BIBLIOTEKA RODZINNA
CAŁE ŻYCIE GŁUPI
Powieść
przez
Michała Bałuckiego
Biblioteka Rodzinna.
Ze zbioru książek.
Biblioteka Rodzinna.
Wybór najlepszych powieści wszystkich narodów.
Co 15 dni wychodzi tom ozdobnie oprawny, który kosztuje tylko
50 centów = 85 fenigów = 45 kopijek.
Wydawnictwo to ma na celu dostarczać przyjemnej, dobrej lektury i dać możność
założenia
sobie własnej biblioteki po cenie nadzwyczaj niskiej.
Cena Biblioteki rodzinnej jest niższą od przeciętnej opłaty za pożyczanie
książek z czytelni.
Za tę cenę otrzymuje nabywca dobre i ozdobne książki na własność. Sama oprawa
zwykle nie
mniej kosztuje. Są to zatem warunki nadzwyczajnie korzystne.
Program bieżący obejmuje:
Tom 1 i 2: Testament pana Meesona, przez Rider-Haggarda. Dzieło to słynnego
pisarza
angielskiego ogłoszono już w kilku językach i wszędzie wywołuje ono wielkie
wrażenie.
Tom 3, 4 i 5: Rokosz włościański, przez Augusta Szenoę, słynnego
powieściopisarza
kroackiego.
Powieść ta rozgłośna ma za tło pierwszy kroacki rokosz.
Tom 6 i 7: Sewer (Ignacy Maciejowski) powieści i nowelle: Polka i Amerykanka i
inne. Tak
ulubionych utworów znakomitego pisarza polskiego nie potrzeba zalecać.
Tom 8 i 9: Stefania Ulanowska. Powieści i nowelle. Prace tej autorki cieszą się
wielkiem
powodzeniem, są wysoko cenione i poszukiwane.
Tom 10 i 11: Mr. Barn s z Nowego Yorku. Powieść przez Archibalda Claveringa
Gunter.
Powieść ta jest jednym szeregiem interesujących obrazów i zajmująco nakreślonych
szkiców.
Gunter, który na ziemi ojczystej dorósł sławą i wzięciem najcelniejszym
powieściopisarzora
świata, rozwinął w powyższym utworze swój cały talent autorski i stworzył
kreacyą, która mu
zjedna niezawodnie szczerą sympatyą Szanownych Czytelników.
Tom 12 i 13: Całe Życie głupi. Powieść przez Michała Bałuckiego. Sądzimy, że już
samo
nazwisko znakomitego autora i gienialnego psychologa, jakim jest Michał Bałucki,
wystarcza,
aby czytających tym nowym utworem naszego niezrównanego powieścio-pisarza żywo
zainteresować i z góry przychylnie dla niego usposobić. Autorów tego rodzaju i
tej miary co
Michał Bałucki, nie posiada chyba żadna inna literatura europejska. To też
powieść jego
„Całe życie głupi” przynosimy z tem przekonaniem, że zacieśni ona jeszcze
bardziej węzły tej
sympatyi, jaką Szanowni Czytelnicy wydawnictwo nasze dotychczas zaszczycali.
Z głębokiem poważaniem
Wydawca „Biblioteki Rodzinnej”
Franciszek Bondy,
księgarz
Wiedeń, I. Annagasse 11.
CAŁE ŻYCIE GŁUPI.
Powieść
przez
Michała Bałuckiego.
TOM I.
Wiedeń.
Nakładca Franciszek Bondy.
I. ul. Św. Anny 11.
Czcionkami W. Steina w Wiedniu.
Pierwsze oznaki głupoty mego bohatera.
Na imię mu było Dydak. Niefortunne imię — prawda, bo choć zdrobniałe brzmiało
trochę
lepiej, gdy w dzieciństwie wołano na niego Dyduś albo Dydaczek, to jednak tak
czy owak, w
imieniu tem był już rodzą upośledzenia i trudnoby było wyobrazić sobie człowieka
z takiem
niepoczesnem imieniem, piastującego jakąś wysoką godność, trudniej jeszcze, jako
artystę lub
uchowaj Boże, poetę. .
To też mój Dyduś nie ubiegał się nigdy o takie zaszczyty i godności, któreby
mógł
skompromitować swojem imieniem a jedyny tytuł, jaki sobie zdobył w ciągu swego
utrapionego żywota, to był tytuł wypisany na czele niniejszej powieści. „Głupi i
Dydak” — to
były dwa wyrazy nierozłączne, w których połączeniu nie upatrywano żadnego
mezaliansu,
żyły one ze sobą, jak para przykładnych małżonków, zawsze razem.
Najpierwszą oznaką głupoty mego bohatera było to, że się urodził a lubo w tem
było więcej
winy jego rodziców, to jednak on sam najbardziej odpokutował za ten
- 4 -
pierwszy fałszywy krok w życiu. I gdyby był przynajmniej głośnym krzykiem
zaprotestował
przeciw temu przymusowemu uwięzieniu ducha w mizernem ciałku, jak to czynią inne
dzieci
w jego położeniu; ale nie — on przyszedł na ten świat z pokornem poddaniem się,
cichutko, a
baba asystująca temu aktowi, dopatrzyła w skrzywieniu jego zaczerwienionej
twarzyczki
rodzaj dobrotliwego uśmiechu. Uśmiechało się głupie dziecko do tego świata,
jakby on
przygotował na jego przyjęcie, Bóg wie, jakie rozkosze, świetne nazwisko,
intratne wioski,
wspaniałe pałace, lokajów w liberyi, i t. d. Był wprawdzie jeden lokaj z herbami
na
metalowych guzikach obecnym przy jego urodzeniu — ale to był jego ojciec.
Ojciec ten nie mógł nawet publicznie przyznać się do niego, służył bowiem u
takiego
hrabiego, który czy przez dziwactwo, czy z zasady, nie chciał mieć w służbie
żadnego
żonatego a że to służba była bardzo korzystna, bo roboty nic wcale a obrywki
częste, więc
Marcin dla miłego grosza musiał udawać kawalera i tylko nocami a właściwie nad
ranem,
kiedy hrabia kładł się spać, biegał ukradkiem do żony na przedmieście, nosząc
jej w
węzełkach specyały z pańskiego stołu i brudną bieliznę swoją do prania. Żona
jego była z
zawodu praczką i miała wzięcie pomiędzy kupczykami, urzędnikami i damami z
półświatka z
tego powodu, że znakomicie umiała prasować gorsy i rurkować równiutko falbanki u
spódnic.
To też roboty u niej zawsze było poddostatkiem, miała zajęcie z tygodnia na
tydzień od rana
do późnej nocy, ¦ przyjście więc na świat Dydusia a następnie karmienie go i
niańczenie,
ponieważ sprawiało przerwę w robocie, było dla nich więcej kłopotem, niż
uciechą. To też
starała się
— 5 —
jak najmniej zajmować się nim, tyle tylko, co koniecznie trzeba było; po ośmiu
miesiącach
odstawiła go już od piersi; poszedł, jak to mówią, na własny chleb i o swoich
siłach garnąć się
musiał do świata. Tym światem była dla niego izba, zawieszona prawie zawsze
suszącą się
bielizną, pełna zapachu rozparzonych brudów, kapusty gotowanej trzy razy w
tygodniu i
najrozmaitszych innych wyziewów. Hygiena uważa takie mieszkania za bardzo
niezdrowe dla
organizmu ludzkiego; Dyduś jednakże wbrew prawidłom hygieny, rozwijał się wcale
nieźle w
tej atmosferze, przesiąkłej wonią mydlin i przypalonej bielizny pełzając się
najprzód na
rączkach, następnie podnosząc się coraz wyżej za pomocą sprzętów, których się
czepiał
drobnemi łapkami, ucząc się przytem praktycznie wielu rzeczy, jak np., że o
gorącą blachę
opierać się nie można, bo parzy, że na balii także zawieszać się niebezpiecznie,
bo spada na
głowę wraz z mydlinami, które potem nie-litościwie gryzą w oczy a do tego w
dodatku
jeszcze i od matki za to kilka szturchańców oberwać można.
Te wszystkie doświadczenia robił malec na własną rękę, nikt mu w tern nie
pomagał, nikt go
nie ostrzegał, bo nie było nikogo, coby miał czas nim się zajmować. Matka ciągle
była zajęta
a ojca nigdy nie było w domu. Łaziło więc to tak samopas po izbie, jak mucha
albo robaczek
jaki, bawiąc się czem mogło, jak umiało, to kawałkiem tasiemki od spódnicy, to
znalezionym
w śmieciach papierkiem, albo kawałkiem patyka, którym grzebało sobie w popiele.
W trzecim roku życia matka z troskliwości o jego duszne zbawienie i
szczęśliwość wieczną,
wyuczyła go pacierza — wieczorami tak dopadkiem, w czasie składania
— 6 —
bielizny. Nauka nie poszła gładko, bo Dyduś miał niepojętna głowę i pamięć byle
jaką, to też
nabrał się nie mało szturchańców, zanim mu wpakowano w tę głowinę i Ojcze nasz i
Zdrowaś
i Wierzę i Dziesięcioro Bożego przykazania, — zanim mógł gładko, bez zająknienia
jednym
tchem recytować: nie zabijaj, niecudzołóż, nie pożądaj żony bliźniego twego i t.
d. Dyduś
wypowiadał to wszystko z taką skruchą, z taką żarliwą pobożnością, jakby Bóg
wie, ile żon
albo śmierci ludzkich miał na sumieniu, a matka, słuchając go jednem uchem,
czuła się w
sumieniu swojem spokojną i zadowolnioną, że zrobiła wszystko, co do niej
należało.
Ojciec znowu w ten sposób spełniał swoje względem niego obowiązki, że mu czasem
przyniósł jakie ciastko, albo piernik, albo kotylionowe ordery do zabawy, czasem
pogłaskał i
pohuśtał na kolanie, czasem znowu wyszturchał, gdy malec coś stłukł, lub
przewrócił,
dodając do tego naukę moralną, że tak robić nie trzeba.
Na tem ograniczało się wychowanie Dydusia. Gdy podrósł trochę od ziemi, matka
uszyła mu
barchanowy uniform, z tyłu zapinany i w takiem ubraniu przekroczył progi
rodzicielskiego
domu, puszczając się na szerszą arenę życia, to jest na podwórzec, na którym
dziatwa z
całego domu wyprawiała gonitwy i zabawy różnego rodzaju. Tam dziewczynki
wyprowadzały swoje lalki na spacer, urządzały wspaniałe uczty weselne z
pokrajanych na
drobno kawałeczków rzepy lub jabłek, albo zatykały patyki w piasku, co miało
imitować
ogród. Chłopcy zaś w stosowanych kapeluszach z zapisanego papieru, ze strzelbami
i
pałaszami, fabrykowanemi z kawałków gontów, mustrowali się krzykliwie, albo
wsadziwszy
patyki między
— 7 —
nogi, udawali konnicę i wierzgając nogami, galopując, uganiali się z hałasem po
całem
podwórzu, w czem im pomagał miejscowy pies, który biegał za niemi i szczekał.
Dyduś z początku z daleka, z pod ściany, przypatrywał się tym igrzyskom z
palcem w buzi,
albo w uszku, nie mając odwagi ani śmiałości wziąść w nich udziału, ale powoli
oswoił, się
jakoś, poznajomił z jednym, z drugim a gdy się raz pokazał z dużym piernikiem,
który mu
ojciec przyniósł z odpustu ze Skałki od Świętego Stanisława, zaczęto go lepiej
uważać i
wciągnięto do zabawy w roli rekruta. Gdy jednak się potem pokazało, że nie umiał
chrabąszczy wbijać na szpilkę i robić z nich wiatraków, nie chciał należeć do
wypraw na
przechodzących ulicą handełesów, którym dziatwa różne psoty robiła, to lejąc ich
wodą z za
parkanu, to rzucając na nich kamieniami a w zimie bryłami mokrego śniegu, — gdy
nie dał
się namówić, aby śpiącej przekupce z przeciwka ściągnął ze straganu bułkę lub
jabłko,
utrzymując, że to grzech, wnet wszyscy zaczęli go sobie lekceważyć, wyśmiewać,
poszturchiwać a Antek, syn stróża, który rej wodził między dziatwą podwórzową
zawyrokował, że Dyduś jest głupi jak but i zadawać się z nim nie warto.
Niezadługo i rodzice mieli sposobność przekonać się o jego głupocie a było to
przy
następującej okoliczności. Matka jego, wykładając z kosza bieliznę do prania
jakiegoś
urzędnika z banku, namacała w kieszonce pikowej kamizelki, jakiś pieniądz nie
wiele
większy od centa, tylko że trochę odmienniej błyszczący. Pokazała to mężowi, gdy
przyszedł
ją odwiedzić a ten zobaczywszy pieniądz, zrobił duże oczy z podziwu i powiedział
jej, że to
jest dwudziestofrankówka, jakich nieraz dużo widywał u swego
— 8 —
pana, że za jedne taką sztukę można dostać w kantorze wekslowym dziesięć
reńskich a
czasem i więcej. Ucieszona Marcinowa podziękowała głębokiem westchnieniem
Opatrzności
Boskiej, że ją takiem niespodziewanem szczęściem obdarzyła i schowała pieniądz z
poszanowaniem do komody. I byłoby wszystko bardzo dobrze, gdyby nie to, że Dyduś
na
nieszczęście nie spał jeszcze i leżąc zakopany w pierzynę, widział i słyszał to
wszystko a
kiedy na drugi dzień ów urzędnik, właściciel kamizelki, przyszedł zapytać się
Marcinowej,
czy nie znalazła jakiej monety a ona z udaną obojętnością oświadczyła mu, że w
kamizelce
nic nie było, Dyduś przekonany, że matka zapomniała zupełnie o znalezionym
wczoraj
pieniądzu, uważał sobie za obowiązek przypomnieć jej, że go schowała do komody,
do
pierwszej szuflady po prawej stronie od okna.
Zdradzona w ten sposób, rada nie rada, musiała oddać ze wstydem cudzą własność,
— ale też
za to po odejściu urzędnika, Dyduś dostał za niepotrzebne odezwanie się takie
lanie i rózgą i
ręką i pięścią, że długo potem nosił na swojem ciałku pamiątki tych
macierzyńskich
upomnień w kształcie sińców i pręgów. Ojciec, gdy sio od żony dowiedział, jak
się Dyduś
ślicznie spisał, dołożył mu także ze swojej strony niezgorszą porcyę
szturchańców i kułaków,
walił bez rachuby i uwagi, to w kark, to w plecy, to w głowę, to chwycił go za
czuprynę i
trząsł nim jak wiechetkiem słomy, — apelując przytem ze skargą do Pana Boga, że
go pokarał
takiem głupiem dzieckiem.
Zdawało się, że taka nauczka powinna mu była napędzić trochę rozumu do głowy;
ale gdzież
tam — niezadługo palnął Dyduś jeszcze większe głupstwo. Oto sto-
- 9 -
jąc raz przed domem i przypatrując się chłopcom grającym w guziki, zauważył,
spojrzawszy
przypadkiem na bok, że jakiemuś panu w chwili, gdy wsiadał do dorożki, wypadł z
kieszeni
pugilares. Malec pobiegł w to miejsce, podniósł i pędząc co sił za dorożką,
krzyczał na owego
jegomościa, aby się zatrzymał i odebrał swoją własność. Pędził tak spory kawał,
bo jegomość
siedzący w dorożce, który z miny wyglądał na cywilizowanego żyda, nie zważał z
początku
na krzyki malca, będąc przekonany, że to ulicznik jaki, albo go przedrzeźnia,
albo dopomina
sio o jałmużnę; dopiero kiedy zobaczył w jego rękach swój pugilares, zbladł,
zatrzymał
dorożkę i wyskoczywszy z niej co prędzej, wyrwał pugilares z rąk chłopca,
otworzył i liczył
co tchu pieniądze, aby się przekonać, czy są wszystkie, a sprawdziwszy, że nic
nie brakowało,
odetchnął swobodnie, pogłaskał chłopca zadowolniony pod brodę i chcąc się
pokazać
wspaniałomyślnym, dał mu parę Szostaków, mówiąc: masz tu kochaneczku na
pierniczki.
Scena ta miała licznych świadków, którzy zbiegli sio zaraz z ciekawości,
otaczając gęstym
wiankiem bankiera i chłopca, byli obecni przy rachowaniu pieniędzy i widzieli,
że w
pugilaresie było z jakie kilkanaście tysięcy; gdy się to rozgłosiło po
przedmieściu, ludziska
nie mogli znaleść dosyć dosadnych słów na określenie postępku Dydusia.
„Niedołęga — osioł
— głupiec” — wszystko to wydawało się za małe, za blade, za niedostateczne na
wyrażenie
oburzenia przeciw chłopcu, który mając w rękach takie sumy, oddał je dobrowolnie
i to
jeszcze żydowi. Matka, gdy się o tem dowiedziała, zdawało się, że zwaryuje z
desperacyi, a
ojciec rwał sobie włosy i klął, na
- 10 -
czem świat stoi. Oboje małżonkowie długo po tej stracie uspokoić się nie mogli;
co spojrzeli
na syna i przypomnieli sobie, że przez jego głupotę stracili tyle pieniędzy, za
które mogliby
byli żyć jak u Pana Boga za piecem i nie pracować do samej śmierci, to oburzenie
ich
odnawiało się i tłukli wtedy Dydusia bez litości, a sąsiedzi, zamiast litować
się nad malcem,
litowali się nad biednymi rodzicami, że im się tak dziecko nie wydarzyło. Inne
dzieci w jego
wieku były już takie mądre, przemyślne, — nie szukając daleko, Antek, syn
stróża, nie o
wiele starszy od niego, a zarabiał już na siebie, sprzedając kwiatki pod
Sukiennicami, nosząc
miłosne liściki od panów do niektórych dam i nie było dnia, żeby nie przyniósł
do domu paru
szóstek, kilka niedopalonych papierosów, a czasem i cygaro dla ojca. Wziął parę
razy ze sobą
Dydusia na pomocnika; ale zaniechał tego potem, bo Dyduś psuł mu tylko interes,
sprzedając
kwiatki tanio, a liścik, gdy mu raz do jednej pani zanieść kazano, nie-zastawszy
jej w domu
oddał mężowi, sądząc w głupocie swojej, że to wszystko jedno: czy mąż, czy żona.
Taka to już była zakuta pałka jego, że nieraz najprostszej rzeczy pojąć nie
mógł. Nie mógł na
ten przykład zrozumieć, co to jest hrabia. Słyszał nieraz jak lokaje, gdy sio
czasem zeszli u
jego matki na karty i ponczyk, rozmawiali dużo o swoich panach, tytułując ich
hrabiami; ale z
ich rozmów nie mógł sobie wyrobić dokładnego pojęcia, co to właściwie są ci
hrabiowie. Syn
stolarza, mieszkającego w tym samym domu, objaśnił go, że hrabiowie są to bardzo
bogaci
ludzie; ale Dydusiowi to wyjaśnienie nietrafiało jakoś do przekonania, bo mu
przyszedł zaraz
na myśl Abramko żyd, który miał składy
— 11 —
węgla i drzewa niedaleko nich i był bardzo bogaty, a jednak nie nazywano go
nigdy hrabia,
tylko po prostu żydem, a czasem dla odmiany parchem. Szukał więc innego
wyjaśnienia a
przedewszystkiem chciał wiedzieć, co ci hrabiowie robią. Wiedział już, że szewcy
robią buty,
stolarze meble, krawcy suknie; ale nie wiedział, co robią hrabiowie i raz
odważył się zapytać
o to ojca, który najprzód zbeształ go za takie głupie pytanie, a następnie
odpowiedział mu
krótko, że hrabiowie nic nie robią. Głupi Dyduś pojął to tak dosłownie, że
odtąd, jak zobaczył
kogo wałęsającego się bezczynnie po ulicy, był przekonany w naiwności swojej, że
to hrabia i
na odwrót, gdy mu raz pokazano jakiegoś urzędnika, pracującego w banku i
powiedziano, że
to hrabia, nie chciał temu wierzyć, aby to mógł być prawdziwy hrabia, skoro
pracuje jak
zwyczajny człowiek.
Dużoby jeszcze można wyliczyć przykładów głupoty Dydusia, zdradzał ją na każdym
kroku i
rodzice, nie wiedząc już, jakim sposobem napędzić mu rozumu do głowy,
zdecydowali się
oddać go do szkoły, bo i stróż swego Antka także tam oddawał w tym czasie.
Razem więc, jednego dnia, zapisano obydwóch chłopców do szkół początkowych; ale
nie
jednakie były tam ich losy, bo podczas, gdy Antek zdobył sobie odrazu łaski
panów
profesorów i uznanie między kolegami przez śmiałość, spryt, pochlebstwo i
przytomność,
mój Dyduś stał się wkrótce pośmiewiskiem całej klasy i na głupocie jego prędko
się poznano.
Uczyć się wprawdzie uczył jako tako, był nawet zapalonym do nauki; ale nie miał
najmniejszego pociągu i zdolności do figlów studenckich, do owych rozmaitych
— 12 —
sztuczek, któremi zwykle uczniowie pomagają sobie w nauce, owych tysiącznych
wykrętów
w celu ominięcia trudności, ulżenia sobie w robocie i oszukania profesorów. On
rozumiał
tylko jedne drogę prostą, drogę sumiennej pracy a choć to była dla niego droga
ciężka, bo nie
miał wielkich zdolności, to jednak szedł nią wytrwale, sapiąc i natężając się,
jak muł
przeładowany ciężarem. Kiedy koledzy jego w czasie pauzy lub przed rozpoczęciem
lekcyi
broili, skakali po ławkach, bili się, — on siedział kamieniem na swojem miejscu
i podparłszy
głowę obiema rękami, zatkawszy sobie palcami uszy, by nie słyszeć hałasu
kolegów,
przepowiadał sobie zawzięcie lekcye, to schylając głowę ku książce, to podnosząc
ją w stronę
sufitu, któremu recytował głośno to, co w książce wyczytał. Ta zaciekła pilność
zrobiła go
przedmiotem żartów swawolnych chłopców; nazwano go kujonem i wyprawiano mu różne
psoty i figle: to ściskano go z dwóch stron, jakby w prasie, co po studencku
zwie się
gnieceniem sera; to pociągano z tyłu za włosy, to bombardowano kulkami z chleba
lub
papieru — słowem, był on w klasie owem pochyłem drzewem, na które wszystkie kozy
bez
ceremonii wskakiwały, kiedy im się podobało. Nikt nie przeszedł koło niego, żeby
go nie
potrącić, nie skubnąć, nie poczochrać jego gęstej czuprynki. A on znosił to
wszystko
cierpliwie, bo już w domu przywykł do tego, że go popychano i szturchano, więc
zdawało mu
się, że tak być powinno. Dla przepisów szkolnych miał cześć bałwochwalczą
prawie; nie
można go było w żaden sposób namówić do podpowiadania, fabrykowania sobie
świadectwa
choroby i innych tym podobnych nielegalnych czynów, jakie zwykle praktykują się
w szkole.
„Nie wolno
— 13 —
— nie można”, — to były dla niego drogowskazy, moralne ogrodzenia, po za które
nie ważył
się przestępować; sumienność swoją pod tym względem posuwał do tego stopnia, że
jeżeli
kiedy zdarzyło mu się przyjść do klasy nieprzygotowanym dostatecznie z jakiego
przedmiotu,
szedł zaraz do katedry zameldować to profesorowi. Cała klasa śmiała się z takiej
głupoty a
nawet sam pan profesor, lubo głośno pochwalał jego skrupulatność i strofował
tych, co się z
tego śmieli — to jednak w duszy miał niekoniecznie dobre wyobrażenie o rozumie
poczciwego Dydusia. Byli i tacy, co go posądzali, że to robił dla przypodobania
się
profesorom i nazywano go za to „lizusiem”, podczas gdy on był tylko prawdomównym
aż do
głupoty. Miał już taką naturę, że trudno mu było skłamać.
Raz jednak sprzeniewierzył się swojej naturze a było to z następującego powodu:
na lekcyi
niemieckiego języka, którego profesor był powszechnie niecierpianym w klasie,
jakiś
swawolnik podłożył pod katedrę szmermela, który tląc się powoli, naraz wśród
czytania listy,
wystrzelił z takim impetem, że niemiec, jak oparzony, wyskoczył z katedry na
środek sali,
blady i drżący z przestrachu — co wszystkich studentów tak ubawiło, że nie mogli
się
wstrzymać od śmiechu. Tego profesor nie mógł puścić płazem, pobiegł zaraz do
dyrektora,
przedstawił mu zwyczajny figiel studencki, jako buntowniczy zamach, objaw
narodowości,
nieprzychylności dla rządu, słowem, zrobił z tego kwestye gabinetową i zagroził,
że jeżeli nie
uzyska kompletnej satysfakcyi, to odwoła się z tem do Wiednia, do ministeryum.
Dyrektor
zląkł się pogróżek i z obawy, aby go także nieposądzono o brak lojalności, wziął
tę sprawę
bardziej na seryo, niż zasługiwała na to, rozpo-
— 14 —
czął formalne śledztwo a gdy mimo ścisłego dochodzenia, chłopcy milczeli uparcie
i żaden do
winy przyznać się nie chciał, zapowiedział uroczyście, że jeżeli się winny nie
znajdzie, klasa
zostanie rozpędzoną.
Wtedy to wśród ogólnej ciszy, jaką te słowa sprawiły, podnosi się Dyduś
nieśmiało z ławki i
przebierając dwoma palcami w powietrzu, oświadcza głośno, że to on puścił
szmermela.
Zdziwienie było niemałe, bo i dyrektor i profesor z trudnością uwierzyć mogli,
aby ten
najcichszy, najpotulniejszy ze wszystkich, mógł się zdobyć na coś podobnego, że
jednak sam
się przyznał, więc aby sprawiedliwości stało się zadość, zawołano tercyana i w
obecności
całej klasy zaaplikowano mu we właściwe miejsce dziesięć rózg oblewanych.
Dyduś z całą cierpliwością wytrzymał chłostę, bo nie tyle go bolało tych
dziesięć plag, które
odebrał za nie-popełnioną winę, ile ta myśl, że się dopuścił kłamstwa a dopuścić
się musiał,
bo mu szło o to, aby klasy nie rozpędzono, przez coby się przerwała jego nauka.
Dla miłości
więc nauki, dla dobra kolegów popełnił kłamstwo, a lubo szlachetne te pobudki
usprawiedliwiały go poniekąd, to jednak mimo to, czuł się zaniepokojonym w
sumieniu
swojem, bo to było pierwsze kłamstwo w jego życiu.
Na szczęście nadchodziła właśnie spowiedź wielkanocna, do której miał po raz
pierwszy
przystąpić. Toteż wyczekiwał jej niecierpliwie, aby się co prędzej oczyścić z
tego grzechu.
Już na parę dni przedtem zrobił mały obrachunek sumienia i wypisał sobie całą
litanię
najrozmaitszych grzechów i występków, począwszy od tego, jak raz przez
nieostrożność
stłukł matce jakieś naczynie i sko-
— 15 —
rupki sekretnie wyniósł na podwórze, gdzie je zagrzebał w popiele a skończywszy
na
grzechach śmiertelnych: jak obżarstwie, lenistwie, gniewie, nieczystości i t. d.
Wypisał z całą
dokładnością na karteczce, ile razy dopuścił się grzechu nieczystości przez
niedbałe mycie,
walanie palców atramentem i brukanie majtek, ile razy nowe ubranie wbijało go w
pychę a ile
razy dopuścił się obżarstwa, objadając się rzepą, śliwkami lub innemi
specyałami. Zrobił z
tego dokładny rachunek, bo wiedział od księdza katechety, że za grzechy
śmiertelne czeka
grzesznika wieczne potępienie i ogień piekielny.
Gdy z tym szpajscetlem grzechów poszedł do konfesyonału i zaczął go odczytywać
jakiemuś
opasłemu bernardynowi, ten nie dał mu dokończyć powiedział tylko: głupiś — i
kazał iść do
domu.
Biedny Dyduś, radby był w tej chwili pod ziemię się schować ze wstydu i żalu, bo
dla niego
takie odpędzenie od konfesyonału wobec kolegów, którzy po cichu chichotali,
trącając się
łokciami i pokazując na niego palcami, było okropnym ciosem. Zdawało mu się, że
musi być
strasznym grzesznikiem, skoro ksiądz nie chciał go nawet słuchać i nie dał
rozgrzeszenia a
gdy wracał do domu z jednym z takich, który się spowiadał i komunikował,
spoglądał na
niego z pewnym rodzajem uwielbienia i zazdrości, mówiąc:
„Jakiś ty szczęśliwy, że masz teraz Pana Boga u siebie.”
Za to na drugą spowiedź przygotował się już o wiele dokładniej, bo umieścił na
kartce
nietylko grzechy przeciwko Duchowi Świętemu i cudze — ale nawet i takie, które
popełnił
myślą tylko, jak np., że raz miał ogromną
— 16 -
ochotę na kiełbasę, którą widział za szybą wystawy sklepowej — choć to było w
poście i
kiełbasa nie była jego własnością, to znaczy, że pożądał rzeczy bliźniego swego.
Jak spisał
sobie wszystkie takie grzechy, było tego trzy bite arkusze.
Tym razem trafił na jakiegoś pobłażliwszego spowiednika, który sztukając sobie
palcami w
tabakierkę i kładąc od czasu do czasu spore dozy czarnego specyału do nosa,
słuchał
cierpliwie, co mu głupi Dyduś szeptał do ucha. Dopiero kiedy zaczął spowiadać
się z owego
grzechu kłamstwa popełnionego w szkole, ksiądz z niuchem tabaki, który właśnie
niósł do
nosa, zatrzymał się w połowie drogi, spojrzał uważniej na chłopczynę klęczącego
ze
skruszoną miną u nóg jego i z większem skupieniem słuchał dalszej jego
spowiedzi. A gdy
Dyduś wyrecytował mu już cały szereg grzechów, któremi obraził był Pana Boga,
pogłaskał
go po bujnej czuprynie i rzekł z ojcowską łagodnością:
„Dobrze, kochasiu!”
Skruszony grzesznik pochyliwszy główkę pod ciężarem księżej ręki, czekał z
pokorą, jaką
mu wyznaczy pokutę a gdy ksiądz ku wielkiemu jego zdziwieniu, odmówiwszy nad nim
zwykłą formułkę rozgrzeszenia, kazał mu iść do domu, Dyduś, będąc przekonany, że
ksiądz
zapomniał o pokucie, sam mu się o nią upomniał, mówiąc:
„A jakąż będę miał pokutę, proszę księdza dobrodzieja?”
„Chcesz pokuty, kochanku?” — spytał go ksiądz, patrząc na niego z pobłażliwym
uśmiechem i kiwając głową — „Moje dziecko, napokutujesz się ty jeszcze dosyć
- 17 -
w życiu z takiem usposobieniem. Teraz obejdzie się bez pokuty.”
„To ja nie będę mógł iść do komunii?” zapytał Dyduś z przestrachem „nie będę
mógł przyjąć
Pana Boga w Przenajświętszym Sakramencie?”
„Owszem — owszem. Ty Go już masz, moje dziecko w sobie, bo Pan Bóg lubi
mieszkać w
takich sercach. No, idź, idź do komunii.”
Nim odszedł od konfesyonału, spytał go jeszcze o rodziców, czy żyją i gdzie
mieszkają.
Chciał poznać tych, którzy takie dziecko wychowali — i jednego dnia wybrał się
na
przedmieście do domu, który mu malec dokładnie opisał przy spowiedzi.
Adres był tak dokładny, że trafił, bez pytania prosto do drzwi mieszkania, ale
otworzywszy te
drzwi, chciał się cofnąć, sądząc że się pomylił, — zobaczył bowiem jakiegoś
mężczyznę z
kędzierzawą głową, w kamizelce bez surduta, który rózgą umaczaną w wodzie, walił
jakieś
dziecko, obnażone z pewnej części ubrania, z takim rozmachem, że aż o sufit
zawadzał. Był
pewny, że zaszedł gdzieindziej, gdy wtem bity chłopczyk z radosnym jękiem
podniósł główkę
z ławki, na której leżał — i ksiądz poznał w nim swojego penitenta. Jakkolwiek
któraś
książeczka szkolna używanie rózgi przypisuje rozkazom Ducha Świętego, to jednak
ksiądz
Piotr oburzył się niesłychanie na ten widok i zawołał zatrzymując rękę z rózgą w
powietrzu:
„A wy czemu tak katujecie to dziecko ?”
Marcin miał już na końcu języka gotową odpowiedź: a dyabli tobie do tego.... ale
zobaczywszy księżą sutannę, połknął te słowa i ostygł nieco w swoim zapale.
Służąc po
pańskich domach, przyzwyczaił się szanować stan
Tom XIII. Całe życie głupi. I.
— 18 —
duchowny, bo wiedział, że księża stanowili niejako tajna policyę dobroczynnych
dam, przez
która one dowiadywały się o konduicie ubogich, potrzebujących wsparcia,
rozdawały
jałmużnę i czyniły różne dobrodziejstwa. Dlatego też na widok księdza, spuścił
odrazu rózgę
do ziemi i począł się tłomaczyć, że „szelma chłopak nie wart litości, że żyje
tylko na
utrapienie rodziców” i tym podobne rzeczy.
„No, a cóż on takiego zrobił” — dopytywał się ksiądz, niemogąc uwierzyć, aby
mógł być tak
złym ten malec, którego on z całkiem innej strony poznał przy konfesyonale.
„Co on zrobił? To się opowiedzieć nie da, proszę łaski księdza dobrodzieja”
odezwała się
Marcinowa, wyręczając męża.
„Zrobił, co mógł najgorszego", dodał Marcin. „Największy nieprzyjaciel nie
mógłby mi
zrobić nic gorszego, co on — własne dziecko. On powiedział — on śmiał
powiedzieć, ten
gałgan, ten szelma i to jeszcze przed samym panem hrabią, że ja jestem jego
ojcem.”
„A ja matką i żoną mego męża!” dorzuciła Marcinowa tonem skargi.
Ksiądz spojrzał na jedno i drugie, myśląc, że ma do czynienia z waryatami, bo
nie mógł
inaczej nazwać ludzi, którzy znęcali się nad własnem dzieckiem za to, że się ich
nie wyparło.
Dopiero dalsze opowiadanie wyjaśniło mu powód tego rodzicielskiego oburzenia,
gdy mu
powiedziano, że ojciec przez to stracił służbę, że został bez miejsca i z winy
dziecka przyjdzie
mu teraz może pójść z torbami.
Ksiądz słysząc te lamenta i dowiedziawszy się z dalszej rozmowy, że Marcinowie
nie mają
zamiaru posyłania
— 19 —
chłopca dalej do szkoły, raz, że nie maja za co a powtóre, że to byłyby tylko
stracone
pieniądze na takiego osła — i albo oddadzą go do terminu, albo wypędzą z domu na
cztery
wiatry, zaproponował im, żeby mu go oddali w opiekę a on zajmie się jego
wychowaniem.
Propozycya ta zastała ich tak nieprzygotowanych, że w pierwszej chwili nie
wiedzieli, co na
to powiedzieć. Marcinowej było to bardzo na rękę, żeby mogła pozbyć się kłopotu,
jaki miała
z wychowaniem i żywieniem dziecka i to jeszcze takiego niedojdy, jak Dyduś; ale
nie chciała
uchodzić w oczach księdza za złą matkę i dlatego udawała namysł i wahanie.
Marcinowi
znowu przyszło na myśl, czy przypadkiem ksiądz nie jest przysłany przez jaką
wielką damę,
która może życzy sobie mieć chłopca w tym wieku, aby go przyjąć za swego i
dlatego chciał
podrożyć się i naznaczyć cenę za odstąpienie chłopca, ale dalsze słowa księdza,
rozwiały to
złudzenie.
„Rozkoszy on tam” mówił „u mnie wielkiej mieć nie będzie, bo ja sam nie mam
wiele; ale
pomogę, ile będę mógł, bo mi idzie o to, żeby się chłopczyna nie zmarnował.
Posłuży mi za to
w domu i w kościele, ile mu czasu od nauki zbędzie. No, zgoda? Pójdziesz ze mną,
malutki?”
„A co niema iść, przecież mu tam u jegomości będzie lepiej, niż u nas” —
odpowiedział
prędko za syna Marcin, bojąc się, żeby się ksiądz nie rozmyślił i nie cofnął. „A
podziękujże,
durniu jakiś, księdzu dobrodziejowi, że taki łaskaw na ciebie” mówił dalej,
popychając
chłopca w stronę, gdzie stał jego dobrodziej. „Widzisz, żeby nie jegomość, tobyś
dziś jeszcze
poszedł do
2*
— 20 —
szewca. No, a pocałujże, niedojdo jakiś — w nogi, ośle, w nogi, bo takiego
dobrodzieja
nieprędkobyś znalazł.”
Tem podziękowaniem chciał niejako zamknąć księdzu drogę do odwrotu a
równocześnie
polecił żonie spakować co tchu rzeczy chłopca, by go jak najprędzej wyprawić z
domu.
Dano tedy Dydusiowi trochę bielizny w zawiniątku, kilka oklepanych morałów o
dobrem
sprawowaniu się a matka dodała do tego trochę łez, które Dydusia tak rozczuliły,
że się
rozbeczał w głos i z żalem począł się oglądać po izbie, w której tyle lat się
chował, tyle miał
wspomnień. Nie wesołe to były wspomnienia; jedne boleśniejsze od drugich — tu
dostał
szturchańca, tu się oparzył wodą, tam koło pieca zwykle klęczał na grochu za
karę — nie było
kącika w tej izbie, któregoby nie oblał łzami — a jednak kiedy mu przyszło
rozstawać się z
temi kącikami, żal ścisnął go za serce i nie chciał odejść. Aż ojciec,
zirytowany tem
mazgajstwem, złapał chłopca za kołnierz i nazwawszy go głupcem, który nie umie
ocenić
szczęścia, jakie go spotyka, — popchnął za księdzem ku drzwiom.
II.
U księdza Piotra.
Ksiądz Piotr był tylko wikarym przy kościółku na przedmieściu, ale zastępował we
wszystkich czynnościach proboszcza, który pobierając dochody z parafii, nie miał
czasu nią
się zajmować, bo piastował oprócz tego godność jakiegoś dygnitarza w
konsystorzu. Nie było
nawet plebanii, jak się należy, przy tym kościele, a urząd parafialny, wraz z
mieszkaniem dla
wikarego, mieścił się na organistówce. Tak nazywano domek mały w tyle kościoła,
gdzie dół
zajmował kościelny a na pięterku mieszkał organista z liczną familią i ksiądz
wikary.
Ten ostatni zajmował dwa małe pokoiki. W pierwszym była kancelarya parafialna, w
której
na półkach stały dwie księgi metryk, aktów ślubu i zejścia, czarny stół z
arkuszem bibuły,
dużym kałamarzem, piaskiem na drewnianej miseczce i kilka piór gęsich; dalej
stara
pokostowana na żółto szafa, zawierająca garderobę księdza: jedną sutannę na
świąteczne
występy, niebieski płaszcz z peleryną, trochę bielizny i wyszarzaną lisiurkę na
zimę. W
drugim pokoiku, zaciemnionym przez kwiatki i pełne
— 22 —
różnego ptactwa klatki, które wisiały w oknie, stało łóżko ze skromną pościółką,
komoda,
szafa oszklona z książkami, stolik nakryty siatkowym obrusem i wysiedziana,
wygnieciona
sofa, z haftowaną poduszką. Był to cały majątek wikarego. Kto go znał dawniej,
gdy jako
celujący uczeń z chlubnemi świadectwami przechodził z klasy do klasy a potem
już, jako
kandydat do stanu duchownego, obudzał podziw a nawet po trochu i zazdrość między
swoimi
kolegami w seminaryum, gdzie słynął zdolnościami i kaznodziejską wymową —
niebyłby
nigdy przypuszczał, że ten tak wiele obiecujący młodzieniec, po latach
dwudziestu zdobędzie
sobie zaledwie skromne stanowisko wikarego. Wszystko zdawało się zapowiadać mu
świetną
przyszłość, bo najprzód, w męzkiej linii wywodził się od bardzo starożytnego
rodu, co nawet
w stanie duchowym jest wiele znaczącą rekomendacyą. Wprawdzie, w metryce jego
urodzenia, z powodów, których nietrudno się domyśleć, nie było wymienione
nazwisko ojca,
ale był to sekret, o którym wiedzieli wszyscy, zwłaszcza, że uderzające
podobieństwo do
dostojnego rodzica świadczyło lepiej, niż metryka, o jego pochodzeniu.
Następnie, przełożeni
lubili go i cenili dla jego zdolności a łagodny charakter jednał mu serca
wszystkich. Brak mu
jednak było owej praktycznej mądrości życia, która uczy rachować się z
okolicznościami i nie
zawsze mówić to, co się myśli i co się wie. On tego nie umiał. Co myślał — to
mówił a
prawdę miłował przedewszystkiem i twardo stał przy swoich przekonaniach.
Pierwszy błąd w jego życiu był ten, że odrzucał wszelkie łaski, jakiemi go
chciał obdarzyć
ojciec, który, jakkolwiek się do niego jawnie przyznać nie chciał, bo i
— 23 —
nie mógł, ale chciał opiekować się nim. Nie przyjął jego pomocy, licząc tylko na
własne siły i
pracę. I nie zawiodła go pewność, bo utrzymując się z lekcyj, świetnie ukończył
nauki
gimnazyalne i wstąpił do seminaryum, zkąd niedługo po wyświęceniu dostał się do
kościoła
katedralnego, w charakterze kaznodziei.
Jest wielu jeszcze takich, którzy pamiętają pierwsze jego pojawienie się na
mównicy. Cały
świat arystokratyczny, szczególniej damy, zgromadził się wtedy licznie w
katedrze, aby
poznać tę nowalijkę duchowną, której tajemnicze pochodzenie dodawało niezwykłego
uroku.
Taka przyprawa zaostrzała znacznie apetyt ciekawych. To też w presbiteryum na
tle
purpurowych aksamitnych makatów, można było widzieć tego dnia okazy dewotek
najrozmaitszego wieku i rodzaju, począwszy od tych, które w staroświeckich
salonach, z
biblioteką nabożnych książek pod pachą, pakują się zwykle na całe półdnia do
kościoła,
przenosząc się tylko z ławki do ławki, w miarę, jak gdzie i który z ulubionych
księży pojawi
się ze Mszą lub kazaniem — a skończywszy na młodych strojnisiach, podobnych do
barwnych motyli, które w najbardziej słonecznej porze, między dwunastą a
pierwszą, fruwają
po mieście, zatrzymując się z równą adoracyą przed ołtarzem, jak i przed
magazynem mód
lub wystawą jubilerską. Wszystkie tam miały swoje przedstawicielki. Miejsce
przed amboną
było zapchane płcią piękną. Z zapachem kadzidła, którego sinawy dym kłębił się w
promieniach słońca, padających ukosem na wielki ołtarz, mieszały się
najmodniejsze
perfumy, które w ciepłej atmosferze ulatniały się silnie z batystów a złote
łańcuchy
kanoników i ich fioletowe peleryny, ginęły wśród atłasów, koronek, strusich piór
i
— 24 —
sztucznych kwiatów, kołyszących się na kapeluszach, niby ruchome ogrody.
Wszyscy czekali niecierpliwie na pojawienie się kaznodziei, szepcząc sobie o
nim
najrozmaitsze szczegóły, które go czyniły jeszcze więcej zajmującym. W ogóle
usposobienie
dla młodego debiutanta było jak najkorzystniejsze. Trzeba jednak nieszczęścia,
że na ten
dzień wypadała ewangelia o faryzeuszu i celniku i młody kaznodzieja, bez względu
na to, do
kogo ma mówić, rozwinął ten drażliwy temat z niesłychaną śmiałością i potęgą
słowa.
Określiwszy najprzód znamiona prawdziwej pobożności, przeciwstawił potem
pobożność
fałszywą, faryzeuszowską, tę, która się trzyma form i praktyk religijnych i do
nich
przywiązuje całą wagę; przedstawił tę fałszywą pobożność w najrozmaitszych
odmianach, u
ludzi różnych stanów, różnej płci i wieku; odmalował całą galeryę świętoszków i
dewotek,
którzy płaszczykiem religii pokrywają brudy i występki, smagał ich bez litości,
jak Chrystus
przekupniów w kościele, wykazując całą szkodliwość, jaką ludzie tego rodzaju
wyrządzają
religii.
W miarę, jak mówił, niknął coraz więcej na twarzach dostojnych słuchaczek wyraz
życzliwości i uwielbienia, z jakim przyszły do kościoła a natomiast rozsiadało
się na nich
niezadowolenie, które zwolna przechodziło w oburzenie, gdy każda w słowach mówcy
zobaczyła siebie, jak w zwierciedle, nieledwie jakby ją palcem pokazał, choć
mówił
ogólnikowo. Doszło w końcu do tego, że niektóre panie manifestacyjnie wychodziły
z ławek.
Tego samego dnia zaraz posypały się skargi do biskupa na młodego kaznodzieję,
na jego
nietaktowne znalezienie się, szerzenie przewrotnych zasad i ubliżenie
- 25 -
religii i Kościołowi. Była to formalna procesya dam wielkiego świata, które
przychodziły z
wyrzutami i skargami, jak można było takiemu księdzu powierzać godność
kaznodziei
katedralnego.
Biskup, otrzymawszy takie relacye od dam znanych z pobożności, stanowiska w
świecie i w
różnych instytucyach dobroczynnych, nie mógł sobie tego lekceważyć i obiecał
rozpatrzyć się
w tej sprawie a w razie, jeżeli młody kapłan rzeczywiście zasłużył na to,
udzielić mu
pasterskie napomnienie.
Jakoż w krótce miał sposobność przekonać się osobiście, że młody kapłan
niemożliwym jest
na stanowisku kaznodziei katedralnego, bo w kazaniach swoich dotykał zbyt
drażliwych
kwestyi, wykazując, jak mało nauka Chrystusa wcieliła się w życie
chrześciańskich ludów,
jak mało między tymi, którzy mienią się chrześcianami, jest prawdziwych
chrześcian.
Pozwalał sobie nawet krytykować stan duchowny, porównywując ubóstwo i pokorę
Chrystusa, ze zbytkami, wystawnością i pychą tych, którzy są niby sługami Jego.
Taka
bezwględność przekraczała już granice cierpliwości i pobłażliwości biskupa i
zniewoliła go,
że wezwał księdza Piotra do siebie, aby surowo zganić go za to. Ale niepoprawny
przestępca,
zamiast się upokorzyć i uznać swą winę, odpowiedział z całą stanowczością
biskupowi, że
mówi tak, jak myśli i wierzy, że nauki jego są zgodne z jego sumieniem i
religią, a celem ich
jest jedynie dobro Kościoła i umoralnienie społeczeństwa. Bronił sprawy swojej z
taką
przekonywającą wymową, z taką nieprzepartą logiką argumentów, że biskup na razie
nie
wiedział, co mu na to powiedzieć. Widział, że ma do czynienia z człowiekiem,
który, jeżeli
— 26 —
grzeszył, to grzeszył w dobrej wierze i nie było słusznej przyczyny karać go za
to. Zostawić
go znowu na dotychczasowej posadzie, także było niepodobieństwem, ze względu na
oburzenie powszechne, jakie wywołał przeciw sobie w sferach, z któremi biskup
liczyć się
musiał.
Znalazł się jednak sposób wygodny do wywikłania się z tak trudnego położenia a
mianowicie
ten, że księdzu Piotrowi ofiarowano probostwo w dobrach hrabiny Osockiej.
Usunięto go
więc, ale niby z awansem, bo w zamian za posadę kaznodziei otrzymał probostwo.
Probostwo to było raczej tytularne, bo właściwym proboszczem w Wierzbińcach —
majątku
hrabiny — była ona sama. Hr. Osocka była kobietą przesadnej pobożności, plus
pape que le
pape, jak o niej mówiono, teolog w spódnicy i to teolog średniowieczny,
fanatyczny,
zagorzały; do tego była kanoniczką, damą dworu i spokrewnioną z jakimś
kardynałem w
Rzymie, uważała się przeto za należącą do hierarchii duchownej i zdawało się
jej, że jest
przynajmniej o kilka stopni bliżej Pana Boga i wszystkich Świętych, niż inni
śmiertelnicy, nie
wyjmując księży proboszczów, którymi się też posługiwała według swojej woli i
kaprysów.
Ona dysponowała kiedy ma być msza, jak ma być odprawianem to lub owo
nabożeństwo,
kogo zaprosić na odpust, jak ubierać ołtarze — słowem, rządziła w kościele, jak
u siebie a
proboszcz zajmował przy niej miejsce wikarego — i był nie tyle dla użytku całej
parafii, ile
raczej dla jej własnej wygody. Nieraz zdarzało się, że w nocy kazała go budzić
bez ceremonii
i wzywała do siebie do pałacu po to, aby się spowiadać, albo też, żeby jej
rozwiązał jaką
wątpliwość religijną, która jej wpadła do głowy i zaniepokoiła sumienie. Kto się
dostał
— 27 —
do niej na proboszcza, ten był utrapiony, bo go męczyła najwymyślniejszemi
praktykami
religijnemi, dysputami teologicznemi i despotycznemi zachciankami. To też
probostwo u niej
uważano za rodzaj rekolekcyi, i jeżeli który z księży zdecydował się iść tam na
proboszcza, to
jedynie zmuszony koniecznością albo też taki, który spodziewał się za pomocą
wpływów,
jakie miała hrabina i za jej protekcya dochrapać się wyższego stopnia w
hierachii duchownej;
wchodził więc do tego czyśca, aby po odcierpieniu w nim kary, dostać się do
nieba, t. j. do
dobrych dochodów i zaszczytów. Z księdzem Piotrem jednak nie poszło hrabinie tak
łatwo,
jak z innymi. Nieżądny wywyższenia i protekcyi, nie miał wcale powodu ulegać jej
kaprysom, a że szanował swoją godność kapłańską i stanowisko pasterskie, przeto
nie
zezwolił na to, aby kobieta mieszać się miała w sprawy kościelne i zaraz z
samego początku,
przy pierwszej sposobności, kiedy chciała sobie urządzić jakieś specyalne
nabożeństwo w
kościele, oświadczył jej z całą stanowczością, że on tu jeden tylko ma prawo
rządzenia i nie
zgodzi się nigdy na to, aby ktokolwiek, a tym mniej kobieta, dzielił z nim to
prawo. Hrabina,
nieprzyzwyczajona do podobnego oporu, spazmów dostawała z oburzenia, wyprawiała
mu
sceny, groziła zemstą niebios i karami kościelnemi, gdy jednak to wszystko nie
zdołało
zachwiać i ugiąć księdza Piotra, rozpoczęła się między pałacem a plebanią
zacięta walka.
Ksiądz w tej walce zajął, jak przystało na kapłana, stanowisko tylko bierne,
odporne, znosząc
z powagą i cierpliwem milczeniem tysiączne szykany i złośliwe docinki
roznamiętnionej w
złości niewiasty, która używała wszystkich możliwych sposobów dokuczania mu, aż
w
końcu, widząc
— 28 —
bezskuteczność tych swoich usiłowań, przesłała na niego skargę do władzy
duchownej,
skargę, tyczącą się jego moralnego prowadzenia się, opiewającą, że ksiądz sieje
publiczne
zgorszenie, bo w domu swoim utrzymuje formalny harem z kilku kobiet złożony.
Skarga była takiej doniosłości i pochodziła od osoby tak wysoko położonej, że
Jego
Przewielebność, ksiądz biskup, sam raczył się fatygować dla osobistego
przekonania się. I cóż
się pokazało? Oto, że harem księdza składał się ze starej, sparaliżowanej
ciotki, garbatej i
brzydkiej jak nieszczęście siostrzenicy, która prowadziła mu gospodarstwo i jej
kuzynki,
która dogorywała na suchoty. Wszystkie te niewiasty były krewne jego matki a do
tego
biedne, więc gdy mu się trafiło pierwsze probostwo, posprowadzał je z różnych
stron, bo
bieda rozproszyła je między ludzi — i przytulił litościwie pod swoim dachem.
Cała ta
kolekcya, razem z głuchą kucharką, wyglądała raczej na szpital, niż na harem.
Hrabina nigdy
tych kobiet na oczy nie widziała, powiedziano jej tylko, że ich kilka znajduje
się na plebanii i
to jej wystarczało zupełnie, aby pomówić księdza o niemoralność i oskarżyć.
Nienawiść
zaślepiła ją i skompromitowała, bo ksiądz biskup po przeprowadzonem śledztwie,
surowe dał
jej napomnienie za tak lekkomyślne posądzenie osoby duchownej.
Sprawa głośną się stała. Księża rozpowiadali ją sobie po odpustach, ciesząc się
z upokorzenia
tej damy, która niejednemu z nich grubo za skórę zalazła i winszowano księdzu
Piotrowi, że
odniósł tak świetne zwycięztwo a jeden z obywateli, osobisty nieprzyjaciel
hrabiny, wyściskał
go za to i wycałował przy pewnem spotkaniu i poznaniu.
— 29 —
„Wiesz co” mówił „żebyś mi tu na rękę położył tysiąc talarów, tobyś mi nie
sprawił takiej
uciechy, jak tem, żeś tę sekutnicę babę upokorzył. To z piekła rodem baba, choć
w kościele
cały dzień siedzi. Dzielny z ciebie chłop, księżuniu — podobasz mi się, że się
nie dałeś zjeść
w kaszy — i jeżeli mój proboszcz przeniesie się ad patres, to dalibóg nie
życzyłbym sobie
nikogo, tylko ciebie. Byłoby ci u mnie jak w raju, bo towarzystwo wesołe i
dochody grube,
miejsce to odpustowe a ty z twoją wymową, panie, cycerońską, odpusta te
doprowadziłbyś do
niebywałej świetności.”
Ksiądz Piotr z pobłażliwym uśmiechem przyjął ten wylew serdeczności obcego
człowieka,
przypisywał go obfitym libacyom, które twarz szlagona karmazynowa powlekły barwą
i był
przekonany, że po' wytrzeźwieniu zapomni o tem, co mówił. Ale było to, jak się
pokazało,
niesłuszne posądzenie, bo w kilka miesięcy potem szlachcic ów, spotkawszy się z
nim znowu
na jarmarku, zawołał ucieszony:
„Dobrze, że księdza tu spotykam, miałem właśnie być u jegomości. No, mój
proboszcz
kiwnął, jak mu to przepowiedziałem. Słowo się rzekło, kobyła u płotu, więc
poddaj się, a ja
postaram się już o to, aby cię umieścili w ternie. U mnie odetchniesz, panie
dobrodzieju. Ja
cię tam nie będę denuncyował do biskupa o kobietki, choćby były młode i ładne;
ja, panie,
tolerant na ludzkie słabości, a wiem, że ksiądz jest przedewszystkiem
człowiekiem.”
Rubaszne dowcipy szlachcica, jego pogląd na stan duchowny, niebardzo może
podobały się
kapłanowi tego pokroju, co ksiądz Piotr, mimo to, podał się o próbo-
— 30 —
stwo w jego wsi, bo ciągła walka z hrabiną, która była niewyczerpaną w
złośliwych
pomysłach, zmęczyła go już i obrzydziła mu pobyt w jej majątku. Zapragnął
swobodniejszego
pola działania i znalazł je rzeczywiście u owego szlachcica, który go przyjął z
otwartemi
rękami i serdecznością wielką.
Ale niezadługo ochłódł w swojej serdeczności, skoro się dowiedział, że ksiądz
Piotr nie
grywa ani w taroka, ani w wista, ani nawet „w głupiego preferansa”. Żałował
teraz, że się
pierwej nie upewnił co do tego, ale któż mógł przypuścić, że znajdzie się taki
ksiądz pod
słońcem, któryby w karty nie grywał; jemu przynajmniej nie zdarzyło się nigdy
spotkać
takiego. Ksiądz Piotr był niesłychanym wyjątkiem pod tym względem, bo nietylko
nie grał,
ale nawet nie miał wcale ochoty uczyć się gry żadnej. Przepadła więc już jedna
przyjemność,
której nadzieją tak cieszył się czcigodny kolator, że w słotny czas i długie
wieczory zimowe
będzie miał w proboszczu partnera na zawołanie, bo nie rozumiał przyjemnego
życia bez kart
i bez kieliszka — a tu ksiądz ani do jednego, ani do drugiego. Po wielkiej
namowie, ledwie że
wypił czasem parę kieliszków wina i ani rusz namówić go na więcej. Gdyby z niego
był
przynajmniej gawędziarz przyjemny; ale on, zamiast przyjść do dworu z jakiemi
nowinkami,
dykteryjkami, wolał łazić po chłopskich chatach, rozpytywać się o miejscowe
stosunki,
przyglądać się jak żyją rodzice z dziećmi, mężowie z żonami, jak wychowują
dzieci i tym
podobne rzeczy. Szlachcic nie mógł zrozumieć takiego upodobania w chłopskiem
towarzystwie, nazwał księdza oryginałem, dziwakiem, demagogiem i żałował na
duszę i na
ciało, że mu dał probostwo u siebie.
- 31 -
Jedną tylko miał z niego pociechę, że był mówcą, jak mało i że ludzie o kilka
mil schodzili
się i zjeżdżali do jego parafii na kazanie. Dla dziedzica, który miał gorzelnię
i dwie karczmy
we wsi, taki zjazd liczny nie był bez korzyści i już rachował sobie o wiele
będzie mógł od
nowego roku podnieść arendarzowi czynsz dzierżawny z propinacyi, gdy naraz
dowiaduje się,
że proboszcz zakłada towarzystwo wstrzemięźliwości i wzywa lud z ambony do jak
najliczniejszego zapisywania się do tegoż towarzystwa.
Tego już było nadto szlachcicowi, przebrała się miara jego anielskiej
cierpliwości i
postanowił księdza zaskarżyć do konsystorza. Kozumie się, że nie mógł go skarżyć
o to, iż
ludziom pić zabrania, bo przecież takiej skargi konsystorz nie mógłby
uwzględnić; ale
znalazły się inne przeciw niemu zarzuty a głównie to, że buntuje lud przeciw
dworowi i daje
mu nauki niezgodne z katechizmem i przepisami kościoła. I tak np. jakiemuś
parobkowi, gdy
przyszedł poskarżyć się przed nim na gospodarza, że mu w wielkim poście, w
piątek, zamiast
na oleju, daje jeść z mlekiem — powiedział: „mój kochany, miej ty tylko tyle
grzechu na
sumieniu a ręczę ci, że z tego powodu święty Piotr nie będzie ci robił trudności
z
wpuszczeniem cię do nieba.”
Ludziom się to dziwnem wydawało takie lekceważące traktowanie postu i to
jeszcze przez
księdza, który przecież jest od tego, żeby przestrzegał przepisów kościoła.
Raz parafianie chcieli sprawić pozłacaną sukienkę świętemu Antoniemu i koronę
perłową
Matce Boskiej w wielkim ołtarzu i przyszli z tem do księdza po poradę, a ten,
zamiast im to
pochwalić, zaczął ich namawiać,
— 32 —
żeby za te pieniądze postawili dom dla kalek i starców, bo takie schronienie dla
nich
potrzebniejsze, niż sukienka świętemu Antoniemu. Kadzi nie radzi, musieli
zgodzić się na to,
bo trudno było księdzu się sprzeciwiać, zwłaszcza, że sam ofiarował się kupić
grunt pod
budowę i wyprosić materyał drzewny u dziedzica; ale im zawsze markotno było, że
ksiądz tak
mało dba o chwałę Boską i przybytek Pański.
To znowu ludziom, którzy wybierali się na dalekie odpusta w czasie żniw i
przyszli do niego
po błogosławieństwo na drogę, odradzał pielgrzymkę, nazywając ją marnowaniem
czasu.
„Jeżeli masz intencyę, jeden z drugim, pomodlić się” rzekł „to się pomódl w
domu, albo i tu
na miejscu, w kościele, bo Pan Bóg jest wszędzie i nie potrzeba Go o kilkanaście
mil szukać.”
Kompania nie usłuchała go i poszła, choć bez błogosławieństwa, zgorszona wielce
tem, że
ksiądz, zamiast zachęcać ludzi do pobożności, odwodzi ich od tego.
Niekoniec jeszcze na tem. Jeden z zamożniejszych gospodarzy postawił swoim
kosztem
figurę przy drodze. Figura była „śliczności”, jak się wyrażano we wsi, bo miała
na sobie z
każdej strony po kilku świętych, wyrzeźbionych w kamieniu, malowanych kolorami i
złoconych, a u spodu także złotemi literami wypisane było nazwisko fundatora, w
górze zaś
samej był rodzaj kapliczki na kręconych słupkach, w której siedział obnażony Pan
Jezus, z
ranami na rękach i nogach i z palmą w ręku. Nad tem jeszcze anioł z zielonemi
skrzydłami, w
wysokich butach i z trąbą zmartwychwstania w ręku. Jak wieś wsią, nigdy w niej
takiej figury
nie widziano i na kilkanaście mil w około podobnej nie było; toteż para-
- 33 -
fianie dumni byli z tego i z niecierpliwością czekali na dzień uroczystego
poświęcenia, które
fundator figury miał zamiar obchodzić z wielką wystawnością, bo miało być i
nabożeństwo
solenne, i procesya do figury, i mowa do ludu, a następnie, dla starszyzny
wioskowej,
przygotowany był suty traktament. Tymczasem ksiądz, ku wielkiemu zdziwieniu i
oburzeniu
wszystkich, oświadczył, gdy ów zamożny kmieć przyszedł zamawiać nabożeństwo, że
figury
nie poświęci, bo postawioną została z krzywdy ludzkiej. Niby było w tem coś
prawdy, bo ów
kmieć przed laty wygrał był proces z krewnymi żony, jak mówiono wtedy,
niesłusznie, choć
prawo było za nim i ta wygrana była podwaliną jego późniejszej fortuny; ale,
mimo to,
pobożni parafianie zgorszeni byli odmową księdza.
Takich i tym podobnych zarzutów sporo nazbierało się na niego; obijały się one
nieraz i o
uszy dziedzica, ale nie zważał na ludzkie gadanie, bo sam był tolerantem wielkim
na tym
punkcie. Ale teraz, kiedy ksiądz wszedł mu w drogę i trzeba go było usunąć ze
wsi, z tych
zarzutów ukuł broń przeciw niemu. Kazał pospisywać zeznanie wiernych, którzy
ofiarowali
się nawet przysięgą je stwierdzić, gdyby tego była potrzeba — i wysłał skargę do
konsystorza.
Na podstawie tego oskarżenia, wytoczono przeciw księdzu Piotrowi śledztwo
dyscyplinarne,
po ukończeniu którego, skazano go na rok rekolekcyj w jakimś klasztorze, a
następnie
pozbawiono go prawa nauczania z ambony. Zamknięto mu usta, aby nie gorszył ludu.
Przyjął on ten wyrok w pokorze i milczeniu, ani się oburzał, ani skarżył,
zdawało się, że go
to nie obeszło wiele, tylko wczesna siwizna, co pobieliła mu włosy,
Tom XIII. Cało życie głupi. I. 3
- 34 -
zdradziła przed ludźmi, że spokój był powierzchowny jedynie, że cierpienie
zmroziło mu
duszę i szronem starości wystąpiło na zewnątrz. Od tego czasu zmienił się bardzo
—
zdziwaczał. Zrobił się jakby lękliwym, nigdy nie wypowiadał jasno, prosto swoich
myśli,
tylko je ubierał w alegorye, w cytaty z pisma świętego i ojców kościoła, albo
zbywał
pytającego żartami, w których był zwykle odcień sarkazmu i smętnej jakiejś
ironii.
Dygnitarzom kościoła kłaniał się tak nizko, że ta przesadna pokora wyglądała
prawie na
drwiny. Nieledwie do ziemi schylał czoło, gdy mu przyszło przemawiać do
przełożonych. W
ogóle jednak unikał ludzi; jeżeli wychodził z domu, to na dalekie przechadzki,
za miasto;
najczęściej jednak przesiadywał po całych dniach u siebie, w szczególnem
towarzystwie
ptactwa najrozmaitszego gatunku, którego chował po kilkanaście sztuk. Był to
jedyny zbytek,
jakiego sobie pozwalał, oprócz tabaki, że wydawał kilka krajcarów dziennie na
żywienie tych
swoich ulubieńców, z którymi się pieścił i rozmawiał, jakby z rozumnemi
istotami.
Powiadano, że miewał dla nich kazania. Jeżeli prawda, to dziwactwo to było po
części
usprawiedliwione, bo wymowa jego, skazana na milczenie wyrokiem władz
duchownych,
przynajmniej choć na tej drodze szukała sobie upustu; opowiadał ptakom
niebieskim to, co
zabroniono mu mówić przed ludźmi.
Do takiego to dziwaka i bezbożnika dostał się nasz Dyduś na wychowanie. Nie
zmądrzał on
tam wiele, tyle tylko, że mu się jeszcze więcej zmąciło i przewróciło w ciasnej
głowinie.
Dotąd naprzykład był przekonany, bo się tego nawet uczył w szkołach, że
chrześcian jest na
całym świecie około 356 milionów, tymczasem ksiądz mu
- 35 -
powiedział, że ich niema ani milion, ani pół miliona, że są wprawdzie ludzie,
którzy chcieliby
uchodzić za chrześcian, ale nimi nie są, bo całe ich życie jest wbrew nauce
Chrystusa.
„Chrystus” mówił mu „był sam ubogi i zachwalał ubóstwo, więc każdy bogacz,
który
pieniędzy używa tylko dla własnych przyjemności a nie na pomoc dla tych, co mrą
z głodu,
nie może się nazywać chrześcianinem.”
Kiedy raz przechodzili przez błonia i widzieli żołnierzy, ćwiczących się w
robieniu bronią,
ksiądz Piotr, wskazując na nich, rzekł do Dydusia:
„Patrz, to także niechrześcianie, bo Chrystus kazał przebaczać nieprzyjaciołom
a oni uczą się
zabijać bliźnich swoich.”
„Kto wywyższa się” mówił znowu innym razem „po nad bliźnich swoich i ma się za
coś
lepszego od nich, ten także nie jest wyznawcą Chrystusa, który nauczał pokory i
miłości.
Każda namiętność, każdy grzech, ma sto tysięcy razy więcej zwolenników, niż ich
ma
prawdziwa nauka Chrystusa, a ci wszyscy, którzy mienią się chrześcianami a nimi
nie są,
podobni są Judaszowi, który był niby uczniem Chrzystusa, całował go, a całując —
zdradzał.”
Takich nauk nasłuchał się Dyduś mnóstwo, obałamucały one umysł jego i prowadziły
na
bezdroża. Pod wpływem takich nauk, zrobił się z niego dziwoląg, który był
pośmiewiskiem
wszystkich. Zdarzyło się naprzykład pewnego razu, że jeden z jego kolegów,
znacznie nawet
młodszy, przechodząc koło niego, siedzącego z podpartą głową nad książką, palnął
mu w nos
tak potężnego
3*
— 36 -
szczutka, że aż krew się puściła. Podrażniony bólem i zirytowany Dyduś, zerwał
się
gwałtownie i puścił w pogoń za owym kolegą; dopadł go pod ścianą i już podniósł
pięść, aby
odpłacić się za zaczepkę, gdy wtem przyszły mu na myśl nauki księdza Piotra o
przebaczaniu
uraz; wnet gniew go ominął, opuścił rękę bezwładnie i rzekł, puszczając
napastnika, którego
dotąd silnie trzymał za
gardło.
„Nie będę się mścił na tobie, bo chcę być prawdziwym chrześcianinem.”
Wszyscy wybuchem głośnego śmiechu przyjęli te słowa i pokazywali sobie palcami
głupiego
Dydusia, który w naiwności swojej nie mógł nawet zrozumieć, co mogło być tak
śmiesznego
w tem, co powiedział.
Tak samo bał się być bogatym, aby mu to nie przeszkadzało do nazywania się
prawdziwym
chrześcianinem. Kiedy się Antkowi raz z tem zwierzył, ten spojrzał na niego z
politowaniem,
pokiwał głową i rzekł:
„Oj, głupi, głupi... i cóż ci z tego przyjdzie, że nim będziesz?”
Dydusia zastanowiły te słowa i zaczął je rozbierać
w duszy.
„Prawda!” pomyślał sobie „co mi z tego przyjdzie, że będę znosił biedę i lada
kto będzie się
znęcał nademną i poniewierał? Co mi z tego przyjdzie, choć się nawet będę mógł
nazywać
prawdziwym chrześcianinem?” Katechizm obiecywał mu za to żywot wieczny i
szczęśliwość
wieczną, że jednak Dyduś miał większe zaufanie do księdza Piotra, niż do
katechizmu, wiec
odważył się raz zapytać go o to. A ksiądz mu odpowiedział :
— 37 —
„Nieuczciwa to rzecz, mój kochany, robić dobrze dlatego, że nam to dobrze
wynagrodzą. To
nie cnota, to spekulacya, lichwiarskie rzemiosło. Człowiek powinien robić dobrze
przez
miłość dla dobra i przywiązanie do ludzi, a zadowolnienie wewnętrzne ze
spełnienia dobrego
uczynku, powinno być dostateczną nagrodą. Czyż ty na-przykład, kochasiu, wtedy,
kiedy
mogąc się zemścić nad kolegą twoim, przebaczyłeś mu, nie czułeś się wyższym i
lepszym od
tych, co się śmieli z ciebie w owej chwili, czy nie czułeś w sobie błogiego
spokoju,
zadowolnienia?”
Dyduś potakiwał głową, że tak było.
„A widzisz. I to zadowolnienie wewnętrzne, to twoje niebo, do którego wstąpiłeś
za życia
jeszcze... to twoja nagroda.”
Słowa te tak podziałały na Dydusia, że gotów był na najsroższe narazić się
cierpienia dla
swego wewnętrznego zadowolnienia. Żałował, że nie żył w czasach, w których
męczono za
wiarę, bo z ochotą byłby na stos poszedł. Gorączka poświęcenia się opanowała go
całego.
Tymczasem, zamiast męczarni, których pragnął, miał u księdza życie spokojne i
szczęśliwe,
że było mu tam, jak to mówią, jak u Pana Boga za piecem. Ksiądz żył wprawdzie
bardzo
skromnie, bo dochody były niewielkie, a i temi dzielił się jeszcze z ubogimi
krewnymi, tak, że
sam porządnej sutanny nie miał sobie za co sprawić, ale też i Dyduś w domu nie
był
przyzwyczajony do rozkoszy, a po życiu, jakie pędził u rodziców, pobyt na
wikaryacie
wydawał mu się rajem. Przyzwyczajony do ciągłych strofowań i szturchańców,
dziwił się, że
u księdza Piotra dotąd nic podobnego go nie spotkało. Ksiądz był dla niego
zawsze taki
dobry, łagodny. Co prawda, to nie miał powodu
— 38 —
gniewać się, bo chłopczyna, jak zmyślny piesek, z oczów mu odgadywał myśli i
spełniał jego
rozkazy.
Raz jednak przecież, mimowoli, zrobił księdzu szkodę. Zamiatając pokój, zawadził
przypadkiem szczotka o stolik, na którym stała karafka z wodą. Stolik się
zachwiał, karafka
spadła na ziemię i rozprysła się w kawałki. Biedny Dyduś skamieniał z
przerażenia. Mierząc
wielkość szkody tą miarą, według jakiej zwykle w domu go karano, przygotował się
na
ogromne bicie. Był tego tak pewny, że gdy kroki księdza posłyszał na schodach,
zaczął już
naprzód rozpinać spodenki i przysposobił stołek do egzekucyi. Ale ksiądz,
wysłuchawszy z
pobłażliwym uśmiechem przyznania się do winy, zamiast wziąść się do bicia,
pogłaskał go
pod brodę i rzekł:
„I za cóżbym ja cię karał, moje dziecko? Przecież ty tego umyślnie nie zrobiłeś
— prawda?”
Dyduś serdecznym płaczem odpowiedział na to pytanie i przypiął się do nóg
księdzu.
„Ano, więc widzisz. Skoro nie miałeś złego zamiaru, to i karać cię nie można.
Na drugi raz
będziesz ostrożniejszy. Zresztą, niewielka szkoda. Niema karafki, to będziemy z
dzbanka
pijali wodę i rzecz skończona.”
Ta pobłażliwość kapłana większy żal wzbudziła w winowajcy, niż najcięższa
chłosta, utulić
się nie mógł w płaczu i patrzał na swego opiekuna, jak na jakąś istotę
nadzwyczajną, dla
której miał cześć prawdziwie bałwochwalczą; nic więc dziwnego, że każde jego
słowo
zapisywał sobie w sercu i pamięci i że one mu tam zostały na całe życie. Kiedy
mu do mszy
służył, to chodził koło niego na palcach, dech prawie wstrzymywał przez
uszanowanie, żeby
nie mącić tej uroczystej chwili, w której
— 39 —
opiekun jego rozmawia z Panem Bogiem. Inni chłopcy śmieli się z tej jego
adoracyi dla
księdza Piotra, którego oni traktowali bardzo lekko, bo rzadko i mało im płacił
za służenie do
mszy. Utrzymywali oni, że trzeba być tak głupim, jak Dyduś, żeby za darmo
wysługiwać się
księdzu i tak na seryo brać tę obsługę. Dyduś cierpliwie znosił szyderstwa, nie
bolały go one
nawet wcale, a uwielbienie jego dla księdza Piotra zwiększało się z dniem
każdym.
Życie płynęło mu jednostajnie, jak ruch wahadła zegarowego — między kościołem i
szkołą.
W godzinach wolnych od nauki sługiwał księdzu do mszy, pomagał kościelnemu robić
porządki w kościele, z organistą piekł opłatki na Wielkanoc, śpiewał jutrznię,
albo kalikował
do nieszporów i czuł się tak szczęśliwym, jak nigdy.
Ale to szczęście jego nie miało trwać długo. Władza kościelna zwróciła wreszcie
uwagę na
chłopca, którego widywano zawsze prawie w towarzystwie księdza wikarego i
jednego dnia
dostał wezwanie od proboszcza, aby się wytłomaczył, co to za chłopiec, zkąd, w
jakim celu
przebywa u niego i w jakim charakterze. Wikary z całą szczerością opowiedział,
jak się rzecz
miała. Proboszcz wysłuchał tego opowiadania z drwiącym, podejrzliwym uśmiechem,
bo mu
ono wcale nie wyjaśniało powodu, dla którego ksiądz, sam ubogi, zajmuje się
chłopcem,
który nie był nawet żadnym krewnym jego. Sprawa wydawała się tembardziej
podejrzaną, że
ksiądz na poparcie swojego zeznania nie mógł wskazać miejsca pobytu rodziców
Dydusia,
wynieśli się oni bowiem od jakiegoś czasu, gdzieś na prowincyę, nie dawszy znać
o tem, nie
pożegnawszy się nawet z synem, prawdopodobnie z obawy, aby ksiądz, rozmyśliwszy
się, nie
zechciał zrzucić się
- 40 —
z opieki. Jedynym dowodem pochodzenia Dydusia mogła być metryka jego chrztu; ale
ksiądz
proboszcz, gdy mu o tem wspomniał wikary, uśmiechnął się tylko złośliwie i
kiwnąwszy ręką
z lekceważeniem rzekł:
„Daj pokój, to żaden dowód. Nic łatwiejszego, jak podstawić kogoś, gdy właściwy
ojciec nie
chce i nie może być wymieniony. My wiemy, jak się robi w podobnych razach.
Niepodobna
przecież, żebyś się ośmielił dawać mu swoje nazwisko.”
Twarz księdza Piotra oblał gorący rumieniec wstydu i oburzenia. Teraz dopiero
zrozumiał o
co go posądzają. Był za poczciwy i za czysty, aby się w pierwszej chwili
połapać, do czego
właściwie zmierzała ta cała indagacya? Skoro odgadł jej powód, zamilkł i nie
próbował się
usprawiedliwiać więcej, uważając to za ubliżenie sobie. Proboszcz milczenie
wziął za
przyznanie i przyciszonym głosem, jakby się obawiał, aby ściany nawet nie
podsłuchały tego,
mówił dalej:
„Jesteśmy ludźmi. Każdemu zdarzyć się może coś podobnego; ale ksiądz powinien
mieć
natyle taktu i roztropności, żeby ze słabościami swojemi nie świecił sio przed
światem, bo to
plami nasz stan cały. Rozumiesz ? Już i księdzu biskupowi doniesiono o tem. Czy
chcesz,
żeby cię wysłano na rekolekcye — co? Nie? No, toś powinien pozbyć się chłopca co
prędzej,
bo to wstyd — fe!”
Ksiądz w milczeniu przyjął tę ojcowską i praktyczną radę; może nawet miał chęć
zastosować
się do niej, nie tyle przez wzgląd na siebie, ile na chłopca, ale nie miał
odwagi wspomnieć mu
o rozstaniu. Zwlekał więc z dnia na dzień tę bolesną dla obu chwilę. A kiedy
widział, że
— 41 —
jakoś nie nalegają na niego, przypuszczał, iż zapomniano o całej sprawie, lub
też
zreflektowano się i zostawiono go w spokoju.
Aż niespodzianie jednego dnia otrzymał zawiadomienie, aby się niezwłocznie udał
w góry, do
jakiejś mizernej wiosczyny na zastępcę chorego proboszcza. Chciano go w ten
sposób usunąć
z miasta, aby nie gorszył ludzi swojem postępowaniem.
Dyduś gwałtem napierał się jechać z nim w ten kąt zapadły, ale ksiądz na to nie
pozwolił.
„A cobyś ty tam robił” spytał dobrotliwie „zmarniałbyś, biedaku. Inna rzecz
mnie — im
dzikszy kraj, tem większe pole do pracy; ale ty musisz zostać tutaj, uczyć się
dalej, abyś z
czasem mógł należycie pełnić obowiązki swoje; nieuczciwością byłoby, kochasiu,
uciekać od
roboty, gdy do południa jeszcze daleko”.
Bolesne było nadzwyczaj rozstanie tych dwóch ludzi. Ksiądz trzymał się jeszcze
jako tako,
nadrabiał miną, zagadywał żartami, choć łzy kręciły mu się pod powiekami; ale co
do
Dydusia, to ten ryczał, jakby go zarzynali, gdy zobaczył przed domem góralski
wózek, który
miał zabrać jego dobrodzieja.
Ludzie ze zdziwieniem przyglądali się temu i różne sobie z tego powodu robili
uwagi i
szeptali domysły, bo im się dziwną wydawała ta rozpacz chłopca. Tak rzadko
zdarzało im się
widzieć, aby kto publicznie płakał za księdzem, że ich to aż gorszyło. W tem
wzajemnem
przywiązaniu osoby duchownej do chłopca wietrzyli coś podejrzanego.
— 42 —
Ksiądz zaś, zanim mu rzeczy ułożono i spakowano na wózku, uspakajał chłopca,
pocieszał,
dawał mu rady na dalsze życie, zawiadomił go, że ma obiady zapłacone na całe dwa
miesiące
u kościelnej, że od czasu do czasu będzie mu coś posyłał, zanim sobie nie
wyszuka jakich
lekcyj, przykazywał mu, aby nie zapomniał jego przestróg i nauk, przeżegnał go
na
pożegnanie, pocałował w czoło — wsiadł na wózek i pojechał.
Dyduś został teraz sam jeden, jak ptak, wyrzucony z gniazda.
III.
Przyjaźń i miłość.
Nie chcę nudzić was szczegółowem wyliczaniem wszystkich objawów głupoty mojego
bohatera; nazbierałaby się tego spora ilość, która brzemieniem swojem nieraz
ciężko
przygniatała mu i głowę i serce — i utrudniała bardzo drogę, po której wlókł się
mozolnie dla
zdobycia sobie jakiego takiego stanowiska. Dla niego były to chwile ważne, dla
innych
jednak obojętne i mało interesujące. Nie będę więc zatrzymywał się nad niemi a
przejdę od
razu do owej epoki, w której Dydusia nazywano już panem Dydakiem, w której
kończył już
uniwersytet i gotował się do egzaminów na profesora gimnazyalnego.
Mieszkał on wtedy razem z owym Antkiem, z którym niegdyś wspólnie rozpoczynał
nauki.
Antek był teraz już także na ukończeniu studyów prawnych i także w przededniu
składania
egzaminów, z tą tylko różnicą, że podczas, gdy Dydak dzień i noc ślęczał nad
książkami, on
większą część czasu spędzał po kawiarniach, przy bilardzie, na zabawach, nieraz
nawet
puszczając sie na
— 44 —
karteczki. Chłopak był wesoły, towarzyski, umiał się podobać, przychlebić, więc
i
stypendyum dostał przez protekcyę i między bogatymi paniczami miał znajomości
korzystne
dla siebie. W taki sposób, niewiele pracując, żył sobie wcale nieźle. Dydusia
także umiał
wyzyskać, o ile się dało, posługując się jego wiadomościami, gdy tego
potrzebował, jego
bielizną i kieszenią. Mieszkali niby na wspólny koszt, ale że Antek nigdy prawie
nie miał
pieniędzy, więc gdy trzeba było płacić, Dydak, skrupulatny niezmiernie na
punkcie płacenia
długów, zastępował go zwykle w tym względzie, za co Antek pozwalał mu nazywać
się
przyjacielem — ale tylko w cztery oczy, gdy byli sami, bo publicznie nie
przyznawał się
nawet do jego znajomości i na ulicy udawał, że go nie widzi. Dyduś tłomaczył
sobie to
krótkością wzroku i był najmocniej przekonany, że Antek i on, to nie
przymierzając tak, jak
Damon i Pytias, że jeden za drugiego życieby dać był gotów, a cóż dopiero
pieniądze.
Dlatego, mimo szczupłych dochodów, z ochotą płacił za niego, gdy trzeba było.
Mieszkali w kamienicy, która była własnością pana Skowronka, majstra
murarskiego, a który
oprócz kamieniczki posiadał jeszcze siedem córek. Ta siódemka miała w sobie coś
fatalnego,
bo choć panienki były, jak to mówią niczego, żadnej nie trafiało się wyjść za
mąż, albo jeżeli
się kto trafił, to taki, za którego wyjść nie chciały. W skutek tego dwie już
zaszły tak daleko w
panieńskie latka, że zrezygnowały ze wszelkich nadziei na rzecz młodszych, z
których jedna
Tecia była rzeczywiście nie do pogardzenia, bo i młoda i przystojna i wesoła i
ruchliwa, jak
żywe srebro. Antek znał się z nią, jakoteż i z innemi jej siostrami i nieraz
wpadał do nich w
chwi-
- 45 —
lach wolnych na pogawędkę, albo z jakimś interesem, to guziczek przyszyć do
rękawiczki, to
chusteczki do nosa wyznaczyć, to krawatkę odprasować. Panny przepadały za nim,
bo umiał
zawsze coś takiego powiedzieć, że wszystkie rozbawił, rozśmieszył a nie jednej
czasem w
uszko coś miłego szepnął, że się aż dziewczyna ponsem oblała po samo czoło.
Dyduś, który
przez nieśmiałość trzymał się od nich z daleka i kamieniem siedział przy swoim
stoliku nad
książką, widział nieraz przez okno, bo mieszkali w podwórzu naprzeciw, jak
panienki
poobsiadały szczęśliwego Antosia, skoro się tylko u nich pokazał, jak mu
nadskakiwały i
przymilały się i chichotały i trajkotały, że mu to aż w nauce przeszkadzało.
Widział on
jeszcze więcej, bo parę razy wieczorem, gdy wracał do domu, zdarzyło mu się
przydybać na
schodach lub w ciemnej sieni, Antosia z jedną tych panien, która za jego
zbliżeniem się,
zrywała się jak przepiórka spłoszona i myk na ganek. Dyduś przez delikatność
udawał przed
Antosiem, że nie widzi tego, nie śmiał nawet spojrzeć za uciekającą, żeby nie
myślano, że się
wdziera w cudze tajemnice, nie starał się rozpoznać, która to właściwie z panien
była, lubo z
figury i z tej szybkości, z jaką biegła po schodach, zdawało mu się, że to
musiała być chyba
Tecia. Raz nawet zdawało mu się, że wymykała się o zmroku z ich pokoju,
przebiegła koło
niego tak szybko, że go o mało nie przewróciła. Nie był jednak pewny, czy się
nie pomylił o
jedne drzwi. Zaraz za nimi mieszkała stara francuzka, guwernantka. Tecia mogła
od niej
wychodzić, bo się znały ze sobą. W poczciwości swojej wyrzucał sobie, że śmiał
posądzać
porządną panienkę o wizytę w kawalerskiem mieszkaniu i to o
- 46 -
zmroku, bo Antoś dopiero za jego przyjściem zabrał się do zapalenia świecy. Dla
większej
pewności, mógł spytać się o to Antosia; ale przez delikatność nie śmiał, a Antoś
także nie
bardzo był skory do zwierzeń i tak samo, jak z przyjaźnią dla Dydusia, tak samo
i z miłością
do panny Teci, nie chwalił się przed nikim. Opowiadał mu często o różnych swoich
znajomościach, o tem, że raz z hrabianką Henryką, której młodego brata uczył a
ze starszym
kolegował, podczas lekcyi tańca, tańczył kadryla, że go do prezesa sądu
zaproszono na bal, że
grał w teatrze amatorskim kochanka jednej prześlicznej panny i nawet całował ją,
bo mu tak z
roli wypadało; ale o Teci nigdy mu nie wspomniał. Dyduś tłomaczył sobie jego
milczenie
tem, że zapewne nie chce, aby to było głośnem, dopóki nie poskłada egzaminów i
nie
dochrapie się jakiej takiej posady, któraby mu dała możność żenienia się. To go
tylko dziwiło,
że jakoś do. tych egzaminów wcale się nie gotował. Prawda, że to był karnawał;
no, ale kto
ma egzamina przed sobą, ten i o karnawale zapomnieć musi. A tu tymczasem Antoś z
balu na
bal, z zabawy na zabawę chodził i żadnej nie opuścił. Po nocach tańczył, przez
dzień się
wysypiał a z Dydusiem tyle tylko się widywał i rozmawiał, gdy się stroił przed
wyjściem na
zabawę. Godzinami wtedy wystawał przed małem zwierciadłem, co wisiało koło okna,
to się
przysuwał, to odsuwał, przyglądając się z osobna szczegółowo każdej części
ubrania, którą
wdziewał na siebie, a co chwila zakręcał wąsiki z miną zadowolnioną i
wyśpiewywał lub
gwizdał przy tem różne arye z operetki. Na Dydusia, który z podpartą na łokciach
głową,
siedział przy lampie i męczył się nad greką lub łaciną, nie zważał wcale,
— 47 —
jakby go nie było w pokoju, chyba, gdy potrzebował od niego jakiej usługi.
„Dydusiu, zapnijno mi, — Dydusiu, pomóżno mi wdziać — Dydusiu, podajno mi to —
Dydusiu, oczyśćno mi frak; — Dydusiu, nie masz tam co drobnych?” to były jedyne
w takich
chwilach słowa, któremi Damon zaszczycał swojego Pytiasa, albo czasem dla
odmiany po
ukończeniu toalety stawał przed nim z tryumfującą miną i pytał:
„A cóż? — Ładnie mi? — hę? — Szyk — co?”
„No, bardzo ładnie” odzywał się zwykle wtedy Dyduś; ale raz ośmielił się dodać
„co będzie z
egzaminami? Nie myślisz o nich wcale.”
„To się mylisz. Właśnie, że o nich myślę, a że myślę, to masz najlepszy dowód w
tem, że
dzisiejszy wieczór poświęcam prawie cały na obtańcowywanie wszystkich trzech
córek
profesora prawa karnego. Od dwóch tygodni już im się tak zasługuję a do jednej
nawet
umizgam się na zabój, choć czarna, jak noc i brzydka, jak nieszczęście.
„No, i cóż to ma wspólnego z egzaminami?”
„Jakiś ty głupi, Dydusiu, że tobie wszystko łopatą trzeba kłaść do głowy.
Profesor ma trzy
córki na zbyciu, mnie uważa za konkurenta, a że. niemógłbym się żenić bez
egzaminów, więc
będzie robił wszystko, co można, abym nie przepadł przy egzaminach. Dziś daje
wieczór
tańcujący, na który pozapraszał wszystkich swoich kolegów profesorów. Będzie ich
zapewne
urabiał na moja korzyść — no, rozumiesz teraz?”
„Jakto? więc byś się ty chciał żenić z profesorówną? A ja myślałem...”
- 48 -
„O! zakuta głowo! Któż tu mówi o żeniaczce? Chybabym oczów nie miał, żebym
sobie miał
brać taką maszkarę — niechno tylko odbędę się z egzaminami, nie zobaczą oni mnie
tam
więcej u siebie — nie głupim. Adie, Fruziu i pisz do mnie na Berdyczów. Widzisz,
tak się
robią interesa.”
Dyduś z niedowierzaniem wysłuchał tej spowiedzi przyjaciela, uważał jego
gadanie za
próżną przechwałkę, którą on łudził się tylko i usprawiedliwiał swoje lenistwo.
Tymczasem,
ku wielkiemu zdziwieniu jego, Antoś w istocie w parę tygodni po karnawale
zasiadł do
ostatniego egzaminu i zrobił go. Czy stało się to za staraniem owego ojca trzech
córek, czy
profesorowie pytali go tak lekko, czy też on rzeczywiście miał takie zdolności,
że bez wielkiej
pracy podołał wszystkiemu — dosyć, że zrobił egzamin i otrzymał świadectwa.
Nie tak szczęśliwie poszło Dydusiowi. Jakkolwiek przygotował się sumiennie do
egzaminów, profesorowie, nie z umysłu zapewne, bo nie mieli powodu do niechęci i
prześladowania człowieka, który nikomu nigdy wody nie zamącił, ale poprostu
przypadkowo
zadawali mu takie pytania, na które nie był wstanie odpowiedzieć. Może i panowie
profesorowie, gdyby im Dyduś pytania zadał, byliby w kłopocie, jak na nie
odpowiedzieć; no,
ale że profesorowie nie zdawali egzaminów i nie mieli obowiązku odpowiadania na
pytania, a
Dyduś znajdował się w tem położeniu; więc go palnęli na rok dla dokładniejszego
przygotowania się.
Inni, w takich wypadkach, mają żal i pewne pretensye do profesorów, oskarżają
ich o
osobistą niechęć, umyślne szykanowanie, etc. Dyduś nie czuł żalu do nikogo
— 49 —
tylko do siebie, że się niedostatecznie przygotował i zabrał się z podwójną
pilnością do nauki.
To go tylko martwiło, że przed egzaminami, aby mieć więcej czasu do roboty,
pozbył się
paru] lekcyj, z których miał wcale niezłe utrzymanie, a bez których teraz
znalazł się w
pewnych kłopotach finansowych. Miał [wprawdzie' kilkadziesiąt reńskich u
Antosia, które
mu pożyczał w różnych czasach, po kilka reńskich, ale nie śmiał upomnieć się o
nie, bo może
i przeczuwał, że ich nie odbierze. Więcej już śmiałości miał do księdza Piotra i
dlatego wysłał
do niego, po pewnem wahaniu, przyciśnięty potrzebą, list z prośbą o chwilową
pożyczkę, ale
list zwróciła mu poczta z dopiskiem, że adresat nie żyje.
W tem przykrem położeniu, przyszła mu pomoc od tego, od którego się najmniej
spodziewał,
bo nigdy od niego nie był przyzwyczajony doznawać jakichkolwiek dobrodziejstw,
to jest, od
Antosia — a stało się to w następujący sposób.
Brat owej hrabianki, panny Henryki, właśnie ten, który kolegował z Antosiem,
zapadł na
piersi i trzeba go było wysłać do Nicei. Hrabina, matka jego, osoba wielkiego
rodu i wielkiej
pobożności, zajęta była w tym czasie zakładaniem jakiegoś stowarzyszenia opieki
nad
neofitkami i dlatego nie mogła towarzyszyć synowi; ojca także jakieś ważne
czynności
zatrzymywały na miejscu, trzeba więc było wyszukać choremu jakiegoś towarzysza.
Po
pewnym namyśle, zdecydowano się na Antosia; on, wraz z kamerdynerem, starym,
zaufanym
sługą, mieli pojechać. Kamerdynerowi oddaną została część administracyjna, a
Antoś miał
zabawiać hrabicza, dotrzymywać mu towarzystwa, czytywać książki, zastępować w
pisaniu
listów, etc. etc.
Tom XIII. Całe życie głupi. I. 4
— 50 —
Ponieważ wynagrodzenie za to było wcale niezłe, a do tego jeszcze nastręczała
się
sposobność przyjemnej podróży, bo z Nicei mieli pojechać do Florencyi, potem do
Neapolu, a
nawet do Algieru lub Egiptu, gdyby tego potrzeba się pokazała, przeto Antoś
zgodził się
chętnie. Na zastępcę zaś swego w obowiązkach nauczycielskich przy młodszym
hrabiczu,
zaproponował Dydusia, na co się też chętnie zgodzono, bo Dyduś był pedagogiem z
powołania, przytem pilnym i sumiennym; lepszego więc nauczyciela nie można było
znaleźć
na razie. Antek jednak nie-omieszkał po kilka razy na dzień przypominać
Dydakowi, jak
wielkie dobrodziejstwo mu wyświadczył.
„No, powiedz sam” mówił „czy kto inny zrobiłby dla ciebie coś podobnego?"
„To też ci bardzo jestem wdzięczny.”
„Jeżeliś ty mi czasem” mówił dalej Antek „wyświadczał jakie małe przysługi
(miał tu na
myśli owe częste pożyczki), to ci teraz to z procentem odpłaciłem.
Był tyle wspaniałomyślny, że nie żądał za to dobrodziejstwo żadnego
wynagrodzenia, prócz
złotego zegarka, który Dyduś kupił sobie przed rokiem z własnych oszczędności.
„Mając taką świetną lekcyę” tłomaczył mu Antoś „będziesz sobie mógł kupić
daleko
ładniejszy, a dla mnie ta drobnostka będzie miłą pamiątką po tobie.”
Dydusiowi tak się spodobała ta propozycya, tak go cieszyło, że zegarek, który
dotąd
spoczywał u niego pod sercem, będzie nosił jego przyjaciel na pamiątkę po nim,
że nietylko
oddał mu go chętnie, ale kazał jeszcze na kopercie, w środku, wyryć datę i
napis:
„najdroższemu przyjacielowi”.
— 51 —
Odjazd miał nastąpić w sobotę popołudniu. Antek wybrał się wcześniej z domu do
hrabstwa,
bo ztamtąd miał się udać prosto na kolej. Żegnając się z Dydusiem, zwolnił go od
obowiązku
odprowadzenia na kolej, polecił mu tylko wyprawić tam kuferek i torbę przez
posłańca, który
po to przyjdzie. Dyduś jednak chciał zrobić niespodziankę przyjacielowi i nic
nie mówiąc
przed nim, postanowił wraz z posłańcem i rzeczami zjawić się na kolei, aby go
jeszcze raz
zobaczyć i pożegnać. Wziął nawet sam torbę w rękę, raz dlatego, aby choć w ten
sposób
przysłużyć się odjeżdżającemu, a powtóre, aby ulżyć posłańcowi, który był
zarazem ojcem
Antosia.
Tak jest — ojciec Antosia, dawniej stróż kamieniczny, teraz -zaawansował na
posługacza
publicznego i często bardzo, prawie codzień przychodził do syna, aby mu wody
przynieść,
suknie oczyścić, pokój zamieść i inne spełniać usługi. Dydusiowi jakoś się to
opacznie
wydawało, że ojciec synowi buty czyścił, podczas, gdy ten wylegiwał się na łóżku
i przez
wrodzoną delikatność chciał nieraz wyręczyć starego, ale ten na to nie pozwolił.
„A cóż to ja” mówił „nie do tego stworzony? Mnie przecież obsługa nie nowina.
Jeżeli mogę
innych obsługiwać, to dlaczegożbym nie miał własnemu dziecku pomódz. To
przyjemność
tylko dla mnie taka robota. Jak Antoś wyjdzie na człowieka, to on mi to
stokrotnie
wynagrodzi.”
Więc też i teraz, kiedy przyszło odnosić rzeczy na kolej, Dyduś długo cortować
sio musiał ze
starym, zanim mu pozwolił wziąść torbę.
„Panu to przecież nie wypada. No, ale skoro pan chcesz to koniecznie zrobić dla
Antosia, to
niech i tak będzie.”
4*
— 52 —
Poszli więc we dwóch — ten z torba, tamten z kuferkiem, a przez drogę gawędzili
sobie o
Antosiu.
„No, cóż pan mówisz na tę jego jazdę” pytał stary. „To mu się dopiero
szczęśliwie wydarzyło
— prawda?” Z hrabią będzie wojażował. Kto wie, jakie go tam szczęście spotkać
może, a cóż,
proszę pana, na takich wojażach, to się różnie trafia. Ano, niedaleko patrzeć,
syn tego kupca,
com u niego służył, wie pan, ten, co to potem zbankrutował, pojechał do Ameryki
i wrócił
teraz milionowym panem. A jakże — naprzywoził tyle pieniędzy, że sobie z ojcem
kamienicę
kupili znowu. A nuż Antosiowi także się powiedzie, nuż się spodoba jakiej
księżniczce
zamorskiej, bo chłopak, jak malowanie i na hrabicza wygląda. W hrabskim domu
nietrudno
mu będzie wyjść na pana. A cóż, mało to mamy takich przykładów.”
Dyduś, idąc obok starego i dźwigając torbę, z pobłażliwym uśmiechem słuchał
zwierzeń jego
i potakiwał mu; ale w duszy myślał sobie inaczej, bo on wiedział przecież
dobrze, że nie dla
Antosia zamorska księżniczka, skoro już serce swoje oddał innej. A że oddał, o
tem nie wątpił
wcale. „Wczoraj wieczorem słyszał on dobrze w sieni szepty i całusy zakochanej
pary —
nawet płaczu było tam trochę. Nic dziwnego, skoro się żegnali na dłuższy czas i
nie zobaczą
się tak prędko. Dyduś, wchodząc na dworzec kolei, upatrywał, czy gdzie nie
zobaczy Teci;
ale jej nie dostrzegł nigdzie. Antosia także jeszcze nie było, choć już pierwszy
raz
zadzwoniono na odjazd.
„Żeby się tylko nie spóźnili” mówił ojciec Antosia, patrząc niespokojnie na
drogę, po której
przesuwały się fiakry z gośćmi i pakunkami.
— 53 —
„Nie widać i nie widać, a tu gotowi drugi raz zadzwonić i przepadło wszystko.
Skrobał się po głowie zakłopotany i przestępował z nogi na nogę. Nagle, zawołał
ucieszony:
„Jadą!”
„Gdzie? gdzie?” dopytywał się Dyduś.
„A! o! patrz pan, tam, w tej karecie, co się tak szkli do słońca — o! służba w
liberyi siedzi na
koźle a on z hrabstwem w środku, naprzeciw hrabiny.”
Mówił to drżącym ze wzruszenia głosem — tak go uradowało, że syn jego siedzi za
pan brat
z hrabią i hrabiną w jednym powozie. Olśniło go to, jak cudowne zjawisko jakie i
tak się
zapatrzył z rozdziawioną gębą, że choć powóz zajechał już przed dworzec i osoby,
siedzące w
nim, wysiadły i wchodziły już po schodach do przedsionka, on stał jeszcze, jak
wrosły do
ziemi i z rodzajem zachwytu gapił się na swego Antosia, który prowadził pod rękę
bladego
hrabicza, otulonego w futro. Za nim stąpał dumnie, z głową podniesioną do góry,
z
przymrużonemi oczami, szpakowatemi faworytami, hrabia ojciec i hrabina matka,
żółta jak
wosk, a także pełna powagi wielkopańskiej. Lokaj wygalowany torował temu
pochodowi
drogę między tłumem, stojącym u wejścia. Gdyby ksiądz z monstracyą przechodził,
nie
zrobiłoby to większego wrażenia na ojcu Antosia, jak to uroczyste przejście
hrabskiej
rodziny, z jego synem; biedak, pochylił się z wielkiej adoracyi i mało nie
przyklęknął.
Dopiero, gdy zniknęli w głębi przedsionka, odetchnął swobodniej i -zwracając się
do Dydaka,
spytał:
„A co? widziałeś pan? — Prowadził hrabicza pod
— 54 —
rękę. Muszą się. bardzo lubić. Przez takiego pana, to on może wielkie szczęście
zrobić —
prawda?”
„Idzie do nas!” zawołał ucieszony Dyduś, ujrzawszy Antosia, idącego ku nim
szybkim
krokiem. Był jednak jakiś zachmurzony i gniewny.
„Gdzie rzeczy?” zawołał opryskliwie na ojca.
„Mam je tu, przy pakunkach.”
„Przecież trzeba było oddać je na wagę.”
„Nie miałem jeszcze biletu.”
„Ale lokaj miał. Trzeba mu było dać. Teraz gotowi jeszcze nie przyjąć.”
„Jeszcze będzie czas. Tylko bilet” rzekł skwapliwie. „Ja się tu w mig uwinę.”
„Nie potrzeba. Lokaj to już zrobi. Gdzie są te rzeczy?”
„Tam, pod ścianą.”
„Jakóbie!” zawołał Antoś na przechodzącego lokaja. „Te rzeczy także na wagę.”
Odwrócił się gniewny i poszedł napowrót do sali.
„Prawda, jaki osioł ze mnie” mówił, jakby do siebie, jego ojciec „żeby się nie
domyśleć, że
hrabiowie mają lokajów do takich rzeczy. Jezus Marya! już drugie dzwonienie ;
żeby tylko
przyjęli jeszcze na wagę. Pójdę zobaczyć.”
Poszedł i za chwilę wrócił rozpromieniony.
„Już! , Już je zabrano do pakwagonu. No, aż mi lżej, bo Antoś miałby słuszny
żal do mnie.
Chodźmy do sali, to go jeszcze przez okno zobaczymy.”
Poszli obaj do trzeciej klasy i przytuliwszy twarze do szyb, patrzeli na peron,
gdzie, przed
szeregiem wagonów, stały gromadki osób, żegnających się. Ekspresi
- 55 -
uwijali się z rzeczami, konduktorowie z trzaskiem zamykali drzwiczki, z
otwartych okien
wagonu kiwały głowy i ręce na pożegnanie.
W jednym zobaczyli bladą, wynędzniałą twarz młodego hrabicza, który uśmiechał
się smutnie
do stojących opodal rodziców. Za nim, w cieniu, niewyraźnie rysowała się twarz
druga.
„To Antoś... pewnie Antoś” odezwał się rozrzewnionym głosem ekspres „szuka
nas... tu...
tu...” kiwał głową i machał rękami, aby zwrócić jego uwagę na siebie. „Nie widzi
nas... I nie
pożegnał się nawet z nami, a wszystko przeżeranie, żem się tak głupio znalazł z
temi
rzeczami. Jemu tam przykro być musi... Antosiu! ja tu. Nie widzi. Czekaj pan,
pójdę na
peron.”
Puszył się z miejsca; ale nim miał czas dobiegnąć do drzwi, odezwał się
piskliwy głos trąbki
konduktorskiej, gwizd i lokomotywa, sapiąc, ruszyła z miejsca. Ekspres ścigał ją
wytrzeszczonemi oczami, ale mimo natężenia, nie mógł już dostrzedz syna. To go
tak
zmartwiło i zgryzło, że na pocieszenie poszedł do szynkfasu i kazał sobie podać
kieliszek
wódki, a gdy jeden pokazał się niedostatecznym dla zalania robaka, więc dołożył
sobie i drugi
i trzeci.
Dyduś wrócił sam do domu. Kiedy wszedł do mieszkania, które dotąd wspólnie
zamieszkiwali z Antosiem, puste i smutne wydawało mu się teraz. Wbrew
zwyczajowi, nie
zabrał się odrazu do nauki, ale siedział długo bezczynnie, o szarej godzinie,
zapatrzony w
okienko i myślał o swoim przyjacielu, z którym losy wiązały go od lat
najmłodszych.
— 56 —
Z myśli tych obudziło go lekkie sztuknięcie we drzwi. Ocknął się i zdziwiony
zapytał:
„Kto tam?”
„Czy można?” spytał nieśmiało cienki głosik kobiecy.
Dyduś poznał głos Teci i zakłopotał się, nie wiedząc, co zrobić. Wejście panny,
o szarej
godzinie, do jego mieszkania, była to rzecz dla niego tak niezwykła, że gorący
rumieniec
twarz mu rozpalił. Zaczął coprędzej macać po stoliku, szukając zapałki. Nim
jednak miał czas
je znaleźć, Tecia, nie czekając na pozwolenie, weszła odważnie i spytała:
„Czy pan jest?”
„Jestem; ale zaraz, zapałki... nie wiem gdzie... świeca... zaraz zapalę.”
„Nie potrzeba, bo ja tylko na chwileczkę... Chciałam się pana zapytać...”
zawahała się
chwilę, a potem pytała dalej: „Czy pan był na kolei?"
„Odprowadzić Antosia?... Byłem.”
„I nie kazał panu mnie co powiedzieć?”
„Nie, bo... nawet nie było czasu należycie się pożegnać."
„I nie mówił, kiedy będzie pisał?”
„Nie, bo tak późno przyjechali.”
„Jeżeliby do pana pisał pierwej, niż do mnie, to mi pan powie — dobrze?”
„Dobrze, powiem... o! zaraz powiem.”
„No, pamiętaj pan.”
Wykręciła się na pięcie i wymknęła się cichaczem z pokoju; nie tak cicho
jednak, aby tego
nie słyszała i nie widziała stara francuzka, wracająca do domu. Toteż,
— 57 —
kiedy następnego dnia spotkała się w korytarzu z Dydusiem, pogroziła mu z
uśmiechem i
nazwała:
„Nepezpeczni palamut.”
A gdy zażenowany tem posądzeniem Dyduś zapytał, zkąd jej to przyszło — rzekła:
„Nie udawać newiniątko. Stara Fanny dobrze patrzeć... widzieć i weczór, jak
młoda panienka
iść do kawalerów.”
„Ależ pani” zaczął się na seryo usprawiedliwiać Dyduś.
Francuska jednak nie pozwoliła na to i prędko rzekła:
„Discretion!... Stara Fanny mieć rozum na to, co od tego mlodoszcz, coby
kochacz. Taka
stara Fanny już ne kocha. Cest trop tarde.”
Mimo takiego pobłażliwego rozgrzeszenia, Dyduś czuł się zaniepokojonym w
sumieniu
swojem, że może ktoś posądzać go o miłość do Teci; nie dlatego, ażeby miłość
taką uważał za
ubliżenie sobie, bo owszem, przechodziło to nawet najśmielsze marzenia jego, ale
bał się, by
nie myślano, że śmiał podnieść oczy na tę, która była już niejako własnością
jego przyjaciela.
Nie odważyłby się nawet myślą pożądać takiego skarbu. Bał się, żeby ta bajka nie
doszła do
Teci i aby dziewczyna nie myślała, że dał jakikolwiek powód do tego. Chciał przy
najbliższej
sposobności wytłomaczyć się przed nią z tego, a najlepszą sposobnością wydawała
mu się
chwila, w której otrzyma list od Antosia. Wtedy w rozmowie — myślał sobie —
będzie
można coś o tem napomknąć.
Ale minął tydzień jeden, drugi, miesiąc, a Antoś głuche zachowywał milczenie
względem
swoich znajomych.
— 58 —
Do ojca także nic nie pisał. Dyduś mógłby dowiedzieć się coś o nim od hrabiego,
u którego
dawał teraz lekcye, ale wydawało mu się zbyt wielką śmiałością o to się pytać.
Aż Tecia
dodała mu do tego odwagi.
„Trzeba” mówiła mu, spotkawszy go raz na ulicy i dowiedziawszy się, że nie ma
jeszcze
żadnej wiadomości od Antosia „trzeba koniecznie, abyś się pan zapytał, bo może
chory, albo
może się coś innego stało. Żeby tylko adres dostać: to napiszemy do niego, albo
ja, albo pan.”
Dyduś postarał się o adres i napisał list, do którego i Tecia dodała karteczkę,
szczelnie
zalepioną opłatkiem, bo nie chciała, ażeby kto inny czytał wynurzenia jej serca.
Na list ten
jednak żadnej nie było odpowiedzi. W przypuszczeniu, że mógł zaginąć na poczcie,
wysłali
drugi, jeszcze obszerniejszy, szczególniej karteczka Teci była o wiele grubsza i
zawierała
dużo lamentów i wyrzutów dla Antosia, że tak o niej zapomina. Więcej tam było
czułości, niż
ortografii, a ślady łez tak wyraźne, że przebijały na drugą stronę. Dyduś z
wielkiem
wzruszeniem wsadził tę, kartkę do swego listu i nie wątpił, że ona zdolna będzie
poruszyć
najbardziej kamienne serce i że odpowiedź bardzo prędko nadejdzie.
I rzeczywiście nadeszła, tylko nie taka, jakiej się spodziewał, bo list był
pisany tylko
wyłącznie do niego, a treść jego była krótką, jak telegram, mniej więcej w tych
słowach:
„Dajcież mi raz pokój z waszemi głupiemi pisaninami, bo ja nie mam na to czasu.
Tobie
radzę nie wtrącać się w babskie interesa, a jeżeli ci tak żal panny, to się z
nią ożeń, a mnie daj
pokój święty.”
Czytając te słowa, Dyduś doznawał uczucia, jakby
— 59 —
się ziemia pod nim trzęsła, a on leciał gdzieś w przepaść, potrącając głową o
coś twardego.
Chaos, zamęt miał w głowie, a ból przykry w sercu. Nie dowierzał oczom własnym i
przecierał je, jakby się chciał przekonać, czy to nie sen męczący. Niestety, nie
był to sen.
Rzeczywistość w postaci listu leżała przed nim, a w liście wyraźnie stało:
„dajcie mi święty
spokój” — „ożeń sio z nią.” Między temi dwoma zdaniami dusza jego tłukła się,
jak wiadro
spuszczane do studni. Każde uderzenie bolało, bo obrażało najtkliwsze strony
jego serca, jego
przyjaźń dla Antosia i jego wyobrażenie o miłości. Głupi Dyduś miał o tych
uczuciach bardzo
naiwne pojęcia. Jemu się zdawało, że jak się pokocha, to na wieczność, jak się
ma przyjaciela,
to już do śmierci i w złej i dobrej doli. Słowa lista zdawały się wyszczerzać
zęby i śmiać się z
jego naiwnych wierzeń. Złożył więc list i wsadził do kieszeni. Nie zdołał jednak
z nim razem
schować smutnych myśli, które go opadły, jak stado wron. Nie szło mu już tyle o
siebie, ile o
tę biedną Tecię. Namyślał się, co jej powiedzieć, bo prawdy powiedzieć nie miał
odwagi.
Najpraktyczniej wydawało mu się unikać jej. Ale złapała go raz na. schodach.
„Cóż, — niema jeszcze listu?” dopytywała się natarczywie.
„Jakoś niema” odrzekł Dyduś niepewnym głosem. Kłamstwo go dławiło, bo kłamać nie
umiał, a tu trzeba było z litości nad nieszczęśliwą.
„Co to jest?... co to jest?” lamentowała Tecia.
„Może gdzieindziej pojechał... listy chodzą za nim... może... czy ja wiem.”
Wywinął się, jak mógł, kontent, że mu się udało
— 60 —
zataić smutną prawdo. Układał sobie, że będzie w ten sposób przewlekał sprawę,
dopóki
będzie można. Ale nie na długo wystarczyła taka dymplomacya, bo w kilka dni
potem
napadła na niego Tecia z twarzą zagniewaną i wyrzutami.
„Dlaczego mnie pan zwodzisz?” spytała ostro. „Dlaczego pan nie mówisz prawdy?
Pfe, to
nieładnie oszukiwać. Me myślałam, że taki z pana „wywijacz.”
„Co?... z czem?... Jak?...” bąkał zmieszany Dyduś.
Nie udawaj pan. Wiem, że pan miałeś w tych dniach jakiś list zagraniczny.
Listonosz mi o
tem mówił. A! widzisz pan, że wiem o wszystkiem. Jeżeli pisał do pana, to pewno
w tym
liście musiała być karteczka do mnie, albo przynajmniej jakieś polecenie,
pozdrowienie.”
„No, był list, to prawda; ale w nim nic nie było o pani i dlatego nie
wspominałem...”
„To nieprawda. Pokaż mi pan ten list.”
„Nie mam go. Podarłem.”
„Znowu pan kłamiesz.”
„Ależ...”
„Nie wierzę panu ani słowa.”
„Dlaczegożbym miał...”
„O! ja wiem dobrze, że panu nasza miłość była zawsze solą w oku, że pan radbyś
był nas
poróżnić i rozłączyć, że odradzałeś Antosiowi.
„Ja?”
„Tak, pan, wiem o tem. On mi to sam mówił.”
Dyduś zaczął z całą sumiennością przypominać sobie, czy w istocie kiedy nie
powiedział
czegoś podobnego, ale nie mógł sobie przypomnieć. Zresztą, Tecia nie dała mu
— 61 -
wiele czasu na to, bo po krótkiej chwili, znowu natarczywie domagała się listu.
„Oddaj mi go pan zaraz, jeżeli nie chcesz, żebym ci zrobiła awanturę” mówiła,
tupiąc
niecierpliwie nóżką o ziemię. Była usposobienia żywego, gwałtownego i zapalała
się łatwo,
jak wiechetek słomy. Buchnęła ogniem chwilowego gniewu tak mocno, że Dyduś z
przestrachu sięgnął coprędzej po list do kieszeni. Nim miał czas podać, wyrwała
mu go z ręki
i postąpiwszy o kilka schodów wyżej ku światłu, zaczęła go chciwie czytać; nie
doczytała go
jednak do końca, list wypadł jej z rąk, któremi zakryła twarz i wybuchnęła
głośnym,
spazmatycznym płaczem. Byłaby upadła, a może i spadła ze schodów, gdyby Dyduś
nie był ją
podtrzymał.
„O, podły! o, niegodziwy!” powtarzała, zanosząc się od płaczu i stając „on
śmiał to napisać.
Tak mi się odwzajemnił za moją miłość, za moje przywiązanie!” Dyduś uspokajał
ją, jak
mógł i umiał; ale umiał niewiele. Powtarzał tylko ciągle w kółko:
„Panno Teklo, daj pani pokój, nie rób sobie pani nic z tego” a następnie,
usłyszawszy kogoś,
idącego po schodach, dodał wystraszony: „Na miłość Boską, uspokój się pani.
Ktoś- idzie.”
Była to stara francuzka, która ujrzawszy młodą parę, przesunęła się dyskretnie
koło ściany,
udając niby, że ich nie widzi.
Dyduś miał arcypocieszną minę w tej chwili, przypomniał sobie dawniejsze jej
posądzenie i
bał się, ażeby teraz nie pomyślała sobie czegoś podobnego. Miał ochotę zatrzymać
ją i
wyjaśnić jej położenie, co tu robi; dlaczego panna Tecia płacze; ale zanim miał
czas zdecydo-
— 62 —
wać się na to, francuzka już była przy drzwiach swego mieszkania i wnet zniknęła
mu z
oczów.
Tecia nie widziała i nie słyszała przechodzącej, bo miała twarz ukrytą w
dłoniach i szlochała
ciągle, tyle tylko, że stała teraz o własnych siłach, z czego korzystając, Dyduś
chciał usunąć
się po cichu i już zabierał się do odejścia, gdy Tecia go zatrzymała.
„O! nie odchodź pan jeszcze” rzekła, spojrzawszy na niego oczami, pełnemi łez,
tak
błagalnie i czule, że mu się aż gorąco zrobiło. „Muszę pana przeprosić za moje
niesłuszne
posądzenie. Ale to on winien, ten nędznik. Zawsze mi przedstawiał pana jako
odludka,
nieużytego, nieprzyjaciela kobiet. Teraz widzę, że to było kłamstwo, jak
wszystko, co mówił.
Pan jesteś taki dobry, taki delikatny, szlachetny. Nie chciałeś mnie zmartwić i
dlatego nie
pokazywałeś mi tego listu. Prawda? O, to było bardzo szlachetne z pańskiej
strony, a ja nie
umiałam się na tem poznać. Daruj mi to, zapomnij, mój przyjacielu, mój
opiekunie.”
Mówiąc to, pochyliła głowę na jego piersi i tuląc się do niego, rozpłakała się
znowu. Jako
przyjacielowi i opiekunowi (bo uważał się już za takiego, skoro go tak nazwała)
nie wypadało
mu usuwać się, odtrącać jej od siebie. Stał więc cierpliwie, oglądając się tylko
z trwogą, żeby
kto przypadkiem nie nadszedł i nie zobaczył go w tej pozycyi.
„Pan pewnie masz mnie za lekką i płochą” odezwała się po chwili Tecia „dlatego,
że się
zadawałam z tym niegodziwcem. Ale gdybyś pan wiedział, co on robił, aby mnie
skłonić do
tego, to miałbyś mnie za wytłomaczoną. Dotąd prosił, błagał, aż podszedł młodą,
niedoświadczoną.
— 63 —
Pokażę panu kiedy jego listy. Sam się pan przekonasz, jakich środków używał, jak
kusił mnie,
ażeby tylko dopiąć swego.”
Byłaby dłużej jeszcze mówiła, gdyby nie dwie jej najmłodsze siostry, które
wracając z
książkami ze szkoły, dziwnemi oczami oglądały Dydusia i Tecię, stojących tak
blizko siebie i
wcale nie kwapiły się z odejściem. Wobec tych nieproszonych a natrętnych
świadków, trzeba
było przer-wać rozmowę. Tecia pożegnała Dydaka, szepnąwszy mu przy podaniu ręki,
że
niezadługo da mu te listy, aby się przekonał o jej niewinności i odeszła z
siostrami do siebie.
„Czy to twój kochanek?” spytała ją jedna z nich ciekawie.
„Będziesz ty cicho, smarkulo jakaś. To ciebie tego w szkole uczą!” strofowała
ją Tecia.
„Profesorka nam takich rzeczy nie mówi, ale my wiemy dobrze, że panny, jak są
starsze, to
mają kochanków, a potem dzieci. A widzisz, że ja wiem wszystko.”
„Głupiaś!” rzekła Tecia, przecinając tem dalszą rozmowę i tłomaczenie się.
Młodym dziewczątkom jednak spotkanie to utkwiło w głowie i zazdrościły w duszy
siostrze,
że jest już w tych latach, i może mieć kochanka. Powtarzały to i w szkole i w
kamienicy
rówieśniczkom swoim z pewną dumą, że ich siostra ma już kochanka, a gdy spotkały
czasem
Dydusia na ulicy, pokazywały go innym palcami:
„O! widzicie, to ten.”
Od małych przeszło do starszych, do czego przyczyniła się też stara francuzica i
tak Dyduś,
mimo wiedzy i woli, uchodził w kamienicy za zdeklarowanego konku-
— 64 —
renta Teci. Miał już takie szczęście, że ile razy przystanął z nią gdzie, choćby
na malutką
chwilkę, zawsze musiał się znaleźć jakiś niepotrzebny świadek, który to widział
i rozgadywał
potem.
Antosia nikt nigdy nie posądzał o to, raz, że znano go, jako wietrznika,
którego na seryo brać
nie można było, a powtóre, że umiał urządzać daleko zręczniej spotkanie z Tecią
i uniknąć
oczów ludzkich. Dydusia zaś nigdy przedtem nie widziano z żadną kobietą, dlatego
schadzki
jego z Tecią, choć czysto przypadkowe, traktowano całkiem na seryo. Gadano sobie
o jego
romansie, jako o rzeczy dokonanej. Doszła nawet wiadomość o tem do ojca Teci.
Stary nie miał nic przeciwko temu. Mając siedem córek, nie drożył się bardzo i
radby był z
duszy, żeby choć jedna „spadła mu z etatu”. Kozpytał się tylko o konduitę
konkurenta, o jego
fundusze, jak wiele czasu potrzebuje do ukończenia szkół, a zebrawszy
zadawalniające co do
tego szczegóły, nie mieszał się więcej w miłosne sprawy, zostawiając to córce w
zupełności.
Czasem tylko, gdy podchmielony wrócił do domu (ponieważ był wtedy
rozmowniejszy),
zapytywał córek:
„No, cóż ten wasz akademik, będzie się żenił, czy nie będzie?”
A gdy Tecia, na takie gadanie, wzruszała ramiona i mówiła:
„Co też tatkowi przychodzi do głowy, żeby się żenił taki, co jeszcze szkół nie
skończył?”
odpowiadał jej na to:
„Nikt nie wymaga od niego, żeby się żenił zaraz, ale niech przedemną, jako
przed ojcem,
wyspowiada się
— 65 —
ze swoich zamiarów, żebyśmy wiedzieli, czego się trzymać. Muszę ja z nim o tem
kiedy na
seryo pogadać.”
Tak mówił po pijanemu; ale po trzeźwemu nigdy nie zdobył się na to pogadanie na
seryo.
Czy Tecia uważała także Dydusia jako konkurenta, albo przynajmniej kandydata na
konkurenta, trudnoby było powiedzieć, bo nigdy nie dał jej powodu do takiego
mniemania.
Był dla niej nadzwyczaj grzeczny, usłużny i życzliwy, ale nigdy nie powiedział
nic takiego,
coby zdradzało miłość, choć mu się nieraz nadarzała sposobność do tego, bo Tecia
często
bardzo zaglądała do jego mieszkania i przesiadywała tam po godzinie i więcej.
Zaczęło się od
tego, że przyniosła mu najprzód owe listy i inne dokumenta, mające udowodnić jej
niewinność. Dlaczego właściwie chciała się koniecznie usprawiedliwić, na to sama
nie
umiałaby sobie odpowiedzieć, nie zdawała sobie z tego sprawy. Kobiła to
prawdopodobnie
przez wrodzoną każdemu chęć zdobycia sobie jak najlepszej opinii u ludzi. Dała
mu więc do
czytania listy, karteczki, drobne świstki, na których nazywał ją Antoś
najdroższą, prosił o
schadzkę, o pójście na spacer wieczorem, lub inne ustępstwo.
„Prosił mnie nieraz i tydzień i dłużej a nie dałam się uprosić” mówiła
Dydusiowi, aby
uwydatnić swoją skromność, wstrzemięźliwość i uczciwe, postępowanie. Opowiadała
mu
długo i szeroko, co się to działo, kiedy ośmielił się pierwszy raz ją pocałować,
jak ona
pogniewała się o to i nie chciała go wcale na oczy widzieć, jak przez cały
tydzień nie
wychodziła umyślnie z domu, żeby się z nim nie spotkać; jak karmelki, co jej
przysłał na
przeprosiny, wyrzuciła oknem i inne tym podobne bohaterskie czyny. Zwierzyła mu
się także,
że była
Tom XIII. Całe życie głupi. I. 5
— 66 —
z Antosiem parę razy na reducie, ale nigdy sama, broń Boże, tylko zawsze z
koleżanką, choć
ten nędznik (była to już stereotypowa nazwa niewiernego kochanka w jej ustach)
zaklinał ją
na wszystkie świętości, żeby mu tej przykrości nie robiła i szła z nim sama. Raz
nawet
próbował ją spoić i fundował bez miary, to likier, to herbatę z rumem, to wino,
aby potem
mógł ją zabrać do fiakra z reduty; ale że ona ma mocną głowę i może wiele
znieść, więc mu
się to nie udało.
Dyduś słuchał tych zwierzeń cierpliwie i z wielką pobłażliwością. Czasem
wprawdzie
zdawało mu się, że panna Tecia nie powinna była zrobić tego lub owego, pozwolić
na to, co
ona pozwala, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno, z obawy, żeby się nie
obraziła taką
uwagą. Zresztą, nie był pewny, czy miał słuszność. Nigdy nie był panną, nie mógł
więc
wiedzieć, co pannie przystoi, co wypada robić, a co nie. Dlatego też, kiedy
Tecia, w ferworze
opowiadania, zapytywała go obcesowo:
„No, powiedz pan, czy druga na mojem miejscu zrobiłaby coś podobnego, umiałaby
tak
opierać się pokusom ?”
Dyduś nie śmiał zaprzeczyć i potakując, podziwiał siłę jej charakteru i
uczciwości, a jeżeli w
opowiadaniach jej było coś takiego, co raziło jego skromność i wyobrażenie o
przyzwoitości,
to winę całą przypisywał tylko Antosiowi, a Tecię uważał za ofiarę jego
przewrotności i
litował się nad nią.
To współczucie, jakie jej okazywał, zbliżyło ich do siebie. Tecia widocznie
bardzo
potrzebowała pociechy, bo z każdem smutkiem szła do niego wygadać się, a potem
tak jej to
w zwyczaj weszło, że choć nie miała żadnego zmartwienia, szła do niego i wizyty
jej stawały
się coraz
— 67 —
częstsze. Powód zawsze się znalazł: to potrzebowała, żeby jej przerysował na
płótnie wzorek
do haftu, to prosiła o przepisanie jakiej ładnej modlitwy do książki od
nabożeństwa, lub
wierszy, to dawała mu różne sprawunki do miasta, albo przychodziła radzić go się
o co, lub
coś pożyczyć. Z początku, zwykle przedmiotem jej rozmów był ów „nędznik", o
czembądż
zaczęła, zawsze jakoś zeszła w rozmowie na „tego nędznika” i wyrzekała na niego,
że ją
zdradził, że jej świat zawiązał, etc.; powoli jakoś zeszedł „nędznik” na drugi
plan, pomijano
go pogardliwem milczeniem, a jeżeli czasem wspomniała, to tylko dla uwydatnienia
różnicy
między nim a Dydusiem, który był, jak mówiła, w porównaniu z tamtym, jak niebo
do ziemi.
Dyduś rumienił się, słysząc takie pochwały swojej mizernej osoby. Obecność
panny w jego
mieszkaniu żenowała go niesłychanie i sprawiała więcej zakłopotania, niż
przyjemności,
tembardziej, że częste wizyty Teci zabierały mu dużo czasu, przez co zaniedbał
się trochę w
naukach. Za delikatny jednak był, aby jej to dać poznać, tyle tylko, że czasem
był
roztargniony, niespokojny, co jednak Tecia przypisywała jego nieśmiałość do
kobiet i
nieokrzesaniu. Ta nieśmiałość Dydusia spoufaliła ją i czyniła swobodną; w
mieszkaniu jego
czuła się jak u siebie. Nawet siostry jej bez ceremonii wpadały po nią i nie
gorszyły się wcale,
że przesiadywała u niego. Nie należał on bowiem w ich oczach do takich
kawalerów, z
którymi trzebaby zachowywać pewne ceremonie. Dyduś, osobą swoją i zachowaniem
się,
budził w nich ten rodzaj zaufania, który nie kompromituje kobiety, ale jest
wielce
ubliżającym dla mężczyzny, gdy go takiem zaufaniem
5*
— 68 —
obdarzają. Najmłodsze siostry Teci nazywały go miedzy sobą Fujarkowskim, a ta
nazwa
tłomaczyła najlepiej, jak dalece nie uważały go za mężczyznę i nie przywiązywały
z tego
powodu żadnej wagi do częstych wizyt Teci w jego mieszkaniu.
Ale ojciec inne miał w tym względzie zdanie i gdy raz, wróciwszy wieczorem do
domu
trochę podchmielony (a wtedy bywał najgorszy), dowiedział się, że Tecia jest u
akademika,
wpadł w pasyę niesłychaną i porwawszy się z kąta, poszedł tam, odgrażając się i
klnąc
piorunami, dyabłami...
Tecia siedziała właśnie przy biurku i przypatrywała się z zajęciem, jak Dyduś,
na rogu
batystowej chusteczki, rysował dla niej ozdobny monogram. Gdy usłyszała groźny
głos ojca
w sieni i kroki jego, zbliżające się do mieszkania akademika, przestraszyła się
i w pierwszej
chwili, nie wiedząc co robić, bezwiednie prawie zawołała: „Zamknij pan drzwi!”
Dyduś bez namysłu, machinalnie, spełnił jej wolę. Był to, jak wnet spostrzegli
się,
najniewłaściwszy sposób, bo zamknięte drzwi pogorszyły tylko ich położenie wobec
ojca, a
nie wstrzymały go wcale od dalszych kroków. Owszem, z większą jeszcze
natarczywością
dobijać się zaczął, odgrażając, że drzwi wywali, jeżeli nie otworzą. Hałas, jaki
robił przy tem,
wywołał ciekawych z sąsiednich mieszkań. Sprawa stała się głośną; Tecia była
wobec
wszystkich skompromitowaną. Rozumiał to dobrze Dyduś, choć zresztą był bardzo
niedomyślnym; rozumiała i Tecia, że się znalazła w położeniu bardzo krytycznem;
ale oboje,
nie widząc na razie żadnego innego ratunku, postanowili, po krótkiej, szeptanej
naradzie, nie
odzywać
— 69 —
się i nie otwierać, w nadziei, że ojciec uwierzy w ich nieobecność i w końcu
odejdzie sobie.
Ale nadzieja ta ich zawiodła, bo ojciec nie dał się złudzić milczeniem i
doprowadzony do
ostateczności, posłał stróża po ślusarza i policye. Nie można było dłużej
zwlekać i Tecia,
zdeterminowana na wszystko, kazała Dydusiowi drzwi otworzyć.
Otworzył i usunął się pod ścianę, jak winowajca, przed ojcem Teci, który,
stanąwszy w
otwartych naoścież drzwiach, z groźną miną, podpartemi bokami i nabuńczuczony,
zawołał:
„To tak?... To to tak robią porządni ludzie — akademicy? Czy pan wiesz, czem to
pachnie?
To, panie, kryminał za taką kompromitacyę obywatelskiej córki!”
Byłby Bóg wie jak długo perorował w ten sposób nad biednym Dydusiem, bo tem,
oszołomiony gradem najrozmaitszych przezwisk i wyrzutów, które na niego spadały
z
wymownych ust pana Skowronka, zapomniał całkiem języka w gębie i nie próbował
się
nawet usprawiedliwiać i gdyby nie Tecia, która, wystąpiwszy naprzód, odezwała
się do ojca:
„E, mój ojcze, nie ma o co robić takich awantur. I cóż znowu tak wielkiego, że
przyszłam do
pana Dydaka po interesie. Przecież to nie żaden obcy.”
„A cóż on ci to brat, albo swat?”
„Brat nie jest, ale może być czemś więcej, jak się ze mną ożeni.”
Pan Skowronek spojrzał na Dydusia i czekał na potwierdzenie tego, a niemogąc się
doczekać,
zaklął z niecierpliwości i rzekł:
„Jakto? pan chcesz się żenić, a ja, ojciec, nic o
- 70 -
tem nie wiem?... Cóż to za moda?... Gdzież to pana uczono starać się w ten
sposób o pannę...
hę!”
Dydakowi ani przez głowę nie przeszła nigdy myśl żenienia się, widząc jednak, że
to był
jedyny sposób ocalenia panny i siebie, zaczął bąkać:
„Tak... rzeczywiście... miałem zamiar...”
„A czemuś się pan nie oświadczył po formie, jak na uczciwego człowieka
przystało?”
„Pan Dydak nie miał śmiałości” odezwała się Tecia, tłómacząc go.
„A bałamucić cię miał śmiałość i ciągnąć do siebie” wybuchnął ojciec, uderzając
kijem w
podłogę. „Jeżeli ma uczciwe zamiary, to czemu nie przyszedł do mnie, ja nikomu
drzwi przed
nosem nie zamykam, ale na żadne schadzki po za domem nie pozwalam... rozumiesz
pan! bo
to nieprzyzwoite i źle się skończyć może. Wolno panu bywać w domu i starać się o
pannę, bo
dziewczyna od tego, żeby zamąż poszła i w domu jej wiecznie marynować nie będę,
ale na
pokątne schadzki nie pozwalam."
Powiedział mu jeszcze sporą porcyę morałów, a potem, nagadawszy się już do
woli, zabrał
Tecię i wyszedł, zostawiając Dydaka odurzonego, ogłupiałego tem, co się stało.
Został, ni
ztąd, ni zowąd, narzeczonym. Spadło to na niego tak niespodziewanie, że nie mógł
jeszcze
oswoić się z tą myślą, uwierzyć temu. To tylko wiedział jasno, że cofnąć się już
niewypada;
tyle ludzi było świadkami t ej sceny, że ani myśleć o cofnięciu się; uczciwość
nie pozwalała
na to i wzgląd na Tecię, która, byłaby skompromitowaną i narażoną na obmowy.
Z drugiej jednak strony, widział niepodobieństwo, poprostu niemożność żenienia
się; bo
przecież jeszcze nie
- 71 -
miał nic, ani posady, ani egzaminów, ani takich dochodów, z którychby mógł żonę
utrzymać.
To go niepokoiło, nie widział sposobu pogodzenia obowiązków sumienia (bo za
rzecz
sumienia uważał teraz małżeństwo z Tecią) z obecnem położeniem swojem. Uspokoiła
go
nieco w tym względzie stara francuzka, bo gdy raz spotkali się w sieni, zaczęła
mu
winszować panny i dopytywać się ciekawie, kiedy ślub będzie, a on z całą
naiwnością
wyspowiadał się przed nią ze swemi skrupułami, zaczęła go burczeć za takie
obawy.
„A cóż to pan żeni z biedna panienka?” mówiła mu. „To pan zapomniał, co ona
kamieniczna
panna? Jak ne będzie, to ojciec będzie dać. I co tu bać?”
To wyjaśnienie uspokoiło nieco Dydusia. Nie liczył on nigdy na posag panny; ale
zawsze
zapewnienie, że w razie nieszczęścia jakiego, Tecia będzie miała zabezpieczoną
przyszłość
majątkiem ojca, dodało mu odwagi do małżeństwa.
Stosując się więc do życzenia ojca, zaczął bywać w ich domu w charakterze
starającego się o
córkę. Przyjęto go tam jako już dobrego znajomego — i od pierwszej prawie chwili
Dyduś, w
towarzystwie Teci i jej sióstr, uczuł się jakby w rodzinnem kółku. Siostry
spoufaliły się z nim
odrazu i mówiły mu „ty”. Posługiwały się nim bez ceremonii, obarczały
sprawunkami, gdy
wychodził do miasta; kazały mu odprowadzać się wieczorami na tańce, do
przyjaciółek,
kupować, bilety do teatru, którego były wielkiemi zwolenniczkami i tysiączne
inne robić
przysługi. Najmłodsze, napierały się od niego cukierków, zabawek i kwiatów.
Spełniał ich
zachcenia z chęcią, sprawiało mu to wielkie zadowolnienie, gdy
- 72 —
mógł im zrobić jaką przyjemność, a poufałość ich ośmielała go do nich. Pierwszy
to raz
dopiero w życiu kosztował przyjemności rodzinnego pożycia, wiedział, że jest
komuś na coś
potrzebny, a to przeświadczenie czyniło go niezmiernie szczęśliwym.
Wprawdzie te przyjemności kosztowłay go dosyć i wyczerpywały jego małe
oszczędności i
dochody, a domowe szczęście mącił nieraz papa w sposób niebardzo przyjemny, gdy
wrócił
do domu pijany jak nieboskie stworzenie i robił awantury, przyczem się nieraz i
Dydusiowi
gorzkie słowo dostało; ale też za to, gdy był trzeźwym, wynagradzał mu to,
nazywając go
głośno swoim „kochanym zięciem” i respektując jego tytuł akademika.
W święto i w niedzielę, kiedy cały kondunkt panieński wyprowadzał pan Skowronek
uroczyście na sumę do kościoła Panny Maryi, dawał Dydusiowi pozwolenie
prowadzenia się
z Tecią pod rękę. Uważał to za wielką łaskę, której jednak Dyduś nie umiał
ocenić należycie,
bo był tem więcej zakłopotany, niż uszczęśliwiony. Szedł między ludźmi,
snującymi się po
rynku, jak przez rózgi, nie śmiejąc oczów podnieść. Za to Tecia, oparta na jego
ramieniu,
dumna z charakteru narzeczonej, rzucała śmiałe spojrzenia na przechodzących,
szczególniej
na młodych mężczyzn, kolegów Dydusia, którzy jej się z ciekawością
przypatrywali. Ci,
widząc nieśmiałego i głupiego Dydusia w towarzystwie przystojnej panny, stawali
zdziwieni,
oglądali się niedyskretnie, nie mogąc sobie wytłomaczyć, zkąd on mógł przyjść do
takiej
znajomości. A gdy się jeszcze dowiedzieli, że to narzeczona i do tego
kamieniczna panna,
zaczęli mu zazdrościć tego szczęścia i mówili między sobą:
— 73 —
„Ktoby się spodziewał, że ten głupi Dyduś będzie miał taki rozum".
Niedługo jednak trwało to dobre mniemanie o Dydusiu. Któryś z kolegów, znający
bliżej
rodzinę panny, objaśnił ich, że panna, choć niby kamieniczna, właściwie nie
będzie miała nic,
bo kamieniczka obdłużona, a do tego przypada w podziale na siedem głów, nie
licząc papy,
nałogowego pijaka, który sam na siebie niemało potrzebował. Po takiem
wyjaśnieniu, zaczęto
inaczej zapatrywać się na małżeństwo Dydusia i dziwiono się, że się dał zaplątać
w takie
stosunki.
„Trzeba być” mówiono „takim głupcem, jak on, żeby się zdecydować na coś
podobnego”.
Nawet piękna twarzyczka Teci nie wpłynęła na złagodzenie sądu, owszem, uważano
ją jako
okoliczność obciążającą, pogarszającą stan rzeczy, bo, mówiono, żona z taką
twarzyczką i z
takiemi zalotnemi oczami, gotowa Dydusiowi prędko przyprawić rogi i spłatać
jakiego figla.
„Głupi Dyduś, ubrał się niepotrzebnie w to małżeństwo.”
Takie było zdanie kolegów. Byłoby ono nierównie gorsze jeszcze, gdyby byli
wiedzieli to, o
czem Dyduś także nie wiedział, a o czem dowiedział się dopiero od starej
francuzki. Przyszła
ona do niego jednego dnia z bardzo poważną miną rządzić mu, żeby się pośpieszył
ze ślubem,
jeżeli nie chce, aby mu ludzie pannę na języki nie wzięli. Głupi Dyduś nie
domyślał się z
początku o co tu właściwie chodziło i zaczął francuzce tłomaczyć wiele potrzeba
czasu na
ustne egzamina, a wiele na piśmienne, jak długo trwa, zanim przyjdzie odpowiedź
z Rady
szkolnej, na podanie o posadę, i t. d., i t. d. — aż
— 74 —
zniecierpliwiona tą jego gadaniną, zmuszona była prawie jak łopatą wyłożyć mu
rzecz całą,
że Tecia nie może tak długo czekać, bo w krotce spodziewa się zostać matką. Jest
to rzecz tak
widoczna, że jej już nie sposób ukryć przed ludźmi i dlatego należy się śpieszyć
ze ślubem.
Można sobie wyobrazić zdziwienie i przestrach Dydusia, gdy usłyszał taką
nowinę.
Jakkolwiek miano go za głupiego, miał jednak natyle rozumu, aby wiedzieć, że on
tu był
Bogu ducha winien i że cudzą winę chciano złożyć na jego barki. To go oburzyło i
dlatego
odpowiedział szorstko francuzce:
„A mnie co do tego? Ja temu nic nie winien.”
„Tak, wy wszyscy niewinna!” zawołała rozirytowana tą odpowiedzią. „Męszyzna
niewinna,
tylko biedna panienka zawsze winna. Ne c'est pas? Zrobił panienkę nieszęśliwą, a
teraz umyć
ręce od wszystkiego... i „ja newinien”, to łatwo gadać, ale to nieuczciwie,
nieładnie. Jak se
zrobiło źle, to trzeba naprawicz... comprenez-vous?...”
„To tam nie ja” obstawał uparcie przy swojem Dyduś, co francuzkę jeszcze więcej
podrażniło, że mu ledwie do oczów nie skakała, zarzucając wyrzutami.
„A kto bałamucił panienka... hę?... A kogo ja widzieć na schodach, na
korydarzach?... Kto
całował, kto szeptał?... A!... a teraz: ja nic nie wie, nic nie zna. Umije ręki
od wszyskiego, a
biedny panienki niech czerpi. O! to je negodziwoszcz, to je hańba, robicz soś
podobnego,
wysta-wiacz panienka na wstyd. A wiesz pan, co ojciec będzie robić, jak se
dowie? On taki
furiat, taki awanturnik, on córkę zabić, pana zabić, albo do sąd skarżyć i
bodzie publiczny
skandal! To niech se pan namyśla dobrze,
- 75 -
coby do tego nie przyszło, bo będzie wstyd i dla pańska osoba.”
Z pogróżką tą opuściła jego mieszkanie, zostawiając go przestraszonego tem nie
na żarty.
Widział z rozpaczą, że wszystkie pozory świadczyły przeciw niemu, że w oczach
ludzkich
uchodził rzeczywiście za kochanka Teci, podczas gdy o Antku nikt prawie, oprócz
niej i jego
nie wiedział. Jeżeliby przyszło na drogę sądową, wszyscy mogliby z czystem
sumieniem
świadczyć przeciw niemu. Ale, bądź co bądź, postanowił bronić się do upadłego,
choćby mu
przyszło skompromitować Tecię odsłonięciem całej prawdy, bo go oburzyło, jej
postępowanie. Przyzwyczajony zawsze mówić prawdę, nie mógł jej darować tego, że
zataiła
przed nim swój błąd i zaplątała go w takie przykre położenie. Uważał to za
niegodziwość, za
podstęp i dlatego postanowił być bez litości. Postanowił jej unikać, zamknąć
przed nią drzwi,
gdyby chciała wejść do jego mieszkania, a gdyby odważyła się zaczepić go, miał
jej palnąć
perorę, do której się przygotowywał, chodząc dużemi krokami po pokoju i robiąc
przytem
tragiczne gęsta.
„Powiem jej” mówił sobie „że między nami wszystko zerwane, że nie chcę jej znać
więcej” i
inno tym podobne powtarzał sobie frazesy, któremi chciał ją ukarać i odepchnąć
od siebie.
Wprawdzie przykro mu było, gdy sobie pomyślał, że będzie sam, że to życie
rodzinne, w
którem tak zasmakował, ustanie, że panna, do której się przywiązał prawdziwie,
stanie się dla
niego obcą, ale wolał przecierpieć to, zadać gwałt sercu, niż postąpić wbrew
honorowi i
uczciwości, bo nieuczciwem i niehonorowem wydawało mu się żenić z nią po tem, co
się o
niej dowiedział.
- 76 -
I byłby wytrwał może w tem postanowieniu i zerwał stanowczo z Tecia, gdyby się
była
ośmieliła przyjść do niego, jak zwykle, z wesołą, trochę lekceważącą minką, z
zalotnym
uśmiechem, ale ona, dowiedziawszy się od francuzki o jej rozmowie z Dydusiem,
przyszła do
niego, jak pokutująca Magdalena i rzuciła mu się do nóg z prośbą, wołając
rozdzierającym
głosem:
„Ratuj mnie od hańby, bo ja nie przeżyję tego wstydu, zabiję się, utopię,
otruję.”
Dyduś na taką scenę nie był przygotowany; jej skrucha i rozpacz rozbroiły go
zupełnie, cały
rynsztunek argumentów, któremi spodziewał się przygnieść ją do ziemi i
upokorzyć, roztopił
się jak wosk pod wrażeniem litości, jaka go ogarnęła, gdy ją zobaczył u nóg
swoich.
.Potrzebował całej mocy ducha, aby się nie schylić ku niej, nie podnieść i nie
uspokajać. Silił
się na obojętność i zimną krew, a tymczasem zbierał rozproszone myśli i szukał w
głowie
słów, jakiemiby mógł do niej przemówić. Na razie nic lepszego nie znalazł, jak:
„Wstydź się panna... to... to było bardzo nieuczciwie.”
Nie próbowała się bronić.
„Ja wiem” mówiła, płacząc „że jestem nikczemna, występna, ale ja byłam głupia,
niedoświadczona a ten nikczemnik skorzystał z tego i uczynił mnie
nieszczęśliwą.”
„Dlaczego panna kryłaś się z tem przedemną, nie powiedziałaś prawdy?”
„Alboż ci nie mówiłam nieraz, że ten nikczemnik zawiódł moje zaufanie, podszedł
mnie
niegodnie. Trudno mi było mówić wyraźniej. Przecież to nie można bez
zarumienienia się i
wstydu opowiadać mężczyźnie takich rzeczy. Ja byłam pewną, żeś się domyślił”
— 77 —
To usprawiedliwienie zmieniło całkiem zapatrywanie Dydusia. Teraz czuł się
winnym, że był
tak niedomyślnym. Nie ona więc go podeszła, ale on w błąd ją wprowadził, a choć
to zrobił
mimowiednie, zawsze jednak wina była po jego strome. Oburzenie, jakiem był
przejęty
względem niej, coraz bardziej malało. Nie myślał jednak wcale zrzec się
pierwotnych
postanowień swoich i dlatego rzekł:
„Po tem wszystkiem, nie możesz panna przecież wymagać, abym się żenił.”
„Nie mam żadnego prawa do tego” rzekła z pokorą. „Ja cię błagam tylko, żebyś
mnie ratował
od hańby, ukrył przed okiem ludzkiem, osłonił swoją opieką, bo inaczej zginę
marnie.”
Na to nie miał już Dyduś żadnego zarzutu. Więc zrzekała się sama małżeństwa,
czuła się
niegodną zostać jego żoną. Większego upokorzenia nie mógł przecież wymagać, a
odmawiać
jej pomocy byłoby srogością, brakiem serca, a na to Dyduś nie mógł się zdobyć.
Przyrzekł jej,
że zrobi wszystko, co będzie potrzeba, aby ją zasłonić przed gniewem ojca i
oszczędzić
wstydu. W jaki sposób mógł to zrobić, sam nie wiedział; ale dopomogła mu w tym
względzie
francuzka. Doradziła mu, że jeżeli nie ma krewnych, do którychby mógł wysłać na
czas jakiś
Tecię, to nie pozostaje nic innego, jak nająć na wsi u jakiej kobiety stancye i
tam ją umieścić
a przed światem i ojcem udać, że pojechała do familii swojego narzeczonego.
Plan ten udał się wyśmienicie. Skowronek nie dopytywał się bardzo, gdzie, do
kogo jego
córka się udaje; wystarczyło mu objaśnienie, że do krewnych narzeczonego i o
więcej nie
dopytywał się, kontent, że choć jedna
— 78 -
córka na jakiś czas zejdzie mu z karku. Siostry zaś, szczególniej starsze, może
domyślały się
istotnej przyczyny wyjazdu, ale im nie wypadło zdradzać się z tem i dlatego
udawały, że nie
wiedzą o niczem. Teci wyjazd przeto i ukrycie się przed ludźmi przyszło dosyć
łatwo.
Umieszczono ją w blizkości miasta, a o miejscu jej schronienia nikt nie
wiedział, tylko stara
francuzka i Dyduś, który ją od czasu do czasu odwiedział, bo go usilnie o to
prosiła. W
samotności i odosobnieniu był on dla niej upragnionym gościem. Z utęsknieniem
oczekiwała
jego przybycia, wychodziła nieraz naprzeciw niego, mimo osłabienia i witała tak
czule, z taką
miłością rzucała mu się na szyję, całowała po rękach, mówiła: jakiś ty dobry,
jakiś ty
poczciwy, że wśród tych objawów uczucia, serce poczciwego Dydusia topniało, niby
wosk.
Sekretne wycieczki na wieś do Teci miały dla niego coraz więcej uroku, tak stały
się potrzebą
dla niego, że ani słoty, ani biota, nie zdołały wstrzymać go od bywania u niej.
Co-dzień
musiał być w mieście, bo obowiązki nauczycielskie wymagały tam jego bytności, a
zaniedbywać ich nie mógł, gdyż stanowiły utrzymanie dla niego, a co więcej,
dawały mu
możność zaspakajania wszystkich potrzeb Teci. Ale też, skoro tylko odbył się z
lekcyami,
wnet pędził za miasto. Lżej mu było i swobodniej, gdy się ujrzał na otwartej
przestrzeni,
wśród zieloności, gdy przechodził przez lipową aleję, pełną cienia i świergotu
ptactwa, gdy
się zanurzał między falujące łany zboża, za któremi często ukazywała się
błękitna parasolka
Teci. Wychowany w mieście, nie miał on prawie całkiem tych przyjemności, jakie
daje wieś,
teraz dopiero zakosztował ich i dlatego piękności natury, z jej osobą, zlały się
w duszy jego
- 79 -
w jedno pojęcie. Nie mógł sobie pomyśleć jednego bez drugiego. W tych
krajobrazach
sielankowych, była ona koniecznym sztafażem, w różnych pozycyach: to siedząca na
miedzy
z bławatkami i makami, rozsypanemi na kolanach, z których wiła girlandy i
bukiety, to
przechadzająca się z nim pod rękę po lesie i słuchająca kukania kukułki, z
czego* robiła sobie
różne wróżby, to leżąca podczas ciepłych wieczorów z głową opartą na jego
piersiach, lub
kolanach, zapatrzona w tarczę księżyca, wysuwającą się z za wzgórza i słuchającą
tiochania
słowików w poblizkich zaroślach. Gdy zaś wiatr i burza zapędziły ich do domu, a
grzmoty
wstrząsały powietrze, ona wtedy, wystraszona, tuliła się do niego, za każdem
błyśnięciem i
trzaskiem piorunu, ściskała go silniej i zamykając oczy, kryła twarz na jego
piersiach, a on,
choć sam niebardzo odważny, udawał przy niej zucha, uspakajał, trzymając spocone
jej
rączyny w swojej dłoni, dumny z tego, że stanowi dla niej podporę, obronę,
opieko. Bo miał
przy tem wszystkiem to złudzenie, że był dla niej niczem więcej, tylko
opiekunem. Był nawet
do tego stopnia głupi, że samego siebie nie rozumiał i miłość a raczej
przywiązanie, które
cicho, powoli, jak roślina, zapuszczało coraz głębiej korzenie w jego serce,
uważał jedynie za
opiekuńczą troskliwość.
Czy Tecia takie samo miała zdanie, czy uważała go także li tylko za opiekuna i
nie rościła
sobie żadnych pretensyj więcej do niego? Może nie, ale nigdy mu wyraźnie tego
nie dała
uczuć. Jako kobieta, lepiej wiedziała, jakie uczucia wzbudziła w sercu Dydusia,
niż on sam,
nie dała mu jednak poznać, że wie o tem. Zachowywała się wobec niego tak, jak
tylko
najczulsza, najlepsza żona,
— 80 —
lub kochanka, być może; ale nie nazywała go inaczej, tylko mój opiekunie, mój
przyjacielu, a
czasem, dla odmiany, bratem. Kiedy się zbliżała krytyczna chwila, mówiła mu ze
łzami, że
ma smutne przeczucie, iż umrze i prosiła go, całując po rękach, aby był ojcem i
opiekunem tej
dzieciny, którą samą zostawi na świecie. Dydusiowi, gdy to słyszał, krajało się
serce z bólu;
uspakajał ją i pocieszał, jak mógł i dawał jej uroczyste przyrzeczenia, że w
żadnym razie nie
opuści, ani jej, ani dziecka. Dopiero teraz, gdy zachodziła obawa, że ją stracić
może, poznał,
jak bardzo przywiązał się do niej, jak potrzebną mu była do życia. Gdy przyszła
nareszcie
najgorsza chwila, nie odchodził prawie od jej łóżka, cierpiał z nią razem, jakby
był mężem jej
a ojcem tej dzieciny, która przyjść miała na świat. Dlatego też nic dziwnego, że
akuszerka,
widząc go takim, przyszła mu po wszystkiem powinszować, że powinien się cieszyć,
bo się
syn urodził.
Dyduś rzeczywiście się cieszył, płakał nawet z radości i wzruszenia, gdy
zobaczył, że Tecia
już cierpieć przestała i uśmiechała się rozkosznie do niego, widząc, jak całował
dziecinę,
spowitą w pieluszki. Wyciągnęła do niego obnażoną rękę i przyciągnąwszy do
siebie,
pocałowała blademi ustami i cichym głosem spytała:
„Będziesz go kochał?”
„I jego i ciebie... oboje... was oboje... przysięgam ci!” mówił wzruszonym
głosem.
W tej uroczystej chwili, zrobił sobie w duszy najmocniejsze postanowienie, że
Teci i dziecka
nie opuści aż do śmierci. Żenić się wprawdzie nie mógł jeszcze; ale miał wielką
nadzieję, że
po roku, będzie mógł najniezawodniej to małżeństwo doprowadzić do skutku. Ów
hrabia
— 81 —
bowiem, u którego, w zastępstwie Antka, dawał lekcye, przyrzekł mu, że jeżeli
syna
przygotuje należycie do egzaminu dojrzałości, to da mu takie wynagrodzenie,
które
zabezpieczy jego przyszłość. Na tych słowach hrabiego budował Dyduś swoje
nadzieje.
Ułożyli się więc z Tecią, że po paru tygodniach, skoro będzie już miała wracać
do ojca,
dziecko zostawią u mamki na wsi, że Dyduś będzie pamiętał o niem i będzie dawał
wiadomość matce, że od czasu do czasu oboje będą je odwiedzać. Po roku zaś, jak
tylko
Dyduś pozdaje egzamina, a hrabicz otrzyma świadectwo dojrzałości, pobiorą się
niezwłocznie; on postara się o posadę gdzieś na prowincyi i zabiorą wtedy
dziecinę ze sobą.
Taki plan ułożyli we dwoje i rozumie się w sekrecie przed ludźmi. Szczęściem to
było dla
Dydusia, że żaden z kolegów nie wiedział o tern, bo z pewnością byliby go
wyśmiali i
powiedzieli:
„Oj, głupi Dydusiu!”
Tom XIII. Całe życie głupi. I. 6
IV.
Pokusy.
Tak tedy wydatki Dydusia powiększyły się o jedna rubrykę, którą zatytułował:
utrzymanie
dzieciny. Kosztowało go to niemało, bo baba, u której dziecko zostawione było na
wychowanie, zmiarkowawszy miękkie usposobienie Dydusia i widząc, jak mu zależało
na
ukryciu dziecka, wyzyskiwała go z tego powodu, stawiając coraz to inne żądania.
Dyduś
płacił a płacił, zaspakajał, jak mógł, chciwość baby, byle tylko czuwała
troskliwie nad
dzieckiem.
Na szczęście, dochody jego w tym czasie się zwiększyły. Hrabia bowiem
nastręczył mu
wcale korzystną lekcye. Był dla niego szczególnie łaskaw i zdawał się zajmować
jego losem.
Z początku i hrabina także zaszczycała go swojemi względami, mianowicie w ten
sposób, że
dawała mu do przepisywania różne okólniki, listy członków, odezwy stowarzyszeń
pobożnych i dobroczynnych, do których należała, powierzała mu do załatwienia
swoje
gospodarskie interesa, gdy jednak Dyduś raz zaniósł pieniądze na zakupienie
wotywy nie do
Ojców Jezuitów, ale do innego kościoła, sądząc w naiwności swojej, że to
- 83 -
wszystko jedno, a innym razem na listę osób, które miały pobierać wsparcie z
Towarzystwa
dobroczynności, wpisał rodzinę jakąś, wprawdzie bardzo biedną, ale
protestanckiego
wyznania, gdy nadto w obecności hrabiny ośmielił się raz nauczać młodego
hrabicza, że
wszyscy ludzie są sobie równi, hrabina, która była wielką arystokratką, oburzyła
się na to,
wypuściła go z swojej łaski i chciała nawet syna swego usunąć całkiem z pod
wpływu
człowieka z takiemi spaczonemi pojęciami i tylko hrabia sprzeciwił się temu,
przedstawiwszy
jej, że zmiana nauczyciela, teraz, przy końcu studyów, wpłynęłaby bardzo
niekorzystnie na
młodego hrabicza. Uważał on Dydusia jako zdolnego pedagoga i uparł się przy tem,
aby on
koniecznie dokończył edukacyi jego syna. Ten sam zapewne powód skłonił go do
polecenia
Dydusia w innem miejscu na nauczyciela.
„Będziesz pan miał” mówił „bardzo wdzięczne zadanie, gdyż osoba, którą pan masz
uczyć,
jest to kobieta, młoda wdowa, która życzyłaby sobie uzupełnić swoje wiadomości w
dziedzinie literatury, historyi, etc. Będzie to więc rodzaj konwersacyj,
pogadanek naukowych,
które panu więcej przyjemności sprawią, niż trudu.”
Hrabia łaskawość swoją tak daleko posunął, że sam pofatygował się i zawiózł
Dydusia do
mieszkania jego przyszłej uczennicy, dla której, jak mówił, ma pewne obowiązki i
jest
niejako jej opiekunem i doradcą.
Wdowa ta mieszkała na jednej z odleglejszych ulic, w dworku, otoczonym małym
ogródkiem.
Musiano oczekiwać tam już ich przybycia, bo zaledwie hrabia dotknął dzwonka przy
furtce,
wnet otworzyła ją jakaś schludnie ubrana pokojówka, z figlarnym uśmiechem na
twarzy i po-
6*
— 84 —
prowadziła ich na górę do saloniku, który wyglądał jak pieścidełko, bo cały
wysłany był
miękkim, puszystym dywanem, w różowe i niebieskie kwiaty na białem tle, miał
mebelki
nieduże, z misternie rzeźbionemi poręczami, aksamitnem, bladoniebieskiem
pokryciem, kilka
palm, filodendronów w wspaniałych wazonach i jakąś dziwnie wonną, upajającą
atmosferę,
która odurzyła Dydusia, nieprzyzwyczajonego do takich rozkosznych zapachów. Na
czarnym
stole, wykładanym masą perłową, leżało kilka książek i album w bogatej oprawie.
Rozmaitych innych sprzęcików, cacek i drobiazgów było tu tyle, że wśród tej
mnogości
przedmiotów, które wzrok uderzyły, Dyduś nie spostrzegł w pierwszej chwili
osoby,
siedzącej przy pianinie, a raczej wziął ją za jeden z alabastrowych posągów,
których kilka
stało w różnych stronach saloniku, bo była ubrana cała biało — i ręka, na której
była opartą, a
która z szerokiego rękawa do połowy się wychyliła, była również olśniewającej
białości.
Dopiero czarne oczy, które spostrzegł skierowane na siebie z jakimś drwiącym
ironicznym
uśmiechem, przeko-konały go, że ma do czynienia z żywą osobą i zmieszał się, a w
tern
pomieszaniu ukłonił się jej tak niezgrabnie i komicznie, że dama owa wpadła w
szalony
śmiech, którego uspokoić nie mogła, pomimo, że hrabia, po za plecami Dydusia,
dawał jej
oczami oznaki niezadowolenia i surowem spojrzeniem usiłował skłonić ją do
powagi.
„To jest właśnie ten pan” rzekł „o którym pani wspomniałem."
„Proszę, niech panowie siadają” mówiła, śmiejąc się wciąż „i... i... nie
dziwcie się mojej
wesołości, ale Zosia opowiadała mi przed chwilą takie zabawne rzeczy, że, co
— 85 —
je sobie przypomnę, śmiać się muszę.” I znowu śmiech ja porwał.
Hrabia przygryzł wargi i nachmurzony siedział, czekając aż skończy. Dyduś
tymczasem
przekładał pod krzesłem prawą nogę na lewą, to znowu lewą na prawą, w rękach
obracał
kapelusz a z oczami miał największy kłopot, bo nie wiedział, gdzie je podziać, w
którą stronę
zwrócić. Kręcił się i pocił, a twarz miał rozpaloną rumieńcem zawstydzenia.
Hrabia usiłował znowu zawiązać rozmowę. Tym razem udało mu się lepiej, bo wesoła
wdówka, czy pod wpływem jego poważnej miny, czy też z litości nad Dydusiem,
który
siedział jak na mękach, przestała się śmiać i usiłowała poważnie słuchać tego,
co mówił
hrabia. A mówił o lekcyach, które brać miała; proponował jej, które godziny
byłyby
najlepsze, w których dniach Dydak ma czas, czego ja będzie uczył, i t. d. Mówił
sam jeden
prawie za wszystkich; przez ten czas i Dydak oswoił się z widokiem uczennicy i
ona nieco
spoważniała i uspokoiła się.
Po ułożeniu rozkładu godzin, nastąpiła przerwa w rozmowie. Umyślnie zrobił ją
hrabia, aby
dać do poznania Dydusiowi, że już jest niepotrzebny i może odejść sobie. Ale on
się wcale
tego nie domyślił, owszem, zdawało mu się, że popełniłby wielką niedelikatność,
odchodząc.
Siedział więc kamieniem. Wyglądał tak pociesznie w tej swojej naiwnej
niedomyślności, że
pani domu znowu kurczowo poczęły drgać alabastrowe policzki, gotując się do
nowego
wybuchu śmiechu. Spostrzegł to hrabia i nie chcąc dopuścić do tego, wstał, jakby
zabierając
się do
— 86 —
wyjścia i rzekł do Dydysia, który wstał także za jego przykładem:
„Więc tedy rzecz skończona. Co zaś do dnia rozpoczęcia lekcyj, to pana
zawiadomię po
porozumieniu się z panią. Żegnam pana, panie Dydak.”
To było wyraźne i Dydak zrozumiał nareszcie, że mu wyjść należy. Ukłonił się
równie
niezgrabnie, jak poprzednio i wyszedł.
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, dama znowu głośnym wybuchnęła śmiechem.
„Adelciu! daj pokój, jakże można” upominał ją hrabia.
„Daj mi pokój, ja muszę wyśmiać się, bo mnie to zadusiłoby, rozsadziło... cha,
cha, a
gdzieżeś ty wyszukał takiego oryginała, figura taka zabawna, że tylko na parawan
przylepić.”
„Ale człowiek uczony, chodząca encyklopedya, będziesz miała z nim prawdziwą
przyjemność.”
„I chciałbyś może, żeby...”
„Nie narzucam ci nikogo. Poznaj, przypatrz się, zostawiam ci do woli. Powiem
tylko, że to
wielkiej uczciwości człowiek, a że trochę... jakby tu powiedzieć...”
„Nie żenuj się, powiedz po prostu głupiec i niedołęga, bo na to wygląda.”
„To może i wygodniej dla ciebie. W każdym razie, niezadługo będzie miał
stanowisko.
Profesor... to brzmi poważnie.”
W czasie, kiedy tak omawiano złe i dobre strony Dydusia, on, wyrwawszy się z
domu
wdowy, pędził uradowany do Teci, aby się z nią podzielić tą wesołą nowiną, że
dostał nową
lekcyę.
— 87 —
„Będzie można” mówił do niej „odkładać teraz co miesiąc do kasy oszczędności po
kilka
reńskich. Po roku, uzbiera się z tego spora sumka. Będzie bodaj na pierwsze
potrzeby.”
Każda myśl jego, każdy krok, skierowane teraz były ku tej przyszłości, która mu
się
uśmiechała i do której chciałby co prędzej się dostać.
W trzy dni potem, rozpoczął lekcye z wdową.
Oryginalnie one się odbywały. Pani Adela nie zadawała sobie trudu siadać przy
stoliku.
Wydawało jej się to bardzo po studencku takie siedzenie vis-a-vis swego
nauczyciela, a może
też nie dowierzała sobie, czyby, spojrzawszy na jego pocieszną minę, mogła
powstrzymać się
od śmiechu. Więc słuchała go, leżąc na otomance, zapatrzona w sufit, w kłęby
dymu z
papierosa, który trzymała z wielkim wdziękiem w delikatnych paluszkach. Czy go
słuchała,
czy rozumiała, trudno było odgadnąć z jej twarzy i zachowania się. Czasem, wśród
jego
wykładu, nuciła sobie półgłosem jaką wesołą aryjkę, a gdy on, przez wrodzoną
delikatność,
przestawał mówić, aby jej nie przeszkadzać, odzywała się:
„Mów pan dalej, nie rób sobie nic z tego, ja i tak słyszę wszystko.
I on mówił. Z początku, robiło mu to pewną dystrakcyę, ale z czasem, oswoił się
z tego
rodzaju wykładem i nawet czuł się swobodniejszym, że nie widział jej twarzy i
oczów, które
go tak mieszały. Popuszczał wtedy cugle myślom swoim i stawał się wymowniejszy,
śmielszy, bo zdawało mu się, że jest sam, że mówi tylko dla siebie. Nieraz, gdy
przedmiot
wykładu porwał go, głos jego, zwykle cichy, stawał się dźwięcznym, metalicznym,
wyrazy
- 88 —
płynęły mu z ust z siłą i dosadnościa, tak że Adela zdziwiona, podnosiła się
napół z otomanki,
aby się przekonać, czy to ten sam człowiek mówi, którego słyszała nieraz
jąkającego się i
plączącego w wymowie, jakby miał język spętany.
Wykłady odbywały się bez żadnego systemu; były to raczej gawędki dowolne o tern
i owem.
Tak bowiem życzył sobie hrabia.
„Zapóżno już” mówił Dydusiowi „aby kobieta, która przeszła dwudziestkę,
zaczynała
systematycznie edukacyę od początków. Idzie tylko o to, aby w łatwy sposób
zdobyła sobie
jak najwięcej wiadomości. Gdyby miała więcej cierpliwości, mogłaby ich nabyć
czytaniem
bodaj encyklopedyi, ale że nie ma do tego ani chęci, ani cierpliwości, więc pan
będziesz dla
niej żywą encyklopedyą. Mów jej o czem ci się podoba, do czego jesteś chwilowo
najlepiej
usposobiony, co w danej chwili jest na czasie, czy to z dziedziny nowych odkryć,
wynalazków, czy nawet z polityki, bo się i tem czasem zajmuje. Mów pan i czytaj,
zawsze w
jej umyśle coś z tego pozostanie, bo ma pamięć niezłą i wyobraźnię żywą, tylko,
że
zaniedbano kształcić ją w dzieciństwie.”
Stosując się więc do tego polecenia, Dyduś mówił jej jednego dnia o wędrówkach
ludów,
drugiego dnia czytał jej jakiś poemacik i dawał do tego odpowiednie wyjaśnienia,
to znowu
tłomaczył jej prawa fizyki, lub zjawiska meteorów i gwiazd spadających. Niekiedy
znowu
ona sama zapytywała go o coś, czego nie zrozumiała przy czytaniu książki, lub
gazety, żądała
od niego wyjaśnień, albo też wyznaczała mu temat do wykładu, mówiąc rozkazującym
tonem:
— 89 —
„Mów mi pan dziś o tem, co się w ziemi kryje; albo... opowiedz mi pan jaka
ciekawą i
zajmującą podróż.”
Czasem, gdy rzecz była dla niej mniej zajmującą, przerywała mu bez ceremonii i
kazała sobie
opowiadać co innego.
Słuchała go zwykle leżąc, z oczami zamkniętemi, albo zapatrzonemi w sufit.
Czasem ręce
zakładała za głowę, robiąc z nich rodzaj wezgłowia, czasami przesuwała weneckie
paciorki,
bawiąc się niemi, to znowu puszczała w górę kółka z dymu cygaretkowego. Zdawało
się, że
go nie słuchała, że nie uważa a jednak, gdy Dyduś ożywił się w wykładzie, lub
opowiadał jej
coś zajmującego, podnosiła wtedy głowę i oparta na łokciu, wpatrywała się w
mówiącego
przenikliwie, głęboko, a rozchylone jej usta wyglądały tak, jakby pochłaniały,
wciągały w
siebie jego słowa.
Po jednej takiej lekcyi, rzekła do hrabiego, gdy przyszedł ją odwiedzić:
„Wiesz ty, ten twój protegowany facet, to wcale niegłupi człowiek.”
„A widzisz?" rzekł hrabia zadowolniony. „Co tam u niego w głowie wiadomości! O
co go
zapytasz, wszystko wie, o wszystkiem mówić umie. Kiedy on miał czas nauczyć się
tego
wszystkiego?
„Jest pracowity, bardzo pracowity i pilny. Mój Adaś bardzo wiele od niego
skorzystał.”
Odtąd pani Adela słuchała wykładów Dydusia więcej siedząc, niż leżąc. Siadywała
zwykle na
otomance z nogami zwiniętemi pod siebie, po turecku, a głowę przechyloną,
opierała o
dywan, wiszący na ścianie. Gdy jej przytem przyszła fantazya okręcić bujne
sploty czarnych
— 90 —
włosów jakim szalem, w kształcie turbana, wyglądała jak odaliska w haremie.
Czasem, gdy
była ciekawa zobaczyć jakie miasto na mapie, lub jaką rycinę, objaśniającą
fizyczne
eksperymenta, wstawała ze swego tronu, czyli otomanki i siadała bliżej Dydusia,
przy stoliku,
nachylając się z nim razem nad mapą, tak że włosy jej szmerały go po twarzy i
ciepły oddech
czuł na zarumienionych mocno policzkach. Niekiedy znowu siadała za nim i
oparłszy się bez
ceremonii na jego ramieniu jedną rękę, drugą przewracała kartki ilustracyj,
które trzymał. Ta
poufałość żenowała go i wprawiała w niemałe zakłopotanie, nie miał jednak odwagi
usunąć
się, z obawy, żeby mu tego nie poczytano za nieprzyzwoitość. Gdy wychodził z jej
mieszkania po takich lekcyach, był nieraz tak spocony jakby z gorącej łaźni
dostał się na
świeże powietrze.
Adelę bawiła ta nieśmiałość nauczyciela i może właśnie dla rozrywki dość często
pozwalała
sobie na podobną z nim poufałość. Ze śmiechem opowiadała to potem hrabiemu.
„Żebyś wiedział” mówiła mu „jaką on pocieszną ma minę wtedy, to satysfakcya
patrzeć. On
chyba nigdy nie musiał znać z bliska żadnej kobiety.”
„Zdaje się.”
„Więc są jeszcze takie oryginały na świecie?”
„Zdaje się, że są.”
„Wieleż on lat mieć może?”
„Wygląda na dwadzieścia kilka.”
„Ale w zachowaniu się jeszcze dzieciak, okropny dzieciak. I wiesz co, że on nie
taki brzydki,
jak mi się z początku wydawał. Przypatrzywszy mu się bliżej, to nawet wcale
regularne ma
rysy. Gdyby go tak okrzesać
- 91 —
troche, wystroić, możnaby zrobić z niego wcale przyzwoitego mężczyznę.”
„A widzisz? I do tego profesor, to także coś znaczy.” „Czy on już ma posadę?"
„Nie jeszcze; ale już jest po egzaminie i niezadługo nim będzie. Widzę z tego
wszystkiego,
że ci się podoba... i gotowaś się namyśleć.”
„Zobaczę jeszcze... muszę go lepiej wypróbować. A może on tylko udaje, przyczaił
się, a
potem dopiero pokaże rożki.”
„Nie sądzę, aby miał tyle sprytu i przebiegłości. O ile go poznałem, a
obserwuję go trochę, to
natura prosta, szczera. Trochę może głupi, ale poczciwy.”
Pani Adela, w zamyśleniu, bawiła się krawatką hrabiego, siedząc na jego
kolanach i zdawała
się wahać, namyślać.
„Czy mówiłeś już z nim w tej materyi?” spytała po chwili.
„Nie wie jeszcze o niczem.”
„To nie mów mu, aż... aż dobrze rozważę. Mamy przecież czas na to.”
Namyślała się widocznie dość długo, gdyż dopiero w parę miesięcy potem, hrabia
jednego
dnia poprosił Dydusia po lekcyi, jaką ten miał z synem jego, do swego gabinetu
na cygaro.
Zrobił to dla formy tylko, bo Dyduś nie palił wcale i hrabia wiedział dobrze o
tem, choć może
na razie zapomniał. Gdzież mógł pamiętać o takiej drobnostce i do tego,
odnoszącej się do tak
nieznaczącej figury, jaką był nauczyciel. Zaczął jednak od poczęstowania go
cygarem, a gdy
Dyduś podziękował i przeprosił, że nie pali, zadał mu kilka pytań o syna, czy
już
— 92 —
jest dostatecznie przygotowany do egzaminu, kiedy się ten odbędzie i t. d. Z
kolei, zapytał go
o postępy jego uczennicy, rozgadał się o jej zdolnościach, a wśród tej rozmowy,
niby
nawiasowo, od niechcenia, wtrącił:
„Czy wiesz pan, że się jej bardzo podobałeś?”
Dyduś ukłonił się zarumieniony, dziękując za te słowa, które uważał jako rodzaj
pochwały.
„Ale to bardzo... bardzo” powtórzył hrabia i patrzał przy tern na Dydusia tak,
jakby pragnął,
żeby mu z oczów dalszy ciąg wyczytał. Dyduś jednak niedomyślny, spuścił tylko
skromnie
oczy, nie przypuszczał bowiem nic innego, tylko, że się podobał pani Adeli, jako
niezły
nauczyciel. Hrabia zaś myślał, że milczy przez nieśmiałość i dlatego, aby go
ośmielić,
poklepał go poufale po ramieniu i rzekł z życzliwością:
„No, teraz od pana zależy skorzystać z tego. Wdówka ma wcale ładny kapitalik...
zrobiłbyś
pan los.”
„Niby w jaki sposób?”
„No ożenić się, to przecież jasne” rzekł hrabia zniecierpliwiony i wstawszy,
przechadzać się
zaczął po pokoju”.
„Panie hrabio, ja… jabym nie mógł.”
„Brak panu śmiałości. Ja panu pomogę i oświadczę się za pana. No, zgoda?”
„Panie hrabio, tyle łaski; ale ja, pomimo to, nie mógłbym.”
„Więc nie przypadła panu do gustu pani Adela?” spytał go hrabia drwiąco.
„Ale owszem, bardzo.”
„Ten dom, w którym mieszka, to jej własność, a prócz tego, kilkanaście tysięcy
gotówki.”
- 93 -
„Tylko, że ja... ja mam już narzeczoną.”
„Bogatszą?”
„Nie, owszem biedna panienka, nie ma nic, a przynajmniej niewiele.” „I mimo to,
wolisz pan
ją, jak Adel... jak panią Adelę?”
Dyduś spuścił oczy i milczał.
„Musi być piękniejsza?”
„I to nie”.
Hrabia spojrzał na Dydusia przenikliwie, jakby go chciał nawskróś przeszyć tym
wzrokiem i
zobaczyć jego tajne myśli.
„Może” odezwał się po chwili „może panu co nagadali o pani Adeli."
„A! uchowaj Boże.”
„No, więc w taki sposób nie pojmuję pańskiego wahania, dlaczego przenosisz
tamtą nad tę.”
„Bo jesteśmy już niby po słowie.”
„Słowo nie ślub, cofnąć się można.”
„Panie hrabio, ja sobie przysiągłem, to tyle znaczy, co ślub.”
„Ha, jeżeli tak, to nie mówmy o tem więcej” i skierował rozmowę na inny
przedmiot. Widać
jednak było z jego twarzy, że był w wysokim stopniu zirytowany i niezadowolniony
z takiego
obrotu rzeczy i niezadługo skończył rozmowę z Dydusiem.
Więcej jeszcze rozirytowaną była wdówka, gdy jej hrabia przyniósł tę wiadomość.
Była
pewną, że na jedno skinienie, do nóg jej się rzuci i będzie dziękować za tę
łaskę i namyślała
się, czy warto skinąć, a kiedy wreszcie zdecydowała się, pokazało się, że to on
nie chciał
— 94 —
„I powiedziałeś mu, że mam mająteczek.”
„Wszystko, wszystko...”
„To chyba mu ktoś coś nagadał” mówiła, chodząc żywo po pokoju i szarpiąc
chusteczkę,
którą miała w ręku „to nie może być nic innego".
„Ależ zaręczam ci, że nie.”
„Więc jakiż powód tego drożenia się... taki niedołęga, niezgraba i droży
się...”
„Bo ma już narzeczoną.”
„Kogo?”
„Jakąś szwaczkę, czy tam coś.”
„I dla niej odrzuca taką partyę. Nie, to trudno uwierzyć. Muszę się sama
przekonać. Przyślij
go tu do mnie jutro wieczorem. Pogadam z nim sama.
Hrabia uczynił zadość jej życzeniu i na drugi dzień o zmroku, Dyduś stawił się
w mieszkaniu
pięknej wdówki.
Jakich sposobów używała, aby go skłonić do porzucenia narzeczonej, co między
niemi zaszło
tego wieczora, to zostało tajemnicą, bo konferencya odbywała się, przy
zamkniętych
drzwiach i bez świadków. To tylko widziano a mianowicie widziała pokojówka pani
Adeli, że
gdy wychodził od niej, był jak pijany; idąc przez ogród do furtki zataczał sio
po ścieżce.
Gdy następnego dnia hrabia przyszedł dowiedzieć się o skutku usiłowań pięknej
Palili i spytał
ją ciekawie:
„No, cóż?”
Machnęła pogardliwie ręką i rzekła:
„Ten twój pan Dydak, to musi być głupiec koronny.”
„Cóż zrobił?”
„Nie warto o tom mówić, dość, że głupi... okropnie głupi !”
— 95 —
Heroizm, z jakim Dyduś bronił się przeciw pokusom pięknej wdówki, był tem
większy,
tembardziej zasługujący na uznanie, że Tecia w tym czasie wcale a wcale nie
okazywała mu
takiej miłości, jak na wsi. Tam, był on jeden, dlatego też nie dziw, że był dla
niej wszystkiem;
w mieście zaś, miała więcej rozrywek i dlatego mniej na niego zważała, mniej był
jej
potrzebny. Do tego jeszcze zaczął bywać w ich domu jakiś zegarmistrz, człowiek
dosyć
gładki i przystojny. Poznał się z Tecią na zabawie tańcującej, odprowadził ją do
domu, a
potem przychodził dosyć często, towarzyszył pannie na spacery, nosił karmelki,-
parę razy
przysłał kwiaty przez chłopca i miał wszystkie pozory starającego się, a że
przytem
wspomniał nawiasowo, przy zdarzonej okazyi, że myśli o otwarciu sklepu na
siebie, więc
panna, zważywszy na szali swojej praktyczności kwaliflkacye jednego i drugiego
konkurenta,
osądziła, że Dydak ani się porównać nie da z zegarmistrzem, bo ten ostatni był i
przystojniejszy i zgrabniejszy i wymowniejszy, więcej światowy, elegancki, no i
będzie miał
wkrótce sklep własny. Taka pozycya towarzyska więcej znaczyła w jej oczach, niż
tytuł pani
profesorowej, jakim ją mógł obdarzyć Dyduś. Pewną przeszkodę w tych jej
zamysłach
stanowiło dziecko — ono łączyło ją ściślejszym węzłem z Dydusiem, uspakajało ją
jednak to,
że miała przyrzeczenie, więcej nawet jak przyrzeczenie, bo przysięgę jego, że
dziecka nie
opuści, a wierzyła tak w uczciwość Dydusia, czego zresztą miała ciągłe dowody,
że była
przekonaną, iż dotrzyma tego, co obiecał i co bądź się stanie, będzie o niem
pamiętał. Z tego
powodu, nie zerwała z nim stanowczo, raz dlatego, że zegarmistrz nie oświadczył
jej jeszcze
wyraźnie swoich za-
— 96 —
miarów, a powtóre, na przypadek, gdyby do tego doszło, chciała zapewnić sobie
przynajmniej
przyjaźń i życzliwość Dydusia. Zdawało jej się, że w ostatecznym razie i tem się
zadowolni,
nie posądzała go bowiem o zbyt wielką miłość dla siebie, a przypuszczenie to
głównie
opierała na tem, że nie był nic a nic zazdrosnym o zegarmistrza. Gdyby była
znała go lepiej, a
raczej mogła lepiej odczuć i zrozumieć jego naturę cichą, ale głęboką i nawskróś
uczciwą,
byłaby może pojęła, że jeżeli nie był zazdrosny, to tylko dlatego, że jej
zanadto ufał i nie
przypuszczał ani na chwilę, aby mogła cofnąć dane słowo i pomyśleć o zerwaniu.
Spokojnie
więc i z pobłażliwością patrzał na umizgi i nadskakiwania zegarmistrza, na
zbyteczną
uprzejmość Teci dla niego i niewięcej się tem niepokoił, jak gdyby np. widział
ją w objęciach
tancerza na balu. Uważał to za rodzaj rozrywki, zabawki chwilowej i zachowywał
się wobec
tego, jak mąż, który ufa swojej żonie. Okoliczności złożyły się tak szczęśliwie,
że
łatwowierność jego nie doznała zawodu, bo ów pan zegarmistrz, zwąchawszy zdaje
się lepiej
finansowe interesa rodziny Skowronków, wywinął kominka i nie pokazał się więcej
a Dyduś
pozostał nadal w charakterze narzeczonego. Pozostał nim, pomimo różnych namów i
gadań,
któremi chciano go odciągnąć od Teci. I tak np., jednego dnia przyszła do niego
jakaś, wcale
przyzwoicie wyglądająca żydówka, niby z losami saskiej i hamburskiej loteryi, a
właściwie
dlatego, aby go przez życzliwość ostrzedz, żeby się nie dał złapać, bo Skowronek
w długach
po uszy i panna nie będzie miała nic, ani grosza posagu, ani nawet wyprawy
jakiej takiej.
Dyduś, jakkolwiek zaniepokoił się nieco tą wiadomością, był jednak więcej
jeszcze zdzi-
— 97 —
wiony, zkąd obcej jakiejś kobiecie przyszła śmiałość zajmować się nim i mówić mu
takie
rzeczy i odważył się wypowiedzieć jej to głośno:
„Kto panią upoważnił do tego?” spytał.
„Co panią to obchodzić może? pani mnie ani znasz, ani ja pani.”
„Aj waj, żeby ja miała tyle tysząców, wiele ja roków znam pana... kiedy to
jeszcze był mały
Dydusz... taki berbecz. Wiele ja to nahandlowałam się z matką pańską, to na
starzyznę, to na
nowe towary, a co ja jej nastręczałam kundmanów, bo to buła, z przeproszeniem
honoru
pańskiego, choć praczka, ale bardzo dobra i pracowita kobitę. Pan musiał mnie
przecie nieraz
widzieć u niej... pan nie pamięta Małki Schmajdlerki... ?”
Dyduś wcale sobie jej nie przypomniał, ale wspomnienie żydówki, że znała jego
matkę, że
miała z nią interesa, usposobiło go dla niej życzliwiej. Tak mu mało zostało
pamiątek z
dziecinnych lat, że każda, bodaj taka, była mu miłą. Zamiast więc wyrzucić
żydówkę za
drzwi, jak miał z początku zamiar, (którego jednak przez zbyteczną delikatność
nie byłby
może zdołał wykonać), poprosił ją siedzieć.
„Więc pani znałaś moją matkę?” spytał wzruszonym głosem.
„Kogo Szmajdlerka nie znała” odezwała się z przechwałką, kiwając głową na
obydwie strony
— „ona handlowała z całym szwiatem.”
„Więc i ojca pani znała?”
„Jak zły szeląg...”
Ogień uderzył mu na twarz ze wzruszenia, gdy pomyślał, że ta żydówka będzie go
mogła
objaśnić, gdzie się znajdują teraz rodzice jego, czy żyją; ale nie wiedział,
Tom XIII. Całe życie głupi. I. 7
- 98 —
jak się o to zapytać, bo wstyd go było przyznać się, że nic o nich nie wiedział.
Po pewnych
wahaniach, zdecydował się zapytać, jak dawno nie widziała rodziców jego.
Pokazało się, że
wiedziała o nich tyle, co on, to jest, że wyjechali z Krakowa i że słuch o nich
zaginął.
Znajomość jednak rodziców ośmieliła żydówkę do większej poufałości z synem i
dlatego,
przysunąwszy się do Dydusia, zaczęła mu perswadować:
„Ja panu mówię po starej znajomości, coby pan nie robił tego głupstwa, bo
panienka goła, jak
szwienty turecki.”
„Ja o posag nie stoję” rzekł z rezygnacyą Dyduś.
„Dlaczego pan nie masz stać, albo to pieniądz zła rzecz?”
„Sam zapracuję na nie, abym mógł wyżywić siebie i żonę.”
„A jak dzieci zaczną się sypać jedno po drugiem? Nie masz się pan czego
żenować, przecież
to nie sekret żaden, od tego małżeństwa, a że pan, chwała Bogu, zdrów i młody, a
ona także,
to jak Pan Bóg da, może być liczna konsolacya.”
„Da Pan Bóg dzieci, da i na dzieci” powiedział Dyduś, powtarzając na ślepo
znane
przysłowie, bo sam nie miał nigdy sposobności sprawdzić wiarogodności jego.
„No, to jest wielka prawda” rzekła nabożnie żydówka. „Ale co pan zrobi, jak pan
Skowronek
przepije tę resztę kamienicy i umrze, a potem cała rodzina panu się na głowę
zwali... to co
będzie? Sześć panien, to nie żarty... odziać, wyżywić, zamąż powydawać,
pilnować, żeby to
na psy nie zeszło, bo to nie takie panny, jak inne, coby chciały pracować. Im, z
przeproszeniem pańskiem,
— 99 —
pstro w głowie, tylko bawićby się to chciało, romansować z ładnymi kawalerami.
Albo ich to
nie znają w mieście? Albo to mało gadają o nich. Aj waj...! Pan by zamartwiał
się, zagryzał z
taką rodziną, a nicby nie poradził, bo pan jest delikatna osoba... Pana szkodaby
była, bardzo
wielka szkoda.”
Dyduś nie przerywał mówiącej, bo na seryo grożnem wydało się mu położenie jego
z tej
strony, z jakiej mu jej odsłoniła żydówka i przeląkł się tego, co go spotkać
mogło. Żydówka,
ośmielona jego milczeniem, mówiła dalej:
„Dla pana, toby trzeba osoby takiej, coby była i łagodna,” jak baranek, i
wykształcona i nie
była biedna. I ja znam jedna takie panienka, coby dziś poszła za pana, jak moim
dzieciom
szczęścia pragnę, bo una zna pana i pan szie jej bardzo podobałeś... Una mi
zawsze mówi:
„Ach, moja Małke, żeby ja takiego porządnego kawalera za męża dostała, to jabym
ci
niewiedzieć co z radoszczi zrobiała.” Niech pan nie myszli, że una tak mówi, co
una może
garbata, albo szlepa... Gott behiitte... bardzo przyjemne osobę... Pan sobie sam
może
przekonacz, bo una jest bardzo nabożne, to una codzień biwa w koszciele Panna
Marya...
jakbyś pan był ciekawy ją widzieć, to zawsze o dziesiątej...”
„Ależ, moja pani, ja wcale nie chcę jej widzieć” zaprotestował co żywo Dyduś,
nie chcąc być
posądzonym, że choć na chwilę zapomniał, że jest narzeczonym Teci.
„Dlaczego pan nie chce?... co to szkodzi?... Widzieć, to przecie nie grzech...”
„Ależ ja stanowczo nie chcę.”
„Co to panu szkodzi? Przecie to nic nie kosztuje. Kupić nie kupić... potargować
można.”
7*
— 100 -
„Moja pani, skończmy już tę rozmowę” prosił Dyduś niby grzecznie, ale z oznaka
widocznej
niecierpliwości i powstał, aby ją tem prędzej skłonić do wyjścia.
Zrozumiała jego chęci i wstała także, przepraszając za najście domu, do czego,
jak mówiła,
skłoniła ją tylko dawna znajomość i dobre serce, zabierała się do wyjścia; ale
przy drzwiach
jeszcze go. upominała:
„Ja panu radzę, niech szie pan dobrze namyśla... panienka ma dziesięć tysiąców,
co rodzice
na rękę wypłacą zaraz przy ślubie, a po ich śmierci drugie tyle, a może i
więcej... Stara Małka
dobrze panu radzi, pan nie będzie tego żałował, że Małki posłucha.”
Dyduś się już nic nie odzywał, by nie przeciągać rozmowy, a nie mając odwagi
ręką, oczami
wskazywał drzwi żydówce i wypychał ją ze swego mieszkania, bo go oburzała
propozycya,
jaką śmiała mu zrobić. A jednak po jej odejściu, był mocno zafrasowany i
zamyślony. Me
myślał wcale o tej posażnej pannie, którą mu proponowano, bo uważał to za
niedorzeczny
pomysł głupiej żydówki; ale zaciężyła mu bardzo na sercu przepowiednia jej o
możliwej
śmierci pana Skowronka i o sześciu siostrach Teci, które mu wtedy mogły się
dostać w
spuściznie. Taka liczna rodzina przestraszała go, nie czuł się na siłach, aby ją
mógł wyżywić.
Myśl ta dokuczała mu tembardziej i prześladowała go, że nie mógł z nią wygadać
się przed
nikim — z Tecią bowiem nie wypadało mówić o tem, a zresztą nikt więcej z jego
znajomych
nie wiedział o jego małżeńskich zamiarach. Na szczęście, przyszła mu na myśl
francuzka i jej
zdecydował się zwierzyć ze swojem strapieniem. I dobrze zrobił, bo stara
francuzka umiała
go pocieszyć i wyperswadować mu te nierozsądne obawy.
— 101 —
Wytłomaczyła mu, że jeżeli siostry Teci dzisiaj pracują na siebie, to będą
umiały także
zapracować i po śmierci ojca, jeżeli przedtem zamąż nie powychodzą, co jest
więcej niż
prawdopodobne, bo panienki są i ładne i umieją się podobać. Co zaś do posagu
Teci, to
chociażby żadnego nie miała, on, jako mężczyzna, może przecież tyle zapracować,
żeby
siebie i żonę wyżywić i to jeszcze taką żonę, która go kocha aż do zapomnienia
się. Zburczała
go jeszcze w dodatku, że mając żywy dowód jej przywiązania, śmie jeszcze myśleć
o posagu.
„Jak ojciec będzie mieć” mówiła mu „to będzie dać, a nie, to dobre i to, co
mieszkania nie
trzeba będzie płacić i jeść będzie dać. To także tyle co posag. Nie?”
Argumenta francuzki były tak przekonywające dla niego, że nietylko się uspokoił
niemi
wielce, ale nawet zawstydził się wobec niej za swoje małoduszne obawy. Nie
myślał już o
tem więcej; starał się zapomnieć o tem, co mu żydówka mówiła o swej pannie
posażnej, choć
nieraz, przechodząc koło kościoła Panny Maryi, miał wielką ochotę wejść do
środka i
zobaczyć tę pannę, nie dlatego, że posażna, lub żeby miał chęć żenienia się z
nią, broń Boże,
ale przez prostą ciekawość. Radby był poznać tę, której się tak podobał, jak
mówiła żydówka,
ale odpędzał od siebie te grzeszne pokusy, bo mu się zdawało, żeby to było
niejako
sprzeniewierzeniem się narzeczonej. Postępek taki wydawał się mu tem więcej
nieuczciwy, że
ślub jego z Tecią niezadługo już miał nastąpić. Egzamina bowiem już wszystkie
poskładał i o
posadę się podał, hrabicz także złożył egzamin dojrzałości i to z
wyszczególnieniem.
Wprawdzie hrabia nie wypłacił mu jeszcze owego obiecanego wynagrodzenia, które
mu
miało przy-
— 102 -
szłość zapewnić, dał mu tylko zwyczajną pensyę miesięczną, ale Dyduś spodziewał
się lada
dzień dostać to wynagrodzenie. Tymczasem wystarał się o potrzebne papiery, dał
na
zapowiedzi i umówił się z ojcem i Tecią o dzień ślubu. Z kupowaniem mebli i
urządzeniem
mieszkania wstrzymali się do czasu, w którym hrabia spełnił swoją obietnicę.
Że jednak mimo to miał dużo wydatków, bo i taksa egzaminacyjna wyrwała mu dosyć
pieniędzy z kieszeni i utrzymanie dziecka na wsi kosztowało i Dyduś do ślubu
musiał sobie
sprawić to i owo, więc trzeba było ostatecznie na wesele zaciągnąć pożyczkę, bo
pan
Skowronek objawił życzenie, aby ślub jego córki odbył się u Panny Maryi przed
wielkim
ołtarzem, jak przystało na obywatelską córkę i przy otwartych wielkich drzwiach.
Za taki ślub
wraz z oświetleniem całego kościoła, ksiądz wikary porachował mu 125 florenów, a
że
oprócz tego trzeba się było i gdzieindziej opłacać i bukiety kupić i muzykę
zamówić, bo
panna życzyła sobie koniecznie, aby wesele było z tańcami — więc zmuszony był
pożyczyć
na te potrzeby przynajmniej dwieście reńskich, i to od żyda, bo nigdzie indziej
nie mógł
znaleść kredytu. Żyd za tę grzeczność policzył sobie po dziesięć od sta na
miesiąc, że jednak
Dyduś miał nadzieję spłacić wcześniej niż przed miesącem, przeto dwadzieścia
reńskich
procentu nie wydawałoby mu się ostatecznie tak wielką sumą, gdyby nie to, że żyd
od razu z
góry potrącił sobie tę kwotę. Dostał więc do rąk zaledwie 180 florenów, a i z
tych jeszcze
parę reńskich musiał dać faktornego temu, co mu wierzyciela nastręczył. Po
zapłaceniu ślubu
z góry, bo tak sobie życzył ksiądz wikary, ogrodnika, kupców, etc, nie
— 103 —
zostało mu z całej sumy jak parę reńskich a i te wnet rozeszły się na drobne
wydatki, tak że w
dzień ślubu znalazł się biedny Dyduś bez grosza w kieszeni. Ale że bał się
zostać bez
pieniędzy w chwili tak uroczystej, w której będzie zapewne ich potrzebował to na
to, to na
owo, przeto odważył się na krok niesłychanie ryzykowny, jak na niego, to jest
postanowił iść
do hrabiego i przypomnieć mu jego zobowiązanie.
Poszedł tam na parę godzin przed ślubem już we fraku i w białym krawacie, niby
zawiadomić
go o ślubie gdzie będzie, o której godzinie, zaprosić go, aby był łaskaw
pofatygować się a
przy tej sposobności dopiero miał mu wspomnieć o swoich kłopotach pieniężnych i
prosić,
aby na konto owego obiecanego wynagrodzenia wypłacił mu bodaj małą cząstkę.
Dużo potrzebował czasu, zanim wykrztusił z siebie tę prośbę, dobrze się przedtem
napocił i
naczerwienił, zdawało się, że się spali ze wstydu. Gdy skończył wreszcie, hrabia
popatrzył na
niego jak na waryata i rzekł:
„Alboż pan nie dostałeś wynagrodzenia? Wszak przed miesiącem otrzymałeś pan
całą
pensyę, choć się panu właściwie tylko za dwadzieścia dni należało. Czyś pan
zapomniał już o
tem?”
„Nie, nie zapomniałem, owszem, pamiętam...” bąkał
Dyduś.
„No więc, czegóż pan chcesz jeszcze?”
„Pan hrabia był łaskaw, oprócz tego, przyrzec mi,
że jeżeli Adaś zda egzamin dobrze, zape... zapewni mi
przy... przyszłość.”
„Alboż nie chciałem tego zrobić dla pana?” spytał
hrabia, wstając. „Żeniąc się z panią Adelą, byłbyś pan
— 104 —
dzisiaj już kamienicznym panem; ale skoro samochcąc podeptałeś lekkomyślnie
swoje
szczęście, to już tylko sobie samemu przypisz winę, żeś taki był nierozsądny.”
To rzekłszy, odwrócił się plecami do niego i bez pożegnania poszedł do dalszych
pokojów.
Gdyby Kraków zapadł się w tej chwili pod ziemię, nie byłoby to pewnie większego
wrażenia
zrobiło na Dydusiu, jak tych kilka słów hrabiego, wypowiedzianych chłodno,
spokojnie, które
zburzyły od razu wszystkie jego plany i nadzieje. Dyduś tak liczył na te
pieniądze, tak
wchodziły one w różne plany jego przyszłości, że gdy nagle zobaczył się ich
pozbawionym,
zdawało mu się, że wielka przepaść rozwarła się przed nim i zatamowała mu dalszą
drogę. Aż
mu się zimno zrobiło z przestrachu, gdy sobie przypomniał, ile to obowiązków
przyjął na
siebie — żona, dziecko, żyd, któremu trzeba będzie wkrótce zapłacić, różne
drobne a
nieprzewidziane wydatki weselne, poweselne, urządzenie mieszkania, utrzymanie
domu, a na
to wszystko nie miał już ani grosza. W głowie mu się mąciło, gdy myślał o tem.
Szedł jak
pijany przez Plantacye. Jak się tam znalazł, którędy zaszedł, kiedy wyszedł z
domu hrabiego,
nic nie wiedział, nic nie pamiętał. On tylko jedno widział, pytanie, które jak
widmo, stało mu
ciągle przed oczyma, szło za nim wszędzie jak natrętna mucha i szeptało do uszu:
co dalej? co
robić? Męczył się nad odpowiedzią, nad sposobem wybrnięcia z tego położenia i
nie mógł go
znaleźć. Jak człowiek zapatrzony w jeden punkt świetlny, popada w rodzaj
sztucznego snu,
tak i on zapadł w jakieś bezmyślne odrętwienie, które chwilowo znieczuliło mu
nerwy i
uspokoiło. Szedł bezwiednie jak lunatyk naprzód, przed
— 105 —
siebie, nie myśląc nawet gdzie idzie i po co. Dopiero dzwonek, który zaklekotał
nagle na
szczycie jakiegoś kościoła, przypomniał mu, że to dziś jego ślub. Zadrżał, jakby
się miał
dopuścić jakiego zbrodniczego czynu. Bo też rzeczywiście zbrodnią mu się
wydawało, żenić
się w takich warunkach. Nie szło mu tu wcale o siebie, ale o tych, którzy z
zaufaniem oddali
swoje losy w jego ręce, a on był na tyle niesumienny, że przyjął na siebie te
obowiązki, nie
mając pewności, że będzie im mógł zadosyć uczynić. Gdyby przynajmniej miał już
posadę;
ale wiedział z doświadczenia innych, jak długo trzeba nieraz czekać na nią.
Wracając więc do
domu, powziął przez drogę postanowienie, że się musi rozmówić z Tecią,
powiedzieć jej całą
prawdę, żeby potem nie miała żalu do niego, że ją zawiódł, oszukał. Jedyną radą
wydawało
mu się: ślub odłożyć jeszcze na czas jakiś, i miał nadzieję, że Tecia zgodzi się
na to. Z tą
myślą szedł do domu. Czekano go tam widocznie z wielką niecierpliwością, bó
ledwie się
pokazał na schodach, wnet w gromadzie ludzi ciekawych, których pełno natłoczyło
się w
sieni, na schodach, odezwały się głosy; idzie, idzie, i głosy te szły jak hasła,
jak telegraficzne
znaki, z ust do ust, poprzedzając jego wejście do mieszkania Teci. Zastał tam
już cały orszak
weselny, wszystkie siostry Teci postrojone w różowe, białe i niebieskie sukienki
z bukietami
przy boku, kilku kawalerów, przeważnie kupczyków, we frakach i w czarnych
surdutach,
starą francuzkę w materyalnej cynamonowej sukni z siwemi loczkami, które się
trzęsły za
każdem poruszeniem około jej chudej twarzy, i kilku starszych mieszczan sąsiadów
i
znajomych pana Skowronka. Spostrzegł jednak, że wszyscy byli jakoś nie-
- 106 -
spokojni, wzburzeni, wszyscy patrzyli na niego dziwnie srogo i nieprzyjaźnie, z
oburzeniem,
a Tecia nie spojrzała nawet na niego, owszem odwróciła się w przeciwną stronę na
jego
widok, a że to było właśnie przy lustrze, więc mimo to mógł dostrzedz, że miała
oczy
zaczerwienione od płaczu i minę zadąsaną, obrażoną. Nim miał czas zapytać się,
co to
wszystko znaczy, wypadł z drugiego pokoju pan Skowronek z twarzą zaczerwienioną
do
siności prawie, jak indyk, z oczami zaiskrzonemi, i stając przed nim zuchwale, z
podpartemi
bokami, zapytał groźnie:
„Mój panie, jak pan śmiesz robić coś podobnego?”
Dyduś wytrzeszczył na swego teścia zdziwione oczy i spytał z całą
dobrodusznością:
„Co takiego? O co to idzie?...”
„Tylko pan nie udawaj głupiego, bo my się znamy na takich sztukach."
„Ależ ja, słowo daję, że nic nie rozumiem...”
„Jak to pan nie rozumiesz. Toś pan nie wiedział, na którą godzinę ślub był
zamówiony?”
„No, na siódmą.”
„A pan sobie przychodzisz o ósmej i każesz nam wszystkim czekać jak durniom na
siebie.”
„Jak to, już ósma? Być nie może!” zawołał przerażony Dyduś, który wśród swoich
kłopotów
stracił był rachubę czasu i ani przypuszczał, że tak długo chodził po
plantacyach.
„Ósma za dziesięć minut” pospieszył z objaśnieniem jakiś elegancki kupczyk i
pokazał
Dydusiowi swój zegarek, przy czem miał sposobność pochwalić się przed
zgromadzeniem
złotą kopertą.
— 107 —
„To jest impertinant” mówiła francuzka, wywijając mu przed oczyma paliowemi
rękawiczkami, od których zalatywała silna woń benzyny.
„Taki wstyd robić obywatelskiej córce” dodał ojciec. „Żebym tak na Boga nie
uważał, tobym
nie pozwolił na to małżeństwo.”
„Ależ tato, ojcze” zaczęły na różne tony prosić córki, którym więcej chodziło
może o taniec
niż o ślub, i przelękły się na prawdę, że ich zabawa może ominąć. Więc nuż
prosić i
molestować ojca, a że pan Skowronek także się spostrzegł, iż się niepotrzebnie
wyrwał z
zakazem małżeństwa, bo wiedział z doświadczenia, jak trudno w tych czasach o
nowego
konkurenta, więc dał się jakoś uprosić i niby udobruchany, rzekł:
„No, idźże pan przeprosić za to swoją narzeczoną. Ona biedaczka najwięcej na
tem
ucierpiała.”
„A idźżeż pan” mówiły siostry oburzone do żywego ślamazarnością pana młodego i
popchnęły go prawie do Teci.
„A cóż też to za niezdara” szeptali sobie goście, wzruszając ramionami.
„Żadnej prezencyi, ani szyku” odezwał sio do panien jakiś fertyczny cukiernik,
ubrany
według najświeższej mody.
„I to ma być niby akademik. Boże!”
„I do tego profesor.”
„Belfer... oni wszyscy tacy, bez wychowania, bez form... U nas bywa ich kilku;
to... jak
honor kocham” i zaczął opowiadać dalej zniżonym głosem najbliżej stojącym
anegdotki na
ten temat, które musiały być zabawne,
— 108 —
bo towarzystwo głośnem od czasu do czasu wybuchało śmiechem.
Tymczasem Dyduś, oszołomiony tym niespodziewanym napadem zagniewanego ojca,
rozzłoszczonej francuzicy, zahukany przez nich, stracił zupełnie przytomność.
Ujrzawszy się
wobec zapłakanej Teci, nic wiedział co powiedzieć. Stał przed nią jak winowajca
i zaledwie
zdobył się na usprawiedliwienie:
„Panno Teciu, jak dalibóg nie wiedziałem, że to tak późno.”
„Z tego widać, jak ja pana obchodzę, skoro mogłeś zapomnieć się w taki dzień.”
„Panno Teciu!...”
„O! ja panu tego nigdy nie daruję” rzekła przyciszonym, ale dobitnym głosem „za
ten wstyd,
na któryś mnie wystawił przed ludźmi.”
Chciała jeszcze coś mówić, gdy koło drzwi zrobił się ruch. Ktoś przyniósł
wiadomość od
księdza, że każe zamknąć kościół, jeżeli państwo młodzi dłużej bodą zwlekać. Na
gwałt więc
zaczęto się zbierać; zaroiło się w pokojach, zrobiło się zamieszanie, bo każdy
robił
poszukiwania swoich rzeczy. Tak wszyscy się spieszyli do wyjścia, że o mało
niezapomnieli
o błogosławieństwie. — Chciano nawet pominąć tę ceremonię dla braku czasu, ale
francuzka,
która Teci zastępowała miejsce matki i dumna była z tego charakteru, w którym
miała
wystąpić publicznie, nie darowała swego i przywołała młodych państwa, z
przesadną powagą
przed siebie, na przygotowaną poduszkę, na której uklękli do błogosławieństwa.
Podniosła z
wielkiem namaszczeniem nad ich głowami chude, kościste swe ręce, ubrane w
paliowe
rękawiczki, i od-
— 109 —
mówiła półgłosem jakąś modlitwę po francuzku, którą całe towarzystwo, nie
rozumiejąc
naturalnie ani słowa, w uroczystem wysłuchało milczeniu. Pan Skowronek zanadto
jeszcze
był wzburzony, aby mógł cośkolwiek mówić, zrobił tylko parę razy ręką w
powietrzu jakieś
zygzaki, co miało niby oznaczać krzyż; wziął kropidło z ręki służącej i
potrząsnął niem lekko
nad Tecią, a gdy przyszło mu kropić pana młodego, machnął tak gwałtownie, jakby
miał bić a
nie błogosławić.
Po załatwieniu tych formalności, rozeszli się wszyscy tłumnie ku drzwiom, bo
każdy chciał
się dostać prędzej do czekających na dole powozów. Wskutek tego powstał na
schodach taki
ścisk, że służąca, która niosła ogon za panną młodą, zaczęła w niebogłosy
krzyczeć, żeby
zrobiono wolne przejście, bo się ślubna suknia na nic podrze. Potrzeba było
dłuższego czasu,
zanim się wszyscy wydostali na ulicę i usadowili w powozach, a że powozów było
za mało i
każdy chciał się wygodnie umieścić, a pan młody przez delikatność wszystkim
miejsca
ustępował, przeto stało się, że na niego miejsca zabrakło i dopiero w kościele
spostrzeżono
jego nieobecność. Musiano tedy posłać po niego jednego z gości w powozie, który
go spotkał
na drodze idącego piechotą. Zabrał go z sobą do powozu, nie szczędząc mu przy
tem
dotkliwych uwag, że naraża na tyle nieprzyjemności swoją oblubienicę w dniu tak
uroczystym... Dyduś z pokorą przyjął napomnienie, uważając siebie za winnego
tych
wszystkich zamieszań i nieporządków przedślubnych. Miał zamiar w kościele
przeprosić
Tecię za to, ale nie było czasu, bo drużki, które z niecierpliwością czekały
przy drzwiach na
jego przyjazd, porwały go z oznakami gniewu pod ręce i
- 110 -
prowadziły jak ofiarę przed ołtarz, wśród tłumu ciekawych... Teraz dopiero
przypomniał
sobie, że miał zamiar pogadać z Tecią o odroczeniu ślubu. Okoliczności złożyły
się tak
nieszczęśliwie, że nie mógł tego uczynić; szedł więc do ołtarza, jak na ścięcie,
blady,
wystraszony i z trwogą, myślący o tem, co potem będzie.
Ale gdy ukląkł przed ołtarzem, jaśniejącym w aureoli iskrzących się świateł,
gdy potężny
głos organów zahuczał w kościele, wstąpiła w niego jakoś odwaga, wydawało mu się
niepodobieństwem, aby wśród tylu osób życzliwych, które przyszły na ślub jego
(bo łudził się
głupi Dyduś, że życzliwość ich tu sprowadziła), mógł zginąć marnie. Zaczął się
modlić
gorąco ó siłę do pracy, o wytrwałość, o błogosławieństwo Boże, o pomyślność dla
tej rodziny,
z którą teraz łączył się na wieki.
Po tej modlitwie nabrał jeszcze więcej odwagi i ufności, to też gdy ksiądz w
asystencyi
kleryków stawił się przed ołtarzem w złocistej kapie i zapytał go uroczyście :
„Dydaku! masz wolną a nieprzymuszoną wolę tę oto Teklę, którą tu przed sobą
widzisz, za
małżonkę sobie pojąć?...” odpowiedział „mam”, tak głośno i z takim zapałem, że
wszyscy, nie
wyjmując panny młodej, z trudnością mogli powstrzymać się od śmiechu. Poczciwy
Dyduś
nie słyszał tego, cały wpatrzony i wsłuchany w księdza, z równem namaszczeniem
wygłosił
podniesionym głosem: „i ślubuję ci miłość, wiarę i uczciwość małżeńską, a iż cię
nie
opuszczę aż do śmierci.”
V.
Miodowe miesiące.
Miodowy miesiąc zaczął Dyduś od tego, że ponieważ na drugi dzień po ślubie nie
miał ani
grosza w kieszeni, a pieniędzy potrzeba mu było na to i owo, więc poszedł w
sekrecie do tego
żyda, u którego już zaciągnął był pożyczkę i dopożyczył jeszcze drugie dwieście
florenów
które otrzymał wprawdzie w całości, bez potrącenia procentu, ale musiał wystawić
weksel na
trzysta florenów, płatny za pół roku. Do tego czasu spodziewał się otrzymać już
posadę i na
konto tejże zaciągnął długi, a swoją drogą starał się usilnie o lekcye, chodził
do adwokatów i
literatów, prosząc się o przepisywanie aktów i manuskryptów, bo mu szło o to,
aby mieć jak
najwięcej dochodu na pokrycie wydatków, które go teraz czekały. Miał wprawdzie
nadzieję,
ugruntowaną na tem, co mu francuzka mówiła, że ojciec żony będzie mu pomagać,
ale nie
śmiał sam upomnieć się o to. Najpilniejsze mu było dostać jakieś obszerniejsze
mieszkanie z
kuchnią, w któremby się z Tecią urządzić i zagospodarować mogli. Dotąd bowiem
mieszkał
jeszcze w swoim kawalerskim
— 112 —
pokoiku, a Tecia była, jak dawniej, z siostrami razem i widywał się z nią tylko
tyle, co przy
obiedzie, na który chodził do teścia więcej z własnego domysłu i chęci, bo go
nikt wyraźnie
nie zapraszał. Nakrywano dla niego dopiero wtedy, gdy przyszedł i jakby się go
nie
spodziewano wcale a gdy spóźnił się parę razy, nie pomyślał nikt o zostawieniu
mu obiadu.
To go żenowało i radby był dlatego samego mieć już własną kuchnię. Był pewny, że
Tecia
sama pomyśli o tem i urządzi mieszkanie, gdy jednak tydzień minął od wesela, a
stan rzeczy
się nie zmieniał, postanowił pogadać z żoną, tymbardziej, że już kilka osób
przychodziło
oglądać jego dotychczasowe mieszkanie i od nich dowiedział się dopiero, że było
ono do
wynajęcia, o czem się sam przekonał potem, z kartki przylepionej na bramie.
Sposobność do
tego była najlepsza, gdy Tecia przyszła jednego dnia do niego po pieniądze na
trzewiki.
Dyduś, dając je, odważył się niby nawiasowo ją zapytać:
„A cóż słychać z mieszkaniem?”
„Jakto co słychać?” spytała zdziwiona, jakby niedorzeczność jakąś powiedział.
„No, przecież czasby już był, żebyśmy mieszkali razem, jako małżeństwo.”
„I ty mnie się o to pytasz? Przecież to od ciebie zależy.”
„Jakto odemnie? Jabym rad jak najprędzej...”
„"Więc czemuż nie najmujesz mieszkania?”
„Jakto, ja?”
„No, a któż; przecież ja nie będę za tem chodzić.”
„Ale bo widzisz, francuzka mi mówiła...”
„Że co?...”
— 113 —
„Obiecywała, że będę miał tu, u was, mieszkanie...”
„A jakiemże prawem ona mogła obiecywać, czy to jej kamienica?”
„Mówiła, że ojciec da...”
„Ojciec?... A czy to on ma jakie mieszkania do rozdawania?”
„No, mając kamienicę...”
To cóż z tego, że ją ma?... Jeżeli ma, to nie na to, żeby mieszkania darmo
rozdawał, bo z
czegóż on sam żyć będzie, z czegoby żywił siostry, ubierał... cóż to mało ma
wydatków ?
Argumentem tym tak mu zagwoździła wszystkie plany, że nie wiedział, co
powiedzieć. W
duszy musiał przyznać, że miała słuszność, że ojciec jej ma dużo swoich wydatków
i nic im
pomódz nie może. Ale to przeświadczenie, nietylko go nie uspokajało, owszem,
powiększało
jego niepokój o przyszłość. Położenie stawało się coraz groźniejsze. Próbował
jej to
przedstawić.
„Bo widzisz” mówił, jąkając się „mieszkanie będzie nas dużo kosztować, a
dochodów tak
wielkich niema...”
„No, a te pieniądze, co ci je miał dać hrabia?”
Dyduś nie miał jeszcze dotąd czasu, a może i odwagi, powiedzieć jej, jak to
hrabia rozumiał.
Teraz jednak trzeba było jej to powiedzieć koniecznie. Potrzebował dużo słów i
czasu, zanim
wykrztusił z siebie tę wiadomość. Tłomaczenie jego było tem więcej niejasne, że
przez
delikatność i pewną wstydliwość, nie śmiał jej wspomnieć o pani Adeli.
Poprzestał tylko na
wyjaśnieniu, że zaszło nieporozumienie, bo hrabia inaczej myślał, a on inaczej.
„To go trzeba skarżyć” rzekła energicznie Tecia
Tom XIII. Całe ź-ycie głupi. I, 8
— 114 -
„jest przecie na to sposób. Musisz mieć zapewne wypisane w kontrakcie, co ci
obiecał.”
„Kontraktu nie mam żadnego.”
„Jakto? Bez kontraktu... bez żadnego zapewnienia...?”
„Wierzyłem hrabiemu na słowo...”
„I ty się nazywasz uczonym akademikiem” rzekła, kiwając nad nim z politowaniem
głowa „a
dyć ty nie masz nawet tyle rozumu, co chłop najgłupszy. I ty miałeś sumienie
żenić się ze
mną, nie mając nic, ani posady, ani majątku? Rachowałeś wiec na to, że my cię
żywić
będziemy?”
Dyduś zapłonił się cały jak karmazyn ze wstydu, przed podobnem przypuszczeniem,
uczuł
mocny żal do żony, że śmiała mu mówić coś podobnego, ale nic nie powiedział.
Zanadto
boleśnie go dotknęła, żeby miał jeszcze ochotę przed nią się tłomaczyć. I byłby
pewnie
milczał, gdyby Tecia była go dalej obarczała wyrzutami. Ale ona zaczęła teraz z
innego tonu.
Zastanowiwszy się nad okropnem położeniem, w jakie się dostała przez małżeństwo,
załamała ręce z rozpaczą i wybuchnąwszy płaczem, zaczęła narzekać:
„Boże, Boże, co ja teraz biedna, nieszczęśliwa pocznę?... Gdybym była
wiedziała, że taki
mnie los spotka...” zanosiła się od płaczu.
To wzruszyło Dydusia — zapomniał o sobie, a pragnął tylko ja uspokoić.
„Ja chciałem odroczyć to małżeństwo” tłomaczył się „ale było już zapóźno.
Dowiedziałem
się prawie przed samym ślubem...”
„A! gdybym była wiedziała, wolałabym była od ołtarza odejść, niż sobie tak
świat zawiązać.
Bo co ja
- 115 -
teraz nieszczęśliwa zrobię... ojciec mnie przecież trzymać nie będzie... a
ludzie śmiać się będą
i wytykać palcami. Oj, Boże, Boże!... co ja zrobię!... chyba się utopię
nieszczęśliwa...”
„Teciu! moja Teciu! nie desperuj” pocieszał ją Dyduś „przecież jakoś sobie
poradzimy. Ja
będę pracował, mam parę lekcyj... trochę jeszcze pieniędzy... Tymczasem
przyjdzie
odpowiedź z Rady szkolnej... dostanę posadę... Pan Bóg nas nie opuści... są
tacy, co mniej
mają a żyją...”
Wynajdywał najrozmaitsze perswazye, aby ją uspokoić i pocieszyć, wobec jej
narzekań czuł
się silniejszym na duchu, a wmawiając w nią nadzieję i ufność, sam nabierał
odwagi we
własne siły i w Opatrzność. Wiele go jednak trudu kosztowało, zanim ją zdołał
przebłagać za
to przewinienie, jakiego się względem niej dopuścił. Nie uspokoiła się, dopóki
jej nie pokazał
pieniędzy i nie przyobiecał, że zaraz zajmie się wynajęciem mieszkania i
urządzeniem
takowego.
Zaraz nazajutrz wziął się do tego. Wynajął na przedmieściu, gdzie było taniej,
dwa pokoiki z
kuchenką; było to dla niego zupełnie wystarczające mieszkanie, tym więcej, że
niezadługo i
tak miał przenieść się na prowincyę, po otrzymaniu posady. Wziął trochę mebelków
od żyda
na wypłatę, pokupował, wraz z Tecią, najniezbędniejsze sprzęty kuchenne i
zgodził kobietę
do posługi, a w kilka dni potem, nastąpiły przenosiny panny młodej do nowego
mieszkania.
Ponieważ pan Skowronek był bardzo nabożnym i przestrzegał pilnie wszystkich
zwyczajów
religijnych, przeto na wyraźne jego życzenie, akt przenosin odbył się bardzo
uroczyście, to
jest, w asystencyi księdza od Panny
8*
— 116 —
Maryi, który pokropił i pookadzał wszystkie kąty mieszkania, aby się w niem
młodej parze
pomyślnie wiodło; ojciec zaś ofiarował im na szczęście obrazek Matki Boskiej
Częstochowskiej, poświęcany na Jasnej Górze. Uroczystość taka nie mogła się
obejść na
sucho i bez gości. Kosztowało to Dydusia przeszło dwadzieścia reńskich, ale
przynajmniej
kontent był, że jest już na swoich śmieciach — i pierwszy obiad, który mu
zgotowała Tecia,
na spółkę z posługaczką, choć pod względem kulinarnym wiele pozostawiał do
życzenia, bo
rosół był przesolony, i przydymiony, a pieczeń twarda i przypalona na węgiel —
smakował
mu, mimo to, jak nigdy w życiu, bo jadł go u siebie, na własnem gospodarstwie.
To przeświadczenie, że ma swój dom, swoje gospodarstwo, że siedzi nie na
pożyczanych, ale
na własnych meblach, napawało go niezwyczajną radością i dumą. Pewniejszym się
czuł na
tej podstawie, odważniej patrzał w przyszłość i z podwójną ochotą zabrał się do
pracy. A miał
jej niemało, bo i u adwokata pisywał i lekcyj dostał kilka, gdyż uczył za byle
jakiem
wynagrodzeniem, a po nocach ślęczał i przepisywał role dla teatru po 18
krajcarów od
arkusza. Nieraz, gdy była pilniejsza robota, pisywał do trzeciej, czwartej nad
ranem; ale nie
nużyło go to wcale, bo ożywiała go myśl, że pracuje dla swojej rodziny, że im
więcej będzie
pracował, tem więcej będzie miał dochodów. Cóż to była za radość dla niego,
kiedy za
zapracowane w ten sposób pieniądze, ¦ mógł kupić dla Teci jedwabny kaftan. Nie
mógł się
napatrzeć, nacieszyć, jak jej wtem było ładnie i wspaniale; umyślnie na ulicy
przystawał w
tyle, aby ją widzieć z odległości i podziwiać. Cieszyło go także bardzo, gdy
siostry żony
naszły go
— 117 -
hurmą, a on mógł je przyjąć kawą i dać im czasem od święta ciastek do tej kawy.
Doznawał
wtedy dziecinnej prawie radości i zdawało mu się, że jest bardzo zamożnym, skoro
może taki
dom prowadzić.
Wycieczka na wieś do dziecka należała także do wielkich przyjemności i uciech
jego.
Odbywali ją sekretnie, we dwoje tylko, z żoną. Po drodze zwykle wstępowali do
cukierni po
biszkopty dla małego, przez drogę rozmawiali sobie o nim, o jego przyszłości,
albo też
przypominali sobie chwile, spędzone na wsi razem. Na każdym kroku mieli
wspomnień tyle.
A jaka to była uciecha z chłopcem, jak go oglądali na wszystkie strony, ważyli
na rękach, czy
urósł, o wiele zciężał; zaglądali mu do buzi, rachując ząbki, gaworzyli z nim,
usiłując
zrozumieć jego niewyraźne bełkotanie. Dyduś więcej może jeszcze bawił się
chłopcem, niż
Tecia, huśtał go na rękach, stroił do niego pocieszne miny, przemawiał tak
czule, że nawet
Tecię, przypatrującą się temu, rozczulała ta miłość jego dla malca i
przypomniawszy sobie,
czyjego on syna tak pieści, nie mogła powstrzymać się w duszy, aby nie
powiedzieć sobie, że
przecież ten Dyduś jest bardzo poczciwy, ale i głupi, by się tak przywiązać do
cudzego
dziecka.
Gdy nastała zima, Dyduś już bez Teci robił te wycieczki na wieś. Nieraz,
szczególniej koło
pierwszego, gdy trzeba było zanieść babie miesięczną pensyę, wybierał się tam
nawet w
zadymki i słoty. Zwróciło to uwagę niektórych ludzi, szczególniej jednego
znajomego rodziny
Skowronków, który miał kamieniołom w tych stronach i jadąc do robotników
spotykał nieraz
Dydusia, brnącego po śniegu. Wydawały mu się jakoś podejrzane te spacery w
zimie, zaczął
podpatrywać Dydusia, wypytywać się ludzi
- 118 -
we wsi i dowiedziawszy się o dziecku, nie miał nic pilniejszego, jak udzielić
tej wiadomości
swojej żonie, ta swojej sąsiadce, ta przyjaciółce i niezadługo wszystkie
kumoszki wiedziały
już o tem, że ów pan akademik ma dziecko na wsi, które ukrywa przed światem.
Oburzenie z
tego powodu było niesłychane w niewieściem kółku. Dyduś stał się ulubionym
przedmiotem
rozmów.
„Moja pani, ktoby się to był spodziewał po nim czegoś podobnego!?"
„Taki się to wydaje skromny, jakby trzech zliczyć nie umiał, a tu tymczasem....”
„Cicha woda brzegi rwie.”
„Biedna żona; dobrze, że nie wie o niczem.”
Ta nieświadomość żony widocznie kamieniem ciężyła na sercu poczciwym kumoszkom i
któraś, mniej powściągliwa w języku, albo też więcej prawdomówna, postarała się,
aby to
doszło do uszów żony. Spodziewano się scen małżeńskich, separacyi, a może i
rozwodu. -
Gdy jednak Tecia nad podziw spokojnie zniosła tę nowinę i nie zmieniła się jakoś
w
postępowaniu z mężem, niewiasty owe nachwalić się nie mogły jej świętej
cierpliwości i
anielskiej dobroci.
„To święta kobieta!” mówiły.
„Gdyby tak na inną padło, toby mu oczy wydrapała.”
„I wypędziłaby go od siebie na cztery wiatry."
„Co to za żona pobłażliwa...”
„On nie wart takiej kobiety.”
Opinia ta rozniosła się między wszystkimi znajomymi i Dydusia uważano tam jako
człowieka niemoralnego, przewrotnego, a na Tecię spoglądano jak na ofiarę i
męczennicę.
— 119 —
Niedługo potem zaszły wypadki, które jeszcze w gorszeni świetle przedstawiły
Dydusia.
Jednego dnia, kiedy wieczorem wrócił do domu z lekcyj, żona oznajmiła mu, że był
tu jakiś
obdartus pijak, który natrętnie dopytywał się o niego, utrzymując, że jest jego
ojcem.
Dydusiowi serce zabiło gwałtownie od wielkiego wzruszenia, a zarazem niepokoju.
Tak
dawno nic nie słyszał o swoich rodzicach, był przekonany, że już gdzie pomarli
dawno, aż tu
nagle dowiaduje się, że ojciec jego żyje, że dopytywał się o niego. Uczucia
synowskie
ocknęły się na*tę wiadomość i ogarnęły go jakby płomieniem, ale do tej żywej
radości
przymieszało się i trwożne jakieś, smutne wrażenie, gdy się dowiedział, że ojcu
jego nie musi
się dobrze powodzić, skoro się zjawił obdarty i jakkolwiek on nie był temu wcale
nic winien,
uczuł jednak pewien wyrzut sumienia, że ojciec jest biedny i chodzi obdarty,
podczas gdy on
żyje wygodnie i przyzwoicie.
„I cóżeś mu powiedziała?” spytał skwapliwie żony. „Jakże go przyjęłaś?"
„Przyjmować takiego oberwusa... czy zwaryowałeś ?”
„Teciu, nie mówi się tak o ojcu.”
„Więc to naprawdę miałby być twój ojciec?” spytała z wyrazem obrzydzenia i
wstrętu.
„Nigdy nie mówiłeś mi, że twój ojciec żyje.”
„Bo sam o tem nie wiedziałem. Rodzice wyjechali oddawna z Krakowa, wiadomości o
nich
nie miałem żadnej.”
„To kto wie, kto tam teraz podszywa się pod twego ojca, aby cię w pole
wyprowadzić. Ten
mi więcej wyglądał na oszusta, niż na ojca.”
- 120 -
„No, przecież ja pamiętam dobrze mego ojca, poznałbym go odrazu. Nie mówił,
kiedy
przyjdzie?”
„Mówił, że przyjdzie jutro, alem mu powiedziała, żeby się nie ważył pokazywać i
zamknęłam mu drzwi przed nosem.”
„Toś źle zrobiła, bo jeżeli to mój ojciec...” Znowu zrobiło mu się gorąco na
myśl, iż może to
być ojciec jego.
„Niech Bóg broni, żeby ten pijak miał być twoim ojcem, jabym się do takiego
ojca nigdy nie
przyznała.”
„Teciu, bój się Boga, co ty mówisz!” upominał ją, zgorszony temi słowami Dyduś.
„No, cóż mówię?... prawdę. Czy to honor mieć ojca pijaka?... Niby mój ojciec
także sobie
czasem pozwoli”, rzekła po chwili, przypomniawszy sobie, że Dyduś nieraz widywał
jej ojca
podchmielonego, „ale to całkiem co innego... w porządnej kompanii, to się
niejednemu
obywatelowi trafi."
„To wszystko jedno, moja droga, czy taki ojciec, czy owaki, zawsze ojciec i
czcić go jak ojca
należy. W przykazaniach nie stoi żadne zastrzeżenie, żeby wtedy dopiero szanować
rodziców,
gdy na to zasługują. Tam stoi bez wszelkich zastrzeżeń: czcij ojca twego i matkę
twoją. Więc
ich czcić należy, jakimikolwiekby oni byli.”
„Wiesz, że ty dobrym byłbyś na księdza", rzekła Tecia drwiącym tonem,
wysłuchawszy tej
całej przemowy Dydusia, „szkoda, żeś lepiej nie poszedł do seminaryum, toby dla
ciebie było
stósowniejsze.”
Dyduś zawstydzony, spuścił oczy. Wydawało mu się rzeczywiście niedorzecznością,
że się
wyrwał przed
- 121 -
żoną z takiem kazaniem, któreby może stosowne było w ustach księdza Piotra, ale
nie jego.
Umilkł więc i nie mówiono o tem już tego wieczora.
Na drugi dzień, Tecia wcześnie dosyć wyszła z domu i zapowiedziała, że może nie
wróci na
obiad, bo będzie sobie u sióstr kończyła suknię na święta. Dyduś potrzebował
także wyjść na
lekcye; ale czuł się jakoś niezdrów i pozostał. Mała niedyspozycya, na którą
kiedyindżiej nie
byłby zwrócił uwagi, dziś była mu bardzo na rękę, bo usprawiedliwiała go przed
nim samym,
że wyjście było niepodobne, właściwie zaś, nie wychodził dlatego, że się
spodziewał
przyjścia tego kogoś, co się mienił być jego ojcem. Z drżeniem i wzruszeniem
oczekiwał tej
chwili. Każdy szmer koło drzwi, każde stuknięcie na schodach, odbijało się echem
w jego
sercu i przyspieszało jego uderzenia. Kilka razy się zrywał i otwierał drzwi, bo
mu się
zdawało, że ktoś puka; ale było to tyłko przywidzenie. Nareszcie, koło południa,
coś
przyszłapało pod jego drzwi i zatrzymało się, nie wchodząc, ani pukając. Dyduś
poszedł
zobaczyć, kto to i w chwili, kiedy otworzył drzwi, jakiś obdartus, który
zaglądał właśnie
przez dziurkę od klucza, odskoczył w tył i zmieszany zdjął prędko czapkę.
„Z przeproszeniem honoru pańskiego”, odezwał się ochrypłym głosem, „czy zastałem
pana
Dydaka Bulikowicza.”
„Ja nim jestem”, rzekł Dyduś cicho, bo wzruszenie ścisnęło mu gardło i stłumiło
głos.
„Ty?... Dyduś?... A bodajże cię siarczyste, że cię nie poznałem!”
Mówiąc to, nasadził znowu z fantazyą na głowę czapkę z rozdartym daszkiem i
śmiejąc się
wesoło, przypatrywał się synowi.
— 122 —
„Ja, panie, przed nim czapkuję, jak przed jakim hrabią, a to Dyduś. Żeby mnie
dyabli
porwali, takbym cię nie poznał, gdyby nie to, żeś mi sam powiedział. Ogromne
chłopisko się
z ciebie zrobiło... broda... wąsy... No, czegóż wywaliłeś na mnie ślepie, jak
cielę na malowane
wrota... Czy może chciałbyś mnie tak samo od drzwi odprawić, jak wczoraj twoja
magnifika?... O! bratku, to ci się nie uda.”
Dyduś w istocie, zamiast witać ojca, zapatrzył się na niego pogłupiałym,
zdziwionym i
wystraszonym wzrokiem. Trudno mu było połapać się w myślach i uwierzyć, że ten
człowiek
w wytartem, pomiętem, wypłowiałem ubraniu, z twarzą nabrzękłą i oszpeconą
fioletowemi
siniakami, w papuciach dziurawych, poobwijanych brudnemi szmatami, jest jego
ojcem.
Innym on go sobie wyobrażał! Pamiętał go z dziecinnych lat, jako przystojnego
mężczyznę,
zawsze strarannie i czysto ubranego i takim pozostał mu w pamięci. Dlatego też,
gdy
zobaczył go teraz tak zmienionym, stracił zupełnie przytomność i byłby Bóg wie
jak długo
tak stał, gdyby ów obdartus nie był zawołał na niego:
„To tak witasz ojca, kpie jakiś?”
Słowa te otrzeźwiły go. Rzucił się prędko do ucałowania ręki ojcowskiej;
synowskie uczucie,
które chwilowo, pod wpływem wrażenia, stężało, jak woda od mrozu, teraz w łzy
roztajało.
Dyduś się rozpłakał.
„No, no, tylko bez tych babskich czułości, bo ja tego nie lubię,” rzekł Marcin,
„a
przedewszystkiem chodźmy do pokoju, bo ja nie myślę w sieni stać na zimnie.”
— 123 —
To mówiąc, odsunął bez ceremonii Dydusia, stojącego we drzwiach i wpakował się
do
pokoju.
„A gdzież ta twoja lafirynda?” spytał, oglądając się.
„Wyszła.”
„Powiedz uciekła. Nie chciała spotkać się ze mną... co?... To jej się na nic
nie przyda, bo ja
się ztąd nie myślę ruszyć tak prędko. Wszak mnie nie wypędzisz na ulicę?...
co?...”
„Jak ojciec może przypuścić coś podobnego!”
„To dobrze, bo inaczej robiłbym wam sceny, awantury. O! ty nie wiesz jeszcze,
co ja umiem.
Pókim dobry, tom dobry, że do rany przyłóż, ale jak wpadnę w pasyę, to niech
ręka Boska
broni. Jabym ją był wczoraj zaraz nauczył rozumu, gdybym był na ciebie nie
zważał. Ta
małpa przyjęła mnie, powiadam ci, gorzej, niż psa!”
„Nie wiedziała zapewne, żeś ojciec moim ojcem."
„Jakżeż nie wiedziała, skórom jej to sam powiedział? Tylko jej się nie podobały
moje
łachmany. Arystokratka!... Wiem, wiem, mówili mi kamraci, co to za pańskie fumy.
Ten, co
mi powiedział o waszem weselu i drogę pokazał do ciebie, zna ją dobrze, co to za
ziółko...
Powiadają, że cię zawojowała?”
„Ale, cóż znowu” bronił się Dyduś. .
„No, to znowu nie tak trudno, bo ty zawsze byłeś mazgajem. Ale teraz inaczej
pójdą rzeczy.
We dwóch nie damy się i weźmiemy babę krótko.”
„Co też ojciec mówi!”
„Tak, krótko, ostro... Żony i konia nigdy nie należy puszczać z cugli, bo zaraz
wierzga i
bryka. O! ja nie pozwolę jej skakać. Ja po twojej stronie.”
— 124 —
Mówił to, chodząc w kółko po pokoju, a raczej wlokąc za sobą nogi, poowijane w
szmaty.
„Niechże ojciec usiądzie” zapraszał Dy duś, podając stołek.
„Mnie siedzenie niedziwne, jak mi się zachce, to sobie siądę, do tego mnie nie
potrzebujesz
zapraszać. Ot lepiej daj wódki. Albo powiedz, gdzie jest, to sobie sam wezmę, bo
ja chcę być
u ciebie bez ceremonii, jak u siebie w domu. No, gdzież masz wódkę... tu?... w
tej szafie..."
„U nas tu wcale wódki niema... nikt nie pije", rzekł Dyduś.
„Jakto? I ty nie pijesz?”
„Nigdy.”
„Tfu! A cóż z ciebie za mężczyzna, co wódki nic pije? To daj chociaż tytoniu,
bo mój
kapciuch próżny”, mówił dalej, wyciągając krótką fajeczkę z kieszeni i
wytrzepując z niej
popiół na podłogę.
„Tytoniu także niema powiedział zakłopotany Dyduś.
„To dawaj cygara. Alles eins.”
„Cygar także nie mam, bo ja wcale nie palę.”
„Nie pali i nie pije. A niechże cię siarczyste... Kompletna z ciebie baba...
Ale ty tu sobie
wcale nieźle mieszkasz, fiu, fiu... To mi przypomina nasze mieszkanie w Bochni,
kiedy
jeszcze twoja matka żyła."
„Więc matka już nie żyje?” spytał Dyduś ze smutkiem.
„Ho, ho! dawno już poszła ad patres. Zapracowała się baba, bo i w służbie,
gdzieśmy się
dostali oboje, po wyjściu z Krakowa, miała dużo do roboty i potem,
— 125 —
jakeśmy założyli restauracyę w Bochni, namęczyła się niemało przy kuchni. Co to
jest być
ciągle na nogach od rana do późnej nocy, dźwigać gary duże, piec się w gorącu, a
ona do tego
jeszcze miała zawsze defekt w nodze. Wdała się róża i babina sztorbnęła, będzie
temu coś ze
sześć lat. Zostałem sam...”
„Biedny ojciec”, odezwał się Dyduś z ubolewaniem.
„Diabła tam biedny. Wtedy dopiero zaczęło się dla mnie wesołe życie... używało
się po uszy,
jadło się dobrze, piło jeszcze lepiej, jeździło się po świecie. Gdzie ja nie
byłem... ho, ho!... to
tam twoja noga nigdy nie postoi, bo i w Niemczech i we Francyi i w Rzymie...”
„Ojciec tyle podróżowałeś... z kim?”
„Z moją”, rzekł z szyderskim uśmiechem.
„Dragą żoną zapewne?”
„Sto razy lepiej, niż z żoną, bo z kochanką i to nie taką pierwszą lepszą, bo
hrabina! Aha!
widzisz, jakieś duże oczy zrobił... tak, tak, hrabiną i to prawdziwą hrabiną.”
„Nic nie rozumiem”, rzekł Dyduś naiwnie.
„Zrozumiesz to, tylko ci wyjaśnię. Ale wpierw daj wódki, bo ja na sucho gadać
nie umiem.”
„Mówiłem ojcu, że u nas nie ma.”
„No, ale w sklepie jest, więc poślij i będzie. Trzeba ci łopatą wykładać.”
„Chyba sam przejdę, bo posługaczka gotuje obiad",
„To już mi wszystko jedno, kto pójdzie, byle wódka była; tylko taka tęga z
mocną, coby aż w
oczach zaświdrowała, bo ja innej nie piję. A po drodze przynieś i tytoniu. Ja
się tu tymczasem
rozgoszczę.”
— 126 —
Dyduś wyszukał jakiejś flaszeczki w szafie i wyszedł. Kiedy wrócił, zastał ojca
rozwalonego
na łóżku, bez surduta, boso. Dyduś aż syknął z przerażenia, bo to było łóżko
Teci, które ona
utrzymywała bardzo starannie. Kołdra na niem była atłasowa, poduszki haftowane
misternie i
pookrywane muszlinowemi kapami, które teraz zmięte, leżały pod nogami ojca.
Dydusiowi
przyszło odrazu na myśl, co powie żona, gdy wróci i zobaczy taki nieporządek.
„No, cóż? Jest wódka? Dawaj.
„Zaraz, tylko kieliszka...”
„Nie potrzeba. Nie lubię, gdy mi kto kieliszkami rachuje wódkę do gardła,
najlepiej pić tyle,
ile potrzeba.”
To mówiąc, wziął z rąk nieprzytomnego, odurzonego Dydusia butelkę, przytknął ją
do ust i
trzymał czas jakiś przechyloną nieruchomo, tylko po ruchach przełyku znać było,
że pije.
„Dobra!” rzekł po chwili, od ust ją odejmując. Oczy mu się zaiskrzyły i
ożywiły. „A tytoń?”
„Jest.”
„Węgierski. Jak to znać, że z ciebie fryc. Do fajki dreikonig albo balrań.
Węgierski mdły...
no, ale skoro już jest...”
Napakował fajeczkę, kazał synowi podać sobie ognia, a zapaliwszy, poprawił się
wygodniej
na łóżku, mnąc przytem coraz więcej haftowane poduszki i puszczając w stronę
sufitu gęste
kłęby dymu, przymrużył oczy z zadowoleniem.
„Tak... teraz mi dobrze. Dawno już nie miałem tak wygodnego leżyska. Jak to
dobrze
dochowaać się syna. Ale o czem ci ja to chciałem mówić? Aha, wiem już,
— 127 —
o tej hrabinie. Nie myśl sobie, że to był jaki antyk, stare próchno. Nie, nie
miała więcej jak
czterdziestkę, może i tego nie, tylko, że była zawiędła, zwyczajnie jak
suchotnica, blada,
wymoknięta; ale jak się wymuskała, wymalowała, to wcale niezgorzej wyglądała i
do tego
hrabina, to także coś znaczy. Z początku byłem u niej zwykłym lokajem, potem
zaczęliśmy
się coraz więcej poufalić ze sobą... udałem się jej jakoś; ale bo też ze mnie
był chłop nie taki,
jak teraz. Jeden malarz wynajmował mnie na model i płacił mi za to, jak mnie tu
żywego
widzisz. Hrabina to wiedziała i nabrała do mnie jeszcze więcej gustu, a że w
kraju miała dużo
znajomych i krewnych, którzy zanadto na nią uwagę zwracali, więc dla większej
swobody
wyjechaliśmy sobie za granicę. E! dopieroż to było życie dla mnie... opływałem,
powiadam
ci, we wszystko, jak pączek w maśle. Korzystałem z położenia i doiłem babę, co
się dało.
Jedwabne skarpetki, drogie futra, zegarek złoty z tak grubym łańcuszkiem,
szampany,
wymyślne potrawy... no, żyło się prawdziwie po hrabsku. To też w kilku latach
przeszastaliśmy wszystko, co miała w gotówce, a na dobra krewni pożyczki
zaciągnąć nie
pozwolili i wzięli ją w kuratelę. Było już tak krucho z nami, że myślałem puścić
babę i iść
gdzie do służby, albo za kelnera; ale miała jeszcze brylanty i różne
kosztowności familijne.
Gdy je spieniężyła, było jeszcze za co hulać, to też używaliśmy. Ona mogła żyć
wygodnie u
krewnych, ale wołała ze mną, waryowała za mną, powiadam ci, okropnie.
Wyjechaliśmy do
Rzymu, gdzie chciała odprawić spowiedź wielkanocną. Z Rzymu pojechaliśmy znowu
do
Londynu. Ona bardzo lubiła wojaże, ja także. Nadaliśmy się bardzo do siebie i
gdyby
— 128 —
była miała więcej pieniędzy, nie byłbym ja dzisiaj tem, czem jestem. To, co
wzięła za
klejnoty, prędko przeszło, do tego jeszcze się rozchorowała, wzięto ja do
szpitala, bo nie
miała się za co leczyć i tam podobno kiwnęła. Nie byłem przy tem, musiałem
wracać do
kraju, z ta odrobiną grosza, com sobie przy niej zaszparował. Założyłem
kawiarnię, ale mi nie
szło, wziąłem szynk, straciłem na tem także — no i tak szło coraz gorzej i
gorzej, aż
doszedłem do tego, co widzisz. Podajno wódki bo mi w gardle zaschło.”
„Żeby ojcu nie szkodziło...” zrobił uwagę Dyduś.
„Głupiś ty. A cóż to dla mnie taka odrobina? Co ja w życiu napił się wódek i
jakich... dżin...
absynt... Piłeś kiedy absynt?”
„Nigdy.”
„To nie wiesz, co dobre. O! myśmy go z hrabiną moc wypili w Paryżu, bo wprawiła
się przy
mnie do tego.”
Pociągnąwszy kilka haustów, po których mało już co w butelce zostało, zaczął
znowu
opowiadać różne ciekawe epizody ze swojej włóczęgi po świecie i z romansu z
hrabiną.
Ciąg dalszy w tomie XIV.