasu,
zanim się wszyscy wydostali na ulicę i usadowili w powozach, a że powozów było

za mało i
każdy chciał się wygodnie umieścić, a pan młody przez delikatność wszystkim

miejsca
ustępował, przeto stało się, że na niego miejsca zabrakło i dopiero w kościele

spostrzeżono
jego nieobecność. Musiano tedy posłać po niego jednego z gości w powozie, który

go spotkał
na drodze idącego piechotą. Zabrał go z sobą do powozu, nie szczędząc mu przy

tem
dotkliwych uwag, że naraża na tyle nieprzyjemności swoją oblubienicę w dniu tak

uroczystym... Dyduś z pokorą przyjął napomnienie, uważając siebie za winnego
tych

wszystkich zamieszań i nieporządków przedślubnych. Miał zamiar w kościele

background image

przeprosić

Tecię za to, ale nie było czasu, bo drużki, które z niecierpliwością czekały
przy drzwiach na

jego przyjazd, porwały go z oznakami gniewu pod ręce i

- 110 -

prowadziły jak ofiarę przed ołtarz, wśród tłumu ciekawych... Teraz dopiero

przypomniał
sobie, że miał zamiar pogadać z Tecią o odroczeniu ślubu. Okoliczności złożyły

się tak
nieszczęśliwie, że nie mógł tego uczynić; szedł więc do ołtarza, jak na ścięcie,

blady,
wystraszony i z trwogą, myślący o tem, co potem będzie.

Ale gdy ukląkł przed ołtarzem, jaśniejącym w aureoli iskrzących się świateł,
gdy potężny

głos organów zahuczał w kościele, wstąpiła w niego jakoś odwaga, wydawało mu się

niepodobieństwem, aby wśród tylu osób życzliwych, które przyszły na ślub jego
(bo łudził się

głupi Dyduś, że życzliwość ich tu sprowadziła), mógł zginąć marnie. Zaczął się
modlić

gorąco ó siłę do pracy, o wytrwałość, o błogosławieństwo Boże, o pomyślność dla
tej rodziny,

z którą teraz łączył się na wieki.
Po tej modlitwie nabrał jeszcze więcej odwagi i ufności, to też gdy ksiądz w

asystencyi
kleryków stawił się przed ołtarzem w złocistej kapie i zapytał go uroczyście :

„Dydaku! masz wolną a nieprzymuszoną wolę tę oto Teklę, którą tu przed sobą
widzisz, za

małżonkę sobie pojąć?...” odpowiedział „mam”, tak głośno i z takim zapałem, że
wszyscy, nie

wyjmując panny młodej, z trudnością mogli powstrzymać się od śmiechu. Poczciwy
Dyduś

nie słyszał tego, cały wpatrzony i wsłuchany w księdza, z równem namaszczeniem
wygłosił

podniesionym głosem: „i ślubuję ci miłość, wiarę i uczciwość małżeńską, a iż cię
nie

opuszczę aż do śmierci.”


V.

Miodowe miesiące.

Miodowy miesiąc zaczął Dyduś od tego, że ponieważ na drugi dzień po ślubie nie
miał ani

grosza w kieszeni, a pieniędzy potrzeba mu było na to i owo, więc poszedł w
sekrecie do tego

żyda, u którego już zaciągnął był pożyczkę i dopożyczył jeszcze drugie dwieście
florenów

które otrzymał wprawdzie w całości, bez potrącenia procentu, ale musiał wystawić
weksel na

trzysta florenów, płatny za pół roku. Do tego czasu spodziewał się otrzymać już
posadę i na

konto tejże zaciągnął długi, a swoją drogą starał się usilnie o lekcye, chodził
do adwokatów i

literatów, prosząc się o przepisywanie aktów i manuskryptów, bo mu szło o to,
aby mieć jak

najwięcej dochodu na pokrycie wydatków, które go teraz czekały. Miał wprawdzie
nadzieję,

ugruntowaną na tem, co mu francuzka mówiła, że ojciec żony będzie mu pomagać,

background image

ale nie

śmiał sam upomnieć się o to. Najpilniejsze mu było dostać jakieś obszerniejsze
mieszkanie z

kuchnią, w któremby się z Tecią urządzić i zagospodarować mogli. Dotąd bowiem
mieszkał

jeszcze w swoim kawalerskim

— 112 —

pokoiku, a Tecia była, jak dawniej, z siostrami razem i widywał się z nią tylko

tyle, co przy
obiedzie, na który chodził do teścia więcej z własnego domysłu i chęci, bo go

nikt wyraźnie
nie zapraszał. Nakrywano dla niego dopiero wtedy, gdy przyszedł i jakby się go

nie
spodziewano wcale a gdy spóźnił się parę razy, nie pomyślał nikt o zostawieniu

mu obiadu.
To go żenowało i radby był dlatego samego mieć już własną kuchnię. Był pewny, że

Tecia
sama pomyśli o tem i urządzi mieszkanie, gdy jednak tydzień minął od wesela, a

stan rzeczy
się nie zmieniał, postanowił pogadać z żoną, tymbardziej, że już kilka osób

przychodziło
oglądać jego dotychczasowe mieszkanie i od nich dowiedział się dopiero, że było

ono do
wynajęcia, o czem się sam przekonał potem, z kartki przylepionej na bramie.

Sposobność do
tego była najlepsza, gdy Tecia przyszła jednego dnia do niego po pieniądze na

trzewiki.
Dyduś, dając je, odważył się niby nawiasowo ją zapytać:

„A cóż słychać z mieszkaniem?”
„Jakto co słychać?” spytała zdziwiona, jakby niedorzeczność jakąś powiedział.

„No, przecież czasby już był, żebyśmy mieszkali razem, jako małżeństwo.”
„I ty mnie się o to pytasz? Przecież to od ciebie zależy.”

„Jakto odemnie? Jabym rad jak najprędzej...”
„"Więc czemuż nie najmujesz mieszkania?”

„Jakto, ja?”
„No, a któż; przecież ja nie będę za tem chodzić.”

„Ale bo widzisz, francuzka mi mówiła...”
„Że co?...”


— 113 —

„Obiecywała, że będę miał tu, u was, mieszkanie...”
„A jakiemże prawem ona mogła obiecywać, czy to jej kamienica?”

„Mówiła, że ojciec da...”
„Ojciec?... A czy to on ma jakie mieszkania do rozdawania?”

„No, mając kamienicę...”
To cóż z tego, że ją ma?... Jeżeli ma, to nie na to, żeby mieszkania darmo

rozdawał, bo z
czegóż on sam żyć będzie, z czegoby żywił siostry, ubierał... cóż to mało ma

wydatków ?
Argumentem tym tak mu zagwoździła wszystkie plany, że nie wiedział, co

powiedzieć. W
duszy musiał przyznać, że miała słuszność, że ojciec jej ma dużo swoich wydatków

i nic im
pomódz nie może. Ale to przeświadczenie, nietylko go nie uspokajało, owszem,

powiększało
jego niepokój o przyszłość. Położenie stawało się coraz groźniejsze. Próbował

jej to
przedstawić.

„Bo widzisz” mówił, jąkając się „mieszkanie będzie nas dużo kosztować, a

background image

dochodów tak

wielkich niema...”
„No, a te pieniądze, co ci je miał dać hrabia?”

Dyduś nie miał jeszcze dotąd czasu, a może i odwagi, powiedzieć jej, jak to
hrabia rozumiał.

Teraz jednak trzeba było jej to powiedzieć koniecznie. Potrzebował dużo słów i
czasu, zanim

wykrztusił z siebie tę wiadomość. Tłomaczenie jego było tem więcej niejasne, że
przez

delikatność i pewną wstydliwość, nie śmiał jej wspomnieć o pani Adeli.
Poprzestał tylko na

wyjaśnieniu, że zaszło nieporozumienie, bo hrabia inaczej myślał, a on inaczej.
„To go trzeba skarżyć” rzekła energicznie Tecia

Tom XIII. Całe ź-ycie głupi. I, 8

— 114 -

„jest przecie na to sposób. Musisz mieć zapewne wypisane w kontrakcie, co ci

obiecał.”
„Kontraktu nie mam żadnego.”

„Jakto? Bez kontraktu... bez żadnego zapewnienia...?”
„Wierzyłem hrabiemu na słowo...”

„I ty się nazywasz uczonym akademikiem” rzekła, kiwając nad nim z politowaniem
głowa „a

dyć ty nie masz nawet tyle rozumu, co chłop najgłupszy. I ty miałeś sumienie
żenić się ze

mną, nie mając nic, ani posady, ani majątku? Rachowałeś wiec na to, że my cię
żywić

będziemy?”
Dyduś zapłonił się cały jak karmazyn ze wstydu, przed podobnem przypuszczeniem,

uczuł
mocny żal do żony, że śmiała mu mówić coś podobnego, ale nic nie powiedział.

Zanadto
boleśnie go dotknęła, żeby miał jeszcze ochotę przed nią się tłomaczyć. I byłby

pewnie
milczał, gdyby Tecia była go dalej obarczała wyrzutami. Ale ona zaczęła teraz z

innego tonu.
Zastanowiwszy się nad okropnem położeniem, w jakie się dostała przez małżeństwo,

załamała ręce z rozpaczą i wybuchnąwszy płaczem, zaczęła narzekać:

„Boże, Boże, co ja teraz biedna, nieszczęśliwa pocznę?... Gdybym była
wiedziała, że taki

mnie los spotka...” zanosiła się od płaczu.
To wzruszyło Dydusia — zapomniał o sobie, a pragnął tylko ja uspokoić.

„Ja chciałem odroczyć to małżeństwo” tłomaczył się „ale było już zapóźno.
Dowiedziałem

się prawie przed samym ślubem...”
„A! gdybym była wiedziała, wolałabym była od ołtarza odejść, niż sobie tak

świat zawiązać.
Bo co ja


- 115 -

teraz nieszczęśliwa zrobię... ojciec mnie przecież trzymać nie będzie... a
ludzie śmiać się będą

i wytykać palcami. Oj, Boże, Boże!... co ja zrobię!... chyba się utopię
nieszczęśliwa...”

„Teciu! moja Teciu! nie desperuj” pocieszał ją Dyduś „przecież jakoś sobie
poradzimy. Ja

będę pracował, mam parę lekcyj... trochę jeszcze pieniędzy... Tymczasem
przyjdzie

odpowiedź z Rady szkolnej... dostanę posadę... Pan Bóg nas nie opuści... są

background image

tacy, co mniej

mają a żyją...”
Wynajdywał najrozmaitsze perswazye, aby ją uspokoić i pocieszyć, wobec jej

narzekań czuł
się silniejszym na duchu, a wmawiając w nią nadzieję i ufność, sam nabierał

odwagi we
własne siły i w Opatrzność. Wiele go jednak trudu kosztowało, zanim ją zdołał

przebłagać za
to przewinienie, jakiego się względem niej dopuścił. Nie uspokoiła się, dopóki

jej nie pokazał
pieniędzy i nie przyobiecał, że zaraz zajmie się wynajęciem mieszkania i

urządzeniem
takowego.

Zaraz nazajutrz wziął się do tego. Wynajął na przedmieściu, gdzie było taniej,
dwa pokoiki z

kuchenką; było to dla niego zupełnie wystarczające mieszkanie, tym więcej, że
niezadługo i

tak miał przenieść się na prowincyę, po otrzymaniu posady. Wziął trochę mebelków
od żyda

na wypłatę, pokupował, wraz z Tecią, najniezbędniejsze sprzęty kuchenne i
zgodził kobietę

do posługi, a w kilka dni potem, nastąpiły przenosiny panny młodej do nowego
mieszkania.

Ponieważ pan Skowronek był bardzo nabożnym i przestrzegał pilnie wszystkich
zwyczajów

religijnych, przeto na wyraźne jego życzenie, akt przenosin odbył się bardzo
uroczyście, to

jest, w asystencyi księdza od Panny

8*
— 116 —

Maryi, który pokropił i pookadzał wszystkie kąty mieszkania, aby się w niem

młodej parze
pomyślnie wiodło; ojciec zaś ofiarował im na szczęście obrazek Matki Boskiej

Częstochowskiej, poświęcany na Jasnej Górze. Uroczystość taka nie mogła się
obejść na

sucho i bez gości. Kosztowało to Dydusia przeszło dwadzieścia reńskich, ale
przynajmniej

kontent był, że jest już na swoich śmieciach — i pierwszy obiad, który mu
zgotowała Tecia,

na spółkę z posługaczką, choć pod względem kulinarnym wiele pozostawiał do
życzenia, bo

rosół był przesolony, i przydymiony, a pieczeń twarda i przypalona na węgiel —
smakował

mu, mimo to, jak nigdy w życiu, bo jadł go u siebie, na własnem gospodarstwie.
To przeświadczenie, że ma swój dom, swoje gospodarstwo, że siedzi nie na

pożyczanych, ale
na własnych meblach, napawało go niezwyczajną radością i dumą. Pewniejszym się

czuł na
tej podstawie, odważniej patrzał w przyszłość i z podwójną ochotą zabrał się do

pracy. A miał
jej niemało, bo i u adwokata pisywał i lekcyj dostał kilka, gdyż uczył za byle

jakiem
wynagrodzeniem, a po nocach ślęczał i przepisywał role dla teatru po 18

krajcarów od
arkusza. Nieraz, gdy była pilniejsza robota, pisywał do trzeciej, czwartej nad

ranem; ale nie
nużyło go to wcale, bo ożywiała go myśl, że pracuje dla swojej rodziny, że im

więcej będzie
pracował, tem więcej będzie miał dochodów. Cóż to była za radość dla niego,

kiedy za
zapracowane w ten sposób pieniądze, ¦ mógł kupić dla Teci jedwabny kaftan. Nie

mógł się

background image

napatrzeć, nacieszyć, jak jej wtem było ładnie i wspaniale; umyślnie na ulicy

przystawał w
tyle, aby ją widzieć z odległości i podziwiać. Cieszyło go także bardzo, gdy

siostry żony
naszły go

— 117 -

hurmą, a on mógł je przyjąć kawą i dać im czasem od święta ciastek do tej kawy.
Doznawał

wtedy dziecinnej prawie radości i zdawało mu się, że jest bardzo zamożnym, skoro
może taki

dom prowadzić.
Wycieczka na wieś do dziecka należała także do wielkich przyjemności i uciech

jego.
Odbywali ją sekretnie, we dwoje tylko, z żoną. Po drodze zwykle wstępowali do

cukierni po
biszkopty dla małego, przez drogę rozmawiali sobie o nim, o jego przyszłości,

albo też
przypominali sobie chwile, spędzone na wsi razem. Na każdym kroku mieli

wspomnień tyle.
A jaka to była uciecha z chłopcem, jak go oglądali na wszystkie strony, ważyli

na rękach, czy
urósł, o wiele zciężał; zaglądali mu do buzi, rachując ząbki, gaworzyli z nim,

usiłując
zrozumieć jego niewyraźne bełkotanie. Dyduś więcej może jeszcze bawił się

chłopcem, niż
Tecia, huśtał go na rękach, stroił do niego pocieszne miny, przemawiał tak

czule, że nawet
Tecię, przypatrującą się temu, rozczulała ta miłość jego dla malca i

przypomniawszy sobie,
czyjego on syna tak pieści, nie mogła powstrzymać się w duszy, aby nie

powiedzieć sobie, że
przecież ten Dyduś jest bardzo poczciwy, ale i głupi, by się tak przywiązać do

cudzego
dziecka.

Gdy nastała zima, Dyduś już bez Teci robił te wycieczki na wieś. Nieraz,
szczególniej koło

pierwszego, gdy trzeba było zanieść babie miesięczną pensyę, wybierał się tam
nawet w

zadymki i słoty. Zwróciło to uwagę niektórych ludzi, szczególniej jednego
znajomego rodziny

Skowronków, który miał kamieniołom w tych stronach i jadąc do robotników
spotykał nieraz

Dydusia, brnącego po śniegu. Wydawały mu się jakoś podejrzane te spacery w
zimie, zaczął

podpatrywać Dydusia, wypytywać się ludzi

- 118 -

we wsi i dowiedziawszy się o dziecku, nie miał nic pilniejszego, jak udzielić

tej wiadomości
swojej żonie, ta swojej sąsiadce, ta przyjaciółce i niezadługo wszystkie

kumoszki wiedziały
już o tem, że ów pan akademik ma dziecko na wsi, które ukrywa przed światem.

Oburzenie z
tego powodu było niesłychane w niewieściem kółku. Dyduś stał się ulubionym

przedmiotem
rozmów.

„Moja pani, ktoby się to był spodziewał po nim czegoś podobnego!?"
„Taki się to wydaje skromny, jakby trzech zliczyć nie umiał, a tu tymczasem....”

„Cicha woda brzegi rwie.”

background image

„Biedna żona; dobrze, że nie wie o niczem.”

Ta nieświadomość żony widocznie kamieniem ciężyła na sercu poczciwym kumoszkom i

któraś, mniej powściągliwa w języku, albo też więcej prawdomówna, postarała się,
aby to

doszło do uszów żony. Spodziewano się scen małżeńskich, separacyi, a może i
rozwodu. -

Gdy jednak Tecia nad podziw spokojnie zniosła tę nowinę i nie zmieniła się jakoś
w

postępowaniu z mężem, niewiasty owe nachwalić się nie mogły jej świętej
cierpliwości i

anielskiej dobroci.
„To święta kobieta!” mówiły.

„Gdyby tak na inną padło, toby mu oczy wydrapała.”
„I wypędziłaby go od siebie na cztery wiatry."

„Co to za żona pobłażliwa...”
„On nie wart takiej kobiety.”

Opinia ta rozniosła się między wszystkimi znajomymi i Dydusia uważano tam jako
człowieka niemoralnego, przewrotnego, a na Tecię spoglądano jak na ofiarę i

męczennicę.


— 119 —

Niedługo potem zaszły wypadki, które jeszcze w gorszeni świetle przedstawiły

Dydusia.
Jednego dnia, kiedy wieczorem wrócił do domu z lekcyj, żona oznajmiła mu, że był

tu jakiś
obdartus pijak, który natrętnie dopytywał się o niego, utrzymując, że jest jego

ojcem.
Dydusiowi serce zabiło gwałtownie od wielkiego wzruszenia, a zarazem niepokoju.

Tak
dawno nic nie słyszał o swoich rodzicach, był przekonany, że już gdzie pomarli

dawno, aż tu
nagle dowiaduje się, że ojciec jego żyje, że dopytywał się o niego. Uczucia

synowskie
ocknęły się na*tę wiadomość i ogarnęły go jakby płomieniem, ale do tej żywej

radości
przymieszało się i trwożne jakieś, smutne wrażenie, gdy się dowiedział, że ojcu

jego nie musi
się dobrze powodzić, skoro się zjawił obdarty i jakkolwiek on nie był temu wcale

nic winien,
uczuł jednak pewien wyrzut sumienia, że ojciec jest biedny i chodzi obdarty,

podczas gdy on
żyje wygodnie i przyzwoicie.

„I cóżeś mu powiedziała?” spytał skwapliwie żony. „Jakże go przyjęłaś?"
„Przyjmować takiego oberwusa... czy zwaryowałeś ?”

„Teciu, nie mówi się tak o ojcu.”
„Więc to naprawdę miałby być twój ojciec?” spytała z wyrazem obrzydzenia i

wstrętu.
„Nigdy nie mówiłeś mi, że twój ojciec żyje.”

„Bo sam o tem nie wiedziałem. Rodzice wyjechali oddawna z Krakowa, wiadomości o
nich

nie miałem żadnej.”
„To kto wie, kto tam teraz podszywa się pod twego ojca, aby cię w pole

wyprowadzić. Ten
mi więcej wyglądał na oszusta, niż na ojca.”

- 120 -

„No, przecież ja pamiętam dobrze mego ojca, poznałbym go odrazu. Nie mówił,
kiedy

przyjdzie?”

background image

„Mówił, że przyjdzie jutro, alem mu powiedziała, żeby się nie ważył pokazywać i

zamknęłam mu drzwi przed nosem.”

„Toś źle zrobiła, bo jeżeli to mój ojciec...” Znowu zrobiło mu się gorąco na
myśl, iż może to

być ojciec jego.
„Niech Bóg broni, żeby ten pijak miał być twoim ojcem, jabym się do takiego

ojca nigdy nie
przyznała.”

„Teciu, bój się Boga, co ty mówisz!” upominał ją, zgorszony temi słowami Dyduś.
„No, cóż mówię?... prawdę. Czy to honor mieć ojca pijaka?... Niby mój ojciec

także sobie
czasem pozwoli”, rzekła po chwili, przypomniawszy sobie, że Dyduś nieraz widywał

jej ojca
podchmielonego, „ale to całkiem co innego... w porządnej kompanii, to się

niejednemu
obywatelowi trafi."

„To wszystko jedno, moja droga, czy taki ojciec, czy owaki, zawsze ojciec i
czcić go jak ojca

należy. W przykazaniach nie stoi żadne zastrzeżenie, żeby wtedy dopiero szanować
rodziców,

gdy na to zasługują. Tam stoi bez wszelkich zastrzeżeń: czcij ojca twego i matkę
twoją. Więc

ich czcić należy, jakimikolwiekby oni byli.”
„Wiesz, że ty dobrym byłbyś na księdza", rzekła Tecia drwiącym tonem,

wysłuchawszy tej
całej przemowy Dydusia, „szkoda, żeś lepiej nie poszedł do seminaryum, toby dla

ciebie było
stósowniejsze.”

Dyduś zawstydzony, spuścił oczy. Wydawało mu się rzeczywiście niedorzecznością,
że się

wyrwał przed

- 121 -

żoną z takiem kazaniem, któreby może stosowne było w ustach księdza Piotra, ale

nie jego.
Umilkł więc i nie mówiono o tem już tego wieczora.

Na drugi dzień, Tecia wcześnie dosyć wyszła z domu i zapowiedziała, że może nie
wróci na

obiad, bo będzie sobie u sióstr kończyła suknię na święta. Dyduś potrzebował
także wyjść na

lekcye; ale czuł się jakoś niezdrów i pozostał. Mała niedyspozycya, na którą
kiedyindżiej nie

byłby zwrócił uwagi, dziś była mu bardzo na rękę, bo usprawiedliwiała go przed
nim samym,

że wyjście było niepodobne, właściwie zaś, nie wychodził dlatego, że się
spodziewał

przyjścia tego kogoś, co się mienił być jego ojcem. Z drżeniem i wzruszeniem
oczekiwał tej

chwili. Każdy szmer koło drzwi, każde stuknięcie na schodach, odbijało się echem
w jego

sercu i przyspieszało jego uderzenia. Kilka razy się zrywał i otwierał drzwi, bo
mu się

zdawało, że ktoś puka; ale było to tyłko przywidzenie. Nareszcie, koło południa,
coś

przyszłapało pod jego drzwi i zatrzymało się, nie wchodząc, ani pukając. Dyduś
poszedł

zobaczyć, kto to i w chwili, kiedy otworzył drzwi, jakiś obdartus, który
zaglądał właśnie

przez dziurkę od klucza, odskoczył w tył i zmieszany zdjął prędko czapkę.
„Z przeproszeniem honoru pańskiego”, odezwał się ochrypłym głosem, „czy zastałem

pana

background image

Dydaka Bulikowicza.”

„Ja nim jestem”, rzekł Dyduś cicho, bo wzruszenie ścisnęło mu gardło i stłumiło
głos.

„Ty?... Dyduś?... A bodajże cię siarczyste, że cię nie poznałem!”
Mówiąc to, nasadził znowu z fantazyą na głowę czapkę z rozdartym daszkiem i

śmiejąc się
wesoło, przypatrywał się synowi.

— 122 —

„Ja, panie, przed nim czapkuję, jak przed jakim hrabią, a to Dyduś. Żeby mnie
dyabli

porwali, takbym cię nie poznał, gdyby nie to, żeś mi sam powiedział. Ogromne
chłopisko się

z ciebie zrobiło... broda... wąsy... No, czegóż wywaliłeś na mnie ślepie, jak
cielę na malowane

wrota... Czy może chciałbyś mnie tak samo od drzwi odprawić, jak wczoraj twoja
magnifika?... O! bratku, to ci się nie uda.”

Dyduś w istocie, zamiast witać ojca, zapatrzył się na niego pogłupiałym,
zdziwionym i

wystraszonym wzrokiem. Trudno mu było połapać się w myślach i uwierzyć, że ten
człowiek

w wytartem, pomiętem, wypłowiałem ubraniu, z twarzą nabrzękłą i oszpeconą
fioletowemi

siniakami, w papuciach dziurawych, poobwijanych brudnemi szmatami, jest jego
ojcem.

Innym on go sobie wyobrażał! Pamiętał go z dziecinnych lat, jako przystojnego
mężczyznę,

zawsze strarannie i czysto ubranego i takim pozostał mu w pamięci. Dlatego też,
gdy

zobaczył go teraz tak zmienionym, stracił zupełnie przytomność i byłby Bóg wie
jak długo

tak stał, gdyby ów obdartus nie był zawołał na niego:
„To tak witasz ojca, kpie jakiś?”

Słowa te otrzeźwiły go. Rzucił się prędko do ucałowania ręki ojcowskiej;
synowskie uczucie,

które chwilowo, pod wpływem wrażenia, stężało, jak woda od mrozu, teraz w łzy
roztajało.

Dyduś się rozpłakał.
„No, no, tylko bez tych babskich czułości, bo ja tego nie lubię,” rzekł Marcin,

„a
przedewszystkiem chodźmy do pokoju, bo ja nie myślę w sieni stać na zimnie.”

— 123 —

To mówiąc, odsunął bez ceremonii Dydusia, stojącego we drzwiach i wpakował się
do

pokoju.
„A gdzież ta twoja lafirynda?” spytał, oglądając się.

„Wyszła.”
„Powiedz uciekła. Nie chciała spotkać się ze mną... co?... To jej się na nic

nie przyda, bo ja
się ztąd nie myślę ruszyć tak prędko. Wszak mnie nie wypędzisz na ulicę?...

co?...”
„Jak ojciec może przypuścić coś podobnego!”

„To dobrze, bo inaczej robiłbym wam sceny, awantury. O! ty nie wiesz jeszcze,
co ja umiem.

Pókim dobry, tom dobry, że do rany przyłóż, ale jak wpadnę w pasyę, to niech
ręka Boska

broni. Jabym ją był wczoraj zaraz nauczył rozumu, gdybym był na ciebie nie
zważał. Ta

małpa przyjęła mnie, powiadam ci, gorzej, niż psa!”

background image

„Nie wiedziała zapewne, żeś ojciec moim ojcem."

„Jakżeż nie wiedziała, skórom jej to sam powiedział? Tylko jej się nie podobały
moje

łachmany. Arystokratka!... Wiem, wiem, mówili mi kamraci, co to za pańskie fumy.
Ten, co

mi powiedział o waszem weselu i drogę pokazał do ciebie, zna ją dobrze, co to za
ziółko...

Powiadają, że cię zawojowała?”
„Ale, cóż znowu” bronił się Dyduś. .

„No, to znowu nie tak trudno, bo ty zawsze byłeś mazgajem. Ale teraz inaczej
pójdą rzeczy.

We dwóch nie damy się i weźmiemy babę krótko.”
„Co też ojciec mówi!”

„Tak, krótko, ostro... Żony i konia nigdy nie należy puszczać z cugli, bo zaraz
wierzga i

bryka. O! ja nie pozwolę jej skakać. Ja po twojej stronie.”

— 124 —

Mówił to, chodząc w kółko po pokoju, a raczej wlokąc za sobą nogi, poowijane w

szmaty.
„Niechże ojciec usiądzie” zapraszał Dy duś, podając stołek.

„Mnie siedzenie niedziwne, jak mi się zachce, to sobie siądę, do tego mnie nie
potrzebujesz

zapraszać. Ot lepiej daj wódki. Albo powiedz, gdzie jest, to sobie sam wezmę, bo
ja chcę być

u ciebie bez ceremonii, jak u siebie w domu. No, gdzież masz wódkę... tu?... w
tej szafie..."

„U nas tu wcale wódki niema... nikt nie pije", rzekł Dyduś.
„Jakto? I ty nie pijesz?”

„Nigdy.”
„Tfu! A cóż z ciebie za mężczyzna, co wódki nic pije? To daj chociaż tytoniu,

bo mój
kapciuch próżny”, mówił dalej, wyciągając krótką fajeczkę z kieszeni i

wytrzepując z niej
popiół na podłogę.

„Tytoniu także niema powiedział zakłopotany Dyduś.
„To dawaj cygara. Alles eins.”

„Cygar także nie mam, bo ja wcale nie palę.”
„Nie pali i nie pije. A niechże cię siarczyste... Kompletna z ciebie baba...

Ale ty tu sobie
wcale nieźle mieszkasz, fiu, fiu... To mi przypomina nasze mieszkanie w Bochni,

kiedy
jeszcze twoja matka żyła."

„Więc matka już nie żyje?” spytał Dyduś ze smutkiem.
„Ho, ho! dawno już poszła ad patres. Zapracowała się baba, bo i w służbie,

gdzieśmy się
dostali oboje, po wyjściu z Krakowa, miała dużo do roboty i potem,

— 125 —

jakeśmy założyli restauracyę w Bochni, namęczyła się niemało przy kuchni. Co to
jest być

ciągle na nogach od rana do późnej nocy, dźwigać gary duże, piec się w gorącu, a
ona do tego

jeszcze miała zawsze defekt w nodze. Wdała się róża i babina sztorbnęła, będzie
temu coś ze

sześć lat. Zostałem sam...”
„Biedny ojciec”, odezwał się Dyduś z ubolewaniem.

„Diabła tam biedny. Wtedy dopiero zaczęło się dla mnie wesołe życie... używało
się po uszy,

jadło się dobrze, piło jeszcze lepiej, jeździło się po świecie. Gdzie ja nie

background image

byłem... ho, ho!... to

tam twoja noga nigdy nie postoi, bo i w Niemczech i we Francyi i w Rzymie...”
„Ojciec tyle podróżowałeś... z kim?”

„Z moją”, rzekł z szyderskim uśmiechem.
„Dragą żoną zapewne?”

„Sto razy lepiej, niż z żoną, bo z kochanką i to nie taką pierwszą lepszą, bo
hrabina! Aha!

widzisz, jakieś duże oczy zrobił... tak, tak, hrabiną i to prawdziwą hrabiną.”
„Nic nie rozumiem”, rzekł Dyduś naiwnie.

„Zrozumiesz to, tylko ci wyjaśnię. Ale wpierw daj wódki, bo ja na sucho gadać
nie umiem.”

„Mówiłem ojcu, że u nas nie ma.”
„No, ale w sklepie jest, więc poślij i będzie. Trzeba ci łopatą wykładać.”

„Chyba sam przejdę, bo posługaczka gotuje obiad",
„To już mi wszystko jedno, kto pójdzie, byle wódka była; tylko taka tęga z

mocną, coby aż w
oczach zaświdrowała, bo ja innej nie piję. A po drodze przynieś i tytoniu. Ja

się tu tymczasem
rozgoszczę.”

— 126 —

Dyduś wyszukał jakiejś flaszeczki w szafie i wyszedł. Kiedy wrócił, zastał ojca
rozwalonego

na łóżku, bez surduta, boso. Dyduś aż syknął z przerażenia, bo to było łóżko
Teci, które ona

utrzymywała bardzo starannie. Kołdra na niem była atłasowa, poduszki haftowane
misternie i

pookrywane muszlinowemi kapami, które teraz zmięte, leżały pod nogami ojca.
Dydusiowi

przyszło odrazu na myśl, co powie żona, gdy wróci i zobaczy taki nieporządek.
„No, cóż? Jest wódka? Dawaj.

„Zaraz, tylko kieliszka...”
„Nie potrzeba. Nie lubię, gdy mi kto kieliszkami rachuje wódkę do gardła,

najlepiej pić tyle,
ile potrzeba.”

To mówiąc, wziął z rąk nieprzytomnego, odurzonego Dydusia butelkę, przytknął ją
do ust i

trzymał czas jakiś przechyloną nieruchomo, tylko po ruchach przełyku znać było,
że pije.

„Dobra!” rzekł po chwili, od ust ją odejmując. Oczy mu się zaiskrzyły i
ożywiły. „A tytoń?”

„Jest.”
„Węgierski. Jak to znać, że z ciebie fryc. Do fajki dreikonig albo balrań.

Węgierski mdły...
no, ale skoro już jest...”

Napakował fajeczkę, kazał synowi podać sobie ognia, a zapaliwszy, poprawił się
wygodniej

na łóżku, mnąc przytem coraz więcej haftowane poduszki i puszczając w stronę
sufitu gęste

kłęby dymu, przymrużył oczy z zadowoleniem.
„Tak... teraz mi dobrze. Dawno już nie miałem tak wygodnego leżyska. Jak to

dobrze
dochowaać się syna. Ale o czem ci ja to chciałem mówić? Aha, wiem już,

— 127 —

o tej hrabinie. Nie myśl sobie, że to był jaki antyk, stare próchno. Nie, nie
miała więcej jak

czterdziestkę, może i tego nie, tylko, że była zawiędła, zwyczajnie jak
suchotnica, blada,

wymoknięta; ale jak się wymuskała, wymalowała, to wcale niezgorzej wyglądała i

background image

do tego

hrabina, to także coś znaczy. Z początku byłem u niej zwykłym lokajem, potem
zaczęliśmy

się coraz więcej poufalić ze sobą... udałem się jej jakoś; ale bo też ze mnie
był chłop nie taki,

jak teraz. Jeden malarz wynajmował mnie na model i płacił mi za to, jak mnie tu
żywego

widzisz. Hrabina to wiedziała i nabrała do mnie jeszcze więcej gustu, a że w
kraju miała dużo

znajomych i krewnych, którzy zanadto na nią uwagę zwracali, więc dla większej
swobody

wyjechaliśmy sobie za granicę. E! dopieroż to było życie dla mnie... opływałem,
powiadam

ci, we wszystko, jak pączek w maśle. Korzystałem z położenia i doiłem babę, co
się dało.

Jedwabne skarpetki, drogie futra, zegarek złoty z tak grubym łańcuszkiem,
szampany,

wymyślne potrawy... no, żyło się prawdziwie po hrabsku. To też w kilku latach
przeszastaliśmy wszystko, co miała w gotówce, a na dobra krewni pożyczki

zaciągnąć nie
pozwolili i wzięli ją w kuratelę. Było już tak krucho z nami, że myślałem puścić

babę i iść
gdzie do służby, albo za kelnera; ale miała jeszcze brylanty i różne

kosztowności familijne.
Gdy je spieniężyła, było jeszcze za co hulać, to też używaliśmy. Ona mogła żyć

wygodnie u
krewnych, ale wołała ze mną, waryowała za mną, powiadam ci, okropnie.

Wyjechaliśmy do
Rzymu, gdzie chciała odprawić spowiedź wielkanocną. Z Rzymu pojechaliśmy znowu

do
Londynu. Ona bardzo lubiła wojaże, ja także. Nadaliśmy się bardzo do siebie i

gdyby

— 128 —

była miała więcej pieniędzy, nie byłbym ja dzisiaj tem, czem jestem. To, co

wzięła za
klejnoty, prędko przeszło, do tego jeszcze się rozchorowała, wzięto ja do

szpitala, bo nie
miała się za co leczyć i tam podobno kiwnęła. Nie byłem przy tem, musiałem

wracać do
kraju, z ta odrobiną grosza, com sobie przy niej zaszparował. Założyłem

kawiarnię, ale mi nie
szło, wziąłem szynk, straciłem na tem także — no i tak szło coraz gorzej i

gorzej, aż
doszedłem do tego, co widzisz. Podajno wódki bo mi w gardle zaschło.”

„Żeby ojcu nie szkodziło...” zrobił uwagę Dyduś.

„Głupiś ty. A cóż to dla mnie taka odrobina? Co ja w życiu napił się wódek i
jakich... dżin...

absynt... Piłeś kiedy absynt?”
„Nigdy.”

„To nie wiesz, co dobre. O! myśmy go z hrabiną moc wypili w Paryżu, bo wprawiła
się przy

mnie do tego.”
Pociągnąwszy kilka haustów, po których mało już co w butelce zostało, zaczął

znowu
opowiadać różne ciekawe epizody ze swojej włóczęgi po świecie i z romansu z

hrabiną.

Ciąg dalszy w tomie XIV.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
całe życie głupi T 2
wykład 09 zeszły rok uczenie sie przez cale życie, studia, andragogika
Edukacja zdrowotna inwestycją na całe życie
Całe życie oddać chcę A?
HOROSKOP na całe zycie
Kto ćwiczy przez całe życie ten się czuje znakomicie, SCENARIUSZE AKADEMII SZKOLNYCH
KRYMINAŁY, SENSACJA, CAŁE ŻYCIE Z WARIATAMI
Linienie przez całę życie
214 Bevarly Elizabeth Gliniarz na całe życie
Judith Arnold Miłość na całe życie
2016 09 06 cAŁE ŻYCIE WALCZYŁA Z FEMINIZMEM
Skierkowska M 2011 Kampania spoleczna Slowa rania przez cale zycie
Przez całe życie będę chwalił Pana
Edukacja zdrowotna inwestycją na całe życie

więcej podobnych podstron