Grzegorz Sieczkowski, Bernadeta Waszkiewicz Miłość i przeznaczenie Trzy pokolenia rodziny Kaczyńskich (2010) (OCR, literówki)

background image
background image
background image

MIŁOŚĆ

I PRZEZNACZENIE

Historia rodziny

Kaczyńskich

background image

Copyright © Grzegorz Sieczkowski, Bernadeta Waszkielewicz, Tucan

Projekt graficzny
FRYCZ IWICHA

Zdjęcie na okładce:

Anna Kawa/FORUM

Skład

Tomasz Erbel

Wydawca

Tucan sp. z o.o

Rynek Starego Miasta 1/3

00-272 Warszawa

Druk i oprawa

Drukarnia Colonel

ul. Jana Henryka Dąbrowskiego 16

30-532 Kraków

Wyłączny dystrybutor

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o

ul. Poznańska 91

05-850 Ożarów Mazowiecki

ISBN 978-83-7700-005-2

Warszawa 2010

background image

MIŁOŚĆ

I PRZEZNACZENIE

Historia rodziny

Kaczyńskich

Grzegorz Sieczkowski

Bernadeta Waszkielewicz

Warszawa 2010

background image

— 6 —

background image

Rozdział I

Tulipan Pierwszej Damy

7

background image

M

aria Kaczyńska nie była piękna. A jed­

nak była. Należała do tych osób, które
mają wdzięk i osobisty urok. I właśnie

tym zjednała sobie serca tak wielu Polaków. Po tra­
gicznej śmierci pary prezydenckiej ktoś powiedział,
że nie byli urodziwi, ale w tym, jak żyli i kim byli,
można ich uznać za pięknych.

Ale co to w gruncie rzeczy znaczy być pięk­

nym? Czy to jest tylko uroda? Czy to jest też zbiór
cech, które my w ludziach postrzegamy jako wy­

jątkowe, i których wartość czyni ich tak naprawdę

w naszych oczach pięknymi?

Maria Kaczyńska nigdy nie była na pierwszym

planie. To jej mąż Lech Kaczyński był uczestnikiem

opozycji demokratycznej w PRL, działaczem „Soli­
darności” i politykiem w wolnej Polsce. Ale mia­

ła pewien dar przynależny wielu kobietom. Potra­
fiła stworzyć wokół męża atmosferę, która poma­
gała mu w działaniu, czyniąc to działanie niemal

wspólnym.

Kiedy 24 kwietnia 2008 roku Maria Kaczyń­

ska przyjechała do warszawskiej siedziby amba­
sady Królestwa Niderlandów, na dworze panowała

— 8 —

background image

ładna, wiosenna pogoda. Ten dzień był dla niej nie­
zwykły. W placówce dyplomatycznej Holandii mia­
ła się odbyć uroczystość z okazji święta tego kraju,
ale główną bohaterką tego spotkania była żona pre­
zydenta Polski.

Holendrzy zdobyli się na gest niezwykły.

- Dzień Królowej to nie tylko obchody urodzin.

Jej Królewskiej Mości. Dzień ten ma dużo szersze

znaczenie. To prawdziwe święto narodowe - mó­

wił ambasador Marnix Krop. - Dynastia Orańska,

na czele której stoi królowa Beatrix, od wielu wie­
ków symbolizuje jedność i wolność Niderlandów.
Kiedy już mowa o symbolach, jak państwo wiecie,
pewien kwiat jest symbolem Niderlandów. Tulipan.
Tulipan od wielu lat jest swoistym znakiem han­

dlowym Niderlandów.

Tulipany na tereny dzisiejszej Holandii były

początkowo sprowadzane z Azji Centralnej przez
Turcję. Te kwiaty rosną w Holandii już od ponad
400 lat i dzisiaj prawie trzy czwarte światowej pro­

dukcji pochodzi właśnie stąd. Uprawia się je na za­
chodzie kraju, na tyłach wydm, gdzie mają najlep­
szą ziemię i gdzie nie są narażone na podmuchy

wiatru wiejącego od chłodnego morza. Hodowcy

tulipanów ciągle starają się, żeby kwiaty były jesz­

cze piękniejsze. W wyniku tych starań ciągle po­

wstają nowe odmiany.

W tamten kwietniowy dzień w warszawskiej

siedzibie ambasady Holandii prezentowano zebra­
nym gościom właśnie taką nową odmianę tulipa­

9

background image

na. Pracował nad nią Jan Ligthart, znany hodowca
z Breezand, który rocznie wprowadza na rynek trzy

nowe odmiany tulipanów.

Niektóre z nich otrzymały imiona znanych

w świecie osób. Zresztą taka praktyka nazywana

jest niekiedy holenderską „dyplomacją tulipano­

wą”. I tak, są tulipany Giuseppe Verdiego, Anto­

nio Vivaldiego, Diany Ross, Elvisa Presleya, pił­
karskiej drużyny Ajaksu Amsterdam i brazylij­
skiego futbolisty Ronaldo. Z hodowli Jana Lig­

tharta pochodzą tulipany żon prezydentów: Lau­
ry Bush, Bernadettę Chirac i Hillary Clinton. Tyl­
ko najlepsze odmiany mogą nosić imiona sław­
nych osób.

Kiedyś podczas jakiegoś przyjęcia Maria Ka­

czyńska rozmawiała z ambasadorem Marniksem

Kropem. Nikt już nie pamięta, o czym dokładnie
była ta rozmowa, ale w trakcie wymiany zdań żona
polskiego prezydenta opowiedziała, jak bardzo lubi
tulipany. Zrobiło to tak wielkie wrażenie na amba­
sadorze, że postanowił, iż jeden z tulipanów będzie
się nazywał tak jak polska Pierwsza Dama. Rozpo­
częły się negocjacje, bo choć to tylko kwiat, to jed­
nak sprawa ta miała aspekt dyplomatyczny wkra­
czający w relacje między oficjalnymi przedstawi­
cielami dwóch państw. Takich rzeczy nie można
załatwiać na siłę. One wymagają taktu. Najpierw

ustalono warunki z hodowcą. - Jestem zachwyco­
ny - mówił o tym pomyśle pan Ligthart. Potem ho­

lenderskie władze poprzez swoją ambasadę w War­

— 10 —

background image

szawie zapytały Marię Kaczyńską o zgodę. Nasza
Pierwsza Dama bez wahania przystała na holen­
derską propozycję.

- Nie wiem, jak wyglądają tulipany innych

pań - mówiła potem dziennikarce. - Mój jest kremo­
wożółty, bardzo świetlisty, z falbaniastymi płatkami.

Dla Marii Kaczyńskiej Jan Ligthart wybrał od­

mianę, nad którą pracował osiemnaście lat. Ten

wspaniały tulipan powstał z połączenia dwóch od­

mian: żółtej, której użył jako rośliny matecznej, i bia­
łej, z której wzięto pyłek. W wyniku takiego skrzyżo­
wania powstał tulipan kremowożółty, jaśniejszy na
końcach. Kwiat ten jest odporny na choroby i zmia­

ny pogodowe. Może kwitnąć przez kilka tygodni.

Jego cebulkę trzeba sadzić we wrześniu lub paździer­

niku. Tulipan ten jest trwały także po ścięciu.

- To znakomita odmiana - zapewniał polskich

dziennikarzy Jan Ligthart. Jednocześnie przypo­
mniał, że wyhodowaną czerwoną odmianę nazwał
imieniem holenderskiego następcy tronu Prinsa

Willema-Alexandra. Różowej odmianie patronu­
je Laura Bush. Najmłodsza - żółta otrzymała imię

Marii Kaczyńskiej.

W Holandii wielcy hodowcy tulipanów są jak

włoscy kreatorzy mody. Będąc blisko klasyki, wy­

myślają nowe trendy. Jednym z nich jest właśnie

Jan Ligthart, który hodowlą tych kwiatów zajmu­

je się od czternastego roku życia. Na rynku kwiato­

wym można kupić trzydzieści odmian wyhodowa­

nych przez niego. Jedna z najodporniejszych na wa­

—11—

background image

runki klimatyczne o nazwie Strong Gold jest jego
dziełem. Żółty tulipan z płomieniami czerwieni na

płatkach, jeden ze słynnych dwukolorowych rem­
brandtów (tak się nazywa ten rodzaj kwiatów), zo­
stał wyhodowany także przez niego.

Proszę wyobrazić sobie, jak pięknie muszą wy­

glądać pola jego gospodarstwa Breezand. Rośnie na
nich tysiąc odmian tulipanów. Są to tak zwane ro­
śliny rodzicielskie. W maju hodowca wybiera odpo­

wiednie kwiaty i jedne zapyla pyłkiem z drugich.

Czeka, aż opadną płatki, dopiero wtedy dojrzewa­

ją torebki z nasionami. Te zbiera się we wrześniu,

a wiosną wysiewa się je na plantacji. Po pierwszym
roku cebulki mają zaledwie kilka milimetrów wiel­

kości. Pierwszych kwiatów hodowca może się spo­

dziewać dopiero po pięciu latach. Wtedy następu­

je niezwykle ważny moment. Dokonuje się selekcji.

Hodowca wybiera te tulipany, które mają najład­
niejszy kształt, kolor, wygląd łodygi i liści, odpo­

wiednią wielkość oraz odporność na warunki kli­
matyczne, choroby i szkodniki. W tym momencie
ze stu tysięcy zasianych roślin zostaje zaledwie kil­
kaset! Ale to nie koniec. Przez kilka kolejnych lat
powtarza się taką selekcję, aż uzyska się pewność,
że tulipan ma odpowiednią wielkość i odporność,
a przede wszystkim to, co najważniejsze - że jest
niepowtarzalnie piękny. Wówczas hodowca wybra­
ne kwiaty numeruje, opisuje i zgłasza do rejestracji.

W ten sam zawiły i wyrafinowany sposób ro­

dził się tulipan Maria Kaczyńska. Jan Ligthart za­

— 12 —

background image

czął go hodować w 1990 roku, w tym samym, w któ­
rym odbyły się pierwsze w Polsce wolne, demokra­
tyczne wybory prezydenckie.

- Bardzo ujął mnie ogrodnik, który wyhodował

cebulki tego tulipana, przesympatyczny człowiek

i do tego wielki pasjonat - opowiadała później Ma­
ria Kaczyńska.

Praca, którą wykonał, rzeczywiście była im­

ponująca. Ale czy piękne kwiaty nie są tego war­
te? Wróćmy jednak do dnia 24 kwietnia 2008 roku
i siedziby ambasady Holandii.

- Przez ostatnich kilka tygodni wielokrot­

nie pytano mnie: „Dlaczego pani Maria Kaczyń­

ska?”. Wprawdzie uważam, że jest to pytanie reto­
ryczne - mówił tam ambasador Krop - ale mimo

wszystko spróbuję na nie odpowiedzieć. Chcemy

złożyć hołd Pierwszej Damie Rzeczypospolitej Pol­

skiej, gdyż jest osobą, która nie starając się zajmo­

wać pierwszego planu, cieszy się powszechnym sza­

cunkiem w swoim kraju. Stała u boku Polski w trud­

nych czasach i aktywnie przyczyniła się do odzy­

skania wolności. Dziś znana jest ze swego zaanga­

żowania w sprawy społeczne. Wykazuje duże zain­
teresowanie ochroną przyrody i środowiskiem na­
turalnym. Rzecz jasna, aktywnie wspiera męża pre­

zydenta, niemniej jednak, jak na nowoczesną kobie­
tę przystało, ma własne zainteresowania i poglądy.

Pierwsza Dama z uśmiechem wspominając

później tę chwilę, kiedy tulipan otrzymał jej imię,
zaznaczała, że jest on symbolem przyjaźni i sympa­

13

background image

tii. Tulipany podkreślały bliskie relacje między Pol­
ską a Holandią. Przecież pozostało tak wiele śladów
związków z przeszłości, które na co dzień widziała
choćby w stylu kamieniczek na gdańskiej Starówce,
do dzisiaj widocznych śladach holenderskich osad­

ników na Żuławach i nawet w nazwach wsi takich

jak Olędry. Cieszyła się, że wielu Holendrów rów­

nież teraz chce mieszkać w Polsce.

- Bardzo lubię kwiaty, a tulipany szczegól­

nie - powiedziała po tym przemówieniu ambasa­
dora Maria Kaczyńska. I zauważyła, że tulipany no­
szące jej imię przypominają róże. - Mój mąż najczę­
ściej kupuje mi róże. Tradycyjny, ogromny bukiet
róż dostaję na każdą uroczystość. Na rocznicę ślu­

bu, urodziny czy imieniny. Tulipany raczej dosta­

ję wiosną - dodała.

„Tulipany raczej dostaję wiosną” - tak powie­

działa. Dostała je wiosną i dostała ich nieprzebraną

ilość. Kiedy w poniedziałkowe południe 13 kwiet­
nia trumna z jej ciałem jechała do Pałacu Prezy­
denckiego ulicami Warszawy, na trasie czekały na
nią tysiące ludzi. Z całej Polski. „Pierwsza Dama

wróciła do kraju” - mówili. „Pierwsza Dama wró­

ciła do kraju” - powtarzały media. Rodacy witali ją

tulipanami. Na samochód wiozący trumnę przy­
krytą biało-czerwoną flagą spadały setki, tysiące
tulipanów, zasłaniając co chwila szybę kierowcy.
Przez wiele kilometrów, przez całą drogę. Ten tuli­
panowy kondukt nie wyglądał żałobnie. To był try­
umfalny przejazd Pierwszej Damy przez stolicę. Tu­

— 14 —

background image

lipanowy deszcz nadał tej chwili jeszcze większy
wymiar. Przecież nikt się nie umawiał. Nikt niko­

mu nie kazał. To był spontaniczny ludzki odruch.

W tej krótkiej chwili Warszawa nie tylko oddawa­

ła hołd tragicznie zmarłej żonie prezydenta. Miesz­
kańcy stolicy chcieli nadać temu momentowi mi­

styczny wymiar.

- Kolor tulipana do końca był niespodzian­

ką - mówiła Maria Kaczyńska w 2009 roku dzien­
nikarce Beacie Stec. - Już się cieszę na myśl, że na
wiosnę przyszłego roku te śliczne kwiaty zakwitną
w naszych ogrodach.

Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej zaczę­

ło się mówić, że również imię prezydenta Lecha Ka­

czyńskiego powinno się nadać nowo wyhodowane­
mu tulipanowi. Krążą pogłoski, że tulipan zadedy­
kowany Lechowi Kaczyńskiemu ma mieć barwy dla
każdego Polaka oczywiste: biel i czerwień.

Tulipany Maria Kaczyńska zakwitły kilkana­

ście dni po pogrzebie pary prezydenckiej, na prze­
łomie kwietnia i maja. Łagodnie zazłociły się na
plantacji Bogdana Królika w Chrzypsku Wielkim
w Wielkopolsce i w Ogrodzie Botanicznym Uni­
wersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
W roku 2010 rozchyliły płatki wyjątkowo późno.

Nie ma już wśród nas Marii Kaczyńskiej, ale

kwiaty zostały. Będą każdej wiosny kwitnąć, a po­
tem - nieuchronnie - jak to kwiaty, więdnąć. Przy­
pominając nam o niezmiennym cyklu życia
i śmierci. I o niezwykłej wiośnie 2010 roku.

— 15 —

background image

—16 —

background image

Rozdział II

Obrączka

17

background image

R

ozpoznali ją po obrączce. Nigdy jej nie

zdejmowała, zawsze miała ją na palcu. Od
chwili ślubu. Minęły 32 lata od momentu,

kiedy Lech i Maria złożyli przysięgę wierności aż

do śmierci. Nie wiedzieli, jak bardzo będą jej wier­
ni, jak dosłownie. Nie wiedzieli, że śmierć przyj­
dzie do nich w tej samej chwili.

Jeszcze się nie znali, a każde z nich miało już

swoją obrączkę. Tak, jak kiedyś bywało, taką biżu­
terię dziedziczyło się po bliskich. Maria obrączkę

dostała po dziadku, Lech dla odmiany po babci.

- Dla mnie dzień ślubu był dniem dużej ulgi.

Jej szef nie będzie mi mówił: „Ma pan wspania­

łą narzeczoną”, i sakramentalne: „Co zamierza­

cie?” - żartował jeszcze nie tak dawno Lech Ka­
czyński.

Poznali się w 1976 roku. Przede wszystkim

zwrócił uwagę na jej oczy. „Piękne”, jak mówił,
określając ich kolor „błękitem charakterystycz­
nym”.

Na pierwszym spotkaniu Maria zażądała,

żeby się uczesał - miał bujne włosy i trudno było

je okiełznać. Lech był mocno zaskoczony, gdy ona

— 1 8 —

background image

bez najmniejszego wahania wyjęła grzebień i go
uczesała.

- U nas przyjaźń szybko zmieniła się w ko­

chanie. Czułam, że bezgranicznie mogę Leszko­

wi ufać - mówiła o początkach ich związku Ma­

ria Kaczyńska.

On - choć jak sam opowiadał - niełatwo na­

wiązywał kontakty, przy Marii od początku czuł

się swobodnie. Wiedział, że w jego życiu pojawił
się ktoś naprawdę mu bliski.

- Szybko się poznaliśmy i zrozumieliśmy - tłu­

maczyła Maria Kaczyńska, a było to tym łatwiejsze,
że mieszkali blisko siebie. Ale też pewne okolicz­
ności ich poznania nie były zwyczajne.

Minęły zaledwie dwa tygodnie od momen­

tu, kiedy spotkali się pierwszy raz, a Marii zmarł

ojciec. Lech Kaczyński nawet nie zdążył poznać
swojego przyszłego teścia. Niewątpliwie te drama­

tyczne dla Marii chwile zbliżyły ich do siebie. Ma­
ria szukała psychicznego wsparcia, męskiego ra­
mienia, a Lech potrafił w takiej delikatnej sytuacji
dać jej to, czego pragnęła.

Czasem najbardziej smutne i przykre okolicz­

ności mają nieraz jakiś zaskakujący element, na­

wet zabawny. Tak się złożyło, że ojciec przyszłej

żony Lecha Kaczyńskiego był leśniczym, a w jej

domu z powodu jego zamiłowań zostały duże za­

pasy żywności. Dziczyzny, naturalnie. Ponieważ
mieszkali blisko siebie, Lech codziennie odwie­
dzał Marylkę i zostawał na wieczorny posiłek.

19

background image

- Dzięki temu nasze kolacje miały bogate

menu - opowiadał po latach. - Zaczęło się od ko­
lacji, a skończyło małżeństwem.

Aż trudno uwierzyć, ale jak opowiadali, ich zwią­

zek nie miał poważniejszych kryzysów. Najdłuższy
trwał podobno dwa dni i przeszli go jeszcze w okre­
sie narzeczeństwa. Winowajcą był Lech, który z ja­
kiejś męskiej imprezy „wrócił późno”, czyli w połu­

dnie następnego dnia. Marylka - bo tak do niej mó­

wili najbliżsi - wystraszyła się bardzo. Bała się, że

coś się stało, a kiedy okazało się, że jej lęk nie miał
najmniejszych podstaw, bo narzeczony dobrze się
bawił, obraziła się i nie odzywała do niego przez dwa
dni. Później dała się udobruchać.

Kiedy po dwóch latach narzeczeństwa podjęli

decyzję o ślubie, jak większość par chcieli mieć ta­

kie same obrączki. Poszli do jubilera i dali mu ob­
rączki do przetopienia. Ze stopionego złota miał
wykonać nową parę.

Ale okazało się, że nic z tego. Obrączki mia­

ły dwie różne próby złota, więc nie dawały się tak
połączyć. Trzeba było coś z tym zrobić. Wpadli na
pomysł, żeby na tych starych - i przecież pamiąt­
kowych - wygrawerować napisy ze swoimi imio­

nami. Na jej obrączce było jego imię, na jego - jej.
Lecha i Marii. Ślub wzięli 29 kwietnia 1978 roku.

Jakże ważne był te kwietnie w ich życiu, i ślub cór­

ki, i ta sobota 10 kwietnia...

W tym związku był taki podział ról, że żona

mężowi kupowała garnitury i krawaty, zaś on jej

— 20 —

background image

kwiaty i biżuterię. Lech zawsze źle się czuł, gdy
Marii nie było w pobliżu, gdy przez jakiś czas mu­

siał być sam. Wtedy najbliżsi współpracowni­
cy śmiali się, że rano nie wie, jakie są „rozkazy”,
a więc nie ma pojęcia, w co się ubrać.

Ale za to miał w domu opinię specjalisty od

biżuterii. Zarówno w Gdyni, jak i później w War­

szawie, miał swoje ulubione sklepiki ze starociami,
gdzie przychodził wyszukiwać coś na prezent dla
żony. Najczęściej kupował pierścionki, które Ma­
ria Kaczyńska lubiła nosić. Uważał się za specjali­
stę od wisiorków.

- Bukiety róż przynosi mi rano i wręcza z pre­

zentami - opowiadała Maria Kaczyńska, a pod­

czas kolejnego wywiadu dopowiadała: - Jeśli cho­
dzi o prezenty, mąż był i jest zawsze bardzo szczo­
dry. Ofiarowywanie prezentów jest dla niego bar­
dzo ważną sprawą i zawsze sam je kupuje.

Maria Kaczyńska opowiadała dziennikarce

„Rzeczpospolitej”, jak na jedną z Gwiazdek dostała

piękny pierścionek ze szmaragdem i brylancikiem.
Dostała od męża wiele pierścionków, ale właśnie
ten jeden był dla niej szczególnie ważny. Kiedy in­

dziej na imieniny dał żonie dwie małe, delikat­
ne złote bransoletki. Bardzo je lubiła. Starała się

je mieć zawsze na ręku. Biżuterii dostała od Lecha

Kaczyńskiego mnóstwo, ale nigdy nie zapomnia­
ła, jaki dał jej pierwszy prezent.

- To był naszyjnik z mosiądzu i skóry - opo­

wiadała dziennikarce „Pani” i chętnie wyjaśniła,

— 21 —

background image

jak to się stało, że ówczesny narzeczony kupił jej

ten wisiorek. - Leszek nie miał pomysłu, co kupić
na imieniny swojej mamie. Doradziłam naszyjnik,
który mi się podobał, więc potem Leszek nie miał
problemu z prezentem dla mnie, kupił mi podob­
ny. Bardzo go lubiłam i długo nosiłam, zgubił się
dopiero w stanie wojennym.

Tylko jeden raz dał jej coś innego. Z cór­

ką Martą kupili wtedy Marii fioletową sukien­
kę, której nigdy nie włożyła. Nie chciała im robić
przykrości, więc musiała się cieszyć. Jednak gdy

zaczęła mierzyć nową sukienkę, „Leszek zobaczył,
że to chyba nie to”. Po tej historii uznał, że nie ma
do tego dobrej ręki i już więcej żadnych ubrań jej
nie kupował.

Ta historia pokazuje, że Lech Kaczyński zwra­

cał uwagę na to, jak są ubrane kobiety, choć nie za­

wsze dawał to po sobie poznać, bo wobec kobiet

był szarmancki i nie pozwoliłby, żeby jakaś pani

w jego otoczeniu czuła się źle. Również żona do­

strzegała, że nie da się „włożyć cokolwiek i on tego
nie zauważy”. Maria Kaczyńska była elegancką ko­

bietą, więc to „cokolwiek” w jej przypadku było na
pewno czymś ładnym. Ale też jej mąż wiedział, co
mu się podoba, a co nie, i w niektórych strojach

swojej partnerki nie akceptował. Bywało, że coś
mu się nie podobało, choć ona sama z jakiejś kon­
cepcji stroju była zadowolona.

- Kupiłam garsonkę, myślałam, że świet­

ną, a on mnie skrytykował - opowiadała w jed­

— 22 —

background image

nym z pism kobiecych. Na szczęście ubranie moż­
na było oddać do sklepu. Prawda też jest taka, że
prezydent nigdy nie lubił kobiet ze zbyt mocnym,
agresywnym makijażem. Denerwowało go to.
Inna sprawa, że zarówno żona, jak i później córka
malowały się nader dyskretnie.

Prezydent należał do tych mężczyzn, którzy

nie potrzebują wielu rzeczy, raczej unikał zaku­
pów, niż je inspirował. Swoją żonę jednak zachę­
cał, żeby sobie nie żałowała. - Podoba ci się, to
kup - mawiał. Podobnie zachowywał się, kiedy

wybierali dla kogoś prezent. Jak opowiadała żona,
w takich sytuacjach nie zastanawiał się, co ile
kosztuje, tylko brał. Często mówiła mu, że sama
kupi to czy tamto, bo on się absolutnie nie znał na

cenach, więc czasami znacznie przepłacał. Nie za­

wsze to jednak skutkowało, bo jak postanowił, że

coś kupi, to w końcu dopinał swego.

Uważała nawet, że jej mąż jest rozrzutny.

Szczególnie jak dawał jej jeden z tych prezentów
charakterystycznych dla siebie, dla ich związku.
Gdy jej kupował coś z biżuterii. Wtedy nie oszczę­
dzał. Mówiła mu wówczas: „nagrzeszyłeś”. Pew­
nie dlatego Maria Kaczyńska twierdziła, że jest od
męża „chyba oszczędniejsza”. Ale też przyznawa­
ła się, że czasami kupiła coś, bez czego spokojnie
mogłaby żyć.

Zawsze, kiedy nie mogła być przy nim, wes­

przeć go w trudnych chwilach, chciała w ja­
kiś - choćby symboliczny sposób - dać mu opar­

23

background image

cie. W takich momentach przez wiele lat Maria
Kaczyńska wsuwała mężowi do kieszeni maskot­

kę. Małego słonika. Trudno powiedzieć, na ile po­
ważnie wierzyła w jego pomoc. A może ważniej­

sze było to, żeby on wiedział, czuł, że ona pamię­
ta, wie i myśli o nim. A to zawsze były te chwile,
gdy działo się coś ważnego. Kiedy ona się dener­

wowała, czy się uda, czy wszystko będzie w po­

rządku.

- Zawsze chcę, by miał ze sobą słonika

z trąbą podniesioną do góry - mówiła w „Prze­
kroju”. - Niektórzy pytają, dlaczego nie kaczusz­
kę, skoro zbieram figurki kaczek. Mój mąż jest już

„Kaczorem”, po co mu więc kaczka? A słonik trady­

cyjnie na szczęście.

Mały słonik z podniesioną trąbą to symbol

szczęścia. Ale kaczki też są symbolami. Niektórzy
uważają, że przynoszą szczęście i dobrobyt. Kiedyś

wybierali się z mężem na imieniny do znajomych,

szukała prezentu i w sklepie z upominkami w So­

pocie zobaczyła bardzo oryginalną figurkę kacz­
ki. Od razu jej się spodobała. Kaczka od Kaczyń­

skich to był dobry pomysł na prezent. Od tej chwi­

li niejednokrotnie małżeństwo Kaczyńskich, idąc

gdzieś na spotkanie, przynosiło gospodarzom

w prezencie kaczki. Ten zwyczaj spodobał się rów­

nież ich znajomym, którzy także zaczęli obdaro­
wywać Kaczyńskich kaczkami. W ten sposób roz­
rastał się ich zbiór kaczek, a jedna przywędrowała
do nich aż z antypodów. Można nawet powiedzieć,

24

background image

że powstał wokół Kaczyńskich przyjazny krąg ka­
czek.

„Przekrój” napisał, że prezydent kaczek nie

kupował, bo niemal wszystkie pieniądze oddawał
żonie, całkowicie polegając na niej we wszelkich

sprawach dotyczących zakupów. Potwierdzał to

potem ochoczo w różnych wywiadach, najczęściej
przy żonie, ale oczywiście, gdyby tak było, nie ku­
powałby jej - nie licząc się z groszem - biżuterii
w prezencie. Ale to, jak było naprawdę, na zawsze

zostało ich tajemnicą.

Bo przecież mówili, że trzeba się kochać. I że

w tej swojej miłości nie są kimś wyjątkowym. Przy­

pominali: tak wiele małżeństw żyje ze sobą o wiele

dłużej niż oni. „Jesteśmy dopiero w pół drogi” - mó­

wili, nie wiedząc, że w czasie, gdy wypowiadali te

słowa, ich szlak zmierzał do końca. Często wspo­
minali o potrzebie i umiejętności rozmowy ze sobą.
I o tym, że w każdym małżeństwie musi być miej­
sce na kompromis. Raczej mówiła ona, a on siedział
z boku i słuchał. Nie przerywał jej, bo mówiła coś, co
było doświadczeniem ich obojga.

- Dobrane małżeństwo jest jak jabłko - twier­

dzili - które składa się z dwóch połówek. Jedna po­

winna pasować do drugiej, co nie znaczy, że mu­

szą być identyczne. My z mężem jesteśmy takim

właśnie jabłkiem.

Obrączki nie zdejmowała nigdy. To było dla

niej naturalne, że cały czas ma ją na palcu. Ona
i obrączka stanowiły jedność.

25

background image

Inaczej Lech Kaczyński, który jak większość

mężczyzn nie lubił żadnej biżuterii na dłoniach.
Zawsze po przyjściu do domu zdejmował obrącz­
kę. Zdejmował także zegarek. Czuł, że takie przed­
mioty go krępują. Z tego też powodu nie nosił rę­
kawiczek.

Codziennie rano okazywało się, że znów za­

pomniał, gdzie wieczorem położył swoją obrączkę.
Żona i córka ruszały na poszukiwanie, co po pew­
nym czasie stało się niemal rodzinnym rytuałem.
Lech Kaczyński nie wyobrażał sobie, że może bez
niej wyjść z domu. Po kilku lub kilkunastu minu­
tach obrączkę znajdywano, więc można było ją za­
łożyć na palec.

- Pamiętam, że zabrano mi ją w więzie­

niu podczas internowania - wspominał po la­
tach. - Gdy przy wyjściu dostałem ją z powrotem,
pomyślałem, że dla mnie ta obrączka jest symbo­
lem wolności.

„Gazeta Wyborcza” z 13 kwietnia 2010 roku:

„Ciało Marii Kaczyńskiej udało się zidentyfiko­

wać wczoraj (tj. 12.04. - przyp. aut.) około połu­

dnia w Centralnym Biurze Ekspertyz Medycz­
no-Sądowych w Moskwie. Minister zdrowia Ewa

Kopacz, która w niedzielę przyjechała do stoli­
cy Rosji, mówiła, że Pierwszą Damę rozpoznano

wstępnie po znaku szczególnym na twarzy, po la­

kierze na paznokciach i po obrączce z imieniem
męża”. Taki komunikat podały wszystkie polskie
media.

— 26 —

background image

Obrączki nie zdejmowała nigdy. Zawsze pła­

kała na „Casablance”, gdy pod koniec filmu Ingrid
Bergman odlatywała samolotem, a Humphrey Bo­

gart zostawał na lotnisku.

Starała się znajdować dobre strony życia. I tak

jak Edith Piaf nie żałowała niczego.

— 27 —

background image

— 28 —

background image

Rozdział III

Muszka

w

Rabce,

Marylka

w

Sopocie

—29—

background image

Z

awsze warkoczyki lub kucyki. Tak czesała
włosy. Tylko czasem splatała jeden warkocz.
Tak ją pamiętają znajomi w Rabce. Właśnie te

warkoczyki zimą w czasie zabaw na śniegu lubiły jej

zamarzać. Mówili wtedy, że Musia ma lodowe war­
koczyki. Bo tak ją wszyscy nazywali. Musia, Musz­
ka, Marylka.

Maria Mackiewicz, późniejsza Maria Kaczyń­

ska, do Rabki przyjechała w 1953 roku. Z mamą Li­
dią i młodszym bratem Konradem. Ojciec Czesław
Mackiewicz był leśnikiem, a mama w Rabce była

wychowawczynią w szkole przy Instytucie Chorób
Dziecięcych.

Teresa Nowak mieszkała w tym samym

domu: - To była wspaniała rodzina. Widać było, że

bardzo się kochali. Zawsze razem, zawsze pogodni,

choć w ich domu się nie przelewało.

Powodem przyjazdu były nie tylko kłopoty

zdrowotne przyszłej prezydentowej. Rodzina Mac­

kiewiczów, tak jak wiele innych rodzin wysiedlo­
nych z Wileńszczyzny, szukała swojego miejsca
w Polsce. A potrzeba podreperowania zdrowia córki

skłoniła ich do tego, żeby osiąść na Podhalu.

— 30 —

background image

- Z tego, co sobie przypominam, Marylka mia­

ła problemy z sercem - wspominała po latach jej
szkolna koleżanka Urszula Gawron.

Kiedy Maria miała 11 lat, w warszawskim szpi­

talu przy ulicy Płockiej zoperowano jej serce. Ten za­
bieg przeprowadził profesor Manteuffel. Po latach
w tym samym miejscu odwiedziła swoją chorą te­
ściową Jadwigę Kaczyńską, „mamę” - jak o niej mó­
wiła. Przypomniała sobie wtedy chwile, gdy jako

dziewczynka leżała tu, gdzie, jak to określiła: „zwró­
cono jej zdrowie”.

- Oboje z młodszym bratem Konradem byliśmy

dziećmi bardzo wątłymi - wyjaśniała po latach Ma­
ria Kaczyńska. - Ja miałam wrodzoną wadę serca, on

był niejadkiem. Domowy, zaprzyjaźniony lekarz za­
lecił zmianę klimatu i tak wyjechaliśmy z mamą na

długie wakacje do Rabki, uzdrowiska dla dzieci. Już

w Rabce mama zadecydowała, że zostajemy na stałe.

Jej matka urodziła się w Petersburgu, do cza­

su wojny mieszkała w Wilnie. Ojciec też urodził się
na Wileńszczyźnie. W tamtych okolicach na świat
przyszła też Maria Helena z Mackiewiczów. Urodzi­
ła się w Machowie. Drugie imię dostała po swoich
babkach Helenach.

- Jak wielu repatriantów zza Buga szuka­

li dla siebie miejsca do życia - opowiadała o lo­

sie swoim i rodziców Maria Kaczyńska dziennika­
rzom. - Miejsca urodzenia nigdy potem nie pozna­
łam, moje najwcześniejsze, dość mgliste wspomnie­
nia wiążą się z leśniczówką.

— 31 —

background image

Po wojnie, już w Polsce, wędrowali z miejsca na

miejsce. Najpierw mieszkali w Bydgoszczy, potem

w Człuchowie na Pomorzu. Później ojciec objął po­

sadę leśniczego koło Złotowa, pięknego starego mia­
steczka na Pojezierzu Pilskim. Matka, która była na­

uczycielką, uczyła w tamtejszej szkole. Codziennie

dojeżdżała pociągiem do pracy. Mając małe dzieci,
nie da się tak długo wytrzymać, więc rodzina znów
musiała się przenieść.

Do pierwszej klasy Maria Mackiewicz, później­

sza Kaczyńska, poszła w Złotowie. Przez dwa lata

jej rodzina wynajmowała tam mieszkanie w ponie­

mieckim domu przy ulicy Domańskiego. Ze Złoto­

wa przenieśli się do Rabki, tu na miejscu, po jakimś

czasie Lidia Mackiewicz podjęła decyzję: zostają, już
dosyć przeprowadzek.

- Wynajmowaliśmy pokój u górali, a gdy dołą­

czył do nas ojciec, rodzice wyremontowali opusz­
czone mieszkanie i tam spędziliśmy dobre parę

lat - opowiadała Maria o tamtych czasach.

W Rabce rodzina Mackiewiczów także nie

uniknęła kilku przeprowadzek. Musieli parę razy

zmienić mieszkanie, by swoją wędrówkę zakoń­
czyć w nowym bloku na osiedlu Rabczańskiej
Spółdzielni Mieszkaniowej naprzeciwko szpita­
la. W pobliżu tego mieszkania znajdowało się sa­
natorium, w którym pracowała Lidia Mackiewicz.
Matka Marii Kaczyńskiej była tam wychowawczy­
nią dzieci chorych na zapalenie opon mózgowych.

Zmarła w 2004 roku.

— 32 —

background image

W opowieściach koleżanek i kolegów z Rab­

ki nieobecny był ojciec Marii Kaczyńskiej, niektó­
rzy nawet mówią, że go nie pamiętają. Twierdzą, że
matka sama wychowywała dzieci.

- Tato był leśniczym, pracował w terenie - tłu­

maczyła Maria podczas rozmowy z „Gazetą Wybor­
czą”. - A mama chodziła na wywiadówki i na ze­

brania.

Jaki więc był ten tajemniczy leśnik z Wileńsz­

czyzny, ojciec dwójki dzieci? Jaki był Czesław Mac­

kiewicz? Jest to jedna z niewielu wypowiedzi Ma­
rii Kaczyńskiej na temat jej ojca. W kilkunastu sło­
wach, w kilku krótkich, niemal zdawkowych zda­
niach opowiedziane zostało prawie całe życie tego
mężczyzny. Zacytujmy je w całości: - Przystojny, to­

warzyski, z poczuciem humoru, ale tradycyjny. Sil­

ny i odważny. Na Wileńszczyźnie walczył w party­
zantce AK, po wojnie był za to aresztowany. Kochał
las i potrafił go słyszeć. Lubiłam z nim jeździć po le­
sie motocyklem. Zginął w wypadku w 1976 roku. Sa­
mochód, który prowadził, wpadł w poślizg i zjechał
z nasypu. W szpitalu personel nie zauważył, że ojciec
ma pęknięte żebro. Kość przebiła mu płuco. Gdyby
zrobiono rentgen, można go było uratować.

- Mama bardzo nas kochała i nasze zdrowie za­

wsze było dla niej najważniejsze. Była silną kobie­

tą, typową „Siłaczką”, aktywną, stanowczą kobie­
tą - opisywała prezydentowa w tym samym wy­

wiadzie matkę. - Przystojną brunetką o niebieskich

oczach. Serdeczną, otwartą, bezpośrednią. Idealist-

33

background image

ką. Jak byliśmy mali, często nam czytała - baśnie

Andersena, „Klechdy sezamowe” Leśmiana, Brze­

chwę, Tuwima, potem Makuszyńskiego. Duże wra­
żenie zrobili na mnie „Chłopcy z placu Broni”. Pła­
kałam, kiedy umierał mały Nemeczek i nad losem

„Dziewczynki z zapałkami”. A mama mnie przytu­

lała... Ale stawała się konsekwentna, gdy było trzeba.

Ponieważ zarówno ojciec, jak i mama praco­

wali, Maria i jej brat Konrad często zostawali sami
w domu. Rodzice, głównie matka, chcieli ich na­

uczyć samodzielności tak, żeby zawsze dawali so­
bie radę. Mieli obowiązki, które musieli sumien­
nie wypełniać. Nauka, zajęcia po szkole, sprzątanie.
Matka wprowadziła im system punktowania, z któ­

rego wynikały później nagrody, takie jak wyjście do
kina czy zgoda na sobotnią prywatkę.

Klimat Rabki musiał dobrze Marii służyć, bo

aktywnie uczestniczyła w życiu sportowym i towa­
rzyskim. Jeździła na nartach i chodziła na wyciecz­
ki po górach.

Nie była wybitną narciarką, na pewno było wie­

le osób, które lepiej od niej jeździły. Ona jednak wy­
bierała najtrudniejsze trasy.

- Jeździliśmy na nartach przede wszystkim na

Starych Wierchach lub na Madejowej - opowiadała
po latach dziennikarzom Urszula Gawron. - To były

wspaniałe niedzielne wypady.

Te narciarskie eskapady organizował ojciec

pani Gawron i - oprócz swoich córek - zabierał tak­
że młodą Mackiewiczównę.

34

background image

- W czasie jednej z takich wypraw Musia poka­

zała swoją odwagę. Zjeżdżaliśmy dwoma trasami.

Musia nieco powyżej nas, taką stromą górką. Na­

gle na jej drodze pojawiły się dwie sosny, które ro­
sły bardzo blisko siebie. Mogła zjechać z tej górki
i dołączyć do nas, ale wybrała ten trudniejszy wa­
riant. Zamarliśmy wszyscy. A Musia jak gdyby ni­
gdy nic przejechała prosto pomiędzy tymi drzewa­
mi - jeszcze po latach Urszula Gawron przeżywa
tamten moment. - Ja bym tego nie potrafiła doko­
nać - sądzi.

Ale pobyt w Rabce to przede wszystkim lata na­

uki. Była wzorową uczennicą. Choć - jak podkreśla­

ją ci, którzy ją pamiętają - była już wtedy dużą in­

dywidualnością, to nie była osobowością dominu­

jącą. Nie lubiła o sobie opowiadać. Raczej trzyma­

ła się trochę z boku, cicha i nieśmiała, nawet skry­
ta, ale nie tak, by się od ludzi izolować. Była łubiana.
Zapewne dzięki temu, że przy całej swojej nieśmia­
łości była osobą pogodną.

- Do dziś pamiętam swoich profesorów: francu­

skiego uczyła pani Madlerowa, profesor Tomaszew­
ski - łaciny, historii i logiki, szkolnym katechetą był

ksiądz Mieczysław Maliński, którego nie tylko mło­

dzież uwielbiała - opowiadała dziennikarzom „Ga­
zety Wyborczej”. - Do dziś mieszka w Rabce profe­
sor Fulińska, postrach z chemii.

Po lekcjach młoda Maria chodziła do pani Głu­

szyńskiej na lekcje muzyki. Ćwiczyła grę na forte­

pianie i śpiew.

35

background image

Opiekun młodzieży ksiądz Mieczysław Maliń­

ski, znany dzisiaj z wielu książek o papieżu Janie
Pawle II, organizował dla miejscowych nastolatków

wypady na specjalne ogniska. Uwielbiała go nie tyl­
ko młodzież. Na jego kazaniach w kościele bywały

tłumy.

- Mówił zwięźle, inteligentnie. Bardzo nowo­

czesny, jeździł na skuterze, wszystkim impono­

wał - opowiadała dziennikarce prezydentowa.

W soboty ten ksiądz katecheta brał młodzież

i szedł z nią na Banię albo w stronę Maciejowej.

Tam w żarze ognisk pieczono ziemniaki, śpiewa­

no, a ksiądz snuł gawędę. Najważniejsze były jednak
gromadne rozmowy.

- Były również dłuższe wyprawy. Chodzili­

śmy razem po górach i rozmawialiśmy na wszyst­
kie tematy. W tym życiu uczestniczyła również Mu­

sia. Wszyscy razem na ogniskach śpiewaliśmy reli­
gijne i patriotyczne pieśni, takie, które nie bardzo
można było wtedy śpiewać - opowiadał Ryszard Ka­
płon, kolega ze szkoły. Chodził do równoległej klasy

w I Liceum Ogólnokształcącym im. Eugeniusza Ro­

mera w Rabce-Zdroju.

- Mieszkała ona parę lat w Białym Dworku

z matką i ze swoim młodszym bratem. W tym sa­
mym domu i ja mieszkałem - wspominał Marię
po latach ks. Mieczysław Maliński. - Pamiętam, że
była szczupła jak na swoje lata, niewysoka, trochę
blada, ale pogodna, cichutka, spokojna, zdolna, ko­
leżeńska i bardzo serdeczna. Nie miała żadnych kło­

36

background image

potów z nauką. Pracowita, ponad wiek rozwinięta
intelektualnie. I co ważne: ogólnie łubiana.

W liceum Maria Mackiewicz była świetną

uczennicą, co zgodnie podkreślają jej koleżanki i ko­
ledzy.

- Była bardzo zdolna, a przy tym niezwy­

kle skromna. Miała same piątki - zaraz po śmierci
pary prezydenckiej opowiadała Maria Sochacka-Ce­
klarz. - Jedno dobrze pamiętam. Marysia nigdy nie
chodziła na wagary.

Marzyła o medycynie. Jednak - jak sama opo­

wiadała - wybito jej to z głowy, tłumacząc, że ma

zbyt słabe zdrowie, żeby podołać wysiłkowi lekarza.
Potem rozważała, trochę pod wpływem wspaniałej
nauczycielki francuskiego w liceum, studia na ro­
manistyce. „Co ty będziesz po tym robiła?” - pytali

ją wszyscy, i chyba nie potrafiła znaleźć odpowiedzi

na to pytanie, bo zrezygnowała. Po zdanej maturze
w 1961 roku Maria Mackiewiczówna wyjechała na
studia na Pomorze.

Dlaczego zdecydowała się pojechać z Rabki aż

do Trójmiasta? Ponieważ pokochała Sopot. Zauro­
czenie tym bez wątpienia pięknym miastem przy­
szło na rok przed maturą, kiedy spędziła tam waka­
cje. Mimo że pogoda była fatalna, jej się tam bardzo
podobało. Nie mogła przestać myśleć o tym miejscu,
ciągle w wyobraźni tam była. Wciąż tam wracała.

Ale nie tylko Sopot ją zauroczył, zrozumiała też, że

morze zawsze kojarzyło jej się z wolnością. Otwarta
przestrzeń dająca możliwość podróżowania, a przy­

— 37 —

background image

najmniej nadzieję na egzotyczną ekspedycję. Przed
maturą zorientowała się - trochę ku swojemu zasko­
czeniu - że można tam studiować transport morski.

- W informatorze odkryłam, że jest tam Wyż­

sza Szkoła Ekonomiczna. Wybrałam kierunek trans­

port morski - mówiła miesięcznikowi „Pani”. - Pod­

jęłam decyzję. Nigdy nie miałam z tym większych

problemów. Od dziecka potrafiłam postawić na swo­
im. Wtedy chciałam uczyć się języków obcych i po­

dróżować. W tamtych czasach było to dość trudne.

Transport morski był kierunkiem, który łą­

czył w sobie wiele atrakcyjnych dziedzin życia. Bo

były w nim elementy wiedzy o turystyce, żegludze,

gospodarce i handlu. Maria miała nadzieję, zresz­
tą bardzo charakterystyczną dla tamtych czasów,
że jak skończy te studia, to będzie mogła podróżo­
wać po świecie. Wtedy studia, odpowiedni zawód

i w wyniku tego odpowiednia praca dawały szan­
sę na wyjazdy zagraniczne. Wiele osób wybierało
takie kierunki w nadziei, że uda im się, może nie

od razu, ale po jakimś czasie, wyjeżdżać służbowo
za granicę. Była to, praktycznie rzecz biorąc, jedna
z niewielu możliwości w miarę swobodnego podró­
żowania po krajach, które nie znajdowały się w ra­

dzieckiej strefie wpływów.

- Zawsze lubiłam języki, a tam były lektoraty na

wysokim poziomie - opowiadała w 2005 roku pod­

czas wywiadu dla Telewizji Polskiej. - Były trudno­

ści z wyjazdami zagranicznymi, a ja zawsze marzy­
łam o podróżach. Wydawało mi się, że jak będę spe­

38

background image

cjalistą od spraw morskich, to na pewno będę mo­

gła trochę świata zwiedzić. W zasadzie fascynował
mnie świat. Swego czasu interesowałam się rozwo­

jem rynków frachtowych na Dalekim Wschodzie,

czyli naszego handlu w tej części świata. To brzmi
egzotycznie, bo dziś gospodarka morska nie jest tak

rozwinięta, jak kiedyś.

Ale wróćmy do czasów studenckich. Maria lu­

biła języki obce i chciała się ich uczyć. Rosyjski po­
znała tak jak wszyscy, w szkole i na studiach, fran­

cuskiego uczyła się w liceum, na studiach pozna­
ła dodatkowo angielski. Prywatnie poszła na kurs
hiszpańskiego.

Ten hiszpański przydał się, gdyby była Pierw­

szą Damą, podczas różnych spotkań miło zaskaki­

wała niektórych ambasadorów, odzywając się do

nich po hiszpańsku. Wcześniej podczas pracy zawo­

dowej przydał jej się ten język w służbowych kon­
taktach z Kubańczykami.

- Transport morski studiowało się wspania­

le - mówiła dla „Gazety Wyborczej”. - Na pierw­

szym roku mieszkałam w pięcioosobowym poko­

ju, w żeńskim akademiku przy Kościuszki. W kolej­

nych latach już miałam dwójkę przy Armii Krajowej.

Co najważniejsze, studia okazały się ciekawe.

Ale też zdarzyła się jeszcze jedna ważna rzecz. Była

tutaj sama, nie miała rodziny, musiała więc dojrze­

wać szybciej niż inni.

- Kiedy przyjechałam do Sopotu, wzięłam od­

powiedzialność za swoje sprawy. Byłam rzucona na

— 39 —

background image

głęboką wodę, nikt za mnie niczego nie załatwiał.
Mama miała do mnie zaufanie, w przeciwnym ra­
zie nie mogłabym wyjechać tak daleko od domu.
Nie było wtedy komórek, a rozmowę telefoniczną

zamawiało się na poczcie i niekiedy czekało parę
godzin na połączenie - opowiadała dziennikarce

„Pani”. - Żyłam skromnie, ale nie miałam komplek­

sów. Wszyscy przecież mieli niewiele.

Po zajęciach chodziła z koleżankami na kawę

do Złotego Ula. Ta najsławniejsza restauracja Sopo­
tu wzięła nazwę od dachu przypominającego pla­
ster miodu. Znajduje się w samym centrum przy
słynnym deptaku, czyli ul. Bohaterów Monte Cas­
sino. Jeśli była w miarę ładna pogoda, spacerowały
po plaży. Przygotowując się z koleżankami do sesji,

jeśli tylko się dało, wykorzystywały majowe słońce

i opalały się nad morzem. Wieczorami chodziła do
klubów studenckich. Albo do Łajby w Sopocie, albo

do Medyka i Kwadratu w Gdańsku-Wrzeszczu (ofi­
cjalna nazwa tego ostatniego klubu to Kwadratowa,
ale niektórzy nazywają go Kwadrat, tak też czyni­
ła prezydentowa - przyp. autorów). Jak mówiła, do
Grand Hotelu raczej nie zaglądały, bo dla nich, stu­
dentek, było tam za drogo.

- Odwiedziłam ją, pojechałam do niej na Dni

Morza - wspomina swoją wizytę u przyjaciółki
w Trójmieście Maria Sochacka-Ceklarz. To był ostat­
ni raz, kiedy się widziały. Ale po niemal 50 latach
milczenia, w 2009 roku niespodziewanie przyszła
kartka z życzeniami świątecznymi. Nadawcą tej

— 40 —

background image

kartki była prezydentowa, ale dla niej zawsze przy­

jaciółka z dzieciństwa i ze szkoły. Marysia Mackie­

wiczówna, a teraz Maria Kaczyńska. Maria Sochac­

ka-Ceklarz o swoich odczuciach związanych z tą
kartką mówiła dziennikarzom po tej niewyobrażal­
nej tragedii, która oprócz pary prezydenckiej pochło­
nęła również 94 towarzyszące im osoby. W słowach
zarejestrowanych przez dziennikarzy czuć, że napię­

cie związane z tą sytuacją, emocje nie pozwalają jej

przekazać zbyt wiele. Czyni to jeszcze bardziej wzru­

szającymi te, które udało się przyjaciółce wypowie­
dzieć: -Jakby Musia chciała się ze mną pożegnać.

41

background image

— 42 —

background image

Rozdział IV

Kaczyńscy z Kaczyna

43

background image

Ż

ycie tworzy zawsze najciekawsze i najbardziej
niezwykłe historie. Daje im pointy, które mo­
żemy poznać dopiero po wielu latach. Tak też

było w przypadku powstańczych losów ojca Jarosła­
wa i Lecha Kaczyńskich.

Rajmund Kaczyński, bo o nim mowa, używają­

cy konspiracyjnego pseudonimu Irka, jako dowód­
ca 7. drużyny 2. plutonu 1. kompanii Pułku „Baszta”

brał udział w Powstaniu Warszawskim. 1 sierpnia
1944 roku, w pierwszym dniu walk, prowadził swo­

ich podkomendnych na niemieckie oddziały znaj­

dujące się na Służewcu. Podczas tego szturmu do­
sięgła go kula wroga.

- Został ciężko ranny w pierwszej godzinie po­

wstania na terenie Toru Wyścigów Konnych na Słu­

żewcu. Był pierwszym żołnierzem, któremu udzie­
liłam pomocy. Miał poharataną prawą rękę. Kciuk

wisiał na kawałku skóry. Musiałam go odciąć. Pod­

jęłam desperacką decyzję - wspominała w rozmo­

wie z „Gazetą Wyborczą” powstańcza sanitariusz­
ka o pseudonimie Rena. - Znałam go już wcześniej,
przez trzy czy cztery lata. Oboje mieszkaliśmy na
Żoliborzu. Młodzież z tej dzielnicy trzymała się ra-

44

background image

zem, wspólnie działała w konspiracji, a potem szła
do powstania.

Mimo odniesionych ran „Irka” nie złożył bro­

ni, nadal walczył. Ale co w tej historii jest niezwykłe­
go? Otóż sanitariuszka „Rena” to Helena Wołłowicz,

ciotka Bronisława Komorowskiego. Marszałka Sej­

mu i jednego z liderów Platformy Obywatelskiej, któ­
re to ugrupowanie od wielu lat znajduje się w ostrym

sporze z Prawem i Sprawiedliwością, partią założo­
ną przez braci Kaczyńskich. Bronisław Komorowski
miał walczyć o fotel prezydenta z Lechem Kaczyń­

skim, a po jego tragicznej śmierci w katastrofie lot­

niczej pod Smoleńskiem zaczął tymczasowo pełnić
funkcję głowy państwa i został kontrkandydatem

drugiego brata, Jarosława Kaczyńskiego. Sanitariusz­

ka „Rena” i powstańczy dowódca drużyny „Irka” spo­
tykają się jeszcze raz w trakcie tamtych dramatycz­

nych dni. Helena Wołłowicz opowiadała swoją histo­
rię w 2005 roku dziennikarzowi i podkreślała, że po
raz drugi los sprawił, że życie ojca braci Kaczyńskich
znów w niezwykły sposób zostało uratowane.

- Po powrocie z Lasów Chojnowskich mój od­

dział stacjonował w jednym z domów przy Puław­
skiej - opowiadała wówczas. - Rajmund Kaczyń­
ski przyszedł nas odwiedzić. W pewnej chwili po­
czułam, że muszę szybko wyjść z budynku. Powie­
działam, żeby poszedł ze mną. Nie miał ochoty, ale

w końcu się zgodził. Gdy byliśmy na zewnątrz, na

dom spadł pocisk. Wszyscy koledzy, którzy zostali

w środku, zginęli.

45

background image

Naturalnie po wojnie, choć każde z nich prowa­

dziło już odrębne życie, nadal utrzymywali ze sobą

kontakt, bo, jak mówiła sanitariuszka „Rena”: - Bra­
terskie więzi z konspiracji i powstania trwają do
końca życia, a nawet „jeden dzień dłużej”.

Odwagę dwudziestodwuletniego Rajmunda

Kaczyńskiego docenili jego dowódcy. Generał Anto­
ni Chruściel ps. Monter, jeden z dowódców Powsta­
nia Warszawskiego, odznaczył Rajmunda za udział

w walkach Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Mi­
litari (nr krzyża 12798) oraz Krzyżem Walecznych.

Dostał także awans na porucznika.

Na nic zdało się bohaterstwo nie tylko tego po­

kolenia, ale i wszystkich mieszkańców Warszawy.
Powstanie po 63 dniach padło. Razem ze swoimi to­
warzyszami walki Rajmund Kaczyński musiał zło­
żyć broń. Dostał się do niewoli i tak jak wszyscy zo­

stał wygnany z miasta. Przepędzony - jak 400 tysię­
cy mieszkańców stolicy - do obozu przejściowego

Dulag 121, który Niemcy na początku powstania za­
łożyli na terenie dawnych Zakładów Naprawczych

Taboru Kolejowego w Pruszkowie. Stamtąd trafił

do przejściowego obozu jenieckiego koło Skiernie­

wic, znanego też jako Dulag 122. Udało mu się zbiec

dzięki determinacji i odwadze: Zauważył, że war­
townicy pobieżnie kontrolowali wozy wywożące
ciała zmarłych. W upale zwłoki potwornie cuchnę­
ły i unosiły się nad nimi chmary much. - „Rajmund

wspólnie z kolegą odciągnął taki wóz za róg baraku.

Wspiął się po stosie martwych powstańców i poło­

46

background image

żył między nimi” - wspominał Jerzy Kisieliński, ps.
Dyszel, zaś jego kolega Wiesław Fiedler, ps. Grot, za­
krył go jeszcze innymi zwłokami. Wszyscy uważa­
li to za akt wielkiej odwagi, bo gdyby Niemcy za­
uważyli jego ucieczkę, zabiliby go. Za bramę Dulagu
wyjechałby wóz z jednym trupem więcej, a tak nie­
świadomy niczego woźnica zaciął konia batem i po­
wiózł ojca przyszłego prezydenta Polski na wolność.

9 maja 2010 roku, w rosyjską rocznicę zakoń­

czenia II wojny światowej, w swoim posłaniu do
Rosjan Jarosław Kaczyński przypomniał pewną hi­
storię, która wiązała się z jego rodziną. Otóż przed
laty jego dziadek Aleksander Kaczyński usłyszał od
pewnego Rosjanina słowa: - Aleksandrze Piotrowi­

czu, biegijtie! I dzięki temu uratowali się zarówno
dziadkowie, jak i ojciec braci Kaczyńskich.

Tbż przed wybuchem II wojny Aleksander i Fran­

ciszka Kaczyńscy, dziadkowie Lecha i Jarosława, prze­
prowadzili się do Brześcia. Tam 1 września 1939 roku

kupili dom. W Brześciu przebywali bardzo krótko. Po
tym, jak wojska sowieckie przekroczyły wschodnie

granice Rzeczypospolitej, Kaczyńscy musieli opuścić
miasto, do którego dopiero co się wprowadzili. Alek­
sander Kaczyński ze względu na stan majątkowy, po­
zycję społeczną i zawodową, a był wysokim urzędni­
kiem na kolei, musiał mieć świadomość zagrożenia
ze strony sowieckiego aparatu represji. Całej rodzinie
groziła, jak tysiącom Polaków, wywózka.

Po ponad 70 latach dzięki jego wnukowi wie­

my, że błyskawicznie musieli podjąć życiową decy­

47

background image

zję. Mogła być tylko jedna: trzeba uciekać najszyb­
ciej, każda chwila zwłoki może skazywać rodzinę na

represje, rozdzielenie, więzienie lub zsyłkę. Porzuci­
li dorobek swego życia i podążyli w stronę central­
nej Polski. Kierunek był oczywisty. Do Warszawy.

W stolicy II Rzeczypospolitej, przez okupacyjne

władze niemieckie zdegradowanej do pozycji mia­

sta prowincjonalnego, skazanego na zagładę swoich
mieszkańców, znaleźli przystań na zielonym Żoli­

borzu.

W Warszawie piętnastoletni Rajmund Kaczyń­

ski pobierał nauki najpierw w Państwowej Wyższej
Szkole Budowy Maszyn im. Wawelberga, a potem

w Państwowej Wyższej Szkole Technicznej. Stopnio­
wo zaczął działać w konspiracji. Wchodził w fascy­

nujący młodych ludzi i jednocześnie niebezpieczny
świat walki, w którym własną tożsamość zastępo­

wały pseudonimy. Najpierw był podporządkowany

dowództwu Związku Walki Zbrojnej, a po jego prze­

kształceniu został żołnierzem podziemnej Armii
Krajowej.

Po wojnie Rajmund Kaczyński wrócił na Żoli­

borz. Zamieszkał w domu, z którym - jak się potem

okazało - będzie trwale związana jego rodzina. Za
mieszkanie remontuje dom, tak umawia się z wła­

ścicielem.

Wojenna nauka także nie poszła na marne. Wa­

welberg - nawet w warunkach okupacji - to była re­
nomowana szkoła, dzięki temu oraz tajnym kom­
pletom ojciec prezydenta rozpoczął naukę na Poli­

48

background image

technice Łódzkiej. Rajmund Kaczyński w 1947 roku
ukończył Wydział Mechaniczny tej uczelni. Zaczął
pracować w Państwowych Zakładach Optycznych.
Potem trafił do Społecznego Przedsiębiorstwa Bu­

dowlanego.

Stopniowo zaczął się wiązać z Politechniką

Warszawską. Najpierw został wykładowcą, pełny

etat na Wydziale Inżynierii Sanitarnej dostał w 1958
roku. Równolegle pracował w biurach projektowych,
a w 1965 roku wyjechał na kontrakt do Libii.

Umarł 17 kwietnia 2005 roku, w chwili gdy jego

syn Lech rozpoczął walkę o fotel prezydenta.

Dla wszystkich zajmujących się polityką za­

skoczeniem była wizyta Jarosława Kaczyńskiego na
Podlasiu podczas kampanii do parlamentu w 2005
roku. Może nie tyle sama wizyta, bo przecież to nor­
malne, że walcząc o głosy wyborców, politycy objeż­

dżają różne rejony kraju. Zaskoczeniem było to, że

Jarosław Kaczyński mówił o silnych związkach ro­

dzinnych z Podlasiem. Do tamtej chwili wszystkim
się wydawało, że bracia Kaczyńscy to taka stupro­
centowa Warszawa. A przodkowie Lecha i Jarosła­

wa Kaczyńskich pochodzą właśnie z okolic Łomży

i Wysokiego Mazowieckiego.

Zresztą podczas wszystkich wizyt w tym re­

jonie obaj bracia zawsze wspominali wakacje, któ­

re spędzali jako dzieci u stryjecznych dziadków

w podczyżewskiej wsi o trochę dziwnej trójczłono­
wej nazwie Ołdaki-Magna Brok. Ich dom znajdo­
wał się blisko rzeczki Brok. Bracia chętnie kąpali się

49

background image

w niej. Także część mieszkańców tej położonej przy

samym Czyżewie miejscowości pamięta ich waka­
cyjne przyjazdy. Nadal mieszka tam ich dalsza ku­
zynka Marianna Grodzka ze swoją rodziną.

- Takie fajne chłopaki - wspominała Marian­

na Grodzka dziennikarzowi „Kuriera Poranne­
go”. - Trochę rozrabiali, normalnie, jak dziecia­
ki. Ale jak trzeba było, to też posłuszne. W polu po­
magali. Marianna Grodzka słyszała też, że dziadek,
a może pradziadek Lecha i Jarosława miał gospodar­
stwo we wsi Sędziwuje koło Zambrowa.

- No, nie wiem - mówił radny gminy Zambrów

Zenon Zdrodowski, który o swojej miejscowości wie

wszystko. - Rzeczywiście jacyś Kaczyńscy tu kiedyś

mieszkali, ale to już trudno ustalić.

Ale to prawda, cioteczna babcia Stanisława

Dekutowska była siostrą ich dziadka i pochodzi­
ła z miejscowości Sędziwuje pod Zambrowem. Nie
miała dzieci, więc gdy umarła, przyjazdy chłopców
się skończyły. W powiecie wysokomazowieckim,

w gminie Czyżew-Osada, znajdują się dwie wsie ze

słowem „Kaczyn” w nazwie. Historycy przypomi­
nają, że prezydent Kaczyński wywodził się z rodu
drobnej szlachty herbu Pomian ze wsi Kaczyn-Her­

basy i Stary Kaczyn, które kiedyś należały do przod­
ków Rajmunda Kaczyńskiego, ojca Lecha i Jarosła­
wa. Andrzejowi Brzósce, który badał korzenie rodzi­
ny Kaczyńskich, na podstawie metryk kościelnych
udało się ustalić, że prapraprapradziadek bliźnia­
ków Walenty Kaczyński prawdopodobnie urodził

50

background image

się w 1737 roku w jednym z dwóch Kaczynów. Pra­

prapradziad Mikołaj Kaczyński, prapradziad Stani­

sław Kaczyński i pradziad Piotr Kaczyński urodzi­

li się w dawnym powiecie zambrowskim. Dziadek

Aleksander prawdopodobnie gdzieś na Ukrainie.

Z kolei wspomniana już cioteczna babcia Stanisła­
wa Kaczyńska wzięła ślub ze Stefanem Dekutow­

skim w 1919 roku.

Rajmund Kaczyński, ojciec Jarosława i Lecha,

urodził się 1 września 1922 roku w Grajewie. Wiemy

już, że był synem urzędnika kolejowego Aleksan­

dra Kaczyńskiego. Jego matka, Franciszka z domu
Świątkowska, pochodziła z okolic Odessy. Gdy Raj­
mund miał 5 lat, w 1927 roku, jego rodzice podję­

li decyzję o przeprowadzce. Aleksander Kaczyński

dostał propozycję nowej pracy, objął stanowisko na­
czelnika ekspedycji węzła kolejowego w Baranowi­
czach, czyli na terenie dzisiejszej Białorusi. Tam też,

jak wynika z niektórych relacji, babka Lecha i Jaro­

sława Kaczyńskich pracowała, zajmując się obrotem
nieruchomościami. Ciężka praca obojga małżon­
ków dawała efekty, żyli w dobrych warunkach. Mie­
li dwa domy, sad i kilkanaście hektarów lasu.

Z pobytem Kaczyńskich w Baranowiczach wią­

że się opowieść, że tam młody Rajmund poznał swo­

ją przyszłą żonę Jadwigę. Rajmund rzeczywiście po­

znał tam Jasiewiczów, byli to jednak kuzyni Jadwigi.
I zdaje się, że tylko płci męskiej.

51

background image

— 52 —

background image

Rozdział V

Lata opozycji

— 53 —

background image

W

marcu 1968 roku Jadwiga Kaczyńska za­
brała swoim synom sznurowadła do bu­

tów. Żeby nie wychodzili z domu i się nie

narażali. „Poszli bez sznurówek. Leszek wrócił z jed­
ną stopą w samej skarpetce i bardzo przeziębiony.
Uciekał przed milicją. Dziwiłabym się, gdyby pozo­

stawali z daleka od tego, co się działo” - wspomina­

ła matka prawie 40 lat później w „Vivie”.

To tego marcowego dnia przestała się bać

o synów, bo zdała sobie sprawę, że nic nie wskóra,

że nie jest w stanie zabronić im działać. No bo jak
im, potomkom powstańców i żołnierzy AK, zaka­
zać? W marcu 1968 roku bracia Kaczyńscy ekspre­

sowo dojrzeli polityczne. Chodzili na demonstra­
cje, obrywali pałami od milicji. - Obowiązkiem

było się bić - tak podsumował potem tamte cza­

sy Jarosław.

- Za czasów wczesnego Gierka nikomu nie śni­

ła się ani demonstracja, ani że wiedza polityczna
będzie kiedyś potrzebna. A oni studiowali wszyst­
ko, co się dało. Zachowywali się tak, jakby chcie­
li zostać w przyszłości premierami czy ministra­
mi - opowiadał Piotr Wierzbicki.

54

background image

Brali udział w nieformalnych seminariach

u prof. Stanisława Ehrlicha, polskiego Żyda i mark­
sisty. Seminaria urządzał w domu, bo w wyniku na­
gonki 1968 roku stracił stanowisko - i kierownika
katedry na Uniwersytecie Warszawskim, i redakto­
ra naczelnego „Państwa i Prawa”.

Już wtedy Jarosław Kaczyński miał swoją wi­

zję przyszłości Polski. Jego prognozy, że komunizm

wkrótce upadnie, budziły wtedy pusty śmiech. A on

oświadczał, iż wybiera drogę zawodowego rewolu­
cjonisty - całkowicie poświęci się polityce i nie za­
łoży rodziny.

Jakiekolwiek argumenty mamy Jadwigi prze­

ciwko tym planom byłyby nieskuteczne. Tym bar­
dziej że sama poznała synów z kolegą z pracy - Ja­
nem Józefem Lipskim, działaczem Komitetu Obro­
ny Robotników. Jarosław zaraz po obronie doktoratu
z prawa w 1976 r., zgłosił się więc do Lipskiego. Po­
prosił, by wyznaczył mu zadanie. W biednych, ro­
botniczych mieszkaniach w Płocku Jarosław szu­
kał ludzi, których po strajku pobito czy wyrzucono

z pracy. Miał im pomagać. Zatrzymywała go milicja.

Tak zaczęła się jego opozycyjna karta.

Znał wtedy piękną dziewczynę o lśniących wło­

sach. Matka wspomina, że na jej widok czerwienił
się w kościele. Ale związek się rozpadł. Nagle. Gdy

Jadwiga Kaczyńska pytała syna, czy się ożeni, tyl­

ko się śmiał. Wracał późno w nocy, całe dnie kon­
spirował. Dziewczyna wyszła za mąż za kogo inne­
go, urodziła czwórkę dzieci. I podczas przypadko­

55

background image

wego spotkania wiele lat później wyznała pani Ja­

dwidze: - Jarek rzucił mnie dla KOR-u.

We wrześniu 1977 roku zaczął społecznie pra­

cować w Biurze Interwencyjnym KOR-u. TU poznał
dwoje ludzi, z którymi współpracuje do dziś - Zofię
i Zbigniewa Romaszewskich. Został zastępcą Zofii
i dokumentował pobicia, zatrzymania, a nawet za­

bójstwa dokonane przez funkcjonariuszy MO i SB.
Zdaniem Romaszewskiego, już było widać, że Jaro­

sław potrafi grać twardo. A bardziej od roboty praw­

niczej interesowały go mechanizmy sprawowania
władzy.

W końcu trafił do „Głosu” Antoniego Maciere­

wicza. Od 1979 roku należał do redakcji podziemne­

go pisma.

Tymczasem Lech od 1971 roku był na Wybrzeżu.

Historia działa się właściwie na progu jego domu. Tak

jak brat - w 1976 roku zaczął pracę dla KOR-u. Zbierał

pieniądze dla represjonowanych robotników i za po­
średnictwem mamy przekazywał je Lipskiemu. Jak
brat - współpracował z Biurem Interwencji. Ich dro­
gi opozycyjne były podobne, bo obaj byli prawnika­
mi. Prywatne różniły się diametralnie - Lech w tym

czasie poznał bowiem Marię i się ożenił.

Lech w 1978 roku związał się z Wolnymi Związ­

kami Zawodowymi i prowadził szkolenia dla robot­
ników z prawa pracy. Kolportował wśród nich niele­
galną prasę - „Robotnika” i „Biuletyn Informacyj­
ny KSS KOR”. Sam pisywał w niezależnym „Robot­
niku Wybrzeża”.

56

background image

Podczas słynnego zrywu w sierpniu 1980 roku

Lech Kaczyński został doradcą Międzyzakładowego
Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej. Współ­
tworzył zapisy Porozumień Sierpniowych i części

statutu „Solidarności” dotyczące strajków, sekcji

branżowych i układów zbiorowych. Spał w szpita­
lu stoczniowym, co sobie bardzo chwalił, bo przy­

najmniej mógł się tam umyć. Nie wziął ze sobą na­

wet ręcznika. W rozmowie z Jackiem Karnowskim

i Piotrem Zarembą „O dwóch takich... Alfabet bra­

ci Kaczyńskich” opowiadał: „Jadło się niewiele. Do­

wiedziałem się kiedyś, że w pokoju ekspertów jest

coś do jedzenia. Nie miałem nic w ustach od rana.

A Mazowiecki, ekspert, patrzył na mnie zawsze po­

dejrzliwie, jako na człowieka KOR-u, przedstawicie­

la Borusewicza. Podchodzę do drzwi, a on mi je za­
trzaskuje przed nosem. Musiałem się obejść sma­
kiem. Cóż, eksperci uważali KOR za minę, o którą

mogą się rozbić negocjacje”.

We wrześniu Lech poparł koncepcję swego bra­

ta Jarosława Kaczyńskiego, Jana Olszewskiego i Ka­
rola Modzelewskiego, by wszystkie nowe związ­
ki zawodowe zjednoczyły się w jeden ogólnopol­

ski związek „Solidarność”. Żeby przekonać do tej

koncepcji działaczy, Lech musiał wymyślić for­
tel. Uczynił działaczem Jana Olszewskiego, a ten
wygłosił płomienną mowę wspierającą zjednocze­
nie. Entuzjazm porwał salę, ale Wałęsa obawiał się
utraty wpływów. Zrobił awanturę. Zaproponowano

mu więc, że będzie przewodniczącym tego wielkie­

57

background image

go związku. I powstała NSZZ „Solidarność”. W1981
roku Lech był delegatem na I zjazd „Solidarności”
i zasiadł w komisji ds. stosunków z PZPR. Wszedł do
zarządu regionu gdańskiego.

A żona? Maria Kaczyńska w 1980 roku urodziła

córkę i każdego dnia drżała o męża. Nie angażowa­

ła się w politykę, tym bardziej że na Wybrzeżu nie
mieli rodziny, która zajęłaby się ich dzieckiem. Ale
wspominała, jak SB jeździło za Lechem, a ona pro­
wadziła samochód. Z duszą na ramieniu starała się
im uciec.

- Szczególny to był moment, gdy mąż był moc­

no śledzony. Przyszedł do nas nasz przyjaciel z ra­
diem do podsłuchiwania SB. Słyszał, że mąż jest już
blisko domu i mówił - nastawiaj herbatę, Leszek
minął krzyżyk i już zaraz będzie w domu - opowia­

dała.

Ten przyjaciel to Witold Marczuk, późniejszy

szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, któ­

ry współpracował wtedy z Lechem Kaczyńskim.

„Krzyżykiem” SB nazywało kościół. Nadali też slan­

gowe nazwy rodzinie Lecha: żona to była „połówka”,
córka - „ćwiartka”.

Ale najgorsze było internowanie. W nocy

z 12 na 13 grudnia 1981 roku ktoś nagle zapukał do
mieszkania Kaczyńskich. Maria spytała: „Kto tam?”
i usłyszała: „Poczta”. Latami się zastanawiała, jak
mogła uwierzyć, że poczta przychodzi przed półno­
cą. Nie spodziewali się żadnego telegramu - rozma­

wiali ze wszystkimi z rodziny tego samego dnia.

58

background image

- Jakoś irracjonalnie otworzyłam drzwi, a oni

przyszli po męża. Miałam do siebie pretensje, że

otworzyłam - mówiła. Choć przecież to nie miało
znaczenia - aresztowaliby go i tak

Kazali się Lechowi ubierać. Spytał, dlaczego.

Usłyszał, że jest dekret z 13 grudnia. A były cztery mi­
nuty po północy! Powiedział więc, że jest prawnikiem

i o dekrecie nie słyszał. Byli przygotowani, pokazali.

- Nie było napisane, dokąd go zabierają. Było

skreślone więzienie w Czarnem. A Strzebielinka nie
doczytałam, bo to szybko było. I zabrali go - opo­

wiadała 24 lata później prezydentowa, ciągle w emo­

cjach.

Wychodząc, Lech powiedział: - Zadzwoń, za­

wiadom, kogo trzeba.

Maria była przerażona. Telefon głuchy. Tele­

wizja nie działała. Usiłowała złapać „Głos Ameryki”,

ale się nie udawało. Zostałam sama na X piętrze blo­
ku z półtoraroczną córką. Marta obudziła się i nie
chciała zasnąć. Była ostra zima. Maria załadowała

więc córeczkę na sanki i pobiegła do przyjaciół, opo­
wiedzieć „komu trzeba”, jak prosił mąż.

Dopiero dwa dni przed Wigilią pierwszy raz po­

wiedziano jej na SB przy Okopowej w Gdańsku, że

może szykować paczkę żywnościową. Spakowała

opłatek, jedzenie, przybory toaletowe. W końcu po­

wiedzieli, gdzie jest mąż i że można do niego poje­

chać. Z córką mecenasa Siły-Nowickiego pojecha­

ły 23 grudnia maluchem do obozu internowania za

Wejherowem.

— 59 —

background image

- Gdy znalazłam się w sali widzeń i zobaczyłam

go zarośniętego, bardzo się wzruszyłam - wspo­
minała Maria Kaczyńska. Wigilia to był już bardzo
szczęśliwy dzień, bo wiedziała, że mąż żyje.

A jak wyglądały te dni Lecha? Najpierw wieź­

li wszystkich w nocy po śnieżnych zaspach, a gdy

skręcili za Wejherowem w ciemny las, przeszło mu

przez myśl, że to już koniec... - Co się wtedy czu­

je? - pytali go niedawno dziennikarze. - To trud­

no opisać... Jakieś obrazy, strzępy zdań przelatu­

ją przez głowę... Podsumowuje się życie... Dopie­

ro, kiedy znaleźliśmy się w kolumnie innych sa­
mochodów, zorientowałem się, że może nie będzie
tak źle - odpowiedział. Obok Lecha siedział Jacek
Kuroń.

W wigilijny wieczór pozwolono więźniom od­

wiedzać się w celach. Opłatek mieli już z przydzia­

łu, był nawet kapelan. W jednej z cel urządzono ka­
plicę. Widzenia były raz w miesiącu. Zawartość
paczek - ściśle określona. Strażnicy zabierali na­
wet jedno nadprogramowe jajko na twardo. Pod­

czas każdego posiłku w drzwiach cel stali zomowcy
z długą bronią i psami.

Po jakimś czasie Kaczyńscy wzięli się na spo­

sób. - Maria przychodziła do więzienia wraz Ol­
szewskim, adwokatem, dzięki czemu mogli się wi­
dzieć co dwa tygodnie i dwa razy dłużej niż przepi­
sowa godzina.

Lech Kaczyński wyszedł z internowania w paź­

dzierniku 1982 roku.

6

o —

background image

Jarosław miał szczęście - nie był na liście do in­

ternowania i został tylko zatrzymany 17 grudnia
na kilka godzin. Krążyły plotki, że Andrzej Stelma­

chowski złożył mu niecodzienną propozycję - po­
rwanie z miejsca, w którym osadzono internowa­
nego Lecha Wałęsę. Jarosław jednak miał odmówić
temu znanemu prawnikowi i późniejszemu doradcy
Lecha Kaczyńskiego.

Jarosław kolportował wydawnictwa podziem­

ne, a w 1982 roku nawiązał współpracę z Komitetem
Helsińskim i niejawnymi władzami „Solidarności”.

W stanie wojennym zaczął dokarmiać bezpańskie

koty i z obserwacji tych zwierząt naszła go taka reflek­

sja: „Polityk powinien być jak kot. Poczucie godności,
spryt, determinacja - tego można się od kotów uczyć”.

Po wyjściu Lecha na wolność obaj bracia działa­

li w podziemnych władzach „Solidarności”, a później
weszli do jawnej Krajowej Komisji Wykonawczej.

Jarosław prowadził „zwiad polityczny”, czy­

li analizował sytuację. A podczas strajków w 1988
roku doradzał pracownikom Stoczni Gdańskiej im.

Lenina. Lech wszedł do gdańskiego sztabu Wałę­
sy i regionalnej Rady Pomocy Więźniom Politycz­
nym w Gdańsku. Kiedy dużo później dziennikarze
Piotr Zaremba i Michał Karnowski pytali go, czy

w 1980 roku Wałęsa mógł przeskoczyć przez stocz­

niowe ogrodzenie do strajkujących, bo fakt ten za­
częto kwestionować, Lech Kaczyński uśmiechnął
się figlarnie: - Panowie, jak nie? Nawet nam z Jar­
kiem się to udało.

— 6i —

background image

— 62 —

background image

Rozdział VI

Wałęsa i Kaczki

63

background image

P

oczątkowo Wałęsa ciągle mylił braci Ka­

czyńskich. Jednak ich to nie zrażało. Szybko
udało im się zostać zaufanymi lidera „Soli­

darności”. Ukradli Wałęsę opozycjonistom z grupy

Adama Michnika - mówiono złośliwie acz dow­

cipnie, nawiązując do tytułu filmu „O dwóch ta­

kich, co ukradli księżyc”, w którym główne role

zagrali bracia Kaczyńscy.

Lech Wałęsa po latach oceniał, że Kaczyńscy

byli świetni na czas walki - jak trzeba było, bez­
względni, a przede wszystkim skuteczni. Dał im

do ręki karty, oni je rozdawali.

Nie byli karierowiczami. W styczniu 1991 r. Ja­

rosław Kaczyński odrzucił propozycję stworzenia
rządu, jaką Wałęsa mu złożył. Nie chciał też być
marszałkiem Sejmu.

- Uważałem, że kto inny będzie lepszym premie­

rem. Osobiście chcę robić to, co w sensie społecznym
i narodowym uważam za najważniejsze: umocnić
kierowaną przez siebie partię - tak lider Porozumie­
nia Centrum tłumaczył w wywiadzie dla tygodni­
ka „Spotkania”. - Może to był błąd, ale byłem za mało

znany, nie miałem autorytetu - ocenił po latach.

64

background image

Może, lecz mimo wszystko miał decydujący

wpływ na to, co się działo w państwie. Był osobą

numer jeden, jak w międzywojniu naczelnik pań­
stwa Józef Piłsudski. W książce „Ludzie Tygodnika
Solidarność” nazwano go nawet „Piłsudskim XXI

wieku”. Tłumacząc: „Tak jak on, Jarosław Kaczyń­

ski postawił sobie za cel stworzyć państwo swo­
ich marzeń, z silnym przywódcą i takąż ideologią”.

We wrześniu 1989 roku Wałęsa, który wtedy

przewodził „Solidarności”, podjął decyzję: Jaro­

sław Kaczyński, jego „człowiek do zadań specjal­
nych”, będzie redaktorem naczelnym związkowe­
go „Tygodnika Solidarność”.

Wojciech Giełżyński sądził, że to on wymy­

ślił Kaczyńskiego. Poznał braci podczas straj­
ków w 1988 roku w Gdańsku, gdzie nocami w jego

domu omawiali scenariusze rozwoju sytuacji

w kraju. W trakcie jednej z takich narad ktoś rzu­

cił: „Mazowiecki na premiera”. Jarosław Kaczyński

zapytał: a „Tygodnik”, kto?

- Na co ja: „no jak to, kto, ty”. Wtedy Jarkowi

pomysł się nie bardzo spodobał, mówił, że nigdy
nie zajmował się prowadzeniem gazety, że nie jest
pewien, czy sobie poradzi. My z żoną Marysią mó­
wiliśmy, że szef tygodnika nie jest od redakcyjnej
roboty, że wystarczy dobrać odpowiednich ludzi.
Niedługo potem Jarek pojechał do Gdańska i wró­

cił z nominacją - wspominał Giełżyński.

Jarosław Kaczyński tego dialogu nie pamię­

tał. A w książce „Ludzie Tygodnika Solidarność”

— 65 —

background image

tak opisał swą nominację: „W gronie kilku osób
rozmawialiśmy o sytuacji w tygodniku. W spotka­
niu uczestniczył na pewno Wałęsa i mój brat Le­

szek, pewnie ktoś jeszcze, nie pamiętam. Wałęsa

bez większego namysłu wręczył mi nominację na

redaktora naczelnego, ale bez daty. Tak mu zresz­
tą poradziłem. Nie byłem pewien, czy uda mi się

skompletować załogę. Obawiałem się protestu ze
strony starego zespołu, którego nie chciałem wca­

le zniszczyć. Namawiałem wiele osób, które zna­

łem z pierwszego »Tygodnika«, żeby zostały, ale
wiedziałem też, że miotają nimi wielkie emocje
i że mogą mnie nie zaakceptować. Michał Boni

i Janusz Jankowiak jakiś czas się wahali, ale osta­
tecznie odeszli. Bez zastanowienia pożegnały się

z »Tygodnikiem« osoby blisko związane ze środo­

wiskiem »Gazety Wyborczej«, z nimi nie było żad­

nej dyskusji”.

Ta decyzja Wałęsy na zawsze uwikłała braci

w konflikt ze środowiskami związanymi później

z Unią Demokratyczną, bo oddawała pismo w ręce
zupełnie innej opcji. Różnica między nimi była
bowiem wielka: Mazowiecki, tak jak Adam Mich­
nik, był za ewolucyjnym wychodzeniem z komu­
nizmu, w drodze kompromisu ze skłonną do re­

form częścią klasy rządzącej PRL. Opcja ta domi­
nowała wówczas w życiu politycznym. A Kaczyń­
scy byli przeciwni „grubej kresce”. Wałęsa i jego
środowisko czuli się oszukani - znaleźli się na
marginesie, bez wpływu na ważne decyzje.

66

background image

Niektórzy uznają wręcz moment wkroczenia

Kaczyńskiego do pisma za prawdziwy początek

„wojny na górze”. Przejmował bowiem dzieło Tade­

usza Mazowieckiego i nie miało znaczenia, że jak
lew walczył o to, by Wałęsa mianował pierwszego
naczelnego „Tygodnika” premierem.

Widział polityczną rzeczywistość jak baryka­

dę: po jednej stronie Mazowiecki, na którego mógł

przystać, a po drugiej grupa Michnika i Jacka Ku­
ronia, która na premiera lansowała Bronisława
Geremka. Konflikt Michnika z Mazowieckim był
w owym czasie tak silny, że ten ostatni odmówił
kandydowania w wyborach 4 czerwca, choć był

jednym z głównych twórców porozumień okrą­

głostołowych.

Kaczyński sam opowiadał, że Mazowieckie­

go trzeba było bronić: „Wiosną 1989 roku, po pro­
gramie telewizyjnym, w którym występowa­
łem razem z Adamem Michnikiem, szliśmy ulicą
i w pewnym momencie powiedział do mnie: po­

patrz tylko, jak pięknie załatwiliśmy Mazowiec­
kiego, on jest skończony. W latach 70. i 80. z Mich­
nikiem działaliśmy w podziemiu, razem podróżo­
waliśmy po Trójmieście, jeździliśmy pociągami,
kolejkami. Kontaktów było mnóstwo. Często by­
wał w domu Leszka w Sopocie i nie krył swoich
preferencji politycznych. Atakował Mazowieckie­
go przy każdej nadarzającej się okazji”.

Jarosław zepsuł jednak jego plany, tworząc ko­

alicję obozu reform z SD i ZSL. Był wtedy tak nie­

— 67 —

background image

zamożny, że nie było go nawet stać, by postawić
swym rozmówcom kawę. Ale przekonał ich do po­
parcia Tadeusza Mazowieckiego i pierwszy pre­
mier III RP wygłosił swoje słynne expose w Sej­
mie, podczas którego zasłabł z emocji i zmęczenia.

W „Tygodniku Solidarność” jednak wrzało.

Jarosław Kaczyński musiał kompletować nowy

zespół, a to wcale nie było łatwe - był co praw­
da zaprzyjaźniony z paroma publicystami, ale nie
znał dobrze środowiska dziennikarzy. Nie miał

swojej gwardii, która narzuciłaby ton „Tygodni­
kowi”. Po prostu dobierał ludzi, z którymi chciał
i mógł pracować.

Piotr Wierzbicki z Kaczyńskim znał się pry­

watnie od czasów stanu wojennego, ale gdy do­

stał propozycję pracy w „Tygodniku”, zdziwił się,

bo był liberałem, a pismo związkowe. Mimo to Ja­

rosław na niego postawił. - Często bywał u mnie
w domu, przychodził głodny na kolację, chętnie
pił wino i było sympatycznie. Raz wybraliśmy się
nawet wspólnie na wakacje. Ale zapytałem go, czy

mi zagwarantuje, że nie będzie ingerował w moje
teksty. Odpowiedział, że tak. - Bez względu na to,

co napiszę, bo przecież znasz moje poglądy - drą­

żyłem. Odpowiedź była pozytywna. - Wszystko,

co napiszesz, będzie wydrukowane - obiecał i sło­

wa dotrzymał.

Jacek Maziarski tak charakteryzował różni­

ce między panami: - Piotrek z Jarkiem mieli do
siebie zaufanie, lecz byli trudnymi partnerami.

— 68 —

background image

Wierzbicki jest nieelastyczny, bardzo sztywny

i uparty, a Kaczyński logiczny, klarowny i władczy.

Dbał jednak o swych ludzi. Po wyborach

prezydenckich zaprosił do siebie Wierzbickiego
i ostrzegł: - Słuchaj, Piotr, ja w „Tygodniku” nie
będę wiecznie. Dopóki jestem, włos ci z głowy nie
spadnie, ale jak odejdę, wszystko może się zdarzyć.

„Tygodnik” uważał za ważną instytucję w wal­

ce o Polskę solidarnościowo-antykomunistyczną.
Instytucję, która ma się włączyć w dyskusję: co
dalej z Polską? Choć wcale nie był najtwardszym
ogniwem grupy krytykującej „różowo-czerwony”
układ, czyli kolegów z podziemia wraz z „reforma­
torskim skrzydłem PZPR”. Na wielu spotkaniach
musiał się gęsto tłumaczyć z tego, że byli z bratem

uczestnikami Okrągłego Stołu.

Tak było wiosną 1989 roku na imieninach

Wojciecha Giełżyńskiego, na które ściągały tłu­

my dziennikarzy. Niektórzy zaatakowali Jarosła­

wa Kaczyńskiego, że swoją obecnością przy Okrą­

głym Stole uwiarygodnił komunistów, bo nic się
nie zmienia. Najzagorzalej kłóciła się z nim Ewa

Matuszewska, przyszła dziennikarka „Tygodnika
Solidarność”. Założył się z nią o pół litra wódki, że
za pół roku będzie w Polsce nowa władza. - I za­
kład wygrałem. Potem długo ta półlitrówka leżała
w moim gabinecie, aż ktoś ją podwędził. Ewa ho­
norowo kupiła drugą butelkę - opowiadał. Do dziś
niektórzy się głowią, kto, kiedy i z kim tę wódkę

w końcu wypił.

— 69 —

background image

Na co dzień Kaczyński nie ingerował w reda­

gowanie gazety. Czasem dochodziło do ostrych
spięć z Krzysztofem Czabańskim właśnie o treść.
Kiedyś Czabański wbrew woli szefa opubliko­
wał tekst głoszący, że Polska powinna wstąpić do
NATO. - Nie posłuchałem go. Gdy Jarek zobaczył
wydrukowany tekst, wybuchnął, że mnie zwalnia.

Kiedy emocje nieco opadły, dowiedziałem się, że
prowadził w tym czasie jakieś poufne rozmowy

z rosyjską ambasadą. Rosjanie na pewno mu nie
uwierzyli, że nie miał pojęcia, co będzie wydruko­

wane w jego piśmie - wspomina Czabański.

Kaczyński zresztą zwalniał go kilkakrotnie,

ale w końcu dotrwali razem do końca. - Tolero­

wał moje, jak uważał, dziwactwo o nazwie nieza­
leżność dziennikarska, dawał mi szarogęsić się
w „Tygodniku”, w zamian miał święty spokój z re­

dagowaniem gazety. W każdej chwili mógł mnie

wymienić na innego zastępcę. Muszę jednak przy­

znać, że zachowywał się wobec mnie bardzo lojal­
nie i nigdy nie miałem poczucia niepewności czy

zagrożenia. Wiedziałem, że mogę iść z „Tygodni­

kiem” na całość, gdyż liczy się tylko to, żeby to
było możliwie najlepsze, najbardziej zadziorne pi­

smo polityczne - oceniał Czabański. - Muszę pod­

kreślić konsekwencję Jarka w postrzeganiu społe­

czeństwa jako całości. Uważał, że nie można two­
rzyć grup ludzi odrzuconych ani godzić się na wy­
rzucanie ludzi na margines. Dlatego dział społecz­
ny stanowił w „Tygodniku” ważny nurt. Pokazy­

— 70 —

background image

waliśmy Polskę taką, jaka jest. Apelowaliśmy do
rządzących, by beneficjantami dokonujących się
wówczas wielkich przemian byli również normal­

ni ludzie. Jarek był chyba jedyną osobą w naszej
grupie, która tak wyraźnie stawiała kwestie spo­
łeczne. Ciągle nam o tym przypominał i argumen­
tował, że to ci ludzie mogą wkrótce zdecydować
o przebiegu różnych wydarzeń politycznych. Jak
się niedługo miało okazać, ostrzegał słusznie. Bo
to ci ludzie gremialnie zagłosowali w wyborach
prezydenckich 1990 r. na człowieka znikąd, popu­
listę Stana Tymińskiego. W tym myśleniu był Ka­

czyński konsekwentny przez lata, aż do najnow­
szego hasła Polski solidarnej.

Działem politycznym „Tygodnika” kiero­

wał Andrzej Urbański, późniejszy szef Kancela­

rii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego trud­
no nazwać skrajnym prawicowcem. Do nielicz­
nych dziennikarzy, którzy nie odeszli wraz z Ma­
zowieckim, należała Joanna Kluzik-Rostkowska,
późniejsza wiceminister pracy w rządzie Jarosła­

wa Kaczyńskiego i szefowa jego sztabu wyborcze­

go w kampanii prezydenckiej 2010 roku. Uznawa­
na za osobę umiarkowaną i racjonalną.

- Prawdziwe źródło konfliktu polegało na tym,

że grupa Michnika chciała stworzyć monopartię
na bazie Komitetów Obywatelskich, a Wałęsa wraz
z Jarkiem Kaczyńskim opowiedzieli się za plura­
lizmem politycznym. Do „S” należeli przecież lu­
dzie o różnych poglądach: od lewicy, przez cen­

71

background image

trum, po prawicę i każda opcja miała prawo za­
istnieć. Rzecz całą przemyślałam i ten drugi wa­
riant uznałam za bardziej racjonalny. Dlatego zo­

stałam - tłumaczyła Kluzik-Rostkowska.

Przeciwnicy ogłosili jednak Kaczyńskiego

potworem zagrażającym demokracji. Ubodło go,
że został odrzucony nawet przez Mazowieckiego,

choć o niego walczył. Chyba liczył na tekę mini­
stra pracy. A Mazowiecki powierzył ją Kuroniowi.

Jarosławowi zaproponował funkcję szefa cenzury.
To był policzek.

- Nie dążyłem do zwarcia z Mazowieckim. Już

po nominacji wielokrotnie do niego wydzwania­
łem, żeby mnie przyjął. On odmawiał, raz, dru­

gi, siódmy. Później próbowałem nawiązać z nim
kontakt przez Wojciecha Arkuszewskiego (dzia­
łacz „Solidarności” - przyp. autorów), a jeszcze
później - przez najstarszego syna Mazowieckiego.
Wszystko na nic. Mur absolutny. Ściana. Żadnego
kontaktu, zerwanie stosunków całkowite - dziwił

się później Jarosław.

W końcu doszedł do wniosku, że Mazowiecki

przeszedł na „na drugą stronę”, do grupy Michnika.

Przeciwko nowemu naczelnemu „Tygodnika

Solidarność” wiele osób odbywało pielgrzymki do
Gdańska. Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk
próbowali go nawet obalić na posiedzeniu władz

„Solidarności”. W obecności samego zaintereso­

wanego, bo Jarosław Kaczyński wciąż był sekreta­

rzem Krajowej Komisji Wykonawczej.

— 72 —

background image

-Widziałem to na własne oczy. Wałęsy jeszcze

nie było. Zaatakowali mnie strasznie, że to skan­
dal, że Mazowieckiemu odbieram jego „dziecko”,
które stworzył i wymyślił. W pewnym momencie
ktoś zadzwonił po Wałęsę i ten zjawił się błyska­
wicznie, jak na jego leniwy dosyć tryb działania.

Wpadł jak bomba, usiadł za stołem i powiedział:

„Kto was namówił? Mazower czy Żydostwo?”. Mó­

wił do nich po nazwisku, chociaż rzadko używa­
ło się nazwisk podczas obrad. Odpowiedź nie pa­

dła. Więc Wałęsa dodał: „Możecie zdjąć Kaczyń­
skiego, ale razem ze mną”. Obaj panowie błyska­

wicznie spokornieli. Całe to zajście było śmiesz­

ne, żeby nie powiedzieć żałosne - opowiadał Jaro­
sław Kaczyński.

Awantura, która po tym wybuchła, była jesz­

cze większa. - Zaczęto wmawiać ludziom, że „Ty­
godnik” zmienił się w organ faszystów, co później
nieustannie powtarzano. Spodziewałem się bloka­
dy ze strony grupy Michnika, ale nie sądziłem, że

będzie aż tak wielka - wspominał.

Teresa Kuczyńska, znana ze swej bezkompro­

misowości, była członkiem zespołu „Tygodnika”

od jego powstania. Została. I obserwowała: - Obu­

rzenie płynęło ze wszystkich stron, szczególnie
ze środowisk opiniotwórczych. Stefan Bratkow­

ski z żoną Romą Przybyłowską organizowali słyn­
ne Dzwonki Niedzielne, spotkania dyskusyjne
dziennikarzy, na których gromili nas straszliwie.

To stąd, od Andrzeja Celińskiego wyszło szyder­

— 73 —

background image

cze określenie Jarosława Kaczyńskiego i jego zwo­

lenników jako „ludzi o spoconych dłoniach”.

W „Tygodniku” mimo wszystko pisały zna­

ne nazwiska, m.in. liberalny Jerzy Eysymontt, Ja­
dwiga Staniszkis, Krzysztof Czabański, Józef Orzeł,
Piotr Wierzbicki, Paweł Hertz, Wojciech Giełżyń­
ski, Jacek Maziarski i Krzysztof Wyszkowski. Re­
dakcję tworzyli znajomi Kaczyńskiego z różnych
okresów jego działalności - podziemnej, politycz­
nej i znajomi zupełnie prywatni.

Maziarski ściągnął do „Tygodnika” Krzyszto­

fa Czabańskiego. Ten był zdziwiony, że Kaczyński

jest człowiekiem delikatnym: - Tuż przed pierw­

szym spotkaniem Kaczyńskiego z zespołem od­

byliśmy krótką naradę w jego gabinecie. Było nas
pięciu: oprócz Jarka i mnie Maciek Zalewski, Ja­

cek Maziarski i Krzysztof Wyszkowski. W pew­
nym momencie Kaczyński zaczął ustalać, jak ma
nas przedstawić. Wiadomo było już wcześniej, że

Maciek i Jacek będą zastępcami naczelnego, aleja?

Jarek spojrzał na mnie, chwilę się zawahał, i po­
wiedział: „Krzysiek też będzie zastępcą, będzie od­

powiedzialny za pion sekretariatu”. Po prostu Ja­
rek jest człowiekiem delikatnym i nie przeszło
mu przez gardło, że dwóch kolegów będzie zastęp­

cami, a trzeci „tylko” sekretarzem redakcji. Nie
chciał mi zrobić przykrości.

Ale gdy było trzeba, umiał też szybko podej­

mować wcale niełatwe ani przyjemne decyzje. Ze­
spół nie darzył sympatią Giełżyńskiego, bo miał

74

background image

na mieście opowiadać, kogo zwolni, jak zostanie

wicenaczelnym redakcji. Gdy zatem jako znaczą­

cy członkowie redakcji postawiliśmy sprawę na
ostrzu noża - oni albo Giełżyński - Kaczyński

w pięć minut przekalkulował i wybrał ich.

Giełżyński mógł tylko publikować teksty, jed­

nak gdy emocje w zespole opadły, dostał etat i po­
tem stanowisko szefa działu zagranicznego. Ma­

ciej Zalewski tłumaczył: - Jarek potrafi grać jedno­
cześnie na kilku fortepianach i ma rzadką cechę
zjednywania ludzi wokół swojej idei. A że czasa­
mi dochodzi do spięć, to już inna sprawa. W grze
o najwyższą stawkę liczy się tylko efekt.

Podobno Kaczyński zawsze ciężko pracował,

nierzadko ostatni wychodził z pracy, no i sporo

wymagał od innych, nie przyjmując do wiadomo­
ści, że czegoś nie da się zrobić. Na łamach „Tygo­

dnika” rzucił postulat przyspieszenia: wycofania

wojsk radzieckich z Polski, w pełni demokratycz­
nych wyborów, dekomunizacji, walki z uwłaszcza­

niem się nomenklatury na majątku państwowym.

To była podstawa programu utworzonego w maju

1990 roku Porozumienia Centrum. Program, z któ­
rym Wałęsa wygrał pierwsze wybory prezydenc­
kie w nowej Polsce. Pomysł ten padł też w „Tygo­

dniku” - Piotr Wierzbicki rzucił hasło „Wałęsa na

prezydenta”. To rozsierdziło przeciwników Ka­

czyńskich w Obywatelskim Klubie Parlamentar­
nym, którym kierował Geremek. Na prezydenta

wystawili Mazowieckiego.

75

background image

Gabinet redaktora naczelnego „Tygodnika”

stał się jakby sztabem wyborczym przy Jarosła­

wie Kaczyńskim. - Najpierw gabinet Jarosława był

twierdzą, do której człowiek nie mógł się zbliżyć,
potem coraz częściej tam się bywało, a gdzieś od
połowy 1990 r. już się z niego praktycznie nie wy­

chodziło - wspominał Andrzej Urbański.

Macieja Zalewskiego Kaczyński zwerbował

do drużyny przez telefon. Zadzwonił, kiedy Za­

lewski był na stypendium w USA. - Zapytał krót­
ko, jak to Jarek: „Czy chcesz budować partię na­

szych marzeń?”. To było dla mnie oczywiste, intu­
icyjnie wiedziałem, gdzie leży racja. Zgodziłem się
natychmiast. Wtedy wszyscy byliśmy zakochani

w Jarku. On miał wizję, był dowcipny, mówił nam,
kim jesteśmy i którą drogą mamy iść. Bez zmru­

żenia oka poszliśmy za nim - opowiada Zalewski.

Urbański poznał Kaczyńskiego w „Tygodni­

ku” i traktował jak swego ideologa, jak kierun­
kowskaz. Wiele osób było zafascynowanych na­

czelnym. - Od niego uczyliśmy się tej męskiej gry,

której nikt z nas nie znał, a która nazywa się poli­
tyką. Jarosław ostro grał z bardzo silnym przeciw­
nikiem i zwykle wszystkich ogrywał - twierdził
Urbański.

Co tydzień w środę Kaczyński otwierał kole­

gia redakcyjne kilkunastominutowym referatem
o bieżącej sytuacji. Jego słuchacze wspominają,
że te przemowy były jak objawienie. Sala pękała

w szwach, bo przychodził na nie, kto chciał. Kil­

— 76 —

background image

kadziesiąt osób. Ludzie siadali, na czym się dało,
bo brakowało krzeseł. Zawsze przychodził kierow­

ca Kaczyńskiego Tadeusz Kopczyński. Przysiadał
gdzieś na szafce, żeby nie wadzić i słuchał.

Andrzej Urbański: - Jarek był fascynujący. Lu­

dzie, którzy nigdy nie posądzali siebie o inklina­
cje polityczne, słuchali jego referatów z otwarty­
mi ustami. Bo on przemawiał.

Teresa Kuczyńska: - Kaczyński to bardzo żywy

umysł i dalekosiężny, analityczny, ukazujący różne

aspekty zjawisk, które człowiekowi nie przychodzi­
ły na myśl w pierwszej chwili. Kaczyński nadawał
planowaniom wizjonerskiego ducha, było czego po­
słuchać. Ocenialiśmy każdy numer. Było sporo in­

dywidualności i dyskusje były naprawdę frapujące.

Dorota Macieja: - Kaczyński opowiadał

o pewnych wydarzeniach i pomysłach politycz­
nych w sposób zupełnie odmienny od tego, co pi­
sała „Gazeta Wyborcza”. Nie stwarzał żadnego dy­
stansu, często żartował, dowcipkował, opowiadał
o swojej mamie. Jeżeli ktoś chciał się do niego do­
stać, nie było większego problemu. Może musiał
trochę poczekać, ale zawsze został przyjęty.

Teresa Bochwic: - Analizy Kaczyńskiego

wprawiały mnie w zachwyt. Prezentował zwyczaj­

ny polski punkt widzenia ludzi, którzy mają za

sobą Powstanie Warszawskie, dla których najważ­
niejsza jest walka o prawdziwie suwerenny kraj.

Maria Otto-Giełżyńska: - Jarek prowadził pla­

nowania bardzo kompetentnie. Opisywał aktu­

— 77 —

background image

alną sytuację i sugerował, co powinno z tego wy­
pączkować dla pisma. Praca była niemal rozpi­
sana na role, każdy wiedział, co ma robić i jakie

jest jego miejsce w szeregu. Pismo tworzyliśmy

wspólnie.

Maciej Zalewski wspomina, że kiedy zaczął

pracować z Kaczyńskim, stracił 80 procent znajo­
mych. Jan Lityński w „Gazecie Wyborczej” nazwał

„Tygodnik” bolszewicką „Iskrą”.

Urbański: - Tak. Tygodnik był miejscem,

gdzie istniał komitet centralny z super pierwszym
sekretarzem Kaczyńskim, który wiedział, że trze­
ba iść na skróty. To była gazeta zmieniająca świat.

To wtedy, w 1990 roku, pojawił się i utrwalił

obraz braci jako żądnych władzy i winnych roz­

bicia obozu „Solidarności”. Przypisywano im na­

cjonalizm, demagogię i skrajną podejrzliwość. Ka­
czyńskich i ich współpracowników nazywano
frustratami, aferomanami i oszołomami.

Krzysztof Wyszkowski: - Nie mogłem zrozu­

mieć ich demonstracyjnej wrogości. Porównywa­
li Kaczyńskiego do terrorysty Ceausescu. Trud­
no było rozmawiać. Okrzyknęli nas antysemita­
mi, ponieważ - jak to pokrętnie tłumaczono - wy­
rzuciliśmy grupę Żydów. To była kompletna bzdu­

ra. Sam namawiałem wiele osób do pozostania,
m.in. Andrzeja Friszke i Artura Hajnicza. Oni na­
wet chcieli zostać, po kilku dniach jednak przy­
chodzili, przepraszając, że muszą odejść. Mówili,
że wymógł to na nich Bronek Geremek.

— 78 —

background image

Jednak wybory wygrał Lech Wałęsa. Kaczyń­

ski jeszcze w 1990 roku przeszedł z „Tygodnika” do
Kancelarii Prezydenta. Na rok. Tym razem Kaczyń­
scy pozwolili ukraść sobie Wałęsę. Weszli w kon­
flikt z jego przybocznym Mieczysławem Wachow­
skim, którego podejrzewali o niejasne kontakty.
Powoli okazywało się, że wizje braci i Wałęsy moc­
no się różnią. Do ostatecznego zwarcia doszło w li­
stopadzie 1991 roku. Po wygranych przez prawicę

wyborach parlamentarnych Wałęsa zaproponował

na premiera... Geremka. Historia zatoczyła koło
i zadrwiła z Jarosława. Podczas narady w Belwede­
rze, w którym wtedy urzędował prezydent, sprze­

ciwił się pomysłowi, żeby premierem został Gere­
mek, ale był w tym osamotniony. - To ty dopro­

wadziłeś do tego, że latałem z siekierą na swoich

przyjaciół! Przez ciebie rozpocząłem wojnę na gó­
rze! Obiecywałeś dekomunizację, przyspieszenie,

a ja, głupi, w to wierzyłem - wybuchnął Wałęsa.

Jarosław wyszedł, trzaskając drzwiami. Do­

słownie. Do Belwederu już nie wrócił.

Udało mu się jeszcze w grudniu 1991 roku

przeforsować na premiera Jana Olszewskiego.

A mimo to drugi premier, którego wsparł, nie za­

oferował mu żadnej teki, na jaką liczył: ministra
obrony dla siebie oraz spraw wewnętrznych lub
sprawiedliwości dla brata Lecha. Po szybkiej i nie­
zbyt udanej lustracji, po tzw. nocy teczek z 4 na 5
czerwca 1992 r., Wałęsa odwołał zresztą rząd Ol­
szewskiego.

— 79 —

background image

Od tej chwili Wałęsa i Kaczyńscy żywili do

siebie ostentacyjną niechęć. Oskarżali się o znie­
sławienie i wytaczali procesy.

W „Tygodniku Solidarność” Kaczyńscy by wa­

li już raczej jako bohaterowie tekstów niż goście.
Znany satyryk Marcin Wolski w 2005 roku napi­

sał utwór „Bliźniacy”. Tłumaczył w nim, dlacze­
go Jarosław Kaczyński nie chciał być premierem
i schował się w cień podczas kampanii prezydenc­

kiej swego brata Lecha. Dziś wydaje się wierszem
i śmiesznym, i - nieco - proroczym:

Tam, gdzie wzgórków siedmioro, kwadrans

przed dwunastą/Romulus oraz Remus zakładają
miasto./Śpieszą się przejść do dziejów wybitnych
bliźniaków./Choć wiedzą - nie od razu zbudowa­

no Kraków!/Z braci jeden człowiekiem myśli, dru­
gi czynu./Więc z wierchów Kapitolu oraz Awer­
tynu/czekają znaków, chociaż od Sybilli wiedzą,/
że kiedy pierwszy z braci obwiedzie gród mie­

dzią drugi ją przekroczy, wnet zginie bez słowa./
Na nic miłość bliźniacza, choć jednojajowa./Ro­
mulus znak wypatrzył, szybko bruzdę orz,/a jego

brat spóźniony pomyślał: „O Boże!/Czy nie le­

piej, jak jeden z nas karierę zrobi,/bez tego brato­
bójstwa, bez martyrologii./Kiedy Remus się cof­
nie i na tyle schowa,/Romulus Rzym zbuduje, bę­

dzie tam panował...”/Więc tylko radę daje - z miej­
sca się rusza:/„Weź sobie na premiera Numę Pom­
piliusza./Ja będę ci doradzać poufnie z winnicy./
Zechcesz, to cię zluzuję. Nie pozna różnicy/ni lud

— 80 —

background image

nasz, ni sąsiedzi, ani Bogów świta...”/I tak się za­
częło od urbe condita./A na wieczną pamiątkę
tej niedoszłej draczki,/zamiast gęsi hodować jęto

w Rzymie kaczki.

— 8l —

background image

— 82 —

background image

Rozdział VII

Bliźniacza „Solidarność’

— 83 —

background image

M

arian Krzaklewski też urodził się jako je­

den z bliźniaków, ale jego brat Jan zmarł
zaraz po narodzinach. I kiedy w 1989

roku ów nieznany działacz ze Śląska niespodzie­
wanie został członkiem władz NSZZ „Solidarność”,

ostrzegał żartem Lecha Kaczyńskiego: - W konku­
rencji bliźniaków mam nad tobą przewagę trans­

cendentalną, bo Jasio jest już w niebie.

Bracia Kaczyńscy w owym czasie może nie do­

ceniali Krzaklewskiego, ale też nie lekceważyli. - O,

jeden doktor więcej - śmiali się, gdy trafił do Ko­

misji Krajowej „S”. Bo obaj też mieli te tytuły na­
ukowe, a cała trójka zasiadała we władzach związ­
ku bądź co bądź robotniczego.

Jednak wtedy, wbrew żartom Krzaklewskiego,

przewaga była po stronie Kaczyńskich. Jego za pleca­

mi nazywano „piękny Marian” i powtarzano, jak to
Lech Wałęsa dowcipnie motywował wniosek o przy­

jęcie do władz związku tego energicznego bruneta po­

parciem przez dwie panie z Komisji Krajowej. A Ka­

czyńscy należeli do tzw. elity solidarnościowej i byli

w samym centrum dziejowej zawieruchy. Bracia

uczestniczyli w obradach Okrągłego Stołu (Jarosław

— 84 —

background image

w podzespole ds. reform politycznych, Lech - w ze­

spole ds. pluralizmu związkowego), które doprowa­
dziły do wyborów 4 czerwca 1989 roku i wywróciły

porządek polityczny w Polsce, a w konsekwencji w ca­
łym regionie. Obaj zostali senatorami I kadencji (po­
tem posłami). Jarosław w lipcu i sierpniu 1989 roku
z ramienia „Solidarności” zasiadał w zespole negocja­

cyjnym ze Stronnictwem Demokratycznym i Zjedno­
czonym Stronnictwem Ludowym, którego celem było

powołanie koalicyjnego rządu.

Bracia byli w gronie najbliższych współpra­

cowników Lecha Wałęsy, a ten w 1990 roku został
pierwszym prezydentem III Rzeczypospolitej wy­

branym w wolnych wyborach. Tworzyli jego zaple­

cze polityczne - Porozumienie Centrum. Jarosław

Kaczyński został szefem Kancelarii Prezydenta.

A Lech Kaczyński - pierwszym wiceprzewod­

niczącym Komisji Krajowej „S”. Kierował związ­
kiem na co dzień już od 1989 roku. Wydawało się

więc, że jego wybór na następcę Wałęsy w „S” nie
będzie zbyt trudny.

Kaczyńscy trzymali w rękach szanse na wiel­

ką władzę, a jednak przegrali walkę. Najpierw tę

o związek. I to nie z głównym przeciwnikiem, zna­

nym opozycjonistą Bogdanem Borusewiczem. To

„piękny Marian” okazał się silniejszy i sprytniejszy,

niż sądzili. Zyskał poparcie branż i w lutym 1991
roku, na III zjedzie krajowym NSZZ „Solidarność”,

pokonał Lecha Kaczyńskiego w wyborach na prze­

wodniczącego związku.

85

background image

Zaraz po wyborze Marian Krzaklewski zaczął

porządkować związek po swojemu. Powszechnie
uważano, że kulturalnie, bez nerwowości, ale za to
konsekwentnie czyścił go ze współpracowników Ka­

czyńskiego i PC. Część z nich Lech Kaczyński zabrał
ze sobą - został w Kancelarii Prezydenta ministrem
nadzorującym Biuro Bezpieczeństwa Narodowego.

Działacze „Solidarności” jednak nigdy Lecha

Kaczyńskiego nie zapomnieli. Miał tam zawsze
przyjaciół, którzy bywali u niego także w Pała­

cu Prezydenckim. Zostawiał ochroniarzy na ulicy
i kazał im nie rzucać się w oczy, gdy szedł z rewi­
zytą. Mógł liczyć na poparcie „Solidarności”, kiedy
kandydował na prezydenta. Tak, jak teraz Jarosław
Kaczyński, mimo sprzeciwu innych solidarnościo­
wych polityków i Lecha Wałęsy.

Nie wiadomo, czy byłoby tak samo, gdyby

Krzaklewski nadal był liderem związku i nie wy­
padł za burtę polityki. Kaczyński mówiąc po latach
o dawnym rywalu, był oszczędny w słowach, acz
po swojemu dowcipnie złośliwy. Sam był człowie­
kiem niezwykle otwartym, który miał przyjaciół

od prawa do lewa. Zaś pytany o poglądy Krzaklew­
skiego stwierdził, że „silnie przeżywa on skrajny
tradycjonalizm obyczajowy”. - Mogę tylko powie­
dzieć, że lubi być piękny - dodał.

Uroda to cecha, którą bracia Kaczyńscy ce­

nili u kobiet, u mężczyzn - nieszczególnie. Choć
i z niej potrafiliby zrobić użytek. Jarosław Kaczyń­
ski w 1997 roku uznał urodę lidera „S” wręcz za

— 86 —

background image

polityczną szansę prawicy. - Jest przystojny, to
istotna zaleta, która pomaga, kiedy chce się od­
nieść sukces polityczny. Prawica dotąd miała mało
szczęścia do twarzy - zauważał.

Był to czas, gdy Krzaklewski tworzył Akcję

Wyborczą Solidarność, a Jarosław Kaczyński go
w tym wspierał. Wymieniano go nawet jako jed­

nego z kandydatów Krzaklewskiego na premiera
rządu AWS, bo ku zaskoczeniu wszystkich oświad­
czył, że blok wielopartyjny potrzebuje silnej wła­

dzy i wszyscy powinni się podporządkować auto­
rytetowi „S” oraz jej lidera.

Sielanka nie trwała jednak długo. Jeszcze

przed wyborami - które ostatecznie AWS wygrała,

objęła rządy i na koniec zaoferowała Lechowi Ka­
czyńskiemu tekę ministra sprawiedliwości - Jaro­
sław Kaczyński uznał, że niecałe towarzystwo sku­

pione w Akcji jest odpowiednie. Zażądał usunięcia
z warszawskiej listy Akcji „osób poniżej poziomu
uznawanego za dopuszczalny, również z powodu
nałogów”. - Musiałbym być nieuczciwy, żeby tę li­

stę zaakceptować - tłumaczył.

Zmian się nie doczekał i wystartował do Sej­

mu z listy Ruchu Odbudowy Polski (Jana Olszew­
skiego). Ale stworzona przez niego partia, Porozu­
mienie Centrum, została w AWS. Złośliwi śmiali
się, że realizuje słowa Wałęsy: „Jestem za, a nawet
przeciw”.

— 87 —

background image

— 88 —

background image

Rozdział VIII

Mógł być sportowcem

— 89 —

background image

Z

e sportów zostały mi marszobiegi. Bardzo
szybko chodzimy z bratem. Potrafimy nie­
źle spocić wysportowanych funkcjonariuszy

BOR-u! - przechwalał się nieco Lech Kaczyński.

- Jeździsz też na rowerze - przypomniała mężo­

wi Maria Kaczyńska.

- E tam, ćwiczyłem kiedyś na siłowni. Muszę do

tego wrócić - westchnął.

Ten małżeński dialog opublikowany w „Gali”

w styczniu 2010 roku pokazuje inną sylwetkę pre­

zydenta Kaczyńskiego. Jawił się on bowiem zazwy­
czaj jako daleki od sportu, nieco roztargniony pro­
fesor prawa lub poważny prezydent zafascynowany

historią i polityką.

Jeszcze dwa lata temu wyśmiewano Lecha Ka­

czyńskiego na forach internetowych, że nie wie, jak
się nazywa polski bramkarz. Zamiast Boruc po­

wiedział „Borubar”. Co prawda szybko pojawiły się
w sieci nagrania w zwolnionym tempie, których au­
torzy dowodzili, że na pytanie „który zawodnik naj­
bardziej panu zaimponował”, Kaczyński odpowie­

dział: „Roger Guerreiero, ale dobry był także nasz

bramkarz Artur Boruc, bardzo”. A zła dykcja miała

— 90 —

background image

spowodować, że „Boruc” i „bardzo” zbiły się w „Bo­
rubara”.

Nigdy nie przekonało to tych, którzy w zainte­

resowaniu Kaczyńskiego sportem widzieli wielką
mistyfikację i walkę o głosy kibiców. Ani tych, któ­
rzy cieszyli się, że siatkarze po zdobyciu pierwsze­

go w historii mistrzostwa Europy nie przyszli do
prezydenta po odznaczenia „za zasługi dla sportu”.

Tłumaczenie się sportowców zmęczeniem uważa­

no za dobry wykręt, a odebranie prezydenckich od­

znaczeń następnego ranka na śniadaniu u premie­
ra Donalda Tuska - za słuszną ostentację polityczną.

Co się zatem stało, że nagle zainicjowano sze­

roko zakrojoną akcję, a część środowisk związanych
ze sportem jej przyklasnęła, nazwania Stadionu Na­
rodowego w Warszawie imieniem Lecha Kaczyń­

skiego? Czy powodem jest tylko tragiczna śmierć
prezydenta?

Pokazując się w szaliku kibica, wydawał się tro­

chę sztuczny. Szalika sam nie zakładał, nosili go za
nim doradcy, fakt. Przez chwilę nawet kibicował Po­
lakom na stadionie w Wiedniu w szaliku polskiej re­
prezentacji narodowej odwróconym do góry noga­
mi. Faktycznie. Zdecydowanie wolał mecze bez ki­
bicowskiej otoczki. Ale sport cenił. I to też jest fakt.

Tak bywa, że sprawy ostateczne odsłaniają rze­

czy dotąd niewidziane lub zamglone.

W internecie pojawił się niepublikowany dotąd

wywiad Lecha Kaczyńskiego dla „Przeglądu Spor­
towego” - sprzed pięciu lat, gdy stał na czele władz

91

background image

Warszawy, ale przygotowywał się do objęcia prezy­

dentury kraju. Wielu dopiero teraz mogło przeczy­

tać, że to on właśnie uważał za niezbędne utworze­
nie Ministerstwa Sportu i pomysł ten skutecznie
przeforsował w rządzie PiS. Wcześniej sport był tyl­
ko dodatkiem, jedną z kompetencji ministra eduka­
cji narodowej.

- Sport odgrywa wielką, pozytywną rolę w ży­

ciu wspólnoty państwowej i narodowej. To również

bardzo ważna dziedzina pokojowej konkurencji
między krajami. Polska wygląda obecnie pod tym
względem bardzo mizernie, a przecież ma ogrom­

ny potencjał. Niezbędny jest jasny plan zmiany tego
stanu rzeczy, klarowna wizja rozwoju. Tego nie
można odkładać na następne lata. Uważam, że to
będzie jedno z ważniejszych zadań dla nowego rzą­
du - twierdził Lech Kaczyński.

Zapowiadał harmonogram prac nad stadio­

nem Legii oraz przygotowań do organizacji piłkar­
skich mistrzostw Europy w 2012 roku w Warszawie
i to jeszcze zanim polsko-ukraiński projekt wybra­
ła UEFA: - Gorąco popieram ten projekt. Stadion Na­
rodowy będzie miejscem rozgrywek w ramach mi­
strzostw. Zapewniam, że nie istnieje żadna konku­
rencja między projektem budowy Stadionu Narodo­

wego przy Łazienkowskiej a planami budowy nowe­

go obiektu na miejscu Stadionu Dziesięciolecia.

Złote lata Stadionu Dziesięciolecia doskona­

le pamiętał z PRL. To tu Polacy bili rekordy lekko­
atletyczne. Jako dziecko Leszek Kaczyński oglą­

— 92 —

background image

dał na stadionie wspaniały rzut dyskiem w wyko­
naniu Edmunda Piątkowskiego. Pamiętał nawet

wynik - 59,91 m. I kreślił barwne plany budowy
w tym miejscu całego kompleksu lekkoatletyczne­

go. Wręcz stadionu olimpijskiego.

No i marzył o olimpiadzie w Warszawie w 2024

roku: - Stolica Polski ma prawo do olimpiady! Prócz

stadionów Dziesięciolecia i Narodowego na Legii,
na terenach Polonii widzę możliwość powstania
centrum pływackiego i miejsca na sporty halowe.

Trzeba także rozbudować obiekty na AWF i już przy­

mierzać się do igrzysk.

Ta wizja była tak dotykalna, że analizował po­

mysł uczynienia ministrem sportu szefa Polskiego
Komitetu Olimpijskiego.

Kilka lat później, już w 2010 roku, prezydent

Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński z entuzja­

zmem zaczął rozważać ideę, by Polska podjęła po­

ważne działania, które mogłyby zaowocować przy­

znaniem nam prawa do zorganizowania igrzysk
olimpijskich. W marcu patronował więc VIII Świa­
towym Zimowym Igrzyskom Polonijnym - Zako­
pane 2010. U stóp Wielkiej Krokwi podkreślał, że
Polskę stać na zorganizowanie mistrzostw świa­
ta w narciarstwie klasycznym w 2015 roku, o któ­
re walczy Zakopane. A nawet na organizację zimo­
wej olimpiady w roku 2022 lub 2026, wraz ze Słowa­

cją i być może z Czechami. - Olimpiada koncentruje

uwagę całego świata - to dobrze dla sportu i dobrze

dla kraju. Olimpiada mija, a to, co zbudowano, żeby

93

background image

była, pozostaje na wieki. Tego chciałem Zakopane­
mu, całej południowej Polsce, a także naszym part­

nerom na Słowacji najszczerzej życzyć - przekony­

wał przysypany płatkami padającego śniegu.

Doceniał każde zwycięstwo polskiego spor­

towca. Dzwonił i gratulował piłkarzom. Franciszek
Smuda, obecny selekcjoner piłkarskiej reprezenta­

cji Polski, wspominał, że gdy prowadził Lecha, to
po meczu z Austrią w szatni, w kieszeni kurtki za­

dzwonił mu telefon. Odebrał lekko zniecierpliwio­
ny. Osoba w słuchawce poinformowała, że będzie
rozmawiał z prezydentem. - Myślałem, że chodzi

o prezydenta Poznania. Po chwili odezwał się jed­

nak Lech Kaczyński! Od razu powiedział, że oglądał
mecz i pogratulował gry. Powiedział, że nasze wy­

stępy to świetna promocja polskiej piłki - relacjono­

wał zdumiony i zadowolony trener Smuda.

Prezydent, kiedy mógł, jeździł na mecze. Dopin­

gował rodaków podczas mistrzostw świata w piłce
ręcznej w Niemczech, siedząc w szaliku w polskich
barwach narodowych tuż obok prezydenta Niemiec
Horsta Koehlera. Potem obaj politycy na przemian
wręczali medale. Szczypiornista Karol Bielecki spe­

cjalnie policzył, gdzie należy stanąć tak, by uścisnąć
rękę polskiego prezydenta. Obecność prezydenta Ka­
czyńskiego w takich chwilach dużo znaczyła.

Sam ćwiczył piłkę ręczną i podczas jedne­

go ze spotkań żartował, że mógłby być sportow­
cem, lecz „w pewnym momencie zabrakło mu cen­
tymetrów”. - Bramkarzem byłem w szkolnej druży­

— 94 —

background image

nie, ale bardzo szybko osiągnąłem swój wspania­
ły wzrost, więc musiałem z tej kariery zrezygno­

wać - tłumaczył ze śmiechem.

Chętnie i często przyjmował sportowców u sie­

bie. Żużlowców rzeczowo pytał o tajniki ich dyscy­
pliny sportowej - nic dziwnego, żużel był i jest sil­
ny w Polsce. Rezydencja prezydencka w Wiśle sta­
ła się miejscem spotkań prezydenta ze słynnym

skoczkiem narciarskim Adamem Małyszem, który
mieszka w okolicy. Rozmowy te nawet słowem nie
zahaczały o politykę.

A gdy odznaczał medalistów igrzysk olimpij­

skich w Vancouver, dziękował: - Oby nigdy nie za­

brakło nam woli walki do ostatnich centymetrów
i sekund.

Nie wszystko zawsze się udaje.
Szczypiorniści polskiej reprezentacji siedem

godzin stali w kolejce do Pałacu Prezydenckiego, by
oddać hołd Lechowi i Marii Kaczyńskim.

„Przegląd Sportowy”, niepublikowany wy­

wiad: - A na koniec zapytam o sportową scenę ze

znanego filmu „O dwóch takich, co ukradli księ­
życ”, w którym grał pan główną rolę z bratem Jaro­
sławem. Jest tam zwycięski bieg, w którym jako bliź­
niacy podmieniacie się na trasie. Czy pan startował,
czy finiszował? Lech Kaczyński: - Niech sobie przy­
pomnę... Brat kończył, a ja startowałem.

— 95 —

background image

— 96 —

background image

Rozdział IX

Wrażliwy szeryf

97

background image

C

zasem prześladował go pech. Taki, co myli

słowa lub stawia na drodze osoby, których

lepiej byłoby nigdy nie spotkać. Tak jak

podpitego mieszkańca Pragi, któremu ostro odpo­
wiedział. Zdaniem wielu: zbyt ostro.

- Nikt nie ma obowiązku słuchać obelg i to

bez powodu - tłumaczył Lech Kaczyński. - I tak

jako polityk muszę znosić o wiele więcej niż zwy­

kły człowiek. Polityk też ma prawo do obrony

godności. Pierwszą serię obelg wytrzymałem, do­
piero przy drugiej powiedziałem twardo, ale jak
na praską ulicę - łagodnie, żeby sobie poszedł.
Zareagowałem słowami, które nie są grzeczne,

ale znamy dużo bardziej obraźliwe, to była reak­
cja człowieka.

Zapewne tak. Tak zachowałby się w podobnej

sytuacji prawie każdy mężczyzna, ale polityk - nie.

Na tym właśnie polegał i urok, i problem Le­

cha Kaczyńskiego, że czasem pękał na nim ów

polityczny pancerz, pokazując twarz prezydenta,

a nie maskę. Że nie zawsze chciał korzystać z ta­

lentu aktorskiego, którym niewątpliwie obdaro­
wał go los.

98

background image

Lech Kaczyński zachowywał się tak, jak sam

uważał za słuszne, nawet, gdy łamał w ten sposób
reguły wymyślane przez speców od marketingu
politycznego. Podczas obrad sztabu żartowano so­
bie nawet: - Jak się nasz kandydat znowu zdener­
wuje, kto się rzuca wyciągać wtyczki z kamer?

Wiele osób w Lechu Kaczyńskim, ministrze

sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, widzia­

ło polskiego Rudolpha Giulianiego, który doprowa­

dził do skazania kilku czołowych finansistów z Wall
Street za nielegalny handel akcjami i dzięki temu
śpiewająco wygrał wybory na burmistrza Nowe­
go Jorku. Lech Kaczyński też zasłynął jako minister

bezkompromisowo walczący z przestępczością i orę­

downik zaostrzenia kodeksu karnego, a potem sta­
nął do walki o władzę w Warszawie. Hasłem „Stop

korupcji!” dawał nadzieję miastu mającemu opinię

siedliska „ubijania interesów pod stołem”. Tygodnik

„Newsweek Polska” namawiał sztab Lecha Kaczyń­

skiego na bardzo ciekawą sesję zdjęciową - kandydat
miał twardo, z groźną miną kroczyć wieczorem po
ulicy Marszałkowskiej w długim płaszczu a’ la sze­
ryf, którego poły rozwiewa jesienny wiatr. Iście we­
sternowa sesja z jedynym polskim sprawiedliwym

w roli głównej, brakowało tylko kolta. Sztabowcy za­

cierali ręce, to byłby milowy krok w tej kampanii!

Mieli tylko jeden, za to poważny problem - jak prze­
konać do tego Lecha Kaczyńskiego.

- To będą poważne zdjęcia oddające ducha

pana polityki - przekonywał go Adam Bielan,

99

background image

rzecznik PiS, siedząc okrakiem na krześle w szta­

bie kandydata. Tej nazbyt luźnej postawy Lech Ka­

czyński nie lubił i fukał na młodego posła, który
natychmiast wracał do ugrzecznionej formy. Jed­
nak do spaceru Marszałkowską Bielan nie znalazł
przekonujących argumentów.

- Nie ma mowy - oznajmił.

Bielan i Anna Kamińska, później rzeczniczka

w warszawskim Ratuszu, wymyślali więc kolejne ar­

gumenty, znajdowali inne ulice, pory dnia, propono­

wali nawet ukochaną dzielnicę Lecha Kaczyńskie­

go - Żoliborz. Kaczyński jednak wciąż kręcił głową.

- Tak Giulianiego robili - namawiał Bielan. Po­

równanie to jednak męczyło przyszłego prezyden­
ta. Miano szeryfa też traktował z ironią.

- W żadnym wypadku! Jaki tam ze mnie sze­

ryf - odpowiadał. - Nie lubię. Kogo będę z siebie ro­
bił? Tyle już było tych sesji i za każdym razem mia­
ła być ostatnia.

W owym czasie Kaczyński nienawidził bowiem

sesji fotograficznych i nawet makijażu studyjnego,
koniecznego podczas występu przed kamerą. - Ja
się na modela nie zgłaszałem - zżymał się na fotelu
w salonie Jagi Hupało, jednej z najlepszych kreatorek

od wizerunku. To był cud, że w ogóle dał się do niej
zaciągnąć. Agencję zajmującą się kreacją wizerunku
zwolnił wcześniej po kwadransie rozmowy.

Zamiast sesji szeryfa „Newsweek Polska” zro­

bił mu więc grzeczne zdjęcia w studiu, w gruncie
rzeczy dość sztywne, w garniturze.

—100 —

background image

Gdy odpowiedzialna za sesję dziewczyna zaga­

iła, dlaczego odrzucił wizerunek szeryfa i nie zało­
ży nawet kapelusza, Kaczyński odpowiadał autoiro­
nicznie: - Żeby nosić kapelusz, trzeba być z dziesięć

centymetrów wyższym.

- Ale Jan Maria Rokita nosi - nie odpuszczała

dziewczyna.

- No bo minimalnie, ale jednak jest wyż­

szy - rzekł ze śmiechem Kaczyński.

Dopiero wiele lat później, jako prezydent Pol­

ski, wyrównał „Nesweekowi” stratę słynną sesją,

w której w koszuli z podwiniętymi rękawami szedł

na luzie po płycie lotniska i siedział za sterami tu­
polewa. To był samolot, którym wiele podróżował,
który tak lubił i w którym zginął.

Nie chciał się uczyć swych wystąpień na pa­

mięć ani czytać z kartki - wolał powiedzieć, co sam
myśli, własnymi słowami.

Stawał wtedy przed kamerami kilka razy

dziennie. Dawał też swe poparcie kandydatom PiS

w wyborach samorządowych. Tylko od czasu do

czasu narzekał: - Po wyborach zamknę się w gabi­
necie i będę wreszcie pracował.

Lech Kaczyński przejmował się tym, co o nim

mówiły media. Będąc ministrem sprawiedliwo­
ści, świetnie wypadał w mediach. Nawet w czasie
walki o warszawski Ratusz potrafił dziennikarzy
rozbawić, zasygnalizować dystans do sprawy, po­
rwać błyskotliwością i dowcipem. Bo lubił rozluź­
niać atmosferę, robiąc sobie żarty. Gdy sztabowcy

— 101 —

background image

pytali, jak było na debacie u Moniki Olejnik, odpo­

wiadał z kamienną twarzą, że Balicki - z którym

od czasów opozycji był per „ty” i do końca się lubi­

li - strasznie go zaatakował. Po czym dodawał roz­
bawiony: -Wyjął brzytwę z kieszeni i dźgał mnie.

Prezes Polskiej Akademii Nauk Michał Kleiber

pamięta wiele jego wystąpień, w których zadzi­
wiał słuchaczy. W trakcie wizyty w Izraelu, zagad­
nięty - nagle wygłosił wykład o roli Żydów w wal­
kach o niepodległość Polski na przestrzeni ostat­

nich trzech wieków.

- Bez kartki, bez przygotowania, przez ponad

godzinę wygłaszał wykład, który ludźmi wstrzą­
snął. A na sali był między innymi prezydent Izraela
zdziwiony, iż głowa państwa, które nie ma w Izra­

elu opinii bardzo przychylnego Żydom, ma taką

wiedzę i potępia antysemityzm - wspominał Kle­

iber po śmierci prezydenta. Profesor jest zdziwiony,
że taki obraz Lecha Kaczyńskiego nigdy się do me­
diów nie przedostał. - Całe życie wykładam i słu­

cham wykładów. Ale tak pięknie skonstruowane­
go, powiedzianego z pamięci, erudycyjnego wykła­
du na bardzo trudny temat nigdy nie słyszałem. To
nigdy nie znalazło wyrazu publicznego. Nikt nigdy
nie napisał, że prezydent ma taką wiedzę - ubolewa.

Ataki mediów Lech Kaczyński znosił bardzo

źle. Miał wrażenie, że i on, i brat, i wizja polityki,
którą prezentują, są specjalnie atakowani i ośmie­

szani. Żeby nie weszła w życie. Że jakkolwiek by
się nie starali, sukcesy wytkną im jako wady. I coś

— 102 —

background image

w tym było. Nawet gdy, wygrał pierwszą turę wy­
borów warszawskich i zabrakło mu zaledwie dwóch
tysięcy głosów, by bez dogrywki wziąć stery mia­

sta w swoje ręce, dziennikarze pytali go, jak zno­
si porażkę.

- Zaraz się okaże, że jestem wielkim przegra­

nym - żartował.

Relacje prezydenta z mediami były napięte.

Prezydentowa Maria Kaczyńska w jednym z wy­

wiadów mówiła wprost, że nie rozumieją ani ostro­
ści osądu gazet, ani niekorzystnych wyników son­

daży opinii publicznej: - Zastanawiam się, jak robi
się te sondaże, że są tak niesprawiedliwe. Dlate­
go, że ilekroć jesteśmy w tłumie, ludzie przyjmują
nas bardzo serdecznie. Często wręcz entuzjastycz­
nie. A w mediach wszystko jest na odwrót. Mąż od
początku bardzo dużo pracował, a dziennikarze jak
mantrę powtarzali, że nic nie robi, że siedzi w cie­
niu. A wystarczyłoby zajrzeć na jego stronę inter­
netową. Natomiast stałymi gośćmi stacji radio­

wych i telewizyjnych są takie osoby jak Stefan Nie­

siołowski, Janusz Palikot, Janusz Kaczmarek. Dla­
czego? Przecież wiadomo, że nie będą dobrze mó­

wili o moim mężu. A on martwi się sondażami

i mówi: - Zobacz, cokolwiek zrobię, to jest źle.

—103 —

background image

—104 —

background image

Rozdział X

Teorie spisku

105

background image

G

roźby, zastraszanie przez mafię prusz­

kowską, wypadek spowodowany przez
nieznanych sprawców, inwigilacja, sfał­

szowana lojalka - to wszystko i wiele więcej przez
ostatnie dwie dekady przydarzało się braciom Ka­
czyńskim.

Na początku lat 90. zeszłego wieku ogłoszono

ich wielbicielami teorii spiskowych. Prezydento­

wi Lechowi Kaczyńskiemu zarzucano szukanie we
wszystkim niepotrzebnych podtekstów, wietrzenie

spisków. Czy wierzył w spiski? Może tak, może nie.
Raczej nie. Faktem natomiast jest, że braciom przy­
darzały się dziwne rzeczy.

Kiedy Jarosław Kaczyński ujawniał w mar­

cu 1993 roku istnienie instrukcji UOP nr 0015/92,

wydanej przez dyrektora Biura Analiz i Informa­

cji UOP Piotra Niemczyka, wielu brało go za nawie­
dzonego. Lider Porozumienia Centrum zarzucał bo­

wiem, że instrukcja dotyczyła inwigilacji partii po­
litycznych oraz pozyskania płatnych informatorów
wśród ugrupowań przeciwnych polityce ówczesne­

go prezydenta Lecha Wałęsy i rządu Hanny Suchoc­
kiej. Czyli celem inwigilacji było PC, Ruch dla Rze-

— 106 —

background image

czypospolitej, Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej, Pol­
ska Partia Socjalistyczna. Powstały w tym celu tzw.
zespół pułkownika Jana Lesiaka miał kompromito­

wać polityków tych partii. Kaczyńscy podejrzewa­

li, że w tej aferze maczał ręce bliski Wałęsie, wiel­

ce wpływowy, a skonfliktowany z nimi Mieczysław

Wachowski.

Wygląda to na teorię spiskową? Wygląda. Za­

przeczali temu Lesiak, Niemczyk i Wałęsa. Pro­
kuratura wytoczyła nawet Kaczyńskiemu spra­
wy: o ujawnienie tajnej instrukcji UOP nr 0015/92,

o pomówienie Wachowskiego i nieprawidłowości

w Fundacji Prasowej „Solidarność”.

Tylko że sprawę inwigilacji prawicy nagłośnił

w 1997 roku Zbigniew Siemiątkowski, polityk SLD

i wtedy koordynator ds. służb specjalnych. Ludzie
Lesiaka - według niego - chcieli skłócić liderów
partii i ich skompromitować. Plan dotyczący Ka­

czyńskiego liczył 30 punktów. Natomiast za rządów

Jerzego Buzka koordynator ds. służb specjalnych
Janusz Pałubicki potwierdził zarzuty Kaczyńskie­

go wobec instrukcji. W 2006 r. rozpoczął się proces
Lesiaka. Oskarżono go o przekroczenie uprawnień,
m.in. poprzez inwigilację legalnie działających par­
tii politycznych. Sąd uznał, że Lesiak złamał prawo,
ale umorzył postępowanie ze względu na przedaw­
nienie karalności czynu.

Kilka lat wcześniej Kaczyńscy stali się obiek­

tem zręcznej manipulacji, która miała podważyć
ich wiarygodność jako polityków zaangażowa-

—107

background image

nych w walkę z korupcją i tzw. kapitalizmem po­

litycznym, czyli powiązaniami polityczno-bizne­

sowymi. TVP, kierowana wówczas przez związa­
nego z lewicą Roberta Kwiatkowskiego, wyemito­

wała film „Dramat w trzech aktach” na temat Fun­

duszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ)
oraz polityków prawicy. Biznesmen Janusz Pineiro
(były agent wojskowych służb specjalnych PRL)

i Jerzy Kalemba (były oficer wywiadu wojskowe­
go PRL) zapewniali w programie, jakoby w latach

90. przekazywali pieniądze z FOZZ działaczom
Porozumienia Centrum. Film wyemitowano tuż
przed kampanią wyborczą do Sejmu w 2001 roku
i w trakcie urzędowania Lecha Kaczyńskiego jako
ministra sprawiedliwości. Bracia Kaczyńscy po­
zwali TYP do sądu. Dziennikarze byli oburzeni
nierzetelnością kolegów. Autorzy filmu otrzyma­
li od Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich tytuł
Hien Roku. Wewnętrzna komisja etyki TVP uzna­
ła, że film jest wadliwie skonstruowany i naru­

sza zasady etyki obowiązujące w telewizji publicz­
nej - nie dochowuje obowiązku bezstronności, rze­
telności i dokładnego zweryfikowania informacji.
Po zmianie władzy w telewizji Kaczyńscy zostali
przeproszeni na wizji. Ujawniono dokumenty su­
gerujące, że Pineiro powiadomił prokuraturę, że do
pomówienia działaczy PC namówili go byli funk­

cjonariusze służb specjalnych PRL. Pineiro i Ka­

lemba zostali skazani za wyłudzenie ok. 2 min zł
w ubocznym wątku afery FOZZ.

— 108 —

background image

Takich zastanawiających sytuacji w życiu bra­

ci Kaczyńskich było wiele. Był 1993 rok. Szczegól­

nie obfity w wydarzenia. Jarosław Kaczyński ujaw­
nił instrukcję 0015, a nieznany sprawca dokonał za­

stanawiających uszkodzeń opon jego samochodu.

Według lidera PC ktoś precyzyjnie zrobił w każdym

kole po dziesięć nakłuć twardej gumy. Jakimś spe­

cjalnym narzędziem i w taki sposób, by pękły po

uzyskaniu przez auto dużej prędkości. A Kaczyński
w owym czasie dużo podróżował po kraju i oczywi­
ście nie jeździł wolno.

Być może opony ponakłuwał złośliwy sąsiad.

Jednak spekulacji było wiele, bo w tym czasie prze­

cięto też przewody hamulcowe w samochodach

Jana Parysa, Adama Glapińskiego, Piotra Jegliń­

skiego, wydawcy książki „Lewy czerwcowy” (były
to wywiady z politykami odwołanego przez Wałę­
sę rządu Jana Olszewskiego) i Andrzeja Gelberga, re­
daktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”.

Także 1993 w roku lewicowy tygodnik „NIE”,

który w owych czasach był ogromnie popularny, za­
mieścił kopię dokumentu, który Jarosław Kaczyński
rzekomo miał podpisać 17 grudnia 1981 r.: „Oświad­

czam, że będę przestrzegał przepisów stanu wojen­

nego”. Kaczyński twierdził, że to fałszywka. - Powy­

cinano litery z pisma, w którym podpisania lojalki
odmówiłem. Dostarczono też sfałszowaną notatkę
o rzekomym podpisaniu przez mnie lojalki ze sfał­
szowanymi podpisami nieżyjących oficerów - tłu­

maczył „Gazecie Polskiej”.

—109 —

background image

Dopiero po kilku latach, w 1997 roku Marek Ba­

rański z kierownictwa redakcji „NIE” przyznał, że
padł ofiarą prowokacji, bo dokument był rzeczywi­
ście fałszywy.

Tymczasem kopię tego sfałszowanego doku­

mentu odnaleziono w szafie płk. Lesiaka. Razem
z próbkami pisma Kaczyńskiego. W papierach Le­
siaka znaleziono też takie wytyczne: „Sprawdzić,
czy Jarosław Kaczyński miał narzeczoną i dlaczego
się z nią rozstał albo czy nie jest homoseksualistą”.

- W fotoreportażu zamieszczonym w „NIE” też

pokazano kogoś podobnego z postury do mnie, kto
miał zainteresowania z pogranicza sex-shopów i pe­

dofilii - twierdzi Kaczyński.

W początkach lat 90. plotek o bliźniakach było

zresztą wiele. - Na przykład, że jesteśmy przyspo­
sobionymi przez rodziców dziećmi jakichś lum­
pów - wspominał Jarosław. Z ust do ust krążyły też

opowieści, że lider partii jest właścicielem masar­

ni, fabryki i banku. Słowem - ma ogromny mają­
tek. Dzwoniono do niego nawet ze skargami, że auta

jego firmy zakłócają ludziom spokój z rana. I choć

cierpliwie tłumaczył, że nie ma ani firmy, ani samo­
chodowej floty, na koniec i tak przekazano mu po­
dziękowania, że poranny hałas aut ustał.

Jest 1996 rok. Tym razem lider PC naprawdę

otarł się o śmierć. Wypadek miał miejsce pod Mła­

wą. Opel vectra Kaczyńskiego wyrwał drzewo z ko­
rzeniami. Na szczęście wszyscy pasażerowie przeży­
li. Można uznać, że powodem tej sytuacji była nad­

— 110 —

background image

mierna prędkość - samochód pędził 160 kilome­
trów na godzinę. Ale też nie można wykluczyć, że
nie był to przypadek - okazało się bowiem, że zawór

w kole był poluzowany i powietrze powoli uchodzi­

ło z opony. Sam się poluzował, czy ktoś zrobił to spe­
cjalnie? Tego nigdy nie wyjaśniono.

W trudnych sytuacjach był stawiany Lech Ka­

czyński. Gdy był prezesem Najwyższej Izby Kontro­

li (1992-1995), swymi działaniami naruszył czyjeś
podejrzane interesy. W efekcie usiłowała go zastra­

szyć -jak ustalili bracia - mafia pruszkowska. Pew­
nego dnia, gdy wyjeżdżał z telewizji po jakimś wy­

wiadzie, jego samochód otoczyły wozy z gangsterami
w środku. Na szczęście na zastraszaniu się skończyło.

Nawet, gdy Lech Kaczyński został już prezy­

dentem kraju, musiał mierzyć się czasem z wybry­

kami szaleńców lub groźbami wyrażanymi wprost.

Takimi jak przysłanie mu listu z pistoletową kulą
w środku.

Nie był człowiekiem, u którego takie wydarze­

nia powodowałyby lęk, ale nauczony doświadcze­
niem nie bagatelizował ich. Szczególnie zaś poważ­
nie podchodził do wszystkiego, co w jego mniema­
niu mogło narazić na niebezpieczeństwo jego naj­
bliższych. Uważał, że brat Jarosław powinien mieć
zapewnioną ochronę ze względu na zdecydowane

opowiadanie się po stronie regulacji prawnych, po­

nieważ popierał prawo, które miało utrudniać życie
przestępcom oraz ze względu na to, że byli tak po­
dobni do siebie.

— ni —

background image

— 112 —

background image

Rozdział XI

Polski numer i

—113—

background image

N

azywali go „01” i nie mieli z nim łatwej pracy.

Nosili mu kwiaty do wręczania albo bukiety,
które on dostał i garnitury na zmianę. A nie

mogli robić tego, do czego zostali wynajęci - odgra­

dzać „01” od tłumu. Nie mogli, bo on nagminnie wi­
tał się z ludźmi i rozdawał autografy. Spóźniał się
przez to nawet na ważne spotkania, takie jak oficjal­
ny obiad u arcybiskupa Stanisława Dziwisza. - Nie

będę się chował za pancerną szybą ani chodził w pla­
tynowych koszulkach - zapewniał Lech Kaczyński
ludzi skandujących jego imię na jednym z wieców
wyborczych w Wysokiem Mazowieckiem.

Tak było w 2005 roku, podczas prezydenckiej

kampanii wyborczej, w której niewielu dawało mu

szansę na wygraną. Zdecydowanym faworytem ry­

walizacji już od chwili startu był Donald Tusk.

A Lech Kaczyński miał już za sobą jedną nieudaną

próbę walki o fotel w Pałacu Prezydenckim. Wystarto­
wał w kampanii dziesięć lat wcześniej, w 1995 roku, ale
wycofał się przed wyborami i oświadczył, że dla do­
bra kraju wspiera kandydata obozu solidarnościowe­

go, który może pokonać Lecha Wałęsę. Dziś aż trudno
uwierzyć, ale była to Hanna Gronkiewicz-Waltz.

— 114 —

background image

W 2005 roku wygrał z Tuskiem, faworytem

wszystkich sondaży. Wcześniej tygodniami ob­

jeżdżał całą Polskę. Aż do ciszy wyborczej nie

miał ani jednego spokojnego dnia i nigdy nie
był sam. A od kiedy do warszawskiego magistra­
tu zadzwonił anonimowy mężczyzna z ostrzeże­
niem, że Kaczyński powinien zacząć nosić kami­
zelkę kuloodporną, towarzyszyli mu też wynaję­

ci ochroniarze.

Czy ta kampania Lecha Kaczyńskiego, która się

już nie odbędzie, byłaby podobna? Czy pokazałaby

nam tego samego człowieka? A może pięć lat prezy­

dentury go zmieniło?

Do poprzedniej kampanii przygotowywał się

trzy lata. Wiosną 2005 roku zmarł jego ojciec Raj­
mund, nie był to więc najlepszy czas. A harmono­
gram Kaczyńskiego był napięty mocniej niż struna.
Jednego dnia był w Rzeszowie, drugiego w Białym­

stoku, trzeciego w Zakopanem i tak w kółko. Tuż

przed ostatecznym głosowaniem w jeden dzień po­
trafił odwiedzić trzy miasta - na przykład Zieloną
Górę, Białogard, Szczecin - i jeszcze wrócić na noc

do Warszawy. Do domu. Zawsze wracał.

Był wszędzie, gdzie powinien. Rolników chwa­

lił za gospodarność. Cieszył się z sukcesów małych

miasteczek. Realizował założone plany, czasem
zmagając się z realiami. Na wizytę w rodzinnym

domu dziecka w Szczecinie przyjechał grubo po do­

branocce, bo sztabowcy nie uwzględnili lokalnych
trudności drogowych.

— 115 —

background image

- Źle pana odżywiają w tej Warszawie! - ganił Ka­

czyńskiego Roman Skomra, wręczając mu pęto kieł­

basy, którą wyrabiał i sprzedawał. Fakt, sztabowcy
tak bardzo utkali czas spotkaniami, że jeśli w planie
nie było oficjalnego obiadu, Lech Kaczyński nie miał

czasu na posiłek. Kiedy w Gdańsku przez półtorej
godziny udzielał wywiadów, jego przyjaciel - a póź­
niejszy minister - Maciej Łopiński nieśmiało zagad­
nął: - Może zamówię mu coś dojedzenia?

Kaczyński jakby spał w garniturze. Wczesnym

rankiem biegł do samolotu. Bez niego nie wypeł­
niłby planu. Nigdy nie ukrywał, że korzysta z po­
wietrznej taksówki i nie wychodził z lotniska bocz­
nymi drzwiami. W czasie lotu przygotowywał się

do wystąpień i autoryzował wywiady. Wysiada­

jąc, już rozmawiał przez telefon komórkowy z bra­

tem albo współpracownikami, po czym pędził na
spotkania i wieczorem znikał w samolocie, by rano
znów się w nim pojawić w pełnym rynsztunku.

Najlepiej czuł się w garniturze. Owszem, mógł

na chwilę założyć góralski pas, czapkę i wymachi­

wać ciupagą, żeby nie urazić gospodarzy z Zakopa­

nego i zadowolić sztabowców. Ale nawet idąc do Do­
liny Chochołowskiej, nie założył wygodnego ubra­
nia. Szedł bowiem złożyć kwiaty pod krzyżem

w miejscu lądowania Jana Pawła II i chciał wyrazić

szacunek, a po drugie - bo wolał marznąć w Tatrach,
niż przebierać się jak „plastikowy” kandydat.

Owszem, na zamówienie fotoreporterów kupił

precle na rynku w Krakowie, boje lubił. Ale zamiast

— 116 —

background image

wydać na to przygotowane przez sztabowców 2 zło­
te, poprosił o dodatkowe precelki dla zięcia i parę

słodkich ciasteczek. Wyciągnął własne pieniądze
z portfela. - Ale to miłe! Był tu Kwaśniewski i Jolan­
ta, ale tylko obeszli rynek i poszli - piała zachwyco­
na sprzedawczyni precli.

Zyskiwał sympatię w bezpośrednim kontak­

cie. -To ja jestem Kaczka! - śmiał się, słysząc uwa­
gi do swego nazwiska. Od razu dostawał punkty za
dowcip. - Ale nie Donald! - odkrzykiwano ze śmie­
chem. A młodzi zwolennicy Tuska po wiecu bra­
li autograf Kaczyńskiego. - Na żywo wypada le­
piej - mówił zdziwiony Łukasz, 17-letni licealista

w Wysokiem Mazowieckiem.

Lecha i Marię Kaczyńskich już wtedy oblegały

tłumy wielbicieli. Podczas jego wizyty zamknięto
Filharmonię Rzeszowską, bo wyborcy przestali się
mieścić na sali. Po mszy świętej w Łagiewnikach

ochrona ledwo wyrwała kandydata z napierające­

go tłumu. W Łańcucie musiała ratować małą dziew­
czynkę przed zadeptaniem przez stłoczonych wo­
kół Kaczyńskiego kamerzystów i fotografów. Przy­

szły prezydent głaskał przestraszone dziecko po
twarzy. - Kamery precz, dajcie nam z nim porozma­

wiać! - krzyczał na media mężczyzna podczas wie­

cu w Białogardzie.

To był ogromny wysiłek, który sporo by kosz­

tował nawet trzydziestolatka. A sprostał mu czło­

wiek lat - wtedy - 56.1 wygrał. Dostał 54,04 pro­

cent głosów.

117

background image

Usiłował przekonać ludzi, że tak jak kandydat

Platformy jest za obniżeniem podatków i rozwojem
przedsiębiorczości. Starał się nadać ciepły rys słyn­
nemu hasłu z kampanii Billa Clintona: „Teraz gospo­

darka, głupcze”. Miał się stać Kaczyńskim ze swe­
go plakatu: doświadczonym w funkcjach państwo­

wych, ciężko pracującym w gabinecie zastawionym
książkami, ale przyjaźnie uśmiechniętym i emanu­

jącym ciepłem. Siedział w koszuli, lecz bez marynar­

ki, na luzie. Nie był już tak niechętny, jak przed laty

spotkaniom z biznesmenami. Ale spotykał się z tymi
z dalszych miejsc listy 100 najbogatszych. Takimi jak
gdańscy kupcy, przeciwnicy supermarketów. Albo
Roman Kluska, biznesmen, który padł ofiarą fiskusa.
Czy „smali biznes” - najbardziej znany w miasteczku
zakład fotograficzny (zdjęcie Kaczyńskich zawisło po­
tem w witrynie gospodarza) czy masarz, który sprze­

daje wędliny sporządzane wedle lokalnych przepisów.

Sprzyjało mu jego stare zaplecze - „Tygodnik

Solidarność” obwołał go „prezydentem wszystkich
Polaków”. To tu pojawiały się główne koncepcje PiS
i kandydata na prezydenta, na których zamierzał
budować IV Rzeczpospolitą. Jerzy Kłosiński, redak­
tor naczelny, uznał, że „w interesie pracowników”

jest wybór Lecha, „skromnego człowieka z charak­

terem” i jest to „ostatni moment, kiedy realna jest
przebudowa postkomunistycznego, opóźniające­
go rozwój kraju”. Tego samego zdania była Komisja
Krajowa NSZZ „Solidarność”, która poparła prospo­
łeczny program „Polski solidarnej”.

— 118 —

background image

Ta wizja kraju oraz tzw. polityka historyczna od

początku nadały ton prezydenturze Lecha Kaczyń­

skiego. - Będę wykorzystywał wszystkie uprawnie­
nia, jakie daje mi konstytucja i ustawy, w tym także
te, z których dotąd korzystano rzadko, by nakłaniać
rządzących do wprowadzenia koniecznych zmian,
by piętnować tych, którzy szkodzą, odrzucają dobro
wspólne... Nie będę w tych sprawach kierował się lo­

jalnością wobec nikogo więcej, poza lojalnością wo­

bec Polski - powiedział w Sejmie 23 grudnia 2005
roku.

Powody, dla których prezydent zwoływał Rady

Gabinetowe - czyli posiedzenia rządu pod jego prze­

wodnictwem - były odczytywane różnie. Zwłaszcza

po tym, jak rządy objął jego kontrkandydat do fote­
la prezydenta Donald Ińsk. Przez jednych zwoływa­
nie Rad Gabinetowych było więc oceniane jako chęć
połajania rządu Ińska, przez innych jako wyraz nie­
pokoju.

Faktem jest, że o ile Aleksander Kwaśniewski

zwoływał rady w celu omówienia sytuacji finanso­

wej, wojsk w Iraku, w związku z wejściem do NATO

czy Unii Europejskiej, to Lech Kaczyński chciał z rzą­
dem dyskutować na ogół o sprawach społecznych.

Najczęściej na temat sytuacji w służbie zdrowia
i polityce ochrony zdrowia, problemów bezrobocia.
Chciał nawet rozpisać referendum ogólnokrajowe

w sprawie komercjalizacji i prywatyzacji służby zdro­
wia, jaką proponował rząd. Parlament nie wyraził na

to zgody. Zawetował trzy ustawy z pakietu reformy

— 119 —

background image

służby zdrowia, które jego zdaniem groziły tym, że
najbiedniejsi zostaną pozbawieni opieki zdrowotnej.
Biuro Bezpieczeństwa Narodowego przygotowało ra­
port o sytuacji w ochronie zdrowia. A prezydent pro­
ponował partiom okrągły stół zdrowotny.

Dyskutował też z Radą Gabinetową o tych spra­

wach finansowych, które bezpośrednio dotykają lu­

dzi - o propozycji zmian w sposobie opodatkowania
twórców czy planach rządu, by wprowadzić w Pol­
sce euro. Wiosną 2009 r. wygłosił orędzie do Sejmu

VI kadencji w sprawie kryzysu finansowego i stanu

polskiej gospodarki.

Organizował akcje, których celem miało być

umożliwienie niepełnosprawnym wzięcia udzia­
łu w wyborach. Powołał Radę ds. Wsi i Rolnictwa

oraz zwołał szczyt rolniczy z udziałem przedstawi­
cieli rządu, samorządów, związków i organizacji rol­
niczych. Złożył projekt ustawy o Funduszu Pomocy
Ofiarom Klęsk Żywiołowych. I wciąż dużo podróżo­

wał po kraju.

Władysław Frasyniuk, bliski kolega z opozy­

cji, ale daleki w III RP - był bowiem działaczem

Unii Demokratycznej i liderem Partii Demokra­
tów - nazwał kiedyś Kaczyńskiego „prawdziwym
polskim socjaldemokratą”. Wspominał, że prezy­

dent już w latach 80. skupiał się na edukacji, prawie
pracy, zapewnieniu ludziom równego startu. - Był

w tym bardziej lewicowy niż ja. Jego duża życzli­
wość i wrażliwość na ludzką krzywdę zapadły mi
w pamięć - mówił Frasyniuk.

— 120 —

background image

Jest przekonany, jak wiele innych osób zna­

jących Kaczyńskiego, że nie robił tego na pokaz.

Nie dla kamer przecież zaprosił do swojego biu­
ra - jeszcze w warszawskim Ratuszu - staruszkę,
która wystawała każdego dnia przed budynkiem.
Zapytał, o czym marzy. - O podróży na grób Jana
Pawła II - odpowiedziała. Kazał kupić jej wyciecz­
kę do Watykanu.

- Jest szereg spraw w polityce prezydenta Ka­

czyńskiego, które nie były odpowiednio interpre­
towane. Na przykład udział kobiet w życiu publicz­
nym. Dla niego parytety były śmieszne, on uzna­

wał rolę kobiet w życiu publicznym zawsze. Niektó­

rzy nawet żartowali, że miał ich za dużo w swym

otoczeniu i mężczyźni powinni się starać o paryte­
ty - wspominał Michał Kleiber, prezes Polskiej Aka­
demii Nauk, były minister nauki w lewicowych rzą­
dach Leszka Millera i Marka Belki, doradca prezy­
denta Kaczyńskiego.

Wielu współpracowników prezydenta to były

właśnie kobiety. A szarmanckość była cechą, której

oczekiwał od kolegów. Strofował młodych i nadgor­

liwych, którzy wchodząc do pokoju, najpierw wita­
li się z nim, głową państwa, a później z obecnymi
tam paniami.

Cenił wiedzę i fachowość. Wbrew politycznym

podziałom. Kleiber sam siebie podaje jako przykład
otwartości prezydenta. Miał bowiem w gronie dorad­
ców i z prawicy, i lewicy. Cenił ich za działania. Z Kle­
iberem poznali się, gdy ten zasiadał w lewicowym

— 121 —

background image

rządzie i nigdy to nie było dla Kaczyńskiego, wtedy

włodarza Warszawy, przeszkodą. Przyjaźń narodziła

się, gdy pracowali razem nad Centrum Nauki Koper­
nik, które niedługo powstanie na Powiślu.

Zdaniem Kleibera jest wiele nieodkrytych lub

zafałszowanych kart prezydentury Kaczyńskie­
go. Na przykład jego pełna otwartości i zrozumie­
nia polityka wobec Żydów i państwa Izrael. Był wy­
czulony na tę tematykę i potępiał wszelkie przejawy
antysemityzmu. Wspierał budowę Muzeum Historii
Żydów Polskich. Brał udział w obchodach 65. rocz­
nicy Powstania w Getcie Warszawskim i 65. roczni­
cy likwidacji getta w Lodzi. W 2007 roku w Teatrze

Wielkim w Warszawie po raz pierwszy oddano uro­

czyście hołd polskim Sprawiedliwym wśród Naro­
dów Świata. Był pierwszym urzędującym prezyden­
tem Polski, który po II wojnie światowej odwiedził

synagogę.

Gdy Lech Kaczyński zginął, z kraju Peresa po­

płynął lament: „Zmarł przyjaciel Izraela!”.

To, że Kaczyński był erudytą też wydaje się nie­

prawdopodobne - był przecież wyśmiewany za swą

wymowę. - A to był wielki erudyta. Zadziwiał słu­

chaczy. Jego wiedza historyczna była na poziomie

najwybitniejszych specjalistów z tej dziedziny. Był
pasjonatem historii - mówi Kleiber.

Jednym tchem prezydent potrafił bowiem wy­

mienić nazwiska wszystkich aktualnych europej­
skich przywódców, premierów i prezydentów z mię­
dzywojnia, jak i władców z XVII wieku. Daty wojen,

122

background image

bitew, zawieranych układów, to było dla niego dzie­

cinnie proste. Nieraz go wręcz dziwiło, że jego euro­

pejscy koledzy, polityczna elita, nie mają pojęcia, jak
wyglądała Europa trzy wieku temu.

Polityka historyczna to konik prezydentury Ka­

czyńskiego. Niektórzy twierdzili, że zbudził „upiory

patriotyzmu”. Ale dla innych to było to, czego naród
potrzebował. I nie chodzi tylko o wojskowe defilady
podczas uroczystości, do których wrócił Kaczyński.

Odważnie mówił o Katyniu, wywózkach na

Syberię czy powinnościach Niemiec wobec Polski.

Jeszcze gdy, rządził stolicą, powołał w Urzędzie Mia­

sta zespół, który obliczył straty materialne Warsza­

wy poniesione podczas II wojny światowej. Wynio­

sły one 45 mld 300 min dolarów. Raport ten był od­

powiedzią na pojawiające się w Niemczech roszcze­
nia wobec Polski. - Nie byłoby tego raportu, gdyby
nie działania Powiernictwa Pruskiego i przewodni­

czącej Związku Wypędzonych Eriki Steinbach. Je­

śli zawisną w sądach sprawy dotyczące odszkodo­
wań wobec Polaków, to my rozpoczniemy operacje

związane z podobnymi roszczeniami wobec Niem­
ców - podkreślił Lech Kaczyński. Pójście w jego śla­

dy zapowiadały też inne miasta Polski.

W tym samym czasie Kaczyński dokonał jed­

nego z najważniejszych swych dzieł - zbudował
Muzeum Powstania Warszawskiego. Od 1989 roku
trwały przygotowania do budowy tej instytucji,

w 1994 roku wmurowano nawet kamień węgielny,

ale wszystko skończyło się na planach i komitetach.

— 123 —

background image

Lech Kaczyński obiecał, że muzeum będzie goto­

we na nadchodzącą okrągłą rocznicę warszawskie­

go tragicznego zrywu. Zebrał grupę młodych ludzi
pod wodzą Jana Ołdakowskiego i pozwolił im dzia­
łać. W przeddzień 60. rocznicy Kaczyński otwierał
najnowocześniejsze i najbardziej cenione muzeum

w Polsce. Na obchody powstania w 2004 roku przy­

jechali m.in. przedstawiciele USA, Niemiec, Wiel­

kiej Brytanii. Przez pięć lat muzeum odwiedziło
prawie 3 miliony osób. To ważne, bo dotąd Zachód
był przekonany, że w Warszawie miało miejsce tyl­
ko jedno powstanie - w getcie.

Jako prezydent Polski Kaczyński był gospoda­

rzem obchodów 50. rocznicy poznańskiego Czerw­
ca ’56. We wrześniu 2009 roku na dziedzińcu Pała­

cu Prezydenckiego odbyła się uroczystość upamięt­
niająca 70. rocznicę powstania Polskiego Państwa
Podziemnego, podczas której prezydent przekazał
reprezentantom młodego pokolenia Testament Pol­
skiego Państwa Podziemnego.

Przy prezydencie powstała Rada ds. Kombatan­

tów oraz projekty ustaw związane z polityką pamię­

ci. Taka jak o ustanowieniu Narodowego Dnia Pa­
mięci Powstania Warszawskiego.

Docenił tych, którzy przez 15 lat III Rzeczypo­

spolitej stali w cieniu, wyśmiewani i dyskredyto­

wani, choć niezależnie od swych późniejszych słów
i wyborów, odegrali kiedyś znaczącą rolę. Najwyż­

sze polskie odznaczenie Order Orła Białego otrzy­
mali od Kaczyńskiego tacy działacze opozycji anty­

124

background image

komunistycznej w PRL, jak Andrzej Gwiazda i Anna

Walentynowicz. Były premier Jan Olszewski. Ale też
bohaterowie II wojny światowej i okupacji hitlerow­

skiej, skazani na śmierć lub represjonowani w okre­
sie stalinowskim (gen. Emil Fieldorf, rotmistrz Wi­
told Pilecki, Łukasz Ciepliński, Franciszek Niepo­

kólczycki, Wincenty Kwieciński).

Prezydent odznaczył również wielu działaczy

rolniczej „Solidarności” i Komitetu Obrony Robot­
ników. Pośmiertnie - poetę Zbigniewa Herberta

(wcześniej jego żona nie przyjęła orderu od prezy­
denta Aleksandra Kwaśniewskiego).

O to, komu przyznać odznaczenie, pytał tak­

że Władysława Frasyniuka. Konsultował z nim wia­
rygodność osób zgłaszanych do odznaczeń. I ciągle
namawiał kolegę z opozycji, choć jego poglądy uwa­
żał za zbyt liberalne, do współpracy.

W końcu kiedyś byli bardzo blisko, mimo spra­

wowanego urzędu zawsze odbierał od kolegi telefo­
ny, sam do niego dzwonił. Frasyniuk wspominał, że
przed uroczystościami 25-lecia „Solidarności” powie­

dział parę mocnych słów o PiS i prezydenturze Ka­
czyńskiego. A prezydent zaprosił go na obiad i choć
miał wielu gości, podszedł właśnie do niego, trochę
się z niego „nabijał”, a potem zaczęli się spierać.

Nawet z Donaldem Tuskiem, z którym poobija­

li się w kampanii i później w relacjach rząd - prezy­

dent, potrafił usiąść, jak dawniej, przy winie i pody­
skutować o przyszłości Polski. Bo de facto nigdy nie

przestał go lubić.

— 125 —

background image

- Spotkania z nim to zawsze były spotkania

przyjaciół. Leszek mi tłumaczył, że istotą demokra­
cji jest wprawdzie spór, ale ważne jest, by ten spór
budował coś konstruktywnego, a nie przeradzał się
w połajanki. Na tym polegała jego mądrość, którą

dostrzegamy dopiero dzisiaj - oceniał Frasyniuk.

Ale wbrew pozorom wtedy, gdy uznał, że trzeba,

Lech Kaczyński był zasadniczy.

Pozbawiał orderów tych, którzy represjonowali

niepodległościowe podziemie w latach 40. i 50. Sta­
linowskiej prokurator Helenie Wolińskiej-Brus ode­
brał przyznany w 1954 r. Krzyż Komandorski Orde­
ru Odrodzenia Polski i w 1945 Krzyż Kawalerski Or­

deru Odrodzenia Polski.

Zasadniczość rodziła też konflikty - wiosną

2007 roku Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Gere­
mek uznali, że mają dość składania oświadczeń lu­

stracyjnych i nie będą tego robić. A wobec niezło-

żenia przez nich oświadczeń wymaganych ustawą

wygasło ich członkostwo w Kapitule Orderu Orła

Białego. W proteście z członkostwa z niej zrezygno­

wał też Władysław Bartoszewski.

Chciał ostatecznej weryfikacji polskich służb.

W marcu 2006 przesłał do Sejmu projekt ustawy

o likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych
i powołaniu nowych wojskowych służb specjal­
nych. Raport z weryfikacji WSI wzbudził kontrower­
sje, problemy w nim ujęte zelektryzowały wiele śro­
dowisk. Mimo to prezydent podjął ryzyko odtajnie­
nia raportu i jego publikacji.

—126 —

background image

Odznaczenia od Lecha Kaczyńskiego otrzyma­

li też m.in. prezydenci Vaclav Klaus i Ronald Reagan.
Prezydent przywiązywał bowiem dużą wagę do po­
lityki zagranicznej, co powodowało ciągłe spory

z rządem Tuska o to, kto ma reprezentować kraj na

ważnych spotkaniach międzynarodowych.

Negocjował traktat lizboński. Walczył, by Pol­

ska wywierała wpływ na politykę wschodnią Unii
Europejskiej oraz była liderem państw Europy Środ­
kowo-Wschodniej. I Polska odnosiła w tym sukcesy.
Mówiono wręcz, że prezydent podniósł Polskę z ko­
lan - zamiast prosić, po partnersku oczekiwał.

- Wydał mi się politykiem bardzo refleksyj­

nym, który jest zwolennikiem ścisłej współpracy
z USA, ale ma też jasną świadomość polskich inte­
resów i silną wolę ich obrony. To nie jest człowiek,
który pozwoli sobą pomiatać, Amerykanie docenia­

ją takich przywódców - mówił o nim Craig Kenne­

dy, szef German Marshall Fund of the USA.

Niepokoiła go polityka energetyczna Rosji i bu­

dowany rosyjsko-niemiecki rurociąg, omijający Pol­
skę. Chciał uświadomić Unii, jakie to rodzi zagroże­
nie uzależnienia od Rosji dla całej Europy. Angażował
się na rzecz budowy ropociągu Odessa-Brody-Gdańsk.
Zwołał szczyt energetyczny w Krakowie w sprawie

wspólnej polityki energetycznej łączącej kraje należą­

ce do UE, Ukrainę i republiki kaukaskie. Wzięli w nim

udział prezydenci Azerbejdżanu, Gruzji, Litwy i Ukra­
iny. Zadeklarowano porozumienie pomiędzy Polską
i Litwą w sprawie tzw. mostu energetycznego.

--- 127----

background image

Kaczyński mocno wspierał starania Gruzji

i Ukrainy o ich akcesję do NATO. Na szczycie So­

juszu w Bukareszcie, w kwietniu 2008 roku, prze­

forsował wpisanie do deklaracji końcowej za­
pewnienia przyszłego członkostwa tych krajów

w NATO. - Pierwsza deklaracja nie mówiła o tym

tak zdecydowanie, ale wtedy wszedł prezydent Ka­
czyński i oświadczył, że tego nie można zaakcepto­
wać. W efekcie przyjęto nowy tekst - relacjonował
Kareł Schwarzenberg, szef czeskiego MSZ.

Kaczyński ciągle podkreślał potrzebę solidar­

ności w rozwiązywaniu międzynarodowych pro­
blemów. W sierpniu 2008 r. podczas wojny w Ose­
tii Południowej poleciał do Gruzji, by wesprzeć pre­

zydenta Micheila Saakaszwilego. Zmobilizowało to
do działań inne kraje Europy i powstrzymało zapę­
dy wojenne Rosji.

Doceniali to wszyscy, nawet przeciwnicy Ka­

czyńskiego.

Adam Michnik: „Niesłychanie wysoko oceniam

podróż prezydenta Kaczyńskiego do Tbilisi. Pierw­

szy raz poczułem się dumny z tego, że prezydent
mojego państwa w tak godny sposób, a zarazem tak
zgodny z polskim i moim wyobrażeniem etosu wol­
ności, honoru, tradycji historycznej i rozumu poli­
tycznego dał temu wyraz w Gruzji. Kaczyński zrobił
maksimum tego, co mógł w tym momencie zrobić.
Była to sytuacja nadzwyczajna, bo bombardowano
gruzińskie miasta. W takiej sytuacji należy szukać
nadzwyczajnych odpowiedzi. I Kaczyński ją znalazł”.

--- 128----

background image

Nic dziwnego, że Saakaszwili leciał na pogrzeb

Lecha Kaczyńskiego z końca świata, lekceważąc za­
grożenie z powodu unoszącego się pyłu wulkanicz­
nego szkodzącego silnikom samolotów. Zmieniał li­
nie, leciał kilkoma samolotami, nawet naraził się na
mały skandal dyplomatyczny, bo nie miał wizy po­
trzebnej Gruzinom w jednym z krajów przesiadko­

wych jego długiej podróży. Zdążył w ostatniej chwi­
li dolecieć do Krakowa i odprowadzić polskiego pre­

zydenta w jego ostatniej drodze - na Wawel.

Podczas lotu pilot odmówił lądowania w Tbili­

si, na niepewnym lotnisku i zgodnie z planem pole­
ciał do Azerbejdżanu, do Gandży. Słusznie, ale pre­
zydent po wylądowaniu ganił zachowanie żołnie­
rza: - Jeśli ktoś decyduje się być oficerem, to nie po­

winien być lękliwy.

Sam nigdy się nie bał.
I nie tracił poczucia humoru. Takiego w angiel­

skim stylu, z dużym dystansem do samego siebie.

Gdy został prezydentem Warszawy, mawiał autoiro­
nicznie: -To wszystko powinno wyglądać zupełnie
inaczej! Jest oczywiste, że jako prezydent nie powi­
nienem robić nic innego, niż przyjmować z balko­
nu owacje spontanicznie gromadzących się tłumów

wdzięcznych warszawiaków.

— 129 —

background image

— 130 —

background image

Rozdział XII

Gdyby nokia mogła opowiedzieć...

— 1 3 1 —

background image

J

esienią 2002 roku Lech Kaczyński korzystał

z wysłużonego, przyciężkiego telefonu komór­
kowego marki Nokia. Chodził z miejsca na

miejsce - bo taki miał zwyczaj, wolał chodzić, niż

siedzieć - wpatrywał się pilnie w ekranik i stukał
z napięciem w klawisze. Dopiero po dłuższym cza­
sie i wielu nieudanych próbach połączenia przy­
znawał, że - na przykład - nie może się dodzwo­
nić do żony. Wtedy jego współpracowniczka Anna
Kamińska wybierała bez większych przeszkód nu­

mer telefonu pani Marii, a twardy polityk po krót­
kiej rozmowie z żoną wyraźnie się rozluźniał. - No
pa, Maluszku - żegnał się z żoną miękkim głosem

już całkiem uspokojony.

Numer swego telefonu i Lech Kaczyński, i jego

otoczenie trzymali w wielkiej tajemnicy. Bez skru­

pułów mogła na ów telefon dzwonić tylko rodzina
i najbliżsi współpracownicy.

Dlaczego więc po pierwszej turze wyborów

na prezydenta Warszawy Mariola Warmuzek, któ­
ra zbierała wyniki z komisji wyborczych, odważy­
ła się jednak zadzwonić na tę komórkę? Zapewne

dlatego, że rozpierała ją radość, bo Lech Kaczyński

—132 —

background image

przeszedł do drugiej tury wyborów z najwyższym

wynikiem - 49,6 procent głosów. Była godzina 1.33
w nocy. Profesor spał i zanim się obudził, pani War­

muzek już zrezygnowała z dzwonienia. Zaniepo­
kojony, co się dzieje, Kaczyński zadzwonił jednak.
Oczywiście nie do pani Marioli. Do brata. - Usma­
rowałeś - usłyszał od Jarosława. A to miało ozna­
czać niezadowolenie, że nie zwyciężył od razu,

w pierwszej turze. Zabrakło zaledwie punktu pro­

centowego. Rozbawiony Lech Kaczyński opowia­
dał tę historię na drugi dzień jako anegdotę o bra­
cie wierzącym w niego bardziej niż on sam w siebie.

Obaj wymagali od siebie bardzo dużo, bo spo­

dziewali się, że kampania wyborcza na prezydenta

Warszawy w 2002 roku - która dla Lecha była wstę­

pem do prezydentury Polski, a dla Jarosława Ka­

czyńskiego drogą umożliwiającą objęcie teki szefa
rządu - na zawsze może odmienić koleje ich poli­
tycznego - i zwykłego - żywota.

Inna rozmowa. Wcześniej. Prawdopodob­

nie ten sam stary aparat, tylko rozmówca inny.
8 czerwca 2000 roku. Końcówka rządów Jerze­
go Buzka i Akcji Wyborczej Solidarność. Lech Ka­
czyński, profesor prawa, jechał właśnie pociągiem
z Gdańska do Warszawy na spotkanie ze swoimi
magistrantami z Uniwersytetu Kardynała Stefana

Wyszyńskiego. Gdzieś w trasie pod Ciechanowem

zadzwonił telefon. Rozmowa rwała się kilkakrot­
nie, bo komórka w pociągu gubiła sygnał operatora.
Szczęście jednak, że premier w ogóle znał jej numer.

—133

background image

- Unia Wolności zrywa koalicję, chcę cię wi­

dzieć w konstytucyjnym składzie rządu - zapropo­
nował Jerzy Buzek, kolega z czasów „Solidarności”.
Dopiero następnego dnia okazało się, że oferuje mu
tekę ministra sprawiedliwości.

'

To był najlepszy prezent, jaki obaj bracia mogli

dostać na swoje urodziny, które obchodzili 10 dni

później. Owszem, mieli własne, wierne i spore śro­

dowisko polityczne, jednak realnie ich partia - Po­
rozumienie Centrum - straciła impet z początku

lat dziewięćdziesiątych, kiedy powstawało zaple­

cze prezydenta Lecha Wałęsy, a później kolejne rzą­
dy Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jana Olszewskiego.

A Lech Kaczyński - dawniej wiceprzewodniczący

NSZZ „Solidarność”, potem szef Biura Bezpieczeń­

stwa Narodowego i na koniec prezes Najwyższej

Izby Kontroli, nie ukrywał, że od 1999 roku znalazł

się na politycznym bocznym torze. A tu nagle takie
odwrócenie losu.

- Wszystko, co mnie dobrego w życiu spotka­

ło, było z zaskoczenia. Moje doświadczenie życio­
we uczy, że lepiej nie planować. Przecież ja wróci­
łem do polityki całkiem przypadkowo! - wspomi­

nał ten moment w styczniu 2010 roku, rozmawiając
z tygodnikiem „Gala”. - Nasze życie wtedy nabrało
niesamowitego rozpędu. I nadal pędzi - dorzuciła
Maria Kaczyńska.

Gdy wracał do tego momentu swego życia, za­

wsze był nieco rozrzewniony. A że uwielbiał dyk­

teryjki, wspominał, że premier nastawał na jak

134

background image

najszybszą nominację. On z nią odrobinę zwlekał.
Nie z zarozumiałości, lecz z prozaicznych powo­
dów - nie miał garnituru na tę okazję. Jerzy Buzek
miał na to radę: - To pożycz garnitur od ministra
skarbu Emila Wąsacza.

- Dotknęło mnie to trochę. Nie jestem wysoki,

ale Wąsacz jest znacznie niższy ode mnie - wspo­
minał autoironicznie Kaczyński.

Premier osiągnął jednak swój cel - przyszły

minister po tej uwadze szybko znalazł garnitur
i jeszcze przed 51. urodzinami, 14 czerwca, odebrał
tekę, która otworzyła mu drogę do wielkiej kariery
politycznej.

Nic na to nie wskazywało, bo resort sprawie­

dliwości nie należał do tych, które przysparzają
zwolenników. Nikt nie zrobił kariery na spadają­
cym poczuciu bezpieczeństwa, łagodniejącym pra­

wie i sprawach zalegających latami w sądach. I stał

się cud - Lech Kaczyński zaproponował zaostrze­

nie kodeksu karnego, zagrzewał sądy do surowo­
ści ostrymi wypowiedziami i na tej beznadziejnej
posadzie odniósł oszałamiający sukces. Stał się naj­
bardziej łubianym członkiem rządu i drugim, po

ówczesnym prezydencie Aleksandrze Kwaśniew­
skim, najpopularniejszym w Polsce politykiem!

Historia, choć w o wiele większym wymia­

rze, się powtórzyła. Kiedy w lutym 1992 roku Lech
Kaczyński został wybrany na prezesa Najwyższej

Izby Kontroli, zaufanie do tej instytucji deklarowa­
ło 30 procent badanych. A gdy opuszczał tę funk­

135

background image

cję w roku 1995, słupek zaufania społecznego do
NIK był dwukrotnie wyższy - skoczył do 60 pro­
cent - i zaczęto uważać tę izbę za skuteczny organ

kontroli państwowej. Szukając wytłumaczenia tego

fenomenu, tygodnik „Newsweek Polska” stwierdził,
że Lech Kaczyński „należy do tej kategorii polity­

ków, którzy szukają szansy w zadaniach pozornie
beznadziejnych” i radzą sobie nawet z „mission im­
possible”.

Nagła i szybka dymisja po roku tylko przy­

sporzyła sympatyków twardemu „szeryfowi”. Pre­
mier stwierdził, że nie mógł dłużej akceptować cią­
głych konfliktów ministra ze służbami specjal­
nymi i resztą rządu. Do ludzi przemówiły tłuma­
czenia Lecha Kaczyńskiego: „Niestety, w przypad­
ku niektórych ważnych śledztw odnosiłem wraże­
nie, że nie korzystam z pełnego poparcia premiera.
Choć muszę też stwierdzić, że nie było z jego strony
przypadków przeciwdziałania”.

I uzbrojony w tę argumentację profesor ruszył

na Warszawę postrzeganą w owym czasie jako sie­
dlisko układów i korupcji. Nic dziwnego, że wygrał.

Jarosław Kaczyński już od miesięcy stał na

czele nowej partii Prawo i Sprawiedliwość, powo­
łanej przez niego na fali popularności brata - mi­
nistra. Jarosław doświadczony wcześniej jako lider
Porozumienia Centrum miał swój twardy, spraw­
dzony pod względem lojalności i skuteczności
krąg polityków, nazywany później przez mło­
de gwardie PiS „zakonem PC”. Tylko im napraw­

136

background image

dę ufał i to oni tworzyli PiS, partię w założeniu
elitarną. Lech zaś od zajęć partyjnych i rozplot­
kowanych sejmowych restauracji, w których nie
bywał nawet jako senator czy poseł, wolał urzę­

dy. To z nich pochodzi jego otoczenie, nieporów­
nanie bardziej różnorodne politycznie niż środo­

wisko brata. NIK-owcy, których zabierał ze sobą

i do Ratusza, i potem do Pałacu Prezydenckiego.
Znajomi z „Solidarności”. Potem ludzie, którzy po­
magali w strukturach władz stolicy, w tym ekipa
tworząca Muzeum Powstania Warszawskiego. Nic
więc dziwnego, że były minister wyznał dzienni­

karzowi: - PiS powstał z pomysłu Jarka. Tworzyli
go razem z nim najbardziej sprawdzeni działacze
PC, Adam Lipiński i Ludwik Dorn. Mnie to zostało
podane na tacy. Choć jestem szefem PiS, to rzadko

chodzę na posiedzenia. A nawet jak pójdę, to spo­
tkanie prowadzi Jarek.

Ale cały czas był w kontakcie telefonicznym

z bratem. Rano, zaraz po przebudzeniu, i wieczo­
rem, gdy obaj już zakończyli swoje obowiązki. Co­
raz mniej było bowiem czasu na spotkania. Życie
przyspieszało - zostawały telefony.

Do Jarosława najłatwiej dodzwonić się na tele­

fon rodzinnego domu na Żoliborzu. Mama Jadwiga,
nad wyraz uprzejma osoba kibicująca synom, chęt­
nie służyła za telefoniczny kontakt. Czasem dzięki
tym ciągłym telefonom ratowała polityczne plany.
Pewnego dnia, gdy syn siedział długo, przygotowu­

jąc się do ważnego wystąpienia, chciała mu pozwo­

— 137 —

background image

lić dłużej pospać. Gdyby nie telefon dziennikarza,
te przygotowania poszłyby na marne, bo Jarosław
zwyczajnie by na spotkanie zaspał.

- To już ma być za godzinę? To ja biegnę go bu­

dzić! - rzuciła do słuchawki.

„Szaraczkom”, gdy mieli sprawę do Lecha, po­

zostawało zaś dzwonienie do jego kierowcy. Jedne­
go z największych zaufanych Lecha Kaczyńskie­
go. Był z nim związany od lat - i w NIK, i w Ratu­
szu. Rano zabierał go spod kamienicy na Żolibo­
rzu i objeżdżał całą Polskę. Załatwiał sprawy, słu­
żył radą. Był jego zagorzałym zwolennikiem, który
przekonywał do wizji szefa pasażerów i przechod­
niów. Kaczyński zawsze z ulgą wsiadał do swojego
auta, zawsze - obok kierowcy. Zresztą obaj bracia
tak jeździli i gdy podróżowali razem, pojawiał się
kłopot - brakowało miejsca z przodu. Te zwycza­

je zmieniły się dopiero, gdy Lech Kaczyński został

głową państwa. Ale kierowca przesiadł się z nim

wtedy do limuzyny prezydenckiej.

Lecz zanim to nastąpiło, patrzył, jak szef usi­

łuje zarazić wyborców swoim hasłem „Stop korup­

cji!”. Już w kampanii warszawskiej z oporami spo­
tykał się z przedsiębiorcami, choć przynosili mu na

tacy przykłady korupcji w mieście czy złego gospo­

darowania. Gdy perorujący przy kawie reformato­
rzy - biznesmeni tworzyli wianuszek wokół przy­
szłego prezydenta, ten z minuty na minutę był co­

raz bliżej drzwi i w końcu pod jakimś pretekstem
znikał.

138

background image

- Moi zastępcy będą bardziej liberalni niż ja. Ja

będę hamulcem - śmiał się do nich wprost.

I faktycznie - wstrzymywał przetargi, któ­

re uważał za podejrzane, sprowadził NIK-owców

do władz miasta, skupiał się na walce z tzw. ukła­
dem warszawskim. Ale też nie zapomniał o zwróce­
niu się do ludzi - to za jego kadencji stworzono sieć

biur obsługi mieszkańców.

Mówił: - Zbudujemy urząd trochę jak Najwyż­

szą Izbę Kontroli, urzędy dzielnicy będą pełniły
rolę delegatur.

Z jednej strony przez owo „patrzenie na ręce”

zbyt długo remontował ulice, z drugiej - dał lu­
dziom huczne obchody rocznic i Muzeum Powsta­
nia Warszawskiego. Nie da się stwierdzić, jaki byłby
finał tej walki, bo Kaczyński nie poddał się już wy­
borczemu osądowi warszawiaków.

Zamiast tego ruszył do dalszej walki - o wła­

dzę w Polsce. W 2005 r. wygrał wybory na prezy­
denta kraju. Zatem zrobił, jak mówił zaraz po wy­

borach warszawskich: - Swoją wygraną w Warsza­
wie traktowałem jako sukces planu zmian w stoli­

cy związanych przede wszystkim z nową jakością

władzy, ale pośrednio jako sukces planów takich sa­

mych zmian w całej Polsce.

Jarosław w tym czasie usunął się w cień. Bracia

nie pokazywali się razem, bo założono, że to draż­
ni wyborców. I daje pożywkę przeciwnikom do wy­
śmiewania ich bliźniactwa - rzekomo podwójnej

siły, roli, możliwości zamiany. Mimo to antyko-

139

background image

rupcyjna wizja bliźniaków wygrała i wybory pre­
zydenckie, i parlamentarne.

Wbrew zapowiedziom nie doszło do koali­

cji Prawa i Sprawiedliwości z Platformą Obywatel­
ską Donalda Tuska. Choć elektoraty są sobie bliskie,

politycy mieli inne plany. Co ich poróżniło - pro­
gramy, władza, zawiedzione ambicje, nagromadzo­
na w kampanii nienawiść - dla tej historii nie ma
znaczenia. Dość, że Lech długo musiał namawiać

Jarosława, by został premierem. Chcąc pomóc bra­

tu w kampanii prezydenckiej, obiecał, że nie będzie
dwuwładzy bliźniaków - w rządzie i w pałacu.

Po trwających miesiącami rozmowach, po

chwilowym zerwaniu koalicji z Samoobroną, Jaro­
sław został prezesem Rady Ministrów.

Obaj bracia pełnili wtedy najwyższe polskie

urzędy, ale nigdy nie wpadli w gadżetomanię czę­

stą na szczytach władzy czy to w państwie, czy

w firmach. Złośliwi przeciwnicy mówili o nich

jako o wrogach nowoczesności. Można jednak zro­

zumieć niechęć do nabywania kosztownych przed­
miotów, których 90 procent funkcji pozostaje nie­

używana, bo... po prostu nie ma czasu na ich wy­
korzystanie.

W świecie Lecha Kaczyńskiego niemożliwe by­

łoby, żeby polityk próbował zdobywać szacunek
mediów i wyborców, po prostu chodząc z najnow­

szym modelem komórki.

I tak Lech Kaczyński wciąż był przywiązany

do swej nokii 6310, która w porównaniu z nowymi

—140

background image

aparatami nie ma żadnych funkcji dodatkowych.
Służy właściwie tylko do dzwonienia i pisania ese­
mesów. Z drugiej strony, po co prezydent miałby
mieć komórkę z odtwarzaczem plików mp3 czy też
z możliwością czatowania? Był nieustannie otoczo­
ny ludźmi.

Gazety zauważyły, że nawet podczas słynne­

go ostrzału w Gruzji prezydent nie wypuścił tele­
fonu z ręki. Zdjęcia, na których ściska w dłoni tę
starą komórkę w trakcie dramatycznego zajścia,

obiegły cały świat. Redaktor naczelny miesięcz­
nika „TWoja Komórka” Marcin Kwaśniak gratulo­

wał nawet Lechowi Kaczyńskiemu, że jest właści­

cielem kultowego aparatu, który został ogłoszony

telefonem dziesięciolecia. - Kupują go ludzie, któ­
rzy cenią tradycję, nie gonią za nowinkami, za to
lubią solidność. To znaczy, że prezydent komórkę
wykorzystuje do rozmów, a nie do zabawy czy roz­

rywki - chwalił go też Michał Rogowicz, właściciel

portalu Infonokia.pl.

Jarosław Kaczyński po zerwaniu koalicji z Sa­

moobroną i Ligą Polskich Rodzin poddał się pod

osąd wyborców. Jego partia osiągnęła wspania­
ły wynik, lepszy niż w poprzednich wyborach, ale
Platforma Obywatelska dowodzona przez Donalda

Ińska była jeszcze lepsza.

PiS Jarosława przeszedł do opozycji, a politycz­

ny plan braci znowu spoczął na Lechu Kaczyńskim,
prezydencie niedoszłej IV RP, który z wiarą chciał ją
wcielać w życie.

— 141 —

background image

10 kwietnia 2010 roku zebrał znamienitą re­

prezentację polskich władz cywilnych i wojsko­
wych, by razem uczcić 70. rocznicę zbrodni katyń­
skiej. Wylecieli z Warszawy wcześnie rano. O godzi­
nie 8.20 prezydent z telefonu satelitarnego na po­
kładzie rządowego samolotu Tu-154 zadzwonił do
brata. Jarosław zapytał go, czy już wylądowali. Pre­
zydent odpowiedział, że nie, że lądują za kilkana­
ście minut.

Krótka, zdawkowa rozmowa. Na pewno nie

myśleli, że to ich ostatnia.

21 minut później tupolew uderzył w ziemię

niedaleko lotniska pod Smoleńskiem.

Po godzinie 9 rano do Jarosława Kaczyńskiego

zadzwonił minister spraw zagranicznych Radosław
Sikorski. Ten sam, z którym jego brat prezydent
Lech Kaczyński był w wiecznym konflikcie. Który
niedawno, podczas konwencji wyborczej PO w Byd­
goszczy, nawoływał do skandowania „Były prezy­
dent Lech Kaczyński”. Który mówił, że prezydent

„nie powinien zgrywać zucha, wałęsając się gdzieś

po górach Kaukazu”.

A w „czarną sobotę” to szef MSZ jako pierw­

szy dowiedział się o katastrofie rządowego tupole­

wa z prezydentem i jego żoną na pokładzie. Powia­

domił premiera Donalda Ińska i marszałka Sejmu
Bronisława Komorowskiego, który wedle konsty­

tucji przejmował obowiązki prezydenta. Trzeci te­
lefon wykonał do Jarosława Kaczyńskiego i powie­
dział: - Mam straszną informację. Doszło do tra­

— 142 —

background image

gicznego wypadku. Niestety, ze słów ambasado­
ra, który jest na miejscu i ogląda wrak, można wy­

wnioskować, że nikt nie przeżył.

Jaka była reakcja po drugiej stronie słuchaw­

ki? - Bardzo spokojna, ale jednocześnie czuło się

emocje po drugiej stronie - relacjonował Sikorski.

Telefon prezydenta w Smoleńsku znaleźli Ro­

sjanie. Potem przyleciał do kraju. Polska Naczel­
na Prokuratura Wojskowa będzie analizować dane

w pamięci komórki, by się upewnić, że po katastro­

fie rosyjskie służby nie skopiowały jej zawartości.

Parę miesięcy przed katastrofą jeden z tygo­

dników spytał Lecha Kaczyńskiego, czy wierzy

w powiedzenie: „Chcesz rozśmieszyć Pana Boga,

powiedz mu o swych planach”. Wtedy prezydent

odpowiedział: - Gdy oglądam się wstecz, mogę tyl­

ko powiedzieć: w moim życiu niemal wszystko mi

się udało. W skali mikro - chciałem być naukow­
cem i nim zostałem. W skali makro - zostałem po­

litykiem, potem prezydentem. I to też nie było pla­

nowane. Człowiek w mikroskali ma wolną wolę, ale

w makro - jest elementem wypadkowej wielu sił.

143

background image

— 144 —

background image

Rozdział XIII

Samotność bliźniaków

— 1 4 5 —

background image

J

ak wygląda raj? Dla Jarosława Kaczyńskiego bar­

dzo prosto: - Razem z Leszkiem siedzimy, roz­
mawiamy i pijemy wodę z sokiem z saturatora.

Saturatory i wata cukrowa - to był przebój PRL

na miarę dzisiejszych coli i hamburgera. W tym ma­
rzeniu widać, że Lech naprawdę był dopełnieniem

jego osobowości.

Połączeni byli nawet symbolicznie - jednojajo­

we bliźniaki urodzone w znaku Bliźniąt, 18 czerw­

ca 1949 roku, na warszawskim Żoliborzu. Chłopców
odbierała wychwalana przez matkę Jadwigę Ka­
czyńską położna, którą była pani Gajcy, matka po­

wstańczego poety. Poród był okropnie długi - trwał

dobę. A ból Jadwiga Kaczyńska podobno pamięta do
dzisiaj, choć ma już 84 lata.

Gdy w końcu po tych wielu godzinach męki na

świat wyjrzał starszy Jarek, był już cały siny z braku
tlenu, lecz mamie się wydawało, że to najpiękniej­

szy chłopiec na świecie. - Jesteś niebieski, ale i tak
cię kocham! - zawołała. Czterdzieści pięć minut

później pojawił się Leszek. Obaj urodzili się na biur­
ku we własnym domu, co Jarosław autoironicznie
interpretował jako zapowiedź sukcesów w ciężkiej

—146 —

background image

umysłowej pracy. - Jakbyśmy z góry byli przezna­
czeni do funkcji związanych z rządzeniem - żarto­
wał, przyjmując pseudonaukowy żargon.

Imiona wybrała im mama.

Jarosław - bo była na trzecim roku polonistyki,

zdawała akurat egzamin u profesora Jarosława Do­
roszewskiego i imię wpadło jej w ucho. W owych
czasach wcale nie było popularne ani zwyczajne,
znajomi powtarzali je ze zdziwieniem, jakby dzi­
siaj dać komuś na imię Eustachy. Każdy zna je ze

słyszenia, niewielu zna człowieka o takim imieniu.

Lech dostał imię po poprzednim narzeczonym

mamy Leszku Jastrzębskim, którego rzuciła dla Ka­
czyńskiego. Mąż Jadwigi wyraził zgodę, bo uwa­
żał Leszka za porządnego człowieka i uznał sprawę
za wspaniałomyślny gest. Lech Kaczyński używał

zdrobnienia Leszek i nikt, kto przyjaźnił się z nim,
nie zwracał się do niego inaczej. Mąż Jadwigi co
prawda akurat dla młodszego syna próbował wyne­
gocjować imię Rajnold, ale nie miał żadnych szans
przeforsować swojego pomysłu, bo żona stanowczo

oponowała: - Nie chcę Rajnolda.

Obaj synowie na drugie imię dostali Alek­

sander. Bo tak mieli na imię dziadkowie - ojciec
i mamy, i taty.

U bliźniaków tak podobno jest, że starszy gra

pierwsze skrzypce. A może tylko tak się mówi­
ło o Kaczyńskich? Tak naprawdę wzajemnie pod­
grzewali się do walki, trochę rywalizowali, dużo

sobie pomagali i wspierali się. Żaden nie chciał za­

147

background image

wieść drugiego. Tyle że na ogół dobrze dzielili się

zadaniami, często grali dobrego i złego policjan­
ta i wyglądało to tak, jakby jeden wypełniał misję

wyznaczoną przez brata. A ponieważ Lech był cie­
pły, bardziej rozluźniony i poza bratem i polity­

ką miał jeszcze swoje rodzinne życie, uznano, że

demiurgiem jest Jarosław. To dlatego całkiem se­
rio wzięto żartobliwe słowa radości ze zwycięstwa,

które Lech wypowiedział po wyborach prezydenc­
kich do brata: - Panie prezesie, melduję wykona­

nie zadania!

Kto znał przewrotne poczucie humoru Lecha,

śmiał się. Kto nie znał, oburzał i analizował ich zna­

czenie. Może rację mieli i jedni, i drudzy. Bo praw­
da jest też taka, że od dzieciństwa Jarosław często

był strategiem ich zachowań, które w owym czasie

sprowadzały się do pomysłów urwisa.

Ojciec bał się o synów. Pamiętał śmierć sześcio­

letniego brata i dziewiętnastoletniej siostry, więc

z najmniejszą dolegliwością kazał chodzić do le­

karza. Mama dawała im odpocząć od tej nadopie­
kuńczości latem, gdy sami wyjeżdżali na dwa mie­

siące. No to spuścili wszystkie psy we wsi z łańcu­
chów i zaprowadzili je do rzeki. Chcieli je wykąpać,

bo miały pchły. Łatwo się domyślić, jaką awanturę
wszczęli gospodarze.

Innym razem pozwalali się ponieść wyobraźni

i pragnieniu przygody. Mama dała się namówić sy­
nom na zrobienie tratwy. Wsiedli na nią i popłynę­
li, a przestraszona Jadwiga biegła za nimi brzegiem.

—148 —

background image

Podobno Jarek był większym rozrabiaką. Pod­

czas kręcenia filmu „O dwóch takich, co ukradli
księżyc”, w którym bliźniacy zagrali główne role,

wiele razy zamykał w pokoju na klucz kierownika

produkcji. Dla draki. Pewnego dnia w pokoju chłop­

ców wybuchł pożar. Tak naprawdę to Jarosław zor­
ganizował świece dymne i odpalił.

- Jarek ma silny charakter, ale Leszek też, tyl­

ko ma w sobie więcej łagodności - przekonywała
matka. Gdy jej synowie byli mali, stworzyli na po­

dwórku wojsko. Hierarchia była zaskakująca: Jarek

był generałem, Jacek Jackiewicz marszałkiem, zaś

Leszek szedł środkiem. Tak chciał. Ale to nie zna­
czy, że był słabszy. - Po jakimś czasie wyrósł z tego
środka, zakładał na Wybrzeżu wolne związki. Poje­

chałam tam, a Marylka mówi, że on jest w stoczni.
I choćby nie wiem, co zrobiła, to tak, jakby chcieć
zamknąć wiatr w walizce. I tak by poleciał - oce­
niała go matka.

Ich dom nie był surowy. Wpojono im podsta­

wowe zasady: nie kłam, nie kradnij, nie dorabiaj

się nieuczciwie. Ale psocić lubili, jak to chłopcy. Po
urodzeniu najpierw rok razem płakali wniebogłosy,
a potem razem się bili i bawili.

Jadwiga bardzo dbała o synów. Wyśmiewano

ich na ulicy, że codziennie byli inaczej ubrani.

Bronili się wzajemnie. Gdy ich przeciwnik był

dużo wyższy, to walczyli we dwóch.

- Często bili się w szkole. Dziś opowiadają, że

szło o interpretację różnych wydarzeń historycz­

— 149 —

background image

nych, a to były zwykłe szkolne bójki. Chodziliśmy
rok na treningi dżudo, bardzo się do tych trenin­
gów przykładali - wspominał kolega bliźniaków
z liceum Lelewela Marek Maldis, dziennikarz tele­

wizyjny.

Kiedyś Lech wyskoczył z okna w klasie na

pierwszym piętrze. Pech chciał, że wpadł prosto na
wicedyrektorkę. To zamortyzowało upadek i unik­
nął złamania, ale nie nagany. Tłumaczył się, że lek­

cja była strasznie nudna, tak strasznie, że musiał

wyjść. A okno było najbliżej.

- Na szczęście dyrektor tej szkoły, pedagog

z prawdziwego zdarzenia, powiedział: „Niech się
pani nie martwi, tamta lekcja rzeczywiście była bar­
dzo nudna” - śmiała się zawołana do szkoły mama.

Wyskakiwanie oknem weszło im w krew. Na­

wet na studiach, gdy uznali ćwiczenia za niecieka­
we, a zajęcia były na parterze, opuszczali salę przez

okno i szli do studenckiego klubu Harenda na kawę.

Albo na węgierskie wino do Fukiera, albo na piwo

do restauracji Szwajcarska.

Kaczyńscy potrafili też wykorzystać swe po­

dobieństwo. Jeszcze w Lelewelu mylili się nauczy­
cielom, więc zamieniali się na lekcjach - odpowia­
dał ten, który umiał. Dopiero po roku nauczyciele
się zorientowali i rozdzielili braci - poszli do róż­
nych klas.

W X klasie, bo taka wówczas była numeracja,

Lechowi groziła dwója z polskiego i było ryzyko, że
nie przejdzie do następnej klasy. Lech poprawił oce­

150

background image

ny, lecz przeniesiono go do innej szkoły. Zaczynali
razem w liceum im. Joachima Lelewela, ale maturę
robili oddzielnie. Jarosław w XXXIIILO im. Mikoła­

ja Kopernika, zaś Lech w XXXIX LO im. Lotnictwa

Polskiego na Bielanach. Spotkali się znów na stu­

diach, obydwaj skończyli Wydział Prawa i Admini­
stracji Uniwersytetu Warszawskiego.

Mimo to matka oceniała, że z synami

w dzieciństwie i młodości nie było większych kło­
potów. - Nie mieli żadnych aureolek. Normal­

ni, żywi chłopcy. Kończyłam studia i jeszcze wy­
konywałam jakieś prace zlecone, na takich karte­
luszkach, fiszkach. Chłopcy podpatrywali i też ro­
bili takie karteczki. To była świetna zabawa. Do dziś
mam całe pudełko tych karteczek. W każdym razie

nie miałam z nimi żadnych zasadniczych kłopotów.
Nawet jak już dorastali. Nie było alkoholu, przynaj­
mniej mnie się tak zdawało, większą część dnia spę­

dzaliśmy osobno - wspominała.

I tu trafiła w dziesiątkę. Przecież każdy wie, bo

sam był nastolatkiem lub wychowywał dzieci, że ro­
dzice o tym, co się dzieje naprawdę, wiedzą najmniej.

Zdaniem mamy Jadwigi dopiero podczas mło­

dzieńczego buntu synowie byli sprawcami „jakichś

incydentów”. Leszek już po maturze wypił więcej

z kolegą, ale na długo mu wystarczyło - zniechęci­
ły go mdłości i „helikoptery” w głowie, które nacho­
dzą pijących bez wprawy.

Maldis zaś wspomina, że koledzy co prawda

szokowali wiedzą historyczną, ale jak inni palili

151

background image

papierosy, uciekali z zajęć, łobuzowali. Zawsze jed­
nak trzymali sztamę i pomysły rozpisywali na role,

jak w scenariuszu. Ciekawe tylko, dlaczego - gdy się

wybryk wydał - w pierwszej kolejności podejrzewa­

no Jarosława.

To mama Jadwiga ich wychowywała, bo tata

całe dnie spędzał w pracy, wyjeżdżał na kontrak­
ty. W młodości bracia mieli więc pewne trudno­

ści w kontaktach z ojcem, tym bardziej że był dość

surowy. - No i jego opiekuńczość! - fukał Lech Ka­
czyński. - Ciężkie awantury o to, że chodzę bez
czapki. Wtedy dostawałem szału, choć byłem dużo
spokojniejszy niż dziś.

Jadwiga nauczyła ich miłości do książek. Wy­

chowywała ich poprzez lektury. Do trzynastego

roku życia chłopców czytała im. Sami całe życie

czytali bardzo dużo. Przez pewien czas stale cho­
dzili do kina i teatru. Pierwsza wizyta kilkuletnie­
go Lecha w teatrze dla dzieci skończyła się histe­
rią - nie chciał wyjść, żądał pójścia na scenę. Chciał

być aktorem.

Tragicznie zmarły prezydent wspominał, że

mama wpływała na decyzje jego i brata, ale tak
umiejętnie, iż sądzili, że inicjatywa należy do nich.

Tak na przykład wszczepiła im przekonanie, że trze­

ba robić karierę naukową i pisać doktorat.

Matka stworzyła dom „starannego wychowa­

nia”, w którym rozmawia się dużo z dziećmi. Ich

wychowawczynią w Lelewelu była znana polo­

nistka, potem wiceminister edukacji Anna Radzi­

152

background image

wiłł. Do liceum z Kaczyńskimi chodził Lejb Fogel­

man, znany prawnik, zaliczany do elity Warszawy.
Siedział w ławce „z jednym z nich, potem mu po­

wiedzieli, że to był Leszek”. W każdym razie Fogel­

mana denerwowało, że koledzy mają tak dużą wie­

dzę i ukształtowane, twarde poglądy: - Byłem taki
snob intelektualny. Jarek i Leszek trochę mnie draż­
nili, bo mieli pojęcie o sprawach, o których ja nie
miałem. Moi rodzice nie byli wykształceni. Ja dużo
czytałem, ale nie miał mnie kto formować. A oni
byli z rodziny polsko-inteligenckiej. I mieli poglą­

dy - polskie, patriotyczne.

O patriotyzmie synów opowiadała żartem Ja­

dwiga: - Oni nawet byli trochę zabawni. Codziennie
po pacierzu śpiewali: „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Obaj interesowali się historią. Obaj skończy­

li prawo. Działali w opozycji. W szkole mówiono

o nich „Kaczki”, nigdy - „Kaczka” Zawsze w liczbie
mnogiej, bo zawsze występowali razem.

— 153 —

background image

— 154 —

background image

Rozdział XIV

Tacy sami, a tak różni

155

background image

S

potkałem braci Kaczyńskich. Z Jarosławem

w świetnej atmosferze przegadałem po­

nad godzinę w jego gabinecie. Wobec Le­

cha chyba strzeliłem gafę, bo nie potrafiłem ich
odróżnić, więc zapytałem wprost: Lech czy Jaro­
sław? - żartował kiedyś Rafał Dutkiewicz, prezy­
dent Wrocławia.

A wcale nie byli nierozpoznawalni. Znajomi ich

rozróżniali właściwie bez trudu. Dla mamy Leszek
był bardziej okrągły, a Jarek miał pociągłą buzię. Ni­

gdy nie musiała im wiązać wstążeczek, by rozpo­
znać, który jest który. Tak jak reżyser czy operator
filmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Czasem

byli jak awers i rewers. Choć można też powiedzieć,

że się uzupełniali.

Lech szybko ogłosił rodzinie, że jego plan na

życie osobiste to ożenić się i mieć dzieci. Jarek od­
wrotnie -już w liceum oświadczył, że żony mieć nie
będzie i poświęci się polityce.

Jarosław jest sam. Całe życie mieszka z mamą,

na rodzinnym Żoliborzu. W czasie, gdy był premie­
rem, uznał, że musi się przeprowadzić do domku,
który był do dyspozycji szefa rządu na zamkniętym

— 156 —

background image

osiedlu Parkowa. Zabrał ze sobą mamę, która miała

już swoje lata i nie mogła zostać sama.

Można się śmiać z tego, jak pani Jadwiga traktu­

je syna. Ale komu matka nie gotuje ulubionej potra­

wy? Nie usiłuje doprać białej koszuli i nie wprasza się,
by „wreszcie porządnie posprzątać”? Pani Jadwiga po

awanturach o to, jaki syn ma kupić garnitur, w jego
ubiór już się nie wtrąca. Jarosław - w przeciwień­
stwie do Lecha - sam potrafi sobie ugotować, nauczył
się tego, gdy mama była chora. Lubi rano zjeść cia­

sto drożdżowe z mlekiem, jajecznicę, a na obiad bef­
sztyk z polędwicy. Mama raptem kroi synowi grejp­
fruta i kiwi na kolację. Chodzi też do ulubionej bud­
ki po winogrona, bo tam są najlepsze. Wie, że syn wy­
chodzący z domu przed dziewiątą rano i wracający
po północy, musi odpocząć. Prowadzi jego rachun­
ki - syn oddaje jej pensję, ona opłaca, co trzeba, mówi,
ile odłożyła, co zostało i gdzie jest. A może w ten spo­
sób to on chce jej pomóc? To przecież nie znaczy, że

jest mamie podporządkowany. Gdy z dnia na dzień

odszedł z kancelarii Lecha Wałęsy, stracił środki do
życia i w ogóle mamie o tym nie powiedział. Długo
po tym zdarzeniu Lech przyznał się mamie, że Jarek
od niego pożyczył, ale już oddaje. W ratach.

Mieli różne środowiska. Lech uchodził za czło­

wieka otwartego, który w domu trzymał pościel dla
lewicowego kolegi z opozycji Władysława Frasyniu­

ka, bo ten go tak często odwiedzał.

Wśród doradców prezydent miał i prawicowego

Tomasza Żukowskiego, i lewicowca Ryszarda Buga­

157

background image

ja. Trzon jego ekipy stanowili starzy NIK-owcy, któ­

rych zabierał ze sobą i do Ratusza, i potem do Pała­
cu Prezydenckiego. Wśród nich Dorota Safjan, żona

byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, które­

go można zaliczyć raczej do krytyków Kaczyńskich
niż do zwolenników. Lech miał wokół młode środo­

wisko tworzące Muzeum Powstania Warszawskiego,

znajomych z „Solidarności” i czasów AWS, liberal­
ne środowisko gdańskie, a nawet przyjmował na po­
gawędki wicenaczelną „Gazety Wyborczej” Helenę
Łuczywo. Lech potrafił wybaczać, przynajmniej po­

zornie, bo wolał korzystać z umiejętności ludzi, niż

je tracić. Tak zapomniał poważną kłótnię Andrzejo­

wi Urbańskiemu i zrobił go szefem Kancelarii Pre­

zydenta.

Prezydent nie zamykał się na nowe zjawiska.

Jak w muzyce - lubił Ryszarda Rynkowskiego, Le­

onarda Cohena, Jacka Kaczmarskiego, Ewę Demar­
czyk, Kabaret Starszych Panów. Ale też ucieszył się
z płyty Alicji Majewskiej podarowanej przez żonę,
a córka twierdziła nawet, że słuchał Maanamu i Ka­
zika Staszewskiego, i Czerwonych Gitar, które śpie­

wały „Kwiaty we włosach potargał wiatr”.

- Był jednym z najbardziej otwartych lu­

dzi, jakich znam. Został politykiem, bo na tę de­
cyzję wpłynął brat i jego głęboki patriotyzm. Gdy­

by nie został prezydentem, byłby wielkim profeso­
rem - oceniał zatroskany śmiercią przyjaciela Mi­

chał Kleiber. On wraz żoną zaliczali się do przyja­
ciół pary prezydenckiej, choć poznali się, gdy Kle-

— 158 —

background image

iber był ministrem nauki w lewicowych rządach
Leszka Millera i Marka Belki.

Natomiast Jarek ufał głównie swojej starej gwar­

dii, z którą zakładał Porozumienie Centrum, tzw. za­
konowi. Przygarniał do PiS bardziej skrajny elekto­
rat, który odrzucał zbyt liberalnego brata. Lubi kon­
kret, jest strategiem, zatem przygarnął młodych
spin doktorów oraz Zbigniewa Ziobrę. Jarosław po­
trafi rozmawiać tak, żeby doprowadzić do skutku
koalicję dawnej opozycji ze Stronnictwem Demo­
kratycznym i Zjednoczonym Stronnictwem Ludo­

wym, a później po kilkunastu latach zawrzeć sojusz

polityczny z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną. Jest
urodzonym liderem politycznym, którego zachod­
nia prasa ostatnio nazywała nawet genialnym. Nie
boi się żadnej konfrontacji i nie lęka się negocjacji

z najbardziej zaskakującymi partnerami. Wyglądało
to tak, jakby bracia podzieli się charakterami.

Jarosław z trudem przechodzi na „ty”, Lech,

jak kogoś poznał i cenił, był na to gotów. Bliźnia­

cy podkreślali zawsze swą zdolność do kompromi­
sów, ale słabo się z tym przebijali. Uczyli się chwy­
tów, choć Lechowi - kiedyś zachwycającemu się ak­
torstwem - przychodziło to chyba łatwiej. To w jego

kampanii na prezydenta Warszawy pojawiły się
pierwszy raz - wymyślone przez młodych sztabow­

ców - pluszowe kaczki. Rozdawał je dzieciom. Do­

piero cztery lata później Jarosław, już jako premier,

w asyście kamer szedł do parku rzucać okruchy

chleba kaczkom. I gdy SLD pokazała billboard „Se­

— 159 —

background image

zon polowań na kaczki”, zachęcał żartem: - Mamy

wezwanie: „Karmmy kaczki!”, bo zaczyna się dla

nich trudny okres. Życie publiczne się brutalizuje.

W Warszawie jest wiele kaczek, nie tylko dwie.

Lech miał niespotykane poczucie humoru. Ale

nie tolerował żartów na temat brata. - Jego jedy­
nym kompleksem jest niedocenienie Jarosława. Do­

skonale pamięta, jak źle przez lata traktowano bra­
ta i bardzo go to boli. Stąd biorą się opowieści o pa­
miętliwości obu braci - wspominał Wojciech Jasiń­
ski, stary współpracowników z czasów Porozumie­
nia Centrum i były minister skarbu w rządzie Akcji

Wyborczej Solidarność.

Starali się wzajemnie nie zawieść. Jarosław

przekonał brata, by kandydował na prezydenta,

a Lech bliźniaka, by został premierem. - To ci się
należy - mawiał Lech. Jarosław zaś miał skrupu­
ły, jak ludzie odbiorą jednoczesną władzę obu bliź­
niaków w Polsce. - Będzie najpotężniejszym czło­

wiekiem w kraju - mówił wtedy o bracie Lech, już

prezydent.

Nigdy nie kryli swoich silnych więzi. Lech któ­

regoś razu przyszedł ogromnie zmęczony na poran­
ną rozmowę do Moniki Olejnik, spał bardzo krótko.
Przyznawał: - Nie zasnę, dopóki brat nie wróci z po­

dróży. Tym razem to było o godz. 2.10.

Kaczyńscy lubili spotykać w życiu bliźnięta.

Przyjaciółką ich domu była Hanna Fołtyn-Kubicka,
która ma bliźniaczą siostrę Inkę. To, że są bliźniaka­
mi, stanowiło dodatkowy plus dziennikarzy Jacka

—160 —

background image

i Michała Karnowskich, którym wiele razy udzielali

wywiadów do radia, prasy czy do książki.

Ciężko zrozumieć, co łączy ze sobą - tak psy­

chicznie, wręcz transcendentalnie - bliźnięta.

A więź Kaczyńskich była jeszcze silniejsza. Samot­

ność takiego bliźniaka jest niewyobrażalna. Może

dlatego ich matki chrzestne - autorki książek dla
dzieci, siostry bliźniaczki Ludwika i Zofia Woźnic­

kie, ocalone z warszawskiego getta, popełniły samo­
bójstwo jedna po drugiej?

- W czasie wojny przeszły przez getto warszaw­

skie - ich matka była Żydówką. Cudem przeży­

ły - o ich niezwykłym, tragicznym losie opowiada­
ła dziennikarzom przyjaciółka Jadwigi Kaczyńskiej,

Barbara Winkiel. - Były już wtedy bardzo zdolnymi
pisarkami. Ciągnęła się za nimi trauma getta. Obie
popadły w psychozy, obie popełniły samobójstwo.
Ludka w 1983 roku, a Zosia trzy lata później. Ich
śmierć bardzo zaciążyła na moim i Jadwigi życiu.

- Ja mam straszliwe poczucie uciekającego cza­

su. I dlatego musimy kończyć. Sprawy państwowe

wzywają! - kończył jeden z wywiadów Lech.

Po katastrofie prezydenckiego samolotu Jaro­

sław schudł co najmniej kilka kilogramów w parę
dni. Poleciał do Smoleńska zidentyfikować zmasa­

krowane ciało brata. Kogo widział?

Poszedł sam. Chciał się pożegnać. Umarła jego

połowa. Wracając do Polski, powiedział do współ­
pracownika: -To koniec mojego życia.

— i6l —

background image

— 162 —

background image

Rozdział XV

Kot Kaczyńskiego

—163—

background image

Z

wierzęta w życiu rodziny Kaczyńskich za­
wsze odgrywały wielką rolę. A gdy obaj bra­
cia w III RP zaczęli odgrywać ważne role

polityczne, kolejne koty Jarosława Kaczyńskiego

stawały się postaciami polskiego życia publicz­
nego. Niemal każdy polityk lub publicysta - bez

względu na swoją orientację polityczną - anali­

zując kolejne działania braci Kaczyńskich, mu­
siał podzielić się również uwagami na temat któ­
regoś z kotów rezydujących aktualnie w domu Ja­
rosława na warszawskim Żoliborzu. Nie mówiąc

już o roli, jaką koty Kaczyńskiego odegrały w ży­

ciu polskich satyryków. Zasłużyły co najmniej na

pomnik ufundowany przez to wpływowe środo­
wisko.

„Kot Kaczyńskiego” to termin niemalże poli­

tologiczny, synonim politycznych działań lidera
najpierw Porozumienia Centrum, a później Prawa
i Sprawiedliwości. „Kot Kaczyńskiego” to jego za­
ufany i - jak chcą jego przeciwnicy - jedyny wier­
ny współpracownik. „Kot Kaczyńskiego” to ważna
postać publiczna, celebryta niebywający w elek­

tronicznych mediach. „Kot Kaczyńskiego” to dla

— 1 6 4 —

background image

zabobonnych przeciwników czarny kot przyno­
szący widmo prawicowego ciemnogrodu. „Kot Ka­
czyńskiego” to również pretekst do najbardziej

niewybrednych, osobistych żartów.

Jeśli ktoś mówi „Kaczyński i jego kot”, wiado­

mo, że szykuje się spisek. Że Jarosław Kaczyński
przygotowuje ruch, którego obawiają się jego prze­
ciwnicy. Kiedy pojawiają się dowcipy, to oznacza

jedno. Kaczyński wykonał posunięcie, podjął de­

cyzje, które nie odpowiadają jego przeciwnikom.

„Kot Kaczyńskiego” pełni funkcję symbolicz­

ną. Najczęściej jest anonimowy i bezimienny. Jest

jego alter ego, tym drugim, złowieszczym ja. Cza­

sami też można odnieść wrażenie, że tajemniczy

„kot Kaczyńskiego” działa niczym baśniowy Kot

w butach, intrygant kierujący losem człowieka,
któremu zaufał.

„Ale dlaczego ja pytam, gdzie jest kot premie­

ra? Bo właśnie sobie przypomniałem, że od jakie­
goś już czasu podejrzewam, że istnienie rządu

w Polsce jest całkowicie zbędne. Skoro każdego

ministra, premiera, wicepremiera można wymie­
nić na innego dowolnego o podobnych lub więk­
szych niekompetencjach, w przypadkowo i nie­
zrozumiale wybranym momencie, to znaczy, że
rząd do rządzenia potrzebny nie jest” - w 2006
roku „Przekrój” ostro atakował premiera Jarosła­

wa Kaczyńskiego. „Dlaczego służby informacyjne

milczą w sprawie kota? (...) Przecież premier ma
urlop, to nie będę pytał o rządzenie. No bo chyba,

— 165 —

background image

nawet jak kot w Warszawie został, to nie on rzą­
dzi?”.

Dla kogoś innego „kot Kaczyńskiego” był na­

macalnym dowodem na posiadanie przez jedne­
go z bliźniaków niewielkiej cząstki ludzkich cech.

„Ostatnio wyjątkowo często trafiałem na różne

artykuły o naszym premierze i jego kocie Aliku.
Pełno tego w internecie i prasie. Zaskakujące jest
to, że na pozór twardy człowiek, za jakiego uwa­
żałem zawsze Jarosława Kaczyńskiego, staje się
bardzo łagodny, gdy opowiada o swoim zwierza­
ku” - pisał jeden ze znanych blogerów. „Myślę, że
przyjaźń człowieka ze zwierzęciem jest w jakimś

stopniu dowodem na posiadanie, chociaż w mi­
nimalnym procencie, ludzkiej twarzy”. Subtelne,
prawda?

Choć dla wszystkich Alik to teraz właśnie

„kot Kaczyńskiego”, to tych kotów w domu Jaro­

sława Kaczyńskiego było sporo. Sam właściciel,
czy też współrezydent w domu na Żoliborzu, przy
różnych okazjach wymieniał ich imiona. Były
Inka, Filipina i Zuzia, Filip, Lulek i Buś. Teraz jest

Alik.

- Na początku lat 80. Jarek miał dwa

koty - wspominał Krzysztof Wyszkowski w roz­
mowie z „Gazetą Polską”. - Dwa ogromne, dwu­

dziestokilowe basiory. Mieliśmy nieraz do zała­
twienia późno w nocy jakieś sprawy, spieszyli­

śmy się. Podjechaliśmy raz pod dom Jarka, miał

na chwilę wysiąść i wrócić z papierami. Nie ma

— 166 —

background image

go chyba z 15 minut, a w końcu wychodzi z domu,
niosąc na ręku tego basiora, sadza go gdzieś, żeby
zrobił siusiu. Wraca do domu i po chwili wycho­
dzi, niosąc na ręku drugiego.

Nie można było zaatakować Kaczyńskiego za

dawną działalność, obniżyć jej rangi, ale zawsze

można było zaatakować kota. I tak redaktor Piotr
Gadzinowski mógł postawić śmiałą tezę, że gdyby
nie koty, to PRL nie upadłaby.

-

Jarosław Kaczyński we wspomnieniach

„O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich”

ujawnił swą największą PRL-owską traumę - pisał
ten lewicowy publicysta, wyciągając daleko idące

wnioski: - W czasie stanu wojennego nie mógł ku­
pić karmy dla kotów i to zahartowało go ostatecz­

nie na antykomunistę. Gdyby gen. Jaruzelski za­
miast koksowników wystawił Whiskas, pewnie
komuna by nie upadła.

Kilkadziesiąt godzin po odtajnieniu materia­

łów z tak zwanej szafy Lesiaka Jarosław Kaczyń­

ski odwiedził rozgłośnię Polskiego Radia. Był go­

ściem Jacka Karnowskiego w programie „Sygna­
ły Dnia”. Rozmawiano też o kocie, bo jak się oka­

zało po ujawnieniu zawartości szafy Lesiaka, wy­
skoczył z niej Buś.

- Słyszałem te rozważania na temat wieku

kota Busia i tym podobne. Otóż nie wiem, dlacze­
go tam ustalono, w jakim wieku jest mój kot - mó­

wił wówczas premier Kaczyński. - To jest nawet

zabawny element, ale to wszystko naprawdę nie

167

background image

było zabawne. Powtarzam, w każdym demokra­
tycznym kraju to byłby ogromny wstrząs.

Jednak za sprawą Lesiaka i jego szafy Buś cza­

sami stawał się ważniejszy niż dawny oficer służb
specjalnych i sporządzone przez niego dokumen­

ty-

„Nie rzucę chyba spania, bo tak między blo­

giem a prawdą, śnią mi się nie tylko koszmary. Jak
faceci w trykotach, Ryśku w łazience czy nieżyją­

cy od dawna, ale wiecznie żywy w szafie Lesiaka,

kot imieniem Busio” - pisała na ten temat na swo­

im blogu Maria Czubaszek.

Wspomniany Buś swoje życie polityczne i ko­

cie zakończył kilka lat temu, ginąc tragicznie po
upadku z okna. Jeśli wierzyć prasie, Busia zako­
pano w ogrodzie niedaleko rodzinnego domu Ka­

czyńskich.

Kot Alik jest już z Jarosławem Kaczyńskim od

prawie 12 lat, od chwili, kiedy prezes Prawa i Spra­
wiedliwości znalazł go rannego na drodze. Pod­

czas pewnej podróży chciał razem z osobami to­

warzyszącymi jechać przez najdłuższy drewnia­

ny most w Europie, który znajdował się pod Wy­
szogrodem. Podróżni wiedzieli, że most kończy

swój długi żywot i mieli nadzieję, że po raz ostat­
ni będą mogli się tak przez Wisłę przeprawić. Oka­
zało się jednak, że się spóźnili i most jest już roz­
bierany.

- Musieliśmy wrócić do innego mostu. Tam

zobaczyliśmy kota, który mimo że był przejecha­

—168 —

background image

ny, zamachał ogonem. Zmieniliśmy plan, zabrali­
śmy kota i wróciliśmy do Warszawy - wspominał
później Kaczyński.

Kot przeszedł odpowiednie leczenie, został

chirurgicznie poskładany, kości połączone odpo­

wiednimi drutami. Paradoksalnie życie uratował

mu ogon, który teraz okazał się być - w wyniku
odniesionych ran - nieczuły. Gdy się go dotknie,
nie reaguje. Zwierzę teraz podwija ogon w sposób,

jaki czynią to psy kundelki.

Alik ma charakter. Można powiedzieć, że spo­

tkały się dwie silne osobowości.

- Ciągle się bił i gryzł. Niejedną rzecz w domu

zniszczył - opowiadał o temperamencie Alika je­
den z najbardziej znanych polskich polityków.

Kot jak to kot, wiadomo, drapie. Ale ten jesz­

cze potrafi się obrażać na Jarosława Kaczyńskie­
go i ugryźć go w rękę. Swoją miłość demonstru­

je w ten sposób, że z lubością wbija ostre pazury

w łydki swojego właściciela. Nie tylko zostawia
ślady na skórze, ale także zaciąga materiał na no­
gawkach spodni. Robi tak mimo statecznego wie­
ku i chorych nerek.

- Cały czas mam ręce podrapane i pogryzione,

w bliznach - opowiadał Jarosław Kaczyński. - Kie­

dy wracam do domu, Alik z radości na mój widok

tupie, potem biega i cap! mnie mocno zębami za
rękę.

Zachowanie Alika być może tłumaczy trochę

jego niezwykłe pochodzenie.

— i6g —

background image

- Lekarze stwierdzili, że ma domieszkę krwi

żbika - zdradziła kiedyś Jadwiga Kaczyńska.

Oczywiście, jak większość zwierząt domo­

wych, Alik też nie lubi zmian. A koty, jak po­
wszechnie wiadomo, nie znoszą żadnych przepro­
wadzek. Jarosław Kaczyński, kiedy został premie­

rem, przeniósł się do rządowej willi przy ul. Par­
kowej. Wtedy okazało się, że kot bardzo źle zare­

agował na tę przeprowadzkę. W tej sytuacji ówcze­
sny szef polskiego rządu postanowił zdecydowa­
nymi działaniami poprawić pupilowi humor i po­

zwolił mu spać na swoim łóżku.

- Wcale mi nie przeszkadza - opowiadał Ka­

czyński dziennikarzom „Faktu”. - Rozkłada się

w nogach i spokojnie leży przez całą noc.

W domu kot jednak woli przesiadywać na pa­

rapetach niż na łóżkach i fotelach. Jeśli już trafi na
kolana, nie traci swojej zadziorności. Bycie kotem
premiera nie jest jednak zadaniem łatwym. Trze­
ba być bardziej czujnym niż w codziennym życiu,
bowiem zagrożenie - nieznane dzikiej naturze

zwierzęcia - czyha w miejscach i okolicznościach,
o których nawet najprzytomniejszy kot nie zdoła
pomyśleć.

- Czego tu szukasz? - rzucił do fotoreportera

„Dziennika” kierowca czarnej skody należącej do

premiera Jarosława Kaczyńskiego, a Michał Kar­

nowski to zdarzenie w tejże gazecie opisał. W rzą­
dowej limuzynie krył się drapieżny Alik, co dało
podstawę do poważnych dywagacji dotyczących

---170----

background image

prawa kotów do przewożenia samochodem preze­
sa Rady Ministrów.

Z kolei propozycję posłów Platformy Obywa­

telskiej na początku 2007 roku, żeby wprowadzić
podatek od kotów, o czym skwapliwie doniosły
media, od razu uznano za cios skierowany w bra­
ta prezydenta.

- Skoro płacimy podatki za psy, to niech

ten obowiązek dotyczy także właścicieli ko­
tów - grzmiał Bogdan Zdrojewski, wówczas prze­

wodniczący sejmowego klubu PO, a prywatnie
właściciel pięknego psa Guperta.

Oczywiście była to tylko drobna potyczka.

Jarosław Kaczyński był wtedy jeszcze premierem,

a jego rząd miał nadal większość parlamentarną.

„Kot Kaczyńskiego” jako zjawisko politycz­

no-medialne powrócił natychmiast, gdy Jarosław
Kaczyński zadeklarował, że po tragicznej śmier­

ci swojego brata będzie kandydował na urząd pre­

zydenta Polski. Najpierw zaczęły krążyć, głównie

w internecie, wśród jego przeciwników niewy­
bredne dowcipy, rozważania, jaką rolę będzie peł­

nił kot po ewentualnej wygranej Jarosława. Czy
nie Pierwszej Damy.

Następnie doszło do poważniejszego incy­

dentu, a zaczęło się od jakiejś idiotycznej infor­
macji o tym, że pewien pracownik poczty z Nie­
miec poślubił swoją 15-letnią kocicę o imieniu

Cecylia. Zwierzę, które było stare i schorowa­
ne. Tej fikcyjnej ceremonii zaślubin przewod­

— 171 —

background image

niczyła pewna, dość znana zresztą, aktorka nie­
miecka.

Na wieść o tym Sławomir Nowak, będący in­

telektualnym zapleczem premiera Donalda Tu­
ska i głównym strategiem Platformy Obywatel­
skiej, napisał na Twitterze: „Od dawna wiedzia­
łem, że z kotami trzeba uważać - alergia. A nam
się proponuje ich obecność w życiu pub. ;-)” (pi­
sownia oryginalna - przyp. autorzy). O wpisie na­
tychmiast doniósł portal Fakt.pl, a za nim powtó­
rzyły inne media.

Adam Bielan, jeden z najbliższych współ­

pracowników Jarosława Kaczyńskiego i również
główny strateg Prawa i Sprawiedliwości, uznał, że

jest to atak na lidera, który nawiązuje najwyraź­

niej do krążących dowcipów. Zareagował natych­
miast, sugerując, że to przykład agresywnej kam­
panii.

Być może ktoś uznałby to zdarzenie za mało

ważne, ale ilustruje ono w sposób doskonały, jaką

praktyczną rolę w polskim życiu publicznym od­
grywa pojęcie „kot Kaczyńskiego”. Bo „kot Ka­

czyńskiego” to przede wszystkim zwierzę poli­
tyczne.

Może natomiast zbyt małą uwagę poświęca

się temu, co charakteryzuje wszystkie koty, a więc
i kolejne koty Kaczyńskich: dyskrecji, elegancji,

bystrości i niezależności. Gdyby przez pryzmat
tych cech publicyści analizowali obecność Busia

czy Alika w życiu jednej z najważniejszych pol­

—172 —

background image

skich rodzin politycznych, może nasze życie pu­

bliczne zyskałoby nieco kociej gracji.

— 173 —

background image

— 174 —

background image

Rozdział XVI

Wrażliwość dla zwierząt

175

background image

C

hoć najbardziej znanym kotem jest „kot (Ja­

rosława) Kaczyńskiego”, zaś jego właściciel

jest najsłynniejszym polskim właścicie­

lem kota, to jednak honorowy tytuł Kociarza Roku

otrzymał jego brat Lech. Od razu trzeba powiedzieć,
że nie było to wynikiem jakiejś szczególnej rywali­
zacji między braćmi ani też próbą rozbicia bliźnia­

czej jedności czy też skutkiem manipulacji wytraw­
nych politycznych marketingowców. Prawda - jak
to zwykle bywa - jest niezwykle banalna, po prostu
Lech Kaczyński dostał ten szczególny tytuł za rze­

czywiste zasługi i to niewynikające tylko z posia­
dania jednego czy kilku kotów, ale za działania na
rzecz całej kociej społeczności.

Wszyscy znawcy tematu i sympatycy zwierząt

zgodnie przyznają, że Lech Kaczyński, będąc pre­
zydentem Warszawy, dostrzegł koty w stolicy i to
przede wszystkim te, które pałętały się bezdomne
po jego rodzinnym mieście. Oczywiście w języku
urzędniczym, w jakim konieczne było ujęcie kociej

troski, brzmi to o wiele lepiej, prezydent Kaczyń­
ski „podjął wiele działań mających na celu poprawę
losu bezdomnych zwierząt”. A więc te magistrac-

— 176 —

background image

kie czyny zwane troską polegały przede wszystkim
na powołaniu stanowiska pełnomocnika do spraw
zwierząt. Ten urzędnik do spraw kotów, psów i in­
nych zwierzęcych przyjaciół mieszkańców stolicy
otrzymał określone uprawnienia, dzięki którym

los bezdomnych zwierząt w Warszawie zaczął ule­
gać znacznej poprawie. Lech Kaczyński - jak przy­

stało na politycznego konserwatystę - był zwolen­
nikiem adopcji psów i kotów, co też władze miasta
starały się wraz z różnymi organizacjami dość sku­

tecznie promować.

Można powiedzieć, że w tej kwestii prowadził

nie tylko charakterystyczną dla siebie politykę so­

lidarności, ale również politykę otwartych okienek.

Każdej zimy pełnomocnik, lekarz weterynarii, po­
przez swoich urzędników i w tym przypadku przy­
chylnie nastawione media przypominali miesz­
kańcom Warszawy o uchylaniu piwnicznych okie­
nek, dzięki czemu koty wolno żyjące mogły sko­
rzystać z dobrodziejstw cywilizacji i nie marzły na
dworze. Prezydent Warszawy proponował i promo­

wał ideę budowy specjalnego schroniska dla kotów.

Ale co ważniejsze, zadbał także o karmicielki kotów

miejskich, które najczęściej są osobami starszymi
i o skromnych dochodach. Dostawały one od władz
stolicy karmę dla swoich zwierzaków. Poszczegól­
ne gminy kupowały domki dla kotów, by te mo­
gły przetrwać zimę, zaczęto je też leczyć. Miłośnicy
zwierząt uważają, że wykonano prawdziwy skok cy­

wilizacyjny w zakresie pomocy dla zwierząt.

177

background image

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz.

Za czasów warszawskiej prezydentury słowa „koty

wolno żyjące” zaczęły wypierać popularny, ale uwła­

czający dumnej naturze tych czworonogów termin

„koty bezdomne”. Ta wrażliwość na sprawy braci

mniejszych i to upodmiotowienie w podejściu do

zwierzęcych towarzyszy mieszkańców Warszawy,
podobało się środowiskom zmagającym się z tymi
problemami. Stąd reakcja środowiska kociarzy
i zwycięstwo w plebiscycie magazynu „Kot” i nobi­
litujący tytuł Kociarza Roku 2007. A to zwycięstwo

można by powiedzieć podwójne, bo również w ka­
tegorii drużynowej. Instytucjonalnym Kociarzem
Roku został Urząd m.st. Warszawy, który opuszczo­

ny już przez Lecha Kaczyńskiego kontynuował jego
politykę w stosunku do zwierząt.

Jak widać, w dzisiejszych czasach nawet w spor­

tach indywidualnych nie ma sukcesu bez druży­
nowej pracy. I tak nie dałoby się tutaj wiele zrobić,
gdyby nie naturalne wsparcie osoby najważniej­

szej dla samego prezydenta Warszawy, czyli wła­
snej żony - Marii Kaczyńskiej. Zresztą po wygra­
nych wyborach na prezydenta Polski, gdy Lech Ka­
czyński w naturalny sposób nie mógł już tyle cza­
su poświęcać tym sprawom, małżonka jako Pierw­

sza Dama także wspierała działania na rzecz zwie­
rząt. Pojawiła się między innymi podczas otwarcia
ośrodka dla kotów miejskich Koteria w Warszawie.
Na stronie internetowej Koterii znalazły się słowa
pożegnania: „Dla Niej byliśmy jedną z licznych ini­

—178 —

background image

cjatyw, które obdarzała swym sercem. Dla nas było
to cenne spotkanie z Wielkim Człowiekiem. Pomoc­

ne, radosne, niezapomniane. Zobowiązujące”.

Maria Kaczyńska podkreślała, że zwierzęta to­

warzyszyły jej niemal od zawsze.

Największą sławę w naturalny sposób zyskali

czworonożni towarzysze z czasów, gdy państwo Ka­
czyńscy stali się lokatorami Pałacu Prezydenckiego.

Z nimi do warszawskiej siedziby głowy państwa po­
maszerowały cztery zwierzaki, dwa koty i dwa psy.

Śmierć Tytusa, jedenastoletniego teriera szkoc­

kiego, odnotowały skrupulatnie media. Dzięki
temu wiemy, że nastąpiło to 13 listopada 2009 roku,
a przyczyną była starość. Małżeństwo Kaczyńskich
zdradziło też niektóre sekrety związane z psem, któ­
ry uwielbiał sypiać w swoim obszernym, wygod­
nym wiklinowym koszu. A z kolei jego przywią­
zanie do tradycji z Wysp Brytyjskich i nobilitującej
nazwy szkockiego teriera objawiało się tym, że lubił

leżeć na materacyku w tradycyjną szkocką czerwo­
no-zieloną kratę. Wiemy też, czego Tytus nie lubił.
Mianowicie nie podobali mu się mężczyźni w cięż­
kich butach, a swoje niezadowolenie ze spotkania
z takimi osobnikami okazywał tak, jak potrafił to

wyrazić najlepiej, czyli głośnym szczekaniem. Z ko­
lei z kotami utrzymywał bliskie stosunki, można
nawet powiedzieć, że przyjacielskie, zawsze rano na

„dzień dobry” witał je nosem.

- Nie pamiętam, by Tytus pogonił jakiegoś kota

na ulicy - mówiła Pierwsza Dama, która też opi­

— 179 —

background image

sała drugiego pieska państwa Kaczyńskich. - Lula,

pieszczotliwie przez nas zwana Lulindą albo Lulisią,

jest bardzo podobna do Bazylego, psa, który kiedyś

żył z nami i który w wieku 12 lat z własnej głupoty
wpadł pod samochód.

Lulę do domu przywiózł Lech Kaczyński, a zna­

lazł ją na stacji benzynowej w Mławie w Wielki

Czwartek 2000 roku. Jechał wtedy z Warszawy do
Sopotu. W pewnym momencie zatrzymał się, żeby

zatankować paliwo do samochodu. Wtedy zobaczył
suczkę, która piła na placu wodę z kałuży. Przyszły
prezydent nakarmił zgłodniałego psa, a od obsługi

stacji dowiedział się, że stworzenie to błąka się od
tygodnia po okolicy. Jak zawsze przy tego typu spo­
tkaniach dla pewnych ludzi finał takiej historii jest

do przewidzenia. Lech Kaczyński zlitował się nad

losem opuszczonej suki i nie mogąc znaleźć lepsze­

go rozwiązania, zabrał ją ze sobą do domu.

- Na początku była bardzo lękliwa - mówiła

Maria Kaczyńska. - Bała się ludzi, każdego stuknię­

cia, każdego nieznanego dźwięku. Od razu została
zaakceptowana i przez Molly, i przez Tytusa, którzy

wtedy mieszkali już z nami. Teraz jest do nas nie­

zwykle przywiązana. Ale jej największą przyjaciół­
ką pozostaje kotka Molly, z którą uwielbiają razem

sypiać.

Molly żyła do wiosny 2009 roku. Jak mawiała

Pierwsza Dama, Molly była kotką, która „urodziła
się w okolicy domowego podwórka”, czyli, jak mó­
wią inni, była zwykłym dachowcem. Do ich domu

— 180 —

background image

trafiła jak wiele zwierzaków w tej rodzinie - znale­
ziona podczas podróży.

- W listopadowy, bardzo chłodny dzień w 1995

roku ta szarobura koteczka weszła do samochodu,
którym mąż miał jechać do Warszawy - opowiada­
ła Maria Kaczyńska. - Mąż wziął ją na ręce i przy­
niósł do mieszkania, w którym od razu poczuła się

jak u siebie. Mieliśmy w tym czasie dojrzałą koci­

cę Klarę i psa Bazylego. Molly, bardzo przyjacielska,
chciała zaprzyjaźnić się z Klarą, ta jednak nie była
zachwycona nowym towarzystwem i właściwie za­

wsze ją odganiała. Z Bazylim natomiast żyła w zgo­

dzie.

Molly, jak przystało na dachowca, doskonale

rozumiała, co się do niej mówiło. A także, jak więk­
szość kotów, potrafiła wyrozumiale okazać swoje
zadowolenie, gdy jej właściciele dokonywali czyn­
ności przez kotkę łubianych. I tak bardzo głośno
mruczała, gdy się ją głaskało. Jej wielką zaletą było
także to, że nigdy nikogo nie podrapała. Miała silną
osobowość, więc choć prawie trzy razy mniejsza od

Rudolfa, podporządkowała go sobie. Samiec Rudolf
nie próbował nawet wejść na swoje łóżko, gdy wi­

dział, że Molly sobie tego nie życzy.

- Po raz pierwszy spotkałam Rudolfa 11 stycznia

2004 roku na premierze musicalu „Koty” w teatrze
Roma - kreśliła kolejną historię o domowym pupi­
lu prezydentowa.

Rudolf na tym pierwszym spotkaniu prezento­

wał się niezwykle godnie. Ten ogromny, czarny kot,

—181 —

background image

w czerwonych szelkach i z muszką przyczepioną do

obroży z napisem „PREZES”, leżał na skrzynce, do

której wrzucano pieniądze. Strzegł zbieranego ka­
pitału, dumnie reprezentował grupę poszkodowa­

nych przez los kotów i spokojnie przyglądał się pre­
mierowej publiczności.

W ten aktywny sposób Rudolf brał udział

w kweście na rzecz kotów ze schroniska dla zwie­

rząt Na Paluchu w Warszawie. Napis na obroży to
było jego ówczesne imię, które odwoływało się do

jego pozycji społecznej. Ta pozycja zaś była konse­

kwencją jego manier. Prezes po prostu urzędował
w biurze schroniska. A trafił tam dlatego, że był

tak wytworny, iż pracownikom było żal skazywać
go na gromadne życie w klatce. Z jego oficjalnego
CV w tym zwierzęcym sierocińcu wynikało, że stra­

cił swoją właścicielkę. Potem trafił do jakiejś rodzi­
ny, która nie potrafiła odpowiednio się nim zająć,

więc nie wiedząc, co począć, w końcu umieściła go
w schronisku.

- Wtedy nie myślałam, że to będzie nasz kot.

W Sopocie mieliśmy już przecież jedną kotkę i dwa

psy, ale w Warszawie, gdzie w tym czasie mieszkali­
śmy, nie mieliśmy żadnego zwierzaka - opowiadała
Maria Kaczyńska. - Gdy dowiedziałam się, że Pre­

zes jest do adopcji, że potrzebuje domu, zdecydowa­
łam, że zamieszka z nami.

Był sobotni, mroźny, ostatni dzień stycznia

2004 roku, kiedy piękny kocur Prezes pojawił się
w domu państwa Kaczyńskich. Wprowadzając się

---182----

background image

do nowego domu, miał - jak określali weteryna­

rze - 5 albo 6 lat. A ponieważ odegrał najwspanial­
szą rolę w swojej kociej karierze, której nawet nie

wymyśliliby autorzy musicalu „Koty”, w nowych
warunkach imię Prezes zostało zmienione na bar­

dziej odpowiednie do tych okoliczności.

- Nazwaliśmy go Rudolf z uwagi na urodę, bo

to o Rudolfie Valentino babki i prababki mawiały, że
był pięknym mężczyzną - podsumowała tę historię

jego właścicielka. - Jest kocurem bardzo mądrym

i z charakterem.

Maria Czubaszek wspominała, jak poznała Ma­

rię Kaczyńską podczas słynnego spotkania z okazji
Dnia Kobiet w 2007 roku. Najpierw, jako to bywa na
takich spotkaniach, były przemowy, później zapro­
szone kobiety stały w grupkach, a między nimi krą­
żyła gospodyni tego damskiego spotkania. - Byłam

jej ciekawa, ale nie spodziewałam się, że mnie za­

gadnie - pisała Czubaszek. - Gdy podeszła do mnie,

wyrwałam się z pytaniem: - A jak państwa piesek?
I zaraz pomyślałam: Co ja mówię? Ale pani Maria

się roześmiała i powiedziała: - Wszystko dobrze.
Spytała też, czy mam psa. Gdy przeprosiłam ją za
głupie pytanie, usłyszałam: - Miłość do zwierząt to
nie jest głupia sprawa, to wspaniała rzecz. I zaraz ją
za to pokochałam.

Z kolei Paulina Król, wydawca miesięczni­

ka „Mój pies”, wspomina, jak Maria i Lech Kaczyń­
scy byli gośćmi w jej domu. Psy Pauliny - wówczas
dog niemiecki Drabuś i owczarek środkowoazjatyc-

—183 —

background image

ki Oriana - od razu do nich przylgnęły, choć zwy­
kle do nowo poznawanych osób tak bardzo się nie
kleiły.

- O psach rozmawialiśmy długo i czule - wspo­

minała po latach Paulina Król. - Kiedy poprosiłam
panią prezydentową, aby patronowała naszemu ple­
biscytowi „Serce dla Zwierząt”, nie zastanawiała się
długo.

Niestety, wyjazd zagraniczny uniemożliwił

Pierwszej Damie udział w uroczystości wręczenia
nagrody 2008 roku. Jednak wysłała serdeczny list
do laureatki tego plebiscytu Agnieszki Brzezińskiej,
która prowadzi schronisko dla bezdomnych psów
i kotów. Podczas następnej edycji plebiscytu była

już osobiście i nikt z obecnych nie miał wątpliwości,

że całym sercem kocha braci mniejszych.

Wtedy też poznała Katarzynę Piekarską, dzia­

łaczkę SLD i laureatkę I edycji plebiscytu „Serce dla
Zwierząt”.

- Posadzono nas obok siebie i okazało się, że

to bardzo ciepła i bezpośrednia osoba - opowiada­
ła potem Katarzyna Piekarska. - Zwracała się do

mnie „pani Kasiu” i wydawało mi się, że znam ją
od dawna. Pochłonął nas temat naszych czworo­
nogów i w ogóle nie miałam wrażenia, że rozma­

wiam z Pierwszą Damą, lecz po prostu z kimś nie­

zwykle kochającym zwierzęta. Z prezydentem roz­
mawiałam ostatnio tylko chwilę na balu dzienni­

karzy. Powiedział wtedy, że „musimy coś zrobić

z tą ustawą”. Choć nie było czasu na rozwinięcie

—184 —

background image

tematu, jest dla mnie oczywiste, że chodziło mu
o ustawę o ochronie zwierząt.

- Jako jedyny tak wysokiej rangi polityk otwar­

cie mówił o swojej miłości do zwierząt - opowia­
dała o prezydencie Karina Schwerzler, rzecznik
ds. ochrony zwierząt przy Kancelarii Prezyden­
ta RP, i także laureatka IV edycji plebiscytu „Serce
dla Zwierząt”. - Przygarniał bezdomne czworonogi,
czasem znajdował potrąconego psa lub kota i nigdy
nie zostawiał go bez pomocy. Dokarmiał bezdomne
koty w okolicach pałacu i w szpitalu, w którym leża­
ła jego mama. Jako pierwszy ustanowił w Kancelarii
Prezydenta stanowisko rzecznika ds. ochrony zwie­
rząt. Dzięki tej funkcji mogłam pomóc wielu orga­
nizacjom, które mnie o to prosiły.

Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej media

dużo pisały o Rudolfie i Luli, które nagle zostały po­
zbawione swoich właścicieli. Panowało przekonanie,

że zwierzęta trafią do dobrych, oddanych i znanych
im domów. Tak też się stało.

Marek Suski, poseł PiS, założyciel parlamen­

tarnego zespołu przyjaciół zwierząt, nominowany
w II edycji plebiscytu Serce dla Zwierząt, po śmierci
pary prezydenckiej powiedział: - Byli wielkimi mi­
łośnikami zwierząt - nie na pokaz, nie tylko raso­
wych, ale również zwykłych kundelków. Lech Ka­

czyński powołał specjalnych pełnomocników do
spraw zwierząt - to pierwsze takie posunięcie w hi­
storii Polski. Chciał, by nasz kraj był przyjazny nie

tylko dla ludzi.

— 185 —

background image

— 186 —

background image

Rozdział XVII

Czarodziejka z Rospudy

—187—

background image

M

aria Kaczyńska uratowała konie. Całą

stadninę koni. To była niezwykła histo­
ria. O wszystkim, jak to zwykle w życiu

bywa, decydował przypadek. Był rok 2001. Stad­

nina ogierów w Starogardzie Gdańskim będąca

własnością skarbu państwa, fatalnie prowadzona

przez urzędników, popadła w tarapaty. Pracowni­

cy widzieli, jak stadnina upada. Koniom groziła
rzeźnia, ludziom wyrzucenie z domów. W miesz­
kaniach odcięto im prąd i wodę. Sytuacja była tra­
giczna. Krążyły słuchy, że po likwidacji stadniny
tereny zostaną sprzedane, a zabudowania - zajęte
przez hurtownię alkoholi.

Ludzie stojący przed groźbą, że po latach pracy

zostaną pozbawieni środków do życia, a ich rodzi­
ny jakichkolwiek perspektyw, podjęli dramatyczną
decyzję o rozpoczęciu strajku. Zajęli pomieszcze­
nia biurowe, oflagowali się, wywiesili transparen­
ty z hasłami. Protest się rozpoczął, ale nie wpłynę­
ło to na ich sytuację. Strajk trwał i nic się nie zmie­
niało. Mijały tygodnie. Zaczęli więc pisać pisma.

Zwracali się do różnych instytucji, prosili posłów
o pomoc. Protest trwał już cztery miesiące, gdy lu­

— 188 —

background image

dzie zaczęli pomału upadać na duchu. Umierać za­
częła ich nadzieja, że coś się zmieni. Wszystkie ich

prośby, by ktoś w ogóle zwrócił na nich uwagę, po­
zostawały bez echa. Byli zupełnie sami.

I wtedy pracownicy stadniny przypadkiem

dotarli do Hanny Foltyn-Kubickiej, przyjaciółki

Marii Kaczyńskiej, której mąż wówczas był mini­

strem w rządzie Jerzego Buzka.

- Zgłosili się do mnie pracownicy stadniny, opo­

wiadając przerażającą historię swego życia - opo­
wiadała potem Hanna Foltyn-Kubicka.

Ponieważ była to okolica znana obu paniom,

postanowiły udać się tam na rekonesans. Chciały
sprawdzić na miejscu, jaka jest sytuacja. Czy rze­
czywiście jest tak źle, jak opowiadali pracownicy.
Gdy przyjechały zobaczyć stadninę i jej pracowni­
ków na własne oczy, nie wzbudziły sensacji.

- Nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi,

ponieważ najprawdopodobniej wzięto nas za ja­
kieś dziennikarki, bo przyjechałyśmy ubrane na
sportowo, w dżinsy - wspominała później przy­

jaciółka Marii Kaczyńskiej. - Dzięki temu spokoj­

nie i w sposób nieskrępowany mogłyśmy się ro­
zejrzeć po stadninie. Sama stadnina oraz sytuacja
pracujących w niej ludzi wyglądała rzeczywiście
tragicznie.

Do dzisiaj część pracowników twierdzi, że

przyszła prezydentowa przyjechała do nich jako

dziennikarka. Ale nie to jest najważniejsze. Da­

riusz Rybka, który wówczas strajkował wraz z kole­

—189 —

background image

gami i koleżankami, wspominał reporterom TVN,
że Maria Kaczyńska przywiozła strajkującym owo­

ce, a po wysłuchaniu ich historii się popłakała.

Na koniec, jak wyjeżdżała, podniosła dwa pal­

ce do góry i powiedziała: „Od dzisiaj nie jesteście
sami” - opowiadał z kolei koniuszy Waldemar Pil­
kiewicz.

Maria Kaczyńska nie po to pokazywała dwa

palce w słynnym geście zwycięstwa, żeby zde­

sperowanym, ale już wycieńczonym długim pro­
testem ludziom dawać jakieś złudzenia. Ona tak­
że wierzyła w zwycięstwo i postanowiła, że dopro­
wadzi sprawę do szczęśliwego końca. Przyjaciół­
ki cały problem dokładnie opisały Lechowi Ka­

czyńskiemu. Mówiły o wszystkim, co tam zoba­
czyły i czego się dowiedziały, opisały dokładnie

wszystkie nieprawidłowości, które udało im się

dostrzec. I przede wszystkim opowiedziały o cięż­

kim losie tamtejszych ludzi, który tak bardzo je po­
ruszył. A ponieważ Lech Kaczyński był wyczulo­
ny na ludzkie losy, postanowił jak najszybciej za­
łatwić sprawę.

- Leszek jak to Leszek, wziął telefon i zaczął

obdzwaniać pół Polski - relacjonowała Hanna
Foltyn-Kubicka. I okazało się, że sprawę, która cią­
gnęła się miesiącami, można było załatwić w ciągu
dwóch - no - paru dni. Ludzi przywrócono do pra­
cy, a stadninę uratowano. Dzięki tej niezwykłej ak­
cji dwóch przyjaciółek i zaangażowania Lecha Ka­
czyńskiego stadnina koni nadal istnieje w Staro­

—190 —

background image

gardzie i mogła nawet pozyskać dobrych menedże­
rów. Co więcej, w tej chwili nie jest nawet dotowa­
na.

Kiedy zostawała Pierwszą Damą, wielu chciało

ją widzieć jako osobę, która będzie odzwierciedle­

niem poglądów i postawy męża. Że będzie - a może

już jest - kalką polityczną swojego partnera życio­

wego. Taki sposób postrzegania Pierwszej Damy

zadowalał zarówno niektórych sympatyków, jak
i większość przeciwników prezydenta. Próbowa­
no też początkowo porównywać ją z Jolantą Kwa­

śniewską, która była niezwykle aktywna publicz­
nie. Prowadziła ożywioną działalność charytatyw­
ną, stała się z czasem symbolem tamtej prezyden­
tury. Zastanawiano się, czy Maria Kaczyńska roz­
pocznie „rywalizację” z Kwaśniewską, a niektó­
rzy - bez względu na obóz polityczny - wręcz się
tego domagali.

To, że Maria Kaczyńska nie założyła fundacji,

a na początku kadencji nawet sprawiała wrażenie
osoby, która chce być w cieniu, przyjmowano nie­
kiedy jako kapitulację, a nawet podporządkowanie
się mężowi. Tym większe było zdumienie, gdy oka­
zało się, że w niektórych sprawach ma własne zda­

nie, różne od męża. Co gorsze, mąż tego zdania pu­
blicznie nie negował i z nim nie polemizował. To,
co brano początkowo za uległość prezydenta, było

wypadkową pewnej kultury osobistej, partnerskich
relacji małżeńskich, poszanowania i wspierania

własnych poglądów. I też sporą samodzielnością,

191

background image

którą oboje mieli i na którą sobie pozwalali. I któ­
ra nie wykluczała, ale wręcz wzmacniała wzajemne
wspieranie się we wszystkich życiowych sprawach.

Ponieważ w relacjach publicznych jest tak,

że obowiązują pewne stereotypy, opinia publicz­
na, a może nawet bardziej media były zaskoczone,
gdy owa samodzielność Marii Kaczyńskiej nagle

się objawiła. Tak było na przykład w kwestii Doli­
ny Rospudy.

-

Mam na ten temat jednoznaczną opi­

nię - mówiła dziennikarzom. - Jestem całym ser­

cem za zachowaniem Doliny Rospudy w nienaru­
szonym stanie. Dolina ta jest zjawiskowo piękna
i podziwiana przez wszystkich, którzy mieli okazję

ją widzieć. Nie możemy okazać się barbarzyńcami.

Obwodnicę można przecież zbudować, omijając to
niezwykłe miejsce.

Zresztą prezydent w tej kwestii miał podobne

zdanie. Rozmawiał o tym z ekologami. Uważał, że

w tej sprawie działają rozsądnie. Podzielał ich po­

glądy o konieczności szanowania bogactwa przy­
rody naszej ziemi.

- Należy zrobić wszystko, aby nie zniszczyć

doliny. Nie wierzę w to, że po wybudowaniu dro­
gi możliwe będzie przywrócenie pierwotnego pięk­
na tego miejsca. Tej symfonii natury nie odtworzy
człowiek - podkreślała prezydentowa w rozmowie
z „Gazetą Wyborczą”.

I co ważne, martwiła się sytuacją mieszkań­

ców Augustowa, którym bardzo zależało na nowej

—192 —

background image

drodze. Sugerowała, żeby korzystać z alternatyw­

nego projektu i zbudować tę obwodnicę parę kilo­
metrów dalej. Podkreślała, że wiele miast, jak Su­

wałki, sprzeciwiają się przebiegowi drogi przez do­
linę. A że w grę wchodzą interesy różnych miejsco­
wości i społeczności, trzeba je uszanować.

- A my mamy tylko jedną Dolinę Rospudy, któ­

ra jest naszym przyrodniczym skarbem - prze­
strzegała. - To tak, jakbyśmy z korony wyłuskali
sobie perłę.

Choć opinia publiczna przyjęła bardzo do­

brze to niezależne stanowisko Marii Kaczyńskiej,
wspieranej zresztą dość dyskretnie przez prezy­

denta, to niektórzy zaczęli w tym upatrywać nie
tylko wewnątrzrodzinny konflikt, ale także we­

wnątrzpartyjny. Bo opowiedzenie się po stronie

zwolenników budowy obwodnicy i zachowania
dotychczasowego charakteru Doliny Rospudy
uderzało w rząd kierowany wówczas przez brata

prezydenta.

Ale to nie była jedyna sprawa, w której stano­

wisko Marii Kaczyńskiej było odmienne od stano­
wiska jej męża. Wychodziła przed szereg. Opowia­

dała się przeciwko zaostrzeniu ustawy antyabor­
cyjnej. Do zmiany tej ustawy dążyła grupa kon­

serwatywnych polityków wspierana przez zacho­

wawczą część środowisk katolickich, głównie sku­
pionych wokół Radia Maryja.

W Dzień Kobiet 8 marca 2007 roku Maria Ka­

czyńska zaprosiła do Pałacu Prezydenckiego kobie­

— 193 —

background image

ty mediów. Zyskała ich sympatię poczuciem hu­
moru.

- Weszłam na salę i byłam zszokowana. Na

stołach stały termosy, szklanki na spodeczkach,

w słoiczkach tłoczyły się słone paluszki. Nalewa­
łyśmy sobie kawę do szklanek, przyglądałyśmy

się przeźroczystej niemal substancji, która lała się
z termosów. Po sali rozlegał się łomot łyżeczek wa­

lących o ścianki naczyń. Paluszki były obrzydli­
we, lekko wilgotne, ciasteczka wstrętne. Poczu­

łam się jak w latach siedemdziesiątych. Jak za Gier­
ka. Wszyscy piliśmy wtedy dość obrzydliwą kawę,
w obrzydliwych szklankach, machając łyżeczka­

mi, by osłodzić mętną substancję zwaną solidar­
nie przez wszystkich kawą. „Boże! Pomyślałam, co
za koszmar! Żadnej elegancji, o którą tak troszczyła

się poprzednia prezydentowa Kwaśniewska” - opo­

wiadała potem o tym spotkaniu prof. Magdalena
Środa.

Na sali były wyłącznie kobiety, w pewnym

momencie weszła Maria Kaczyńska i przywitała

się ze swoimi gośćmi. Wtedy z telebimu poleciała
piosenka z czasów PRL: „Za zdrowie pań, za zdro­

wie, pijmy do dna, panowie!”.

- Otworzyły się boczne drzwi, z których we­

szli poważni panowie z kartonami prezentów: były

w nich... maleńkie paczki z rajstopami - kontynu­

owała prof. Środa. - Każda z pań dostawała po pa­
rze, plus goździk plus... pokwitowanie. To pokwi­

towanie poraziło mnie! Tak, to żart! To pastisz lat

— 194 —

background image

siedemdziesiątych! To było genialne przedstawie­
nie.

Ale ważniejszym wydarzeniem niż to przed­

stawienie było to, że Maria Kaczyńska podpisała
się pod zainicjowaną przez Monikę Olejnik petycją
o pozostawienie bez zmian zapisu konstytucji do­
tyczącego ochrony życia poczętego.

- Z pełnym przekonaniem podpisałam. Są sy­

tuacje bardzo trudne. Po co więcej? Przecież ży­
cie jest chronione - mówiła Maria Kaczyńska do
dziennikarek.

- Jestem głęboko przekonany, że moja bra­

towa została wprowadzona w błąd - powiedział
z kolei Jarosław Kaczyński. - Proponowane zmia­
ny w konstytucji mają zabezpieczyć obecny stan
prawny, a nie wprowadzić całkowity zakaz aborcji.

Naraziło ją to też na agresję ze strony niektó­

rych duchownych. Najgłośniejszy był komentarz
ojca Tadeusza Rydzyka. Zakonnik nazwał Marię
Kaczyńską czarownicą. Pierwsza Dama nigdy nie

komentowała tej wypowiedzi.

Rok później, w marcu 2008 roku, znów o Marii

Kaczyńskiej było głośno.

- Rozumiem tragedię ludzi, którzy chcą mieć

potomstwo, ale nie mogą - powiedziała w wywia­

dzie dla tygodnika „Wprost” prezydentowa. - Po­

pieram zabiegi in vitro. Czym innym jest jednak fi­
nansowanie tych zabiegów przez państwo.

Tłumaczyła, że teraz, kiedy służba zdrowia ma

takie kłopoty, gdy brakuje pieniędzy nawet na ope­

— 195 —

background image

racje ratujące życie, trudno zabiegi in vitro opłacać
z budżetu. Ta wypowiedź nie spodobała się przede

wszystkim części środowisk związanych z Kościo­
łem. Również politycznie próbowano się od niej

dystansować.

- Pani Maria Kaczyńska ma prawo wypowia­

dać się w ważnych sprawach i tak odbieram jej
głos - stwierdził jeden z liderów Prawa i Sprawie­
dliwości Przemysław Gosiewski.

Ale już jego partyjna koleżanka Joanna

Kluzik-Rostkowska, która miała zbliżone stano­
wisko w tej kwestii do stanowiska prezydentowej,
uważała za stosowne wesprzeć Pierwszą Damę.

- Pierwsza Dama przyznała, że popiera zabie­

gi in vitro, wynosi to tę kwestię ponad spory po­
lityczne i jest opowiedzeniem się po stronie tych,
którzy mają problem, by zostać rodzicami - powie­

działa Joanna Kluzik-Rostkowska.

Swoje niezadowolenie wyraził jeden z hierar­

chów Kościoła, abp Tadeusz Gocłowski, który uznał,
że „wypowiedzi popierające zapłodnienie in vitro są
żenujące”. Nie wymienił prezydentowej z nazwiska,
ale i tak wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi.

- Ciekawe, czy znów odezwie się ojciec Rydzyk?

Czy Jarosław Kaczyński znów powie, że jego brato­

wa musiała zostać wprowadzona w błąd? - zasta­

nawiała się na łamach „Dziennika” Monika Olej­
nik i wychwalała prezydentową. - Maria Kaczyń­
ska nie po raz pierwszy wykazała się mądrością
i odwagą w głoszeniu własnych poglądów.

—196 —

background image

Ale i też Maria Kaczyńska potrafiła sama bro­

nić swoich racji.

- Zawsze mówiłam to, co myślę, choć bywa­

łam za to krytykowana. Ale kiedy wypowiadałam

się o in vitro, kiedy poparłam kompromis w spra­

wie aborcji, czy broniłam Rospudy - nie kalkulo­
wałam, czy na tym wygram, czy nie - powiedziała

dziennikarzowi tygodnika „Wprost”. - Może wła­

śnie za tę autentyczność ludzie mnie zaakceptowa­

li. Mimo ceny, jaką musiałam zapłacić, nie żałuję

tych lat.

— 197 —

background image

— 198 —

background image

Rozdział XVIII

Matka, która urodziła legendę

199

background image

K

iedy pod smoleńskim lotniskiem Siewier­

nyj runął samolot Tu-154M z polską delega­
cją, w warszawskim szpitalu rozgrywał się

inny dramat. Kiedy w ziemi rosyjskiej ginął Lech
Kaczyński, jego matka leżała w warszawskim szpi­
talu, chwilami być może walcząc o życie. Gdy tam
w Rosji szybko gasła nadzieja na uratowanie choćby

jednego życia, tu w stolicy Polski Jadwiga Kaczyń­

ska powoli, stopniowo wracała do zdrowia.

Nie było dnia od chwili katastrofy, w którym

nie zadawano by publicznie pytania: - Czy matka

już wie? Kiedy jej drugi syn to powie? Jak ona to prze­

żyje? Jarosław powiedział matce o śmierci Lecha i sy­
nowej półtora miesiąca po katastrofie. To był dla Ja­

dwigi wielki szok.

Choć w tej tragicznej katastrofie pod Smo­

leńskiem zginęło 96 osób zajmujących najwyższe

funkcje w państwie, choć to była strata niespoty­
kana i przekraczająca ludzką wyobraźnię, to w du­
żej mierze ze względu na godność Lecha Kaczyńskie­
go, śmierć jego żony i ciężką chorobę matki był to
dramat rodziny Kaczyńskich. Nie umniejszając cier­
pień innych ofiar i ich rodzin. Ten dramat Kaczyń­

— 200 —

background image

skich od początku nie miał charakteru prywatnego.

Ta historia od godziny 8.4110 kwietnia 2010 roku nie

trzyma się przyjętych konwencji. Zaczęła się jak mi­
sterium, a nie wiadomo, jak i kiedy się zakończy.

Życie publiczne zawsze ogranicza prywatność,

ale w tym momencie dla wszystkich rodzin ofiar to,
co zwykle jest udziałem najbliższej rodziny i przy­

jaciół, stawało się częścią zbiorowego przeżycia wie­

lu milionów, często również spoza Polski. W przy­
padku Kaczyńskich ta historia nie zakończyła się
w dniu, w którym doczesne szczątki Marii i Lecha

Kaczyńskich zostały złożone na Wawelu. Decyzja
o kandydowaniu w wyborach prezydenckich za­
pewne dla Jarosława, jego rodziny, przyjaciół i zwo­

lenników politycznych, w takiej sytuacji miała cha­
rakter przejęcia zobowiązań wynikających z tego,

co się nazywa potocznie testamentem, tak napraw­
dę w tym konkretnym przypadku jest - być może
nawet nadmierną - konsekwentną kontynuacją wy­
znaczonych przez siebie celów.

Ale to oznacza też cenę, która ma i będzie mia­

ła wymiar przede wszystkim osobisty. Bo nadejdzie
taki moment, że trzeba będzie zapłacić za powstrzy­
mane emocje, a przede wszystkim za ciężar utrzy­
mywania własnej matki - dla jej dobra - w niewie­
dzy. Ta chwila kiedyś nadejdzie i tylko Jarosław Ka­
czyński w samotności będzie się z nią i jej konse­
kwencjami mierzył.

„Gazeta Wyborcza”, która nie ukrywa niechęci

do braci Kaczyńskich, nazwalają „Pierwszą matką

— 201 —

background image

Rzeczypospolitej”. Zapewne miała być w tym iro­
nia.

Był karnawał 1947 roku, kiedy się spotkali. Pod­

czas balu na Politechnice Warszawskiej. On - Raj­
mund Kaczyński, młody inżynier po wydziale me­
chanicznym Politechniki Łódzkiej. Jego narzeczoną

jest Jadwiga Błońska, którą poznał jeszcze w czasach

konspiracji. Wszyscy spodziewają się, że niebawem
zostaną małżeństwem. Ona - Jadwiga Jasiewicz,
pięć lat od niego młodsza dwudziestolatka, student­
ka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Jest
bardzo ładna, chce zostać naukowcem. I ma narze­

czonego Leszka Jastrzębskiego.

To spotkanie odmieniło ich życie.

- Na ten bal przyszłam z kimś innym, z moim

narzeczonym Leszkiem. A wyszłam z Rajmundem.
Następnego dnia Rajmund sam przedstawił się
moim rodzicom. Chyba tak od razu go nie zaakcep­
towali. Uważali, że jeszcze mam czas na takie spra­
wy - wspominała kilka lat temu Jadwiga Kaczyń­

ska. - Minęło zaledwie pół roku, a Rajmund Kaczyń­
ski poprosił pannę Jasiewiczównę o rękę. Prośba zo­
stała przyjęta. Nie zwlekają, ślub biorą w 1948 roku.
Potem Jadwiga Kaczyńska będzie wspominać, że nie

wyszła za mąż z rozsądku: - Chyba też nie z jakiejś
wielkiej miłości. Na pewno zakochałam się w moim

mężu, naturalnie. Rajmund zakochał się, ale potem
rozmyślał. Ja także rozmyślałam. Wstydziliśmy się

do tego przed sobą przyznać. Ale potem pobraliśmy
się i myślę, że dobrze się stało.

— 202 —

background image

Nie mieli nic, bo ich rodzice stracili wszystko

w czasie wojny i zaraz po wojnie.

Matka braci Kaczyńskich Jadwiga Jasiewicz

urodziła się 31 grudnia 1926 r. w Starachowicach,
w rodzinie o tradycjach inteligenckich i wojsko­
wych. Imię ma po matce ojca.

- Nigdy nie mówiono do mnie Jadzia, tylko

Dada. Tatuś tak wykombinował - byłam albo Buba
albo Dada - mówiła w swoich wspomnieniach mat­
ka braci Kaczyńskich. - Za Jadwigę miałam żal. Bar­

dzo nie lubiłam mojego imienia, nadal nie lubię.

Wiem, że kojarzy się z historią Polski, ale mnie się

nie podoba. Wolałam zawsze mieć na imię Bunia.

Jej rodzice to Stefania z Szydłowskich i Alek­

sander Jasiewicz. Ojciec był inżynierem budowla­
nym i jednym z projektantów Warszawskiej Spół­
dzielni Mieszkaniowej. Mieszkali w Warszawie na
Żoliborzu w domu przy Mickiewicza 27, po wojnie

w tym budynku mieszkał Jacek Kuroń, legenda opo­

zycji demokratycznej w PRL. - Można powiedzieć,
że byłam chowana w domu seniorów. Dom był pe­
łen babć i dziadków - opisywała swoje dzieciństwo
i atmosferę panującą w licznej rodzinie, w której
było jeszcze sporo cioć i wujków.

Aleksander Jasiewicz gniewał się na żonę, gdy

ta nuciła „Pierwszą Brygadę”. Mówił jej wtedy: - Idź,
Stefcia, śpiewać pod Belweder. Sam miał zdecydo­

wanie lewicowe poglądy. - Ojciec był socjalistą. Ta­
kim antykomunistycznym z krwi i kości - wspomi­

nała jego córka.

203

background image

Jak opowiadała dziennikarzom, Jasiewiczowie,

pieczętujący się herbem Rawicz, mają się wywodzić

z Wielkiego Księstwa Litewskiego. I tam też szukać
trzeba przodków Jadwigi Kaczyńskiej oraz jej synów
Lecha i Jarosława. A mieli być nimi spolonizowani
bojarzy litewscy.

Dzieciństwo Jadwiga miała szczęśliwe, zamoż­

ny dom i dużo swobody. Pamięta jedno poważne

ograniczenie, nie mogła z siostrą tańczyć w piątek.
Przerażały ją też obiady u dziadków, bo podawano
zawsze bardzo dużo dań. W czasie wojny, gdy cier­
piała głód, tęskniła do tych wystawnych obiadów
i myślała, że Pan Bóg chce ją ukarać za grzech nieje­

dzenia i grymasów.

Mała Jadzia chodziła do przedszkola, ale z po­

wodu choroby ojca musiała coraz częściej wyjeż­

dżać do dziadków, którzy mieszkali w Starachowi­
cach. Aleksander Jasiewicz chorował na gruźlicę.
Musiał się leczyć, oznaczało to dla niego wyjaz­
dy pod Warszawę do Otwocka. Niekiedy niezbęd­
ny był wyjazd za granicę. Często leczenie ograni­

czało się do leżenia w domu i wizyt lekarzy. Po­
gorszenie się stanu ojca dla dziewczynek, małej Ja­
dzi i Ireny, starszej od niej o 4,5 roku siostry, ozna­
czało wyjazd do Starachowic. U dziadków rodzi­
ce starali się ją często odwiedzać. Z tamtego cza­

su zapamiętała zabawną historię. Otóż mieli psa

Wilusia. Kiedyś do ich domu wtargnęła jakaś jej­

mość, która już w drzwiach oskarżyła ich, że woła­

jąc tak na swojego psa, uchybiają godności jej Wi-

— 204 —

background image

lusia, znaczy się syna. - Dziadziuś Adam popro­

sił tę panią do siebie i powiedział jej: „Rzeczywi­

ście może pani powinna wnieść skargę, może trze­
ba będzie zadośćuczynić pieniędzmi... No, ale co
my możemy zrobić? Pies nie chce tego zrozumieć.
Mówimy do niego, że nie wypada mu reagować na

Wiluś, a on nic...” - wspominała w „Alfabecie” Ja­

dwiga Kaczyńska.

Zawsze najważniejsza jest bliska rodzina, któ­

ra poświęca nam więcej czasu i pomaga rozwiązy­

wać drobne troski. Dla obu braci kimś takim była

ich babcia Stefania Jasiewicz. Miała duży wpływ na
ich wychowanie.

Małżeństwo z Aleksandrem Jasiewiczem było

jej drugim związkiem, pierwszy mąż umarł wcze­

śnie. Miała z nim syna. Tak więc o 10 lat starszy Jan
Fyuth był przyrodnim bratem Jadwigi Kaczyńskiej
i kimś dla niej bardzo ważnym.

- Imponował mi strasznie - opowiadała kie­

dyś. -Wydawał mi się najstarszym bratem na świę­
cie. Był bardzo dowcipny.

Janek zabierał ją do Ziemiańskiej, żeby pokazać

legendy literackie ówczesnej Warszawy: Antoniego

Słonimskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Juliana

Tuwima. Wstydził się jednak towarzystwa dziew­

czynki, więc kazał jej chodzić zawsze z tyłu, by nikt
nie podejrzewał go o takie towarzystwo.

- Miał przyjaciela z wyścigowym samochodem,

co było niesłychanie imponujące. Pozwalali mi cza­
sem ze sobą jeździć - mówiła dalej pani Jadwiga Ka­

205

background image

czyńska. - Jasiek zabierał mnie do muzeów, pokazy­

wał rzeźby, żebym nie miała spaczonego gustu.

We wrześniu 1939 roku walecznie bronił War­

szawy, a potem próbował przedostać się do polskiej
armii we Francji. Ponieważ nie można było przejść
przez granicę rumuńską, wybrał drogę przez Li­
twę. Niestety, kobieta, która przeprowadzała ich
przez granicę, okazała się być sowieckim szpie­
giem. Całą grupę wydała Rosjanom. Jan Fyuth pró­
bował uciekać, ale został postrzelony. Ranny trafił
najpierw do szpitala wojennego, a potem wywie­

ziono go pod Archangielsk, gdzie zmarł po dwóch
latach. Prawdopodobnie rozstrzelano go. W chwi­
li śmierci miał 24 lata. O całej tej historii Jadwiga
Kaczyńska dowiedziała się dopiero w latach sześć­

dziesiątych.

Aleksander Jasiewicz spodziewał się wojny.

Mówił, że ma przeczucie, iż nadejdzie ona z dwóch

stron. I z Niemiec, i z Rosji. Kiedy w końcu nadeszła,

przenieśli się do Starachowic. Najpierw pojechała
tam matka z siostrą. Jadwiga w tym czasie została

z ojcem w Warszawie, chorowała i czekała na ope­
rację gardła. Termin zabiegu był ciągle przesuwany,
bo co rusz zaziębiała gardło lodami.

Starachowice Jadwiga Kaczyńska uważa za

miejsce magiczne, bo jest związane z jej dzieciń­

stwem. Mieszkali w domu dziadka Jana. Dom nale­

żał do kopalni. Miał sześć pokoi i adres - Bugaj 219.
Był położony w ogrodzie ze stawem obrośniętym

orzechem laskowym i jarzębinami.

— 206 —

background image

- Można było siadać i jeść, i kłaść się na gałę­

ziach - wspominała Jadwiga Kaczyńska. A wokół
domu były lasy.

W Starachowicach mieszkali Szydłowscy, ro­

dzina matki Jadwigi. Jej ojciec trafił tam jeszcze

przed wojną, szukając pracy. Był wówczas młodym
inżynierem budowlanym, a Starachowice w II Rze­

czypospolitej były prężnie rozwijającym się ośrod­

kiem przemysłowym. Tutaj znajdowała się najwięk­
sza w Polsce fabryka broni. Wokół zakładów powsta­

wały różne osiedla, w których mieszkali przyjeżdża­

jący do pracy. Ponieważ dużo budowano, była pra­

ca dla ludzi z tej branży. W ten sposób Aleksander

Jasiewicz znalazł tam pracę, potem spotkał swoją

przyszłą żonę.

- Był synem pułkownika armii rosyjskiej - mó­

wiła najczęściej lekko skrępowana tym Jadwiga Ka­

czyńska. - Zawsze, kiedy to mówię, potrzebuję się

jakoś wytłumaczyć. Dodaję wtedy, że dziadka zabi­

li Kozacy w czasie rewolucji i być może to jakaś re­
kompensata. A poza tym, że mój pradziadek zginął
w powstaniu styczniowym, a prapradziadek w po­

wstaniu listopadowym.

W Starachowicach Jadwiga spędzała wakacje,

chodziła do gimnazjum i liceum. Przeprowadzali się
a to na osiedle Orłowo, a to do leśniczówki przy ul.

Tychowskiej (dziś ul. Radomskiej). Harcerstwo w Sta­

rachowicach założył jej wujek Jerzy Szydłowski. Dzi­
siaj jego imię nosi ulica, która prowadzi do stanicy
harcerskiej nad starachowickim zalewem Łubianka.

— 207 —

background image

Jej konspiracja jest właśnie związana z harcer­

stwem. Od 1941 roku należała do Szarych Szeregów,
miała pseudonim Bratek i była w zastępie Zioła dru­
żyny Las. Przyrzeczenie harcerskie złożyła w nieist­
niejącej już szkole podstawowej nr 2.

-W czasie wojny chodziliśmy na tajne komple­

ty w różnych mieszkaniach - opowiadała. - Praco­
wałam w szpitalu jako sanitariuszka. Często wozi­
liśmy podleczonych partyzantów do podstaracho­
wickich lasów.

Po przyspieszonym kursie medycznym rozpo­

częła pracę w starachowickim szpitalu, trafiali tam
żołnierze ranni w akcji „Burza”. - My, dziewczyny,
miałyśmy za zadanie ratować chłopców z lasu. Do
dziś pamiętam robactwo, jakie wyciągałyśmy z ich
ran. Straszne. Czasami musiałyśmy wynosić ciała

zmarłych - wspominała tamten czas.

Wojna dla niej to była nie tylko strata brata. To

także strata siostry ciotecznej, która umarła z głodu

w Kazachstanie.

- Do Kazachstanu Rosjanie zesłali prawie

wszystkich Jasiewiczów, rodzinę ojca - ciotkę Ka­

zię, stryjenkę, jej dwie córki, babcię Jadwigę, mat­
kę mojej stryjenki - wyliczała. - Wiele lat póź­
niej byłam na Krymie. W Odessie, Jałcie. Widzia­
łam pałac, w którym odbyło się to świństwo - po­

dział Europy. Obejrzałam wiele portretów Kata­

rzyny Wielkiej. Moja siostra cioteczna była histo­
rykiem sztuki i opowiadała mi, ile gramów złota

jest w każdym obrazie. Nie wiem, czemu dla Ro­

— 208 —

background image

sjan to takie ważne - mówienie o złocie. Zapamię­

tałam to do dziś.

Ze Starachowic przyjechała na stałe do Warsza­

wy w 1946 roku.

Po urodzeniu synów Kaczyńscy wprowadzili

się do mieszkania w domu przy ul. Lisa-Kuli. W tym
czasie Rajmund pracował już ciężko na kilku eta­
tach, dzięki czemu warunki materialne rodziny

były powyżej przeciętnej.

Jadwiga Kaczyńska podjęła pracę zawodową.

Najpierw w 1953 roku w pracowni dokumentali­

stycznej Instytutu Badań Literackich PAN, a trzy

lata później odeszła i zaczęła uczyć w szkole. Jed­
nak problemy ze strunami głosowymi uniemoż­
liwiły jej pracę nauczycielską, mimo iż czuła się
w tym dobrze. Wróciła do Instytutu Badań Literac­
kich.

Opracowała bibliograficzną monografię Le­

ona Kruczkowskiego, autora „Niemców”, „Kordiana

i chama”. W instytucie Jadwiga Kaczyńska pozna­
ła Jana Józefa Lipskiego, wybitnego krytyka literac­
kiego i opozycjonistę. Lipski był nie tylko jednym
z założycieli Komitetu Obrony Robotników, ale tak­
że wielkim autorytetem w kręgach ludzi kontestują­

cych system polityczny PRL.

Ukrywał w biurku koleżanki Jadwigi Kaczyń­

skiej papierosy, ponieważ jego żona, która też pra­
cowała w IBL, zabraniała mu palić. Na konspiracyj­
nego papierosa udawał się więc do pracowni doku­
mentalistyki.

209

background image

Jak wspominała jego żona Maria Lipska, Jadwi­

ga Kaczyńska bardzo lubiła jej męża i była nawet za­
fascynowana -jak zresztą wiele osób - jego osobo­

wością. Zapewne dlatego mimo problemów zdro­
wotnych w latach dziewięćdziesiątych opracowała

bibliografię wszystkich publikacji Jana Józefa Lip­

skiego.

Bracia twierdzili zawsze, że nie radzili się mat­

ki w ważnych dla siebie sprawach, ale cenili sobie

jej opinię. I oczekiwali prawdy, oceny szczerej, któ­

ra życzliwie, ale surowo wskazywała na niedocią­

gnięcia, nie mając w sobie jednak złośliwości cha­
rakterystycznej czasami dla osób trzecich. Matka
udzielała więc im takich rad, Jarosław jej za to za­
wsze dziękował, nazywając ją swoim „pierwszym
krytykiem”.

Dlatego też matka wpływała na ich decyzje, to

ona przekonała ich do potrzeby robienia kariery

naukowej. Lech Kaczyński mówił potem, że to im
wszczepiono w domu tak mocno, że on sam dłu­

go uważał, że to jest jego własny pomysł. Podobnie

było z wieloma innymi ważnymi decyzjami życio­
wymi.

Śledząc biografię obu braci, można stwierdzić,

że niezwykle silny kontakt z matką pozwalał im od­
naleźć się w przypadku jakiegoś trudnego wyboru,

ale niewątpliwie też nie oznaczał, iż stracili samo­
dzielność. Wręcz odwrotnie. Bracia Kaczyńscy po­
trafili zawsze podejmować trudne i kontrowersyjne

decyzje, nie bali się też konfrontacji.

— 210 —

background image

Ta relacja z matką była ważna dla nich osobi­

ście, nie przekładała się na jakieś decyzje bieżące.
Szczególnie, kiedy zaczęli prowadzić samodziel­
ną działalność w ramach opozycji demokratycz­
nej w PRL, a potem tworząc w wolnej Polsce własne
partie polityczne. Ale nie tylko. Kiedy Lech poinfor­
mował, że będzie się żenił, matka nie wyrażała spe­
cjalnego entuzjazmu, miała wątpliwości, czy kobie­
ta sześć lat starsza będzie odpowiednią partnerką
dla syna. Lech przyjął do wiadomości uwagi matki,
ale postąpił tak, jak uważał, że będzie lepiej dla nie­
go. I się nie pomylił. Matka sama mu to po pewnym
czasie przyznała.

Rola Jadwigi Kaczyńskiej - poza naturalną rolą

kochającej matki - była w ich przypadku ważna

jeszcze z jednego powodu. To właśnie ona stała się

dla nich wzorem patriotyzmu. Symbolem odwagi,
można nawet przypuszczać, że to ona ukształtowa­

ła od dzieciństwa ich wizję postrzegania dziejów

ojczystych w sposób, który w dorosłym życiu poli­

tycznym nazwali polityką historyczną.

Jak dostrzegła kiedyś jedna z gazet, to matka,

a nie odznaczony Virtuti Militari ojciec, była dla Le­
cha i Jarosława Kaczyńskich rodzinnym bohaterem

wojennym. Jak to się stało? Prawdopodobnie w naj­
bardziej naturalny sposób. Matki z reguły mają lep­

szy kontakt z dziećmi oraz większą umiejętność

w przekazywaniu obrazów. Sami zresztą syno­
wie przyznawali, iż „opisy wojny, konspiracji, walk,
w jakich uczestniczyli jej starsi koledzy, wreszcie jej

— 211 —

background image

własnego zaangażowania w konspirację” wywierały

na nich wielki wpływ. Byli pod ogromnym wraże­
niem opowiadanych przez nią historii.

Jadwiga Kaczyńska urodziła legendę. I ta le­

genda układa się z wielu zdarzeń, które pojawiały
się w ich życiu. Z samego faktu, że są bliźniakami.
Zaczynali drogę życiową od roli w filmie, a kończy­
li jako osoby ubiegające się o najwyższe stanowiska,

jako przywódcy kraju. I wreszcie legendę zwieńcza

dramat smoleński zamykający nieodwracalnie i bo­

leśnie erę braci Kaczyńskich.

O tej katastrofie powstaną książki i filmy,

szczegóły wypadku przez wiele lat będą analizo­

wane i omawiane. Cała ta historia będzie miała róż­

ne teorie i swych gorliwych wyznawców. Po tysiąc
razy będzie zadawane pytanie, jak wyglądały ostat­
nie sekundy lotu. I pewnie na to pytanie nigdy nie

otrzymamy pełnej odpowiedzi.

Ale w czasach, gdy wielu ludzi próbuje postrze­

gać wydarzenia jedynie przez rzeczywistość marke­
tingową, akurat specjalista od public relations Jerzy
Ciszewski w dzień po katastrofie napisał na swoim
blogu kilka zdań, które nigdy nie powinny stracić

na wartości. Spróbował zobaczyć te ostatnie chwile,
nie naruszając godności tych wszystkich osób.

„Mam nadzieję, że para prezydencka trzymała

się za ręce - tak jak zawsze to czynili przy najróż­
niejszych okazjach; mam nadzieję, że przytulali się
do siebie i patrzyli wzajem z miłością w oczy - jak
robili to przy najróżniejszych okazjach, również ofi­

— 212 —

background image

cjalnych - pisał. - Mam nadzieję, że Pani Maria po­

prawiła odruchowo w ostatnim momencie Panu Le­
chowi krawat i marynarkę. Wszak nie wolno nam
sądzić, że w tym momencie przygotowywała swoje­
go męża - by wszystko dobrze wyglądało - do spo­
tkania z Najwyższym. A wcześniej byli pogrążeni

przecież w miłej, a zwykłej dla nich rozmowie o ro­
dzinie, najbliższych.

Mam również nadzieję, że wszyscy pozostali

pasażerowie zajęci byli albo: drzemką, albo medyta­

cją, albo lekturą, albo rozmową. Skupieni w istocie

na czekającej ich ważnej uroczystości, a nie śmier­
telnym zagrożeniu; mam nadzieję, że nikt z nich
nie zauważył katyńskiej ziemi migającej szybko
i blisko pod kadłubem polskiego samolotu specjal­
nego; mam nadzieję, że nikt nie zdążył krzyknąć,
zapłakać czy uczynić znaku krzyża”.

213

background image

— 214 —

background image

Rozdział XIX

Marta, szczęście i ból

215

background image

W

iatr wciąż rwał jej długie włosy. Roz­

rzucał na boki, zasłaniał twarz. Pięk­
ną twarz ściągniętą grymasem bólu.

W ogóle jej to nie obchodziło. Patrzyła przed siebie,
jakby szukała czegoś gdzieś bardzo daleko... w pa­

mięci? W sercu? Może w niebie?

Taką Martę Kaczyńską-Dubieniecką, wiotką

brunetkę spowitą w czerń, zapamiętała w kwiet­
niu 2010 roku cała Polska. Na warszawskim lotni­

sku w milczeniu czekała na trumnę z ciałem ojca.
Później obejmowała trumnę matki. Po policz­
ku spływała jej łza. Gazety pisały: „Smoleńsk to

jej prywatna katastrofa”. „W sobotę o 8.56 jedynej

córce prezydenckiej pary runął cały świat”. „Zmu­
szona wyjść z cienia”.

21 kwietnia Marta obchodzi rocznicę ślubu.

Ale ten piękny miesiąc, w którym po zimie bu­

dzi się życie, na zawsze stracił dla niej urok. Rzad­

ko bywała w Pałacu Prezydenckim, wolała, by ro­

dzice odwiedzali ją w Orłowie, gdzie mieszka. Tej

wiosny zamykała się w apartamencie prezydenc­

kiej pary w pałacu i siedziała tam sama. Godzi­
nami. W ciszy. Wspominała. Płakała. Zabrała nie­

— 216 —

background image

wiele rzeczy, bardzo osobistych, kilka drobiazgów.

Nie potrafiła spakować ich całego życia.

- Ciociu, ja nie byłam przygotowana, by stra­

cić naraz mamę i tatę - mówiła przez łzy do słu­
chawki. Dzwoniła Hanna Foltyn-Kubicka. Przy­

jaciółka rodziny przed chwilą dowiedziała się

o katastrofie samolotu. Nie mogła sobie wyobra­
zić, jaki ból czuje ta drobna dziewczyna.

Wyglądało na to, że jej duch zaraz się złamie.

A tymczasem Marta zebrała w sobie całą dzielność,

na jaką było ją stać. W dniu katastrofy wieczorem
pojechała do domu rodziców w Sopocie. Następ­
nego dnia o 7 rano była już w Pałacu Prezydenc­
kim w Warszawie. Rzuciła się stryjowi w ramio­
na i płakała.

- Tak jak stała, w domowym ubraniu, zapłaka­

na, bez makijażu, przyjechała do Warszawy. I py­
tała, co może zrobić, by pomóc tym, których bliscy
zginęli w katastrofie - opowiadał „Rzeczpospoli­
tej” jeden z jej przyjaciół.

Przeżyli razem 30 lat rodzinnej miłości i cie­

pła. Większość ich wspólnych zdjęć uderza rado­
ścią, wręcz emanują nią te trzy osoby.

- Miłość to głębokie uczucie, które zagar­

nia człowieka całego! Dziecko oducza się ego­
izmu - prezydentowa Maria Kaczyńska, mówiąc
to, aż drżała z emocji.

- Miłość to przywiązanie. To chęć dawa­

nia drugiej osobie jak najwięcej dobra - wyja­
śniał Lech Kaczyński, co kryje jego serce, w wy­

— 217 —

background image

wiadzie dla „Gali”. Wyjątkowo dużo, jak na nie­

go, opowiedział o swych uczuciach. - Cieszę się,
że jest mi dane to doświadczenie miłości rodzi­

cielskiej. Z każdym rokiem dociera do mnie, jakie
to ogromne szczęście - dodał. Był trochę zły, że
opozycja zaczęła się na dobre właśnie wtedy, gdy
tak dobrze było mu z Marylką i z córeczką. Mar­
ta przyszła bowiem na świat w czerwcu 1980 roku,

dwa dni przed datą urodzin taty i jego brata. Nie

była planowana, bo rodzice nie mieli warunków

do wychowywania dzieci - wynajmowali w tym
czasie dwa pokoje w starej willi, ze wspólną ła­
zienką. Za kuchnię robił im prodiż i czajnik elek­
tryczny. Teraz musieli się bardziej starać. A chwi­
lę po narodzinach Marty wybuchł Sierpień ’80.
Zanim skończyła półtora roku, jej tata został in­
ternowany. Mama jeździła go odwiedzać, mar­
twiła się, biegała załatwiać przepustki dla Le­

cha. Marta zostawała wtedy z przyszywaną cio­
cią, właśnie Foltyn-Kubicką. - Była grzeczna, po­
słuszna i zawsze uśmiechnięta, ale już wtedy po­

kazywała charakter. Zimą, w stanie wojennym,
mała Marta próbuje chodzić po głębokim śnie­

gu i wiecznie się przewraca. Wstaje, znów upada
i wstaje. Jak wańka-wstańka - wspominała była

eurodeputowana PiS. Trudno się pozbyć wrażenia,

że coś w tym charakterze Marty przypomina cha­
rakter jej ojca.

Właściwie zaczęli być na dobre razem, gdy

miała prawie trzy lata. A i tak jej życie naznaczo­

— 218 —

background image

ne zostało wielką polityką. - Proszę sobie wy­
obrazić -jesteśmy na wakacjach, piękna pogoda,
a mąż nagle w pół godziny się zwija, bo musi wy­

jeżdżać - ubolewała Maria Kaczyńska, bo opozy­

cja musiała uderzać w ich życie rodzinne. Mąż się

tłumaczył, aż widać było, że sam żałował: - Wte­
dy uważałem, że opozycja jest obowiązkiem. Mar­
ta na pewno za mną tęskniła. Nie rozumiała, dla­

czego czasem w szybkim tempie przenosiliśmy się
do znajomych.

Najpierw tata znikał, wypełniając dziejowe

zadania w opozycji, potem zaczął sprawować waż­
ne publiczne funkcje. Życie małej Marty nie wy­
glądało tak normalnie i sielankowo, jak jej kole­
żanek. Nawet, gdy mama starała się ją od polityki
odizolować i w najtrudniejszych momentach wy­

jeżdżały z Trójmiasta, to wieczorem Maria dzwo­

niła do Gdańska i wszystko, czego się dowiedziała,
opowiadała córce. Marta ze śmiechem wspomina­
ła, że to izolowanie niewiele dawało. Szybko więc

wydoroślała.

- Ale byłem ojcem, który starał się być bli­

sko z córką. To ja co wieczór czytałem jej książ­
ki. Znam na pamięć wszystkie bajki - zaznaczał
Lech Kaczyński, z melancholią sięgając do wspo­
mnień. On miał brata bliźniaka. Ona jest zodia­

kalnym Bliźniakiem, ale jest jedynaczką. Chciał
więc jej nieba przychylić. Po 27 latach pamiętał
zadziwione spojrzenie swej trzyletniej córeczki,
gdy stryj Jarosław tłumaczył jej, że dzwony na ko­

219

background image

ściele św. Stanisława Kostki biją dlatego, że anioł­
ki już przyleciały na Żoliborz. Do ich domu bo­
wiem w Wigilię pukał anioł, Mikołaj pojawiał się

6 grudnia. Mit Mikołaja zresztą szybko upadł. Na

jednej z pracowniczych imprez mikołajkowych

mała Marta wypatrzyła kołnierz koszuli wysta­

jący spod czerwonego płaszcza Mikołaja. Był la­

ment, pretensje, rozczarowanie. Pod tym wzglę­
dem anioł jest lepszy, bo nikt się za niego nie prze­

biera. W Boże Narodzenie Marta chodziła z rodzi­

cami oglądać ruchomą szopkę u kapucynów na

Miodowej. Tak, jak z jej dziadkami chodził kiedyś

ojciec. Mama puszczała jej „O dwóch takich, co

ukradli księżyc” i mała Marta była przekonana, że
tata gra we wszystkich filmach.

Mieć kontakt z dzieckiem, rozmawiać z nim

o wszystkim - to rodzice Marty uważali za naj­

ważniejsze w wychowaniu córki. Lech był dla

córki wielkim autorytetem. Aż do czasu, gdy się
zbuntowała.

Szokująca była ta odmiana. Marta jest dość

eteryczna. Przy niezbyt wybujałym wzroście da­

wało jej to szansę na sukcesy w balecie. I o takiej
karierze marzyła jako mała dziewczynka. Nie cho­

dziła, ona biegała do szkoły baletowej! Pech po­

krzyżował jej plany - kontuzja kolana. Tata ma­
wiał, że może i dobrze, bo po takiej szkole trzeba
być gwiazdą, inaczej ma się ciężkie życie. Do dziś

jednak Marta codziennie ćwiczy. Rozciąga się, ro­

biąc szpagaty. Po balecie została jej dyscyplina,

— 220 —

background image

ładna, wyprostowana postawa, wdzięczne ruchy
i coś z tej delikatnej, romantycznej dziewczynki
tańczącej na scenie.

Nie była wychowywana surowo, bo - jak tłu­

maczyła mama - była jedna, urodziła się w trud­
nym okresie. Nikt jej nie bił, nie zastraszał, nie

wydawał nakazów i zakazów. O wszystkim się

dyskutowało.

Aż tu nagle przyszła do domu z jednym kol­

czykiem w uchu. Na nogach stworzonych do bale­
tek - ciężkie glany. Wielkie agrafki wpięte w czar­
ne ubrania. Podebrała ojcu amerykańską kurtkę

wojskową z czasów wojny w Korei. Co prawda zło­

ta epoka punka minęła wraz z latami 80. zeszłego
wieku, ale nastoletnia Marta i w latach 90. słucha­
ła zespołów Dezerter i Sex Pistols.

- Boże, jak ja się zdenerwowałam, że przekłu­

te było jedno ucho! U nas w rodzinie nikt nie no­

sił kolczyków. Powiedziałam: „Masz iść i przekłuć
drugie!” - Maria Kaczyńska mimo tych słów są­
dziła, że chyba tak po babsku bardziej rozumia­
ła córkę niż Lech. Zdarzało się jej kryć przed nim
Martę. Jak wtedy, gdy sąsiadka przyłapała ją na
balkonie palącą papierosa. Była dopiero w siód­
mej klasie! Pierwszy odruch matki: - Niemożli­

we! Ale nie, Marta paliła. A jakże. - Przyznała się,
potem napisała mi wielki list wyjaśniający. Mężo­
wi nie powiedziałam - wspominała. Chyba raczej

dlatego, żeby się nie denerwował. Miał dla córki
zbyt miękkie serce. I nigdy nie podniósł na nią

— 221 —

background image

głosu. - Późniejsze powroty z imprez Marta tar­
gowała u ojca. My zawsze upieraliśmy się przy 22,
potem ona dzwoniła i Leszek przedłużał jej ter­
min o godzinę, a potem już on dręczył ją telefo­
nami. Wstydziła się tego, ale musiała odbierać, bo

a nuż się zjawi! Nigdy nie położył się spać, dopó­
ki nie wróciła - wspominała ze śmiechem Maria
Kaczyńska.

Choć po latach tłumaczył córkę, że bunt jest

prawem młodości, Lechowi Kaczyńskiemu się
to nie podobało. Zwłaszcza gdy Marta kłóciła się

z nauczycielami. Najczęściej zdarzało się jej to
podczas dyskusji na tematy historyczne. Choć za­

wsze dobrze się uczyła. Foltyn-Kubicka śmiała się,

że Marta jest wykapaną córeczką tatusia: - Odzie­

dziczyła to po ojcu. Nie umiała milczeć, gdy na­

uczyciele próbowali wcisnąć uczniom propagan­

dowy kit.

Sprzeciw budziła w niej obłuda świata. Tak­

że tego, w którym obracał się jej autorytet, czyli oj­

ciec. - Szokuje mnie to, że politycy są często nie­
szczerzy. Raz sama się zaangażowałam, wzięłam
udział w manifestacji anty futrzarskiej. Umiem
popatrzeć na świat oczami zwierzęcia, któremu

zdzierają skórę - mówiła „Gazecie Wyborczej”.

Gdy emocje nastolatki opadły, poszła jednak

drogą ojca - nie, nie chciała zostać aktorką. Zda­

ła na prawo. Ojciec lubił pytać ją o zdanie w spra­
wach prawniczych, ceniąc świeże spojrzenie. Ona

ceniła go ogromnie - za intelekt, wiedzę, pa­

— 222 —

background image

mięć. - Moi rodzice umieli słuchać, za to ich tak
strasznie kocham - już po ich śmierci powiedzia­
ła przyjaciółce rodziny.

Na studiach zaczęła się spotykać z Piotrem

Smuniewskim, ekonomistą. Miły młody człowiek.
Mimo to rodzice byli zszokowani, gdy nagle przy­
szedł prosić o rękę ich jedynaczki. Zdawało im się,
że jeszcze za wcześnie, że Marta ma czas - 21 lat,
studia. Mogłaby pojeździć po świecie, skończyć
aplikację. Ale nie należeli do ludzi, którzy strofują
dorosłą córkę. Akceptowali jej wybory.

Marta więc szybko wyszła za mąż, na szczę­

ście studia szły jej dobrze i wkrótce urodziła Ka­

czyńskim wnuczkę - Ewę. W kampanii prezy­
denckiej ojca na plakatach wystąpiła cała rodzina:
Lech, Maria, Marta, Piotr i mała Ewa. Klimat jak
z reklamy. Zdjęcie było pomysłem Marii i Marty.
Zrobił je sąsiad Kaczyńskich, fotografik. Wyszło

wspaniale. Sztabowcy od razu chwycili je w swo­

je ręce, choć dziadek nie miał ochoty pokazywać

wnuczki. W końcu wszyscy go przekonali.

Wydawało się, że Marta będzie mocno zaan­

gażowana w prezydenturę taty. W kampanii na­

wet z chęcią wystąpiła w programie telewizyjnym,

opowiadała o rodzinie, życiu poza polityką i ka­
merami. Ale zaraz potem córka prezydenta znik­
nęła z billboardów, ekranów i pierwszych stron
gazet.

W tym czasie rozpadało się jej małżeństwo.

Co się stało - pozostanie jej prywatną sprawą.

223

background image

Mama powiedziała tylko, że rozwód nie był pomy­

słem jej córki i Marta bardzo to przeżywa. Wyrok
zapadł w 2007 roku.

Marta ponownie wyszła za mąż kilka mie­

sięcy później za Marcina Dubienieckiego. Ślubu

udzielił im sam prezydent Gdyni Wojciech Szczu­
rek, wtedy już doradca prezydenta Kaczyńskie­

go ds. samorządowych. Przyjęcie mieli wspania­
łe - w ośrodku prezydenckim w Juracie.

To była sensacja. I towarzyska, i polityczna.

Świat polityki szokowało bowiem to, że ten świet­

nie wykształcony, energiczny prawnik z Kwidzy­
na jest synem pomorskiego działacza SLD. Ale

w tym też tkwi pewien paradoks, pokolenie ich

ojców było uwikłane i podzielone przez histo­
rię, a oni szli swoją, zupełnie inną drogą, na któ­
rej tamte dawne podziały przestawały być już tak
ważne.

Niebawem pojawiła się Martyna, druga

wnuczka Kaczyńskich. Jej imię to połączenie Mar­

ty i Marcina.

- Każdy człowiek ma tylko jedno życie i ukła­

da je tak, jak umie najlepiej. Dla mnie najważniej­
sze jest to, że Marta jest szczęśliwa i że trafiła na
człowieka, który jej odpowiada. Teraz cieszymy

się, że rodzina się powiększyła - ucięła komen­
tarze prezydentowa w rozmowie z tygodnikiem

„Wprost”. Zrobiła to tylko ten jeden raz.

Pod koniec 2009 roku Marta Kaczyńska zna­

lazła się wśród pięciu osób z Trójmiasta, którym

224

background image

udało się pomyślnie zakończyć po zdaniu cztero­
dniowego egzaminu aplikację adwokacką. Kariera
stoi przed nią otworem. Porównywano ją do zna­
nej z serialu telewizyjnego młodej i szalonej Ally

McBeal.

Ale odmienność Marty Kaczyńskiej - z jakiej

wszyscy zdali sobie teraz sprawę - polega na tym,
że w przeciwieństwie do dzieci poprzednich pre­

zydentów nie stała się celebrytką. Nie przeniosła
się wcześniej do Warszawy. Nie brylowała na salo­

nach stolicy. Nie wystąpiła w żadnym programie
typu „Taniec z gwiazdami”, nie chodzi do telewi­
zji śniadaniowych, nie udziela setek wywiadów
i w ogóle unika mediów. Nie odpowiada na pyta­
nia ojej życie. Chroni prywatność rodziny.

- Prowadzę dosyć ustabilizowany tryb życia,

więc trudno będzie ze mnie zrobić bohaterkę okła­

dek kolorowych czasopism - wykręcała się pytana
o sesję fotograficzną.

„Marta jest zwykłą kobietą” - odnotowywały

zdziwione tabloidy.

W swoim domu zawsze wstawała pierwsza

i ćwiczyła. O godzinie 7 budził się mąż i cała ro­
dzina jadła razem śniadanie.

„Córka prezydenta chodzi skromnie ubra­

na” - łapano ją w Sopocie, jak w dresie, kurt­
ce i sportowych butach odprowadzała córkę do

przedszkola. Młodsza zostawała z nianią, góral­
ką Anią. Jeśli Marta miała czas, biegła na basen
i grzecznie stawała w kolejce po bilet. Nie przy-

225

background image

wiązywała wagi do markowych ciuchów ani mar­
ki samochodu. To, że córka głowy państwa jest

osobą skromną, nielubiącą wyróżniać się w tłu­

mie - budziło zdziwienie.

„Córka prezydenta sama dźwiga siaty” - szo­

kowało gazety innym razem. Jak miliony żon
i matek robiła bowiem zakupy i taszczyła ciężkie
torby, zamiast obarczyć nimi ochroniarza. Za­
wsze miała wielu znajomych i lubiła się bawić.

Ale w domu gotowała, uczyła się, odbierała kolej­

ny telefon od taty. Martwiło ją, co i w jaki spo­

sób o nim mówią, i że się naraża, jak wtedy, gdy
ostrzelano jego samochód w Gruzji. Wieczorem,
zawsze o tej samej porze dzwoniła mama. Na­
wet jako dorosła kobieta Marta nigdy nie mogła

się z nią nagadać. Uwielbiała Juratę, bo tam jej ro­
dzice byli naprawdę sobą. Media były zachwyco­
ne: „Nie wykorzystuje znanego nazwiska do ro­
bienia kariery. Praca, dom, zakupy. Wybrała zwy­

czajne życie. Nie ma w sobie nic z gwiazdorstwa.
Nie przesadza z fryzurą, makijażem, nie prowo­
kuje strojem. Zachowuje się jak prawdziwa mat­
ka Polka”.

Bo tak wychowali ją rodzice. Ci, którzy

już - niestety - nie zadzwonią do niej.

Po ich śmierci nadal robiła zakupy w super­

markecie, choć stała się tak rozpoznawalna, że
było jej coraz trudniej. Skarżyła się Foltyn-Kubic­
kiej: - Stoję nad jakąś pietruszką i sałatą, a ludzie

robią mi zdjęcia telefonami komórkowymi. Pode­

— 226 —

background image

szłam do jednej z tych osób i mówię: „Proszę pani,

ja też jestem człowiekiem, proszę zaprzestać robie­

nia mi zdjęć”. Pani na to: „Aleja dla rodziny”.

Marta Kaczyńska w swej skromnej czarnej su­

kience jest chodzącym cierpieniem. Ostatnie lata
były dla niej trudne. Ale podobno baletnice nie

wpadają w histerię i nie okazują strachu. I Marta

znajduje siły, by pocieszać innych. Podczas kon­
certu na Zamku Królewskim w Warszawie Magda­

lena Merta, żona wiceministra kultury Tomasza
Merty, który zginął w katastrofie wraz z parą pre­

zydencką, nie mogła powstrzymać rozpaczliwego

płaczu. I ze wszystkich ludzi w tej sali podeszła do
niej właśnie Marta Kaczyńska. Siadła obok, uję­
ła dłoń wdowy i długo rozmawiały, aż Magdalena
Merta odzyskała spokój.

Ktoś o Marcie powiedział, a ktoś napisał: „Po­

chodzi z rodziny, gdzie nie tylko mężczyźni są sil­

ni. Silna jest jej babcia Jadwiga, silna była mama.
Obie czuły na sobie wielką odpowiedzialność
za życie”. Coś w tym jest. Choć złamana bólem,

wspiera stryja Jarosława, który postanowił kan­

dydować na prezydenta. Chce powołać i kierować

Fundacją im. Marii i Lecha Kaczyńskich. To ma
być wsparcie dla tych, dla których droga wyty­
czona przez jej rodziców była ważna. Tych, którzy
chcą kontynuować działalność polityczną skupio­
ną wokół idei głoszonych przez jej ojca - solidar­

nej i praworządnej Polski, świadomej swojej tożsa­
mości. Ale też ma skupić ludzi, dla których ważna

— 227 —

background image

była działalność charytatywna jej matki. Pierw­

sze zadanie: zapewnić opiekę rodzinom ofiar ka­
tastrofy. Dać im pomoc finansową, prawną i miej­
sce, w którym będą mogli się spotkać i pobyć ra­
zem. W cierpieniu i w śmiechu.

Prezydentówna przyciąga do siebie ludzi.

W liceum była liderką, „gwiazdą socjometryczną”,

jak mówi Foltyn-Kubicka. Marta ma grono wier­

nych przyjaciół. A jako jedynaczka była wychowy­
wana tak, aby się wszystkim dzielić z innymi.

Mąż w „Polsce The Times” ocenił Martę tak:

„Perfekcyjna legalistka. Bez ogródek mówi o swo­

ich zasadach, jest pewna siebie. To nie jest dziew­

czyna, z którą można poigrać, to odpowiedzial­
na kobieta. Z nią żaden dzień nie jest dniem stra­
conym. Po ojcu odziedziczyła stanowczość, nie­
zmienność w podjętych decyzjach, trzeźwe spoj­
rzenie i umiejętność odnalezienia się w każdej sy­
tuacji”.

Zawsze była odważna, jako dwulatka nawet do

obcych psów podchodziła bez obawy. A jako pięt­
nastolatka sądziła, że nie można życia po prostu
przeczekać. - W życiu trzeba się zająć tym, co waż­
ne. Dla mnie ważne jest, żeby zostawić coś po so­
bie, na przykład napisać książkę. Żeby nie przejść

jako szara część masy, jak niewyróżniająca się oso­

ba - mówiła dziennikarzowi „Gazety Wyborczej”.

Nic dziwnego, że przy takiej córce Kaczyński

powiedział tuż przed śmiercią: - Wiesz co, Maryl­
ko, żałuję, że nie mamy jeszcze jednego dziecka.

— 228 —

background image

- Tak, mogliśmy mieć więcej dzieci... - przy­

taknęła pani Maria.

Kiedyś myślała, że Marta za szybko urodzi­

ła dzieci. Bujając wnuczki na huśtawce przycze­
pionej w ich domu do framugi drzwi, stwierdzi­
ła: - Kiedyś wydawało się nam, że za wcześnie. Te­
raz widzimy, jak ważna jest rodzina i że nie należy
z tym czekać. Dzieci są jej oczkiem w głowie. Mar­
ta jest szaloną mamą.

— 229 —

background image

230

background image

Rozdział XX

Taniec z wnuczkami

— 2 3 1 —

background image

J

a jestem babcią Czary-Mary - opowiada­

ła Maria Kaczyńska o relacjach swoich i męża

z wnuczkami. Są dwie: 7-letnia Ewa i 3-letnia

Martynka. Dlaczego prezydentowa była Czary-Ma­

ry? - Ewa tak mnie nazwała. Mam koszyczek w kre­

densie, a w nim czekoladki jajeczka, które Ewunia

uwielbia. Gdy przyjeżdża, pędzi do kuchni i prosi,
żebym zrobiła czary-mary, czyli wyczarowała cze­
koladkę. Dziadka Ewa też kocha, chociaż on, jak to

mężczyzna, nie zawsze zauważy, że ona czegoś od
niego chce. Ale tańczą razem i ostatnio, jak przy­

jechał Jarek, wnuczka nie poznała, że to inny dzia­

dek, ciągnęła go do pokoju i prosiła: „Tańcz ze mną”,
a Jarek nie wiedział, o co chodzi - tłumaczyła pre­
zydentowa.

Tak było w ich domu, w którym w ostatnich

latach para prezydencka bywała coraz rzadziej.
Uwielbiali za to jeździć do Juraty. Cała rodzina lu­
biła ośrodek prezydencki, nawet ich szkocki terier
Tytus. W Juracie Kaczyńscy byli sobą. Tacy jak daw­

niej. Grali w tenisa. Godzinami rozmawiali. Śmia­
li się. A wieczorami prezydent Lech Kaczyński sia­

dał na podłodze przy łóżkach wnuczek. W kapciach

— 232 —

background image

i rozpiętej koszuli, jak to dziadek. I czytał dziew­
czynkom bajki. Ostatnio ulubioną książką wnu­
czek był „Tajemniczy ogród”. Ale czasem dziadek
nie czytał, lecz opowiadał im bajki, które jego brat

Jarosław wymyślił dawno temu dla swej bratanicy,

a ich mamy Marty.

- To są bajki o strasznym kocurze, który często

siedział na księżycu - ujawniał prezydent, ogrom­
nie z siebie zadowolony. Jego żona była zadowolo­
na mniej, bo po latach Marta jej wyznała, że po­
twornie się tych bajek bała. A jednocześnie bardzo
chciała ich słuchać. - Dzieci lubią się bać. Oswa­

jają w ten sposób grozę świata. Pamiętam począ­

tek jednej z bajek Jarosława, którą potem opowia­

dał też Ewie: „Patrz na czerwone światła Trójmia­
sta, jak migocą złowrogo. To znak, że kocur przy­

był, to błyszczą jego oczy”... Aż się włos jeży na gło­
wie... - opowiadając te bajki, udawał strasznego ba­

jarza, ale oczy mu się śmiały.

Czy prezydent w ogóle płacze? - pytali go kie­

dyś dziennikarze. -W młodości nie uroniłem ani

jednej łzy. Nawet na filmach. Z wiekiem łatwiej mi

o wzruszenie. Wilgotnieją mi oczy, gdy patrzę na

wnuczki - wyznał.

Mawiał, że ma doskonałe relacje z kobieta­

mi, bo całe życie otaczają go właściwie same pa­
nie: mama, żona, córka, dwie wnuczki. Wszystkie
kojarzyły mu się z najszczęśliwszymi momentami.

Myślał o jednej, przychodziła do głowy druga i na­

stępna.

233

background image

Kiedyś wspominał, jak pięcioletnia wtedy

wnuczka Ewa zniknęła im w lesie w Juracie. Szu­
kał jej jak opętany. Biegał między drzewami, potem

niósł ją na rękach do domu. Przypomniał sobie, jak
25 lat wcześniej zabłądził w sopockich lasach z Jac­
kiem Merklem i córką Martą. Niósł ją z pięć kilome­
trów i nawet nie miał zadyszki.

Marta już dorosła, choć rodzice zawsze trak­

tują swych potomków trochę jak małe dzieci. Ka­

czyńscy byli szczęśliwi, że mogą miłością obdzie­

lić jeszcze dwie wnuczki. Obie odziedziczyły zdol­

ność do gubienia się w lesie. Rok temu cała ich ro­

dzina - mama Marta, tata Marcin i prezydenckie

wnuczki - zabłądzili podczas spaceru. Trzy godzi­

ny błąkali się w poszukiwaniu drogi do domu. Było
nerwowo. Dziewczynki nawet nie zapłakały. A że
był akurat 1 czerwca, w nagrodę dostały zabawki:

Ewa puzzle, Martynka lalkę. Rodzice kupili jej też
nowy wózek, bo stary przepadł w lesie.

Starszą wnuczkę Ewę poznała cała Polska. Naj­

pierw w kampanii prezydenckiej i teraz, gdy obok
matki i stryja z poważną buzią kroczyła w konduk­

cie na Wawel za trumnami swoich dziadków. Świat
dyplomacji, głowy państw składały jej kondolen­
cje. A wysoki Wiktor Juszczenko, były prezydent

Ukrainy, schylił się, by ucałować jej dłoń. Pierwszy

raz publicznie dwuletnia Ewa pojawiła się na bill­
boardach Lecha Kaczyńskiego w kampanii wybor­
czej. A w dniu wyborów, jesienią 2005 roku, dziew­
czynka ciągnęła dziadka Leszka za marynarkę aku­

234

background image

rat wtedy, gdy ogłaszali jego wygraną. Nie przejmo­

wała się kamerami, a i on jej nie odganiał. To nic,
że gdy uradowany podniosłym tonem przemawiał,

Ewa zawisła na mównicy. Przecież się nie przewró­
ciła.

Przed wyborami jakiś dziennikarz spytał Ewę,

kim będzie dziadek.

- Prezydentem - odpowiedziała. A gdy został

głową państwa, dodała: - Dziadek wygrał konkurs.

Młodsza wnuczka Martynka codziennie dzwo­

niła do babci. Miała niecałe trzy latka, więc rozmo­

wy były jeszcze dość nieporadne. Lubiła Lulę, kun­

delka, który był ulubionym pieskiem prezydento­

wej. - Zawsze pyta: a Lula gdzie? No to odpowia­

dam, że właśnie wróciła ze spaceru, że zjadła obiad,

że siedzi i patrzy mi w oczy... - Maria Kaczyńska
promieniała, mówiąc o wnuczkach. - Mąż żałuje,
że ma dla nich za mało czasu - dodawała już tro­

chę smutna.

Przecież pamiętał ciągle tę radość z niedaw­

nych narodzin Martynki. Urodziła się w Gdań­
sku przez cesarskie cięcie 6 czerwca, dwa miesią­

ce za wcześnie. No, ale przecież można się było tego
spodziewać - u Kaczyńskich dzieci lubią przycho­
dzić na świat w znaku Bliźniąt, jak dziadek, stryj

i mama. I mimo że wcześniaczka, że ważyła tylko
1800 gramów, dostała aż 9 na 10 punktów w ska­
li Apgar.

Dużo jadła i spała, a w płaczu nie była zbyt na­

chalna. O stanie jej zdrowia informował nawet sam

— 235 —

background image

minister w Kancelarii Prezydenta Maciej Łopiński.
Gratulacje z powodu narodzin Martynki składały
takie osobistości jak prezydent USA George W. Bush,
przebywający z kilkugodzinną wizytą w Polsce.

Dziadkowie

lubili

rozpieszczać

wnucz­

ki. Ostatniej zimy przed śmiercią, tuż po Nowym
Roku, Lech Kaczyński wpadł do Sopotu tylko po to,
żeby przywieźć im sanki. Niemal przy każdej okazji

dziadek przywoził wnuczkom prezenty. A mama
starała się, by w wyniku tej serdeczności dziadka,
dziewczynki nie były zbyt rozpuszczone. Nie sie­
dzą przed telewizorem, co najwyżej oglądają bajkę.

Jedną. Ewa chodzi do szkoły muzycznej - gra już na

pianinie i dużo ćwiczy. Kiedy rozpoczynała naukę
w zerówce, dziadek wnikliwie przyglądał się refor­
mie nauczania wprowadzanej przez PO. Był prze­

ciwnikiem obowiązkowej nauki 6-latków w szkole.

Dziś Ewa i Martynka nie mają już dziadków,

ale mają szczęście, że kocha je stryjeczny dzia­
dek - bliźniak Jarosław Kaczyński. Stara się im wy­
pełnić wyrwę, jaką spowodowała śmierć kochane­
go dziadka. Chodzą razem na spacery i na place za­
baw. Stryjeczny dziadek delikatnie popycha huś­

tawki. Mocno przytula dziewczynki.

Zawsze traktował bratanicę Martę jak wła­

sną córkę, w końcu to cząstka ukochanego Lesz­
ka. Tak samo teraz kocha wnuczki. Bliźniacy w roli
taty i dziadka zresztą długo nie byli rozpoznawa­
ni. Sami siebie nie rozróżniali na filmie lub zdję­

ciach. Kiedy Marta zaczynała świadomie poznawać

— 236 —

background image

rodziców i zobaczyła ojca oraz stryja razem, po pro­
stu się rozpłakała. Jej córka Ewa była sprytniejsza.
Osłupiała tylko na chwilę. Patrzyła na jednego, na
drugiego, znowu na pierwszego. Aż w końcu zawy­
rokowała: - Mam dwa dziadki!

Ewa i Martyna to jeszcze dzieci, które nie mają

świadomości, że los i rodzina w sposób wyjątkowy

je naznaczają. Niewiele jest takich rodzin. Pradzia­

dek za bohaterstwo dostał Virtuti Militari, dzia­
dek był prezydentem, ministrem, stryjeczny dzia­
dek premierem... I jeszcze dziadkowie pochowani
na Wawelu, w całej historii Polski niewielu wnu­
ków mogło się czymś takim szczycić. W przyszłości
to będzie ich dumą, ale pewnie też ciążącym zobo­

wiązaniem. Na razie są jeszcze zbyt małe, by o tym
myśleć.

Niedawno Ewa miała urodziny. Mama powie­

działa, że z powodu tragedii nie będą ich obchodzić.

Dziewczynka przyjęła to spokojnie. Czuje smutek,
który zapanował w ich domach i sercach bliskich.
I brak babci Czary-Mary.

W domu to ona pocieszała mamę po stra­

cie rodziców. Zrobiła nawet rysunek: dwie kaczki

lecą, jedna za drugą, do nieba. Pokazała i przytuli­
ła mamę.

- Dziadek w niebie też jest prezydentem - mó­

wiła. -Tam na szczęście nie ma już obowiązków.

237

background image

— 238 —

background image

Podziękowania

239

background image

P

rzy pisaniu naszej książki - oprócz wiedzy,

którą sami posiedliśmy, wykonując zawód

dziennikarza - korzystaliśmy z wielu pu­

blikacji. Były to i książki, i duże artykuły w ogól­
nopolskich pismach, i wiele drobniejszych infor­

macji, które ukazywały się w prasie codziennej
oraz - co bardzo ważne - w różnych mediach lo­
kalnych. Tym wszystkim kolegom, z których pracy
korzystaliśmy, Autorzy dziękują.

Pozycje książkowe:

„O dwóch takich... Alfabet hraci Kaczyńskich”

Rozmawiali Michał Karnowski, Piotr Zaremba,
Kraków 2006;

„Ludzie Tygodnika Solidarność” Grzegorz Eber­

hardt, Marzanna Stychlerz-Kłucińska, Bernadeta

Waszkielewicz-Glica, Ewa Zarzycka, Gdańsk 2006;
Jadwiga Kaczyńska, „Moja prawdziwa historia”,

spisał Jerzy Kubrak, Warszawa bdw;

Tadeusz Kubalski, „W szeregach »Baszty«”, War­

szawa 1969;

Publikacje prasowe:

„Wprost”: „Alfabet Jadwigi Kaczyńskiej”, notowała

Katarzyna Kozłowska (grudzień 2009); „Mam wła­
sne poglądy”, z Marią Kaczyńską rozmawiały Ani­
ta Blinkiewicz i Magdalena Rychter;

— 240 —

background image

„Rzeczpospolita”: Bernadeta Waszkielewicz, Do­

minik Zdort, „Pastelowy dyktator”; Eliza Olczyk,
Piotr Gursztyn, Wojciech Wybranowski, „Balet­
nica wychodzi z cienia...”; Piotr Kościński, „Pre­

zydencka rodzina zza Buga”; Agnieszka Rybak,

„Zwyczajna pierwsza para”; Małgorzata Subotić,
„Wszystkie zegarki były od męża” oraz mniejsze

teksty;

„Gazeta Wyborcza”: „Między mną i Leszkiem była

dobra chemia”, wywiad Jacka Harłukowicza z Wła­
dysławem Frasyniukiem; „Ciotka Bronisława Ko­
morowskiego uratowała ojca braci Kaczyńskich”,
z Heleną Wołłowicz rozmawiał Tomasz Urzykow­
ski; „Pierwsza matka Rzeczypospolitej”, oprać, de­

jot; Rafał Kalukin, „Lech blisko brata”; Marek Wąs,

Marek Sterlingow, „Prezydent swojego brata”, Ja­

cek Pawlicki, „Holenderski tulipan będzie nosił
imię Marii Kaczyńskiej”; „Wkrótce zakwitną tuli­

pany odmiany Maria Kaczyńska”; „Tulipan prezy­

dentowej Kaczyńskiej”; Piotr Głuchowski, Marcin
Kowalski, „Po sabacie przy herbacie”, Joanna Soko­

lińska opr., „Maria Kaczyńska”, „Wierzę w słusz­
ność tego, co robię”, z Marią Kaczyńską rozmawia­
ła Dominika Wielowieyska oraz szereg mniejszych

tekstów;

„Polska The Times”: Piotr Zaremba, „Lech Ka­

czyński - polityk odważny, skomplikowany, nie­
rozumiany”; Michał Karnowski, Joanna Mizio-

— 241 —

background image

łek, Anita Czupryn, „Marta Kaczyńska to dla PiS
pierwsza dama”; „Marta zawsze była gwiazdą”, wy­

wiad Anity Czupryn z Hanną Foltyn-Kubicką; Łu­

kasz Razowski, „Musia z lodowymi warkoczykami”

oraz wiele mniejszych tekstów;

„Fakt”: Anita Leszaj, „Wspomnienie o Marii Ka­

czyńskiej. Mówiliśmy do niej nasza Musia” oraz

wiele tekstów informacyjnych;

„Polityka”: Ryszarda Socha, „Panie na huśtawce”;

Bianka Mikołajewska, Ewa Winnicka, Agniesz­
ka Dobosz: „Kaczyńscy Lech i Jarosław. Co zostało
z księżyca” oraz „Saga rodu Kaczyńskich”;

„Gala”: „Szaleństwa? Protokół zabrania!”, wywiad

(ostatni, styczeń 2010) Marii i Lecha Kaczyńskich,
rozmawiała Anna Kaplińska; Roman Praszyński,

„Pieniądze oddaję żonie”;

„Viva!”: Roman Praszyński, „Jarosław Kaczyń­

ski - OCALONY”; „Jadwiga Kaczyńska”, rozmawia­
ła z Krystyną Pytlakowską [cyt. za polki.pl], „Lwi­
ca u boku Lecha”, z Marią Kaczyńską rozmawiała

Krystyna Pytlakowska;

„Pani”: Iza Komendołowicz, „Zostanę sobą”;

„Newsweek”: „Jak się zmagali”, Amelia Łukasiak,

Bernadeta Waszkielewicz;

— 242 —

background image

„Gazeta Polska”: Piotr Lisiewicz, „Polowanie na

Kaczyńskich”;

„Przekrój” Agata Pawlicka, „Jestem jaka jestem”;

„Twój Styl”: „Zawsze coś za coś”, z Marią Kaczyń­

ską rozmawiali Jolanta Pieńkowska Jacek Szmidt;

„Gazeta Lubuska”: „Przed tragedią w Smoleńsku.

Ostatnia rozmowa z Pierwszą Damą RP Marią Ka­
czyńską”.

Media elektroniczne:
www.euchodnia.eu:
Kazimierz Cuch, „Staracho­
wickie korzenie braci Kaczyńskich - to tu wycho­
wywała się matka prezydenta Kaczyńskiego”;

Zambrowski

Portal

Internetowy

(www.za­

mbrów.org): „Podzambrowscy przodkowie Jarosła­

wa i Lecha Kaczyńskich” z Andrzejem Brzóską roz­

mawia Grzegorz Zawistowski;

www. współczesna.pl: Rafał Bieńkowwski, „Lech
Kaczyński miał korzenie na Podlasiu. Zobacz jego

drzewo genealogiczne”, „Młodzi braci Kaczyńscy
spędzali wakacje na Podlasiu. Przeczytaj wspo­
mnienia mieszkańców”;

www.biznesnafali.pl: „Maria Kaczyńska: Ostatnia
kawa z Panią Prezydentową”, rozmawiała Beata Stec;

243

background image

TVP1 (www.tvp.pl): „Misja specjalna”, z Marią Ka­

czyńską rozmawiała Anita Gargas;

TVN24 (www.tvn24.pl): Adam Kasprzyk, „Jak Ma­

ria Kaczyńska ratowała konie”;

PR 1, Sygnały Dnia: Jacek Karnowski, rozmowa
z premierem Jarosławem Kaczyńskim;

jerzyciszewski.bblog.pl:

Jerzy

Ciszewski,

„Nie

wolno pytać”;

Wirtualna Polska (www.wp.pl): „Wyjątkowy żart
Marii Kaczyńskiej” - wspomina Magdalena Środa;

Strony internetowe i błogi: www.grajewo.pl (in­
formacje o rodzinie Kaczyńskich), mariaczuba­
szek.bloog.pl,

gadzinowski.bloog.pl,

www.cza­

swarszawski.pl,

wiadomosci.onet.pl,

www.po­

ranny.pl.

244

background image

Spis treści

245

background image

Rozdział I

Tulipan Pierwszej Damy (7)

Rozdział II
Obrączka (17)

Rozdział III
Muszka w Rabce, Marylka w Sopocie (29)

Rozdział IV
Kaczyńscy z Kaczyna (43)

RozdziałV
Lata opozycji (53)

RozdziałVI
Wałęsa i Kaczki (63)

Rozdział VII

Bliźniacza „Solidarność” (83)

Rozdział VIII
Mógł być sportowcem (89)

Rozdział IX

Wrażliwy szeryf (97)

Rozdział X

Teorie spisku (105)

Rozdział XI
Polski numer 1 (113)

— 246 —

background image

Rozdział XII
Gdyby nokia mogła opowiedzieć... (131)

Rozdział XIII
Samotność bliźniaków (145)

Rozdział XIV

Tacy sami, a tak różni (155)

Rozdział XV
Kot Kaczyńskiego (163)

Rozdział XVI

Wrażliwość dla zwierząt (175)

Rozdział XVII
Czarodziejka z Rospudy (187)

Rozdział XVIII
Matka, która urodziła legendę (199)

Rozdział XIX
Marta, szczęście i ból (215)

Rozdział XX

Taniec z wnuczkami (231)

Podziękowania (239)

247

background image

— 248 —

background image
background image

P

rezydent Kaczyński wywodził się z rodu drobnej

szlachty herbu Pomian ze wsi Kaczyn-Herbasy i Stary

Kaczyn, które kiedyś należały do rodziny Kaczyńskich,

przodków Rajmunda Kaczyńskiego, ojca Lecha i Jarosława.

Rajmund Kaczyński walczył w Powstaniu Warszawskim.

I wówczas wydarzyła się historia, której życie dopisało nie­

zwykłą pointę. 1 sierpnia 1944 roku, w pierwszym dniu walk,
został ranny. - Miał poharataną prawą rękę. Kciuk wisiał na
kawałku skóry. Musiałam go odciąć — wspominała powstań­
cza sanitariuszka o pseudonimie „Rena”. Ale co w tej historii

jest niezwykłego? Otóż to, że sanitariuszka „Rena” to Helena

Wołłowicz, ciotka Bronisława Komorowskiego. Bronisław

Komorowski miał walczyć o fotel prezydenta z Lechem
Kaczyńskim, a po jego tragicznej śmierci zaczął tymczasowo

pełnić funkcję głowy państwa i został kontrkandydatem dru­

giego brata, Jarosława Kaczyńskiego.

Trzy pokolenia: Rajmund i Jadwiga w Powstaniu
Warszawskim, Lech i Maria w Pałacu Prezydenckim, Marta

odprowadzająca rodziców na Wawel... „Miłość i przeznaczenie”

to rodzinna saga napisana przez polską historię. Wzruszająca
reporterska opowieść o ludziach, dla których najważniejsza
była służba ojczyźnie i uczucie do najbliższych.

cena 34,90 zł

wydawnictwo tucan

ISBN 978-83-7700-005-2

9 788377

000052 >


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
4. Trzy pokolenia w Lalce Boleslawa Prusa.
Miłośc jako trzy zasadnicze składniki
Społeczeństwo i trzy pokolenia idealistów w LALCE. Złożoność, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Ludzie UB trzy pokolenia L Żebrowski
Trzy pokolenia w Lalce Bolesława Prusa
Seks, miłość i modlitwa Trzy kroki ku boskości
Leszek Żebrowski Ludzie UB trzy pokolenia
TRZY RODZAJE MIŁOŚCI
Cronin A J Trzy milosci (rtf)
Trzy miłości
2004 19 Palmer Diana Trzy razy miłość Long Tall Texans16
Pedersen Bente Saga Trzy Siostry 02 Spotkanie z Przeznaczeniem
Trzy milosci
Gajek Grzegorz Trzy dni w piekle

więcej podobnych podstron