BIBLIOTEKA RODZINNA
CAŁE ŻYCIE GŁUPI
Powieść
przez
Michała Bałuckiego
Tom II
Biblioteka Rodzinna.
Ze zbioru książek.
Biblioteka Rodzinna.
Wybór najlepszych powieści wszystkich narodów.
Co 15 dni wychodzi tom ozdobnie oprawny, który kosztuje tylko
50 centów = 85 fenigów = 45 kopijek.
Wydawnictwo to ma na celu dostarczać przyjemnej, dobrej lektury i dać możność
założenia
sobie własnej biblioteki po cenie nadzwyczaj niskiej.
Cena Biblioteki rodzinnej jest niższą od przeciętnej opłaty za pożyczanie
książek z czytelni.
Za tę cenę otrzymuje nabywca dobre i ozdobne książki na własność. Sama oprawa
zwykle nie
mniej kosztuje. Są to zatem warunki nadzwyczajnie korzystne.
Program bieżący obejmuje:
Tom 1 i 2: Testament pana Meesona, przez Rider-Haggarda. Dzieło to słynnego
pisarza
angielskiego ogłoszono już w kilku językach i wszędzie wywołuje ono wielkie
wrażenie.
Tom 3, 4 i 5: Rokosz włościański, przez Augusta Szenoę, słynnego
powieściopisarza
kroackiego.
Powieść ta rozgłośna ma za tło pierwszy kroacki rokosz.
Tom 6 i 7: Sewer (Ignacy Maciejowski) powieści i nowelle: Polka i Amerykanka i
inne. Tak
ulubionych utworów znakomitego pisarza polskiego nie potrzeba zalecać.
zajmująco nakreślonych szkiców. Gunter, który na ziemi ojczystej dorósł sławą i
wzięciem
najcelniejszym powieściopisarzom świata, rozwinął w powyższym utworze swój cały
talent
autorski i stworzył kreacyą, która mu zjedna niezawodnie szczerą sympatya
Szanownych
Czytelników.
Tom 13 i 14: Całe Życie głupi. Powieść przez Michała Bałuckiego. Sądzimy, że już
samo
nazwisko znakomitego autora i gienialnego psychologa, jakim jest Michał Bałucki,
wystarcza,
aby czytających tym nowym utworem naszego niezrównanego powieścio-pisarza żywo
zainteresować i z góry przychylnie dla niego usposobić. Autorów tego rodzaju i
tej miary co
Michał Bałucki, nie posiada chyba żadna inna literatura europejska. To też
powieść jego
„Całe życie głupi” przynosimy z tem przekonaniem, że zacieśni ona jeszcze
bardziej węzły tej
sympatyi, jaką Szanowni Czytelnicy wydawnictwo nasze dotychczas zaszczycali.
Tom 15, 16 i 17: C. M. Crocker. Dyana Barrington. Jeżeli zręczna intryga i
interesujące
sytuacye są głównemi zaletami dobrej powieści, to sądzimy, że pani Croker, znana
autorka
angielska, ze swego zadania aż nazbyt sumiennie się wywiązała. Powieść jej
„Dyana
Barrington” jest pamiętnikiem młodej, w Indyach wychowanej Angielki. Jesteśmy
przekonani, że ze wszystkich płodów literatury zagranicznej, jakie Biblioteka
rodzinna
dotychczas umieściła, powieść pani Croker, pełna fantazyi i denerwujących scen,
najsilniejsze
wywrze wrażenie.
Z głębokiem poważaniem
Wydawca „Biblioteki Rodzinnej”
Franciszek Bondy,
księgarz Wiedeń, I. Annagasse 11.
CAŁE ŻYCIE GŁUPI.
Powieść
przez
Michała Bałuckiego.
TOM II.
Wiedeń.
Nakładca Franciszek Bondy.
I. ul. św. Anny 11.
Czcionkami W. Steina w Wiedniu.
V. Miodowe miesiące.
Dyduś słuchał tego opowiadania z przymusem i przykrością. To, co ojcu jego
wydawało się
przyjemnem, dobrem, w nim budziło wstręt i doznawał takiego uczucia, jak raz,
gdy koledzy
wciągnęli go gwałtem do prosek-toryum i kazali mu patrzeć na pokrajane,
przegniłe już i
cuchnące kawałki trupa. Kobili to wesoło, śmiejąc się, dowcipkując, podczas gdy
na nim
skóra cierpła od niemiłego wrażenia. Tu działo się z nim podobnie i wolałby był
nie wiedzieć
o tem, o czem mu ojciec z taką lubością opowiadał. Rad więc był niezmiernie, gdy
posługaczka przyszła nakrywać do obiadu, bo to przerwało ojcu opowiadanie.
„A cóż twoja imość nie wróci na obiad?” spytał Marcin.
„Mówiła, że może nie wróci.”
„Widzisz, widzisz, nie mówiłem ci, to przedemną tak ucieka.”
„Ależ ojcze..."
l*
- 4 -
„A ja ci powiadam, że tak... ho! miałaby się z pyszna moja baba, żeby mi tak
była kiedy
zrobiła, sprałbym tak, żeby miejsca zdrowego nie zostało. Ale ty mazgaj, dasz
sobie grać po
nosie i robi z tobą, co się jej podoba. Czekaj, wezmę ja się do niej...”
„Ojcze, na miłość Boską, niech ojciec będzie dla niej pobłażliwy, delikatny.”
„Tak? Może ją po rękach całować, żeby pozwoliła mi tu zostać? O! niedoczekanie
jej.
Zobaczysz, jak ona tu będzie zaraz inaczej śpiewać, skoro się do niej ostro
wezmę.”
Groźba ta ojca niemałym strachem przejmowała Dydusia, drżał na myśl, co to
będzie, gdy
Tecia wróci. Starał się udobruchać ojca i dobrze usposobić dla żony; ale mu się
to nie
udawało, choć przedstawiał ojcu, że tu idzie o jego spokój domowy, który przez
gwałtowne
starcie może być zamącony.
Marcin gotował się do zaciętej wojny z synową. i odgrażał się na nią ciągle. Na
szczęście
Tecia nie pokazała się przez dzień cały, a kiedy przyszła wieczorem, ojciec po
obfitych
libacyach, gdyż powtórnie kazał sobie przynieść wódki, usnął mocno. Z jego
strony więc miał
zapewniony spokój przynajmniej na czas jakiś. Ale teraz żona zaczęła wyprawiać
mu sceny.
Zobaczywszy bowiem obcego mężczyznę, leżącego na jej łóżku, wpadła w gniew i
żądała od
męża, aby tego obdartusa co prędzej wypędził z domu, bo jej mieszkanie nie
karczma, żeby
pijacy się w niem wysypiali. Napróżno Dyduś uspokajał ją, tłomaczył, że to jego
ojciec, więc
nie może mu odmówić przytułku u siebie; nie chciała zgodzić się na to żadną
miarą.
— 5 —
„Jeżeli on tu będzie” mówiła „to ja zaraz wyniosę się do ojca. Tegoby jeszcze
trzeba,
żebyśmy sobie taki ciężar wzięli do domu. A tobym ja się spaliła ze wstydu,
gdyby ludzie
widzieli, jakich my obdartusów przyjmujemy do siebie.”
„Teciu, to mój ojciec” perswadował jej Dyduś łagodnie.
„To czemuś mi tego przed ślubem nie mówił, że masz taką śliczną familię.
Wolałabym była
ręce i nogi połamać, niż iść za ciebie.
Słowa te boleśnie musiały dotknąć biednego Dydusia, bo się skrzywił, jakby wypił
coś
gorzkiego.
„No, powiedz sama, co ja mam zrobić?”
„Powiedzieć mu, żeby sobie poszedł, dać mu co od-czepnego, a niech idzie, bo ja
go nie chcę
widzieć tu u siebie.”
„Tego zrobić nie mogę.”
„Skoro nie, to siedźcież sobie tu oba, a ja idę do ojca. Jutro zabieram moje
rzeczy.”
„Teciu, zaczekaj przynajmniej do jutra, może się znajdzie sposób pogodzenia
wszystkiego.
Ojca się oporządzi, wynajdziemy mu jakie zajęcie.”
„Ja nie chcę, nie potrzebuję z nikim mieszkać i tak nam ciasno było, a cóż
dopiero teraz. Ja,
albo on... co wolisz.”
„Rozbierz się, usiądź, pogadamy spokojnie.”
„Przyjdę, jak jego nie będzie; pierwej tu noga moja nie postanie. A pościel
odeślij mi zaraz,
ja nie potrzebuję, żeby mi się byle kto rozlegiwał na mojej pościeli.”
To powiedziawszy, wyszła zagniewana i trzasnęła drzwiami za sobą tak mocno, że
się aż
Marcin obudził.
— 6 —
„Co się stało? Kto tu był?”spytał, podnosząc się na jednej ręce.
„To wiatr tak trzasnął drzwiami... drzwi były niedomknięte...”
Kłamał biedny Dyduś. Wiele go to kosztowało, bo brzydził się kłamstwem; ale
musiał to
zrobić, aby nie rozdrażniać ojca. Nie pierwsze to już kłamstwo, którego się
dopuścił z
potrzeby. Los, jakby na urągowisko, wikłał go, tak przyzwyczajonego do mówienia
prawdy,
w coraz to nowe kłamstwa, które zatruwały mu spokój wewnętrzny.
„Żony jeszcze niema?” spytał Marcin po chwili.
„Nie jeszcze.”
„Paradny z ciebie mąż, co pozwala żonie chodzić Bóg wie gdzie wieczorami.”
„Poszła do rodziny swojej.”
„Któż ci to powiedział? Ona?”
„Tak.”
„I ty temu wierzysz? Oj, głupi Dydusiu! Przecież trudno, żeby ci się opowiadała,
że idzie na
schadzkę, na romanse.”
„Ojcze!” zawołał z wyrzutem Dyduś boleśnie dotknięty takiem przypuszczeniem
ojca.
„Mój kochany, ja znam kobiety dobrze, wiem, że żadnej wierzyć nie można, chyba,
że stara i
brzydka, bo na taką nikt się nie złakomi, a nawet taka... E! szkoda o tern
gadać... Daj lepiej
wódki.”
„Ojciec już wypiłeś.”
„To ja też, głupcze, nie dopominam się o tę, którą wypiłem, tylko o tę, której
jeszcze nie
wypiłem, a jest jej dość jeszcze w szynku, jeżeli w domu ci brakło. Ja
- 7 -
muszę się napić do poduszki... wybiłem się ze snu, inaczejbym ci nie usnął do
rana i tłukł się
w mieszkaniu, jak Marek po piekle.”
Dyduś, rad nie rad, musiał iść znowu po wódkę. Nie zadowolniło to jeszcze w
zupełności
ojca, utrzymywał, że mu przyniósł za mało, że jest bardzo skąpy i żałuje mu tej
odrobiny
głupiej wódki, że go oszukuje, bo mu przyniósł znacznie słabszej, niż w południe
i inne, tym
podobne czynił zarzuty, któremi męczył syna, dopóki nie usnął.
Dyduś usnąć nie mógł, bo miał głowę nabitą przykremi myślami. Biedził się nad
sposobem
wybrnięcia z tego fatalnego położenia, w jakie go los uwikłał i pogodzenia
powinności
synowskich z obowiązkami małżeńskiemi. Nie mógł ojca wydalić od siebie, a nie
chciał
rozstawać się z żoną. Na pierwsze nie pozwalało sumienie, za drugiem przemawiało
serce.
Podczas kiedy ojciec chrapał, jak organy, on pracował nad wymyśleniem jakiegoś
modus
vivendi między temi dwiema osobami, tak blizkiemi jego serca, a tak dalekiemi od
siebie i
sprzecznemi ze sobą, niby ogień i woda.
Myślał, myślał i nic nie wymyślił.
Rano Tecia przysłała służącą i posługacza po swoje rzeczy i pościel. Dyduś,
choć z wielkim
żalem, był gotów spełnić jej życzenie; ale ojciec sprzeciwił się temu i służącą,
wraz z
posługaczem, wyrzucił za drzwi. Był to jednak tylko chwilowy tryumf, bo w
godzinę potem,
zjawił się ojciec Teci, w towarzystwie inspektora policyi. Przyszedł zapytać się
Dydusia,
jakiem prawem śmie zatrzymywać rzeczy, które nie są jego własnością i zagroził
mu skargą
sądową, że obywatelską córkę zmusza do przebywania
- 8 -
w towarzystwie włóczęgów i pijaków. Żądał od niego alimentacyi, a nawet
przebąkiwał coś o
separacyi. Obecność inspektora widocznie zrobiła wrażenie na Marcina, bo milczał
jak trusia,
podczas perory pana Skowronka i nie stawiał żadnego oporu, gdy wynoszono rzeczy.
Dopiero, gdy inspektor, wraz z panem Skowronkiem, oddalili się, odzyskał rezon i
fantazyę i
zbliżywszy się do syna, który przygnębiony i zafrasowany siedział przy stole,
rzekł:
„To gwałt, jak Boga kocham. Oni nie mieli prawa tego robić. Inspektor, albo
został
przekupiony, albo może dobry znajomy tego bałwana. Ty go powinieneś skarżyć
sądownie o
napaść na dom. Żona jest własnością męża i powinna mu być posłuszną. Ty możesz
kazać
sobie ją sprowadzić do domu; takie jest prawo, ja się znam na tem. I ten gałgan
groził ci
separacyą. Za co separacya, że jesteś dobrym synem, że chcesz mieć ojca przy
sobie.
Powinieneś go skarżyć, koniecznie skarżyć, zobaczysz, że wygrasz.”
Dyduś nic się nie odzywał, nie sprzeciwiał się temu, co ojciec mówił, ale i nie
potakiwał, bo
nie miał wcale zamiaru wywlekać małżeńskich spraw przed kratki sądowe, albo w
gwałtowny
sposób dochodzić praw swoich. Cierpliwość uważał jako jedynie skuteczny sposób
przełamania oporu żony i skłonienia jej do powrotu do domu, a ponieważ nędzna
powierzchowność ojca głównie zraziła Tecie do niego, przeto postanowił przede
wszystkiem
sprawić ojcu porządne ubranie.
„Skoro” myślał sobie „zobaczy go inaczej wyglądającego, będzie także inaczej go
uważała,
bo jak cię widzą-tak cię piszą.”
I pragnąc, aby ojciec co prędzej jak najlepiej się
_ 9 _
zapisał u Teci, wyszukał mu, co miał najlepszego w swojej garderobie, resztę
dokupił i
oporządził go od stóp do głów. Był to pomysł bardzo dobry, bo Marcin, ubrany
przyzwoicie,
ostrzyżony, wygolony, prezentował się wcale nieźle. Dyduś chciał, żeby go Tecia
jak
najprędzej w tej przemianie zobaczyła; był najmocniej przekonany, że ten widok
zniweczyłby
zupełnie ów wstręt i uprzedzenie, jakie powzięła w pierwszej chwili. Ale na
nieszczęście, nim
go Tecia mogła zobaczyć, stary Marcin przepił gdzieś z kamratami całe ubranie i
wrócił do
syna znowu obtargany, bosy, jak przedtem, tłomacząc się tem, że Dyduś skąpy, za
mało mu
dał na bieżące wydatki, a że on znalazł się w kompanii swoich najlepszych
przyjaciół, których
trzeba było koniecznie uraczyć, więc musiał sprzedać, co miał na sobie.
Dwa razy biedny Dyduś próbował oporządzić ojca i za każdym razem działo się to
samo. Na
dalsze próby nie miał funduszów, bo trzeba było i o dziecku pamiętać i żonie
dawać na życie.
Uważał, że jej się to należy i nawet w duszy przyznawał jej racyę, że nie chce
mieszkać razem
z ojcem jego, bo to, jak się miał sposobność potem przekonać, było niemożliwem,
gdyż ojciec
jego, skoro sobie zapruszył głowę, a zdarzało mu się to codzień, wracał do domu
w stanie
godnym pożałowania i wyprawiał takie awantury, że sąsiedzi uskarżali się na to
przed
gospodarzem, że im sen zakłóca, robi hałasy po nocy i domagali się, aby
Dydusiowi
mieszkanie wypowiedzieć. Skoro sąsiadom mógł się tak dać we znaki, cóż dopiero
działoby
się z Tecią, gdyby mieszkała z nimi razem. Przyznawał jej wiec w duszy racyę,
ale nigdy nie
powiedział jej tego, owszem, ile razy była rozmowa
- 10 —
o ojcu, stawał w jego obronie, taił jego postępki, a nawet chwalił, że się
bardzo na korzyść
odmienił. Spotykały go za to wymówki od żony, że tylko stronę, ojca trzyma, a
jej nie
przyznaje w niczem słuszności, że woli ojca, niż ją i ma dla niego więcej
przywiązania.
Ojciec znowu ze swojej strony robił mu wyrzuty, że u niego więcej znaczy żona,
niż ojciec, a
jakkolwiek nie wiedział o jego wizytach u niej, bo Dyduś robił to w sekrecie
przed ojcem, to
jednak posądzał go, że ma chęć zbliżenia się do niej i nieraz, kiedy pijany
wrócił do domu,
drażnił go dogadywaniami:
„Cóż? Żal ci twojej żonki... co? Wolałbyś ją widzieć w domu, niż ojca...
prawda? O! ja
wiem, że ty radbyś mnie się pozbyć co prędzej, bo tobie się zdaje, że ta twoja
małpa coś
lepszego, niż ja. A wiesz ty, błaźnie jakiś, że żony na kopy dostaniesz, a
drugiego ojca już nie
będziesz miał, choćbyś miliony dawał. Dlatego tyś mnie powinien na rękach nosić,
nogi myć,
bo ojciec, to wielka rzecz, bo czcić ojca, to błogosławieństwo Boskie.”
Takie i tym podobne wyrzuty i morały mu prawił i ciągle był niezadowolniony,
choć Dyduś
robił wszystko, co mógł, aby zaspokoić wymagania ojca. Oprócz mieszkania i
życia., dawał
mu co dzień kilkadziesiąt krajcarów na jego własne potrzeby. Marcinowi to nie
wystarczało, a
gdy nie mógł od syna wydusić więcej, bo Dyduś rzeczywiście nie miał, nazywał go
skąpcem
nieużytym, który rodzonemu ojcu odmawia wsparcia i radził sobie zwykle w ten
sposób, że
wynosił z domu pokryjomu, to poduszkę, to obrus, to jakieś części garderoby syna
i
sprzedawał za co bądź u żydów. Dyduś spostrzegł to wreszcie,
— 11 -
ale cóż miał robić, przecież nie mógł ojca skarżyć o złodziejstwo, ani kazać
aresztować. Starał
się przynajmniej to, co zostało, zabezpieczyć jako tako przed grabieżą, chowając
staranniej i
zamykając; ale i to się na nic nie zdało, bo ojciec bez ceremonii odrywał drzwi,
psuł zamki i
jeszcze zwymyślał parę razy syna, że ojca traktuje jak złodzieja i śmie przed
nim zamykać.
Dyduś cierpliwie znosił to wszystko, nie skarżąc się nawet, raz, że nie miał
przed kim, a
powtóre, że uważałby sobie za grzech narzekać na ojca. To go tylko martwiło, że
nie miał
należytego spokoju do pracy; pracować mógł bowiem tylko w nocy, a tu właśnie w
nocy,
ojciec, gdy wrócił podchmielony z knajpy, miał najwięcej ochoty do gadania. Choć
więc
nieraz miał najpilniejsze pisanie, musiał kłaść pióro i cierpliwie słuchać
opowiadań,
wymyślań i łajań ojca, dopóki nie usnął, bo inaczej ojciec rzucał się i gniewał,
że go nie
słucha, że go lekceważy i ma za chętkę pętelkę. Wydziwiał stary jak mógł i im
bardziej syn
był uległy, tym on więcej wymagający, a mimo to, był ciągle niezadowolnionym.
Odzwyczaił
się już od życia spokojnego i pracowitego, pobyt zatem w domu syna nie smakował
mu,
wydawał się niesłychanie nudnym. Eaziło go to i gniewało, że syn po nocach
pracował,
zdawało mu się, że tą przesadzoną pilnością czyni mu niejako milczące wyrzuty,
że on sam
nic nie robi, że się spuszcza na czyjąś łaskę. Dlatego też nieraz w nocy, gdy
się obudził i
zobaczył Dydusia, pochylonego przy lampie nad stolikiem i zawzięcie piszącego,
kazał mu
przestać skrzypieć po papierze i zgasić światło, bo on spać przez to nie może. I
wiele innych
rzeczy było mu nie na rękę, a przedewszystkiem owe systematyczne i re-
— 12 —
gularne życie, jakie prowadził Dyduś. Ten nie mógł włożyć się do takiego trybu,
wydawało
mu się ono niewolą prawdziwą. Aż jednego dnia, kiedy mu już było zanadto
nieswojsko i
niewygodnie, zaproponował synowi, że sie przeniesie gdzieindziej na mieszkanie.
„Ja wiem”, rzekł „że ty bez tej twojej lafiryndy obejść się nie możesz i choć
niby udajesz
takiego dobrego i posłusznego synalka, to w duszy radbyś mnie wyprawić do
wszystkich
dyabłów. No, no, nie zapieraj się, już ja ci to z mordy wyczytałem, bo ja nie
taki fryc i nie z
jednego pieca chleb jadłem. Otóż nie chcę wam stać na przeszkodzie, nie chcę,
żebyście mię
potem mieli pomstować i narzekać na mnie. Skoro wolisz tę małpę, niż ojca, pal
cię licho, ja
się bez was także obejdę. Wyszukam sobie jakie niedrogie mieszkanie; mam nawet
już jedno
napięte na Pędzichowie, u jednego z moich znajomych; on także jest lokajem,
wynajmuje się
do pogrzebów i na większe obiady; obiecał i mnie wystarać się o taki zarobek.
Kupisz mi
tylko frak, cylinder, bo tego trzeba koniecznie i dasz mi jaką miesięczną
pensyę, żebym z
głodu nie zdychał. No, zgoda?”
Dyduś z początku odradzał ojcu, bo mu się to niewłaściwem wydawało, żeby ojciec
mieszkał
osobno, najmował się do posług; ale gdy ojciec sam upierał się przy tem, bo mu
się takie
życie niezależne, bez kontroli, uśmiechało bardzo, gdy wreszcie i Tecia zgadzała
sio na to,
widząc w tem jedyny, możliwy sposób wyjścia z nader nieprzyjemnego położenia, w
jakiem
ją stawiało dłuższe rozłączenie z mężem, zgodził się na plan ojca, kupił mu
czarne, porządne
ubranie, frak, zaopatrzył w bieliznę i ofiarował się płacić mu miesięcznie
dziesięć guldenów.
— 13 -
Po załatwieniu w ten sposób interesów familijnych, Tecia wróciła znowu pod dach
mężowski.
Dyduś odetchnął nieco swobodniej. Zaniepokoiło to aż sumienie jego i robił sobie
z tego
powodu wyrzuty, że tak mało odczuł rozłączenie z ojcem, że uczuł się
swobodniejszym i
spokojniejszym.
Niedługo było jednak tego spokoju; bo w parę tygodni pojawił się znowu Marcin w
jego
mieszkaniu bosy, obdarty i domagał się zapomogi. Wymyślił jakąś nieprawdopodobną
historyę dla usprawiedliwienia utraty ubrania i pieniędzy. Dyduś nie śmiał
niewierzyć ojcu i
dał, co miał przy sobie. Widocznie było to zamało, bo za tydzień Marcin
przyszedł z nowemi
żądaniami. Powtarzało się to tak często, że Tecia, chcąc uwolnić męża od
ciągłych napaści,
zamknęła drzwi przed natrętnikiem. Cierpiał okrutnie biedny Dyduś, gdy słyszał
ojca
pukającego i dobijającego się do jego mieszkania, a on nie mógł mu otworzyć, bo
Tecia
zabrała klucz do siebie i kazała mu się nie odzywać. Siedział więc cicho,
udając, że go niema
w domu; ale go to niesłychanie wiele kosztowało. Każde uderzenie ojca o drzwi
odbijało się
echem w jego sercu i robiło mu wyrzuty. Miał nieraz ochotę odezwać się, ale
wstrzymywała
go od tego najprzód żona, a powtóre brak pieniędzy; kasa jego była tak
wypróżniona częstemi
wydatkami, że pomimo najlepszych chęci, nie mógłby był nic dać ojcu. Z
konieczności więc
unikał go i chował się przed nim, ten zaś, nie dając za wygrane, coraz częściej
przychodził, a
zastając teraz zawsze drzwi zamknięte, domyślił się wreszcie, że umyślnie to
przed nim tak
zamykają. Zaczął tedy formalnie bombardować drzwi, kląć, grozić, „wyzywać i
takie robił
awantury, że
— 14 —
sąsiedzi wychodzili ze swoich mieszkań, jedni z ciekawości, drudzy, aby wyrazić
swoje
oburzenie z powodu hałasów i scen gorszących. Marcina obecność ludzi nie-tylko
nie
odstraszała, ale zachęcała do gwałtowniejszych napaści; występował wobec nich
jak
oskarżyciel i wołał głośno:
„Przypatrzcie się państwo, co to za syn, który przed rodzonym ojcem zamyka
drzwi swojego
mieszkania i znać go nie chce. O! udaje, że mnie nie słyszy. A! żebyś ogłuchł na
wieki, żeby
cię choroba tłukła od nieba do ziemi, że nie masz litości nad własnym ojcem.
Otóż to
dochować się dzieci... śliczna mi pociecha!”
Mówiąc to, walił we drzwi pięściami i klnąc okropnie, dopominał się ochrypłym z
wściekłości głosem, aby go wpuszczono. Gdy to nie pomogło, wychodził na ulicę i
kamieniami wybijał szyby, wyzywając przytem syna najobrzydliwszemi przezwiskami,
robiąc takie hałasy, że aż policya w to wdać się musiała i zabrać go do aresztu,
a areopag
ulicznej gawiedzi, nie badając rzeczy głębiej, miał przekonanie, że
prawdopodobnie synalek
kazał to zrobić, aby go się pozbyć. Między przekupkami i stróżami sąsiednich
domów
wywołało to niesłychane oburzenie, ubolewano nad biednym ojcem, który doczekał
się takiej
nagrody od własnego dziecka i Dyduś miał w okolicy opinię najgorszego człowieka.
Swoją
drogą i od żony miał dosyć do słuchania za ojca, że ich kompromituje, na wstyd
wystawia i
hańbą okrywa przed ludźmi.
Poczciwy Dyduś znosił te wszystkie pociski w milczeniu i z cierpliwością, którą
można było
prawie za obojętność poczytać. Zdawało się, że miał albo umysł za tępy, albo
nerwy tak mało
wrażliwe na- cierpienia mo-
- 15 -
ralne, skoro nie odczuwał tego wszystkiego. Tyle tylko, że pożółkł trochę i
pomizerniał w tym
czasie, a gęsta jego czarna czupryna zrobiła się popielatą, jakby ją kto kurzem
posypał. Ale na
te drobne zmiany nikt nie uważał, bo nikt nie zwracał tak pilnej uwagi na niego.
On sam nie
spostrzegł tego, gdyż zajęty pracą od rana do późnej nocy, nie miał czasu
przyglądać się sobie
w zwierciadle.
Oprócz zajść niemiłych z ojcem i z żoną, jeszcze jedna przyjemność spotkała go
w tych
miodowych miesiącach. Dziecko Teci zachorowało na ospę; ponieważ zaś nie miało
szczepionej, a ospa epidemicznie grasowała między dziećmi na wsi, przeto choroba
rozwinęła
się z całą gwałtownością, że zaś żona była w tym czasie także niebardzo zdrowa,
przeto
Dyduś, z obawy, aby zmartwienie jej nie zaszkodziło, taił przed nią tę smutną
wiadomość.
Sam tylko jeździł na wieś, sprowadzał doktora, doglądał maleństwa o ile tylko
mógł i otaczał
wielką starannością i opieką. Mimo to wszystko, dziecko umarło. Śmierć jego
trzymano w
tajemnicy przed matką. Dowiedziała się ona dopiero w miesiąc potem o wszystkiem
i to nie
od Dydusia, ale od baby, u której dziecko było na wychowaniu, a która, roszcząc
sobie
jeszcze jakieś pretensye za czas choroby, poszła dopominać się o wynagrodzenie
do
mieszkania Dydusia, nie zastawszy zaś go w domu, wygadała się przed Tecią o
śmierci
dziecka. Rozpacz matki była okropna. Jakkolwiek za życia dziecka niewiele się
niem
zajmowała, to jednak wiadomość o śmierci straszne na niej zrobiła wrażenie.
Natura jej
gwałtowna i nerwowa odczuwała wszystko żywiej, a choć boleść każda nie trwała
długo, to
jednak objawiała się
- 16 -
silnie. Był to prawdziwie wulkaniczny wybuch serca, który objawił sie spazmami,
łkaniem,
rwaniem włosów, łamaniem palców, jękami, lamentami, a zakończył się potokiem
wyrzutów i
skarg przeciw mężowi, że z jego winy stało się to nieszczęście, bo nie ratował
dziecka tak,
jakby to ona była z pewnością zrobiła, gdyby był nie zataił przed
nią prawdy.
„Ale tobie wcale nie zależało na tem” wyrzekała, „aby dziecko żyło, ty może
nawet życzyłeś
sobie jego śmierci, aby ci nie było ciężarem.”
Dyduś w milczeniu wysłuchał tych skarg, szanując boleść żony i
usprawiedliwiając w duszy
jej gwałtowność. Nie próbował nawet bronić się, aby jej tem nie drażnić. Wśród
tych
przykrości i trosk, które spiknęły się na niego, jeden tylko jaśniejszy promyk
zaświecił mu w
tym czasie, a promyk ten spadł mu na głowę w postaci reskryptu rady szkolnej,
mianującego
Dydusia profesorem i przeznaczającego mu posadę w Samborze z pensyą 800 fl.
rocznie.
Nominacya ta przyszła prędzej, niż się spodziewał i dlatego przyjął ja z żywą
radością, bo w
obecnej chwili był to dla niego jedyny ratunek. Fundusze się wyczerpały, długi
wekslowe
urosły do siedmiuset guldenów. Mając teraz posadę pewną, stałą, mógł częściowo
dług ten
spłacać, a z reszty pensyi i pobocznych zarobków żyć jako tako, zwłaszcza, że na
prowincyi
życie o wiele tańsze. Radby był więc co prędzej wyjechać. Ale Tecia, gdy jej o
tem
powiedział, oświadczyła mu, że nie myśli wcale opuszczać Krakowa. Powód, który
ją
dawniej skłaniał do wyjazdu, już nie istniał — dziecko już nie żyło. Nie chciała
więc
rozstawać się z rodziną, odjeżdżać od niej daleko i zagrzebywać się na prowincyi
w małem
— 17 —
mieście, gdzie się obawiała nudów i osamotnienia. Ulegając tedy jej życzeniom,
Dyduś podał
znowu do rady szkolnej prośbę o pozostawienie go w Krakowie, przedkładając jako
powód
interesa familijne. Po paru miesiącach, otrzymał odpowiedź. Rada szkolna,
uwzględniwszy
jego prośbę, zezwoliła na pozostawienie go w Krakowie, ale w charakterze i z
płacą tylko
pomocnika nauczycielskiego, gdyż posady nauczycieli były wszystkie zajęte.
Tom XIV. Całe życie głupi. II. 2
VII.
Zagadkowy człowiek.
Od czasu, jak policya zaaresztowała ojca Dydusiowego za burdy uliczne, nie
pokazał się on
więcej. Dyduś dowiadywał się o niego w areszcie miejskim, w kryminale nawet, ale
nigdzie
go nie było. Przesiedział on, jak mu w policyi powiedziano, parę dni tylko w
areszcie i potem
go wypuszczono. Dydusia dziwiło to i niepokoiło, co się z ojcem stać mogło. W
przypuszczeniu, że może zachorował, dowiadywał się o niego w klinice i w
szpitalu, ale i tam
go nie było. Przepadł bez śladu, bez wieści. To zniknięcie ojca zaciężyło na
sumieniu
Dydusia, robił sobie wyrzuty, że niezawodnie postępowaniem swojem odstręczył go
i
pogniewał na siebie. A może on teraz biedę znosi, myślał sobie nieraz, może z
głodu umiera,
może sobie z rozpaczy życie odebrał. I trapił się takicmi myślami. Aż Tecia
musiała go
strofować za takie głupie przypuszczenia i wytłomaczyła mu, że ojciec jego
zapewne,
przekonawszy się, iż od niego nic więcej wydusić nie może, wynalazł sobie gdzie
jakie
zatrudnienie, dostał się
— 19 —
do służby, co, jak utrzymywała, najlepiej się stało i dla niego i dla nich.
Tłomaczenie takie uspokajało trochę Dydusia, nie na tyle jednak, aby mógł
zapomnieć o
ojcu. Myślał nieraz o nim, spodziewał się, wyczekiwał jakiej wiadomości od
niego. Minął
jednak rok i więcej, a wieści żadnej nie było.
Aż jednego razu, o zmierzchu, gdy Dyduś był sam w domu i zabierał się właśnie
do
zapalania lampy, bo miał pilną robotę, wszedł do niego jakiś czarno ubrany
mężczyzna i
głosem, którego brzmienie popędziło żywiej krew w żyłach Dydusia, zapytał go:
czy tu
mieszka pan Dydak Bulikiewicz.
„Czy to może ojciec?” zawołał Dyduś z żywą radością.
„Poznałeś mnie?” zapytał przybyły. Głos jego, jakkolwiek zachował dawną
szorstkość i
ostrość, był jednak mniej surowy, przebijało się w niem wzruszenie, czy też
łagodność.
Przywitanie ojca z synem było jakoś cieplejsze, serdeczniejsze, niż przy
pierwszem
spotkaniu, przed paru laty; przynajmniej tym razem Marcin nie odtrącał od siebie
szorstko
Dydusia, owszem, poklepał go przyjaźnie po ramieniu i rzekł:
„Jak się masz, chłopcze. Dawnośmy się nie widzieli. A cóż ta twoja magnifika,
jeszcze cię nie
odleciała?”
To zapytanie niemile dotknęło Dydusia, przeszło mu ono przez myśli, jak czarna
chmura,
która nagle zasłoniła słoneczne blaski i przejęło go zimnym dreszczem. Jakieś
niejasne
przeczucie nieszczęścia mignęło mu przed oczyma. Trwało to tak krótko, że nie
miał nawet
czasu zdać sobie sprawy z tego, co go właściwie tak nagle zasmuciło.
2*
— 20 —
Nic miał czasu, bo ojciec obrzucał go nowemi pytaniami:
„Cóż? Jakże ci się powodzi?”
„Nieszczególnie. Pensya niewielka; pracuję jak mogę.”
„No, no, nie tłomacz się. Nie dlatego się pytam, żebyś mi co dał. Mam teraz
tyle, że mi
wystarcza i łaski niczyjej nie potrzebuję.”
„To chwała Bogu, chwała Bogu, że ojcu się tak poszczęściło”, mówił ucieszony
Dyduś.
Radość zrobiła go niezgrabnym, pocierał jedną zapałkę po drugiej i wszystkie mu
gasły po
kolei i lampy w żaden sposób nie mógł zapalić.
„Daj pokój”, rzekł mu ojciec „nie zapalaj, ja i tak niedługo tu zabawię u
ciebie, bo mam
interesa w mieście.”
„Jakto? Ojciec już chcesz odejść, po tak długiem niewidzeniu...”
„Nie chciałbym spotkać się z twoją damą. Tyś niezły chłop, ale z nią, to się
już nie
pogodzimy chyba nigdy.”
„I ja ojca nie będę widywał u siebie? Jakżeby to mogło być?”
„U ciebie nie; ale u mnie. Jak będziesz chciał widzieć się ze mną, możesz
przyjść; mieszkam
na Kleparzu, w domu, gdzie kawiarnia pod złotą gęsią, od tyłu, pokój o dwóch
oknach, nad
oknami szyld introligatorski.
„Ojciec introligatorem zostałeś?”
„Coś podobnego do tego”, rzekł Marcin z dziwacznym uśmiechem. „No, bądź zdrów,
chłopcze, a nie zwlekaj z przyjściem.”
„Przecież ojciec mógłby jeszcze chwilkę zostać”, zapraszał Dyduś.
— 21 —
„Nie mogę, mam interesa.”
„Aniśmy nie pogadali...”
„Tam nagadamy się za wszystkie czasy... bądź zdrów.”
Poklepał go po plecach i wyszedł. Dyduś wyprowadził ojca aż na dół. Przy świetle
lampki na
schodach zauważył, że ojciec jego był ubrany, jakkolwiek nie wykwintnie, ale
porządnie i w
całej jego postaci znać było pewną staranność. To go ucieszyło i zaintrygowało
zarazem.
Ojciec tłomaczył się tak niejasno, niewyraźnie, że nie mógł Dyduś wcale
wymiarkować, co
sprowadziło taką zmianę w jego życiu. Był pewny, że się o tem dowie przy
dłuższej gawędce.
Dlatego też nie zwlekając, zaraz, w parę dni potem, poszedł na Kleparz odszukać
ojca według
podanego adresu.
Znalazł go w obszernej izbie, dość pustej, jak na mieszkanie, bo oprócz
żelaznego łóżka,
wytłoczonej, spłowiałej sofy, dużego stołu i kilkunasta stołków, nie było tam
nic więcej, tylko
gazet i broszur stosy na oknach, na stole, na ziemi. Na środku pokoju, ojciec
jego, bez surduta
i kamizelki, stał pochylony nad świeżo odbitą paką, pełną książek, wraz z drugim
jakimś
mężczyzną. Byli obaj tak tą robotą zajęci, że nie słyszeli wchodzącego Dydusia,
to też gdy
zbliżył się do nich i cień jego zasłonił im na chwilę światło od okna, drgnęli
przerażeni, aż ich
rzuciło w tył i zbledli ze strachu. Pierwszy Marcin przyszedł do siebie,
poznawszy syna.
„A, to ty!” zwołał, „a bodaj cię”, odetchnął swobodniej i zwracając się do
towarzysza, który
stał jeszcze nieruchomy, rzekł, przedstawiając Dydusia: „To właśnie mój syn.”
— 22 —
„A!” baknał mężczyzna i kiwnął głową Dydusiowi niedbale, a zwracając się do
Marcina i
zmieniając zaraz wyraz twarzy na surowy i poważny, odezwał się:
„A gdyby to był kto inny, to coby było... hę?.. Mówiłem ci przecież, żebyś
drzwi zamknął.”
„Zamknąłem panie, ale zamek dyabła wart; tzeba kręcić kluczem i kręcić kilka
razy, zanim
się zamknie.”
„To trzeba było kręcić, dopóki się dobrze nie zamknie, bo w takich razach niema
co
żartować. Innym razem niech Marcin lepiej spełnia, co się mu każe.”
Dyduś ze zdziwieniem przysłuchiwał się tej rozmowie. Poznał z niej, że ojciec
jego zostaje w
zależności od owego mężczyzny, że choć obaj niewiele różnili się ubraniem i
pracowali
wspólnie, mężczyzna ów traktował ojca jego z góry, mówił mu ty, a w mowie miał
ton
rozkazujący. Twarz jego i zachowanie się zdradzało człowieka inteligentnego, z
lepszem
wychowaniem. Był blondyn, miał gęste, kędzierzawe włosy, wąs zakręcony po
łokietkowsku
i niebieskie oczy, które wydawały się niby spokojne i łagodne, a jednak
spojrzenie ich było
takie jakieś przeszywające i nakazujące respekt, że gdy zwrócił je na Dydusia,
ten się
zmieszał, zakłopotał i oczy spuścił ku ziemi. Nie mógł znieść siły tego wzroku i
uczuł się
nieco swobodniejszym, gdy ów mężczyzna na chwilę oddalił się dla zamknięcia
drzwi.
„Kto to jest?” spytał ciekawie ojca po cichu.
„Mój pryncypał, majster", odrzekł Marcin znowu z jakimś dziwnym uśmiechem.
„Introligator?” spytał Dyduś.
„Tak, introligator. Te broszury właśnie przyniesiono do oprawy.”
— 23 —
Nie było czasu na dalsze pytania, bo blondyn wrócił od drzwi do nich. Beką
wskazał
Dydusiowi stołek, zapraszając go tym niemym ruchem do siedzenia. Sam także
usiadł i zaczął
rozpytywać się o stosunki akademickie, o ducha młodzieży, uczęszczającej do
szkół średnich,
o charaktery i usposobienie profesorów, a w pytaniach tych jego i uwagach, które
robił
nawiasowo, była taka bystrość sądów, że Dyduś wpadał w coraz większe zdumienie,
zkąd
introligator mógł być tak wszechstronnie wykształconym człowiekiem.
Blondyn wyczytał to zdziwienie na jego twarzy, co zresztą było niebardzo
trudnem, bo twarz
Dydusia odzwierciedlała tak wszystkie wrażenia wewnętrzne, że czytać można było
na niej,
jak na książce i dał mu zaraz odpowiednie wyjaśnienie.
„Niech pana to nie dziwi” rzekł „że się tak drobiazgowo rozpytuję o te
szczegóły. Obchodzi
mnie życie akademickie, bo sam nim byłem. Do introligatorstwa wziąłem się tylko
z
potrzeby. Dla braku utrzymania, musiałem przerwać moje studya i chwycić się
pracy. Teraz
stosunki moje majątkowe polepszyły się nieco i mam zamiar znowu zapisać się na
uniwersytet.”
Chciał dalej mówić, gdy wtem ktoś zapukał trzy razy do drzwi. Blondyn poszedł
sam
otworzyć, wyszedł do sieni i przez chwilę słychać było szeptaną, żywą rozmowę,
poczem
blondyn wrócił jakiś zamyślony i poważniejszy, niż przedtem.
„Panowie macie zapewne z ojcem coś do pomówienia” odezwał się po chwili „nie
będę wam
przeszkadzał, zwłaszcza, że i sam mam interesa na mieście; ale pan
— 24 —
pozwoli, że gdybym jeszcze potrzebował jakich informacyj względem uniwersytetu,
zgłoszę
się do pana.”
„Bardzo proszę” odrzekł Dyduś. „Ja mieszkam...”
„Wiem, ojciec pański dał mi już adres."
To powiedziawszy, skinął głową i wyszedł.
„A co? dzielny chłop, prawda?” spytał Marcin, który przez cały czas rozmowy
blondyna z
Dydusiem stał na boku, nie śmiać się odezwać i tylko oczami brał udział, wodząc
je od
jednego do drugiego.
„Energiczny się zdaje bardzo, wykształcony i oczytany; a jednak dziwne jakieś
robi
wrażenie... Ten jego wzrok...”
„Straszny, prawda? Jak nim spojrzy, to zdaje się, że człowieka do ziemi
przybije. To też on
tym wzrokiem wojuje i co chce z kim zrobić, to zrobi..., trudno mu się oprzeć.
Ja myślę, że
gdyby on między dzikie zwierzęta poszedł z tym wzrokiem, toby mu nic nie
zrobiły, jeszcze
onby je na łagodne owieczki poprzemieniał. Dlatego my go między sobą nazywamy
pogromcą.”
„Niby kto: my” spytał Dyduś, nierozumiejąc kogo ojciec pod tą zbiorową nazwę
wliczał.
Pytanie to zakłopotało Marcina, zmieszał się i nie wiedział na razie co
powiedzieć.
„No, my” rzekł „to niby ci, co go znają, co żyje z nimi, bo on ma, widzisz,
stosunki duże w
świecie, sprowadza różne książki, rozsyła, to potrzebuje dosyć ludzi do
pakowania i
transportowania.
„Wiec ojciec może także tem się zatrudnia?”
„A tak.”
„To znaczy, że ojciec trudni się kolporterką książek?”
- 25 —
Ojciec nie zrozumiał dobrze pytania, ale je potwierdził skinieniem głowy.
Dydusia wyjaśnienie to uspokoiło bardzo; dotychczas bowiem nie mógł sobie jasno
zdać
sprawy, czem właściwie zajmuje się jego ojciec, bo jakkolwiek mówił mu, że
introligatorstwem, to jednak Dyduś, który nieraz bywał w pracowniach
introligatorskich, w
mieszkaniu ojca, oprócz szyldu i zakurzonej praski, stojącej w oknie, nie
widział żadnych
zresztą śladów, dowodzących, że tu w istocie zajmowano się taką robotą. Także
zagadkowa
postać nieznajomego, tajemnicze wizyty jego znajomych, przestrach, jakiego
nabawił go
niespodziewanem wejściem, wszystko to budziło w nim pewne obawy, podejrzenia, z
których
wprawdzie nie umiał sobie zdać jasno sprawy, ale które, jak pajęczyna, obiegły
mu serce i
tamowały radosne jego uderzenia na widok ojca. Szło mu o to, czy źródło obecnych
dochodów ojca było czyste i uczciwe. Wyraz „kolporterką” uspokoił jego obawy i
wytłomaczył mu wszystko i te paki książek i broszur i dobrobyt ojca. Wiedział
bowiem, że
handle księgarskie, w celu powiększenia sprzedaży książek, posługują się
kolporterami i że ci
mają z tego wcale niezłe dochody.
Kiedy w kilka dni potem przyszedł do ojca powtórnie i zastał drzwi zamknięte, a
mieszkanie
zupełnie wypróżnione z pak i książek, nie zdziwił się tem wcale, zaraz bowiem
domyślił się,
że prawdopodobnie wyjechał w interesie kolporterskim. Interes musiał go
pociągnąć gdzieś w
dalsze strony, nieobecność jego trwała bardzo długo. Nie dał nawet listownie
znać o sobie.
Raz tylko otrzymał Dyduś list z niemiecką marką pocztową, zawiadamiający go, że
przyjdzie
do niego paczka książek, że
— 26 —
trzeba, aby takową odebrał i zatrzymał u siebie aż do dalszego polecenia. Na
liście tym
podpisany był jakiś Karol. Dyduś domyślił sio, że to prawdopodobnie bodzie imię
owego
nieznajomego, którego poznał w mieszkaniu ojca.
Jakoż niedługo potem przyszło zawiadomienie z kolei, że paki nadeszły i Dyduś
niezwłocznie udał sio po ich odbiór.
Nieznajomy — ów pan Karol — zgłosił się osobiście po nie; ale dopiero w dwa, czy
trzy
miesiące później. Dyduś w pierwszej chwili nie poznał go, bo nie-tylko, że
zeszczuplał i
pomizerniał, ale z blondyna przemienił się na bruneta. Zrobił to, jak mówił,
tłomacząc się
Dydusiowi z nagłej przemiany, dlatego, że zaczął bardzo wcześnie siwieć, a że
jako kawaler
miał jeszcze pretensyę, aby młodo wyglądać, więc musiał w ten sposób sztucznie
się
odmłodzić. Mówił dalej, że ma zamiar na dłuższy czas osiąść w Krakowie, że
chciałby
zapisać się na uniwersytet jako nadzwyczajny słuchacz i prosił Dydusia, jako
znającego lepiej
miasto, o wyszukanie mu mieszkania gdzie w zaułku, gdzieby mógł spokojnie
poświęcić się
pracy naukowej.
Dyduś uczynił zadość jego żądaniu; najął mu pokój dosyć obszerny a niedrogi, na
jednej z
przedmieściowych uliczek, w domku, który stał prawie pustkami, bo właściciel
miał zamiar
przebudować go z wiosną na piętrową kamienicę; teraz więc, oprócz jakiegoś
posługacza,
który zarazem pełnił obowiązki stróża, nikt tam więcej nie mieszkał. Ów pan
Karol był
bardzo zadowolniony z tego mieszkania i niezwłocznie przeniósł się tam,
zabierając zarazem
paki z książkami. Dyduś odwiedzał go tam dość
— 27 —
często, o ile mu na to jego własne zajęcia pozwalały, bo nieznajomy co chwila
potrzebował
od niego jakichś posług. Używał go bez ceremonii to do zapakowania mebli, to do
odnoszenia
przesyłek, lub też pisania listów. Dyduś nie mógł się wymówić mu od tego, bo
nieznajomy
miał taki jakiś despotyczny sposób postępowania, że oprzeć mu się było
niepodobna. Widać
było, że był przyzwyczajony rozkazywać i że go, słuchano. Posiadał tę siłę
wewnętrzną, która
oddziaływa na ludzi tak, jak większe ciała niebieskie oddziaływają na mniejsze,
słabsze i
zmuszają je wirowym obrotem kręcić się koło siebie. Dydusia podbił on sobie
zupełnie.
Przyczyniła się do tego niemało wdzięczność, jaką Dyduś czuł dla nieznajomego,
że mu ojca
uratował od upadku, nędzy i zrobił z niego porządnego i pracowitego człowieka.
Kiedy raz
zgadał się o tem, nieznajomy, bez fałszywej skromności, przyznał sobie zasługę
wyprowadzenia ojca Dydusiowego na dobrą
drogę.
„Poznałem go” mówił „w areszcie miejskim, gdzie mnie także chwilowo trzymano,
przed
wysłaniem za granicę. Oddał mi wtedy pewną przysługę, ułatwiając porozumienie
się z
moimi znajomymi. To nas zbliżyło, a gdy widziałem w nim dosyć sprytu,
przebiegłości i
energii, więc próbowałem zużytkować go dla naszej sprawy i to mi się w
zupełności udało.
On, przedtem nałogowy pijak, dziś prawie wcale nie używa trunków. A czy wiesz
pan
dlaczego? Bo dawniej w trunku musiał szukać pociechy, zapomnienia o jutrze,
które go
przestraszało. Odurzał się, aby nie myśleć. Teraz, gdy ma zapewniony zarobek,
zrobił się
porządnym człowiekiem. I czy pan myślisz, że on jeden taki? Tysiące tysięcy
możnaby tą
- 28 —
droga wydobyć z nędzy i upodlenia. Ale trzeba, żeby ten, co pracuje, miał
pewność, że ta
praca da mu dostateczne utrzymanie i zapewni byt jego rodzinie, nietylko na
dziś, ale na
przyszłość. A tej właśnie pewności klasy pracujące nie mają. Choroba,
nieszczęście, co
mówię, czasem nawet taka drobnostka, jak skaleczony, lub przytłuczony palec,
który
możność pracy odbiera, skazuje całą rodzinę na niedostatek, wikła ją w
lichwiarskie długi, z
których potem najcięższą pracą wydobyć się trudno, podczas gdy inni używają bez
pracy
wszelkich wygód i dostatków, dlatego tylko, że ich dziadom, lub pradziadom,
udało się
dorobić wielkiego majątku, lub chwycić darowiznę w kancelaryi królewskiej.”
W ten sposób nieraz jeszcze później przemawiał ów pan Karol do Dydusia. Lada
okoliczność
nastręczała mu sposobność do tego. I tak naprzykład, gdy raz wieczorem
przechodzili koło
hotelu, w którym odbywał sio bal publiczny, Karol, zatrzymawszy się naprzeciw
okien,
oświeconych złocistym blaskiem gazowych płomieni i wstrząsanych tonami skocznej
muzyki,
rzekł do Dydusia, wskazując ręką na zajeżdżające powozy, z których wysiadały
damy, jak
motyle o cudownych barwach, strojne w atłasy, aksamity, koronki i brylanty.
„Widzisz pan ten przepych i zbytek? A teraz spojrzyj pan tam pod ścianę, na tę
garstkę
gawiedzi ulicznej, w łachmanach i w podartem obówiu. Czy widzisz pan, co za
kontrast
okropny? Tamte lafiryndy, ubrane w gazy przejrzyste, za chwilę pocić się będą od
gorąca, a ci
biedacy, którzy może nawet noclegu nie mają, poniewierać się będą po zaułkach,
dygocząc z
zimna. Tam, dla zaostrzenia apetytu, zajadać będą różne zagraniczne frykasy,
— 29 —
spijać szampana, za którego każdą butelkę możnaby całą rodzinę biedaków na parę
dni
nakarmić i ogrzać. Czy pan myślisz, że tym biedakom, szczękającym zębami od
zimna, nie
przyjdzie kiedy na myśl zapytać się: dlaczego tak się dzieje? Dotąd religia
łudzi ich obietnicą
szczęśliwości wiecznej i dla niej każe im cierpliwie znosić nieszczęścia
doczesne i tym
sposobem zapewnia bogaczom wygodne używanie.”
„Bardzo sprawiedliwie, bardzo sprawiedliwie" mówił Dyduś, zatrwożony tem, co
słyszał i
widział. Karol odsłonił przed nim obrazy nędzy, której nie znał, choć o nią
ocierał się
codziennie a nie znał dlatego, że się nie zastanawiał nad tem. Chodził utartą
drogą
obowiązków, mając oczy wlepione w cel, do którego dążył. Teraz dopiero zobaczył,
że obok
niego, blizko, prawie tuż pod nogami, jest przepaść, wyrwisko i zląkł się, a
zarazem zmartwił,
że dotąd myślał tylko o sobie i swoich najbliższych. Wyrzucał sobie samolubstwo.
Porównywając położenie swoje ze stanem tych ludzi, na których Karol zwrócił jego
uwagę,
martwił się własnym dobrobytem. Skromny obiad jego nie smakował mu już teraz jak
dawniej, skoro sobie przypomniał, że tylu jest biedaków na świecie, którzy
nieraz kawałka
chleba nie mają. Nieraz w nocy zrywał się z wygodnego posłania i kładł się na
ziemi, bo
doznawał wyrzutów sumienia, że jemu lepiej na świecie od innych. Głupota jego
pod tym
względem dochodziła do maniactwa. Taka to już była jego natura, że jak myślał
tak mówił a
jak mówił tak chciał zrobić. Każda uczciwa myśl znajdowała w nim zapalonego
wyznawcę aż
do przesady. W troskliwości o biedne klasy doszedł do togo, że zaproponował
jednego dnia
żonie,
— 30 —
czyby się nie dało zaprowadzić pewnych oszczędności w domowych wydatkach, aby
ich
można użyć na pomaganie biednym. Rozumie sio, że Tecia oburzyła się na niego za
to, a
Karol wyśmiał go i nazwał jego projekt niedorzecznym.
„Co pomoże” mówił mu, zaciągając się wonnym dymem cygara „że pan, ja, albo kto
inny,
będzie sobie jakąś cząstkę odejmował od własnych, skromnych przyjemności, dla
przyjścia w
pomoc biedniejszym? Czy pan myślisz, że tem zaradzi się ogólnej biedzie?”
„Gdyby tak wszyscy chcieli” zrobił nieśmiało uwagę Dyduś.
„Ale wszyscy nie zechcą. Znajdzie się może w naszem mieście, przypuśćmy stu,
dwustu
takich idealistów, jak pan. I cóż ztąd? A choćby nawet tysiące takich się
znalazły, to i tak
nicby nie poradziły, bo nędzarze liczą się na miliony. Tu potrzeba radykalnej
zmiany
stosunków społecznych.”
„Tylko jak to zrobić” mówił głupi Dyduś, który zaraz na poczekaniu chciał
wymyślić sposób
uszczęśliwienia ludzi. Dopiero Karol objaśnił go, że to słowo jak? „to właśnie
szkopuł, o
który rozbijają się rozumy wszystkich reformatorów społecznych, prawodawców i
filozofów."
„Wielu ich łamało sobie głowy nad tem” mówił „w jaki sposób ludzkość z tego
położenia, w
jakiem się znajduje, a które jest złe i nie może trwać długo, wyprowadzić, jak
Mojżesz
izraelitów do ziemi Obiecanej.”
Dyduś znowu ośmielił się zrobić uwagę, że religia chrześciańska dawno już
podała sposób na
to, stawiając prawo miłości bliźniego, jako zasadniczą podstawę.
- 31 -
„Tak” rzekł drwiąco Karol „prawo to stoi od dwóch tysięcy blizko lat, jak
drogoskaz przy
starej drodze, która już nikt nie chodzi i nie jeździ. Ludzkie namiętności
wyryły sobie
tymczasem inne, wygodniejsze dla nich drogi.-My kochamy bliźnich, ale tylko
takich, którzy
odpowiadają naszym interesom, upodobaniom i czynimy im dobrze o tyle, o ile to
nie
sprzeciwia się naszym interesom, nie uszczupla naszej własności. Bankier, który
ma miliony,
poświęca jakąś mikroskopijną cząstkę na datki dobroczynne i jest spokojnym w
sumieniu
swojem, że spełnił wszystko, co do niego należało. I tak wszyscy. Człowiek każdy
z natury
jest egoistą. Większa np. część zdobyczy naukowych i cywilizacyjnych nie
powstała pod
wpływem przymusu, konieczności, z chęci zarobku, ale z ambicyi, chęci
odznaczenia się,
żądzy sławy. Wielcy poeci umierali z głodu, a nie porzucali sztuki dla stokroć
zyskowniejszych zajęć, filozofowie i artyści przenoszą mizerne życie wśród
mozolnej pracy
duchowej nad szczęście bogaczów; bohaterowie i męczennicy szli na śmierć nie dla
zysku
przecie, ale dla idei, lub dla sławy. A te wszystkie szlachetne pobudki
działalności ludzkiej
nie ustaną wraz z dobrobytem, ale się właśnie wzmogą, bo dopiero po zaspokojeniu
zwierzęcych potrzeb, budzi się w nas pragnienie duchowych przyjemności.”
Karol drwił sobie często z naiwnej wiary poczciwego Dydusia i nieraz
przychodziło do
gwałtownych sporów, któro jednak nie zaszły nigdy tak daleko, aby miały naruszyć
dobre
między nimi stosunki. Dyduś nie unosił się nigdy zbytecznie a Karol traktował go
z pewną
pobłażliwością, bądź dlatego, że miał słabość do Dydusia, że cenił jego
poczciwość, bądź też,
że potrzebował jego usług.
— 32 —
Dyduś bowiem, pomimo że sobie pokpiwano i żartowano z jego naiwności a może
właśnie
dlatego był przez wszystkich lubiany i miał liczne znajomości. Otóż Karol
skorzystał z tego i
za pośrednictwem Dydusia wchodził w stosunki, używał go do załatwiania różnych
spraw,
któremi nie miał czasu lub chęci zajmować się.
Dla tych powodów podtrzymywał znajomość z Dydusiem i bywał dosyć częstym gościem
w
jego domu.
Ciekawem było zachowanie się Teci względem pana Karola. Jakkolwiek bywając u
nich, cały
czas prawie tylko z Dydusiem rozmawiał, to jednak obecność jego sprawiała jej
takie
zadowolenie, że rzadziej teraz wychodziła z domu, aby nie stracić przyjemności
widzenia go.
Od pierwszej chwili człowiek ten dziwne na nią wywarł wrażenie. Wszystko jej się
w nim
podobało i imię, i twarz, i oczy, i ruchy, i całe zachowanie się
niedopuszczające do zbytniej
poufałości, nawet najbliższych znajomych. To wszystko podobało się jej
niezmiernie i
imponowało. Porównywając go z Dydusiem, widziała ogromną różnico między nimi,
nie już
pod względem samej powierzchowności; ale i tej siły wewnętrznej, potęgi
duchowej, którą
nawet ona, aczkolwiek bardzo mało znająca się na duchowej wartości, instynktowo
w nim
odczuwała.
Gdyby chciał był korzystać z tej sympatyi, jaką mu dziś wyraźnie okazywała i
posunął się
odrazu do jakich wyznań miłosnych, możeby ambicya kobieca a wreszcie i odrobina
uczciwości niepozwoliły jej uledz, możeby usiłowała walczyć z podszeptami
nieprawej
miłości. Ale on nieokazywał najmniejszej chęci ubiegania się o jej względy a
chociaż podczas
rozmowy z mężem, nieraz wzrok jego na niej spoczywał, jednak bez cienia owej
zalotności,
— 33 —
sentymentalizmu, którym zwykle mężczyźni zdobywają sobie serce kobiece. W wzroku
tym
była raczej pewność zwycięzcy, duma, która ją oburzała a zarazem czyniła
bezsilna — wobec
niego. Był dla niej grzeczny, ale chłodny, nie szukał wcale sposobności
rozmawiania z nią
sam na sam a gdy parę razy trafiło się tak, że przyszedł w czasie nieobecności
męża, to nie
starał się nigdy skorzystać z tego i jeżeli zostawał, to tylko na wyraźne jej
zaproszenie. —-
Rozmawiał wtedy zwykle o rzeczach obojętnych, codziennych.
Raz tylko przypadkiem rozmowa ich potoczyła się na kwestyę małżeńską. Karol
przy tej
sposobności wypowiedział jej swój oryginalny pogląd.
Według niego małżeństwo — to spółka dwojga osób różnej płci, spółka, do której
jedna
strona i druga składają swoje zasoby materyalne, moralne i cielesne, która
jednak wskutek
zobopólnego niezadowolnienia, lub na żądanie słuszne jednej strony, może i
powinna być
rozwiązaną. A gdy Tecia zrobiła mu uwagę, że Kościół nie pozwala na podobne
małżeństwa,
rozśmiał się ironicznie i rzekł:
„Dlatego też mamy tyle małżeństw niedobranych. Dlatego i ja dotąd nie mogłem
zdecydować się na małżeństwo takie, jak je pojmuję dzisiaj, bo to czysta
niewola! Przymus
każdy jest rzeczą nieznośną. Ja naprzykład, jestem w stanie przesiedzieć parę
godzin
nieruchomo, w zamyśleniu; ale niech mi fotograf każe przez kilka tylko sekund
zachować tę
nieruchomość, będzie mi ona dokuczliwą i nieraz niemożliwą. Tak samo i z
małżeństwem.
Jarzmo jego byłoby stokroć znośniejszem, a na-
Tom XIV. Cało życie głupi. II. 3
— 34 —
wet nieraz arcyprzyjemnem, gdyby nie ta myśl, że jest wiecznem, że zobowiązuje
na całe
życie.”
Innym razem, zgadało się znowu o rozwodach z okazyi jakiegoś artykułu w
dzienniku, który
traktował o ustawie rozwodowej we Francyi. Karol także bardzo za tem przemawiał.
„Jeżeli” mówił „niemożliwem jest małżeństwo tak, jak je pojmuję, to
przynajmniej niechże
ma rozwód, jako klapę bezpieczeństwa. Czyż nie lepiej, żeby małżonkowie, którzy
się
przestali kochać, rozeszli się dobrowolnie i każde poszukało sobie na własną
rękę szczęścia
gdzieindziej, niż żeby się przez całe życie męczyli, przykuci do siebie jak
galernicy,
łańcuchem obowiązków. Jaki cel takiej męczarni? Co tym ludziom, co ludzkości
wreszcie
przyjdzie z tego? — „Pani naprzykład” mówił dalej zapalając się „masz męża,
którego nie
kochasz.”
„Kto to powiedział?” przerwała mu żywo Tecia, czerwieniąc się, nie wiadomo czy
z
oburzenia, czy zażenowania.
„Ja mówię tylko, jako przykład, przypuszczenie. Otóż, przypuśćmy, że pani masz
męża,
którego nie kochasz, że nie macie dzieci, któreby was wiązały ze sobą, — pytam
się, co
przyjdzie mężowi pani z tego, że będziesz się przymuszać udawać miłość, której
nie czujesz
w sercu? On łatwo odgadnie przymus, udanie, jeżeli nie jest zaślepionym albo
idyotą.
Przypuśćmy teraz, że pani poznajesz innego mężczyznę, który odpowiada w
zupełności
wymaganiom, upodobaniom pani i uczuwacie wzajemną skłonność do siebie. Cóż
wtedy?
Jeżeli powodowana albo fałszywą ambicyą, albo skrupułami sumienia, czy też
pobudkami
religijnemi, zechcesz pani zadać gwałt tym bu-
— 35 -
dzącym się uczuciom, pokonywać je — to cóż się stanie? Będzie cierpieć na tem
mąż, ty i
kochanek. Mąż będzie się truł, że nie może dać ci tego szczęścia, jakiego
pragniesz, kochanek
będzie pragnął cię bez nadziei posiadania, a ty, pani, będziesz cierpieć za
jednego i za
drugiego. Trzy osoby więc zużywać będą swoje siły moralne na bezowocną walkę, z
której
ani im, ani ludzkości, nic z tego nie przyjdzie. Czyż nie lepiej wtedy poświęcić
z trojga jedno
— w tym razie męża — dla szczęścia dwóch pozostałych osób?”
Być może, iż Karol, wygłaszając te zasady, sprzeczne z moralnością, przyjętą
przez
katechizm i obyczaje społeczne — mówił tylko ogólnikowo; że mówiąc to, nie miał
wcale na
myśli Teci, ona jednak pojęła je jako rodzaj oświadczyn, namowy, pokusy z jego
strony.
Próżna i zalotna z natury, nie przypuszczała ani na chwilę, żeby mężczyzna mógł
zaczynać
podobną rozmowę z kobietą bez osobistego interesu i dlatego wysłuchała go
drżąca,
wzruszona, a lubo przyjście Dydusia przerwało to niebezpieczne sam na sam, to
jednak słowa
owe utkwiły jej głęboko w duszy i sprawiły tam moralny rozkład, ferment palnych
materyałów. Potrzeba było tylko jednego wyraźniejszego słowa ze strony Karola,
aby
buchnęły płomieniem widocznym. Karol nie spieszył się z wypowiedzeniem tego
słowa, ale
to właśnie gorętszą uczyniło jej miłość, pod pokrywą milczenia silniejsze
wrzenie odbywało
się w jej sercu. Czuła się z nim związaną owa tajemnicą sekretnej,
niewypowiedzianej
miłości, drżała ze wzruszenia, gdy dotykał jej ręki przy pożegnaniu, a gdy
czasem dłużej
zatrzymywał ją w uścisku, brała to za wymowny znak jego wzajemności. W
spojrzeniach,
które niekiedy zamie-
3*
— 36 —
niali z sobą, było jakby porozumienie się i nieraz tą drogą takie żary
przechodziły w jej duszę,
że od nich płonęła cała. Ta niema, a tak wymowna dusz, a raczej nerwów i
namiętności
rozmowa, najczęściej odbywała się w obecności męża i to tak widocznie, że
potrzeba było
jego ślepej wiary w uczciwość ludzką, żeby tego nie widzieć.
A że nie spostrzegł, to najlepszy dowód był w tem, że gdy rozpoczęto burzenie
domu, w
którym Karol mieszkał, i chwilowo został bez schronienia, bo o nowe, odpowiednie
mieszkanie na razie było trudno, Dyduś sam mu zaproponował, żeby przez czas,
zanim sobie
mieszkania nie wyszuka, umieścił się u niego. Tecia, gdy jej o tem powiedział, z
początku
oburzyła się bardzo, tłomaczyła mu, że to niewypada wpuszczać kawalera do domu,
że ludzie
gotowi sobie Bóg wie co pomyśleć; gdy jednak Dyduś zaklinał ją na wszystko, aby
mu nie
robiła tego wstydu, żeby miał odpraszać znowu gościa, któremu mieszkanie u
siebie
ofiarował, wzruszyła z politowaniem ramionami nad głupotą swego męża i zgodziła
się
wreszcie.
Urządzano się w ten sposób, że Karol z Dydusiem zajmowali jeden pokój; a w
drugim
mieszkała Tecia. Było im trochę ciasno i niewygodnie, ale że to miało być
tymczasowo, więc
mieścili się jak mogli.
Ta tymczasowość jednak przeciągnęła się dosyć długo, a Karol jakoś nie myślał o
wyprowadzeniu się. Dyduś nie użalał się wcale na to, owszem, cieszyło go, że
Karolowi tak
było dobrze w jego domu, że Tecia w czasie, kiedy on musiał chodzić na lekcye,
miała
towarzystwo, mogła z kimś porozmawiać, rozweselić się. Widział wyraźnie, jak to
oddziaływało dobrze na jej humor i zdro-
- 37 —
wie, bo gdy dawniej bywała zwykle znudzona, niezadowolniona i stękająca, teraz
stała się
weselszą i więcej ożywioną, a nawet apetyt znacznie jej się doprawił, co Dydusia
niezmiernie
cieszyło.
„Apetyt, to grunt” mówił, patrząc ucieszony, zjakim smakiem zjadała obiad w
towarzystwie
jego i Karola „niech tylko tak je ciągle, a wnet przyjdzie do siebie i nie
będzie potrzebowała
martwić się mizernem wyglądaniem. O! towarzystwo przy jedzeniu, to wiele
znaczy... zaraz
apetyt lepszy. Jakeśmy jadali we dwoje, a czasem w pojedynkę, każde osobno, gdy
późno
wracałem do domu z lekcyj i czekać jej się nie chciało, to powiadam panu, jadała
jak wróbel.
I zkądże tu miały się wziąść siły, zkąd zdrowie?”
Tecia, słysząc męża tak mówiącego, wybuchała szalonym, głośnym śmiechem, w
którym
jednak wprawne ucho badacza serc ludzkich odkryłoby pewien przymus i
nienaturalność.
Śmiała się głośno, bo chciała tym hałasem odurzyć się i zagłuszyć wyrzuty
sumienia.
A Karol? Karol zachowywał się wobec męża i wobec żony, jak pan względem swoich
poddanych, z pewną protekcyjną pobłażliwością. Patrząc na niego, siedzącego
między nimi,
niktby go nie posądził, że ten człowiek potrzebuje ich grzeczności, że korzysta
z ich dobroci,
wyglądał bowiem tak, jakby on im łaskę robił, nie zaś od nich ją przyjmował. Bez
ceremonii
używał ich do różnych czynności, stosownie do tego, jak mu które było potrzebne.
Teci
pozwalał zajmować się swoją bielizną, dbać o jego wygódki, przyrządzać mu na
obiad
potrawy, które lubił; Dydusia zaś używał poprostu jako swego sekretarza i
komisanta: polecał
mu pisanie listów, ekspe-
— 38 —
dyowanie różnych paczek na poczto, na kolej, zmienianie pieniędzy i mnóstwo
podobnych
interesów. Posługiwał się nim, bo sam, jak mówił, nie miał na to czasu. I
rzeczywiście, bardzo
często wyjeżdżał, czasem na parę tygodni, nie mówiąc wcale Dydusiowi gdzie i po
co. Często
bardzo jacyś nieznajomi ludzie przychodzili do niego z interesami, to znowu on
wychodził z
nimi z domu i wracał późno w nocy. Korespondencye także mu niemało czasu
zabierały, listy
jednak wszystkie adresowane były, albo na ręce Dydusia, albo jego żony, nigdy
wprost do
niego.
Karol widocznie znał się na ludziach i umiał ocenić wartość Dydusia na pierwszy
rzut oka,
skoro starał się pozyskać go dla siebie, wiedział bowiem, że z takich
głuptasków, o słabej
głowie, a poczciwem sercu, bywają najzagorzalsi fanatycy, najgorliwsi
apostołowie każdej
nowej idei. Dyduś oddał się mu rzeczywiście duszą i ciałem, wszystkie chwile
wolne od
koniecznych zajęć obowiązkowych poświęcał dla niego, a nawet często z
uszczerbkiem dla
własnych interesów i obowiązków pracował dlań, gdy tego od niego wymagano.
W tym czasie Karol napisał popularne dziełko, gdzie w formie powieściowej
przedstawiony
był obraz społeczeństwa według jego zasad i wyobrażeń. Tytuł tego dziełka był:
„Nasza
ziemia obiecana.” Dyduś był niem zachwycony, pragnął, żeby dziełko to zostało
jak
najprędzej rozpowszechnione, aby każdy, czytając je, miał przed sobą ideał owej
szczęśliwości, jaka w przyszłości go czeka i do jakiej dążyć powinien. Że jednak
znajdowały
się tam ustępy, które możnaby uważać jako sprzeczne z zasadami istniejącemi,
przeto trzeba
było postarać się o tajne wydrukowanie. Dyduś wziął ten kłopot na siebie,
wyszukał
— 39 —
jakiegoś drukarza, który za podwójnem wynagrodzeniem zobowiązał się
zadośćuczynić jego
żądaniu, sam prowadził korektę i rewizyę, doglądał druku i zaraz po wydrukowaniu
kazał
arkusze przenieść wieczorem do swego mieszkania, gdzie miały być zbroszurowane,
a
następnie rozesłane w różne strony.
Był tak uszczęśliwiony tą myślą, że jemu zostawił Karol zaszczyt zajmowania się
wszystkiem, że długo w nocy nie mógł zasnąć. Leżąc na łóżku układał sobie w
głowie, co
jutro czynić mu należy, którego introligatora wezwać, gdzie wysłać pierwsze
egzemplarze,
jakie to wrażenie zrobi na czytelnikach i t. d. Myśli te czyniły go
niespokojnym, nie mógł
doleżeć cicho i co chwila przewracał się na łóżku. Aż Karol, który leżał pod
przeciwległą
ścianą, podniósł się zdziwiony i spytał go:
„Co to, pan nie śpisz jeszcze?... Co panu jest?”
„Mnie? Nic” odrzekł Dyduś „ot tak, nabiłem sobie głowę różnemi myślami i spać
nie mogę.”
„I drugim pan nie dajesz” powiedział tonem niozadowolnienia Karol i obrócił się
ku ścianie.
Dyduś, bojąc się przeszkadzać towarzyszowi, usiłował leżeć spokojnie, przymknął
nawet
powieki, chcąc się zmusić do spania, ale to mu niewiele pomogło. Po chwili
otworzył je
znowu, trzeźwy zupełnie, jakby się już kilka godzin wyspał. Stosy zadrukowanego
papieru,
leżące pod ścianą, naprzeciw okna, zajęły jego uwagę i obudziły w nim znowu roje
myśli.
Wreszcie znużony czuwaniem, zdrzemnął się, gdy koło drzwi, prowadzących z jego
pokoju
do sieni, usłyszał jakieś stąpania i po chwili kilkakrotne pukanie. Zdziwiony i
zaniepokojony
pukaniem
— 40 —
o tak niezwykłej porze, bo było dopiero po czwartej, podszedł ku drzwiom i
spytał:
„Kto tam?”
„Proszę otworzyć” odezwał się za drzwiami jakiś głos, nieznany mu zupełnie.
„Któż tam?” powtórzył zdziwiony.
„Proszę otworzyć.”
„Ale komu, po co?”
„Proszę otworzyć w imieniu prawa" domagano się natarczywie.
„Tylko się ubiorę.”
„Prosimy otworzyć zaraz, bez zwłoki, bo inaczej sami sobie otworzymy.”
Dyduś, przestraszony taka groźbą, odsunął rygiel a zażenowany swoim nocnym
negliżem,
cofnął się przed wchodzącymi do łóżka i przykrył kołdrą.
Do pokoju weszło trzech mężczyzn. Jeden z nich trzymał małą latarkę, której
światło
skierował na wystraszoną i bladą twarz Dydusia, a potem obrzucił niem wokoło
całe
mieszkanie. Przy tem świetle Dyduś ujrzał z przestrachem w uchylonych drzwiach
błyszczące
bagnety żołnierzy. Nienawykły do podobnej wizyty w swojem mieszkaniu, przeląkł
się nie na
żarty i drżeć począł na całem ciele.
„Pan się nazywasz?” spytał go jeden z przybyłych, który miał czapkę z orzełkiem
i pod
paletotem mundur komisarza.
„Nazywam się Dydak Bulikowicz” wybełkotał niezrozumiale, bo mu się język plątał
ze
strachu.
„A tu kto mieszka razem z panem?” spytał komisarz, wskazując na drugie łóżko.
- 41 -
„To... to pan Karol.”
„Co za Karol? Jak się nazywa?"”
„Nie... nie... niewiem.”
„Jakto? Mieszkał u pana i nie wiesz jak się nazywa?”
„Nie pytałem się go o to."
„Przecież pan musiałeś dowiedzieć się o jego nazwisku, meldując go w policyi.”
„Jeszcze go nie meldowałem.”
„A dawno mieszka u pana?”
„Od kilku miesięcy.”
„I niemeldowany. Dobrze. Schreiben Sie, das ist wichtig” powiedział komisarz do
jednego z
tych, co z nim przybyli, który zaraz usiadł przy stoliku, postawił lampkę przed
sobą i pisał.”
„I gdzież jest ten pański lokator?” Dyduś dopiero teraz spostrzegł próżne łóżko
Karola.
„Musiał tu być niedawno jeszcze, bo pościel ciepła i rzeczy jego leżą na stołku.
Gdzież więc
się podział?”
Nim Dyduś zdecydował się coś odpowiedzieć, komisarz, spojrzawszy na drzwi,
prowadzące
do drugiego pokoju, spytał go, usłyszawszy jakieś sztuknięcie.
„Kto tam jest?”
„Moja żona” odrzekł Dyduś.
Komisarz zwrócił się do jednego z towarzyszących mu mężczyzn i rzekł półgłosem:
„Zrewidować tamten pokój.”
Zaledwie jednak to powiedział, drzwi z drugiej strony zamknięto na dwa spusty.
Komisarz
nakazał surowym tonem, aby je natychmiast otworzono, bo inaczej każe je gwałtem
wysadzić. Tecia odpowiedziała, że jest nieubraną, więc nie może wpuścić nikogo,
że otworzy,
gdy się ubie-
— 42 -
rze. Komisarz milcząco zgodził się na to, dał jednak po-cichu jakiś rozkaz
jednemu z
urzędników, poczem ten wyszedł, wziąwszy ze sobą z sieni kilku żołnierzy.
Dyduś nareszcie zrozumiał, dlaczego Karol wszedł do pokoju żony. Prawdopodobnie
usłyszał żołnierzy, dobijających się do bramy i idących na górę i chciał się
ratować ucieczką
przez pokój żony i przez kuchnię. Dziwiło go tylko, że nie zabrał ubrania ze
sobą. Może miał
za mało czasu na to...
Czas, którego potrzebowała Tecia na ubranie się, zużytkował komisarz w ten
sposób, że
zrewidował kuferek, stojący przy łóżku nieobecnego lokatora, szafę i stolik
Dydusia.
Następnie zabrał się do przejrzenia świeżo wydrukowanego dziełka. Zapytał się
Dydusia,
gdzie było drukowane, kto jest autorem jego, dlaczego drukowane bez wiedzy
policyi i bez
podania nazwiska księgarza. Na wszystkie te pytania odpowiedział Dyduś bez
żadnych
wykrętów, bo nie widział powodów, dlaczego miałby kłamać teraz, gdy cała rzecz
się
wykryła. Za głupi był na to, aby policyę mógł w błąd wprowadzić. Me próbował też
tego
wcale. Zeznania jego zapisano do protokółu.
Nareszcie pojawiła się Tecia. Wyszła w bardzo eleganckim negliżyku, z drwiącym,
wyzywającym uśmiechem i jakby tryumfującą miną.
„Teraz, jeżeli chcecie panowie zrobić rewizyę, to proszę... wolna droga.”
Pomocnik komisarza chciał co tchu skorzystać z tego pozwolenia, ale drugi, który
przed
chwilą był wyszedł, wracając teraz, zatrzymał go i rzekł:
„Niema po co tam chodzić, ptaszek już w naszych rękach. Prowadzą go właśnie.”
- 43 -
Tecia zbladła, usłyszawszy te słowa i przerażone oczy utkwiła w ciemnej sieni, z
której
wprowadzono do pokoju Karola, okrytego damską salopą. Mimo niebezpieczeństwa, a
zarazem śmiesznego ubrania, zachował zimną krew i pewność siebie, którą
zaimponował
komisarzowi i jego pomocnikom. Tłomaczył się tak zręcznie, że nic pewnego od
niego
dowiedzieć się nie mogli. Tylko Dyduś swojemi zeznaniami płatał mu ciągle szyki.
Nie
umiejąc kłamać, gadał wszystko, co wiedział, mimo ostrzegających znaków, jakie
mu dawał
Karol oczami i niespokojnemi ruchami. Aż Tecię oburzała taka głupota męża; to
też gdy po
dokonanej rewizyi i zabraniu papierów, druków, etc, komisarz oświadczył Karolowi
i
Dydusiowi, że są aresztowani, żeby się zabierali i gdy Dyduś, ubrawszy się,
chciał na
wychodnem pożegnać się z nią serdecznie, odwróciła się od niego z pogardą i
rzekła
zadąsana: „Idź głupi... nie gadam do ciebie!”
Dyduś, osadzony w śledczym areszcie, po ukończeniu sprawy, skazany został na
półtora roku
więzienia. On jeden otrzymał taki wyrok dlatego, że przyznał się do wszystkiego,
podczas
gdy inni, zapierając się i tłomacząc się zręcznie, zostali, dla braku dowodów,
wypuszczeni na
wolność.
* *
Po opuszczeniu więzienia, kiedy się Dyduś znalazł za bramą na ulicy, dziwny lęk
go
opanował. Odwykł od ruchu, od większej przestrzeni, dlatego widok ludzi
ruszających się
swobodnie w różne strony, sprawiał mu zawrót głowy, może powietrze odurzyło go.
Zatoczył
się jak pijany na mur i potrzebował jakiegoś czasu, aby oprzytomnieć.
Przedewszystkiem szło
mu o to, aby co
- 44 -
prędzej schować się w jaki kąt przed ludźmi — pośpieszył więc zaułkami do swego
mieszkania. Zastał tam już innych lokatorów, którzy ze zdumieniem patrzyli się
na niego, a na
zapytanie, czy nie wiedzą dokąd się przeprowadziła pani Bulikiewiczowa,
odpowiedzieli, że
nie słyszeli o takiej osobie.
Poszedł następnie do kamienicy teścia, przypuszczając bardzo naturalnie, że
Tecia tam
prawdopodobnie musiała się przenieść po jego uwięzieniu. Ostatecznie, gdyby jej
tam nie
było, miał nadzieję od sióstr dowiedzieć się o miejscu jej zamieszkania. Ale i
tam zastał ludzi
nieznanych sobie, od których się dowiedział, że teść jego, Skowronek, umarł, że
po jego
śmierci kamienicę wierzyciele wystawili na licytacyę, a córki rozproszyły się po
świecie, to
do dalekich krewnych, to do obowiązku. O żonie jego nikt mu nie umiał powiedzieć
nic
pewnego. Dopiero od starej francuzicy, która jedna jedyna pozostała w tym domu z
dawnych
lokatorów, dowiedział się, że Tecia z konieczności wstąpiła do teatru i jest
aktorką w jakiejś
trupie wędrującej.
„No, co ona miała robicz, biedna szewszyna?” pytała go stara, widząc jak dziwną
minę
zrobił, usłyszawszy tę wiadomość „jak pana zrobiła takie głupie awantury i
zostawić ją bez
uszymania, bez żaden kawałka chleba? Ona musiała to robić, coby nie umrzeć z
głodu.”
Dyduś uznawał słuszność argumentów starej francuzicy, a jednak mimo to czuł w
sercu żal
do Teci, że go tak porzuciła bez pożegnania, bez porady jego i strasznie zrobiło
mu się pusto,
smutno, gdy się zobaczył nagle tak sam jeden znowu, bez rodziny, bez znajomych,
bez
nikogo....
IX. Ludzie surowej moralności.
Jako karany sądownie, Dyduś nie mógł już powrócić do swego dawnego stanowiska w
szkołach rządowych a że żyć nie miał z czego, więc musiał się starać o prywatną
posadę.
Szczęśliwym przypadkiem dostało mu się miejsce nauczyciela w domu obywatelskim
na
prowincyi. Straszono go wprawdzie, że to dom bardzo surowych obyczajów,
przesadnej
moralności, prawie klasztor; ale że Dyduś w kryminale do klauzury się
przyzwyczaił a do
zakonnego życia miał pewną skłonność, przeto ostrzeżenie takie wcale go nie
odstraszało i z
ochotą wyjechał z miasta na objęcie tej posady.
Dom, do którego się dostał, uchodził w okolicy za wcielenie wszystkich cnót
chrześciańskich, jednej tylko cnoty nie posiadał — pobłażliwości. Państwo
Stroińscy chcieli
widzieć wszystkich ludzi doskonałymi i nie przebaczali im żadnej wady,
ułomności, słabości i
skazy na honorze a że trudno o rodzinę, któraby w przebiegu dziejów swoich nie
miała
jakiego skandaliku i jakich stron ciemnych, przeto państwo Stroińscy prawie z
nikim nie
— 46 —
żyli w okolicy. Z tym dlatego nie, że jego dziad dorobił się majątku wątpliwym
sposobem, z
innym dlatego, że o żonie jego różnie mówiono i posądzano ja o pokątne miłostki
z pisarzem
prowentowym. Pan X. grywał namiętnie w karty i to mu zamknęło wstęp do domu
państwa
Stroińskich, gdzie podobne rozrywki były zupełnie wykluczone i potępione
bezwzględnie.
Państwo Y. bywali u nich z początku dość często, ale gdy wytoczono im proces o
sfałszowanie testamentu po stryju, zamknięto drzwi przed nimi. Z panią Z., zato
tylko, że
przyjmowała w swoim domu jakąś wdowę wątpliwej moralności, zerwali wszelkie
stosunki
sąsiedzkie. Surowość swoją i nietolerancyę państwo Stroińscy posuwali tak
daleko, że nawet
niekażdy duchowny z okolicy przypuszczony bywał do ich towarzystwa. Kogo oni
zaszczycili swoją przyjaźnią, ten uważać się mógł za wybranego, znajomość z nimi
była
niejako patentem na cnotę, zacność, prawość i uczciwość.
Mało kto mógł się pochlubić takiem szczęściem, bo pan Stroiński, pozujący na
nieubłaganego Katona, nie ulegał słabościom serca nawet względem najbliższych
krewnych.
Wyrzekł się siostry własnej dlatego, że wyszła za mąż za człowieka
nieszczególnej reputacyi,
nawet co gorsza pozwoliła mu się wykraść, a chociaż ten mąż jej dawno zmarł i
zostawił żonę
z dziećmi w nędzy, p. Stroiński znać jej więcej ani słyszeć o niej nie chciał.
Pani Stroińska
była pod tym względem wierną kopią swojego małżonka. I ona tak ściśle
przestrzegała
surowej cnoty i czystości obyczajów, że odsunęła się zupełnie od matki swojej,
gdy ta po
śmierci swego męża zawarła nierozsądne śluby z rządcą majątku. Nawet matce nie
mogła
przebaczyć takiej słabości i poniżenia. Chciała bowiem wraz
— 47 —
z mężem swoim utrzymać się na wyżynach moralności, do których nie sięga żaden
brud
ziemski, żadna ułomność ludzka. Dumni byli oboje z tej wyższości swojej nad
innymi i
chcieli ja zachować w nieposzlakowanej czystości. Każda poza ich była posągowa,
każdy
krok koturnowy, każde słowo nauką moralną, każdy czyn budującym przykładem dla
bliźnich, który drukować można było odrazu w podręcznikach dla dorosłej
młodzieży.
Takimi byli państwo Stroińscy i chcieli, aby syn ich, jedynak, wstąpił w ich
ślady, baczną
więc uwagę zwracali na jego wychowanie i nadzwyczaj wybredni byli w wyborze dla
niego
nauczycieli — odmieniali ich co parę miesięcy, bo jeden był za mało religijny,
drugi za
ordynarny, inny za mało wykształcony, to znowu za śmiały i arogancki. Dyduś
jakoś
szczęśliwie wytrzymał pierwszy egzamin wobec tego nieubłaganego i surowego
areopagu.
Oboje małżonkowie znaleźli go możliwym. Wydawał im się wprawdzie za mało
posiadającym politury światowej, ale woleli to, niż jakiego fircyka, któryby
miał śmiałość
zbytecznie poufalić się z nimi i wymagać pewnych względów i grzeczności. Państwo
Stroińscy przyzwyczajeni byli traktować nauczycieli syna bez ceremonii i nie
krępować się
nimi wcale. Nauczyciel był dla nich niczem więcej, jak jednym ze służby; to też
się nim
posługiwali, gdzie się tylko dało. Po za godzinami lekcyi, używano go do
pilnowania ludzi
przy żniwie lub młocce, do prowadzenia rachunków gospodarskich, załatwiania
interesów i
sprawunków w mieście, rysowania planów i towarzyszenia synowi na spacery lub
wizyty w
sąsiedztwo, tak że nauczyciel od wczesnego rana do późnej nocy nie miał chwili
wytchnienia.
Pan Stroiński robił to z zasady, aby nie
— 48 —
zostawić nauczycielowi zbyt wiele wolnego czasu do próżnowania, bo, jak
utrzymywał,
próżnowanie jest matką wszystkich występków i złych skłonności. Gdy nie miał dla
niego
żadnego zatrudnienia, wtedy zajmował mu czas wykładaniem rozmaitych nauk
moralnych lub
wypowiadaniem swego oburzenia na zepsuty świat, brnący w złości i występkach.
Nieraz po
kilka godzin trzymał tak Dydusia w tem błogiem przekonaniu, że pracuje nad jego
moralnem
wydoskonaleniem. Chodził wtedy zwykle po pokoju dużemi, wspaniałemi krokami, z
głową
podniesioną do góry, spojrzeniem proroka, czołem filozofa, wymową kaznodziei i
gadał,
gadał bez końca, delektując się brzmieniem słów własnych. Słuchając go, Dyduś
nabierał
coraz więcej przekonania, że świat ten jest złym, przewrotnym, strasznym, że
całe prawie
sąsiedztwo państwa Stroińskich składa się z bezbożników, grzeszników, których
bez sądu
możnaby wpakować do kryminału, lub wysłać do piekła na ogień wieczny. Pani
Stroińska,
gdy wpadła w zapał kaznodziejski lub ferwor opowiadania o swoich bliźnich, także
sporą
porcyę uwag i morałów kładła mu w uszy. W towarzystwie ludzi tak surowej cnoty,
jak
państwo Stroińscy, nauczył się ostro sądzić ludzi i nie przebaczać ich
ułomnościom. Dom ich
przedstawiał mu się niby arka Noega, która samotnie unosiła się wśród
wzburzonego oceanu
zepsucia i nieprawości, mieszcząc w sobie zaledwie kilku wybranych cnotliwców.
Do tych wybranych liczył się najprzód ksiądz proboszcz, kanonik drążkowy, mały,
niepoczesny człowieczek, z wielką powagą na zwiędłej twarzy, wielkim złotym
krzyżem
kanonicznym na piersiach, z głową łysą jak kolano, którą przykrywał rudawą,
krótko
przystrzyżoną
- 49 -
peruczka, nie w chęci upiększenia się, bo wyższym był nad podobne słabości, ale
jako
ochronę od przeciągów i reumatyzmu. Był to także nieubłagany wróg występku i
bezbożności, które ostro karał w konfesyonale i z ambony, strasząc ludzi karami
piekielnemi i
gniewem boskim. Parafian swoich utrzymywał w ciągłej trwodze przed wieczystem
potępieniem, zabraniał im zabaw w karczmie, muzyki na weselu, świeckich śpiewów,
nawet
śmiech uważał za rzecz niewłaściwą na tym padole płaczu, gdzie człowiek rodzi
się na to
tylko, aby cierpiał i tem cierpieniem zasłużył sobie na żywot wieczny. Wzywał
ich
ustawicznie do składek i ofiar na rzecz kościoła, przedstawiając im bogactwa,
jako ogromną
przeszkodę do zbawienia, cytując im słowa pisma świętego, że łatwiej wielbłądowi
przejść
przez ucho od igły, niż bogaczowi wejść do królestwa niebieskiego.
To też lud we wsi mało dbał o doczesne dobro, więcej chodził po odpustach niż
pracował;
dla tego był biedny, ponury, fanatycznie nabożny, żywił się licho, ubierał się
biednie,
mieszkał w nędznych lepiankach, oddając wszystek prawie grosz na pozłacanie
ołtarzy,
odnowę kościoła, sprawianie kielichów, ornatów, chorągwi, nowych dzwonów, słowem
na
chwałę Bożą, jak mówił ksiądz kanonik, który za tę ofiarność parafian, otrzymał
list
pochwalny od księdza biskupa i wśród duchowieństwa używał wielkiej powagi i
szacunku.
Drugim gościem w domu państwa Stroińskich, był baron Legocki, kawaler
maltański,
szambelan papiezki, prezes stowarzyszenia św. Wincentego a Paulo, członek wielu
towarzystw religijnych krajowych i zagranicznych, figura wielce poważana i
niesłychanie
dystyngowana. Czy-
Tom XIV. Całe życie głupi. II. 4
- 50 -
stość obyczajów chodziła u niego w parze z dbałością o czystość ciała. Zawsze
starannie
ogolony, wyświeżony, ubrany wykwintnie i tak, że pyłku żadnego ani skazy, nie
znalazłbyś
na jego ubraniu, jak również w jego mowie żadnego dwuznacznika, żadnego gminnego
wyrażenia ani lekkomyślności. Chodził poprawnie, ubierał się poprawnie, mówił
poprawnie,
słowem, była to wcielona doskonałość. Państwo Stroińscy przyjmowali go w swoim
domu ż
pewnego rodzaju odznaczeniem, należnem godnościom, jakie piastował i zachwycali
się jego
siostrzeńcem, który był taką osobliwością w swoim rodzaju. Chłopak młody, bo
zaledwie
liczył lat szesnaście, a był już taki poważny, sensat, jak stary urzędnik,
szczególniej wobec
młodszego od siebie o rok Genka, syna państwa Stroińskich, do którego zawsze
odzywał się
mentorskim tonem, prawił mu morały, nieledwie kazania w obecności starszych, dla
których.
był pełen pokory, uniżoności i ślepego posłuszeństwa, wobec kobiet zaś tak był
nieśmiały i
skromny, że rumienił się co chwila i spuszczał oczy wstydliwie. Był to zbawienny
wpływ
wychowania.
Fredek bowiem chował się u ojców Jezuitów w Starej Wsi. Pani Stroińska byłaby
tam także
oddała swego Genia, gdyby mogła była zdecydować się na dłuższe z nim
rozłączenie, ale na
taki heroizm zdobić się nie potrafiła. Wyrzucała sobie tę słabość, pokonać ją
jednak było nad
jej siły. Pragnęła przynajmniej, aby jej Genio korzystał jak najwięcej z
przykładnego
towarzystwa Fredzia i albo on przyjeżdżał do nich, albo ona woziła tam swego
jedynaka.
Dyduś wtedy bywał zwolniony z obowiązków nadzorowania, albo użyty do innej
czynności;
towarzystwo Fredzia zupełnie wystarczało, bo Fredzio, choć zaledwie
- 51 —
o parę lat starszy; mógł śmiało zastąpić nauczyciela, taki był taktowny i
stateczny. Pani
Stroińska, znając jego usposobienie i postępowanie, utrzymywała, że pod względem
obyczajów, będzie to drugi Stanisław Kostka, że zostanie księdzem i dojdzie
wysoko w
hierarchii duchownej. Barona głaskało po sercu takie mniemanie i czuł się
dumnym,
uszczęśliwionym wielce że swego siostrzeńca.
Oprócz barona, mieli państwo Stroińscy jeszcze jeden dom, z którym związani
byli
stosunkami bliższej znajomości, a nawet serdecznej przyjaźni. Było to wprawdzie
dalsze
nieco sąsiedztwo, bo Zielona Wólka, własność tych państwa, była odległa blizko o
trzy mile
drogi, mimo to, dwa te domy odwiedzały się dość często i przesadzały się w
okazywaniu
sobie wzajemnego szacunku i uwielbiania. Właściciele Zielonej Wólki byli
bezdzietni, mimo
licznych wotów i ofiar, wysyłanych do różnych miejsc, słynących cudami. Ona
sama, pani
Adela, była kobietą wielkiej pobożności i spokrewniona blizko z jakimś hrabią,
który ich dość
często odwiedzał. On zaś, lubo młodszy nieco od żony, był wzorem przyzwoitego
małżonka i
skończonym typem prawdziwego gentlemena. Obecnie nie było ich w domu, wyjechali
bowiem do Biaritz, do kąpiel, zkąd następnie mieli zrobić pobożną pielgrzymkę do
Lourdes.
Dyduś jednak miał sposobność poznać ich dokładnie z tego, co o nich słyszał.
Państwo
Stroińscy bowiem, nie było dnia, żeby o nich nie mówili, nie przypominali ich
sobie, nie
cytowali ich uwag, zdań, wyrażeń, jakby tekstów Pisma świętego. Szczególniej
pani
Stroińska, przy lada sposobności, mówiła: „ach, toby się Adeli spodobało”, albo
„ach, tegoby
Adela nie zniosła”, albo „muszę to zaraz donieść Adeli”. Listy, otrzymywane od
4*
— 52 —
„ukochanej Adeli”, chowała w hebanowej szkatułce, jak relikwie, odczytywała
niektóre
ustępy swoim gościom, opowiadając przytem różne szczegóły z ich wspólnego
pożycia.
Nasłuchawszy się tego wszystkiego Dyduś, choć nie znał jeszcze z nazwiska
właścicieli
Zielonej Wólki, bo jakoś nigdy nie zgadało się o tem, a dopytywać się nie śmiał
— to jednak
znał ich już doskonale z opinii i tak był przejęty adoracyą dla tej pary
małżonków, tak pełnej
doskonałości, że niczego więcej nie pragnął, jak poznać ich osobiście. Marzenia
jego wkrótce
spełnić się miały, bo zapowiedziano ich przyjazd na koniec sierpnia. Państwo
Stroińscy,
chcąc im zrobić niespodziankę w dniu przyjazdu, wyjechali naprzeciw nich na
kolej. Dyduś
miał nadzieję, że go zabiorą także wraz z Genkiem. Nadzieje jego w połowie się
tylko ziściły,
bo Geniek rzeczywiście pojechał z rodzicami, a jemu polecił pan Stroiński
dozorowanie ludzi
przy żniwie i wypłatę żeńcom.
Głupi Dyduś i z tego był zadowolniony. Uważał sobie to za pewien zaszczyt, że
mu polecono
zastępować niejako samego dziedzica, w czasie jego nieobecności i dumny z tego
zaufania, z
całą sumiennością zabrał się do spełnienia powierzonego mu obowiązku. Zaraz po
wyjeździe
państwa, udał się w pole do żniwa. Idąc tam, musiał część drogi przebyć
gościńcem
publicznym. Gościniec w tej porze był pusty. Ludzie wszyscy zatrudnieni byli w
polu,
pochowani w falach dojrzałego zboża. Gościńcem nikt nie jeździł ani chodził.
Jeden tylko
jakiś pijany dziad, zataczając się z jednego boku drogi na drugi, szedł w stronę
wsi,
wyśpiewując głośno i machając kijem, którym jakby szablą ścinał główki
czerwonych
- 53 -
maków i ostów, rosnących nad rowem. Gdy zobaczył Dydusia, przestał śpiewać,
zerwał
czapkę z głowy i przybierając pokorną minę, zaczął bełkotać niewyraźnie:
„Upraszam pokornie łaski pańskiej, jestem biedny sierota, bez ojca i matki...
proszę, co łaska,
co łaska... w ustach dziś jeszcze nic nie miałem.”
Czkawka przerywała mu słowa a zapach wódki buchał z ust, jak z gorzelni.
Dyduś, na którego widok pijanego człowieka robił zawsze wstrętne i niemiłe
wrażenie,
odwrócił się bokiem od proszącego i sięgnąwszy ręką do kamizelki, szukał w niej
drobnej
monety, aby go się co prędzej pozbyć. Ale nim miał czas wyszukać i wyjąć, dziad
nagle w tył
się przeginając, rozkrzyżował obie ręce, jedną z laską, drugą z czapką i
wpatrując się w niego,
zawołał: .
„Dyduś! Jak Boga kocham, Dyduś! A zkądżeś się, ty szelmo tutaj wziął?... A
niechże ci się,
bestyo jedna, napatrzę... niechże cię uściskam, hyclu jeden!”
To mówiąc, z uciechy palnął Dydusia pięścią w plecy, że aż jękło, potem
potoczył się na
niego i usiłował objąć go rękami, że jednak nogi odmawiały mu posłuszeństwa,
więc ręce
ciągle chybiały i zamiast Dydusia, chwytały powietrze. Nareszcie, po wielu
usiłowaniach,
udało mu się chwycić Dydusia za szyję i przytulić do jego twarzy swoją
zaślinioną brodę.
Dyduś z pewnym przymusem, a nawet wstrętem przyjmował te oznaki czułości
rodzicielskiej. Był to już wpływ otoczenia, w jakiem się teraz znajdował.
Dawniej możeby
radość z widzenia ojca zrobiła go przynajmniej w pierwszej chwili ślepym na jego
wady i
ułomności; teraz one przedewszystkiem uderzyły go i obudziły w nim
- 54 -
wstręt. Radby był co prędzej wydostać się z objęć ojca i rzucał wkoło trwożne
spojrzenia, czy
go przypadkiem kto nie widzi w takiem towarzystwie.
„Dyduś! niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli mnie we łbie postało kiedy, że my
się tu
spotkamy. A cóż ty tu, hyclu, robisz w tych stronach?... co?...”
„Jestem guwernerem”, odrzekł Dyduś z pewna przechwałką.
„Gdzie?...”
„Tam.., w tej wsi...”
Wskazał ręką na dwór.
„U tych gałganów?... No, teraz się nie dziwię żeśmy się spotkać nie mogli, bo
te szelmy
szczują dziadów psami i złamanego szeląga im nie dadzą. To też dziady ich za nic
mają i
omijają z pogardą, panie! Gdyby nie to, tobyśmy się byli już dawno spotkali, bo
ja teraz w
tych okolicach się zakwaterowałem. Żeby mnie dyabli wzięli... jak mnie żywego
widzisz, tak
od pół roku wagabunduję się tutaj. A teraz, kiedy mam ciebie, najdroższy
Dydusiu, to ja się
ztąd nie ruszę... No, każ co dać przedewszystkiem. Musimy przecież oblać tę
uroczystość...
ten traf szczególny. No, bo przyznasz, że to szczególny traf... ja sobie, panie,
idę... ani mi w
głowie ten osioł... myślałem sobie, ot, jakiś ciarach, będzie parę krajcarów na
wódkę... a tu
Dyduś... niech mnie piorun, trzaśnie No, każ co dać... karczma niedaleko.
Urżniemy się jak
bele... na uciechę... na uciechę!”
Dyduś ani myślał pokazywać się w karczmie, gdzie go znali dobrze, w
towarzystwie
obdartego dziada, który do tego jeszcze był ojcem jego. Usiłował więc sprowadzić
rozmowę
na inny przedmiot i dlatego zapytał go o Karola.
— 55 —
„Czy ojciec rozszedł się już z nim?” spytał. „Ja, uchowaj Boże! Albo mi to źle
było u niego?
Miałem co jeść, porządnie się ubrać, grosz zawsze w kieszeni... upijać się
wprawdzie nie
pozwalał... no, ale i to się zrobiło, tylko w sekreciku. Nieszczęście jednak
chciało, że parę
razy złapał mnie szelma ululanego i wypędził. Odpłaciłem mu się za to,
zadenuncyowałem
szelmę do policyi, no i wsadzili go do kozy. Musiałeś o tem słyszeć, bo to był z
tego głośny
proces swojego czasu, gazety nawet podobno pisały. Ja dałem wtedy nura, żeby te
gałgany nie
urządzili mi figla za to, żem ich zadenucyował i nie tego... rozumiesz?”
Tu palcami chwycił się za gardło i wystawił język jak wisielec.
Dyduś, słuchając tego opowiadania, cierpnął z przerażenia nad moralnym upadkiem
swego
ojca. Teraz dopiero mu się wyjaśniło, dlaczego Karol w więzieniu ze wstrętem
odwrócił się
od niego. Prawdopodobnie przez swoich ludzi dowiedział się w policyi o nazwisku
denuncyanta i był przekonany, że to on. Nie szło mu już o to, że z winy ojca
przesiedział parę
lat w kryminale i stracił posadę, tylko, że przez niego popadł w takie
posądzenie. Ogarnęło go
tak niemiłe uczucie, że radby był uciec, schować się pod ziemię ze wstydu, że ma
takiego
ojca. Na twarzy jego musiało się dość wyraźnie malować to uczucie, bo Marcin
spostrzegł je i
rzekł:
„No, cóż... fundujesz wódkę... nie? Może cię wstyd pokazywać się z takim
obdartusem... ty
teraz taki panicz, elegant! Pal cię licho, to ja sam pójdę i wypiję za ciebie i
za siebie, tylko daj
pieniędzy.”
— 56 —
Dyduś, aby się pozbyć ojca, sięgnął prędko ręką do kamizelki i dał mu wszystko,
co miał przy
sobie drobnych pieniędzy. Było tego zaledwie dwadzieścia parę krajcarów.
„Cóż ty, durniu, myślisz sobie?” odezwał się oburzony Marcin, „dawać ojcu, jak
dziadowi
jakiemu? hę!... Dziadowi mogłeś dać tyle, ale nie ojcu, co cię wychował i
wykierował na
ludzi... A przez kogóż ty to wszystko masz, jak nie przezemnie... co?... Żeby
nie ja, toby
ciebie na świecie nie było... rozumiesz? Toś ty taki syn?... tak czcisz ojca?...
A czwarte
przykazanie co mówi... hę... nie uczyła cię to matka pacierza... hę?...
Zapomniałeś może? Ja ci
przypomnę!”
Mówiąc to, wywijał kijem nad przestraszonym i zakłopotanym Dydusiem,
przyskakując do
niego i grożąc mu.
„Ja nie mam”, tłomaczył się biedny Dyduś.
„Albo to prawda. Pokaż pugilares.” Dyduś bez wahania pokazał pugilares, który
był
rzeczywiście pusty.
„To gdzież ty podziewasz pieniądze? he?... Może je chowasz gdzie, kutwo,
sknero, może
dajesz na procenta?”
„Niedawno jestem w obowiązku. Pensyi jeszcze żadnej nie wziąłem", tłomaczył się
Dyduś.
„To powiedz, niech ci dadzą, bo ja potrzebuję... rozumiesz?... Twoja psia
powinność dawać
ojcu, skoro niema. Wieczorem przyjdę."
„Ojcze, nie gub mnie, nie psuj mi losu", zawołał z rozpaczą Dyduś i rozpłakał
się rzewnie,
„gdyby we dworze się dowiedziano, oni tacy uważający na wszystko...”
„No, no, nie bój się, nie becz, ja nie taki głupi, żebym miał szkodzić tobie i
sobie. Wszystko
się urządzi tak, że będzie wilk syty i owca cała. Nie przyjdę do
— 57 -
dworu, boby mnie tam psami wyszczuto, ale bodę czekał za parkanem, wieczorem.
Możesz
sobie wyjść do ogrodu na spacer. Ja będę gwizdał sztajera na znak, że jestem i
dasz, co
będziesz miał. Widzisz, jak ja to mądrze wymajstrował, pies nie będzie wiedział
o tem, a ta
drogą będziesz mógł wynosić niejedno, czy wódkę, czy wino, czy arak, nikomu na
myśl nie
przyjdzie, że to ty; będzie posądzenie na służących.”
„Jakto? Ojciec chce, żeby ja kradł. Nigdy, za nic w świecie!"
„Głupi, kto ci każe kraść? Weźmiesz przecież nie dla siebie, tylko dla biednego
ojca. Ja cały
ten grzech biorę na siebie.”
„Nie chcę, nie chcę”, mówił Dyduś rozpaczliwie. „Pieniądze dam, jak dostanę;
ale cudzych
brać nie mogę.” „Pal cię dyabli. Dawaj choć pieniądze!”
„Ale nie dziś.”
„Dlaczego?”
„Państwa niema w domu.”
„Niema?” spytał z żywą radością Marcin. „To mógłbyś mnie zaprosić do siebie i
ugościć
należycie. Oni tam pewnie mają smaczne rzeczy do żarcia i do picia. Powiesz
służbie, że...
że... no, na ten- przykład, że ja dawny znajomy twoich rodziców, że zbiedniałem
przez różne
nieszczęścia, że chcesz mi co dać, to puszczą. No, Dydusiu, zrób to twojemu
ojcu. Widzisz, ja
jeszcze dziś nic w gębie nie miałem, zlituj się. Niech ja sobie choć raz użyję
na pańskim stole.
No, jakże?..."
Dyduś stał zdesperowany, zmartwiony, nie wiedząc, co począć. Ojciec mordował go
bez
litości prośbami swemi; przykro mu było odmówić a wiedział z drugiej
— 58 —
strony, że ukazanie sio ojca we dworze doniosłoby się z pewnością do państwa i
że ou
mógłby przez to stracić miejsce.
„Niech mnie ojciec nie prosi, bo nie mogę, Bóg widzi, że nie mogę”, mówił,
składając przed
nim błagalnie ręce.
Marcin zgrzytnął zębami, zaklął siarczystemi piorunami na upór syna i rzekł:
„Więc pozwolisz ojcu zdychać z głodu... co? O! choroba... nie dziecko!”
Dydusiowi ten wyrzut rozdzierał serce. Miał już zamiar pobiedz do dworu i
przynieść ojcu
jaki posiłek; ale nie był pewny, czy ojciec nie zechce iść za nim i gwałtem
wcisnąć się do
dworu. Wśród tego namysłu, ręką zaczepił przypadkowo o łańcuszek od zegarka.
Zegarek był
srebrny i łańcuszek niewiele wart; ale zawsze mógł ojciec za niego dostać tyle,
żeby się przez
parę dni wyżywił, zanim on będzie miał pieniądze. Bez namysłu więc oddał ten
jedyny
zbytkowny przedmiot w ręce ojca i tem go zaspokoił.
„A pieniądze kiedy dasz?” spytał tenże, chowając zegarek w zanadrze.
„Jutro, pojutrze, jak tylko bodę mógł najwcześniej."
„No, pamiętaj. To ja zawsze wieczorem będę sztajera gwizdał za parkanem. Ale
jakbyś
skrewił, to ja się potrafię dostać do dworu, choćby mi przyszło użerać się ze
wszystkiemi
psami i fagasami... i wyśpiewam wszystko dziedzicowi.”
Tą pogróżką pożegnał syna i poszedł dalej drogą, poruszając zawadyackim chodem
tumany
kurzu na gościńcu i wywijając laską w powietrzu.
- 59 —
Dyduś, po jego odejściu, stał długi czas jeszcze nieruchomy, przybity do miejsca
smutnemi
myślami. Dopiero jakiś wózek, turkoczący po drodze, obudził go z zamyślenia.
Przypomniał
sobie, że miał iść do żeńców i poszedł tam.
Służący Franciszek, który tymczasem zastępował jego miejsce przy ludziach, a
potem miał
iść froterować pokoje w czasie nieobecności państwa, przyjął go wymówką, że tak
długo dał
czekać na siebie, przytem obrzucił zafrasowaną twarz nauczyciela podejrzliwem
spojrzeniem.
Widział on bowiem zdaleka scenę na gościńcu między nim a pijanym dziadem i to go
zastanowiło, co może mieć wspólnego ów pan nauczyciel, taki niby porządny i
cichy, z
włóczęgą, a że system wzajemnego szpiegowania i donosów był praktykowany w domu
państwa Stroińskich, bo jeden służący nad drugiego chciał się pokazać lepszym,
cnotliwszym
w ich oczach, przeto i Franciszek, który zazdrościł nauczycielowi łaski
pańskiej, postanowił
sobie mieć go teraz na oku i wymacać, co to właściwie za ptaszek, aby można
przystawić mu
stołka.
Zaczął więc od tego czasu śledzić Dydusia, uważać na każdy krok jego, wchodził
cicho,
niespostrzeżenie do jego pokoju, w nadziei, że go złapie na jakiejś podejrzanej
czynności,
przetrząsał przy oczyszczaniu rzeczy jego kieszenie, podkradał się pod okno jego
wieczorem,
by widzieć, co robi. Rozumie się, że przy takiem bacznem nadzorowaniu nie mogły
ujść jego
uwagi wieczorne wycieczki nauczyciela do ogrodu. Na nieszczęście Dydusia czas
był słotny,
deszcz lał, ziemia w ogrodzie rozmiękła, niepodobna więc było upozorować wyjścia
do
ogrodu chęcią spaceru, a wyjść potrzebował koniecznie, aby ojca
— 60 —
prosić o cierpliwość, bo pan Stroiński z dnia na dzień zwlekał z wypłaceniem mu
zaliczki.
Ojciec się wściekał, groził; syn błagał o zwłokę, perswadował, uspakajał i tak
trwało dni
kilka. To było wystarczającem, aby Franciszek wypatrzył wszystko. Jednego dnia
zauważył
zniknięcie nauczyciela zaraz po herbacie i po brzęknięciu klamki u furtki
ogrodowej poznał,
że tam poszedł, co mu się w taka słotę bardzo podejrzanem wydało. Drugiego dnia
rano
doszedł po głębokich śladach butów na błotnistej ścieżce, gdzie chodził
nauczyciel; doszedł
mianowicie do parkanu, a badając przez szpary teren z drugiej strony, spostrzegł
w rowie,
który otaczał ogród, ślady nóg bosych. Nie miał już wątpliwości, że pan
nauczyciel ma jakieś
stosunki i konszachty z kimś z poza dworu, z jakimiś bosymi obdartusami, między
którymi
będzie zapewne ów dziad. Ucieszyło go to wielce, jak myśliwego, gdy trafi na
.trop grubego
zwierza. Nie spieszył się jednak z doniesieniem państwu o swem odkryciu, chciał
pierwej
dowiedzieć się dokładnie, jaki cel mają te schadzki i dlatego czatował przez
parę wieczorów
koło parkanu; ale napróżno, bo Dyduś właśnie dostał był w tym czasie peniadze i
odrazu
oddał je ojcu, wskutek czego' Marcin nie pokazał się więcej i Dyduś nie miał
potrzeby
chodzenia do ogrodu.
„Przyczaili się, musieli zmiarkować, że ich mam na oku", tłomaczył sobie
Franciszek i także
przyczaił się ze swej strony, mając nadzieję, że wcześniej, czy później, złapie
ich na gorącym
uczynku.
Szczególniej zwracał baczną uwagę na Dydusia w takim czasie, gdy jacy goście się
trafili.
Państwo Stroińscy bowiem mieli zwyczaj, że w takich razach nie przypusz-
— 61 —
czali nauczyciela do towarzystwa. Często się mówiło o czemś takiem, co wymagało
dyskrecyi; zresztą, unikało się tym sposobem kłopotów przedstawiania go gościom
i
rozmawiania z nim. Nie każdemu gościowi była miłą znajmość i rozmowa z
nauczycielem,
który przez to mógł się łatwo spoufalić, na co pan Stroiński nie chciał
pozwolić, wychodząc z
tej zasady, że nic tak nie psuje człowieka, jak wysunięcie się nienaturalne po
za sferę, w
której go stosunki i obowiązki postawiły. Nie chcąc więc, aby nauczyciel jego
syna wychodził
po za sferę właściwą, trzymał go w czasie przyjazdu gości zdaleka od
towarzystwa, bo nawet
do obiadu, ani herbaty, nie wołano go, ale posyłano mu jedno i drugie przez
lokaja do jego
pokoju. Przez co się stało, że choć właściciele Zielonej Wólki dość często
bywali w domu
państwa Stroińskich, Dyduś nie miał sposobności poznania ich, choć tego pragnął
gorąco.
Raz tylko przypadkowo, stojąc przy oknie, zobaczył ich, spacerujących w
towarzystwie
gospodarstwa po ogrodzie — panowie osobno, panie o kilka kroków za nimi, zajęte
żywą
rozmową. Jego nie mógł już zobaczyć z twarzy, bo właśnie wchodził w ciemną głąb
grabowej
alei z panem Stroińskim; ale jej mógł za to przypatrzeć się dobrze, gdy szła z
panią Stroińską
zwolna, w słonecznem świetle, od którego się wprawdzie zasłoniła parasolką, nie
tyle jednak,
aby nie mógł dokładnie przyjrzyć się konturom jej twarzy. Twarz ta nie była mu
obcą wcale i
niedługo potrzebował mordować pamięć, aby sobie przypomnieć, że to twarz jego
dawnej
uczennicy, pani Adeli. Dziwnnego doznał uczucia na ten widok i cieszyło go i
wstydziło
zarazem to odkrycie. A więc ta dama,
— 62 —
o której tyle uwielbień, zachwytów, pochwał słyszał z ust pani Stroińskiej — to
jego dawna
uczennica, która o mało nie została jego żona. I ona teraz jest dziedziczką
dóbr, żoną
obywatela, o którego zacności i dystynkcyi tyle się także nasłuchał. A on, jak
był, tak jest
mizernym nauczycielem, gorzej jeszcze, bo dawniej miał przed sobą otwartą
przyszłość,
nadzieję awansu, a teraz, wytrącony z kolei życia wypadkami, pozostał na boku,
zapomniany,
bez żadnego znaczenia. "Wstydził się za to, jakby co złego zrobił i schował się
co prędzej w
głąb pokoju, z obawy, aby pani Adela nie podniosła przypadkiem głowy i nie
poznała go.
Odtąd przyjazd państwa z Zielonej Wólki sprawiał mu niepokój, unikał spotkania z
nimi, bał
się spojrzeć w twarz jej kobiety, która przypominała mu sobą czasy tak odmienne
od
dzisiejszych. Wspomnienia przeszłości sprawiały zamęt w duszy, wytrącały go z
równowagi,
do której ułożyły się jego myśli i czynności.
Widocznie jednak Dydusiowi nie było przeznaczonera żyć w błogim spokoju i
zapomnieniu
dawniejszych czasów, bo niezadługo druga fala przeszłości napłynęła, silniejsza,
niż
poprzednia, uderzyła w jego piersi i wstrząsnęła nim. Było to jednogo pięknego
dnia
jesiennego po południu. Gorąco było jak w lecie, białe nitki pajęczyn pływały na
tle
niebieskiem w przeźroczystem powietrzu, zaczepiały się o płoty i drzewa. We
dworze było
cicho i pusto; ludzie dworscy kopali w polu ziemniaki, państwo spali; Dyduś,
chodząc po
pokoju, dyktował swemu uczniowi wzory stylistyczne, zatrzymując się co chwila
przy oknie,
z którego był widok na podwórzec, bramę wjazdową, pole za bramą i szeroki płat
wypogodzonego nieba. Ozło-
— 63 -
cone słońcem stajnie, sztachety ogrodu, drzewa, ciągnęły oko do siebie.
Zapatrzony w ten
widok spostrzegł, że za bramą wjazdową zatrzymał się jakiś wózek z lichą i
zmęczoną
szkapą, że z tego wózka wysiadła jakaś dama w jedwabnej sukni, kapelusiku z
piórem
strusiem i mężczyzna we fraku, cylindrze, białych rękawiczkach. Eleganeya tych
państwa
dziwnie odbijała od małej szkapki i lichego wózka. Oboje, otrzepawszy się
starannie z pyłu,
weszli na podwórze. Psy łańcuchowe ich poczuły i zaczęły ujadać; oni jednak, nie
uważając
na to, szli śmiało prosto ku gankowi. Dyduś przypatrywał im się ciekawie, nie
przestając
dyktować. Naraz, wydał lekki okrzyk i z otwartemi ustami, wytrzeszczonym
wzrokiem, stał
nieruchomy, zapatrzony. Ta kobieta, a raczej dama, wyfiokowana, w loczkach, była
bardzo
podobną do Teci — ten sam wzrost, te same ruchy, tylko, że miała twarz bielszą,
prawie
liliową, z karminowym rumieńcem. Serce zabiło mu gwałtownie na to żywe
przypomnienie
żony. A może to ona rzeczywiście, może dowiedziała się o jego tu pobycie i
przyjechała.
Widział, jak oddała bilet lokajowi, który wyszedł na ganek, jak potem otworzyły
się drzwi i
ona, wraz z towarzyszem, weszła do sieni. Teraz, całą uwagę skupił w słuchu.
Słyszał ich
kroki w sieni, potem odmykanie drzwi od kancelaryi pana. Czekał, że go może
zawołają, aby
poszedł przywitać przybyłych. Nie wołano go jednak. Słyszał tylko wśród ciszy,
jaka
panowała we dworze, mentorski poważny głos pana Stroińskiego, który odzywał się
w
jednostajnym, kaznodziejskim tonie i brzęczał, jak dzwon kościelny. Po jakimś
czasie, drzwi
się znowu otworzyły i kroki wychodzących zdążały ku gankowi. Dyduś poszedł znowu
do
okna i wychylił się, aby
- 64 —
lepiej przypatrzyć się wychodzącym. Dama wyszła szybko, była wzburzona,
zirytowana.
Dyduś najwyraźniej usłyszał, jak wychodząc, powiedziała: „błazen”, „głupiec” i
poszła
szybko do wózka za bramę. Twarzy jej nie mógł się teraz przypatrzeć, bo idąc ku
bramie, była
tyłem do niego zwróconą. Ruchy jej jednak dziwnie przypominały mu Tecię. Miał.
ochotę
wielką wyjść i przypatrzyć jej się zblizka, ale nim się zdecydował na to,
wsiadła na wózek z
towarzyszem swoim i odjechała.
Wizyta tych dwojga osób zaintrygowała Dydusia. Nigdy jeszcze nikt w ten sposób
nie robił
wizyty we dworze i nie odjeżdżał tak prędko. Czekał niecierpliwie kolacyi, by
się z rozmowy
między małżonkami coś o tem dowiedzieć. I dowiedział się w istocie, że to byli
aktorowie
wędrownej trupy, która zjechała do poblizkiego miasteczka dawać przedstawienia,
że
przyjechali z biletami na benefis. Pan Stroiński opowiadał to żonie z
oburzeniem, że ci
komedyanci ośmielili się wtargnąć do jego domu; uważał on bowiem teatr jako
instytucyę
wysoce niemoralną, a adeptów sztuki stawiał na równi z włóczęgami. To też z
obowiązku
swego palnął aktorce i aktorowi naukę moralną, zachęcając ich do uczciwej pracy.
Całą
perorę, którą im wygłosił, powtarzał teraz przy herbacie. Dyduś wysłuchał jej ze
skruchą, jak
delikwent. Czuł się niejako współwinnym, jako mąż; bo już teraz nie wątpił, że
to była Tecia.
Podobieństwo przypadkowe nie mogłoby być tak uderzające, a do tego jeszcze
aktorka. To
już przekonało go do reszty, że nie mógł być kto inny. Wiedział, że wstąpiła do
teatru.
Uczucie radości, iż ją odnalazł, zmieszało się z rumieńcem wstydu, że była
aktorką. Radby
był jak najprędzej zobaczyć się z nią,
— 65 —
nietylko dla przywitania się, pogadania, ale i dlatego, aby ją odciągnąć od tej
zgubnej drogi,
na którą wstąpiła i nakłonić, według rady pana Stroińskiego, do uczciwej pracy.
Czekał tylko
sposobnej chwili, żeby mógł, bez zwrócenia uwagi i naruszenia obowiązków, wybrać
się
sekretnie do miasteczka.
Sposobność niezadługo się nastręczyła. Państwo Stroińscy wyjechali z wizytą do
barona i
zabrali syna. Dyduś skorzystał z tego i wkrótce po ich odjeździe wybrał się
piechotą do
miasta.
Nietrudno mu było dopytać się o aktorów. Mieszkali całą gromadą w zajezdnym
domu,
którego wozownię przerobiono na teatr. Trudniej mu było dopytać się o Tecię,
nikt jej
bowiem nie znał tu pod właściwem nazwiskiem, dopiero ów jegomość we fraku, który
był z
nią we dworze, a którego teraz zobaczył w restauracyi, bez surduta, grającego w
bilard,
objaśnił go, że ta dama nazywa się w teatrze Julia Ogińska, że mieszka na
piętrze i kazał go
jednemu ze służących tam zaprowadzić. Dyduś poszedł, potykając się po schodach i
macając
mur rękami, nie dlatego, żeby na schodach było ciemno, bo owszem, jasne okno je
rozwidniało, ale mu tak ze wzruszenia zamglił się wzrok i plątały nogi. Przed
drzwiami
zatrzymał się dłuższy czas, aby odetchnąć, bo się zadyszał, idąc po schodach.
Stojąc tak,
zobaczył po obu stronach drzwi poprzylepiane afisze czerwone. Zapowiadały one
Maryę
Stuart, z panią Ogińską w roli tytułowej. Musiał się kręcić niespokojnie koło
drzwi, skoro
artystka, zniecierpliwiona, sama je otworzyła i spytała ostro:
„Kto tam tak łazi?... Czego to?... Do kogo?...”
„Do... do pani” odrzekł zmieszany Dyduś.
Tom XIV. Cale życie głupi. II. 5
— 66 —
„Po bilety...? To proszę wejść.”
Poszła naprzód i pochyliwszy się nad stolikiem, wzięła ztamtąd kilka biletów, a
zwracając się
do Dydusia, spytała:
„Ile?...”
„Ja... ja... ja tego... nie po tego...”
Zaczął bąkać niewyraźnie, zakłopotany.
„Co takiego?... Nic nie rozumiem. Ile biletów mam dać?...”
„Ja nie po bilety, bo ja... nie poznajesz mnie, Teciu?...”
Na to imię, artystka zmarszczyła brwi i ostro, przenikliwie spojrzała na niego.
„Kto pan jesteś?” spytała, blednąc.
„Ja... twój mąż” wyrzekł nieśmiało.
„Mąż?... I ty śmiesz nazywać się mężem moim?... Czy to mąż robi tak, jak ty
zrobiłeś.
Zostawiłeś mnie bez utrzymania, bez żadnego funduszu... Z głodu byłabym zdechła
pod
murem, gdybym się nie była chwyciła pracy. I ty śmiesz mówić, żeś ty mój mąż?...
I może
przyszedłeś, żebym wróciła do ciebie na biedę i nędzę?... Co?..." spytała
gwałtownie, a nie
mogąc się doczekać odpowiedzi, tupnęła nogą i spytała znowu: „No, mów, gadaj, po
coś
przyszedł? Chcesz może, żebym cię żywiła, żebyś sobie żył wygodnie przy mnie i
nic nie
robił?”
„Nie, ja mam obowiązek, jestem nauczycielem w tych stronach” tłomaczył się
Dyduś. „Więc
po coś przyszedł?”
„Dowiedziałem się, że tu jesteś, chciałem cię przeto przywitać, zobaczyć. Tak
dawno nie
widzieliśmy się!”
Rozbroił ją tą serdecznością. Spodziewała się wy-
— 67 -
rzutów, gróźb i gotowa była stawić mu się ostro w obronie swojej wolności, gdy
jednak
ujrzała go miękkim, łagodnym, zmieniła ton i rzekła:
„Tak, to co innego. Siadaj.”
Odgarnęła ręką tiule, kryzy z kanapy i zrobiła mu miejsce, a widząc, że się
nieskoro zabierał
do siadania, wzięła go za rękę i pociągnęła. Sama usiadła przy nim na krześle i
przypatrywała
mu się przez chwilę.
„Zmieniłeś się bardzo” mówiła. „Nie byłabym cię nigdy poznała. Zmizerniałeś,
postarzałeś.
Czy ci się tak źle powodzi?”
Odpowiedział jej, że nie, że ma miejsce w bardzo zacnym domu; pensyę wprawdzie
niewielką, ale że on niewiele potrzebuje, więc mu to wystarcza; tyle tylko, że
nic odłożyć nie
może, bo niedawno dostał to miejsce. Zrobił to zastrzeżenie z obawy, żeby nie
sądziła, iż ma
pieniądze i nie żądała ich od niego, był bowiem bez grosza, oddawszy poprzednio
wszystko,
co miał, ojcu.
Potem ona zaczęła mu opowiadać, jaką biedę znosić musiała, gdy go aresztowano,
jak ojciec
nic jej pomódz nie chciał i jeszcze robił wyrzuty, że taki głupi wybór zrobiła i
poszła za mąż
za człowieka bez utrzymania, jak potem wierzyciele zabrali im kamienicę za
długi, a ojciec ze
zmartwienia umarł, jak wreszcie siostry musiały iść między ludzi, a ona wstąpić
do teatru,
żeby zapracować na kawałek chleba. Mówiła mu, że pracuje bardzo ciężko, bo tylko
ona
jedna młoda i przystojna w całem towarzystwie, więc musi grywać wszystko, i
amantki, i
bohaterki, i naiwne, że gaża niewielka, a wydatki duże, bo przecież potrzebuje
się ubrać
przyzwoicie, żeby nie wyglądać byle jako. Opowiadała dalej, jak jest lubianą,
5*
— 68 —
oklaskiwaną, jak wiele dostaje prezentów od wielbicieli swego talentu, jak
chciano ja już
angażować do Krakowa, ale ona woli na prowincyi, bo tu jest pierwszą i gra, co
jej się
podoba.
Wśród tego opowiadania, brała machinalnie ze stolika różne kosztowności:
bransolety,
naszyjnik z pereł, to znowu pudełko z broszą i kolczykami, otwierała,
przerzucała z ręki do
ręki, jakby chciała pochwalić się tem przed nim, a ponieważ nie zdawał się
zwracać na to
uwagi, zaczęła pokazywać mu każdy drobiazg po kolei, objaśniając od kogo i kiedy
go
dostała.
Dyduś przypatrywał się więcej z grzeczności, niż z zamiłowania. Nie znał się na
wartości
tych błyskotek i mało go one zajmowały. Więcej przyglądał się ich właścicielce,
rzucając na
nią od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia i porównywając ją z tą, którą znał
dawniej.
Wydawała mu się jakoś zupełnie inną. Porcelanowa cera jej twarzy robiła na nim
dziwne
wrażenie, jeszcze dziwniejsze wydawały mu się czarne jej brwi i oczy, otoczone
czarną
obwódką. Dawniej nie tak było i ta zmiana robiła mu ją tak obcą, że choć
siedział tuż przy
niej, choć przy pokazywaniu kosztowności nachylała się poufale do niego i twarzą
dotykała
prawie jego twarzy, nie śmiał jej wziąść za rękę, przycisnąć, pocałować. Wmawiał
w siebie,
że powinien to zrobić, że może to zrobić, a jednak coś mu nie pozwalało, coś go
od niej
dzieliło. Sam nie wiedział co, czy ta białoliliowa barwa ciała, czy silny zapach
jej sukni,
włosów, czy też to, że jej tak dawno nie widział. Idąc do niej, był daleko
śmielszy, niż teraz,
kiedy siedział blizko przy niej. Aż swobodniejszym się uczuł, gdy wstała, aby mu
swoje
— 69 —
suknie sprezentować. Chciała się przed nim pochwalić z całem swojem bogactwem.
Wyjmowała więc jedną suknię po drugiej, rozkładała na stołkach, mówiła wiele
która ją
kosztowała, prowadziła go do okna, aby lepiej widział kolor i gatunek. Turkot
zajeżdżającego
przed oberżę powozu zwrócił jej uwagę, wyjrzała przez okno j przez chwilę była
jakby
zmieszaną, niewiedzącą co robić; wnet jednak twarz się jej wyjaśniła wesołym
uśmiechem.
„Tak, to będzie zabawne, bardzo nawet zabawne” rzekła, a wziąwszy Dydusia za
rękę,
pociągnęła go za sobą do okna i rzekła, wskazując na mężczyznę w średnim wieku,
wysiadającego z powozu i dającego rozkazy lokajowi w liberyi, który stał przed
nim.
„Patrz, czy poznajesz tego ptaszka? Trudno, żebyś go poznał... On teraz taki
pan, taki
magnat... Umiał się pokierować w życiu, nie tak, jak ty. Ty byłeś całe życie
głupi, a on mądry,
bardzo mądry.”
„Któż to taki?” spytał Dyduś.
„No, zgadnij. Twój najlepszy przyjaciel.”
Dyduś spojrzał na nią zdziwiony, sądząc, że drwi sobie z niego.
„Mówię prawdę. To Antoś!”
„Ten, ten pan?"
„Tak, ten pan, ten możny pan, który teraz ma służbę, powozy, wieś, znaczenie,
majątek, to
nasz wspólny znajomy, nędznik, co mnie porzucił, sprzeniewierzył się przysięgom,
obietnicom, a teraz przyjeżdża tu prawie co-dzień do mnie i męczy mnie swojemi
czułościami, obsypuje prezentami. Widzisz, ten garnitur szmaragdowy, to od
niego, umyślnie
posyłał po niego do Krakowa. Ale nic z tego, ja się nie dam przebłagać. Niech
się męczy,
— 70 —
niech schnie z miłości, skoro mógł mnie tak bez żalu porzucić. To moja zemsta!
Słyszysz, jak
mu pilno, jak biegnie po schodach. Czekaj, nie odchodź. Ja chcę, żeby cię tu
zastał. To będzie
bardzo zabawne! Albo lepiej wejdź tam, do tamtego pokoju, zostaw drzwi otwarte,
będziesz
mógł lepiej wszystko widzieć i słyszeć. Prędzej...” Wepchnęła go do drugiego
pokoju, gdzie
było łóżko nieposłane jeszcze i zwróciła się ku drzwiom wchodowym z uśmiechem
zadowolnienia. Mężczyzna, który wszedł w tej chwili, wytłomaczył sobie ten
uśmiech na
swoją korzyść, przypisał go podarunkowi, który jej wczoraj przysłał i dlatego,
podając jej
rękę na powitanie z tą pewnością siebie, jaka cechuje ludzi sfer wyższych,
przyzwyczajonych
do rozkazywania i używania, spytał:
„A cóż? garnitur podobał ci się?” ?
„Bardzo, bardzo” mówiła z tym samym uśmiechem, nie spuszczając z niego oczów.
„No, spodziewam się, że dzisiaj będziesz grzeczniejszą.”
„Alboż kiedy byłam niegrzeczną?” spytała z udanem zadziwieniem.
„Więc pocałuj mnie.”
„A pfe! któż widział? Coby żona pańska na to powiedziała... ona taka cnotliwa,
bogobojna...”
„Tetka! nie drażnij mnie!” zawołał zniecierpliwiony „nie strój sobie ze mnie
żartów!”
„Gdzieżbym ja śmiała żartować z tak wielkiego pana. My, biedacy, jesteśmy
stworzeni na to
tylko, aby takim panom uprzyjemniać życie i być na ich usługi.”
„Daj pokój głupim gadaniom, nie mam wiele czasu.
— 71 —
Chodź, siadaj tu przy mnie, popieść się troszeczkę. Mam przecież prawo do tego.”
„Czy za te kolczyki?” spytała drwiąco.
„Nie, ale tytułem dawnej znajomości.”
„To było tak dawno!”
„Ale ja nie zapomniałem jeszcze. Te nasze schadzki stają mi nieraz w pamięci.
Co to były za
piękne chwile... Prawda?”
„Niebardzo, skoro ci się sprzykrzyły i uciekłeś.”
„Mówiłem ci, że musiałem. Wiele się poświęca dla losu. Ale teraz nie rozłączymy
się już tak
prędko. Najmę ci tu mieszkanko na ustroniu, urządzę jak cacko, nie będzie ci na
niczem
zbywało. Co ci po tern włóczeniu się z tą bandą komedyantów, zależeć od lada
durniów,
grywać po stajniach i szopach. Po co? skoro możesz być niezależną i żyć sobie
spokojnie. Ja
cię będę często odwiedzał, będziemy sobie przypominać dawniejsze czasy.”
Mówiąc to, objął ją w pół i chciał pocałować, ale się wyrwała, wywinęła jak
piskorz z rąk
jego i odskoczyła na bok.
„Co robisz? Gdyby kto widział, coby sobie pomyślał o mnie?” zawołała z udanem
oburzeniem.
Domyślił się, co chciała przez to powiedzieć, poszedł i zamknął drzwi wchodowe
na klucz.
„No, teraz jesteśmy sami” rzekł, oddając jej klucz.
„Kto wie?” mówiła filuternie, patrząc mu w oczy.
Obejrzał się niespokojnie po pokoju.
„Zwodzisz mnie, filutko, tu przecież niema nikogo.”
„Tu nie, ale tam...” wskazała na drzwi.
„A któż tam być może?”
„Mój maż.”
— 72 -
„E!” rozśmiał się lekceważąco.
„Jakto? Ty może nie wierzysz, że mam męża?” spytała urażona.
„Taki ładny buziaczek może mieć niejednego.”
„Ale ja mam ślubnego... Wszak ci mówiłam.”
„Więc ten idyota rzeczywiście ożenił się z tobą?”
„Dydusiu! chodźno tu, posłuchaj, jak cię nazywają” zawołała głośno i
poskoczywszy do
drugiego pokoju, wyprowadziła ztamtąd bladego Dydusia, który ogłupiałe i sztywne
spojrzenie wbił w twarz dawnego swego kolegi.
Stali tak chwilę naprzeciw siebie, zapatrzeni, jakby w zmienionych latami rysach
chcieli
odszukać dawne podobieństwo. Pierwszy Antoś przerwał to milczenie i zwróciwszy
się do
Teci, rzekł:
„Głupi i niesmaczny żart, na który tylko taka kokotka zdobyć się mogła!”
Rzucił jej gniewne spojrzenie i poszedł ku drzwiom. Zamknięte drzwi powiększyły
jeszcze
jego irytacye, gdy sobie przypomniał, w jakiej intencyi zamknął je przed chwilą.
„Dawaj klucz!” zawołał na Tecię, śmiejącą się do rozpuku.
„Więc pan już odchodzisz? ach, jaka to szkoda, we troje bylibyśmy się tak
dobrze zabawili,
przypomnieli sobie dawne czasy!”
„Dawaj klucz!”
„Apporte!” rzekła, rzucając mu pod nogi i nie przestając się śmiać.
Podniósł go wściekły, ręka mu tak drżała, że nie mógł trafić kluczem do zamku,
wreszcie
otworzył i wy-
— 73 —
biegł, rzuciwszy na odchodnem pod nosem jakieś przekleństwo.
Tecia szalała ze śmiechu.
„Ha, ha, ha!... a tom się zemściła za wszystkie czasy. Dostał za swoje...
Dumny, głupi
panek... myślał, że dość kiwnąć palcem, żebym mu się na nowo rzuciła w ramiona.
O!
niedoczekanie twoje. Widzisz” mówiła dalej, zwracając się do Dydusia „patrz,
jaka ja jestem!
Gdybym chciała, mogłabym mieć od niego, cobym tylko zażądała, wszak słyszałeś co
mówił.
Ale ja nie taka, przekonaj się!”
Mówiła z przechwałką, dumna z tego, co uczyniła, przekonana, że zdobyła się na
czyn
heroiczny, za który mąż powinien przed nią upaść na kolana i dziękować jej.
Może byłby to zrobił głupi Dyduś, gdyby w tej chwili nie wszedł był do izby ów
aktor z
ufryzowaną głową, który mu wskazał był mieszkanie Teci.
„Cóżeś ty zrobiła temu facetowi, że taki wściekły ztąd wyleciał?" spytał.
„Dałam mu lekcyę moralności — odprawiłam go z kwitkiem.”
„No, toś głupstwo palnęła, bo to facet bogaty i można go było pompować
porządnie.”
„Cicho bądź... to mój mąż” szepnęła półgłosem, trącając go łokciem.
„Ten, ten” rzekł, pogardliwie patrząc na Dydusia z góry przez ramię i mierząc
spojrzeniem
jego niepoczesną figurę.
„Po dyabłaż on tu przyszedł?”
Wzruszyła ramionami, co było wystarczającą odpowiedzią.
- 74 -
„Jak ci zawadza, to go wyrzucę za drzwi... u mnie to nie kupić.”
„Daj pokój... nie chcę tego.”
Nie chciała go wyrzucić, a jednak nie wiedziała, co z nim zrobić. Nasyciwszy z
jego pomocą
swoją zemsto, wygadawszy się przed nim o sobie, nie miała mu już nic do
powiedzenia, nie
wiedziała, co z nim począć, a on sam nie okazywał ochoty do odejścia. Aktor z
ufryzowaną
głową zrozumiał jej intencyę, wyszedł i posłał z dołu suflera teatralnego, który
oficyalnym
głosem zapowiedział, że próba z Maryi Stuart już się rozpoczyna i artyści
czekają na scenie.
Dydusiowi nie pozostało, jak wynieść się także.
„Więc do widzenia” rzekła, podając mu rękę na pożegnanie „zobaczymy się
wkrótce...
przyjdziesz... prawda?”
Dyduś przyrzekł jej to najsolenniej, miał bowiem z nią pogadać o wielu rzeczach,
a głównie o
porzuceniu teatru. Otoczenie, w którem ją znalazł, budziło w nim wstręt, obawiał
się o nią, że
w takiem otoczeniu może się popsuć, stracić dobrą opinię. Ci aktorowie, których
widział
wałęsających się koło oberży i po sieni, nie podobali mu się bardzo. Kadby był
jak najprędzej
wydobyć Tecię z tej atmosfery zepsucia i upadku. Miał nadzieję, że pan
Stroiński, tak dbający
o moralność, dopomoże mu w tem, że da Teci miejsce, bądź u siebie, bądź w innym
domu,
lub pomoże im do założenia w mieście pensyonatu. Szło tylko o to, żeby się Tecia
zgodziła,
pragnął z nią rozmówić się w tym względzie i dlatego wkrótce wybrał się do
miasteczka.
Zwróciło to uwagę służby, szczególniej Franciszka, że nauczyciel, który nigdy
— 75 —
przedtem nie bywał tam, teraz w ciągu tygodnia drugi raz już robił sekretne
wycieczki bez
wiedzy państwa i wracał późno w noc. Poszedł więc za nim, aby się dowiedzieć, co
go tam
właściwie tak ciągnęło.
W zajezdnym domu było gwarno, hałaśliwie. Teatr jutro wybierał się w drogę.
Służba
pakowała na wozy dekoracye i rekwizyta, aktorzy minorum gentium pili z
przyjaciółmi sztuki
w restauracyi i w poblizkim szy-neczku, a wyborowym członkom trupy szlachta z
okolicy
wyprawiała wspaniałą ucztę na pożegnanie. Królową uczty była Tecia, a właściwie
Julia, bo
pod tem imieniem tylko ją znano. Hulaszcza młodzież co chwila wznosiła jej
zdrowie, jeden
za drugim cisnęli się do niej, trzymając kieliszki w trzęsących się rękach i
rozlewając
szampana, każdy chciał w oczach jej spełnić toast i na podziękowanie otrzymać
pozwolenie
ucałowania obnażonych ramion, szyjki, czoła. Jeden posunął uwielbienie swoje dla
pięknej
córy Melpomeny tak daleko, że koniecznie upierał się wypić zdrowie jej
trzewiczkiem.
Eozumie się, że jako stawiający ten wniosek, uzurpował dla siebie prawo
zdejmowania
trzewiczka. Nie obeszło się przytem bez dwuznacznych żartów, potrąceń, umyślnych
pomyłek, które towarzystwo przyjmowało wybuchami śmiechu i oklaskami. Pijący
zdrowie
trzewikiem przypuszczani byli do ucałowania gołej nóżki. Julia oddawała się
szalonej
wesołości. Jakiś niemłody już obywatel, z nabrzękłą twarzą sprośnego satyra,
siedział obok
niej i szeptał jej w ucho jakieś dowcipy, za które dostawał klapsy co chwila i
szturchania
łokciem. Musiało mu to sprawiać przyjemność, bo oczy płonęły mu żywym blaskiem i
twarz
z purpurowej przechodziła w fioletową. Zdawało się, że
— 76 —
dość jednego kichnięcia, a krew z tej twarzy trysnęłaby wszystkiemi porami.
W całem towarzystwie panowała wyuzdana wesołość swoboda, nie krępowano się
niczem.
Kiedy zabawa była w stadyum największego ożywienia, sufler teatralny przyszedł
powiedzieć
pani Julii, że ktoś czeka na korytarzu przed jej drzwiami i chce się z nią
widzieć.
Był to Dyduś, który, zastawszy drzwi mieszkania Teci zamknięte, chodził po całym
domu,
dopytując się o nią. Franciszek, który za nim się wcisnął do sieni i ukryty w
cieniu śledził go,
słyszał, jak się dopytywał o aktorkę Julię. To mu wystarczało. Wiedział już
teraz dlaczego ten
pan nauczyciel, udający w domu takiego skromnisia, wymykał się sekretnie do
miasteczka.
Nie potrzebował czekać dłużej i wnet zabrał się z powrotem do domu. Dyduś
tymczasem
wrócił na górę i złapawszy na korytarzu suflera, a dowiedziawszy się od niego,
że pani Julia
znajduje się na uczcie, poprosił go o wywołanie jej. Chciał się z nią koniecznie
widzieć, gdy
się dowiedział, że jutro ma wyjechać z całą trupą. Sufler za chwilę wrócił i
powiedział mu, że
pani Julia teraz wyjść nie może. Dyduś postanowił czekać, a dla skrócenia czasu
chodził po
korytarzu. Słyszał gwar w sali, śmiechy, brzęk kieliszków, wesołe pieśni, a
między temi
odzywał się czasem głos Teci, tylko jakby rozstrojony, nosowy.
„Niech żyje wesołość!” zawołała i chór głosów męzkich powtórzył za nią: niech
żyje, wiwat!
a wśród krzyków pijackich słychać było brzęk szkła tłuczonego.
„Niech żyje młodość!” odezwał się ten sam głos po raz drugi przy
akompaniamencie
wiwatów.
„Niech żyje miłość!”
— 77 —
Temu wykrzykowi towarzyszyła burza oklasków. Już nie krzyczeli, ale wyli z
radości i
uciechy.
„W górę ją... w górę!” wołano. Jedni protestowali, drudzy się domagali. Zrobił
się hałas,
wrzawa nieopisana, szalona.
Dyduś słuchał tego z sercem ściśnionem od bólu. Robił sobie wyrzuty, że to z
jego winy
Tecia dostała się w takie towarzystwo, bo gdyby nie był wdał się w tajne spiski
agitacyjne,
nie byłby stracił posady i ona nie potrzebowałaby się poniewierać po teatrach.
„O trzeba” mówił sobie „trzeba jak najprędzej wydobyć ją z tego piekła, z tej
kałuży.”
Wtem na schodach dały się słyszeć jakieś głosy
i stąpania. Jeden głos był suflera, poznał go zaraz Dyduś,
bo niedawno go słyszał. Ale drugi głos także mu się
nieobcym wydawał. Gdzieś już ten głos obił mu się o uszy.
„Jest na bankiecie” mówił sufler.
„A prędko się to skończy?” pytał ten drugi głos.
„Nie wiadomo. A może jasny pan pozwoli na salę.”
Dyduś cofnął się przed idącymi w głąb korytarza.
„Idź, zawołaj... albo czekaj, napiszę kilka słów.
Masz zapałki?”
„Służę jasnemu panu.”
Potarł ó ścianę i światełko zabłysło. Przy tej migoczącej zapałce, ten, którego
tytułowano
jasnym panem, pisał coś szybko. Dyduś mógł mu się dobrze przypatrzyć i...
osłupiał ze
zdziwienia. To był Fredzio. Dyduś oczom własnym nie wierzył. Nie mógł pojąć, co
może
robić utaj w tym czasie. Wprawdzie wieś barona nie była bardzo odległa od
miasteczka, ale
zawsze obecność Fredzia, tego skromnego, bogobojnego, przykładnego Fredzia,
między
— 78 —
teatralną służbą, rozmawiającego tak poufale z suflerem, który widocznie znał go
dobrze, była
mu niewytłomaczoną. Po co on tutaj przyszedł? Kogo szukał? Biedny Dyduś
przytulił się do
muru, postawił kołnierz z obawy, aby go Fredzio nie zobaczył, nie poznał.
Niezadługo wyszedł sufler i oznajmił, że pani za chwilę przyjdzie. Musiał za to
dostać obfitą
zapłatę, bo uniżonym głosem odezwał się:
„Dziękuję ślicznie jasnemu panu” i zbiegł prędko na dół.
W parę minut potem, otworzyły się drzwi sali i w strudze światła, która wylała
się na
korytarz, ujrzał damę w balowej toalecie, z obnażonemi ramionami i w wyciętej
sukni.
Zdawało mu się, że to Tecia, ale nie był pewny, bo po zamknięciu drzwi światło
znikło. W
ciemności odezwał się szept kobiecy:
„Waryacie! co robisz, pomniesz mnie całą.”
„Ja muszę z tobą się widzieć, koniecznie, koniecznie!”
„Ależ dzieciaku, czego ci się zachciewa, teraz niepodobna. Tam czekają na mnie,
gotowi się
domyśleć.”
„Ja muszę, choćby na chwilę, na małą chwilkę. Żądaj co chcesz!”
„Czekaj, puść mi ręce, niech drzwi otworzę.” Dał się słyszeć zgrzyt klucza w
zamku,
skrzypnięcie drzwi. Potem znowu zgrzyt się powtórzył i wszystko ucichło; tylko
pijacka
wrzawa nie ustawała. A Dyduś stał i myślał, co to mogła być za kobieta, z którą
Fredzio był
na tak poufałej stopie. Przychodziło mu na myśl, że to może Tecia, ale odpychał
tę myśl z
oburzeniem. Wyrzucał sobie, że mogła mu ona przyjść do głowy. Alboż ona jedna
tylko jest
w teatrze? Najlepiej mógłby
— 79 —
się przekonać, gdyby był zapamiętał mieszkanie. Ale na korytarzu było tyle
drzwi, że mógł
się pomylić. Afiszów także ani śladu już nie było na murze. Nie, to było
niepodobieństwem,
aby to była Tecia. Zkądżeby Fredzio znał się z nią tak dobrze? A zresztą Tecia
nie
pozwoliłaby takiemu młodzikowi w podobny sposób przemawiać do siebie. Był o tem
najmocniej przekonany. W każdym razie dziwnem mu się to wydawało, zkąd Fredzio w
ogóle
miał znajomość z paniami z teatru. Nigdy nie byłby go o coś podobnego posądził.
Pokazało
się, że on także grał komedyę, albo może, rozumował sobie Dyduś, jaka aktorka
sprowadziła
go z drogi uczciwej, zbałamuciła niewiniątko. To go przejęło jeszcze większem
oburzeniem
do stanu aktorskiego i postanowił sobie, że nie ustąpi, dopóki Teci nie wyrwie z
tego gniazda
zepsucia.
„To nie dla niej... to nie dla niej takie życie” powtarzał sobie.
Gwar w sali spotęgował się w krzyki, którym towarzyszyły gwałtowne uderzenia w
stół, od
jakich szkło dźwięczało. Słychać było kłótnię, wymyślania, potem drzwi się
otworzyły z
łoskotem, pchnięte siłą i jakiś mężczyzna wyleciał na korytarz, jak snop rzucony
na boisko.
Wnet się zerwał i odgrażając się komuś, tłoczył się napowrót do sali, usiłując
przedrzeć się
przez tłum pijany, który mu drogę zastępował. Powstała bójka, awantura, przed
którą Dyduś
zdezerterował na dół, nieprzyzwyczajony do scen podobnych. Uciekł na drugą
stronę ulicy i
tam czekał, aż się ta burza uspokoi. Musiał czekać dość długo, zanim się
uciszyło i zanim
zbiegowisko ludzi, które przypatrywało się awanturze, rozeszło się. Wtedy
ponownie
próbował przez suflera wywołać Tecię,
— 80 —
że ma ważny do niej interes; ale sufler, do którego się zwrócił z tem
poleceniem, rzekł mu:
„Jak pan masz interes, to przyjdź jutro; ona teraz zajęta zabawą.”
Dyduś uznał słuszność tej rady i na drugi dzień stawił się znowu.
Teatr był na wyjezdnem. Dla Teci przygotowano wygodny powóz i udekorowano go
kwiatami! Kilku paniczów stało przed oberżą, czekając na nią. Dwóch pomagało jej
na górze
zbierać drobiazgi i ubierać się. Dyduś z trudnością dostał się do niej,
potrącany przez służbę,
wynoszącą kufry i kuferki. Tecia, ujrzawszy go, skrzywiła się niezadowolniona
natręctwem i
spytała dość opryskliwie:
„Czegóż?”
Dyduś poprosił ją na słóweczko do drugiego pokoju i tam jednym tchem prawie
wyrecytował
jej propozycye porzucenia teatru, otworzenia pensyonatu lub magazynu. Chęć
uratowania jej
uczyniła go tak wymownym, że aż sam sobie się dziwił. Mówił bez wytchnienia, z
zapałem i
przejęciem. Zdawało mu się, że zrobiło to na niej wrażenie, bo słuchała go,
uważnie
wpatrzona w niego. To też skończywszy, z otuchą wielką zapytał jej:
„No, cóż... dobrze?... Prawda, że nieźle obmyśliłem?"
Spojrzała na niego litościwie, pokiwała głową i rzekła:
„Jakiś ty głupi, jakiś ty głupi, mój Dydusiu.”
„Dlaczego?” spytał zdziwiony.
„Dlaczegoś głupi?... Tego ja już nie wiem. Spytaj się o to twoich rodziców.”
I powiedziawszy to, ze śmiechem pobiegła do powozu.
X. Pod kondemnatą.
Dyduś powracał z miasteczka smutny, przygnębiony. To życie hulaszcze, lekkie,
bez jutra,
jakie prowadziła teraz Tecia, ciężyło mu jak kamień na sercu, tem więcej, że
siebie o to
obwiniał. Gdyby był innym mężem, pilnował lepiej obowiązków swoich, nie byłoby
do tego
doszło. Wśród tych przykrych rozmyślań, nie zauważył, że gdy minął karczmę, ktoś
zawołał
na niego po imieniu. Dopiero kilkakrotne wołania człowieka, biegnącego pędem za
nim i
silne uderzenie w ramię ocuciło go. Spojrzał, jakby nagle ze snu przebudzony i
ujrzał przed
sobą trędowatą twarz ojca, z fioletowemi plamami.
„Cóż to, u stu dyabłów, ogłuchłeś, czy też udajesz, że nie słyszysz?”
„Nie słyszałem, byłem zamyślony.”
„A wieczorem także się nie pokazujesz koło parkanu. Ja gwizdam, gwizdam
sztajera, że mi
mało piersi nie pękną, a ty nic. Tak to dbasz o ojca? Choćby przez ciekawość
wyjść kiedy,
zobaczyć, co też z tym ojcem się dzieje — czy żyje, czy zdechł gdzie pod płotem.
Nic cię
ojciec nie obchodzi... nic zgoła!”
Tom XIV; Całe życie głupi. II. 6
- 82 —
Wyrzut ten dotknął boleśnie Dydusia. Czuł się winnym i począł się tłomaczyć
brakiem czasu,
pracą.
„Łżesz jak pies” odrzekł mu ojciec. „Wiem ja, mój kochany, że ty nie siedzisz w
domu, że
gdzieś latasz po nocy. Wczoraj zniecierpliwiłem się czekaniem i przelazłem przez
parkan.”
„Rany boskie! Gdyby ojca tak był kto zobaczył.”
„No, to cóż. Nie szedłem przecież kraść, tylko do syna z wizytą. Tegoby mi nikt
za złe
wziąść nie mógł. Ale pana syna nie było w domu. Myślałem, że śpisz. Pukam i
pukam, a tu
nic. Cóż u licha, myślę sobie, czy zemdlał, czy umarł. A choćby zajrzeć. No, i
wszedłem.”
„Którędy?”
„Ano przez kredens, bo tam lufcik był otwarty. Przez lufcik otworzyło się
resztę okna i
wszedłem. Nie bój się, nie wziąłem nic, bo kredens był zamknięty, a ja gwałtu
robić nie
chciałem. Wziąłem tylko to, co było pod ręką: kawałek zająca i pół butelki
araku. No, cóż
robisz takie okropne oczy, jakbym Bóg wie jaką zbrodnię popełnił? Przecież
półbutelką araku
dwór nie zubożeje. Potem poszedłem do ciebie. Macam łóżko... puste, nawet
nierozebrane.
Gdzieżeś się to, hyclu, lampartował?” spytał, żgając go żartobliwie palcem pod
bok. „Masz
jaką dziewczynę porządną... co?... Możeby i ojcu się coś przy tem obliznęło...
ja jeszcze
chwat chłop, jak cię kocham!”
Dyduś radby był uciec coprędzej, tak go raziła wyuzdana mowa ojca i jego
karczemne
dowcipy. Odważył się postąpić kilka kroków naprzód.
„Gdzież idziesz?” spytał go ojciec.
„Pilno mi wracać.”
— 83 —
„Nie masz się co spieszyć. Ich jeszcze niema w domu, nie wrócili.”
„Mam zajęcie.”
„To cię odprowadzę i pogadamy o interesach. Masz co pieniędzy?”
„Nie mam, nie mam.”
„No, to jakże będzie? Ja potrzebuję.”
„Dałem przecież ojcu.”
„Ho, ho! to z tego już ani znaku, mój kochany. Cóż ty myślisz, że ja marynuję
pieniądze?”
„A ja ich nie robię”, odrzekł Dyduś i sam dziwił się sobie, że miał odwagę ojcu
tak wprost
szorstko odpowiedzieć. „Co mi się należało, to już wziąłem.”
„To weź naprzód. Przecież mogą ci zawierzyć te głupie kilka reńskich. Wiedzą
przecież, że
nie uciekniesz.”
„Nie, nie, ja tego nie zrobię!”
„To cóż ty chcesz, żebym ja z głodu zdychał, albo chodził kraść? Przecieżby to
nie był honor
dla ciebie, gdyby mnie tak gdzie pochwycili. Zebrać także nie pójdę, bo coby
ludzie
powiedzieli o tobie, że mając przyzwoite utrzymanie, pozwalasz ojcu żebrać."
„Więc cóż zrobię?” zapytał z rozpaczą i prawie z płaczem biedny Dyduś.
„Powiedz, żeby ci dał. Cóżby nie miał dać? Przecież mu to odrobisz.”
„Nie, nie... za nic w świecie nie odważyłbym się mówić mu znowu o pieniądze.
Wziąłem
przecież niedawno. Gdyby mi się spytał, co robię z temi pieniędzmi...”
„No, to powiesz, że masz biednego ojca i basta. Przecież ci tego za złe mieć nie
może.
Owszem... no, powiesz?..."
6*
- 84 -
„Powiem” odrzekł zmęczony prośbami ojca.
„No, a kiedy mi dasz?”
„Jak dostanę, jak tylko będę mógł najprędzej.”
„To dziś.”
„Wszak sam ojciec mówiłeś, że ich niema.”
„Ale mają dziś wrócić.”
„I mówić tak zaraz, zaledwie z powozu wysiądzie, to także nie można.”
„No, więc jutro. Ale jutro pamiętaj z pewnością. Ja już od siódmej będę czekał
pod
parkanem. A teraz daj, co masz, bodaj parę krajcarów, bo jeszcze dziś kieliszka
wódki w
ustach nie miałem, a szelma parch borgować nie chce.”
Dyduś, aby się pozbyć ojca, przetrząsnął kieszenie i znalazłszy kilka
krajcarów, dał mu je
coprędzej. Marcin odrazu wrócił z tem do karczmy, a Dyduś aż odetchnął
swobodnie. Ale w
tej chwili przyszło mu zaraz na myśl, czy się to godzi cieszyć z tego, że się
pozbył ojca.
Wyrzucał sobie, że nie był dobrym synem i mijając figurę męki pańskiej, która
stała przy
drodze, nie śmiał zatrzymać się przed nią, podnieść oczów, bo zdawało mu się, że
syn Boży
spojrzałby groźnie i surowo na złego syna. Uchylił tylko czapki i zmykał do
domu, pędzony
wyrzutami sumienia.
Dla okupienia tej winy, postanowił jak najprędzej postarać się o pieniądze dla
ojca i choć go
to wiele kosztowało, zaraz na drugi dzień po przyjeździe państwa Stroińskich
poszedł do
niego prosząc o zaliczkę. Że jednak pan Stroiński był człowiekiem zasad, a miał
zwyczaj
nigdy nikomu nie dawać żadnych zaliczek, przeto i tutaj wierny zasadzie,
odmówił,
jakkolwiek Dyduś przyznał się,
— 85 —
że tu idzie o ratowanie ojca. Nawet w takich razach pan Stroiński nie robił
ustępstwa od
swoich zasad i biedny Dyduś, wskutek tej niewzruszoności zasad swego
chlebodawcy,
zmuszony był wyjść wieczorem do ojca z próżnemi rękami. Co go najbardziej
martwiło, to to,
że mu ojciec może nie uwierzy, iż dokładał wszelkich starań, aby dostać dla
niego pieniędzy,
bo nawet Franciszka, lokaja prosił, choć wstyd palił mu czoło i choć go to wiele
kosztowało,
czyby nie mógł pożyczyć mu kilka guldenów, na co dostał odmowną, a nawet
grubiańską
odpowiedź. Ojciec nie uwierzył temu, choć mu się Dyduś przysięgał na wszystko,
co miał
najświętszego i zaczął znowu synowi wyrzucać brak serca, groził mu, że będzie go
publicznie
wywoływał, jako najgorszego syna, że mu popsuje opinię między ludźmi i dotąd się
nie
uspokoił, dopóki mu Dyduś nie wyniósł jakiegoś starego surduta i trochę
bielizny, aby miał
co zastawić lub sprzedać.
Wystarczyło to nie na długo. Po kilku dniach przyszedł znowu, aby mu co dał.
Mówił, że nie
ma co jeść, że go wyrzucają z karczmy, gdzie mieszkał, bo nie miał czem opłacić
kąta, który
zajmował. Prosił, narzekał, tłukł głowę o parkan z rozpaczy, żeby poruszyć
kamienne serce
dziecka, nieczułego na niedolę ojca. Nie chciał od niego wiele, jaką mizerną
flaszkę wódki z
kredensu, trochę tego jedzenia, co zostanie z obiadu lub kolacyi.
„Oni tego nie poczują” mówił „a dla mnie będzie to pomoc zawsze. Mógłbyś co
wieczór
podać coś ojcu biednemu. Pies o tem nie wiedziałby.”
I tak prosił, tak męczył syna, tak zaklinał go na pamięć matki, na miłość
synowską, że biedny
Dyduś, choć uczciwość jego oburzała się na podobny postępek, zmu-
— 86 —
szony był uledz prośbom ojca i co wieczór, kiedy już wszyscy poszli spać, wsuwał
się po
cichu do kredensu i brał ztamtąd posiłek dla ojca i napitek, o co głównie się
upominał. Aby
jakotako usprawiedliwić się przed własnem sumieniem, sam niewiele jadł, głodził
się i
wmawiał w siebie, że zabiera z kredensu tylko niedojedzone przez siebie potrawy,
że daje
ojcu napitek, od którego sam wymawiał się przy obiedzie lub kolacyi. Mimo to,
skradając się
nocą do kredensu, miał uczucie, że popełnia zbrodnię. Gdy raz, idąc tak,
spojrzał
przypadkiem w duże lustro, stojące między oknami, przeląkł się samego siebie,
swojej
śmiertelnie bladej twarzy, pokurczonej konwulsyjnie. Sama ta mina już
kwalifikowała go do
kryminału. Do tego jeszcze martwiło go, że Franciszek parę razy zeszedł go tam,
że musiał
przed nim kłamać, iż przyszedł tutaj po wodę, albo po świecę, bo mu lampa
zgasła.
Franciszek patrzał jakoś wtedy na niego takim dziwnym wzrokiem, że Dyduś musiał
spuścić
oczy i rumienił się. Ten podejrzliwy wzrok służącego niepokoił go, prześladował
ciągle, śnił
mu się nawet. Stary Marcin ani wiedział, ani się domyślał, jak straszną ofiarę
robił Dyduś dla
niego, ile go to kosztowało. Owszem, ciągle jeszcze był niezadowolony i drwił
sobie
lekceważąco z tego, co mu wyniósł do parkanu.
„I cóżeś to przyniósł” mówił mu nieraz „tę trochę ochłapów i kości, co ich psy
niedogryzły
?... miałeś też co przynosić!”
Napróżno Dyduś tłomaczył mu i przekładał, że i to z trudem udało mu się dostać,
niepoprawny pijak, który zatracił w sobie wszelkie uczucia ludzkie, wymyślał mu
za to
jeszcze, przeklinał, niemając wcale na względzie,
- 87 -
jaką boleść tem sprawia synowi. Niekontent z tego, co mu dawał, zaczął go
namawiać, żeby
zamiast tych nędznych ochłapów, buchnął z kredensu coś, coby spnsedać można i
mieć za to
jakitaki grosz, naprzykład jaki lichtarz niepotrzebny, tackę srebrną, albo coś
innego.
„Tacy państwo” mówił „to oni tam muszą mieć różne takie graty niepotrzebne,
poniewiera
się to u nich pewnie bez użytku, a mnieby się przydało.”
A gdy syn z oburzeniem odtrącił te propozycye, mówiąc, że to byłaby
najpodlejsza kradzież,
do której on nigdy nie byłby zdolny, ojciec wybuchem rubasznego, drwiącego
śmiechu
przyjmował te „głupie skrupuły" jego i mówił:
„Ale nie pamiętasz tego, co mówił Karol? To oni nas okradli, ci bogacze, bo oni
mają
wszystko, a my nic. Co im teraz weźmiemy, to tylko odebranie naszej własności,
bo to
wszystko powinno być wspólne.”
Dyduś zgadzał się na zasadę wspólnej własności, jeśli zasada zostanie w czyn
wprowadzoną,
gdy nastąpi rozdział pracy i posiadania; ale żeby sam na własną rękę zaczął
wymierzać sobie
sprawiedliwość od zabierania cudzej własności — na to zgodzić się żadną miarą
nie chciał,
mimo namów i próśb ojca. A gdy stary z każdym dniem stawał się natarczywszym i
groził
nawet, że sam kiedy zakradnie się do dworu i buchnie, że jeżeli go złapią, to
będzie tylko dla
syna wstyd, bo on nie dba już o nic; Dyduś wiedział, że nie pozostaje mu nic
innego, jak
porzucić obowiązek i uciec ztąd jak najdalej przed własnym ojcem. Był to wysiłek
rozpaczny
z jego strony, bo wiedział, że tak prędko nie znajdzie gdzieindziej obowiązku.
Przywykł już
do tych miejsc i ludzi. W naturze
— 88 —
jego było coś z rośliny, która gdzie padnie, zaraz zapuszcza korzenie, czepia
się miejsca,
potrzebuje choć odrobinę gruntu pod nogami. Włóczęga po świecie, bez stałego
miejsca, bez
pieniędzy, przerażała go. Do tego jeszcze przyłączyły się wyrzuty sumienia, że
to przecież
nieuczciwie uciekać tak przed własnym ojcem, zostawiać go tak samego. Co się z
nim stanie
wtedy?... Wszystko to stawało mu przed oczyma; starało się zatrzymać go na
miejscu, a
jednak, mimo to, nie widział możności utrzymania się tutaj. Wolał na oślep
rzucić się w świat
na przygody, nędzę, zagłuszyć w sobie przywiązanie do ojca, niż dopuścić się
kradzieży.
Walka ta rozpaczliwa między uczuciami syna a uczciwością człowieka, nie mogła
nie
oddziałać na jego zdrowie; on, który całe życie przyzwyczajony był mówić prawdę,
teraz,
zmuszony kłamać, udawać, kryć się z postępkami swemi, popadł w rozstrój nerwowy,
graniczący nieraz z chwilowym obłędem, zostawał w ciągłej rozterce z sobą samym,
sypiał
mało i miewał sny niespokojne, przykre. Nieraz zaledwie usnął, wnet budził się
ze snu
wylękniony, niespokojny, z bijącem mocno sercem: przeczucie jakiegoś
nieszczęścia
prześladowało go ciągle. Idąc, bał się własnego cienia, co chwila oglądał się,
jakby kogoś
czuł za sobą. Nie były to obawy urojone. Nie-szęście rzeczywiście zbliżało się
do niego i to
nie jawnie i widocznie, jak burza, z którą możnaby walczyć, ale milczkiem
nurtowało pod
nim, podrywając grunt pod jego nogami. Franciszek nie przestawał go śledzić,
zwracał baczną
uwagę na każdy krok jego, towarzyszył mu z daleka, niewidziany, na każdej jego
wycieczce
do parkanu, notował sobie pilnie wszystkie przez niego wynoszone
— 89 —
rzeczy z kredensu. Nie donosił jednak panu o niczem, czekając z cierpliwością
pająka na
większą jaką kradzież i zastawiając ostrożnie sieci, by złowić szkodnika. Nagłe
postanowienie
Dydusia opuszczenia dwora państwa Stroińskich, byłoby udaremniło jego plany,
gdyby mały
przypadek nie był przyszedł mu z pomocą i nie przyspieszył katastrofy.
Wypadkiem tym był przyjazd państwa z Zielonej Wólki, a właściwie przypadkowe,
spotkanie
się Dydusia z niemi w ogrodzie. Państwo Stroińscy spacerowali właśnie z miłymi
gośćmi
swymi po ścieżce, obsadzonej krzakami róż i delektowali się wspaniałym okazem
herbacianej
róży, gdy Dyduś z książką w ręku wracał zaczytany tą samą ścieżką ku dworowi.
Obecność
gości spostrzegł dopiero wtedy, gdy już był tak blizko, że skręcić w inną stronę
nie mógł, a
wrócić się nie wypadało. Wziął więc na odwagę i zdecydował się przejść koło
nich. Ale w
chwili, kiedy miał ich minąć i ukłonić się, oczy jego, chcąc uniknąć widoku pani
Adeli,
mimowiednie skierowały się na jej męża i naraz stanął jak wryty, książka wypadła
mu z ręki,
bo w mężu pani Adeli poznał tego, którego przed paru tygodniami widział był w
mieszkaniu
Teci, poznał swego dawnego kolegę... Antosia. I on poznać go musiał, ale nie dał
tego poznać
po sobie, zmierzył go tylko chłodnem, obojętnem spojrzeniem i prowadził dalej z
panią
Stroińską przerwaną na chwilę rozmowę. Przerwa trwała tak krótko, że tego nikt
nie
spostrzegł, państwo Stroińscy zajęci rozmową „z miłymi gośćmi” nie zwrócili
nawet uwagi,
że Dyduś koło nich przeszedł. Nauczyciel był tak małą w ich oczach figurą, że
nie zadawali
sobie trudu zajmować się nim. Dopiero właściciel Zielonej
— 90 —
Wólki, gdy Dyduś, podniósłszy książkę z ziemi drżącemi ze wzruszenia rękami,
poszedł ku
dworowi, zwrócił na niego uwagę pana Stroińskiego i spytał go nawiasowo, z udaną
obojętnością:
„Cóż ten człowiek robi tu w twoim domu?”
„To nauczyciel mojego chłopca."
„On?...” zrobił przytem taki dziwny grymas twarzą, że pan Stroiński,
zaintrygowany tem,
zapytał:
„Czy go znasz może?”
„Trochę. O ile wiem, był zaplątany w ten głośny swojego czasu proces
socyalistów.”
„On?” spytał zdziwiony Stroiński, bo posądzenie Dydusia o socyalizm wydawało mu
się
śmiesznem i niedorzecznem. „Eh! chyba się mylisz.”
„Nazywa się Bulikowicz, Dydak Bulikowicz?”
„Tak.”
„No, to on. Jeżeli masz gazety z tamtych czasów, to łatwo możesz się o tem
przekonać.”
„Nie może być” rzekł pan Stroiński, zafrasowany tem nie na żarty. Nietyle
obawiał się
Dydusia, jako niebezpiecznego człowieka, ile raczej czuł się tem dotknięty, że
dom jego, taki
czysty, taki nieposzlakowany, został splamiony pobytem socyalisty. Potrzebował
oswoić się z
tą myślą, aby w nią uwierzyć. Jakkolwiek pokładał nieograniczone zaufanie w
właścicielu
Zielonej Wólki, jednak przypuszszał, że i on mógł być w błąd wprowadzony, mógł
się mylić.
Nazwiska bywają podobne. Zresztą, w całem postępowaniu nauczyciela nie widział
nic
takiego, coby zdradzało w nim niebezpiecznego człowieka. Przez tak długi czas
przecież
byłby się z czemś wygadał i coś zrobił takiego, coby go w podejrzenie podało, a
on nic
— 91 —
takiego nie zauważył. Być może jednak, że przed nim miał się na baczności, taił
się, ale
służba mogła go łatwiej podpatrzyć. Dlatego postanowił wybadać lokaja Franciszka
i gdy ten
przyszedł rozbierać go wieczorem, zaczął z nim rozmowę o nauczycielu.
„Wiesz ty, co mi mówił dziedzic z Zielonej Wólki?... powiedział, że ten nasz
nauczyciel to
jakieś podejrzane indywiduum.”
„Ja to już dawno zauważyłem, proszę wielmożnego pana”.
„E! czy być może? I ty także?” spytał dziedzic i aż podniósł się ze stołka z
zadziwienia. „A
taki się wydawał spokojny i cichy.”
„Umie się maskować. Z cicha pęk, proszę wielmożnego pana. Przy stole pokorny,
potulny,
trzech zliczyć nie umie, a po nocach do miasteczka lata do aktorek na romanse,
uczciwszy
uszy wielmożnego pana.”
„E, pleciesz!” i rozśmiał się, tak mu nieprawdopodobną wydawała się ta
wiadomość.
„Na własne oczy widziałem, wielmożny panie, bom umyślnie chodził za nim, aby
się
przekonać.”
„Kiedy on miał czas na to?”
„Jak wielmożni państwo wyjeżdżali na wizyty do Zielonej Wólki, do pana barona.”
„A to ja się ślicznych rzeczy dowiaduję.”
„To jeszcze nic, proszę wielmożnego pana, co on robi za domem; ale w domu...”
„Co w domu?"
„Ściąga różne rzeczy i wynosi...”
„Gdzie, komu?...”
„Kto ich wie? Widocznie takim samym rzezimie-
— 92 —
szkom, jak sam jest. Nocami schodzą się koło parkanu w ogrodzie i zmawiają.”
„I czemuż mi, błaźnie, teraz dopiero to mówisz? Jak mogłeś pozwolić, żeby taki
człowiek był
u nas w domu i by uczył mojego syna?”
„Chciałem złapać ptaszka na gorącym uczynku, bo inaczej możeby się był wykręcił
i
wielmożny pan by mi na słowo nie wierzył. Me szło mi tylko o niego samego, bo
miałem go
ciągle na oku i mogłem go w każdej chwili złapać. Ale cóż bym mu zrobił. Byłby
przerzucił
skradzione rzeczy przez parkan wspólnikowi, tamtenby drapnął i gdzież dowód?
Ważniejsza
rzecz była tamtego dostać.”
„Zrobić na niego obławę.”
„Gotów się przebić i zemknąć.”
„Więc cóż?”
„Ha, no!" rzekł z uśmiechem zadowolnienia „znalazło się na niego sposób.
Wziąłem dzisiaj
od leśniczego te paście, co się to na wilków zastawia, wyszpiegowałem, gdzie ten
ptaszek
stawa za parkanem i tam się zastawi. Złapie się sam i w taki sposób będzie się
miało
obydwóch w garści, a potem do kryminału.”
„I kiedyż się zastawi te paście?”
„Zaraz jutro.”
„Tak, jutro trzeba, bo ja dłużej nie mógłbym cierpieć w domu tego człowieka.”
I tak go wiele kosztowało, że przez ten jeden dzień znosił go pod swoim dachem.
Nie mógł
jednak pozwolić mu zbliżać się do syna; dlatego Gienka zatrzymał u siebie w
pokoju, pod
pozorem, że słaby, a obiad kazał zanieść nauczycielowi do jego mieszkania.
- 93 —
Dyduś nie rozgniewał się wcale o to, było mu to bardzo na rękę, że tego dnia nie
potrzebował
zajmować się niczem, siedzieć w towarzystwie, rozmawiać, bo to byłoby go
niesłychanie
męczyło. Czuł jakiś rozstrój w organizmie, zamęt myśli, upadek sił — był
formalnie do
niczego. Wczorajsze spotkanie z Antosiem wielce się do tego przyczyniło. Kiedy
zaczął w
nocy rozmyślać nad tem, jak tamten wyszedł wysoko, jak jest bogaty, a on był i
jest biedny i
pogardzony, doznawał smutnego przygnębienia i wstydu; w duszy czuł gorycz, żal,
ból, a
przykre myśli rozsadzały mu głowę, że zda się pęknie, rozleci w kawałki. Posępny
ranek nie
uspokoił go wcale, owszem, powiększył jeszcze jego rozgoryczenie, tylko je
uczynił
spokojniejszem. Mgła deszczowa, która pola i drzewa zasłoniła matowym kloszem i
jego
duszę obiegła tak, że nie widział żadnych dalszych horyzontów, tylko najbliższe
siebie
przedmioty. Nie myślał ani o przeszłości, ani o przyszłości — o niczem. Siedział
przy oknie,
z głową opartą na ręku i zdawał się z wielką uwagą przypatrywać, jak mgła
skraplała się na
czerwonych liściach winogradu i spadała niby z rynienki na pożółkłą trawę, gdzie
wyżłobiła
dołek, — jak wrona kołyszącym krokiem przechadzała się po gazonie i dziób co
chwila
zanurzała w trawie, a druga towarzyszka jej siedziała zmokła na gałęzi
bezlistnej, czarnej i
odzywała się od czasu do czasu złowróżbnem krakaniem, jak wiatr chwiał liściami
winogradu
i pryskał kroplami deszczu w szyby okna. Patrzał na to i zdawał się myśleć, ale
gdyby go się
kto spytał o czem, nie byłby w stanie odpowiedzieć. Była to raczej jakaś
bezmyślna apatya,
która splątała mu członki, umysł, serce, że siedział jak w letargu, bez
— 94 —
ruchu. Obiad, który mu przyniósł lokaj, stygnął na stole, wiedział, że trzeba
wstać, iść jeść, a
nie mógł zdecydować się na taki ruch gwałtowny. Wymagało to więcej natężenia,
więcej
woli, niż jej czuł teraz w sobie. Dopiero nadchodzący wieczór wlał w niego
trochę energii,
tyle, że wstał i począł się przechadzać po pokoju. Po chwili znowu zatrzymał się
przy oknie i
wpatrywał się w mgłę, jak się stawała coraz gęstszą, ciemniejszą, aż się
zmieniła w czarną,
brudną noc; wraz z tą ciemnością opanował go dziwny smutek, jakby ta noc miała
być
ostatnią, jakby za temi ciemnościami nic już dla niego nie było.
Srebrny głos zegara, który wybił siódmą, przypomniał mu, że trzeba wyjść. Miał
dzisiaj
widzieć się z ojcem i powiedzieć o swem niezłomnem postanowieniu, że jeżeli
ojciec nie
przestanie namawiać go do nieuczciwych czynów, on gotów porzucić miejsce
nauczyciela i
przenieść się w inne strony. Postanowienie to ożywiło go, śmiałym krokiem
przechodził
ogród po ścieżce, wysypanej żwirem, depcząc rozmoczone liście. Wiatr szamotał
drzewa,
naginał giętkie wierzchołki topolowej alei i gwizdał, jęczał między budynkami
dworskiemi.
Nagie gałęzie jabłoni szturchały się wzajemnie, jak ludzie, co szukają sprzeczki
i zwady.
Sowa odzywała się żałośnie z kościelnej wieży, — we wsi, daleko, psy ujadały.
Dyduś
jednak, z pomiędzy tych różnych głosów, słyszał tylko jeden — gwizdanie
sztajera, które
odzywało się za parkanem. Głos ten pochłaniał całą jego uwagę, według niego
kierował swe
kroki.
Gdy doszedł do parkanu, chrząknął, aby dać ojcu znać o sobie.
„No, jesteś przecież” odezwał się głos z za parkanu. „Tobie wygodnie czekać w
ciepłym
pokoju, ale mnie stać
- 95 —
tak na słocie wcale nieprzyjemnie. Takie powietrze, niech go choroba!... No,
cóż...
przyniosłeś te lichtarze?...”
Dyduś odchrząknął, bo mu zaschło w gardle i zbierał cała odwagę, aby
wypowiedzieć ojcu
swoje ultimatum.
Nim miał czas zdobyć się na to, za parkanem, tuż koło niego, rozległ się
nieludzki prawie ryk,
jęk, wrzask, a potem nieustanny lament:
„Rany boskie, Jezus Marya... nie wytrzymam, ratujcie!”
„Co takiego? Co ojcu się stało?" dopytywał się
przelękły Dyduś.
„Złapany, złapany!... ratujcie na Boga, bo mi nogi
rozmiażdży!...”
Dyduś jeszcze nie mógł sobie zdać sprawy z tego, co się stało ojcu, że tak
zaczął jęczyć, gdy
wtem spostrzegł przez mgłę liczne światła, poruszające się od dworu w tę stronę,
gdzie stał.
„Na miłość boską, ojcze, cicho, bo idą. Uciekajmy!” Jak zwierz ścigany, szukał
niespokojnie
oczami, w którą stronę najlepiej będzie uciekać, ale nim miał czas rzucić się w
leszczynowe
krzaki, które ciągnęły się wzdłuż parkanu, jakaś silna ręka uchwyciła go za
kołnierz wśród
ciemności i równocześnie, tuż koło niego, dał
się słyszeć głos:
„Mam go, mam ptaszka, hej, tu, prędzej, światła!” Dyduś poznał głos Franciszka.
Nie
potrzebował się bronić, ani uciekać, wiedział dobrze, że jest zgubionym. Światła
szybko
zbliżały się do niego. Poznał ludzi dworskich, uzbrojonych w widły i kije,
trzymających
latarnie, a między nimi zobaczył groźną, poważną twarz dziedzica. Zbladł i
spuścił oczy.
Dziedzic widocznie chciał
— 96 —
nasysić się jego trwogą i wstydem, bo kazał światła zbliżyć mu do twarzy i stał
przed nim,
wpatrując się.
„Więc to tak?” spytał „podszedłeś moje zaufanie, wślizgnąłeś się w zacny dom,
nędzniku,
aby go zbeszcześcić swoją obecnością!”
Za parkanem nie ustawały jęki.
„Przyprowadzić tamtego, odjąć mu żelaza... Niech sobie do oczów staną i
powiedzą, który z
nich łotr większy.”
„Jam tu tylko winien, ja jeden... mnie ukarzcie” prosił Dyduś, a gdy po jakimś
czasie
przyprowadzono Marcina, kulejącego na nogę, którą mu okaleczyły żelaza i
stękającego
jeszcze, Dyduś rzucił się na kolana przed dziedzicem i zawołał rozdzierającym
głosem:
„Na miłość boską, nie robić nic temu starcowi, on słaby, schorowany. Panie,
miej pan litość
nad nim, to mój ojciec!”
„Tak, on prawdę mówi” poświadczył Marcin.
„Piękna familia, niema co mówić” rzekł dziedzic „niedaleko jabłko od jabłoni
pada.”
Prawienie morałów było zawsze słabą stroną pana Stroińskiego, uważał to sobie
za rodzaj
misyi apostołować moralność między ludźmi i nie opuszczał żadnej sposobności,
jaka się do
tego zdarzała.
A czyż miał kiedy lepszą sposobność, niż teraz, kiedy stał przed nim winowajca,
którego
wykształcenie, pozycya społeczna podniosły tak wysoko, że miał to szczęście
zasiadać przy
jednym stole z człowiekiem takiej nieposzlakowanej prawości, jak on, a którego
brzydkie
namiętności ściągnęły z tej wyżyny w kał zepsucia i występku, w towarzystwo
włóczęgów,
pijaków ostatniego
— 97 —
gatunku. Na tym wdzięcznym temacie rozpuścił cugle swojej wymowy, używał
dosadnych
zwrotów retorycznych, prawił jak najlepszy kaznodzieja.
Dyduś słuchał także w milczeniu tego aktu oskarżenia i potępienia zarazem, nie
próbował
bronić się ani jednem słówkiem, bo czuł się występnym i to bardzo występnym.
Prosił tylko o
pobłażanie dla starego ojca, biorąc całą winę na siebie. Pan Stroiński okazał
się w tym
względzie tak dalece wspaniałomyślnym, że nie-tylko ojca, ale i jego nie myślał
oddać do
kryminału. Co prawda, szło mu o to, żeby się nie włóczyć po sądach, nie
kompromitować
siebie i domu swego, iż dawał przytułek ludziom podejrzanym; nie przyznał się
jednak do
tych pobudek, a natomiast mówił wiele o tem, że nie chce mu psuć losu, wystawiać
publicznie nazwisko jego pod pręgierz, że nie traci jeszcze nadziei, iż się
poprawi. Jedyną
karą było to, że go natychmiast wydalił z domu, nie pozwalając, aby choć na
chwilę, choć
przez tę jedną noc, taki człowiek spoczywał z nim razem, pod jednym dachem. Więc
choć to
była noc ciemna i wietrzna, choć Dyduś blady i mizerny, wskutek ostatnich
wypadków,
ledwie trzymał się na nogach, kazał mu natychmiast dom opuścić i rzeczy jego
wynieść za
nim do karczmy. Marcin, choć sam mocno kulejący na nogę, podtrzymywał syna, bo
ten
chwiał się i zataczał jak pijany. Tak przeszli między szeregiem dworskich ludzi,
jak przez
rózgi, wśród złośliwych szeptów i drwiących spojrzeń. Dyduś zasłonił oczy rękami
i płakał,
Marcin rzucał na jedną i drugą stronę niespokojne spojrzenia, jak odyniec, idący
między
psami, ujadającemi na niego. Obom ta droga przez ogród wydawała się strasznie
długa; to też,
gdy wreszcie dostali
Tom XIV. Całe życie głupi. II.
7
— 98 —
się za bramę, choć noc była ciemna, czarna, przepaścista, deszcz lał ulewny i
wiatr smagał im
twarze grubemi kroplami, obaj odetchnęli swobodnie.
„A to nam się udało !” odezwał się pierwszy Marcin. „Wiesz ty, nie myślałem, że
nam tak na
sucho ujdzie! Ja byłem pewny, że nas wsadzą do ciupy, chociaż wskazać nie mogli
za co?...
Kradzieży żadnej nie było, włamania także nie. Tyle tylko, żebyśmy się byli
przesiedzieli.
Aleś ty ciężki dyabelnie, porządnie cię czuję."
Dyduś nic się nie odzywał; szli przez chwilę w milczeniu, nogi ich chlapały,
wlokąc się po
błocie. Po jakimś czasie Marcin znowu odezwał się:
„Widzisz, nie lepiejby było, żebyś im był buchnął coś ze srebra, albo i
pieniędzy, byłoby ci
się także upiekło, a choćbyś był i posiedział, to już nie żal, jak się ma za co.
Aleś ty zawsze
głupi i nieporadny. No, trzymajże się na nogach... Dyduś... cóż ty wyrabiasz?
czyś pijany?...
No, bo ja cię nie utrzymam, nie dam rady!”
Mówił to, podtrzymując Dydusia, który się zwalił na niego całym ciężarem
bezwładnie.
„Cóż tobie u sto dyabłów się stało? Przecież tu leżeć nie będziesz. Chodźmy do
karczmy, to
już niedaleko, jeszcze kilkadziesiąt kroków i już. No, wstańże... Dyduś,
Dyduś... coś ty
zaniemówił?”
Trząsł go z całej siły, chcąc go przywołać do przytomności, bo mimo ciemności,
widział, że
Dyduś miał oczy zamknięte i trupią bladość na twarzy. Widząc, że usiłowania te
były
daremne, że ciało Dydusia gięło się bezwładnie na wszystkie strony, chwycił go w
pół i
ciągnął po błocie w stronę karczmy. Nim się tam dowlókł
— 99 —
ze swoim ciężarem, żyd, uprzedzony już o wszystkiem przez ludzi dworskich,
którzy rzeczy
Dydusia złożyli, nie chciał ich przyjąć na nocleg, tern więcej, że jeden z nich
wyglądał już jak
umierający; ale Marcin pchnął żyda pięścią, tak że się zatoczył aż pod ścianę i
wpakował się
bez ceremonii dó izby.
„Bądź kontent, psie żydzie, że ci się trafili porządni goście. Dawaj pokój o
dwóch łóżkach i
stul gębę, bo w mordę... rozumiesz?”
„No, a kto będzie płacił?” spytał żyd.
„My, to się rozumie. Cóż ty sobie myślisz, parchu jakiś, że my pieniędzy nie
mamy?...
zasypaćbyśmy cię mogli niemi, gałganie jakiś!”
Była to tylko próżna przechwałka, bo ani on, ani Dyduś, grosza nie mieli przy
duszy; na żyda
jednak podziałała ta pewność siebie; zresztą, dość ciężki kuferek Dydusia i
pościel jego były
dla niego także jaką taką rękojmią, zgodził się przeto wreszcie na umieszczenie
chorego w
alkierzu.
Rozebrano go i złożono na łóżku. W cieple i spokoju przyszedł o tyle do siebie,
że otworzył
oczy, ale spojrzenie miał smętne, błędne, a oddech ciężki.
Marcin, który wódkę uważał za najlepsze lekarstwo na wszystkie słabości, był
pewny, że po
paru kieliszkach będzie mu lepiej i na drugi dzień wstanie. Kazał więc żydowi
dać kwaterkę
najlepszej, rozumie się na kredyt.
„Tylko pisz” mówił z fanfaronadą „a wszystko ci się zapłaci co do grosza.”
Wziął wódkę, zaniósł do alkierza i częstował nią chorego.
7*
- 100 —
„No, Dydusiu, masz, napij się, to cię pokrzepi, zobaczysz.”
Chory nic nie odpowiadał i nie okazywał najmniejszej chęci picia, a gdy Marcin
podniósł mu
głowę i chciał koniecznie wlać w usta, odwracał się ze wstrętem.
„Pij, to dobre... o!” i dla dania dobrego przykładu, wychylił jeden haust,
potem drugi, trzeci,
że zaledwie na dnie trochę zostało. „No, tę troszkę, jak mnie kochasz.
Zobaczysz, że ci zaraz
będzie lepiej. Widzisz, ja już dalibóg czuję się zdrowszy, rzeźwiejszy.”
Chory wstrząsnął głową i przez ten ruch głowa jego z ręki Marcina stoczyła się
na poduszkę,
ciężko jak ołów, i utonęła w niej głęboko, a powieki opadły na oczy.
„Wolisz spać? To śpij, śpij... sen także posilny” mówił, wysączając ostatnie
krople z kwaterki
i zaniósł ją do izby szynkownej, gdzie kazał znowu dla siebie dać porcyę wódki i
przekąskę.
„Mój syn” mówił „za wszystko zapłaci, bo on sobie uciułał sporo grosza po
pańskich
domach. To chłopak porządny, a sknera, nie lubi wydawać, nie tak jak jego
ojciec.”
„A co jemu jest?” dopytywał się żyd. „E! głupstwo. Zmęczył się, zziąbł, on
nieprzywykły do
włóczenia się po nocach, no i katar go rozebrał. Ale niechno się wyśpi
porządnie, wygrzeje, to
jutro zaraz mu będzie lepiej.”
Tymczasem, wbrew tej przepowiedni, chory na drugi dzień miał się jeszcze
gorzej. Leżał bez
ruchu, z oczami przymkniętemi, oddech jego był krótki a ciężki, skóra sucha,
rozpalona,
gwałtowny kaszel od czasu do czasu wstrząsał nim, a w piersiach słychać było
rzężenie, któ-
- 101 -
remu wtórowało stękanie chorego. Coby to była za choroba, nikt nie wiedział, po
doktora
posłać także nikomu nie przyszło na myśl, bo najprzód w okolicy blizko nie było
żadnego, a
potem, kto będzie jeździł po niego, kto będzie płacił? To tylko widzieli
wszyscy, że jakieś
ciężkie choróbsko przyplątało się do biedaka i że może klapnąć. Chłopi, którzy
przychodzili
na wódkę do karczmy, zaczęli się tem niepokoić, nie przez litość dla chorego,
tylko z obawy,
żeby, jakby — czego broń Boże — umarł we wsi, na gminę nie spadł obowiązek
chowania go
swoim kosztem. Myślano zawieźć go do szpitala, ale że szpital był daleko i żaden
chłop na
tak długą drogę dać fury i koni za darmo nie chciał, a do tego wójt im
wytłomaczył, że gmina
musiałaby szpital płacić, więc o szpitalu już mowy nie było więcej.
Najpraktyczniej radził
kowal: wpakować niedojdę na wózek, wywieźć za granicę wsi i zrzucić gdzie w
przykopę,
lub na łąkę, niech tam inna gmina łamie sobie głowę o niego. Ale nuż zamrze w
drodze na
furze, zrobił uwagę wójt, znawca prawa i przepisów policyjnych, będzie śledztwo,
dochodzenie, komisya i znowu strata pieniędzy, a może i areszt. Nie było więc
„nijakiej rady"
i chłopi markotni skrobali się po nieuczesanych, gęstych czuprynach, nie mogąc
wyskrobać z
głowy żadnego sposobu pozbycia się chorego ze wsi. Jedyną ulgę znajdowali w tem,
że
zwalali całą winę na żyda, po co przyjmował go do siebie; wymyślali mu i
grozili, że w razie
wypadku, gmina jego patrzeć będzie i każe mu płacić koszta. Żyd znowu w strachu
o swoją
kieszeń czepiał się Marcina, żądając ód niego zapłaty z góry za mieszkanie,
żywienie i na
koszta pogrzebu, na przypadek śmierci; groził, że zajmie rzeczy, że przy
świadkach każe
otwo-
— 102 —
rzyć kufer i sprzeda wszystko przez licytacyę. Tego plądrowania w kuferku
najbardziej się
przeląkł Marcin. Sam go już przepatrzył raz w nocy, szukając pieniędzy, lub
czegoś, coby
można spieniężyć i przekonał się, że w kufrze, oprócz książek, zimowego surduta
i trochę
brudnej bielizny, nie było nic więcej. Bał się, że jak żyd dowie się o tem,
przestanie borgować
i on będzie musiał z głodu „łapę lizać”, albo pójść żebrać. Włóczęga uśmiechała
mu się, bo co
prawda, zaczęło mu już bardzo dokuczać to siedzenie na jednem miejscu i
słuchanie w dzień i
w nocy jęków chorego. Nie był do tego przyzwyczajony, to go nudziło, męczyło
okropnie.
Łaził z kąta w kąt, ziewał, wyciągał się i dni wydawały mu się nadzwyczaj
długie. Wreszcie
zaczął sobie rozumować: co ja tu będę po próżnicy siedział? po co?... Choremu i
tak nic nie
pomogę, jak ma umrzeć, to i tak umrze, a nie, to przecież go żyd z domu nie
wyrzuci! Szelma
parch łazi teraz za mną i woła o pieniądze, a jak mnie nie będzie, to nie będzie
miał u kogo się
upomnieć i będzie musiał gębę stulić.
Była w tem wielka racya. Szło tylko o zaspokojenie tych skrupułów, jakie się w
nim
odzywały, że porzucać chorego syna się nie godzi; ale i na to znalazł się
sposób. Dusza
ludzka jest niewyczerpana w wynajdywaniu argumentów, gdy idzie o okłamanie
sumienia.
Marcin zaczął usprawiedliwiać się przed synem.
„Widzisz, Dydusiu kochany, ja tu nic nie wysiedzę przy tobie, żyd borgować nie
chce, o
pieniądze woła. Lepiej, że pójdę po ludziach, może gdzie co wytrzasnę. Jak
powiem, że mam
ciężko chorego syna, to jaki taki łatwiej da”
- 103 -
Sam nie wierzył w to, co mówił, nie myślał naprawdę o powrocie z pieniędzmi, ale
chciał być
czystym przed synem i własnem sumieniem.
„No, jakże myślisz, Dydusiu... prawda, że tak będzie najlepiej? Innego sposobu
niema.
Prawda?”
Dyduś skinął powiekami na znak, że się zgadza. Przynajmniej Marcinowi tak się
zdawało, że
skinął potwierdzająco.
„Oni ci tu nie mogą tymczasem nic zrobić, ani wyrzucić, bo to kryminał za takie
rzeczy.
Zabrać ci także nic nie zabiorą, bo nic nie masz. Prawda?”
Dopytywał się ciągle Dydusia o jego zdanie, bo potrzebował koniecznie wmówić w
siebie, że
to co robi, robi za wolą syna.
„No, więc ja pójdę sobie... dobrze Dydusiu... co?...”
Potrząsnął syna, który miał przymknięte powieki. Poruszony przez ojca, podniósł
je.
„No, dobrze?”
Chory opuścił znowu zmęczone powieki, co Marcin wytłomaczył sobie jako
zezwolenie i
wyczekiwał nocy, aby mógł swój zamiar doprowadzić do skutku, bo wiedział, że w
dzień
żydby go nie puścił.
Czekając aż cała rodzina żydowska ułoży się do snu, Marcin wpadł jeszcze na
bardzo
szczęśliwy pomysł zabrania ze sobą butów Dydusiowych, surduta zimowego i reszty
garderoby.
„Jemu to”rozumował sobie bardzo praktycznie „teraz w chorobie na nic się nie
przyda, a żyd
psiawiara mógłby mu to zagrabić. Lepiej, że ja wezmę, choćbym miał sprzedać i
nie nosić,
niż żeby niewierna dusza to zabrała.”
— 104 —
Uwinął się prędko z pakowaniem i po półncy, kiedy pierwsze kury piać zaczęły,
wysunął się
cichaczem z izby, nie pożegnawszy się nawet z synem, z obawy, aby go nie budzić.
Miał widocznie dobre przeczucie, że umknął zawczasu, bo tej samej nocy arendarz
powziął
postanowienie niezłomne domagać się natarczywie zapłaty i zmusić go do usunięcia
chorego
syna z karczmy. Jeszcze dzienne światło, które zabieliło trochę małe okienka
karczmy, nie
rozjaśniło dobrze ciemności, panującej w izbie chorego, gdy żyd wszedł tam ze
swojem
ultimatum. Nie widząc nigdzie starego pijaka, zbliżył się do łóżka chorego, aby
go się spytać
o ojca i poruszył go za rękę, leżącą bezwładnie na kołdrze. Ręka była zimna jak
lód. Żyd z
przestrachu spojrzał na twarz — była nieruchoma, sztywna, usta zapadłe, a oczy
szklanne,
zastygłe, zdawały się być zapatrzone gdzieś w górę, po za zczerniały sufit
karczmy, po za
dach mchem obrosły, po za chmurne niebo, gdzieś w wieczność. Poranek
niebieskawem
światłem, niby aureolą, oblewał trupią maskę umarłego.
Żyd cofnął się przerażony, splunął ze wstrętem, ocierając o flanelowy kaftan
rękę, którą
dotknął się nieczystego trupa i co tchu uciekł z izdebki.
Na usilne prośby gromady, która wysłała aż deputacyę do dworu, żeby ją
zwolniono od
ciężaru grzebania nieboszczyka, pan Stroiński zrobił ustępstwo od swoich zasad,
kazał
stolarzowi ze świeżych desek sosnowych zbić trumnę, a raczej pudło i zawieść
umarłego na
cmentarz, a ksiądz kanonik, nietyle przez pamięć dla nieboszczyka, ile z
grzeczności dla
dziedzica, gdy ciało przewożono koło
— 105 —
kościoła, przerwał sobie partyę preferansa i wyszedł na gościniec pokropić
trumnę. Partnerzy
jego skorzystali z tej przerwy: jeden, pan Stroiński, aby wyprostować nogi,
przechadzał się po
pokoju, a drugi, dziedzic Zielonej Wólki, zapalił cygaro i zbliżył się do okna.
Na błotnistym
gościńcu, na tle brudnego nieba, na wozie, którym zwykle cegły wożono, leżała
biała trumna
z krzyżem wypalonym i ze świecą na wierzchu. Gromadka ludzi — może sześcioro,
może
ośmioro, stała opodal, aby się przypatrzyć aktowi kropienia. Kościelny z
miedzianą
kropielnicą i ksiądz kanonik w birecie i komży zbliżali się od kościoła do tej
gromadki.
„Jakiś lichy pogrzeb?” odezwał się dziedzic Zielonej Wólki, bębniąc palcami po
szybie.
„A to tego... tego, co to był u mnie, coś go to widział, tego, co uczył mego
Gienia.”
Dziedzic Zielonej Wólki skrzywił się niemile i odszedł powoli od okna.
„Okropnie nędznie skończył” mówił dalej pan Stroiński „u żyda w karczmie, bez
księdza,
bez sakramentów. Jakie życie, taka i śmierć.”
„A mógł wyjść na ludzi, bo miał zdolności, ale był głupi i nie umiał się
pokierować!”
To było jedyne wspomnienie pośmiertne, którem uczczono pamięć Dydusia.
Koniec.
Czarny możnowładca.
Podług szkiców historycznych
O. Falkenhorsta
skreślił
Stanisław Brandowski.
Żaden kraj nie posiada tak wielu i tak oryginalnych władców, jak niezbadana
dotychczas i
licznemi baśniami otoczona Afryka. Liczni jej możnowładcy nie są zawsze figurami
o zakroju
komicznym, jak n. p. król Kamerunu. Są tam między niemi i królowie zarówno
dzielni w
sztuce wojskowej, jak i przebiegli w intrygach dyplomatycznych, prawdziwe Cezary
i
Napoleony en miniature, których dzieje panowania dla Afryki są nieledwie tej
samej
doniosłości, co dla Niemiec panowanie Karola Wielkiego, lub dla Polski
Kazimierza
Odnowiciela. Europejczycy przyzwyczaili się lekceważyć te czarne wielkoludy i
niejeden na
europejskich polach bitwy chlubnie wsławiony jenerał własnem życiem i krwią
powierzonej
mu armii lekceważenie to okupić musiał. Ostatnim i smutnym tego przykładem jest
klęska
armii włoskiej pod Saati, zadana jej przez Jana II., władcę Abesynii. „Król
gałganow”, jak
Włosi pogardliwie Jana II. nazywali, nietylko zniszczył i
- 110 -
wyciął w pień ich armią, ale nawet zwycięstwem tern obalił włoskie ministerstwo,
które się
podówczas u steru znajdowało.
Są to rzeczy, które zapewne niejednemu świeżo tkwią w pamięci, i one dowodzą,
że Jan II.
nie był postacią zwykłą, nie był szablonowym kacykiem, który jedynie w ścinaniu
głów
swym poddanym upatruje spełnienie swych monarszych powinności. Ta odrębność
zapatrywań i czynów była przyczyną, że w ostatnim czasie wielu historyków
starało się
nietylko opisać objektywnie dzieje panowania Jana II., ale zarazem skreślić i
osobisty
charakter tego „Króla Królów" i wykazać pobudki, które nim powodowały przy
kierowaniu
tak wewnętrzną jakoteż i zewnętrzną polityką państwa abesyńskiego.
Jednakże zadanie to nie było łatwem do spełnienia, bo, jak to już wyżej
powiedzieliśmy, ani
król Jan nie zaliczał się do postaci zwykłych szablonowych, ani też kraj, którym
rządził, nie
był jednolitą częścią Afryki, której jednostajne, na jedną modłę zaprowadzone
orga-nizacye
państwowe, dałyby się podciągnąć pod ogólną normę stosunków afrykańskich.
Abesynia nie
jest krajem pogańskim ani muzułmańskim, mieszkańcy jej bowiem są chrześcianami i
religia
rządowa jest także chrześciańską.
Okoliczność ta zniewalałaby nas na pozór do tego, aby kraj sam, jego mieszkańców
i
panujące tamże sto-
— 111 —
sunki surowiej, bo ze stanowiska moralności religijnej, oceniać i sądzić. Atoli
nie trzeba
zapominać, że tamtejszy chrześcianizm jest „chrześcianizmem abesyńskim", który
chociaż się
nie odszczepił od prawdziwego kościoła, to jednak wskutek swego otoczenia
wyrobił sobie
całkiem odrębny, oryginalny charakter, skrzepnął w stereotypowych formach
liturgii i — jak
się wyraża Falkenhorst — jest on tylko dziką naroślą na wielkiem drzewie
Kościoła Św.,
którą rozumny i o całość troskliwy ogrodnik odciąć powinien.
Ta okoliczność jest też przyczyną, że podziś dzień udają się do Abesynii misye
katolickie i
protestanckie, aby tamtejszych „chrześcian" na łono chrześciaństwa nawracać.
Abesynia jest zatem od niepamiętnych czasów państwem chrześciańskiem i religia
chrześciańską jest tamże zarazem religią państwową. Władzę w państwie dzielą
między siebie
negus t. j. król, i abuna czyli najwyższy zwierzchnik kościoła — rozumie się
abesyńskiego.
Co do wzajemnego stosunku tych obu władców do siebie krąży charakterystyczna,
jednakże
co do prawdziwości swojej faktem uwierzytelniona anegdotka. Oto gdy na
publicznem
zebraniu abuna za nieprawe naruszenie władzy kościelnej rzucił klątwę na króla
Teodora,
poprzednika Jana II., tenże podniósł się spokojnie ze siedzenia i przykładając
abunie pistolet
do piersi, rzekł:
— 112 —
„Ojcze wielebny, cofnij twoją klątwę a w zamian za nią udziel mi twego
błogosławieństwa!”
Abuna natychmiast uczynił zadość temu pobożnemu życzeniu i lud był z tej
rehabilitacyi
swego monarchy całkiem zadowolniony.
Ten jeden fakt charakteryzuje lepiej religijne stosunki w Abesynii, niż długie
wywody o
przekręcaniu lub niewłaściwem zastósowywaniu dogmatów kościelnych.
Abesynia rozpadała się niegdyś na wiele niezależnych państewek, z których każde
miało
swego króla i swą osobną organizacyę. Jedynym węzłem łączącym te odrębne
państewka było
podejmowanie wspólnej walki przeciwko muzułmanom, a podczas jednej z tych
„świętych
wojen” udało się Janowi II. uzyskać autonomią nad wszystkiemi państewkami
Abesynii,
czem dał podstawę swej właściwej potędze i został nazwany negus negesti, t. j.
król królów.
Nietrudno się domyślić, że podobne skoncentrowanie władzy nad czarnemi
plemionami, z
których każde swego króla posiada, można było tylko na drodze uzurpacyi
osiągnąć, która to
droga jest w Afryce jedynie możliwą, od wieków praktykowaną a tem samem niejako
i
legalną. Z nazwiskiem Jana spotykamy się po raz pierwszy w r. 1867 podczas
wyprawy
Anglików przeciwko królowi Teodorowi, który uwięziwszy angielskich misyonarzy i
— 113 —
posłów używał ich do lania armat i fabrykowania prochu. Abesyńczycy nazywali
króla
Teodora „biczem Bożym", choć właściwie był nim podwładny jego Kassaj, gubernator
prowincyi Tygra. O tym ostatnim nie można powiedzieć, aby swemu panu wiernie
służył, bo
zamiast dopomagać mu w wojnie, zajął stanowisko neutralne, wyczekujące, a nawet
otworzył
Anglikom wolne przejście przez swą prowincyę i dostarczał im tygodniowo 600
centnarów
zboża, rozumie się za dobrem wynagrodzeniem.
Po upadku państwa abesyńskiego i po śmierci króla Teodora, który pod Gruzami
swej stolicy
Magdala życie zakończył, Anglicy hojnie wynagrodzili swego sprzymierzeńca i
gubernatora
Tygry. Jenerał lord Napier ofiarował mu wielką ilość karabinów angielskich,
flint, moździeży,
haubic, amunicyi i innych potrzeb wojskowych, które mu też potem dopomogły do
zdobycia
naczelnej władzy nad Abesynia.
Jest to zwyczajem w Afryce, że odszkodowanie wojenne płaci się w broni i
amunicyi, które
w tamtych krajach stosunkowo największą posiadają wartość. To też i Włosi
zawierając pokój
z królem Menelikiem zostawili mu tytułem kosztów wojennych liczną ilość naboi i
karabinów.
Po wycofaniu się wojsk angielskich powstało trzech pretendentów do tronu
abesyńskiego.
Menelik z Szoa,
Tom XIV. Czarny moźnowładca. 8
- 114 —
Gobeza z Lasta i znany nam już gubernator prowincyi Tygra, Kassaj. Pomiędzy
dwoma
ostatnimi przyszło wreszcie do krwawego starcia. Kassaj odniósł zupełne
zwycięstwo, bo
choć wojsko nieprzyjacielskie było pięć razy liczniejsze, to jednak nowożytne
karabiny
angielskie pokazały się lepszemi od prymitywnego uzbrojenia armii Gobezy.
Przyznać jednak
trzeba, że Kassaj sam odznaczył się w tej bitwie wielką odwagą osobistą; w
rozstrzygającej
chwili bitwy pod Aduą widziano go klęczącego w pierwszym szeregu na ziemi i
wśród gradu
nieprzyjacielskich pocisków strzelającego z tak zimną krwią do wroga, jak gdyby
się
zabawiał trafianiem do tarczy.
Gobeza został wzięty do niewoli i podług afrykańskich zwyczajów czekała go
śmierć
okropna. Miano mu uszy zapchać prochem i w ten sposób głowę rozsadzić. Jednakże
Kassaj,
powodowany wspaniałomyślnością kazał mu tylko oczy wypiec rozpalonym żelazem i
skutego w srebrne łańcuchy zawlókł do twierdzy abesyńskiej Amba Salama. Ponieważ
zaś
trzeci pretendent do tronu, Menelik z Szoa, nie pokazywał ochoty do mierzenia
się z tak
potężnym wrogiem i spokojnie w swej prowincyi siedział, przeto Kassaj udał się
do Aksum,
do prastarej stolicy Abesynii i tutaj rozkazał się dnia 21. stycznia 1872 r. z
wielką pompą
koronować. Przy koronacyi nazwał się Janem II., królem królów etyopskich.
Podczas gdy nowy władca zajął się wewnętrzną
— 115 —
reforma swego państwa, ukazał się na północy nowy, groźny nieprzyjaciel. Niejaki
Munzinger, rodem Szwajcar, stojący w służbie rządu egipskiego zajął na czele
nielicznego
oddziału dwie północne prowincye abesyńskie i namówił kedywów egipskich do
podboju
całej Abesynii. Dwie ekspedycye jednak, które w tym celu w pole ruszyły, zostały
doszczętnie zniszczone. Abesyńczycy nie dawali pardonu i nawet wziętych do
niewoli jeńców
egipskich kaleczyli w okropny sposób, obcinając im nosy i uszy. Kilku tylko
wypuścili na
wolność, aby ci powróciwszy do swego kraju opowiadaniem o popełnianych przez
Abesyńczyków okrucieństwach odstraszali i zniechęcali Egipcyan do podejmowania
dalszych
wypraw.
Tak świetne zwycięstwa nad „muzułmanami” wzmocniły jeszcze bardziej potęgę Jana
II.,
który teraz otrzymał przydomek „Wybraniec Boży” i strachem napełniał swych
sąsiadów.
Jego rywal, król Menelik z Szoa przybył do Aksum, aby mu złożyć hołd. Na znak
swego
poddaństwa przywiązał sobie na plecach ciężki kloc drewniany i zginając się pod
jego
ciężarem zbliżył się do tronu Jana.
„Negus negesti!” zawołał padając na twarz „podobnie jak pod ciężarem tego pnia,
tak i przed
potęgą twoją się uginam!”
Król Jan jednakże okazał się wspaniałomyślnym. Na jego skinienie jenerał Kas
Alula zdjął
Menelikowi
8*
— 116 —
kloc z pleców, poczem go Jan II. uściskał i wśród wielkich uroczystości na króla
Szoy
koronować kazał.
Król Jan, utwierdziwszy w ten sposób swą potęgę na zewnątrz granic państwa,
postanowił
zająć się reformami w kraju samym, których jednakże nigdy nie zdołał
urzeczywistnić.
Stanęły temu na przeszkodzie ciągłe zatargi z Egiptem, a potem zjawienie się
Maddystów u
granic państwa. Między jednem a drugiem przypada wyprawa przeciwko Włochom,
którzy
Abesyńczykom miasto portowe Massaua zakwestyonowali. Spór ten zakończył się
świetnem
zwycięstwem Jana II. pod Saati i zawarciem upokarzającego dla Włochów pokoju.
Maddyści natomiast pokazali się wiekszemi mistrzami w sztuce wojowania na
spiekach
afrykańskich; wojska abesyńskie zostały przez nich pobite a król Jan legł na
polu walki
śmiercią bohatera. Przyszłość pokaże dopiero, czy i o ile Maddyści z tego
zwycięstwa
korzystać będą umieli. Śmierć i porażka Jana II. była zarazem i porażką dla
cywilizacyi
europejskiej, która pod panowaniem tego króla coraz bardziej w Abesynii się
krzewiła.
Natomiast jest to rzeczą niezaprzeczoną, że element muzułmański niszczy w Afryce
w
zarodzie europejską cywilizacyę. W walce przeciwko handlarzom niewolników byłby
król
Jan oddał nieocenione przysługi, gdyby mocarstwa europejskie były się starały
pozyskać go
dla swej sprawy; okoliczności jednak tak się nieszczęśliwie złożyły, że
- 117 -
nawet żadnych kroków dyplomatycznych w tym celu podjąć nie zdołano.
Co prawda, to dyplomatyczne rokowania z królem Janem nie należały do
przyjemności.
Słynny pułkownik Gordon, zamordowany przez Maddystów podczas zdobycia Chartumu w
r.
1885, wysłany został przez rząd angielski na dwór Jana, aby pośredniczył w
zawieraniu
układów pokojowych między Abesynią a Egiptem. W liście do lorda Salisburego
pisze on o
królu Janie:
„Król z dnia na dzień coraz bardziej szaleje i pobyt w jego otoczeniu staje się
niebezpiecznym. Temu, kto w jego obecności kichnie, każe nos odcinać, — ta sama
kara
grozi za zażywanie tabaki. Temu, kto pali tytoń, każe wycinać wargi. Poddani
nienawidzą go
jeszcze bardziej niż jego poprzednika Teodora. Często bez najmniejszej przyczyny
ucina
swym poddanym ręce lub nogi. Cudzoziemcom nie wolno bez królewskiego zezwolenia
jeździć po kraju, handlować lub się tu osiedlać; absolutniejszego despotyzmu nie
podobna
sobie wyobrazić. Oficer, który mnie na audyencyę do króla prowadził, spotkał w
bramie
swego wuja i stryja, obu skutych w kajdany. Pomimo że jest on obok jenerała Kas
Aluli
najstarszym w randze oficerem, nie śmiał się zapytać, za co ich ta kara
spotkała.”
W innym liście pisze Gordon:
„Król liczy obecnie 45 lat, ma twarz ponurą i
— 118 —
złowrogie spojrzenie. W czasie rozmowy nie patrzy mi w oczy, ale zaledwie się
obrócę, rzuca
na mnie dzikie, tygrysie spojrzenia. Nie widziałem go jeszcze nigdy śmiejącego
się. Wyraz
jego twarzy niepewny i co chwilę się zmieniający, nosi niezatarte piętno
nieufności względem
każdego. Przytem jest on nadmiernie chciwym; przewyższa nawet pod tym względem
swych
poddanych, którzy i tak słyną z chciwości. Sądzi, że jedynem celem wolnego portu
*) jest,
aby okręty europejskie do niego zawijały i od swych monarchów podarunki mu
przywoziły.
Na każdym kroku wlecze za sobą swych więźni, między innemi i tego nieszczęsnego
ślepca,
Gobezę."
Że ten sąd Gordona nie był całkiem bezstronnym, o tern świadczą inni, którzy w
otoczeniu
króla przebywali. Nawet z listu, jaki król Jan oddał Gordonowi dla Kedywa
egipskiego,
należałoby lepiej wnioskować o jego osobie. „Jak Ci się powodziło w tym
tygodniu?” pisze
Jan do Kedywa. „Dzięki Bogu, ja i moi żołnierze jesteśmy zdrowi. Twój list
doszedł mnie.
Dla zawarcia pokoju przysłałeś tutaj owego człowieka. A zatem chciałeś mnie
obrabować i
walczyłeś przeciwko mnie bez wiedzy i woli innych królów
**), ale królowie dowiedzą się przezemnie
*) Mowa tu o porcie Massaua.
**) Król Jan miał tu na myśli monarchów europejskich, których uważał za
najpotężniejszych
i dlatego chciał ich sprawiedliwym gniewem nastraszyć Kedywa egipskiego.
— 119 —
o twojem postępowaniu. Teraz zaś chciałbyś potajemnie, jak to się między
rabusiami tylko
dziać zwykło, pokój zawrzeć? I jakże ty chcesz pokój zawierać, skoro kupcom i
ludziom
drogi tamujesz? Bądź pewny, że królowie dowiedzą się o twojem i o mojem
postępowaniu.
Pisałem w Senna, dnia 29. Października 1879.”
Z listu tego, w którym zdaje się przebijać charakter króla Jana, wnosić należy,
że z natury nie
był on okrutnym i tylko zaczepiony przez drugich bronił się wszel-kiemi
sposobami. I
rzeczywiście rozesłał on do dworów europejskich listy, w których przyczynę i
przebieg wojny
bezstronnie przedstawił, prosząc równocześnie o pośrednictwo w układaniu
warunków
pokojowych i w oznaczeniu nowych granic między Abesynią i Egiptem.
Cesarz niemiecki, Wilhelm I., otrzymawszy powyższy list od króla Jana, nie tyle
ze
względów politycznych, ile raczej przez wrodzoną mu kurtoazyą wysłał do Abesynii
jako
posła słynnego uczonego i badacza Gerharda Bohlfa, któremu zawdzięczamy wiele
interesujących wiadomości i szczegółów dotyczących abesyńskiego możno-władcy.
Gerhard Kohlf może uchodzić za wiarogodnego biografa Jana II., gdyż
niepowodowały nim
stronniczość ani niechęć, któremi bez wątpienia pióro Gordona było zatrute. To
też w świetle,
jakie nań Kohlf rzuca, jedyny
— 120 —
ten w swoim rodzaju „chrześciański monarcha” całkiem] się nam inaczej
przedstawia.
Według niego król Jan, jeżeli się uwzględni stosunki i pojęcia, wśród których
się on
wychował i vzrósł, był monarchą nader rozsądnym i wyrozumiałym. Zarzucają mu
wprawdzie, że niechętnie wpuszczał do swego kraju misyonarzy, ale ci, którzy mu
czynią ten
zarzut, zapominają o tem, że owi misyonarze w oczach króla, wyznającego „jedynie
prawdziwą chrześciańską wiarę abisyńską” byli kacerzami i odstępcami, których na
równi z
innymi poganami traktować należało. „Ta jednostronność religijnych pojęć — pisze
Kohlf —
o tyle mniej powinna nas razić, że i Europa posiada kasty religijne, które swoją
wiarę za
jedyną i prawdziwą uważają. Jeżeli zatem misye katolickie nie doznały tu
powodzenia, to
pochodzi to ztąd, ponieważ były tu wysyłane z tem błędnem założeniem, jakoby
Abesynia
była jeszcze krajem na wskroś pogańskim, albo co gorsza, kacerskim.”
Następująca rozmowa króla Jana z pewnym misyonarzem szwedzkim wykazuje
najdosadniej, z jakiego ten monarcha wychodził stanowiska, gdy starał się
apostołów wiary
katolickiej zdała trzymać od granic swojego państwa.
„Pocoście właściwie przyszli?” spytał król misyonarza.
- 121 -
„Aby za najwyższem zezwoleniem Waszej Królewskiej Mości szerzyć tu światło
religii
chrześciańskiej.”
„Kiedy my jesteśmy już chrześcianami.”
„Nam też nie rozchodzi się o chrześciańską ludność abesyńską, tylko o falaszy.
*)”
„A czyż to w Szwecyi i w Europie nie ma żydów?”
„I tam są żydzi, ale też w tych krajach nie brak i księży, którzy się trudnią
ich nawracaniem.”
„A przez jakie kraje przechodziliście idąc tutaj?
„Przez Egipt.”
„Jakąż religię wyznają Egipcyanie?”
„Muzułmańską.”
„A zatem powróćcie lepiej do Egiptu i nawracajcie muzułmanów, bo tu w Abesynii
jesteśmy
wszyscy chrześcianami. Przedewszystkiem połóżcie sobie za pierwszy cel waszego
życia, aby
Palestynę i Jeruzalem, które są kolebką i ojczyzną naszego Zbawiciela, powrócić
chrześciaństwu.”
A zapalając się coraz bardziej, mówił Negus dalej:
„Chrześciańscy Francuzi, Anglicy i Niemcy chełpią się zawsze tem, że łatwo by
mogli
Turcyę pokonać, a jednak zostawiają Ziemię św. w ręku niewiernych. Tylko ja i
Kosya
walczymy w obronie prawdziwej wiary i
*) T. j. żydów. Był to naturalnie pretekst tylko do pozostania w Abesynii.
- 122 -
przyjdzie zapewne czas, że pod murami Jerozolimy ręce sobie podamy!”
Król Jan był samodzierżcą w całem tego słowa znaczeniu, ale w Abesynii nigdy nie
znano
innej formy rządu. W roku 1881 zmusił wszystkich w jego państwie mieszkających
Mahometan do przejścia na łono religii chrześciańskiej; w ten sam sposób i
prawdziwie
chrześciańskie państwa nawracały pogan. Jego zakaz palenia tytoniu był tylko
wznowieniem
podobnego zakazu wydanego w Anglii. Twórca tego prawa, które zakazywało palenia
tytoniu, król Jakób I., napisał nawet dzieło rzucające gromy potępienia na
„przeklęte ziele.”
Kary wymierzane przez Jana II. raziły swą okrutnością, ale czyż w Europie przed
niedawnym
jeszcze czasem lepiej się działo? Narzędzia torturowe, które w naszych muzeach
tak licznie
oglądać można, jeszcze się całkowicie rdzą nie pokryły — i jeszcze w Europie ani
sto lat nie
upłynęło od dnia, w którym ostatnia ofiara religijnego fanatyzmu na stosie żywym
ogniem
płonącym śmierć męczeńską poniosła!
Jeżeli teraz abstrachując od powyższych zarzutów, pod każdym innym względem
porównamy cywilizacyę, jaka obecnie w głębi Afryki panuje, z europejską
cywilizacyą XIX.
stulecia, to mimowoli przyznać musimy, że nie setki ate tysiące lat poziom
jednej oświaty od
po-
— 123 —
ziomu drugiej dzielą. A przecież gdy się myślami o jeden wiek tylko cofniemy i z
punktu
ówczesnego widzenia rzeczy o Abesynii będziemy sądzić, to powyższe Janowi II.
czynione
zarzuty, jako bezpodstawne i bezzasadne same przez się upaść by musiały.
Byłoby bez zaprzeczenia bardzo chwalebną rzeczą, gdyby oświata Abesynii stanęła
po nad
poaiomem czynionych jej królowi zarzutów, jednakże cywilizatorzy nasi nie zawsze
o to
dbają. Zdumienie ogarnia na myśl o tem, jak nieraz błędne pojęcia rozszerzają
podróżnicy w
Afryce o stosunkach europejskich. Tak n. p. podczas pobytu powyżej wspomnianego
Rohlfa
w Abesynii król Jan był przekonany, że Grecya jest najpotężniejszem mocarstwem
na ziemi;
wmówili to w niego dwaj biali turyści, którzy przyszedłszy od strony Egiptu
skierowali się
potem dalej na południe.
Świat w wyobrażeniu króla Jana dzielił się na trzy części: Etyopię, Turcyę i
Europę. O tej
ostatniej miał król najdziwaczniejsze pod niejednym względem pojęcia, czemu
jednakże, jak
to już wyżej powiedzieliśmy, nieraz sami Europejczycy byli winni. Zresztą,
gdybyśmy naod-
wrót niejednego męża stanu, który w hierarchii europejskiej dominujące zajmuje
stanowisko,
o stosunki abesyńskie zapytali, to może odpowiedź jego wywołałaby uśmiech
politowania u
ciemnego Abesynii mieszkańca.
— 124 —
Jakimkolwiek zresztą był król Jan II., to w każdym razie tragiczny zgon jego
świadczy o
bohaterskosci tego monarchy: zginął na czele swej armii, jak nieustraszony
żołnierz na
wyłomie. Ze śmiercią jego poniosła strato nietylko Abesynia, ale ucierpiał na
tem i postęp
cywilizacyi europejskiej, dla której kraj ten był oazą wśród rozległych wydm i
puszcz
afrykańskich, które od zamierzchłych wieków barbarzyństwo i ciemnota obrały
sobie za
siedzibę.
Koniec.
- 125 -
Nakładem księgarni Franciszka Bondego
we Wiedniu wyszło i jest do nabycia we wszystkich księgarniach:
„WOJNA”
Artura Grottgera.
(Wydanie ludowe.)
Album powyższe dorównuje najzupełniej
krakowskiemu wydaniu Adama Kaczurby, jest
atoli o połowę od tamtego tańsze, ponieważ kosz-
tuje tylko
dwa złr.,
podczas gdy na wydanie Kaczurby cena 4 złr. nałożoną została.
— 126 —
W tym samym nakładzie wyszło:
Artura Grottgera album. 1
Jedyne wspaniale wydanie bez zarzutu.
WOJNA.
Serya I
11 kartonów heliograwurowych 12 złr.
w eleganckiej tece .... 15 złr.
Serya II.
POLONIA.
9 kartonów heliograwurowych .... 9 złr.
w eleganckiej tece ... 12 złr.
Serya III.
LITUTANIA
6 kartonów heliograwurowych .... 5 złr.
w eleganckiej tece ... 8 złr.
Wszystkie trzy serye razem w eleganckiej tece 29 złr.
Bez podwyzszenia ceny w ratach za poszczególne serye po 1 złr., za wszystkie
serye razem
po 2 złr. miesiecznie.
— 127 —
W tym samym nakładzie wyszło:
Z życia kobiet.
Wiersze przez Erteka
z 15 fotograficznymi zdjęciami z obrazów
Karola Schweningera.
Prócz tego zawiera to dzieło 16 przepysznych obrazów fotodrukowych i 32
pięknych
kolorowych obwódek.
Bez podwyższenia ceny w 12 miesięcznych ratach po 1 złr. Cena w eleganckiej
oprawie z
wyzłacaniem 12 złr.
Pod pseudonimem Erteki występuje tu młody,
utalentowany i uwieńczony nagrodą poeta krakowski
Tetmayer ze swoimi utworami pełnymi wdzięku i uczucia.
Co sie tyczy ozdobności wydania, możemy śmiało
powiedzieć, ze to prawdziwie zachwycające, znakomicie
wykonane, przepyszne dzieło nie ma w polskiej literaturze
równego sobie. Żadne inne dzieło nie mogłoby być
stosowniejszem na upominek w dniu imienin lub urodzin,
na podarunek ślubny, albo tez na kolendę.
- 128 -
W tym samym nakładzie wyszło:
Album malarzy polskich.
20 obrazów heliograwurowych w wielkim
folio-formacie
w eleganckiej tece — cena tylko 18 złr.
Bez podwyższenia ceny w 18 miesięcznych ratach po 1 złr.
Są to wyborne reprodukcye samych arcydzieł najznakomitszych malarzy polskich.
Nazwiska
takich
artystów, jak Siemiradzki, Brandt, Ajdukiewicz, Lesser,
Żmurko, Lipiński, Rosowski, Gottlieb, Kleczyński, Chełmiński, Kozakiewicz — sa,
najlepsza rękojmią znakomitości dzieła.