MIŁOŚĆ
I PRZEZNACZENIE
Historia rodziny
Kaczyńskich
Copyright © Grzegorz Sieczkowski, Bernadeta Waszkielewicz, Tucan
Projekt graficzny
FRYCZ IWICHA
Zdjęcie na okładce:
Anna Kawa/FORUM
Skład
Tomasz Erbel
Wydawca
Tucan sp. z o.o
Rynek Starego Miasta 1/3
00-272 Warszawa
Druk i oprawa
Drukarnia Colonel
ul. Jana Henryka Dąbrowskiego 16
30-532 Kraków
Wyłączny dystrybutor
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o
ul. Poznańska 91
05-850 Ożarów Mazowiecki
ISBN 978-83-7700-005-2
Warszawa 2010
MIŁOŚĆ
I PRZEZNACZENIE
Historia rodziny
Kaczyńskich
Grzegorz Sieczkowski
Bernadeta Waszkielewicz
Warszawa 2010
— 6 —
Rozdział I
Tulipan Pierwszej Damy
—
7
—
M
aria Kaczyńska nie była piękna. A jed
nak była. Należała do tych osób, które
mają wdzięk i osobisty urok. I właśnie
tym zjednała sobie serca tak wielu Polaków. Po tra
gicznej śmierci pary prezydenckiej ktoś powiedział,
że nie byli urodziwi, ale w tym, jak żyli i kim byli,
można ich uznać za pięknych.
Ale co to w gruncie rzeczy znaczy być pięk
nym? Czy to jest tylko uroda? Czy to jest też zbiór
cech, które my w ludziach postrzegamy jako wy
jątkowe, i których wartość czyni ich tak naprawdę
w naszych oczach pięknymi?
Maria Kaczyńska nigdy nie była na pierwszym
planie. To jej mąż Lech Kaczyński był uczestnikiem
opozycji demokratycznej w PRL, działaczem „Soli
darności” i politykiem w wolnej Polsce. Ale mia
ła pewien dar przynależny wielu kobietom. Potra
fiła stworzyć wokół męża atmosferę, która poma
gała mu w działaniu, czyniąc to działanie niemal
wspólnym.
Kiedy 24 kwietnia 2008 roku Maria Kaczyń
ska przyjechała do warszawskiej siedziby amba
sady Królestwa Niderlandów, na dworze panowała
— 8 —
ładna, wiosenna pogoda. Ten dzień był dla niej nie
zwykły. W placówce dyplomatycznej Holandii mia
ła się odbyć uroczystość z okazji święta tego kraju,
ale główną bohaterką tego spotkania była żona pre
zydenta Polski.
Holendrzy zdobyli się na gest niezwykły.
- Dzień Królowej to nie tylko obchody urodzin.
Jej Królewskiej Mości. Dzień ten ma dużo szersze
znaczenie. To prawdziwe święto narodowe - mó
wił ambasador Marnix Krop. - Dynastia Orańska,
na czele której stoi królowa Beatrix, od wielu wie
ków symbolizuje jedność i wolność Niderlandów.
Kiedy już mowa o symbolach, jak państwo wiecie,
pewien kwiat jest symbolem Niderlandów. Tulipan.
Tulipan od wielu lat jest swoistym znakiem han
dlowym Niderlandów.
Tulipany na tereny dzisiejszej Holandii były
początkowo sprowadzane z Azji Centralnej przez
Turcję. Te kwiaty rosną w Holandii już od ponad
400 lat i dzisiaj prawie trzy czwarte światowej pro
dukcji pochodzi właśnie stąd. Uprawia się je na za
chodzie kraju, na tyłach wydm, gdzie mają najlep
szą ziemię i gdzie nie są narażone na podmuchy
wiatru wiejącego od chłodnego morza. Hodowcy
tulipanów ciągle starają się, żeby kwiaty były jesz
cze piękniejsze. W wyniku tych starań ciągle po
wstają nowe odmiany.
W tamten kwietniowy dzień w warszawskiej
siedzibie ambasady Holandii prezentowano zebra
nym gościom właśnie taką nową odmianę tulipa
—
9
—
na. Pracował nad nią Jan Ligthart, znany hodowca
z Breezand, który rocznie wprowadza na rynek trzy
nowe odmiany tulipanów.
Niektóre z nich otrzymały imiona znanych
w świecie osób. Zresztą taka praktyka nazywana
jest niekiedy holenderską „dyplomacją tulipano
wą”. I tak, są tulipany Giuseppe Verdiego, Anto
nio Vivaldiego, Diany Ross, Elvisa Presleya, pił
karskiej drużyny Ajaksu Amsterdam i brazylij
skiego futbolisty Ronaldo. Z hodowli Jana Lig
tharta pochodzą tulipany żon prezydentów: Lau
ry Bush, Bernadettę Chirac i Hillary Clinton. Tyl
ko najlepsze odmiany mogą nosić imiona sław
nych osób.
Kiedyś podczas jakiegoś przyjęcia Maria Ka
czyńska rozmawiała z ambasadorem Marniksem
Kropem. Nikt już nie pamięta, o czym dokładnie
była ta rozmowa, ale w trakcie wymiany zdań żona
polskiego prezydenta opowiedziała, jak bardzo lubi
tulipany. Zrobiło to tak wielkie wrażenie na amba
sadorze, że postanowił, iż jeden z tulipanów będzie
się nazywał tak jak polska Pierwsza Dama. Rozpo
częły się negocjacje, bo choć to tylko kwiat, to jed
nak sprawa ta miała aspekt dyplomatyczny wkra
czający w relacje między oficjalnymi przedstawi
cielami dwóch państw. Takich rzeczy nie można
załatwiać na siłę. One wymagają taktu. Najpierw
ustalono warunki z hodowcą. - Jestem zachwyco
ny - mówił o tym pomyśle pan Ligthart. Potem ho
lenderskie władze poprzez swoją ambasadę w War
— 10 —
szawie zapytały Marię Kaczyńską o zgodę. Nasza
Pierwsza Dama bez wahania przystała na holen
derską propozycję.
- Nie wiem, jak wyglądają tulipany innych
pań - mówiła potem dziennikarce. - Mój jest kremo
wożółty, bardzo świetlisty, z falbaniastymi płatkami.
Dla Marii Kaczyńskiej Jan Ligthart wybrał od
mianę, nad którą pracował osiemnaście lat. Ten
wspaniały tulipan powstał z połączenia dwóch od
mian: żółtej, której użył jako rośliny matecznej, i bia
łej, z której wzięto pyłek. W wyniku takiego skrzyżo
wania powstał tulipan kremowożółty, jaśniejszy na
końcach. Kwiat ten jest odporny na choroby i zmia
ny pogodowe. Może kwitnąć przez kilka tygodni.
Jego cebulkę trzeba sadzić we wrześniu lub paździer
niku. Tulipan ten jest trwały także po ścięciu.
- To znakomita odmiana - zapewniał polskich
dziennikarzy Jan Ligthart. Jednocześnie przypo
mniał, że wyhodowaną czerwoną odmianę nazwał
imieniem holenderskiego następcy tronu Prinsa
Willema-Alexandra. Różowej odmianie patronu
je Laura Bush. Najmłodsza - żółta otrzymała imię
Marii Kaczyńskiej.
W Holandii wielcy hodowcy tulipanów są jak
włoscy kreatorzy mody. Będąc blisko klasyki, wy
myślają nowe trendy. Jednym z nich jest właśnie
Jan Ligthart, który hodowlą tych kwiatów zajmu
je się od czternastego roku życia. Na rynku kwiato
wym można kupić trzydzieści odmian wyhodowa
nych przez niego. Jedna z najodporniejszych na wa
—11—
runki klimatyczne o nazwie Strong Gold jest jego
dziełem. Żółty tulipan z płomieniami czerwieni na
płatkach, jeden ze słynnych dwukolorowych rem
brandtów (tak się nazywa ten rodzaj kwiatów), zo
stał wyhodowany także przez niego.
Proszę wyobrazić sobie, jak pięknie muszą wy
glądać pola jego gospodarstwa Breezand. Rośnie na
nich tysiąc odmian tulipanów. Są to tak zwane ro
śliny rodzicielskie. W maju hodowca wybiera odpo
wiednie kwiaty i jedne zapyla pyłkiem z drugich.
Czeka, aż opadną płatki, dopiero wtedy dojrzewa
ją torebki z nasionami. Te zbiera się we wrześniu,
a wiosną wysiewa się je na plantacji. Po pierwszym
roku cebulki mają zaledwie kilka milimetrów wiel
kości. Pierwszych kwiatów hodowca może się spo
dziewać dopiero po pięciu latach. Wtedy następu
je niezwykle ważny moment. Dokonuje się selekcji.
Hodowca wybiera te tulipany, które mają najład
niejszy kształt, kolor, wygląd łodygi i liści, odpo
wiednią wielkość oraz odporność na warunki kli
matyczne, choroby i szkodniki. W tym momencie
ze stu tysięcy zasianych roślin zostaje zaledwie kil
kaset! Ale to nie koniec. Przez kilka kolejnych lat
powtarza się taką selekcję, aż uzyska się pewność,
że tulipan ma odpowiednią wielkość i odporność,
a przede wszystkim to, co najważniejsze - że jest
niepowtarzalnie piękny. Wówczas hodowca wybra
ne kwiaty numeruje, opisuje i zgłasza do rejestracji.
W ten sam zawiły i wyrafinowany sposób ro
dził się tulipan Maria Kaczyńska. Jan Ligthart za
— 12 —
czął go hodować w 1990 roku, w tym samym, w któ
rym odbyły się pierwsze w Polsce wolne, demokra
tyczne wybory prezydenckie.
- Bardzo ujął mnie ogrodnik, który wyhodował
cebulki tego tulipana, przesympatyczny człowiek
i do tego wielki pasjonat - opowiadała później Ma
ria Kaczyńska.
Praca, którą wykonał, rzeczywiście była im
ponująca. Ale czy piękne kwiaty nie są tego war
te? Wróćmy jednak do dnia 24 kwietnia 2008 roku
i siedziby ambasady Holandii.
- Przez ostatnich kilka tygodni wielokrot
nie pytano mnie: „Dlaczego pani Maria Kaczyń
ska?”. Wprawdzie uważam, że jest to pytanie reto
ryczne - mówił tam ambasador Krop - ale mimo
wszystko spróbuję na nie odpowiedzieć. Chcemy
złożyć hołd Pierwszej Damie Rzeczypospolitej Pol
skiej, gdyż jest osobą, która nie starając się zajmo
wać pierwszego planu, cieszy się powszechnym sza
cunkiem w swoim kraju. Stała u boku Polski w trud
nych czasach i aktywnie przyczyniła się do odzy
skania wolności. Dziś znana jest ze swego zaanga
żowania w sprawy społeczne. Wykazuje duże zain
teresowanie ochroną przyrody i środowiskiem na
turalnym. Rzecz jasna, aktywnie wspiera męża pre
zydenta, niemniej jednak, jak na nowoczesną kobie
tę przystało, ma własne zainteresowania i poglądy.
Pierwsza Dama z uśmiechem wspominając
później tę chwilę, kiedy tulipan otrzymał jej imię,
zaznaczała, że jest on symbolem przyjaźni i sympa
—
13
—
tii. Tulipany podkreślały bliskie relacje między Pol
ską a Holandią. Przecież pozostało tak wiele śladów
związków z przeszłości, które na co dzień widziała
choćby w stylu kamieniczek na gdańskiej Starówce,
do dzisiaj widocznych śladach holenderskich osad
ników na Żuławach i nawet w nazwach wsi takich
jak Olędry. Cieszyła się, że wielu Holendrów rów
nież teraz chce mieszkać w Polsce.
- Bardzo lubię kwiaty, a tulipany szczegól
nie - powiedziała po tym przemówieniu ambasa
dora Maria Kaczyńska. I zauważyła, że tulipany no
szące jej imię przypominają róże. - Mój mąż najczę
ściej kupuje mi róże. Tradycyjny, ogromny bukiet
róż dostaję na każdą uroczystość. Na rocznicę ślu
bu, urodziny czy imieniny. Tulipany raczej dosta
ję wiosną - dodała.
„Tulipany raczej dostaję wiosną” - tak powie
działa. Dostała je wiosną i dostała ich nieprzebraną
ilość. Kiedy w poniedziałkowe południe 13 kwiet
nia trumna z jej ciałem jechała do Pałacu Prezy
denckiego ulicami Warszawy, na trasie czekały na
nią tysiące ludzi. Z całej Polski. „Pierwsza Dama
wróciła do kraju” - mówili. „Pierwsza Dama wró
ciła do kraju” - powtarzały media. Rodacy witali ją
tulipanami. Na samochód wiozący trumnę przy
krytą biało-czerwoną flagą spadały setki, tysiące
tulipanów, zasłaniając co chwila szybę kierowcy.
Przez wiele kilometrów, przez całą drogę. Ten tuli
panowy kondukt nie wyglądał żałobnie. To był try
umfalny przejazd Pierwszej Damy przez stolicę. Tu
— 14 —
lipanowy deszcz nadał tej chwili jeszcze większy
wymiar. Przecież nikt się nie umawiał. Nikt niko
mu nie kazał. To był spontaniczny ludzki odruch.
W tej krótkiej chwili Warszawa nie tylko oddawa
ła hołd tragicznie zmarłej żonie prezydenta. Miesz
kańcy stolicy chcieli nadać temu momentowi mi
styczny wymiar.
- Kolor tulipana do końca był niespodzian
ką - mówiła Maria Kaczyńska w 2009 roku dzien
nikarce Beacie Stec. - Już się cieszę na myśl, że na
wiosnę przyszłego roku te śliczne kwiaty zakwitną
w naszych ogrodach.
Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej zaczę
ło się mówić, że również imię prezydenta Lecha Ka
czyńskiego powinno się nadać nowo wyhodowane
mu tulipanowi. Krążą pogłoski, że tulipan zadedy
kowany Lechowi Kaczyńskiemu ma mieć barwy dla
każdego Polaka oczywiste: biel i czerwień.
Tulipany Maria Kaczyńska zakwitły kilkana
ście dni po pogrzebie pary prezydenckiej, na prze
łomie kwietnia i maja. Łagodnie zazłociły się na
plantacji Bogdana Królika w Chrzypsku Wielkim
w Wielkopolsce i w Ogrodzie Botanicznym Uni
wersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
W roku 2010 rozchyliły płatki wyjątkowo późno.
Nie ma już wśród nas Marii Kaczyńskiej, ale
kwiaty zostały. Będą każdej wiosny kwitnąć, a po
tem - nieuchronnie - jak to kwiaty, więdnąć. Przy
pominając nam o niezmiennym cyklu życia
i śmierci. I o niezwykłej wiośnie 2010 roku.
— 15 —
—16 —
Rozdział II
Obrączka
—
17
—
R
ozpoznali ją po obrączce. Nigdy jej nie
zdejmowała, zawsze miała ją na palcu. Od
chwili ślubu. Minęły 32 lata od momentu,
kiedy Lech i Maria złożyli przysięgę wierności aż
do śmierci. Nie wiedzieli, jak bardzo będą jej wier
ni, jak dosłownie. Nie wiedzieli, że śmierć przyj
dzie do nich w tej samej chwili.
Jeszcze się nie znali, a każde z nich miało już
swoją obrączkę. Tak, jak kiedyś bywało, taką biżu
terię dziedziczyło się po bliskich. Maria obrączkę
dostała po dziadku, Lech dla odmiany po babci.
- Dla mnie dzień ślubu był dniem dużej ulgi.
Jej szef nie będzie mi mówił: „Ma pan wspania
łą narzeczoną”, i sakramentalne: „Co zamierza
cie?” - żartował jeszcze nie tak dawno Lech Ka
czyński.
Poznali się w 1976 roku. Przede wszystkim
zwrócił uwagę na jej oczy. „Piękne”, jak mówił,
określając ich kolor „błękitem charakterystycz
nym”.
Na pierwszym spotkaniu Maria zażądała,
żeby się uczesał - miał bujne włosy i trudno było
je okiełznać. Lech był mocno zaskoczony, gdy ona
— 1 8 —
bez najmniejszego wahania wyjęła grzebień i go
uczesała.
- U nas przyjaźń szybko zmieniła się w ko
chanie. Czułam, że bezgranicznie mogę Leszko
wi ufać - mówiła o początkach ich związku Ma
ria Kaczyńska.
On - choć jak sam opowiadał - niełatwo na
wiązywał kontakty, przy Marii od początku czuł
się swobodnie. Wiedział, że w jego życiu pojawił
się ktoś naprawdę mu bliski.
- Szybko się poznaliśmy i zrozumieliśmy - tłu
maczyła Maria Kaczyńska, a było to tym łatwiejsze,
że mieszkali blisko siebie. Ale też pewne okolicz
ności ich poznania nie były zwyczajne.
Minęły zaledwie dwa tygodnie od momen
tu, kiedy spotkali się pierwszy raz, a Marii zmarł
ojciec. Lech Kaczyński nawet nie zdążył poznać
swojego przyszłego teścia. Niewątpliwie te drama
tyczne dla Marii chwile zbliżyły ich do siebie. Ma
ria szukała psychicznego wsparcia, męskiego ra
mienia, a Lech potrafił w takiej delikatnej sytuacji
dać jej to, czego pragnęła.
Czasem najbardziej smutne i przykre okolicz
ności mają nieraz jakiś zaskakujący element, na
wet zabawny. Tak się złożyło, że ojciec przyszłej
żony Lecha Kaczyńskiego był leśniczym, a w jej
domu z powodu jego zamiłowań zostały duże za
pasy żywności. Dziczyzny, naturalnie. Ponieważ
mieszkali blisko siebie, Lech codziennie odwie
dzał Marylkę i zostawał na wieczorny posiłek.
—
19
—
- Dzięki temu nasze kolacje miały bogate
menu - opowiadał po latach. - Zaczęło się od ko
lacji, a skończyło małżeństwem.
Aż trudno uwierzyć, ale jak opowiadali, ich zwią
zek nie miał poważniejszych kryzysów. Najdłuższy
trwał podobno dwa dni i przeszli go jeszcze w okre
sie narzeczeństwa. Winowajcą był Lech, który z ja
kiejś męskiej imprezy „wrócił późno”, czyli w połu
dnie następnego dnia. Marylka - bo tak do niej mó
wili najbliżsi - wystraszyła się bardzo. Bała się, że
coś się stało, a kiedy okazało się, że jej lęk nie miał
najmniejszych podstaw, bo narzeczony dobrze się
bawił, obraziła się i nie odzywała do niego przez dwa
dni. Później dała się udobruchać.
Kiedy po dwóch latach narzeczeństwa podjęli
decyzję o ślubie, jak większość par chcieli mieć ta
kie same obrączki. Poszli do jubilera i dali mu ob
rączki do przetopienia. Ze stopionego złota miał
wykonać nową parę.
Ale okazało się, że nic z tego. Obrączki mia
ły dwie różne próby złota, więc nie dawały się tak
połączyć. Trzeba było coś z tym zrobić. Wpadli na
pomysł, żeby na tych starych - i przecież pamiąt
kowych - wygrawerować napisy ze swoimi imio
nami. Na jej obrączce było jego imię, na jego - jej.
Lecha i Marii. Ślub wzięli 29 kwietnia 1978 roku.
Jakże ważne był te kwietnie w ich życiu, i ślub cór
ki, i ta sobota 10 kwietnia...
W tym związku był taki podział ról, że żona
mężowi kupowała garnitury i krawaty, zaś on jej
— 20 —
kwiaty i biżuterię. Lech zawsze źle się czuł, gdy
Marii nie było w pobliżu, gdy przez jakiś czas mu
siał być sam. Wtedy najbliżsi współpracowni
cy śmiali się, że rano nie wie, jakie są „rozkazy”,
a więc nie ma pojęcia, w co się ubrać.
Ale za to miał w domu opinię specjalisty od
biżuterii. Zarówno w Gdyni, jak i później w War
szawie, miał swoje ulubione sklepiki ze starociami,
gdzie przychodził wyszukiwać coś na prezent dla
żony. Najczęściej kupował pierścionki, które Ma
ria Kaczyńska lubiła nosić. Uważał się za specjali
stę od wisiorków.
- Bukiety róż przynosi mi rano i wręcza z pre
zentami - opowiadała Maria Kaczyńska, a pod
czas kolejnego wywiadu dopowiadała: - Jeśli cho
dzi o prezenty, mąż był i jest zawsze bardzo szczo
dry. Ofiarowywanie prezentów jest dla niego bar
dzo ważną sprawą i zawsze sam je kupuje.
Maria Kaczyńska opowiadała dziennikarce
„Rzeczpospolitej”, jak na jedną z Gwiazdek dostała
piękny pierścionek ze szmaragdem i brylancikiem.
Dostała od męża wiele pierścionków, ale właśnie
ten jeden był dla niej szczególnie ważny. Kiedy in
dziej na imieniny dał żonie dwie małe, delikat
ne złote bransoletki. Bardzo je lubiła. Starała się
je mieć zawsze na ręku. Biżuterii dostała od Lecha
Kaczyńskiego mnóstwo, ale nigdy nie zapomnia
ła, jaki dał jej pierwszy prezent.
- To był naszyjnik z mosiądzu i skóry - opo
wiadała dziennikarce „Pani” i chętnie wyjaśniła,
— 21 —
jak to się stało, że ówczesny narzeczony kupił jej
ten wisiorek. - Leszek nie miał pomysłu, co kupić
na imieniny swojej mamie. Doradziłam naszyjnik,
który mi się podobał, więc potem Leszek nie miał
problemu z prezentem dla mnie, kupił mi podob
ny. Bardzo go lubiłam i długo nosiłam, zgubił się
dopiero w stanie wojennym.
Tylko jeden raz dał jej coś innego. Z cór
ką Martą kupili wtedy Marii fioletową sukien
kę, której nigdy nie włożyła. Nie chciała im robić
przykrości, więc musiała się cieszyć. Jednak gdy
zaczęła mierzyć nową sukienkę, „Leszek zobaczył,
że to chyba nie to”. Po tej historii uznał, że nie ma
do tego dobrej ręki i już więcej żadnych ubrań jej
nie kupował.
Ta historia pokazuje, że Lech Kaczyński zwra
cał uwagę na to, jak są ubrane kobiety, choć nie za
wsze dawał to po sobie poznać, bo wobec kobiet
był szarmancki i nie pozwoliłby, żeby jakaś pani
w jego otoczeniu czuła się źle. Również żona do
strzegała, że nie da się „włożyć cokolwiek i on tego
nie zauważy”. Maria Kaczyńska była elegancką ko
bietą, więc to „cokolwiek” w jej przypadku było na
pewno czymś ładnym. Ale też jej mąż wiedział, co
mu się podoba, a co nie, i w niektórych strojach
swojej partnerki nie akceptował. Bywało, że coś
mu się nie podobało, choć ona sama z jakiejś kon
cepcji stroju była zadowolona.
- Kupiłam garsonkę, myślałam, że świet
ną, a on mnie skrytykował - opowiadała w jed
— 22 —
nym z pism kobiecych. Na szczęście ubranie moż
na było oddać do sklepu. Prawda też jest taka, że
prezydent nigdy nie lubił kobiet ze zbyt mocnym,
agresywnym makijażem. Denerwowało go to.
Inna sprawa, że zarówno żona, jak i później córka
malowały się nader dyskretnie.
Prezydent należał do tych mężczyzn, którzy
nie potrzebują wielu rzeczy, raczej unikał zaku
pów, niż je inspirował. Swoją żonę jednak zachę
cał, żeby sobie nie żałowała. - Podoba ci się, to
kup - mawiał. Podobnie zachowywał się, kiedy
wybierali dla kogoś prezent. Jak opowiadała żona,
w takich sytuacjach nie zastanawiał się, co ile
kosztuje, tylko brał. Często mówiła mu, że sama
kupi to czy tamto, bo on się absolutnie nie znał na
cenach, więc czasami znacznie przepłacał. Nie za
wsze to jednak skutkowało, bo jak postanowił, że
coś kupi, to w końcu dopinał swego.
Uważała nawet, że jej mąż jest rozrzutny.
Szczególnie jak dawał jej jeden z tych prezentów
charakterystycznych dla siebie, dla ich związku.
Gdy jej kupował coś z biżuterii. Wtedy nie oszczę
dzał. Mówiła mu wówczas: „nagrzeszyłeś”. Pew
nie dlatego Maria Kaczyńska twierdziła, że jest od
męża „chyba oszczędniejsza”. Ale też przyznawa
ła się, że czasami kupiła coś, bez czego spokojnie
mogłaby żyć.
Zawsze, kiedy nie mogła być przy nim, wes
przeć go w trudnych chwilach, chciała w ja
kiś - choćby symboliczny sposób - dać mu opar
—
23
—
cie. W takich momentach przez wiele lat Maria
Kaczyńska wsuwała mężowi do kieszeni maskot
kę. Małego słonika. Trudno powiedzieć, na ile po
ważnie wierzyła w jego pomoc. A może ważniej
sze było to, żeby on wiedział, czuł, że ona pamię
ta, wie i myśli o nim. A to zawsze były te chwile,
gdy działo się coś ważnego. Kiedy ona się dener
wowała, czy się uda, czy wszystko będzie w po
rządku.
- Zawsze chcę, by miał ze sobą słonika
z trąbą podniesioną do góry - mówiła w „Prze
kroju”. - Niektórzy pytają, dlaczego nie kaczusz
kę, skoro zbieram figurki kaczek. Mój mąż jest już
„Kaczorem”, po co mu więc kaczka? A słonik trady
cyjnie na szczęście.
Mały słonik z podniesioną trąbą to symbol
szczęścia. Ale kaczki też są symbolami. Niektórzy
uważają, że przynoszą szczęście i dobrobyt. Kiedyś
wybierali się z mężem na imieniny do znajomych,
szukała prezentu i w sklepie z upominkami w So
pocie zobaczyła bardzo oryginalną figurkę kacz
ki. Od razu jej się spodobała. Kaczka od Kaczyń
skich to był dobry pomysł na prezent. Od tej chwi
li niejednokrotnie małżeństwo Kaczyńskich, idąc
gdzieś na spotkanie, przynosiło gospodarzom
w prezencie kaczki. Ten zwyczaj spodobał się rów
nież ich znajomym, którzy także zaczęli obdaro
wywać Kaczyńskich kaczkami. W ten sposób roz
rastał się ich zbiór kaczek, a jedna przywędrowała
do nich aż z antypodów. Można nawet powiedzieć,
—
24
—
że powstał wokół Kaczyńskich przyjazny krąg ka
czek.
„Przekrój” napisał, że prezydent kaczek nie
kupował, bo niemal wszystkie pieniądze oddawał
żonie, całkowicie polegając na niej we wszelkich
sprawach dotyczących zakupów. Potwierdzał to
potem ochoczo w różnych wywiadach, najczęściej
przy żonie, ale oczywiście, gdyby tak było, nie ku
powałby jej - nie licząc się z groszem - biżuterii
w prezencie. Ale to, jak było naprawdę, na zawsze
zostało ich tajemnicą.
Bo przecież mówili, że trzeba się kochać. I że
w tej swojej miłości nie są kimś wyjątkowym. Przy
pominali: tak wiele małżeństw żyje ze sobą o wiele
dłużej niż oni. „Jesteśmy dopiero w pół drogi” - mó
wili, nie wiedząc, że w czasie, gdy wypowiadali te
słowa, ich szlak zmierzał do końca. Często wspo
minali o potrzebie i umiejętności rozmowy ze sobą.
I o tym, że w każdym małżeństwie musi być miej
sce na kompromis. Raczej mówiła ona, a on siedział
z boku i słuchał. Nie przerywał jej, bo mówiła coś, co
było doświadczeniem ich obojga.
- Dobrane małżeństwo jest jak jabłko - twier
dzili - które składa się z dwóch połówek. Jedna po
winna pasować do drugiej, co nie znaczy, że mu
szą być identyczne. My z mężem jesteśmy takim
właśnie jabłkiem.
Obrączki nie zdejmowała nigdy. To było dla
niej naturalne, że cały czas ma ją na palcu. Ona
i obrączka stanowiły jedność.
—
25
—
Inaczej Lech Kaczyński, który jak większość
mężczyzn nie lubił żadnej biżuterii na dłoniach.
Zawsze po przyjściu do domu zdejmował obrącz
kę. Zdejmował także zegarek. Czuł, że takie przed
mioty go krępują. Z tego też powodu nie nosił rę
kawiczek.
Codziennie rano okazywało się, że znów za
pomniał, gdzie wieczorem położył swoją obrączkę.
Żona i córka ruszały na poszukiwanie, co po pew
nym czasie stało się niemal rodzinnym rytuałem.
Lech Kaczyński nie wyobrażał sobie, że może bez
niej wyjść z domu. Po kilku lub kilkunastu minu
tach obrączkę znajdywano, więc można było ją za
łożyć na palec.
- Pamiętam, że zabrano mi ją w więzie
niu podczas internowania - wspominał po la
tach. - Gdy przy wyjściu dostałem ją z powrotem,
pomyślałem, że dla mnie ta obrączka jest symbo
lem wolności.
„Gazeta Wyborcza” z 13 kwietnia 2010 roku:
„Ciało Marii Kaczyńskiej udało się zidentyfiko
wać wczoraj (tj. 12.04. - przyp. aut.) około połu
dnia w Centralnym Biurze Ekspertyz Medycz
no-Sądowych w Moskwie. Minister zdrowia Ewa
Kopacz, która w niedzielę przyjechała do stoli
cy Rosji, mówiła, że Pierwszą Damę rozpoznano
wstępnie po znaku szczególnym na twarzy, po la
kierze na paznokciach i po obrączce z imieniem
męża”. Taki komunikat podały wszystkie polskie
media.
— 26 —
Obrączki nie zdejmowała nigdy. Zawsze pła
kała na „Casablance”, gdy pod koniec filmu Ingrid
Bergman odlatywała samolotem, a Humphrey Bo
gart zostawał na lotnisku.
Starała się znajdować dobre strony życia. I tak
jak Edith Piaf nie żałowała niczego.
— 27 —
— 28 —
Rozdział III
Muszka
w
Rabce,
Marylka
w
Sopocie
—29—
Z
awsze warkoczyki lub kucyki. Tak czesała
włosy. Tylko czasem splatała jeden warkocz.
Tak ją pamiętają znajomi w Rabce. Właśnie te
warkoczyki zimą w czasie zabaw na śniegu lubiły jej
zamarzać. Mówili wtedy, że Musia ma lodowe war
koczyki. Bo tak ją wszyscy nazywali. Musia, Musz
ka, Marylka.
Maria Mackiewicz, późniejsza Maria Kaczyń
ska, do Rabki przyjechała w 1953 roku. Z mamą Li
dią i młodszym bratem Konradem. Ojciec Czesław
Mackiewicz był leśnikiem, a mama w Rabce była
wychowawczynią w szkole przy Instytucie Chorób
Dziecięcych.
Teresa Nowak mieszkała w tym samym
domu: - To była wspaniała rodzina. Widać było, że
bardzo się kochali. Zawsze razem, zawsze pogodni,
choć w ich domu się nie przelewało.
Powodem przyjazdu były nie tylko kłopoty
zdrowotne przyszłej prezydentowej. Rodzina Mac
kiewiczów, tak jak wiele innych rodzin wysiedlo
nych z Wileńszczyzny, szukała swojego miejsca
w Polsce. A potrzeba podreperowania zdrowia córki
skłoniła ich do tego, żeby osiąść na Podhalu.
— 30 —
- Z tego, co sobie przypominam, Marylka mia
ła problemy z sercem - wspominała po latach jej
szkolna koleżanka Urszula Gawron.
Kiedy Maria miała 11 lat, w warszawskim szpi
talu przy ulicy Płockiej zoperowano jej serce. Ten za
bieg przeprowadził profesor Manteuffel. Po latach
w tym samym miejscu odwiedziła swoją chorą te
ściową Jadwigę Kaczyńską, „mamę” - jak o niej mó
wiła. Przypomniała sobie wtedy chwile, gdy jako
dziewczynka leżała tu, gdzie, jak to określiła: „zwró
cono jej zdrowie”.
- Oboje z młodszym bratem Konradem byliśmy
dziećmi bardzo wątłymi - wyjaśniała po latach Ma
ria Kaczyńska. - Ja miałam wrodzoną wadę serca, on
był niejadkiem. Domowy, zaprzyjaźniony lekarz za
lecił zmianę klimatu i tak wyjechaliśmy z mamą na
długie wakacje do Rabki, uzdrowiska dla dzieci. Już
w Rabce mama zadecydowała, że zostajemy na stałe.
Jej matka urodziła się w Petersburgu, do cza
su wojny mieszkała w Wilnie. Ojciec też urodził się
na Wileńszczyźnie. W tamtych okolicach na świat
przyszła też Maria Helena z Mackiewiczów. Urodzi
ła się w Machowie. Drugie imię dostała po swoich
babkach Helenach.
- Jak wielu repatriantów zza Buga szuka
li dla siebie miejsca do życia - opowiadała o lo
sie swoim i rodziców Maria Kaczyńska dziennika
rzom. - Miejsca urodzenia nigdy potem nie pozna
łam, moje najwcześniejsze, dość mgliste wspomnie
nia wiążą się z leśniczówką.
— 31 —
Po wojnie, już w Polsce, wędrowali z miejsca na
miejsce. Najpierw mieszkali w Bydgoszczy, potem
w Człuchowie na Pomorzu. Później ojciec objął po
sadę leśniczego koło Złotowa, pięknego starego mia
steczka na Pojezierzu Pilskim. Matka, która była na
uczycielką, uczyła w tamtejszej szkole. Codziennie
dojeżdżała pociągiem do pracy. Mając małe dzieci,
nie da się tak długo wytrzymać, więc rodzina znów
musiała się przenieść.
Do pierwszej klasy Maria Mackiewicz, później
sza Kaczyńska, poszła w Złotowie. Przez dwa lata
jej rodzina wynajmowała tam mieszkanie w ponie
mieckim domu przy ulicy Domańskiego. Ze Złoto
wa przenieśli się do Rabki, tu na miejscu, po jakimś
czasie Lidia Mackiewicz podjęła decyzję: zostają, już
dosyć przeprowadzek.
- Wynajmowaliśmy pokój u górali, a gdy dołą
czył do nas ojciec, rodzice wyremontowali opusz
czone mieszkanie i tam spędziliśmy dobre parę
lat - opowiadała Maria o tamtych czasach.
W Rabce rodzina Mackiewiczów także nie
uniknęła kilku przeprowadzek. Musieli parę razy
zmienić mieszkanie, by swoją wędrówkę zakoń
czyć w nowym bloku na osiedlu Rabczańskiej
Spółdzielni Mieszkaniowej naprzeciwko szpita
la. W pobliżu tego mieszkania znajdowało się sa
natorium, w którym pracowała Lidia Mackiewicz.
Matka Marii Kaczyńskiej była tam wychowawczy
nią dzieci chorych na zapalenie opon mózgowych.
Zmarła w 2004 roku.
— 32 —
W opowieściach koleżanek i kolegów z Rab
ki nieobecny był ojciec Marii Kaczyńskiej, niektó
rzy nawet mówią, że go nie pamiętają. Twierdzą, że
matka sama wychowywała dzieci.
- Tato był leśniczym, pracował w terenie - tłu
maczyła Maria podczas rozmowy z „Gazetą Wybor
czą”. - A mama chodziła na wywiadówki i na ze
brania.
Jaki więc był ten tajemniczy leśnik z Wileńsz
czyzny, ojciec dwójki dzieci? Jaki był Czesław Mac
kiewicz? Jest to jedna z niewielu wypowiedzi Ma
rii Kaczyńskiej na temat jej ojca. W kilkunastu sło
wach, w kilku krótkich, niemal zdawkowych zda
niach opowiedziane zostało prawie całe życie tego
mężczyzny. Zacytujmy je w całości: - Przystojny, to
warzyski, z poczuciem humoru, ale tradycyjny. Sil
ny i odważny. Na Wileńszczyźnie walczył w party
zantce AK, po wojnie był za to aresztowany. Kochał
las i potrafił go słyszeć. Lubiłam z nim jeździć po le
sie motocyklem. Zginął w wypadku w 1976 roku. Sa
mochód, który prowadził, wpadł w poślizg i zjechał
z nasypu. W szpitalu personel nie zauważył, że ojciec
ma pęknięte żebro. Kość przebiła mu płuco. Gdyby
zrobiono rentgen, można go było uratować.
- Mama bardzo nas kochała i nasze zdrowie za
wsze było dla niej najważniejsze. Była silną kobie
tą, typową „Siłaczką”, aktywną, stanowczą kobie
tą - opisywała prezydentowa w tym samym wy
wiadzie matkę. - Przystojną brunetką o niebieskich
oczach. Serdeczną, otwartą, bezpośrednią. Idealist-
—
33
—
ką. Jak byliśmy mali, często nam czytała - baśnie
Andersena, „Klechdy sezamowe” Leśmiana, Brze
chwę, Tuwima, potem Makuszyńskiego. Duże wra
żenie zrobili na mnie „Chłopcy z placu Broni”. Pła
kałam, kiedy umierał mały Nemeczek i nad losem
„Dziewczynki z zapałkami”. A mama mnie przytu
lała... Ale stawała się konsekwentna, gdy było trzeba.
Ponieważ zarówno ojciec, jak i mama praco
wali, Maria i jej brat Konrad często zostawali sami
w domu. Rodzice, głównie matka, chcieli ich na
uczyć samodzielności tak, żeby zawsze dawali so
bie radę. Mieli obowiązki, które musieli sumien
nie wypełniać. Nauka, zajęcia po szkole, sprzątanie.
Matka wprowadziła im system punktowania, z któ
rego wynikały później nagrody, takie jak wyjście do
kina czy zgoda na sobotnią prywatkę.
Klimat Rabki musiał dobrze Marii służyć, bo
aktywnie uczestniczyła w życiu sportowym i towa
rzyskim. Jeździła na nartach i chodziła na wyciecz
ki po górach.
Nie była wybitną narciarką, na pewno było wie
le osób, które lepiej od niej jeździły. Ona jednak wy
bierała najtrudniejsze trasy.
- Jeździliśmy na nartach przede wszystkim na
Starych Wierchach lub na Madejowej - opowiadała
po latach dziennikarzom Urszula Gawron. - To były
wspaniałe niedzielne wypady.
Te narciarskie eskapady organizował ojciec
pani Gawron i - oprócz swoich córek - zabierał tak
że młodą Mackiewiczównę.
—
34
—
- W czasie jednej z takich wypraw Musia poka
zała swoją odwagę. Zjeżdżaliśmy dwoma trasami.
Musia nieco powyżej nas, taką stromą górką. Na
gle na jej drodze pojawiły się dwie sosny, które ro
sły bardzo blisko siebie. Mogła zjechać z tej górki
i dołączyć do nas, ale wybrała ten trudniejszy wa
riant. Zamarliśmy wszyscy. A Musia jak gdyby ni
gdy nic przejechała prosto pomiędzy tymi drzewa
mi - jeszcze po latach Urszula Gawron przeżywa
tamten moment. - Ja bym tego nie potrafiła doko
nać - sądzi.
Ale pobyt w Rabce to przede wszystkim lata na
uki. Była wzorową uczennicą. Choć - jak podkreśla
ją ci, którzy ją pamiętają - była już wtedy dużą in
dywidualnością, to nie była osobowością dominu
jącą. Nie lubiła o sobie opowiadać. Raczej trzyma
ła się trochę z boku, cicha i nieśmiała, nawet skry
ta, ale nie tak, by się od ludzi izolować. Była łubiana.
Zapewne dzięki temu, że przy całej swojej nieśmia
łości była osobą pogodną.
- Do dziś pamiętam swoich profesorów: francu
skiego uczyła pani Madlerowa, profesor Tomaszew
ski - łaciny, historii i logiki, szkolnym katechetą był
ksiądz Mieczysław Maliński, którego nie tylko mło
dzież uwielbiała - opowiadała dziennikarzom „Ga
zety Wyborczej”. - Do dziś mieszka w Rabce profe
sor Fulińska, postrach z chemii.
Po lekcjach młoda Maria chodziła do pani Głu
szyńskiej na lekcje muzyki. Ćwiczyła grę na forte
pianie i śpiew.
—
35
—
Opiekun młodzieży ksiądz Mieczysław Maliń
ski, znany dzisiaj z wielu książek o papieżu Janie
Pawle II, organizował dla miejscowych nastolatków
wypady na specjalne ogniska. Uwielbiała go nie tyl
ko młodzież. Na jego kazaniach w kościele bywały
tłumy.
- Mówił zwięźle, inteligentnie. Bardzo nowo
czesny, jeździł na skuterze, wszystkim impono
wał - opowiadała dziennikarce prezydentowa.
W soboty ten ksiądz katecheta brał młodzież
i szedł z nią na Banię albo w stronę Maciejowej.
Tam w żarze ognisk pieczono ziemniaki, śpiewa
no, a ksiądz snuł gawędę. Najważniejsze były jednak
gromadne rozmowy.
- Były również dłuższe wyprawy. Chodzili
śmy razem po górach i rozmawialiśmy na wszyst
kie tematy. W tym życiu uczestniczyła również Mu
sia. Wszyscy razem na ogniskach śpiewaliśmy reli
gijne i patriotyczne pieśni, takie, które nie bardzo
można było wtedy śpiewać - opowiadał Ryszard Ka
płon, kolega ze szkoły. Chodził do równoległej klasy
w I Liceum Ogólnokształcącym im. Eugeniusza Ro
mera w Rabce-Zdroju.
- Mieszkała ona parę lat w Białym Dworku
z matką i ze swoim młodszym bratem. W tym sa
mym domu i ja mieszkałem - wspominał Marię
po latach ks. Mieczysław Maliński. - Pamiętam, że
była szczupła jak na swoje lata, niewysoka, trochę
blada, ale pogodna, cichutka, spokojna, zdolna, ko
leżeńska i bardzo serdeczna. Nie miała żadnych kło
—
36
—
potów z nauką. Pracowita, ponad wiek rozwinięta
intelektualnie. I co ważne: ogólnie łubiana.
W liceum Maria Mackiewicz była świetną
uczennicą, co zgodnie podkreślają jej koleżanki i ko
ledzy.
- Była bardzo zdolna, a przy tym niezwy
kle skromna. Miała same piątki - zaraz po śmierci
pary prezydenckiej opowiadała Maria Sochacka-Ce
klarz. - Jedno dobrze pamiętam. Marysia nigdy nie
chodziła na wagary.
Marzyła o medycynie. Jednak - jak sama opo
wiadała - wybito jej to z głowy, tłumacząc, że ma
zbyt słabe zdrowie, żeby podołać wysiłkowi lekarza.
Potem rozważała, trochę pod wpływem wspaniałej
nauczycielki francuskiego w liceum, studia na ro
manistyce. „Co ty będziesz po tym robiła?” - pytali
ją wszyscy, i chyba nie potrafiła znaleźć odpowiedzi
na to pytanie, bo zrezygnowała. Po zdanej maturze
w 1961 roku Maria Mackiewiczówna wyjechała na
studia na Pomorze.
Dlaczego zdecydowała się pojechać z Rabki aż
do Trójmiasta? Ponieważ pokochała Sopot. Zauro
czenie tym bez wątpienia pięknym miastem przy
szło na rok przed maturą, kiedy spędziła tam waka
cje. Mimo że pogoda była fatalna, jej się tam bardzo
podobało. Nie mogła przestać myśleć o tym miejscu,
ciągle w wyobraźni tam była. Wciąż tam wracała.
Ale nie tylko Sopot ją zauroczył, zrozumiała też, że
morze zawsze kojarzyło jej się z wolnością. Otwarta
przestrzeń dająca możliwość podróżowania, a przy
— 37 —
najmniej nadzieję na egzotyczną ekspedycję. Przed
maturą zorientowała się - trochę ku swojemu zasko
czeniu - że można tam studiować transport morski.
- W informatorze odkryłam, że jest tam Wyż
sza Szkoła Ekonomiczna. Wybrałam kierunek trans
port morski - mówiła miesięcznikowi „Pani”. - Pod
jęłam decyzję. Nigdy nie miałam z tym większych
problemów. Od dziecka potrafiłam postawić na swo
im. Wtedy chciałam uczyć się języków obcych i po
dróżować. W tamtych czasach było to dość trudne.
Transport morski był kierunkiem, który łą
czył w sobie wiele atrakcyjnych dziedzin życia. Bo
były w nim elementy wiedzy o turystyce, żegludze,
gospodarce i handlu. Maria miała nadzieję, zresz
tą bardzo charakterystyczną dla tamtych czasów,
że jak skończy te studia, to będzie mogła podróżo
wać po świecie. Wtedy studia, odpowiedni zawód
i w wyniku tego odpowiednia praca dawały szan
sę na wyjazdy zagraniczne. Wiele osób wybierało
takie kierunki w nadziei, że uda im się, może nie
od razu, ale po jakimś czasie, wyjeżdżać służbowo
za granicę. Była to, praktycznie rzecz biorąc, jedna
z niewielu możliwości w miarę swobodnego podró
żowania po krajach, które nie znajdowały się w ra
dzieckiej strefie wpływów.
- Zawsze lubiłam języki, a tam były lektoraty na
wysokim poziomie - opowiadała w 2005 roku pod
czas wywiadu dla Telewizji Polskiej. - Były trudno
ści z wyjazdami zagranicznymi, a ja zawsze marzy
łam o podróżach. Wydawało mi się, że jak będę spe
—
38
—
cjalistą od spraw morskich, to na pewno będę mo
gła trochę świata zwiedzić. W zasadzie fascynował
mnie świat. Swego czasu interesowałam się rozwo
jem rynków frachtowych na Dalekim Wschodzie,
czyli naszego handlu w tej części świata. To brzmi
egzotycznie, bo dziś gospodarka morska nie jest tak
rozwinięta, jak kiedyś.
Ale wróćmy do czasów studenckich. Maria lu
biła języki obce i chciała się ich uczyć. Rosyjski po
znała tak jak wszyscy, w szkole i na studiach, fran
cuskiego uczyła się w liceum, na studiach pozna
ła dodatkowo angielski. Prywatnie poszła na kurs
hiszpańskiego.
Ten hiszpański przydał się, gdyby była Pierw
szą Damą, podczas różnych spotkań miło zaskaki
wała niektórych ambasadorów, odzywając się do
nich po hiszpańsku. Wcześniej podczas pracy zawo
dowej przydał jej się ten język w służbowych kon
taktach z Kubańczykami.
- Transport morski studiowało się wspania
le - mówiła dla „Gazety Wyborczej”. - Na pierw
szym roku mieszkałam w pięcioosobowym poko
ju, w żeńskim akademiku przy Kościuszki. W kolej
nych latach już miałam dwójkę przy Armii Krajowej.
Co najważniejsze, studia okazały się ciekawe.
Ale też zdarzyła się jeszcze jedna ważna rzecz. Była
tutaj sama, nie miała rodziny, musiała więc dojrze
wać szybciej niż inni.
- Kiedy przyjechałam do Sopotu, wzięłam od
powiedzialność za swoje sprawy. Byłam rzucona na
— 39 —
głęboką wodę, nikt za mnie niczego nie załatwiał.
Mama miała do mnie zaufanie, w przeciwnym ra
zie nie mogłabym wyjechać tak daleko od domu.
Nie było wtedy komórek, a rozmowę telefoniczną
zamawiało się na poczcie i niekiedy czekało parę
godzin na połączenie - opowiadała dziennikarce
„Pani”. - Żyłam skromnie, ale nie miałam komplek
sów. Wszyscy przecież mieli niewiele.
Po zajęciach chodziła z koleżankami na kawę
do Złotego Ula. Ta najsławniejsza restauracja Sopo
tu wzięła nazwę od dachu przypominającego pla
ster miodu. Znajduje się w samym centrum przy
słynnym deptaku, czyli ul. Bohaterów Monte Cas
sino. Jeśli była w miarę ładna pogoda, spacerowały
po plaży. Przygotowując się z koleżankami do sesji,
jeśli tylko się dało, wykorzystywały majowe słońce
i opalały się nad morzem. Wieczorami chodziła do
klubów studenckich. Albo do Łajby w Sopocie, albo
do Medyka i Kwadratu w Gdańsku-Wrzeszczu (ofi
cjalna nazwa tego ostatniego klubu to Kwadratowa,
ale niektórzy nazywają go Kwadrat, tak też czyni
ła prezydentowa - przyp. autorów). Jak mówiła, do
Grand Hotelu raczej nie zaglądały, bo dla nich, stu
dentek, było tam za drogo.
- Odwiedziłam ją, pojechałam do niej na Dni
Morza - wspomina swoją wizytę u przyjaciółki
w Trójmieście Maria Sochacka-Ceklarz. To był ostat
ni raz, kiedy się widziały. Ale po niemal 50 latach
milczenia, w 2009 roku niespodziewanie przyszła
kartka z życzeniami świątecznymi. Nadawcą tej
— 40 —
kartki była prezydentowa, ale dla niej zawsze przy
jaciółka z dzieciństwa i ze szkoły. Marysia Mackie
wiczówna, a teraz Maria Kaczyńska. Maria Sochac
ka-Ceklarz o swoich odczuciach związanych z tą
kartką mówiła dziennikarzom po tej niewyobrażal
nej tragedii, która oprócz pary prezydenckiej pochło
nęła również 94 towarzyszące im osoby. W słowach
zarejestrowanych przez dziennikarzy czuć, że napię
cie związane z tą sytuacją, emocje nie pozwalają jej
przekazać zbyt wiele. Czyni to jeszcze bardziej wzru
szającymi te, które udało się przyjaciółce wypowie
dzieć: -Jakby Musia chciała się ze mną pożegnać.
—
41
—
— 42 —
Rozdział IV
Kaczyńscy z Kaczyna
—
43
—
Ż
ycie tworzy zawsze najciekawsze i najbardziej
niezwykłe historie. Daje im pointy, które mo
żemy poznać dopiero po wielu latach. Tak też
było w przypadku powstańczych losów ojca Jarosła
wa i Lecha Kaczyńskich.
Rajmund Kaczyński, bo o nim mowa, używają
cy konspiracyjnego pseudonimu Irka, jako dowód
ca 7. drużyny 2. plutonu 1. kompanii Pułku „Baszta”
brał udział w Powstaniu Warszawskim. 1 sierpnia
1944 roku, w pierwszym dniu walk, prowadził swo
ich podkomendnych na niemieckie oddziały znaj
dujące się na Służewcu. Podczas tego szturmu do
sięgła go kula wroga.
- Został ciężko ranny w pierwszej godzinie po
wstania na terenie Toru Wyścigów Konnych na Słu
żewcu. Był pierwszym żołnierzem, któremu udzie
liłam pomocy. Miał poharataną prawą rękę. Kciuk
wisiał na kawałku skóry. Musiałam go odciąć. Pod
jęłam desperacką decyzję - wspominała w rozmo
wie z „Gazetą Wyborczą” powstańcza sanitariusz
ka o pseudonimie Rena. - Znałam go już wcześniej,
przez trzy czy cztery lata. Oboje mieszkaliśmy na
Żoliborzu. Młodzież z tej dzielnicy trzymała się ra-
—
44
—
zem, wspólnie działała w konspiracji, a potem szła
do powstania.
Mimo odniesionych ran „Irka” nie złożył bro
ni, nadal walczył. Ale co w tej historii jest niezwykłe
go? Otóż sanitariuszka „Rena” to Helena Wołłowicz,
ciotka Bronisława Komorowskiego. Marszałka Sej
mu i jednego z liderów Platformy Obywatelskiej, któ
re to ugrupowanie od wielu lat znajduje się w ostrym
sporze z Prawem i Sprawiedliwością, partią założo
ną przez braci Kaczyńskich. Bronisław Komorowski
miał walczyć o fotel prezydenta z Lechem Kaczyń
skim, a po jego tragicznej śmierci w katastrofie lot
niczej pod Smoleńskiem zaczął tymczasowo pełnić
funkcję głowy państwa i został kontrkandydatem
drugiego brata, Jarosława Kaczyńskiego. Sanitariusz
ka „Rena” i powstańczy dowódca drużyny „Irka” spo
tykają się jeszcze raz w trakcie tamtych dramatycz
nych dni. Helena Wołłowicz opowiadała swoją histo
rię w 2005 roku dziennikarzowi i podkreślała, że po
raz drugi los sprawił, że życie ojca braci Kaczyńskich
znów w niezwykły sposób zostało uratowane.
- Po powrocie z Lasów Chojnowskich mój od
dział stacjonował w jednym z domów przy Puław
skiej - opowiadała wówczas. - Rajmund Kaczyń
ski przyszedł nas odwiedzić. W pewnej chwili po
czułam, że muszę szybko wyjść z budynku. Powie
działam, żeby poszedł ze mną. Nie miał ochoty, ale
w końcu się zgodził. Gdy byliśmy na zewnątrz, na
dom spadł pocisk. Wszyscy koledzy, którzy zostali
w środku, zginęli.
—
45
—
Naturalnie po wojnie, choć każde z nich prowa
dziło już odrębne życie, nadal utrzymywali ze sobą
kontakt, bo, jak mówiła sanitariuszka „Rena”: - Bra
terskie więzi z konspiracji i powstania trwają do
końca życia, a nawet „jeden dzień dłużej”.
Odwagę dwudziestodwuletniego Rajmunda
Kaczyńskiego docenili jego dowódcy. Generał Anto
ni Chruściel ps. Monter, jeden z dowódców Powsta
nia Warszawskiego, odznaczył Rajmunda za udział
w walkach Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Mi
litari (nr krzyża 12798) oraz Krzyżem Walecznych.
Dostał także awans na porucznika.
Na nic zdało się bohaterstwo nie tylko tego po
kolenia, ale i wszystkich mieszkańców Warszawy.
Powstanie po 63 dniach padło. Razem ze swoimi to
warzyszami walki Rajmund Kaczyński musiał zło
żyć broń. Dostał się do niewoli i tak jak wszyscy zo
stał wygnany z miasta. Przepędzony - jak 400 tysię
cy mieszkańców stolicy - do obozu przejściowego
Dulag 121, który Niemcy na początku powstania za
łożyli na terenie dawnych Zakładów Naprawczych
Taboru Kolejowego w Pruszkowie. Stamtąd trafił
do przejściowego obozu jenieckiego koło Skiernie
wic, znanego też jako Dulag 122. Udało mu się zbiec
dzięki determinacji i odwadze: Zauważył, że war
townicy pobieżnie kontrolowali wozy wywożące
ciała zmarłych. W upale zwłoki potwornie cuchnę
ły i unosiły się nad nimi chmary much. - „Rajmund
wspólnie z kolegą odciągnął taki wóz za róg baraku.
Wspiął się po stosie martwych powstańców i poło
—
46
—
żył między nimi” - wspominał Jerzy Kisieliński, ps.
Dyszel, zaś jego kolega Wiesław Fiedler, ps. Grot, za
krył go jeszcze innymi zwłokami. Wszyscy uważa
li to za akt wielkiej odwagi, bo gdyby Niemcy za
uważyli jego ucieczkę, zabiliby go. Za bramę Dulagu
wyjechałby wóz z jednym trupem więcej, a tak nie
świadomy niczego woźnica zaciął konia batem i po
wiózł ojca przyszłego prezydenta Polski na wolność.
9 maja 2010 roku, w rosyjską rocznicę zakoń
czenia II wojny światowej, w swoim posłaniu do
Rosjan Jarosław Kaczyński przypomniał pewną hi
storię, która wiązała się z jego rodziną. Otóż przed
laty jego dziadek Aleksander Kaczyński usłyszał od
pewnego Rosjanina słowa: - Aleksandrze Piotrowi
czu, biegijtie! I dzięki temu uratowali się zarówno
dziadkowie, jak i ojciec braci Kaczyńskich.
Tbż przed wybuchem II wojny Aleksander i Fran
ciszka Kaczyńscy, dziadkowie Lecha i Jarosława, prze
prowadzili się do Brześcia. Tam 1 września 1939 roku
kupili dom. W Brześciu przebywali bardzo krótko. Po
tym, jak wojska sowieckie przekroczyły wschodnie
granice Rzeczypospolitej, Kaczyńscy musieli opuścić
miasto, do którego dopiero co się wprowadzili. Alek
sander Kaczyński ze względu na stan majątkowy, po
zycję społeczną i zawodową, a był wysokim urzędni
kiem na kolei, musiał mieć świadomość zagrożenia
ze strony sowieckiego aparatu represji. Całej rodzinie
groziła, jak tysiącom Polaków, wywózka.
Po ponad 70 latach dzięki jego wnukowi wie
my, że błyskawicznie musieli podjąć życiową decy
—
47
—
zję. Mogła być tylko jedna: trzeba uciekać najszyb
ciej, każda chwila zwłoki może skazywać rodzinę na
represje, rozdzielenie, więzienie lub zsyłkę. Porzuci
li dorobek swego życia i podążyli w stronę central
nej Polski. Kierunek był oczywisty. Do Warszawy.
W stolicy II Rzeczypospolitej, przez okupacyjne
władze niemieckie zdegradowanej do pozycji mia
sta prowincjonalnego, skazanego na zagładę swoich
mieszkańców, znaleźli przystań na zielonym Żoli
borzu.
W Warszawie piętnastoletni Rajmund Kaczyń
ski pobierał nauki najpierw w Państwowej Wyższej
Szkole Budowy Maszyn im. Wawelberga, a potem
w Państwowej Wyższej Szkole Technicznej. Stopnio
wo zaczął działać w konspiracji. Wchodził w fascy
nujący młodych ludzi i jednocześnie niebezpieczny
świat walki, w którym własną tożsamość zastępo
wały pseudonimy. Najpierw był podporządkowany
dowództwu Związku Walki Zbrojnej, a po jego prze
kształceniu został żołnierzem podziemnej Armii
Krajowej.
Po wojnie Rajmund Kaczyński wrócił na Żoli
borz. Zamieszkał w domu, z którym - jak się potem
okazało - będzie trwale związana jego rodzina. Za
mieszkanie remontuje dom, tak umawia się z wła
ścicielem.
Wojenna nauka także nie poszła na marne. Wa
welberg - nawet w warunkach okupacji - to była re
nomowana szkoła, dzięki temu oraz tajnym kom
pletom ojciec prezydenta rozpoczął naukę na Poli
—
48
—
technice Łódzkiej. Rajmund Kaczyński w 1947 roku
ukończył Wydział Mechaniczny tej uczelni. Zaczął
pracować w Państwowych Zakładach Optycznych.
Potem trafił do Społecznego Przedsiębiorstwa Bu
dowlanego.
Stopniowo zaczął się wiązać z Politechniką
Warszawską. Najpierw został wykładowcą, pełny
etat na Wydziale Inżynierii Sanitarnej dostał w 1958
roku. Równolegle pracował w biurach projektowych,
a w 1965 roku wyjechał na kontrakt do Libii.
Umarł 17 kwietnia 2005 roku, w chwili gdy jego
syn Lech rozpoczął walkę o fotel prezydenta.
Dla wszystkich zajmujących się polityką za
skoczeniem była wizyta Jarosława Kaczyńskiego na
Podlasiu podczas kampanii do parlamentu w 2005
roku. Może nie tyle sama wizyta, bo przecież to nor
malne, że walcząc o głosy wyborców, politycy objeż
dżają różne rejony kraju. Zaskoczeniem było to, że
Jarosław Kaczyński mówił o silnych związkach ro
dzinnych z Podlasiem. Do tamtej chwili wszystkim
się wydawało, że bracia Kaczyńscy to taka stupro
centowa Warszawa. A przodkowie Lecha i Jarosła
wa Kaczyńskich pochodzą właśnie z okolic Łomży
i Wysokiego Mazowieckiego.
Zresztą podczas wszystkich wizyt w tym re
jonie obaj bracia zawsze wspominali wakacje, któ
re spędzali jako dzieci u stryjecznych dziadków
w podczyżewskiej wsi o trochę dziwnej trójczłono
wej nazwie Ołdaki-Magna Brok. Ich dom znajdo
wał się blisko rzeczki Brok. Bracia chętnie kąpali się
—
49
—
w niej. Także część mieszkańców tej położonej przy
samym Czyżewie miejscowości pamięta ich waka
cyjne przyjazdy. Nadal mieszka tam ich dalsza ku
zynka Marianna Grodzka ze swoją rodziną.
- Takie fajne chłopaki - wspominała Marian
na Grodzka dziennikarzowi „Kuriera Poranne
go”. - Trochę rozrabiali, normalnie, jak dziecia
ki. Ale jak trzeba było, to też posłuszne. W polu po
magali. Marianna Grodzka słyszała też, że dziadek,
a może pradziadek Lecha i Jarosława miał gospodar
stwo we wsi Sędziwuje koło Zambrowa.
- No, nie wiem - mówił radny gminy Zambrów
Zenon Zdrodowski, który o swojej miejscowości wie
wszystko. - Rzeczywiście jacyś Kaczyńscy tu kiedyś
mieszkali, ale to już trudno ustalić.
Ale to prawda, cioteczna babcia Stanisława
Dekutowska była siostrą ich dziadka i pochodzi
ła z miejscowości Sędziwuje pod Zambrowem. Nie
miała dzieci, więc gdy umarła, przyjazdy chłopców
się skończyły. W powiecie wysokomazowieckim,
w gminie Czyżew-Osada, znajdują się dwie wsie ze
słowem „Kaczyn” w nazwie. Historycy przypomi
nają, że prezydent Kaczyński wywodził się z rodu
drobnej szlachty herbu Pomian ze wsi Kaczyn-Her
basy i Stary Kaczyn, które kiedyś należały do przod
ków Rajmunda Kaczyńskiego, ojca Lecha i Jarosła
wa. Andrzejowi Brzósce, który badał korzenie rodzi
ny Kaczyńskich, na podstawie metryk kościelnych
udało się ustalić, że prapraprapradziadek bliźnia
ków Walenty Kaczyński prawdopodobnie urodził
—
50
—
się w 1737 roku w jednym z dwóch Kaczynów. Pra
prapradziad Mikołaj Kaczyński, prapradziad Stani
sław Kaczyński i pradziad Piotr Kaczyński urodzi
li się w dawnym powiecie zambrowskim. Dziadek
Aleksander prawdopodobnie gdzieś na Ukrainie.
Z kolei wspomniana już cioteczna babcia Stanisła
wa Kaczyńska wzięła ślub ze Stefanem Dekutow
skim w 1919 roku.
Rajmund Kaczyński, ojciec Jarosława i Lecha,
urodził się 1 września 1922 roku w Grajewie. Wiemy
już, że był synem urzędnika kolejowego Aleksan
dra Kaczyńskiego. Jego matka, Franciszka z domu
Świątkowska, pochodziła z okolic Odessy. Gdy Raj
mund miał 5 lat, w 1927 roku, jego rodzice podję
li decyzję o przeprowadzce. Aleksander Kaczyński
dostał propozycję nowej pracy, objął stanowisko na
czelnika ekspedycji węzła kolejowego w Baranowi
czach, czyli na terenie dzisiejszej Białorusi. Tam też,
jak wynika z niektórych relacji, babka Lecha i Jaro
sława Kaczyńskich pracowała, zajmując się obrotem
nieruchomościami. Ciężka praca obojga małżon
ków dawała efekty, żyli w dobrych warunkach. Mie
li dwa domy, sad i kilkanaście hektarów lasu.
Z pobytem Kaczyńskich w Baranowiczach wią
że się opowieść, że tam młody Rajmund poznał swo
ją przyszłą żonę Jadwigę. Rajmund rzeczywiście po
znał tam Jasiewiczów, byli to jednak kuzyni Jadwigi.
I zdaje się, że tylko płci męskiej.
—
51
—
— 52 —
Rozdział V
Lata opozycji
— 53 —
W
marcu 1968 roku Jadwiga Kaczyńska za
brała swoim synom sznurowadła do bu
tów. Żeby nie wychodzili z domu i się nie
narażali. „Poszli bez sznurówek. Leszek wrócił z jed
ną stopą w samej skarpetce i bardzo przeziębiony.
Uciekał przed milicją. Dziwiłabym się, gdyby pozo
stawali z daleka od tego, co się działo” - wspomina
ła matka prawie 40 lat później w „Vivie”.
To tego marcowego dnia przestała się bać
o synów, bo zdała sobie sprawę, że nic nie wskóra,
że nie jest w stanie zabronić im działać. No bo jak
im, potomkom powstańców i żołnierzy AK, zaka
zać? W marcu 1968 roku bracia Kaczyńscy ekspre
sowo dojrzeli polityczne. Chodzili na demonstra
cje, obrywali pałami od milicji. - Obowiązkiem
było się bić - tak podsumował potem tamte cza
sy Jarosław.
- Za czasów wczesnego Gierka nikomu nie śni
ła się ani demonstracja, ani że wiedza polityczna
będzie kiedyś potrzebna. A oni studiowali wszyst
ko, co się dało. Zachowywali się tak, jakby chcie
li zostać w przyszłości premierami czy ministra
mi - opowiadał Piotr Wierzbicki.
—
54
—
Brali udział w nieformalnych seminariach
u prof. Stanisława Ehrlicha, polskiego Żyda i mark
sisty. Seminaria urządzał w domu, bo w wyniku na
gonki 1968 roku stracił stanowisko - i kierownika
katedry na Uniwersytecie Warszawskim, i redakto
ra naczelnego „Państwa i Prawa”.
Już wtedy Jarosław Kaczyński miał swoją wi
zję przyszłości Polski. Jego prognozy, że komunizm
wkrótce upadnie, budziły wtedy pusty śmiech. A on
oświadczał, iż wybiera drogę zawodowego rewolu
cjonisty - całkowicie poświęci się polityce i nie za
łoży rodziny.
Jakiekolwiek argumenty mamy Jadwigi prze
ciwko tym planom byłyby nieskuteczne. Tym bar
dziej że sama poznała synów z kolegą z pracy - Ja
nem Józefem Lipskim, działaczem Komitetu Obro
ny Robotników. Jarosław zaraz po obronie doktoratu
z prawa w 1976 r., zgłosił się więc do Lipskiego. Po
prosił, by wyznaczył mu zadanie. W biednych, ro
botniczych mieszkaniach w Płocku Jarosław szu
kał ludzi, których po strajku pobito czy wyrzucono
z pracy. Miał im pomagać. Zatrzymywała go milicja.
Tak zaczęła się jego opozycyjna karta.
Znał wtedy piękną dziewczynę o lśniących wło
sach. Matka wspomina, że na jej widok czerwienił
się w kościele. Ale związek się rozpadł. Nagle. Gdy
Jadwiga Kaczyńska pytała syna, czy się ożeni, tyl
ko się śmiał. Wracał późno w nocy, całe dnie kon
spirował. Dziewczyna wyszła za mąż za kogo inne
go, urodziła czwórkę dzieci. I podczas przypadko
—
55
—
wego spotkania wiele lat później wyznała pani Ja
dwidze: - Jarek rzucił mnie dla KOR-u.
We wrześniu 1977 roku zaczął społecznie pra
cować w Biurze Interwencyjnym KOR-u. TU poznał
dwoje ludzi, z którymi współpracuje do dziś - Zofię
i Zbigniewa Romaszewskich. Został zastępcą Zofii
i dokumentował pobicia, zatrzymania, a nawet za
bójstwa dokonane przez funkcjonariuszy MO i SB.
Zdaniem Romaszewskiego, już było widać, że Jaro
sław potrafi grać twardo. A bardziej od roboty praw
niczej interesowały go mechanizmy sprawowania
władzy.
W końcu trafił do „Głosu” Antoniego Maciere
wicza. Od 1979 roku należał do redakcji podziemne
go pisma.
Tymczasem Lech od 1971 roku był na Wybrzeżu.
Historia działa się właściwie na progu jego domu. Tak
jak brat - w 1976 roku zaczął pracę dla KOR-u. Zbierał
pieniądze dla represjonowanych robotników i za po
średnictwem mamy przekazywał je Lipskiemu. Jak
brat - współpracował z Biurem Interwencji. Ich dro
gi opozycyjne były podobne, bo obaj byli prawnika
mi. Prywatne różniły się diametralnie - Lech w tym
czasie poznał bowiem Marię i się ożenił.
Lech w 1978 roku związał się z Wolnymi Związ
kami Zawodowymi i prowadził szkolenia dla robot
ników z prawa pracy. Kolportował wśród nich niele
galną prasę - „Robotnika” i „Biuletyn Informacyj
ny KSS KOR”. Sam pisywał w niezależnym „Robot
niku Wybrzeża”.
—
56
—
Podczas słynnego zrywu w sierpniu 1980 roku
Lech Kaczyński został doradcą Międzyzakładowego
Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej. Współ
tworzył zapisy Porozumień Sierpniowych i części
statutu „Solidarności” dotyczące strajków, sekcji
branżowych i układów zbiorowych. Spał w szpita
lu stoczniowym, co sobie bardzo chwalił, bo przy
najmniej mógł się tam umyć. Nie wziął ze sobą na
wet ręcznika. W rozmowie z Jackiem Karnowskim
i Piotrem Zarembą „O dwóch takich... Alfabet bra
ci Kaczyńskich” opowiadał: „Jadło się niewiele. Do
wiedziałem się kiedyś, że w pokoju ekspertów jest
coś do jedzenia. Nie miałem nic w ustach od rana.
A Mazowiecki, ekspert, patrzył na mnie zawsze po
dejrzliwie, jako na człowieka KOR-u, przedstawicie
la Borusewicza. Podchodzę do drzwi, a on mi je za
trzaskuje przed nosem. Musiałem się obejść sma
kiem. Cóż, eksperci uważali KOR za minę, o którą
mogą się rozbić negocjacje”.
We wrześniu Lech poparł koncepcję swego bra
ta Jarosława Kaczyńskiego, Jana Olszewskiego i Ka
rola Modzelewskiego, by wszystkie nowe związ
ki zawodowe zjednoczyły się w jeden ogólnopol
ski związek „Solidarność”. Żeby przekonać do tej
koncepcji działaczy, Lech musiał wymyślić for
tel. Uczynił działaczem Jana Olszewskiego, a ten
wygłosił płomienną mowę wspierającą zjednocze
nie. Entuzjazm porwał salę, ale Wałęsa obawiał się
utraty wpływów. Zrobił awanturę. Zaproponowano
mu więc, że będzie przewodniczącym tego wielkie
—
57
—
go związku. I powstała NSZZ „Solidarność”. W1981
roku Lech był delegatem na I zjazd „Solidarności”
i zasiadł w komisji ds. stosunków z PZPR. Wszedł do
zarządu regionu gdańskiego.
A żona? Maria Kaczyńska w 1980 roku urodziła
córkę i każdego dnia drżała o męża. Nie angażowa
ła się w politykę, tym bardziej że na Wybrzeżu nie
mieli rodziny, która zajęłaby się ich dzieckiem. Ale
wspominała, jak SB jeździło za Lechem, a ona pro
wadziła samochód. Z duszą na ramieniu starała się
im uciec.
- Szczególny to był moment, gdy mąż był moc
no śledzony. Przyszedł do nas nasz przyjaciel z ra
diem do podsłuchiwania SB. Słyszał, że mąż jest już
blisko domu i mówił - nastawiaj herbatę, Leszek
minął krzyżyk i już zaraz będzie w domu - opowia
dała.
Ten przyjaciel to Witold Marczuk, późniejszy
szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, któ
ry współpracował wtedy z Lechem Kaczyńskim.
„Krzyżykiem” SB nazywało kościół. Nadali też slan
gowe nazwy rodzinie Lecha: żona to była „połówka”,
córka - „ćwiartka”.
Ale najgorsze było internowanie. W nocy
z 12 na 13 grudnia 1981 roku ktoś nagle zapukał do
mieszkania Kaczyńskich. Maria spytała: „Kto tam?”
i usłyszała: „Poczta”. Latami się zastanawiała, jak
mogła uwierzyć, że poczta przychodzi przed półno
cą. Nie spodziewali się żadnego telegramu - rozma
wiali ze wszystkimi z rodziny tego samego dnia.
—
58
—
- Jakoś irracjonalnie otworzyłam drzwi, a oni
przyszli po męża. Miałam do siebie pretensje, że
otworzyłam - mówiła. Choć przecież to nie miało
znaczenia - aresztowaliby go i tak
Kazali się Lechowi ubierać. Spytał, dlaczego.
Usłyszał, że jest dekret z 13 grudnia. A były cztery mi
nuty po północy! Powiedział więc, że jest prawnikiem
i o dekrecie nie słyszał. Byli przygotowani, pokazali.
- Nie było napisane, dokąd go zabierają. Było
skreślone więzienie w Czarnem. A Strzebielinka nie
doczytałam, bo to szybko było. I zabrali go - opo
wiadała 24 lata później prezydentowa, ciągle w emo
cjach.
Wychodząc, Lech powiedział: - Zadzwoń, za
wiadom, kogo trzeba.
Maria była przerażona. Telefon głuchy. Tele
wizja nie działała. Usiłowała złapać „Głos Ameryki”,
ale się nie udawało. Zostałam sama na X piętrze blo
ku z półtoraroczną córką. Marta obudziła się i nie
chciała zasnąć. Była ostra zima. Maria załadowała
więc córeczkę na sanki i pobiegła do przyjaciół, opo
wiedzieć „komu trzeba”, jak prosił mąż.
Dopiero dwa dni przed Wigilią pierwszy raz po
wiedziano jej na SB przy Okopowej w Gdańsku, że
może szykować paczkę żywnościową. Spakowała
opłatek, jedzenie, przybory toaletowe. W końcu po
wiedzieli, gdzie jest mąż i że można do niego poje
chać. Z córką mecenasa Siły-Nowickiego pojecha
ły 23 grudnia maluchem do obozu internowania za
Wejherowem.
— 59 —
- Gdy znalazłam się w sali widzeń i zobaczyłam
go zarośniętego, bardzo się wzruszyłam - wspo
minała Maria Kaczyńska. Wigilia to był już bardzo
szczęśliwy dzień, bo wiedziała, że mąż żyje.
A jak wyglądały te dni Lecha? Najpierw wieź
li wszystkich w nocy po śnieżnych zaspach, a gdy
skręcili za Wejherowem w ciemny las, przeszło mu
przez myśl, że to już koniec... - Co się wtedy czu
je? - pytali go niedawno dziennikarze. - To trud
no opisać... Jakieś obrazy, strzępy zdań przelatu
ją przez głowę... Podsumowuje się życie... Dopie
ro, kiedy znaleźliśmy się w kolumnie innych sa
mochodów, zorientowałem się, że może nie będzie
tak źle - odpowiedział. Obok Lecha siedział Jacek
Kuroń.
W wigilijny wieczór pozwolono więźniom od
wiedzać się w celach. Opłatek mieli już z przydzia
łu, był nawet kapelan. W jednej z cel urządzono ka
plicę. Widzenia były raz w miesiącu. Zawartość
paczek - ściśle określona. Strażnicy zabierali na
wet jedno nadprogramowe jajko na twardo. Pod
czas każdego posiłku w drzwiach cel stali zomowcy
z długą bronią i psami.
Po jakimś czasie Kaczyńscy wzięli się na spo
sób. - Maria przychodziła do więzienia wraz Ol
szewskim, adwokatem, dzięki czemu mogli się wi
dzieć co dwa tygodnie i dwa razy dłużej niż przepi
sowa godzina.
Lech Kaczyński wyszedł z internowania w paź
dzierniku 1982 roku.
—
6
o —
Jarosław miał szczęście - nie był na liście do in
ternowania i został tylko zatrzymany 17 grudnia
na kilka godzin. Krążyły plotki, że Andrzej Stelma
chowski złożył mu niecodzienną propozycję - po
rwanie z miejsca, w którym osadzono internowa
nego Lecha Wałęsę. Jarosław jednak miał odmówić
temu znanemu prawnikowi i późniejszemu doradcy
Lecha Kaczyńskiego.
Jarosław kolportował wydawnictwa podziem
ne, a w 1982 roku nawiązał współpracę z Komitetem
Helsińskim i niejawnymi władzami „Solidarności”.
W stanie wojennym zaczął dokarmiać bezpańskie
koty i z obserwacji tych zwierząt naszła go taka reflek
sja: „Polityk powinien być jak kot. Poczucie godności,
spryt, determinacja - tego można się od kotów uczyć”.
Po wyjściu Lecha na wolność obaj bracia działa
li w podziemnych władzach „Solidarności”, a później
weszli do jawnej Krajowej Komisji Wykonawczej.
Jarosław prowadził „zwiad polityczny”, czy
li analizował sytuację. A podczas strajków w 1988
roku doradzał pracownikom Stoczni Gdańskiej im.
Lenina. Lech wszedł do gdańskiego sztabu Wałę
sy i regionalnej Rady Pomocy Więźniom Politycz
nym w Gdańsku. Kiedy dużo później dziennikarze
Piotr Zaremba i Michał Karnowski pytali go, czy
w 1980 roku Wałęsa mógł przeskoczyć przez stocz
niowe ogrodzenie do strajkujących, bo fakt ten za
częto kwestionować, Lech Kaczyński uśmiechnął
się figlarnie: - Panowie, jak nie? Nawet nam z Jar
kiem się to udało.
— 6i —
— 62 —
Rozdział VI
Wałęsa i Kaczki
—
63
—
P
oczątkowo Wałęsa ciągle mylił braci Ka
czyńskich. Jednak ich to nie zrażało. Szybko
udało im się zostać zaufanymi lidera „Soli
darności”. Ukradli Wałęsę opozycjonistom z grupy
Adama Michnika - mówiono złośliwie acz dow
cipnie, nawiązując do tytułu filmu „O dwóch ta
kich, co ukradli księżyc”, w którym główne role
zagrali bracia Kaczyńscy.
Lech Wałęsa po latach oceniał, że Kaczyńscy
byli świetni na czas walki - jak trzeba było, bez
względni, a przede wszystkim skuteczni. Dał im
do ręki karty, oni je rozdawali.
Nie byli karierowiczami. W styczniu 1991 r. Ja
rosław Kaczyński odrzucił propozycję stworzenia
rządu, jaką Wałęsa mu złożył. Nie chciał też być
marszałkiem Sejmu.
- Uważałem, że kto inny będzie lepszym premie
rem. Osobiście chcę robić to, co w sensie społecznym
i narodowym uważam za najważniejsze: umocnić
kierowaną przez siebie partię - tak lider Porozumie
nia Centrum tłumaczył w wywiadzie dla tygodni
ka „Spotkania”. - Może to był błąd, ale byłem za mało
znany, nie miałem autorytetu - ocenił po latach.
—
64
—
Może, lecz mimo wszystko miał decydujący
wpływ na to, co się działo w państwie. Był osobą
numer jeden, jak w międzywojniu naczelnik pań
stwa Józef Piłsudski. W książce „Ludzie Tygodnika
Solidarność” nazwano go nawet „Piłsudskim XXI
wieku”. Tłumacząc: „Tak jak on, Jarosław Kaczyń
ski postawił sobie za cel stworzyć państwo swo
ich marzeń, z silnym przywódcą i takąż ideologią”.
We wrześniu 1989 roku Wałęsa, który wtedy
przewodził „Solidarności”, podjął decyzję: Jaro
sław Kaczyński, jego „człowiek do zadań specjal
nych”, będzie redaktorem naczelnym związkowe
go „Tygodnika Solidarność”.
Wojciech Giełżyński sądził, że to on wymy
ślił Kaczyńskiego. Poznał braci podczas straj
ków w 1988 roku w Gdańsku, gdzie nocami w jego
domu omawiali scenariusze rozwoju sytuacji
w kraju. W trakcie jednej z takich narad ktoś rzu
cił: „Mazowiecki na premiera”. Jarosław Kaczyński
zapytał: a „Tygodnik”, kto?
- Na co ja: „no jak to, kto, ty”. Wtedy Jarkowi
pomysł się nie bardzo spodobał, mówił, że nigdy
nie zajmował się prowadzeniem gazety, że nie jest
pewien, czy sobie poradzi. My z żoną Marysią mó
wiliśmy, że szef tygodnika nie jest od redakcyjnej
roboty, że wystarczy dobrać odpowiednich ludzi.
Niedługo potem Jarek pojechał do Gdańska i wró
cił z nominacją - wspominał Giełżyński.
Jarosław Kaczyński tego dialogu nie pamię
tał. A w książce „Ludzie Tygodnika Solidarność”
— 65 —
tak opisał swą nominację: „W gronie kilku osób
rozmawialiśmy o sytuacji w tygodniku. W spotka
niu uczestniczył na pewno Wałęsa i mój brat Le
szek, pewnie ktoś jeszcze, nie pamiętam. Wałęsa
bez większego namysłu wręczył mi nominację na
redaktora naczelnego, ale bez daty. Tak mu zresz
tą poradziłem. Nie byłem pewien, czy uda mi się
skompletować załogę. Obawiałem się protestu ze
strony starego zespołu, którego nie chciałem wca
le zniszczyć. Namawiałem wiele osób, które zna
łem z pierwszego »Tygodnika«, żeby zostały, ale
wiedziałem też, że miotają nimi wielkie emocje
i że mogą mnie nie zaakceptować. Michał Boni
i Janusz Jankowiak jakiś czas się wahali, ale osta
tecznie odeszli. Bez zastanowienia pożegnały się
z »Tygodnikiem« osoby blisko związane ze środo
wiskiem »Gazety Wyborczej«, z nimi nie było żad
nej dyskusji”.
Ta decyzja Wałęsy na zawsze uwikłała braci
w konflikt ze środowiskami związanymi później
z Unią Demokratyczną, bo oddawała pismo w ręce
zupełnie innej opcji. Różnica między nimi była
bowiem wielka: Mazowiecki, tak jak Adam Mich
nik, był za ewolucyjnym wychodzeniem z komu
nizmu, w drodze kompromisu ze skłonną do re
form częścią klasy rządzącej PRL. Opcja ta domi
nowała wówczas w życiu politycznym. A Kaczyń
scy byli przeciwni „grubej kresce”. Wałęsa i jego
środowisko czuli się oszukani - znaleźli się na
marginesie, bez wpływu na ważne decyzje.
—
66
—
Niektórzy uznają wręcz moment wkroczenia
Kaczyńskiego do pisma za prawdziwy początek
„wojny na górze”. Przejmował bowiem dzieło Tade
usza Mazowieckiego i nie miało znaczenia, że jak
lew walczył o to, by Wałęsa mianował pierwszego
naczelnego „Tygodnika” premierem.
Widział polityczną rzeczywistość jak baryka
dę: po jednej stronie Mazowiecki, na którego mógł
przystać, a po drugiej grupa Michnika i Jacka Ku
ronia, która na premiera lansowała Bronisława
Geremka. Konflikt Michnika z Mazowieckim był
w owym czasie tak silny, że ten ostatni odmówił
kandydowania w wyborach 4 czerwca, choć był
jednym z głównych twórców porozumień okrą
głostołowych.
Kaczyński sam opowiadał, że Mazowieckie
go trzeba było bronić: „Wiosną 1989 roku, po pro
gramie telewizyjnym, w którym występowa
łem razem z Adamem Michnikiem, szliśmy ulicą
i w pewnym momencie powiedział do mnie: po
patrz tylko, jak pięknie załatwiliśmy Mazowiec
kiego, on jest skończony. W latach 70. i 80. z Mich
nikiem działaliśmy w podziemiu, razem podróżo
waliśmy po Trójmieście, jeździliśmy pociągami,
kolejkami. Kontaktów było mnóstwo. Często by
wał w domu Leszka w Sopocie i nie krył swoich
preferencji politycznych. Atakował Mazowieckie
go przy każdej nadarzającej się okazji”.
Jarosław zepsuł jednak jego plany, tworząc ko
alicję obozu reform z SD i ZSL. Był wtedy tak nie
— 67 —
zamożny, że nie było go nawet stać, by postawić
swym rozmówcom kawę. Ale przekonał ich do po
parcia Tadeusza Mazowieckiego i pierwszy pre
mier III RP wygłosił swoje słynne expose w Sej
mie, podczas którego zasłabł z emocji i zmęczenia.
W „Tygodniku Solidarność” jednak wrzało.
Jarosław Kaczyński musiał kompletować nowy
zespół, a to wcale nie było łatwe - był co praw
da zaprzyjaźniony z paroma publicystami, ale nie
znał dobrze środowiska dziennikarzy. Nie miał
swojej gwardii, która narzuciłaby ton „Tygodni
kowi”. Po prostu dobierał ludzi, z którymi chciał
i mógł pracować.
Piotr Wierzbicki z Kaczyńskim znał się pry
watnie od czasów stanu wojennego, ale gdy do
stał propozycję pracy w „Tygodniku”, zdziwił się,
bo był liberałem, a pismo związkowe. Mimo to Ja
rosław na niego postawił. - Często bywał u mnie
w domu, przychodził głodny na kolację, chętnie
pił wino i było sympatycznie. Raz wybraliśmy się
nawet wspólnie na wakacje. Ale zapytałem go, czy
mi zagwarantuje, że nie będzie ingerował w moje
teksty. Odpowiedział, że tak. - Bez względu na to,
co napiszę, bo przecież znasz moje poglądy - drą
żyłem. Odpowiedź była pozytywna. - Wszystko,
co napiszesz, będzie wydrukowane - obiecał i sło
wa dotrzymał.
Jacek Maziarski tak charakteryzował różni
ce między panami: - Piotrek z Jarkiem mieli do
siebie zaufanie, lecz byli trudnymi partnerami.
— 68 —
Wierzbicki jest nieelastyczny, bardzo sztywny
i uparty, a Kaczyński logiczny, klarowny i władczy.
Dbał jednak o swych ludzi. Po wyborach
prezydenckich zaprosił do siebie Wierzbickiego
i ostrzegł: - Słuchaj, Piotr, ja w „Tygodniku” nie
będę wiecznie. Dopóki jestem, włos ci z głowy nie
spadnie, ale jak odejdę, wszystko może się zdarzyć.
„Tygodnik” uważał za ważną instytucję w wal
ce o Polskę solidarnościowo-antykomunistyczną.
Instytucję, która ma się włączyć w dyskusję: co
dalej z Polską? Choć wcale nie był najtwardszym
ogniwem grupy krytykującej „różowo-czerwony”
układ, czyli kolegów z podziemia wraz z „reforma
torskim skrzydłem PZPR”. Na wielu spotkaniach
musiał się gęsto tłumaczyć z tego, że byli z bratem
uczestnikami Okrągłego Stołu.
Tak było wiosną 1989 roku na imieninach
Wojciecha Giełżyńskiego, na które ściągały tłu
my dziennikarzy. Niektórzy zaatakowali Jarosła
wa Kaczyńskiego, że swoją obecnością przy Okrą
głym Stole uwiarygodnił komunistów, bo nic się
nie zmienia. Najzagorzalej kłóciła się z nim Ewa
Matuszewska, przyszła dziennikarka „Tygodnika
Solidarność”. Założył się z nią o pół litra wódki, że
za pół roku będzie w Polsce nowa władza. - I za
kład wygrałem. Potem długo ta półlitrówka leżała
w moim gabinecie, aż ktoś ją podwędził. Ewa ho
norowo kupiła drugą butelkę - opowiadał. Do dziś
niektórzy się głowią, kto, kiedy i z kim tę wódkę
w końcu wypił.
— 69 —
Na co dzień Kaczyński nie ingerował w reda
gowanie gazety. Czasem dochodziło do ostrych
spięć z Krzysztofem Czabańskim właśnie o treść.
Kiedyś Czabański wbrew woli szefa opubliko
wał tekst głoszący, że Polska powinna wstąpić do
NATO. - Nie posłuchałem go. Gdy Jarek zobaczył
wydrukowany tekst, wybuchnął, że mnie zwalnia.
Kiedy emocje nieco opadły, dowiedziałem się, że
prowadził w tym czasie jakieś poufne rozmowy
z rosyjską ambasadą. Rosjanie na pewno mu nie
uwierzyli, że nie miał pojęcia, co będzie wydruko
wane w jego piśmie - wspomina Czabański.
Kaczyński zresztą zwalniał go kilkakrotnie,
ale w końcu dotrwali razem do końca. - Tolero
wał moje, jak uważał, dziwactwo o nazwie nieza
leżność dziennikarska, dawał mi szarogęsić się
w „Tygodniku”, w zamian miał święty spokój z re
dagowaniem gazety. W każdej chwili mógł mnie
wymienić na innego zastępcę. Muszę jednak przy
znać, że zachowywał się wobec mnie bardzo lojal
nie i nigdy nie miałem poczucia niepewności czy
zagrożenia. Wiedziałem, że mogę iść z „Tygodni
kiem” na całość, gdyż liczy się tylko to, żeby to
było możliwie najlepsze, najbardziej zadziorne pi
smo polityczne - oceniał Czabański. - Muszę pod
kreślić konsekwencję Jarka w postrzeganiu społe
czeństwa jako całości. Uważał, że nie można two
rzyć grup ludzi odrzuconych ani godzić się na wy
rzucanie ludzi na margines. Dlatego dział społecz
ny stanowił w „Tygodniku” ważny nurt. Pokazy
— 70 —
waliśmy Polskę taką, jaka jest. Apelowaliśmy do
rządzących, by beneficjantami dokonujących się
wówczas wielkich przemian byli również normal
ni ludzie. Jarek był chyba jedyną osobą w naszej
grupie, która tak wyraźnie stawiała kwestie spo
łeczne. Ciągle nam o tym przypominał i argumen
tował, że to ci ludzie mogą wkrótce zdecydować
o przebiegu różnych wydarzeń politycznych. Jak
się niedługo miało okazać, ostrzegał słusznie. Bo
to ci ludzie gremialnie zagłosowali w wyborach
prezydenckich 1990 r. na człowieka znikąd, popu
listę Stana Tymińskiego. W tym myśleniu był Ka
czyński konsekwentny przez lata, aż do najnow
szego hasła Polski solidarnej.
Działem politycznym „Tygodnika” kiero
wał Andrzej Urbański, późniejszy szef Kancela
rii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego trud
no nazwać skrajnym prawicowcem. Do nielicz
nych dziennikarzy, którzy nie odeszli wraz z Ma
zowieckim, należała Joanna Kluzik-Rostkowska,
późniejsza wiceminister pracy w rządzie Jarosła
wa Kaczyńskiego i szefowa jego sztabu wyborcze
go w kampanii prezydenckiej 2010 roku. Uznawa
na za osobę umiarkowaną i racjonalną.
- Prawdziwe źródło konfliktu polegało na tym,
że grupa Michnika chciała stworzyć monopartię
na bazie Komitetów Obywatelskich, a Wałęsa wraz
z Jarkiem Kaczyńskim opowiedzieli się za plura
lizmem politycznym. Do „S” należeli przecież lu
dzie o różnych poglądach: od lewicy, przez cen
—
71
—
trum, po prawicę i każda opcja miała prawo za
istnieć. Rzecz całą przemyślałam i ten drugi wa
riant uznałam za bardziej racjonalny. Dlatego zo
stałam - tłumaczyła Kluzik-Rostkowska.
Przeciwnicy ogłosili jednak Kaczyńskiego
potworem zagrażającym demokracji. Ubodło go,
że został odrzucony nawet przez Mazowieckiego,
choć o niego walczył. Chyba liczył na tekę mini
stra pracy. A Mazowiecki powierzył ją Kuroniowi.
Jarosławowi zaproponował funkcję szefa cenzury.
To był policzek.
- Nie dążyłem do zwarcia z Mazowieckim. Już
po nominacji wielokrotnie do niego wydzwania
łem, żeby mnie przyjął. On odmawiał, raz, dru
gi, siódmy. Później próbowałem nawiązać z nim
kontakt przez Wojciecha Arkuszewskiego (dzia
łacz „Solidarności” - przyp. autorów), a jeszcze
później - przez najstarszego syna Mazowieckiego.
Wszystko na nic. Mur absolutny. Ściana. Żadnego
kontaktu, zerwanie stosunków całkowite - dziwił
się później Jarosław.
W końcu doszedł do wniosku, że Mazowiecki
przeszedł na „na drugą stronę”, do grupy Michnika.
Przeciwko nowemu naczelnemu „Tygodnika
Solidarność” wiele osób odbywało pielgrzymki do
Gdańska. Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk
próbowali go nawet obalić na posiedzeniu władz
„Solidarności”. W obecności samego zaintereso
wanego, bo Jarosław Kaczyński wciąż był sekreta
rzem Krajowej Komisji Wykonawczej.
— 72 —
-Widziałem to na własne oczy. Wałęsy jeszcze
nie było. Zaatakowali mnie strasznie, że to skan
dal, że Mazowieckiemu odbieram jego „dziecko”,
które stworzył i wymyślił. W pewnym momencie
ktoś zadzwonił po Wałęsę i ten zjawił się błyska
wicznie, jak na jego leniwy dosyć tryb działania.
Wpadł jak bomba, usiadł za stołem i powiedział:
„Kto was namówił? Mazower czy Żydostwo?”. Mó
wił do nich po nazwisku, chociaż rzadko używa
ło się nazwisk podczas obrad. Odpowiedź nie pa
dła. Więc Wałęsa dodał: „Możecie zdjąć Kaczyń
skiego, ale razem ze mną”. Obaj panowie błyska
wicznie spokornieli. Całe to zajście było śmiesz
ne, żeby nie powiedzieć żałosne - opowiadał Jaro
sław Kaczyński.
Awantura, która po tym wybuchła, była jesz
cze większa. - Zaczęto wmawiać ludziom, że „Ty
godnik” zmienił się w organ faszystów, co później
nieustannie powtarzano. Spodziewałem się bloka
dy ze strony grupy Michnika, ale nie sądziłem, że
będzie aż tak wielka - wspominał.
Teresa Kuczyńska, znana ze swej bezkompro
misowości, była członkiem zespołu „Tygodnika”
od jego powstania. Została. I obserwowała: - Obu
rzenie płynęło ze wszystkich stron, szczególnie
ze środowisk opiniotwórczych. Stefan Bratkow
ski z żoną Romą Przybyłowską organizowali słyn
ne Dzwonki Niedzielne, spotkania dyskusyjne
dziennikarzy, na których gromili nas straszliwie.
To stąd, od Andrzeja Celińskiego wyszło szyder
— 73 —
cze określenie Jarosława Kaczyńskiego i jego zwo
lenników jako „ludzi o spoconych dłoniach”.
W „Tygodniku” mimo wszystko pisały zna
ne nazwiska, m.in. liberalny Jerzy Eysymontt, Ja
dwiga Staniszkis, Krzysztof Czabański, Józef Orzeł,
Piotr Wierzbicki, Paweł Hertz, Wojciech Giełżyń
ski, Jacek Maziarski i Krzysztof Wyszkowski. Re
dakcję tworzyli znajomi Kaczyńskiego z różnych
okresów jego działalności - podziemnej, politycz
nej i znajomi zupełnie prywatni.
Maziarski ściągnął do „Tygodnika” Krzyszto
fa Czabańskiego. Ten był zdziwiony, że Kaczyński
jest człowiekiem delikatnym: - Tuż przed pierw
szym spotkaniem Kaczyńskiego z zespołem od
byliśmy krótką naradę w jego gabinecie. Było nas
pięciu: oprócz Jarka i mnie Maciek Zalewski, Ja
cek Maziarski i Krzysztof Wyszkowski. W pew
nym momencie Kaczyński zaczął ustalać, jak ma
nas przedstawić. Wiadomo było już wcześniej, że
Maciek i Jacek będą zastępcami naczelnego, aleja?
Jarek spojrzał na mnie, chwilę się zawahał, i po
wiedział: „Krzysiek też będzie zastępcą, będzie od
powiedzialny za pion sekretariatu”. Po prostu Ja
rek jest człowiekiem delikatnym i nie przeszło
mu przez gardło, że dwóch kolegów będzie zastęp
cami, a trzeci „tylko” sekretarzem redakcji. Nie
chciał mi zrobić przykrości.
Ale gdy było trzeba, umiał też szybko podej
mować wcale niełatwe ani przyjemne decyzje. Ze
spół nie darzył sympatią Giełżyńskiego, bo miał
—
74
—
na mieście opowiadać, kogo zwolni, jak zostanie
wicenaczelnym redakcji. Gdy zatem jako znaczą
cy członkowie redakcji postawiliśmy sprawę na
ostrzu noża - oni albo Giełżyński - Kaczyński
w pięć minut przekalkulował i wybrał ich.
Giełżyński mógł tylko publikować teksty, jed
nak gdy emocje w zespole opadły, dostał etat i po
tem stanowisko szefa działu zagranicznego. Ma
ciej Zalewski tłumaczył: - Jarek potrafi grać jedno
cześnie na kilku fortepianach i ma rzadką cechę
zjednywania ludzi wokół swojej idei. A że czasa
mi dochodzi do spięć, to już inna sprawa. W grze
o najwyższą stawkę liczy się tylko efekt.
Podobno Kaczyński zawsze ciężko pracował,
nierzadko ostatni wychodził z pracy, no i sporo
wymagał od innych, nie przyjmując do wiadomo
ści, że czegoś nie da się zrobić. Na łamach „Tygo
dnika” rzucił postulat przyspieszenia: wycofania
wojsk radzieckich z Polski, w pełni demokratycz
nych wyborów, dekomunizacji, walki z uwłaszcza
niem się nomenklatury na majątku państwowym.
To była podstawa programu utworzonego w maju
1990 roku Porozumienia Centrum. Program, z któ
rym Wałęsa wygrał pierwsze wybory prezydenc
kie w nowej Polsce. Pomysł ten padł też w „Tygo
dniku” - Piotr Wierzbicki rzucił hasło „Wałęsa na
prezydenta”. To rozsierdziło przeciwników Ka
czyńskich w Obywatelskim Klubie Parlamentar
nym, którym kierował Geremek. Na prezydenta
wystawili Mazowieckiego.
—
75
—
Gabinet redaktora naczelnego „Tygodnika”
stał się jakby sztabem wyborczym przy Jarosła
wie Kaczyńskim. - Najpierw gabinet Jarosława był
twierdzą, do której człowiek nie mógł się zbliżyć,
potem coraz częściej tam się bywało, a gdzieś od
połowy 1990 r. już się z niego praktycznie nie wy
chodziło - wspominał Andrzej Urbański.
Macieja Zalewskiego Kaczyński zwerbował
do drużyny przez telefon. Zadzwonił, kiedy Za
lewski był na stypendium w USA. - Zapytał krót
ko, jak to Jarek: „Czy chcesz budować partię na
szych marzeń?”. To było dla mnie oczywiste, intu
icyjnie wiedziałem, gdzie leży racja. Zgodziłem się
natychmiast. Wtedy wszyscy byliśmy zakochani
w Jarku. On miał wizję, był dowcipny, mówił nam,
kim jesteśmy i którą drogą mamy iść. Bez zmru
żenia oka poszliśmy za nim - opowiada Zalewski.
Urbański poznał Kaczyńskiego w „Tygodni
ku” i traktował jak swego ideologa, jak kierun
kowskaz. Wiele osób było zafascynowanych na
czelnym. - Od niego uczyliśmy się tej męskiej gry,
której nikt z nas nie znał, a która nazywa się poli
tyką. Jarosław ostro grał z bardzo silnym przeciw
nikiem i zwykle wszystkich ogrywał - twierdził
Urbański.
Co tydzień w środę Kaczyński otwierał kole
gia redakcyjne kilkunastominutowym referatem
o bieżącej sytuacji. Jego słuchacze wspominają,
że te przemowy były jak objawienie. Sala pękała
w szwach, bo przychodził na nie, kto chciał. Kil
— 76 —
kadziesiąt osób. Ludzie siadali, na czym się dało,
bo brakowało krzeseł. Zawsze przychodził kierow
ca Kaczyńskiego Tadeusz Kopczyński. Przysiadał
gdzieś na szafce, żeby nie wadzić i słuchał.
Andrzej Urbański: - Jarek był fascynujący. Lu
dzie, którzy nigdy nie posądzali siebie o inklina
cje polityczne, słuchali jego referatów z otwarty
mi ustami. Bo on przemawiał.
Teresa Kuczyńska: - Kaczyński to bardzo żywy
umysł i dalekosiężny, analityczny, ukazujący różne
aspekty zjawisk, które człowiekowi nie przychodzi
ły na myśl w pierwszej chwili. Kaczyński nadawał
planowaniom wizjonerskiego ducha, było czego po
słuchać. Ocenialiśmy każdy numer. Było sporo in
dywidualności i dyskusje były naprawdę frapujące.
Dorota Macieja: - Kaczyński opowiadał
o pewnych wydarzeniach i pomysłach politycz
nych w sposób zupełnie odmienny od tego, co pi
sała „Gazeta Wyborcza”. Nie stwarzał żadnego dy
stansu, często żartował, dowcipkował, opowiadał
o swojej mamie. Jeżeli ktoś chciał się do niego do
stać, nie było większego problemu. Może musiał
trochę poczekać, ale zawsze został przyjęty.
Teresa Bochwic: - Analizy Kaczyńskiego
wprawiały mnie w zachwyt. Prezentował zwyczaj
ny polski punkt widzenia ludzi, którzy mają za
sobą Powstanie Warszawskie, dla których najważ
niejsza jest walka o prawdziwie suwerenny kraj.
Maria Otto-Giełżyńska: - Jarek prowadził pla
nowania bardzo kompetentnie. Opisywał aktu
— 77 —
alną sytuację i sugerował, co powinno z tego wy
pączkować dla pisma. Praca była niemal rozpi
sana na role, każdy wiedział, co ma robić i jakie
jest jego miejsce w szeregu. Pismo tworzyliśmy
wspólnie.
Maciej Zalewski wspomina, że kiedy zaczął
pracować z Kaczyńskim, stracił 80 procent znajo
mych. Jan Lityński w „Gazecie Wyborczej” nazwał
„Tygodnik” bolszewicką „Iskrą”.
Urbański: - Tak. Tygodnik był miejscem,
gdzie istniał komitet centralny z super pierwszym
sekretarzem Kaczyńskim, który wiedział, że trze
ba iść na skróty. To była gazeta zmieniająca świat.
To wtedy, w 1990 roku, pojawił się i utrwalił
obraz braci jako żądnych władzy i winnych roz
bicia obozu „Solidarności”. Przypisywano im na
cjonalizm, demagogię i skrajną podejrzliwość. Ka
czyńskich i ich współpracowników nazywano
frustratami, aferomanami i oszołomami.
Krzysztof Wyszkowski: - Nie mogłem zrozu
mieć ich demonstracyjnej wrogości. Porównywa
li Kaczyńskiego do terrorysty Ceausescu. Trud
no było rozmawiać. Okrzyknęli nas antysemita
mi, ponieważ - jak to pokrętnie tłumaczono - wy
rzuciliśmy grupę Żydów. To była kompletna bzdu
ra. Sam namawiałem wiele osób do pozostania,
m.in. Andrzeja Friszke i Artura Hajnicza. Oni na
wet chcieli zostać, po kilku dniach jednak przy
chodzili, przepraszając, że muszą odejść. Mówili,
że wymógł to na nich Bronek Geremek.
— 78 —
Jednak wybory wygrał Lech Wałęsa. Kaczyń
ski jeszcze w 1990 roku przeszedł z „Tygodnika” do
Kancelarii Prezydenta. Na rok. Tym razem Kaczyń
scy pozwolili ukraść sobie Wałęsę. Weszli w kon
flikt z jego przybocznym Mieczysławem Wachow
skim, którego podejrzewali o niejasne kontakty.
Powoli okazywało się, że wizje braci i Wałęsy moc
no się różnią. Do ostatecznego zwarcia doszło w li
stopadzie 1991 roku. Po wygranych przez prawicę
wyborach parlamentarnych Wałęsa zaproponował
na premiera... Geremka. Historia zatoczyła koło
i zadrwiła z Jarosława. Podczas narady w Belwede
rze, w którym wtedy urzędował prezydent, sprze
ciwił się pomysłowi, żeby premierem został Gere
mek, ale był w tym osamotniony. - To ty dopro
wadziłeś do tego, że latałem z siekierą na swoich
przyjaciół! Przez ciebie rozpocząłem wojnę na gó
rze! Obiecywałeś dekomunizację, przyspieszenie,
a ja, głupi, w to wierzyłem - wybuchnął Wałęsa.
Jarosław wyszedł, trzaskając drzwiami. Do
słownie. Do Belwederu już nie wrócił.
Udało mu się jeszcze w grudniu 1991 roku
przeforsować na premiera Jana Olszewskiego.
A mimo to drugi premier, którego wsparł, nie za
oferował mu żadnej teki, na jaką liczył: ministra
obrony dla siebie oraz spraw wewnętrznych lub
sprawiedliwości dla brata Lecha. Po szybkiej i nie
zbyt udanej lustracji, po tzw. nocy teczek z 4 na 5
czerwca 1992 r., Wałęsa odwołał zresztą rząd Ol
szewskiego.
— 79 —
Od tej chwili Wałęsa i Kaczyńscy żywili do
siebie ostentacyjną niechęć. Oskarżali się o znie
sławienie i wytaczali procesy.
W „Tygodniku Solidarność” Kaczyńscy by wa
li już raczej jako bohaterowie tekstów niż goście.
Znany satyryk Marcin Wolski w 2005 roku napi
sał utwór „Bliźniacy”. Tłumaczył w nim, dlacze
go Jarosław Kaczyński nie chciał być premierem
i schował się w cień podczas kampanii prezydenc
kiej swego brata Lecha. Dziś wydaje się wierszem
i śmiesznym, i - nieco - proroczym:
Tam, gdzie wzgórków siedmioro, kwadrans
przed dwunastą/Romulus oraz Remus zakładają
miasto./Śpieszą się przejść do dziejów wybitnych
bliźniaków./Choć wiedzą - nie od razu zbudowa
no Kraków!/Z braci jeden człowiekiem myśli, dru
gi czynu./Więc z wierchów Kapitolu oraz Awer
tynu/czekają znaków, chociaż od Sybilli wiedzą,/
że kiedy pierwszy z braci obwiedzie gród mie
dzią drugi ją przekroczy, wnet zginie bez słowa./
Na nic miłość bliźniacza, choć jednojajowa./Ro
mulus znak wypatrzył, szybko bruzdę orz,/a jego
brat spóźniony pomyślał: „O Boże!/Czy nie le
piej, jak jeden z nas karierę zrobi,/bez tego brato
bójstwa, bez martyrologii./Kiedy Remus się cof
nie i na tyle schowa,/Romulus Rzym zbuduje, bę
dzie tam panował...”/Więc tylko radę daje - z miej
sca się rusza:/„Weź sobie na premiera Numę Pom
piliusza./Ja będę ci doradzać poufnie z winnicy./
Zechcesz, to cię zluzuję. Nie pozna różnicy/ni lud
— 80 —
nasz, ni sąsiedzi, ani Bogów świta...”/I tak się za
częło od urbe condita./A na wieczną pamiątkę
tej niedoszłej draczki,/zamiast gęsi hodować jęto
w Rzymie kaczki.
— 8l —
— 82 —
Rozdział VII
Bliźniacza „Solidarność’
— 83 —
M
arian Krzaklewski też urodził się jako je
den z bliźniaków, ale jego brat Jan zmarł
zaraz po narodzinach. I kiedy w 1989
roku ów nieznany działacz ze Śląska niespodzie
wanie został członkiem władz NSZZ „Solidarność”,
ostrzegał żartem Lecha Kaczyńskiego: - W konku
rencji bliźniaków mam nad tobą przewagę trans
cendentalną, bo Jasio jest już w niebie.
Bracia Kaczyńscy w owym czasie może nie do
ceniali Krzaklewskiego, ale też nie lekceważyli. - O,
jeden doktor więcej - śmiali się, gdy trafił do Ko
misji Krajowej „S”. Bo obaj też mieli te tytuły na
ukowe, a cała trójka zasiadała we władzach związ
ku bądź co bądź robotniczego.
Jednak wtedy, wbrew żartom Krzaklewskiego,
przewaga była po stronie Kaczyńskich. Jego za pleca
mi nazywano „piękny Marian” i powtarzano, jak to
Lech Wałęsa dowcipnie motywował wniosek o przy
jęcie do władz związku tego energicznego bruneta po
parciem przez dwie panie z Komisji Krajowej. A Ka
czyńscy należeli do tzw. elity solidarnościowej i byli
w samym centrum dziejowej zawieruchy. Bracia
uczestniczyli w obradach Okrągłego Stołu (Jarosław
— 84 —
w podzespole ds. reform politycznych, Lech - w ze
spole ds. pluralizmu związkowego), które doprowa
dziły do wyborów 4 czerwca 1989 roku i wywróciły
porządek polityczny w Polsce, a w konsekwencji w ca
łym regionie. Obaj zostali senatorami I kadencji (po
tem posłami). Jarosław w lipcu i sierpniu 1989 roku
z ramienia „Solidarności” zasiadał w zespole negocja
cyjnym ze Stronnictwem Demokratycznym i Zjedno
czonym Stronnictwem Ludowym, którego celem było
powołanie koalicyjnego rządu.
Bracia byli w gronie najbliższych współpra
cowników Lecha Wałęsy, a ten w 1990 roku został
pierwszym prezydentem III Rzeczypospolitej wy
branym w wolnych wyborach. Tworzyli jego zaple
cze polityczne - Porozumienie Centrum. Jarosław
Kaczyński został szefem Kancelarii Prezydenta.
A Lech Kaczyński - pierwszym wiceprzewod
niczącym Komisji Krajowej „S”. Kierował związ
kiem na co dzień już od 1989 roku. Wydawało się
więc, że jego wybór na następcę Wałęsy w „S” nie
będzie zbyt trudny.
Kaczyńscy trzymali w rękach szanse na wiel
ką władzę, a jednak przegrali walkę. Najpierw tę
o związek. I to nie z głównym przeciwnikiem, zna
nym opozycjonistą Bogdanem Borusewiczem. To
„piękny Marian” okazał się silniejszy i sprytniejszy,
niż sądzili. Zyskał poparcie branż i w lutym 1991
roku, na III zjedzie krajowym NSZZ „Solidarność”,
pokonał Lecha Kaczyńskiego w wyborach na prze
wodniczącego związku.
—
85
—
Zaraz po wyborze Marian Krzaklewski zaczął
porządkować związek po swojemu. Powszechnie
uważano, że kulturalnie, bez nerwowości, ale za to
konsekwentnie czyścił go ze współpracowników Ka
czyńskiego i PC. Część z nich Lech Kaczyński zabrał
ze sobą - został w Kancelarii Prezydenta ministrem
nadzorującym Biuro Bezpieczeństwa Narodowego.
Działacze „Solidarności” jednak nigdy Lecha
Kaczyńskiego nie zapomnieli. Miał tam zawsze
przyjaciół, którzy bywali u niego także w Pała
cu Prezydenckim. Zostawiał ochroniarzy na ulicy
i kazał im nie rzucać się w oczy, gdy szedł z rewi
zytą. Mógł liczyć na poparcie „Solidarności”, kiedy
kandydował na prezydenta. Tak, jak teraz Jarosław
Kaczyński, mimo sprzeciwu innych solidarnościo
wych polityków i Lecha Wałęsy.
Nie wiadomo, czy byłoby tak samo, gdyby
Krzaklewski nadal był liderem związku i nie wy
padł za burtę polityki. Kaczyński mówiąc po latach
o dawnym rywalu, był oszczędny w słowach, acz
po swojemu dowcipnie złośliwy. Sam był człowie
kiem niezwykle otwartym, który miał przyjaciół
od prawa do lewa. Zaś pytany o poglądy Krzaklew
skiego stwierdził, że „silnie przeżywa on skrajny
tradycjonalizm obyczajowy”. - Mogę tylko powie
dzieć, że lubi być piękny - dodał.
Uroda to cecha, którą bracia Kaczyńscy ce
nili u kobiet, u mężczyzn - nieszczególnie. Choć
i z niej potrafiliby zrobić użytek. Jarosław Kaczyń
ski w 1997 roku uznał urodę lidera „S” wręcz za
— 86 —
polityczną szansę prawicy. - Jest przystojny, to
istotna zaleta, która pomaga, kiedy chce się od
nieść sukces polityczny. Prawica dotąd miała mało
szczęścia do twarzy - zauważał.
Był to czas, gdy Krzaklewski tworzył Akcję
Wyborczą Solidarność, a Jarosław Kaczyński go
w tym wspierał. Wymieniano go nawet jako jed
nego z kandydatów Krzaklewskiego na premiera
rządu AWS, bo ku zaskoczeniu wszystkich oświad
czył, że blok wielopartyjny potrzebuje silnej wła
dzy i wszyscy powinni się podporządkować auto
rytetowi „S” oraz jej lidera.
Sielanka nie trwała jednak długo. Jeszcze
przed wyborami - które ostatecznie AWS wygrała,
objęła rządy i na koniec zaoferowała Lechowi Ka
czyńskiemu tekę ministra sprawiedliwości - Jaro
sław Kaczyński uznał, że niecałe towarzystwo sku
pione w Akcji jest odpowiednie. Zażądał usunięcia
z warszawskiej listy Akcji „osób poniżej poziomu
uznawanego za dopuszczalny, również z powodu
nałogów”. - Musiałbym być nieuczciwy, żeby tę li
stę zaakceptować - tłumaczył.
Zmian się nie doczekał i wystartował do Sej
mu z listy Ruchu Odbudowy Polski (Jana Olszew
skiego). Ale stworzona przez niego partia, Porozu
mienie Centrum, została w AWS. Złośliwi śmiali
się, że realizuje słowa Wałęsy: „Jestem za, a nawet
przeciw”.
— 87 —
— 88 —
Rozdział VIII
Mógł być sportowcem
— 89 —
Z
e sportów zostały mi marszobiegi. Bardzo
szybko chodzimy z bratem. Potrafimy nie
źle spocić wysportowanych funkcjonariuszy
BOR-u! - przechwalał się nieco Lech Kaczyński.
- Jeździsz też na rowerze - przypomniała mężo
wi Maria Kaczyńska.
- E tam, ćwiczyłem kiedyś na siłowni. Muszę do
tego wrócić - westchnął.
Ten małżeński dialog opublikowany w „Gali”
w styczniu 2010 roku pokazuje inną sylwetkę pre
zydenta Kaczyńskiego. Jawił się on bowiem zazwy
czaj jako daleki od sportu, nieco roztargniony pro
fesor prawa lub poważny prezydent zafascynowany
historią i polityką.
Jeszcze dwa lata temu wyśmiewano Lecha Ka
czyńskiego na forach internetowych, że nie wie, jak
się nazywa polski bramkarz. Zamiast Boruc po
wiedział „Borubar”. Co prawda szybko pojawiły się
w sieci nagrania w zwolnionym tempie, których au
torzy dowodzili, że na pytanie „który zawodnik naj
bardziej panu zaimponował”, Kaczyński odpowie
dział: „Roger Guerreiero, ale dobry był także nasz
bramkarz Artur Boruc, bardzo”. A zła dykcja miała
— 90 —
spowodować, że „Boruc” i „bardzo” zbiły się w „Bo
rubara”.
Nigdy nie przekonało to tych, którzy w zainte
resowaniu Kaczyńskiego sportem widzieli wielką
mistyfikację i walkę o głosy kibiców. Ani tych, któ
rzy cieszyli się, że siatkarze po zdobyciu pierwsze
go w historii mistrzostwa Europy nie przyszli do
prezydenta po odznaczenia „za zasługi dla sportu”.
Tłumaczenie się sportowców zmęczeniem uważa
no za dobry wykręt, a odebranie prezydenckich od
znaczeń następnego ranka na śniadaniu u premie
ra Donalda Tuska - za słuszną ostentację polityczną.
Co się zatem stało, że nagle zainicjowano sze
roko zakrojoną akcję, a część środowisk związanych
ze sportem jej przyklasnęła, nazwania Stadionu Na
rodowego w Warszawie imieniem Lecha Kaczyń
skiego? Czy powodem jest tylko tragiczna śmierć
prezydenta?
Pokazując się w szaliku kibica, wydawał się tro
chę sztuczny. Szalika sam nie zakładał, nosili go za
nim doradcy, fakt. Przez chwilę nawet kibicował Po
lakom na stadionie w Wiedniu w szaliku polskiej re
prezentacji narodowej odwróconym do góry noga
mi. Faktycznie. Zdecydowanie wolał mecze bez ki
bicowskiej otoczki. Ale sport cenił. I to też jest fakt.
Tak bywa, że sprawy ostateczne odsłaniają rze
czy dotąd niewidziane lub zamglone.
W internecie pojawił się niepublikowany dotąd
wywiad Lecha Kaczyńskiego dla „Przeglądu Spor
towego” - sprzed pięciu lat, gdy stał na czele władz
—
91
—
Warszawy, ale przygotowywał się do objęcia prezy
dentury kraju. Wielu dopiero teraz mogło przeczy
tać, że to on właśnie uważał za niezbędne utworze
nie Ministerstwa Sportu i pomysł ten skutecznie
przeforsował w rządzie PiS. Wcześniej sport był tyl
ko dodatkiem, jedną z kompetencji ministra eduka
cji narodowej.
- Sport odgrywa wielką, pozytywną rolę w ży
ciu wspólnoty państwowej i narodowej. To również
bardzo ważna dziedzina pokojowej konkurencji
między krajami. Polska wygląda obecnie pod tym
względem bardzo mizernie, a przecież ma ogrom
ny potencjał. Niezbędny jest jasny plan zmiany tego
stanu rzeczy, klarowna wizja rozwoju. Tego nie
można odkładać na następne lata. Uważam, że to
będzie jedno z ważniejszych zadań dla nowego rzą
du - twierdził Lech Kaczyński.
Zapowiadał harmonogram prac nad stadio
nem Legii oraz przygotowań do organizacji piłkar
skich mistrzostw Europy w 2012 roku w Warszawie
i to jeszcze zanim polsko-ukraiński projekt wybra
ła UEFA: - Gorąco popieram ten projekt. Stadion Na
rodowy będzie miejscem rozgrywek w ramach mi
strzostw. Zapewniam, że nie istnieje żadna konku
rencja między projektem budowy Stadionu Narodo
wego przy Łazienkowskiej a planami budowy nowe
go obiektu na miejscu Stadionu Dziesięciolecia.
Złote lata Stadionu Dziesięciolecia doskona
le pamiętał z PRL. To tu Polacy bili rekordy lekko
atletyczne. Jako dziecko Leszek Kaczyński oglą
— 92 —
dał na stadionie wspaniały rzut dyskiem w wyko
naniu Edmunda Piątkowskiego. Pamiętał nawet
wynik - 59,91 m. I kreślił barwne plany budowy
w tym miejscu całego kompleksu lekkoatletyczne
go. Wręcz stadionu olimpijskiego.
No i marzył o olimpiadzie w Warszawie w 2024
roku: - Stolica Polski ma prawo do olimpiady! Prócz
stadionów Dziesięciolecia i Narodowego na Legii,
na terenach Polonii widzę możliwość powstania
centrum pływackiego i miejsca na sporty halowe.
Trzeba także rozbudować obiekty na AWF i już przy
mierzać się do igrzysk.
Ta wizja była tak dotykalna, że analizował po
mysł uczynienia ministrem sportu szefa Polskiego
Komitetu Olimpijskiego.
Kilka lat później, już w 2010 roku, prezydent
Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński z entuzja
zmem zaczął rozważać ideę, by Polska podjęła po
ważne działania, które mogłyby zaowocować przy
znaniem nam prawa do zorganizowania igrzysk
olimpijskich. W marcu patronował więc VIII Świa
towym Zimowym Igrzyskom Polonijnym - Zako
pane 2010. U stóp Wielkiej Krokwi podkreślał, że
Polskę stać na zorganizowanie mistrzostw świa
ta w narciarstwie klasycznym w 2015 roku, o któ
re walczy Zakopane. A nawet na organizację zimo
wej olimpiady w roku 2022 lub 2026, wraz ze Słowa
cją i być może z Czechami. - Olimpiada koncentruje
uwagę całego świata - to dobrze dla sportu i dobrze
dla kraju. Olimpiada mija, a to, co zbudowano, żeby
—
93
—
była, pozostaje na wieki. Tego chciałem Zakopane
mu, całej południowej Polsce, a także naszym part
nerom na Słowacji najszczerzej życzyć - przekony
wał przysypany płatkami padającego śniegu.
Doceniał każde zwycięstwo polskiego spor
towca. Dzwonił i gratulował piłkarzom. Franciszek
Smuda, obecny selekcjoner piłkarskiej reprezenta
cji Polski, wspominał, że gdy prowadził Lecha, to
po meczu z Austrią w szatni, w kieszeni kurtki za
dzwonił mu telefon. Odebrał lekko zniecierpliwio
ny. Osoba w słuchawce poinformowała, że będzie
rozmawiał z prezydentem. - Myślałem, że chodzi
o prezydenta Poznania. Po chwili odezwał się jed
nak Lech Kaczyński! Od razu powiedział, że oglądał
mecz i pogratulował gry. Powiedział, że nasze wy
stępy to świetna promocja polskiej piłki - relacjono
wał zdumiony i zadowolony trener Smuda.
Prezydent, kiedy mógł, jeździł na mecze. Dopin
gował rodaków podczas mistrzostw świata w piłce
ręcznej w Niemczech, siedząc w szaliku w polskich
barwach narodowych tuż obok prezydenta Niemiec
Horsta Koehlera. Potem obaj politycy na przemian
wręczali medale. Szczypiornista Karol Bielecki spe
cjalnie policzył, gdzie należy stanąć tak, by uścisnąć
rękę polskiego prezydenta. Obecność prezydenta Ka
czyńskiego w takich chwilach dużo znaczyła.
Sam ćwiczył piłkę ręczną i podczas jedne
go ze spotkań żartował, że mógłby być sportow
cem, lecz „w pewnym momencie zabrakło mu cen
tymetrów”. - Bramkarzem byłem w szkolnej druży
— 94 —
nie, ale bardzo szybko osiągnąłem swój wspania
ły wzrost, więc musiałem z tej kariery zrezygno
wać - tłumaczył ze śmiechem.
Chętnie i często przyjmował sportowców u sie
bie. Żużlowców rzeczowo pytał o tajniki ich dyscy
pliny sportowej - nic dziwnego, żużel był i jest sil
ny w Polsce. Rezydencja prezydencka w Wiśle sta
ła się miejscem spotkań prezydenta ze słynnym
skoczkiem narciarskim Adamem Małyszem, który
mieszka w okolicy. Rozmowy te nawet słowem nie
zahaczały o politykę.
A gdy odznaczał medalistów igrzysk olimpij
skich w Vancouver, dziękował: - Oby nigdy nie za
brakło nam woli walki do ostatnich centymetrów
i sekund.
Nie wszystko zawsze się udaje.
Szczypiorniści polskiej reprezentacji siedem
godzin stali w kolejce do Pałacu Prezydenckiego, by
oddać hołd Lechowi i Marii Kaczyńskim.
„Przegląd Sportowy”, niepublikowany wy
wiad: - A na koniec zapytam o sportową scenę ze
znanego filmu „O dwóch takich, co ukradli księ
życ”, w którym grał pan główną rolę z bratem Jaro
sławem. Jest tam zwycięski bieg, w którym jako bliź
niacy podmieniacie się na trasie. Czy pan startował,
czy finiszował? Lech Kaczyński: - Niech sobie przy
pomnę... Brat kończył, a ja startowałem.
— 95 —
— 96 —
Rozdział IX
Wrażliwy szeryf
—
97
—
C
zasem prześladował go pech. Taki, co myli
słowa lub stawia na drodze osoby, których
lepiej byłoby nigdy nie spotkać. Tak jak
podpitego mieszkańca Pragi, któremu ostro odpo
wiedział. Zdaniem wielu: zbyt ostro.
- Nikt nie ma obowiązku słuchać obelg i to
bez powodu - tłumaczył Lech Kaczyński. - I tak
jako polityk muszę znosić o wiele więcej niż zwy
kły człowiek. Polityk też ma prawo do obrony
godności. Pierwszą serię obelg wytrzymałem, do
piero przy drugiej powiedziałem twardo, ale jak
na praską ulicę - łagodnie, żeby sobie poszedł.
Zareagowałem słowami, które nie są grzeczne,
ale znamy dużo bardziej obraźliwe, to była reak
cja człowieka.
Zapewne tak. Tak zachowałby się w podobnej
sytuacji prawie każdy mężczyzna, ale polityk - nie.
Na tym właśnie polegał i urok, i problem Le
cha Kaczyńskiego, że czasem pękał na nim ów
polityczny pancerz, pokazując twarz prezydenta,
a nie maskę. Że nie zawsze chciał korzystać z ta
lentu aktorskiego, którym niewątpliwie obdaro
wał go los.
—
98
—
Lech Kaczyński zachowywał się tak, jak sam
uważał za słuszne, nawet, gdy łamał w ten sposób
reguły wymyślane przez speców od marketingu
politycznego. Podczas obrad sztabu żartowano so
bie nawet: - Jak się nasz kandydat znowu zdener
wuje, kto się rzuca wyciągać wtyczki z kamer?
Wiele osób w Lechu Kaczyńskim, ministrze
sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, widzia
ło polskiego Rudolpha Giulianiego, który doprowa
dził do skazania kilku czołowych finansistów z Wall
Street za nielegalny handel akcjami i dzięki temu
śpiewająco wygrał wybory na burmistrza Nowe
go Jorku. Lech Kaczyński też zasłynął jako minister
bezkompromisowo walczący z przestępczością i orę
downik zaostrzenia kodeksu karnego, a potem sta
nął do walki o władzę w Warszawie. Hasłem „Stop
korupcji!” dawał nadzieję miastu mającemu opinię
siedliska „ubijania interesów pod stołem”. Tygodnik
„Newsweek Polska” namawiał sztab Lecha Kaczyń
skiego na bardzo ciekawą sesję zdjęciową - kandydat
miał twardo, z groźną miną kroczyć wieczorem po
ulicy Marszałkowskiej w długim płaszczu a’ la sze
ryf, którego poły rozwiewa jesienny wiatr. Iście we
sternowa sesja z jedynym polskim sprawiedliwym
w roli głównej, brakowało tylko kolta. Sztabowcy za
cierali ręce, to byłby milowy krok w tej kampanii!
Mieli tylko jeden, za to poważny problem - jak prze
konać do tego Lecha Kaczyńskiego.
- To będą poważne zdjęcia oddające ducha
pana polityki - przekonywał go Adam Bielan,
—
99
—
rzecznik PiS, siedząc okrakiem na krześle w szta
bie kandydata. Tej nazbyt luźnej postawy Lech Ka
czyński nie lubił i fukał na młodego posła, który
natychmiast wracał do ugrzecznionej formy. Jed
nak do spaceru Marszałkowską Bielan nie znalazł
przekonujących argumentów.
- Nie ma mowy - oznajmił.
Bielan i Anna Kamińska, później rzeczniczka
w warszawskim Ratuszu, wymyślali więc kolejne ar
gumenty, znajdowali inne ulice, pory dnia, propono
wali nawet ukochaną dzielnicę Lecha Kaczyńskie
go - Żoliborz. Kaczyński jednak wciąż kręcił głową.
- Tak Giulianiego robili - namawiał Bielan. Po
równanie to jednak męczyło przyszłego prezyden
ta. Miano szeryfa też traktował z ironią.
- W żadnym wypadku! Jaki tam ze mnie sze
ryf - odpowiadał. - Nie lubię. Kogo będę z siebie ro
bił? Tyle już było tych sesji i za każdym razem mia
ła być ostatnia.
W owym czasie Kaczyński nienawidził bowiem
sesji fotograficznych i nawet makijażu studyjnego,
koniecznego podczas występu przed kamerą. - Ja
się na modela nie zgłaszałem - zżymał się na fotelu
w salonie Jagi Hupało, jednej z najlepszych kreatorek
od wizerunku. To był cud, że w ogóle dał się do niej
zaciągnąć. Agencję zajmującą się kreacją wizerunku
zwolnił wcześniej po kwadransie rozmowy.
Zamiast sesji szeryfa „Newsweek Polska” zro
bił mu więc grzeczne zdjęcia w studiu, w gruncie
rzeczy dość sztywne, w garniturze.
—100 —
Gdy odpowiedzialna za sesję dziewczyna zaga
iła, dlaczego odrzucił wizerunek szeryfa i nie zało
ży nawet kapelusza, Kaczyński odpowiadał autoiro
nicznie: - Żeby nosić kapelusz, trzeba być z dziesięć
centymetrów wyższym.
- Ale Jan Maria Rokita nosi - nie odpuszczała
dziewczyna.
- No bo minimalnie, ale jednak jest wyż
szy - rzekł ze śmiechem Kaczyński.
Dopiero wiele lat później, jako prezydent Pol
ski, wyrównał „Nesweekowi” stratę słynną sesją,
w której w koszuli z podwiniętymi rękawami szedł
na luzie po płycie lotniska i siedział za sterami tu
polewa. To był samolot, którym wiele podróżował,
który tak lubił i w którym zginął.
Nie chciał się uczyć swych wystąpień na pa
mięć ani czytać z kartki - wolał powiedzieć, co sam
myśli, własnymi słowami.
Stawał wtedy przed kamerami kilka razy
dziennie. Dawał też swe poparcie kandydatom PiS
w wyborach samorządowych. Tylko od czasu do
czasu narzekał: - Po wyborach zamknę się w gabi
necie i będę wreszcie pracował.
Lech Kaczyński przejmował się tym, co o nim
mówiły media. Będąc ministrem sprawiedliwo
ści, świetnie wypadał w mediach. Nawet w czasie
walki o warszawski Ratusz potrafił dziennikarzy
rozbawić, zasygnalizować dystans do sprawy, po
rwać błyskotliwością i dowcipem. Bo lubił rozluź
niać atmosferę, robiąc sobie żarty. Gdy sztabowcy
— 101 —
pytali, jak było na debacie u Moniki Olejnik, odpo
wiadał z kamienną twarzą, że Balicki - z którym
od czasów opozycji był per „ty” i do końca się lubi
li - strasznie go zaatakował. Po czym dodawał roz
bawiony: -Wyjął brzytwę z kieszeni i dźgał mnie.
Prezes Polskiej Akademii Nauk Michał Kleiber
pamięta wiele jego wystąpień, w których zadzi
wiał słuchaczy. W trakcie wizyty w Izraelu, zagad
nięty - nagle wygłosił wykład o roli Żydów w wal
kach o niepodległość Polski na przestrzeni ostat
nich trzech wieków.
- Bez kartki, bez przygotowania, przez ponad
godzinę wygłaszał wykład, który ludźmi wstrzą
snął. A na sali był między innymi prezydent Izraela
zdziwiony, iż głowa państwa, które nie ma w Izra
elu opinii bardzo przychylnego Żydom, ma taką
wiedzę i potępia antysemityzm - wspominał Kle
iber po śmierci prezydenta. Profesor jest zdziwiony,
że taki obraz Lecha Kaczyńskiego nigdy się do me
diów nie przedostał. - Całe życie wykładam i słu
cham wykładów. Ale tak pięknie skonstruowane
go, powiedzianego z pamięci, erudycyjnego wykła
du na bardzo trudny temat nigdy nie słyszałem. To
nigdy nie znalazło wyrazu publicznego. Nikt nigdy
nie napisał, że prezydent ma taką wiedzę - ubolewa.
Ataki mediów Lech Kaczyński znosił bardzo
źle. Miał wrażenie, że i on, i brat, i wizja polityki,
którą prezentują, są specjalnie atakowani i ośmie
szani. Żeby nie weszła w życie. Że jakkolwiek by
się nie starali, sukcesy wytkną im jako wady. I coś
— 102 —
w tym było. Nawet gdy, wygrał pierwszą turę wy
borów warszawskich i zabrakło mu zaledwie dwóch
tysięcy głosów, by bez dogrywki wziąć stery mia
sta w swoje ręce, dziennikarze pytali go, jak zno
si porażkę.
- Zaraz się okaże, że jestem wielkim przegra
nym - żartował.
Relacje prezydenta z mediami były napięte.
Prezydentowa Maria Kaczyńska w jednym z wy
wiadów mówiła wprost, że nie rozumieją ani ostro
ści osądu gazet, ani niekorzystnych wyników son
daży opinii publicznej: - Zastanawiam się, jak robi
się te sondaże, że są tak niesprawiedliwe. Dlate
go, że ilekroć jesteśmy w tłumie, ludzie przyjmują
nas bardzo serdecznie. Często wręcz entuzjastycz
nie. A w mediach wszystko jest na odwrót. Mąż od
początku bardzo dużo pracował, a dziennikarze jak
mantrę powtarzali, że nic nie robi, że siedzi w cie
niu. A wystarczyłoby zajrzeć na jego stronę inter
netową. Natomiast stałymi gośćmi stacji radio
wych i telewizyjnych są takie osoby jak Stefan Nie
siołowski, Janusz Palikot, Janusz Kaczmarek. Dla
czego? Przecież wiadomo, że nie będą dobrze mó
wili o moim mężu. A on martwi się sondażami
i mówi: - Zobacz, cokolwiek zrobię, to jest źle.
—103 —
—104 —
Rozdział X
Teorie spisku
—
105
—
G
roźby, zastraszanie przez mafię prusz
kowską, wypadek spowodowany przez
nieznanych sprawców, inwigilacja, sfał
szowana lojalka - to wszystko i wiele więcej przez
ostatnie dwie dekady przydarzało się braciom Ka
czyńskim.
Na początku lat 90. zeszłego wieku ogłoszono
ich wielbicielami teorii spiskowych. Prezydento
wi Lechowi Kaczyńskiemu zarzucano szukanie we
wszystkim niepotrzebnych podtekstów, wietrzenie
spisków. Czy wierzył w spiski? Może tak, może nie.
Raczej nie. Faktem natomiast jest, że braciom przy
darzały się dziwne rzeczy.
Kiedy Jarosław Kaczyński ujawniał w mar
cu 1993 roku istnienie instrukcji UOP nr 0015/92,
wydanej przez dyrektora Biura Analiz i Informa
cji UOP Piotra Niemczyka, wielu brało go za nawie
dzonego. Lider Porozumienia Centrum zarzucał bo
wiem, że instrukcja dotyczyła inwigilacji partii po
litycznych oraz pozyskania płatnych informatorów
wśród ugrupowań przeciwnych polityce ówczesne
go prezydenta Lecha Wałęsy i rządu Hanny Suchoc
kiej. Czyli celem inwigilacji było PC, Ruch dla Rze-
— 106 —
czypospolitej, Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej, Pol
ska Partia Socjalistyczna. Powstały w tym celu tzw.
zespół pułkownika Jana Lesiaka miał kompromito
wać polityków tych partii. Kaczyńscy podejrzewa
li, że w tej aferze maczał ręce bliski Wałęsie, wiel
ce wpływowy, a skonfliktowany z nimi Mieczysław
Wachowski.
Wygląda to na teorię spiskową? Wygląda. Za
przeczali temu Lesiak, Niemczyk i Wałęsa. Pro
kuratura wytoczyła nawet Kaczyńskiemu spra
wy: o ujawnienie tajnej instrukcji UOP nr 0015/92,
o pomówienie Wachowskiego i nieprawidłowości
w Fundacji Prasowej „Solidarność”.
Tylko że sprawę inwigilacji prawicy nagłośnił
w 1997 roku Zbigniew Siemiątkowski, polityk SLD
i wtedy koordynator ds. służb specjalnych. Ludzie
Lesiaka - według niego - chcieli skłócić liderów
partii i ich skompromitować. Plan dotyczący Ka
czyńskiego liczył 30 punktów. Natomiast za rządów
Jerzego Buzka koordynator ds. służb specjalnych
Janusz Pałubicki potwierdził zarzuty Kaczyńskie
go wobec instrukcji. W 2006 r. rozpoczął się proces
Lesiaka. Oskarżono go o przekroczenie uprawnień,
m.in. poprzez inwigilację legalnie działających par
tii politycznych. Sąd uznał, że Lesiak złamał prawo,
ale umorzył postępowanie ze względu na przedaw
nienie karalności czynu.
Kilka lat wcześniej Kaczyńscy stali się obiek
tem zręcznej manipulacji, która miała podważyć
ich wiarygodność jako polityków zaangażowa-
—107
—
nych w walkę z korupcją i tzw. kapitalizmem po
litycznym, czyli powiązaniami polityczno-bizne
sowymi. TVP, kierowana wówczas przez związa
nego z lewicą Roberta Kwiatkowskiego, wyemito
wała film „Dramat w trzech aktach” na temat Fun
duszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ)
oraz polityków prawicy. Biznesmen Janusz Pineiro
(były agent wojskowych służb specjalnych PRL)
i Jerzy Kalemba (były oficer wywiadu wojskowe
go PRL) zapewniali w programie, jakoby w latach
90. przekazywali pieniądze z FOZZ działaczom
Porozumienia Centrum. Film wyemitowano tuż
przed kampanią wyborczą do Sejmu w 2001 roku
i w trakcie urzędowania Lecha Kaczyńskiego jako
ministra sprawiedliwości. Bracia Kaczyńscy po
zwali TYP do sądu. Dziennikarze byli oburzeni
nierzetelnością kolegów. Autorzy filmu otrzyma
li od Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich tytuł
Hien Roku. Wewnętrzna komisja etyki TVP uzna
ła, że film jest wadliwie skonstruowany i naru
sza zasady etyki obowiązujące w telewizji publicz
nej - nie dochowuje obowiązku bezstronności, rze
telności i dokładnego zweryfikowania informacji.
Po zmianie władzy w telewizji Kaczyńscy zostali
przeproszeni na wizji. Ujawniono dokumenty su
gerujące, że Pineiro powiadomił prokuraturę, że do
pomówienia działaczy PC namówili go byli funk
cjonariusze służb specjalnych PRL. Pineiro i Ka
lemba zostali skazani za wyłudzenie ok. 2 min zł
w ubocznym wątku afery FOZZ.
— 108 —
Takich zastanawiających sytuacji w życiu bra
ci Kaczyńskich było wiele. Był 1993 rok. Szczegól
nie obfity w wydarzenia. Jarosław Kaczyński ujaw
nił instrukcję 0015, a nieznany sprawca dokonał za
stanawiających uszkodzeń opon jego samochodu.
Według lidera PC ktoś precyzyjnie zrobił w każdym
kole po dziesięć nakłuć twardej gumy. Jakimś spe
cjalnym narzędziem i w taki sposób, by pękły po
uzyskaniu przez auto dużej prędkości. A Kaczyński
w owym czasie dużo podróżował po kraju i oczywi
ście nie jeździł wolno.
Być może opony ponakłuwał złośliwy sąsiad.
Jednak spekulacji było wiele, bo w tym czasie prze
cięto też przewody hamulcowe w samochodach
Jana Parysa, Adama Glapińskiego, Piotra Jegliń
skiego, wydawcy książki „Lewy czerwcowy” (były
to wywiady z politykami odwołanego przez Wałę
sę rządu Jana Olszewskiego) i Andrzeja Gelberga, re
daktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”.
Także 1993 w roku lewicowy tygodnik „NIE”,
który w owych czasach był ogromnie popularny, za
mieścił kopię dokumentu, który Jarosław Kaczyński
rzekomo miał podpisać 17 grudnia 1981 r.: „Oświad
czam, że będę przestrzegał przepisów stanu wojen
nego”. Kaczyński twierdził, że to fałszywka. - Powy
cinano litery z pisma, w którym podpisania lojalki
odmówiłem. Dostarczono też sfałszowaną notatkę
o rzekomym podpisaniu przez mnie lojalki ze sfał
szowanymi podpisami nieżyjących oficerów - tłu
maczył „Gazecie Polskiej”.
—109 —
Dopiero po kilku latach, w 1997 roku Marek Ba
rański z kierownictwa redakcji „NIE” przyznał, że
padł ofiarą prowokacji, bo dokument był rzeczywi
ście fałszywy.
Tymczasem kopię tego sfałszowanego doku
mentu odnaleziono w szafie płk. Lesiaka. Razem
z próbkami pisma Kaczyńskiego. W papierach Le
siaka znaleziono też takie wytyczne: „Sprawdzić,
czy Jarosław Kaczyński miał narzeczoną i dlaczego
się z nią rozstał albo czy nie jest homoseksualistą”.
- W fotoreportażu zamieszczonym w „NIE” też
pokazano kogoś podobnego z postury do mnie, kto
miał zainteresowania z pogranicza sex-shopów i pe
dofilii - twierdzi Kaczyński.
W początkach lat 90. plotek o bliźniakach było
zresztą wiele. - Na przykład, że jesteśmy przyspo
sobionymi przez rodziców dziećmi jakichś lum
pów - wspominał Jarosław. Z ust do ust krążyły też
opowieści, że lider partii jest właścicielem masar
ni, fabryki i banku. Słowem - ma ogromny mają
tek. Dzwoniono do niego nawet ze skargami, że auta
jego firmy zakłócają ludziom spokój z rana. I choć
cierpliwie tłumaczył, że nie ma ani firmy, ani samo
chodowej floty, na koniec i tak przekazano mu po
dziękowania, że poranny hałas aut ustał.
Jest 1996 rok. Tym razem lider PC naprawdę
otarł się o śmierć. Wypadek miał miejsce pod Mła
wą. Opel vectra Kaczyńskiego wyrwał drzewo z ko
rzeniami. Na szczęście wszyscy pasażerowie przeży
li. Można uznać, że powodem tej sytuacji była nad
— 110 —
mierna prędkość - samochód pędził 160 kilome
trów na godzinę. Ale też nie można wykluczyć, że
nie był to przypadek - okazało się bowiem, że zawór
w kole był poluzowany i powietrze powoli uchodzi
ło z opony. Sam się poluzował, czy ktoś zrobił to spe
cjalnie? Tego nigdy nie wyjaśniono.
W trudnych sytuacjach był stawiany Lech Ka
czyński. Gdy był prezesem Najwyższej Izby Kontro
li (1992-1995), swymi działaniami naruszył czyjeś
podejrzane interesy. W efekcie usiłowała go zastra
szyć -jak ustalili bracia - mafia pruszkowska. Pew
nego dnia, gdy wyjeżdżał z telewizji po jakimś wy
wiadzie, jego samochód otoczyły wozy z gangsterami
w środku. Na szczęście na zastraszaniu się skończyło.
Nawet, gdy Lech Kaczyński został już prezy
dentem kraju, musiał mierzyć się czasem z wybry
kami szaleńców lub groźbami wyrażanymi wprost.
Takimi jak przysłanie mu listu z pistoletową kulą
w środku.
Nie był człowiekiem, u którego takie wydarze
nia powodowałyby lęk, ale nauczony doświadcze
niem nie bagatelizował ich. Szczególnie zaś poważ
nie podchodził do wszystkiego, co w jego mniema
niu mogło narazić na niebezpieczeństwo jego naj
bliższych. Uważał, że brat Jarosław powinien mieć
zapewnioną ochronę ze względu na zdecydowane
opowiadanie się po stronie regulacji prawnych, po
nieważ popierał prawo, które miało utrudniać życie
przestępcom oraz ze względu na to, że byli tak po
dobni do siebie.
— ni —
— 112 —
Rozdział XI
Polski numer i
—113—
N
azywali go „01” i nie mieli z nim łatwej pracy.
Nosili mu kwiaty do wręczania albo bukiety,
które on dostał i garnitury na zmianę. A nie
mogli robić tego, do czego zostali wynajęci - odgra
dzać „01” od tłumu. Nie mogli, bo on nagminnie wi
tał się z ludźmi i rozdawał autografy. Spóźniał się
przez to nawet na ważne spotkania, takie jak oficjal
ny obiad u arcybiskupa Stanisława Dziwisza. - Nie
będę się chował za pancerną szybą ani chodził w pla
tynowych koszulkach - zapewniał Lech Kaczyński
ludzi skandujących jego imię na jednym z wieców
wyborczych w Wysokiem Mazowieckiem.
Tak było w 2005 roku, podczas prezydenckiej
kampanii wyborczej, w której niewielu dawało mu
szansę na wygraną. Zdecydowanym faworytem ry
walizacji już od chwili startu był Donald Tusk.
A Lech Kaczyński miał już za sobą jedną nieudaną
próbę walki o fotel w Pałacu Prezydenckim. Wystarto
wał w kampanii dziesięć lat wcześniej, w 1995 roku, ale
wycofał się przed wyborami i oświadczył, że dla do
bra kraju wspiera kandydata obozu solidarnościowe
go, który może pokonać Lecha Wałęsę. Dziś aż trudno
uwierzyć, ale była to Hanna Gronkiewicz-Waltz.
— 114 —
W 2005 roku wygrał z Tuskiem, faworytem
wszystkich sondaży. Wcześniej tygodniami ob
jeżdżał całą Polskę. Aż do ciszy wyborczej nie
miał ani jednego spokojnego dnia i nigdy nie
był sam. A od kiedy do warszawskiego magistra
tu zadzwonił anonimowy mężczyzna z ostrzeże
niem, że Kaczyński powinien zacząć nosić kami
zelkę kuloodporną, towarzyszyli mu też wynaję
ci ochroniarze.
Czy ta kampania Lecha Kaczyńskiego, która się
już nie odbędzie, byłaby podobna? Czy pokazałaby
nam tego samego człowieka? A może pięć lat prezy
dentury go zmieniło?
Do poprzedniej kampanii przygotowywał się
trzy lata. Wiosną 2005 roku zmarł jego ojciec Raj
mund, nie był to więc najlepszy czas. A harmono
gram Kaczyńskiego był napięty mocniej niż struna.
Jednego dnia był w Rzeszowie, drugiego w Białym
stoku, trzeciego w Zakopanem i tak w kółko. Tuż
przed ostatecznym głosowaniem w jeden dzień po
trafił odwiedzić trzy miasta - na przykład Zieloną
Górę, Białogard, Szczecin - i jeszcze wrócić na noc
do Warszawy. Do domu. Zawsze wracał.
Był wszędzie, gdzie powinien. Rolników chwa
lił za gospodarność. Cieszył się z sukcesów małych
miasteczek. Realizował założone plany, czasem
zmagając się z realiami. Na wizytę w rodzinnym
domu dziecka w Szczecinie przyjechał grubo po do
branocce, bo sztabowcy nie uwzględnili lokalnych
trudności drogowych.
— 115 —
- Źle pana odżywiają w tej Warszawie! - ganił Ka
czyńskiego Roman Skomra, wręczając mu pęto kieł
basy, którą wyrabiał i sprzedawał. Fakt, sztabowcy
tak bardzo utkali czas spotkaniami, że jeśli w planie
nie było oficjalnego obiadu, Lech Kaczyński nie miał
czasu na posiłek. Kiedy w Gdańsku przez półtorej
godziny udzielał wywiadów, jego przyjaciel - a póź
niejszy minister - Maciej Łopiński nieśmiało zagad
nął: - Może zamówię mu coś dojedzenia?
Kaczyński jakby spał w garniturze. Wczesnym
rankiem biegł do samolotu. Bez niego nie wypeł
niłby planu. Nigdy nie ukrywał, że korzysta z po
wietrznej taksówki i nie wychodził z lotniska bocz
nymi drzwiami. W czasie lotu przygotowywał się
do wystąpień i autoryzował wywiady. Wysiada
jąc, już rozmawiał przez telefon komórkowy z bra
tem albo współpracownikami, po czym pędził na
spotkania i wieczorem znikał w samolocie, by rano
znów się w nim pojawić w pełnym rynsztunku.
Najlepiej czuł się w garniturze. Owszem, mógł
na chwilę założyć góralski pas, czapkę i wymachi
wać ciupagą, żeby nie urazić gospodarzy z Zakopa
nego i zadowolić sztabowców. Ale nawet idąc do Do
liny Chochołowskiej, nie założył wygodnego ubra
nia. Szedł bowiem złożyć kwiaty pod krzyżem
w miejscu lądowania Jana Pawła II i chciał wyrazić
szacunek, a po drugie - bo wolał marznąć w Tatrach,
niż przebierać się jak „plastikowy” kandydat.
Owszem, na zamówienie fotoreporterów kupił
precle na rynku w Krakowie, boje lubił. Ale zamiast
— 116 —
wydać na to przygotowane przez sztabowców 2 zło
te, poprosił o dodatkowe precelki dla zięcia i parę
słodkich ciasteczek. Wyciągnął własne pieniądze
z portfela. - Ale to miłe! Był tu Kwaśniewski i Jolan
ta, ale tylko obeszli rynek i poszli - piała zachwyco
na sprzedawczyni precli.
Zyskiwał sympatię w bezpośrednim kontak
cie. -To ja jestem Kaczka! - śmiał się, słysząc uwa
gi do swego nazwiska. Od razu dostawał punkty za
dowcip. - Ale nie Donald! - odkrzykiwano ze śmie
chem. A młodzi zwolennicy Tuska po wiecu bra
li autograf Kaczyńskiego. - Na żywo wypada le
piej - mówił zdziwiony Łukasz, 17-letni licealista
w Wysokiem Mazowieckiem.
Lecha i Marię Kaczyńskich już wtedy oblegały
tłumy wielbicieli. Podczas jego wizyty zamknięto
Filharmonię Rzeszowską, bo wyborcy przestali się
mieścić na sali. Po mszy świętej w Łagiewnikach
ochrona ledwo wyrwała kandydata z napierające
go tłumu. W Łańcucie musiała ratować małą dziew
czynkę przed zadeptaniem przez stłoczonych wo
kół Kaczyńskiego kamerzystów i fotografów. Przy
szły prezydent głaskał przestraszone dziecko po
twarzy. - Kamery precz, dajcie nam z nim porozma
wiać! - krzyczał na media mężczyzna podczas wie
cu w Białogardzie.
To był ogromny wysiłek, który sporo by kosz
tował nawet trzydziestolatka. A sprostał mu czło
wiek lat - wtedy - 56.1 wygrał. Dostał 54,04 pro
cent głosów.
—
117
—
Usiłował przekonać ludzi, że tak jak kandydat
Platformy jest za obniżeniem podatków i rozwojem
przedsiębiorczości. Starał się nadać ciepły rys słyn
nemu hasłu z kampanii Billa Clintona: „Teraz gospo
darka, głupcze”. Miał się stać Kaczyńskim ze swe
go plakatu: doświadczonym w funkcjach państwo
wych, ciężko pracującym w gabinecie zastawionym
książkami, ale przyjaźnie uśmiechniętym i emanu
jącym ciepłem. Siedział w koszuli, lecz bez marynar
ki, na luzie. Nie był już tak niechętny, jak przed laty
spotkaniom z biznesmenami. Ale spotykał się z tymi
z dalszych miejsc listy 100 najbogatszych. Takimi jak
gdańscy kupcy, przeciwnicy supermarketów. Albo
Roman Kluska, biznesmen, który padł ofiarą fiskusa.
Czy „smali biznes” - najbardziej znany w miasteczku
zakład fotograficzny (zdjęcie Kaczyńskich zawisło po
tem w witrynie gospodarza) czy masarz, który sprze
daje wędliny sporządzane wedle lokalnych przepisów.
Sprzyjało mu jego stare zaplecze - „Tygodnik
Solidarność” obwołał go „prezydentem wszystkich
Polaków”. To tu pojawiały się główne koncepcje PiS
i kandydata na prezydenta, na których zamierzał
budować IV Rzeczpospolitą. Jerzy Kłosiński, redak
tor naczelny, uznał, że „w interesie pracowników”
jest wybór Lecha, „skromnego człowieka z charak
terem” i jest to „ostatni moment, kiedy realna jest
przebudowa postkomunistycznego, opóźniające
go rozwój kraju”. Tego samego zdania była Komisja
Krajowa NSZZ „Solidarność”, która poparła prospo
łeczny program „Polski solidarnej”.
— 118 —
Ta wizja kraju oraz tzw. polityka historyczna od
początku nadały ton prezydenturze Lecha Kaczyń
skiego. - Będę wykorzystywał wszystkie uprawnie
nia, jakie daje mi konstytucja i ustawy, w tym także
te, z których dotąd korzystano rzadko, by nakłaniać
rządzących do wprowadzenia koniecznych zmian,
by piętnować tych, którzy szkodzą, odrzucają dobro
wspólne... Nie będę w tych sprawach kierował się lo
jalnością wobec nikogo więcej, poza lojalnością wo
bec Polski - powiedział w Sejmie 23 grudnia 2005
roku.
Powody, dla których prezydent zwoływał Rady
Gabinetowe - czyli posiedzenia rządu pod jego prze
wodnictwem - były odczytywane różnie. Zwłaszcza
po tym, jak rządy objął jego kontrkandydat do fote
la prezydenta Donald Ińsk. Przez jednych zwoływa
nie Rad Gabinetowych było więc oceniane jako chęć
połajania rządu Ińska, przez innych jako wyraz nie
pokoju.
Faktem jest, że o ile Aleksander Kwaśniewski
zwoływał rady w celu omówienia sytuacji finanso
wej, wojsk w Iraku, w związku z wejściem do NATO
czy Unii Europejskiej, to Lech Kaczyński chciał z rzą
dem dyskutować na ogół o sprawach społecznych.
Najczęściej na temat sytuacji w służbie zdrowia
i polityce ochrony zdrowia, problemów bezrobocia.
Chciał nawet rozpisać referendum ogólnokrajowe
w sprawie komercjalizacji i prywatyzacji służby zdro
wia, jaką proponował rząd. Parlament nie wyraził na
to zgody. Zawetował trzy ustawy z pakietu reformy
— 119 —
służby zdrowia, które jego zdaniem groziły tym, że
najbiedniejsi zostaną pozbawieni opieki zdrowotnej.
Biuro Bezpieczeństwa Narodowego przygotowało ra
port o sytuacji w ochronie zdrowia. A prezydent pro
ponował partiom okrągły stół zdrowotny.
Dyskutował też z Radą Gabinetową o tych spra
wach finansowych, które bezpośrednio dotykają lu
dzi - o propozycji zmian w sposobie opodatkowania
twórców czy planach rządu, by wprowadzić w Pol
sce euro. Wiosną 2009 r. wygłosił orędzie do Sejmu
VI kadencji w sprawie kryzysu finansowego i stanu
polskiej gospodarki.
Organizował akcje, których celem miało być
umożliwienie niepełnosprawnym wzięcia udzia
łu w wyborach. Powołał Radę ds. Wsi i Rolnictwa
oraz zwołał szczyt rolniczy z udziałem przedstawi
cieli rządu, samorządów, związków i organizacji rol
niczych. Złożył projekt ustawy o Funduszu Pomocy
Ofiarom Klęsk Żywiołowych. I wciąż dużo podróżo
wał po kraju.
Władysław Frasyniuk, bliski kolega z opozy
cji, ale daleki w III RP - był bowiem działaczem
Unii Demokratycznej i liderem Partii Demokra
tów - nazwał kiedyś Kaczyńskiego „prawdziwym
polskim socjaldemokratą”. Wspominał, że prezy
dent już w latach 80. skupiał się na edukacji, prawie
pracy, zapewnieniu ludziom równego startu. - Był
w tym bardziej lewicowy niż ja. Jego duża życzli
wość i wrażliwość na ludzką krzywdę zapadły mi
w pamięć - mówił Frasyniuk.
— 120 —
Jest przekonany, jak wiele innych osób zna
jących Kaczyńskiego, że nie robił tego na pokaz.
Nie dla kamer przecież zaprosił do swojego biu
ra - jeszcze w warszawskim Ratuszu - staruszkę,
która wystawała każdego dnia przed budynkiem.
Zapytał, o czym marzy. - O podróży na grób Jana
Pawła II - odpowiedziała. Kazał kupić jej wyciecz
kę do Watykanu.
- Jest szereg spraw w polityce prezydenta Ka
czyńskiego, które nie były odpowiednio interpre
towane. Na przykład udział kobiet w życiu publicz
nym. Dla niego parytety były śmieszne, on uzna
wał rolę kobiet w życiu publicznym zawsze. Niektó
rzy nawet żartowali, że miał ich za dużo w swym
otoczeniu i mężczyźni powinni się starać o paryte
ty - wspominał Michał Kleiber, prezes Polskiej Aka
demii Nauk, były minister nauki w lewicowych rzą
dach Leszka Millera i Marka Belki, doradca prezy
denta Kaczyńskiego.
Wielu współpracowników prezydenta to były
właśnie kobiety. A szarmanckość była cechą, której
oczekiwał od kolegów. Strofował młodych i nadgor
liwych, którzy wchodząc do pokoju, najpierw wita
li się z nim, głową państwa, a później z obecnymi
tam paniami.
Cenił wiedzę i fachowość. Wbrew politycznym
podziałom. Kleiber sam siebie podaje jako przykład
otwartości prezydenta. Miał bowiem w gronie dorad
ców i z prawicy, i lewicy. Cenił ich za działania. Z Kle
iberem poznali się, gdy ten zasiadał w lewicowym
— 121 —
rządzie i nigdy to nie było dla Kaczyńskiego, wtedy
włodarza Warszawy, przeszkodą. Przyjaźń narodziła
się, gdy pracowali razem nad Centrum Nauki Koper
nik, które niedługo powstanie na Powiślu.
Zdaniem Kleibera jest wiele nieodkrytych lub
zafałszowanych kart prezydentury Kaczyńskie
go. Na przykład jego pełna otwartości i zrozumie
nia polityka wobec Żydów i państwa Izrael. Był wy
czulony na tę tematykę i potępiał wszelkie przejawy
antysemityzmu. Wspierał budowę Muzeum Historii
Żydów Polskich. Brał udział w obchodach 65. rocz
nicy Powstania w Getcie Warszawskim i 65. roczni
cy likwidacji getta w Lodzi. W 2007 roku w Teatrze
Wielkim w Warszawie po raz pierwszy oddano uro
czyście hołd polskim Sprawiedliwym wśród Naro
dów Świata. Był pierwszym urzędującym prezyden
tem Polski, który po II wojnie światowej odwiedził
synagogę.
Gdy Lech Kaczyński zginął, z kraju Peresa po
płynął lament: „Zmarł przyjaciel Izraela!”.
To, że Kaczyński był erudytą też wydaje się nie
prawdopodobne - był przecież wyśmiewany za swą
wymowę. - A to był wielki erudyta. Zadziwiał słu
chaczy. Jego wiedza historyczna była na poziomie
najwybitniejszych specjalistów z tej dziedziny. Był
pasjonatem historii - mówi Kleiber.
Jednym tchem prezydent potrafił bowiem wy
mienić nazwiska wszystkich aktualnych europej
skich przywódców, premierów i prezydentów z mię
dzywojnia, jak i władców z XVII wieku. Daty wojen,
—
122
—
bitew, zawieranych układów, to było dla niego dzie
cinnie proste. Nieraz go wręcz dziwiło, że jego euro
pejscy koledzy, polityczna elita, nie mają pojęcia, jak
wyglądała Europa trzy wieku temu.
Polityka historyczna to konik prezydentury Ka
czyńskiego. Niektórzy twierdzili, że zbudził „upiory
patriotyzmu”. Ale dla innych to było to, czego naród
potrzebował. I nie chodzi tylko o wojskowe defilady
podczas uroczystości, do których wrócił Kaczyński.
Odważnie mówił o Katyniu, wywózkach na
Syberię czy powinnościach Niemiec wobec Polski.
Jeszcze gdy, rządził stolicą, powołał w Urzędzie Mia
sta zespół, który obliczył straty materialne Warsza
wy poniesione podczas II wojny światowej. Wynio
sły one 45 mld 300 min dolarów. Raport ten był od
powiedzią na pojawiające się w Niemczech roszcze
nia wobec Polski. - Nie byłoby tego raportu, gdyby
nie działania Powiernictwa Pruskiego i przewodni
czącej Związku Wypędzonych Eriki Steinbach. Je
śli zawisną w sądach sprawy dotyczące odszkodo
wań wobec Polaków, to my rozpoczniemy operacje
związane z podobnymi roszczeniami wobec Niem
ców - podkreślił Lech Kaczyński. Pójście w jego śla
dy zapowiadały też inne miasta Polski.
W tym samym czasie Kaczyński dokonał jed
nego z najważniejszych swych dzieł - zbudował
Muzeum Powstania Warszawskiego. Od 1989 roku
trwały przygotowania do budowy tej instytucji,
w 1994 roku wmurowano nawet kamień węgielny,
ale wszystko skończyło się na planach i komitetach.
— 123 —
Lech Kaczyński obiecał, że muzeum będzie goto
we na nadchodzącą okrągłą rocznicę warszawskie
go tragicznego zrywu. Zebrał grupę młodych ludzi
pod wodzą Jana Ołdakowskiego i pozwolił im dzia
łać. W przeddzień 60. rocznicy Kaczyński otwierał
najnowocześniejsze i najbardziej cenione muzeum
w Polsce. Na obchody powstania w 2004 roku przy
jechali m.in. przedstawiciele USA, Niemiec, Wiel
kiej Brytanii. Przez pięć lat muzeum odwiedziło
prawie 3 miliony osób. To ważne, bo dotąd Zachód
był przekonany, że w Warszawie miało miejsce tyl
ko jedno powstanie - w getcie.
Jako prezydent Polski Kaczyński był gospoda
rzem obchodów 50. rocznicy poznańskiego Czerw
ca ’56. We wrześniu 2009 roku na dziedzińcu Pała
cu Prezydenckiego odbyła się uroczystość upamięt
niająca 70. rocznicę powstania Polskiego Państwa
Podziemnego, podczas której prezydent przekazał
reprezentantom młodego pokolenia Testament Pol
skiego Państwa Podziemnego.
Przy prezydencie powstała Rada ds. Kombatan
tów oraz projekty ustaw związane z polityką pamię
ci. Taka jak o ustanowieniu Narodowego Dnia Pa
mięci Powstania Warszawskiego.
Docenił tych, którzy przez 15 lat III Rzeczypo
spolitej stali w cieniu, wyśmiewani i dyskredyto
wani, choć niezależnie od swych późniejszych słów
i wyborów, odegrali kiedyś znaczącą rolę. Najwyż
sze polskie odznaczenie Order Orła Białego otrzy
mali od Kaczyńskiego tacy działacze opozycji anty
—
124
—
komunistycznej w PRL, jak Andrzej Gwiazda i Anna
Walentynowicz. Były premier Jan Olszewski. Ale też
bohaterowie II wojny światowej i okupacji hitlerow
skiej, skazani na śmierć lub represjonowani w okre
sie stalinowskim (gen. Emil Fieldorf, rotmistrz Wi
told Pilecki, Łukasz Ciepliński, Franciszek Niepo
kólczycki, Wincenty Kwieciński).
Prezydent odznaczył również wielu działaczy
rolniczej „Solidarności” i Komitetu Obrony Robot
ników. Pośmiertnie - poetę Zbigniewa Herberta
(wcześniej jego żona nie przyjęła orderu od prezy
denta Aleksandra Kwaśniewskiego).
O to, komu przyznać odznaczenie, pytał tak
że Władysława Frasyniuka. Konsultował z nim wia
rygodność osób zgłaszanych do odznaczeń. I ciągle
namawiał kolegę z opozycji, choć jego poglądy uwa
żał za zbyt liberalne, do współpracy.
W końcu kiedyś byli bardzo blisko, mimo spra
wowanego urzędu zawsze odbierał od kolegi telefo
ny, sam do niego dzwonił. Frasyniuk wspominał, że
przed uroczystościami 25-lecia „Solidarności” powie
dział parę mocnych słów o PiS i prezydenturze Ka
czyńskiego. A prezydent zaprosił go na obiad i choć
miał wielu gości, podszedł właśnie do niego, trochę
się z niego „nabijał”, a potem zaczęli się spierać.
Nawet z Donaldem Tuskiem, z którym poobija
li się w kampanii i później w relacjach rząd - prezy
dent, potrafił usiąść, jak dawniej, przy winie i pody
skutować o przyszłości Polski. Bo de facto nigdy nie
przestał go lubić.
— 125 —
- Spotkania z nim to zawsze były spotkania
przyjaciół. Leszek mi tłumaczył, że istotą demokra
cji jest wprawdzie spór, ale ważne jest, by ten spór
budował coś konstruktywnego, a nie przeradzał się
w połajanki. Na tym polegała jego mądrość, którą
dostrzegamy dopiero dzisiaj - oceniał Frasyniuk.
Ale wbrew pozorom wtedy, gdy uznał, że trzeba,
Lech Kaczyński był zasadniczy.
Pozbawiał orderów tych, którzy represjonowali
niepodległościowe podziemie w latach 40. i 50. Sta
linowskiej prokurator Helenie Wolińskiej-Brus ode
brał przyznany w 1954 r. Krzyż Komandorski Orde
ru Odrodzenia Polski i w 1945 Krzyż Kawalerski Or
deru Odrodzenia Polski.
Zasadniczość rodziła też konflikty - wiosną
2007 roku Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Gere
mek uznali, że mają dość składania oświadczeń lu
stracyjnych i nie będą tego robić. A wobec niezło-
żenia przez nich oświadczeń wymaganych ustawą
wygasło ich członkostwo w Kapitule Orderu Orła
Białego. W proteście z członkostwa z niej zrezygno
wał też Władysław Bartoszewski.
Chciał ostatecznej weryfikacji polskich służb.
W marcu 2006 przesłał do Sejmu projekt ustawy
o likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych
i powołaniu nowych wojskowych służb specjal
nych. Raport z weryfikacji WSI wzbudził kontrower
sje, problemy w nim ujęte zelektryzowały wiele śro
dowisk. Mimo to prezydent podjął ryzyko odtajnie
nia raportu i jego publikacji.
—126 —
Odznaczenia od Lecha Kaczyńskiego otrzyma
li też m.in. prezydenci Vaclav Klaus i Ronald Reagan.
Prezydent przywiązywał bowiem dużą wagę do po
lityki zagranicznej, co powodowało ciągłe spory
z rządem Tuska o to, kto ma reprezentować kraj na
ważnych spotkaniach międzynarodowych.
Negocjował traktat lizboński. Walczył, by Pol
ska wywierała wpływ na politykę wschodnią Unii
Europejskiej oraz była liderem państw Europy Środ
kowo-Wschodniej. I Polska odnosiła w tym sukcesy.
Mówiono wręcz, że prezydent podniósł Polskę z ko
lan - zamiast prosić, po partnersku oczekiwał.
- Wydał mi się politykiem bardzo refleksyj
nym, który jest zwolennikiem ścisłej współpracy
z USA, ale ma też jasną świadomość polskich inte
resów i silną wolę ich obrony. To nie jest człowiek,
który pozwoli sobą pomiatać, Amerykanie docenia
ją takich przywódców - mówił o nim Craig Kenne
dy, szef German Marshall Fund of the USA.
Niepokoiła go polityka energetyczna Rosji i bu
dowany rosyjsko-niemiecki rurociąg, omijający Pol
skę. Chciał uświadomić Unii, jakie to rodzi zagroże
nie uzależnienia od Rosji dla całej Europy. Angażował
się na rzecz budowy ropociągu Odessa-Brody-Gdańsk.
Zwołał szczyt energetyczny w Krakowie w sprawie
wspólnej polityki energetycznej łączącej kraje należą
ce do UE, Ukrainę i republiki kaukaskie. Wzięli w nim
udział prezydenci Azerbejdżanu, Gruzji, Litwy i Ukra
iny. Zadeklarowano porozumienie pomiędzy Polską
i Litwą w sprawie tzw. mostu energetycznego.
--- 127----
Kaczyński mocno wspierał starania Gruzji
i Ukrainy o ich akcesję do NATO. Na szczycie So
juszu w Bukareszcie, w kwietniu 2008 roku, prze
forsował wpisanie do deklaracji końcowej za
pewnienia przyszłego członkostwa tych krajów
w NATO. - Pierwsza deklaracja nie mówiła o tym
tak zdecydowanie, ale wtedy wszedł prezydent Ka
czyński i oświadczył, że tego nie można zaakcepto
wać. W efekcie przyjęto nowy tekst - relacjonował
Kareł Schwarzenberg, szef czeskiego MSZ.
Kaczyński ciągle podkreślał potrzebę solidar
ności w rozwiązywaniu międzynarodowych pro
blemów. W sierpniu 2008 r. podczas wojny w Ose
tii Południowej poleciał do Gruzji, by wesprzeć pre
zydenta Micheila Saakaszwilego. Zmobilizowało to
do działań inne kraje Europy i powstrzymało zapę
dy wojenne Rosji.
Doceniali to wszyscy, nawet przeciwnicy Ka
czyńskiego.
Adam Michnik: „Niesłychanie wysoko oceniam
podróż prezydenta Kaczyńskiego do Tbilisi. Pierw
szy raz poczułem się dumny z tego, że prezydent
mojego państwa w tak godny sposób, a zarazem tak
zgodny z polskim i moim wyobrażeniem etosu wol
ności, honoru, tradycji historycznej i rozumu poli
tycznego dał temu wyraz w Gruzji. Kaczyński zrobił
maksimum tego, co mógł w tym momencie zrobić.
Była to sytuacja nadzwyczajna, bo bombardowano
gruzińskie miasta. W takiej sytuacji należy szukać
nadzwyczajnych odpowiedzi. I Kaczyński ją znalazł”.
--- 128----
Nic dziwnego, że Saakaszwili leciał na pogrzeb
Lecha Kaczyńskiego z końca świata, lekceważąc za
grożenie z powodu unoszącego się pyłu wulkanicz
nego szkodzącego silnikom samolotów. Zmieniał li
nie, leciał kilkoma samolotami, nawet naraził się na
mały skandal dyplomatyczny, bo nie miał wizy po
trzebnej Gruzinom w jednym z krajów przesiadko
wych jego długiej podróży. Zdążył w ostatniej chwi
li dolecieć do Krakowa i odprowadzić polskiego pre
zydenta w jego ostatniej drodze - na Wawel.
Podczas lotu pilot odmówił lądowania w Tbili
si, na niepewnym lotnisku i zgodnie z planem pole
ciał do Azerbejdżanu, do Gandży. Słusznie, ale pre
zydent po wylądowaniu ganił zachowanie żołnie
rza: - Jeśli ktoś decyduje się być oficerem, to nie po
winien być lękliwy.
Sam nigdy się nie bał.
I nie tracił poczucia humoru. Takiego w angiel
skim stylu, z dużym dystansem do samego siebie.
Gdy został prezydentem Warszawy, mawiał autoiro
nicznie: -To wszystko powinno wyglądać zupełnie
inaczej! Jest oczywiste, że jako prezydent nie powi
nienem robić nic innego, niż przyjmować z balko
nu owacje spontanicznie gromadzących się tłumów
wdzięcznych warszawiaków.
— 129 —
— 130 —
Rozdział XII
Gdyby nokia mogła opowiedzieć...
— 1 3 1 —
J
esienią 2002 roku Lech Kaczyński korzystał
z wysłużonego, przyciężkiego telefonu komór
kowego marki Nokia. Chodził z miejsca na
miejsce - bo taki miał zwyczaj, wolał chodzić, niż
siedzieć - wpatrywał się pilnie w ekranik i stukał
z napięciem w klawisze. Dopiero po dłuższym cza
sie i wielu nieudanych próbach połączenia przy
znawał, że - na przykład - nie może się dodzwo
nić do żony. Wtedy jego współpracowniczka Anna
Kamińska wybierała bez większych przeszkód nu
mer telefonu pani Marii, a twardy polityk po krót
kiej rozmowie z żoną wyraźnie się rozluźniał. - No
pa, Maluszku - żegnał się z żoną miękkim głosem
już całkiem uspokojony.
Numer swego telefonu i Lech Kaczyński, i jego
otoczenie trzymali w wielkiej tajemnicy. Bez skru
pułów mogła na ów telefon dzwonić tylko rodzina
i najbliżsi współpracownicy.
Dlaczego więc po pierwszej turze wyborów
na prezydenta Warszawy Mariola Warmuzek, któ
ra zbierała wyniki z komisji wyborczych, odważy
ła się jednak zadzwonić na tę komórkę? Zapewne
dlatego, że rozpierała ją radość, bo Lech Kaczyński
—132 —
przeszedł do drugiej tury wyborów z najwyższym
wynikiem - 49,6 procent głosów. Była godzina 1.33
w nocy. Profesor spał i zanim się obudził, pani War
muzek już zrezygnowała z dzwonienia. Zaniepo
kojony, co się dzieje, Kaczyński zadzwonił jednak.
Oczywiście nie do pani Marioli. Do brata. - Usma
rowałeś - usłyszał od Jarosława. A to miało ozna
czać niezadowolenie, że nie zwyciężył od razu,
w pierwszej turze. Zabrakło zaledwie punktu pro
centowego. Rozbawiony Lech Kaczyński opowia
dał tę historię na drugi dzień jako anegdotę o bra
cie wierzącym w niego bardziej niż on sam w siebie.
Obaj wymagali od siebie bardzo dużo, bo spo
dziewali się, że kampania wyborcza na prezydenta
Warszawy w 2002 roku - która dla Lecha była wstę
pem do prezydentury Polski, a dla Jarosława Ka
czyńskiego drogą umożliwiającą objęcie teki szefa
rządu - na zawsze może odmienić koleje ich poli
tycznego - i zwykłego - żywota.
Inna rozmowa. Wcześniej. Prawdopodob
nie ten sam stary aparat, tylko rozmówca inny.
8 czerwca 2000 roku. Końcówka rządów Jerze
go Buzka i Akcji Wyborczej Solidarność. Lech Ka
czyński, profesor prawa, jechał właśnie pociągiem
z Gdańska do Warszawy na spotkanie ze swoimi
magistrantami z Uniwersytetu Kardynała Stefana
Wyszyńskiego. Gdzieś w trasie pod Ciechanowem
zadzwonił telefon. Rozmowa rwała się kilkakrot
nie, bo komórka w pociągu gubiła sygnał operatora.
Szczęście jednak, że premier w ogóle znał jej numer.
—133
—
- Unia Wolności zrywa koalicję, chcę cię wi
dzieć w konstytucyjnym składzie rządu - zapropo
nował Jerzy Buzek, kolega z czasów „Solidarności”.
Dopiero następnego dnia okazało się, że oferuje mu
tekę ministra sprawiedliwości.
'
To był najlepszy prezent, jaki obaj bracia mogli
dostać na swoje urodziny, które obchodzili 10 dni
później. Owszem, mieli własne, wierne i spore śro
dowisko polityczne, jednak realnie ich partia - Po
rozumienie Centrum - straciła impet z początku
lat dziewięćdziesiątych, kiedy powstawało zaple
cze prezydenta Lecha Wałęsy, a później kolejne rzą
dy Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jana Olszewskiego.
A Lech Kaczyński - dawniej wiceprzewodniczący
NSZZ „Solidarność”, potem szef Biura Bezpieczeń
stwa Narodowego i na koniec prezes Najwyższej
Izby Kontroli, nie ukrywał, że od 1999 roku znalazł
się na politycznym bocznym torze. A tu nagle takie
odwrócenie losu.
- Wszystko, co mnie dobrego w życiu spotka
ło, było z zaskoczenia. Moje doświadczenie życio
we uczy, że lepiej nie planować. Przecież ja wróci
łem do polityki całkiem przypadkowo! - wspomi
nał ten moment w styczniu 2010 roku, rozmawiając
z tygodnikiem „Gala”. - Nasze życie wtedy nabrało
niesamowitego rozpędu. I nadal pędzi - dorzuciła
Maria Kaczyńska.
Gdy wracał do tego momentu swego życia, za
wsze był nieco rozrzewniony. A że uwielbiał dyk
teryjki, wspominał, że premier nastawał na jak
—
134
—
najszybszą nominację. On z nią odrobinę zwlekał.
Nie z zarozumiałości, lecz z prozaicznych powo
dów - nie miał garnituru na tę okazję. Jerzy Buzek
miał na to radę: - To pożycz garnitur od ministra
skarbu Emila Wąsacza.
- Dotknęło mnie to trochę. Nie jestem wysoki,
ale Wąsacz jest znacznie niższy ode mnie - wspo
minał autoironicznie Kaczyński.
Premier osiągnął jednak swój cel - przyszły
minister po tej uwadze szybko znalazł garnitur
i jeszcze przed 51. urodzinami, 14 czerwca, odebrał
tekę, która otworzyła mu drogę do wielkiej kariery
politycznej.
Nic na to nie wskazywało, bo resort sprawie
dliwości nie należał do tych, które przysparzają
zwolenników. Nikt nie zrobił kariery na spadają
cym poczuciu bezpieczeństwa, łagodniejącym pra
wie i sprawach zalegających latami w sądach. I stał
się cud - Lech Kaczyński zaproponował zaostrze
nie kodeksu karnego, zagrzewał sądy do surowo
ści ostrymi wypowiedziami i na tej beznadziejnej
posadzie odniósł oszałamiający sukces. Stał się naj
bardziej łubianym członkiem rządu i drugim, po
ówczesnym prezydencie Aleksandrze Kwaśniew
skim, najpopularniejszym w Polsce politykiem!
Historia, choć w o wiele większym wymia
rze, się powtórzyła. Kiedy w lutym 1992 roku Lech
Kaczyński został wybrany na prezesa Najwyższej
Izby Kontroli, zaufanie do tej instytucji deklarowa
ło 30 procent badanych. A gdy opuszczał tę funk
—
135
—
cję w roku 1995, słupek zaufania społecznego do
NIK był dwukrotnie wyższy - skoczył do 60 pro
cent - i zaczęto uważać tę izbę za skuteczny organ
kontroli państwowej. Szukając wytłumaczenia tego
fenomenu, tygodnik „Newsweek Polska” stwierdził,
że Lech Kaczyński „należy do tej kategorii polity
ków, którzy szukają szansy w zadaniach pozornie
beznadziejnych” i radzą sobie nawet z „mission im
possible”.
Nagła i szybka dymisja po roku tylko przy
sporzyła sympatyków twardemu „szeryfowi”. Pre
mier stwierdził, że nie mógł dłużej akceptować cią
głych konfliktów ministra ze służbami specjal
nymi i resztą rządu. Do ludzi przemówiły tłuma
czenia Lecha Kaczyńskiego: „Niestety, w przypad
ku niektórych ważnych śledztw odnosiłem wraże
nie, że nie korzystam z pełnego poparcia premiera.
Choć muszę też stwierdzić, że nie było z jego strony
przypadków przeciwdziałania”.
I uzbrojony w tę argumentację profesor ruszył
na Warszawę postrzeganą w owym czasie jako sie
dlisko układów i korupcji. Nic dziwnego, że wygrał.
Jarosław Kaczyński już od miesięcy stał na
czele nowej partii Prawo i Sprawiedliwość, powo
łanej przez niego na fali popularności brata - mi
nistra. Jarosław doświadczony wcześniej jako lider
Porozumienia Centrum miał swój twardy, spraw
dzony pod względem lojalności i skuteczności
krąg polityków, nazywany później przez mło
de gwardie PiS „zakonem PC”. Tylko im napraw
—
136
—
dę ufał i to oni tworzyli PiS, partię w założeniu
elitarną. Lech zaś od zajęć partyjnych i rozplot
kowanych sejmowych restauracji, w których nie
bywał nawet jako senator czy poseł, wolał urzę
dy. To z nich pochodzi jego otoczenie, nieporów
nanie bardziej różnorodne politycznie niż środo
wisko brata. NIK-owcy, których zabierał ze sobą
i do Ratusza, i potem do Pałacu Prezydenckiego.
Znajomi z „Solidarności”. Potem ludzie, którzy po
magali w strukturach władz stolicy, w tym ekipa
tworząca Muzeum Powstania Warszawskiego. Nic
więc dziwnego, że były minister wyznał dzienni
karzowi: - PiS powstał z pomysłu Jarka. Tworzyli
go razem z nim najbardziej sprawdzeni działacze
PC, Adam Lipiński i Ludwik Dorn. Mnie to zostało
podane na tacy. Choć jestem szefem PiS, to rzadko
chodzę na posiedzenia. A nawet jak pójdę, to spo
tkanie prowadzi Jarek.
Ale cały czas był w kontakcie telefonicznym
z bratem. Rano, zaraz po przebudzeniu, i wieczo
rem, gdy obaj już zakończyli swoje obowiązki. Co
raz mniej było bowiem czasu na spotkania. Życie
przyspieszało - zostawały telefony.
Do Jarosława najłatwiej dodzwonić się na tele
fon rodzinnego domu na Żoliborzu. Mama Jadwiga,
nad wyraz uprzejma osoba kibicująca synom, chęt
nie służyła za telefoniczny kontakt. Czasem dzięki
tym ciągłym telefonom ratowała polityczne plany.
Pewnego dnia, gdy syn siedział długo, przygotowu
jąc się do ważnego wystąpienia, chciała mu pozwo
— 137 —
lić dłużej pospać. Gdyby nie telefon dziennikarza,
te przygotowania poszłyby na marne, bo Jarosław
zwyczajnie by na spotkanie zaspał.
- To już ma być za godzinę? To ja biegnę go bu
dzić! - rzuciła do słuchawki.
„Szaraczkom”, gdy mieli sprawę do Lecha, po
zostawało zaś dzwonienie do jego kierowcy. Jedne
go z największych zaufanych Lecha Kaczyńskie
go. Był z nim związany od lat - i w NIK, i w Ratu
szu. Rano zabierał go spod kamienicy na Żolibo
rzu i objeżdżał całą Polskę. Załatwiał sprawy, słu
żył radą. Był jego zagorzałym zwolennikiem, który
przekonywał do wizji szefa pasażerów i przechod
niów. Kaczyński zawsze z ulgą wsiadał do swojego
auta, zawsze - obok kierowcy. Zresztą obaj bracia
tak jeździli i gdy podróżowali razem, pojawiał się
kłopot - brakowało miejsca z przodu. Te zwycza
je zmieniły się dopiero, gdy Lech Kaczyński został
głową państwa. Ale kierowca przesiadł się z nim
wtedy do limuzyny prezydenckiej.
Lecz zanim to nastąpiło, patrzył, jak szef usi
łuje zarazić wyborców swoim hasłem „Stop korup
cji!”. Już w kampanii warszawskiej z oporami spo
tykał się z przedsiębiorcami, choć przynosili mu na
tacy przykłady korupcji w mieście czy złego gospo
darowania. Gdy perorujący przy kawie reformato
rzy - biznesmeni tworzyli wianuszek wokół przy
szłego prezydenta, ten z minuty na minutę był co
raz bliżej drzwi i w końcu pod jakimś pretekstem
znikał.
—
138
—
- Moi zastępcy będą bardziej liberalni niż ja. Ja
będę hamulcem - śmiał się do nich wprost.
I faktycznie - wstrzymywał przetargi, któ
re uważał za podejrzane, sprowadził NIK-owców
do władz miasta, skupiał się na walce z tzw. ukła
dem warszawskim. Ale też nie zapomniał o zwróce
niu się do ludzi - to za jego kadencji stworzono sieć
biur obsługi mieszkańców.
Mówił: - Zbudujemy urząd trochę jak Najwyż
szą Izbę Kontroli, urzędy dzielnicy będą pełniły
rolę delegatur.
Z jednej strony przez owo „patrzenie na ręce”
zbyt długo remontował ulice, z drugiej - dał lu
dziom huczne obchody rocznic i Muzeum Powsta
nia Warszawskiego. Nie da się stwierdzić, jaki byłby
finał tej walki, bo Kaczyński nie poddał się już wy
borczemu osądowi warszawiaków.
Zamiast tego ruszył do dalszej walki - o wła
dzę w Polsce. W 2005 r. wygrał wybory na prezy
denta kraju. Zatem zrobił, jak mówił zaraz po wy
borach warszawskich: - Swoją wygraną w Warsza
wie traktowałem jako sukces planu zmian w stoli
cy związanych przede wszystkim z nową jakością
władzy, ale pośrednio jako sukces planów takich sa
mych zmian w całej Polsce.
Jarosław w tym czasie usunął się w cień. Bracia
nie pokazywali się razem, bo założono, że to draż
ni wyborców. I daje pożywkę przeciwnikom do wy
śmiewania ich bliźniactwa - rzekomo podwójnej
siły, roli, możliwości zamiany. Mimo to antyko-
—
139
—
rupcyjna wizja bliźniaków wygrała i wybory pre
zydenckie, i parlamentarne.
Wbrew zapowiedziom nie doszło do koali
cji Prawa i Sprawiedliwości z Platformą Obywatel
ską Donalda Tuska. Choć elektoraty są sobie bliskie,
politycy mieli inne plany. Co ich poróżniło - pro
gramy, władza, zawiedzione ambicje, nagromadzo
na w kampanii nienawiść - dla tej historii nie ma
znaczenia. Dość, że Lech długo musiał namawiać
Jarosława, by został premierem. Chcąc pomóc bra
tu w kampanii prezydenckiej, obiecał, że nie będzie
dwuwładzy bliźniaków - w rządzie i w pałacu.
Po trwających miesiącami rozmowach, po
chwilowym zerwaniu koalicji z Samoobroną, Jaro
sław został prezesem Rady Ministrów.
Obaj bracia pełnili wtedy najwyższe polskie
urzędy, ale nigdy nie wpadli w gadżetomanię czę
stą na szczytach władzy czy to w państwie, czy
w firmach. Złośliwi przeciwnicy mówili o nich
jako o wrogach nowoczesności. Można jednak zro
zumieć niechęć do nabywania kosztownych przed
miotów, których 90 procent funkcji pozostaje nie
używana, bo... po prostu nie ma czasu na ich wy
korzystanie.
W świecie Lecha Kaczyńskiego niemożliwe by
łoby, żeby polityk próbował zdobywać szacunek
mediów i wyborców, po prostu chodząc z najnow
szym modelem komórki.
I tak Lech Kaczyński wciąż był przywiązany
do swej nokii 6310, która w porównaniu z nowymi
—140
—
aparatami nie ma żadnych funkcji dodatkowych.
Służy właściwie tylko do dzwonienia i pisania ese
mesów. Z drugiej strony, po co prezydent miałby
mieć komórkę z odtwarzaczem plików mp3 czy też
z możliwością czatowania? Był nieustannie otoczo
ny ludźmi.
Gazety zauważyły, że nawet podczas słynne
go ostrzału w Gruzji prezydent nie wypuścił tele
fonu z ręki. Zdjęcia, na których ściska w dłoni tę
starą komórkę w trakcie dramatycznego zajścia,
obiegły cały świat. Redaktor naczelny miesięcz
nika „TWoja Komórka” Marcin Kwaśniak gratulo
wał nawet Lechowi Kaczyńskiemu, że jest właści
cielem kultowego aparatu, który został ogłoszony
telefonem dziesięciolecia. - Kupują go ludzie, któ
rzy cenią tradycję, nie gonią za nowinkami, za to
lubią solidność. To znaczy, że prezydent komórkę
wykorzystuje do rozmów, a nie do zabawy czy roz
rywki - chwalił go też Michał Rogowicz, właściciel
portalu Infonokia.pl.
Jarosław Kaczyński po zerwaniu koalicji z Sa
moobroną i Ligą Polskich Rodzin poddał się pod
osąd wyborców. Jego partia osiągnęła wspania
ły wynik, lepszy niż w poprzednich wyborach, ale
Platforma Obywatelska dowodzona przez Donalda
Ińska była jeszcze lepsza.
PiS Jarosława przeszedł do opozycji, a politycz
ny plan braci znowu spoczął na Lechu Kaczyńskim,
prezydencie niedoszłej IV RP, który z wiarą chciał ją
wcielać w życie.
— 141 —
10 kwietnia 2010 roku zebrał znamienitą re
prezentację polskich władz cywilnych i wojsko
wych, by razem uczcić 70. rocznicę zbrodni katyń
skiej. Wylecieli z Warszawy wcześnie rano. O godzi
nie 8.20 prezydent z telefonu satelitarnego na po
kładzie rządowego samolotu Tu-154 zadzwonił do
brata. Jarosław zapytał go, czy już wylądowali. Pre
zydent odpowiedział, że nie, że lądują za kilkana
ście minut.
Krótka, zdawkowa rozmowa. Na pewno nie
myśleli, że to ich ostatnia.
21 minut później tupolew uderzył w ziemię
niedaleko lotniska pod Smoleńskiem.
Po godzinie 9 rano do Jarosława Kaczyńskiego
zadzwonił minister spraw zagranicznych Radosław
Sikorski. Ten sam, z którym jego brat prezydent
Lech Kaczyński był w wiecznym konflikcie. Który
niedawno, podczas konwencji wyborczej PO w Byd
goszczy, nawoływał do skandowania „Były prezy
dent Lech Kaczyński”. Który mówił, że prezydent
„nie powinien zgrywać zucha, wałęsając się gdzieś
po górach Kaukazu”.
A w „czarną sobotę” to szef MSZ jako pierw
szy dowiedział się o katastrofie rządowego tupole
wa z prezydentem i jego żoną na pokładzie. Powia
domił premiera Donalda Ińska i marszałka Sejmu
Bronisława Komorowskiego, który wedle konsty
tucji przejmował obowiązki prezydenta. Trzeci te
lefon wykonał do Jarosława Kaczyńskiego i powie
dział: - Mam straszną informację. Doszło do tra
— 142 —
gicznego wypadku. Niestety, ze słów ambasado
ra, który jest na miejscu i ogląda wrak, można wy
wnioskować, że nikt nie przeżył.
Jaka była reakcja po drugiej stronie słuchaw
ki? - Bardzo spokojna, ale jednocześnie czuło się
emocje po drugiej stronie - relacjonował Sikorski.
Telefon prezydenta w Smoleńsku znaleźli Ro
sjanie. Potem przyleciał do kraju. Polska Naczel
na Prokuratura Wojskowa będzie analizować dane
w pamięci komórki, by się upewnić, że po katastro
fie rosyjskie służby nie skopiowały jej zawartości.
Parę miesięcy przed katastrofą jeden z tygo
dników spytał Lecha Kaczyńskiego, czy wierzy
w powiedzenie: „Chcesz rozśmieszyć Pana Boga,
powiedz mu o swych planach”. Wtedy prezydent
odpowiedział: - Gdy oglądam się wstecz, mogę tyl
ko powiedzieć: w moim życiu niemal wszystko mi
się udało. W skali mikro - chciałem być naukow
cem i nim zostałem. W skali makro - zostałem po
litykiem, potem prezydentem. I to też nie było pla
nowane. Człowiek w mikroskali ma wolną wolę, ale
w makro - jest elementem wypadkowej wielu sił.
—
143
—
— 144 —
Rozdział XIII
Samotność bliźniaków
— 1 4 5 —
J
ak wygląda raj? Dla Jarosława Kaczyńskiego bar
dzo prosto: - Razem z Leszkiem siedzimy, roz
mawiamy i pijemy wodę z sokiem z saturatora.
Saturatory i wata cukrowa - to był przebój PRL
na miarę dzisiejszych coli i hamburgera. W tym ma
rzeniu widać, że Lech naprawdę był dopełnieniem
jego osobowości.
Połączeni byli nawet symbolicznie - jednojajo
we bliźniaki urodzone w znaku Bliźniąt, 18 czerw
ca 1949 roku, na warszawskim Żoliborzu. Chłopców
odbierała wychwalana przez matkę Jadwigę Ka
czyńską położna, którą była pani Gajcy, matka po
wstańczego poety. Poród był okropnie długi - trwał
dobę. A ból Jadwiga Kaczyńska podobno pamięta do
dzisiaj, choć ma już 84 lata.
Gdy w końcu po tych wielu godzinach męki na
świat wyjrzał starszy Jarek, był już cały siny z braku
tlenu, lecz mamie się wydawało, że to najpiękniej
szy chłopiec na świecie. - Jesteś niebieski, ale i tak
cię kocham! - zawołała. Czterdzieści pięć minut
później pojawił się Leszek. Obaj urodzili się na biur
ku we własnym domu, co Jarosław autoironicznie
interpretował jako zapowiedź sukcesów w ciężkiej
—146 —
umysłowej pracy. - Jakbyśmy z góry byli przezna
czeni do funkcji związanych z rządzeniem - żarto
wał, przyjmując pseudonaukowy żargon.
Imiona wybrała im mama.
Jarosław - bo była na trzecim roku polonistyki,
zdawała akurat egzamin u profesora Jarosława Do
roszewskiego i imię wpadło jej w ucho. W owych
czasach wcale nie było popularne ani zwyczajne,
znajomi powtarzali je ze zdziwieniem, jakby dzi
siaj dać komuś na imię Eustachy. Każdy zna je ze
słyszenia, niewielu zna człowieka o takim imieniu.
Lech dostał imię po poprzednim narzeczonym
mamy Leszku Jastrzębskim, którego rzuciła dla Ka
czyńskiego. Mąż Jadwigi wyraził zgodę, bo uwa
żał Leszka za porządnego człowieka i uznał sprawę
za wspaniałomyślny gest. Lech Kaczyński używał
zdrobnienia Leszek i nikt, kto przyjaźnił się z nim,
nie zwracał się do niego inaczej. Mąż Jadwigi co
prawda akurat dla młodszego syna próbował wyne
gocjować imię Rajnold, ale nie miał żadnych szans
przeforsować swojego pomysłu, bo żona stanowczo
oponowała: - Nie chcę Rajnolda.
Obaj synowie na drugie imię dostali Alek
sander. Bo tak mieli na imię dziadkowie - ojciec
i mamy, i taty.
U bliźniaków tak podobno jest, że starszy gra
pierwsze skrzypce. A może tylko tak się mówi
ło o Kaczyńskich? Tak naprawdę wzajemnie pod
grzewali się do walki, trochę rywalizowali, dużo
sobie pomagali i wspierali się. Żaden nie chciał za
—
147
—
wieść drugiego. Tyle że na ogół dobrze dzielili się
zadaniami, często grali dobrego i złego policjan
ta i wyglądało to tak, jakby jeden wypełniał misję
wyznaczoną przez brata. A ponieważ Lech był cie
pły, bardziej rozluźniony i poza bratem i polity
ką miał jeszcze swoje rodzinne życie, uznano, że
demiurgiem jest Jarosław. To dlatego całkiem se
rio wzięto żartobliwe słowa radości ze zwycięstwa,
które Lech wypowiedział po wyborach prezydenc
kich do brata: - Panie prezesie, melduję wykona
nie zadania!
Kto znał przewrotne poczucie humoru Lecha,
śmiał się. Kto nie znał, oburzał i analizował ich zna
czenie. Może rację mieli i jedni, i drudzy. Bo praw
da jest też taka, że od dzieciństwa Jarosław często
był strategiem ich zachowań, które w owym czasie
sprowadzały się do pomysłów urwisa.
Ojciec bał się o synów. Pamiętał śmierć sześcio
letniego brata i dziewiętnastoletniej siostry, więc
z najmniejszą dolegliwością kazał chodzić do le
karza. Mama dawała im odpocząć od tej nadopie
kuńczości latem, gdy sami wyjeżdżali na dwa mie
siące. No to spuścili wszystkie psy we wsi z łańcu
chów i zaprowadzili je do rzeki. Chcieli je wykąpać,
bo miały pchły. Łatwo się domyślić, jaką awanturę
wszczęli gospodarze.
Innym razem pozwalali się ponieść wyobraźni
i pragnieniu przygody. Mama dała się namówić sy
nom na zrobienie tratwy. Wsiedli na nią i popłynę
li, a przestraszona Jadwiga biegła za nimi brzegiem.
—148 —
Podobno Jarek był większym rozrabiaką. Pod
czas kręcenia filmu „O dwóch takich, co ukradli
księżyc”, w którym bliźniacy zagrali główne role,
wiele razy zamykał w pokoju na klucz kierownika
produkcji. Dla draki. Pewnego dnia w pokoju chłop
ców wybuchł pożar. Tak naprawdę to Jarosław zor
ganizował świece dymne i odpalił.
- Jarek ma silny charakter, ale Leszek też, tyl
ko ma w sobie więcej łagodności - przekonywała
matka. Gdy jej synowie byli mali, stworzyli na po
dwórku wojsko. Hierarchia była zaskakująca: Jarek
był generałem, Jacek Jackiewicz marszałkiem, zaś
Leszek szedł środkiem. Tak chciał. Ale to nie zna
czy, że był słabszy. - Po jakimś czasie wyrósł z tego
środka, zakładał na Wybrzeżu wolne związki. Poje
chałam tam, a Marylka mówi, że on jest w stoczni.
I choćby nie wiem, co zrobiła, to tak, jakby chcieć
zamknąć wiatr w walizce. I tak by poleciał - oce
niała go matka.
Ich dom nie był surowy. Wpojono im podsta
wowe zasady: nie kłam, nie kradnij, nie dorabiaj
się nieuczciwie. Ale psocić lubili, jak to chłopcy. Po
urodzeniu najpierw rok razem płakali wniebogłosy,
a potem razem się bili i bawili.
Jadwiga bardzo dbała o synów. Wyśmiewano
ich na ulicy, że codziennie byli inaczej ubrani.
Bronili się wzajemnie. Gdy ich przeciwnik był
dużo wyższy, to walczyli we dwóch.
- Często bili się w szkole. Dziś opowiadają, że
szło o interpretację różnych wydarzeń historycz
— 149 —
nych, a to były zwykłe szkolne bójki. Chodziliśmy
rok na treningi dżudo, bardzo się do tych trenin
gów przykładali - wspominał kolega bliźniaków
z liceum Lelewela Marek Maldis, dziennikarz tele
wizyjny.
Kiedyś Lech wyskoczył z okna w klasie na
pierwszym piętrze. Pech chciał, że wpadł prosto na
wicedyrektorkę. To zamortyzowało upadek i unik
nął złamania, ale nie nagany. Tłumaczył się, że lek
cja była strasznie nudna, tak strasznie, że musiał
wyjść. A okno było najbliżej.
- Na szczęście dyrektor tej szkoły, pedagog
z prawdziwego zdarzenia, powiedział: „Niech się
pani nie martwi, tamta lekcja rzeczywiście była bar
dzo nudna” - śmiała się zawołana do szkoły mama.
Wyskakiwanie oknem weszło im w krew. Na
wet na studiach, gdy uznali ćwiczenia za niecieka
we, a zajęcia były na parterze, opuszczali salę przez
okno i szli do studenckiego klubu Harenda na kawę.
Albo na węgierskie wino do Fukiera, albo na piwo
do restauracji Szwajcarska.
Kaczyńscy potrafili też wykorzystać swe po
dobieństwo. Jeszcze w Lelewelu mylili się nauczy
cielom, więc zamieniali się na lekcjach - odpowia
dał ten, który umiał. Dopiero po roku nauczyciele
się zorientowali i rozdzielili braci - poszli do róż
nych klas.
W X klasie, bo taka wówczas była numeracja,
Lechowi groziła dwója z polskiego i było ryzyko, że
nie przejdzie do następnej klasy. Lech poprawił oce
—
150
—
ny, lecz przeniesiono go do innej szkoły. Zaczynali
razem w liceum im. Joachima Lelewela, ale maturę
robili oddzielnie. Jarosław w XXXIIILO im. Mikoła
ja Kopernika, zaś Lech w XXXIX LO im. Lotnictwa
Polskiego na Bielanach. Spotkali się znów na stu
diach, obydwaj skończyli Wydział Prawa i Admini
stracji Uniwersytetu Warszawskiego.
Mimo to matka oceniała, że z synami
w dzieciństwie i młodości nie było większych kło
potów. - Nie mieli żadnych aureolek. Normal
ni, żywi chłopcy. Kończyłam studia i jeszcze wy
konywałam jakieś prace zlecone, na takich karte
luszkach, fiszkach. Chłopcy podpatrywali i też ro
bili takie karteczki. To była świetna zabawa. Do dziś
mam całe pudełko tych karteczek. W każdym razie
nie miałam z nimi żadnych zasadniczych kłopotów.
Nawet jak już dorastali. Nie było alkoholu, przynaj
mniej mnie się tak zdawało, większą część dnia spę
dzaliśmy osobno - wspominała.
I tu trafiła w dziesiątkę. Przecież każdy wie, bo
sam był nastolatkiem lub wychowywał dzieci, że ro
dzice o tym, co się dzieje naprawdę, wiedzą najmniej.
Zdaniem mamy Jadwigi dopiero podczas mło
dzieńczego buntu synowie byli sprawcami „jakichś
incydentów”. Leszek już po maturze wypił więcej
z kolegą, ale na długo mu wystarczyło - zniechęci
ły go mdłości i „helikoptery” w głowie, które nacho
dzą pijących bez wprawy.
Maldis zaś wspomina, że koledzy co prawda
szokowali wiedzą historyczną, ale jak inni palili
—
151
—
papierosy, uciekali z zajęć, łobuzowali. Zawsze jed
nak trzymali sztamę i pomysły rozpisywali na role,
jak w scenariuszu. Ciekawe tylko, dlaczego - gdy się
wybryk wydał - w pierwszej kolejności podejrzewa
no Jarosława.
To mama Jadwiga ich wychowywała, bo tata
całe dnie spędzał w pracy, wyjeżdżał na kontrak
ty. W młodości bracia mieli więc pewne trudno
ści w kontaktach z ojcem, tym bardziej że był dość
surowy. - No i jego opiekuńczość! - fukał Lech Ka
czyński. - Ciężkie awantury o to, że chodzę bez
czapki. Wtedy dostawałem szału, choć byłem dużo
spokojniejszy niż dziś.
Jadwiga nauczyła ich miłości do książek. Wy
chowywała ich poprzez lektury. Do trzynastego
roku życia chłopców czytała im. Sami całe życie
czytali bardzo dużo. Przez pewien czas stale cho
dzili do kina i teatru. Pierwsza wizyta kilkuletnie
go Lecha w teatrze dla dzieci skończyła się histe
rią - nie chciał wyjść, żądał pójścia na scenę. Chciał
być aktorem.
Tragicznie zmarły prezydent wspominał, że
mama wpływała na decyzje jego i brata, ale tak
umiejętnie, iż sądzili, że inicjatywa należy do nich.
Tak na przykład wszczepiła im przekonanie, że trze
ba robić karierę naukową i pisać doktorat.
Matka stworzyła dom „starannego wychowa
nia”, w którym rozmawia się dużo z dziećmi. Ich
wychowawczynią w Lelewelu była znana polo
nistka, potem wiceminister edukacji Anna Radzi
—
152
—
wiłł. Do liceum z Kaczyńskimi chodził Lejb Fogel
man, znany prawnik, zaliczany do elity Warszawy.
Siedział w ławce „z jednym z nich, potem mu po
wiedzieli, że to był Leszek”. W każdym razie Fogel
mana denerwowało, że koledzy mają tak dużą wie
dzę i ukształtowane, twarde poglądy: - Byłem taki
snob intelektualny. Jarek i Leszek trochę mnie draż
nili, bo mieli pojęcie o sprawach, o których ja nie
miałem. Moi rodzice nie byli wykształceni. Ja dużo
czytałem, ale nie miał mnie kto formować. A oni
byli z rodziny polsko-inteligenckiej. I mieli poglą
dy - polskie, patriotyczne.
O patriotyzmie synów opowiadała żartem Ja
dwiga: - Oni nawet byli trochę zabawni. Codziennie
po pacierzu śpiewali: „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Obaj interesowali się historią. Obaj skończy
li prawo. Działali w opozycji. W szkole mówiono
o nich „Kaczki”, nigdy - „Kaczka” Zawsze w liczbie
mnogiej, bo zawsze występowali razem.
— 153 —
— 154 —
Rozdział XIV
Tacy sami, a tak różni
—
155
—
S
potkałem braci Kaczyńskich. Z Jarosławem
w świetnej atmosferze przegadałem po
nad godzinę w jego gabinecie. Wobec Le
cha chyba strzeliłem gafę, bo nie potrafiłem ich
odróżnić, więc zapytałem wprost: Lech czy Jaro
sław? - żartował kiedyś Rafał Dutkiewicz, prezy
dent Wrocławia.
A wcale nie byli nierozpoznawalni. Znajomi ich
rozróżniali właściwie bez trudu. Dla mamy Leszek
był bardziej okrągły, a Jarek miał pociągłą buzię. Ni
gdy nie musiała im wiązać wstążeczek, by rozpo
znać, który jest który. Tak jak reżyser czy operator
filmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Czasem
byli jak awers i rewers. Choć można też powiedzieć,
że się uzupełniali.
Lech szybko ogłosił rodzinie, że jego plan na
życie osobiste to ożenić się i mieć dzieci. Jarek od
wrotnie -już w liceum oświadczył, że żony mieć nie
będzie i poświęci się polityce.
Jarosław jest sam. Całe życie mieszka z mamą,
na rodzinnym Żoliborzu. W czasie, gdy był premie
rem, uznał, że musi się przeprowadzić do domku,
który był do dyspozycji szefa rządu na zamkniętym
— 156 —
osiedlu Parkowa. Zabrał ze sobą mamę, która miała
już swoje lata i nie mogła zostać sama.
Można się śmiać z tego, jak pani Jadwiga traktu
je syna. Ale komu matka nie gotuje ulubionej potra
wy? Nie usiłuje doprać białej koszuli i nie wprasza się,
by „wreszcie porządnie posprzątać”? Pani Jadwiga po
awanturach o to, jaki syn ma kupić garnitur, w jego
ubiór już się nie wtrąca. Jarosław - w przeciwień
stwie do Lecha - sam potrafi sobie ugotować, nauczył
się tego, gdy mama była chora. Lubi rano zjeść cia
sto drożdżowe z mlekiem, jajecznicę, a na obiad bef
sztyk z polędwicy. Mama raptem kroi synowi grejp
fruta i kiwi na kolację. Chodzi też do ulubionej bud
ki po winogrona, bo tam są najlepsze. Wie, że syn wy
chodzący z domu przed dziewiątą rano i wracający
po północy, musi odpocząć. Prowadzi jego rachun
ki - syn oddaje jej pensję, ona opłaca, co trzeba, mówi,
ile odłożyła, co zostało i gdzie jest. A może w ten spo
sób to on chce jej pomóc? To przecież nie znaczy, że
jest mamie podporządkowany. Gdy z dnia na dzień
odszedł z kancelarii Lecha Wałęsy, stracił środki do
życia i w ogóle mamie o tym nie powiedział. Długo
po tym zdarzeniu Lech przyznał się mamie, że Jarek
od niego pożyczył, ale już oddaje. W ratach.
Mieli różne środowiska. Lech uchodził za czło
wieka otwartego, który w domu trzymał pościel dla
lewicowego kolegi z opozycji Władysława Frasyniu
ka, bo ten go tak często odwiedzał.
Wśród doradców prezydent miał i prawicowego
Tomasza Żukowskiego, i lewicowca Ryszarda Buga
—
157
—
ja. Trzon jego ekipy stanowili starzy NIK-owcy, któ
rych zabierał ze sobą i do Ratusza, i potem do Pała
cu Prezydenckiego. Wśród nich Dorota Safjan, żona
byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, które
go można zaliczyć raczej do krytyków Kaczyńskich
niż do zwolenników. Lech miał wokół młode środo
wisko tworzące Muzeum Powstania Warszawskiego,
znajomych z „Solidarności” i czasów AWS, liberal
ne środowisko gdańskie, a nawet przyjmował na po
gawędki wicenaczelną „Gazety Wyborczej” Helenę
Łuczywo. Lech potrafił wybaczać, przynajmniej po
zornie, bo wolał korzystać z umiejętności ludzi, niż
je tracić. Tak zapomniał poważną kłótnię Andrzejo
wi Urbańskiemu i zrobił go szefem Kancelarii Pre
zydenta.
Prezydent nie zamykał się na nowe zjawiska.
Jak w muzyce - lubił Ryszarda Rynkowskiego, Le
onarda Cohena, Jacka Kaczmarskiego, Ewę Demar
czyk, Kabaret Starszych Panów. Ale też ucieszył się
z płyty Alicji Majewskiej podarowanej przez żonę,
a córka twierdziła nawet, że słuchał Maanamu i Ka
zika Staszewskiego, i Czerwonych Gitar, które śpie
wały „Kwiaty we włosach potargał wiatr”.
- Był jednym z najbardziej otwartych lu
dzi, jakich znam. Został politykiem, bo na tę de
cyzję wpłynął brat i jego głęboki patriotyzm. Gdy
by nie został prezydentem, byłby wielkim profeso
rem - oceniał zatroskany śmiercią przyjaciela Mi
chał Kleiber. On wraz żoną zaliczali się do przyja
ciół pary prezydenckiej, choć poznali się, gdy Kle-
— 158 —
iber był ministrem nauki w lewicowych rządach
Leszka Millera i Marka Belki.
Natomiast Jarek ufał głównie swojej starej gwar
dii, z którą zakładał Porozumienie Centrum, tzw. za
konowi. Przygarniał do PiS bardziej skrajny elekto
rat, który odrzucał zbyt liberalnego brata. Lubi kon
kret, jest strategiem, zatem przygarnął młodych
spin doktorów oraz Zbigniewa Ziobrę. Jarosław po
trafi rozmawiać tak, żeby doprowadzić do skutku
koalicję dawnej opozycji ze Stronnictwem Demo
kratycznym i Zjednoczonym Stronnictwem Ludo
wym, a później po kilkunastu latach zawrzeć sojusz
polityczny z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną. Jest
urodzonym liderem politycznym, którego zachod
nia prasa ostatnio nazywała nawet genialnym. Nie
boi się żadnej konfrontacji i nie lęka się negocjacji
z najbardziej zaskakującymi partnerami. Wyglądało
to tak, jakby bracia podzieli się charakterami.
Jarosław z trudem przechodzi na „ty”, Lech,
jak kogoś poznał i cenił, był na to gotów. Bliźnia
cy podkreślali zawsze swą zdolność do kompromi
sów, ale słabo się z tym przebijali. Uczyli się chwy
tów, choć Lechowi - kiedyś zachwycającemu się ak
torstwem - przychodziło to chyba łatwiej. To w jego
kampanii na prezydenta Warszawy pojawiły się
pierwszy raz - wymyślone przez młodych sztabow
ców - pluszowe kaczki. Rozdawał je dzieciom. Do
piero cztery lata później Jarosław, już jako premier,
w asyście kamer szedł do parku rzucać okruchy
chleba kaczkom. I gdy SLD pokazała billboard „Se
— 159 —
zon polowań na kaczki”, zachęcał żartem: - Mamy
wezwanie: „Karmmy kaczki!”, bo zaczyna się dla
nich trudny okres. Życie publiczne się brutalizuje.
W Warszawie jest wiele kaczek, nie tylko dwie.
Lech miał niespotykane poczucie humoru. Ale
nie tolerował żartów na temat brata. - Jego jedy
nym kompleksem jest niedocenienie Jarosława. Do
skonale pamięta, jak źle przez lata traktowano bra
ta i bardzo go to boli. Stąd biorą się opowieści o pa
miętliwości obu braci - wspominał Wojciech Jasiń
ski, stary współpracowników z czasów Porozumie
nia Centrum i były minister skarbu w rządzie Akcji
Wyborczej Solidarność.
Starali się wzajemnie nie zawieść. Jarosław
przekonał brata, by kandydował na prezydenta,
a Lech bliźniaka, by został premierem. - To ci się
należy - mawiał Lech. Jarosław zaś miał skrupu
ły, jak ludzie odbiorą jednoczesną władzę obu bliź
niaków w Polsce. - Będzie najpotężniejszym czło
wiekiem w kraju - mówił wtedy o bracie Lech, już
prezydent.
Nigdy nie kryli swoich silnych więzi. Lech któ
regoś razu przyszedł ogromnie zmęczony na poran
ną rozmowę do Moniki Olejnik, spał bardzo krótko.
Przyznawał: - Nie zasnę, dopóki brat nie wróci z po
dróży. Tym razem to było o godz. 2.10.
Kaczyńscy lubili spotykać w życiu bliźnięta.
Przyjaciółką ich domu była Hanna Fołtyn-Kubicka,
która ma bliźniaczą siostrę Inkę. To, że są bliźniaka
mi, stanowiło dodatkowy plus dziennikarzy Jacka
—160 —
i Michała Karnowskich, którym wiele razy udzielali
wywiadów do radia, prasy czy do książki.
Ciężko zrozumieć, co łączy ze sobą - tak psy
chicznie, wręcz transcendentalnie - bliźnięta.
A więź Kaczyńskich była jeszcze silniejsza. Samot
ność takiego bliźniaka jest niewyobrażalna. Może
dlatego ich matki chrzestne - autorki książek dla
dzieci, siostry bliźniaczki Ludwika i Zofia Woźnic
kie, ocalone z warszawskiego getta, popełniły samo
bójstwo jedna po drugiej?
- W czasie wojny przeszły przez getto warszaw
skie - ich matka była Żydówką. Cudem przeży
ły - o ich niezwykłym, tragicznym losie opowiada
ła dziennikarzom przyjaciółka Jadwigi Kaczyńskiej,
Barbara Winkiel. - Były już wtedy bardzo zdolnymi
pisarkami. Ciągnęła się za nimi trauma getta. Obie
popadły w psychozy, obie popełniły samobójstwo.
Ludka w 1983 roku, a Zosia trzy lata później. Ich
śmierć bardzo zaciążyła na moim i Jadwigi życiu.
- Ja mam straszliwe poczucie uciekającego cza
su. I dlatego musimy kończyć. Sprawy państwowe
wzywają! - kończył jeden z wywiadów Lech.
Po katastrofie prezydenckiego samolotu Jaro
sław schudł co najmniej kilka kilogramów w parę
dni. Poleciał do Smoleńska zidentyfikować zmasa
krowane ciało brata. Kogo widział?
Poszedł sam. Chciał się pożegnać. Umarła jego
połowa. Wracając do Polski, powiedział do współ
pracownika: -To koniec mojego życia.
— i6l —
— 162 —
Rozdział XV
Kot Kaczyńskiego
—163—
Z
wierzęta w życiu rodziny Kaczyńskich za
wsze odgrywały wielką rolę. A gdy obaj bra
cia w III RP zaczęli odgrywać ważne role
polityczne, kolejne koty Jarosława Kaczyńskiego
stawały się postaciami polskiego życia publicz
nego. Niemal każdy polityk lub publicysta - bez
względu na swoją orientację polityczną - anali
zując kolejne działania braci Kaczyńskich, mu
siał podzielić się również uwagami na temat któ
regoś z kotów rezydujących aktualnie w domu Ja
rosława na warszawskim Żoliborzu. Nie mówiąc
już o roli, jaką koty Kaczyńskiego odegrały w ży
ciu polskich satyryków. Zasłużyły co najmniej na
pomnik ufundowany przez to wpływowe środo
wisko.
„Kot Kaczyńskiego” to termin niemalże poli
tologiczny, synonim politycznych działań lidera
najpierw Porozumienia Centrum, a później Prawa
i Sprawiedliwości. „Kot Kaczyńskiego” to jego za
ufany i - jak chcą jego przeciwnicy - jedyny wier
ny współpracownik. „Kot Kaczyńskiego” to ważna
postać publiczna, celebryta niebywający w elek
tronicznych mediach. „Kot Kaczyńskiego” to dla
— 1 6 4 —
zabobonnych przeciwników czarny kot przyno
szący widmo prawicowego ciemnogrodu. „Kot Ka
czyńskiego” to również pretekst do najbardziej
niewybrednych, osobistych żartów.
Jeśli ktoś mówi „Kaczyński i jego kot”, wiado
mo, że szykuje się spisek. Że Jarosław Kaczyński
przygotowuje ruch, którego obawiają się jego prze
ciwnicy. Kiedy pojawiają się dowcipy, to oznacza
jedno. Kaczyński wykonał posunięcie, podjął de
cyzje, które nie odpowiadają jego przeciwnikom.
„Kot Kaczyńskiego” pełni funkcję symbolicz
ną. Najczęściej jest anonimowy i bezimienny. Jest
jego alter ego, tym drugim, złowieszczym ja. Cza
sami też można odnieść wrażenie, że tajemniczy
„kot Kaczyńskiego” działa niczym baśniowy Kot
w butach, intrygant kierujący losem człowieka,
któremu zaufał.
„Ale dlaczego ja pytam, gdzie jest kot premie
ra? Bo właśnie sobie przypomniałem, że od jakie
goś już czasu podejrzewam, że istnienie rządu
w Polsce jest całkowicie zbędne. Skoro każdego
ministra, premiera, wicepremiera można wymie
nić na innego dowolnego o podobnych lub więk
szych niekompetencjach, w przypadkowo i nie
zrozumiale wybranym momencie, to znaczy, że
rząd do rządzenia potrzebny nie jest” - w 2006
roku „Przekrój” ostro atakował premiera Jarosła
wa Kaczyńskiego. „Dlaczego służby informacyjne
milczą w sprawie kota? (...) Przecież premier ma
urlop, to nie będę pytał o rządzenie. No bo chyba,
— 165 —
nawet jak kot w Warszawie został, to nie on rzą
dzi?”.
Dla kogoś innego „kot Kaczyńskiego” był na
macalnym dowodem na posiadanie przez jedne
go z bliźniaków niewielkiej cząstki ludzkich cech.
„Ostatnio wyjątkowo często trafiałem na różne
artykuły o naszym premierze i jego kocie Aliku.
Pełno tego w internecie i prasie. Zaskakujące jest
to, że na pozór twardy człowiek, za jakiego uwa
żałem zawsze Jarosława Kaczyńskiego, staje się
bardzo łagodny, gdy opowiada o swoim zwierza
ku” - pisał jeden ze znanych blogerów. „Myślę, że
przyjaźń człowieka ze zwierzęciem jest w jakimś
stopniu dowodem na posiadanie, chociaż w mi
nimalnym procencie, ludzkiej twarzy”. Subtelne,
prawda?
Choć dla wszystkich Alik to teraz właśnie
„kot Kaczyńskiego”, to tych kotów w domu Jaro
sława Kaczyńskiego było sporo. Sam właściciel,
czy też współrezydent w domu na Żoliborzu, przy
różnych okazjach wymieniał ich imiona. Były
Inka, Filipina i Zuzia, Filip, Lulek i Buś. Teraz jest
Alik.
- Na początku lat 80. Jarek miał dwa
koty - wspominał Krzysztof Wyszkowski w roz
mowie z „Gazetą Polską”. - Dwa ogromne, dwu
dziestokilowe basiory. Mieliśmy nieraz do zała
twienia późno w nocy jakieś sprawy, spieszyli
śmy się. Podjechaliśmy raz pod dom Jarka, miał
na chwilę wysiąść i wrócić z papierami. Nie ma
— 166 —
go chyba z 15 minut, a w końcu wychodzi z domu,
niosąc na ręku tego basiora, sadza go gdzieś, żeby
zrobił siusiu. Wraca do domu i po chwili wycho
dzi, niosąc na ręku drugiego.
Nie można było zaatakować Kaczyńskiego za
dawną działalność, obniżyć jej rangi, ale zawsze
można było zaatakować kota. I tak redaktor Piotr
Gadzinowski mógł postawić śmiałą tezę, że gdyby
nie koty, to PRL nie upadłaby.
-
Jarosław Kaczyński we wspomnieniach
„O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich”
ujawnił swą największą PRL-owską traumę - pisał
ten lewicowy publicysta, wyciągając daleko idące
wnioski: - W czasie stanu wojennego nie mógł ku
pić karmy dla kotów i to zahartowało go ostatecz
nie na antykomunistę. Gdyby gen. Jaruzelski za
miast koksowników wystawił Whiskas, pewnie
komuna by nie upadła.
Kilkadziesiąt godzin po odtajnieniu materia
łów z tak zwanej szafy Lesiaka Jarosław Kaczyń
ski odwiedził rozgłośnię Polskiego Radia. Był go
ściem Jacka Karnowskiego w programie „Sygna
ły Dnia”. Rozmawiano też o kocie, bo jak się oka
zało po ujawnieniu zawartości szafy Lesiaka, wy
skoczył z niej Buś.
- Słyszałem te rozważania na temat wieku
kota Busia i tym podobne. Otóż nie wiem, dlacze
go tam ustalono, w jakim wieku jest mój kot - mó
wił wówczas premier Kaczyński. - To jest nawet
zabawny element, ale to wszystko naprawdę nie
—
167
—
było zabawne. Powtarzam, w każdym demokra
tycznym kraju to byłby ogromny wstrząs.
Jednak za sprawą Lesiaka i jego szafy Buś cza
sami stawał się ważniejszy niż dawny oficer służb
specjalnych i sporządzone przez niego dokumen
ty-
„Nie rzucę chyba spania, bo tak między blo
giem a prawdą, śnią mi się nie tylko koszmary. Jak
faceci w trykotach, Ryśku w łazience czy nieżyją
cy od dawna, ale wiecznie żywy w szafie Lesiaka,
kot imieniem Busio” - pisała na ten temat na swo
im blogu Maria Czubaszek.
Wspomniany Buś swoje życie polityczne i ko
cie zakończył kilka lat temu, ginąc tragicznie po
upadku z okna. Jeśli wierzyć prasie, Busia zako
pano w ogrodzie niedaleko rodzinnego domu Ka
czyńskich.
Kot Alik jest już z Jarosławem Kaczyńskim od
prawie 12 lat, od chwili, kiedy prezes Prawa i Spra
wiedliwości znalazł go rannego na drodze. Pod
czas pewnej podróży chciał razem z osobami to
warzyszącymi jechać przez najdłuższy drewnia
ny most w Europie, który znajdował się pod Wy
szogrodem. Podróżni wiedzieli, że most kończy
swój długi żywot i mieli nadzieję, że po raz ostat
ni będą mogli się tak przez Wisłę przeprawić. Oka
zało się jednak, że się spóźnili i most jest już roz
bierany.
- Musieliśmy wrócić do innego mostu. Tam
zobaczyliśmy kota, który mimo że był przejecha
—168 —
ny, zamachał ogonem. Zmieniliśmy plan, zabrali
śmy kota i wróciliśmy do Warszawy - wspominał
później Kaczyński.
Kot przeszedł odpowiednie leczenie, został
chirurgicznie poskładany, kości połączone odpo
wiednimi drutami. Paradoksalnie życie uratował
mu ogon, który teraz okazał się być - w wyniku
odniesionych ran - nieczuły. Gdy się go dotknie,
nie reaguje. Zwierzę teraz podwija ogon w sposób,
jaki czynią to psy kundelki.
Alik ma charakter. Można powiedzieć, że spo
tkały się dwie silne osobowości.
- Ciągle się bił i gryzł. Niejedną rzecz w domu
zniszczył - opowiadał o temperamencie Alika je
den z najbardziej znanych polskich polityków.
Kot jak to kot, wiadomo, drapie. Ale ten jesz
cze potrafi się obrażać na Jarosława Kaczyńskie
go i ugryźć go w rękę. Swoją miłość demonstru
je w ten sposób, że z lubością wbija ostre pazury
w łydki swojego właściciela. Nie tylko zostawia
ślady na skórze, ale także zaciąga materiał na no
gawkach spodni. Robi tak mimo statecznego wie
ku i chorych nerek.
- Cały czas mam ręce podrapane i pogryzione,
w bliznach - opowiadał Jarosław Kaczyński. - Kie
dy wracam do domu, Alik z radości na mój widok
tupie, potem biega i cap! mnie mocno zębami za
rękę.
Zachowanie Alika być może tłumaczy trochę
jego niezwykłe pochodzenie.
— i6g —
- Lekarze stwierdzili, że ma domieszkę krwi
żbika - zdradziła kiedyś Jadwiga Kaczyńska.
Oczywiście, jak większość zwierząt domo
wych, Alik też nie lubi zmian. A koty, jak po
wszechnie wiadomo, nie znoszą żadnych przepro
wadzek. Jarosław Kaczyński, kiedy został premie
rem, przeniósł się do rządowej willi przy ul. Par
kowej. Wtedy okazało się, że kot bardzo źle zare
agował na tę przeprowadzkę. W tej sytuacji ówcze
sny szef polskiego rządu postanowił zdecydowa
nymi działaniami poprawić pupilowi humor i po
zwolił mu spać na swoim łóżku.
- Wcale mi nie przeszkadza - opowiadał Ka
czyński dziennikarzom „Faktu”. - Rozkłada się
w nogach i spokojnie leży przez całą noc.
W domu kot jednak woli przesiadywać na pa
rapetach niż na łóżkach i fotelach. Jeśli już trafi na
kolana, nie traci swojej zadziorności. Bycie kotem
premiera nie jest jednak zadaniem łatwym. Trze
ba być bardziej czujnym niż w codziennym życiu,
bowiem zagrożenie - nieznane dzikiej naturze
zwierzęcia - czyha w miejscach i okolicznościach,
o których nawet najprzytomniejszy kot nie zdoła
pomyśleć.
- Czego tu szukasz? - rzucił do fotoreportera
„Dziennika” kierowca czarnej skody należącej do
premiera Jarosława Kaczyńskiego, a Michał Kar
nowski to zdarzenie w tejże gazecie opisał. W rzą
dowej limuzynie krył się drapieżny Alik, co dało
podstawę do poważnych dywagacji dotyczących
---170----
prawa kotów do przewożenia samochodem preze
sa Rady Ministrów.
Z kolei propozycję posłów Platformy Obywa
telskiej na początku 2007 roku, żeby wprowadzić
podatek od kotów, o czym skwapliwie doniosły
media, od razu uznano za cios skierowany w bra
ta prezydenta.
- Skoro płacimy podatki za psy, to niech
ten obowiązek dotyczy także właścicieli ko
tów - grzmiał Bogdan Zdrojewski, wówczas prze
wodniczący sejmowego klubu PO, a prywatnie
właściciel pięknego psa Guperta.
Oczywiście była to tylko drobna potyczka.
Jarosław Kaczyński był wtedy jeszcze premierem,
a jego rząd miał nadal większość parlamentarną.
„Kot Kaczyńskiego” jako zjawisko politycz
no-medialne powrócił natychmiast, gdy Jarosław
Kaczyński zadeklarował, że po tragicznej śmier
ci swojego brata będzie kandydował na urząd pre
zydenta Polski. Najpierw zaczęły krążyć, głównie
w internecie, wśród jego przeciwników niewy
bredne dowcipy, rozważania, jaką rolę będzie peł
nił kot po ewentualnej wygranej Jarosława. Czy
nie Pierwszej Damy.
Następnie doszło do poważniejszego incy
dentu, a zaczęło się od jakiejś idiotycznej infor
macji o tym, że pewien pracownik poczty z Nie
miec poślubił swoją 15-letnią kocicę o imieniu
Cecylia. Zwierzę, które było stare i schorowa
ne. Tej fikcyjnej ceremonii zaślubin przewod
— 171 —
niczyła pewna, dość znana zresztą, aktorka nie
miecka.
Na wieść o tym Sławomir Nowak, będący in
telektualnym zapleczem premiera Donalda Tu
ska i głównym strategiem Platformy Obywatel
skiej, napisał na Twitterze: „Od dawna wiedzia
łem, że z kotami trzeba uważać - alergia. A nam
się proponuje ich obecność w życiu pub. ;-)” (pi
sownia oryginalna - przyp. autorzy). O wpisie na
tychmiast doniósł portal Fakt.pl, a za nim powtó
rzyły inne media.
Adam Bielan, jeden z najbliższych współ
pracowników Jarosława Kaczyńskiego i również
główny strateg Prawa i Sprawiedliwości, uznał, że
jest to atak na lidera, który nawiązuje najwyraź
niej do krążących dowcipów. Zareagował natych
miast, sugerując, że to przykład agresywnej kam
panii.
Być może ktoś uznałby to zdarzenie za mało
ważne, ale ilustruje ono w sposób doskonały, jaką
praktyczną rolę w polskim życiu publicznym od
grywa pojęcie „kot Kaczyńskiego”. Bo „kot Ka
czyńskiego” to przede wszystkim zwierzę poli
tyczne.
Może natomiast zbyt małą uwagę poświęca
się temu, co charakteryzuje wszystkie koty, a więc
i kolejne koty Kaczyńskich: dyskrecji, elegancji,
bystrości i niezależności. Gdyby przez pryzmat
tych cech publicyści analizowali obecność Busia
czy Alika w życiu jednej z najważniejszych pol
—172 —
skich rodzin politycznych, może nasze życie pu
bliczne zyskałoby nieco kociej gracji.
— 173 —
— 174 —
Rozdział XVI
Wrażliwość dla zwierząt
—
175
—
C
hoć najbardziej znanym kotem jest „kot (Ja
rosława) Kaczyńskiego”, zaś jego właściciel
jest najsłynniejszym polskim właścicie
lem kota, to jednak honorowy tytuł Kociarza Roku
otrzymał jego brat Lech. Od razu trzeba powiedzieć,
że nie było to wynikiem jakiejś szczególnej rywali
zacji między braćmi ani też próbą rozbicia bliźnia
czej jedności czy też skutkiem manipulacji wytraw
nych politycznych marketingowców. Prawda - jak
to zwykle bywa - jest niezwykle banalna, po prostu
Lech Kaczyński dostał ten szczególny tytuł za rze
czywiste zasługi i to niewynikające tylko z posia
dania jednego czy kilku kotów, ale za działania na
rzecz całej kociej społeczności.
Wszyscy znawcy tematu i sympatycy zwierząt
zgodnie przyznają, że Lech Kaczyński, będąc pre
zydentem Warszawy, dostrzegł koty w stolicy i to
przede wszystkim te, które pałętały się bezdomne
po jego rodzinnym mieście. Oczywiście w języku
urzędniczym, w jakim konieczne było ujęcie kociej
troski, brzmi to o wiele lepiej, prezydent Kaczyń
ski „podjął wiele działań mających na celu poprawę
losu bezdomnych zwierząt”. A więc te magistrac-
— 176 —
kie czyny zwane troską polegały przede wszystkim
na powołaniu stanowiska pełnomocnika do spraw
zwierząt. Ten urzędnik do spraw kotów, psów i in
nych zwierzęcych przyjaciół mieszkańców stolicy
otrzymał określone uprawnienia, dzięki którym
los bezdomnych zwierząt w Warszawie zaczął ule
gać znacznej poprawie. Lech Kaczyński - jak przy
stało na politycznego konserwatystę - był zwolen
nikiem adopcji psów i kotów, co też władze miasta
starały się wraz z różnymi organizacjami dość sku
tecznie promować.
Można powiedzieć, że w tej kwestii prowadził
nie tylko charakterystyczną dla siebie politykę so
lidarności, ale również politykę otwartych okienek.
Każdej zimy pełnomocnik, lekarz weterynarii, po
przez swoich urzędników i w tym przypadku przy
chylnie nastawione media przypominali miesz
kańcom Warszawy o uchylaniu piwnicznych okie
nek, dzięki czemu koty wolno żyjące mogły sko
rzystać z dobrodziejstw cywilizacji i nie marzły na
dworze. Prezydent Warszawy proponował i promo
wał ideę budowy specjalnego schroniska dla kotów.
Ale co ważniejsze, zadbał także o karmicielki kotów
miejskich, które najczęściej są osobami starszymi
i o skromnych dochodach. Dostawały one od władz
stolicy karmę dla swoich zwierzaków. Poszczegól
ne gminy kupowały domki dla kotów, by te mo
gły przetrwać zimę, zaczęto je też leczyć. Miłośnicy
zwierząt uważają, że wykonano prawdziwy skok cy
wilizacyjny w zakresie pomocy dla zwierząt.
—
177
—
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz.
Za czasów warszawskiej prezydentury słowa „koty
wolno żyjące” zaczęły wypierać popularny, ale uwła
czający dumnej naturze tych czworonogów termin
„koty bezdomne”. Ta wrażliwość na sprawy braci
mniejszych i to upodmiotowienie w podejściu do
zwierzęcych towarzyszy mieszkańców Warszawy,
podobało się środowiskom zmagającym się z tymi
problemami. Stąd reakcja środowiska kociarzy
i zwycięstwo w plebiscycie magazynu „Kot” i nobi
litujący tytuł Kociarza Roku 2007. A to zwycięstwo
można by powiedzieć podwójne, bo również w ka
tegorii drużynowej. Instytucjonalnym Kociarzem
Roku został Urząd m.st. Warszawy, który opuszczo
ny już przez Lecha Kaczyńskiego kontynuował jego
politykę w stosunku do zwierząt.
Jak widać, w dzisiejszych czasach nawet w spor
tach indywidualnych nie ma sukcesu bez druży
nowej pracy. I tak nie dałoby się tutaj wiele zrobić,
gdyby nie naturalne wsparcie osoby najważniej
szej dla samego prezydenta Warszawy, czyli wła
snej żony - Marii Kaczyńskiej. Zresztą po wygra
nych wyborach na prezydenta Polski, gdy Lech Ka
czyński w naturalny sposób nie mógł już tyle cza
su poświęcać tym sprawom, małżonka jako Pierw
sza Dama także wspierała działania na rzecz zwie
rząt. Pojawiła się między innymi podczas otwarcia
ośrodka dla kotów miejskich Koteria w Warszawie.
Na stronie internetowej Koterii znalazły się słowa
pożegnania: „Dla Niej byliśmy jedną z licznych ini
—178 —
cjatyw, które obdarzała swym sercem. Dla nas było
to cenne spotkanie z Wielkim Człowiekiem. Pomoc
ne, radosne, niezapomniane. Zobowiązujące”.
Maria Kaczyńska podkreślała, że zwierzęta to
warzyszyły jej niemal od zawsze.
Największą sławę w naturalny sposób zyskali
czworonożni towarzysze z czasów, gdy państwo Ka
czyńscy stali się lokatorami Pałacu Prezydenckiego.
Z nimi do warszawskiej siedziby głowy państwa po
maszerowały cztery zwierzaki, dwa koty i dwa psy.
Śmierć Tytusa, jedenastoletniego teriera szkoc
kiego, odnotowały skrupulatnie media. Dzięki
temu wiemy, że nastąpiło to 13 listopada 2009 roku,
a przyczyną była starość. Małżeństwo Kaczyńskich
zdradziło też niektóre sekrety związane z psem, któ
ry uwielbiał sypiać w swoim obszernym, wygod
nym wiklinowym koszu. A z kolei jego przywią
zanie do tradycji z Wysp Brytyjskich i nobilitującej
nazwy szkockiego teriera objawiało się tym, że lubił
leżeć na materacyku w tradycyjną szkocką czerwo
no-zieloną kratę. Wiemy też, czego Tytus nie lubił.
Mianowicie nie podobali mu się mężczyźni w cięż
kich butach, a swoje niezadowolenie ze spotkania
z takimi osobnikami okazywał tak, jak potrafił to
wyrazić najlepiej, czyli głośnym szczekaniem. Z ko
lei z kotami utrzymywał bliskie stosunki, można
nawet powiedzieć, że przyjacielskie, zawsze rano na
„dzień dobry” witał je nosem.
- Nie pamiętam, by Tytus pogonił jakiegoś kota
na ulicy - mówiła Pierwsza Dama, która też opi
— 179 —
sała drugiego pieska państwa Kaczyńskich. - Lula,
pieszczotliwie przez nas zwana Lulindą albo Lulisią,
jest bardzo podobna do Bazylego, psa, który kiedyś
żył z nami i który w wieku 12 lat z własnej głupoty
wpadł pod samochód.
Lulę do domu przywiózł Lech Kaczyński, a zna
lazł ją na stacji benzynowej w Mławie w Wielki
Czwartek 2000 roku. Jechał wtedy z Warszawy do
Sopotu. W pewnym momencie zatrzymał się, żeby
zatankować paliwo do samochodu. Wtedy zobaczył
suczkę, która piła na placu wodę z kałuży. Przyszły
prezydent nakarmił zgłodniałego psa, a od obsługi
stacji dowiedział się, że stworzenie to błąka się od
tygodnia po okolicy. Jak zawsze przy tego typu spo
tkaniach dla pewnych ludzi finał takiej historii jest
do przewidzenia. Lech Kaczyński zlitował się nad
losem opuszczonej suki i nie mogąc znaleźć lepsze
go rozwiązania, zabrał ją ze sobą do domu.
- Na początku była bardzo lękliwa - mówiła
Maria Kaczyńska. - Bała się ludzi, każdego stuknię
cia, każdego nieznanego dźwięku. Od razu została
zaakceptowana i przez Molly, i przez Tytusa, którzy
wtedy mieszkali już z nami. Teraz jest do nas nie
zwykle przywiązana. Ale jej największą przyjaciół
ką pozostaje kotka Molly, z którą uwielbiają razem
sypiać.
Molly żyła do wiosny 2009 roku. Jak mawiała
Pierwsza Dama, Molly była kotką, która „urodziła
się w okolicy domowego podwórka”, czyli, jak mó
wią inni, była zwykłym dachowcem. Do ich domu
— 180 —
trafiła jak wiele zwierzaków w tej rodzinie - znale
ziona podczas podróży.
- W listopadowy, bardzo chłodny dzień w 1995
roku ta szarobura koteczka weszła do samochodu,
którym mąż miał jechać do Warszawy - opowiada
ła Maria Kaczyńska. - Mąż wziął ją na ręce i przy
niósł do mieszkania, w którym od razu poczuła się
jak u siebie. Mieliśmy w tym czasie dojrzałą koci
cę Klarę i psa Bazylego. Molly, bardzo przyjacielska,
chciała zaprzyjaźnić się z Klarą, ta jednak nie była
zachwycona nowym towarzystwem i właściwie za
wsze ją odganiała. Z Bazylim natomiast żyła w zgo
dzie.
Molly, jak przystało na dachowca, doskonale
rozumiała, co się do niej mówiło. A także, jak więk
szość kotów, potrafiła wyrozumiale okazać swoje
zadowolenie, gdy jej właściciele dokonywali czyn
ności przez kotkę łubianych. I tak bardzo głośno
mruczała, gdy się ją głaskało. Jej wielką zaletą było
także to, że nigdy nikogo nie podrapała. Miała silną
osobowość, więc choć prawie trzy razy mniejsza od
Rudolfa, podporządkowała go sobie. Samiec Rudolf
nie próbował nawet wejść na swoje łóżko, gdy wi
dział, że Molly sobie tego nie życzy.
- Po raz pierwszy spotkałam Rudolfa 11 stycznia
2004 roku na premierze musicalu „Koty” w teatrze
Roma - kreśliła kolejną historię o domowym pupi
lu prezydentowa.
Rudolf na tym pierwszym spotkaniu prezento
wał się niezwykle godnie. Ten ogromny, czarny kot,
—181 —
w czerwonych szelkach i z muszką przyczepioną do
obroży z napisem „PREZES”, leżał na skrzynce, do
której wrzucano pieniądze. Strzegł zbieranego ka
pitału, dumnie reprezentował grupę poszkodowa
nych przez los kotów i spokojnie przyglądał się pre
mierowej publiczności.
W ten aktywny sposób Rudolf brał udział
w kweście na rzecz kotów ze schroniska dla zwie
rząt Na Paluchu w Warszawie. Napis na obroży to
było jego ówczesne imię, które odwoływało się do
jego pozycji społecznej. Ta pozycja zaś była konse
kwencją jego manier. Prezes po prostu urzędował
w biurze schroniska. A trafił tam dlatego, że był
tak wytworny, iż pracownikom było żal skazywać
go na gromadne życie w klatce. Z jego oficjalnego
CV w tym zwierzęcym sierocińcu wynikało, że stra
cił swoją właścicielkę. Potem trafił do jakiejś rodzi
ny, która nie potrafiła odpowiednio się nim zająć,
więc nie wiedząc, co począć, w końcu umieściła go
w schronisku.
- Wtedy nie myślałam, że to będzie nasz kot.
W Sopocie mieliśmy już przecież jedną kotkę i dwa
psy, ale w Warszawie, gdzie w tym czasie mieszkali
śmy, nie mieliśmy żadnego zwierzaka - opowiadała
Maria Kaczyńska. - Gdy dowiedziałam się, że Pre
zes jest do adopcji, że potrzebuje domu, zdecydowa
łam, że zamieszka z nami.
Był sobotni, mroźny, ostatni dzień stycznia
2004 roku, kiedy piękny kocur Prezes pojawił się
w domu państwa Kaczyńskich. Wprowadzając się
---182----
do nowego domu, miał - jak określali weteryna
rze - 5 albo 6 lat. A ponieważ odegrał najwspanial
szą rolę w swojej kociej karierze, której nawet nie
wymyśliliby autorzy musicalu „Koty”, w nowych
warunkach imię Prezes zostało zmienione na bar
dziej odpowiednie do tych okoliczności.
- Nazwaliśmy go Rudolf z uwagi na urodę, bo
to o Rudolfie Valentino babki i prababki mawiały, że
był pięknym mężczyzną - podsumowała tę historię
jego właścicielka. - Jest kocurem bardzo mądrym
i z charakterem.
Maria Czubaszek wspominała, jak poznała Ma
rię Kaczyńską podczas słynnego spotkania z okazji
Dnia Kobiet w 2007 roku. Najpierw, jako to bywa na
takich spotkaniach, były przemowy, później zapro
szone kobiety stały w grupkach, a między nimi krą
żyła gospodyni tego damskiego spotkania. - Byłam
jej ciekawa, ale nie spodziewałam się, że mnie za
gadnie - pisała Czubaszek. - Gdy podeszła do mnie,
wyrwałam się z pytaniem: - A jak państwa piesek?
I zaraz pomyślałam: Co ja mówię? Ale pani Maria
się roześmiała i powiedziała: - Wszystko dobrze.
Spytała też, czy mam psa. Gdy przeprosiłam ją za
głupie pytanie, usłyszałam: - Miłość do zwierząt to
nie jest głupia sprawa, to wspaniała rzecz. I zaraz ją
za to pokochałam.
Z kolei Paulina Król, wydawca miesięczni
ka „Mój pies”, wspomina, jak Maria i Lech Kaczyń
scy byli gośćmi w jej domu. Psy Pauliny - wówczas
dog niemiecki Drabuś i owczarek środkowoazjatyc-
—183 —
ki Oriana - od razu do nich przylgnęły, choć zwy
kle do nowo poznawanych osób tak bardzo się nie
kleiły.
- O psach rozmawialiśmy długo i czule - wspo
minała po latach Paulina Król. - Kiedy poprosiłam
panią prezydentową, aby patronowała naszemu ple
biscytowi „Serce dla Zwierząt”, nie zastanawiała się
długo.
Niestety, wyjazd zagraniczny uniemożliwił
Pierwszej Damie udział w uroczystości wręczenia
nagrody 2008 roku. Jednak wysłała serdeczny list
do laureatki tego plebiscytu Agnieszki Brzezińskiej,
która prowadzi schronisko dla bezdomnych psów
i kotów. Podczas następnej edycji plebiscytu była
już osobiście i nikt z obecnych nie miał wątpliwości,
że całym sercem kocha braci mniejszych.
Wtedy też poznała Katarzynę Piekarską, dzia
łaczkę SLD i laureatkę I edycji plebiscytu „Serce dla
Zwierząt”.
- Posadzono nas obok siebie i okazało się, że
to bardzo ciepła i bezpośrednia osoba - opowiada
ła potem Katarzyna Piekarska. - Zwracała się do
mnie „pani Kasiu” i wydawało mi się, że znam ją
od dawna. Pochłonął nas temat naszych czworo
nogów i w ogóle nie miałam wrażenia, że rozma
wiam z Pierwszą Damą, lecz po prostu z kimś nie
zwykle kochającym zwierzęta. Z prezydentem roz
mawiałam ostatnio tylko chwilę na balu dzienni
karzy. Powiedział wtedy, że „musimy coś zrobić
z tą ustawą”. Choć nie było czasu na rozwinięcie
—184 —
tematu, jest dla mnie oczywiste, że chodziło mu
o ustawę o ochronie zwierząt.
- Jako jedyny tak wysokiej rangi polityk otwar
cie mówił o swojej miłości do zwierząt - opowia
dała o prezydencie Karina Schwerzler, rzecznik
ds. ochrony zwierząt przy Kancelarii Prezyden
ta RP, i także laureatka IV edycji plebiscytu „Serce
dla Zwierząt”. - Przygarniał bezdomne czworonogi,
czasem znajdował potrąconego psa lub kota i nigdy
nie zostawiał go bez pomocy. Dokarmiał bezdomne
koty w okolicach pałacu i w szpitalu, w którym leża
ła jego mama. Jako pierwszy ustanowił w Kancelarii
Prezydenta stanowisko rzecznika ds. ochrony zwie
rząt. Dzięki tej funkcji mogłam pomóc wielu orga
nizacjom, które mnie o to prosiły.
Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej media
dużo pisały o Rudolfie i Luli, które nagle zostały po
zbawione swoich właścicieli. Panowało przekonanie,
że zwierzęta trafią do dobrych, oddanych i znanych
im domów. Tak też się stało.
Marek Suski, poseł PiS, założyciel parlamen
tarnego zespołu przyjaciół zwierząt, nominowany
w II edycji plebiscytu Serce dla Zwierząt, po śmierci
pary prezydenckiej powiedział: - Byli wielkimi mi
łośnikami zwierząt - nie na pokaz, nie tylko raso
wych, ale również zwykłych kundelków. Lech Ka
czyński powołał specjalnych pełnomocników do
spraw zwierząt - to pierwsze takie posunięcie w hi
storii Polski. Chciał, by nasz kraj był przyjazny nie
tylko dla ludzi.
— 185 —
— 186 —
Rozdział XVII
Czarodziejka z Rospudy
—187—
M
aria Kaczyńska uratowała konie. Całą
stadninę koni. To była niezwykła histo
ria. O wszystkim, jak to zwykle w życiu
bywa, decydował przypadek. Był rok 2001. Stad
nina ogierów w Starogardzie Gdańskim będąca
własnością skarbu państwa, fatalnie prowadzona
przez urzędników, popadła w tarapaty. Pracowni
cy widzieli, jak stadnina upada. Koniom groziła
rzeźnia, ludziom wyrzucenie z domów. W miesz
kaniach odcięto im prąd i wodę. Sytuacja była tra
giczna. Krążyły słuchy, że po likwidacji stadniny
tereny zostaną sprzedane, a zabudowania - zajęte
przez hurtownię alkoholi.
Ludzie stojący przed groźbą, że po latach pracy
zostaną pozbawieni środków do życia, a ich rodzi
ny jakichkolwiek perspektyw, podjęli dramatyczną
decyzję o rozpoczęciu strajku. Zajęli pomieszcze
nia biurowe, oflagowali się, wywiesili transparen
ty z hasłami. Protest się rozpoczął, ale nie wpłynę
ło to na ich sytuację. Strajk trwał i nic się nie zmie
niało. Mijały tygodnie. Zaczęli więc pisać pisma.
Zwracali się do różnych instytucji, prosili posłów
o pomoc. Protest trwał już cztery miesiące, gdy lu
— 188 —
dzie zaczęli pomału upadać na duchu. Umierać za
częła ich nadzieja, że coś się zmieni. Wszystkie ich
prośby, by ktoś w ogóle zwrócił na nich uwagę, po
zostawały bez echa. Byli zupełnie sami.
I wtedy pracownicy stadniny przypadkiem
dotarli do Hanny Foltyn-Kubickiej, przyjaciółki
Marii Kaczyńskiej, której mąż wówczas był mini
strem w rządzie Jerzego Buzka.
- Zgłosili się do mnie pracownicy stadniny, opo
wiadając przerażającą historię swego życia - opo
wiadała potem Hanna Foltyn-Kubicka.
Ponieważ była to okolica znana obu paniom,
postanowiły udać się tam na rekonesans. Chciały
sprawdzić na miejscu, jaka jest sytuacja. Czy rze
czywiście jest tak źle, jak opowiadali pracownicy.
Gdy przyjechały zobaczyć stadninę i jej pracowni
ków na własne oczy, nie wzbudziły sensacji.
- Nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi,
ponieważ najprawdopodobniej wzięto nas za ja
kieś dziennikarki, bo przyjechałyśmy ubrane na
sportowo, w dżinsy - wspominała później przy
jaciółka Marii Kaczyńskiej. - Dzięki temu spokoj
nie i w sposób nieskrępowany mogłyśmy się ro
zejrzeć po stadninie. Sama stadnina oraz sytuacja
pracujących w niej ludzi wyglądała rzeczywiście
tragicznie.
Do dzisiaj część pracowników twierdzi, że
przyszła prezydentowa przyjechała do nich jako
dziennikarka. Ale nie to jest najważniejsze. Da
riusz Rybka, który wówczas strajkował wraz z kole
—189 —
gami i koleżankami, wspominał reporterom TVN,
że Maria Kaczyńska przywiozła strajkującym owo
ce, a po wysłuchaniu ich historii się popłakała.
Na koniec, jak wyjeżdżała, podniosła dwa pal
ce do góry i powiedziała: „Od dzisiaj nie jesteście
sami” - opowiadał z kolei koniuszy Waldemar Pil
kiewicz.
Maria Kaczyńska nie po to pokazywała dwa
palce w słynnym geście zwycięstwa, żeby zde
sperowanym, ale już wycieńczonym długim pro
testem ludziom dawać jakieś złudzenia. Ona tak
że wierzyła w zwycięstwo i postanowiła, że dopro
wadzi sprawę do szczęśliwego końca. Przyjaciół
ki cały problem dokładnie opisały Lechowi Ka
czyńskiemu. Mówiły o wszystkim, co tam zoba
czyły i czego się dowiedziały, opisały dokładnie
wszystkie nieprawidłowości, które udało im się
dostrzec. I przede wszystkim opowiedziały o cięż
kim losie tamtejszych ludzi, który tak bardzo je po
ruszył. A ponieważ Lech Kaczyński był wyczulo
ny na ludzkie losy, postanowił jak najszybciej za
łatwić sprawę.
- Leszek jak to Leszek, wziął telefon i zaczął
obdzwaniać pół Polski - relacjonowała Hanna
Foltyn-Kubicka. I okazało się, że sprawę, która cią
gnęła się miesiącami, można było załatwić w ciągu
dwóch - no - paru dni. Ludzi przywrócono do pra
cy, a stadninę uratowano. Dzięki tej niezwykłej ak
cji dwóch przyjaciółek i zaangażowania Lecha Ka
czyńskiego stadnina koni nadal istnieje w Staro
—190 —
gardzie i mogła nawet pozyskać dobrych menedże
rów. Co więcej, w tej chwili nie jest nawet dotowa
na.
Kiedy zostawała Pierwszą Damą, wielu chciało
ją widzieć jako osobę, która będzie odzwierciedle
niem poglądów i postawy męża. Że będzie - a może
już jest - kalką polityczną swojego partnera życio
wego. Taki sposób postrzegania Pierwszej Damy
zadowalał zarówno niektórych sympatyków, jak
i większość przeciwników prezydenta. Próbowa
no też początkowo porównywać ją z Jolantą Kwa
śniewską, która była niezwykle aktywna publicz
nie. Prowadziła ożywioną działalność charytatyw
ną, stała się z czasem symbolem tamtej prezyden
tury. Zastanawiano się, czy Maria Kaczyńska roz
pocznie „rywalizację” z Kwaśniewską, a niektó
rzy - bez względu na obóz polityczny - wręcz się
tego domagali.
To, że Maria Kaczyńska nie założyła fundacji,
a na początku kadencji nawet sprawiała wrażenie
osoby, która chce być w cieniu, przyjmowano nie
kiedy jako kapitulację, a nawet podporządkowanie
się mężowi. Tym większe było zdumienie, gdy oka
zało się, że w niektórych sprawach ma własne zda
nie, różne od męża. Co gorsze, mąż tego zdania pu
blicznie nie negował i z nim nie polemizował. To,
co brano początkowo za uległość prezydenta, było
wypadkową pewnej kultury osobistej, partnerskich
relacji małżeńskich, poszanowania i wspierania
własnych poglądów. I też sporą samodzielnością,
—
191
—
którą oboje mieli i na którą sobie pozwalali. I któ
ra nie wykluczała, ale wręcz wzmacniała wzajemne
wspieranie się we wszystkich życiowych sprawach.
Ponieważ w relacjach publicznych jest tak,
że obowiązują pewne stereotypy, opinia publicz
na, a może nawet bardziej media były zaskoczone,
gdy owa samodzielność Marii Kaczyńskiej nagle
się objawiła. Tak było na przykład w kwestii Doli
ny Rospudy.
-
Mam na ten temat jednoznaczną opi
nię - mówiła dziennikarzom. - Jestem całym ser
cem za zachowaniem Doliny Rospudy w nienaru
szonym stanie. Dolina ta jest zjawiskowo piękna
i podziwiana przez wszystkich, którzy mieli okazję
ją widzieć. Nie możemy okazać się barbarzyńcami.
Obwodnicę można przecież zbudować, omijając to
niezwykłe miejsce.
Zresztą prezydent w tej kwestii miał podobne
zdanie. Rozmawiał o tym z ekologami. Uważał, że
w tej sprawie działają rozsądnie. Podzielał ich po
glądy o konieczności szanowania bogactwa przy
rody naszej ziemi.
- Należy zrobić wszystko, aby nie zniszczyć
doliny. Nie wierzę w to, że po wybudowaniu dro
gi możliwe będzie przywrócenie pierwotnego pięk
na tego miejsca. Tej symfonii natury nie odtworzy
człowiek - podkreślała prezydentowa w rozmowie
z „Gazetą Wyborczą”.
I co ważne, martwiła się sytuacją mieszkań
ców Augustowa, którym bardzo zależało na nowej
—192 —
drodze. Sugerowała, żeby korzystać z alternatyw
nego projektu i zbudować tę obwodnicę parę kilo
metrów dalej. Podkreślała, że wiele miast, jak Su
wałki, sprzeciwiają się przebiegowi drogi przez do
linę. A że w grę wchodzą interesy różnych miejsco
wości i społeczności, trzeba je uszanować.
- A my mamy tylko jedną Dolinę Rospudy, któ
ra jest naszym przyrodniczym skarbem - prze
strzegała. - To tak, jakbyśmy z korony wyłuskali
sobie perłę.
Choć opinia publiczna przyjęła bardzo do
brze to niezależne stanowisko Marii Kaczyńskiej,
wspieranej zresztą dość dyskretnie przez prezy
denta, to niektórzy zaczęli w tym upatrywać nie
tylko wewnątrzrodzinny konflikt, ale także we
wnątrzpartyjny. Bo opowiedzenie się po stronie
zwolenników budowy obwodnicy i zachowania
dotychczasowego charakteru Doliny Rospudy
uderzało w rząd kierowany wówczas przez brata
prezydenta.
Ale to nie była jedyna sprawa, w której stano
wisko Marii Kaczyńskiej było odmienne od stano
wiska jej męża. Wychodziła przed szereg. Opowia
dała się przeciwko zaostrzeniu ustawy antyabor
cyjnej. Do zmiany tej ustawy dążyła grupa kon
serwatywnych polityków wspierana przez zacho
wawczą część środowisk katolickich, głównie sku
pionych wokół Radia Maryja.
W Dzień Kobiet 8 marca 2007 roku Maria Ka
czyńska zaprosiła do Pałacu Prezydenckiego kobie
— 193 —
ty mediów. Zyskała ich sympatię poczuciem hu
moru.
- Weszłam na salę i byłam zszokowana. Na
stołach stały termosy, szklanki na spodeczkach,
w słoiczkach tłoczyły się słone paluszki. Nalewa
łyśmy sobie kawę do szklanek, przyglądałyśmy
się przeźroczystej niemal substancji, która lała się
z termosów. Po sali rozlegał się łomot łyżeczek wa
lących o ścianki naczyń. Paluszki były obrzydli
we, lekko wilgotne, ciasteczka wstrętne. Poczu
łam się jak w latach siedemdziesiątych. Jak za Gier
ka. Wszyscy piliśmy wtedy dość obrzydliwą kawę,
w obrzydliwych szklankach, machając łyżeczka
mi, by osłodzić mętną substancję zwaną solidar
nie przez wszystkich kawą. „Boże! Pomyślałam, co
za koszmar! Żadnej elegancji, o którą tak troszczyła
się poprzednia prezydentowa Kwaśniewska” - opo
wiadała potem o tym spotkaniu prof. Magdalena
Środa.
Na sali były wyłącznie kobiety, w pewnym
momencie weszła Maria Kaczyńska i przywitała
się ze swoimi gośćmi. Wtedy z telebimu poleciała
piosenka z czasów PRL: „Za zdrowie pań, za zdro
wie, pijmy do dna, panowie!”.
- Otworzyły się boczne drzwi, z których we
szli poważni panowie z kartonami prezentów: były
w nich... maleńkie paczki z rajstopami - kontynu
owała prof. Środa. - Każda z pań dostawała po pa
rze, plus goździk plus... pokwitowanie. To pokwi
towanie poraziło mnie! Tak, to żart! To pastisz lat
— 194 —
siedemdziesiątych! To było genialne przedstawie
nie.
Ale ważniejszym wydarzeniem niż to przed
stawienie było to, że Maria Kaczyńska podpisała
się pod zainicjowaną przez Monikę Olejnik petycją
o pozostawienie bez zmian zapisu konstytucji do
tyczącego ochrony życia poczętego.
- Z pełnym przekonaniem podpisałam. Są sy
tuacje bardzo trudne. Po co więcej? Przecież ży
cie jest chronione - mówiła Maria Kaczyńska do
dziennikarek.
- Jestem głęboko przekonany, że moja bra
towa została wprowadzona w błąd - powiedział
z kolei Jarosław Kaczyński. - Proponowane zmia
ny w konstytucji mają zabezpieczyć obecny stan
prawny, a nie wprowadzić całkowity zakaz aborcji.
Naraziło ją to też na agresję ze strony niektó
rych duchownych. Najgłośniejszy był komentarz
ojca Tadeusza Rydzyka. Zakonnik nazwał Marię
Kaczyńską czarownicą. Pierwsza Dama nigdy nie
komentowała tej wypowiedzi.
Rok później, w marcu 2008 roku, znów o Marii
Kaczyńskiej było głośno.
- Rozumiem tragedię ludzi, którzy chcą mieć
potomstwo, ale nie mogą - powiedziała w wywia
dzie dla tygodnika „Wprost” prezydentowa. - Po
pieram zabiegi in vitro. Czym innym jest jednak fi
nansowanie tych zabiegów przez państwo.
Tłumaczyła, że teraz, kiedy służba zdrowia ma
takie kłopoty, gdy brakuje pieniędzy nawet na ope
— 195 —
racje ratujące życie, trudno zabiegi in vitro opłacać
z budżetu. Ta wypowiedź nie spodobała się przede
wszystkim części środowisk związanych z Kościo
łem. Również politycznie próbowano się od niej
dystansować.
- Pani Maria Kaczyńska ma prawo wypowia
dać się w ważnych sprawach i tak odbieram jej
głos - stwierdził jeden z liderów Prawa i Sprawie
dliwości Przemysław Gosiewski.
Ale już jego partyjna koleżanka Joanna
Kluzik-Rostkowska, która miała zbliżone stano
wisko w tej kwestii do stanowiska prezydentowej,
uważała za stosowne wesprzeć Pierwszą Damę.
- Pierwsza Dama przyznała, że popiera zabie
gi in vitro, wynosi to tę kwestię ponad spory po
lityczne i jest opowiedzeniem się po stronie tych,
którzy mają problem, by zostać rodzicami - powie
działa Joanna Kluzik-Rostkowska.
Swoje niezadowolenie wyraził jeden z hierar
chów Kościoła, abp Tadeusz Gocłowski, który uznał,
że „wypowiedzi popierające zapłodnienie in vitro są
żenujące”. Nie wymienił prezydentowej z nazwiska,
ale i tak wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi.
- Ciekawe, czy znów odezwie się ojciec Rydzyk?
Czy Jarosław Kaczyński znów powie, że jego brato
wa musiała zostać wprowadzona w błąd? - zasta
nawiała się na łamach „Dziennika” Monika Olej
nik i wychwalała prezydentową. - Maria Kaczyń
ska nie po raz pierwszy wykazała się mądrością
i odwagą w głoszeniu własnych poglądów.
—196 —
Ale i też Maria Kaczyńska potrafiła sama bro
nić swoich racji.
- Zawsze mówiłam to, co myślę, choć bywa
łam za to krytykowana. Ale kiedy wypowiadałam
się o in vitro, kiedy poparłam kompromis w spra
wie aborcji, czy broniłam Rospudy - nie kalkulo
wałam, czy na tym wygram, czy nie - powiedziała
dziennikarzowi tygodnika „Wprost”. - Może wła
śnie za tę autentyczność ludzie mnie zaakceptowa
li. Mimo ceny, jaką musiałam zapłacić, nie żałuję
tych lat.
— 197 —
— 198 —
Rozdział XVIII
Matka, która urodziła legendę
—
199
—
K
iedy pod smoleńskim lotniskiem Siewier
nyj runął samolot Tu-154M z polską delega
cją, w warszawskim szpitalu rozgrywał się
inny dramat. Kiedy w ziemi rosyjskiej ginął Lech
Kaczyński, jego matka leżała w warszawskim szpi
talu, chwilami być może walcząc o życie. Gdy tam
w Rosji szybko gasła nadzieja na uratowanie choćby
jednego życia, tu w stolicy Polski Jadwiga Kaczyń
ska powoli, stopniowo wracała do zdrowia.
Nie było dnia od chwili katastrofy, w którym
nie zadawano by publicznie pytania: - Czy matka
już wie? Kiedy jej drugi syn to powie? Jak ona to prze
żyje? Jarosław powiedział matce o śmierci Lecha i sy
nowej półtora miesiąca po katastrofie. To był dla Ja
dwigi wielki szok.
Choć w tej tragicznej katastrofie pod Smo
leńskiem zginęło 96 osób zajmujących najwyższe
funkcje w państwie, choć to była strata niespoty
kana i przekraczająca ludzką wyobraźnię, to w du
żej mierze ze względu na godność Lecha Kaczyńskie
go, śmierć jego żony i ciężką chorobę matki był to
dramat rodziny Kaczyńskich. Nie umniejszając cier
pień innych ofiar i ich rodzin. Ten dramat Kaczyń
— 200 —
skich od początku nie miał charakteru prywatnego.
Ta historia od godziny 8.4110 kwietnia 2010 roku nie
trzyma się przyjętych konwencji. Zaczęła się jak mi
sterium, a nie wiadomo, jak i kiedy się zakończy.
Życie publiczne zawsze ogranicza prywatność,
ale w tym momencie dla wszystkich rodzin ofiar to,
co zwykle jest udziałem najbliższej rodziny i przy
jaciół, stawało się częścią zbiorowego przeżycia wie
lu milionów, często również spoza Polski. W przy
padku Kaczyńskich ta historia nie zakończyła się
w dniu, w którym doczesne szczątki Marii i Lecha
Kaczyńskich zostały złożone na Wawelu. Decyzja
o kandydowaniu w wyborach prezydenckich za
pewne dla Jarosława, jego rodziny, przyjaciół i zwo
lenników politycznych, w takiej sytuacji miała cha
rakter przejęcia zobowiązań wynikających z tego,
co się nazywa potocznie testamentem, tak napraw
dę w tym konkretnym przypadku jest - być może
nawet nadmierną - konsekwentną kontynuacją wy
znaczonych przez siebie celów.
Ale to oznacza też cenę, która ma i będzie mia
ła wymiar przede wszystkim osobisty. Bo nadejdzie
taki moment, że trzeba będzie zapłacić za powstrzy
mane emocje, a przede wszystkim za ciężar utrzy
mywania własnej matki - dla jej dobra - w niewie
dzy. Ta chwila kiedyś nadejdzie i tylko Jarosław Ka
czyński w samotności będzie się z nią i jej konse
kwencjami mierzył.
„Gazeta Wyborcza”, która nie ukrywa niechęci
do braci Kaczyńskich, nazwalają „Pierwszą matką
— 201 —
Rzeczypospolitej”. Zapewne miała być w tym iro
nia.
Był karnawał 1947 roku, kiedy się spotkali. Pod
czas balu na Politechnice Warszawskiej. On - Raj
mund Kaczyński, młody inżynier po wydziale me
chanicznym Politechniki Łódzkiej. Jego narzeczoną
jest Jadwiga Błońska, którą poznał jeszcze w czasach
konspiracji. Wszyscy spodziewają się, że niebawem
zostaną małżeństwem. Ona - Jadwiga Jasiewicz,
pięć lat od niego młodsza dwudziestolatka, student
ka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Jest
bardzo ładna, chce zostać naukowcem. I ma narze
czonego Leszka Jastrzębskiego.
To spotkanie odmieniło ich życie.
- Na ten bal przyszłam z kimś innym, z moim
narzeczonym Leszkiem. A wyszłam z Rajmundem.
Następnego dnia Rajmund sam przedstawił się
moim rodzicom. Chyba tak od razu go nie zaakcep
towali. Uważali, że jeszcze mam czas na takie spra
wy - wspominała kilka lat temu Jadwiga Kaczyń
ska. - Minęło zaledwie pół roku, a Rajmund Kaczyń
ski poprosił pannę Jasiewiczównę o rękę. Prośba zo
stała przyjęta. Nie zwlekają, ślub biorą w 1948 roku.
Potem Jadwiga Kaczyńska będzie wspominać, że nie
wyszła za mąż z rozsądku: - Chyba też nie z jakiejś
wielkiej miłości. Na pewno zakochałam się w moim
mężu, naturalnie. Rajmund zakochał się, ale potem
rozmyślał. Ja także rozmyślałam. Wstydziliśmy się
do tego przed sobą przyznać. Ale potem pobraliśmy
się i myślę, że dobrze się stało.
— 202 —
Nie mieli nic, bo ich rodzice stracili wszystko
w czasie wojny i zaraz po wojnie.
Matka braci Kaczyńskich Jadwiga Jasiewicz
urodziła się 31 grudnia 1926 r. w Starachowicach,
w rodzinie o tradycjach inteligenckich i wojsko
wych. Imię ma po matce ojca.
- Nigdy nie mówiono do mnie Jadzia, tylko
Dada. Tatuś tak wykombinował - byłam albo Buba
albo Dada - mówiła w swoich wspomnieniach mat
ka braci Kaczyńskich. - Za Jadwigę miałam żal. Bar
dzo nie lubiłam mojego imienia, nadal nie lubię.
Wiem, że kojarzy się z historią Polski, ale mnie się
nie podoba. Wolałam zawsze mieć na imię Bunia.
Jej rodzice to Stefania z Szydłowskich i Alek
sander Jasiewicz. Ojciec był inżynierem budowla
nym i jednym z projektantów Warszawskiej Spół
dzielni Mieszkaniowej. Mieszkali w Warszawie na
Żoliborzu w domu przy Mickiewicza 27, po wojnie
w tym budynku mieszkał Jacek Kuroń, legenda opo
zycji demokratycznej w PRL. - Można powiedzieć,
że byłam chowana w domu seniorów. Dom był pe
łen babć i dziadków - opisywała swoje dzieciństwo
i atmosferę panującą w licznej rodzinie, w której
było jeszcze sporo cioć i wujków.
Aleksander Jasiewicz gniewał się na żonę, gdy
ta nuciła „Pierwszą Brygadę”. Mówił jej wtedy: - Idź,
Stefcia, śpiewać pod Belweder. Sam miał zdecydo
wanie lewicowe poglądy. - Ojciec był socjalistą. Ta
kim antykomunistycznym z krwi i kości - wspomi
nała jego córka.
—
203
—
Jak opowiadała dziennikarzom, Jasiewiczowie,
pieczętujący się herbem Rawicz, mają się wywodzić
z Wielkiego Księstwa Litewskiego. I tam też szukać
trzeba przodków Jadwigi Kaczyńskiej oraz jej synów
Lecha i Jarosława. A mieli być nimi spolonizowani
bojarzy litewscy.
Dzieciństwo Jadwiga miała szczęśliwe, zamoż
ny dom i dużo swobody. Pamięta jedno poważne
ograniczenie, nie mogła z siostrą tańczyć w piątek.
Przerażały ją też obiady u dziadków, bo podawano
zawsze bardzo dużo dań. W czasie wojny, gdy cier
piała głód, tęskniła do tych wystawnych obiadów
i myślała, że Pan Bóg chce ją ukarać za grzech nieje
dzenia i grymasów.
Mała Jadzia chodziła do przedszkola, ale z po
wodu choroby ojca musiała coraz częściej wyjeż
dżać do dziadków, którzy mieszkali w Starachowi
cach. Aleksander Jasiewicz chorował na gruźlicę.
Musiał się leczyć, oznaczało to dla niego wyjaz
dy pod Warszawę do Otwocka. Niekiedy niezbęd
ny był wyjazd za granicę. Często leczenie ograni
czało się do leżenia w domu i wizyt lekarzy. Po
gorszenie się stanu ojca dla dziewczynek, małej Ja
dzi i Ireny, starszej od niej o 4,5 roku siostry, ozna
czało wyjazd do Starachowic. U dziadków rodzi
ce starali się ją często odwiedzać. Z tamtego cza
su zapamiętała zabawną historię. Otóż mieli psa
Wilusia. Kiedyś do ich domu wtargnęła jakaś jej
mość, która już w drzwiach oskarżyła ich, że woła
jąc tak na swojego psa, uchybiają godności jej Wi-
— 204 —
lusia, znaczy się syna. - Dziadziuś Adam popro
sił tę panią do siebie i powiedział jej: „Rzeczywi
ście może pani powinna wnieść skargę, może trze
ba będzie zadośćuczynić pieniędzmi... No, ale co
my możemy zrobić? Pies nie chce tego zrozumieć.
Mówimy do niego, że nie wypada mu reagować na
Wiluś, a on nic...” - wspominała w „Alfabecie” Ja
dwiga Kaczyńska.
Zawsze najważniejsza jest bliska rodzina, któ
ra poświęca nam więcej czasu i pomaga rozwiązy
wać drobne troski. Dla obu braci kimś takim była
ich babcia Stefania Jasiewicz. Miała duży wpływ na
ich wychowanie.
Małżeństwo z Aleksandrem Jasiewiczem było
jej drugim związkiem, pierwszy mąż umarł wcze
śnie. Miała z nim syna. Tak więc o 10 lat starszy Jan
Fyuth był przyrodnim bratem Jadwigi Kaczyńskiej
i kimś dla niej bardzo ważnym.
- Imponował mi strasznie - opowiadała kie
dyś. -Wydawał mi się najstarszym bratem na świę
cie. Był bardzo dowcipny.
Janek zabierał ją do Ziemiańskiej, żeby pokazać
legendy literackie ówczesnej Warszawy: Antoniego
Słonimskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego i Juliana
Tuwima. Wstydził się jednak towarzystwa dziew
czynki, więc kazał jej chodzić zawsze z tyłu, by nikt
nie podejrzewał go o takie towarzystwo.
- Miał przyjaciela z wyścigowym samochodem,
co było niesłychanie imponujące. Pozwalali mi cza
sem ze sobą jeździć - mówiła dalej pani Jadwiga Ka
—
205
—
czyńska. - Jasiek zabierał mnie do muzeów, pokazy
wał rzeźby, żebym nie miała spaczonego gustu.
We wrześniu 1939 roku walecznie bronił War
szawy, a potem próbował przedostać się do polskiej
armii we Francji. Ponieważ nie można było przejść
przez granicę rumuńską, wybrał drogę przez Li
twę. Niestety, kobieta, która przeprowadzała ich
przez granicę, okazała się być sowieckim szpie
giem. Całą grupę wydała Rosjanom. Jan Fyuth pró
bował uciekać, ale został postrzelony. Ranny trafił
najpierw do szpitala wojennego, a potem wywie
ziono go pod Archangielsk, gdzie zmarł po dwóch
latach. Prawdopodobnie rozstrzelano go. W chwi
li śmierci miał 24 lata. O całej tej historii Jadwiga
Kaczyńska dowiedziała się dopiero w latach sześć
dziesiątych.
Aleksander Jasiewicz spodziewał się wojny.
Mówił, że ma przeczucie, iż nadejdzie ona z dwóch
stron. I z Niemiec, i z Rosji. Kiedy w końcu nadeszła,
przenieśli się do Starachowic. Najpierw pojechała
tam matka z siostrą. Jadwiga w tym czasie została
z ojcem w Warszawie, chorowała i czekała na ope
rację gardła. Termin zabiegu był ciągle przesuwany,
bo co rusz zaziębiała gardło lodami.
Starachowice Jadwiga Kaczyńska uważa za
miejsce magiczne, bo jest związane z jej dzieciń
stwem. Mieszkali w domu dziadka Jana. Dom nale
żał do kopalni. Miał sześć pokoi i adres - Bugaj 219.
Był położony w ogrodzie ze stawem obrośniętym
orzechem laskowym i jarzębinami.
— 206 —
- Można było siadać i jeść, i kłaść się na gałę
ziach - wspominała Jadwiga Kaczyńska. A wokół
domu były lasy.
W Starachowicach mieszkali Szydłowscy, ro
dzina matki Jadwigi. Jej ojciec trafił tam jeszcze
przed wojną, szukając pracy. Był wówczas młodym
inżynierem budowlanym, a Starachowice w II Rze
czypospolitej były prężnie rozwijającym się ośrod
kiem przemysłowym. Tutaj znajdowała się najwięk
sza w Polsce fabryka broni. Wokół zakładów powsta
wały różne osiedla, w których mieszkali przyjeżdża
jący do pracy. Ponieważ dużo budowano, była pra
ca dla ludzi z tej branży. W ten sposób Aleksander
Jasiewicz znalazł tam pracę, potem spotkał swoją
przyszłą żonę.
- Był synem pułkownika armii rosyjskiej - mó
wiła najczęściej lekko skrępowana tym Jadwiga Ka
czyńska. - Zawsze, kiedy to mówię, potrzebuję się
jakoś wytłumaczyć. Dodaję wtedy, że dziadka zabi
li Kozacy w czasie rewolucji i być może to jakaś re
kompensata. A poza tym, że mój pradziadek zginął
w powstaniu styczniowym, a prapradziadek w po
wstaniu listopadowym.
W Starachowicach Jadwiga spędzała wakacje,
chodziła do gimnazjum i liceum. Przeprowadzali się
a to na osiedle Orłowo, a to do leśniczówki przy ul.
Tychowskiej (dziś ul. Radomskiej). Harcerstwo w Sta
rachowicach założył jej wujek Jerzy Szydłowski. Dzi
siaj jego imię nosi ulica, która prowadzi do stanicy
harcerskiej nad starachowickim zalewem Łubianka.
— 207 —
Jej konspiracja jest właśnie związana z harcer
stwem. Od 1941 roku należała do Szarych Szeregów,
miała pseudonim Bratek i była w zastępie Zioła dru
żyny Las. Przyrzeczenie harcerskie złożyła w nieist
niejącej już szkole podstawowej nr 2.
-W czasie wojny chodziliśmy na tajne komple
ty w różnych mieszkaniach - opowiadała. - Praco
wałam w szpitalu jako sanitariuszka. Często wozi
liśmy podleczonych partyzantów do podstaracho
wickich lasów.
Po przyspieszonym kursie medycznym rozpo
częła pracę w starachowickim szpitalu, trafiali tam
żołnierze ranni w akcji „Burza”. - My, dziewczyny,
miałyśmy za zadanie ratować chłopców z lasu. Do
dziś pamiętam robactwo, jakie wyciągałyśmy z ich
ran. Straszne. Czasami musiałyśmy wynosić ciała
zmarłych - wspominała tamten czas.
Wojna dla niej to była nie tylko strata brata. To
także strata siostry ciotecznej, która umarła z głodu
w Kazachstanie.
- Do Kazachstanu Rosjanie zesłali prawie
wszystkich Jasiewiczów, rodzinę ojca - ciotkę Ka
zię, stryjenkę, jej dwie córki, babcię Jadwigę, mat
kę mojej stryjenki - wyliczała. - Wiele lat póź
niej byłam na Krymie. W Odessie, Jałcie. Widzia
łam pałac, w którym odbyło się to świństwo - po
dział Europy. Obejrzałam wiele portretów Kata
rzyny Wielkiej. Moja siostra cioteczna była histo
rykiem sztuki i opowiadała mi, ile gramów złota
jest w każdym obrazie. Nie wiem, czemu dla Ro
— 208 —
sjan to takie ważne - mówienie o złocie. Zapamię
tałam to do dziś.
Ze Starachowic przyjechała na stałe do Warsza
wy w 1946 roku.
Po urodzeniu synów Kaczyńscy wprowadzili
się do mieszkania w domu przy ul. Lisa-Kuli. W tym
czasie Rajmund pracował już ciężko na kilku eta
tach, dzięki czemu warunki materialne rodziny
były powyżej przeciętnej.
Jadwiga Kaczyńska podjęła pracę zawodową.
Najpierw w 1953 roku w pracowni dokumentali
stycznej Instytutu Badań Literackich PAN, a trzy
lata później odeszła i zaczęła uczyć w szkole. Jed
nak problemy ze strunami głosowymi uniemoż
liwiły jej pracę nauczycielską, mimo iż czuła się
w tym dobrze. Wróciła do Instytutu Badań Literac
kich.
Opracowała bibliograficzną monografię Le
ona Kruczkowskiego, autora „Niemców”, „Kordiana
i chama”. W instytucie Jadwiga Kaczyńska pozna
ła Jana Józefa Lipskiego, wybitnego krytyka literac
kiego i opozycjonistę. Lipski był nie tylko jednym
z założycieli Komitetu Obrony Robotników, ale tak
że wielkim autorytetem w kręgach ludzi kontestują
cych system polityczny PRL.
Ukrywał w biurku koleżanki Jadwigi Kaczyń
skiej papierosy, ponieważ jego żona, która też pra
cowała w IBL, zabraniała mu palić. Na konspiracyj
nego papierosa udawał się więc do pracowni doku
mentalistyki.
—
209
—
Jak wspominała jego żona Maria Lipska, Jadwi
ga Kaczyńska bardzo lubiła jej męża i była nawet za
fascynowana -jak zresztą wiele osób - jego osobo
wością. Zapewne dlatego mimo problemów zdro
wotnych w latach dziewięćdziesiątych opracowała
bibliografię wszystkich publikacji Jana Józefa Lip
skiego.
Bracia twierdzili zawsze, że nie radzili się mat
ki w ważnych dla siebie sprawach, ale cenili sobie
jej opinię. I oczekiwali prawdy, oceny szczerej, któ
ra życzliwie, ale surowo wskazywała na niedocią
gnięcia, nie mając w sobie jednak złośliwości cha
rakterystycznej czasami dla osób trzecich. Matka
udzielała więc im takich rad, Jarosław jej za to za
wsze dziękował, nazywając ją swoim „pierwszym
krytykiem”.
Dlatego też matka wpływała na ich decyzje, to
ona przekonała ich do potrzeby robienia kariery
naukowej. Lech Kaczyński mówił potem, że to im
wszczepiono w domu tak mocno, że on sam dłu
go uważał, że to jest jego własny pomysł. Podobnie
było z wieloma innymi ważnymi decyzjami życio
wymi.
Śledząc biografię obu braci, można stwierdzić,
że niezwykle silny kontakt z matką pozwalał im od
naleźć się w przypadku jakiegoś trudnego wyboru,
ale niewątpliwie też nie oznaczał, iż stracili samo
dzielność. Wręcz odwrotnie. Bracia Kaczyńscy po
trafili zawsze podejmować trudne i kontrowersyjne
decyzje, nie bali się też konfrontacji.
— 210 —
Ta relacja z matką była ważna dla nich osobi
ście, nie przekładała się na jakieś decyzje bieżące.
Szczególnie, kiedy zaczęli prowadzić samodziel
ną działalność w ramach opozycji demokratycz
nej w PRL, a potem tworząc w wolnej Polsce własne
partie polityczne. Ale nie tylko. Kiedy Lech poinfor
mował, że będzie się żenił, matka nie wyrażała spe
cjalnego entuzjazmu, miała wątpliwości, czy kobie
ta sześć lat starsza będzie odpowiednią partnerką
dla syna. Lech przyjął do wiadomości uwagi matki,
ale postąpił tak, jak uważał, że będzie lepiej dla nie
go. I się nie pomylił. Matka sama mu to po pewnym
czasie przyznała.
Rola Jadwigi Kaczyńskiej - poza naturalną rolą
kochającej matki - była w ich przypadku ważna
jeszcze z jednego powodu. To właśnie ona stała się
dla nich wzorem patriotyzmu. Symbolem odwagi,
można nawet przypuszczać, że to ona ukształtowa
ła od dzieciństwa ich wizję postrzegania dziejów
ojczystych w sposób, który w dorosłym życiu poli
tycznym nazwali polityką historyczną.
Jak dostrzegła kiedyś jedna z gazet, to matka,
a nie odznaczony Virtuti Militari ojciec, była dla Le
cha i Jarosława Kaczyńskich rodzinnym bohaterem
wojennym. Jak to się stało? Prawdopodobnie w naj
bardziej naturalny sposób. Matki z reguły mają lep
szy kontakt z dziećmi oraz większą umiejętność
w przekazywaniu obrazów. Sami zresztą syno
wie przyznawali, iż „opisy wojny, konspiracji, walk,
w jakich uczestniczyli jej starsi koledzy, wreszcie jej
— 211 —
własnego zaangażowania w konspirację” wywierały
na nich wielki wpływ. Byli pod ogromnym wraże
niem opowiadanych przez nią historii.
Jadwiga Kaczyńska urodziła legendę. I ta le
genda układa się z wielu zdarzeń, które pojawiały
się w ich życiu. Z samego faktu, że są bliźniakami.
Zaczynali drogę życiową od roli w filmie, a kończy
li jako osoby ubiegające się o najwyższe stanowiska,
jako przywódcy kraju. I wreszcie legendę zwieńcza
dramat smoleński zamykający nieodwracalnie i bo
leśnie erę braci Kaczyńskich.
O tej katastrofie powstaną książki i filmy,
szczegóły wypadku przez wiele lat będą analizo
wane i omawiane. Cała ta historia będzie miała róż
ne teorie i swych gorliwych wyznawców. Po tysiąc
razy będzie zadawane pytanie, jak wyglądały ostat
nie sekundy lotu. I pewnie na to pytanie nigdy nie
otrzymamy pełnej odpowiedzi.
Ale w czasach, gdy wielu ludzi próbuje postrze
gać wydarzenia jedynie przez rzeczywistość marke
tingową, akurat specjalista od public relations Jerzy
Ciszewski w dzień po katastrofie napisał na swoim
blogu kilka zdań, które nigdy nie powinny stracić
na wartości. Spróbował zobaczyć te ostatnie chwile,
nie naruszając godności tych wszystkich osób.
„Mam nadzieję, że para prezydencka trzymała
się za ręce - tak jak zawsze to czynili przy najróż
niejszych okazjach; mam nadzieję, że przytulali się
do siebie i patrzyli wzajem z miłością w oczy - jak
robili to przy najróżniejszych okazjach, również ofi
— 212 —
cjalnych - pisał. - Mam nadzieję, że Pani Maria po
prawiła odruchowo w ostatnim momencie Panu Le
chowi krawat i marynarkę. Wszak nie wolno nam
sądzić, że w tym momencie przygotowywała swoje
go męża - by wszystko dobrze wyglądało - do spo
tkania z Najwyższym. A wcześniej byli pogrążeni
przecież w miłej, a zwykłej dla nich rozmowie o ro
dzinie, najbliższych.
Mam również nadzieję, że wszyscy pozostali
pasażerowie zajęci byli albo: drzemką, albo medyta
cją, albo lekturą, albo rozmową. Skupieni w istocie
na czekającej ich ważnej uroczystości, a nie śmier
telnym zagrożeniu; mam nadzieję, że nikt z nich
nie zauważył katyńskiej ziemi migającej szybko
i blisko pod kadłubem polskiego samolotu specjal
nego; mam nadzieję, że nikt nie zdążył krzyknąć,
zapłakać czy uczynić znaku krzyża”.
—
213
—
— 214 —
Rozdział XIX
Marta, szczęście i ból
—
215
—
W
iatr wciąż rwał jej długie włosy. Roz
rzucał na boki, zasłaniał twarz. Pięk
ną twarz ściągniętą grymasem bólu.
W ogóle jej to nie obchodziło. Patrzyła przed siebie,
jakby szukała czegoś gdzieś bardzo daleko... w pa
mięci? W sercu? Może w niebie?
Taką Martę Kaczyńską-Dubieniecką, wiotką
brunetkę spowitą w czerń, zapamiętała w kwiet
niu 2010 roku cała Polska. Na warszawskim lotni
sku w milczeniu czekała na trumnę z ciałem ojca.
Później obejmowała trumnę matki. Po policz
ku spływała jej łza. Gazety pisały: „Smoleńsk to
jej prywatna katastrofa”. „W sobotę o 8.56 jedynej
córce prezydenckiej pary runął cały świat”. „Zmu
szona wyjść z cienia”.
21 kwietnia Marta obchodzi rocznicę ślubu.
Ale ten piękny miesiąc, w którym po zimie bu
dzi się życie, na zawsze stracił dla niej urok. Rzad
ko bywała w Pałacu Prezydenckim, wolała, by ro
dzice odwiedzali ją w Orłowie, gdzie mieszka. Tej
wiosny zamykała się w apartamencie prezydenc
kiej pary w pałacu i siedziała tam sama. Godzi
nami. W ciszy. Wspominała. Płakała. Zabrała nie
— 216 —
wiele rzeczy, bardzo osobistych, kilka drobiazgów.
Nie potrafiła spakować ich całego życia.
- Ciociu, ja nie byłam przygotowana, by stra
cić naraz mamę i tatę - mówiła przez łzy do słu
chawki. Dzwoniła Hanna Foltyn-Kubicka. Przy
jaciółka rodziny przed chwilą dowiedziała się
o katastrofie samolotu. Nie mogła sobie wyobra
zić, jaki ból czuje ta drobna dziewczyna.
Wyglądało na to, że jej duch zaraz się złamie.
A tymczasem Marta zebrała w sobie całą dzielność,
na jaką było ją stać. W dniu katastrofy wieczorem
pojechała do domu rodziców w Sopocie. Następ
nego dnia o 7 rano była już w Pałacu Prezydenc
kim w Warszawie. Rzuciła się stryjowi w ramio
na i płakała.
- Tak jak stała, w domowym ubraniu, zapłaka
na, bez makijażu, przyjechała do Warszawy. I py
tała, co może zrobić, by pomóc tym, których bliscy
zginęli w katastrofie - opowiadał „Rzeczpospoli
tej” jeden z jej przyjaciół.
Przeżyli razem 30 lat rodzinnej miłości i cie
pła. Większość ich wspólnych zdjęć uderza rado
ścią, wręcz emanują nią te trzy osoby.
- Miłość to głębokie uczucie, które zagar
nia człowieka całego! Dziecko oducza się ego
izmu - prezydentowa Maria Kaczyńska, mówiąc
to, aż drżała z emocji.
- Miłość to przywiązanie. To chęć dawa
nia drugiej osobie jak najwięcej dobra - wyja
śniał Lech Kaczyński, co kryje jego serce, w wy
— 217 —
wiadzie dla „Gali”. Wyjątkowo dużo, jak na nie
go, opowiedział o swych uczuciach. - Cieszę się,
że jest mi dane to doświadczenie miłości rodzi
cielskiej. Z każdym rokiem dociera do mnie, jakie
to ogromne szczęście - dodał. Był trochę zły, że
opozycja zaczęła się na dobre właśnie wtedy, gdy
tak dobrze było mu z Marylką i z córeczką. Mar
ta przyszła bowiem na świat w czerwcu 1980 roku,
dwa dni przed datą urodzin taty i jego brata. Nie
była planowana, bo rodzice nie mieli warunków
do wychowywania dzieci - wynajmowali w tym
czasie dwa pokoje w starej willi, ze wspólną ła
zienką. Za kuchnię robił im prodiż i czajnik elek
tryczny. Teraz musieli się bardziej starać. A chwi
lę po narodzinach Marty wybuchł Sierpień ’80.
Zanim skończyła półtora roku, jej tata został in
ternowany. Mama jeździła go odwiedzać, mar
twiła się, biegała załatwiać przepustki dla Le
cha. Marta zostawała wtedy z przyszywaną cio
cią, właśnie Foltyn-Kubicką. - Była grzeczna, po
słuszna i zawsze uśmiechnięta, ale już wtedy po
kazywała charakter. Zimą, w stanie wojennym,
mała Marta próbuje chodzić po głębokim śnie
gu i wiecznie się przewraca. Wstaje, znów upada
i wstaje. Jak wańka-wstańka - wspominała była
eurodeputowana PiS. Trudno się pozbyć wrażenia,
że coś w tym charakterze Marty przypomina cha
rakter jej ojca.
Właściwie zaczęli być na dobre razem, gdy
miała prawie trzy lata. A i tak jej życie naznaczo
— 218 —
ne zostało wielką polityką. - Proszę sobie wy
obrazić -jesteśmy na wakacjach, piękna pogoda,
a mąż nagle w pół godziny się zwija, bo musi wy
jeżdżać - ubolewała Maria Kaczyńska, bo opozy
cja musiała uderzać w ich życie rodzinne. Mąż się
tłumaczył, aż widać było, że sam żałował: - Wte
dy uważałem, że opozycja jest obowiązkiem. Mar
ta na pewno za mną tęskniła. Nie rozumiała, dla
czego czasem w szybkim tempie przenosiliśmy się
do znajomych.
Najpierw tata znikał, wypełniając dziejowe
zadania w opozycji, potem zaczął sprawować waż
ne publiczne funkcje. Życie małej Marty nie wy
glądało tak normalnie i sielankowo, jak jej kole
żanek. Nawet, gdy mama starała się ją od polityki
odizolować i w najtrudniejszych momentach wy
jeżdżały z Trójmiasta, to wieczorem Maria dzwo
niła do Gdańska i wszystko, czego się dowiedziała,
opowiadała córce. Marta ze śmiechem wspomina
ła, że to izolowanie niewiele dawało. Szybko więc
wydoroślała.
- Ale byłem ojcem, który starał się być bli
sko z córką. To ja co wieczór czytałem jej książ
ki. Znam na pamięć wszystkie bajki - zaznaczał
Lech Kaczyński, z melancholią sięgając do wspo
mnień. On miał brata bliźniaka. Ona jest zodia
kalnym Bliźniakiem, ale jest jedynaczką. Chciał
więc jej nieba przychylić. Po 27 latach pamiętał
zadziwione spojrzenie swej trzyletniej córeczki,
gdy stryj Jarosław tłumaczył jej, że dzwony na ko
—
219
—
ściele św. Stanisława Kostki biją dlatego, że anioł
ki już przyleciały na Żoliborz. Do ich domu bo
wiem w Wigilię pukał anioł, Mikołaj pojawiał się
6 grudnia. Mit Mikołaja zresztą szybko upadł. Na
jednej z pracowniczych imprez mikołajkowych
mała Marta wypatrzyła kołnierz koszuli wysta
jący spod czerwonego płaszcza Mikołaja. Był la
ment, pretensje, rozczarowanie. Pod tym wzglę
dem anioł jest lepszy, bo nikt się za niego nie prze
biera. W Boże Narodzenie Marta chodziła z rodzi
cami oglądać ruchomą szopkę u kapucynów na
Miodowej. Tak, jak z jej dziadkami chodził kiedyś
ojciec. Mama puszczała jej „O dwóch takich, co
ukradli księżyc” i mała Marta była przekonana, że
tata gra we wszystkich filmach.
Mieć kontakt z dzieckiem, rozmawiać z nim
o wszystkim - to rodzice Marty uważali za naj
ważniejsze w wychowaniu córki. Lech był dla
córki wielkim autorytetem. Aż do czasu, gdy się
zbuntowała.
Szokująca była ta odmiana. Marta jest dość
eteryczna. Przy niezbyt wybujałym wzroście da
wało jej to szansę na sukcesy w balecie. I o takiej
karierze marzyła jako mała dziewczynka. Nie cho
dziła, ona biegała do szkoły baletowej! Pech po
krzyżował jej plany - kontuzja kolana. Tata ma
wiał, że może i dobrze, bo po takiej szkole trzeba
być gwiazdą, inaczej ma się ciężkie życie. Do dziś
jednak Marta codziennie ćwiczy. Rozciąga się, ro
biąc szpagaty. Po balecie została jej dyscyplina,
— 220 —
ładna, wyprostowana postawa, wdzięczne ruchy
i coś z tej delikatnej, romantycznej dziewczynki
tańczącej na scenie.
Nie była wychowywana surowo, bo - jak tłu
maczyła mama - była jedna, urodziła się w trud
nym okresie. Nikt jej nie bił, nie zastraszał, nie
wydawał nakazów i zakazów. O wszystkim się
dyskutowało.
Aż tu nagle przyszła do domu z jednym kol
czykiem w uchu. Na nogach stworzonych do bale
tek - ciężkie glany. Wielkie agrafki wpięte w czar
ne ubrania. Podebrała ojcu amerykańską kurtkę
wojskową z czasów wojny w Korei. Co prawda zło
ta epoka punka minęła wraz z latami 80. zeszłego
wieku, ale nastoletnia Marta i w latach 90. słucha
ła zespołów Dezerter i Sex Pistols.
- Boże, jak ja się zdenerwowałam, że przekłu
te było jedno ucho! U nas w rodzinie nikt nie no
sił kolczyków. Powiedziałam: „Masz iść i przekłuć
drugie!” - Maria Kaczyńska mimo tych słów są
dziła, że chyba tak po babsku bardziej rozumia
ła córkę niż Lech. Zdarzało się jej kryć przed nim
Martę. Jak wtedy, gdy sąsiadka przyłapała ją na
balkonie palącą papierosa. Była dopiero w siód
mej klasie! Pierwszy odruch matki: - Niemożli
we! Ale nie, Marta paliła. A jakże. - Przyznała się,
potem napisała mi wielki list wyjaśniający. Mężo
wi nie powiedziałam - wspominała. Chyba raczej
dlatego, żeby się nie denerwował. Miał dla córki
zbyt miękkie serce. I nigdy nie podniósł na nią
— 221 —
głosu. - Późniejsze powroty z imprez Marta tar
gowała u ojca. My zawsze upieraliśmy się przy 22,
potem ona dzwoniła i Leszek przedłużał jej ter
min o godzinę, a potem już on dręczył ją telefo
nami. Wstydziła się tego, ale musiała odbierać, bo
a nuż się zjawi! Nigdy nie położył się spać, dopó
ki nie wróciła - wspominała ze śmiechem Maria
Kaczyńska.
Choć po latach tłumaczył córkę, że bunt jest
prawem młodości, Lechowi Kaczyńskiemu się
to nie podobało. Zwłaszcza gdy Marta kłóciła się
z nauczycielami. Najczęściej zdarzało się jej to
podczas dyskusji na tematy historyczne. Choć za
wsze dobrze się uczyła. Foltyn-Kubicka śmiała się,
że Marta jest wykapaną córeczką tatusia: - Odzie
dziczyła to po ojcu. Nie umiała milczeć, gdy na
uczyciele próbowali wcisnąć uczniom propagan
dowy kit.
Sprzeciw budziła w niej obłuda świata. Tak
że tego, w którym obracał się jej autorytet, czyli oj
ciec. - Szokuje mnie to, że politycy są często nie
szczerzy. Raz sama się zaangażowałam, wzięłam
udział w manifestacji anty futrzarskiej. Umiem
popatrzeć na świat oczami zwierzęcia, któremu
zdzierają skórę - mówiła „Gazecie Wyborczej”.
Gdy emocje nastolatki opadły, poszła jednak
drogą ojca - nie, nie chciała zostać aktorką. Zda
ła na prawo. Ojciec lubił pytać ją o zdanie w spra
wach prawniczych, ceniąc świeże spojrzenie. Ona
ceniła go ogromnie - za intelekt, wiedzę, pa
— 222 —
mięć. - Moi rodzice umieli słuchać, za to ich tak
strasznie kocham - już po ich śmierci powiedzia
ła przyjaciółce rodziny.
Na studiach zaczęła się spotykać z Piotrem
Smuniewskim, ekonomistą. Miły młody człowiek.
Mimo to rodzice byli zszokowani, gdy nagle przy
szedł prosić o rękę ich jedynaczki. Zdawało im się,
że jeszcze za wcześnie, że Marta ma czas - 21 lat,
studia. Mogłaby pojeździć po świecie, skończyć
aplikację. Ale nie należeli do ludzi, którzy strofują
dorosłą córkę. Akceptowali jej wybory.
Marta więc szybko wyszła za mąż, na szczę
ście studia szły jej dobrze i wkrótce urodziła Ka
czyńskim wnuczkę - Ewę. W kampanii prezy
denckiej ojca na plakatach wystąpiła cała rodzina:
Lech, Maria, Marta, Piotr i mała Ewa. Klimat jak
z reklamy. Zdjęcie było pomysłem Marii i Marty.
Zrobił je sąsiad Kaczyńskich, fotografik. Wyszło
wspaniale. Sztabowcy od razu chwycili je w swo
je ręce, choć dziadek nie miał ochoty pokazywać
wnuczki. W końcu wszyscy go przekonali.
Wydawało się, że Marta będzie mocno zaan
gażowana w prezydenturę taty. W kampanii na
wet z chęcią wystąpiła w programie telewizyjnym,
opowiadała o rodzinie, życiu poza polityką i ka
merami. Ale zaraz potem córka prezydenta znik
nęła z billboardów, ekranów i pierwszych stron
gazet.
W tym czasie rozpadało się jej małżeństwo.
Co się stało - pozostanie jej prywatną sprawą.
—
223
—
Mama powiedziała tylko, że rozwód nie był pomy
słem jej córki i Marta bardzo to przeżywa. Wyrok
zapadł w 2007 roku.
Marta ponownie wyszła za mąż kilka mie
sięcy później za Marcina Dubienieckiego. Ślubu
udzielił im sam prezydent Gdyni Wojciech Szczu
rek, wtedy już doradca prezydenta Kaczyńskie
go ds. samorządowych. Przyjęcie mieli wspania
łe - w ośrodku prezydenckim w Juracie.
To była sensacja. I towarzyska, i polityczna.
Świat polityki szokowało bowiem to, że ten świet
nie wykształcony, energiczny prawnik z Kwidzy
na jest synem pomorskiego działacza SLD. Ale
w tym też tkwi pewien paradoks, pokolenie ich
ojców było uwikłane i podzielone przez histo
rię, a oni szli swoją, zupełnie inną drogą, na któ
rej tamte dawne podziały przestawały być już tak
ważne.
Niebawem pojawiła się Martyna, druga
wnuczka Kaczyńskich. Jej imię to połączenie Mar
ty i Marcina.
- Każdy człowiek ma tylko jedno życie i ukła
da je tak, jak umie najlepiej. Dla mnie najważniej
sze jest to, że Marta jest szczęśliwa i że trafiła na
człowieka, który jej odpowiada. Teraz cieszymy
się, że rodzina się powiększyła - ucięła komen
tarze prezydentowa w rozmowie z tygodnikiem
„Wprost”. Zrobiła to tylko ten jeden raz.
Pod koniec 2009 roku Marta Kaczyńska zna
lazła się wśród pięciu osób z Trójmiasta, którym
—
224
—
udało się pomyślnie zakończyć po zdaniu cztero
dniowego egzaminu aplikację adwokacką. Kariera
stoi przed nią otworem. Porównywano ją do zna
nej z serialu telewizyjnego młodej i szalonej Ally
McBeal.
Ale odmienność Marty Kaczyńskiej - z jakiej
wszyscy zdali sobie teraz sprawę - polega na tym,
że w przeciwieństwie do dzieci poprzednich pre
zydentów nie stała się celebrytką. Nie przeniosła
się wcześniej do Warszawy. Nie brylowała na salo
nach stolicy. Nie wystąpiła w żadnym programie
typu „Taniec z gwiazdami”, nie chodzi do telewi
zji śniadaniowych, nie udziela setek wywiadów
i w ogóle unika mediów. Nie odpowiada na pyta
nia ojej życie. Chroni prywatność rodziny.
- Prowadzę dosyć ustabilizowany tryb życia,
więc trudno będzie ze mnie zrobić bohaterkę okła
dek kolorowych czasopism - wykręcała się pytana
o sesję fotograficzną.
„Marta jest zwykłą kobietą” - odnotowywały
zdziwione tabloidy.
W swoim domu zawsze wstawała pierwsza
i ćwiczyła. O godzinie 7 budził się mąż i cała ro
dzina jadła razem śniadanie.
„Córka prezydenta chodzi skromnie ubra
na” - łapano ją w Sopocie, jak w dresie, kurt
ce i sportowych butach odprowadzała córkę do
przedszkola. Młodsza zostawała z nianią, góral
ką Anią. Jeśli Marta miała czas, biegła na basen
i grzecznie stawała w kolejce po bilet. Nie przy-
—
225
—
wiązywała wagi do markowych ciuchów ani mar
ki samochodu. To, że córka głowy państwa jest
osobą skromną, nielubiącą wyróżniać się w tłu
mie - budziło zdziwienie.
„Córka prezydenta sama dźwiga siaty” - szo
kowało gazety innym razem. Jak miliony żon
i matek robiła bowiem zakupy i taszczyła ciężkie
torby, zamiast obarczyć nimi ochroniarza. Za
wsze miała wielu znajomych i lubiła się bawić.
Ale w domu gotowała, uczyła się, odbierała kolej
ny telefon od taty. Martwiło ją, co i w jaki spo
sób o nim mówią, i że się naraża, jak wtedy, gdy
ostrzelano jego samochód w Gruzji. Wieczorem,
zawsze o tej samej porze dzwoniła mama. Na
wet jako dorosła kobieta Marta nigdy nie mogła
się z nią nagadać. Uwielbiała Juratę, bo tam jej ro
dzice byli naprawdę sobą. Media były zachwyco
ne: „Nie wykorzystuje znanego nazwiska do ro
bienia kariery. Praca, dom, zakupy. Wybrała zwy
czajne życie. Nie ma w sobie nic z gwiazdorstwa.
Nie przesadza z fryzurą, makijażem, nie prowo
kuje strojem. Zachowuje się jak prawdziwa mat
ka Polka”.
Bo tak wychowali ją rodzice. Ci, którzy
już - niestety - nie zadzwonią do niej.
Po ich śmierci nadal robiła zakupy w super
markecie, choć stała się tak rozpoznawalna, że
było jej coraz trudniej. Skarżyła się Foltyn-Kubic
kiej: - Stoję nad jakąś pietruszką i sałatą, a ludzie
robią mi zdjęcia telefonami komórkowymi. Pode
— 226 —
szłam do jednej z tych osób i mówię: „Proszę pani,
ja też jestem człowiekiem, proszę zaprzestać robie
nia mi zdjęć”. Pani na to: „Aleja dla rodziny”.
Marta Kaczyńska w swej skromnej czarnej su
kience jest chodzącym cierpieniem. Ostatnie lata
były dla niej trudne. Ale podobno baletnice nie
wpadają w histerię i nie okazują strachu. I Marta
znajduje siły, by pocieszać innych. Podczas kon
certu na Zamku Królewskim w Warszawie Magda
lena Merta, żona wiceministra kultury Tomasza
Merty, który zginął w katastrofie wraz z parą pre
zydencką, nie mogła powstrzymać rozpaczliwego
płaczu. I ze wszystkich ludzi w tej sali podeszła do
niej właśnie Marta Kaczyńska. Siadła obok, uję
ła dłoń wdowy i długo rozmawiały, aż Magdalena
Merta odzyskała spokój.
Ktoś o Marcie powiedział, a ktoś napisał: „Po
chodzi z rodziny, gdzie nie tylko mężczyźni są sil
ni. Silna jest jej babcia Jadwiga, silna była mama.
Obie czuły na sobie wielką odpowiedzialność
za życie”. Coś w tym jest. Choć złamana bólem,
wspiera stryja Jarosława, który postanowił kan
dydować na prezydenta. Chce powołać i kierować
Fundacją im. Marii i Lecha Kaczyńskich. To ma
być wsparcie dla tych, dla których droga wyty
czona przez jej rodziców była ważna. Tych, którzy
chcą kontynuować działalność polityczną skupio
ną wokół idei głoszonych przez jej ojca - solidar
nej i praworządnej Polski, świadomej swojej tożsa
mości. Ale też ma skupić ludzi, dla których ważna
— 227 —
była działalność charytatywna jej matki. Pierw
sze zadanie: zapewnić opiekę rodzinom ofiar ka
tastrofy. Dać im pomoc finansową, prawną i miej
sce, w którym będą mogli się spotkać i pobyć ra
zem. W cierpieniu i w śmiechu.
Prezydentówna przyciąga do siebie ludzi.
W liceum była liderką, „gwiazdą socjometryczną”,
jak mówi Foltyn-Kubicka. Marta ma grono wier
nych przyjaciół. A jako jedynaczka była wychowy
wana tak, aby się wszystkim dzielić z innymi.
Mąż w „Polsce The Times” ocenił Martę tak:
„Perfekcyjna legalistka. Bez ogródek mówi o swo
ich zasadach, jest pewna siebie. To nie jest dziew
czyna, z którą można poigrać, to odpowiedzial
na kobieta. Z nią żaden dzień nie jest dniem stra
conym. Po ojcu odziedziczyła stanowczość, nie
zmienność w podjętych decyzjach, trzeźwe spoj
rzenie i umiejętność odnalezienia się w każdej sy
tuacji”.
Zawsze była odważna, jako dwulatka nawet do
obcych psów podchodziła bez obawy. A jako pięt
nastolatka sądziła, że nie można życia po prostu
przeczekać. - W życiu trzeba się zająć tym, co waż
ne. Dla mnie ważne jest, żeby zostawić coś po so
bie, na przykład napisać książkę. Żeby nie przejść
jako szara część masy, jak niewyróżniająca się oso
ba - mówiła dziennikarzowi „Gazety Wyborczej”.
Nic dziwnego, że przy takiej córce Kaczyński
powiedział tuż przed śmiercią: - Wiesz co, Maryl
ko, żałuję, że nie mamy jeszcze jednego dziecka.
— 228 —
- Tak, mogliśmy mieć więcej dzieci... - przy
taknęła pani Maria.
Kiedyś myślała, że Marta za szybko urodzi
ła dzieci. Bujając wnuczki na huśtawce przycze
pionej w ich domu do framugi drzwi, stwierdzi
ła: - Kiedyś wydawało się nam, że za wcześnie. Te
raz widzimy, jak ważna jest rodzina i że nie należy
z tym czekać. Dzieci są jej oczkiem w głowie. Mar
ta jest szaloną mamą.
— 229 —
—
230
—
Rozdział XX
Taniec z wnuczkami
— 2 3 1 —
J
a jestem babcią Czary-Mary - opowiada
ła Maria Kaczyńska o relacjach swoich i męża
z wnuczkami. Są dwie: 7-letnia Ewa i 3-letnia
Martynka. Dlaczego prezydentowa była Czary-Ma
ry? - Ewa tak mnie nazwała. Mam koszyczek w kre
densie, a w nim czekoladki jajeczka, które Ewunia
uwielbia. Gdy przyjeżdża, pędzi do kuchni i prosi,
żebym zrobiła czary-mary, czyli wyczarowała cze
koladkę. Dziadka Ewa też kocha, chociaż on, jak to
mężczyzna, nie zawsze zauważy, że ona czegoś od
niego chce. Ale tańczą razem i ostatnio, jak przy
jechał Jarek, wnuczka nie poznała, że to inny dzia
dek, ciągnęła go do pokoju i prosiła: „Tańcz ze mną”,
a Jarek nie wiedział, o co chodzi - tłumaczyła pre
zydentowa.
Tak było w ich domu, w którym w ostatnich
latach para prezydencka bywała coraz rzadziej.
Uwielbiali za to jeździć do Juraty. Cała rodzina lu
biła ośrodek prezydencki, nawet ich szkocki terier
Tytus. W Juracie Kaczyńscy byli sobą. Tacy jak daw
niej. Grali w tenisa. Godzinami rozmawiali. Śmia
li się. A wieczorami prezydent Lech Kaczyński sia
dał na podłodze przy łóżkach wnuczek. W kapciach
— 232 —
i rozpiętej koszuli, jak to dziadek. I czytał dziew
czynkom bajki. Ostatnio ulubioną książką wnu
czek był „Tajemniczy ogród”. Ale czasem dziadek
nie czytał, lecz opowiadał im bajki, które jego brat
Jarosław wymyślił dawno temu dla swej bratanicy,
a ich mamy Marty.
- To są bajki o strasznym kocurze, który często
siedział na księżycu - ujawniał prezydent, ogrom
nie z siebie zadowolony. Jego żona była zadowolo
na mniej, bo po latach Marta jej wyznała, że po
twornie się tych bajek bała. A jednocześnie bardzo
chciała ich słuchać. - Dzieci lubią się bać. Oswa
jają w ten sposób grozę świata. Pamiętam począ
tek jednej z bajek Jarosława, którą potem opowia
dał też Ewie: „Patrz na czerwone światła Trójmia
sta, jak migocą złowrogo. To znak, że kocur przy
był, to błyszczą jego oczy”... Aż się włos jeży na gło
wie... - opowiadając te bajki, udawał strasznego ba
jarza, ale oczy mu się śmiały.
Czy prezydent w ogóle płacze? - pytali go kie
dyś dziennikarze. -W młodości nie uroniłem ani
jednej łzy. Nawet na filmach. Z wiekiem łatwiej mi
o wzruszenie. Wilgotnieją mi oczy, gdy patrzę na
wnuczki - wyznał.
Mawiał, że ma doskonałe relacje z kobieta
mi, bo całe życie otaczają go właściwie same pa
nie: mama, żona, córka, dwie wnuczki. Wszystkie
kojarzyły mu się z najszczęśliwszymi momentami.
Myślał o jednej, przychodziła do głowy druga i na
stępna.
—
233
—
Kiedyś wspominał, jak pięcioletnia wtedy
wnuczka Ewa zniknęła im w lesie w Juracie. Szu
kał jej jak opętany. Biegał między drzewami, potem
niósł ją na rękach do domu. Przypomniał sobie, jak
25 lat wcześniej zabłądził w sopockich lasach z Jac
kiem Merklem i córką Martą. Niósł ją z pięć kilome
trów i nawet nie miał zadyszki.
Marta już dorosła, choć rodzice zawsze trak
tują swych potomków trochę jak małe dzieci. Ka
czyńscy byli szczęśliwi, że mogą miłością obdzie
lić jeszcze dwie wnuczki. Obie odziedziczyły zdol
ność do gubienia się w lesie. Rok temu cała ich ro
dzina - mama Marta, tata Marcin i prezydenckie
wnuczki - zabłądzili podczas spaceru. Trzy godzi
ny błąkali się w poszukiwaniu drogi do domu. Było
nerwowo. Dziewczynki nawet nie zapłakały. A że
był akurat 1 czerwca, w nagrodę dostały zabawki:
Ewa puzzle, Martynka lalkę. Rodzice kupili jej też
nowy wózek, bo stary przepadł w lesie.
Starszą wnuczkę Ewę poznała cała Polska. Naj
pierw w kampanii prezydenckiej i teraz, gdy obok
matki i stryja z poważną buzią kroczyła w konduk
cie na Wawel za trumnami swoich dziadków. Świat
dyplomacji, głowy państw składały jej kondolen
cje. A wysoki Wiktor Juszczenko, były prezydent
Ukrainy, schylił się, by ucałować jej dłoń. Pierwszy
raz publicznie dwuletnia Ewa pojawiła się na bill
boardach Lecha Kaczyńskiego w kampanii wybor
czej. A w dniu wyborów, jesienią 2005 roku, dziew
czynka ciągnęła dziadka Leszka za marynarkę aku
—
234
—
rat wtedy, gdy ogłaszali jego wygraną. Nie przejmo
wała się kamerami, a i on jej nie odganiał. To nic,
że gdy uradowany podniosłym tonem przemawiał,
Ewa zawisła na mównicy. Przecież się nie przewró
ciła.
Przed wyborami jakiś dziennikarz spytał Ewę,
kim będzie dziadek.
- Prezydentem - odpowiedziała. A gdy został
głową państwa, dodała: - Dziadek wygrał konkurs.
Młodsza wnuczka Martynka codziennie dzwo
niła do babci. Miała niecałe trzy latka, więc rozmo
wy były jeszcze dość nieporadne. Lubiła Lulę, kun
delka, który był ulubionym pieskiem prezydento
wej. - Zawsze pyta: a Lula gdzie? No to odpowia
dam, że właśnie wróciła ze spaceru, że zjadła obiad,
że siedzi i patrzy mi w oczy... - Maria Kaczyńska
promieniała, mówiąc o wnuczkach. - Mąż żałuje,
że ma dla nich za mało czasu - dodawała już tro
chę smutna.
Przecież pamiętał ciągle tę radość z niedaw
nych narodzin Martynki. Urodziła się w Gdań
sku przez cesarskie cięcie 6 czerwca, dwa miesią
ce za wcześnie. No, ale przecież można się było tego
spodziewać - u Kaczyńskich dzieci lubią przycho
dzić na świat w znaku Bliźniąt, jak dziadek, stryj
i mama. I mimo że wcześniaczka, że ważyła tylko
1800 gramów, dostała aż 9 na 10 punktów w ska
li Apgar.
Dużo jadła i spała, a w płaczu nie była zbyt na
chalna. O stanie jej zdrowia informował nawet sam
— 235 —
minister w Kancelarii Prezydenta Maciej Łopiński.
Gratulacje z powodu narodzin Martynki składały
takie osobistości jak prezydent USA George W. Bush,
przebywający z kilkugodzinną wizytą w Polsce.
Dziadkowie
lubili
rozpieszczać
wnucz
ki. Ostatniej zimy przed śmiercią, tuż po Nowym
Roku, Lech Kaczyński wpadł do Sopotu tylko po to,
żeby przywieźć im sanki. Niemal przy każdej okazji
dziadek przywoził wnuczkom prezenty. A mama
starała się, by w wyniku tej serdeczności dziadka,
dziewczynki nie były zbyt rozpuszczone. Nie sie
dzą przed telewizorem, co najwyżej oglądają bajkę.
Jedną. Ewa chodzi do szkoły muzycznej - gra już na
pianinie i dużo ćwiczy. Kiedy rozpoczynała naukę
w zerówce, dziadek wnikliwie przyglądał się refor
mie nauczania wprowadzanej przez PO. Był prze
ciwnikiem obowiązkowej nauki 6-latków w szkole.
Dziś Ewa i Martynka nie mają już dziadków,
ale mają szczęście, że kocha je stryjeczny dzia
dek - bliźniak Jarosław Kaczyński. Stara się im wy
pełnić wyrwę, jaką spowodowała śmierć kochane
go dziadka. Chodzą razem na spacery i na place za
baw. Stryjeczny dziadek delikatnie popycha huś
tawki. Mocno przytula dziewczynki.
Zawsze traktował bratanicę Martę jak wła
sną córkę, w końcu to cząstka ukochanego Lesz
ka. Tak samo teraz kocha wnuczki. Bliźniacy w roli
taty i dziadka zresztą długo nie byli rozpoznawa
ni. Sami siebie nie rozróżniali na filmie lub zdję
ciach. Kiedy Marta zaczynała świadomie poznawać
— 236 —
rodziców i zobaczyła ojca oraz stryja razem, po pro
stu się rozpłakała. Jej córka Ewa była sprytniejsza.
Osłupiała tylko na chwilę. Patrzyła na jednego, na
drugiego, znowu na pierwszego. Aż w końcu zawy
rokowała: - Mam dwa dziadki!
Ewa i Martyna to jeszcze dzieci, które nie mają
świadomości, że los i rodzina w sposób wyjątkowy
je naznaczają. Niewiele jest takich rodzin. Pradzia
dek za bohaterstwo dostał Virtuti Militari, dzia
dek był prezydentem, ministrem, stryjeczny dzia
dek premierem... I jeszcze dziadkowie pochowani
na Wawelu, w całej historii Polski niewielu wnu
ków mogło się czymś takim szczycić. W przyszłości
to będzie ich dumą, ale pewnie też ciążącym zobo
wiązaniem. Na razie są jeszcze zbyt małe, by o tym
myśleć.
Niedawno Ewa miała urodziny. Mama powie
działa, że z powodu tragedii nie będą ich obchodzić.
Dziewczynka przyjęła to spokojnie. Czuje smutek,
który zapanował w ich domach i sercach bliskich.
I brak babci Czary-Mary.
W domu to ona pocieszała mamę po stra
cie rodziców. Zrobiła nawet rysunek: dwie kaczki
lecą, jedna za drugą, do nieba. Pokazała i przytuli
ła mamę.
- Dziadek w niebie też jest prezydentem - mó
wiła. -Tam na szczęście nie ma już obowiązków.
—
237
—
— 238 —
Podziękowania
—
239
—
P
rzy pisaniu naszej książki - oprócz wiedzy,
którą sami posiedliśmy, wykonując zawód
dziennikarza - korzystaliśmy z wielu pu
blikacji. Były to i książki, i duże artykuły w ogól
nopolskich pismach, i wiele drobniejszych infor
macji, które ukazywały się w prasie codziennej
oraz - co bardzo ważne - w różnych mediach lo
kalnych. Tym wszystkim kolegom, z których pracy
korzystaliśmy, Autorzy dziękują.
Pozycje książkowe:
„O dwóch takich... Alfabet hraci Kaczyńskich”
Rozmawiali Michał Karnowski, Piotr Zaremba,
Kraków 2006;
„Ludzie Tygodnika Solidarność” Grzegorz Eber
hardt, Marzanna Stychlerz-Kłucińska, Bernadeta
Waszkielewicz-Glica, Ewa Zarzycka, Gdańsk 2006;
Jadwiga Kaczyńska, „Moja prawdziwa historia”,
spisał Jerzy Kubrak, Warszawa bdw;
Tadeusz Kubalski, „W szeregach »Baszty«”, War
szawa 1969;
Publikacje prasowe:
„Wprost”: „Alfabet Jadwigi Kaczyńskiej”, notowała
Katarzyna Kozłowska (grudzień 2009); „Mam wła
sne poglądy”, z Marią Kaczyńską rozmawiały Ani
ta Blinkiewicz i Magdalena Rychter;
— 240 —
„Rzeczpospolita”: Bernadeta Waszkielewicz, Do
minik Zdort, „Pastelowy dyktator”; Eliza Olczyk,
Piotr Gursztyn, Wojciech Wybranowski, „Balet
nica wychodzi z cienia...”; Piotr Kościński, „Pre
zydencka rodzina zza Buga”; Agnieszka Rybak,
„Zwyczajna pierwsza para”; Małgorzata Subotić,
„Wszystkie zegarki były od męża” oraz mniejsze
teksty;
„Gazeta Wyborcza”: „Między mną i Leszkiem była
dobra chemia”, wywiad Jacka Harłukowicza z Wła
dysławem Frasyniukiem; „Ciotka Bronisława Ko
morowskiego uratowała ojca braci Kaczyńskich”,
z Heleną Wołłowicz rozmawiał Tomasz Urzykow
ski; „Pierwsza matka Rzeczypospolitej”, oprać, de
jot; Rafał Kalukin, „Lech blisko brata”; Marek Wąs,
Marek Sterlingow, „Prezydent swojego brata”, Ja
cek Pawlicki, „Holenderski tulipan będzie nosił
imię Marii Kaczyńskiej”; „Wkrótce zakwitną tuli
pany odmiany Maria Kaczyńska”; „Tulipan prezy
dentowej Kaczyńskiej”; Piotr Głuchowski, Marcin
Kowalski, „Po sabacie przy herbacie”, Joanna Soko
lińska opr., „Maria Kaczyńska”, „Wierzę w słusz
ność tego, co robię”, z Marią Kaczyńską rozmawia
ła Dominika Wielowieyska oraz szereg mniejszych
tekstów;
„Polska The Times”: Piotr Zaremba, „Lech Ka
czyński - polityk odważny, skomplikowany, nie
rozumiany”; Michał Karnowski, Joanna Mizio-
— 241 —
łek, Anita Czupryn, „Marta Kaczyńska to dla PiS
pierwsza dama”; „Marta zawsze była gwiazdą”, wy
wiad Anity Czupryn z Hanną Foltyn-Kubicką; Łu
kasz Razowski, „Musia z lodowymi warkoczykami”
oraz wiele mniejszych tekstów;
„Fakt”: Anita Leszaj, „Wspomnienie o Marii Ka
czyńskiej. Mówiliśmy do niej nasza Musia” oraz
wiele tekstów informacyjnych;
„Polityka”: Ryszarda Socha, „Panie na huśtawce”;
Bianka Mikołajewska, Ewa Winnicka, Agniesz
ka Dobosz: „Kaczyńscy Lech i Jarosław. Co zostało
z księżyca” oraz „Saga rodu Kaczyńskich”;
„Gala”: „Szaleństwa? Protokół zabrania!”, wywiad
(ostatni, styczeń 2010) Marii i Lecha Kaczyńskich,
rozmawiała Anna Kaplińska; Roman Praszyński,
„Pieniądze oddaję żonie”;
„Viva!”: Roman Praszyński, „Jarosław Kaczyń
ski - OCALONY”; „Jadwiga Kaczyńska”, rozmawia
ła z Krystyną Pytlakowską [cyt. za polki.pl], „Lwi
ca u boku Lecha”, z Marią Kaczyńską rozmawiała
Krystyna Pytlakowska;
„Pani”: Iza Komendołowicz, „Zostanę sobą”;
„Newsweek”: „Jak się zmagali”, Amelia Łukasiak,
Bernadeta Waszkielewicz;
— 242 —
„Gazeta Polska”: Piotr Lisiewicz, „Polowanie na
Kaczyńskich”;
„Przekrój” Agata Pawlicka, „Jestem jaka jestem”;
„Twój Styl”: „Zawsze coś za coś”, z Marią Kaczyń
ską rozmawiali Jolanta Pieńkowska Jacek Szmidt;
„Gazeta Lubuska”: „Przed tragedią w Smoleńsku.
Ostatnia rozmowa z Pierwszą Damą RP Marią Ka
czyńską”.
Media elektroniczne:
www.euchodnia.eu: Kazimierz Cuch, „Staracho
wickie korzenie braci Kaczyńskich - to tu wycho
wywała się matka prezydenta Kaczyńskiego”;
Zambrowski
Portal
Internetowy
(www.za
mbrów.org): „Podzambrowscy przodkowie Jarosła
wa i Lecha Kaczyńskich” z Andrzejem Brzóską roz
mawia Grzegorz Zawistowski;
www. współczesna.pl: Rafał Bieńkowwski, „Lech
Kaczyński miał korzenie na Podlasiu. Zobacz jego
drzewo genealogiczne”, „Młodzi braci Kaczyńscy
spędzali wakacje na Podlasiu. Przeczytaj wspo
mnienia mieszkańców”;
www.biznesnafali.pl: „Maria Kaczyńska: Ostatnia
kawa z Panią Prezydentową”, rozmawiała Beata Stec;
—
243
—
TVP1 (www.tvp.pl): „Misja specjalna”, z Marią Ka
czyńską rozmawiała Anita Gargas;
TVN24 (www.tvn24.pl): Adam Kasprzyk, „Jak Ma
ria Kaczyńska ratowała konie”;
PR 1, Sygnały Dnia: Jacek Karnowski, rozmowa
z premierem Jarosławem Kaczyńskim;
jerzyciszewski.bblog.pl:
Jerzy
Ciszewski,
„Nie
wolno pytać”;
Wirtualna Polska (www.wp.pl): „Wyjątkowy żart
Marii Kaczyńskiej” - wspomina Magdalena Środa;
Strony internetowe i błogi: www.grajewo.pl (in
formacje o rodzinie Kaczyńskich), mariaczuba
szek.bloog.pl,
gadzinowski.bloog.pl,
wiadomosci.onet.pl,
—
244
—
Spis treści
—
245
—
Rozdział I
Tulipan Pierwszej Damy (7)
Rozdział II
Obrączka (17)
Rozdział III
Muszka w Rabce, Marylka w Sopocie (29)
Rozdział IV
Kaczyńscy z Kaczyna (43)
RozdziałV
Lata opozycji (53)
RozdziałVI
Wałęsa i Kaczki (63)
Rozdział VII
Bliźniacza „Solidarność” (83)
Rozdział VIII
Mógł być sportowcem (89)
Rozdział IX
Wrażliwy szeryf (97)
Rozdział X
Teorie spisku (105)
Rozdział XI
Polski numer 1 (113)
— 246 —
Rozdział XII
Gdyby nokia mogła opowiedzieć... (131)
Rozdział XIII
Samotność bliźniaków (145)
Rozdział XIV
Tacy sami, a tak różni (155)
Rozdział XV
Kot Kaczyńskiego (163)
Rozdział XVI
Wrażliwość dla zwierząt (175)
Rozdział XVII
Czarodziejka z Rospudy (187)
Rozdział XVIII
Matka, która urodziła legendę (199)
Rozdział XIX
Marta, szczęście i ból (215)
Rozdział XX
Taniec z wnuczkami (231)
Podziękowania (239)
—
247
—
— 248 —
P
rezydent Kaczyński wywodził się z rodu drobnej
szlachty herbu Pomian ze wsi Kaczyn-Herbasy i Stary
Kaczyn, które kiedyś należały do rodziny Kaczyńskich,
przodków Rajmunda Kaczyńskiego, ojca Lecha i Jarosława.
Rajmund Kaczyński walczył w Powstaniu Warszawskim.
I wówczas wydarzyła się historia, której życie dopisało nie
zwykłą pointę. 1 sierpnia 1944 roku, w pierwszym dniu walk,
został ranny. - Miał poharataną prawą rękę. Kciuk wisiał na
kawałku skóry. Musiałam go odciąć — wspominała powstań
cza sanitariuszka o pseudonimie „Rena”. Ale co w tej historii
jest niezwykłego? Otóż to, że sanitariuszka „Rena” to Helena
Wołłowicz, ciotka Bronisława Komorowskiego. Bronisław
Komorowski miał walczyć o fotel prezydenta z Lechem
Kaczyńskim, a po jego tragicznej śmierci zaczął tymczasowo
pełnić funkcję głowy państwa i został kontrkandydatem dru
giego brata, Jarosława Kaczyńskiego.
Trzy pokolenia: Rajmund i Jadwiga w Powstaniu
Warszawskim, Lech i Maria w Pałacu Prezydenckim, Marta
odprowadzająca rodziców na Wawel... „Miłość i przeznaczenie”
to rodzinna saga napisana przez polską historię. Wzruszająca
reporterska opowieść o ludziach, dla których najważniejsza
była służba ojczyźnie i uczucie do najbliższych.
cena 34,90 zł
wydawnictwo tucan
ISBN 978-83-7700-005-2
9 788377
000052 >