całe życie głupi T 2

background image

BIBLIOTEKA RODZINNA

CAŁE ŻYCIE GŁUPI

Powieść

przez

Michała Bałuckiego

Tom II

Biblioteka Rodzinna.

Ze zbioru książek.

Biblioteka Rodzinna.

Wybór najlepszych powieści wszystkich narodów.

Co 15 dni wychodzi tom ozdobnie oprawny, który kosztuje tylko

50 centów = 85 fenigów = 45 kopijek.

Wydawnictwo to ma na celu dostarczać przyjemnej, dobrej lektury i dać możność
założenia

sobie własnej biblioteki po cenie nadzwyczaj niskiej.
Cena Biblioteki rodzinnej jest niższą od przeciętnej opłaty za pożyczanie

książek z czytelni.
Za tę cenę otrzymuje nabywca dobre i ozdobne książki na własność. Sama oprawa

zwykle nie
mniej kosztuje. Są to zatem warunki nadzwyczajnie korzystne.

Program bieżący obejmuje:

Tom 1 i 2: Testament pana Meesona, przez Rider-Haggarda. Dzieło to słynnego
pisarza

angielskiego ogłoszono już w kilku językach i wszędzie wywołuje ono wielkie
wrażenie.

Tom 3, 4 i 5: Rokosz włościański, przez Augusta Szenoę, słynnego
powieściopisarza

kroackiego.
Powieść ta rozgłośna ma za tło pierwszy kroacki rokosz.

Tom 6 i 7: Sewer (Ignacy Maciejowski) powieści i nowelle: Polka i Amerykanka i
inne. Tak

ulubionych utworów znakomitego pisarza polskiego nie potrzeba zalecać.

zajmująco nakreślonych szkiców. Gunter, który na ziemi ojczystej dorósł sławą i

wzięciem
najcelniejszym powieściopisarzom świata, rozwinął w powyższym utworze swój cały

talent
autorski i stworzył kreacyą, która mu zjedna niezawodnie szczerą sympatya

Szanownych
Czytelników.

Tom 13 i 14: Całe Życie głupi. Powieść przez Michała Bałuckiego. Sądzimy, że już
samo

nazwisko znakomitego autora i gienialnego psychologa, jakim jest Michał Bałucki,
wystarcza,

aby czytających tym nowym utworem naszego niezrównanego powieścio-pisarza żywo
zainteresować i z góry przychylnie dla niego usposobić. Autorów tego rodzaju i

tej miary co

background image

Michał Bałucki, nie posiada chyba żadna inna literatura europejska. To też

powieść jego
„Całe życie głupi” przynosimy z tem przekonaniem, że zacieśni ona jeszcze

bardziej węzły tej
sympatyi, jaką Szanowni Czytelnicy wydawnictwo nasze dotychczas zaszczycali.

Tom 15, 16 i 17: C. M. Crocker. Dyana Barrington. Jeżeli zręczna intryga i
interesujące

sytuacye są głównemi zaletami dobrej powieści, to sądzimy, że pani Croker, znana
autorka

angielska, ze swego zadania aż nazbyt sumiennie się wywiązała. Powieść jej
„Dyana

Barrington” jest pamiętnikiem młodej, w Indyach wychowanej Angielki. Jesteśmy
przekonani, że ze wszystkich płodów literatury zagranicznej, jakie Biblioteka

rodzinna
dotychczas umieściła, powieść pani Croker, pełna fantazyi i denerwujących scen,

najsilniejsze
wywrze wrażenie.

Z głębokiem poważaniem

Wydawca „Biblioteki Rodzinnej”

Franciszek Bondy,
księgarz Wiedeń, I. Annagasse 11.

CAŁE ŻYCIE GŁUPI.

Powieść

przez

Michała Bałuckiego.
TOM II.

Wiedeń.

Nakładca Franciszek Bondy.
I. ul. św. Anny 11.

Czcionkami W. Steina w Wiedniu.

V. Miodowe miesiące.

Dyduś słuchał tego opowiadania z przymusem i przykrością. To, co ojcu jego
wydawało się

przyjemnem, dobrem, w nim budziło wstręt i doznawał takiego uczucia, jak raz,
gdy koledzy

wciągnęli go gwałtem do prosek-toryum i kazali mu patrzeć na pokrajane,
przegniłe już i

cuchnące kawałki trupa. Kobili to wesoło, śmiejąc się, dowcipkując, podczas gdy
na nim

skóra cierpła od niemiłego wrażenia. Tu działo się z nim podobnie i wolałby był
nie wiedzieć

o tem, o czem mu ojciec z taką lubością opowiadał. Rad więc był niezmiernie, gdy

posługaczka przyszła nakrywać do obiadu, bo to przerwało ojcu opowiadanie.
„A cóż twoja imość nie wróci na obiad?” spytał Marcin.

„Mówiła, że może nie wróci.”
„Widzisz, widzisz, nie mówiłem ci, to przedemną tak ucieka.”

„Ależ ojcze..."

background image

l*

- 4 -

„A ja ci powiadam, że tak... ho! miałaby się z pyszna moja baba, żeby mi tak
była kiedy

zrobiła, sprałbym tak, żeby miejsca zdrowego nie zostało. Ale ty mazgaj, dasz
sobie grać po

nosie i robi z tobą, co się jej podoba. Czekaj, wezmę ja się do niej...”
„Ojcze, na miłość Boską, niech ojciec będzie dla niej pobłażliwy, delikatny.”

„Tak? Może ją po rękach całować, żeby pozwoliła mi tu zostać? O! niedoczekanie
jej.

Zobaczysz, jak ona tu będzie zaraz inaczej śpiewać, skoro się do niej ostro
wezmę.”

Groźba ta ojca niemałym strachem przejmowała Dydusia, drżał na myśl, co to
będzie, gdy

Tecia wróci. Starał się udobruchać ojca i dobrze usposobić dla żony; ale mu się
to nie

udawało, choć przedstawiał ojcu, że tu idzie o jego spokój domowy, który przez
gwałtowne

starcie może być zamącony.
Marcin gotował się do zaciętej wojny z synową. i odgrażał się na nią ciągle. Na

szczęście
Tecia nie pokazała się przez dzień cały, a kiedy przyszła wieczorem, ojciec po

obfitych
libacyach, gdyż powtórnie kazał sobie przynieść wódki, usnął mocno. Z jego

strony więc miał
zapewniony spokój przynajmniej na czas jakiś. Ale teraz żona zaczęła wyprawiać

mu sceny.
Zobaczywszy bowiem obcego mężczyznę, leżącego na jej łóżku, wpadła w gniew i

żądała od
męża, aby tego obdartusa co prędzej wypędził z domu, bo jej mieszkanie nie

karczma, żeby
pijacy się w niem wysypiali. Napróżno Dyduś uspokajał ją, tłomaczył, że to jego

ojciec, więc
nie może mu odmówić przytułku u siebie; nie chciała zgodzić się na to żadną

miarą.

— 5 —

„Jeżeli on tu będzie” mówiła „to ja zaraz wyniosę się do ojca. Tegoby jeszcze

trzeba,
żebyśmy sobie taki ciężar wzięli do domu. A tobym ja się spaliła ze wstydu,

gdyby ludzie
widzieli, jakich my obdartusów przyjmujemy do siebie.”

„Teciu, to mój ojciec” perswadował jej Dyduś łagodnie.
„To czemuś mi tego przed ślubem nie mówił, że masz taką śliczną familię.

Wolałabym była
ręce i nogi połamać, niż iść za ciebie.

Słowa te boleśnie musiały dotknąć biednego Dydusia, bo się skrzywił, jakby wypił
coś

gorzkiego.
„No, powiedz sama, co ja mam zrobić?”

„Powiedzieć mu, żeby sobie poszedł, dać mu co od-czepnego, a niech idzie, bo ja
go nie chcę

widzieć tu u siebie.”
„Tego zrobić nie mogę.”

„Skoro nie, to siedźcież sobie tu oba, a ja idę do ojca. Jutro zabieram moje
rzeczy.”

„Teciu, zaczekaj przynajmniej do jutra, może się znajdzie sposób pogodzenia
wszystkiego.

Ojca się oporządzi, wynajdziemy mu jakie zajęcie.”

background image

„Ja nie chcę, nie potrzebuję z nikim mieszkać i tak nam ciasno było, a cóż

dopiero teraz. Ja,
albo on... co wolisz.”

„Rozbierz się, usiądź, pogadamy spokojnie.”
„Przyjdę, jak jego nie będzie; pierwej tu noga moja nie postanie. A pościel

odeślij mi zaraz,
ja nie potrzebuję, żeby mi się byle kto rozlegiwał na mojej pościeli.”

To powiedziawszy, wyszła zagniewana i trzasnęła drzwiami za sobą tak mocno, że
się aż

Marcin obudził.

— 6 —

„Co się stało? Kto tu był?”spytał, podnosząc się na jednej ręce.

„To wiatr tak trzasnął drzwiami... drzwi były niedomknięte...”
Kłamał biedny Dyduś. Wiele go to kosztowało, bo brzydził się kłamstwem; ale

musiał to
zrobić, aby nie rozdrażniać ojca. Nie pierwsze to już kłamstwo, którego się

dopuścił z
potrzeby. Los, jakby na urągowisko, wikłał go, tak przyzwyczajonego do mówienia

prawdy,
w coraz to nowe kłamstwa, które zatruwały mu spokój wewnętrzny.

„Żony jeszcze niema?” spytał Marcin po chwili.
„Nie jeszcze.”

„Paradny z ciebie mąż, co pozwala żonie chodzić Bóg wie gdzie wieczorami.”
„Poszła do rodziny swojej.”

„Któż ci to powiedział? Ona?”
„Tak.”

„I ty temu wierzysz? Oj, głupi Dydusiu! Przecież trudno, żeby ci się opowiadała,
że idzie na

schadzkę, na romanse.”
„Ojcze!” zawołał z wyrzutem Dyduś boleśnie dotknięty takiem przypuszczeniem

ojca.
„Mój kochany, ja znam kobiety dobrze, wiem, że żadnej wierzyć nie można, chyba,

że stara i
brzydka, bo na taką nikt się nie złakomi, a nawet taka... E! szkoda o tern

gadać... Daj lepiej
wódki.”

„Ojciec już wypiłeś.”
„To ja też, głupcze, nie dopominam się o tę, którą wypiłem, tylko o tę, której

jeszcze nie
wypiłem, a jest jej dość jeszcze w szynku, jeżeli w domu ci brakło. Ja


- 7 -

muszę się napić do poduszki... wybiłem się ze snu, inaczejbym ci nie usnął do
rana i tłukł się

w mieszkaniu, jak Marek po piekle.”
Dyduś, rad nie rad, musiał iść znowu po wódkę. Nie zadowolniło to jeszcze w

zupełności
ojca, utrzymywał, że mu przyniósł za mało, że jest bardzo skąpy i żałuje mu tej

odrobiny
głupiej wódki, że go oszukuje, bo mu przyniósł znacznie słabszej, niż w południe

i inne, tym
podobne czynił zarzuty, któremi męczył syna, dopóki nie usnął.

Dyduś usnąć nie mógł, bo miał głowę nabitą przykremi myślami. Biedził się nad
sposobem

wybrnięcia z tego fatalnego położenia, w jakie go los uwikłał i pogodzenia
powinności

synowskich z obowiązkami małżeńskiemi. Nie mógł ojca wydalić od siebie, a nie
chciał

rozstawać się z żoną. Na pierwsze nie pozwalało sumienie, za drugiem przemawiało

background image

serce.

Podczas kiedy ojciec chrapał, jak organy, on pracował nad wymyśleniem jakiegoś
modus

vivendi między temi dwiema osobami, tak blizkiemi jego serca, a tak dalekiemi od
siebie i

sprzecznemi ze sobą, niby ogień i woda.
Myślał, myślał i nic nie wymyślił.

Rano Tecia przysłała służącą i posługacza po swoje rzeczy i pościel. Dyduś,
choć z wielkim

żalem, był gotów spełnić jej życzenie; ale ojciec sprzeciwił się temu i służącą,
wraz z

posługaczem, wyrzucił za drzwi. Był to jednak tylko chwilowy tryumf, bo w
godzinę potem,

zjawił się ojciec Teci, w towarzystwie inspektora policyi. Przyszedł zapytać się
Dydusia,

jakiem prawem śmie zatrzymywać rzeczy, które nie są jego własnością i zagroził
mu skargą

sądową, że obywatelską córkę zmusza do przebywania

- 8 -

w towarzystwie włóczęgów i pijaków. Żądał od niego alimentacyi, a nawet

przebąkiwał coś o
separacyi. Obecność inspektora widocznie zrobiła wrażenie na Marcina, bo milczał

jak trusia,
podczas perory pana Skowronka i nie stawiał żadnego oporu, gdy wynoszono rzeczy.

Dopiero, gdy inspektor, wraz z panem Skowronkiem, oddalili się, odzyskał rezon i

fantazyę i
zbliżywszy się do syna, który przygnębiony i zafrasowany siedział przy stole,

rzekł:
„To gwałt, jak Boga kocham. Oni nie mieli prawa tego robić. Inspektor, albo

został
przekupiony, albo może dobry znajomy tego bałwana. Ty go powinieneś skarżyć

sądownie o
napaść na dom. Żona jest własnością męża i powinna mu być posłuszną. Ty możesz

kazać
sobie ją sprowadzić do domu; takie jest prawo, ja się znam na tem. I ten gałgan

groził ci
separacyą. Za co separacya, że jesteś dobrym synem, że chcesz mieć ojca przy

sobie.
Powinieneś go skarżyć, koniecznie skarżyć, zobaczysz, że wygrasz.”

Dyduś nic się nie odzywał, nie sprzeciwiał się temu, co ojciec mówił, ale i nie
potakiwał, bo

nie miał wcale zamiaru wywlekać małżeńskich spraw przed kratki sądowe, albo w
gwałtowny

sposób dochodzić praw swoich. Cierpliwość uważał jako jedynie skuteczny sposób
przełamania oporu żony i skłonienia jej do powrotu do domu, a ponieważ nędzna

powierzchowność ojca głównie zraziła Tecie do niego, przeto postanowił przede
wszystkiem

sprawić ojcu porządne ubranie.
„Skoro” myślał sobie „zobaczy go inaczej wyglądającego, będzie także inaczej go

uważała,
bo jak cię widzą-tak cię piszą.”

I pragnąc, aby ojciec co prędzej jak najlepiej się

_ 9 _

zapisał u Teci, wyszukał mu, co miał najlepszego w swojej garderobie, resztę

dokupił i
oporządził go od stóp do głów. Był to pomysł bardzo dobry, bo Marcin, ubrany

przyzwoicie,

background image

ostrzyżony, wygolony, prezentował się wcale nieźle. Dyduś chciał, żeby go Tecia

jak
najprędzej w tej przemianie zobaczyła; był najmocniej przekonany, że ten widok

zniweczyłby
zupełnie ów wstręt i uprzedzenie, jakie powzięła w pierwszej chwili. Ale na

nieszczęście, nim
go Tecia mogła zobaczyć, stary Marcin przepił gdzieś z kamratami całe ubranie i

wrócił do
syna znowu obtargany, bosy, jak przedtem, tłomacząc się tem, że Dyduś skąpy, za

mało mu
dał na bieżące wydatki, a że on znalazł się w kompanii swoich najlepszych

przyjaciół, których
trzeba było koniecznie uraczyć, więc musiał sprzedać, co miał na sobie.

Dwa razy biedny Dyduś próbował oporządzić ojca i za każdym razem działo się to
samo. Na

dalsze próby nie miał funduszów, bo trzeba było i o dziecku pamiętać i żonie
dawać na życie.

Uważał, że jej się to należy i nawet w duszy przyznawał jej racyę, że nie chce
mieszkać razem

z ojcem jego, bo to, jak się miał sposobność potem przekonać, było niemożliwem,
gdyż ojciec

jego, skoro sobie zapruszył głowę, a zdarzało mu się to codzień, wracał do domu
w stanie

godnym pożałowania i wyprawiał takie awantury, że sąsiedzi uskarżali się na to
przed

gospodarzem, że im sen zakłóca, robi hałasy po nocy i domagali się, aby
Dydusiowi

mieszkanie wypowiedzieć. Skoro sąsiadom mógł się tak dać we znaki, cóż dopiero
działoby

się z Tecią, gdyby mieszkała z nimi razem. Przyznawał jej wiec w duszy racyę,
ale nigdy nie

powiedział jej tego, owszem, ile razy była rozmowa

- 10 —

o ojcu, stawał w jego obronie, taił jego postępki, a nawet chwalił, że się

bardzo na korzyść
odmienił. Spotykały go za to wymówki od żony, że tylko stronę, ojca trzyma, a

jej nie
przyznaje w niczem słuszności, że woli ojca, niż ją i ma dla niego więcej

przywiązania.
Ojciec znowu ze swojej strony robił mu wyrzuty, że u niego więcej znaczy żona,

niż ojciec, a
jakkolwiek nie wiedział o jego wizytach u niej, bo Dyduś robił to w sekrecie

przed ojcem, to
jednak posądzał go, że ma chęć zbliżenia się do niej i nieraz, kiedy pijany

wrócił do domu,
drażnił go dogadywaniami:

„Cóż? Żal ci twojej żonki... co? Wolałbyś ją widzieć w domu, niż ojca...
prawda? O! ja

wiem, że ty radbyś mnie się pozbyć co prędzej, bo tobie się zdaje, że ta twoja
małpa coś

lepszego, niż ja. A wiesz ty, błaźnie jakiś, że żony na kopy dostaniesz, a
drugiego ojca już nie

będziesz miał, choćbyś miliony dawał. Dlatego tyś mnie powinien na rękach nosić,
nogi myć,

bo ojciec, to wielka rzecz, bo czcić ojca, to błogosławieństwo Boskie.”
Takie i tym podobne wyrzuty i morały mu prawił i ciągle był niezadowolniony,

choć Dyduś
robił wszystko, co mógł, aby zaspokoić wymagania ojca. Oprócz mieszkania i

życia., dawał
mu co dzień kilkadziesiąt krajcarów na jego własne potrzeby. Marcinowi to nie

wystarczało, a

background image

gdy nie mógł od syna wydusić więcej, bo Dyduś rzeczywiście nie miał, nazywał go

skąpcem
nieużytym, który rodzonemu ojcu odmawia wsparcia i radził sobie zwykle w ten

sposób, że
wynosił z domu pokryjomu, to poduszkę, to obrus, to jakieś części garderoby syna

i
sprzedawał za co bądź u żydów. Dyduś spostrzegł to wreszcie,


— 11 -

ale cóż miał robić, przecież nie mógł ojca skarżyć o złodziejstwo, ani kazać
aresztować. Starał

się przynajmniej to, co zostało, zabezpieczyć jako tako przed grabieżą, chowając
staranniej i

zamykając; ale i to się na nic nie zdało, bo ojciec bez ceremonii odrywał drzwi,
psuł zamki i

jeszcze zwymyślał parę razy syna, że ojca traktuje jak złodzieja i śmie przed
nim zamykać.

Dyduś cierpliwie znosił to wszystko, nie skarżąc się nawet, raz, że nie miał
przed kim, a

powtóre, że uważałby sobie za grzech narzekać na ojca. To go tylko martwiło, że
nie miał

należytego spokoju do pracy; pracować mógł bowiem tylko w nocy, a tu właśnie w
nocy,

ojciec, gdy wrócił podchmielony z knajpy, miał najwięcej ochoty do gadania. Choć
więc

nieraz miał najpilniejsze pisanie, musiał kłaść pióro i cierpliwie słuchać
opowiadań,

wymyślań i łajań ojca, dopóki nie usnął, bo inaczej ojciec rzucał się i gniewał,
że go nie

słucha, że go lekceważy i ma za chętkę pętelkę. Wydziwiał stary jak mógł i im
bardziej syn

był uległy, tym on więcej wymagający, a mimo to, był ciągle niezadowolnionym.
Odzwyczaił

się już od życia spokojnego i pracowitego, pobyt zatem w domu syna nie smakował
mu,

wydawał się niesłychanie nudnym. Eaziło go to i gniewało, że syn po nocach
pracował,

zdawało mu się, że tą przesadzoną pilnością czyni mu niejako milczące wyrzuty,
że on sam

nic nie robi, że się spuszcza na czyjąś łaskę. Dlatego też nieraz w nocy, gdy
się obudził i

zobaczył Dydusia, pochylonego przy lampie nad stolikiem i zawzięcie piszącego,
kazał mu

przestać skrzypieć po papierze i zgasić światło, bo on spać przez to nie może. I
wiele innych

rzeczy było mu nie na rękę, a przedewszystkiem owe systematyczne i re-

— 12 —

gularne życie, jakie prowadził Dyduś. Ten nie mógł włożyć się do takiego trybu,

wydawało
mu się ono niewolą prawdziwą. Aż jednego dnia, kiedy mu już było zanadto

nieswojsko i
niewygodnie, zaproponował synowi, że sie przeniesie gdzieindziej na mieszkanie.

„Ja wiem”, rzekł „że ty bez tej twojej lafiryndy obejść się nie możesz i choć
niby udajesz

takiego dobrego i posłusznego synalka, to w duszy radbyś mnie wyprawić do
wszystkich

dyabłów. No, no, nie zapieraj się, już ja ci to z mordy wyczytałem, bo ja nie
taki fryc i nie z

jednego pieca chleb jadłem. Otóż nie chcę wam stać na przeszkodzie, nie chcę,

background image

żebyście mię

potem mieli pomstować i narzekać na mnie. Skoro wolisz tę małpę, niż ojca, pal
cię licho, ja

się bez was także obejdę. Wyszukam sobie jakie niedrogie mieszkanie; mam nawet
już jedno

napięte na Pędzichowie, u jednego z moich znajomych; on także jest lokajem,
wynajmuje się

do pogrzebów i na większe obiady; obiecał i mnie wystarać się o taki zarobek.
Kupisz mi

tylko frak, cylinder, bo tego trzeba koniecznie i dasz mi jaką miesięczną
pensyę, żebym z

głodu nie zdychał. No, zgoda?”
Dyduś z początku odradzał ojcu, bo mu się to niewłaściwem wydawało, żeby ojciec

mieszkał
osobno, najmował się do posług; ale gdy ojciec sam upierał się przy tem, bo mu

się takie
życie niezależne, bez kontroli, uśmiechało bardzo, gdy wreszcie i Tecia zgadzała

sio na to,
widząc w tem jedyny, możliwy sposób wyjścia z nader nieprzyjemnego położenia, w

jakiem
ją stawiało dłuższe rozłączenie z mężem, zgodził się na plan ojca, kupił mu

czarne, porządne
ubranie, frak, zaopatrzył w bieliznę i ofiarował się płacić mu miesięcznie

dziesięć guldenów.

— 13 -

Po załatwieniu w ten sposób interesów familijnych, Tecia wróciła znowu pod dach

mężowski.
Dyduś odetchnął nieco swobodniej. Zaniepokoiło to aż sumienie jego i robił sobie

z tego
powodu wyrzuty, że tak mało odczuł rozłączenie z ojcem, że uczuł się

swobodniejszym i
spokojniejszym.

Niedługo było jednak tego spokoju; bo w parę tygodni pojawił się znowu Marcin w
jego

mieszkaniu bosy, obdarty i domagał się zapomogi. Wymyślił jakąś nieprawdopodobną

historyę dla usprawiedliwienia utraty ubrania i pieniędzy. Dyduś nie śmiał
niewierzyć ojcu i

dał, co miał przy sobie. Widocznie było to zamało, bo za tydzień Marcin
przyszedł z nowemi

żądaniami. Powtarzało się to tak często, że Tecia, chcąc uwolnić męża od
ciągłych napaści,

zamknęła drzwi przed natrętnikiem. Cierpiał okrutnie biedny Dyduś, gdy słyszał
ojca

pukającego i dobijającego się do jego mieszkania, a on nie mógł mu otworzyć, bo
Tecia

zabrała klucz do siebie i kazała mu się nie odzywać. Siedział więc cicho,
udając, że go niema

w domu; ale go to niesłychanie wiele kosztowało. Każde uderzenie ojca o drzwi
odbijało się

echem w jego sercu i robiło mu wyrzuty. Miał nieraz ochotę odezwać się, ale
wstrzymywała

go od tego najprzód żona, a powtóre brak pieniędzy; kasa jego była tak
wypróżniona częstemi

wydatkami, że pomimo najlepszych chęci, nie mógłby był nic dać ojcu. Z
konieczności więc

unikał go i chował się przed nim, ten zaś, nie dając za wygrane, coraz częściej
przychodził, a

zastając teraz zawsze drzwi zamknięte, domyślił się wreszcie, że umyślnie to
przed nim tak

zamykają. Zaczął tedy formalnie bombardować drzwi, kląć, grozić, „wyzywać i

background image

takie robił

awantury, że

— 14 —

sąsiedzi wychodzili ze swoich mieszkań, jedni z ciekawości, drudzy, aby wyrazić

swoje
oburzenie z powodu hałasów i scen gorszących. Marcina obecność ludzi nie-tylko

nie
odstraszała, ale zachęcała do gwałtowniejszych napaści; występował wobec nich

jak
oskarżyciel i wołał głośno:

„Przypatrzcie się państwo, co to za syn, który przed rodzonym ojcem zamyka
drzwi swojego

mieszkania i znać go nie chce. O! udaje, że mnie nie słyszy. A! żebyś ogłuchł na
wieki, żeby

cię choroba tłukła od nieba do ziemi, że nie masz litości nad własnym ojcem.
Otóż to

dochować się dzieci... śliczna mi pociecha!”
Mówiąc to, walił we drzwi pięściami i klnąc okropnie, dopominał się ochrypłym z

wściekłości głosem, aby go wpuszczono. Gdy to nie pomogło, wychodził na ulicę i

kamieniami wybijał szyby, wyzywając przytem syna najobrzydliwszemi przezwiskami,

robiąc takie hałasy, że aż policya w to wdać się musiała i zabrać go do aresztu,
a areopag

ulicznej gawiedzi, nie badając rzeczy głębiej, miał przekonanie, że
prawdopodobnie synalek

kazał to zrobić, aby go się pozbyć. Między przekupkami i stróżami sąsiednich
domów

wywołało to niesłychane oburzenie, ubolewano nad biednym ojcem, który doczekał
się takiej

nagrody od własnego dziecka i Dyduś miał w okolicy opinię najgorszego człowieka.
Swoją

drogą i od żony miał dosyć do słuchania za ojca, że ich kompromituje, na wstyd
wystawia i

hańbą okrywa przed ludźmi.
Poczciwy Dyduś znosił te wszystkie pociski w milczeniu i z cierpliwością, którą

można było
prawie za obojętność poczytać. Zdawało się, że miał albo umysł za tępy, albo

nerwy tak mało
wrażliwe na- cierpienia mo-


- 15 -

ralne, skoro nie odczuwał tego wszystkiego. Tyle tylko, że pożółkł trochę i
pomizerniał w tym

czasie, a gęsta jego czarna czupryna zrobiła się popielatą, jakby ją kto kurzem
posypał. Ale na

te drobne zmiany nikt nie uważał, bo nikt nie zwracał tak pilnej uwagi na niego.
On sam nie

spostrzegł tego, gdyż zajęty pracą od rana do późnej nocy, nie miał czasu
przyglądać się sobie

w zwierciadle.
Oprócz zajść niemiłych z ojcem i z żoną, jeszcze jedna przyjemność spotkała go

w tych
miodowych miesiącach. Dziecko Teci zachorowało na ospę; ponieważ zaś nie miało

szczepionej, a ospa epidemicznie grasowała między dziećmi na wsi, przeto choroba
rozwinęła

się z całą gwałtownością, że zaś żona była w tym czasie także niebardzo zdrowa,
przeto

Dyduś, z obawy, aby zmartwienie jej nie zaszkodziło, taił przed nią tę smutną

background image

wiadomość.

Sam tylko jeździł na wieś, sprowadzał doktora, doglądał maleństwa o ile tylko
mógł i otaczał

wielką starannością i opieką. Mimo to wszystko, dziecko umarło. Śmierć jego
trzymano w

tajemnicy przed matką. Dowiedziała się ona dopiero w miesiąc potem o wszystkiem
i to nie

od Dydusia, ale od baby, u której dziecko było na wychowaniu, a która, roszcząc
sobie

jeszcze jakieś pretensye za czas choroby, poszła dopominać się o wynagrodzenie
do

mieszkania Dydusia, nie zastawszy zaś go w domu, wygadała się przed Tecią o
śmierci

dziecka. Rozpacz matki była okropna. Jakkolwiek za życia dziecka niewiele się
niem

zajmowała, to jednak wiadomość o śmierci straszne na niej zrobiła wrażenie.
Natura jej

gwałtowna i nerwowa odczuwała wszystko żywiej, a choć boleść każda nie trwała
długo, to

jednak objawiała się

- 16 -

silnie. Był to prawdziwie wulkaniczny wybuch serca, który objawił sie spazmami,

łkaniem,
rwaniem włosów, łamaniem palców, jękami, lamentami, a zakończył się potokiem

wyrzutów i
skarg przeciw mężowi, że z jego winy stało się to nieszczęście, bo nie ratował

dziecka tak,
jakby to ona była z pewnością zrobiła, gdyby był nie zataił przed

nią prawdy.
„Ale tobie wcale nie zależało na tem” wyrzekała, „aby dziecko żyło, ty może

nawet życzyłeś
sobie jego śmierci, aby ci nie było ciężarem.”

Dyduś w milczeniu wysłuchał tych skarg, szanując boleść żony i
usprawiedliwiając w duszy

jej gwałtowność. Nie próbował nawet bronić się, aby jej tem nie drażnić. Wśród
tych

przykrości i trosk, które spiknęły się na niego, jeden tylko jaśniejszy promyk
zaświecił mu w

tym czasie, a promyk ten spadł mu na głowę w postaci reskryptu rady szkolnej,
mianującego

Dydusia profesorem i przeznaczającego mu posadę w Samborze z pensyą 800 fl.
rocznie.

Nominacya ta przyszła prędzej, niż się spodziewał i dlatego przyjął ja z żywą
radością, bo w

obecnej chwili był to dla niego jedyny ratunek. Fundusze się wyczerpały, długi
wekslowe

urosły do siedmiuset guldenów. Mając teraz posadę pewną, stałą, mógł częściowo
dług ten

spłacać, a z reszty pensyi i pobocznych zarobków żyć jako tako, zwłaszcza, że na
prowincyi

życie o wiele tańsze. Radby był więc co prędzej wyjechać. Ale Tecia, gdy jej o
tem

powiedział, oświadczyła mu, że nie myśli wcale opuszczać Krakowa. Powód, który

dawniej skłaniał do wyjazdu, już nie istniał — dziecko już nie żyło. Nie chciała
więc

rozstawać się z rodziną, odjeżdżać od niej daleko i zagrzebywać się na prowincyi
w małem


— 17 —

background image

mieście, gdzie się obawiała nudów i osamotnienia. Ulegając tedy jej życzeniom,
Dyduś podał

znowu do rady szkolnej prośbę o pozostawienie go w Krakowie, przedkładając jako
powód

interesa familijne. Po paru miesiącach, otrzymał odpowiedź. Rada szkolna,
uwzględniwszy

jego prośbę, zezwoliła na pozostawienie go w Krakowie, ale w charakterze i z
płacą tylko

pomocnika nauczycielskiego, gdyż posady nauczycieli były wszystkie zajęte.

Tom XIV. Całe życie głupi. II. 2

VII.

Zagadkowy człowiek.

Od czasu, jak policya zaaresztowała ojca Dydusiowego za burdy uliczne, nie
pokazał się on

więcej. Dyduś dowiadywał się o niego w areszcie miejskim, w kryminale nawet, ale
nigdzie

go nie było. Przesiedział on, jak mu w policyi powiedziano, parę dni tylko w
areszcie i potem

go wypuszczono. Dydusia dziwiło to i niepokoiło, co się z ojcem stać mogło. W
przypuszczeniu, że może zachorował, dowiadywał się o niego w klinice i w

szpitalu, ale i tam
go nie było. Przepadł bez śladu, bez wieści. To zniknięcie ojca zaciężyło na

sumieniu
Dydusia, robił sobie wyrzuty, że niezawodnie postępowaniem swojem odstręczył go

i
pogniewał na siebie. A może on teraz biedę znosi, myślał sobie nieraz, może z

głodu umiera,
może sobie z rozpaczy życie odebrał. I trapił się takicmi myślami. Aż Tecia

musiała go
strofować za takie głupie przypuszczenia i wytłomaczyła mu, że ojciec jego

zapewne,
przekonawszy się, iż od niego nic więcej wydusić nie może, wynalazł sobie gdzie

jakie
zatrudnienie, dostał się

— 19 —

do służby, co, jak utrzymywała, najlepiej się stało i dla niego i dla nich.
Tłomaczenie takie uspokajało trochę Dydusia, nie na tyle jednak, aby mógł

zapomnieć o
ojcu. Myślał nieraz o nim, spodziewał się, wyczekiwał jakiej wiadomości od

niego. Minął
jednak rok i więcej, a wieści żadnej nie było.

Aż jednego razu, o zmierzchu, gdy Dyduś był sam w domu i zabierał się właśnie
do

zapalania lampy, bo miał pilną robotę, wszedł do niego jakiś czarno ubrany
mężczyzna i

głosem, którego brzmienie popędziło żywiej krew w żyłach Dydusia, zapytał go:
czy tu

mieszka pan Dydak Bulikiewicz.
„Czy to może ojciec?” zawołał Dyduś z żywą radością.

„Poznałeś mnie?” zapytał przybyły. Głos jego, jakkolwiek zachował dawną
szorstkość i

ostrość, był jednak mniej surowy, przebijało się w niem wzruszenie, czy też
łagodność.

Przywitanie ojca z synem było jakoś cieplejsze, serdeczniejsze, niż przy
pierwszem

spotkaniu, przed paru laty; przynajmniej tym razem Marcin nie odtrącał od siebie

background image

szorstko

Dydusia, owszem, poklepał go przyjaźnie po ramieniu i rzekł:
„Jak się masz, chłopcze. Dawnośmy się nie widzieli. A cóż ta twoja magnifika,

jeszcze cię nie
odleciała?”

To zapytanie niemile dotknęło Dydusia, przeszło mu ono przez myśli, jak czarna
chmura,

która nagle zasłoniła słoneczne blaski i przejęło go zimnym dreszczem. Jakieś
niejasne

przeczucie nieszczęścia mignęło mu przed oczyma. Trwało to tak krótko, że nie
miał nawet

czasu zdać sobie sprawy z tego, co go właściwie tak nagle zasmuciło.

2*
— 20 —

Nic miał czasu, bo ojciec obrzucał go nowemi pytaniami:

„Cóż? Jakże ci się powodzi?”
„Nieszczególnie. Pensya niewielka; pracuję jak mogę.”

„No, no, nie tłomacz się. Nie dlatego się pytam, żebyś mi co dał. Mam teraz
tyle, że mi

wystarcza i łaski niczyjej nie potrzebuję.”
„To chwała Bogu, chwała Bogu, że ojcu się tak poszczęściło”, mówił ucieszony

Dyduś.
Radość zrobiła go niezgrabnym, pocierał jedną zapałkę po drugiej i wszystkie mu

gasły po
kolei i lampy w żaden sposób nie mógł zapalić.

„Daj pokój”, rzekł mu ojciec „nie zapalaj, ja i tak niedługo tu zabawię u
ciebie, bo mam

interesa w mieście.”
„Jakto? Ojciec już chcesz odejść, po tak długiem niewidzeniu...”

„Nie chciałbym spotkać się z twoją damą. Tyś niezły chłop, ale z nią, to się
już nie

pogodzimy chyba nigdy.”
„I ja ojca nie będę widywał u siebie? Jakżeby to mogło być?”

„U ciebie nie; ale u mnie. Jak będziesz chciał widzieć się ze mną, możesz
przyjść; mieszkam

na Kleparzu, w domu, gdzie kawiarnia pod złotą gęsią, od tyłu, pokój o dwóch
oknach, nad

oknami szyld introligatorski.
„Ojciec introligatorem zostałeś?”

„Coś podobnego do tego”, rzekł Marcin z dziwacznym uśmiechem. „No, bądź zdrów,
chłopcze, a nie zwlekaj z przyjściem.”

„Przecież ojciec mógłby jeszcze chwilkę zostać”, zapraszał Dyduś.

— 21 —

„Nie mogę, mam interesa.”

„Aniśmy nie pogadali...”
„Tam nagadamy się za wszystkie czasy... bądź zdrów.”

Poklepał go po plecach i wyszedł. Dyduś wyprowadził ojca aż na dół. Przy świetle
lampki na

schodach zauważył, że ojciec jego był ubrany, jakkolwiek nie wykwintnie, ale
porządnie i w

całej jego postaci znać było pewną staranność. To go ucieszyło i zaintrygowało
zarazem.

Ojciec tłomaczył się tak niejasno, niewyraźnie, że nie mógł Dyduś wcale
wymiarkować, co

sprowadziło taką zmianę w jego życiu. Był pewny, że się o tem dowie przy
dłuższej gawędce.

Dlatego też nie zwlekając, zaraz, w parę dni potem, poszedł na Kleparz odszukać
ojca według

podanego adresu.

background image

Znalazł go w obszernej izbie, dość pustej, jak na mieszkanie, bo oprócz

żelaznego łóżka,
wytłoczonej, spłowiałej sofy, dużego stołu i kilkunasta stołków, nie było tam

nic więcej, tylko
gazet i broszur stosy na oknach, na stole, na ziemi. Na środku pokoju, ojciec

jego, bez surduta
i kamizelki, stał pochylony nad świeżo odbitą paką, pełną książek, wraz z drugim

jakimś
mężczyzną. Byli obaj tak tą robotą zajęci, że nie słyszeli wchodzącego Dydusia,

to też gdy
zbliżył się do nich i cień jego zasłonił im na chwilę światło od okna, drgnęli

przerażeni, aż ich
rzuciło w tył i zbledli ze strachu. Pierwszy Marcin przyszedł do siebie,

poznawszy syna.
„A, to ty!” zwołał, „a bodaj cię”, odetchnął swobodniej i zwracając się do

towarzysza, który
stał jeszcze nieruchomy, rzekł, przedstawiając Dydusia: „To właśnie mój syn.”

— 22 —

„A!” baknał mężczyzna i kiwnął głową Dydusiowi niedbale, a zwracając się do
Marcina i

zmieniając zaraz wyraz twarzy na surowy i poważny, odezwał się:
„A gdyby to był kto inny, to coby było... hę?.. Mówiłem ci przecież, żebyś

drzwi zamknął.”
„Zamknąłem panie, ale zamek dyabła wart; tzeba kręcić kluczem i kręcić kilka

razy, zanim
się zamknie.”

„To trzeba było kręcić, dopóki się dobrze nie zamknie, bo w takich razach niema
co

żartować. Innym razem niech Marcin lepiej spełnia, co się mu każe.”
Dyduś ze zdziwieniem przysłuchiwał się tej rozmowie. Poznał z niej, że ojciec

jego zostaje w
zależności od owego mężczyzny, że choć obaj niewiele różnili się ubraniem i

pracowali
wspólnie, mężczyzna ów traktował ojca jego z góry, mówił mu ty, a w mowie miał

ton
rozkazujący. Twarz jego i zachowanie się zdradzało człowieka inteligentnego, z

lepszem
wychowaniem. Był blondyn, miał gęste, kędzierzawe włosy, wąs zakręcony po

łokietkowsku
i niebieskie oczy, które wydawały się niby spokojne i łagodne, a jednak

spojrzenie ich było
takie jakieś przeszywające i nakazujące respekt, że gdy zwrócił je na Dydusia,

ten się
zmieszał, zakłopotał i oczy spuścił ku ziemi. Nie mógł znieść siły tego wzroku i

uczuł się
nieco swobodniejszym, gdy ów mężczyzna na chwilę oddalił się dla zamknięcia

drzwi.
„Kto to jest?” spytał ciekawie ojca po cichu.

„Mój pryncypał, majster", odrzekł Marcin znowu z jakimś dziwnym uśmiechem.
„Introligator?” spytał Dyduś.

„Tak, introligator. Te broszury właśnie przyniesiono do oprawy.”


— 23 —

Nie było czasu na dalsze pytania, bo blondyn wrócił od drzwi do nich. Beką

wskazał
Dydusiowi stołek, zapraszając go tym niemym ruchem do siedzenia. Sam także

usiadł i zaczął
rozpytywać się o stosunki akademickie, o ducha młodzieży, uczęszczającej do

szkół średnich,

background image

o charaktery i usposobienie profesorów, a w pytaniach tych jego i uwagach, które

robił
nawiasowo, była taka bystrość sądów, że Dyduś wpadał w coraz większe zdumienie,

zkąd
introligator mógł być tak wszechstronnie wykształconym człowiekiem.

Blondyn wyczytał to zdziwienie na jego twarzy, co zresztą było niebardzo
trudnem, bo twarz

Dydusia odzwierciedlała tak wszystkie wrażenia wewnętrzne, że czytać można było
na niej,

jak na książce i dał mu zaraz odpowiednie wyjaśnienie.
„Niech pana to nie dziwi” rzekł „że się tak drobiazgowo rozpytuję o te

szczegóły. Obchodzi
mnie życie akademickie, bo sam nim byłem. Do introligatorstwa wziąłem się tylko

z
potrzeby. Dla braku utrzymania, musiałem przerwać moje studya i chwycić się

pracy. Teraz
stosunki moje majątkowe polepszyły się nieco i mam zamiar znowu zapisać się na

uniwersytet.”
Chciał dalej mówić, gdy wtem ktoś zapukał trzy razy do drzwi. Blondyn poszedł

sam
otworzyć, wyszedł do sieni i przez chwilę słychać było szeptaną, żywą rozmowę,

poczem
blondyn wrócił jakiś zamyślony i poważniejszy, niż przedtem.

„Panowie macie zapewne z ojcem coś do pomówienia” odezwał się po chwili „nie
będę wam

przeszkadzał, zwłaszcza, że i sam mam interesa na mieście; ale pan

— 24 —

pozwoli, że gdybym jeszcze potrzebował jakich informacyj względem uniwersytetu,

zgłoszę
się do pana.”

„Bardzo proszę” odrzekł Dyduś. „Ja mieszkam...”
„Wiem, ojciec pański dał mi już adres."

To powiedziawszy, skinął głową i wyszedł.
„A co? dzielny chłop, prawda?” spytał Marcin, który przez cały czas rozmowy

blondyna z
Dydusiem stał na boku, nie śmiać się odezwać i tylko oczami brał udział, wodząc

je od
jednego do drugiego.

„Energiczny się zdaje bardzo, wykształcony i oczytany; a jednak dziwne jakieś
robi

wrażenie... Ten jego wzrok...”
„Straszny, prawda? Jak nim spojrzy, to zdaje się, że człowieka do ziemi

przybije. To też on
tym wzrokiem wojuje i co chce z kim zrobić, to zrobi..., trudno mu się oprzeć.

Ja myślę, że
gdyby on między dzikie zwierzęta poszedł z tym wzrokiem, toby mu nic nie

zrobiły, jeszcze
onby je na łagodne owieczki poprzemieniał. Dlatego my go między sobą nazywamy

pogromcą.”
„Niby kto: my” spytał Dyduś, nierozumiejąc kogo ojciec pod tą zbiorową nazwę

wliczał.
Pytanie to zakłopotało Marcina, zmieszał się i nie wiedział na razie co

powiedzieć.
„No, my” rzekł „to niby ci, co go znają, co żyje z nimi, bo on ma, widzisz,

stosunki duże w
świecie, sprowadza różne książki, rozsyła, to potrzebuje dosyć ludzi do

pakowania i
transportowania.

„Wiec ojciec może także tem się zatrudnia?”
„A tak.”

„To znaczy, że ojciec trudni się kolporterką książek?”

background image

- 25 —

Ojciec nie zrozumiał dobrze pytania, ale je potwierdził skinieniem głowy.

Dydusia wyjaśnienie to uspokoiło bardzo; dotychczas bowiem nie mógł sobie jasno
zdać

sprawy, czem właściwie zajmuje się jego ojciec, bo jakkolwiek mówił mu, że
introligatorstwem, to jednak Dyduś, który nieraz bywał w pracowniach

introligatorskich, w
mieszkaniu ojca, oprócz szyldu i zakurzonej praski, stojącej w oknie, nie

widział żadnych
zresztą śladów, dowodzących, że tu w istocie zajmowano się taką robotą. Także

zagadkowa
postać nieznajomego, tajemnicze wizyty jego znajomych, przestrach, jakiego

nabawił go
niespodziewanem wejściem, wszystko to budziło w nim pewne obawy, podejrzenia, z

których
wprawdzie nie umiał sobie zdać jasno sprawy, ale które, jak pajęczyna, obiegły

mu serce i
tamowały radosne jego uderzenia na widok ojca. Szło mu o to, czy źródło obecnych

dochodów ojca było czyste i uczciwe. Wyraz „kolporterką” uspokoił jego obawy i

wytłomaczył mu wszystko i te paki książek i broszur i dobrobyt ojca. Wiedział
bowiem, że

handle księgarskie, w celu powiększenia sprzedaży książek, posługują się
kolporterami i że ci

mają z tego wcale niezłe dochody.
Kiedy w kilka dni potem przyszedł do ojca powtórnie i zastał drzwi zamknięte, a

mieszkanie
zupełnie wypróżnione z pak i książek, nie zdziwił się tem wcale, zaraz bowiem

domyślił się,
że prawdopodobnie wyjechał w interesie kolporterskim. Interes musiał go

pociągnąć gdzieś w
dalsze strony, nieobecność jego trwała bardzo długo. Nie dał nawet listownie

znać o sobie.
Raz tylko otrzymał Dyduś list z niemiecką marką pocztową, zawiadamiający go, że

przyjdzie
do niego paczka książek, że

— 26 —

trzeba, aby takową odebrał i zatrzymał u siebie aż do dalszego polecenia. Na
liście tym

podpisany był jakiś Karol. Dyduś domyślił sio, że to prawdopodobnie bodzie imię
owego

nieznajomego, którego poznał w mieszkaniu ojca.
Jakoż niedługo potem przyszło zawiadomienie z kolei, że paki nadeszły i Dyduś

niezwłocznie udał sio po ich odbiór.
Nieznajomy — ów pan Karol — zgłosił się osobiście po nie; ale dopiero w dwa, czy

trzy
miesiące później. Dyduś w pierwszej chwili nie poznał go, bo nie-tylko, że

zeszczuplał i
pomizerniał, ale z blondyna przemienił się na bruneta. Zrobił to, jak mówił,

tłomacząc się
Dydusiowi z nagłej przemiany, dlatego, że zaczął bardzo wcześnie siwieć, a że

jako kawaler
miał jeszcze pretensyę, aby młodo wyglądać, więc musiał w ten sposób sztucznie

się
odmłodzić. Mówił dalej, że ma zamiar na dłuższy czas osiąść w Krakowie, że

chciałby
zapisać się na uniwersytet jako nadzwyczajny słuchacz i prosił Dydusia, jako

znającego lepiej

background image

miasto, o wyszukanie mu mieszkania gdzie w zaułku, gdzieby mógł spokojnie

poświęcić się
pracy naukowej.

Dyduś uczynił zadość jego żądaniu; najął mu pokój dosyć obszerny a niedrogi, na
jednej z

przedmieściowych uliczek, w domku, który stał prawie pustkami, bo właściciel
miał zamiar

przebudować go z wiosną na piętrową kamienicę; teraz więc, oprócz jakiegoś
posługacza,

który zarazem pełnił obowiązki stróża, nikt tam więcej nie mieszkał. Ów pan
Karol był

bardzo zadowolniony z tego mieszkania i niezwłocznie przeniósł się tam,
zabierając zarazem

paki z książkami. Dyduś odwiedzał go tam dość

— 27 —

często, o ile mu na to jego własne zajęcia pozwalały, bo nieznajomy co chwila

potrzebował
od niego jakichś posług. Używał go bez ceremonii to do zapakowania mebli, to do

odnoszenia
przesyłek, lub też pisania listów. Dyduś nie mógł się wymówić mu od tego, bo

nieznajomy
miał taki jakiś despotyczny sposób postępowania, że oprzeć mu się było

niepodobna. Widać
było, że był przyzwyczajony rozkazywać i że go, słuchano. Posiadał tę siłę

wewnętrzną, która
oddziaływa na ludzi tak, jak większe ciała niebieskie oddziaływają na mniejsze,

słabsze i
zmuszają je wirowym obrotem kręcić się koło siebie. Dydusia podbił on sobie

zupełnie.
Przyczyniła się do tego niemało wdzięczność, jaką Dyduś czuł dla nieznajomego,

że mu ojca
uratował od upadku, nędzy i zrobił z niego porządnego i pracowitego człowieka.

Kiedy raz
zgadał się o tem, nieznajomy, bez fałszywej skromności, przyznał sobie zasługę

wyprowadzenia ojca Dydusiowego na dobrą
drogę.

„Poznałem go” mówił „w areszcie miejskim, gdzie mnie także chwilowo trzymano,
przed

wysłaniem za granicę. Oddał mi wtedy pewną przysługę, ułatwiając porozumienie
się z

moimi znajomymi. To nas zbliżyło, a gdy widziałem w nim dosyć sprytu,
przebiegłości i

energii, więc próbowałem zużytkować go dla naszej sprawy i to mi się w
zupełności udało.

On, przedtem nałogowy pijak, dziś prawie wcale nie używa trunków. A czy wiesz
pan

dlaczego? Bo dawniej w trunku musiał szukać pociechy, zapomnienia o jutrze,
które go

przestraszało. Odurzał się, aby nie myśleć. Teraz, gdy ma zapewniony zarobek,
zrobił się

porządnym człowiekiem. I czy pan myślisz, że on jeden taki? Tysiące tysięcy
możnaby tą

- 28 —

droga wydobyć z nędzy i upodlenia. Ale trzeba, żeby ten, co pracuje, miał
pewność, że ta

praca da mu dostateczne utrzymanie i zapewni byt jego rodzinie, nietylko na
dziś, ale na

przyszłość. A tej właśnie pewności klasy pracujące nie mają. Choroba,

background image

nieszczęście, co

mówię, czasem nawet taka drobnostka, jak skaleczony, lub przytłuczony palec,
który

możność pracy odbiera, skazuje całą rodzinę na niedostatek, wikła ją w
lichwiarskie długi, z

których potem najcięższą pracą wydobyć się trudno, podczas gdy inni używają bez
pracy

wszelkich wygód i dostatków, dlatego tylko, że ich dziadom, lub pradziadom,
udało się

dorobić wielkiego majątku, lub chwycić darowiznę w kancelaryi królewskiej.”
W ten sposób nieraz jeszcze później przemawiał ów pan Karol do Dydusia. Lada

okoliczność
nastręczała mu sposobność do tego. I tak naprzykład, gdy raz wieczorem

przechodzili koło
hotelu, w którym odbywał sio bal publiczny, Karol, zatrzymawszy się naprzeciw

okien,
oświeconych złocistym blaskiem gazowych płomieni i wstrząsanych tonami skocznej

muzyki,
rzekł do Dydusia, wskazując ręką na zajeżdżające powozy, z których wysiadały

damy, jak
motyle o cudownych barwach, strojne w atłasy, aksamity, koronki i brylanty.

„Widzisz pan ten przepych i zbytek? A teraz spojrzyj pan tam pod ścianę, na tę
garstkę

gawiedzi ulicznej, w łachmanach i w podartem obówiu. Czy widzisz pan, co za
kontrast

okropny? Tamte lafiryndy, ubrane w gazy przejrzyste, za chwilę pocić się będą od
gorąca, a ci

biedacy, którzy może nawet noclegu nie mają, poniewierać się będą po zaułkach,
dygocząc z

zimna. Tam, dla zaostrzenia apetytu, zajadać będą różne zagraniczne frykasy,


— 29 —

spijać szampana, za którego każdą butelkę możnaby całą rodzinę biedaków na parę

dni
nakarmić i ogrzać. Czy pan myślisz, że tym biedakom, szczękającym zębami od

zimna, nie
przyjdzie kiedy na myśl zapytać się: dlaczego tak się dzieje? Dotąd religia

łudzi ich obietnicą
szczęśliwości wiecznej i dla niej każe im cierpliwie znosić nieszczęścia

doczesne i tym
sposobem zapewnia bogaczom wygodne używanie.”

„Bardzo sprawiedliwie, bardzo sprawiedliwie" mówił Dyduś, zatrwożony tem, co
słyszał i

widział. Karol odsłonił przed nim obrazy nędzy, której nie znał, choć o nią
ocierał się

codziennie a nie znał dlatego, że się nie zastanawiał nad tem. Chodził utartą
drogą

obowiązków, mając oczy wlepione w cel, do którego dążył. Teraz dopiero zobaczył,
że obok

niego, blizko, prawie tuż pod nogami, jest przepaść, wyrwisko i zląkł się, a
zarazem zmartwił,

że dotąd myślał tylko o sobie i swoich najbliższych. Wyrzucał sobie samolubstwo.

Porównywając położenie swoje ze stanem tych ludzi, na których Karol zwrócił jego
uwagę,

martwił się własnym dobrobytem. Skromny obiad jego nie smakował mu już teraz jak

dawniej, skoro sobie przypomniał, że tylu jest biedaków na świecie, którzy
nieraz kawałka

chleba nie mają. Nieraz w nocy zrywał się z wygodnego posłania i kładł się na
ziemi, bo

doznawał wyrzutów sumienia, że jemu lepiej na świecie od innych. Głupota jego

background image

pod tym

względem dochodziła do maniactwa. Taka to już była jego natura, że jak myślał
tak mówił a

jak mówił tak chciał zrobić. Każda uczciwa myśl znajdowała w nim zapalonego
wyznawcę aż

do przesady. W troskliwości o biedne klasy doszedł do togo, że zaproponował
jednego dnia

żonie,

— 30 —

czyby się nie dało zaprowadzić pewnych oszczędności w domowych wydatkach, aby

ich
można użyć na pomaganie biednym. Rozumie sio, że Tecia oburzyła się na niego za

to, a
Karol wyśmiał go i nazwał jego projekt niedorzecznym.

„Co pomoże” mówił mu, zaciągając się wonnym dymem cygara „że pan, ja, albo kto
inny,

będzie sobie jakąś cząstkę odejmował od własnych, skromnych przyjemności, dla
przyjścia w

pomoc biedniejszym? Czy pan myślisz, że tem zaradzi się ogólnej biedzie?”
„Gdyby tak wszyscy chcieli” zrobił nieśmiało uwagę Dyduś.

„Ale wszyscy nie zechcą. Znajdzie się może w naszem mieście, przypuśćmy stu,
dwustu

takich idealistów, jak pan. I cóż ztąd? A choćby nawet tysiące takich się
znalazły, to i tak

nicby nie poradziły, bo nędzarze liczą się na miliony. Tu potrzeba radykalnej
zmiany

stosunków społecznych.”
„Tylko jak to zrobić” mówił głupi Dyduś, który zaraz na poczekaniu chciał

wymyślić sposób
uszczęśliwienia ludzi. Dopiero Karol objaśnił go, że to słowo jak? „to właśnie

szkopuł, o
który rozbijają się rozumy wszystkich reformatorów społecznych, prawodawców i

filozofów."
„Wielu ich łamało sobie głowy nad tem” mówił „w jaki sposób ludzkość z tego

położenia, w
jakiem się znajduje, a które jest złe i nie może trwać długo, wyprowadzić, jak

Mojżesz
izraelitów do ziemi Obiecanej.”

Dyduś znowu ośmielił się zrobić uwagę, że religia chrześciańska dawno już
podała sposób na

to, stawiając prawo miłości bliźniego, jako zasadniczą podstawę.

- 31 -

„Tak” rzekł drwiąco Karol „prawo to stoi od dwóch tysięcy blizko lat, jak

drogoskaz przy
starej drodze, która już nikt nie chodzi i nie jeździ. Ludzkie namiętności

wyryły sobie
tymczasem inne, wygodniejsze dla nich drogi.-My kochamy bliźnich, ale tylko

takich, którzy
odpowiadają naszym interesom, upodobaniom i czynimy im dobrze o tyle, o ile to

nie
sprzeciwia się naszym interesom, nie uszczupla naszej własności. Bankier, który

ma miliony,
poświęca jakąś mikroskopijną cząstkę na datki dobroczynne i jest spokojnym w

sumieniu
swojem, że spełnił wszystko, co do niego należało. I tak wszyscy. Człowiek każdy

z natury
jest egoistą. Większa np. część zdobyczy naukowych i cywilizacyjnych nie

powstała pod

background image

wpływem przymusu, konieczności, z chęci zarobku, ale z ambicyi, chęci

odznaczenia się,
żądzy sławy. Wielcy poeci umierali z głodu, a nie porzucali sztuki dla stokroć

zyskowniejszych zajęć, filozofowie i artyści przenoszą mizerne życie wśród
mozolnej pracy

duchowej nad szczęście bogaczów; bohaterowie i męczennicy szli na śmierć nie dla
zysku

przecie, ale dla idei, lub dla sławy. A te wszystkie szlachetne pobudki
działalności ludzkiej

nie ustaną wraz z dobrobytem, ale się właśnie wzmogą, bo dopiero po zaspokojeniu

zwierzęcych potrzeb, budzi się w nas pragnienie duchowych przyjemności.”
Karol drwił sobie często z naiwnej wiary poczciwego Dydusia i nieraz

przychodziło do
gwałtownych sporów, któro jednak nie zaszły nigdy tak daleko, aby miały naruszyć

dobre
między nimi stosunki. Dyduś nie unosił się nigdy zbytecznie a Karol traktował go

z pewną
pobłażliwością, bądź dlatego, że miał słabość do Dydusia, że cenił jego

poczciwość, bądź też,
że potrzebował jego usług.

— 32 —

Dyduś bowiem, pomimo że sobie pokpiwano i żartowano z jego naiwności a może
właśnie

dlatego był przez wszystkich lubiany i miał liczne znajomości. Otóż Karol
skorzystał z tego i

za pośrednictwem Dydusia wchodził w stosunki, używał go do załatwiania różnych
spraw,

któremi nie miał czasu lub chęci zajmować się.
Dla tych powodów podtrzymywał znajomość z Dydusiem i bywał dosyć częstym gościem

w
jego domu.

Ciekawem było zachowanie się Teci względem pana Karola. Jakkolwiek bywając u
nich, cały

czas prawie tylko z Dydusiem rozmawiał, to jednak obecność jego sprawiała jej
takie

zadowolenie, że rzadziej teraz wychodziła z domu, aby nie stracić przyjemności
widzenia go.

Od pierwszej chwili człowiek ten dziwne na nią wywarł wrażenie. Wszystko jej się
w nim

podobało i imię, i twarz, i oczy, i ruchy, i całe zachowanie się
niedopuszczające do zbytniej

poufałości, nawet najbliższych znajomych. To wszystko podobało się jej
niezmiernie i

imponowało. Porównywając go z Dydusiem, widziała ogromną różnico między nimi,
nie już

pod względem samej powierzchowności; ale i tej siły wewnętrznej, potęgi
duchowej, którą

nawet ona, aczkolwiek bardzo mało znająca się na duchowej wartości, instynktowo
w nim

odczuwała.
Gdyby chciał był korzystać z tej sympatyi, jaką mu dziś wyraźnie okazywała i

posunął się
odrazu do jakich wyznań miłosnych, możeby ambicya kobieca a wreszcie i odrobina

uczciwości niepozwoliły jej uledz, możeby usiłowała walczyć z podszeptami
nieprawej

miłości. Ale on nieokazywał najmniejszej chęci ubiegania się o jej względy a
chociaż podczas

rozmowy z mężem, nieraz wzrok jego na niej spoczywał, jednak bez cienia owej
zalotności,

background image

— 33 —

sentymentalizmu, którym zwykle mężczyźni zdobywają sobie serce kobiece. W wzroku
tym

była raczej pewność zwycięzcy, duma, która ją oburzała a zarazem czyniła
bezsilna — wobec

niego. Był dla niej grzeczny, ale chłodny, nie szukał wcale sposobności
rozmawiania z nią

sam na sam a gdy parę razy trafiło się tak, że przyszedł w czasie nieobecności
męża, to nie

starał się nigdy skorzystać z tego i jeżeli zostawał, to tylko na wyraźne jej
zaproszenie. —-

Rozmawiał wtedy zwykle o rzeczach obojętnych, codziennych.
Raz tylko przypadkiem rozmowa ich potoczyła się na kwestyę małżeńską. Karol

przy tej
sposobności wypowiedział jej swój oryginalny pogląd.

Według niego małżeństwo — to spółka dwojga osób różnej płci, spółka, do której
jedna

strona i druga składają swoje zasoby materyalne, moralne i cielesne, która
jednak wskutek

zobopólnego niezadowolnienia, lub na żądanie słuszne jednej strony, może i
powinna być

rozwiązaną. A gdy Tecia zrobiła mu uwagę, że Kościół nie pozwala na podobne
małżeństwa,

rozśmiał się ironicznie i rzekł:
„Dlatego też mamy tyle małżeństw niedobranych. Dlatego i ja dotąd nie mogłem

zdecydować się na małżeństwo takie, jak je pojmuję dzisiaj, bo to czysta
niewola! Przymus

każdy jest rzeczą nieznośną. Ja naprzykład, jestem w stanie przesiedzieć parę
godzin

nieruchomo, w zamyśleniu; ale niech mi fotograf każe przez kilka tylko sekund
zachować tę

nieruchomość, będzie mi ona dokuczliwą i nieraz niemożliwą. Tak samo i z
małżeństwem.

Jarzmo jego byłoby stokroć znośniejszem, a na-

Tom XIV. Cało życie głupi. II. 3

— 34 —

wet nieraz arcyprzyjemnem, gdyby nie ta myśl, że jest wiecznem, że zobowiązuje

na całe
życie.”

Innym razem, zgadało się znowu o rozwodach z okazyi jakiegoś artykułu w
dzienniku, który

traktował o ustawie rozwodowej we Francyi. Karol także bardzo za tem przemawiał.
„Jeżeli” mówił „niemożliwem jest małżeństwo tak, jak je pojmuję, to

przynajmniej niechże
ma rozwód, jako klapę bezpieczeństwa. Czyż nie lepiej, żeby małżonkowie, którzy

się
przestali kochać, rozeszli się dobrowolnie i każde poszukało sobie na własną

rękę szczęścia
gdzieindziej, niż żeby się przez całe życie męczyli, przykuci do siebie jak

galernicy,
łańcuchem obowiązków. Jaki cel takiej męczarni? Co tym ludziom, co ludzkości

wreszcie
przyjdzie z tego? — „Pani naprzykład” mówił dalej zapalając się „masz męża,

którego nie
kochasz.”

„Kto to powiedział?” przerwała mu żywo Tecia, czerwieniąc się, nie wiadomo czy
z

oburzenia, czy zażenowania.

background image

„Ja mówię tylko, jako przykład, przypuszczenie. Otóż, przypuśćmy, że pani masz

męża,
którego nie kochasz, że nie macie dzieci, któreby was wiązały ze sobą, — pytam

się, co
przyjdzie mężowi pani z tego, że będziesz się przymuszać udawać miłość, której

nie czujesz
w sercu? On łatwo odgadnie przymus, udanie, jeżeli nie jest zaślepionym albo

idyotą.
Przypuśćmy teraz, że pani poznajesz innego mężczyznę, który odpowiada w

zupełności
wymaganiom, upodobaniom pani i uczuwacie wzajemną skłonność do siebie. Cóż

wtedy?
Jeżeli powodowana albo fałszywą ambicyą, albo skrupułami sumienia, czy też

pobudkami
religijnemi, zechcesz pani zadać gwałt tym bu-


— 35 -

dzącym się uczuciom, pokonywać je — to cóż się stanie? Będzie cierpieć na tem
mąż, ty i

kochanek. Mąż będzie się truł, że nie może dać ci tego szczęścia, jakiego
pragniesz, kochanek

będzie pragnął cię bez nadziei posiadania, a ty, pani, będziesz cierpieć za
jednego i za

drugiego. Trzy osoby więc zużywać będą swoje siły moralne na bezowocną walkę, z
której

ani im, ani ludzkości, nic z tego nie przyjdzie. Czyż nie lepiej wtedy poświęcić
z trojga jedno

— w tym razie męża — dla szczęścia dwóch pozostałych osób?”
Być może, iż Karol, wygłaszając te zasady, sprzeczne z moralnością, przyjętą

przez
katechizm i obyczaje społeczne — mówił tylko ogólnikowo; że mówiąc to, nie miał

wcale na
myśli Teci, ona jednak pojęła je jako rodzaj oświadczyn, namowy, pokusy z jego

strony.
Próżna i zalotna z natury, nie przypuszczała ani na chwilę, żeby mężczyzna mógł

zaczynać
podobną rozmowę z kobietą bez osobistego interesu i dlatego wysłuchała go

drżąca,
wzruszona, a lubo przyjście Dydusia przerwało to niebezpieczne sam na sam, to

jednak słowa
owe utkwiły jej głęboko w duszy i sprawiły tam moralny rozkład, ferment palnych

materyałów. Potrzeba było tylko jednego wyraźniejszego słowa ze strony Karola,
aby

buchnęły płomieniem widocznym. Karol nie spieszył się z wypowiedzeniem tego
słowa, ale

to właśnie gorętszą uczyniło jej miłość, pod pokrywą milczenia silniejsze
wrzenie odbywało

się w jej sercu. Czuła się z nim związaną owa tajemnicą sekretnej,
niewypowiedzianej

miłości, drżała ze wzruszenia, gdy dotykał jej ręki przy pożegnaniu, a gdy
czasem dłużej

zatrzymywał ją w uścisku, brała to za wymowny znak jego wzajemności. W
spojrzeniach,

które niekiedy zamie-

3*
— 36 —

niali z sobą, było jakby porozumienie się i nieraz tą drogą takie żary

przechodziły w jej duszę,
że od nich płonęła cała. Ta niema, a tak wymowna dusz, a raczej nerwów i

namiętności

background image

rozmowa, najczęściej odbywała się w obecności męża i to tak widocznie, że

potrzeba było
jego ślepej wiary w uczciwość ludzką, żeby tego nie widzieć.

A że nie spostrzegł, to najlepszy dowód był w tem, że gdy rozpoczęto burzenie
domu, w

którym Karol mieszkał, i chwilowo został bez schronienia, bo o nowe, odpowiednie

mieszkanie na razie było trudno, Dyduś sam mu zaproponował, żeby przez czas,
zanim sobie

mieszkania nie wyszuka, umieścił się u niego. Tecia, gdy jej o tem powiedział, z
początku

oburzyła się bardzo, tłomaczyła mu, że to niewypada wpuszczać kawalera do domu,
że ludzie

gotowi sobie Bóg wie co pomyśleć; gdy jednak Dyduś zaklinał ją na wszystko, aby
mu nie

robiła tego wstydu, żeby miał odpraszać znowu gościa, któremu mieszkanie u
siebie

ofiarował, wzruszyła z politowaniem ramionami nad głupotą swego męża i zgodziła
się

wreszcie.
Urządzano się w ten sposób, że Karol z Dydusiem zajmowali jeden pokój; a w

drugim
mieszkała Tecia. Było im trochę ciasno i niewygodnie, ale że to miało być

tymczasowo, więc
mieścili się jak mogli.

Ta tymczasowość jednak przeciągnęła się dosyć długo, a Karol jakoś nie myślał o

wyprowadzeniu się. Dyduś nie użalał się wcale na to, owszem, cieszyło go, że
Karolowi tak

było dobrze w jego domu, że Tecia w czasie, kiedy on musiał chodzić na lekcye,
miała

towarzystwo, mogła z kimś porozmawiać, rozweselić się. Widział wyraźnie, jak to
oddziaływało dobrze na jej humor i zdro-


- 37 —

wie, bo gdy dawniej bywała zwykle znudzona, niezadowolniona i stękająca, teraz
stała się

weselszą i więcej ożywioną, a nawet apetyt znacznie jej się doprawił, co Dydusia
niezmiernie

cieszyło.
„Apetyt, to grunt” mówił, patrząc ucieszony, zjakim smakiem zjadała obiad w

towarzystwie
jego i Karola „niech tylko tak je ciągle, a wnet przyjdzie do siebie i nie

będzie potrzebowała
martwić się mizernem wyglądaniem. O! towarzystwo przy jedzeniu, to wiele

znaczy... zaraz
apetyt lepszy. Jakeśmy jadali we dwoje, a czasem w pojedynkę, każde osobno, gdy

późno
wracałem do domu z lekcyj i czekać jej się nie chciało, to powiadam panu, jadała

jak wróbel.
I zkądże tu miały się wziąść siły, zkąd zdrowie?”

Tecia, słysząc męża tak mówiącego, wybuchała szalonym, głośnym śmiechem, w
którym

jednak wprawne ucho badacza serc ludzkich odkryłoby pewien przymus i
nienaturalność.

Śmiała się głośno, bo chciała tym hałasem odurzyć się i zagłuszyć wyrzuty
sumienia.

A Karol? Karol zachowywał się wobec męża i wobec żony, jak pan względem swoich
poddanych, z pewną protekcyjną pobłażliwością. Patrząc na niego, siedzącego

między nimi,
niktby go nie posądził, że ten człowiek potrzebuje ich grzeczności, że korzysta

z ich dobroci,

background image

wyglądał bowiem tak, jakby on im łaskę robił, nie zaś od nich ją przyjmował. Bez

ceremonii
używał ich do różnych czynności, stosownie do tego, jak mu które było potrzebne.

Teci
pozwalał zajmować się swoją bielizną, dbać o jego wygódki, przyrządzać mu na

obiad
potrawy, które lubił; Dydusia zaś używał poprostu jako swego sekretarza i

komisanta: polecał
mu pisanie listów, ekspe-

— 38 —

dyowanie różnych paczek na poczto, na kolej, zmienianie pieniędzy i mnóstwo
podobnych

interesów. Posługiwał się nim, bo sam, jak mówił, nie miał na to czasu. I
rzeczywiście, bardzo

często wyjeżdżał, czasem na parę tygodni, nie mówiąc wcale Dydusiowi gdzie i po
co. Często

bardzo jacyś nieznajomi ludzie przychodzili do niego z interesami, to znowu on
wychodził z

nimi z domu i wracał późno w nocy. Korespondencye także mu niemało czasu
zabierały, listy

jednak wszystkie adresowane były, albo na ręce Dydusia, albo jego żony, nigdy
wprost do

niego.
Karol widocznie znał się na ludziach i umiał ocenić wartość Dydusia na pierwszy

rzut oka,
skoro starał się pozyskać go dla siebie, wiedział bowiem, że z takich

głuptasków, o słabej
głowie, a poczciwem sercu, bywają najzagorzalsi fanatycy, najgorliwsi

apostołowie każdej
nowej idei. Dyduś oddał się mu rzeczywiście duszą i ciałem, wszystkie chwile

wolne od
koniecznych zajęć obowiązkowych poświęcał dla niego, a nawet często z

uszczerbkiem dla
własnych interesów i obowiązków pracował dlań, gdy tego od niego wymagano.

W tym czasie Karol napisał popularne dziełko, gdzie w formie powieściowej
przedstawiony

był obraz społeczeństwa według jego zasad i wyobrażeń. Tytuł tego dziełka był:
„Nasza

ziemia obiecana.” Dyduś był niem zachwycony, pragnął, żeby dziełko to zostało
jak

najprędzej rozpowszechnione, aby każdy, czytając je, miał przed sobą ideał owej
szczęśliwości, jaka w przyszłości go czeka i do jakiej dążyć powinien. Że jednak

znajdowały
się tam ustępy, które możnaby uważać jako sprzeczne z zasadami istniejącemi,

przeto trzeba
było postarać się o tajne wydrukowanie. Dyduś wziął ten kłopot na siebie,

wyszukał


— 39 —

jakiegoś drukarza, który za podwójnem wynagrodzeniem zobowiązał się

zadośćuczynić jego
żądaniu, sam prowadził korektę i rewizyę, doglądał druku i zaraz po wydrukowaniu

kazał
arkusze przenieść wieczorem do swego mieszkania, gdzie miały być zbroszurowane,

a
następnie rozesłane w różne strony.

Był tak uszczęśliwiony tą myślą, że jemu zostawił Karol zaszczyt zajmowania się

wszystkiem, że długo w nocy nie mógł zasnąć. Leżąc na łóżku układał sobie w

background image

głowie, co

jutro czynić mu należy, którego introligatora wezwać, gdzie wysłać pierwsze
egzemplarze,

jakie to wrażenie zrobi na czytelnikach i t. d. Myśli te czyniły go
niespokojnym, nie mógł

doleżeć cicho i co chwila przewracał się na łóżku. Aż Karol, który leżał pod
przeciwległą

ścianą, podniósł się zdziwiony i spytał go:
„Co to, pan nie śpisz jeszcze?... Co panu jest?”

„Mnie? Nic” odrzekł Dyduś „ot tak, nabiłem sobie głowę różnemi myślami i spać
nie mogę.”

„I drugim pan nie dajesz” powiedział tonem niozadowolnienia Karol i obrócił się
ku ścianie.

Dyduś, bojąc się przeszkadzać towarzyszowi, usiłował leżeć spokojnie, przymknął
nawet

powieki, chcąc się zmusić do spania, ale to mu niewiele pomogło. Po chwili
otworzył je

znowu, trzeźwy zupełnie, jakby się już kilka godzin wyspał. Stosy zadrukowanego
papieru,

leżące pod ścianą, naprzeciw okna, zajęły jego uwagę i obudziły w nim znowu roje
myśli.

Wreszcie znużony czuwaniem, zdrzemnął się, gdy koło drzwi, prowadzących z jego
pokoju

do sieni, usłyszał jakieś stąpania i po chwili kilkakrotne pukanie. Zdziwiony i
zaniepokojony

pukaniem

— 40 —

o tak niezwykłej porze, bo było dopiero po czwartej, podszedł ku drzwiom i

spytał:
„Kto tam?”

„Proszę otworzyć” odezwał się za drzwiami jakiś głos, nieznany mu zupełnie.
„Któż tam?” powtórzył zdziwiony.

„Proszę otworzyć.”
„Ale komu, po co?”

„Proszę otworzyć w imieniu prawa" domagano się natarczywie.
„Tylko się ubiorę.”

„Prosimy otworzyć zaraz, bez zwłoki, bo inaczej sami sobie otworzymy.”
Dyduś, przestraszony taka groźbą, odsunął rygiel a zażenowany swoim nocnym

negliżem,
cofnął się przed wchodzącymi do łóżka i przykrył kołdrą.

Do pokoju weszło trzech mężczyzn. Jeden z nich trzymał małą latarkę, której
światło

skierował na wystraszoną i bladą twarz Dydusia, a potem obrzucił niem wokoło
całe

mieszkanie. Przy tem świetle Dyduś ujrzał z przestrachem w uchylonych drzwiach
błyszczące

bagnety żołnierzy. Nienawykły do podobnej wizyty w swojem mieszkaniu, przeląkł
się nie na

żarty i drżeć począł na całem ciele.
„Pan się nazywasz?” spytał go jeden z przybyłych, który miał czapkę z orzełkiem

i pod
paletotem mundur komisarza.

„Nazywam się Dydak Bulikowicz” wybełkotał niezrozumiale, bo mu się język plątał
ze

strachu.
„A tu kto mieszka razem z panem?” spytał komisarz, wskazując na drugie łóżko.

- 41 -

„To... to pan Karol.”

background image

„Co za Karol? Jak się nazywa?"”

„Nie... nie... niewiem.”
„Jakto? Mieszkał u pana i nie wiesz jak się nazywa?”

„Nie pytałem się go o to."
„Przecież pan musiałeś dowiedzieć się o jego nazwisku, meldując go w policyi.”

„Jeszcze go nie meldowałem.”
„A dawno mieszka u pana?”

„Od kilku miesięcy.”
„I niemeldowany. Dobrze. Schreiben Sie, das ist wichtig” powiedział komisarz do

jednego z
tych, co z nim przybyli, który zaraz usiadł przy stoliku, postawił lampkę przed

sobą i pisał.”
„I gdzież jest ten pański lokator?” Dyduś dopiero teraz spostrzegł próżne łóżko

Karola.
„Musiał tu być niedawno jeszcze, bo pościel ciepła i rzeczy jego leżą na stołku.

Gdzież więc
się podział?”

Nim Dyduś zdecydował się coś odpowiedzieć, komisarz, spojrzawszy na drzwi,
prowadzące

do drugiego pokoju, spytał go, usłyszawszy jakieś sztuknięcie.
„Kto tam jest?”

„Moja żona” odrzekł Dyduś.
Komisarz zwrócił się do jednego z towarzyszących mu mężczyzn i rzekł półgłosem:

„Zrewidować tamten pokój.”

Zaledwie jednak to powiedział, drzwi z drugiej strony zamknięto na dwa spusty.
Komisarz

nakazał surowym tonem, aby je natychmiast otworzono, bo inaczej każe je gwałtem
wysadzić. Tecia odpowiedziała, że jest nieubraną, więc nie może wpuścić nikogo,

że otworzy,
gdy się ubie-

— 42 -

rze. Komisarz milcząco zgodził się na to, dał jednak po-cichu jakiś rozkaz
jednemu z

urzędników, poczem ten wyszedł, wziąwszy ze sobą z sieni kilku żołnierzy.
Dyduś nareszcie zrozumiał, dlaczego Karol wszedł do pokoju żony. Prawdopodobnie

usłyszał żołnierzy, dobijających się do bramy i idących na górę i chciał się

ratować ucieczką
przez pokój żony i przez kuchnię. Dziwiło go tylko, że nie zabrał ubrania ze

sobą. Może miał
za mało czasu na to...

Czas, którego potrzebowała Tecia na ubranie się, zużytkował komisarz w ten
sposób, że

zrewidował kuferek, stojący przy łóżku nieobecnego lokatora, szafę i stolik
Dydusia.

Następnie zabrał się do przejrzenia świeżo wydrukowanego dziełka. Zapytał się
Dydusia,

gdzie było drukowane, kto jest autorem jego, dlaczego drukowane bez wiedzy
policyi i bez

podania nazwiska księgarza. Na wszystkie te pytania odpowiedział Dyduś bez
żadnych

wykrętów, bo nie widział powodów, dlaczego miałby kłamać teraz, gdy cała rzecz
się

wykryła. Za głupi był na to, aby policyę mógł w błąd wprowadzić. Me próbował też
tego

wcale. Zeznania jego zapisano do protokółu.
Nareszcie pojawiła się Tecia. Wyszła w bardzo eleganckim negliżyku, z drwiącym,

wyzywającym uśmiechem i jakby tryumfującą miną.

„Teraz, jeżeli chcecie panowie zrobić rewizyę, to proszę... wolna droga.”

background image

Pomocnik komisarza chciał co tchu skorzystać z tego pozwolenia, ale drugi, który

przed
chwilą był wyszedł, wracając teraz, zatrzymał go i rzekł:

„Niema po co tam chodzić, ptaszek już w naszych rękach. Prowadzą go właśnie.”


- 43 -

Tecia zbladła, usłyszawszy te słowa i przerażone oczy utkwiła w ciemnej sieni, z

której
wprowadzono do pokoju Karola, okrytego damską salopą. Mimo niebezpieczeństwa, a

zarazem śmiesznego ubrania, zachował zimną krew i pewność siebie, którą
zaimponował

komisarzowi i jego pomocnikom. Tłomaczył się tak zręcznie, że nic pewnego od
niego

dowiedzieć się nie mogli. Tylko Dyduś swojemi zeznaniami płatał mu ciągle szyki.
Nie

umiejąc kłamać, gadał wszystko, co wiedział, mimo ostrzegających znaków, jakie
mu dawał

Karol oczami i niespokojnemi ruchami. Aż Tecię oburzała taka głupota męża; to
też gdy po

dokonanej rewizyi i zabraniu papierów, druków, etc, komisarz oświadczył Karolowi
i

Dydusiowi, że są aresztowani, żeby się zabierali i gdy Dyduś, ubrawszy się,
chciał na

wychodnem pożegnać się z nią serdecznie, odwróciła się od niego z pogardą i
rzekła

zadąsana: „Idź głupi... nie gadam do ciebie!”
Dyduś, osadzony w śledczym areszcie, po ukończeniu sprawy, skazany został na

półtora roku
więzienia. On jeden otrzymał taki wyrok dlatego, że przyznał się do wszystkiego,

podczas
gdy inni, zapierając się i tłomacząc się zręcznie, zostali, dla braku dowodów,

wypuszczeni na
wolność.

* *

Po opuszczeniu więzienia, kiedy się Dyduś znalazł za bramą na ulicy, dziwny lęk

go
opanował. Odwykł od ruchu, od większej przestrzeni, dlatego widok ludzi

ruszających się
swobodnie w różne strony, sprawiał mu zawrót głowy, może powietrze odurzyło go.

Zatoczył
się jak pijany na mur i potrzebował jakiegoś czasu, aby oprzytomnieć.

Przedewszystkiem szło
mu o to, aby co

- 44 -

prędzej schować się w jaki kąt przed ludźmi — pośpieszył więc zaułkami do swego
mieszkania. Zastał tam już innych lokatorów, którzy ze zdumieniem patrzyli się

na niego, a na
zapytanie, czy nie wiedzą dokąd się przeprowadziła pani Bulikiewiczowa,

odpowiedzieli, że
nie słyszeli o takiej osobie.

Poszedł następnie do kamienicy teścia, przypuszczając bardzo naturalnie, że
Tecia tam

prawdopodobnie musiała się przenieść po jego uwięzieniu. Ostatecznie, gdyby jej
tam nie

było, miał nadzieję od sióstr dowiedzieć się o miejscu jej zamieszkania. Ale i
tam zastał ludzi

nieznanych sobie, od których się dowiedział, że teść jego, Skowronek, umarł, że

background image

po jego

śmierci kamienicę wierzyciele wystawili na licytacyę, a córki rozproszyły się po
świecie, to

do dalekich krewnych, to do obowiązku. O żonie jego nikt mu nie umiał powiedzieć
nic

pewnego. Dopiero od starej francuzicy, która jedna jedyna pozostała w tym domu z
dawnych

lokatorów, dowiedział się, że Tecia z konieczności wstąpiła do teatru i jest
aktorką w jakiejś

trupie wędrującej.
„No, co ona miała robicz, biedna szewszyna?” pytała go stara, widząc jak dziwną

minę
zrobił, usłyszawszy tę wiadomość „jak pana zrobiła takie głupie awantury i

zostawić ją bez
uszymania, bez żaden kawałka chleba? Ona musiała to robić, coby nie umrzeć z

głodu.”
Dyduś uznawał słuszność argumentów starej francuzicy, a jednak mimo to czuł w

sercu żal
do Teci, że go tak porzuciła bez pożegnania, bez porady jego i strasznie zrobiło

mu się pusto,
smutno, gdy się zobaczył nagle tak sam jeden znowu, bez rodziny, bez znajomych,

bez
nikogo....

IX. Ludzie surowej moralności.

Jako karany sądownie, Dyduś nie mógł już powrócić do swego dawnego stanowiska w

szkołach rządowych a że żyć nie miał z czego, więc musiał się starać o prywatną

posadę.
Szczęśliwym przypadkiem dostało mu się miejsce nauczyciela w domu obywatelskim

na
prowincyi. Straszono go wprawdzie, że to dom bardzo surowych obyczajów,

przesadnej
moralności, prawie klasztor; ale że Dyduś w kryminale do klauzury się

przyzwyczaił a do
zakonnego życia miał pewną skłonność, przeto ostrzeżenie takie wcale go nie

odstraszało i z
ochotą wyjechał z miasta na objęcie tej posady.

Dom, do którego się dostał, uchodził w okolicy za wcielenie wszystkich cnót
chrześciańskich, jednej tylko cnoty nie posiadał — pobłażliwości. Państwo

Stroińscy chcieli
widzieć wszystkich ludzi doskonałymi i nie przebaczali im żadnej wady,

ułomności, słabości i
skazy na honorze a że trudno o rodzinę, któraby w przebiegu dziejów swoich nie

miała
jakiego skandaliku i jakich stron ciemnych, przeto państwo Stroińscy prawie z

nikim nie

— 46 —

żyli w okolicy. Z tym dlatego nie, że jego dziad dorobił się majątku wątpliwym

sposobem, z
innym dlatego, że o żonie jego różnie mówiono i posądzano ja o pokątne miłostki

z pisarzem
prowentowym. Pan X. grywał namiętnie w karty i to mu zamknęło wstęp do domu

państwa
Stroińskich, gdzie podobne rozrywki były zupełnie wykluczone i potępione

bezwzględnie.
Państwo Y. bywali u nich z początku dość często, ale gdy wytoczono im proces o

sfałszowanie testamentu po stryju, zamknięto drzwi przed nimi. Z panią Z., zato

background image

tylko, że

przyjmowała w swoim domu jakąś wdowę wątpliwej moralności, zerwali wszelkie
stosunki

sąsiedzkie. Surowość swoją i nietolerancyę państwo Stroińscy posuwali tak
daleko, że nawet

niekażdy duchowny z okolicy przypuszczony bywał do ich towarzystwa. Kogo oni
zaszczycili swoją przyjaźnią, ten uważać się mógł za wybranego, znajomość z nimi

była
niejako patentem na cnotę, zacność, prawość i uczciwość.

Mało kto mógł się pochlubić takiem szczęściem, bo pan Stroiński, pozujący na
nieubłaganego Katona, nie ulegał słabościom serca nawet względem najbliższych

krewnych.
Wyrzekł się siostry własnej dlatego, że wyszła za mąż za człowieka

nieszczególnej reputacyi,
nawet co gorsza pozwoliła mu się wykraść, a chociaż ten mąż jej dawno zmarł i

zostawił żonę
z dziećmi w nędzy, p. Stroiński znać jej więcej ani słyszeć o niej nie chciał.

Pani Stroińska
była pod tym względem wierną kopią swojego małżonka. I ona tak ściśle

przestrzegała
surowej cnoty i czystości obyczajów, że odsunęła się zupełnie od matki swojej,

gdy ta po
śmierci swego męża zawarła nierozsądne śluby z rządcą majątku. Nawet matce nie

mogła
przebaczyć takiej słabości i poniżenia. Chciała bowiem wraz

— 47 —

z mężem swoim utrzymać się na wyżynach moralności, do których nie sięga żaden
brud

ziemski, żadna ułomność ludzka. Dumni byli oboje z tej wyższości swojej nad
innymi i

chcieli ja zachować w nieposzlakowanej czystości. Każda poza ich była posągowa,
każdy

krok koturnowy, każde słowo nauką moralną, każdy czyn budującym przykładem dla
bliźnich, który drukować można było odrazu w podręcznikach dla dorosłej

młodzieży.
Takimi byli państwo Stroińscy i chcieli, aby syn ich, jedynak, wstąpił w ich

ślady, baczną
więc uwagę zwracali na jego wychowanie i nadzwyczaj wybredni byli w wyborze dla

niego
nauczycieli — odmieniali ich co parę miesięcy, bo jeden był za mało religijny,

drugi za
ordynarny, inny za mało wykształcony, to znowu za śmiały i arogancki. Dyduś

jakoś
szczęśliwie wytrzymał pierwszy egzamin wobec tego nieubłaganego i surowego

areopagu.
Oboje małżonkowie znaleźli go możliwym. Wydawał im się wprawdzie za mało

posiadającym politury światowej, ale woleli to, niż jakiego fircyka, któryby
miał śmiałość

zbytecznie poufalić się z nimi i wymagać pewnych względów i grzeczności. Państwo

Stroińscy przyzwyczajeni byli traktować nauczycieli syna bez ceremonii i nie
krępować się

nimi wcale. Nauczyciel był dla nich niczem więcej, jak jednym ze służby; to też
się nim

posługiwali, gdzie się tylko dało. Po za godzinami lekcyi, używano go do
pilnowania ludzi

przy żniwie lub młocce, do prowadzenia rachunków gospodarskich, załatwiania
interesów i

sprawunków w mieście, rysowania planów i towarzyszenia synowi na spacery lub
wizyty w

sąsiedztwo, tak że nauczyciel od wczesnego rana do późnej nocy nie miał chwili

background image

wytchnienia.

Pan Stroiński robił to z zasady, aby nie

— 48 —

zostawić nauczycielowi zbyt wiele wolnego czasu do próżnowania, bo, jak

utrzymywał,
próżnowanie jest matką wszystkich występków i złych skłonności. Gdy nie miał dla

niego
żadnego zatrudnienia, wtedy zajmował mu czas wykładaniem rozmaitych nauk

moralnych lub
wypowiadaniem swego oburzenia na zepsuty świat, brnący w złości i występkach.

Nieraz po
kilka godzin trzymał tak Dydusia w tem błogiem przekonaniu, że pracuje nad jego

moralnem
wydoskonaleniem. Chodził wtedy zwykle po pokoju dużemi, wspaniałemi krokami, z

głową
podniesioną do góry, spojrzeniem proroka, czołem filozofa, wymową kaznodziei i

gadał,
gadał bez końca, delektując się brzmieniem słów własnych. Słuchając go, Dyduś

nabierał
coraz więcej przekonania, że świat ten jest złym, przewrotnym, strasznym, że

całe prawie
sąsiedztwo państwa Stroińskich składa się z bezbożników, grzeszników, których

bez sądu
możnaby wpakować do kryminału, lub wysłać do piekła na ogień wieczny. Pani

Stroińska,
gdy wpadła w zapał kaznodziejski lub ferwor opowiadania o swoich bliźnich, także

sporą
porcyę uwag i morałów kładła mu w uszy. W towarzystwie ludzi tak surowej cnoty,

jak
państwo Stroińscy, nauczył się ostro sądzić ludzi i nie przebaczać ich

ułomnościom. Dom ich
przedstawiał mu się niby arka Noega, która samotnie unosiła się wśród

wzburzonego oceanu
zepsucia i nieprawości, mieszcząc w sobie zaledwie kilku wybranych cnotliwców.

Do tych wybranych liczył się najprzód ksiądz proboszcz, kanonik drążkowy, mały,

niepoczesny człowieczek, z wielką powagą na zwiędłej twarzy, wielkim złotym
krzyżem

kanonicznym na piersiach, z głową łysą jak kolano, którą przykrywał rudawą,
krótko

przystrzyżoną


- 49 -

peruczka, nie w chęci upiększenia się, bo wyższym był nad podobne słabości, ale

jako
ochronę od przeciągów i reumatyzmu. Był to także nieubłagany wróg występku i

bezbożności, które ostro karał w konfesyonale i z ambony, strasząc ludzi karami
piekielnemi i

gniewem boskim. Parafian swoich utrzymywał w ciągłej trwodze przed wieczystem
potępieniem, zabraniał im zabaw w karczmie, muzyki na weselu, świeckich śpiewów,

nawet
śmiech uważał za rzecz niewłaściwą na tym padole płaczu, gdzie człowiek rodzi

się na to
tylko, aby cierpiał i tem cierpieniem zasłużył sobie na żywot wieczny. Wzywał

ich
ustawicznie do składek i ofiar na rzecz kościoła, przedstawiając im bogactwa,

jako ogromną
przeszkodę do zbawienia, cytując im słowa pisma świętego, że łatwiej wielbłądowi

przejść

background image

przez ucho od igły, niż bogaczowi wejść do królestwa niebieskiego.

To też lud we wsi mało dbał o doczesne dobro, więcej chodził po odpustach niż
pracował;

dla tego był biedny, ponury, fanatycznie nabożny, żywił się licho, ubierał się
biednie,

mieszkał w nędznych lepiankach, oddając wszystek prawie grosz na pozłacanie
ołtarzy,

odnowę kościoła, sprawianie kielichów, ornatów, chorągwi, nowych dzwonów, słowem
na

chwałę Bożą, jak mówił ksiądz kanonik, który za tę ofiarność parafian, otrzymał
list

pochwalny od księdza biskupa i wśród duchowieństwa używał wielkiej powagi i
szacunku.

Drugim gościem w domu państwa Stroińskich, był baron Legocki, kawaler
maltański,

szambelan papiezki, prezes stowarzyszenia św. Wincentego a Paulo, członek wielu
towarzystw religijnych krajowych i zagranicznych, figura wielce poważana i

niesłychanie
dystyngowana. Czy-

Tom XIV. Całe życie głupi. II. 4

- 50 -

stość obyczajów chodziła u niego w parze z dbałością o czystość ciała. Zawsze
starannie

ogolony, wyświeżony, ubrany wykwintnie i tak, że pyłku żadnego ani skazy, nie
znalazłbyś

na jego ubraniu, jak również w jego mowie żadnego dwuznacznika, żadnego gminnego

wyrażenia ani lekkomyślności. Chodził poprawnie, ubierał się poprawnie, mówił
poprawnie,

słowem, była to wcielona doskonałość. Państwo Stroińscy przyjmowali go w swoim
domu ż

pewnego rodzaju odznaczeniem, należnem godnościom, jakie piastował i zachwycali
się jego

siostrzeńcem, który był taką osobliwością w swoim rodzaju. Chłopak młody, bo
zaledwie

liczył lat szesnaście, a był już taki poważny, sensat, jak stary urzędnik,
szczególniej wobec

młodszego od siebie o rok Genka, syna państwa Stroińskich, do którego zawsze
odzywał się

mentorskim tonem, prawił mu morały, nieledwie kazania w obecności starszych, dla
których.

był pełen pokory, uniżoności i ślepego posłuszeństwa, wobec kobiet zaś tak był
nieśmiały i

skromny, że rumienił się co chwila i spuszczał oczy wstydliwie. Był to zbawienny
wpływ

wychowania.
Fredek bowiem chował się u ojców Jezuitów w Starej Wsi. Pani Stroińska byłaby

tam także
oddała swego Genia, gdyby mogła była zdecydować się na dłuższe z nim

rozłączenie, ale na
taki heroizm zdobić się nie potrafiła. Wyrzucała sobie tę słabość, pokonać ją

jednak było nad
jej siły. Pragnęła przynajmniej, aby jej Genio korzystał jak najwięcej z

przykładnego
towarzystwa Fredzia i albo on przyjeżdżał do nich, albo ona woziła tam swego

jedynaka.
Dyduś wtedy bywał zwolniony z obowiązków nadzorowania, albo użyty do innej

czynności;
towarzystwo Fredzia zupełnie wystarczało, bo Fredzio, choć zaledwie

background image

- 51 —

o parę lat starszy; mógł śmiało zastąpić nauczyciela, taki był taktowny i
stateczny. Pani

Stroińska, znając jego usposobienie i postępowanie, utrzymywała, że pod względem

obyczajów, będzie to drugi Stanisław Kostka, że zostanie księdzem i dojdzie
wysoko w

hierarchii duchownej. Barona głaskało po sercu takie mniemanie i czuł się
dumnym,

uszczęśliwionym wielce że swego siostrzeńca.
Oprócz barona, mieli państwo Stroińscy jeszcze jeden dom, z którym związani

byli
stosunkami bliższej znajomości, a nawet serdecznej przyjaźni. Było to wprawdzie

dalsze
nieco sąsiedztwo, bo Zielona Wólka, własność tych państwa, była odległa blizko o

trzy mile
drogi, mimo to, dwa te domy odwiedzały się dość często i przesadzały się w

okazywaniu
sobie wzajemnego szacunku i uwielbiania. Właściciele Zielonej Wólki byli

bezdzietni, mimo
licznych wotów i ofiar, wysyłanych do różnych miejsc, słynących cudami. Ona

sama, pani
Adela, była kobietą wielkiej pobożności i spokrewniona blizko z jakimś hrabią,

który ich dość
często odwiedzał. On zaś, lubo młodszy nieco od żony, był wzorem przyzwoitego

małżonka i
skończonym typem prawdziwego gentlemena. Obecnie nie było ich w domu, wyjechali

bowiem do Biaritz, do kąpiel, zkąd następnie mieli zrobić pobożną pielgrzymkę do
Lourdes.

Dyduś jednak miał sposobność poznać ich dokładnie z tego, co o nich słyszał.
Państwo

Stroińscy bowiem, nie było dnia, żeby o nich nie mówili, nie przypominali ich
sobie, nie

cytowali ich uwag, zdań, wyrażeń, jakby tekstów Pisma świętego. Szczególniej
pani

Stroińska, przy lada sposobności, mówiła: „ach, toby się Adeli spodobało”, albo
„ach, tegoby

Adela nie zniosła”, albo „muszę to zaraz donieść Adeli”. Listy, otrzymywane od

4*
— 52 —

„ukochanej Adeli”, chowała w hebanowej szkatułce, jak relikwie, odczytywała

niektóre
ustępy swoim gościom, opowiadając przytem różne szczegóły z ich wspólnego

pożycia.
Nasłuchawszy się tego wszystkiego Dyduś, choć nie znał jeszcze z nazwiska

właścicieli
Zielonej Wólki, bo jakoś nigdy nie zgadało się o tem, a dopytywać się nie śmiał

— to jednak
znał ich już doskonale z opinii i tak był przejęty adoracyą dla tej pary

małżonków, tak pełnej
doskonałości, że niczego więcej nie pragnął, jak poznać ich osobiście. Marzenia

jego wkrótce
spełnić się miały, bo zapowiedziano ich przyjazd na koniec sierpnia. Państwo

Stroińscy,
chcąc im zrobić niespodziankę w dniu przyjazdu, wyjechali naprzeciw nich na

kolej. Dyduś
miał nadzieję, że go zabiorą także wraz z Genkiem. Nadzieje jego w połowie się

tylko ziściły,
bo Geniek rzeczywiście pojechał z rodzicami, a jemu polecił pan Stroiński

dozorowanie ludzi

background image

przy żniwie i wypłatę żeńcom.

Głupi Dyduś i z tego był zadowolniony. Uważał sobie to za pewien zaszczyt, że
mu polecono

zastępować niejako samego dziedzica, w czasie jego nieobecności i dumny z tego
zaufania, z

całą sumiennością zabrał się do spełnienia powierzonego mu obowiązku. Zaraz po
wyjeździe

państwa, udał się w pole do żniwa. Idąc tam, musiał część drogi przebyć
gościńcem

publicznym. Gościniec w tej porze był pusty. Ludzie wszyscy zatrudnieni byli w
polu,

pochowani w falach dojrzałego zboża. Gościńcem nikt nie jeździł ani chodził.
Jeden tylko

jakiś pijany dziad, zataczając się z jednego boku drogi na drugi, szedł w stronę
wsi,

wyśpiewując głośno i machając kijem, którym jakby szablą ścinał główki
czerwonych

- 53 -

maków i ostów, rosnących nad rowem. Gdy zobaczył Dydusia, przestał śpiewać,
zerwał

czapkę z głowy i przybierając pokorną minę, zaczął bełkotać niewyraźnie:
„Upraszam pokornie łaski pańskiej, jestem biedny sierota, bez ojca i matki...

proszę, co łaska,
co łaska... w ustach dziś jeszcze nic nie miałem.”

Czkawka przerywała mu słowa a zapach wódki buchał z ust, jak z gorzelni.
Dyduś, na którego widok pijanego człowieka robił zawsze wstrętne i niemiłe

wrażenie,
odwrócił się bokiem od proszącego i sięgnąwszy ręką do kamizelki, szukał w niej

drobnej
monety, aby go się co prędzej pozbyć. Ale nim miał czas wyszukać i wyjąć, dziad

nagle w tył
się przeginając, rozkrzyżował obie ręce, jedną z laską, drugą z czapką i

wpatrując się w niego,
zawołał: .

„Dyduś! Jak Boga kocham, Dyduś! A zkądżeś się, ty szelmo tutaj wziął?... A
niechże ci się,

bestyo jedna, napatrzę... niechże cię uściskam, hyclu jeden!”
To mówiąc, z uciechy palnął Dydusia pięścią w plecy, że aż jękło, potem

potoczył się na
niego i usiłował objąć go rękami, że jednak nogi odmawiały mu posłuszeństwa,

więc ręce
ciągle chybiały i zamiast Dydusia, chwytały powietrze. Nareszcie, po wielu

usiłowaniach,
udało mu się chwycić Dydusia za szyję i przytulić do jego twarzy swoją

zaślinioną brodę.
Dyduś z pewnym przymusem, a nawet wstrętem przyjmował te oznaki czułości

rodzicielskiej. Był to już wpływ otoczenia, w jakiem się teraz znajdował.
Dawniej możeby

radość z widzenia ojca zrobiła go przynajmniej w pierwszej chwili ślepym na jego
wady i

ułomności; teraz one przedewszystkiem uderzyły go i obudziły w nim

- 54 -

wstręt. Radby był co prędzej wydostać się z objęć ojca i rzucał wkoło trwożne

spojrzenia, czy
go przypadkiem kto nie widzi w takiem towarzystwie.

„Dyduś! niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli mnie we łbie postało kiedy, że my
się tu

spotkamy. A cóż ty tu, hyclu, robisz w tych stronach?... co?...”

background image

„Jestem guwernerem”, odrzekł Dyduś z pewna przechwałką.

„Gdzie?...”
„Tam.., w tej wsi...”

Wskazał ręką na dwór.
„U tych gałganów?... No, teraz się nie dziwię żeśmy się spotkać nie mogli, bo

te szelmy
szczują dziadów psami i złamanego szeląga im nie dadzą. To też dziady ich za nic

mają i
omijają z pogardą, panie! Gdyby nie to, tobyśmy się byli już dawno spotkali, bo

ja teraz w
tych okolicach się zakwaterowałem. Żeby mnie dyabli wzięli... jak mnie żywego

widzisz, tak
od pół roku wagabunduję się tutaj. A teraz, kiedy mam ciebie, najdroższy

Dydusiu, to ja się
ztąd nie ruszę... No, każ co dać przedewszystkiem. Musimy przecież oblać tę

uroczystość...
ten traf szczególny. No, bo przyznasz, że to szczególny traf... ja sobie, panie,

idę... ani mi w
głowie ten osioł... myślałem sobie, ot, jakiś ciarach, będzie parę krajcarów na

wódkę... a tu
Dyduś... niech mnie piorun, trzaśnie No, każ co dać... karczma niedaleko.

Urżniemy się jak
bele... na uciechę... na uciechę!”

Dyduś ani myślał pokazywać się w karczmie, gdzie go znali dobrze, w
towarzystwie

obdartego dziada, który do tego jeszcze był ojcem jego. Usiłował więc sprowadzić
rozmowę

na inny przedmiot i dlatego zapytał go o Karola.


— 55 —

„Czy ojciec rozszedł się już z nim?” spytał. „Ja, uchowaj Boże! Albo mi to źle

było u niego?
Miałem co jeść, porządnie się ubrać, grosz zawsze w kieszeni... upijać się

wprawdzie nie
pozwalał... no, ale i to się zrobiło, tylko w sekreciku. Nieszczęście jednak

chciało, że parę
razy złapał mnie szelma ululanego i wypędził. Odpłaciłem mu się za to,

zadenuncyowałem
szelmę do policyi, no i wsadzili go do kozy. Musiałeś o tem słyszeć, bo to był z

tego głośny
proces swojego czasu, gazety nawet podobno pisały. Ja dałem wtedy nura, żeby te

gałgany nie
urządzili mi figla za to, żem ich zadenucyował i nie tego... rozumiesz?”

Tu palcami chwycił się za gardło i wystawił język jak wisielec.
Dyduś, słuchając tego opowiadania, cierpnął z przerażenia nad moralnym upadkiem

swego
ojca. Teraz dopiero mu się wyjaśniło, dlaczego Karol w więzieniu ze wstrętem

odwrócił się
od niego. Prawdopodobnie przez swoich ludzi dowiedział się w policyi o nazwisku

denuncyanta i był przekonany, że to on. Nie szło mu już o to, że z winy ojca
przesiedział parę

lat w kryminale i stracił posadę, tylko, że przez niego popadł w takie
posądzenie. Ogarnęło go

tak niemiłe uczucie, że radby był uciec, schować się pod ziemię ze wstydu, że ma
takiego

ojca. Na twarzy jego musiało się dość wyraźnie malować to uczucie, bo Marcin
spostrzegł je i

rzekł:
„No, cóż... fundujesz wódkę... nie? Może cię wstyd pokazywać się z takim

obdartusem... ty
teraz taki panicz, elegant! Pal cię licho, to ja sam pójdę i wypiję za ciebie i

za siebie, tylko daj

background image

pieniędzy.”

— 56 —

Dyduś, aby się pozbyć ojca, sięgnął prędko ręką do kamizelki i dał mu wszystko,
co miał przy

sobie drobnych pieniędzy. Było tego zaledwie dwadzieścia parę krajcarów.
„Cóż ty, durniu, myślisz sobie?” odezwał się oburzony Marcin, „dawać ojcu, jak

dziadowi
jakiemu? hę!... Dziadowi mogłeś dać tyle, ale nie ojcu, co cię wychował i

wykierował na
ludzi... A przez kogóż ty to wszystko masz, jak nie przezemnie... co?... Żeby

nie ja, toby
ciebie na świecie nie było... rozumiesz? Toś ty taki syn?... tak czcisz ojca?...

A czwarte
przykazanie co mówi... hę... nie uczyła cię to matka pacierza... hę?...

Zapomniałeś może? Ja ci
przypomnę!”

Mówiąc to, wywijał kijem nad przestraszonym i zakłopotanym Dydusiem,
przyskakując do

niego i grożąc mu.
„Ja nie mam”, tłomaczył się biedny Dyduś.

„Albo to prawda. Pokaż pugilares.” Dyduś bez wahania pokazał pugilares, który
był

rzeczywiście pusty.
„To gdzież ty podziewasz pieniądze? he?... Może je chowasz gdzie, kutwo,

sknero, może
dajesz na procenta?”

„Niedawno jestem w obowiązku. Pensyi jeszcze żadnej nie wziąłem", tłomaczył się
Dyduś.

„To powiedz, niech ci dadzą, bo ja potrzebuję... rozumiesz?... Twoja psia
powinność dawać

ojcu, skoro niema. Wieczorem przyjdę."
„Ojcze, nie gub mnie, nie psuj mi losu", zawołał z rozpaczą Dyduś i rozpłakał

się rzewnie,
„gdyby we dworze się dowiedziano, oni tacy uważający na wszystko...”

„No, no, nie bój się, nie becz, ja nie taki głupi, żebym miał szkodzić tobie i
sobie. Wszystko

się urządzi tak, że będzie wilk syty i owca cała. Nie przyjdę do


— 57 -

dworu, boby mnie tam psami wyszczuto, ale bodę czekał za parkanem, wieczorem.

Możesz
sobie wyjść do ogrodu na spacer. Ja będę gwizdał sztajera na znak, że jestem i

dasz, co
będziesz miał. Widzisz, jak ja to mądrze wymajstrował, pies nie będzie wiedział

o tem, a ta
drogą będziesz mógł wynosić niejedno, czy wódkę, czy wino, czy arak, nikomu na

myśl nie
przyjdzie, że to ty; będzie posądzenie na służących.”

„Jakto? Ojciec chce, żeby ja kradł. Nigdy, za nic w świecie!"
„Głupi, kto ci każe kraść? Weźmiesz przecież nie dla siebie, tylko dla biednego

ojca. Ja cały
ten grzech biorę na siebie.”

„Nie chcę, nie chcę”, mówił Dyduś rozpaczliwie. „Pieniądze dam, jak dostanę;
ale cudzych

brać nie mogę.” „Pal cię dyabli. Dawaj choć pieniądze!”
„Ale nie dziś.”

„Dlaczego?”
„Państwa niema w domu.”

„Niema?” spytał z żywą radością Marcin. „To mógłbyś mnie zaprosić do siebie i

background image

ugościć

należycie. Oni tam pewnie mają smaczne rzeczy do żarcia i do picia. Powiesz
służbie, że...

że... no, na ten- przykład, że ja dawny znajomy twoich rodziców, że zbiedniałem
przez różne

nieszczęścia, że chcesz mi co dać, to puszczą. No, Dydusiu, zrób to twojemu
ojcu. Widzisz, ja

jeszcze dziś nic w gębie nie miałem, zlituj się. Niech ja sobie choć raz użyję
na pańskim stole.

No, jakże?..."
Dyduś stał zdesperowany, zmartwiony, nie wiedząc, co począć. Ojciec mordował go

bez
litości prośbami swemi; przykro mu było odmówić a wiedział z drugiej

— 58 —

strony, że ukazanie sio ojca we dworze doniosłoby się z pewnością do państwa i
że ou

mógłby przez to stracić miejsce.
„Niech mnie ojciec nie prosi, bo nie mogę, Bóg widzi, że nie mogę”, mówił,

składając przed
nim błagalnie ręce.

Marcin zgrzytnął zębami, zaklął siarczystemi piorunami na upór syna i rzekł:
„Więc pozwolisz ojcu zdychać z głodu... co? O! choroba... nie dziecko!”

Dydusiowi ten wyrzut rozdzierał serce. Miał już zamiar pobiedz do dworu i
przynieść ojcu

jaki posiłek; ale nie był pewny, czy ojciec nie zechce iść za nim i gwałtem
wcisnąć się do

dworu. Wśród tego namysłu, ręką zaczepił przypadkowo o łańcuszek od zegarka.
Zegarek był

srebrny i łańcuszek niewiele wart; ale zawsze mógł ojciec za niego dostać tyle,
żeby się przez

parę dni wyżywił, zanim on będzie miał pieniądze. Bez namysłu więc oddał ten
jedyny

zbytkowny przedmiot w ręce ojca i tem go zaspokoił.
„A pieniądze kiedy dasz?” spytał tenże, chowając zegarek w zanadrze.

„Jutro, pojutrze, jak tylko bodę mógł najwcześniej."
„No, pamiętaj. To ja zawsze wieczorem będę sztajera gwizdał za parkanem. Ale

jakbyś
skrewił, to ja się potrafię dostać do dworu, choćby mi przyszło użerać się ze

wszystkiemi
psami i fagasami... i wyśpiewam wszystko dziedzicowi.”

Tą pogróżką pożegnał syna i poszedł dalej drogą, poruszając zawadyackim chodem
tumany

kurzu na gościńcu i wywijając laską w powietrzu.


- 59 —

Dyduś, po jego odejściu, stał długi czas jeszcze nieruchomy, przybity do miejsca

smutnemi
myślami. Dopiero jakiś wózek, turkoczący po drodze, obudził go z zamyślenia.

Przypomniał
sobie, że miał iść do żeńców i poszedł tam.

Służący Franciszek, który tymczasem zastępował jego miejsce przy ludziach, a
potem miał

iść froterować pokoje w czasie nieobecności państwa, przyjął go wymówką, że tak
długo dał

czekać na siebie, przytem obrzucił zafrasowaną twarz nauczyciela podejrzliwem
spojrzeniem.

Widział on bowiem zdaleka scenę na gościńcu między nim a pijanym dziadem i to go

zastanowiło, co może mieć wspólnego ów pan nauczyciel, taki niby porządny i

background image

cichy, z

włóczęgą, a że system wzajemnego szpiegowania i donosów był praktykowany w domu
państwa Stroińskich, bo jeden służący nad drugiego chciał się pokazać lepszym,

cnotliwszym
w ich oczach, przeto i Franciszek, który zazdrościł nauczycielowi łaski

pańskiej, postanowił
sobie mieć go teraz na oku i wymacać, co to właściwie za ptaszek, aby można

przystawić mu
stołka.

Zaczął więc od tego czasu śledzić Dydusia, uważać na każdy krok jego, wchodził
cicho,

niespostrzeżenie do jego pokoju, w nadziei, że go złapie na jakiejś podejrzanej
czynności,

przetrząsał przy oczyszczaniu rzeczy jego kieszenie, podkradał się pod okno jego
wieczorem,

by widzieć, co robi. Rozumie się, że przy takiem bacznem nadzorowaniu nie mogły
ujść jego

uwagi wieczorne wycieczki nauczyciela do ogrodu. Na nieszczęście Dydusia czas
był słotny,

deszcz lał, ziemia w ogrodzie rozmiękła, niepodobna więc było upozorować wyjścia
do

ogrodu chęcią spaceru, a wyjść potrzebował koniecznie, aby ojca

— 60 —

prosić o cierpliwość, bo pan Stroiński z dnia na dzień zwlekał z wypłaceniem mu

zaliczki.
Ojciec się wściekał, groził; syn błagał o zwłokę, perswadował, uspakajał i tak

trwało dni
kilka. To było wystarczającem, aby Franciszek wypatrzył wszystko. Jednego dnia

zauważył
zniknięcie nauczyciela zaraz po herbacie i po brzęknięciu klamki u furtki

ogrodowej poznał,
że tam poszedł, co mu się w taka słotę bardzo podejrzanem wydało. Drugiego dnia

rano
doszedł po głębokich śladach butów na błotnistej ścieżce, gdzie chodził

nauczyciel; doszedł
mianowicie do parkanu, a badając przez szpary teren z drugiej strony, spostrzegł

w rowie,
który otaczał ogród, ślady nóg bosych. Nie miał już wątpliwości, że pan

nauczyciel ma jakieś
stosunki i konszachty z kimś z poza dworu, z jakimiś bosymi obdartusami, między

którymi
będzie zapewne ów dziad. Ucieszyło go to wielce, jak myśliwego, gdy trafi na

.trop grubego
zwierza. Nie spieszył się jednak z doniesieniem państwu o swem odkryciu, chciał

pierwej
dowiedzieć się dokładnie, jaki cel mają te schadzki i dlatego czatował przez

parę wieczorów
koło parkanu; ale napróżno, bo Dyduś właśnie dostał był w tym czasie peniadze i

odrazu
oddał je ojcu, wskutek czego' Marcin nie pokazał się więcej i Dyduś nie miał

potrzeby
chodzenia do ogrodu.

„Przyczaili się, musieli zmiarkować, że ich mam na oku", tłomaczył sobie
Franciszek i także

przyczaił się ze swej strony, mając nadzieję, że wcześniej, czy później, złapie
ich na gorącym

uczynku.
Szczególniej zwracał baczną uwagę na Dydusia w takim czasie, gdy jacy goście się

trafili.
Państwo Stroińscy bowiem mieli zwyczaj, że w takich razach nie przypusz-

background image

— 61 —

czali nauczyciela do towarzystwa. Często się mówiło o czemś takiem, co wymagało
dyskrecyi; zresztą, unikało się tym sposobem kłopotów przedstawiania go gościom

i
rozmawiania z nim. Nie każdemu gościowi była miłą znajmość i rozmowa z

nauczycielem,
który przez to mógł się łatwo spoufalić, na co pan Stroiński nie chciał

pozwolić, wychodząc z
tej zasady, że nic tak nie psuje człowieka, jak wysunięcie się nienaturalne po

za sferę, w
której go stosunki i obowiązki postawiły. Nie chcąc więc, aby nauczyciel jego

syna wychodził
po za sferę właściwą, trzymał go w czasie przyjazdu gości zdaleka od

towarzystwa, bo nawet
do obiadu, ani herbaty, nie wołano go, ale posyłano mu jedno i drugie przez

lokaja do jego
pokoju. Przez co się stało, że choć właściciele Zielonej Wólki dość często

bywali w domu
państwa Stroińskich, Dyduś nie miał sposobności poznania ich, choć tego pragnął

gorąco.
Raz tylko przypadkowo, stojąc przy oknie, zobaczył ich, spacerujących w

towarzystwie
gospodarstwa po ogrodzie — panowie osobno, panie o kilka kroków za nimi, zajęte

żywą
rozmową. Jego nie mógł już zobaczyć z twarzy, bo właśnie wchodził w ciemną głąb

grabowej
alei z panem Stroińskim; ale jej mógł za to przypatrzeć się dobrze, gdy szła z

panią Stroińską
zwolna, w słonecznem świetle, od którego się wprawdzie zasłoniła parasolką, nie

tyle jednak,
aby nie mógł dokładnie przyjrzyć się konturom jej twarzy. Twarz ta nie była mu

obcą wcale i
niedługo potrzebował mordować pamięć, aby sobie przypomnieć, że to twarz jego

dawnej
uczennicy, pani Adeli. Dziwnnego doznał uczucia na ten widok i cieszyło go i

wstydziło
zarazem to odkrycie. A więc ta dama,

— 62 —

o której tyle uwielbień, zachwytów, pochwał słyszał z ust pani Stroińskiej — to
jego dawna

uczennica, która o mało nie została jego żona. I ona teraz jest dziedziczką
dóbr, żoną

obywatela, o którego zacności i dystynkcyi tyle się także nasłuchał. A on, jak
był, tak jest

mizernym nauczycielem, gorzej jeszcze, bo dawniej miał przed sobą otwartą
przyszłość,

nadzieję awansu, a teraz, wytrącony z kolei życia wypadkami, pozostał na boku,
zapomniany,

bez żadnego znaczenia. "Wstydził się za to, jakby co złego zrobił i schował się
co prędzej w

głąb pokoju, z obawy, aby pani Adela nie podniosła przypadkiem głowy i nie
poznała go.

Odtąd przyjazd państwa z Zielonej Wólki sprawiał mu niepokój, unikał spotkania z
nimi, bał

się spojrzeć w twarz jej kobiety, która przypominała mu sobą czasy tak odmienne
od

dzisiejszych. Wspomnienia przeszłości sprawiały zamęt w duszy, wytrącały go z
równowagi,

do której ułożyły się jego myśli i czynności.

background image

Widocznie jednak Dydusiowi nie było przeznaczonera żyć w błogim spokoju i

zapomnieniu
dawniejszych czasów, bo niezadługo druga fala przeszłości napłynęła, silniejsza,

niż
poprzednia, uderzyła w jego piersi i wstrząsnęła nim. Było to jednogo pięknego

dnia
jesiennego po południu. Gorąco było jak w lecie, białe nitki pajęczyn pływały na

tle
niebieskiem w przeźroczystem powietrzu, zaczepiały się o płoty i drzewa. We

dworze było
cicho i pusto; ludzie dworscy kopali w polu ziemniaki, państwo spali; Dyduś,

chodząc po
pokoju, dyktował swemu uczniowi wzory stylistyczne, zatrzymując się co chwila

przy oknie,
z którego był widok na podwórzec, bramę wjazdową, pole za bramą i szeroki płat

wypogodzonego nieba. Ozło-

— 63 -

cone słońcem stajnie, sztachety ogrodu, drzewa, ciągnęły oko do siebie.

Zapatrzony w ten
widok spostrzegł, że za bramą wjazdową zatrzymał się jakiś wózek z lichą i

zmęczoną
szkapą, że z tego wózka wysiadła jakaś dama w jedwabnej sukni, kapelusiku z

piórem
strusiem i mężczyzna we fraku, cylindrze, białych rękawiczkach. Eleganeya tych

państwa
dziwnie odbijała od małej szkapki i lichego wózka. Oboje, otrzepawszy się

starannie z pyłu,
weszli na podwórze. Psy łańcuchowe ich poczuły i zaczęły ujadać; oni jednak, nie

uważając
na to, szli śmiało prosto ku gankowi. Dyduś przypatrywał im się ciekawie, nie

przestając
dyktować. Naraz, wydał lekki okrzyk i z otwartemi ustami, wytrzeszczonym

wzrokiem, stał
nieruchomy, zapatrzony. Ta kobieta, a raczej dama, wyfiokowana, w loczkach, była

bardzo
podobną do Teci — ten sam wzrost, te same ruchy, tylko, że miała twarz bielszą,

prawie
liliową, z karminowym rumieńcem. Serce zabiło mu gwałtownie na to żywe

przypomnienie
żony. A może to ona rzeczywiście, może dowiedziała się o jego tu pobycie i

przyjechała.
Widział, jak oddała bilet lokajowi, który wyszedł na ganek, jak potem otworzyły

się drzwi i
ona, wraz z towarzyszem, weszła do sieni. Teraz, całą uwagę skupił w słuchu.

Słyszał ich
kroki w sieni, potem odmykanie drzwi od kancelaryi pana. Czekał, że go może

zawołają, aby
poszedł przywitać przybyłych. Nie wołano go jednak. Słyszał tylko wśród ciszy,

jaka
panowała we dworze, mentorski poważny głos pana Stroińskiego, który odzywał się

w
jednostajnym, kaznodziejskim tonie i brzęczał, jak dzwon kościelny. Po jakimś

czasie, drzwi
się znowu otworzyły i kroki wychodzących zdążały ku gankowi. Dyduś poszedł znowu

do
okna i wychylił się, aby

- 64 —

lepiej przypatrzyć się wychodzącym. Dama wyszła szybko, była wzburzona,

background image

zirytowana.

Dyduś najwyraźniej usłyszał, jak wychodząc, powiedziała: „błazen”, „głupiec” i
poszła

szybko do wózka za bramę. Twarzy jej nie mógł się teraz przypatrzeć, bo idąc ku
bramie, była

tyłem do niego zwróconą. Ruchy jej jednak dziwnie przypominały mu Tecię. Miał.
ochotę

wielką wyjść i przypatrzyć jej się zblizka, ale nim się zdecydował na to,
wsiadła na wózek z

towarzyszem swoim i odjechała.
Wizyta tych dwojga osób zaintrygowała Dydusia. Nigdy jeszcze nikt w ten sposób

nie robił
wizyty we dworze i nie odjeżdżał tak prędko. Czekał niecierpliwie kolacyi, by

się z rozmowy
między małżonkami coś o tem dowiedzieć. I dowiedział się w istocie, że to byli

aktorowie
wędrownej trupy, która zjechała do poblizkiego miasteczka dawać przedstawienia,

że
przyjechali z biletami na benefis. Pan Stroiński opowiadał to żonie z

oburzeniem, że ci
komedyanci ośmielili się wtargnąć do jego domu; uważał on bowiem teatr jako

instytucyę
wysoce niemoralną, a adeptów sztuki stawiał na równi z włóczęgami. To też z

obowiązku
swego palnął aktorce i aktorowi naukę moralną, zachęcając ich do uczciwej pracy.

Całą
perorę, którą im wygłosił, powtarzał teraz przy herbacie. Dyduś wysłuchał jej ze

skruchą, jak
delikwent. Czuł się niejako współwinnym, jako mąż; bo już teraz nie wątpił, że

to była Tecia.
Podobieństwo przypadkowe nie mogłoby być tak uderzające, a do tego jeszcze

aktorka. To
już przekonało go do reszty, że nie mógł być kto inny. Wiedział, że wstąpiła do

teatru.
Uczucie radości, iż ją odnalazł, zmieszało się z rumieńcem wstydu, że była

aktorką. Radby
był jak najprędzej zobaczyć się z nią,


— 65 —

nietylko dla przywitania się, pogadania, ale i dlatego, aby ją odciągnąć od tej
zgubnej drogi,

na którą wstąpiła i nakłonić, według rady pana Stroińskiego, do uczciwej pracy.
Czekał tylko

sposobnej chwili, żeby mógł, bez zwrócenia uwagi i naruszenia obowiązków, wybrać
się

sekretnie do miasteczka.
Sposobność niezadługo się nastręczyła. Państwo Stroińscy wyjechali z wizytą do

barona i
zabrali syna. Dyduś skorzystał z tego i wkrótce po ich odjeździe wybrał się

piechotą do
miasta.

Nietrudno mu było dopytać się o aktorów. Mieszkali całą gromadą w zajezdnym
domu,

którego wozownię przerobiono na teatr. Trudniej mu było dopytać się o Tecię,
nikt jej

bowiem nie znał tu pod właściwem nazwiskiem, dopiero ów jegomość we fraku, który
był z

nią we dworze, a którego teraz zobaczył w restauracyi, bez surduta, grającego w
bilard,

objaśnił go, że ta dama nazywa się w teatrze Julia Ogińska, że mieszka na
piętrze i kazał go

jednemu ze służących tam zaprowadzić. Dyduś poszedł, potykając się po schodach i

background image

macając

mur rękami, nie dlatego, żeby na schodach było ciemno, bo owszem, jasne okno je
rozwidniało, ale mu tak ze wzruszenia zamglił się wzrok i plątały nogi. Przed

drzwiami
zatrzymał się dłuższy czas, aby odetchnąć, bo się zadyszał, idąc po schodach.

Stojąc tak,
zobaczył po obu stronach drzwi poprzylepiane afisze czerwone. Zapowiadały one

Maryę
Stuart, z panią Ogińską w roli tytułowej. Musiał się kręcić niespokojnie koło

drzwi, skoro
artystka, zniecierpliwiona, sama je otworzyła i spytała ostro:

„Kto tam tak łazi?... Czego to?... Do kogo?...”
„Do... do pani” odrzekł zmieszany Dyduś.


Tom XIV. Cale życie głupi. II. 5

— 66 —

„Po bilety...? To proszę wejść.”
Poszła naprzód i pochyliwszy się nad stolikiem, wzięła ztamtąd kilka biletów, a

zwracając się
do Dydusia, spytała:

„Ile?...”
„Ja... ja... ja tego... nie po tego...”

Zaczął bąkać niewyraźnie, zakłopotany.
„Co takiego?... Nic nie rozumiem. Ile biletów mam dać?...”

„Ja nie po bilety, bo ja... nie poznajesz mnie, Teciu?...”
Na to imię, artystka zmarszczyła brwi i ostro, przenikliwie spojrzała na niego.

„Kto pan jesteś?” spytała, blednąc.
„Ja... twój mąż” wyrzekł nieśmiało.

„Mąż?... I ty śmiesz nazywać się mężem moim?... Czy to mąż robi tak, jak ty
zrobiłeś.

Zostawiłeś mnie bez utrzymania, bez żadnego funduszu... Z głodu byłabym zdechła
pod

murem, gdybym się nie była chwyciła pracy. I ty śmiesz mówić, żeś ty mój mąż?...
I może

przyszedłeś, żebym wróciła do ciebie na biedę i nędzę?... Co?..." spytała
gwałtownie, a nie

mogąc się doczekać odpowiedzi, tupnęła nogą i spytała znowu: „No, mów, gadaj, po
coś

przyszedł? Chcesz może, żebym cię żywiła, żebyś sobie żył wygodnie przy mnie i
nic nie

robił?”
„Nie, ja mam obowiązek, jestem nauczycielem w tych stronach” tłomaczył się

Dyduś. „Więc
po coś przyszedł?”

„Dowiedziałem się, że tu jesteś, chciałem cię przeto przywitać, zobaczyć. Tak
dawno nie

widzieliśmy się!”
Rozbroił ją tą serdecznością. Spodziewała się wy-

— 67 -

rzutów, gróźb i gotowa była stawić mu się ostro w obronie swojej wolności, gdy
jednak

ujrzała go miękkim, łagodnym, zmieniła ton i rzekła:
„Tak, to co innego. Siadaj.”

Odgarnęła ręką tiule, kryzy z kanapy i zrobiła mu miejsce, a widząc, że się
nieskoro zabierał

do siadania, wzięła go za rękę i pociągnęła. Sama usiadła przy nim na krześle i
przypatrywała

mu się przez chwilę.

background image

„Zmieniłeś się bardzo” mówiła. „Nie byłabym cię nigdy poznała. Zmizerniałeś,

postarzałeś.
Czy ci się tak źle powodzi?”

Odpowiedział jej, że nie, że ma miejsce w bardzo zacnym domu; pensyę wprawdzie
niewielką, ale że on niewiele potrzebuje, więc mu to wystarcza; tyle tylko, że

nic odłożyć nie
może, bo niedawno dostał to miejsce. Zrobił to zastrzeżenie z obawy, żeby nie

sądziła, iż ma
pieniądze i nie żądała ich od niego, był bowiem bez grosza, oddawszy poprzednio

wszystko,
co miał, ojcu.

Potem ona zaczęła mu opowiadać, jaką biedę znosić musiała, gdy go aresztowano,
jak ojciec

nic jej pomódz nie chciał i jeszcze robił wyrzuty, że taki głupi wybór zrobiła i
poszła za mąż

za człowieka bez utrzymania, jak potem wierzyciele zabrali im kamienicę za
długi, a ojciec ze

zmartwienia umarł, jak wreszcie siostry musiały iść między ludzi, a ona wstąpić
do teatru,

żeby zapracować na kawałek chleba. Mówiła mu, że pracuje bardzo ciężko, bo tylko
ona

jedna młoda i przystojna w całem towarzystwie, więc musi grywać wszystko, i
amantki, i

bohaterki, i naiwne, że gaża niewielka, a wydatki duże, bo przecież potrzebuje
się ubrać

przyzwoicie, żeby nie wyglądać byle jako. Opowiadała dalej, jak jest lubianą,

5*
— 68 —

oklaskiwaną, jak wiele dostaje prezentów od wielbicieli swego talentu, jak

chciano ja już
angażować do Krakowa, ale ona woli na prowincyi, bo tu jest pierwszą i gra, co

jej się
podoba.

Wśród tego opowiadania, brała machinalnie ze stolika różne kosztowności:
bransolety,

naszyjnik z pereł, to znowu pudełko z broszą i kolczykami, otwierała,
przerzucała z ręki do

ręki, jakby chciała pochwalić się tem przed nim, a ponieważ nie zdawał się
zwracać na to

uwagi, zaczęła pokazywać mu każdy drobiazg po kolei, objaśniając od kogo i kiedy
go

dostała.
Dyduś przypatrywał się więcej z grzeczności, niż z zamiłowania. Nie znał się na

wartości
tych błyskotek i mało go one zajmowały. Więcej przyglądał się ich właścicielce,

rzucając na
nią od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia i porównywając ją z tą, którą znał

dawniej.
Wydawała mu się jakoś zupełnie inną. Porcelanowa cera jej twarzy robiła na nim

dziwne
wrażenie, jeszcze dziwniejsze wydawały mu się czarne jej brwi i oczy, otoczone

czarną
obwódką. Dawniej nie tak było i ta zmiana robiła mu ją tak obcą, że choć

siedział tuż przy
niej, choć przy pokazywaniu kosztowności nachylała się poufale do niego i twarzą

dotykała
prawie jego twarzy, nie śmiał jej wziąść za rękę, przycisnąć, pocałować. Wmawiał

w siebie,
że powinien to zrobić, że może to zrobić, a jednak coś mu nie pozwalało, coś go

od niej
dzieliło. Sam nie wiedział co, czy ta białoliliowa barwa ciała, czy silny zapach

jej sukni,

background image

włosów, czy też to, że jej tak dawno nie widział. Idąc do niej, był daleko

śmielszy, niż teraz,
kiedy siedział blizko przy niej. Aż swobodniejszym się uczuł, gdy wstała, aby mu

swoje

— 69 —

suknie sprezentować. Chciała się przed nim pochwalić z całem swojem bogactwem.

Wyjmowała więc jedną suknię po drugiej, rozkładała na stołkach, mówiła wiele
która ją

kosztowała, prowadziła go do okna, aby lepiej widział kolor i gatunek. Turkot
zajeżdżającego

przed oberżę powozu zwrócił jej uwagę, wyjrzała przez okno j przez chwilę była
jakby

zmieszaną, niewiedzącą co robić; wnet jednak twarz się jej wyjaśniła wesołym
uśmiechem.

„Tak, to będzie zabawne, bardzo nawet zabawne” rzekła, a wziąwszy Dydusia za
rękę,

pociągnęła go za sobą do okna i rzekła, wskazując na mężczyznę w średnim wieku,
wysiadającego z powozu i dającego rozkazy lokajowi w liberyi, który stał przed

nim.
„Patrz, czy poznajesz tego ptaszka? Trudno, żebyś go poznał... On teraz taki

pan, taki
magnat... Umiał się pokierować w życiu, nie tak, jak ty. Ty byłeś całe życie

głupi, a on mądry,
bardzo mądry.”

„Któż to taki?” spytał Dyduś.
„No, zgadnij. Twój najlepszy przyjaciel.”

Dyduś spojrzał na nią zdziwiony, sądząc, że drwi sobie z niego.
„Mówię prawdę. To Antoś!”

„Ten, ten pan?"
„Tak, ten pan, ten możny pan, który teraz ma służbę, powozy, wieś, znaczenie,

majątek, to
nasz wspólny znajomy, nędznik, co mnie porzucił, sprzeniewierzył się przysięgom,

obietnicom, a teraz przyjeżdża tu prawie co-dzień do mnie i męczy mnie swojemi

czułościami, obsypuje prezentami. Widzisz, ten garnitur szmaragdowy, to od
niego, umyślnie

posyłał po niego do Krakowa. Ale nic z tego, ja się nie dam przebłagać. Niech
się męczy,

— 70 —

niech schnie z miłości, skoro mógł mnie tak bez żalu porzucić. To moja zemsta!
Słyszysz, jak

mu pilno, jak biegnie po schodach. Czekaj, nie odchodź. Ja chcę, żeby cię tu
zastał. To będzie

bardzo zabawne! Albo lepiej wejdź tam, do tamtego pokoju, zostaw drzwi otwarte,
będziesz

mógł lepiej wszystko widzieć i słyszeć. Prędzej...” Wepchnęła go do drugiego
pokoju, gdzie

było łóżko nieposłane jeszcze i zwróciła się ku drzwiom wchodowym z uśmiechem
zadowolnienia. Mężczyzna, który wszedł w tej chwili, wytłomaczył sobie ten

uśmiech na
swoją korzyść, przypisał go podarunkowi, który jej wczoraj przysłał i dlatego,

podając jej
rękę na powitanie z tą pewnością siebie, jaka cechuje ludzi sfer wyższych,

przyzwyczajonych
do rozkazywania i używania, spytał:

„A cóż? garnitur podobał ci się?” ?
„Bardzo, bardzo” mówiła z tym samym uśmiechem, nie spuszczając z niego oczów.

„No, spodziewam się, że dzisiaj będziesz grzeczniejszą.”

background image

„Alboż kiedy byłam niegrzeczną?” spytała z udanem zadziwieniem.

„Więc pocałuj mnie.”
„A pfe! któż widział? Coby żona pańska na to powiedziała... ona taka cnotliwa,

bogobojna...”
„Tetka! nie drażnij mnie!” zawołał zniecierpliwiony „nie strój sobie ze mnie

żartów!”
„Gdzieżbym ja śmiała żartować z tak wielkiego pana. My, biedacy, jesteśmy

stworzeni na to
tylko, aby takim panom uprzyjemniać życie i być na ich usługi.”

„Daj pokój głupim gadaniom, nie mam wiele czasu.


— 71 —

Chodź, siadaj tu przy mnie, popieść się troszeczkę. Mam przecież prawo do tego.”

„Czy za te kolczyki?” spytała drwiąco.
„Nie, ale tytułem dawnej znajomości.”

„To było tak dawno!”
„Ale ja nie zapomniałem jeszcze. Te nasze schadzki stają mi nieraz w pamięci.

Co to były za
piękne chwile... Prawda?”

„Niebardzo, skoro ci się sprzykrzyły i uciekłeś.”
„Mówiłem ci, że musiałem. Wiele się poświęca dla losu. Ale teraz nie rozłączymy

się już tak
prędko. Najmę ci tu mieszkanko na ustroniu, urządzę jak cacko, nie będzie ci na

niczem
zbywało. Co ci po tern włóczeniu się z tą bandą komedyantów, zależeć od lada

durniów,
grywać po stajniach i szopach. Po co? skoro możesz być niezależną i żyć sobie

spokojnie. Ja
cię będę często odwiedzał, będziemy sobie przypominać dawniejsze czasy.”

Mówiąc to, objął ją w pół i chciał pocałować, ale się wyrwała, wywinęła jak
piskorz z rąk

jego i odskoczyła na bok.
„Co robisz? Gdyby kto widział, coby sobie pomyślał o mnie?” zawołała z udanem

oburzeniem.
Domyślił się, co chciała przez to powiedzieć, poszedł i zamknął drzwi wchodowe

na klucz.
„No, teraz jesteśmy sami” rzekł, oddając jej klucz.

„Kto wie?” mówiła filuternie, patrząc mu w oczy.
Obejrzał się niespokojnie po pokoju.

„Zwodzisz mnie, filutko, tu przecież niema nikogo.”
„Tu nie, ale tam...” wskazała na drzwi.

„A któż tam być może?”
„Mój maż.”

— 72 -

„E!” rozśmiał się lekceważąco.
„Jakto? Ty może nie wierzysz, że mam męża?” spytała urażona.

„Taki ładny buziaczek może mieć niejednego.”
„Ale ja mam ślubnego... Wszak ci mówiłam.”

„Więc ten idyota rzeczywiście ożenił się z tobą?”
„Dydusiu! chodźno tu, posłuchaj, jak cię nazywają” zawołała głośno i

poskoczywszy do
drugiego pokoju, wyprowadziła ztamtąd bladego Dydusia, który ogłupiałe i sztywne

spojrzenie wbił w twarz dawnego swego kolegi.

Stali tak chwilę naprzeciw siebie, zapatrzeni, jakby w zmienionych latami rysach
chcieli

odszukać dawne podobieństwo. Pierwszy Antoś przerwał to milczenie i zwróciwszy
się do

Teci, rzekł:

background image

„Głupi i niesmaczny żart, na który tylko taka kokotka zdobyć się mogła!”

Rzucił jej gniewne spojrzenie i poszedł ku drzwiom. Zamknięte drzwi powiększyły
jeszcze

jego irytacye, gdy sobie przypomniał, w jakiej intencyi zamknął je przed chwilą.
„Dawaj klucz!” zawołał na Tecię, śmiejącą się do rozpuku.

„Więc pan już odchodzisz? ach, jaka to szkoda, we troje bylibyśmy się tak
dobrze zabawili,

przypomnieli sobie dawne czasy!”
„Dawaj klucz!”

„Apporte!” rzekła, rzucając mu pod nogi i nie przestając się śmiać.
Podniósł go wściekły, ręka mu tak drżała, że nie mógł trafić kluczem do zamku,

wreszcie
otworzył i wy-

— 73 —

biegł, rzuciwszy na odchodnem pod nosem jakieś przekleństwo.
Tecia szalała ze śmiechu.

„Ha, ha, ha!... a tom się zemściła za wszystkie czasy. Dostał za swoje...
Dumny, głupi

panek... myślał, że dość kiwnąć palcem, żebym mu się na nowo rzuciła w ramiona.
O!

niedoczekanie twoje. Widzisz” mówiła dalej, zwracając się do Dydusia „patrz,
jaka ja jestem!

Gdybym chciała, mogłabym mieć od niego, cobym tylko zażądała, wszak słyszałeś co
mówił.

Ale ja nie taka, przekonaj się!”
Mówiła z przechwałką, dumna z tego, co uczyniła, przekonana, że zdobyła się na

czyn
heroiczny, za który mąż powinien przed nią upaść na kolana i dziękować jej.

Może byłby to zrobił głupi Dyduś, gdyby w tej chwili nie wszedł był do izby ów
aktor z

ufryzowaną głową, który mu wskazał był mieszkanie Teci.
„Cóżeś ty zrobiła temu facetowi, że taki wściekły ztąd wyleciał?" spytał.

„Dałam mu lekcyę moralności — odprawiłam go z kwitkiem.”
„No, toś głupstwo palnęła, bo to facet bogaty i można go było pompować

porządnie.”
„Cicho bądź... to mój mąż” szepnęła półgłosem, trącając go łokciem.

„Ten, ten” rzekł, pogardliwie patrząc na Dydusia z góry przez ramię i mierząc
spojrzeniem

jego niepoczesną figurę.
„Po dyabłaż on tu przyszedł?”

Wzruszyła ramionami, co było wystarczającą odpowiedzią.

- 74 -

„Jak ci zawadza, to go wyrzucę za drzwi... u mnie to nie kupić.”

„Daj pokój... nie chcę tego.”
Nie chciała go wyrzucić, a jednak nie wiedziała, co z nim zrobić. Nasyciwszy z

jego pomocą
swoją zemsto, wygadawszy się przed nim o sobie, nie miała mu już nic do

powiedzenia, nie
wiedziała, co z nim począć, a on sam nie okazywał ochoty do odejścia. Aktor z

ufryzowaną
głową zrozumiał jej intencyę, wyszedł i posłał z dołu suflera teatralnego, który

oficyalnym
głosem zapowiedział, że próba z Maryi Stuart już się rozpoczyna i artyści

czekają na scenie.
Dydusiowi nie pozostało, jak wynieść się także.

„Więc do widzenia” rzekła, podając mu rękę na pożegnanie „zobaczymy się
wkrótce...

przyjdziesz... prawda?”

background image

Dyduś przyrzekł jej to najsolenniej, miał bowiem z nią pogadać o wielu rzeczach,

a głównie o
porzuceniu teatru. Otoczenie, w którem ją znalazł, budziło w nim wstręt, obawiał

się o nią, że
w takiem otoczeniu może się popsuć, stracić dobrą opinię. Ci aktorowie, których

widział
wałęsających się koło oberży i po sieni, nie podobali mu się bardzo. Kadby był

jak najprędzej
wydobyć Tecię z tej atmosfery zepsucia i upadku. Miał nadzieję, że pan

Stroiński, tak dbający
o moralność, dopomoże mu w tem, że da Teci miejsce, bądź u siebie, bądź w innym

domu,
lub pomoże im do założenia w mieście pensyonatu. Szło tylko o to, żeby się Tecia

zgodziła,
pragnął z nią rozmówić się w tym względzie i dlatego wkrótce wybrał się do

miasteczka.
Zwróciło to uwagę służby, szczególniej Franciszka, że nauczyciel, który nigdy

— 75 —

przedtem nie bywał tam, teraz w ciągu tygodnia drugi raz już robił sekretne
wycieczki bez

wiedzy państwa i wracał późno w noc. Poszedł więc za nim, aby się dowiedzieć, co
go tam

właściwie tak ciągnęło.
W zajezdnym domu było gwarno, hałaśliwie. Teatr jutro wybierał się w drogę.

Służba
pakowała na wozy dekoracye i rekwizyta, aktorzy minorum gentium pili z

przyjaciółmi sztuki
w restauracyi i w poblizkim szy-neczku, a wyborowym członkom trupy szlachta z

okolicy
wyprawiała wspaniałą ucztę na pożegnanie. Królową uczty była Tecia, a właściwie

Julia, bo
pod tem imieniem tylko ją znano. Hulaszcza młodzież co chwila wznosiła jej

zdrowie, jeden
za drugim cisnęli się do niej, trzymając kieliszki w trzęsących się rękach i

rozlewając
szampana, każdy chciał w oczach jej spełnić toast i na podziękowanie otrzymać

pozwolenie
ucałowania obnażonych ramion, szyjki, czoła. Jeden posunął uwielbienie swoje dla

pięknej
córy Melpomeny tak daleko, że koniecznie upierał się wypić zdrowie jej

trzewiczkiem.
Eozumie się, że jako stawiający ten wniosek, uzurpował dla siebie prawo

zdejmowania
trzewiczka. Nie obeszło się przytem bez dwuznacznych żartów, potrąceń, umyślnych

pomyłek, które towarzystwo przyjmowało wybuchami śmiechu i oklaskami. Pijący

zdrowie
trzewikiem przypuszczani byli do ucałowania gołej nóżki. Julia oddawała się

szalonej
wesołości. Jakiś niemłody już obywatel, z nabrzękłą twarzą sprośnego satyra,

siedział obok
niej i szeptał jej w ucho jakieś dowcipy, za które dostawał klapsy co chwila i

szturchania
łokciem. Musiało mu to sprawiać przyjemność, bo oczy płonęły mu żywym blaskiem i

twarz
z purpurowej przechodziła w fioletową. Zdawało się, że

— 76 —

dość jednego kichnięcia, a krew z tej twarzy trysnęłaby wszystkiemi porami.

background image

W całem towarzystwie panowała wyuzdana wesołość swoboda, nie krępowano się

niczem.
Kiedy zabawa była w stadyum największego ożywienia, sufler teatralny przyszedł

powiedzieć
pani Julii, że ktoś czeka na korytarzu przed jej drzwiami i chce się z nią

widzieć.
Był to Dyduś, który, zastawszy drzwi mieszkania Teci zamknięte, chodził po całym

domu,
dopytując się o nią. Franciszek, który za nim się wcisnął do sieni i ukryty w

cieniu śledził go,
słyszał, jak się dopytywał o aktorkę Julię. To mu wystarczało. Wiedział już

teraz dlaczego ten
pan nauczyciel, udający w domu takiego skromnisia, wymykał się sekretnie do

miasteczka.
Nie potrzebował czekać dłużej i wnet zabrał się z powrotem do domu. Dyduś

tymczasem
wrócił na górę i złapawszy na korytarzu suflera, a dowiedziawszy się od niego,

że pani Julia
znajduje się na uczcie, poprosił go o wywołanie jej. Chciał się z nią koniecznie

widzieć, gdy
się dowiedział, że jutro ma wyjechać z całą trupą. Sufler za chwilę wrócił i

powiedział mu, że
pani Julia teraz wyjść nie może. Dyduś postanowił czekać, a dla skrócenia czasu

chodził po
korytarzu. Słyszał gwar w sali, śmiechy, brzęk kieliszków, wesołe pieśni, a

między temi
odzywał się czasem głos Teci, tylko jakby rozstrojony, nosowy.

„Niech żyje wesołość!” zawołała i chór głosów męzkich powtórzył za nią: niech
żyje, wiwat!

a wśród krzyków pijackich słychać było brzęk szkła tłuczonego.
„Niech żyje młodość!” odezwał się ten sam głos po raz drugi przy

akompaniamencie
wiwatów.

„Niech żyje miłość!”


— 77 —

Temu wykrzykowi towarzyszyła burza oklasków. Już nie krzyczeli, ale wyli z

radości i
uciechy.

„W górę ją... w górę!” wołano. Jedni protestowali, drudzy się domagali. Zrobił
się hałas,

wrzawa nieopisana, szalona.
Dyduś słuchał tego z sercem ściśnionem od bólu. Robił sobie wyrzuty, że to z

jego winy
Tecia dostała się w takie towarzystwo, bo gdyby nie był wdał się w tajne spiski

agitacyjne,
nie byłby stracił posady i ona nie potrzebowałaby się poniewierać po teatrach.

„O trzeba” mówił sobie „trzeba jak najprędzej wydobyć ją z tego piekła, z tej
kałuży.”

Wtem na schodach dały się słyszeć jakieś głosy
i stąpania. Jeden głos był suflera, poznał go zaraz Dyduś,

bo niedawno go słyszał. Ale drugi głos także mu się
nieobcym wydawał. Gdzieś już ten głos obił mu się o uszy.

„Jest na bankiecie” mówił sufler.
„A prędko się to skończy?” pytał ten drugi głos.

„Nie wiadomo. A może jasny pan pozwoli na salę.”
Dyduś cofnął się przed idącymi w głąb korytarza.

„Idź, zawołaj... albo czekaj, napiszę kilka słów.
Masz zapałki?”

„Służę jasnemu panu.”
Potarł ó ścianę i światełko zabłysło. Przy tej migoczącej zapałce, ten, którego

tytułowano

background image

jasnym panem, pisał coś szybko. Dyduś mógł mu się dobrze przypatrzyć i...

osłupiał ze
zdziwienia. To był Fredzio. Dyduś oczom własnym nie wierzył. Nie mógł pojąć, co

może
robić utaj w tym czasie. Wprawdzie wieś barona nie była bardzo odległa od

miasteczka, ale
zawsze obecność Fredzia, tego skromnego, bogobojnego, przykładnego Fredzia,

między

— 78 —

teatralną służbą, rozmawiającego tak poufale z suflerem, który widocznie znał go

dobrze, była
mu niewytłomaczoną. Po co on tutaj przyszedł? Kogo szukał? Biedny Dyduś

przytulił się do
muru, postawił kołnierz z obawy, aby go Fredzio nie zobaczył, nie poznał.

Niezadługo wyszedł sufler i oznajmił, że pani za chwilę przyjdzie. Musiał za to
dostać obfitą

zapłatę, bo uniżonym głosem odezwał się:
„Dziękuję ślicznie jasnemu panu” i zbiegł prędko na dół.

W parę minut potem, otworzyły się drzwi sali i w strudze światła, która wylała
się na

korytarz, ujrzał damę w balowej toalecie, z obnażonemi ramionami i w wyciętej
sukni.

Zdawało mu się, że to Tecia, ale nie był pewny, bo po zamknięciu drzwi światło
znikło. W

ciemności odezwał się szept kobiecy:
„Waryacie! co robisz, pomniesz mnie całą.”

„Ja muszę z tobą się widzieć, koniecznie, koniecznie!”
„Ależ dzieciaku, czego ci się zachciewa, teraz niepodobna. Tam czekają na mnie,

gotowi się
domyśleć.”

„Ja muszę, choćby na chwilę, na małą chwilkę. Żądaj co chcesz!”
„Czekaj, puść mi ręce, niech drzwi otworzę.” Dał się słyszeć zgrzyt klucza w

zamku,
skrzypnięcie drzwi. Potem znowu zgrzyt się powtórzył i wszystko ucichło; tylko

pijacka
wrzawa nie ustawała. A Dyduś stał i myślał, co to mogła być za kobieta, z którą

Fredzio był
na tak poufałej stopie. Przychodziło mu na myśl, że to może Tecia, ale odpychał

tę myśl z
oburzeniem. Wyrzucał sobie, że mogła mu ona przyjść do głowy. Alboż ona jedna

tylko jest
w teatrze? Najlepiej mógłby


— 79 —

się przekonać, gdyby był zapamiętał mieszkanie. Ale na korytarzu było tyle
drzwi, że mógł

się pomylić. Afiszów także ani śladu już nie było na murze. Nie, to było
niepodobieństwem,

aby to była Tecia. Zkądżeby Fredzio znał się z nią tak dobrze? A zresztą Tecia
nie

pozwoliłaby takiemu młodzikowi w podobny sposób przemawiać do siebie. Był o tem
najmocniej przekonany. W każdym razie dziwnem mu się to wydawało, zkąd Fredzio w

ogóle
miał znajomość z paniami z teatru. Nigdy nie byłby go o coś podobnego posądził.

Pokazało
się, że on także grał komedyę, albo może, rozumował sobie Dyduś, jaka aktorka

sprowadziła
go z drogi uczciwej, zbałamuciła niewiniątko. To go przejęło jeszcze większem

oburzeniem

background image

do stanu aktorskiego i postanowił sobie, że nie ustąpi, dopóki Teci nie wyrwie z

tego gniazda
zepsucia.

„To nie dla niej... to nie dla niej takie życie” powtarzał sobie.
Gwar w sali spotęgował się w krzyki, którym towarzyszyły gwałtowne uderzenia w

stół, od
jakich szkło dźwięczało. Słychać było kłótnię, wymyślania, potem drzwi się

otworzyły z
łoskotem, pchnięte siłą i jakiś mężczyzna wyleciał na korytarz, jak snop rzucony

na boisko.
Wnet się zerwał i odgrażając się komuś, tłoczył się napowrót do sali, usiłując

przedrzeć się
przez tłum pijany, który mu drogę zastępował. Powstała bójka, awantura, przed

którą Dyduś
zdezerterował na dół, nieprzyzwyczajony do scen podobnych. Uciekł na drugą

stronę ulicy i
tam czekał, aż się ta burza uspokoi. Musiał czekać dość długo, zanim się

uciszyło i zanim
zbiegowisko ludzi, które przypatrywało się awanturze, rozeszło się. Wtedy

ponownie
próbował przez suflera wywołać Tecię,

— 80 —

że ma ważny do niej interes; ale sufler, do którego się zwrócił z tem
poleceniem, rzekł mu:

„Jak pan masz interes, to przyjdź jutro; ona teraz zajęta zabawą.”
Dyduś uznał słuszność tej rady i na drugi dzień stawił się znowu.

Teatr był na wyjezdnem. Dla Teci przygotowano wygodny powóz i udekorowano go
kwiatami! Kilku paniczów stało przed oberżą, czekając na nią. Dwóch pomagało jej

na górze
zbierać drobiazgi i ubierać się. Dyduś z trudnością dostał się do niej,

potrącany przez służbę,
wynoszącą kufry i kuferki. Tecia, ujrzawszy go, skrzywiła się niezadowolniona

natręctwem i
spytała dość opryskliwie:

„Czegóż?”
Dyduś poprosił ją na słóweczko do drugiego pokoju i tam jednym tchem prawie

wyrecytował
jej propozycye porzucenia teatru, otworzenia pensyonatu lub magazynu. Chęć

uratowania jej
uczyniła go tak wymownym, że aż sam sobie się dziwił. Mówił bez wytchnienia, z

zapałem i
przejęciem. Zdawało mu się, że zrobiło to na niej wrażenie, bo słuchała go,

uważnie
wpatrzona w niego. To też skończywszy, z otuchą wielką zapytał jej:

„No, cóż... dobrze?... Prawda, że nieźle obmyśliłem?"
Spojrzała na niego litościwie, pokiwała głową i rzekła:

„Jakiś ty głupi, jakiś ty głupi, mój Dydusiu.”
„Dlaczego?” spytał zdziwiony.

„Dlaczegoś głupi?... Tego ja już nie wiem. Spytaj się o to twoich rodziców.”
I powiedziawszy to, ze śmiechem pobiegła do powozu.

X. Pod kondemnatą.

Dyduś powracał z miasteczka smutny, przygnębiony. To życie hulaszcze, lekkie,

bez jutra,
jakie prowadziła teraz Tecia, ciężyło mu jak kamień na sercu, tem więcej, że

siebie o to
obwiniał. Gdyby był innym mężem, pilnował lepiej obowiązków swoich, nie byłoby

do tego

background image

doszło. Wśród tych przykrych rozmyślań, nie zauważył, że gdy minął karczmę, ktoś

zawołał
na niego po imieniu. Dopiero kilkakrotne wołania człowieka, biegnącego pędem za

nim i
silne uderzenie w ramię ocuciło go. Spojrzał, jakby nagle ze snu przebudzony i

ujrzał przed
sobą trędowatą twarz ojca, z fioletowemi plamami.

„Cóż to, u stu dyabłów, ogłuchłeś, czy też udajesz, że nie słyszysz?”
„Nie słyszałem, byłem zamyślony.”

„A wieczorem także się nie pokazujesz koło parkanu. Ja gwizdam, gwizdam
sztajera, że mi

mało piersi nie pękną, a ty nic. Tak to dbasz o ojca? Choćby przez ciekawość
wyjść kiedy,

zobaczyć, co też z tym ojcem się dzieje — czy żyje, czy zdechł gdzie pod płotem.
Nic cię

ojciec nie obchodzi... nic zgoła!”

Tom XIV; Całe życie głupi. II. 6

- 82 —

Wyrzut ten dotknął boleśnie Dydusia. Czuł się winnym i począł się tłomaczyć
brakiem czasu,

pracą.
„Łżesz jak pies” odrzekł mu ojciec. „Wiem ja, mój kochany, że ty nie siedzisz w

domu, że
gdzieś latasz po nocy. Wczoraj zniecierpliwiłem się czekaniem i przelazłem przez

parkan.”
„Rany boskie! Gdyby ojca tak był kto zobaczył.”

„No, to cóż. Nie szedłem przecież kraść, tylko do syna z wizytą. Tegoby mi nikt
za złe

wziąść nie mógł. Ale pana syna nie było w domu. Myślałem, że śpisz. Pukam i
pukam, a tu

nic. Cóż u licha, myślę sobie, czy zemdlał, czy umarł. A choćby zajrzeć. No, i
wszedłem.”

„Którędy?”
„Ano przez kredens, bo tam lufcik był otwarty. Przez lufcik otworzyło się

resztę okna i
wszedłem. Nie bój się, nie wziąłem nic, bo kredens był zamknięty, a ja gwałtu

robić nie
chciałem. Wziąłem tylko to, co było pod ręką: kawałek zająca i pół butelki

araku. No, cóż
robisz takie okropne oczy, jakbym Bóg wie jaką zbrodnię popełnił? Przecież

półbutelką araku
dwór nie zubożeje. Potem poszedłem do ciebie. Macam łóżko... puste, nawet

nierozebrane.
Gdzieżeś się to, hyclu, lampartował?” spytał, żgając go żartobliwie palcem pod

bok. „Masz
jaką dziewczynę porządną... co?... Możeby i ojcu się coś przy tem obliznęło...

ja jeszcze
chwat chłop, jak cię kocham!”

Dyduś radby był uciec coprędzej, tak go raziła wyuzdana mowa ojca i jego
karczemne

dowcipy. Odważył się postąpić kilka kroków naprzód.
„Gdzież idziesz?” spytał go ojciec.

„Pilno mi wracać.”


— 83 —

„Nie masz się co spieszyć. Ich jeszcze niema w domu, nie wrócili.”

„Mam zajęcie.”
„To cię odprowadzę i pogadamy o interesach. Masz co pieniędzy?”

„Nie mam, nie mam.”

background image

„No, to jakże będzie? Ja potrzebuję.”

„Dałem przecież ojcu.”
„Ho, ho! to z tego już ani znaku, mój kochany. Cóż ty myślisz, że ja marynuję

pieniądze?”
„A ja ich nie robię”, odrzekł Dyduś i sam dziwił się sobie, że miał odwagę ojcu

tak wprost
szorstko odpowiedzieć. „Co mi się należało, to już wziąłem.”

„To weź naprzód. Przecież mogą ci zawierzyć te głupie kilka reńskich. Wiedzą
przecież, że

nie uciekniesz.”
„Nie, nie, ja tego nie zrobię!”

„To cóż ty chcesz, żebym ja z głodu zdychał, albo chodził kraść? Przecieżby to
nie był honor

dla ciebie, gdyby mnie tak gdzie pochwycili. Zebrać także nie pójdę, bo coby
ludzie

powiedzieli o tobie, że mając przyzwoite utrzymanie, pozwalasz ojcu żebrać."
„Więc cóż zrobię?” zapytał z rozpaczą i prawie z płaczem biedny Dyduś.

„Powiedz, żeby ci dał. Cóżby nie miał dać? Przecież mu to odrobisz.”
„Nie, nie... za nic w świecie nie odważyłbym się mówić mu znowu o pieniądze.

Wziąłem
przecież niedawno. Gdyby mi się spytał, co robię z temi pieniędzmi...”

„No, to powiesz, że masz biednego ojca i basta. Przecież ci tego za złe mieć nie
może.

Owszem... no, powiesz?..."
6*

- 84 -

„Powiem” odrzekł zmęczony prośbami ojca.
„No, a kiedy mi dasz?”

„Jak dostanę, jak tylko będę mógł najprędzej.”
„To dziś.”

„Wszak sam ojciec mówiłeś, że ich niema.”
„Ale mają dziś wrócić.”

„I mówić tak zaraz, zaledwie z powozu wysiądzie, to także nie można.”
„No, więc jutro. Ale jutro pamiętaj z pewnością. Ja już od siódmej będę czekał

pod
parkanem. A teraz daj, co masz, bodaj parę krajcarów, bo jeszcze dziś kieliszka

wódki w
ustach nie miałem, a szelma parch borgować nie chce.”

Dyduś, aby się pozbyć ojca, przetrząsnął kieszenie i znalazłszy kilka
krajcarów, dał mu je

coprędzej. Marcin odrazu wrócił z tem do karczmy, a Dyduś aż odetchnął
swobodnie. Ale w

tej chwili przyszło mu zaraz na myśl, czy się to godzi cieszyć z tego, że się
pozbył ojca.

Wyrzucał sobie, że nie był dobrym synem i mijając figurę męki pańskiej, która
stała przy

drodze, nie śmiał zatrzymać się przed nią, podnieść oczów, bo zdawało mu się, że
syn Boży

spojrzałby groźnie i surowo na złego syna. Uchylił tylko czapki i zmykał do
domu, pędzony

wyrzutami sumienia.
Dla okupienia tej winy, postanowił jak najprędzej postarać się o pieniądze dla

ojca i choć go
to wiele kosztowało, zaraz na drugi dzień po przyjeździe państwa Stroińskich

poszedł do
niego prosząc o zaliczkę. Że jednak pan Stroiński był człowiekiem zasad, a miał

zwyczaj
nigdy nikomu nie dawać żadnych zaliczek, przeto i tutaj wierny zasadzie,

odmówił,
jakkolwiek Dyduś przyznał się,

background image

— 85 —

że tu idzie o ratowanie ojca. Nawet w takich razach pan Stroiński nie robił
ustępstwa od

swoich zasad i biedny Dyduś, wskutek tej niewzruszoności zasad swego
chlebodawcy,

zmuszony był wyjść wieczorem do ojca z próżnemi rękami. Co go najbardziej
martwiło, to to,

że mu ojciec może nie uwierzy, iż dokładał wszelkich starań, aby dostać dla
niego pieniędzy,

bo nawet Franciszka, lokaja prosił, choć wstyd palił mu czoło i choć go to wiele
kosztowało,

czyby nie mógł pożyczyć mu kilka guldenów, na co dostał odmowną, a nawet
grubiańską

odpowiedź. Ojciec nie uwierzył temu, choć mu się Dyduś przysięgał na wszystko,
co miał

najświętszego i zaczął znowu synowi wyrzucać brak serca, groził mu, że będzie go
publicznie

wywoływał, jako najgorszego syna, że mu popsuje opinię między ludźmi i dotąd się
nie

uspokoił, dopóki mu Dyduś nie wyniósł jakiegoś starego surduta i trochę
bielizny, aby miał

co zastawić lub sprzedać.
Wystarczyło to nie na długo. Po kilku dniach przyszedł znowu, aby mu co dał.

Mówił, że nie
ma co jeść, że go wyrzucają z karczmy, gdzie mieszkał, bo nie miał czem opłacić

kąta, który
zajmował. Prosił, narzekał, tłukł głowę o parkan z rozpaczy, żeby poruszyć

kamienne serce
dziecka, nieczułego na niedolę ojca. Nie chciał od niego wiele, jaką mizerną

flaszkę wódki z
kredensu, trochę tego jedzenia, co zostanie z obiadu lub kolacyi.

„Oni tego nie poczują” mówił „a dla mnie będzie to pomoc zawsze. Mógłbyś co
wieczór

podać coś ojcu biednemu. Pies o tem nie wiedziałby.”
I tak prosił, tak męczył syna, tak zaklinał go na pamięć matki, na miłość

synowską, że biedny
Dyduś, choć uczciwość jego oburzała się na podobny postępek, zmu-

— 86 —

szony był uledz prośbom ojca i co wieczór, kiedy już wszyscy poszli spać, wsuwał
się po

cichu do kredensu i brał ztamtąd posiłek dla ojca i napitek, o co głównie się
upominał. Aby

jakotako usprawiedliwić się przed własnem sumieniem, sam niewiele jadł, głodził
się i

wmawiał w siebie, że zabiera z kredensu tylko niedojedzone przez siebie potrawy,
że daje

ojcu napitek, od którego sam wymawiał się przy obiedzie lub kolacyi. Mimo to,
skradając się

nocą do kredensu, miał uczucie, że popełnia zbrodnię. Gdy raz, idąc tak,
spojrzał

przypadkiem w duże lustro, stojące między oknami, przeląkł się samego siebie,
swojej

śmiertelnie bladej twarzy, pokurczonej konwulsyjnie. Sama ta mina już
kwalifikowała go do

kryminału. Do tego jeszcze martwiło go, że Franciszek parę razy zeszedł go tam,
że musiał

przed nim kłamać, iż przyszedł tutaj po wodę, albo po świecę, bo mu lampa
zgasła.

Franciszek patrzał jakoś wtedy na niego takim dziwnym wzrokiem, że Dyduś musiał

background image

spuścić

oczy i rumienił się. Ten podejrzliwy wzrok służącego niepokoił go, prześladował
ciągle, śnił

mu się nawet. Stary Marcin ani wiedział, ani się domyślał, jak straszną ofiarę
robił Dyduś dla

niego, ile go to kosztowało. Owszem, ciągle jeszcze był niezadowolony i drwił
sobie

lekceważąco z tego, co mu wyniósł do parkanu.
„I cóżeś to przyniósł” mówił mu nieraz „tę trochę ochłapów i kości, co ich psy

niedogryzły
?... miałeś też co przynosić!”

Napróżno Dyduś tłomaczył mu i przekładał, że i to z trudem udało mu się dostać,
niepoprawny pijak, który zatracił w sobie wszelkie uczucia ludzkie, wymyślał mu

za to
jeszcze, przeklinał, niemając wcale na względzie,

- 87 -

jaką boleść tem sprawia synowi. Niekontent z tego, co mu dawał, zaczął go
namawiać, żeby

zamiast tych nędznych ochłapów, buchnął z kredensu coś, coby spnsedać można i
mieć za to

jakitaki grosz, naprzykład jaki lichtarz niepotrzebny, tackę srebrną, albo coś
innego.

„Tacy państwo” mówił „to oni tam muszą mieć różne takie graty niepotrzebne,
poniewiera

się to u nich pewnie bez użytku, a mnieby się przydało.”
A gdy syn z oburzeniem odtrącił te propozycye, mówiąc, że to byłaby

najpodlejsza kradzież,
do której on nigdy nie byłby zdolny, ojciec wybuchem rubasznego, drwiącego

śmiechu
przyjmował te „głupie skrupuły" jego i mówił:

„Ale nie pamiętasz tego, co mówił Karol? To oni nas okradli, ci bogacze, bo oni
mają

wszystko, a my nic. Co im teraz weźmiemy, to tylko odebranie naszej własności,
bo to

wszystko powinno być wspólne.”
Dyduś zgadzał się na zasadę wspólnej własności, jeśli zasada zostanie w czyn

wprowadzoną,
gdy nastąpi rozdział pracy i posiadania; ale żeby sam na własną rękę zaczął

wymierzać sobie
sprawiedliwość od zabierania cudzej własności — na to zgodzić się żadną miarą

nie chciał,
mimo namów i próśb ojca. A gdy stary z każdym dniem stawał się natarczywszym i

groził
nawet, że sam kiedy zakradnie się do dworu i buchnie, że jeżeli go złapią, to

będzie tylko dla
syna wstyd, bo on nie dba już o nic; Dyduś wiedział, że nie pozostaje mu nic

innego, jak
porzucić obowiązek i uciec ztąd jak najdalej przed własnym ojcem. Był to wysiłek

rozpaczny
z jego strony, bo wiedział, że tak prędko nie znajdzie gdzieindziej obowiązku.

Przywykł już
do tych miejsc i ludzi. W naturze

— 88 —

jego było coś z rośliny, która gdzie padnie, zaraz zapuszcza korzenie, czepia
się miejsca,

potrzebuje choć odrobinę gruntu pod nogami. Włóczęga po świecie, bez stałego
miejsca, bez

pieniędzy, przerażała go. Do tego jeszcze przyłączyły się wyrzuty sumienia, że

background image

to przecież

nieuczciwie uciekać tak przed własnym ojcem, zostawiać go tak samego. Co się z
nim stanie

wtedy?... Wszystko to stawało mu przed oczyma; starało się zatrzymać go na
miejscu, a

jednak, mimo to, nie widział możności utrzymania się tutaj. Wolał na oślep
rzucić się w świat

na przygody, nędzę, zagłuszyć w sobie przywiązanie do ojca, niż dopuścić się
kradzieży.

Walka ta rozpaczliwa między uczuciami syna a uczciwością człowieka, nie mogła
nie

oddziałać na jego zdrowie; on, który całe życie przyzwyczajony był mówić prawdę,
teraz,

zmuszony kłamać, udawać, kryć się z postępkami swemi, popadł w rozstrój nerwowy,

graniczący nieraz z chwilowym obłędem, zostawał w ciągłej rozterce z sobą samym,
sypiał

mało i miewał sny niespokojne, przykre. Nieraz zaledwie usnął, wnet budził się
ze snu

wylękniony, niespokojny, z bijącem mocno sercem: przeczucie jakiegoś
nieszczęścia

prześladowało go ciągle. Idąc, bał się własnego cienia, co chwila oglądał się,
jakby kogoś

czuł za sobą. Nie były to obawy urojone. Nie-szęście rzeczywiście zbliżało się
do niego i to

nie jawnie i widocznie, jak burza, z którą możnaby walczyć, ale milczkiem
nurtowało pod

nim, podrywając grunt pod jego nogami. Franciszek nie przestawał go śledzić,
zwracał baczną

uwagę na każdy krok jego, towarzyszył mu z daleka, niewidziany, na każdej jego
wycieczce

do parkanu, notował sobie pilnie wszystkie przez niego wynoszone

— 89 —

rzeczy z kredensu. Nie donosił jednak panu o niczem, czekając z cierpliwością

pająka na
większą jaką kradzież i zastawiając ostrożnie sieci, by złowić szkodnika. Nagłe

postanowienie
Dydusia opuszczenia dwora państwa Stroińskich, byłoby udaremniło jego plany,

gdyby mały
przypadek nie był przyszedł mu z pomocą i nie przyspieszył katastrofy.

Wypadkiem tym był przyjazd państwa z Zielonej Wólki, a właściwie przypadkowe,
spotkanie

się Dydusia z niemi w ogrodzie. Państwo Stroińscy spacerowali właśnie z miłymi
gośćmi

swymi po ścieżce, obsadzonej krzakami róż i delektowali się wspaniałym okazem
herbacianej

róży, gdy Dyduś z książką w ręku wracał zaczytany tą samą ścieżką ku dworowi.
Obecność

gości spostrzegł dopiero wtedy, gdy już był tak blizko, że skręcić w inną stronę
nie mógł, a

wrócić się nie wypadało. Wziął więc na odwagę i zdecydował się przejść koło
nich. Ale w

chwili, kiedy miał ich minąć i ukłonić się, oczy jego, chcąc uniknąć widoku pani
Adeli,

mimowiednie skierowały się na jej męża i naraz stanął jak wryty, książka wypadła
mu z ręki,

bo w mężu pani Adeli poznał tego, którego przed paru tygodniami widział był w
mieszkaniu

Teci, poznał swego dawnego kolegę... Antosia. I on poznać go musiał, ale nie dał
tego poznać

po sobie, zmierzył go tylko chłodnem, obojętnem spojrzeniem i prowadził dalej z

background image

panią

Stroińską przerwaną na chwilę rozmowę. Przerwa trwała tak krótko, że tego nikt
nie

spostrzegł, państwo Stroińscy zajęci rozmową „z miłymi gośćmi” nie zwrócili
nawet uwagi,

że Dyduś koło nich przeszedł. Nauczyciel był tak małą w ich oczach figurą, że
nie zadawali

sobie trudu zajmować się nim. Dopiero właściciel Zielonej

— 90 —

Wólki, gdy Dyduś, podniósłszy książkę z ziemi drżącemi ze wzruszenia rękami,

poszedł ku
dworowi, zwrócił na niego uwagę pana Stroińskiego i spytał go nawiasowo, z udaną

obojętnością:

„Cóż ten człowiek robi tu w twoim domu?”
„To nauczyciel mojego chłopca."

„On?...” zrobił przytem taki dziwny grymas twarzą, że pan Stroiński,
zaintrygowany tem,

zapytał:
„Czy go znasz może?”

„Trochę. O ile wiem, był zaplątany w ten głośny swojego czasu proces
socyalistów.”

„On?” spytał zdziwiony Stroiński, bo posądzenie Dydusia o socyalizm wydawało mu
się

śmiesznem i niedorzecznem. „Eh! chyba się mylisz.”
„Nazywa się Bulikowicz, Dydak Bulikowicz?”

„Tak.”
„No, to on. Jeżeli masz gazety z tamtych czasów, to łatwo możesz się o tem

przekonać.”
„Nie może być” rzekł pan Stroiński, zafrasowany tem nie na żarty. Nietyle

obawiał się
Dydusia, jako niebezpiecznego człowieka, ile raczej czuł się tem dotknięty, że

dom jego, taki
czysty, taki nieposzlakowany, został splamiony pobytem socyalisty. Potrzebował

oswoić się z
tą myślą, aby w nią uwierzyć. Jakkolwiek pokładał nieograniczone zaufanie w

właścicielu
Zielonej Wólki, jednak przypuszszał, że i on mógł być w błąd wprowadzony, mógł

się mylić.
Nazwiska bywają podobne. Zresztą, w całem postępowaniu nauczyciela nie widział

nic
takiego, coby zdradzało w nim niebezpiecznego człowieka. Przez tak długi czas

przecież
byłby się z czemś wygadał i coś zrobił takiego, coby go w podejrzenie podało, a

on nic

— 91 —

takiego nie zauważył. Być może jednak, że przed nim miał się na baczności, taił

się, ale
służba mogła go łatwiej podpatrzyć. Dlatego postanowił wybadać lokaja Franciszka

i gdy ten
przyszedł rozbierać go wieczorem, zaczął z nim rozmowę o nauczycielu.

„Wiesz ty, co mi mówił dziedzic z Zielonej Wólki?... powiedział, że ten nasz
nauczyciel to

jakieś podejrzane indywiduum.”
„Ja to już dawno zauważyłem, proszę wielmożnego pana”.

„E! czy być może? I ty także?” spytał dziedzic i aż podniósł się ze stołka z
zadziwienia. „A

taki się wydawał spokojny i cichy.”

background image

„Umie się maskować. Z cicha pęk, proszę wielmożnego pana. Przy stole pokorny,

potulny,
trzech zliczyć nie umie, a po nocach do miasteczka lata do aktorek na romanse,

uczciwszy
uszy wielmożnego pana.”

„E, pleciesz!” i rozśmiał się, tak mu nieprawdopodobną wydawała się ta
wiadomość.

„Na własne oczy widziałem, wielmożny panie, bom umyślnie chodził za nim, aby
się

przekonać.”
„Kiedy on miał czas na to?”

„Jak wielmożni państwo wyjeżdżali na wizyty do Zielonej Wólki, do pana barona.”
„A to ja się ślicznych rzeczy dowiaduję.”

„To jeszcze nic, proszę wielmożnego pana, co on robi za domem; ale w domu...”
„Co w domu?"

„Ściąga różne rzeczy i wynosi...”
„Gdzie, komu?...”

„Kto ich wie? Widocznie takim samym rzezimie-

— 92 —

szkom, jak sam jest. Nocami schodzą się koło parkanu w ogrodzie i zmawiają.”

„I czemuż mi, błaźnie, teraz dopiero to mówisz? Jak mogłeś pozwolić, żeby taki
człowiek był

u nas w domu i by uczył mojego syna?”
„Chciałem złapać ptaszka na gorącym uczynku, bo inaczej możeby się był wykręcił

i
wielmożny pan by mi na słowo nie wierzył. Me szło mi tylko o niego samego, bo

miałem go
ciągle na oku i mogłem go w każdej chwili złapać. Ale cóż bym mu zrobił. Byłby

przerzucił
skradzione rzeczy przez parkan wspólnikowi, tamtenby drapnął i gdzież dowód?

Ważniejsza
rzecz była tamtego dostać.”

„Zrobić na niego obławę.”
„Gotów się przebić i zemknąć.”

„Więc cóż?”
„Ha, no!" rzekł z uśmiechem zadowolnienia „znalazło się na niego sposób.

Wziąłem dzisiaj
od leśniczego te paście, co się to na wilków zastawia, wyszpiegowałem, gdzie ten

ptaszek
stawa za parkanem i tam się zastawi. Złapie się sam i w taki sposób będzie się

miało
obydwóch w garści, a potem do kryminału.”

„I kiedyż się zastawi te paście?”
„Zaraz jutro.”

„Tak, jutro trzeba, bo ja dłużej nie mógłbym cierpieć w domu tego człowieka.”
I tak go wiele kosztowało, że przez ten jeden dzień znosił go pod swoim dachem.

Nie mógł
jednak pozwolić mu zbliżać się do syna; dlatego Gienka zatrzymał u siebie w

pokoju, pod
pozorem, że słaby, a obiad kazał zanieść nauczycielowi do jego mieszkania.

- 93 —

Dyduś nie rozgniewał się wcale o to, było mu to bardzo na rękę, że tego dnia nie
potrzebował

zajmować się niczem, siedzieć w towarzystwie, rozmawiać, bo to byłoby go
niesłychanie

męczyło. Czuł jakiś rozstrój w organizmie, zamęt myśli, upadek sił — był
formalnie do

niczego. Wczorajsze spotkanie z Antosiem wielce się do tego przyczyniło. Kiedy

background image

zaczął w

nocy rozmyślać nad tem, jak tamten wyszedł wysoko, jak jest bogaty, a on był i
jest biedny i

pogardzony, doznawał smutnego przygnębienia i wstydu; w duszy czuł gorycz, żal,
ból, a

przykre myśli rozsadzały mu głowę, że zda się pęknie, rozleci w kawałki. Posępny
ranek nie

uspokoił go wcale, owszem, powiększył jeszcze jego rozgoryczenie, tylko je
uczynił

spokojniejszem. Mgła deszczowa, która pola i drzewa zasłoniła matowym kloszem i
jego

duszę obiegła tak, że nie widział żadnych dalszych horyzontów, tylko najbliższe
siebie

przedmioty. Nie myślał ani o przeszłości, ani o przyszłości — o niczem. Siedział
przy oknie,

z głową opartą na ręku i zdawał się z wielką uwagą przypatrywać, jak mgła
skraplała się na

czerwonych liściach winogradu i spadała niby z rynienki na pożółkłą trawę, gdzie
wyżłobiła

dołek, — jak wrona kołyszącym krokiem przechadzała się po gazonie i dziób co
chwila

zanurzała w trawie, a druga towarzyszka jej siedziała zmokła na gałęzi
bezlistnej, czarnej i

odzywała się od czasu do czasu złowróżbnem krakaniem, jak wiatr chwiał liściami
winogradu

i pryskał kroplami deszczu w szyby okna. Patrzał na to i zdawał się myśleć, ale
gdyby go się

kto spytał o czem, nie byłby w stanie odpowiedzieć. Była to raczej jakaś
bezmyślna apatya,

która splątała mu członki, umysł, serce, że siedział jak w letargu, bez

— 94 —

ruchu. Obiad, który mu przyniósł lokaj, stygnął na stole, wiedział, że trzeba

wstać, iść jeść, a
nie mógł zdecydować się na taki ruch gwałtowny. Wymagało to więcej natężenia,

więcej
woli, niż jej czuł teraz w sobie. Dopiero nadchodzący wieczór wlał w niego

trochę energii,
tyle, że wstał i począł się przechadzać po pokoju. Po chwili znowu zatrzymał się

przy oknie i
wpatrywał się w mgłę, jak się stawała coraz gęstszą, ciemniejszą, aż się

zmieniła w czarną,
brudną noc; wraz z tą ciemnością opanował go dziwny smutek, jakby ta noc miała

być
ostatnią, jakby za temi ciemnościami nic już dla niego nie było.

Srebrny głos zegara, który wybił siódmą, przypomniał mu, że trzeba wyjść. Miał
dzisiaj

widzieć się z ojcem i powiedzieć o swem niezłomnem postanowieniu, że jeżeli
ojciec nie

przestanie namawiać go do nieuczciwych czynów, on gotów porzucić miejsce
nauczyciela i

przenieść się w inne strony. Postanowienie to ożywiło go, śmiałym krokiem
przechodził

ogród po ścieżce, wysypanej żwirem, depcząc rozmoczone liście. Wiatr szamotał
drzewa,

naginał giętkie wierzchołki topolowej alei i gwizdał, jęczał między budynkami
dworskiemi.

Nagie gałęzie jabłoni szturchały się wzajemnie, jak ludzie, co szukają sprzeczki
i zwady.

Sowa odzywała się żałośnie z kościelnej wieży, — we wsi, daleko, psy ujadały.
Dyduś

jednak, z pomiędzy tych różnych głosów, słyszał tylko jeden — gwizdanie

background image

sztajera, które

odzywało się za parkanem. Głos ten pochłaniał całą jego uwagę, według niego
kierował swe

kroki.
Gdy doszedł do parkanu, chrząknął, aby dać ojcu znać o sobie.

„No, jesteś przecież” odezwał się głos z za parkanu. „Tobie wygodnie czekać w
ciepłym

pokoju, ale mnie stać

- 95 —

tak na słocie wcale nieprzyjemnie. Takie powietrze, niech go choroba!... No,

cóż...
przyniosłeś te lichtarze?...”

Dyduś odchrząknął, bo mu zaschło w gardle i zbierał cała odwagę, aby
wypowiedzieć ojcu

swoje ultimatum.
Nim miał czas zdobyć się na to, za parkanem, tuż koło niego, rozległ się

nieludzki prawie ryk,
jęk, wrzask, a potem nieustanny lament:

„Rany boskie, Jezus Marya... nie wytrzymam, ratujcie!”
„Co takiego? Co ojcu się stało?" dopytywał się

przelękły Dyduś.
„Złapany, złapany!... ratujcie na Boga, bo mi nogi

rozmiażdży!...”
Dyduś jeszcze nie mógł sobie zdać sprawy z tego, co się stało ojcu, że tak

zaczął jęczyć, gdy
wtem spostrzegł przez mgłę liczne światła, poruszające się od dworu w tę stronę,

gdzie stał.
„Na miłość boską, ojcze, cicho, bo idą. Uciekajmy!” Jak zwierz ścigany, szukał

niespokojnie
oczami, w którą stronę najlepiej będzie uciekać, ale nim miał czas rzucić się w

leszczynowe
krzaki, które ciągnęły się wzdłuż parkanu, jakaś silna ręka uchwyciła go za

kołnierz wśród
ciemności i równocześnie, tuż koło niego, dał

się słyszeć głos:
„Mam go, mam ptaszka, hej, tu, prędzej, światła!” Dyduś poznał głos Franciszka.

Nie
potrzebował się bronić, ani uciekać, wiedział dobrze, że jest zgubionym. Światła

szybko
zbliżały się do niego. Poznał ludzi dworskich, uzbrojonych w widły i kije,

trzymających
latarnie, a między nimi zobaczył groźną, poważną twarz dziedzica. Zbladł i

spuścił oczy.
Dziedzic widocznie chciał

— 96 —

nasysić się jego trwogą i wstydem, bo kazał światła zbliżyć mu do twarzy i stał
przed nim,

wpatrując się.
„Więc to tak?” spytał „podszedłeś moje zaufanie, wślizgnąłeś się w zacny dom,

nędzniku,
aby go zbeszcześcić swoją obecnością!”

Za parkanem nie ustawały jęki.
„Przyprowadzić tamtego, odjąć mu żelaza... Niech sobie do oczów staną i

powiedzą, który z
nich łotr większy.”

„Jam tu tylko winien, ja jeden... mnie ukarzcie” prosił Dyduś, a gdy po jakimś
czasie

przyprowadzono Marcina, kulejącego na nogę, którą mu okaleczyły żelaza i

background image

stękającego

jeszcze, Dyduś rzucił się na kolana przed dziedzicem i zawołał rozdzierającym
głosem:

„Na miłość boską, nie robić nic temu starcowi, on słaby, schorowany. Panie,
miej pan litość

nad nim, to mój ojciec!”
„Tak, on prawdę mówi” poświadczył Marcin.

„Piękna familia, niema co mówić” rzekł dziedzic „niedaleko jabłko od jabłoni
pada.”

Prawienie morałów było zawsze słabą stroną pana Stroińskiego, uważał to sobie
za rodzaj

misyi apostołować moralność między ludźmi i nie opuszczał żadnej sposobności,
jaka się do

tego zdarzała.
A czyż miał kiedy lepszą sposobność, niż teraz, kiedy stał przed nim winowajca,

którego
wykształcenie, pozycya społeczna podniosły tak wysoko, że miał to szczęście

zasiadać przy
jednym stole z człowiekiem takiej nieposzlakowanej prawości, jak on, a którego

brzydkie
namiętności ściągnęły z tej wyżyny w kał zepsucia i występku, w towarzystwo

włóczęgów,
pijaków ostatniego


— 97 —

gatunku. Na tym wdzięcznym temacie rozpuścił cugle swojej wymowy, używał
dosadnych

zwrotów retorycznych, prawił jak najlepszy kaznodzieja.
Dyduś słuchał także w milczeniu tego aktu oskarżenia i potępienia zarazem, nie

próbował
bronić się ani jednem słówkiem, bo czuł się występnym i to bardzo występnym.

Prosił tylko o
pobłażanie dla starego ojca, biorąc całą winę na siebie. Pan Stroiński okazał

się w tym
względzie tak dalece wspaniałomyślnym, że nie-tylko ojca, ale i jego nie myślał

oddać do
kryminału. Co prawda, szło mu o to, żeby się nie włóczyć po sądach, nie

kompromitować
siebie i domu swego, iż dawał przytułek ludziom podejrzanym; nie przyznał się

jednak do
tych pobudek, a natomiast mówił wiele o tem, że nie chce mu psuć losu, wystawiać

publicznie nazwisko jego pod pręgierz, że nie traci jeszcze nadziei, iż się

poprawi. Jedyną
karą było to, że go natychmiast wydalił z domu, nie pozwalając, aby choć na

chwilę, choć
przez tę jedną noc, taki człowiek spoczywał z nim razem, pod jednym dachem. Więc

choć to
była noc ciemna i wietrzna, choć Dyduś blady i mizerny, wskutek ostatnich

wypadków,
ledwie trzymał się na nogach, kazał mu natychmiast dom opuścić i rzeczy jego

wynieść za
nim do karczmy. Marcin, choć sam mocno kulejący na nogę, podtrzymywał syna, bo

ten
chwiał się i zataczał jak pijany. Tak przeszli między szeregiem dworskich ludzi,

jak przez
rózgi, wśród złośliwych szeptów i drwiących spojrzeń. Dyduś zasłonił oczy rękami

i płakał,
Marcin rzucał na jedną i drugą stronę niespokojne spojrzenia, jak odyniec, idący

między
psami, ujadającemi na niego. Obom ta droga przez ogród wydawała się strasznie

długa; to też,

background image

gdy wreszcie dostali

Tom XIV. Całe życie głupi. II.

7

— 98 —

się za bramę, choć noc była ciemna, czarna, przepaścista, deszcz lał ulewny i
wiatr smagał im

twarze grubemi kroplami, obaj odetchnęli swobodnie.
„A to nam się udało !” odezwał się pierwszy Marcin. „Wiesz ty, nie myślałem, że

nam tak na
sucho ujdzie! Ja byłem pewny, że nas wsadzą do ciupy, chociaż wskazać nie mogli

za co?...
Kradzieży żadnej nie było, włamania także nie. Tyle tylko, żebyśmy się byli

przesiedzieli.
Aleś ty ciężki dyabelnie, porządnie cię czuję."

Dyduś nic się nie odzywał; szli przez chwilę w milczeniu, nogi ich chlapały,
wlokąc się po

błocie. Po jakimś czasie Marcin znowu odezwał się:
„Widzisz, nie lepiejby było, żebyś im był buchnął coś ze srebra, albo i

pieniędzy, byłoby ci
się także upiekło, a choćbyś był i posiedział, to już nie żal, jak się ma za co.

Aleś ty zawsze
głupi i nieporadny. No, trzymajże się na nogach... Dyduś... cóż ty wyrabiasz?

czyś pijany?...
No, bo ja cię nie utrzymam, nie dam rady!”

Mówił to, podtrzymując Dydusia, który się zwalił na niego całym ciężarem
bezwładnie.

„Cóż tobie u sto dyabłów się stało? Przecież tu leżeć nie będziesz. Chodźmy do
karczmy, to

już niedaleko, jeszcze kilkadziesiąt kroków i już. No, wstańże... Dyduś,
Dyduś... coś ty

zaniemówił?”
Trząsł go z całej siły, chcąc go przywołać do przytomności, bo mimo ciemności,

widział, że
Dyduś miał oczy zamknięte i trupią bladość na twarzy. Widząc, że usiłowania te

były
daremne, że ciało Dydusia gięło się bezwładnie na wszystkie strony, chwycił go w

pół i
ciągnął po błocie w stronę karczmy. Nim się tam dowlókł

— 99 —

ze swoim ciężarem, żyd, uprzedzony już o wszystkiem przez ludzi dworskich,
którzy rzeczy

Dydusia złożyli, nie chciał ich przyjąć na nocleg, tern więcej, że jeden z nich
wyglądał już jak

umierający; ale Marcin pchnął żyda pięścią, tak że się zatoczył aż pod ścianę i
wpakował się

bez ceremonii dó izby.
„Bądź kontent, psie żydzie, że ci się trafili porządni goście. Dawaj pokój o

dwóch łóżkach i
stul gębę, bo w mordę... rozumiesz?”

„No, a kto będzie płacił?” spytał żyd.
„My, to się rozumie. Cóż ty sobie myślisz, parchu jakiś, że my pieniędzy nie

mamy?...
zasypaćbyśmy cię mogli niemi, gałganie jakiś!”

Była to tylko próżna przechwałka, bo ani on, ani Dyduś, grosza nie mieli przy
duszy; na żyda

jednak podziałała ta pewność siebie; zresztą, dość ciężki kuferek Dydusia i
pościel jego były

dla niego także jaką taką rękojmią, zgodził się przeto wreszcie na umieszczenie

background image

chorego w

alkierzu.
Rozebrano go i złożono na łóżku. W cieple i spokoju przyszedł o tyle do siebie,

że otworzył
oczy, ale spojrzenie miał smętne, błędne, a oddech ciężki.

Marcin, który wódkę uważał za najlepsze lekarstwo na wszystkie słabości, był
pewny, że po

paru kieliszkach będzie mu lepiej i na drugi dzień wstanie. Kazał więc żydowi
dać kwaterkę

najlepszej, rozumie się na kredyt.
„Tylko pisz” mówił z fanfaronadą „a wszystko ci się zapłaci co do grosza.”

Wziął wódkę, zaniósł do alkierza i częstował nią chorego.

7*
- 100 —

„No, Dydusiu, masz, napij się, to cię pokrzepi, zobaczysz.”

Chory nic nie odpowiadał i nie okazywał najmniejszej chęci picia, a gdy Marcin
podniósł mu

głowę i chciał koniecznie wlać w usta, odwracał się ze wstrętem.
„Pij, to dobre... o!” i dla dania dobrego przykładu, wychylił jeden haust,

potem drugi, trzeci,
że zaledwie na dnie trochę zostało. „No, tę troszkę, jak mnie kochasz.

Zobaczysz, że ci zaraz
będzie lepiej. Widzisz, ja już dalibóg czuję się zdrowszy, rzeźwiejszy.”

Chory wstrząsnął głową i przez ten ruch głowa jego z ręki Marcina stoczyła się
na poduszkę,

ciężko jak ołów, i utonęła w niej głęboko, a powieki opadły na oczy.
„Wolisz spać? To śpij, śpij... sen także posilny” mówił, wysączając ostatnie

krople z kwaterki
i zaniósł ją do izby szynkownej, gdzie kazał znowu dla siebie dać porcyę wódki i

przekąskę.
„Mój syn” mówił „za wszystko zapłaci, bo on sobie uciułał sporo grosza po

pańskich
domach. To chłopak porządny, a sknera, nie lubi wydawać, nie tak jak jego

ojciec.”
„A co jemu jest?” dopytywał się żyd. „E! głupstwo. Zmęczył się, zziąbł, on

nieprzywykły do
włóczenia się po nocach, no i katar go rozebrał. Ale niechno się wyśpi

porządnie, wygrzeje, to
jutro zaraz mu będzie lepiej.”

Tymczasem, wbrew tej przepowiedni, chory na drugi dzień miał się jeszcze
gorzej. Leżał bez

ruchu, z oczami przymkniętemi, oddech jego był krótki a ciężki, skóra sucha,
rozpalona,

gwałtowny kaszel od czasu do czasu wstrząsał nim, a w piersiach słychać było
rzężenie, któ-

- 101 -

remu wtórowało stękanie chorego. Coby to była za choroba, nikt nie wiedział, po
doktora

posłać także nikomu nie przyszło na myśl, bo najprzód w okolicy blizko nie było
żadnego, a

potem, kto będzie jeździł po niego, kto będzie płacił? To tylko widzieli
wszyscy, że jakieś

ciężkie choróbsko przyplątało się do biedaka i że może klapnąć. Chłopi, którzy
przychodzili

na wódkę do karczmy, zaczęli się tem niepokoić, nie przez litość dla chorego,
tylko z obawy,

żeby, jakby — czego broń Boże — umarł we wsi, na gminę nie spadł obowiązek
chowania go

swoim kosztem. Myślano zawieźć go do szpitala, ale że szpital był daleko i żaden

background image

chłop na

tak długą drogę dać fury i koni za darmo nie chciał, a do tego wójt im
wytłomaczył, że gmina

musiałaby szpital płacić, więc o szpitalu już mowy nie było więcej.
Najpraktyczniej radził

kowal: wpakować niedojdę na wózek, wywieźć za granicę wsi i zrzucić gdzie w
przykopę,

lub na łąkę, niech tam inna gmina łamie sobie głowę o niego. Ale nuż zamrze w
drodze na

furze, zrobił uwagę wójt, znawca prawa i przepisów policyjnych, będzie śledztwo,

dochodzenie, komisya i znowu strata pieniędzy, a może i areszt. Nie było więc
„nijakiej rady"

i chłopi markotni skrobali się po nieuczesanych, gęstych czuprynach, nie mogąc
wyskrobać z

głowy żadnego sposobu pozbycia się chorego ze wsi. Jedyną ulgę znajdowali w tem,
że

zwalali całą winę na żyda, po co przyjmował go do siebie; wymyślali mu i
grozili, że w razie

wypadku, gmina jego patrzeć będzie i każe mu płacić koszta. Żyd znowu w strachu
o swoją

kieszeń czepiał się Marcina, żądając ód niego zapłaty z góry za mieszkanie,
żywienie i na

koszta pogrzebu, na przypadek śmierci; groził, że zajmie rzeczy, że przy
świadkach każe

otwo-

— 102 —

rzyć kufer i sprzeda wszystko przez licytacyę. Tego plądrowania w kuferku

najbardziej się
przeląkł Marcin. Sam go już przepatrzył raz w nocy, szukając pieniędzy, lub

czegoś, coby
można spieniężyć i przekonał się, że w kufrze, oprócz książek, zimowego surduta

i trochę
brudnej bielizny, nie było nic więcej. Bał się, że jak żyd dowie się o tem,

przestanie borgować
i on będzie musiał z głodu „łapę lizać”, albo pójść żebrać. Włóczęga uśmiechała

mu się, bo co
prawda, zaczęło mu już bardzo dokuczać to siedzenie na jednem miejscu i

słuchanie w dzień i
w nocy jęków chorego. Nie był do tego przyzwyczajony, to go nudziło, męczyło

okropnie.
Łaził z kąta w kąt, ziewał, wyciągał się i dni wydawały mu się nadzwyczaj

długie. Wreszcie
zaczął sobie rozumować: co ja tu będę po próżnicy siedział? po co?... Choremu i

tak nic nie
pomogę, jak ma umrzeć, to i tak umrze, a nie, to przecież go żyd z domu nie

wyrzuci! Szelma
parch łazi teraz za mną i woła o pieniądze, a jak mnie nie będzie, to nie będzie

miał u kogo się
upomnieć i będzie musiał gębę stulić.

Była w tem wielka racya. Szło tylko o zaspokojenie tych skrupułów, jakie się w
nim

odzywały, że porzucać chorego syna się nie godzi; ale i na to znalazł się
sposób. Dusza

ludzka jest niewyczerpana w wynajdywaniu argumentów, gdy idzie o okłamanie
sumienia.

Marcin zaczął usprawiedliwiać się przed synem.
„Widzisz, Dydusiu kochany, ja tu nic nie wysiedzę przy tobie, żyd borgować nie

chce, o
pieniądze woła. Lepiej, że pójdę po ludziach, może gdzie co wytrzasnę. Jak

powiem, że mam

background image

ciężko chorego syna, to jaki taki łatwiej da”

- 103 -

Sam nie wierzył w to, co mówił, nie myślał naprawdę o powrocie z pieniędzmi, ale
chciał być

czystym przed synem i własnem sumieniem.
„No, jakże myślisz, Dydusiu... prawda, że tak będzie najlepiej? Innego sposobu

niema.
Prawda?”

Dyduś skinął powiekami na znak, że się zgadza. Przynajmniej Marcinowi tak się
zdawało, że

skinął potwierdzająco.
„Oni ci tu nie mogą tymczasem nic zrobić, ani wyrzucić, bo to kryminał za takie

rzeczy.
Zabrać ci także nic nie zabiorą, bo nic nie masz. Prawda?”

Dopytywał się ciągle Dydusia o jego zdanie, bo potrzebował koniecznie wmówić w
siebie, że

to co robi, robi za wolą syna.
„No, więc ja pójdę sobie... dobrze Dydusiu... co?...”

Potrząsnął syna, który miał przymknięte powieki. Poruszony przez ojca, podniósł
je.

„No, dobrze?”
Chory opuścił znowu zmęczone powieki, co Marcin wytłomaczył sobie jako

zezwolenie i
wyczekiwał nocy, aby mógł swój zamiar doprowadzić do skutku, bo wiedział, że w

dzień
żydby go nie puścił.

Czekając aż cała rodzina żydowska ułoży się do snu, Marcin wpadł jeszcze na
bardzo

szczęśliwy pomysł zabrania ze sobą butów Dydusiowych, surduta zimowego i reszty
garderoby.

„Jemu to”rozumował sobie bardzo praktycznie „teraz w chorobie na nic się nie
przyda, a żyd

psiawiara mógłby mu to zagrabić. Lepiej, że ja wezmę, choćbym miał sprzedać i
nie nosić,

niż żeby niewierna dusza to zabrała.”

— 104 —

Uwinął się prędko z pakowaniem i po półncy, kiedy pierwsze kury piać zaczęły,

wysunął się
cichaczem z izby, nie pożegnawszy się nawet z synem, z obawy, aby go nie budzić.

Miał widocznie dobre przeczucie, że umknął zawczasu, bo tej samej nocy arendarz
powziął

postanowienie niezłomne domagać się natarczywie zapłaty i zmusić go do usunięcia
chorego

syna z karczmy. Jeszcze dzienne światło, które zabieliło trochę małe okienka
karczmy, nie

rozjaśniło dobrze ciemności, panującej w izbie chorego, gdy żyd wszedł tam ze
swojem

ultimatum. Nie widząc nigdzie starego pijaka, zbliżył się do łóżka chorego, aby
go się spytać

o ojca i poruszył go za rękę, leżącą bezwładnie na kołdrze. Ręka była zimna jak
lód. Żyd z

przestrachu spojrzał na twarz — była nieruchoma, sztywna, usta zapadłe, a oczy
szklanne,

zastygłe, zdawały się być zapatrzone gdzieś w górę, po za zczerniały sufit
karczmy, po za

dach mchem obrosły, po za chmurne niebo, gdzieś w wieczność. Poranek
niebieskawem

światłem, niby aureolą, oblewał trupią maskę umarłego.

background image

Żyd cofnął się przerażony, splunął ze wstrętem, ocierając o flanelowy kaftan

rękę, którą
dotknął się nieczystego trupa i co tchu uciekł z izdebki.

Na usilne prośby gromady, która wysłała aż deputacyę do dworu, żeby ją
zwolniono od

ciężaru grzebania nieboszczyka, pan Stroiński zrobił ustępstwo od swoich zasad,
kazał

stolarzowi ze świeżych desek sosnowych zbić trumnę, a raczej pudło i zawieść
umarłego na

cmentarz, a ksiądz kanonik, nietyle przez pamięć dla nieboszczyka, ile z
grzeczności dla

dziedzica, gdy ciało przewożono koło


— 105 —

kościoła, przerwał sobie partyę preferansa i wyszedł na gościniec pokropić

trumnę. Partnerzy
jego skorzystali z tej przerwy: jeden, pan Stroiński, aby wyprostować nogi,

przechadzał się po
pokoju, a drugi, dziedzic Zielonej Wólki, zapalił cygaro i zbliżył się do okna.

Na błotnistym
gościńcu, na tle brudnego nieba, na wozie, którym zwykle cegły wożono, leżała

biała trumna
z krzyżem wypalonym i ze świecą na wierzchu. Gromadka ludzi — może sześcioro,

może
ośmioro, stała opodal, aby się przypatrzyć aktowi kropienia. Kościelny z

miedzianą
kropielnicą i ksiądz kanonik w birecie i komży zbliżali się od kościoła do tej

gromadki.
„Jakiś lichy pogrzeb?” odezwał się dziedzic Zielonej Wólki, bębniąc palcami po

szybie.
„A to tego... tego, co to był u mnie, coś go to widział, tego, co uczył mego

Gienia.”
Dziedzic Zielonej Wólki skrzywił się niemile i odszedł powoli od okna.

„Okropnie nędznie skończył” mówił dalej pan Stroiński „u żyda w karczmie, bez
księdza,

bez sakramentów. Jakie życie, taka i śmierć.”
„A mógł wyjść na ludzi, bo miał zdolności, ale był głupi i nie umiał się

pokierować!”
To było jedyne wspomnienie pośmiertne, którem uczczono pamięć Dydusia.

Koniec.

Czarny możnowładca.

Podług szkiców historycznych

O. Falkenhorsta

skreślił

Stanisław Brandowski.

Żaden kraj nie posiada tak wielu i tak oryginalnych władców, jak niezbadana
dotychczas i

licznemi baśniami otoczona Afryka. Liczni jej możnowładcy nie są zawsze figurami
o zakroju

komicznym, jak n. p. król Kamerunu. Są tam między niemi i królowie zarówno
dzielni w

sztuce wojskowej, jak i przebiegli w intrygach dyplomatycznych, prawdziwe Cezary
i

Napoleony en miniature, których dzieje panowania dla Afryki są nieledwie tej
samej

doniosłości, co dla Niemiec panowanie Karola Wielkiego, lub dla Polski

background image

Kazimierza

Odnowiciela. Europejczycy przyzwyczaili się lekceważyć te czarne wielkoludy i
niejeden na

europejskich polach bitwy chlubnie wsławiony jenerał własnem życiem i krwią
powierzonej

mu armii lekceważenie to okupić musiał. Ostatnim i smutnym tego przykładem jest
klęska

armii włoskiej pod Saati, zadana jej przez Jana II., władcę Abesynii. „Król
gałganow”, jak

Włosi pogardliwie Jana II. nazywali, nietylko zniszczył i

- 110 -

wyciął w pień ich armią, ale nawet zwycięstwem tern obalił włoskie ministerstwo,

które się
podówczas u steru znajdowało.

Są to rzeczy, które zapewne niejednemu świeżo tkwią w pamięci, i one dowodzą,
że Jan II.

nie był postacią zwykłą, nie był szablonowym kacykiem, który jedynie w ścinaniu
głów

swym poddanym upatruje spełnienie swych monarszych powinności. Ta odrębność
zapatrywań i czynów była przyczyną, że w ostatnim czasie wielu historyków

starało się
nietylko opisać objektywnie dzieje panowania Jana II., ale zarazem skreślić i

osobisty
charakter tego „Króla Królów" i wykazać pobudki, które nim powodowały przy

kierowaniu
tak wewnętrzną jakoteż i zewnętrzną polityką państwa abesyńskiego.

Jednakże zadanie to nie było łatwem do spełnienia, bo, jak to już wyżej
powiedzieliśmy, ani

król Jan nie zaliczał się do postaci zwykłych szablonowych, ani też kraj, którym
rządził, nie

był jednolitą częścią Afryki, której jednostajne, na jedną modłę zaprowadzone
orga-nizacye

państwowe, dałyby się podciągnąć pod ogólną normę stosunków afrykańskich.
Abesynia nie

jest krajem pogańskim ani muzułmańskim, mieszkańcy jej bowiem są chrześcianami i
religia

rządowa jest także chrześciańską.
Okoliczność ta zniewalałaby nas na pozór do tego, aby kraj sam, jego mieszkańców

i
panujące tamże sto-

— 111 —

sunki surowiej, bo ze stanowiska moralności religijnej, oceniać i sądzić. Atoli
nie trzeba

zapominać, że tamtejszy chrześcianizm jest „chrześcianizmem abesyńskim", który
chociaż się

nie odszczepił od prawdziwego kościoła, to jednak wskutek swego otoczenia
wyrobił sobie

całkiem odrębny, oryginalny charakter, skrzepnął w stereotypowych formach
liturgii i — jak

się wyraża Falkenhorst — jest on tylko dziką naroślą na wielkiem drzewie
Kościoła Św.,

którą rozumny i o całość troskliwy ogrodnik odciąć powinien.
Ta okoliczność jest też przyczyną, że podziś dzień udają się do Abesynii misye

katolickie i
protestanckie, aby tamtejszych „chrześcian" na łono chrześciaństwa nawracać.

Abesynia jest zatem od niepamiętnych czasów państwem chrześciańskiem i religia
chrześciańską jest tamże zarazem religią państwową. Władzę w państwie dzielą

między siebie

background image

negus t. j. król, i abuna czyli najwyższy zwierzchnik kościoła — rozumie się

abesyńskiego.
Co do wzajemnego stosunku tych obu władców do siebie krąży charakterystyczna,

jednakże
co do prawdziwości swojej faktem uwierzytelniona anegdotka. Oto gdy na

publicznem
zebraniu abuna za nieprawe naruszenie władzy kościelnej rzucił klątwę na króla

Teodora,
poprzednika Jana II., tenże podniósł się spokojnie ze siedzenia i przykładając

abunie pistolet
do piersi, rzekł:

— 112 —

„Ojcze wielebny, cofnij twoją klątwę a w zamian za nią udziel mi twego
błogosławieństwa!”

Abuna natychmiast uczynił zadość temu pobożnemu życzeniu i lud był z tej
rehabilitacyi

swego monarchy całkiem zadowolniony.
Ten jeden fakt charakteryzuje lepiej religijne stosunki w Abesynii, niż długie

wywody o
przekręcaniu lub niewłaściwem zastósowywaniu dogmatów kościelnych.

Abesynia rozpadała się niegdyś na wiele niezależnych państewek, z których każde
miało

swego króla i swą osobną organizacyę. Jedynym węzłem łączącym te odrębne
państewka było

podejmowanie wspólnej walki przeciwko muzułmanom, a podczas jednej z tych
„świętych

wojen” udało się Janowi II. uzyskać autonomią nad wszystkiemi państewkami
Abesynii,

czem dał podstawę swej właściwej potędze i został nazwany negus negesti, t. j.
król królów.

Nietrudno się domyślić, że podobne skoncentrowanie władzy nad czarnemi
plemionami, z

których każde swego króla posiada, można było tylko na drodze uzurpacyi
osiągnąć, która to

droga jest w Afryce jedynie możliwą, od wieków praktykowaną a tem samem niejako
i

legalną. Z nazwiskiem Jana spotykamy się po raz pierwszy w r. 1867 podczas
wyprawy

Anglików przeciwko królowi Teodorowi, który uwięziwszy angielskich misyonarzy i

— 113 —

posłów używał ich do lania armat i fabrykowania prochu. Abesyńczycy nazywali

króla
Teodora „biczem Bożym", choć właściwie był nim podwładny jego Kassaj, gubernator

prowincyi Tygra. O tym ostatnim nie można powiedzieć, aby swemu panu wiernie

służył, bo
zamiast dopomagać mu w wojnie, zajął stanowisko neutralne, wyczekujące, a nawet

otworzył
Anglikom wolne przejście przez swą prowincyę i dostarczał im tygodniowo 600

centnarów
zboża, rozumie się za dobrem wynagrodzeniem.

Po upadku państwa abesyńskiego i po śmierci króla Teodora, który pod Gruzami
swej stolicy

Magdala życie zakończył, Anglicy hojnie wynagrodzili swego sprzymierzeńca i
gubernatora

Tygry. Jenerał lord Napier ofiarował mu wielką ilość karabinów angielskich,
flint, moździeży,

haubic, amunicyi i innych potrzeb wojskowych, które mu też potem dopomogły do

background image

zdobycia

naczelnej władzy nad Abesynia.
Jest to zwyczajem w Afryce, że odszkodowanie wojenne płaci się w broni i

amunicyi, które
w tamtych krajach stosunkowo największą posiadają wartość. To też i Włosi

zawierając pokój
z królem Menelikiem zostawili mu tytułem kosztów wojennych liczną ilość naboi i

karabinów.
Po wycofaniu się wojsk angielskich powstało trzech pretendentów do tronu

abesyńskiego.
Menelik z Szoa,

Tom XIV. Czarny moźnowładca. 8

- 114 —

Gobeza z Lasta i znany nam już gubernator prowincyi Tygra, Kassaj. Pomiędzy

dwoma
ostatnimi przyszło wreszcie do krwawego starcia. Kassaj odniósł zupełne

zwycięstwo, bo
choć wojsko nieprzyjacielskie było pięć razy liczniejsze, to jednak nowożytne

karabiny
angielskie pokazały się lepszemi od prymitywnego uzbrojenia armii Gobezy.

Przyznać jednak
trzeba, że Kassaj sam odznaczył się w tej bitwie wielką odwagą osobistą; w

rozstrzygającej
chwili bitwy pod Aduą widziano go klęczącego w pierwszym szeregu na ziemi i

wśród gradu
nieprzyjacielskich pocisków strzelającego z tak zimną krwią do wroga, jak gdyby

się
zabawiał trafianiem do tarczy.

Gobeza został wzięty do niewoli i podług afrykańskich zwyczajów czekała go
śmierć

okropna. Miano mu uszy zapchać prochem i w ten sposób głowę rozsadzić. Jednakże
Kassaj,

powodowany wspaniałomyślnością kazał mu tylko oczy wypiec rozpalonym żelazem i
skutego w srebrne łańcuchy zawlókł do twierdzy abesyńskiej Amba Salama. Ponieważ

zaś
trzeci pretendent do tronu, Menelik z Szoa, nie pokazywał ochoty do mierzenia

się z tak
potężnym wrogiem i spokojnie w swej prowincyi siedział, przeto Kassaj udał się

do Aksum,
do prastarej stolicy Abesynii i tutaj rozkazał się dnia 21. stycznia 1872 r. z

wielką pompą
koronować. Przy koronacyi nazwał się Janem II., królem królów etyopskich.

Podczas gdy nowy władca zajął się wewnętrzną

— 115 —

reforma swego państwa, ukazał się na północy nowy, groźny nieprzyjaciel. Niejaki

Munzinger, rodem Szwajcar, stojący w służbie rządu egipskiego zajął na czele

nielicznego
oddziału dwie północne prowincye abesyńskie i namówił kedywów egipskich do

podboju
całej Abesynii. Dwie ekspedycye jednak, które w tym celu w pole ruszyły, zostały

doszczętnie zniszczone. Abesyńczycy nie dawali pardonu i nawet wziętych do

niewoli jeńców
egipskich kaleczyli w okropny sposób, obcinając im nosy i uszy. Kilku tylko

wypuścili na
wolność, aby ci powróciwszy do swego kraju opowiadaniem o popełnianych przez

Abesyńczyków okrucieństwach odstraszali i zniechęcali Egipcyan do podejmowania

background image

dalszych

wypraw.
Tak świetne zwycięstwa nad „muzułmanami” wzmocniły jeszcze bardziej potęgę Jana

II.,
który teraz otrzymał przydomek „Wybraniec Boży” i strachem napełniał swych

sąsiadów.
Jego rywal, król Menelik z Szoa przybył do Aksum, aby mu złożyć hołd. Na znak

swego
poddaństwa przywiązał sobie na plecach ciężki kloc drewniany i zginając się pod

jego
ciężarem zbliżył się do tronu Jana.

„Negus negesti!” zawołał padając na twarz „podobnie jak pod ciężarem tego pnia,
tak i przed

potęgą twoją się uginam!”
Król Jan jednakże okazał się wspaniałomyślnym. Na jego skinienie jenerał Kas

Alula zdjął
Menelikowi

8*

— 116 —

kloc z pleców, poczem go Jan II. uściskał i wśród wielkich uroczystości na króla
Szoy

koronować kazał.
Król Jan, utwierdziwszy w ten sposób swą potęgę na zewnątrz granic państwa,

postanowił
zająć się reformami w kraju samym, których jednakże nigdy nie zdołał

urzeczywistnić.
Stanęły temu na przeszkodzie ciągłe zatargi z Egiptem, a potem zjawienie się

Maddystów u
granic państwa. Między jednem a drugiem przypada wyprawa przeciwko Włochom,

którzy
Abesyńczykom miasto portowe Massaua zakwestyonowali. Spór ten zakończył się

świetnem
zwycięstwem Jana II. pod Saati i zawarciem upokarzającego dla Włochów pokoju.

Maddyści natomiast pokazali się wiekszemi mistrzami w sztuce wojowania na
spiekach

afrykańskich; wojska abesyńskie zostały przez nich pobite a król Jan legł na
polu walki

śmiercią bohatera. Przyszłość pokaże dopiero, czy i o ile Maddyści z tego
zwycięstwa

korzystać będą umieli. Śmierć i porażka Jana II. była zarazem i porażką dla
cywilizacyi

europejskiej, która pod panowaniem tego króla coraz bardziej w Abesynii się
krzewiła.

Natomiast jest to rzeczą niezaprzeczoną, że element muzułmański niszczy w Afryce
w

zarodzie europejską cywilizacyę. W walce przeciwko handlarzom niewolników byłby
król

Jan oddał nieocenione przysługi, gdyby mocarstwa europejskie były się starały
pozyskać go

dla swej sprawy; okoliczności jednak tak się nieszczęśliwie złożyły, że


- 117 -

nawet żadnych kroków dyplomatycznych w tym celu podjąć nie zdołano.

Co prawda, to dyplomatyczne rokowania z królem Janem nie należały do
przyjemności.

Słynny pułkownik Gordon, zamordowany przez Maddystów podczas zdobycia Chartumu w
r.

1885, wysłany został przez rząd angielski na dwór Jana, aby pośredniczył w
zawieraniu

układów pokojowych między Abesynią a Egiptem. W liście do lorda Salisburego

background image

pisze on o

królu Janie:
„Król z dnia na dzień coraz bardziej szaleje i pobyt w jego otoczeniu staje się

niebezpiecznym. Temu, kto w jego obecności kichnie, każe nos odcinać, — ta sama

kara
grozi za zażywanie tabaki. Temu, kto pali tytoń, każe wycinać wargi. Poddani

nienawidzą go
jeszcze bardziej niż jego poprzednika Teodora. Często bez najmniejszej przyczyny

ucina
swym poddanym ręce lub nogi. Cudzoziemcom nie wolno bez królewskiego zezwolenia

jeździć po kraju, handlować lub się tu osiedlać; absolutniejszego despotyzmu nie
podobna

sobie wyobrazić. Oficer, który mnie na audyencyę do króla prowadził, spotkał w
bramie

swego wuja i stryja, obu skutych w kajdany. Pomimo że jest on obok jenerała Kas
Aluli

najstarszym w randze oficerem, nie śmiał się zapytać, za co ich ta kara
spotkała.”

W innym liście pisze Gordon:
„Król liczy obecnie 45 lat, ma twarz ponurą i

— 118 —

złowrogie spojrzenie. W czasie rozmowy nie patrzy mi w oczy, ale zaledwie się
obrócę, rzuca

na mnie dzikie, tygrysie spojrzenia. Nie widziałem go jeszcze nigdy śmiejącego
się. Wyraz

jego twarzy niepewny i co chwilę się zmieniający, nosi niezatarte piętno
nieufności względem

każdego. Przytem jest on nadmiernie chciwym; przewyższa nawet pod tym względem
swych

poddanych, którzy i tak słyną z chciwości. Sądzi, że jedynem celem wolnego portu
*) jest,

aby okręty europejskie do niego zawijały i od swych monarchów podarunki mu
przywoziły.

Na każdym kroku wlecze za sobą swych więźni, między innemi i tego nieszczęsnego
ślepca,

Gobezę."
Że ten sąd Gordona nie był całkiem bezstronnym, o tern świadczą inni, którzy w

otoczeniu
króla przebywali. Nawet z listu, jaki król Jan oddał Gordonowi dla Kedywa

egipskiego,
należałoby lepiej wnioskować o jego osobie. „Jak Ci się powodziło w tym

tygodniu?” pisze
Jan do Kedywa. „Dzięki Bogu, ja i moi żołnierze jesteśmy zdrowi. Twój list

doszedł mnie.
Dla zawarcia pokoju przysłałeś tutaj owego człowieka. A zatem chciałeś mnie

obrabować i
walczyłeś przeciwko mnie bez wiedzy i woli innych królów

**), ale królowie dowiedzą się przezemnie

*) Mowa tu o porcie Massaua.
**) Król Jan miał tu na myśli monarchów europejskich, których uważał za

najpotężniejszych
i dlatego chciał ich sprawiedliwym gniewem nastraszyć Kedywa egipskiego.


— 119 —

o twojem postępowaniu. Teraz zaś chciałbyś potajemnie, jak to się między
rabusiami tylko

dziać zwykło, pokój zawrzeć? I jakże ty chcesz pokój zawierać, skoro kupcom i

background image

ludziom

drogi tamujesz? Bądź pewny, że królowie dowiedzą się o twojem i o mojem
postępowaniu.

Pisałem w Senna, dnia 29. Października 1879.”
Z listu tego, w którym zdaje się przebijać charakter króla Jana, wnosić należy,

że z natury nie
był on okrutnym i tylko zaczepiony przez drugich bronił się wszel-kiemi

sposobami. I
rzeczywiście rozesłał on do dworów europejskich listy, w których przyczynę i

przebieg wojny
bezstronnie przedstawił, prosząc równocześnie o pośrednictwo w układaniu

warunków
pokojowych i w oznaczeniu nowych granic między Abesynią i Egiptem.

Cesarz niemiecki, Wilhelm I., otrzymawszy powyższy list od króla Jana, nie tyle
ze

względów politycznych, ile raczej przez wrodzoną mu kurtoazyą wysłał do Abesynii
jako

posła słynnego uczonego i badacza Gerharda Bohlfa, któremu zawdzięczamy wiele
interesujących wiadomości i szczegółów dotyczących abesyńskiego możno-władcy.

Gerhard Kohlf może uchodzić za wiarogodnego biografa Jana II., gdyż
niepowodowały nim

stronniczość ani niechęć, któremi bez wątpienia pióro Gordona było zatrute. To
też w świetle,

jakie nań Kohlf rzuca, jedyny

— 120 —

ten w swoim rodzaju „chrześciański monarcha” całkiem] się nam inaczej

przedstawia.
Według niego król Jan, jeżeli się uwzględni stosunki i pojęcia, wśród których

się on
wychował i vzrósł, był monarchą nader rozsądnym i wyrozumiałym. Zarzucają mu

wprawdzie, że niechętnie wpuszczał do swego kraju misyonarzy, ale ci, którzy mu
czynią ten

zarzut, zapominają o tem, że owi misyonarze w oczach króla, wyznającego „jedynie

prawdziwą chrześciańską wiarę abisyńską” byli kacerzami i odstępcami, których na
równi z

innymi poganami traktować należało. „Ta jednostronność religijnych pojęć — pisze
Kohlf —

o tyle mniej powinna nas razić, że i Europa posiada kasty religijne, które swoją
wiarę za

jedyną i prawdziwą uważają. Jeżeli zatem misye katolickie nie doznały tu
powodzenia, to

pochodzi to ztąd, ponieważ były tu wysyłane z tem błędnem założeniem, jakoby
Abesynia

była jeszcze krajem na wskroś pogańskim, albo co gorsza, kacerskim.”
Następująca rozmowa króla Jana z pewnym misyonarzem szwedzkim wykazuje

najdosadniej, z jakiego ten monarcha wychodził stanowiska, gdy starał się
apostołów wiary

katolickiej zdała trzymać od granic swojego państwa.
„Pocoście właściwie przyszli?” spytał król misyonarza.

- 121 -

„Aby za najwyższem zezwoleniem Waszej Królewskiej Mości szerzyć tu światło
religii

chrześciańskiej.”
„Kiedy my jesteśmy już chrześcianami.”

„Nam też nie rozchodzi się o chrześciańską ludność abesyńską, tylko o falaszy.
*)”

„A czyż to w Szwecyi i w Europie nie ma żydów?”

background image

„I tam są żydzi, ale też w tych krajach nie brak i księży, którzy się trudnią

ich nawracaniem.”
„A przez jakie kraje przechodziliście idąc tutaj?

„Przez Egipt.”
„Jakąż religię wyznają Egipcyanie?”

„Muzułmańską.”
„A zatem powróćcie lepiej do Egiptu i nawracajcie muzułmanów, bo tu w Abesynii

jesteśmy
wszyscy chrześcianami. Przedewszystkiem połóżcie sobie za pierwszy cel waszego

życia, aby
Palestynę i Jeruzalem, które są kolebką i ojczyzną naszego Zbawiciela, powrócić

chrześciaństwu.”
A zapalając się coraz bardziej, mówił Negus dalej:

„Chrześciańscy Francuzi, Anglicy i Niemcy chełpią się zawsze tem, że łatwo by
mogli

Turcyę pokonać, a jednak zostawiają Ziemię św. w ręku niewiernych. Tylko ja i
Kosya

walczymy w obronie prawdziwej wiary i

*) T. j. żydów. Był to naturalnie pretekst tylko do pozostania w Abesynii.

- 122 -

przyjdzie zapewne czas, że pod murami Jerozolimy ręce sobie podamy!”

Król Jan był samodzierżcą w całem tego słowa znaczeniu, ale w Abesynii nigdy nie
znano

innej formy rządu. W roku 1881 zmusił wszystkich w jego państwie mieszkających
Mahometan do przejścia na łono religii chrześciańskiej; w ten sam sposób i

prawdziwie
chrześciańskie państwa nawracały pogan. Jego zakaz palenia tytoniu był tylko

wznowieniem
podobnego zakazu wydanego w Anglii. Twórca tego prawa, które zakazywało palenia

tytoniu, król Jakób I., napisał nawet dzieło rzucające gromy potępienia na
„przeklęte ziele.”

Kary wymierzane przez Jana II. raziły swą okrutnością, ale czyż w Europie przed
niedawnym

jeszcze czasem lepiej się działo? Narzędzia torturowe, które w naszych muzeach
tak licznie

oglądać można, jeszcze się całkowicie rdzą nie pokryły — i jeszcze w Europie ani
sto lat nie

upłynęło od dnia, w którym ostatnia ofiara religijnego fanatyzmu na stosie żywym
ogniem

płonącym śmierć męczeńską poniosła!
Jeżeli teraz abstrachując od powyższych zarzutów, pod każdym innym względem

porównamy cywilizacyę, jaka obecnie w głębi Afryki panuje, z europejską
cywilizacyą XIX.

stulecia, to mimowoli przyznać musimy, że nie setki ate tysiące lat poziom
jednej oświaty od

po-

— 123 —

ziomu drugiej dzielą. A przecież gdy się myślami o jeden wiek tylko cofniemy i z

punktu
ówczesnego widzenia rzeczy o Abesynii będziemy sądzić, to powyższe Janowi II.

czynione
zarzuty, jako bezpodstawne i bezzasadne same przez się upaść by musiały.

Byłoby bez zaprzeczenia bardzo chwalebną rzeczą, gdyby oświata Abesynii stanęła
po nad

poaiomem czynionych jej królowi zarzutów, jednakże cywilizatorzy nasi nie zawsze
o to

dbają. Zdumienie ogarnia na myśl o tem, jak nieraz błędne pojęcia rozszerzają

background image

podróżnicy w

Afryce o stosunkach europejskich. Tak n. p. podczas pobytu powyżej wspomnianego
Rohlfa

w Abesynii król Jan był przekonany, że Grecya jest najpotężniejszem mocarstwem
na ziemi;

wmówili to w niego dwaj biali turyści, którzy przyszedłszy od strony Egiptu
skierowali się

potem dalej na południe.
Świat w wyobrażeniu króla Jana dzielił się na trzy części: Etyopię, Turcyę i

Europę. O tej
ostatniej miał król najdziwaczniejsze pod niejednym względem pojęcia, czemu

jednakże, jak
to już wyżej powiedzieliśmy, nieraz sami Europejczycy byli winni. Zresztą,

gdybyśmy naod-
wrót niejednego męża stanu, który w hierarchii europejskiej dominujące zajmuje

stanowisko,
o stosunki abesyńskie zapytali, to może odpowiedź jego wywołałaby uśmiech

politowania u
ciemnego Abesynii mieszkańca.

— 124 —

Jakimkolwiek zresztą był król Jan II., to w każdym razie tragiczny zgon jego
świadczy o

bohaterskosci tego monarchy: zginął na czele swej armii, jak nieustraszony
żołnierz na

wyłomie. Ze śmiercią jego poniosła strato nietylko Abesynia, ale ucierpiał na
tem i postęp

cywilizacyi europejskiej, dla której kraj ten był oazą wśród rozległych wydm i
puszcz

afrykańskich, które od zamierzchłych wieków barbarzyństwo i ciemnota obrały
sobie za

siedzibę.
Koniec.

- 125 -

Nakładem księgarni Franciszka Bondego
we Wiedniu wyszło i jest do nabycia we wszystkich księgarniach:

„WOJNA”

Artura Grottgera.

(Wydanie ludowe.)

Album powyższe dorównuje najzupełniej

krakowskiemu wydaniu Adama Kaczurby, jest
atoli o połowę od tamtego tańsze, ponieważ kosz-

tuje tylko
dwa złr.,

podczas gdy na wydanie Kaczurby cena 4 złr. nałożoną została.

— 126 —

W tym samym nakładzie wyszło:

Artura Grottgera album. 1

background image

Jedyne wspaniale wydanie bez zarzutu.

WOJNA.
Serya I


11 kartonów heliograwurowych 12 złr.

w eleganckiej tece .... 15 złr.

Serya II.

POLONIA.

9 kartonów heliograwurowych .... 9 złr.
w eleganckiej tece ... 12 złr.


Serya III.


LITUTANIA


6 kartonów heliograwurowych .... 5 złr.

w eleganckiej tece ... 8 złr.

Wszystkie trzy serye razem w eleganckiej tece 29 złr.

Bez podwyzszenia ceny w ratach za poszczególne serye po 1 złr., za wszystkie
serye razem

po 2 złr. miesiecznie.

— 127 —

W tym samym nakładzie wyszło:
Z życia kobiet.

Wiersze przez Erteka

z 15 fotograficznymi zdjęciami z obrazów
Karola Schweningera.

Prócz tego zawiera to dzieło 16 przepysznych obrazów fotodrukowych i 32
pięknych

kolorowych obwódek.
Bez podwyższenia ceny w 12 miesięcznych ratach po 1 złr. Cena w eleganckiej

oprawie z
wyzłacaniem 12 złr.

Pod pseudonimem Erteki występuje tu młody,
utalentowany i uwieńczony nagrodą poeta krakowski

Tetmayer ze swoimi utworami pełnymi wdzięku i uczucia.
Co sie tyczy ozdobności wydania, możemy śmiało

powiedzieć, ze to prawdziwie zachwycające, znakomicie
wykonane, przepyszne dzieło nie ma w polskiej literaturze

równego sobie. Żadne inne dzieło nie mogłoby być
stosowniejszem na upominek w dniu imienin lub urodzin,

na podarunek ślubny, albo tez na kolendę.

- 128 -

W tym samym nakładzie wyszło:


Album malarzy polskich.

20 obrazów heliograwurowych w wielkim
folio-formacie

w eleganckiej tece — cena tylko 18 złr.

Bez podwyższenia ceny w 18 miesięcznych ratach po 1 złr.

background image

Są to wyborne reprodukcye samych arcydzieł najznakomitszych malarzy polskich.
Nazwiska

takich
artystów, jak Siemiradzki, Brandt, Ajdukiewicz, Lesser,

Żmurko, Lipiński, Rosowski, Gottlieb, Kleczyński, Chełmiński, Kozakiewicz — sa,

najlepsza rękojmią znakomitości dzieła.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
całe życie głupi T 1 Bałucki M
wykład 09 zeszły rok uczenie sie przez cale życie, studia, andragogika
Edukacja zdrowotna inwestycją na całe życie
Całe życie oddać chcę A?
HOROSKOP na całe zycie
Kto ćwiczy przez całe życie ten się czuje znakomicie, SCENARIUSZE AKADEMII SZKOLNYCH
KRYMINAŁY, SENSACJA, CAŁE ŻYCIE Z WARIATAMI
Linienie przez całę życie
214 Bevarly Elizabeth Gliniarz na całe życie
Judith Arnold Miłość na całe życie
2016 09 06 cAŁE ŻYCIE WALCZYŁA Z FEMINIZMEM
Skierkowska M 2011 Kampania spoleczna Slowa rania przez cale zycie
Przez całe życie będę chwalił Pana
Edukacja zdrowotna inwestycją na całe życie

więcej podobnych podstron