Józef Ignacy Kraszewski
Przygody pana Marka Hińczy
Albae gallinae filius...
Historii bohatera naszego początek był równie podziwienia godny, jak późniejsze jego losy,
a wiadomo powszechnie, iż początek właśnie najtrudniejszą jest rzeczą, o czym i w toku powieści
naszej przekonać się łatwo, gdyby to axioma nowego potwierdzenia potrzebowało. Nie ulega
wszakże wypadek ten najmniejszej wątpliwości, gdyż on sam go był zwykł przyjaciołom w ten
sposób opowiadać, chociaż nie było się tak dalece z czym chwalić.
Rodziców straciwszy, pono w pieluchach jeszcze, z jakiejś gorączki zaraźliwej, dostał się
sierota opiekunowi, który niedobitki mająteczku roztrwonił i zmarł. Gdy się to stało, chłopak nie
miał nad lat cztery czy pięć. Ani domu, ani łomu, ani rodziny, ani opieki, ani żadnej rzeczy, którą w
naszym stanie społecznym i uporządkowanym po trosze mają wszyscy; że jednak są u nas poczciwe
dusze, a nawet między tymi rodzinami, które Pan Bóg obficie konsolacjami obdarzył, sierotkę
wzięli sąsiedzi. Pomywał, a wedle wszelkiego podobieństwa i oblizywać musiał talerze; popychano
go w koszulinie, boso, od dworu do oficyn, z oficyn do kuchni, na folwark, i nie było
przykładnym , że mu rózgę dawano w ręce, wprawiając do przyszłej walki z życiem paszeniem
gęsi. Kto by był wówczas odgadł, patrząc na ogorzałego, rozczochranego, bez czapki i obuwia
chłopca, który rękawa od zgrzebnej koszuli zamiast chustki do nosa używał, że to przecie było
dziecię szlacheckiej krwi najczystszej, a rodzice, dziadowie i pradziadowie, posesjonaci i
urzędnicy.
Ale to chodzi po świecie. Książęta w piecu palą, a kominiar-czyki zostają ministrami. Gdzie
indziej takowa przemiana byłaby może nawet mniej dziwną, u nas zaś taki upadek szlachcica
głębokie wywoływał westchnienia z piersi najobojętniejszych ludzi.
Litościwi sąsiedzi często-gęsto, pokazując sierotkę kroczącego za stadem, mówili gościom:
— Czybyście uwierzyli, że to szlachcic!
Wyrobiła się była nawet w przedpokoju legenda, że pochodził pastuszek z rodziny, którą
jakaś prababka do piątego pokolenia wyklęła. Szeptano to po cichu. Szlachectwo owe chłopca, o
którym on sam bodaj nawet nie wiedział o te czasy , służyło mu niezgorzej: ekonom dawał czasem
śniadanie, ekonomowa gruszkę lub jabłko, słudzy to, czego sami zjeść nie mogli; z wyżłem
legawym, faworytem, pożywał reszty pańskiego stołu.
I dziwne są sprawy losu; gdy pańskie dzieci chuchane, karmione, pielęgnowane, wyglądały
cherlawo, blado, skrofulicznie, chłopiec bosy, goły, sypiający w popiele, pasający gęsi w wolnych
chwilach, był zdrów, rumiany, silny, wytrzymały i nad wiek roztropny. Bieda bywa czasem
doskonałą guwernantką i choć ostrą, ale skuteczną matuchną.
Jednego razu, gdy z gęśmi wieczorem tryumfalnie wchodził dzieciak na dziedziniec,
jegomość, siedząc w ganku z kwestarzem bernardyńskim nad lampeczką miodu, pokazał mu go
śmiejąc się.
— A wiesz, ojcze Serafinie, co to za zacz ten bęben?
— Ze wsi sierota pewnie — odpowiedział o. Serafin.
— Sierota, toście zgadli, ale nie ze wsi.
— A skąd?
— No! Dziwne są czasem zrządzenia Boże, wszak ci to dobrej starej, szlacheckiej rodziny
potomek, ale mu wszyscy wymarli i majątek poszedł w obce ręce, a ot to biedactwo, gdyby u nas
przytuliska nie miało, zmarłoby może z głodu.
Bernardyn popatrzył na chłopca, któremu spod koszuli wspaniale goły brzuszyna wyglądał,
i kiwnął nań palcem. Wprawdzie dzieciak, takich księży nie widując, miał pewną obawę habita,
pasków, ba, nawet okrągłej, wielce okazałej twarzy ks. Serafina, ale to była natura taka już z
młodości rześka i odważna, iż choć mu łydki drżały, poszedł. Stanął na wschodkach od ganku, ręce
z rózgą w tył założył, głowę podniósł i patrzał śmiało. Czapki nie potrzebował zdejmować, bo jej
nie miał.
— Przeżegnaj się — rzekł bernardyn.
Chłopiec gębę otworzył. Wątpliwym nader było, czy umiał się przeżegnać. Dalsze badanie
okazało, że w stanie natury żyjąc, po- tomek gorliwych katolików, w rzeczach wiary fatalnie był
zacofany. O Panu Bogu wiedział i o diable coś zasłyszał; zresztą teologia mu była obcą i niewiele
się o nią troszczył. Lubił bardzo pieczone kartofle.
Odkrycie tego tak dzikiego pastuszka mocno zawstydziło opiekuna, a ks. Serafina
zakłopotało. We dworze nie było komu bakałarzować , a ci, co się dziś nim zajmowali, rychlej
klnąć niż żegnać się zdolni byli nauczyć. Bernardyn, opatrzywszy chłopca, oświadczył, żeby go do
klasztoru mógł wziąć, bo tam chłopców im do posług brakło; a sierota zdrowo i silnie wyglądał;
tylko trzeba się było rozmówić z ks. gwardianem. Gospodarz nie był od tego.
W tydzień potem, gdy odsyłano owies do Mendla Szarego, wsadzono na wóz chłopczynę,
okrywszy go sponiewieraną siermiężką, i płaczącego okrutnie oddano ks. bernardynom w
prezencie. Tu otrzymał miejsce nad etatowe przy kuchni, ale zarazem buty, koszulę, spodnie, które
go w dumę wbijały i spencerek za długi, ale wygodny. Rękawy zatacza, a poły dochodziły do kolan.
Miano nadzieję, że wyrośnie. Księża byli dlań dobrzy, fur-tian tylko obchodził się ostro, a koledzy,
chłopaki zakrystyjne, dużo starsze, kuksali nielitościwie. Nauczono pacierza, ba, nawet poczęto
myśleć o alfabecie, ale chłopak do praktycznych rzeczy niesłychanie zdatny, zrazu liter nie mógł
ani ukąsić. Odłożono studia na później. Tu do kształcenia się i poznania świata pole było szerokie.
Na wsi życie nie miało tej rozmaitości, tej wszechstronności, co tutaj. Chłopiec patrzał a patrzał,
prawie przestraszony zrazu, potem nabrawszy otuchy, z ciekawością nadzwyczajną. I tak rósł.
Ze krwi szlacheckiej zostało mu jedno, że nie wiedzieć skąd i dlaczego butę miał okrutną.
Dobre przyjmował, jako wypłatę należności, a za złe, nie umiejąc katechizmu jeszcze, płacił
sowicie. Brał plagi i milczał. Był ten zwyczaj zachowywany w klasztorze, że ojciec kanafarz
chłopcom z obrachunku tygodniowego przypadającą należność wydzielał i dopełniał obowiązku,
nie szczędząc silnej dłoni, którą potem obżałowany powinien był ucałować. Otóż chłopca nigdy nie
można było do tego skłonić, aby dobrowolnie po różczce Ducha Świętego rękę o. kanafarza
poślinił. Musiano mu upartą głowę zgiąć i usta przycisnąć do dłoni, aby formalność dopełnioną
została. Zresztą chłopiec był dobry. Gdy go co bawiło, czynnie się tym zajmował, gdy go nudziło,
ciężko było zmusić do roboty. W ogóle siedzieć na słońcu, dumać, ptaszki wykręcać, bąka puszczać
i z założonymi rękami leżeć do góry żołądkiem, było mu najulubieńszym.
Czasem gwoli odpoczynkowi i dumaniu chował się tak, że go po całych dniach szukać
musiano. Miał on swoje komórki, skrytki, dziury, kąty, a że w klasztorze kryjówek nie brakło,
mieniał je tak, że go często trudno było wyszukać. Gdy go znaleziono, śmiał się, kułakiem
zasłaniając, choć udawał, że płacze. Straszył go furtian szubienicą, ale że jej nigdy w życiu nie
widział, wiele się też nie obawiał.
Takie preludia odegrywał sobie los z bohaterem naszym. Wyrósł pod cieniem murów
klasztornych do lat dwunastu, nauczył się czytać i pisać krzywo, rysował na murach wcale ładnie
rycerzy w stosowanych kapeluszach na koniach, do mamutów podobnych. Zresztą charakter swój
bez uszczerbku zachował. Nazywano go pospolicie mrukiem, bo więcej mruczał, niż mówił. Choć
nie miał spełna lat dwunastu, wyglądał na piętnastolatka; piękny nie był, ale rumiany, zdrów,
barczysty i rozrosły. Włos mu się jeżył drapieżnie na głowie i nigdy się grzebieniem upokorzyć nie
dawał, rósł stercząco. Oczy były małe, ale żwawe, nos duży, orli, usta niewielkie, ściśnięte.
Służył do mszy wybornie. O. Serafin, który go pierwszy do klasztoru wprowadził, zawsze
się nim najczulej opiekował. Inni ojcowie nie mieli dlań sympatii. Rówieśnicy też poprzyjaźnić się
z nim bardzo nie mogli. Zły nie był, ale serca nie otworzył nikomu. Zwano go więc nie tylko
mrukiem, ale i hardym w dodatku.
Był to dzień czerwcowy, chłopiec wyszedł za mur kościelny i siadł na słońcu wygrzewać
się. Ręce założył, wygodnie nogi umieścił i dumał. Nie możemy zaręczyć, czy o niebieskich
migdałach, bo z migdałami w ogóle mało był obeznany. Nagle huknęło mu coś tak przeraźliwie nad
uchem, że przestraszywszy się, na nogi porwał, a wedle obyczaju pięści obie zwarłszy, już się
puścił karać zuchwalca, który mu przerwał filozoficzne dumania, gdy spostrzegłszy wielce
poważną, nieznajomą postać, zawstydzony cofnąć się musiał.
Przed nim stał otyły jegomość w starym stroju, jaki podówczas noszono, otyły, silny, zdrów,
ogromny jak olbrzym i wcale z pańska wyglądający. Twarz miał szeroką jak księżyc w pełni,
podbródek troisty, a że głowa była podgolona, a czapeczka na niej na bakier, facjata jeszcze się
ogromniejszą wydawała. Zdobił ją zawiesisty wąs w dodatku. Jegomość ów trzymał się w boki i
śmiał się. Potem z wolna dobywszy z szerokich hajdawerów starannie obejrzany gładki
trzygrośniak, w sposobie wynagrodzenia chciał go dać chłopcu wystraszonemu. Sierota, jakkolwiek
znał wartość pieniędzy, cofnął się gniewny i odpadł aż pod mur, do którego się przytulił.
Nie podobało się to wesołemu przechodniowi, który przystąpiwszy, ujął go za ucho i
trzymając w ten sposób, zapytał, co za jeden.
Sierota byłby pewnie zmilczał, gdyby nie ucho; palce, które je trzymały, okrutnie były silne,
a figura, do której należały, strasznie pańska.
— Coś ty za jeden, hę? Słyszysz? — powtórzył przechodzący.
— Od ojców z zakrystii.
— Jak ci imię?
— A co panu do tego?
— Ja ci zaraz pokażę co do tego! Gadaj, jak ci na imię?
— Marek.
— Marek! A nazwisko?
— Ale po cóż panu nazwisko?
— Po co? Wiesz po co? Oto dlatego chcę, żebyś gadał, że ty gadać nie chcesz. Mów mi
zaraz nazwisko!
— No, Hińcza, Hińcza — odparł chłopak, wyrywając się i niemal płacząc; ale zaledwie
wymówił swe szlacheckie nazwisko, gdy ów potentat ucho puścił, oczy otworzył i stanął jak wryty.
— Jaki Hińcza? Co za Hińcza!
Chłopiec spojrzał śmielej, oglądnął się w stronę, pokazał język i drapnął. Słyszał już tylko
wołanie za sobą, ale puściwszy się, nie oglądał. Jednym susem wpadł na drabinę w dzwonnicy i jak
kot na górę. Dzwonnica miała dwa piętra i nie była nazbyt uczęszczaną. Sznury od dzwonów
dozwalały rozkołysać je bez włażenia na górę. Niekiedy tylko, gdy się co popsuło lub do wielkiego
dzwonu, włażono.
Marek miał tu na drugim piętrze rodzaj schowki, w której spędzał chwile próżniacze, leżąc
na przyniesionej słomie i sianie.
A że rzadko kto tam właził, miał tu niemal całe gospodarstwo: różne zakazane sprzęty,
zapasy, przechowane owoce itp. Kładł się zwykle tak, że przez okno miał widok na miasteczko.
Nad głową kilka gniazd wróbli i jaskółek dostarczały materiału do po-strzeżeń historii naturalnej się
tyczących. Były wreszcie i myszy, i pająk z olbrzymią nitką, i różne istoty znane poufale Markowi.
Czasem godziny całe spędzał tu, przyglądając się żywotowi i sprawom tej menażerii swojej. Nie
zaręczamy za to, żeby na młodych wróblach anatomii się nie uczył.
Tu to w bezpieczne miejsce schronił się winowajca nasz i legł. Okno drugie, nieco wyższe i
wąskie, dozwalało widzieć też dziedziniec klasztorny i główne wnijścia. Spostrzegł przez nie
owego szlachcica kroczącego żywo do furty i wchodzącego do wnętrza. Obrachował się z
sumieniem; język pokazał, to prawda, ale w jego przekonaniu, wedle dosadnego wyrażenia się
własnego, było to — Kwita byka za indyka — i jeszcze kto wie, czy kwita, bo ucho bolało.
Szlachcic wszakże poszedł się oczywiście skarżyć; potrzeba było burzę przesiedzieć w
kryjówce. Oko tylko miał na klasztor. Za kwadrans dobry spostrzegł, że go szukano; rozlecieli się
chłopcy, braciszkowie; hukano, wołano: na próżno. O tym barłogu jego na dzwonnicy wiedział
jeden tylko Kaziuk, który go przypadkiem odkrył. Ten wszakże bał się straszliwie Marka i wydać
go nie mógł. Szukanie nadaremne trwało dobre pół godziny. Winowajca śmiał się. Postanowił on
sobie nie wychylać się, aż ujrzy odchodzącego szlachcica. Ale szlachcic nie tylko nie myślał wyjść,
stało się gorzej: zaszła bryka porządna i wóz jego na podwórze. Zadysponowano ludziom, aby
tłomok znieśli do prowincjalskiej celi — i został na noc.
Położenie stawało się nader przykrym, nadchodziła bowiem pora wieczerzy, której Marek
opuszczać był nie zwykł. Ukrywać się nocą na wieży niepodobna, trzeba było znijść, narażając się
na wszystkie nie obliczone następstwa owej niefortunnej i w zapale sierdzistym popełnionej
manifestacji. Sam powiadał później, że w przewidywaniu egzekucji kapitalnej i doraźnej, sądząc, że
ona odbędzie się bez poprzedniego wyzucia z garderoby, obwarował się zwitkiem starych
podartych ksiąg, gotyckim drukiem bitych, których na wieży była kupa ogromna, gwoli szczurom i
myszom złożona. Ten pancerz zdawał mu się na wszelki wypadek użyteczny.
Cichuteńko wszedłszy do kuchni, usiadł za piecem i udawał, że drzemie. Tu z okrzykiem
ogromnym odkrył go o. kanafarz.
— Marku piekielny! Panie Boże odpuść — zawołał — co ty tu, bestio jakaś, Panie odpuść,
robisz? Ciebie od godzin dwóch po całym klasztorze szukają, a ty...
Marek grał rolę zaspanego.
Pod ciupasem prowadząc go, sam o. kanafarz zapukał do celi gwardiana i złożywszy
pocałunek na ręku przełożonego, objaśnił, iż winowajca spał w kuchni za piecem nie dostrzeżony.
W celi o. gwardiana szlachcic ów siedział przy miodzie; zobaczywszy Marka, natychmiast
się zbliżył ku niemu, ale śmiejąc się. Chłopak, widząc podnoszącą się rękę, już się aż ugiął, bojąc o
ucho. Szlachcic go tylko pogłaskał po jeżących włosach.
— Czegoś ty się zląkł? Czegoś się nadąsał? Ha? Szlachecka naturo? — rzekł śmiejąc się. —
Dobra krew! Jak Pannę Najświętszą kocham, dobra krew... no i Hińcza!
Począł śmiać się wesoło.
, — A wiesz błaźnie — dodał po chwili, gładząc wąsa, na którym widać trochę miodu
zostało — że ta cała awantura arabska może ci wyjść na dobre. Tylko mi prawdę mów! Patrz mi w
oczy.
Chłopiec podniósł ślepki.
— Jesteś Hińcza? Hę? Gdzie mieszkali twoi rodzice? Jak się nazywała wioska wasza?
Jakiego wy herbu jesteście?
Marek o swoim pochodzeniu tyle tylko wiedział, że był szlachcic, ale co znaczyło owo
szlachectwo, niespełna. Domyślał się, że mu to przecie jakąś wyższość dawało nad innymi
urwisami zakrystyjnymi. Co się tyczy wioski, słyszał, że się nazywała Zadasie; o herbie nie miał
najmniejszego wyobrażenia, co by to było za stworzenie. Zamilkł więc i usta otworzył, jak zwykle
czynią ci, co się głęboko zadumają.
— Hę? — spytał szlachcic. — Gadaj że!
— A kiedy ja nic nie wiem — rzekł Marek — ino że wioska się podobno nazywała Zadasie.
— No, no! To już herbu Działosza, jak Boga kocham — zawołał gość — ale jakże u kaduka
dali ci się tak zmarnować, hę?
O. gwardian przyszedł w pomoc nieszczęśliwemu sierocie.
— Rodzice go odumarli w pieluchach, proszę pana Łowczego, opiekun do reszty mienie
roztrwonił i dziecko gęsi pasło u sąsiada, co je zlitowawszy się wziął do dworu, gdy nasz kwestarz
o. Serafin, ujrzawszy niebożątko i przekonawszy się, iż nawet przeżegnać się nie umiało dziko
rosnąc, przybrał je do klasztoru.
— Ja o tym Hińczy słyszałem — mówił szlachcic — boć to i nazwisko było, i herb jeden, i
przecie pokrewny, choć od stryjecznych stryjeczny, ale zawsze swój. A nawet chłopiec ma w nosie
coś naszych rysów i twarz będzie Hińczoska, jak wyrośnie. No, proszę, gdyby mi się nie zachciało
piechotą po bruku przejść, aby się na wozie nie trząść, gdyby chłopiec nie wylazł się grzać, gdyby
on mi języka nie pokazał, gdybym mu ja nad uchem nie huknął, nie wiedziałbym, że się Hińcza z
Hińczą spotkał i byłby chłopiec kuchtą ad saecula saeculorum , a tak? Kto to wie, kto wie? Ojcze!
— rzekł, zwracając się do gwardiana. — Do nauki ma ochotę?
Gwardian, choć może byłby się chętnie z klasztoru pozbył darmozjada, miał sumienie
przecie; nie zaraz się zebrał na odpowiedź, brodę pogładził, tabaki zażył, chustką kolorową się
otarł, schował ją do rękawa. Potem ręce obie zasunął w nie... i powoli począł:
— Żeby tak szczególny geniusz w nim do nauki miał się okazywać, tego nie powiem — i
znowu złych tak bardzo skłonności, krom ponurego i dzikowatego usposobienia, w nim nie znam.
Wielkich się z niego rzeczy spodziewać trudno, ale gdyby mu Pan Bóg zagon dał i gospodarstwo,
nie byłby pewnie gorszy od innych.
— Hę? — spytał Łowczy. — To jegomość sobie stan nasz wieśniaczy tak bardzo
lekceważysz?
—• Ale uchowaj Boże! — zawołał gwardian, ręce z rękawów nagle wyrwawszy do góry. —
Quod Deus avertat! A skądże wszelkie ilustracje i co najlepszego mamy, płynie, jeśli nie ex
nobilissima jonte , ze szlachty, z ziemian? Przyznasz mi jednak, panie Łowczy, że kto spokojnie
chce Pana Boga chwalić, rozumem nie świdrując głęboko, ten na wsi najłacniej sobie może żywot
przesiedzieć, procul negotiis .
Szlachcic patrzał w chłopca jak w tęczę, Marek zaś widząc, że go za uszy już kręcić nie
myśli, nabrał otuchy i oczyma mu odpowiadał.
— A jednak ma roztropną fizys — rzekł Łowczy.
Gwardian zażył tabaki. Qui tacet consentire videtu. zmilczał.
— Czy wisusowaty? Czy urwiszowaty? Czy do bójki skłonny? Czy pracowity?
Gwardian chustkę znowu dobył i szeroko rozkładać ją począł, wpatrując się w nią, jak
gdyby na niej stało coś napisanego; potem kichnął, nastąpiło „sto lat zdrowia!" i chwila do namysłu
się upiekła.
— Spokojnego temperamentu nie jest — rzekł wreszcie — ale młodość wykipieć musi... bić
się... lubi... ażeby był nadzwyczaj pracowity, nie powiem, o, tego nie powiem... nie.
Hińcza, zamiast się tym zmartwić, uśmiechnął się i szepnął:
— Nasza krew, mój ojcze, krzywdy sobie uczynić nie da, a robota mu śmierdzi. Nasza
krew!
Pogładził pod brodę i dodał, mrugając na gwardiana:
— U nas to się wszystko trafia za młodu, a potem poprawia. I on też się do nauki i do roboty
weźmie... ale weźmie, nieprawdaż?
Marek się uśmiechnął tylko. Szlachcic go poklepał po ramieniu.
— Zbierz, błaźnie, rupiecie — rzekł — jutro ze mną pojedziesz do Rogowa. Wszak ks.
gwardian słowo mi dał?
Ksiądz się skłonił.
— Com przyrzekł klasztorowi, święcie dotrzymam. Chłopcze, chcesz jechać ze mną?
Marek zagadnięty w ten sposób zadumał się; niejasny dlań był cel tej podróży, a w dodatku
nauka i robota groziła. Mimo o. kana-farza i furtiana, mimo różnych niedogodności, pobyt w
klasztorze miał swe korzyści. Do nauki nazbyt nie pędzono, w obawie, aby dotarłszy za daleko, nie
spotkał się gdzie z Voltairem, o którym chodziły słuchy, że go sułtan płacił, aby wiarę Mahometa
propagował po Europie. Roboty nadto ciężkiej nie było. Ojcowie w ogóle i sami sobie pensów
zbytnich nie zadawali, i dla biednej młodzieży byli łagodni; potem przez lat kilka nawykło się do
miejsca... i... lenistwo się odzywało. Któż mógł wiedzieć, co szlachcic miał za zamiary? Fatalnym
prejudykatem przeciwko niemu było to, że za uszy kręcił i silny jak wół, a drapieżny, mógł w
przypadku nieporozumienia straszniejszym być od o. kanafarza.
— A po cóż ja mam jechać? — spytał Marek.
— Po co? Zaraz skrutatorskie pytanie! Zaraz negacja! — zawołał Łowczy. — Jesteś
małoletni, Hińcza, należysz mi się z prawa, bo ja jestem Hińcza z Rogowa, a ty z Zadasia, goły jak
palec... i krew Hińczów nie powinna się po kuchniach wycierać za piecami. Biorę cię et jadam
mości panie!
Tego także nie dobrze zrozumiał sierota, wszakże domyślał się jednak, iż jadam mości panie
coś niezgorszego być musiało, a co najmniej oznaczać mogło nowe szarawary, kurtkę i buty.
Jeszcze namyślał się, gdy gwardian postępując, rzekł:
— A padnij że do nóg dobroczyńcy, a pocałuj że go w kolana, neąuissimus jakiś, co stoisz
jak kołek? Hę? — i nagiął go ku ziemi.
Twardy jednak kark Hińczowski nie dał się złamać i Marek ledwie do brzucha Łowczego
ugiąwszy się, niby pocałował rękę nastawioną, ale na kredyt, nie czując, za co by miał być
wdzięcznym.
— No, vade po manatki, a jutro o świcie w drogę. Zrobię z ciebie człowieka! Verbum
nobile!
Nim bohater grający główną rolę w tym wypadku, który do akt klasztornych i historia
domus został wpisany, wyszedł oswobodzony na korytarz, już nie wiadomo jakim sposobem
wszyscy towarzysze, ojcowie, aż do furtiana i kanafarza wiedzieli o świetnych losach jego.
Wrażenie, jakie to na nich uczyniło, najmocniej pewno ze wszystkiego przekonało Marka, iż mu się
musiało trafić coś szczęśliwego, czego sobie wytłumaczyć nie umiał. Wspomnieliśmy, że
wielomównym nie był, że po trosze był dziki; wszakże jeśli z kim, to ze starym o. Serafinem,
pierwszym swoim dobroczyńcą, był w dobrych stosunkach, skutkiem tego, że starowina się do
niego przywiązał. W korytarzu czekał nań o. Serafin i zaprowadził do swojej celi. Tu
pocałowawszy go w głowę i pogłaskawszy, rzekł:
— Widzisz, chłopcze, Bóg ma litość nad sierotami; ot, jakie cię to szczęście spotkało!
— Ale, proszę ojca... ja bo nie rozumiem — rzekł Marek.
— Jakże nie rozumiesz? Ojcze niebieski! — zawołał o. Serafin. — Wszak ci to bezdzietny i
bezżenny stary Hińcza cię bierze; nic pewniejszego nad to, że przysposobi i ty sierota, biedota, nę-
dzota, możesz jeszcze zajść, Bóg wie, jak daleko! Ojcze niebieski! Jużciż ci tam sto razy lepiej
będzie, jak w klasztorze między kuchtami i tą hałastrą. Odda cię do szkół.
Marek pobladł, miał wrodzony wstręt do szkoły, o której chodziły w klasztorze
zastraszające wieści; o oślich uszach, o nadmiarze pracy, o sobotnich rachunkach, o surowości
nauczycieli. Nawykły do pewnej swobody, wzdrygał się na myśl samą o szkole, począł bodaj
płakać. O. Serafin wziął to w dobrej wierze za rozczulenie z powodu rozstania i sam też łzę uronił.
Dał chłopcu wiśni, które stały na stoliku, wyściskał go i odprawił.
Dziwna rzecz! Dawni poufali towarzysze, nie wyjmując Kaziuka, z pewnym uszanowaniem
i nadzwyczajną ciekawością go otoczyli, postępując jak Indianin z kamieniem znalezionym na
drodze, który nagle okazał się diamentem. Marek zdumniał, Kaziuk ledwie ośmielił się podać mu
rękę; płakał, polecając się jego pamięci, i szepnął:
— Jak będziesz szczęśliwy... pamiętaj też o mnie! Jam ci nigdy krzywdy nie uczynił!
Próżne to były słowa, bo Marek ledwie w tej chwili sam o sobie pamiętał, tak mu się w
głowie przewracało od tego szczęścia, którego się dosmakować nie mógł, przyjmując je za dobrą
monetę na wiarę drugich.
Nie wiem z pewnością, czy na pożegnanie zwykło się wychowańcom gospodarskim dawać
sowitszą wieczerzę; to pewna, że ta, którą dziś Marek otrzymał, była dostatnia i wykwintna, a
podana prawie jakby gościowi.
Nazajutrz po mszy pierwszej, summo mane, szlachcic siadł do bryki i chłopca przy sobie
zapakował, pożegnał księży, konie ruszyły; świat szeroki roztoczył się przed oczyma sieroty.
Dom pana Łowczego, Mikołaja Hińczy z Rogowa, ostatniego potomka bardzo niegdyś
możnej rodziny, sławił się tym, że mu podobnego na dwadzieścia mil wokoło daremnie było
szukać. Chociaż pisał się jeszcze z dawnego gniazda, Rogów to był nowy, a w istocie wieś stara
Czeremczyce, od lat kilkudziesiąt, k'woli wspomnieniom familijnym, Rogowem przezwana.
Czeremczyce leżały na Podlasiu, a Podlasie było jednym z naj- spokojniejszych kątów w
kraju. Reszty ogromnych lasów oddzielały je od świata, groble, nieprzebyte błota i piaski przystęp
czyniły trudnym i tu więc obyczaj też nowy wchodził powoli i nie krzewił się łatwo. Po staremu,
jak od dwóchset lat, trwało to sobie wszystko w dziewiczej prostocie; ale pan Mikołaj miał osobiste
fantazje i tym jako człowiek nieżonaty, niezależny dogadzał w pełni; po trosze więc szło
obyczajem, a nieco tą fantazją dziedzica.
W Czeremczycach, jak najstarsze świadczyły akta, istniało tak zwane horodyszcze. Na
horodyszczu opasanym wałami był odwieczny też dwór, kawał muru potężnego, do niego
dobudowany gmach przestronny z dachem olbrzymim. W środku dziedzińca nie przypierająca do
niczego, okraszona z góry wznosiła się wieżyca okrągła, zwana w okolicy stołbem. Można sobie
wyobrazić, co tam o niej powieści chodziło; najpowszechniej utrzymywano, że ją diabli zbudowali
przez jedną noc, na zaklęcie czarnoksiężnika. Inni rozpowiadali, że z ziemi wyrosła sama, a była
budowa ciekawa z polnego kamienia, twarda i gruba, beze drzwi u dołu; wejść do niej nie było
można inaczej jak po drabinie, a wlazłszy, nie było co tam robić, bo puściuteńko stała we środku.
Gdzieniegdzie tylko zostały ślady przysklepień i belek, a na dnie miała studnię niezgłębioną.
Służyła teraz wróblom i jaskółkom, czasem na schowanie sprzętów niepotrzebnych, najwięcej zaś
jako materiał do powieści ludowych. Byli tacy, którzy zaręczali, że z boku ocembrowanej
kamieniem studni wnijście jakieś prowadziło do pieczar, a pieczarami tymi można było dostać się
na drugi koniec świata. Rzecz pewna, że Hińcza byłby tej wieży nie dał za dobry folwark, tak się w
niej i tajemniczych o niej podaniach kochał. Nie chcąc jej psuć a pragnąc zużytkować, z jednego
boku kazał schodki przylepić i rodzaj balkoniku wprawić z pomocą otworów dawnych belek. Tu z
przyjaciółmi siadywał wieczorami, gawędził, palił tytoń turecki z długiego cybucha i rozkoszował
się widokiem okolicy.
Widok okolicy składał się, prawdę rzekłszy, z czarnego pasa lasów, błota, oczeretów,
krzaków i kawałka pola. Z zarośli wyglądały kominy chat, z których się wieczorami poetycznie
kurzyło, ale dla Łowczego był to dulcis futnus .
Na wałach horodyszcza i poza nimi były osady, ogrody, kaplica drewniana, folwarki,
gumna, stajnie. Wszystko to po pańsku wy- glądało. Boć pan Mikołaj też liczyć się mógł za pana.
Miał klucz, żadnych długów, kapitał w kufrze, rządził się dobrze i ostro, a że czasem fantazję grubo
nawet przypłacił, stać go było na to. Mówiono, że jednemu współszlachcicowi, choć na kobiercu,
dał pięćdziesiąt; musiał też potem bitych dwa tysiące talarów wypłacić za satysfakcją, ale tego nie
żałował. Jeszcze gdy do likwidacji przyszło, podżartowywał sobie, że go bizun po czterdzieści
talarów kosztował i chciał dosypać, ale sprawę zapito.
Pan Mikołaj, jak się rzekło, żonaty nie był; nie wiadomo z jakiego powodu w bardzo
młodym wieku powziął okrutną dla kobiet nienawiść i cierpieć ich nie mógł, zowiąc pospolicie
krokodylami, z racji, jak mówił, że krokodyl jak one płacze, a zjada, kogo napotka. Najmilszą jego
gawędą było, nie wiedzieć jakie historie przeciw płci białej wymyślać; dworzanom płacił, gdy mu
który dobrą historyjkę przywiózł. Myliłby się wszakże, kto by myślał, że od kobiet stronił —
uchowaj Boże! Nie mógł się obejść bez ich towarzystwa. Ożenić się tylko za nic nie chciał.
Dwór Łowczego był nader liczny i urządzony wspaniale a dostatnio. Miał quasi marszałka,
niejakiego Bończę, wąsala i siłacza, którego dla poważnej postaci zaciągnął, sześciu dworzan,
czterech sług od barwy, a woźnic, kuchtów i pomniejszej gawiedzi bez liku. Kobiece gospodarstwo
prowadziła daleka krewna, panna Dydyna (imię szczególne, ale prawdziwe) Paramańska, rezolutna,
czterdzie-stokilkoletnia kobieta, która umiała stawić czoło nieprzyjacielowi rodu swego. W gruncie,
choć się nasłuchała historii nieciekawych od Łowczego, źle jej nie było u niego, robiła, co chciała.
Pan Mikołaj uciekał, gdy język puściła... na wieżę.
Nie mógł żyć gospodarz bez muzyki, trzymał więc sześciu chłopaków, którzy jako-tako
grali, wyuczywszy się nieco przy kapeli hetmana Ogińskiego. Dowodził nimi i douczał ich
Niemiec, który na niczym nie grał sam, ale dyrygował doskonale i jadł jeszcze lepiej. Ponieważ pan
Mikołaj się nudził i szukał coraz innej rozrywki, nie był nigdy Rogów bez jakiegoś oryginalnego
rezydenta. Co się tam spotykało, opowiedzieć niepodobna, półwariatów, pielgrzymów, artystów na
niezrozumiałych instrumentach, doktorów cudownych, szarlatanów, alchemistów wszelkiego
kalibru, bez miary. Wszyscy byli zrazu bardzo gościnnie przyjmowani. Łowczy zabawiał się nimi, a
gdy mu się naprzykrzali, odprawiał, kazawszy bez ceremonii furę zaprząc, do najbliższego
miasteczka.
Z tego, cośmy powiedzieli, niejakie można powziąć wyobrażenie o dworze i życiu
Łowczego, a który dodatkowo nie darmo tytuł ten nosił, gdyż myśliwy był zawołany i łowy do
najulubieńszych jego zabaw się liczyły. Jesienią, gdy się poczęły, do lutego niemal spoczynku nie
miał, więcej koczował w lesie, niż mieszkał w domu i dopiero od marca i przez lato musiał innego
szukać zajęcia.
Przypomnijmy też sobie, że Hińczę w czerwcu wziął, wioząc do Rogowa. A całą drogę
myślał tylko: co z nim począć? Jasnej myśli nie miał jeszcze, ale przypuszczenie mu się snuło po
głowie, że gdyby się udał, można by z niego sukcesora mienia i imienia uczynić. Krewnych bliskich
nie było, o ożenku mu wówczas było ani gadać.
— Ot tak — mruczał — gdyby chłopak się wyrobił... będę miał sukcesora, obywszy się bez
łaski kobiecej i pantofla jejmościnnego... Figla spłatam dobrego... ale zobaczymy.
W drodze z Marka dobyć słowa było trudno, ale nie dziw; chłopak strwożony, niepewien
losów swych, nie mógł się bardzo rozgadywać.
Łowczy był w swoim rodzaju szczęśliwym filozofem, utrzymywał, że człowiek, o ile jest w
jego mocy, winien psucia krwi sobie daremnego o ile możności unikać. Do tej zasady zastosowywał
się w życiu tym wyjątkiem, że dla uniknienia chwilowej nieprzyjemności nigdy nie popełnił nic
nieuczciwszego i upadlającego, utrzymując, że cnota jest najlepszą kalkulacją, a kapitałem
uczciwość, procentującym setnie, w małych zaś rzeczach ostrożność w unikaniu drobnych życia
mętów i kwasów posuwał do najwyższego stopnia. Dlatego na przykład, znając naturę ludzką do
nadużyć skłonną, nigdy do domu nie powracał z podróży niespodzianie i nagle. Oznajmił wprzódy,
ażeby ludzie czas mieli znaleźć się na stanowiskach, powytrzeźwiać i zakazane czynności lub
sprzęty pochować. Tym sposobem był pewien, że go nigdy w domu niemiła niespodzianka nie
spotka. Jakoż i tym razem przodem pchnął wóz z popasu do Rogowa, a jadący na nim dworski i
kuchta nie mieli nic pilniejszego, przybywszy do domu, nad opowiedzenie przygody młodego
Hińczy, którego wiózł z sobą dziedzic. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie to zrobiło na całym
dworze, po- cząwszy od panny Dydyny, aż do marszałka i niższej hierarchii. Jedni obawiali się
nowego faworyta, który mógł im odkraść łaskę pańską, drudzy przepowiadali mu, że po kilku
tygodniach na furze do miasteczka, obyczajem starym, odprawiony zostanie. Tymczasem
ciekawość była wielka. Zwykle, gdy oznajmiono o powrocie dziedzica, cały dwór zbierał się w
wielkiej sali na prawo od sieni, która służyła za jadalną, aby go na wstępie powitać. Łowczy stante
pede, często nie zrzuciwszy delii, przesłuchiwał sumaryjnych raportów, gderał, buzował i
zebrawszy treściwy rachunek z tego, co zaszło w jego niebytności, szedł uspokojony do tak
zwanego gabinetu, przytykającego do sypialni, gdzie w krześle wygodnym odpoczywał,
przywołując przed swe oblicze tych, których mu fantazja podyktowała.
Teraz w pełnym komplecie zebrał się dwór cały, na czele marszałek, po drugiej stronie
panna Dydyna, a w głębi kapelmajster Niemiec, jego chłopcy, para rezydentów, goście i kwestarz.
Oddzielnie nieco stał jegomość przybyły z Warszawy, niewiadomej profesji, w sukni francuskiej, w
peruce pysznej, w trzewikach, w pończochach, w mankietkach, z ręką założoną za kamizelką i
nogami tak wykręconymi misternie, iż panna Dydyna nie mogła pojąć, jak ten człowiek na tych
powyginanych badylach mógł się utrzymać. On podróżny przyjechał w niebytności Łowczego z
listem polecającym. Mówił źle po polsku lub raczej prawie nic; dawał jednak do zrozumienia, iż
jest artystą, nie wiadomo tylko jakiego kunsztu. Z tłomoczków trudno się było tego domyśleć;
widne w nich były dwa rapiry, mała skrzyneczka, okute pudło tajemnicze i niby kramik starannie
oszyty ceratą. Marszałek, który mówił po francusku gorzej od hiszpańskiej krowy, a nawet od
włoskiego osła, wyrozumiał z niego, że był markiz, emigrant, wielkiej familii, ale usiłujący pracą
na życie zarobić i niepospolicie utalentowany. Markiz ów czekał na gospodarza.
Oprócz niego do gości się liczył szlachcic Zawadyński, który od lat dziesięciu nie miał nic
nad kałamaszkę i chudego konia, a w niej woził skrzynkę papierów, tyczących się procesu, który od
lat dwudziestu przechodził z familią o sukcesją, żebrząc po dworach o pomoc dla zwyciężenia
prepotencji swych przeciwników. Zawadyńskim bawili się wszyscy, jadł, pił, przesiadywał po
dworach, opowiadał o swej sprawie, której nikt oprócz niego nie brał na serio, i zyskawszy małą
zapomogę, ruszał dalej. Najprawdziwszą prawdą było, że proces toczył, który go kosztował całe
mienie i życie całe. Ale mimo nieszczęśliwego robaka, który go toczył, Zawadyński był wesół,
hulaka, lubił podpić, a podpiwszy śpiewał piosenek mnóstwo starych i nowych. Że nie wszystkie,
prawdę powiedziawszy, dla uszów niewieścich były przeznaczone, te tylko późno w noc, coram
familiares się nuciły.
Drugim gościem był rejent Chobrzyniec, dawno ze swego urzędu spadły, który się
utrzymywał z cudownej maści, cudownych pigułek i cudownego eliksiru swojego wynalazku.
Cudowna maść leczyła złamania i zwichnięcia, łamanie w kościach, gwoździec, suche bóle,
odrętwienia itp., pigułki czyściły krew, szczególnie porą wiosenną, skutecznie odwodziły humory,
służyły apoplektykom i grubokarczystym, a eleksir generalnie wszystkim na wszystko pomagał,
krzepiąc siły i dodając wigoru. Oprócz tego eks-rejent, który wiele w książkach szperał, miał
niezliczoną masę sekretów i przepisów. Wszystko to w zamkniętych ogromnych księgach z sobą
woził, na żądanie udzielał przepisane przez siebie, biorąc wedle ważności sekretu, od złotówki do
dukata. Chwalił się nawet czasem dla obudzenia punktu honoru i emulacji w ludziach
niepochopnych do zapłaty, iż mu niektórzy wielcy panowie, za proszki dla koni po pięć czerwonych
złotych dawali. Rejent był usłużny, znał wszystkich, wstęp miał wszędzie; oprócz pigułek, maści i
eliksiru, zamówień, egzorcyzmów itp., pomagał często do najrozmaitszych spraw jako pośrednik.
Był powszechnie cierpiany, ale siadał na szarym końcu stoła i nie czyniono sobie z nim wielkiej
ceremonii.
Gdy bryka Łowczego zaturkotała przed gankiem, wyszedł przeciw panu marszałek;
wysadzono pod ręce pana Hińczę, a chłopak za nim sam wyskoczył. Wyglądał wcale niepociesznie,
tak jak wyszedł z klasztoru i nie mógł dobrego uczynić wrażenia; suknie miał stare, wytarte, a że w
drodze się spocił i spylił, twarz miał zamazaną, oczy zaś wystraszone i postawę wylękłą. W
podróży oswoił się z Łowczym, ale tu w Rogowie, dwór, państwo, wieża, obce postacie, słusznie go
onieśmieliły. Zajrzawszy do sali, nie śmiał do niej wejść. Ale Łowczy nie zapomniał o nim i
przyjąwszy ledwie powitanie, zaraz obejrzał się, troskliwy o Marka.
— Ante omnia : mały, to jest sierota, krewniak mój, Hińcza, którego z rąk bernardyńskich
wyzwoliłem, boby go byli w habit odzieli, a Hińcza jeszcze żaden nie wytrwał pod tą sukienką.
Marszałek zajmie się jego wyprawą, panna Dydyna bielizną, a... Tu się obejrzał.
— Pójdź tu — rzekł do słusznego chłopca, blondyna, imieniem Kacperka, który mu listy
pisywał i zwał się jegomościnym amanuensem.
Kacper Szyszyński wyprężony wystąpił naprzód.
— Polecam ci nadzór nad Markiem — dodał — co znaczy, żebyś mu do urwisostwa
pomagał, a karku nie dał skręcić, bo ja ci twego nadłamię. To jest mój wychowanek; polecam łasce
wasz-mościów... — odezwał się do dworu.
— Teraz go Kacper weźmie na stancją do siebie, umyje, odzieje i — ochędoży jak konia po
przegonach, aby się nie ochwacił...
Dopiero mu markiz kłaniający się tancerskim sposobem (zawsze z ręką założoną za
kamizelkę) wpadł w oko.
Skłonił mu się Łowczy, z uśmiechem przyglądając tej figurze parawanowej. Hińcza
wprawdzie czytał niekiedy po francusku, niby ten język rozumiał, ale wymawiał go metodą
jezuicką z łacińska i mówił nim na sposób tych, co go nigdy nie używają. Porozumienie się nie było
łatwe. Francuz po trzykroć wypalił wyuczony komplement, a Łowczy zawsze jeszcze ucha
nadstawiał. Szczęściem miał list od starosty sąsiada i ten dopiero objaśnił, iż markiz de Saint
Adelgonde, nieszczęśliwa ofiara rewolucji, szukał przytułku w kraju gościnnym, a zarazem uczył
fechtów, tańców, języka francuskiego, przyprawiania sałaty i deklamacji. Talenta te z trudnością
mogły być zużytkowane w Rogowie, wszakże Łowczy go przyjął i prosił, ażeby pozostał. W czasie
rozmowy napatrzyć się na niego nie mogli poczciwi, ociężali i ruszający się, jak ich Bóg nauczył,
mieszkańcy Rogowa; markiz bowiem stał w pierwszej tanecznej pozycji, z nogami wywróconymi
zewnątrz; ale to nic; gdy się dźwignął, zgiął, skłonił, mówił, słuchał, każdej jego czynności
towarzyszyła najwyszukańsza mimika. Głowa, piersi, nogi, palce u rąk, oczy, nos, grały rolę
przeważną w każdej zmianie położenia. Wszystko to zdawało się, jakby jakimi sznureczkami
pociągane, nagle wyłamywać, prostować i zaokrąglać, wedle jakiejś nie znanej sztuki prawideł. Dla
naturalnych ludzi domorosłych, markiz był po prostu śmiesznym, ale dla znawców kunsztu świata
mógł się wydać niezrównanym artystą. Łowczy znajdował go w najwyższym stopniu pociesznym.
Ledwie się z nim rozmówił, opadli go zaraz Zawadyński z oracją, a eks-rejent z ofiarą usług
i oznajmieniem, że znacznie wydoskonalony eliksir, który on zwał V i t a 1 o n g ą, a nieprzyjaźni
mu Dziwoląga, przywiózł dla JW. Łowczego, aby złożyć go w ofierze wielkiemu znawcy i
najczcigodniejszemu mecenasowi.
— E! Vitalonga! przyznaj się, rejencie: toż to po prostu piołunówka. Żebyś sto tysięcy zjadł!
Po co to chrzcić nie wiedzieć jakim imieniem?
— A! — zawołał obrażony rejent, podnosząc głowę.— Tego, tegom się od JW. Łowczego
nigdy a nigdy nie spodziewał! Prosta piołunówka! W tym ars , mospanie, w tym sztuka, by piołun
pokrył tajemnicę. Jest on quasi velum na ten nieporównany ekstrakt. Ale proszę wziąć na język
mądry kroplę tego nektaru i zamknąwszy oczy, zdać sobie sprawę z tego, co przez język do duszy
zagada. W nim mądrość starożytnych, doświadczenie wieków, ostatnie swe wypowiedziały słowo;
w nim esencja roślin, co raz w sto lat kwitną, które zrywać trzeba w pewnych gwiazd
koniunkturach, aby moc przedziwną, od Twórcy natury udzieloną, miały. W nim z łona zawistnego
przyrodzenia...
Tu obejrzał się rejent i ujrzał, że Łowczego już nie było; nie chcąc więc przed profanami
szafować elokwencją, zamilkł nagle i wszedł w tłum. Sala się wypróżniała. Markiz chciał do
gabinetu wnijść, ale marszałek swoją francuszczyzną mu oznajmił, żeby się udał do
przeznaczonego mu pokoju w ten sposób:
— Mosie! Mosie! Destinata cambre non se va... pas permis... auec je! — Dla jaśniejszego
wykładu wziął go pod rękę:
Audiencja była skończona. Do wieczerzy, którą podawano zwykle około siódmej, zostawało
godzin parę; dzień był cudny; goście się rozeszli wedle humorów.
Marka wziął pan Kacper w czułą opiekę i poprowadził do izdebki swojej na górę; ale
zakłopotany był, co z niego zrobi, tak wyglądał brudno, a odzież miał obrzydliwą. Na dworze
kuchta Łowczego lepiej wyglądał. Trudne było zadanie; Kacper wszakże, pochlebnik, sztukmistrz
zawołany, chciał dokazać tego, by Łowczy, zobaczywszy Marka, nie poznał. Gotów był na
wszelkie ofiary;
sprytu mu nie zbrakło. Po podwórzu chodził Żydek z Łosic, który przywiózł właśnie
kontusz dla marszałka i był krawcem nadwornym Rogowa, Żydek chudy, żółty, zgarbiony, ale
zręczny i żwawy jak żywe srebro; kiwnął na niego Kacper, aby z nimi szedł na górę. Szmul
pośpieszył. Nic nie mówiąc Markowi, pokazał go krawcowi amanuensis.
— Patrz na mnie i na niego...
— No, to co? No, to co?
— Jak dużo czasu potrzeba, żeby ze mnie na niego poprzykrawać i choć zrygować suknie,
żeby się do jutra trzymały, hę?
— A waj! Trzeciego dnia fertig...
— Ja ci mówię, że muszą być fertig, nim zadzwonią na wieczerzę. Dobywaj nożyc, nici,
igły i nie gadaj, bo ci pejsy powydzieram.
Żyd chciał drapnąć, Kacper drzwi zaryglował, kufer otworzył, dobył kontusz, żupanik,
hajdawery, Żyda pchnął na środek izby, a Marka przed niego, aby miarę brał. Jak tam sobie rady
dał Kacper, nie wiem; ale o godzinie siódmej, gdy na wieczerzę zadzwoniono, faktem jest, że
Szmul wypadł, wpinając igłę w kołnierz, a Marek umyty do pięt, ostrzyżony, wytarty i ubrany jak
na niedzielę. Kacper, choć nie umiał, szył razem z krawcem. Odniósł w ten sposób triumf
niesłychany. Łowczego oko postrzegło metamorfozę, poznało popsutą odzież odświętną Kacpra;
odgadło, jak się to wszystko stało i uśmiechnęło się do uszczęśliwionego, a tegoż wieczora straty
sowicie wynagrodzone zostały.
Marek wyglądał tak, że go poznać było trudno. Mówiliśmy już, iż schudnąć sobie nie
pozwalał, był zażywny, pucołowaty, krzepki i choć nie piękny, miał w sobie coś, co zdradzało rasę.
Odzież porządniejsza zrobiła z niego prawie przystojnego chłopca.
Inny może byłby z tego szczęśliw, wesół, okazałby radość dziecinną; Marka czy
przedwczesna dojrzałość, czy obudzona nieufność, uczyniły takim mrukiem, iż się nie rozchmurzył
nawet. Spoglądał na rękawy, na poły i milczał zamyślony. Zdawało mu się, jakby ludzie tylko
zaległy względem niego dług wypłacali. Baczny pan Łowczy tę powagę dostrzegł i nie tylko jej za
złe nie wziął, ale mu dała do myślenia.
Po wieczerzy, gdy panna Dydyna usiłowała na próżno chłopca przyswoić i rozgadać, Hińcza
wziął do gabinetu Kacpra, dał mu, ścisnąwszy rękę, kilkanaście dukatów i polecił wychowańca w te
słowa:
— Póki ja co obmyślę, nie spuszczaj go z oka. Widzisz, mruk onieśmielony, obałwaniony i
twardej natury; oswajaj go powoli jak niedźwiadka, ucz po trosze, zaglądaj mu wewnątrz, co tam
siedzi. Powiesz mi. Może się z niego da co zrobić. Ja waszeci będę wdzięczen, a żeś mi wstydu u
wieczerzy nie zrobił, Bóg ci zapłać!
I pocałował go w głowę, wziąwszy ją oburącz, co się nigdy nie trafiało.
Takie były początki żywota bohatera naszego, a że przedświt młodości i dorastanie do
wąsów, mimo że są najmilszą życia porą dla tych, co ich używają, czytelnikom nie zawsze w opisie
robią przyjemność, musimy się ograniczyć treścią tych pierwszych lat i jakoby sumariuszem wstępu
do życia pana Marka Hińczy.
Łowczy tym więcej się do niego przywiązał, im chłopiec był i okazywał się zimniejszym:
harda ta natura wyzywała afekt, aby ją przezwyciężył. Wprawdzie owo mrukostwo i zasępienie po
kilku dniach przeszły, ale nieco dziki mieszkaniec dzwonnicy bernardyńskiej dzikim zawsze
pozostał. Co gorzej, okazywane mu czułości (panny Dydyny), troskliwość (Łowczego), przyjaźń
(Kacpra), opieka (marszałka), wbiły go tylko w jakąś dumę i uczyniły niemal od razu popsutym
paniątkiem. Łowczy, który się obawiał w nim fagasa, był zadowolony, znalazłszy niby
zaczarowanego królewicza.
— To się przetrze, a taki w nim znać Hińczę — mówił do siebie.
Hińczę i w tym czuć było mocno, że się wcale uczyć nie chciał. Był posłusznym. Kazano
bakałać, powtarzał, co mówiono, ale ducha do tego nie przykładał; pisał jak kura po piasku, czytał
jąkając się, jakby umyślnie, przy tej ciężkiej operacji; łaciny mu do głowy wbić nie było podobna,
matematyka nabawiała go ziewaniem; inne nauki przyjmował milczący. Na pamięć nauczyć się
było mu prawie łatwo, ale spytawszy, co znaczyło wyuczone, dowiedzieć się z niego nic nie było
podobna. Za to konia, strzelbę, psy lubił pasjami, a w lesie byłby cały dzień siedział. Do pokoju
szedł jak na stracenie; szczególniej gdy byli goście, krył się w kąt, gęby otworzyć nie umiał i ludzi
lubić się nie zdawał. Mówimy
0 rodzaju męskim; co się tyczy płci niewieściej, dla tej znowu afekt przedwczesny bardzo, w
roku piętnastym, okazywać zaczął nieostrożnie, iż panna Dydyna dyscypliną go od dziewcząt z
garderoby wypędzać musiała; a drzwiami wypędzony, wracał gorzej, bo oknem. Skarżyła się nawet
o to Łowczemu, chcąc, żeby on sam skarcił młokosa, czemu Hińcza bardzo słusznie się oparł.
— Asińdźka — mówił — powinnaś to mitygować beze mnie; to nie moja rzecz. Chłopiec
niewinny, a ciekawy, jak go napędzę, gotów się niepotrzebnie czegoś domyślić!
— Ale to młokos, proszę Łowczego — zawołała Dydyna — to tak zepsuty...
— Słyszeć o tym nie chcę! — rzekł Łowczy i drapnął. Straszono go, że się jegomości
skarżyć będą; niewiele to pomagało, wszakże skandalu żadnego nie było.
Szczęśliwie się udało diabłu w krygach, Francuzowi eks-mar-kizowi de St.-Adelgonde, bo
Łowczy go gwoli francuszczyźnie, tańcowi, fechtom, dla Marka zatrzymał.
Okazało się na nieszczęście w pół roku, że ów markiz był kamerdynerem prawdziwego
jakiegoś emigranta i z profesji perukarzem, co nie przeszkodziło do zachowania go przy dworze,
dla wprawy w język francuski, uznany za potrzebny młodemu wychowańcowi. W ten jeden sposób
mógł się praktycznie nauczyć francuskiego języka, żartując z nauczyciela, i w istocie z niego
skorzystał. Przy tym ów St.-Adelgonde był dla chłopca pobłażającym, chodził z nim na polowanie,
po psiarniach, do stajni, śpiewał, śmiał się, bawił go i wkradł się chłopcu w łaski. Łowczy go lubił
też, a zwał: mości de St.-Arlequin. We dworze żartowano z przybłędy, ale nikomu on wody nie
zamącił. Ucząc Marka po francusku, sam nauczył się fatalnie po polsku, ale mówił tym językiem z
odwagą rycerską i wpadał w pasją, gdy go kto śmiał nie zrozumieć. Puszczał się nawet w
opowiadania różne, od których boki zrywać trzeba było, bo kłamał z zimną krwią, tak że podziwiać
musiano jego niepomierne zuchwalstwo.
Pierwszymi tedy nauczycielami byli: Kacper, młody i poczciwy chłopak, staruszek kapelan,
łacinnik i katecheta, w ostatku Francuz perukarz. Łowczy myślał, otarłszy go, oddać do szkół, ale
nim do tego przyszło, wąs się wysypał, chłopak wyrósł okropnie i już mu ława szkolna nie
pachnęła. Na łagodne zawezwanie Łowczego odparł:
— Ja do szkół nie pojadę.
Hińcza starzejąc się zesłabł bardzo, chłopcu był powolny aż do śmieszności.
— A jak ja każę? — spytał.
— Kiedy nie chcę.
— Dlaczego?
— Mnie dawniej czas było do szkoły, a ja co z wąsami tam będę robił? Żeby się ze mnie
śmieli?...
— To prawda! — rzekł Łowczy — osłem nie będziesz, tylko choć łaciny się ucz, bo bez
łaciny w świecie ani kroku. Reszta furda; to w życiu i z książek się wymaca.
Nie poszedł tedy pan Marek do szkoły i dobrze mu z tym było. Tandem rósł, mężniał,
dojrzewał, tak że na ostatek Łowczego sumienie ruszyło, co z nim robić? Wziął go, ależ nie był
nieśmiertelny. Wiedział dobrze, iż daleka rodzina, po śmierci, wygna przybłędę; nie ważył się jakoś
zrobić mu zapisu i przysposobić go; rad tedy był, żeby chłopak sam wprzódy nieco świata zaznał i
jakiegoś chleba się chwycił. W tej niepewności, co począć, zawołał raz uroczyście Marka do
swojego gabinetu.
Od owej sceny pod murem upłynęło lat ośm, chłopiec był młodzieńcem, a Łowczy dostał
pedogry i ledwie o kiju się włóczył. Vitalonga eks-rejenta i jego pigułki nic nie pomagały. Obu
zewnętrzne postacie wielce się też zmieniły. Marek Hińcza był teraz nad wiek ogromnym, rosłym,
ciemnego wąsa i bujnej czupryny młodzieńcem, zręcznym dosyć, budowy kształtnej, z twarzy
niepiękny, ale rysów charakterystycznych i wybitnych. Zdrowie przy opalonej cerze nadawało mu
niekłamliwy pozór jędrności i siły, kolosalnie zbudowany, miał fizjognomię potężnego
zarozumialca; obejście się przyzwoite, choć z pańska rubaszne, mowę niełatwą, ale imponującą, ton
pewien pogardliwy i zuchwały, który mu między młodzieżą dawał przewagę. Sierota, pastuszek,
pauper, wyrósł na magnackie niby dziecko, niewiedzieć jakim sposobem. Lubił się ubierać i
pieniędzmi sypał, jakby wartości ich nie znał, a dla namiętności nic nie szczędził i gdy mu się
głowa zapaliła, żadne go niebezpieczeństwo odstraszyć nie mogło. Takim był Marek nowej kreacji.
Łowczy tylko się roztył niepomiernie, ale wielce złagodniał. Fantazje jego dawniejsze zeszły do
tego, że je powtarzał, na nowe już się zdobyć nie mogąc. W dodatku na biedę do wychowańca się
przywiązał, jak do nikogo, choć nie było tak dalece za co, bo mu ten czułością się nie wypłacał.
Choć go połajał w oczy, gdyż już od tego nie można było się wyłamać, zaraz potem głaskał i
podarkiem łagodził, a tych, co spowodowali burzę, jeszcze karcił. W końcu już we dworze, oprócz
srogiej panny Dydyny, nikt się odezwać nawet nie śmiał.
U starej panny nie był w łaskach Marek, w części dla figlów płatanych w garderobie, w
części dlatego, że Łowczy się zaślepił ku niemu. Panna Dydyna nieraz groziła panu Mikołajowi, że
chowa owoc dla szubienicy, ale on uszy zatykał i śmiał się.
Zdaje się, że pewne łagodne, ale bardzo do rozsądku przemawiające uwagi księdza
kapelana, który na wylot znał swojego wychowańca, pobudziły nareszcie Łowczego do stanowczej
z chłopcem rozmowy. W wigilię tego dnia staruszek powiedział panu Mikołajowi, że to się źle
skończy, że albo należy coś zabezpieczyć popsutemu (jak on twierdził) młokosowi, albo zmusić go
do pracy i myślenia o sobie.
— Jako kapłan — rzekł — jako mojego dobrodzieja i chlebodawcy szczery adorator i sługa,
prawdę rzec muszę. Chcesz mu po sobie zostawić majątek, dobrze, to uczyńże to i chłopca
wprowadź w świat i ludzi na tej stopie; a masz go później rzucić bez grosza na łaskę losu,
wypieszczonego i nieporadnego, to go zgubisz i mieć będziesz na sumieniu. Dobra i piękna rzecz
wziąć sierotę, ale nie żeby mu nieszczęście i ludziom z nim biedę zgotować.
— A, masz jegomość racją — rzekł zafrasowany Łowczy — ale co tu począć? Co tu
począć?
— Pocznij jegomość, co ci Duch Święty natchnie, ale mu tak za jedną nogę wisieć nie daj!
Po tej rozmowie stanowczej Łowczy kazał po obiedzie przywołać wychowańca. Opornie i
niedźwiedziowato wszedł Marek, stanął pod piecem i w zębach kłuł piórkiem.
— Mości dobrodzieju, tego... Co chciałem mówić — odezwał się Łowczy, patrząc w okno,
aby w oczy chłopcu nie spojrzeć. — Czas, żebyśmy się poważnie rozmówili; czas, ostateczny czas!
Marek milczał.
— Pamiętasz tedy, Marku, jak i gdzie ja waszmość wziąłem i com dla ciebie uczynił? Byłeś
sierotą, biedotą, dałem ci wychowanie i uczyniłem ci młodość swobodną, a mogę też powiedzieć
szczęśliwą, co nie każdemu Pan Bóg daje. Coś mi się od serca waszego należy, a bodaj i „Zdrowaś"
po śmierci.
Westchnął, spojrzał. Marek stał jak drewno, ale oczy spuścił w ziemię, zachmurzony, aż
Łowczemu się żal go zrobiło.
— Nie wymawiam tego, co się uczyniło, uchowaj Panie Boże — mówił Łowczy — boć mi
z tym było dobrze, a com zrobił, dla siebiem spełnił, choć waszmość z tego skorzystałeś. Ale tedy,
tego... Chcę mówić o tobie. Coś by należało robić, coś wybrać; hę? Jak ci się zdaje? Hę?
Marek milczał uparcie.
— Ja jużciż waszeci dopomogę, to się rozumie, ale każdy człowiek sobie pracą życie
zdobywać musi.
— A jegomość? — szepnął cicho Marek. Pytanie było śmiałe. Łowczy oczy otworzył.
— Ja? Ja nie potrzebowałem zdobywać, co dla mnie rodzice i dziadowie, szczędząc mi
mozołu, zarobili wcześnie; to co innego, ekscepcja; ale wy, hę?
— To mnie pan Łowczy wypędzi? — zapytał młokos.
— Nie dlatego się to mówi! — przerwał stary, stukając nogą chorą o ziemię. — Cóż to
znowu? Ja tu, on tam; od sasa do lasa! Słuchaj, co mówię, i zrozumiej, o co idzie. No, co zrobisz jak
ja się wywrócę, a ciebie kolateralni wypędzą na cztery wiatry?
— Czyż na to mnie pan Łowczy wziął, ażeby oni wypędzić kogo mieli? — spytał mrukliwie
chłopak.
Trzeba było świętej w istocie cierpliwości starego, poczciwego człowieka, ażeby się na
niewdzięcznika nie pogniewać.
— Na com ja cię wziął — rzekł z westchnieniem — to Bóg wie tylko i serce moje.
Ulitowałem się biedactwu twojemu. Myślałem, że dając waszmości wychowanie, dam środek do
życia i majątek. Czegóż mogłeś żądać więcej od prawie obcego człowieka? Nie powiadam, żebym
dla waści jeszcze coś uczynić nie miał; ale przypuściwszy, że dam jakąś sumkę, cóż ci z tego
przybędzie, jeśli tak niezdarnie pod piecem stać z założonymi rękami zechcesz lub z psami po polu
latać? Nie mogłeś sobie wyobrażać przecie, że ci fortunę oddam, bo ta należy prawnie, choć
nieznajomym mi, ludziom, a ja prawo i obyczaj szanuję. Nie chcę, aby mnie potem w trumnie
przeklinali lub posądzali waszeci o lada jakie pochodzenie, bo to u ludzi w gniewie wszystko
możliwe.
Chłopak słuchał ze spuszczoną głową, zamyślony i jakby nie rozumiał.
Po przydługiej pauzie podniósł powoli twarz, wąsa machinalnie pokręcając.
— Proszę też pana Łowczego, czy to wszystko na świecie rozumem i pracą się robi?
Dalipan, że nie! Przecie ja od lat kilku już patrzę rozumiejąc, co widzę, a tylko jedno mi w oczy
bije, że wszystko szczęściem idzie. No, a ja mam szczęście. Boć tego inaczej nazwać nie można, że
jegomości przyszła ochota mnie za ucho pokręcić i potem za to pieścić tyle lat. No to, uchowaj
Boże, znowu opuszczenia, kogoś ześle Opatrzność, co mnie za oba uszy weźmie i do góry
podniesie.
Łowczy nie mógł wytrzymać i zaczął się serdecznie śmiać; brzuch mu się trząsł, podbródki
skakały, a łzy strumieniem ciekły po twarzy, bo miał tę naturę, jak wielu jemu podobnych, że gdy
się mocno śmiał, jeszcze mocniej płakał.
— A niechże go wilcy! Otóż to z nim rozmowa! Otóż to rozum! — zawołał. — No, gadajże
z takim wariatem! Skonwinkował! Ale, trutniu ty jakiś, czego masz spuszczać się na Opatrzność i
na uszy, kiedy sam sobie możesz rady dać! Jesteś młody, silny, niczego, zdrów; w głowie dosyć
nieźle, ogładził cię Francuz, po trosze liznąłeś z książek; wszak drudzy i połowy tego nie mają, a
idą i dochodzą.
— No, to prawda — odpowiedział Marek — ale po co ja mam iść, kiedy szczęście samo się
do mnie pofatyguje?
— A to, jak Matkę Najświętszą kocham, uparta wiara! — zawołał ręce załamując Łowczy.
— Ale któż ci u kaduka powiedział, że zawsze szczęścić się będzie? Skąd to wiesz? Kto ci tym
głowę nabił, paskudniku jakiś? Ja ci powiadam, że z tą wiarą gdzieś pod płotem skończysz! —
wołał stary.
— O, nie! Nie! — przerwał Marek. — Ja mam głos, co mi szepcze, że nie zginę.
Panu Mikołajowi argumentów nie stało, trochę był zabobonny; ów wewnętrzny głos
młodego człowieka, tak bezpiecznego, dał mu do myślenia; wprędce się jednak otrząsł z tego i
powrócił do pierwszej rozmowy.
— Otóż co chciałem powiedzieć — dodał, ocierając się chustką powoli. — Tym bardziej, że
w waści odkrywam niebezpieczne to zaufanie, jestem zniewolony, póki ja jeszcze na świecie i
ratować jest komu, odprawić was na eksperyment. Kiedyś taki szczęśliwy, paneńku, próbuj że
swojego szczęścia.
— Pan Łowczy mnie wypędza! — podchwycił Marek.
— Uchowaj Panie Boże! — rzekł stary, ręce krzyżując na żołądku. — Ale cię wyprawiam w
świat. Marszałek ma już dyspozycją. Nie powiesz, żem cię jak palec nagim za drzwi wypchnął i
drzwi te, póki ja żyję, zawsze ci stoją otworem; choćbyś jak syn marnotrawny, w podartej
kożuszynie do nich zapukał. Tandem, ot waszecina wyprawa.
Wziął Łowczy przygotowany półarkuszek ze stolika, potem okulary z tasiemką, które na
łysą głowę zgrubiałymi palcami nasunął, i począł czytać:
— Koń, wałach siwy, sześciolatek od Zulejki; wytrwały i ognisty razem.
Spojrzał, Marek słuchał, stojąc pod piecem.
— Pod kozaczka deresz w siódmym roku, nazwany Muraszką. Do siwego kulbaka wygodna
z trokami i olstrami, z rzędem i przyborem; na deresza terlica z kozackim rzędem. Garderobę jaka
jest lub co z niej zabrać się da, sam sobie jegomość wybierzesz, a ja dodaję delię rysią, moją
własną, jako dobrze bardzo zakonserwowaną, spod serca. Na mnie ona teraz nieco szczupła, ale
poznasz w zimie, co ryś znaczy, bo ciężaru nie czuć, jak piórko, a grzeje szelma jak piec; z innych
bestyjstwa sierć lezie, a z tego włosek nie wypadnie, bo gdyśmy polowali na te rysie, pamiętałem
dobrze zaraz po zabiciu ziemią przysypać i tak trzymać, aż w ziemi zastygli. To co do delii. Drobny
sprzęt: flasza kuta i czaszka srebrna z Najświętszą Panną Węgrowską na dnie stoją w pogotowiu; w
drodze i to potrzebne. A, jak mi Pan Bóg miły! Trudno, by ojciec rodzonego syna troskliwiej
ekwipował nade mnie. Trzysta czerwonych złotych daję, oprócz talarów na rozchód. Czegóż
jeszcze chcieć! Z tym ludzie nieraz do milionowych fortun poprzychodzili, z kredką a z główką;
rozumiesz asindziej. Jak sobie poczniesz, to już nie moja rzecz; jak pościelesz, tak spać będziesz.
Mówisz, że masz szczęście, więc próbuj; nie mówię ja nic.
Skończył Łowczy, okulary zdjął i półarkuszek podał Markowi; chłopiec go wziął, skłonił się
do ręki dobrodzieja, jakby ją pocałować chciał, ale zimno. Znać było po nim, że go ta odprawa
gniewała. Nie spodziewał się, żeby go to spotkać miało; rachował na więcej, a nade wszystko na
generalną sukcesją, jako Hińcza po Hińczy.
Co w głowie miał Łowczy, Bogu wiadomo; ale choć słaby dla chłopca, tym razem jego
smutkiem i nadąsaniem nie dał się zmiękczyć.
— Masz asindziej dni trzy do wyboru w drogę i na pożegnanie tych kątów; czwartego trzeba
jechać.
— No, to pojadę! Pojadę! — zawołał gniewnie Marek. — Już mi tego nie potrzeba
przypominać, pojadę i drugiego, kiedy trzeba, jak wola i łaska.
To mówiąc, skłonił się i wyszedł. Gdy się drzwi za nim zamknęły, Łowczy grubym palcem
łzę, ale już nie ze śmiechu zrodzoną, otarł, westchnął głęboko i zadumał się. Tak mu serdecznie
chłopca żal było! Da on sobie rady, czy nie? Niedoświadczony i zarozumiały; puścić go tak,
samopas. Ale nie!
Zadzwonił, wszedł chłopak na dyżurze siedzący.
— Zawołać mi pana Kruka!
Nie mówiliśmy o Kruku, gdyż ten nie więcej jak dwa lata bawił dopiero w Rogowie i osiadł
na rezydencji insperate . Kruk ten, w istocie niejaki Krakowski, herbu Ślepowron, z ziemi
łomżyńskiej, zwał się jeszcze inaczej Glinką, gdyż nazwisko pierwsze rodzina miała od wsi Kruki,
w której od wieków siedziała. Był to szlachcic nawet majętny, ale z defektem takim, że nigdy w
domu siedzieć nie mógł i nie lubił. Syna, zawczasu ożeniwszy, oddawszy mu, co miał, sam
wywędrował, od dworu do dworu po panach braci jeżdżąc. Spokój i cisza obmierzły mu były,
nudził się, a coraz nowego potrzebował. Że u Łowczego pozostał, niby jako rezydent, cudem jakimś
to było. Ale tu trzymał na jego owsie swoje cztery konie i dwóch ludzi; robił wycieczki, polował,
kłócił się z nim co dzień przy warcabach, co trzy dni go żegnał; potem przy śniadaniu i kieliszku
wódki godzili się, ściskali, zaczynali obydwa myśliwskie anegdoty opowiadać i tak czas schodził.
Zresztą Kruk znikał czasem, konno wyjechawszy na dni cztery i pięć; powracał, nie mówiąc, gdzie
był, i tak się to dalej wlokło, a wlokło się już lat dwa.
Kruk, jak mówiliśmy, był włóczęga i miłośnik przygód wielki, na żołnierza znać stworzony;
chybiwszy przeznaczenia, męczył się na Bożym świecie. Łowczy go lubił, ale traktował z góry, a
czasem też Kruk na niego siadł i dziobał.
Nie minęło minut dziesięć, gdy Kruk, przecierając oczy zaspane, wszedł.
—Że też jegomość zawsze do mnie masz sprawę, kiedy ja albo śpię, albo jem, albo mam
robotę pilną.
— Nie gderz, siadaj i słuchaj — odrzekł Łowczy.
Kruk siadł; był to człowieczyna niepozorny, szpakowaty, chudy, niezgrabny, gdy nic go nie
piekło w środku, ale rozruszany, szparki i zręczny jak diabeł. Oczy szare, niby przygasłe, przecie
się z nich skry sypały, gdy się rozognił. Ubrany był w kontusinę wyszarzaną, pasek skórzany, buty
juchtowe do kolan. Siadł, a raczej padł ziewając na stołek, przechylił się, ręce zwiesił.
— Gadaj że, panie Łowczy.
— Wszak asindziej pewnie wiesz, co się święci? — zaczął gospodarz.
— Nic nie wiem — rzekł sucho Kruk.
— Jestem zmuszony dla jego własnego dobra, by wypróbować młokosa, wyprawić go w
świat; a przyznam ci się, Kruku, serce moje strach ogarnia.
— Czego? Czego? Cóż to on pierwszy, czy ostatni? — zawołał Kruk, podnosząc się. — A
do czegóż szlachcic stworzony? Eąues , rycerz; daj mu konia, w kark i niech rusza.
— Ale ba! Ale ba! — rzekł powoli Łowczy. — Tak bywało i jeszcze pro memoria, more
maiorum, na kobiercu brali. Tak! Tak! Ale dziś widzicie! I to chłopiec taki...
— Jaki? — zapytał Kruk. — Czy z innej gliny? Czy z kruch-szego materiału, czy prawdą a
Bogiem jegomość go popsułeś?
—. No! Choćby tak, ale jak on sobie rady nie da?
— A choćby nie dał? — zawołał Kruk. — Powiedz sobie: Pal go diabli! Jeśli nie da rady,
niewart poczciwego słowa. A od czego głowa na karku?
— Mój Kruku, ale ja jego kocham, a tak znowu w życiu kochać nie mam więcej kogo.
Spojrzeli po sobie.
— Asindziej bo roztyłeś się z tej pedogry, z tego siedzenia i zrobiłeś się mazgaj — zawołał
Kruk. — No, to co? Albo go trzymaj w domu i usmaż na konfiturę, albo kiedy wysyłasz, miejże
męstwo.
— Ale mi żal.
— To płacz!
— Asindziej jesteś bez litości.
— A waszmość bez męskości. Pomacaj że się pod nos, że wąsy nosisz.
Zamilkli.
— Widzisz, widzisz, Kruku — litości wzywającym głosem ozwał się Łowczy po chwili —
ja cię miałem za przyjaciela, myślałem, że mi dasz radę, pociechę, a ty, a ty...
Kruk ino ramionami ruszył.
— Chodzisz wkoło, a do środka trafić nie możesz — rzekł po chwili. — Tyś czego po mnie
chciał, mów bez ogródki.
Łowczy skinął na drzwi: — Wyjrzyj, czy tam kogo nie ma? Kruk otworzył, popatrzył:
żywej duszy.
— Za trzy dni Marek wyrusza — rzekł cicho — pierwsze kroki najtrudniejsze; ty lubisz się
włóczyć, co by ci to szkodziło, żebyś z dala za nim, nie ukazując mu się, miał go jaki tydzień na
oku?
— Czy to on szomera potrzebuje? — i rozśmiał się stary. Łowczy zmilczał; wiedział dobrze
zdrajca, że Krukowi porzucona myśl taka poskutkuje koniecznie; nie nalegał więc nawet.
— Jak chcesz — przerwał.
— Jak chcesz! Jak chcesz! — począł, chodząc po pokoju, Kruk. — Zobaczymy. Żebym
wiedział, że awanturę zrobi, jużcić bym pojechał; ale to mruk i ścichapęk, ostrożny; pojedzie
spokojniuteńko, pieniądze straci i powróci na dawne mieszkanie; ale no, zobaczymy zresztą! Dla
waścinej przyjaźni.
Śmiała się już Krukowi myśl awanturki, wycieczki, podróży; poczynał mówić sam do
siebie:
— No tak, mógłbym wziąć mojego skarogniadego i pojechać w tropy za nim, ostrożnie, z
dala, aby mnie nie widział. Skarogniady do takiej sprawy jedyny, bo ma rozum ludzki. Nie trzeba
jeść, nie je; nie ma wody, nie upiera się pić; kazać mu cały dzień kłusować, wytrzyma. Łowczy
znasz skarogniadego?
— Ale przedziwna szkapa!
— Zobaczymy — rzekł Kruk — ja nie przyrzekam nic i nie odmawiam nic; u mnie moja
wolna wola i fantazja wszystkim. Pan Łowczy mnie znasz.
Stary milczał; czuł, że strzała uwięzła; więcej mu nie było potrzeba.
Trzeciego dnia z wieczora Marek przyszedł się pożegnać i łezki nie uronił. Odbyło się
wszystko, jak należało. Łowczy zapłakał, zapito kieliszkiem łzy, a nazajutrz rano Marka już nie
było w Rogowie. W tej stronie, którędy odjechał, stało dziewczę z fraucymeru pod płotem i przy
oczach czerwonych biały trzymało fartuszek.
gnając serce Łowczego, łatwo się było domyślić, że zmuszony wychowańca z domu
wyprawić, nie uczynił tego bez szczególnej pilności, aby mu tę drogę nieuchronną ułatwić i jak
najbezpieczniejszą uczynić.
Koń, na którym Marek jechał, był przecie ze stajni najlepszy, a kozaczek, czyli węgrzynek,
bo mu oba te dawano, wedle ubioru, jaki przywdział, nazwiska, był naj roztropniejszym i
najzwinniejszym we dworze chłopakiem. Imię mu było Wawrzyniec a pieszczono go na Wawrka.
Nawet pora, w której odprawę dostał Marek, wielce sprzyjała podróży: był to bowiem ten sam
miesiąc czerwiec, pamiętny w życiu jego, gdy z klasztoru dostał się do pana Mikołaja. W tym też
roku wiosna była, jaka rzadko u nas się zdarza: ciepła, a nieskwarna, przeplatana deszczykami, i
wszystko rosło, zieleniało, kwieciło się, jak na drożdżach. Po lasach kwitły jeszcze wonne
czeremchy i pachniały świeżo rozwite brzozy; kwiaty wyrywały się spod pni całymi snopami, a
leśne ptastwo tak się cieszyło młodości swej i początkowi nowego życia, że nawet w ludzkie
zaschłe serca wlewały pieśni jego jakąś radość niezrozumiałą. Człowiek się też uśmiechał wiośnie,
choć mu ona często była jesienią.
Z poranną rosą ruszył Marek zasępiony za wrota; obejrzał się: bielał fartuszek przy płocie,
na balkonie od wieży Łowczy chustką powiewał. Żal mu było tego spokojnego kąta, ale im bardziej
go żałował, tym bardziej udawał, iż wcale o to nie dba; poświstywał piosnkę. Dniem przedtem ani
pomyślał, dokąd pojedzie i co będzie robić; wierzył w tak ślepe szczęście swoje, iż się nic
przyszłością nie troszczył. Puścił konia gościńcem ku miasteczku, pewien, że przeznaczenia nie
minie, ani on, ani szkapa jego. Czuł w trzosie trzysta czerwonych złotych, w skórzanym mieszku
było jeszcze na drogę talarów trzydzieści, flaszka gdańskiej wódki i wędzone kiełbasy w trokach.
Sentymentalny nie był wcale, a choć mu koło serca wędziło, bo w Rogowie wiele miłych osób i
wspomnień zostawił, fatalista mówił sobie, że drugich znajdzie łatwo gdzie indziej.
Jeszcze Rogów i jego stołb widać było z daleka, gdy nadjechali do krzyżowych dróg. Stały
przy nich w istocie trzy krzyże; jeden niezmiernie stary, mchem okryty, podpierany i ledwie
resztkami próchna się trzymający; drugi trochę od niego późniejszy, ale sczerniały; trzeci
nowiuteńki. Najstarszy był cały płachtami poobwieszany, bo tam ludziska, zimnicy zbywając,
fartuchy kładli i ofiary czynili. Wiaterek ciepły nadymał białe na krzyżach wieszadła. Siwy, pana
Marka koń, rześka szkapa, prychnął i korzystając z pozoru, niby wyląkłszy się spódnic, dał susa.
Jeździec zamyślony o mało nie spadł; rozgniewało go to, zaciął szpaka; ten nienawykły do
traktamentu począł hecę, ale chłopcu w to graj. Nie zważając już którym gościńcem, puścił się,
walcząc z koniem; ten sobie, on sobie, szpak wierzgając, Marek chło-szcząc, w cwał; Wawrek
naturalnie za panem. Ledwie go można było nagonić, bo dla skarania konia nielitościwie go pędził;
między nim a jeźdźcem na upartego wszczęły się zapasy; Marek siedział na kulbace jak przykuty,
szpaka toż łatwo znużyć nie było można; z jeźdźca lał się pot, na koniu białe szumowiny stały.
Wawrek desperował goniąc, że panicz od razu konia zaprzepaści.
— Na rany Pańskie! Paniczyku — krzyknął, dopędziwszy na dereszu — a toć konia diabli
wezmą!
— Niech biorą! Chciał mnie zsadzić, otóż ja mu pokażę — odparł Marek.
— A to mu pan już dosyć napokazywał, aż padnie.
— Niech pada!
Szlachetna końska natura rozdragając się przemocy, nie dawała się pożyć długo; wreszcie
mimo pragnienia wolnieć zaczął biedny syn Zulejki. Marek też dał mu wreszcie pokój.
Wawrek jechał z tyłu milczący, ale taki zły jak koń, bo mu konia niewinnego żal było. W
tym pędzie bez zastanowienia ujechali, sami nie widząc, jakie mil dwie. Marek się obejrzał: byli
dawno poza granicami Rogowa, na trakcie do miasteczka, do którego jechać mil trzy zostawało.
Szpak bokami robił, ale zdawał się w ostatku zrezygnowany; na pół mili dalej u boru pokazała się
karczma. Skwar zaczynał dopiekać; stanęli na popas. Gospoda to była nie dla panów, ale dla
przeciągających tędy wozów z transportami; szopa ogromna, przy niej izba szynkowa dla arendarza
kilka sosen wyniosłych szumiało nad słomianym dachem; na żółtym piasku, pełnym odrobin siana,
sieczki i wszelkiego śmiecia oborowego, bawiło się kur kilka, kilka kaczek i dwie kozy; arendarz w
negliżowym stroju, ręce mając za pasem, chodził, używając świeżego powietrza.
Ale, co daleko było dziwniejszym na tej pustyni, na kłodzie ogromnej, służącej do rąbania
drew, w cieniu i chłodku siedziało dwóch bardzo postawnych i pięknego wzrostu, z zawiesistymi
wąsami mężczyzn, rozebranych do koszuli; po niższej tylko części ubrania i butach z ostrogami
poznać było można, że ci ichmoście należeli znać do kawalerii, która stała w miasteczku. A nie
byli, jak się zdawało, szeregowymi, ale towarzyszami, bo i cienkie koszule, i delikatne twarze
świadczyły, że ich za baj-bardzo uważać nie było można. Nie mając co robić, odpoczywający
towarzysze grali w karty. Dopiero gdy Marek nadjechał, podnieśli głowy, a jeździec i biedny koń
zhasany zwrócił ich uwagą.
— Ha, no! — rzekł starszy do młodszego. — Ten się obszedł z koniem tak, żeby mu nie
warto nigdy dobrego powierzyć; patrz ino, co ten biedny szpak wycierpiał.
Zamilkli, patrząc z ukosa. Marek z konia zeskoczył, oddając go Wawrkowi; przyjezdny i
panowie towarzysze powitali się z daleka. Nasz wędrowiec wcale łatwym z obcymi nie był i do
rozmowy prosić go dobrze należało; nie jął się więc do kawalerzystów i chodził samotnie, gdy
jeden z nich przystąpił doń.
— Ślicznego macie konia — rzekł — ale nie poszanowaliście go wcale; konisko diable
schlastane.
— Bo mi się chciał przekomarzać — odparł Marek — a ja tego nie lubię; dałem mu naukę!
— Byle on ją przeżył — dodał kawalerzysta — to będzie skuteczna.
— Koń twardy — bąknął Marek. Pomilczano.
— Gospoda niepokaźna — dorzucił po chwili — koń się jeszcze może pożywić, ale
człowiek...
— Jak widzicie — rzekł drugi kawalerzysta — my tu z głodu w karty gramy, ostatnie dwa
jaja spożyliśmy przed godziną; wódka śmierdząca, więc choć trawę gryźć.
Marek, acz niezbyt gościnny zwykle, przypomniał flaszkę i kiełbasy.
— Hej! — zawołał. — Gdybyście nie odmówili, panowie, mam z domu gdańską i kilka
kółek kiełbas wędzonych, kołacz się też aby jeden znaleźć powinien.
Skinął na Wawrka, a Wawrek był roztropny jak mało, nie przestając koni wodzić, bo po
takim zmachaniu, postawić ich nie było sposobu przy żłobach, rozplatał troki, wydobył zapasu i
podał Markowi. W kieszeni była czarka z ową N. Panną; dobyto korka.
— Gdański nektar! W ręce panów!
Smakował jak istna ambrozja. Zjawił się po nim nie wchodzący w rachubę kawał piernika,
potem bułka i kiełbasy. Wódkę, dla samej suchości tych materiałów, po kilkakroć ponawiać było
potrzeba. Już wtedy i bez wzajemnych rekomendacyj obejść się było można.
Starszy towarzysz zwał się Niewstempowski (rodzina ta też dawniej mieszkała w
Łomżyńskiem jak Krucy); młodszy Strzem-bosz był z domu Jastrzębców, co się pisali z Jabłonicy.
Oba byli ludzie gładcy, młodzi, weseli, do wypitej i wybitej ochoczy. Marek, submitując się im,
poznał, że na dobre towarzystwo trafił; opowiedział się, kim był, znalazły się i koligacje przez
prababki, wyściskali się przy trzeciej czarce.
Konie tymczasem ledwie że oschły; towarzyszom już była pora jechać, ale widząc, że
Marek dłużej pozostać musi, siedli z nim na kłodzie. Leżały na niej jeszcze zasmolone karty, w
które grali, a trzeba wiedzieć, że wszystko, co kto chciał, znaleźć było można w Rogowie: i
warcaby, i szachy, i kręgle, choć to niewielka rzecz; tylko kart tam nigdy ludzkie nie ujrzało oko.
Miał je w obrzydliwości pan Łowczy, jak wymysł szatański, i przypominał zawsze, iż były dla
szalonego zabawy wymyślone, z wielkim podejrzeniem, iż do zrobienia pierwszej talii kolaboracja
nieczystej siły była potrzebną. Karty więc były jedynym zakazanym dla Marka owocem, chociaż
Łowczy z innymi potajemnie w mariasza grywał. Nie grał w nie jeszcze nigdy Marek; kości i karty
zdały mu się z tego samego powodu rzeczą wielce potężną.
— Nie grasz asindziej? — spytał Strzembosz.
Marek po wódce miał język dużo więcej rozwiązany niż na czczo, rozśmiał się.
— Uwierzycie panowie, czy nie — rzekł — wszak ci to ja, jakem żyw, karty nie trzymałem
w ręku.
— Ale ba! — zawołał Niewstempowski. — Czyż to może być, byś waćpan nie kosztował
jednej w życiu emocji, która gdy już inne wszelkie spowszednieją, jeszcze człowiekowi wątrobę
łechce?
Śmieli się tedy z nowicjusza, ale że pan Strzembosz był wygranym właśnie, gdy nadjeżdżał
Marek, i winien był rewanż Niewstempowskiemu, siedli tedy zaraz dalej, polecając uczniowi, aby
miał oko pilne na pierwszą lekcją. Nie potrzebowali mu nawet tego zalecać; Marek się nachylił i
oczyma jadł karty. Gra była nader prosta, grali bowiem w tego pierworodnego faraona, który żadnej
nauki nie potrzebuje. Talary latały z kieszeni do kieszeni, jak wróble płoszone ze strzechy. Nader
mu się to wydawało zabawnym. Postawił tedy, poprosiwszy o pozwolenie, talara i wygrał; cztery
— toż samo; ba i dziesięć. Towarzysze spojrzeli po sobie. Daj go katu! Fryc czy lis, ale szczęście
diabelskie.
Na chwilę się gra wstrzymała. Marek do takich zabawnych rzeczy miał spryt
szczególniejszy; grę już objął i ofiarował się sam ciągnąć, aby wygrane oddać. Siedli próbować na
odwrót przy tej samej kłodzie; talarów kupka wabiła. Żyd, założywszy ręce za pas, stanął patrzeć na
to igrzysko fortuny. Wawrek ze zgorszeniem spoglądał ze stajni, dzieci żydowskie z okien, kura
nawet jedna na płot wlazła, aby się lepiej grze pana Marka przypatrzeć. Ciągnął tak, jakby nigdy nic
innego w życiu nie robił; ale gra nie potrwała długo. Strzembosz i Niewstempowski parę razy
przypuścili szturm daremny i ochłodli. Nie było sposobu jednej karty wziąć u Marka; szczęście
wydawało się dziwne, aż niepojęte, a gdyby nie młodziu-sieńka twarz chłopca — aż podejrzane.
— Czas jechać — zawołał — panowie towarzysze! Ja wszelako zatrzymam się w
miasteczku, więc rewanżu służę, jeżeli łaska, a strzemiennego wypijemy.
Strzemienne w istocie było potrzebne dla rozweselenia pochmurzonych, którym widok
zagarniętych do worka talarów smutnych napędził myśli.
— Stańcie w miasteczku gospodą u Abrama Krzywego — odezwał się Strzembosz — my
do was wieczór przyjdziemy z Gawrońskim.
— Któż to taki Gawroński? — zapytał Marek.
— Ach, prawda! Wy bo nie znacie Gawrońskiego — rozśmiał się Niewstempowski. — To
ten, co nas wszystkich ogrywa. Macie szczęście, musimy dopilnować, żebyście się popróbowali z
nim; jeśli jemu dacie radę, no...
— Spróbujemy! — odparł chłodno Marek, który teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek w
szczęście swoje wierzył.
Tak się tedy rozstali nowi znajomi: panowie towarzysze śpiesząc przodem do miasteczka, a
Marek, zmuszony jeszcze dłużej wytchnąć dla koni, położył się w cieniu i, prawdę rzekłszy, po
gdańskim nektarze uczuł potrzebę małej drzemki; kazał się tylko Wawrkowi rozbudzić, gdy konie
będą gotowe. Sosny szumiały mu, do snu go kołysząc; oczy skleiły się wkrótce, a w marzeniu
sennym poplątały się mary dziwne: biały fartuszek pod płotem, talary i karty, Łowczy z chustką na
oczach, utrapiona jazda ze szpakiem i śmiechy jakieś, i płacze. Nagle głos go jakiś przebudził, jak
gdyby w istocie ktoś się rozśmiał nad jego głową. Ciężkie podniósł powieki i otworzywszy już
dobrze a przetarłszy oczy, długo mu się zdawało, że śnił jeszcze. Tuż przy nim stało zjawisko
niezrozumiałe, niepojęte, dziwaczne, ale wdzięczne i miłe razem. Wziąwszy się obu rękami w boki,
z minką bardzo rezolutną, patrzała nań młoda dość kobiecina, ubrana po podróżnemu, ale bardzo
wytwornie; wybielona, wyróżowana, w trzewiczkach na korkach (które ze swego stanowiska
bardzo wygodnie mógł obejrzeć), z wachlarzykiem w ręku pod pachą i śliczną koronkową chustką
obwiązaną twarzyczką. Takiej osobliwszej figlarnej buzi pan Marek jeszcze jak żyw nie oglądał.
Fizjognomie piękności wiejskich, do których nawykł, były zupełnie inne; świeże, zadumane,
poważne, bojaźliwe. W tej, jak ogniki w brylancie, drgały różne wyrazy dziwne: śmiech,
szyderstwo, uciecha życia, zalot- ność. Oczki błyszcząc biegały, usta różowe zdawały się milcząc
coś szeptać.
Spoglądał osłupiały i zdawał się obawiać ruszyć, aby widziadło nie znikło. O trzy kroki na
piasku stał powóz w sześć koni zaprzężony, szkapy zmęczone robiły bokami, berejter zsiadł,
woźnica stał, dwóch lokajów dobywali coś z karety.
— Dzień dobry panu! — odezwał się ze śmiechem głosik srebrny, pieszczony, uczony,
muzyki pełen, a przesiąkły płochym weselem. — Dzień dobry Endymionowi, choćby można i
dobry wieczór powiedzieć.
Marek nic nie rozumiał, tylko to jedno, że okrutnie była piękna.
— Co się to tak panu na sen zebrało? — mówiła piękna nieznajoma. — I to tak blisko od
domu, półtrzeciej mili. Czyś pan się tak spłakał, opuszczając Rogów? Czy żal po ładnych
panienkach i ucisk serdeczny w letarg go rzucił; czy...
Widocznie pani ta go znała, przynajmniej wiedziała, kto był; on o niej wyobrażenia nie
miał. Tak go to jakoś mieszało, że zapomniał ruszyć się i wstać; leżał, osłupiałymi patrząc oczami.
— Czy mam panu powiedzieć dobranoc? — spytała piękna pani. — Może jeszcze spać
będziesz?
Marek się zerwał na nogi.
— A kto pani jesteś? — zawołał.
— Ja jestem wróżka, jestem czarownica, która spotyka pana na początku jego podróży, aby
mu wywróżyć szczęście i powodzenie. W czasie, gdyś spał, czytałam przez czoło, co pod nim się
śniło; przez pierś, co w niej było, i kłaniam uniżenie.
To mówiąc dygnęła, rozśmiała się, zachichotała szczęśliwa z siebie; skinęła na ludzi,
berejter skoczył na konia, woźnica wdrapał się na kozieł, słudzy poprzyczepiali z tyłu, drzwiczki z
hałasem się zatrzasnęły; przez okno karety wyjrzała śmiejąca się główka, od ust posłała mu
pocałunek, a wtem powóz ruszył, tuman pyłu się podniósł i wszystko znikło. Marek stał jak wryty,
nagle wrzasnął:
— Wawrek! Konia!
Ale konie jeszcze nie były pokulbaczone. Chłopcu się oczy paliły do tego tumanu, który
drogą uciekał i na krętym leśnym gościńcu wkrótce pusto już było.
— Od czegóż szpak! — rzekł, pocieszając się. — Dopędzę jejmości, dojść przecie muszę,
kto ona.
Wawrek w tejże chwili gotowe konie podprowadził, rachunek nie był długi. Markowi
strasznie piliło, ale w takich razach rzadko się człowiekowi poszykuje, jakby pragnął. Siwy zakulał.
Stąpał biedak wprawdzie, ale napadając tak na prawą nogę przednią, że podpędzić go nie było
podobna. Zląkł się zrazu Hińcza, czy nie ochwacił poczciwego szpaka; ale po prostu było coś
zabitego pod podkową, a wyjąć nie sposób, chyba rozkuwszy. Przy karczmie była wprawdzie
kuzienka pusta, przed nią kamień do ostrzenia na korytku i para wasążków połamanych; ale kowal
poszedł o kilka staj do węgli, które wypalał. Choć młodzieniec klął, nic to nie pomogło; potrzeba
było stać, Wawrka posłać za wskazaniem arendarza po kowala do lasu i czekać; powóz tymczasem
z ową zagadkową czarownicą w świat sobie ruszył.
— To niechże ją sobie licho porwie! — zawołał Marek. — Mniejsza o nią. Żyłem bez niej
dotąd, wyżyję i dalej.
Pomimo energicznego tego lekarstwa, zażytego heroicznie, Marek czuł, że mu te śmiejące
się oczki świdrowały na wskroś serce, choć ich już przed sobą nie miał.
— Co bo, u kaduka! Widziałem wiele ładniejszych, ściskałem wiele młodszych; wszystko to
przy niej jak ze śniegu i lodu. Ani tak bardzo młoda, ani tak nadzwyczaj ładna; a pozbyć się jej nie
można. I ona mnie znała, a ja...
Ruszył ramionami.
— Zresztą — rzekł sobie — wielka pani! Poszóstno jedzie, ubrana jak na obrazku, a ja...
Chciał powiedzieć: chudy pachołek, ale duma nie dopuściła.
Rozmyślał jeszcze o owej czarownicy, gdy Wawrek przypędził zdyszanego kowala,
czarnego jak węgle, które wypalał. Wnet się wzięto do nogi szpaka, oderwano podkowę; okazał się
wbity krzemień, który zakrwawił aż kopyto; trzeba było zalać tłustością i okuć na słoninę.
Szczęściem kowal był chrześcijanin, choć z imienia (origine Cygan), więc się znalazł skrawek
połcia; ale nim się to wszystko odbyło, czasu kawał upłynął; myśleć już niepodobna o doganianiu
nieznajomej pani, chyba o tym, jak przed nocą stanąć w miasteczku.
Droga wiodła sosnowym borem gęstym, gdzieniegdzie przerzynanym moczarami zarosłymi
łozą i sitowiem, i karłowatą brzózką, i chudą sośniną po kępach. Pusto okrutnie, smutno, cicho.
Dopóki jasno było, pilnował Marek kolei powozu, ciesząc się, iż on zdawał kierować się ku
miasteczku; ale gdy mrok padł, śladów już dostrzec nie było można. Przyszło też przebywać groble
porozbijane okrutnie, w których koleje odwieczne niemal rowczaki tworzyły; konie mimo dobrych
nóg nieustannie się potykały; trzeba było jechać powoli. Aż oto i noc nadeszła, noc wiosenna,
czerwcowa, przezroczysta, cicha, wonna, w lesie ciemniejsza niż w gołym polu. Znając nieco
okolicę, miał tę pociechę Marek, że po krzyżach, łąkach i poprzecznych drożynach mógł zbliżanie
się do miasteczka obrachować. Było jeszcze tęgie pół mili albo więcej, gdy Wawrek podpędziwszy
deresza, tak że się z paniczem zrównał, szepnął:
— Niech no jegomość dobędzie z olster garłaczy, bo albo ja ślepy, albo mi się przywidziało,
ale ludzie jacyś popod lasem już dawno się skradają i gonią, a bodaj, żeby nie było przeprawy.
Już to las ten był sławny z rozbojów, ale Markowi na myśl nie przyszło, żeby jego napaść
mogli.
— Albo koniom dać ostrogi i umykać, albo się trzeba będzie bronić — dodał Wawrek.
— Śni ci się! — krzyknął Marek. — Śni ci się!
Gościniec nagle się w tym miejscu zwracał w lewo, dojeżdżali do zakrętu, gdy z dala dały
się słyszeć krzyki. Marek nie o siebie się zląkł, bo był w ogóle odważny, ale mu się zdało, że
kobiece głosy piskliwe doszły jego ucha. Dał więc koniowi ostrogę i miał się puścić, gdy koń stanął
dęba; chłop jak olbrzym pochwycił go za uzdę. Drugi już przypadł z boku, ale Wawrek, który miał
się na baczności, płatnął go scyzorykiem dobytym z pochew. Wtem i chłopak już chwycił pistolet i
dał ognia. Zbójcy cofnęli się, nawołując blisko stojących w krzakach, ale się im nie powiodło
wcale, bo Marek, nim się do szabli wziął, drugiego z pistoletu położył; reszta, nie czekając i nie
próbując już szczęścia, do lasu się uniosła.
— Uciekajmy! Uciekajmy, panie! — zakrzyknął Wawrek cały drżący.
— Co mamy uciekać? — odparł chłopak. — Już najgorsze odbyliśmy. Patrzaj no tam tego,
co na gościńcu leży, tarzając się od mojej kuli, i pomacaj go koło pasa.
Węgrzynek nie zrozumiał zrazu.
— Czego się ociągasz! — krzyknął Marek. — Idź go opatrz; jeśli ma co grosza albo broń,
zabieraj; toć przecie zdobycz, a ja jej na gościńcu nie rzucę.
A widząc, że Wawrkowi brakło serca, Marek zlazł sam, podbiegł do przybitego zbója i
począł go oglądać. Nad wszelkie spodziewanie znalazł na brzuchu trzos opasany, którego sprzączek
odpinać nie mając czasu, rozciął je nożem tylko. Brzękło w nim jakby złoto, ale liczyć była nie
pora; chłopak rozśmiał się na całe gardło i doskoczył szpaka.
— Wawrek! Za mną!
Tak szczęśliwie tedy wyszedłszy z przygody, choć krzyków kobiecych słychać już nie było,
pędził Marek dalej, po części, aby prędzej z niebezpiecznego lasu wyjechać, w części, żeby dojść,
co też tam za wołanie słychać było. Kilkoro staj nie ujechali, gdy już nie krzyk, ale płacz i lamenty
znowu się o ich uszy obiły. Maleńka grobelka, otoczona olszynką jak szpalerem, rzucona była przez
błotko i rzeczułkę; tu, o ile ciemność widzieć dozwalała, kilku ludzi kręciło się około niby fury
siana zagrzęzłej, czy jakiegoś powozu. Płacz niewieści wyraźniej się odbijał wśród rozmowy
przycichłej. Usłyszawszy tętent koni z tyłu, ludzie wybiegli, a lament się powiększył.
— Kto tam?!
— Kto żyw!
— Wer da?
— Swój!
— Kto swój?
— Stój! Ani kroku dalej.
Wrzawa powstała sroga, a Markowi konia schwycono.
— Czego mi tam drogę zapieracie! — zawołał gniewnie. — Co tu jest u kata i co robicie na
gościńcu?
— A pan kto?
— Hińcza z Rogowa.
Z głębi odezwał się głosik miłosierdzia błagający:
— Chodź pan tu! Chodź pan tu!
Po nocy nic rozeznać nie było podobna, domyślał się tylko Marek, że ma przed sobą powóz
tej pani, która go wyminęła.
— Co się tu stało?
— A! A! Zbójcy! Zbójcy nas napadli! — krzyknęła kobieta. — Woźnica chciał uciec i koło
się złamało; zabrano mi pieniądze i klejnoty, jeden ze sług ranny; ratuj nas pan!
— Ja sam zostałem napadnięty — odparł młodzieniec, zsiadając z konia — alem się bronił;
jednego zabiłem.
Ciemność nie dawała nic widzieć, przecież Marek z konia zsiadłszy, gdy się do pięknej pani
przybliżył, zdało mu się, że jej oczy, jak kocie, po nocy nawet świeciły. Chciałby jej był przyjść w
pomoc. Ale jak? Ofiarował się do miasteczka pośpieszyć przodem i powóz od księdza kanonika
dostać.
— Ale ja waszmości nie puszczę! Posyłajcie sobie, kogo chcecie; musisz zostać, aby mnie
bronić; zbójcy jeszcze raz napaść mogą.
— Wawrek! — zawołał Hińcza. — Zepnij deresza, pokłoń się kanonikowi ode mnie,
powiedz, co się stało, proś o powóz i konie; ale — dodał, misternie usiłując się dowiedzieć, kto była
ta zagadkowa jejmość — dla kogo pani każesz prosić o konie?
— Dla kogo? — niby gniewnie odparła kobieta. — Wszak ci to wszystko jedno; dosyć, że
nieszczęście i pomocy potrzeba; cóż to znaczą nazwiska i tytuły?
Pomimo strachu jejmość, jak widzimy, nie straciła przytomności. Scena odbywała się w
nocy na grobli, przy złamanym powozie i omackiem.
— Ależ nim co będzie — rzekł Marek — toć by choć ognia z gałęzi rozpalić należało!
— Żeby nas zbójcy policzyli! — zawołała przerażona kobieta.
— Już się ich nie ma co obawiać — rzekł Marek — niech ludzie ognisko naniecą, to prędzej
odstraszy, niż przywabi.
Rozkazujący ton Hińczy, a może i przekonanie samych sług, że z ogniem było bezpieczniej,
skutkowały tak, że zaraz nad groblą berejter kupkę chrustu naniósł, a powoli też, od kupki
siarkowanych drewek i kory brzozowej nadartej nad drogą, zapalono suche gałęzie. Dopiero w
pomarańczowym blasku ogniska tego scena nocna okazała się. Powóz leżał na boku, pokojówka
płakała, na ziemi siedząc, lokaj rękę obwiązywał, rozbite tłomoki i otwarta szkatułka walały się
przy karecie. Sama pani, może najmniej już się wylękła, ale niespokojna drobnymi kroczkami
biegała w poprzek grobli, ręce załamując.
— Jakże to było? — zapytał Marek.
— Proszę jaśnie pana — odezwał się jeden ze służących — ja powiem, jak było, świętą
prawdę, niech pan posłucha. Ja, wyjeżdżając z domu, mówiłem, że pod noc do miasteczka
dojeżdżać niebezpiecznie; ale cóż? Jak zaczęli się guzdrać z domu, tak gdyby naumyślnie, dopiero
na wieczór przypadła najniebezpieczniejsza droga. Toż to przecie wszyscy w sąsiedztwie wiedzą,
że tu jest banda, której dowodzi Burdyga. Kto o Burdydze nie słyszał! Żydzi, Cyganie, ciury od
obozu, hałastra różna; tędy po nocy najodważniejszy nie pojedzie, ale pani Starościna... A my i
nasze nieszczęście, to w każdą biedę wpaść musimy. Droga, pan widzi, że była zahaczona
umyślnie; rzucili drągi w koła i raz jedno — chrast, złamali. Dali ognia łajdaki, co Jeremiaszowi
rękę przestrzelili, a potem, jak pani poczęła płakać, a Kaśka wrzeszczyć, a my nie mieli się czym
bronić, nabrali, co chcieli, i uciekli. Ot, jak było!
Z opowiadania całego Marek tylko pochwycił, że zagadkowa pani była starościną; łatwo się
już mu domyślić przyszło, jaka.
O granicę od Rogowa mieszkała wdowa po niegdyś staroście Kocu, herbu Dąbrowa,
spadkobierczyni i dożywotniczka, o której wiele mówiono. Ale pomiędzy Rogowern a dworem
starostwa witowskiego stosunki od dawna były tak nieprzyjazne, wojna trwała tak zajadła, iż noga
nigdy nie tylko panów jednego dworu w drugim, ale nawet sług obojga nie postała.
Starościna była od lat pięciu wdową bezdzietną, panią, jak mówiono, bardzo znacznej
fortuny, słynną z piękności, z zalotności, ze śmiałości w obejściu, a zarazem z tego, iż co roku po
kilka grochowych wianków natarczywym dawała kawalerom. Jak muchy na lep lecieli młokosy,
starzy dygnitarze, wdowcy, kawalerowie, ale wdówka śmiała się z nich wszystkich. Życie w
Witowie było wygodne, wesołe, swobodne, gości zawsze huk, dom otwarty. Starościna lubiła się
bawić, przypuszczała nawet młodzież do bardzo poufałych z sobą stosunków i dopiero gdy się
któremu głowa zawróciła i rozumiejąc, że już swego może być pewny, padł na kolana przed nią,
zaczynała się śmiać i wyprawiła z kwitkiem. Ludzie mówili, że utrzymywała rejestr swoich wiel-
bicieli i że w przeciągu kilku lat kilka dziesiątków ich tak przebrała. Zarzucano jej, że przebierała
vulgo jak w pigułkach, ale wdowa zaręczała, że za mąż nie pójdzie.
Hińczowie z Witowem mieli proces graniczny stary, zjeżdżało sześć komisyj, było dziesięć
może kompromisów; zjedzono, wypito i wyszafowano pieniędzy co niemiara, a sprawa zawsze była
w zawieszeniu. Pan Mikołaj myślał, że po śmierci starosty prędzej z babą da radę; ale kobieta nie
dowierzająca, gniewna, śmiała, a piękna i bogata, ani myślała o zgodzie. Zyskała sobie wszystkich i
o włos, że dyferencji nie odebrała; ledwie pan Mikołaj utrzymał się przy tym, że jej ostatecznie nie
przysądzono lasu. Las, którego obie strony strzegły, miał w ciągu procesu czas wyrosnąć i stanowił
łakomą gratkę: Żydzi dawali zań na spław dziesięć tysięcy dukatów; Łowczy, który jeszcze w
dodatku i polować w nim nie mógł, wściekał się na Starościnę. Imienia jej w Rogowie wymienić
nie było można.
Chociaż Marek nie miał pewności, iż to była owa pani witowska, najprawdopodobniej zdała
mu się nią i w tym się nie omylił. Któż by inny mógł być tak dobrze uwiadomiony o nim, jego
stosunkach i podróży? Słynął z tego dwór pani Kocowej, że w nim najdrobniejszy szczegół tyczący
się Hińczów wiedziano, co posługiwało cudownie do płatania tysiącznych figlów z wiedzą i bez
wiedzy Starościnej.
Domysł, iż ma przed sobą nieprzyjaciółkę swojego dobroczyńcy, która mu wiele krwi
napsuła, ostudził nieco pana Marka; ale on nigdy w tych sporach czynnym nie był i osobiście nic
przeciw pięknej pani nie miał.
Płomień nałożonego stosu oświecał jej twarzyczkę gniewną i poruszoną, rysy ruchawe,
zmienne, a teraz nieco ostrego wyrazu.
— Nie puszczę mości pana aż do miasteczka — odezwała się. — Waćpan, jako mężczyzna,
winieneś obronę kobiecie.
— Bardzo miło mi będzie — odparł Marek.
— Miło czy nie miło, a musisz waćpan obowiązku dopełnić — dodała. — Wystaw sobie
waćpan, zabrali mi pieniądze, klejnoty, zegarek.
Marek nic nie odpowiedział, kondolencyjną tylko przybierając minę; ale w tej chwili
przyszło mu na myśl, że zdobyty trzos miał w kieszeni, który mu dobrze ciężył.
— Mnie to jeszcze coś osobliwszego spotkało — rzekł — bo jednego zbójcę albom zabił,
albo raniłem śmiertelnie.
— To może samego Burdygę! — zawołał sługa.
— Kto go tam wie — mówił Marek — i jeszcze miałem przytomność, co jej sobie teraz
winszuję, żem go leżącego na ziemi obmacał; ha! ha! I trzos mu wziąłem. A tak, co oni mnie mieli
obedrzeć, tom ja im zdobycz odebrał.
— Ale czyż to może być! — podskakując, krzyknęła Starościna. Wszyscy obstąpili Marka,
który z ciężkością skórzanego worka dobywał. Cały był pokrwawiony, a dobrze nabity. Zbliżono
się z nim do ognia, a choć Starościna jeszcze była w strachu, ciekawość ją przemogła; zażądano
zobaczyć co się w tym zbójeckim trzosie działo.
Marek prosił o chustę, którą mu z powozu podano, i rozplątawszy węzły, bo trzos był
dobrze zasznurowany, wysypał złoto na nią. Była dukatów dobra kwarta koronna, a między nimi
sygnetów kilka; jeden w papier obwinięty pierścień z soliterem, pieczęć na krwawniku i
kameryzowany zegareczek. Tylko z rzeczy Starościnie zabranych nic; wszyscy się dziwili szczęściu
młodego chłopaka, który teraz już tak w nie wierzył, że byłby się samego diabła nie uląkł. Jednego
dnia ograł wojskowych, złupił rozbójnika i miał przyjemność zbudzić się, jakby ze snu rajskiego,
pod blaskiem dwojga oczu kobiecych, świecących uśmiechowi zalotnemu. Mimowolnie mówił
sobie w duszy: „Kiedy taki początek, cóż to dalej będzie?"
Starościna popatrzyła na rozsypane złoto, które Marek zgarnął do wora; potem na chłopca i
uśmiechnęła się dziwnie, prawie przeczytała myśl jego. Hińcza, zbierając zdobycz, sygnet z
soliterem wsunął sobie na palec, trzos zawiązał i schował, a przystąpiwszy do Starościnej, z
ukłonem bardzo pokornym odezwał się:
— Pani pozwoli, bym jej z mojej zdobyczy, na pamiątkę tego wypadku i tego spotkania,
ośmielił się ofiarować ten pierścień. Zapewne to z mojej strony zuchwalstwo, ale ja jestem młody,
w świecie nie bywały, obyczajów jego nie znam. Wieśniak jestem. Moje gburostwo mnie tłumaczy,
że tak obcesowo z darem przychodzę.
Starościna się rozśmiała, popatrzała i powoli ujęła pierścień.
— A wieszże asindziej, co ten pierścień wart być może?
— Wiem, pani, że gdym się w lesie dziś przebudził, dwa nade mną jaśniejsze od tego
świeciły brylanty, a żem je w duszy mej schował, choć jednym odwdzięczyć pragnę.
Komplement, smażony nieco, nie był najpierwszej wody; ale się Starościnie podobać
musiał; zaczęła się śmiać i soliter włożyła na palec. Zdawało się, jakby już zapomniała i o ranionym
słudze, i o stracie klejnotów, i o przecierpianym strachu; bawiła się dziecinnie chłopcem i soliterem.
— Jeszcze raz pytam — rzekła — wieszże waszmość, co wart ten soliter? Ja go nie mogę
wziąć, póki nie przekonam się, iż wartość jego znałeś. To kamień pięknej wody i bardzo okazały.
— Przypuszczam, że może być wart choćby sto tysięcy — zawołał Marek — nie cofnę się
pewnie.
— Tyle nie — odezwała się Starościna — ale kto wie, do pięćset dukatów może.
Spojrzała na chłopca, Marek ruszył ramionami.
— Masz waćpan majątek? — spytała go.
— Mam młodość i wiarę w siebie — rzekł upojony nieco chłopak, któremu dowcipu
przybyło.
— A więcej?
— Konia, siodło i tyle tylko, ile potrzeba, aby się czegoś w świecie dobić lub samemu być
dobitym.
— A dokądże to waćpana Łowczy wyprawił?
— W świat, pani Starościno dobrodziejko. Kobieta gryząc usta uśmiechała się.
— Dokądże jechać myślisz?
— Dziś na noc do Abrama Krzywego, dalej, doprawdy nie wiem.
— Przecież masz jakieś projekty, plany, nadzieje? — pytała wdowa.
— Żadnych — zawołał Marek z obojętnością dziecka. — To wiem, że nie zginę.
— Cóż myślisz robić?
— Nie potrafię pani tego powiedzieć, doprawdy — rzekł Marek, śmiejąc się. — Dopiero na
pierwszym noclegu miałem się namyślić. W ogóle zawsze mi się zdawało i zdaje, że człowiek
darmo się męczy; co ma wisieć, nie utonie, a co ma być — będzie.
— Waćpan jesteś fatalista? — zapytała Starościna.
— Nie, ja tylko w swoją gwiazdę wierzę i nie boję się niczego.
Zamilkli oboje. Starościna poczęła się przechadzając soliterem bawić, który od ognia cudnie
połyskał; Marek suchych gałęzi dorzucał. Wtem od strony miasteczka hałas się dał słyszeć: tętent
koni, stukot powozu, okrzyki jezdnych, za groblą pokazały się pochodnie, ludzie i kilku
wojskowych konno. Był to Wawrek, który w miasteczku opowiadaniem narobił okrutnej wrzawy i
nie tylko dostał powóz i konie od ks. kanonika, ale ochotnicy od kawalerii mu towarzyszyli, między
innymi Strzembosz i Niewstem-powski, kilku mieszczan konno i rotmistrz sam, pan Powała.
Najprzód wiadomość o napadzie na Starościnę oburzyła i przeraziła całe miasteczko, potem
bardziej jeszcze powieść o zabitym rozbójniku, którego trup leżał na gościńcu. W jednej chwili
wszystko to dobiegło do miejsca, gdzie stał powóz Starościnej; Strzembosz i Niewstempowski
poznali Hińczę, zaczęli go rozpytywać mieszczanie o zabitego; zrobił się gwar, zamieszanie, ale
zarazem karecie podstawiono jakieś koło, poczęto tłumoki rozbite przymocowywać, a Marek siadł
na koń, żeby mieszczan do trupa doprowadzić. Był jeden z nich, co niegdyś widział Burdygę, gdy
go w kajdankach trzymano w kaźni, z której umknął, zielem, jak mówiono, rozbójniczym potarłszy
żelazo, że się na nim porozpa-dało.
Popędzili tedy kłusem we czterech do owego miejsca na zawrocie. Już z dala spostrzeżono
zabitego, który tak leżał niemal, jak go był Marek porzucił. Chłop był straszny, barczysty gdyby
niedźwiedź, przy nim pałka na ziemi krzemieniem nabijana. Kula go ugodziła w pierś samą, krwią
się zalał. Mieszczanin zeskoczył z konia, poznawszy samego herszta Burdygę, w czym najmniejszej
wątpliwości nie było. Szczęśliwego zwycięzcę o mało po nogach nie całowano; ażeby zbójcy nie
mieli czasu trupa przychować, zaraz go wzięto do dwóch siodeł, za nogi i szyję przymocowawszy
między konie. Tak z tym nieboszczykiem, jakby w tryumfie, prowadzono pana Marka.
Na grobelce, powróciwszy, już nie zastali ani Starościnej, ani powozu, ani ludzi; reszty
kołów tylko potrzaskane i powybijane głębokie doły, gdzie stały konie, świadczyły, gdzie się to
działo. Pośpieszali więc tak do miasteczka, w ślad jadąc za powozem, który ich wyprzedził. Na
rogatce już stał tłum ludzi ciekawych. Gdy zobaczyli trupa, okrzyk był wielki i co żyło się skupiło,
wiodąc tak mieszczan aż do ratusza. Tymczasem zmęczony trochę Marek, dla dobrej myśli, bo
dzień ten mógł zapisać do najszczęśliwszych w życiu, odszukawszy Wawrka, dobił się do gospody
Krzywego Abrama.
Już i tam wiedziano, co się stało, wrota otwarto i sam gospodarz zajął się umieszczeniem
gościa, dobrze zresztą znajomego, bo Marek zawsze, w miasteczku bywając, do niego zajeżdżał.
Abram też był plenipotentem Rogowa; on listy do Łowczego z poczty odbierał, kupna ułatwiał, w
podróżach pośredniczył i pana Hińczę starego pod niebiosa wynosił. A był ten Abram człowiekiem
w swym rodzaju osobliwszym. Miał się nieźle, jeden z naj-porządniejszych domów w mieście do
niego należał; oprócz tego żona sklepik z norymberszczyzną i korzennymi towarami trzymała, a on
sam i zboże nabywał, i browary dzierżawił. Mimo to żył, mieszkał i wyglądał najskromniej. Z
pozoru był niepoczesny, a w mieście i naokoło o mil dwadzieścia prawdziwie wszechmogącym
nazwać go można było. Tym bardziej to dziwić mogło, że na oko wyglądał, jakby trzech zliczyć nie
umiał, a gadając jąkał się strasznie. Gdy potrzeba było gęby, występowała za niego żona, która
znowu miała dar wymowy nadzwyczajnej. Abram, zdaje się nic nie robił, chodził z rękami w
kieszeniach cały dzień, niekiedy chustką kolorową wiszącą długo z kieszeni ocierając się tylko, ale
milczkiem kierował wszystkim. Żaden z jego współwyznawców nie zawarł kontraktu, nie
przedsięwziął interesu bez niego; radzili się go, półsłowem odpowiadał niby mimochodem, ale co
on rzekł, to się stać musiało. W domu Abrama schodziły się wszystkie niewidzialne drogi
działalności kupieckiej, przemysłowej, ba, nawet częstokroć sejmikowych robót i procesowych
interesów. Daleko mocniejszym na pozór od siebie on radził i pomagał. W nadzwyczajnych razach
wyjeżdżał gdzieś krakowską bryką, kilka dni, czasem tygodni go nie było, a gdy powrócił zawsze
stało się coś niespodziewanego, ważnego. Wszakże nie tylko, że się swym wpływem i potęgą nie
chwalił, ale się go jak najmocniej zapierał.
Abram powitał Marka, trzęsąc czapką, a dopełniwszy tej formalności gospodarskiej, wysłał
żonę, aby się z nim rozmówiła. Pani
Abramowa powinszowała bardzo ładnie młodemu paniczowi jego szczęścia, obiecała mu
przysłać faszerowanego szczupaka i starego miodu; kazała przynieść świeżego siana i
własnoręcznie ustawiwszy mosiężny lichtarz z melancholijnie przegiętą świeczką, dała dobranoc.
Marek był tak znużony, iż nie czekając wieczerzy na posłanie się rzucił. W istocie, obrachowując
dzień dzisiejszy, miał co zapisać w pamięci, począwszy od pożegnania Rogowa, aż do rozmowy na
grobelce. O jutrze nie myślał. Jechać? Odpoczywać? Kto tam mógł wiedzieć. Mógł się spodziewać
panów Strzembosza lub Niewstempowskiego, mogła go wezwać Starościna, mógł padać deszcz,
mógł szpak kuleć, mogły się trafić rzeczy rozmaite. Zresztą pędzić znowu tak naprzód, nie wiedząc,
dokąd i po co się jedzie, nie widział potrzeby. Gdy Wawrek, wytarłszy konie i poznosiwszy juki,
przyszedł po dyspozycją na jutro, Marek leżący do góry brzuchem na sianie, zapatrzywszy się w
sufit, rzekł mu: — Albo, albo... Do jutra daleko! Zobaczymy.
Po dniu tak obfitym w wypadki albo się śpi snem kamiennym, ołowianym, bezmyślnym,
albo marzenia po mózgu tłuką się jak dziki zwierz w klatce. Marek nie doznał nawet tej
nieprzyjemności, by mu sen burzliwy pokój zamącił; nie wiedział, kiedy zasnął, jak długo spał, a
gdy się przebudził, ujrzał przed sobą pp. Strzem-bosza i Niewstempowskiego, którzy już
wymaszerowali, aby go powitać i zaprosić do siebie na śniadanie, a zastawszy w objęciach
Morfeusza, zanucili, jak nad umarłym, tubalnymi głosami De profundis . Marek się zerwał z
posłania i przetarł oczy; zrazu nie pojmował, gdzie był i co się z nim działo, ale prędko się
opamiętawszy, na zaprosiny do Niewstempowskiego przystał z ochotą. Wcale mu nie pilno było
jechać naprzeciw losu, który się sam do niego fatygował.
— Ubieraj się, panie Hińcza, ubieraj i przychodź; stąd o trzy kroki, we dworku, gdzie okna
otwarte i widać mundury, znajdziesz nas wszystkich — zawołał Niewstempowski. — Ale zmiłuj
się, nie sądź, że przyjeżdżasz na śniadanie do szlacheckiego domu na wieś. Ja tu ani kucharza, ani
nawet kuchty nie mam; po żołniersku bigosu kazałem odsmażyć i węgrzyna dam zdrowego.
— Ale, zmiłujcie się — rzekł Marek — czym to ja na łakociach się chował?
Zostawili go tedy, ażeby ablucje swobodnie odbył, a Marek nawykły do sumaryjnego
ubierania się w mgnieniu oka był gotów. Kazał koniom słomy pod brzuch nanieść, żeby się
wyleżały, potem je spławić w stawie, zasypać owsa solonego, ile zjedzą, a Wawrkowi poleciwszy
pilnowanie stancji, co zresztą u Abra-ma było prawie zbytecznym, poszedł do nowych znajomych.
Nie upłynęła i godzina od jego wyjścia do pana Niewstem-powskiego, gdy chyłkiem,
tylnymi drzwiami, osłoniony kołnierzem i nie do poznania przetransformowany, zjawił się Kruk.
Wawrek spał szczęściem i nie widział go; wywołał tylko Abrama, żeby się dowiedzieć, co się też z
Markiem dzieje. Już mu po drodze w karczmie ostatniej pod miastem opowiadano o zabiciu
Burdygi, o spotkaniu ze Starościną itp., ale całej tej historii wierzyć nie chciał. Dopiero gdy nie
Abram, dla braku wymowy, ale Abra-raowa sama opowiedziała mu wszystko co do joty z
najdrobniejszymi szczegółami, bo wczoraj jeszcze wieczór przy lampce miodu wyciągnęła to z
Wawrka, tak że on sam o tym nie wiedział, jak się wygadał, gdy raz i drugi nie dowierzającemu
jeszcze powtórzyła, Kruk przeświadczony w ręce plasnął.
— A niechże go kaci porwą; niech go porwą! — zawołał. — Ten chłopiec w czepku się
urodził; ma jakiegoś inkluza. Jemu już jak raz poszło, będzie się wiodło do końca. Łowczy o niego
w strachu! Ale to wypróbowana rzecz, że gdy komu idzie, to go nigdy diabli nie wezmą. Po co ja
mam za nim jechać. Tfu! Dajcie mi kieliszek dobrej gorzałki i żeby czym poczciwym zakąsić.
Sama Abramowa przyniosła gdańskiej wódki, której dwie spore czarki wychylił Kruk, wąsy
otarł, bułkę całą zabrał, konia dosiadł i zniknął.
Tymczasem Marek już po przekąsce w karty szczęścia próbował, ale ostrożniej. Sprowadzili
na niego umyślnie Gawrońskiego, który szulerem nie był, ale pasjami grę lubił i cały Boży dzień
byłby tylko karty polerował. Jako wytrawny i stary znał on wszystkie gry tajemnice i chody kart
zwykłe; przypatrywał się Markowi, który grał jak koń na organach, ale wygrywał przeciw
wszelkiemu prawdopodobieństwu, tak miał szalone szczęście. Jeśli mu kartę ubito, to tylko stawkę
podwoił i niezawodnie swoje nazad z dodatkiem jeszcze odzyskał. A że był chłopiec delikatny, gry
wcale nie pędził, bo mu się kawalerzystów ogrywać nie chciało. I oni to spostrzegli, przerwano
więc tego nieszczęsnego faraona. Poczęła się gawęda żołnierska, gdy we drzwiach zjawił się
paradny lokaj pani Starościny z Witowa z prośbą, aby się do niej pan Marek pofatygować raczył.
Szukano go już od pół godziny po całym miasteczku. PP. Strzembosz i Niewstempowski, i wszyscy
przytomni poczęli winszować Markowi i po trosze mu się przekomarzać. Nie zatrzymywano go
wszakże wcale, bo odwiedziny u pięknej pani, a jeszcze słynącej z tak wielkich bogactw i
stosunków, jak pani Kocówa, dla młodego chłopaka były rzeczą nieobojętną. Każdy to rozumiał.
Pożegnano się więc. Do zobaczenia.
Marek poszedł dosyć obojętny.
Pani Starościna po wczorajszych wypadkach naturalnie była chorą; główkę miała obwiązaną
po same oczy czarne, a biała obsłona jeszcze im dodawała blasku. Ubrana była w powiewny negli-
żyk biały, który jej śliczną kibić rysował. Chociaż pilno jej było do Warszawy, musiała cały ten
dzień pozostać w miasteczku, bo posłała do Witowa po nowe bagaże, po pieniądze i czuła też
potrzebę wypoczynku. Od rana do tej godziny wyprawiła już własnoręcznie naskrobanych z
dziesięć listów oznajmujących o straszliwej przygodzie swojej.
Gdy Marek wszedł, postąpiła przeciw niemu z lubym uśmieszkiem, okazując, jak
przybladła, jak była słaba i nieszczęśliwa, jeszcze rozmyślając o wczorajszym strachu. Potem padła
zaraz na kanapkę, a panu Markowi wskazała krzesło; manewrując około chusteczki, pokazała
soliter, który miała na paluszku.
— Jaki też waćpan jesteś niegrzeczny — zawołała cichym, osłabłym głosem — żeby też
dziś do tej pory nie dowiedzieć się o moje zdrowie, nie dać znaku życia i żebym też ja sama
waćpana musiała kazać szukać po całej mieścinie?
— Pani Starościno dobrodziejko, nie śmiałem; myślałem, że pani jeszcze spoczywa; a
zresztą byłoby to z mej strony zuchwalstwo.
— Dlaczego?
— Znam nadto położenie moje, pani Starościnej i mam zbyt wielkie poszanowanie dla niej.
— Powiedzże waćpan prawdę lepiej — odrzekła — że ci o mnie wiele złego nagadano, że
mnie odmalowano jako niebezpieczną.
— A cóż znowu niebezpieczeństwo! — rozśmiał się Marek. — Cóż by mi miało za
niebezpieczeństwo grozić?
Starościna spojrzała, prawie zdumiona naiwnością.
— Przecież jako młody powinieneś to rozumieć, co za niebezpieczeństwo zagraża przy
nieszpetnej i niestarej kobiecie.
Uśmiechnęła się kwaskowato. Marek był realista.
— To niebezpieczeństwo zagraża — rzekł — tylko tym, co z nieba gwiazdy chcą zbierać na
oczka do pierścionków, a ja nie mam tej pretensji.
Nie wiadomo jakie wrażenie ta odpowiedź uczyniła na pani Kocowej, podniosła się
odrobinę na łokciu sparta i poczęła z wielką uwagą prześwidrowywać oczyma pana Marka, na
którym to wprawdzie niemałe robiło wrażenie, ale je umiał ukryć w sobie.
— Czy nie myślisz aść jechać do Warszawy? — ozwała się po chwili.
— Jeszcze nie wiem; może — rzekł Marek.
— Więc tak w drogę bez postanowienia? — spytała.
— Gdzieś losy zaprowadzić muszą, a co napisano, spełni się, czy chcę, czy nie chcę.
— Toś waćpan fatalista? — odezwała się.
— Jeśli się to tak zowie.
— Szczególna rzecz! — szepnęła, a po chwili dodała. — Przyznam się waćpanu, że mnie
jego los interesuje. Widzi się po świecie często ludzi, co obcesowo, jak charty za zającem, gonią za
szczęściem; ale rzadko człowieka, który by tak jutra był pewny.
Marek się uśmiechnął.
— Ja nie powiadani, żebym pewny był czegoś na jutro; jedne tylko rzecz wiem, że co mi
przeznaczono — nie minie.
— Może to i prawda! — westchnęła Starościna, zamyśliła się i spytała:
— Wiele waćpan masz lat?
— Co do dnia się z nich, w niedostatku metryki, wyliczyć nie mogę, ale z pewnością poza
dwadzieścia wyjść musiałem. Jeszcze mi moje lata nie ciężą, więc się z nimi nie rachuję.
— Gdybyś miał ochotę jechać do Warszawy —dodała — może bym ja tam mu na co
przydać się mogła, boć przecie przyjaźń
między nami zawiązać się musi. Mam mój pałacyk w Warszawie, mógłbyś mnie tam
uprzedzić i nim sobie znajdziesz mieszkanie, przesiedzieć, póki się podoba. Marek się skłonił.
— Niezmiernie jestem wdzięczen pani Starościnie dobrodziejce, ale cóż? Taką mam naturę,
że mi wszelka niewola cięży; musiałbym śpieszyć, jechać, aby spełnić rozkazy pani, a...
— A to więc pan sobie jedź i gdzie, i jak chcesz! — odparła urażona nieco Starościna. — Ja
go nie krępuję.
— Ale mi pani przebacza?
Starościna rozbrojona młodym uśmiechem udobruchała się zaraz, choć była siarczyście
szparka i do gniewu skłonna.
— Czegóż bym się miała gniewać! Ja też swobodę lubię — odparła. — Dałam też tego
dowody, nie idąc za mąż od śmierci nieboszczyka, choćbym sto razy była mogła. Jedź sobie
waćpan na cztery wiatry, ale pamiętaj tylko, że w Warszawie stawić się musisz. — Tak —dodała —
na dziś waćpana do obiadu nie puszczę, bom przecie solitera nie zapomniała.
Błysnęła nim w istocie, rozśmiała się i rozweseliła; Marek nawet pocałował ją w drobną
rączkę. Rozmowa poczęła się obojętna na pozór, ale prowadzona ze strony Starościnej z tą
umiejętnością kobiecą, która z rzeczy najtrywialniejszych dobyć umie znamion charakteru i
tajemnic duszy. Marek ani myślał, ani umiał się ukrywać; dozwolił z siebie wyłudzić wszystko, co
ona chciała. Czarownica była z tego może zadowoloną, ale z innych względów Hińcza ją
niecierpliwił i trochę do gniewu pobudzał. Taki młody i żywy, a w ogniu jej oczu wcale się nie
roztopił. Starościna przywykła była do szałów, jakie natychmiastowo prawie ogarniały wszystkich,
którym się uśmiechnąć raczyła; tu nie skąpiła oczów, wejrzeń, ruchów, słówek, a drab ten śmiał
siedzieć przy niej spokojniuteńki, jak na niemieckim kazaniu. To było nie do wytrzymania, nie do
zniesienia; to wołało o pomstę do Boga; to się jeszcze pięknej pani Kocowej nigdy w życiu nie
trafiło.
— A, pięknie mnie tam w Rogowie odmalować musieli! — mówiła w duchu. — Ale
niedoczekanie jego, ażeby mi młokos wyrwał się tak bez szczerby na sercu, nie przecierpiawszy
trochę; kara się należy, bo grzech wielki.
Choć pani z Witowa była w drodze i po wczorajszym wypadku dwór jeszcze do ładu nie
przyszedł, obiad podróżny był wcale wykwintny. Na maleńkim stoliczku go nakryto, na dwie tylko
osoby; pani Kocowa, choć sama mało piła wina, kazała się postarać o węgrzyna dobrego i
własnoręcznie dolewała Markowi, z widocznym zamiarem podpojenia go oczyma i nektarem. Ale
chłop był jak dąb, oczy go nie paliły, a wino spijał jak wodę; butelka po butelce znikała, żywszy
wyraz z ust mu się nie wyrwał. Był ciągle pełen szacunku, chłodny, wesół i zdawał się być na
ostrożności. Po obiedzie rozmowa już trwała krótko. Marek wstał i pożegnał się. Starościna rękę
mu z lekka uścisnęła i pożegnała najczulej. Była zła niesłychanie. Wnet po odejściu winowajcy
przywołała poczciwą swą starą sługę Broniewską.
— Widział to kto co podobnego! — zawołała do niej, zrywając się. — Wystawże sobie,
siedział trzy godziny.
— Toś go pani musiała upiec jak św. Wawrzyńca na ruszcie.
— Gdzie tam! Drewniany człowiek, powiadani ci; żeby mu choć oczy się zapaliły; siedział
zimny i poszedł taki sam.
— Kochana pani! Drzewo się nie ogrzewa, to wiadomo, ale jak iskrę przyłożą, pali się na
węgiel.
— Tego mu nie daruję! — szepnęła jejmość. — Wszakże to nie ostatni raz się widzieliśmy.
Po obiedzie była także z kolei hulanka u Strzembosza. Marka też chciano spoić, rachując na
to, że od Starościnej przyjdzie trochę przygotowany, ale chłopiec był z dobrej szkoły. Mógł nie pić
nic, ale gdy się trafiła okazja, a wypadało ciągnąć, lał w siebie, wiele potrzeba było, i nic go to nie
kosztowało; spał tylko potem trochę mocniej, a przytomności nie tracił nigdy.
Śpiewano pieśni różne, stare i nowe, grano po trosze, pito wiele; od Strzembosza poszli do
Gawrońskiego, który poncz angielski robił doskonale; wysączyli parę waz ponczu; gospodarze nie
byli w stanie odprowadzić młodego gościa, który poukładawszy ich wygodnie, sam wyśmienicie
drogę do Abrama znalazł, zimną się wodą oblał i spać położył. Ale kładąc się, przyszło mu na myśl,
że tu już dłużej w miasteczku nie było co robić; kazał Wawrkowi, żeby konie były posiodłane na
godzinę czwartą, unikając gorąca, i żeby go pół godziny wprzódy obudził.
Stało się, jak rozkazał. Dzień wiosenny, acz ranek był nieco mglisty, obiecywał się bardzo
piękny. Słońce jeszcze nie dopieka- ło, rosy perliły się na kwiatach, niziny okryte były, jakby na
sen, miękkimi mgły puchami, świat wonią wypowiadał młode szczęście swoje. Jest to jeden z tych
języków, którego my ludzie jeszcześmy się przez kilka tysięcy lat nawet alfabetu nauczyć nie
mogli; zwierzęta są daleko w tym względzie mądrzejsze. Nie umiemy powiedzieć, co znaczy
harmonijna i spokojna woń fiołka, co uderzające zapachy natury, co róży oddechy, co lilii
westchnienia. Czujemy, że niewidzialne atomy odzywają się tajemniczym językiem po zmysłach
naszych, ale nie rozumiemy ani piosnki słowika, ani zapachu kwiatu, choć oboje gotowiśmy
rozebrać, opisać, a nawet wynaśladować.
Pan Marek wszakże nie tylko nie miał najmniejszej pokusy odkryć tajemnicy liści
brzozowych, których orzeźwiającą balsamiczną wonią oddychał, przypominając sobie tylko użytek
niegodziwy brzeziny przez kanafarza w klasztorze, ale natura (byle za kołnierz nie lało) była mu
najzupełniej obojętną. Jechał na uzdrowionym już szpaku, z głową podniesioną do góry, nie pytając
nikogo o drogę, bo mu ta była równie dobrą w prawo, czy na lewo, jechał, nie mając robić co
innego.
W owym czasie, prócz głównych gościńców, które po trosze utrzymywano, resztę wyrabiały
wozy, radziła potrzeba. Gdy podróżni zbyt zajeżdżali na pola, rzucano im kłodę lub furę chrustu,
przekopywano rówczaki, co nie zawsze od uszkodzenia zboże broniło, gdy kałuże były zbyt
głębokie, zasypywano je najbliższym, jaki się znalazł, materiałem, a nawet kamieniami; zresztą
kręciła się droga fantastycznie, wyjeżdżała, jak i gdzie jej było dogodniej.
Pan Marek z miasteczka wyruszył był wprawdzie szerokim i wielkim gościńcem, jak się
znalazł potem na wąskiej drożynie i w lesie, o tym ani wiedział, ani też bardzo się o to troskał.
Szpak, zapomniawszy o wczorajszym utrapieniu, chwytał gałęzie, które napotkał. Wawrek drzemał,
Marek myślał sobie, ale nie mordując się zbytnio zagłębianiem w filozofię życia; rachował, kiedy
na popas stanąć wypadnie. I jakoś tak powoli wyjechali z lasu na pola; słońce już dobrze
przypiekało. Kawał drogi się zrobiło. Okolica była równa, ładna, żyzna, W lewo, na wzgórku
niewielkim widział biały dwór porządny; od niego wszakże dzieliła rzeczka dosyć szeroka i
głęboka, a znać bystra, bo na niej mostu nie było. Za wierz- bami starymi pokazały się pale od
promu, a wkrótce i sam przewóz, który wszakże stał u drugiego brzegu. Że powoli jechali, była
nadzieja, iż z nimi razem i prom ów przybędzie. Na drugiej stronie spodziewał się Marek porządnej
karczmy, tej wszakże nie było, tylko budka, a raczej szałas jakiś wśród słupów i komin dowodzący,
że niedawno musiała tam być gospoda, ale się zapewne spaliła. Nie było to w smak podróżnemu,
domyślał się wszakże, ii nie opodal znajdzie drugą. Prom nadspodziewanie stał nieruchomy przy
drugim brzegu, trzeba go było nawołać; więc Wawrek, we dwie dłonie klasnąwszy, huknął:
— Prom podawaj!
Coś się zaruszało koło budki, jakiś mężczyzna w białym kitlu pokazał się na deskach,
przyłożył dłoń do czoła, spojrzał, ludzie dwaj wyrośli nie wiadomo skąd i z wolna przewóz odbił od
brzegu. Im bardziej się zbliżał, tym Marek ciekawiej mu się przypatrywał. Oprócz przewoźników
stała na nim owa figura w białym kitlu, w czapce wysokiej, podparta na lasce, dosyć poważna,
niezmiernego wzrostuj ale chuda, a za nim czterech ludzi w barwie granatowej, jednakowo
ubranych; wyraźnie służba. Osobliwsza rzecz, że koni przy nich wcale nie było; domyślać się
należało, że miejscowi być musieli. Niewiele to zajmowało pana Marka, chociaż twarzy żółtej z
siwymi wąsami owego olbrzyma w kitlu białym przypatrywał się ciekawie. A było bo czemu się
podziwić, fizys bowiem miał tak przeciągłą, jak był sam, niezmiernie długą, cytrynową, nos
śpiczasty, nieco czerwony, na niej brwi jak dwa krzaki bujnych wrzosowin i policzki wpadłe tak, że
kości szczęki rysowały się, gdyby ze skóry odarte. Oparty na lasce z gałką pozłocistą, ów
mężczyzna ciągle też się wpatrywał w Marka, który z konia zsiadł, żeby się przeciągnąć. Przecież
wreszcie przybił do mostku.
— Czołem! — rzekł stary, podnosząc rękę do czapki.
— Czołem! — odparł Marek, zdejmując swoje i powoli na prom się począł zwodzić.
Stary nie myślał z przewozu zejść, był na nim jak w domu; czterech ludzi towarzyszących
mu stali jakby na rozkazy jego z tyłu.
— A skąd to Pan Bóg prowadzi? — zapytał posępnie biały kitel.
— Ha no! Od Z... — wymienił Marek miasteczko.
— A daleko, dokąd?
— Przepraszam pana dobrodzieja — odezwał się markotno chłopak — czy z urzędu mnie
jegomość dopytuje?
— Nie z urzędu— stukając laską, odezwał się stary. — Albo to już grzech, czy despekt
podróżnego zapytać?
— Ja się tym też nie obrażani — rzekł śmiejąc się podróżny — tylko naprawdę, jakem
szlachcic, sumiennie panu odpowiedzieć bym nie mógł, dokąd jadę, bo dalipan sam nie wiem. Jadę
w świat.
— Tak, szczęścia szukać, stara gadka — zawołał, kiwając głową, kitel — nie ma dziwu,
masz waszmość lata po temu; każdy z nas od tego poczynał bez mała czego. Ale jeśli tak, to droga
nie jest pilna.
— A nie! — rzekł Marek. — Tylko do gospody mi pilno, bo słońce pali, jakby ukropem lał
za kołnierz.
— Do gospody! Do gospody! — powtórzył stary. — Nowa moda! Kiedyż to dawniej
bywało, żeby szlachcic w domu pomyślał o gospodzie, hę? A toć wstyd i hańba. Czyż się asindziej
nie domyślasz, że ja tu po całych dniach stoję, łowiąc sobie gości? Czy sądzisz, że ja cię puszczę,
żebyś mi do dworu nie zawrócił?
Marek grzecznie się skłonił; nie był od tego; zawsze się bez kupowania owsa obeszło.
— Mam zaszczyt przedstawić się panu: Marek Hińcza, daleki krewny łowczego, pana
Mikołaja Hińczy z Rogowa.
— A jakże, znam! Znam! Wiem. Wszak ci to i bodaj, czy i nie w koligacji będziemy.
Słyszałeś kiedy o Cibarzewskich, hę? Pieczętujemy się murzyńską głową. Cibarzewo do dziś dnia
w rodzinie naszej, leży w ziemi bielskiej. A oto, co widzisz, ten dwór mój, to Wólka Cibarzewska.
Jestem wojski Cibarzewski, do usług; prababka pana Łowczego ni fallor była Cibarzewska, a Hiń-
czównę, ale z Zadasia, miał mój dziadek.
— A to ja właśnie piszę się z Zadasia — zawołał Marek.
— Jak z Zadasia, kiedy ono z imienia wyszło?
— Za rodziców moich albo raczej za czasu mojej małoletności, żeby nie Łowczy, byłbym
się zwalał, bo mnie sierotą zostawili, a źli ludzie zabrali ostatki.
— Proszę, proszę! Otóż fatum, człek na promie stoi wygląda- jąc, kogo Bóg ześle, a tu
właśnie swój. Chodźże tu, chłopcze, niech cię uściskam.
Z należną rewerencją zbliżył się Marek do Wojskiego, który go w głowę pocałował i
krzyżyk nad nią zrobił.
— No, to już o tym mowy nie ma, że do dworu jedziesz, a mowa tylko o tym, kiedy się z
niego wydobędziesz — rzekł Wojski. — Ja tu żyję jak na pustyni, człek na ludzi głodny; poluję na
nich, jak widzisz; więc gdy złapię, niełatwo mi się kto wyrwie. U mnie same babska we dworze.
Mam, mości dobrodzieju, sześć córek, zobaczycie.
Markowi nic nie szkodziło, że Wojski mu się do koligacji przy-pytał i że miał sześć córek;
rozśmiał się pod wąsikiem i pomyślał: „Alboż to też nie szczęście? Ale kto może wiedzieć, jaki
koniec każdej sprawy?"
Dla większego bezpieczeństwa służba pana Wojskiego jeszcze na promie odebrała konie od
Wawrka; ten to był rad, boć we dworze zawsze człowiekowi lepiej i raźniej niż w gospodzie.
Od promu już szli do dworu piechotą, tylko Żydowi nakazał Wojski, aby, uchowaj Boże,
podróżnego nie puścił mimo dworu, nie dawszy znać; taki już był obyczaj w Cibarzewskiej Wólce.
Zaraz za budą ową w lewo lipowa droga stara prowadziła do dworu. Przeszli ją
rozmawiając, z tyłu prychały konie prowadzone wolno. Otwarto bramę w słupach murowanych, w
głębi widać było dworzec piękny, czysty, cały w kwiatach, z ogromnym gankiem ławami
ostawionym. Na nich siedziała otyła, słuszna jejmość, samo zdrowie, robiąca pończochę, a obok
niej cała goto-walnia ślicznych, rumianych, białych, uśmiechniętych dziewczątek. Było ich w
istocie sześć, a najmłodsza Różyczka miała lat dziesięć, a najstarsza Jagusia ośmnaście. Wojski, już
nie dochodząc, wyliczył je po porządku starszeństwa Markowi: Jagna, Kaśka, Baśka, Maryśka,
Domcia i Różyczka w istocie Róża z Limy). Wyglądało to niby wianuszek świeży, wszystkie w
sukienkach białych, włosy pozaczesywane gładko, na plecach spuszczone kosy, a jedna w drugą
krew z mlekiem i ładniuchne. Jakoś Pan Bóg je strzegł od podobieństwa do ojca.
— Ha! Ha! — zawołała z daleka Wojska, rzucając pończochę. — Kogóż tam Pan Bóg
jegomości dał?
— Ale, ba! Krewniaka, koligata, kość z kości!
— Jeszczem też nigdy nie słyszała, żeby inaczej było, oprócz gdyś jegomość raz Niemca
złowił na przednówku, gdy już nie było kogo.
— Ha! ha! — rozśmiał się Wojski. — Bo u nas wszyscy krewni. Przedstawiam jejmości
pana Hińczę z Zadasia; panny, do szeregu!
Na ten rozkaz, śmiejąc się, wszystkie córki ustawiły się wedle wzrostu i lat, porządkiem, a
ojciec je po imieniu ponazywał. Cóż potem! Marek, gdy się zmieszały, jednej od drugiej rozróżnić
nie umiał; nie było ani jednej brzydkiej, a wszystkie też do siebie podobne. Ochoczo się
zakrzątnęło, co żyło, około przekąski przedobiedniej, a już też i pora stołowa się zbliżała. Z tego
dnia pan Wojski musiał być już zupełnie zadowolonym, gdyż nim jeszcze do stołu przeszli, od
promu zaczęto dawać hasła i znaki, iż nowi goście przybywają. Wojski, jak był długi, żółty i chudy,
i niepozorny, tak zarazem gościnny był w sposób utrapiony; bez gości nie mógł żyć, sam w domu
dnia nie wysiedział i dlatego cały system połowu gości ułożył. Jeżeli nie mógł się znajdować na
promie, dano do dworu sygnały; służyła do nich, związana z kilku, tyka ogromna z przyczepioną na
końcu chustą białą, którą podnoszono i miotano. Naówczas Wojski wychodził spiesznie i gości
czasem opierających się jego ludziom łapał gwałtem. Tyka, którą nazywano we dworze proporcem
gości — podniosła się raz. Wojski ledwie miał czas do bramy się dosunąć, gdy w objęcia jego
rzucił się pan Gabriel Trzaska, herbu Trzaska, sąsiad niezbyt odległy, osoba wielce poważana i
poważna, gdyż był niezmiernie bogaty. Cuda opowiadano o martwych kapitałach, które u niego w
kufrach leżały. Jak się godzi człowiekowi tego stanu, Trzaska był otyły, okrągły, rumiany, dosyć
wesół, ton miał protekcjonalny, pewność siebie wielką. Zresztą niczym się szczególnym nie
odznaczał, prócz praktycznego zastosowania własnej maksymy powtarzanej ciągle: „Póty szlachta
cała, póki bogata; jak mieszki nam odgryzą, to nas diabli wezmą."
Poczęli tedy obyczajem ówczesnym od: „mnie wielce miłościwy panie bracie dobrodzieju."
— Wojskiego kochanego do nóżek się ścielę.
— Sędziego najłaskawszego stopy całuję! Oto gość! Rara avis!
— Co za szczęście! — itp.
Jeszcze litania powitań tych nie była dokończoną, gdy Jadzia ojcu zwiastowała, że się
proporzec gości porusza. Z daleka poznano pod ciupasem prowadzonego od promu, ubogiego
wprawdzie, acz pięknego imienia, pana Górkę, posiadacza maleńkiej wioszczyny, ale wielkiego
talentu. Nigdy on nie jeździł bez hiszpańskiej gitary, przy której towarzyszeniu nader misternym i
arte odegrywanym z floresami wyśpiewywał pieśni różne: polskie, ruskie, kiepsko-francuskie,
szydersko-niemieckie, żydowskie, cygańskie (szczególniej upodobaną hołodrynga, małodrynga
itp.). Gdzie się Górka pokazał, pociecha była z niego niezmierna. Po obiedzie, po wieczerzy,
dawszy mu się dobrze najeść (bo to lubił), dobrze napić, a czasem i do zbytku, przynoszono gitarę;
towarzystwo siadało dokoła, następowała cisza jak w kościele i Górka się produkował. Był
niezmordowanym, szczególniej jeśli mu dolewano, i choć ochrypł, śpiewał jeszcze zapamiętałej.
Talent miał w istocie znakomity i sam powiadał, że gdyby nie wrzawa, gospodarstwo, żona a
dzieci, mógł był się fortuny po królewskich dworach dorobić z gitarą. Tymczasem dobrze mu się z
nią działo. Dodać należy, iż w ostateczności, w domach przyjacielskich proszony, na gitarze do
tańca grywał, przyśpiewując. W miejscach, które w muzyce więcej akcentować się powinny,
wkładał umiejętnie palec w usta i jakimś dziwnym sposobem pukał ustami, jakby korek z butla
wyskoczył. Niekiedy pokrzykiwał cienko: Hu! Ha!
Górkę przyjął Wojski bez ceremonii, uścisnął, oblizał nieco i prowadził do dworu, gdy
niezmordowana dnia tego tyka dała wiedzieć o nowym gościu. Wojski był uszczęśliwiony, sama
pani z powodu zupy szczawiowej ze schabem — niekoniecznie; a nużby jej miało zabraknąć!
Oddawszy żonie Trzaskę i Górkę, Wojski się zawrócił; do dworu jechał Nieświeński, eks-
regent kancelarii powiatowej, niemłody człek, ale wymuskany i w pretensjach, sławny na całą
okolicę skąpiec. Zachciało mu się żenić na starość! Myślał o Jadzi. Ten niefortunny pomysł stawił
go w walce ze skąpstwem, wyradzającej śmieszności niesłychane. Nieświeński mały był,
niezgrabny, brudny, ale chciało mu się grać rolę eleganta; chodził, podrzucając nogami w górę,
uśmiechał się i wąs, który przez lat kilkadziesiąt nosił w dół opadły, wyświeżył ostro do góry! Choć
go Wojski nie lubił, bo jakkolwiek córki wydać pragnął, za nic by mu nie oddał żadnej, przyjął go
nie bez oznak radości z tego zaszczytu, jaki mu uczynił itp.
Zdawało się, że już będzie dosyć, aż zasygnalizowano, drugiego podobnego Jagusi
konkurenta, Raczyckiego. Ten się nie odznaczał niczym, oprócz, że był pokory pełen, wzdychliwy i
miał zwyczaj mówiąc z przejęciem ręce składać jak do modlitwy.
A tu zupa przyniesiona w trzech wazach, choć ponakrywana wiekami, stygła. Trzaska z
panią Wojska otworzył pochód do stołu, szedł następnie Nieświeński ze starszą panną, a z
młodszymi koleją Górka, Raczycki i Hińcza. Podniesiono wieka, zapach zabielonego szczawiu
rozszedł się przyjemnie po sali. Tymczasem Wojski pił do gości żołądkówką jarzębinową, którą
dom jego słynął.
Markowi dostało się miejsce przy czwartej pannie z rzędu, mło-dziusieńkiej Marysieńce,
wesoluchnej szczebiotce.
My go tu chwilowo zmuszeni jesteśmy porzucić w tym tak miłym towarzystwie, a sami
przeniesiemy się i cofniemy ku Ro-gowu, gdzie nas powołują sprawy bohatera naszego się
dotyczące.
mało nam znany Kruk, inaczej Glinka Krukowski, którego był wysłał Hińcza z Rogowa w
tropy za swym ulubieńcem, przy wszystkich przymiotach swych miał jednę wadę: był przekorą.
Wybornie ten wyraz maluje gęsto po świecie rozsiany rodzaj ludzi tych, których natura
przeznaczyła specyficznie na to, aby przeciwiając się wszystkiemu, albo bodźca dodawali, lub
naprowadzili na nowe poglądy spraw i rzeczy ludzkich. Któż z was nie zna i nie spotkał przekory?
Jest ich tyle rodzajów, począwszy od tego, który w rozmowie zawsze przerzuca się na biegun
przeciwny, aż do zapamiętałego antagonisty, szczególniej tych, którym się wiedzie na świecie.
Ponieważ przekorze zwykle się nie powodzi, ma ząb do wszystkich, którym losy łaskawiej się
uśmiechają.
Takim był Kruk.
Wyjechawszy z bułką w garści od Abrama i myślą porzucenia Marka, którego wcale dłużej
nie chciał śledzić ani mu stróżować, Kruk nagle zmienił usposobienie.
— Trzysta by go! — rzekł do siebie. — I żeby mu się też miało znowu powodzić lepiej niż
innym, żeby urągał się swym szczęściem całemu światu. To niedoczekanie!
Zatrzymał konia, który wcale nie był od tego; podumał.
— Bom też nie do rzeczy sobie postąpił. Jeśli ma szczęście, niechże się z nim i ze mną
próbuje. Trzeba mu stołka podstawić, zobaczymy też to szczęście, czy wytrzyma?
Jak rzekł, tak się stało; zawrócił do miasteczka, nie do Abrama już. Zajeżdżał do sobie
znanej w tajemniczych wycieczkach karczemki na przedmieściu, pod Wiechą Zieloną. Tu konia
postawił, z kurzu się otarł, pochodził planując długo i udał się cichaczem do miasteczka. Korcił go
Marek, poszedł na zwiady, dowiedział się, że był u Strzembosza, Niewstempowskiego, Ga-
wrońskiego, Starościny i że mu się wszędzie niezgorzej powodziło; to go jeszcze więcej ubodło.
Pomiędzy Witowem a Rogowem nie było, jakeśmy mówili, stosunków żadnych; ale, acz
rezydent Rogowa, Kruk był człekiem swobodnym, a ducha niespokojnego i choć się krył, stosunki
pewne z panią Kocową utrzymywał. Dogadzało mu to, że mógł ją podszczuwać i na Hińczę, a
Łowczego na babę. I potem śmiał się serdecznie, gdy z obu stron zapaliła się wojna straszliwa.
Pomyślawszy dobrze, Kruk przemknął się do Starościnej. Znalazł ją jeszcze rozmyślającą o
osobliwszej obojętności Marka i zawsze z zawiązaną głową, z którą jej było bardzo do twarzy.
Starościna rada była odwiedzinom każdego, choć Kruka nie lubiła; przywodził jej na myśl wojnę z
Rogowem.
— Przychodzę przypadkiem, dowiedziawszy się, że JW. Starościna czasowo tu przebywa, z
kondolencją. O, mój ty miły Boże! Taka straszliwa przygoda! Takie zuchwalstwo!
— Pan wiesz wszystko? I znalezienie się pana Marka? Kruk się skrzywił.
— E! To kawał fanfarona! Licho bo wie, co to jest! To, to człowiek, który źle życie
poczyna. Ja go nie lubię!
— No, no! Za cóż, za cóż? — zapytała piękna pani.
— Za wszystko! Bo to dumne, bo to zuchwałe, bo to niewdzięczne, bo to zarozumiałe, bo to
diabli, z pozwoleniem, wiedzą co — a ma się za osobliwszą rzecz! Wszak z paupra pod kościołem
wziął go Łowczy. I kto tam wie, czy prawdziwy Hińcza; boć upatrują, że niby do nich podobny; at,
imaginacja, imaginacja!
— Ale chłopiec energiczny! — odezwała się Starościna.
— Flejtuch! Cóż to za energia! Co? Napadnięty bronił się? I zające się bronią; przypadek,
istny przypadek, że ubił Burdygę. Chwalić się szczęściem, no, no! Zobaczymy; urwie się to ucho,
urwie.
— Pan go, widzę, nie lubisz wcale?
— Za co bym go miał lubić, pytam się? Okiełznał tego poczciwego, zacnego Łowczego,
ssał go, jadł, męczył i żeby mu kiedy dał dobre słowo. Żebym ja księdza nie napompował, a ksiądz
nie zrobił casus consdentiae z tego trzymania go w domu, powiadam pani Starościnie, byłby Rogów
zabrał z przyległościami.
— No, i cóż by to się tak złego stało? — spytała pani Kocowa.
— Co? Pani masz słabość do niego, czy co? Pytasz, co? A wiesz pani, że on by dopiero
proces graniczny poprowadził, co byśmy zobaczyli.
Starościna śmiać się poczęła, ale widocznie z przymusem; jakaś myśl utkwiła w niej, z którą
się wydać nie chciała.
— O, to ptasio! To ptasio! — mówił Kruk. — Słyszałem
O spotkaniu; wiem, że pani w swej niezmierzonej dobroci byłaś dla niego bardzo łaskawą;
nadto powiem: przyjmże ode mnie przestrogę.
Pani Kocowa rozśmiała się sucho, lecz głośno bardzo.
— O! Bądźże pan o mnie spokojnym!
Kruk zamilkł czując, że się może za daleko posunął.
— A więc zmilczę — rzekł.
— Owszem, mów pan; proszę, mów! — zawołała Starościna. — Ja doskonale rozumiem, że
on panu może się nie podobać, ale my kobiety jesteśmy dziwaczne; my właśnie lubimy to, co
niepodobne do czego innego, co śmiałe, co zuchwałe.
— A tak! Tak! — ironicznie dodał Kruk. — A bardzo dobrze i wychodzicie jejmoście panie
na tym doskonale, jak nie można lepiej. Taki wartogłów, pyszałek, prowadzi was, gdzie chce, a
potem płacz i zgrzytanie zębów; ot, co! Ot, co! Udajecie, żeście silne, a lada filut komedią odegra i
w pole wyprowadzi.
— Kochany panie! — odezwała się sucho i spokojnie Kocówa. — Wszystko, co mówisz,
prawdą bywa, ale nie jesteśmy my już wszystkie takie gęsi, jak ci się zdaje.
— Wszystkie gęsi! Wszystkie gęsi! — szepnął Kruk, unosząc się. — Gęsi co do jednej.
Starościna w śmiech to obróciła.
— Ale, kochany Kruku! — dodała. — Wierzcież mi, że ja wam, choć gęś, jestem wdzięczną
za przestrogę.
— Ale ja tego do pani Starościnej nie mówiłem — odezwał się, pomiarkowawszy nagle,
Kruk — to było z prędkości.
— Słowo się rzekło! No, no! — rozśmiała się gosposia. — Nie mówmy o tym; wolę słuchać
co więcej o Marku, ażebym poznała lepiej tego łotrzyka.
— A to źle właśnie, że pani poznać go jesteś ciekawą.
— Źle czy dobrze, ale ciekawa jestem.
I nagle powstawszy, do oczów prawie Krukowi podniosła pierścień z soliterem, zapytując
go:
— A prawda, Kruku, że piękny?
— Godzien takiej rączki — odparł stary z ukłonem.
— Otóż, wiesz asindziej, że go mam od Marka; widzisz pan, ma też on i dobre... Młody
chłopak na dorobku, znał wartość klejnotu, a znalazłszy go w trzosie Burdygi, darował. Diament
wart trzysta czątych, jeśli nie więcej. Jużciż na ubogiego chłopaka taka szlachetność też czegoś
dowodzi!
I połyskiwała pierścieniem przed oczyma zamyślonego Kruka, który kwaśną robił minę.
— Moja mościa dobrodziejko! — odezwał się wreszcie z pewnym gniewem. — Albo to
galanteria i szlachetność, albo może prosta kalkulacja i oddanie na procent. Tym bardziej się go
pani strzec powinnaś! Patrzcie go! Jaki mi pan! Nie miałby na grzbiecie kontusiny, gdyby nie
Łowczy, a prezenta paniom robi po trzysta dukatów! Ej, frant!
— A ja myślę, że nie i że ma serce.
Kruk patrzył na nią. Pani Kocowa nie zmieszana wcale, śmiało go oczyma zmierzyła.
— Tak, tak! Jużci pani zesłabła! Przyszła tedy godzina i na JW. Starościnę! No!
— A gdyby i tak? — zawołała trochę gniewnie jejmość. — Gdyby mi nareszcie się podobał!
Fortuny starczy na nas dwoje; powiesz, że młody, toć starego ja bym nie wzięła! Powiesz, że frant,
to moja rzecz; ja sobie z nim rady dam.
Zdumiony wyrazistością tych wyznań Kruk, który właśnie przychodził, aby zrazić i
odpędzić od Marka, postrzegł, że przybywał za późno tutaj, że baterie strategiczne trzeba już było
gdzie indziej skierować.
Ponuro wstał z krzesła.
— Jak tylko tak, to nie ma co mówić! Pani Starościna wiesz najlepiej, co masz począć. Jeśli
przyjacielska przestroga nie smakuje, nie pozostaje mi nic, tylko submitując się, służby pokorne
polecić.
Starościna dygnęła, Kruk się skłonił i wyszedł gniewny i podrażniony.
— Tego jeszcze brakuje! — rzekł głosem stłumionym. — Ano, zobaczymy! Do kobierca
daleko; ludzie się i od ołtarza rozchodzą.
Nad lampeczką miodu poszedłszy się dobrze namyślić, co ma robić, Kruk konia napasł i nie
tracąc czasu, zawrócił do Rogowa. Plan znać miał jakiś osnuty, gdyż wprzód, nim ruszył, Żydka
wyprawił znanego ze zręczności, a wypróbowanego, na zwiady za Markiem, polecając, aby go
odszukał, dopytał i z wiadomością na powrót w miasteczku w gospodzie nań oczekiwał. Sam
natychmiast popędził, nie żałując szkapy, do Łowczego.
Od wyprawienia wychowanka z domu Rogów dla starego Hińczy stał się nad wyraz
smutnym. Łajał sam siebie, że się skłonił do niepotrzebnego kroku; miał urazę do księdza, który go
ku temu skłonił; nierad był wszystkiemu. Osmutniały, posępny, chodził z miejsca na miejsce,
stękając. Dworzanie i poufali, patrząc na to, nic dobrego nie rokowali. W takim usposobieniu zastał
go powracający Kruk, a nim przebrawszy się z oficyny przyjść mógł do dworu, trzech po niego
posłańców wyprawił pan Łowczy, tak pilno mu się było o Marku dowiedzieć.
Kruk, przybrawszy minę uroczystą, powoli rozpoczął relacją. Nie miał sposobu zataić nic,
ale starał się odmalować to po swojemu. Stary Hińcza był w zachwyceniu, w ręce plaskał, zrywał
się mimo nóg chorych, śmiał się i wina kazał przynieść starego.
— Jegomość się cieszysz — dodał Kruk powoli — a ślepy jesteś, daruj, że to powiem, ślepy
niepojętym sposobem. Wszak ci to spisek pod bokiem waszym na Rogów, na spokój wasz się
knuje; wychowaniec wiąże się z nieprzyjacielem. Starościna go weźmie, wyrozumiałem ją — i cóż
będzie naówczas, co?
Łowczy miał oprócz pedogry dwie tylko choroby: miłość ślepą dla Marka i nienawiść ku
wszystkim Kocom i ludziom z Witowa. W sercu jego nie wiadomo co działało silniej: przywiązanie
do wychowańca, czy niechęć dla kobiety znienawidzonej i nad wyraz wszelki dlań wstrętnej. Na
samo przypuszczenie takiego związku Łowczy prawie od pamięci odszedł; rzucił się w tył fotelu i
Krukowi nakazał milczenie.
— Ani mi ty o tym mów! Bo mnie ubijesz! Powiadam ci, ubijesz. To nie może być i nie
będzie.
— Ale radźże, jeśli chcesz, żeby nie było! — zawołał Kruk.
— Prosta rada: jedź waćpan za nim z rozkazem, aby mi powracał. Baba intrygantka chętnie
razem młokosa sobie weźmie i mnie ubije. Nie idzie tyle jej o chłopca, co o wyrządzenie mi
piekielnej krzywdy i boleści. Nie! Nie! — zakrzyknął, miotając się silnie, Łowczy. — Tego nie
dopuszczę, na to nie pozwolę, użyję wszystkich sprężyn. Bierz jegomość pieniędzy, bierz ludzi,
sprowadź mi go tu gwałtem, jeśli inaczej nie można. Związać go w kij i na wozie przystawić do
Rogowa.
Zapaliwszy się i zapędziwszy tak daleko, pan Łowczy nagle ostygł i opamiętał się, ale z
bezsilnego gniewu do łez prawie przeszedł.
— A! Baba! Baba! — zawołał. — Przecież mi figla okrutniejszego już wyrządzić nie mogła.
Wiedziała, co czyni! Nie darmo ruszyła z Witowa na przełaj jemu, gdy przez swych szpiegów
dopytała, żem go wyprawiał. I po co, pytam ja się asindzieja, po coście wy z księdzem, niech wam
Bóg nie pamięta, kazali mi go wyprawiać! Stąd cała bieda. Rozumna kwoka, wyróżowawszy się,
poszła czarować go do lasku, a resztę diabeł dopisał.
Łowczy straszliwie wzruszony oczy sobie ocierał i od narzekania wstrzymać się nie mógł.
— Czegóż waćpan stoisz jak malowany! — dodał. — A nazywasz się przyjacielem! No, to
nie traćże czasu, bierz ludzi, konie, bierz, co chcesz, a ruszaj. Z tą kobietą, ja ją znam, chwili do
stracenia nie ma; jeśli sobie powiedziała, że się pomści na mnie, gotowa użyć wszelkich środków.
Czy ja tam wiem? Spoją go gdzie i po pijanemu ślub dadzą! I będzie tryumfowała! Tego też jeszcze
do mojej mizerii brakło.
Krukowi zapał Hińczy smakował; cmoknął tylko.
— Ja wam zawsze mówiłem, panie Łowczy, z tym chłopcem będzie bieda, aleś był
zaślepiony i jesteś.
— Co wasanowi w głowie chłopiec! Co winien chłopiec? Baba winna i wy, i ja, com był
głupi, żem księdza nabechtanego przez jegomości posłuchał, bo się przyznał, żeś go nabechtał.
— A ja się tego nie zapieram — odparł Kruk — po co go tu było trzymać?
— Lepiej, że pojechał i wpadł w łapkę! Ruszajże teraz jegomość za nim i dobywaj z błota;
to twoja rzecz.
— A tylko znowu jegomość nie gorącuj się, nie gorącuj. Pojadę i zrobię, co należy. Ja też
coś znam i umiem. Po tom tu przybył, aby jegomości przygotować na wszystko.
— No, to już jestem przygotowany. Dawaj mi pióro i kałamarz, Marka wzywam nazad pod
błogosławieństwem.
Kruk przysunął, co było potrzeba, ale choć obudzone uczucia dodawały sił Łowczemu,
napęczniałymi palcami trudno mu co było napisać. Ręce prócz tego drżały, a łzy mimowolnie jak
groch na papier padały. Wysztyftował więc tylko krótki rozkaz dzienny do natychmiastowego
powrotu, podpisał i oddał.
Przygotowania Kruka długie nie były. Pierwsza jego wyprawa jako agenta tajnego konno i
incognito już za wzór do drugiej służyć nie mogła. Teraz wystąpić miał jako poseł pełnomocny
wielkiego mocarstwa, jechał więc swoim ekwipażem, czwórką koni, z woźnicą i chłopakiem, z
garderobą ad hoc i po pańsku. Ledwie mu dał niecierpliwy Łowczy tchnąć, zjeść i kazał zaprząc,
pędził go, ażeby natychmiast ruszał, i polecił, jeśliby sprawa szła w przewlokę, umyślnymi
posłańcami dawać znać do Rogowa. Kruk instrukcje z zastrzeżeniem inwentarza przyjmował
milcząco, ale w duchu sobie zupełną zastrzegając swobodę. Przy pożegnaniu jeszcze Łowczy
mocno nalegał o powrót syna marnotrawnego, bądź co bądź; nareszcie czwórka pana
Krakowskiego, zacięta raźno przez woźnicę, ruszyła od ganku, a Łowczy za nią krzyż nakreślił w
powietrzu.
Wprost tedy ambasador udał się na powrót do miasteczka, tu już spodziewając się dostać
pewnego języka o Marku. Nadzieja go nie zawiodła, zręczny wysłaniec w tropy pojechał za
młodym podróżnym, o którym miał się przepytywać po karczemkach, na gościńcach i dotarł aż do
promu pod Wólkę. Tu mu jak najuro- czyściej zaręczył współwyznawca mający zwierzchni nadzór
nad przewozem, że młody panicz poszukiwany został z innymi zabrany do dworu, i upewnił razem,
iż obyczajem Wojskiego, gość, zwłaszcza ze stron odległych, nigdy nie bywał wypuszczony
wprzódy, aż najmniej po kilku dniach wesołych rekolekcyj we dworze.
Kruk, który znał kraj cały, a szczególniej okolice, wiedział też tyle, ile mu było potrzeba o
panu Wojskim; znał go z odgłosu, z obyczaju, z gościnności i z tego zastępu pięknych córek, dla
których poszukiwał zięciów. Miejsce to dla młodego człowieka nie wydawało mu się
niebezpiecznym, a pocieszało go tym, że nie leżało na gościńcu wiodącym do Warszawy, którym
pani Kocowa jechać miała i jak się zaraz dowiedział, już była wyruszyła w dalszą podróż.
Zabezpieczony zapewnieniem tym Kruk wypoczął dobrze, przeszedł się po miasteczku, zasięgnął
języka w różnych przedmiotach, bo go wszystko, a osobliwie skandale i awantury obchodziły
mocno, i nabrawszy ducha, w dalszą podróż wyruszył.
Starościna z Witowa mogła w ogóle tę podróż swoje do najnieszczęśliwszych w życiu
zaliczyć. Już sam wypadek z rozbójnikami dochodził rozmiarów romansowej przygody, zwłaszcza
zważywszy zakończenie; ale gdy pani Kocowa, z domu odebrawszy potrzebne pieniądze i rzeczy,
dalej puściła się w drogę ku Warszawie, ten sam los nieszczęśliwy ścigać się ją zdawał w podróży.
Rzadko się trafia obywatelom ziemskim (styl urzędowy, jak gdyby byli inni obywatele,
niebiescy) bezkarnie minąć miasteczko, tak by ich służba wiejska, pozbawiona długo rozrywek i
delikatesów miejskich, pokusom, miodu, wódki, nalewek, śledzi świeżych i obwarzanków oprzeć
się potrafiła. Chociaż pani z Witowa była hic mulier i ludzi swych trzymała w ryzie, zawsze oni u
niej więcej byli rozpuszczeni, niż bywają po innych dworach, w których czują dłoń męską nad sobą.
Przebywszy taką przygodę z rozbójnikami, jaka się im trafiła, ludzie Starościnej zmuszeni byli
zdawać z niej ciekawym relacje; powtarzali je, każdy z właściwym sobie talentem, tyle razy, że w
gębie im zasychało. Częstowano: nie ma nic niebezpieczniejszego w trunku nad początek pierwszy,
człowiek potem brnie z kieliszka w kieliszek z heroizmem jakimś, wystawiając się na następstwa,
na które narazić mogą libacje kieszeń, głowę, a nawet plecy i państwo sąsiednie. Słowo w słowo tak
się stało z dworem Starościnej. Woźnica był nowo przyjęty, nie znał dobrze ani pani, ani okolicy;
ufał, że kobiecina z nim sobie rady nie da; z rana więc w dniu odjazdu, ze znajomymi się żegnając,
dolał tak, że już mu do zaprzęgania koni musiano pomagać. Ale był to taki człowiek, że choć sobą
nie władał, byle go na kozioł wsadzono, wiózł arte. O nim to krąży anegdota, której powtarzaniu
oprzeć się nie możemy, iż raz w piękny dzień jasny, zimowy, napiły fatalnie, wiózł pana do domu.
Nagle: „Prrr..." — wstrzymał konie. Pan się pyta: „Co to jest? Czego stajesz?"
— Ale, proszę pana, noc się nagle zrobiła, a niepodobna jechać w taką ciemność!
Słońce świeciło najpyszniej, nieborakowi wszakże ogromny kołpak furmański spadł na
oczy, a nie czując go, myślał, że światłości niebieskie zagasły.
Dopomógłszy mu do zaprzężenia koni, ludzie wsadzili na kozioł miłosiernie; wyjechał
przecież z gospody, nie zaczepiwszy o wrota, i zawrócił szczęśliwie. Starościna była
spokojniuteńka, wszyscy ludzie pijani najokrutniej. Rachowali na to, że ich powietrze otrzeźwi; ale
powietrze, które trzeźwi niepijanych, ma zwyczaj napiłych rozmarzać. Ponieważ wódka i miód
towarzyszyły szlachetnej grze w drużbarta przez całą prawie noc, ludzie, wyjechawszy za
miasteczko, posnęli wszyscy snem i marzeniami szczęśliwych. Konie, pełne rozsądku, wybrały
sobie drogę cienistą, chłodkiem, po piaseczku, który upoważnił ich do stępa. Niekiedy stuknięcie o
kamień rozbudzało woźnicę, który natychmiast, nie otwierając oczów, palił z bata i usypiał znowu.
Konie podbiegały żywym kłusem chwileczkę, potem umiejętnym decrescendo, wycieniowanym z
talentem starych wirtuozów, przechodziły w truchcik i stępa.
Starościna znużona nie uważała na nic i tym to sposobem, gdy powinni byli dostać się w
prawo, na gościniec ku Międzyrzecowi, znaleźli się przed promem w Wólce, najniespodzianiej w
świecie. Konie pomściły się fatalnym wyborem kierunku na woźnicy. Ale szlachetne te stworzenia
nawet w chwilach zemsty nie opuszcza pewne uczucie przyzwoitości: na mostku przed przewozem
konie berejterskie stanęły i berejter, który spał jadąc doskonale, przez głowę spadł; woźnica się
ocucił, lokaje się pozrywali, i... o zdumienie! Ujrzeli przed sobą kraj nie znany, rzekę bez nazwiska,
okolicę nową, terra incognita! Prom był z drugiej strony, ale już, nawet nie powołany, odbijał od
brzegu, a wiecha dawała znać do dworu, że jakiś powóz nadciąga.
Stało się to w późniejszej nieco godzinie, niżeli obiadowa, w dniu po przybyciu pana Marka
do Wólki następującym. Nie ma nawet o tym mowy, że zebrawszy wesołe grono gości, zacny pan
Wojski nie wypuścił ich od siebie tego dnia, koła kazał pozdejmować
I jeszcze nazajutrz całe towarzystwo, pomnożone o jedną osobę (szlachcica z Podlasia
jadącego w Krakowskie po spadek) na obiad zostać zmusił. Obiad, z którym pani Wojska wystąpiła
tak, iż jej i córkom starszym prawdziwy zaszczyt przynosił (odznaczał się szczególniej leguminą
cytrynową), nieco się opóźnił, ale wszyscy już byli poza przedmową zupy i pierwszym rozdziałem
sztuki mięsa, gdy sługa oznajmił, że proporzec się porusza. Wojski w takich razach, choćby od
pieczystego, wstawał, a dom był nawykły do tego, iż przybywającemu tarde improwizowano
obiadek; pewne potrawy naprędce robił kucharz doskonale. Bulion rozpuszczony z kaszką drobną
na początek, pekeflejsz na sztukamięs, naleśniki z powidłami lub jabłkami, z dodaniem kurczęcia,
które tylko co po dziedzińcu chodziło, stanowiły obiadek ów wcale znośny, a po podróży wydający
się delicjonalnym. W jednej chwili Jagna wstała zarządzić ową improwizację, Wojski chwycił za
czapkę i drapnął.
Tymczasem kareta pani Kocowej z pomocą ludzi od promu przetrzeźwionymi nieco, z
woźnicą, berejterem, któremu z nosa krew płynęła, i lokajami rozespanymi, już była na prom się
dostała. Starościna drzemała, a towarzyszka jej Broniewska myślała, nie wiem o czym; dopiero gdy
wchodząc na prom, powóz stuknął mocno, obudziła się jedna ze snu, druga z marzeń. Pani Kocowa
wyjrzała oknem.
— Co to jest — rzekła — że ja sobie nie przypominam przewozu na tej drodze! Skąd się tu
rzeka wzięła?
— Ale... jak Pana Boga kocham, bośmy chyba zbłądzili! — zawołała Broniewska.
Zwołano służącego, który oczywistością złamany przyznać mu- siał, iż spał i że
prawdopodobnie zajść mogła jakaś omyłka, chybaby nowa rzeka została świeżuteńko zrobioną, o
czym jakoś słychać nie było.
Tak dojechano do przeciwnej strony. Tu Wojski stał już w gotowości i przystąpił do
drzwiczek karety, spytawszy ludzi o nazwisko i dostojeństwo pani Kocowej. W razach podobnych
występować był zwykł z wymowną oracją.
— Czołem pani Starościnie dobrodziejce!
— A! Kogóż mam honor...
— Wojski Cibarzewski, do usług! — Odchrząknął.
— Pozwoli mi pani Starościna przemówić w nader ważnej sprawie.
Starościna milczała zdumiona.
— W historii wszystkich narodów i nacji czytamy, iż pewne obyczaje miejscowe zawsze
były w wielkim nawet u obcych poszanowaniu. Tak Grek ciekawy między Scytów zapędzony, tak
barbarus w Rzymie goszczący miejscowe obrzędy a consuetudi-nes miał w należnym respekcie.
Więc u wszystkich żyły tam i trzymały się owe tradycje wiekowe, które świat nasz jeszcze
podpierają. Acz Wólka Cibarzewska mało światu jest znaną, acz kątek to jest do rozgłośnej sławy
nie roszczący sobie prawa, wszakże od czasów bardzo dawnych obyczaj się w nim utrzymuje,
któremu przybywający na terytorium są posłuszni. Jam stróżem jego i tłumaczem. Obyczaj zawisł
na tym, że nikt z tych, których losy niosą przez ziemię moją, nie minął jej, żeby pod słomianą
strzechą nie przełamał z nami bożego chleba. Spodziewam się, iż JW. Starościna raczy też
poszanować obyczaj i do dworu zajechać!
Starościnę orać ja niecierpliwiła, ale uśmiechnąć się jej uważała za przyzwoite.
— A! Panie Wojski dobrodzieju... ale ja z winy mych ludzi, sama nie wiem jak,
zbłądziłam... Jechałam z miasteczka do Warszawy... to nie po drodze.
— Ściśle biorąc, nie jest po drodze i nie jest też z drogi, gdyż ode mnie równie jak z
miasteczka do Warszawy trafić można.
Kareta ruszyła do dworu, a woźnica, chcąc czymkolwiek wynagrodzić błąd popełniony,
wypalił z bata razy kilkadziesiąt. Żadna siła ludzka od tej manifestacji powstrzymać go nie mogła.
Jakież było zdziwienie pani Kocowej, gdy wśród licznego towarzystwa ujrzała pamiętną
sobie twarz pana Marka; toteż nader przyjacielsko, można powiedzieć serdecznie, mu się
uśmiechnęła. Kruk, chcąc zapobiec stosunkom, mocno się do ich utrwalenia przyczynił: podał myśl,
z której przyjęciem pani z Witowa jeszcze się wahała. Niezmiernie teraz była uszczęśliwioną, że
szczególny traf, wówczas gdy nie wiedziała, gdzie szukać zbiega, dawał jej go w ręce. Rozjaśniło to
jej czoło i przyczyniło się do wyrobienia generalnej dla sług amnestii za fatalną podróż senną.
Przybycie osoby tak dostojnej, jak pani Kocowa, o której ogromnym majątku, o stosunkach,
rozgłośnie po świecie opowiadano, nie dozwoliło się ograniczyć zwykłym obiadkiem z
naleśnikami; przedsięwzięto zbudowanie formalnego de noviter repertis i poczęto uganiać się za
uciekającymi, skazanymi na śmierć kurczętami.
Obiad pierwszy został przerwany z niemałym strapieniem obojętniej szych gości,
obdarzonych staroświeckim apetytem kontuszowym; ze sali stołowej przeniesiono się do salonu, i
Wojska wzięła na się ugoszczenie pięknej Starościnej. Ta miała ciągle na oku tylko pana Marka,
który nader grzecznie, ale ozięble powitał ją z daleka. Nie dopuściła mu pozostać w tym
usposobieniu, zbliżyła się więc sama do niego.
— Widzisz asindziej — rzekła — że mi się wymknąć trudno, bo mam sprzymierzone z sobą
losy. Waćpan może wiedziałeś, dokąd jechałeś, ja wcale nie, a przecież same konie mnie zaniosły
tu, abym waćpanu jeszcze raz za solitera podziękowała.
Marek mruczkowato milcząco się pokłonił.
— Aż nadto pani Starościna łaskawą jest dla mnie — odparł — nie zasłużyłem na to.
— Zasłużony czy nie, ale żeś pan szczęśliwy, to pewno — figlarnie dodała wdowa — ot i
tu: aż dwanaście panienek na niego czekało. Powiedzże mi, czy która z nich zawróciła mu głowę?
— Mam, mościa dobrodziejko, głowę taką, że ani stary węgrzyn, ani młode dziewczęta
zawrócić jej nie mogą.
— A któż? — spytała Starościna. — A co?
— Jeszcze jestem za mało świadom tego, co życiem kręci i gło- wami, i za mało siebie
świadom, bym mógł odpowiedzieć — rzekł skromnie Marek.
Wdowa z widocznym zajęciem wpatrywała się w chłopca, który, prawdę rzekłszy, wcale
pięknym nie był, ale żubrzą miał krzepkość budowy i wyraz siły, zdrowia i młodości.
— Powiedz mi asindziej prawdę — dodała po chwilce namysłu — coś to zrobił Krukowi, że
w nim masz tak zawziętego nieprzyjaciela?
— W Krakowskim? — spytał Marek. — A pani Starościna skąd o tym wie?
— Tak, przypadkiem — odparła z miną tajemniczą. — No, przyznaj się szczerze!
— A cóżem ja zrobić mógł człowiekowi, przy którym tyle tylko, że do stołu siadać
musiałem? Niewiele go praktykowałem, ale są w ludziach takie wzajemne wstręty i sympatie... Oba
się nie lubimy.
— Strzeżże się go asindziej, radzę.
— A to co on mi zrobić może?
— Nie wiem; to pewna, że szkodzić by pragnął. Przerwała się rozmowa, gdyż
zrestaurowany obiad zacząć miano
a capite .
Wojski podał rękę pani Kocowej, za nimi poszła procesja cała panów i panien i zasiedli
znowu do stołu. Ci biesiadnicy, co stękali na przerwaną ofiarę, mogli się wkrótce przekonać, iż za
pośpiesznie zawyrokowali, gdyż nie było ściślejszej kontroli w podawaniu półmisków: i wielu z
tych panów mogli powtórzyć potrawy już raz spotkane wprzódy, nie narażając się na nazwisko
obżartuchów.
Niewymownie wesoły był obiad ów. Starościna w humorze doskonałym, goście rozochoceni
już poprzednio winem, zieleniaczkiem niewinnym z pozoru, ale zdrajcą; gospodarz triumfujący,
jejmość jego szczęśliwa, że widziała męża rozweselonym; słowem nic dodać, tak się wyśmienicie
bawiono. Starościnie, jako pryncypalnej osobie, zgromadzenie przedstawiono: i pana Trzaskę, i
Górkę, i wszystkich, aż do najmniejszej z córek, i do rezydentki panny ciwunównej Nosalskiej.
Więc choć żywioły, z których się owo towarzystwo składało, były nieco zbieraną drużyną,
przystały do siebie doskonale i zapoznały, a zharmonizowały wkrótce.
W tym wieku jeszcze było między społecznymi cząstkami tyle wspólnych stron, że się łatwo
zlać mogły w całość jednolitą.
Po obiedzie z gwarem ochoczym wszyscy powstali od stołu, obiecując sobie śpiew i
muzykę, a wieczorem niezawodnie tańce. Wojski w przewidywaniu, że gitara z pukaniną nie
wydoła, posłał do bliższego miasteczka po muzykę, wprawdzie wiejską, skromną, ale
niezmordowaną. Zgorszyliby się dzisiejsi wytwornisie, gdyby im podobna do tańca przewodniczyć
chciała. Były to bowiem dwie skrzypce z pejsami i w jarmułkach, basetla, na której wygrywał
młodzieniec wielkich nadziei, i bębenek, zwykle powierzany dyletantowi. A jednak, miły Boże, gdy
fałszywie zaintonował pierwszy skrzypek, jak się tam w takt jego rzępoleniu sunęły para za parą!
Bo grała im inna w sercach muzyka i świat, a serca były inne. Czy lepsze? To pytanie, a że
odmienne, to pewna.
Starościnie przy obiedzie dolano parę kieliszków słodkiego winka, lice jej się zarumieniło,
oczki poczerwieniały, a na ich ciemnym tle dwie błyszczące zapłonęły gwiazdki. Uważała też, że
Marek za kołnierz nie wylewał, a nie wiedziała, iż miał głowę żelazną; gdy więc od stołu wstano,
tak manewrowała, zawsze w przeciwnym mu idąc kierunku, iż wprędce się około niego znalazła.
Te sztuki kobiece tylko pochody wojenne dokazać umieją. Pan Marek nie uciekał, ale też nie
nawijał się.
— Wolno też spytać, kiedy i jak myślisz pan jechać dalej, i dokąd? — przemówiła
Starościna.
— Dotąd mi się tak droga wiodła, iż planu jej zmienić nie myślę — rzekł Marek. — Gdy mi
w jednym miejscu się naprzykrzy, ruszam, wyjechawszy za bramę, cugle puszczam koniowi i jadę.
— Gdzie oczy poniosą?
— Tak jest.
— To już tedy trudno rachować, gdzie się z waćpanem spotka? — dodała grzecznie
Starościna.
— Ja jestem dotąd tak szczęśliwy, że mi sam los nadarza, na co ja bym sam liczyć nie śmiał.
Właśnie tych wyrazów domawiał, gdy jak w Mozartowskim Don Żuanie posąg Komandora,
w progu zjawił się z szalonym pośpiechem goniący Kruk, którego u promu wabić już nie
potrzebowano. Starościna i Marek ujrzeli go w jednej chwili, uśmiechnęli się i zamilkli, a Kruk,
postrzegłszy ich, także wargi przyciął.
Trafił wprawdzie jeszcze w porę, aby być świadkiem dobrej komitywy obojga, ale czy nie
za późno?
Gospodarz, choć gości wolałby już był porozkładać na inne dni mniej szczęśliwe, i miał ich
niemal za wielu, przyjął i tego przybysza wdzięcznie bardzo. Wojska postanowiła jednak kazać
czekać mu wieczerzy, o obiedzie nie wspominać, dając znak poufny mężowi, aby nie pytał nawet,
czy kochany gość był po obiedzie.
Ponieważ wino jeszcze krążyło, natychmiast lampeczkę podano dla Kruka, który przyszedł
pozdrowić Starościnę i Marka, a ostatniemu szepnął na ucho:
— Mam liścik naglący od Łowczego.
Wielce to mniej znanemu Krukowi ułatwiło dobre przyjęcie, że znalazł tu osoby sobie
znane, zwłaszcza Starościnę. Oprócz tego był to człek, choć przekora, w towarzystwie umiejący
zaraz właściwe sobie zająć stanowisko. Znał bez mała cały kraj, o każdego urodzie, mieniu i
obyczaju miał coś do powiedzenia. Zaraz w nim znać było nie lada przybłędę, ale starobylca, który
z tradycjami był obyty.
Już się miało ku wieczorowi, a lampeczki z winem krążyły w najlepsze i do rozrzewnienia
pobudzały, już zaczynano się ściskać i prawić sobie słodycze, już coraz nowe, a trafniejsze zdrowia
wypijano, a swoboda panowała wielka i gwar taki, że Górki nawet słychać nie było, gdy Kruk,
który dotrzymywał placu przy stoliku zastawionym i poobstawianym gąsiorkami, wysunął się nie
postrzeżony.
Pan Marek tylko co został wypuszczonym przez panią Kocową i błądził niepewien, do
której z panien Wojskich ma przystać, gdy z wolna doń podszedłszy Kruk, wziął go pod rękę i
uprowadził na stronę.
— Nie poszlibyśmy się ochłodzić do ogrodu, hę? — rzekł cicho. — Mamy dużo do
mówienia.
Przed gankiem ciągnął się w istocie ogród staroświecki z ulicą jabłoniami wysadzoną, której
gałęzie spuszczały się ku ziemi. Poza nimi agrestowe szły kwatery, stare grusze, a po bokach stare
też lipowe i grabowe szpalery. Tu Kruk wwiódł z wolna delikwenta, który ciekawym będąc, co mu
też powie, łatwo się dał upro-wadzić.
Stanęli nie opodal od wesołego dworu.
— Jedziesz pan z Rogowa? — spytał.
— Directe, directissime , i umyślnie z Rogowa do waćpana wiozę list od Łowczego, w
którym, ni jallor, znajdziesz jegomości rozkaz natychmiastowego powrotu.
To mówiąc, podał pismo, które Marek, nie czytając, za kontusz wsunął, nie okazawszy
najmniejszego wzruszenia.
— Rozkaz do powrotu — ozwał się po chwili — ależ mój dobrodzieju, powiedzże mi z
łaski swojej, czy to ja dziecko niedo-rosłe, czy pajac na pośmiewisko przeznaczony, czy sługa,
któremu powiadają raz: „jedź", kiedy nie chce, potem: „wracaj", gdy mu nie na rękę powrócić, a on
wszystko spełnić musi. Osobliwszym to sposobem postępuje sobie ze mną pan Łowczy, a dalipan,
po wyprawie z Rogowa na gwałt już znowu teraz nazad do warcab i nudów tamtejszych nie mam
wracać najmniejszej ochoty.
Kruk głową pokiwał.
— Waćpan wiesz — rzekł — jakie były i są stosunki Łowczego z Witowem; baba mu
niemało gorącego sadła zalała za skórę; nie dziw, że jej nie cierpi, że ją nienawidzi. Dowiedział się
pewno o spotkaniu, bodaj o soliterze, bodaj i o tym, że baba jegomości do Warszawy z sobą
zaprosiła...
Marek się uśmiechnął.
— A myślicie, że mnie to tak łatwo wziąć i jak grzyba w kosz wpakować? Łowczy mnie
dobrze zna.
— Babę jeszcze lepiej! — zawołał Kruk. — A jegomość jesteś imperitus , młokos i choć
butny, nie będziesz nawet wiedział, kiedy cię do onego kosza zapakują. Nie ma nic
niebezpiecznego dla młodych nad to, kiedy się około nich starsza jejmość weźmie.
Marek ręką machnął.
— Zostawcież mnie staraniu o sobie — rzekł. — Łowczy teraz chciałby mnie ułowić, sam
rzuciwszy w świat, a przecież mi kazał się o siebie starać samemu? Niechże zda na Pana Boga i na
mój własny rozum sprawę. Nie ma już o czym mówić.
— Tak — przerwał stary — nie ma o czym mówić, ino do Rogowa wracać.
— Ani myślę! — zawołał Marek. — Nie jestem ja dziecko, prosiłem się Łowczego, by mnie
u siebie zostawił, nie bardzo mi się chciało za szczęściem wędrować, kiedy mi pod jego strzechą
dobrze było. Wypędził mnie spod niej, nie ma co już mówić, nie złapie na powrót tak prędko!
— Jak to? Waszmość byś starego dobroczyńcę swego, który cię z maleństwa i z sieroctwa
wychował, opuścił, stał mu się nieposłusznym albo się z nim o powrót targował?
— Uchowaj Boże! Nie ma targów żadnych — zimno rzekł Marek — bo ja nie powrócę.
Pokazał mi drogę, poszedłem. Między nami sam Łowczy zamknął wszelki rachunek i pokwitował.
— A serce waścine też? — spytał Kruk. — Obrzydliwie by było pokazać się
niewdzięcznym, a w dodatku i bez głowy. Wracaj co rychlej, to moja rada.
— Dziękuję, ale pójdę za swoją — zimno mówił Marek. — Dano mi wolność, użyję jej,
zrobię, co się podoba. Dosyć w pługu chodziłem, niech się też na łące popasę.
— Tegom się po was nie spodziewał i myślę, że upór ten przełamię — dodał Kruk —
pojedziesz do Rogowa.
— Nie pojadę — mruknął Marek — wybijcie to sobie z głowy; a jeśli sądzicie, że mnie do
tego skłonicie, nie szafujcie darmo argumentami, nie zrobicie nic.
— Więc za starościnką? — dodał stary, uśmiechając się.
— I to nie! — przerwał Marek. — Tam, gdzie zechcę. Któż to może wiedzieć?
— Ja to wiem. Złowi baba smyka — mówił Kruk — i będzie gorzkimi łzami opłakiwał
potem niewolę, stokroć sroższą niż u Łowczego. Alboż to waszmość wiesz, czym jest ta kobieta?
Niech powiedzą ci, co ją teraz przeklinają, których pozwodziła, bałamuciła... Przypomnij asindziej,
co robiła z Łowczym. Kuta na cztery nogi, choć ich tylko dwie ma, a kto się jej dostanie, mieć się
będzie z pyszna.
— Albo to ja o niej myślę? — ruszając ramionami, odezwał się Marek. — Albo to mi ona
jedna w świecie? Czym taki łakomy na Witów i... Gonić się ja za nią nie będę.
— A jeśli ona za waćpanem pogoni? — rzekł Kruk. — Hę? Baba, aby sztukę spłatać
Łowczemu, gotowa... potem z jegomościa per fas, per nefas da sobie rady, choćby przyszło i
rozwód zapłacić.
— Dajże bo mi jegomość pokój ze swymi strachami! — rozśmiał się Marek. — Ja się i
samego diabła nie zlęknę, to darmo, tymci bardziej baby, choćby od niego była gorszą. O moją
skórę idzie. Moja rzecz, co zrobię. Dajcie mi pokój. Kruk widząc, że mu się prawie wymyka, wziął
go pod rękę.
— Czekaj, słowo — odezwał się — słuchaj rady mojej. Wracaj do Rogowa; wracaj póki
czas. Łowczy już po waszmości tęskni. Kto wie, co być może? Kto wie? Lepsza to niż Witów
gratka!
Marek głową pokiwał.
— Albom łakomy na gratki, myślicie? — odparł. — Mam w trzosie sporo żółtobrzuchów,
mam młodość, mam swobodę, zdrów jestem, silny, świat otwarty. Czy się to ludzie nie dorabiają,
czy ja się też nie mogę dorobić! Albo to mi tak bardzo tęskno za bogactwy, sądzicie, żebym dla
nich młodość zmarnował.
Nie było już z nim co gadać, puścił go też stary, milcząc, bo znał to dobrze, iż upierającego
się chcieć złamać, często go się wbije głębiej tylko w upór. Potrzebował się też namyślić, co dalej
poczynać, nie mogąc tak na przegranej poprzestać.
Marek się na pięcie wykręcił. Powoli poszedł ku dworowi i wcisnąwszy się do salki, przy
pierwszej świecy list Łowczego odczytał.
Pismo, ręka, słowa, wszystko dowodziło, że stary go kochał, że powrotu pragnął. Marek się
przecież tym nie wzruszył, zamierzył odpisać z respektem i nic więcej.
I gdy Kruk wszedł na czytanie samo, śledząc skutków, szepnął mu Hińcza:
— Podjąłeś się pan listów, myślę, że i odpowiedzi nie odmówisz przyjąć, bo pewnie
wracasz do Rogowa.
— Ja? — spytał, ruszając ramionami Kruk. — Ja? Spełna nie wiem, jak się obrócę, i
odpowiedzi się nie podejmę. Ty lepiej z nią sam ruszaj.
— Znajdęć posła! — lakonicznie zamknął Hińcza, chowając list do kieszeni.
Konferencja ogrodowa nie uszła baczności Starościnej, nawet się poniekąd domyśliła, o co
chodziło. Postrzegła list, dosyć jej było tego, aby Kruka przybycie wytłumaczyć. Dawszy więc
zaledwie wypocząć Markowi, rozpoczęła manewra znowu, żeby się doń przybliżyć. Kobieta była,
jak widzimy, zręczna, śmiała, umiejąca chodzić około sprawy. Gdy tak zabiega, Kruk tymczasem z
kwaśną miną podstąpił ku gospodarzowi.
Wszyscy byli nieco podochoceni, pora do nagłych wywnętrzań dobrze wybrana. Właśnie
gospodarz, obszedłszy gości i porachowawszy lampeczki, z pełną przystępował do Kruka, który
przyjąwszy ją, odciągnął nieco Wojskiego na stronę.
— Wiesz co, panie Wojski — rzekł — mnie się zdaje, że chyba my z sobą bliżsi jesteśmy,
niż myślicie. Powiedzcie mi, czy była Cibarzewska Marianna za Krukowskim?
— Była, była; masz waszmość słuszność — namyślając się, odparł Wojski. — Marianna, z
miecznika siostra, zmarła jednakże bezpotomnie, chociaż wiana jej nie zwróciliście.
— Nie o to idzie — mówił Kruk, trącając lampeczką o lampkę Wojskiego — nie była
znowu Krukowska Glinkówna za Cibarzew-skim Jakubem rotmistrzem?
— Była — odpowiedział Wojski — była i Jakub po niej ani grosza nie wziął.
— Nie o to idzie — przerwał Kruk — ale o to, żeśmy z bliska skoligowani, że ja domowi
waszemu, acz osobiście tak mało lub nic nie znany, muszę życzyć dobrze i życzę ex intimo corde .
Wojski go ujął obiema rękami, mimo lampeczki, którą trzymał w jednej, i uścisnął
serdecznie, a odrobinkę oblał nawet.
— Mój mości dobrodzieju!
— Miły panie a bracie — mówił Kruk — nie myślałem mówić, czego z serca nie dobędę.
Mało się znamy, ale już ono do pana Wojskiego się ciągnie i pochyla, że go wstrzymać nie mogę.
— Mój mości dobrodzieju — wtórzył Wojski — nie zasłużyłem...
— Mówmy jako koligaci intime, poufnie — wziął go pod ramię — widzisz asindziej tego
smyka! — pokazał Marka. — Widzisz! A wiesz, co się tu pod waszeci strzechą święci?
— Hę? Albo co?
— Diabla sprawa... Pozwól, bym powiedział w dwóch słowach: Marek Hińcza...
— Hińczowie są mi powinowaci, właśnie ciż sami...
— A! Powinowaci! Tym ci bardziej o jego dobro waszmości chodzić by powinno. Wiecie
lub nie, jak go Łowczy sierotą wziął, jak go chował, jak go wychował, aż nareszcie w świat puścił...
— Czy co przeskrobał?
— Nie. Skrobał-ci on to dosyć, ale nie na wylot. Chłopak zdatny, ale sentymentu mało.
Łowczy go puścił, aby trochę się o swej sile chodzić nauczył, a tu co się święci! Największa
śmiertelna nieprzyjaciółka Łowczego łapie, po drodze goni, diabeł wie, gotowa go pochwycić. To
starego dobije. Widzisz asindziej, odkrywam grę. Idzie o życie ludzkie, trzeba zapobiec... Baba
zręczna, młokos zwyczajnie żółtodziób jeszcze, stanie się kryminał. Dajmy sobie ręce.
— Ale cóż, panie bracie, ja mogę na to? — ozwał się Wojski. — Dalipan, nie postrzegam.
— Trzeba ich dzisiejszego wieczora rozgrodzić jak, bo Starościna gotowa atak przypuścić, a
jutro...
— Mój Krakowski! — odezwał się Wojski zgorszony. — Czego to wy chcecie po mnie? I
to gość, i to gość u mnie; nie mogę nic; swoboda zupełna, a co się tyczy mądrego zabiegania w tych
sprawach, dalipan nie umiem począć nigdy. Widzicie, że swoich własnych dziewcząt powydawać
nie umiałem, a chcecie, bym... — Wojski ramionami ruszył.
— Stanie się więc kryminał! — dodał smutnie Kruk. — Nie ma na to rady.
To mówiąc, usiadł z głową zwieszoną, bo mu już dalej brakło wątku, a Wojski
popatrzywszy nań, jak kozioł na wodę, ruszył ramiony i powoli odciągnął w stronę.
Starościna skuteczniej drogę zaszedłszy Markowi, skinęła nań i pociągnęła za sobą. Choć
chłopak na oczów niewieścich uroki był hartowny, ale młody, zawsze mu się one śmiały; nie był od
tego, żeby trochę nie pobałamucić się, kiedy z drugiej strony wola dobra była po temu. Poszedł za
zwodnicą; właśnie rozpoczynano tańce i w sali się mąciło, bo ten i ów przechodził, a panny, ciesząc
się, podlatywały jak ptaszki, gdy pani Kocowa odciągnęła Marka na stronę. Na palcu jej siedział
soliter.
— Mam do waszmości pilne słowo — odezwała się — wszak ci nam za grzech nie wezmą,
gdy do bokówki zejdziemy; nie dalej — krok od progu.
— A choćby i dwa — odpowiedział Marek śmiejąc się — służę.
— Krótka sprawa — mierząc go bystrymi oczyma, jakby wyrozumieć chciała, ozwała się
Starościna. — Znalazłeś się jegomość pięknie ze mną i galancko na gościńcu. Przyjęłam od was
pierścień, nie chcę zostać dłużną.
— Ale za dar nikt dłużen nie jest — odparł Marek.
— Jak to kto widzi; ja się poczuwam do pewnej restytucji — mówiła pani z Witowa. — Nie
miałam naówczas, będąc obrabowaną, nic pod ręką. Teraz asindziej musisz ode mnie też wziąć,
choć mniej kosztowną obrączkę.
To mówiąc, zdjęła powoli z palca piękny pierścień ze szmaragdem osadzonym brylantami i
trzymając go w ręku, dodała:
— Proszę go nosić, a o dobrej przyjaciółce pamiętać; pierścień to nie tak drogi, a przecie
wiele dla mnie znaczy, bo go nosił nieboszczyk Starosta, pierwszy mąż mój, świeć mu Panie...
Innego nie mam, ten więc wam ofiaruję.
Uśmiech dopowiedział reszty. Marek jak był chłopak rezolutny, że się niczym nie dał
bardzo skonfundować, pierścień wziął, włożył go na palec i podającą rączkę pocałował.
— Myślę, żeś waćpan zrozumiał? — szepnęła, zerkając nań, pani Kocowa.
— Pani dobrodziejko! — wystrzelił chłopak. — To tylko widzę, że mi łaski swej skąpić nie
raczysz i że afekt nie zasłużony.
— A więc, cyt! I chodźmy do tańca; daj mi waszmość rękę; reszta potem...
Wyszli tedy z bokówki, a że Kruk propter informationem w progu czatował, pierwszy ujrzał
na palcu Marka ów sygnet i pobladł. Sprawa bardzo źle stała dla niego i dla Łowczego.
Caluteńki wieczór i całą noc wiosenną, najkrótszą w roku, przeskakano u państwa
Wojskich. Było wesoło, jak mało kiedy; dopiero w biały dzień pomyślano o spoczynku. Dwór był
obszerny, ale obyczajem ówczesnym, gdy on cały do gości należał, osobnych izb dla nich nigdzie w
nim nie obmyślano. W takich wypadkach ledwie najdostojniejszym dostawał się pokój oddzielny;
reszta dzieliła się na dwa obozy: kobiety spały pokotem w jednej izbie, mężczyźni w drugiej, a jeśli
tej nie stało, na sianie w stodole lub szopie. Przy dobrej myśli nikt wygody zbytniej nie szukał.
Za czasów Kochanowskiego, jak się o tym z jednej mniej trafnej fraszki dowiedzieć można,
znać jeszcze ugaszczano inaczej, bo małżeństwa mieszczono razem po kilka, z tą pewnością, że
każda jejmość swojego dopilnuje.
Gdy przyszło nade dniem się rozchodzić, starsi pozajmowali co lepsze izby, a Marek sam z
Krukiem, który mu się za towarzysza ofiarował, poszli do szopki na siano. Zasłano je
kobierczykami po- rządnie, skórzane poduszki pod głowę, a opończa za kołdrę starczyła.
Kruk chciał się jeszcze wdać w rozmowę, aby dobyć co z pana Marka, ale chłopak był
znużony i chrapnął, nie czekając więcej. W samej istocie, jeśli chrapał, to kłamał, a czynił to tylko,
ażeby się pozbyć utrapionego natręta. Potrzebował się dużo namyślić i być ze samym sobą; dlatego
opończę zasunąwszy na głowę pod pozorem much, których tam było podostatkiem, począł dumać.
Jakoś mu się rzeczy tak składały, że choć na losy nawykł był je zdawać, należało teraz rozplatać
nici i policzyć. Stuknął kilka razy w palce: co począć? Jechać? Zostać? Wracać? Czy rzucić Wólkę,
a śpieszyć do Rogowa? Czy Starościnę gnać do Warszawy? A nuż baba zdradzi? A nuż Łowczy
Rogowa nie da? A nuż to, a nuż owo? I tak źle i tak niedobrze.
Z tego myślenia aż mu pot na czoło wystąpił. Uchylił opończy nieco. Kruk naprawdę usnął,
leżał twarzą do góry, z ustami otwartymi, a muchy mu słodkie wąsy obsiadły. Na czole miał
szeroką marszczkę i oczy ze snu tęgiego jakby w głowę powciągane.
Marek powoli z posłania się ruszył, opończą okrył, buty wdział, po cichu do drzwi się
przysunął i strzegąc się, aby wrota nie skrzypiały, wyśliznął się z szopki. Wszedł prościuteńko do
stajni, aby Wawrka odszukać. Wawrek też na folwarku do późna sobie pozwolił, spał jak kamień;
obudził go po cichu.
— Sza! Chłopcze! Konie siodłać tak, żeby nikt nie słyszał: wyprowadzić za stajnię i żeby
wszystko było gotowe za ćwierć godziny.
Sam poszedł do studni, wiadro wody dobył, obmył się zdrowo, suknie podróżne z juk
wziąwszy, przywdział; a oto i szpak już stał gotów.
Nie wypadało wprawdzie wyrywać się tak z gościnnego dworu, gdyby złodziejowi, ale
Marek zmiarkował, że dłużej siedzieć nie było bezpiecznie. Starościna z jednej, Kruk z drugiej, z
trzeciej bodaj Wojski z jedną z córek na niego czatowali. Co było poczynać? Nic; tylko zdawszy się
na wolę Bożą, szpakowi rozwiązanie sprawy powierzyć. Tak się stało. Siedli na konie z Wawrkiem;
ranek był parny, pora, jakby ku burzy się miała; ruszyli tęgiego kłusa pierwszą lepszą drogą.
Gdy Kruk zachłysnąwszy się muchą, która za zbyt daleko w podróż odkryć się zapuściła,
obudził się i oczy otworzył, wzrok jego padł zaraz na posłanie Marka; nie było go na nim. Pomyślał
zrazu, że zszedł tylko na chwilę, a tu zaraz też ukazał się Wojski, z żalem, że nocą, bez „Bóg
zapłać!" niewdzięczne chłopię dom jego opuściło!
Kruk brwi zmarszczył, splunął i począł kląć.
Pani Broniewska doniosła też przy kawie rannej swej pani
O ucieczce Marka, a Starościna, choć pokiwała głową, zdawała się pewną siebie i zbytniego
zdumienia ani gniewu nie okazała.
— Zgubił się — rzekła — to się znajdzie!
Nie doczekawszy południa, Kruk też kazał zaprzęgać i powoli posunął, nie rozpytując,
drogą, którą pojechać mógł Marek, boć spełna nie wiedział, dokąd pojechał. Wprawdzie klął go, że
mu uciekł, ale razem pocieszał się tym, iż od Starościny odbiegł.
— A kaduk go wie? Czy się z nią nie namówili — dumał Kruk jadąc — i to może być!
Gdy pan Marek się puszczał w drogę, zabierać się zdawało na burzę; ale wionął wiaterek
wschodni, niebo się poczęło rozjaśniać i około godziny dziesiątej dzień się zrobił prześliczny.
Piękniejszego żądać nie było można do podróży; koń prychał, jeździec świstał, a Wawrek
wszetecznie poziewał.
Kraj, którym jechali, trzymając się wielkiego gościńca, był coraz żyzniejszy. Płaski
wprawdzie, jak u nas prawie wszystek, ale miły. Pomiędzy laskami sosnowymi, gdzieniegdzie i
dębowe już się przerzucały. Pośród żyta widać było bujne zagony pszenicy. Tu i ówdzie kościółek
stary, czarny, patrzał spomiędzy drzew, a około niego cmentarzysko stare, jak kretowiskami,
mogiłami, zieleniało świeżą darniną. W prawo i w lewo widać było dworki i dwory szlacheckie, i
wioski ze starymi gruszami i żurawiami studzien, i krzyże z daszkami malowane. Potem wjechali
już do lasu, szpak wziął się na objeżdżki, aby skwaru gościńca uniknąć i pan Marek zabłądził; ale
tak porządnie się zbłąkał on i Wawrek, i konie, że na próżno nakręciwszy się, szukając drogi,
musieli wreszcie po hukaniach daremnych, na które nikt nie odpowiedział, puścić koniom cugle i
zdać się na ich łaskę.
Ale pan Marek był tak dobrej myśli, że go to najmniejszej rze- czy nie zmieszało, nie
zakłopotało; darł się przez krzaki, zarośla, łączki i kawały boru, pewien, że przecież kiedyś na jakąś
drogę trafić musi.
W lesie wszakże coraz dziksza jakaś natura i pustynniejsza otaczała go okolica; pagórki,
wąwozy, strumienie przerzynały drogę. Niektóre spadziste obrywy potrzeba było objeżdżać, nim się
dogodne miejsce do ich przebycia trafiło. W ten sposób obłąd coraz trudniejszym był do
naprawienia; kręcić się musieli w prawo i w lewo, nie mogąc stale w jednym puścić się kierunku.
Marek kilka razy, chcąc ubić głód, napił się wódki, zakąsił, ale wyczerpane nieco zapasy nie na
długo już starczyć miały. Słońce zaczynało za wierzchołki gór i lasów zapadać; miało się widocznie
ku wieczorowi.
Wawrek wzdychał, konie były znużone, a tu ani ludzkiego głosu, ani twarzy, ani nawet
śladów świeżych po człowieku nie było widać nigdzie. Za to miłośnik natury, krajobrazów i
malowniczych widoków byłby się mógł rozkoszować w tej pustyni porosłej wiekowymi dębami,
bukami i gdzieniegdzie lipami rozsiadłymi szeroko.
Marek był zupełnie obojętnym na wdzięki przyrodzenia, na poezją kwiatów, na wrażenia
majestatycznej pustyni. Szło mu
O obiad i wypoczynek; zaczynał powątpiewać, żeby się zawsze na instynkt konia i
błogosławieństwo losu spuszczać było bezpiecznie.
Wtem pośród gęstwiny zamajaczyła ścieżynka; za pniami czarnymi drzew ukazała się
zielona dolinka, ponad nią urwisty jakiś brzeg żółtawy i do zbocza przyparta budowelka, którą nie
wiedzieć, jak było nazwać. Mniejsza była od chaty wieśniaczej, ale porządniejsza daleko i miała
jakąś fizjognomią niezwyczajną. Daszek jej pobity gontami, ściany z bardzo starannie ułożonych
kłód wzniesione, para okienek i drzwi, przed drzwiami ogromny kamień, za siedzenie widać
służący. Naprzeciw wznosił się krzyż wysoki z figurą Zbawiciela. Coś to wyglądało na pustelnią,
ale nie lada jakiego eremity. Cóż z tego? Ani stajni, ani człowieka, ani nade wszystko obiadu.
Wyjechawszy z lasu, stanąwszy na łące, Marek zsiadł ze szpaka i poszedł ku chacie. Nie
widać jeszcze było żywego ducha; nie wychodził nikt, drzwi stały otworem. Zakaszlnąwszy,
zapukawszy na próżno, ośmielił się młodzieniec uchylić drugie drzwi w sieni się znajdujące i
zobaczył izdebkę małą, bardzo czyściutko urządzoną, z ławą dokoła, ze stołem w pośrodku izby, na
którym stał krucyfiks i trupia głowa. Po ścianach rozwieszona była nieskończona liczba obrazków
świętych, różnej wielkości i wykonania, począwszy od częstochowskich do najwytworniejszych.
Przy nich pełno było poczepianych wianuszków i ślady palonych świeczek. Z tej izdebki, którą nie
wiedzieć, jak było nazwać, mieszkaniem czy kaplicą, drzwiczki wiodły do szczuplejszej jeszcze, w
której stał tapczanik mniszy, pokryty wojłokiem, ze skórzaną poduszką.
Ani tu, ani w alkowce, żywej duszy. Zawrócił się Marek w drugą stronę, gdzie jeszcze był
alkierzyk, ale i ten stał pustką. Tylko w nim posłanie z suchych liści zastał i na kołkach dyscyplin
kilka, a w wystygłym piecyku parę czarnych pustych garnków. Jednakże świeże ślady życia
dowodziły, że opuszczona chwilowo chata jeszcze zamieszkaną była przez kogoś. Kruszyny
razowego chleba przy piecu, nie dogasłe żary, zagarnięte popiołem na kupkę, porzucona na ziemi
licha odzież, przekonywały, że ów pustelnik niedawno odejść stąd musiał.
Sam nie wiedział spełna, co miał począć Marek, ale jechać dalej dla zmęczonych koni i
niepewności drogi, niepodobna. Uznał więc najlepszym usiąść na kamieniu przed pustelnią i
czekać. Wawrek tymczasem konie wodził mrucząc i szukał choćby źródełka dla napojenia, na
owies nie rachując, tylko na trawę. Tej było podostatkiem na łączce, choć dla roboczych koni
podróżnych lichy z niej posiłek; już by się lepiej chlebem najadły, ale tego ani dla ludzi, ani dla
stworzeń zmęczonych nie było. W tym smutnym położeniu, skazani na pobożne medytacje,
podróżni nasi radzili sobie, jak mogli i umieli; i już ich prawie nadzieja odpadła, aby gospodarz
chaty tego dnia powrócił, gdy z dali, a było jeszcze, mimo wczesnego zmroku, kilka godzin do
zachodu słońca, usłyszeli chrzęst i łamanie się w gęstwinie, a potem i głosy ludzkie, coraz
wyraźniejsze, jakoś tłumne i zwadliwe. Była chwila milczenia, a potem odpowiedziało huknięcie
już nie opodal. Wkrótce też, z lewej strony od gęstego lasu, wysunęło się niewidoczną ścieżyną,
obwieszoną gałęziami, kilku ludzi. Przodem szedł kolosalnej postawy starzec z długą brodą siwą,
dobrze do pasa, w siermiędze grubej, podpasanej prostym sznurem konopnym, z kijem w ręku. Na
głowie miał wieśniaczy chłopski kapelusz, z szerokimi tylko skrzydłami. On wiódł, jak się zdawało,
za sobą dwie kupki ludzi, które, nie mieszając się, oddzielone, postępowały, gwarnie rozprawiając.
Rozmowa jednak jednej nie łączyła się z drugą; tylko kiedy niekiedy głośniejszy wyzew
wywoływał równie hałaśliwą i swarną odpowiedź. Widocznie owe dwie ludzi kupki kłóciły się z
sobą, bo niekiedy dolatywały wyrazy z odgróżkami strasznymi. Starzec idący przodem obracał się
ku tym, co za nim szli, i samym wejrzeniem groźnym ich uśmierzał.
Szczęśliwą dywersją w tym sporze uczynił widok Marka i jego koni, wcale
niespodziewanych gości. Stary, gdy ich zobaczył, z brwią namarszczoną, nie tając
zniecierpliwienia, pospieszył ku Hińczy, który też już kroczył przeciw niemu.
— A was tu co przyniosło? — zapytał pustelnik, bo łatwo było poznać, iż on tu
gospodarzył.
— Zbłądziliśmy w lesie i wybić się nie możemy na drogę — rzekł Marek.
— A któż waść jesteście?
— Marek Hańcza.
— Marek Hińcza! — powtórzył starzec, marszcząc się jeszcze bardziej. — Skąd? Dokąd?
Po co?
Tymczasem dwie gromadki, każda po pięciu czy sześciu szlachty szablistej liczące, jak
tylko na łączkę wyszły, odstąpiły szeroko od siebie, rozdzieliły się jeszcze bardziej i stanęły w
oczekiwaniu groźnym, póki się prowadzący nie rozmówi z natrętem.
— Nie będę wam ciężarem — odparł podróżny — ale przez miłosierdzie błądzącemu drogę
wskazać należy.
— W samą porę tu jegomości przyniosło! W samą porę! Z lasu sami nie wybierzecie się, ja
wam nie mam kogo dać do wyprowadzenia, a co wy tu będziecie robić... To sprawa gardłowa, a
świadków jej i tak dosyć. A, no — dodał po chwili namysłu pustelnik — usuńcie się na bok, nie
mieszajcie się do niczego i czekajcie jak się to dokończy. Szlachcic waszeć jesteś, szlachecka
sprawa... Bez krwi się tu nie obejdzie, bo choć do mnie ciągnęli na zgodę, ja ich pojednać nie
potrafię. Ruszaj waszeć na bok, a daj nam co pilniejszego odprawić.
Zdało się zrazu Markowi, że najpilniejszym było dać jemu jeść, ale musiał ze swym ustąpić.
Stary zwrócił się do szlachty, która stała, niekiedy pomrukując.
Z kupek w tej chwili wystąpili dwaj napastnicy, ludzie średnich lat, ba, wcale nie młodzi.
Jeden z nich suchy, gibki, rzucający się, zapieniony, tarł czapkę i czuprynę, a drugi przysadzisty,
powolniejszy, milczący, kroczył z flegmą, ale pod nią widocznie kryła się zaciętość wielka.
— Nie, nie, nie! — mówił krzykliwy. — Nie, nie; tak nie będzie, aby to jegomości na sucho
uszło, kłam mi zadać w żywe oczy. To nie fracha!
— Jeśli nie na sucho, to na mokro! Wszystko mi jedno — odparł flegmatyk — a co się
rzekło, przy tym stoję.
— Nie waćpan zabiłeś owego wilka roku przeszłego, ale ja; moja kula w nim była.
— Gdzie? W tylnej łopatce? W tylnej łopatce! Czy jest kula, czy nie ma, co to znaczy! Moja
siedziała pod lewą z przodu, a jeśli nie siedziała, to przeszła.
— Moja właśnie przebiła go na wylot i siadła w tylnej łopatce. Waćpan zawsze pudłujesz.
— Zobaczym, czy i do aścinego łba też spudłuję!
— Pokaże się, pokaże.
— A już też tego dość.
— Niech szabla rozstrzyga!
— Kłam mi zadał...
— Nie daruję!
— Na rany Chrystusowe — przerwał wśród krzyżujących się odgróżek tubalnym głosem
pustelnik — co wam w głowie, o prze-szłorocznego bić się wilka! Mamże wam przypominać, że
szwagrami jesteście?
. — Gdyby i braćmi rodzonymi, to nic nie pomoże! — zawołał suchy.
— Ja go pokropię moim kropidłem, będzie miał rozum i po-miarkowanie — rzekł flegmatyk
— a że pokropię, to tak pewna, jak że moja kula wilka zabiła.
I przystąpił jeszcze raz stary, rozejmując zwaśnionych; ale na próżno; rzucili się w strony,
nie chcąc ani słuchać. Nie było tedy ratunku i przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie. Szabel dobyto.
Przyjaciele nieco opodal rozstawili się, przypatrując uważnie.
Pan Marek, acz mu kazano stać na uboczu, nie mógł strzymać i przystąpił bliżej, boć zawsze
ciekawa to rzecz widzieć, jak się dwaj rębacze zmierzą.
Odbiwszy się od kupy, grzeczniejszy szlachcic jeden szepnął pytającemu Markowi, że dwaj
zapamiętali przeciwnicy zwali się: jeden pan Jan Saczko, drugi pan Dydak Wąż... Że pan Saczko
miał za żonę Wężównę. I że do tej waśni przyszło z najlepszej zgody przy kieliszku u Węża.
A tu już i siekanina następowała, ale zrazu tylko się szable z brzękiem obijały jedna o drugą
i szczerbiły. Oba byli rębacze doskonali, ale charakter walki czynił ją nierówną; Saczko się rwał
obcesowo a napastliwie i zuchwale, Wąż był uważny, zamyślony, ostrożny i chytrzejszy. Saczko
krzyczał, Wąż milczał.
Można już było przewidzieć, co wyniknie, iż flegmatyk, jak to zwykle bywa, gorączkę
pokona; zrazu jednak płatali się, nie czyniąc sobie szkody, rozcinając kontusze tylko i ledwie
drasnąwszy ciała; aż nareszcie Wąż, gdy mu się Saczko nie zakrył, chlasnął go okrutnym sposobem
przez ucho i po ramieniu. Krew prysła jak z fontanny, rzucili się wszyscy, a najpierwszy szwagier
na ratunek.
Było już przygotowanie wszelkie: i plaster, i szmatka, i hubka, i dekokt bardzo przedziwny,
kupiony u Węgrzyna, doświadczany w takich razach, że krew tamował i ranę zabliźniał rychło.
Kłótnia, prawdziwie jak szablą uciął, zapomnianą wnet została i jeszcze ucha całkiem nie
przyszyto, gdy się szwagrowie serdecznie ściskali.
Pustelnik patrzał na to zdarzenie, ramionami ściskając i kiwając głową; Marek był pomocny
przy bandażowaniu. Gdy do rachunku potem przyszło, okazało się, że oprócz owego królewskiego
cięcia, które o mało ręki nie pozbawiło Sączka, oba mieli dosyć różnych znaków pamiętnych po
rękach, ramionach i bokach. Węża pas na kilku nitkach się trzymał, tak był rozpłatany. I jak zawsze
w podobnych razach się trafia, po upuszczeniu krwi gorącej, i przeciwnicy zajadli, i ich partianci,
ledwie już pamiętali i wiedzieli, o co im chodziło. Przyczyniło się do tego wielce, że pochód do lasu
i bitwa dobrze ich po uczcie wytrzeźwiły. Obwiązany Saczko śmiał się, a Wąż go ściskał i całował,
zapominając, że za każdym razem ranę mu raził. Oddalili się byli z całą tą historią w las daleko,
żeby o niej baby nie wiedziały i nie narobiły krzyku.
Na drodze spotkali pustelnika, na próżno usiłującego ich pogodzić, poszli więc z nim na
łączkę, gdzie się tak szczęśliwie cała sprawa rozstrzygnęła. Należało ją tylko koniecznie jeszcze
zapić, do czego żadnego nie mieli przygotowania; pustelnik także nie, bo ten nad wodę ze źródła i
sok z jagód od lat dziesięciu w usta nic nie brał. Wąż zapraszał do dworu, który nie dalej małej
milki stał na skraju leśnym, a konie czekały wszystkich na polanie, pół drogi do Wężowna. Marek
także został zaproszony i zmuszony niemal jechać razem z nimi, choć go korciło dowiedzieć się, co
za jeden ów był pustelnik i dlaczego się zakopał pośród lasu, co już na owe czasy nie było rzeczą
zwyczajną.
Nim do odjazdu przyszło, pobrawszy się pod ręce, gromada cała poszła opodal nieco
stojącego starca pożegnać. Wszyscy z odkrytymi głowami, z kolei kłaniając mu się, całowali go w
ręce — a on ich błogosławił. Saczkowi jednak i Wężowi mocno nakiwał i połajał obu, był bowiem,
jak się okazało, rodzonym stryjem pana Węża, na tej dewocji we własnym lesie osiadłym.
Marka nie chciano ani na krok puścić, póki by w gościnnym dworze nie spoczął i zgody nie
zapił wraz z drugimi. Młodszy brat pana Saczka, miły chłopak, wielce przyjacielski, przypiął się
zaraz do Hińczy i od pierwszego się poprzyjaźnili, Pożegnał i on staruszka, który go też przeżegnał.
A że wszyscy szli pieszo przez las do miejsca, gdzie konie czekały, poszedł i Marek, choć
zmęczony, bo nie wypadało samemu konno jechać, gdy drudzy koni nie mieli.
Mało że nie gęsiego iść było potrzeba gęstwiną, tak się w niej gałęzie leszczynowe poplotły.
Marek się ujął młodszego Saczka; po drodze gawędzili. Rad by był wiedzieć coś o pustelniku
Wężu; ale towarzysz jego tyle tylko sam słyszał, iż wielkie jakieś nieszczęście tajemnicze skłoniło
go do tej pokuty, którą umysłem stałym i sercem mężnym odbywał. Widywano go godzinami
klęczącego pod krzyżem i lejącego łzy rzewne. Część dnia spędzał tak samo, pełzając na kolanach
od obrazu do obrazu, przed którymi świeczki palił. Dwa lub trzy razy w rok chodził do
Częstochowy, na Łysą Górę albo do Kalwarii, do Gidel lub Skępego. Ciężkiego coś leżeć musiało
na jego sumieniu. Albo o tym nie wiedział nikt, lub mówić nie chciano, bo się pan Marek
dowiedzieć nie mógł.
Wśród rozmowy o pustelniku dobili się oni, ani spostrzegłszy, do łąki, wśród której bryczki
stały i jezdne konie. Ponieważ Saczkowi rana dolegała, wolał na stępaku jechać, który dziwnie
lekko nosił, niż na wózku trzęsącym. Tu już i pan Marek konia dosiąść mógł, i kawalkata cała,
nucąc chórem zgodnym starą pieśń:
Oj! tam na górze Stoją rycerze...
puściła się ku Wężownu.
Trzeba przyznać, że widok był jedyny i kto by nie wiedział przygody, nie wiem, co by mógł
pomyśleć, przypatrując się plejzerowanemu Saczkowi.
Wybiwszy się z zarośli, postrzegli dwór na pagórku, cale chędogi i wieś dużą, i zamożność
dowodzące budowy dokoła. Marek ciekawie przypatrywał się okolicy, bo już byli w Lubelskiem,
którego kraju on nie znał. Tu wyglądało wiele inaczej jak na Podlasiu, weselej, przestronniej, i pola
bujniejsze, i drzewa zieleńsze, i lud dostatniejszy. Wody wszędzie dosyć, czystej, pięknej, albo
strumyk, lub staw co chwila się postrzegał. Wszakże niewiele się zachwycał tym pan Hińcza, bo,
Bogiem a prawdą, żołądek miał ściśnięty głodem, a doświadczona rzecz, że w takim stanie o dobry
humor trudno.
W miarę jak się do dworu zbliżali, wielki rezon i animusz obu szwagrów słabnąć począł;
oba się swoich bab obawiali.
— Oj! Będziemże się mieli z pyszna! — rzekł Wąż. — Siostra mnie chyba opoliczkuje. A i
moja własna jejmość zmyje głowę, boć to ja gospodarz,
— A ja gość, toć gorzej jeszcze — stęknął Saczko — ale czy to my już oba pod pantoflem,
żebyśmy się tak bab swoich obawiali?
— Masz, bracie, słuszność, co im do tego! — rzekł Wąż. — Męskie sprawy i męski sąd.
— Prawda, trzeba śmiało! — mówił Saczek. — Tylko znowu po cóż je martwić; gdyby
można uniknąć spotkania, nie byłbym od tego.
Stanęli.
— Ale jak? — spytał Saczko.
— Otóż to jest: jak? — zamyślił się Wąż.
Zbliżyli się, widząc stojących, przyjaciele, a poniekąd domyślając się już, o co chodziło.
Wszyscy byli nader odważni do wygadywania na kobiety, gdy ich nie było, ale w cztery
oczy baby im imponowały.
— Wy myślicie bo co? — zawołał Saczko. — Napaść tatarska, czy co u kaduka!
— Dawno Tatarów nie ma na świecie! — westchnął Wąż.
— Mości panowie! — odezwał się Marek mężnie. — Jesteście szwagrami, przyjaciółmi
oczywiście; pojedynek między wami rzecz drożna, ale z kłótliwym włóczęgą, jak ja nie znanym, z
którym
O lada co można się było na rozstaju powaśnić! Co na to panowie powiedzieć mogą?
— A jak mi Pan Bóg miły! Złoty chłopiec! — krzyknął Wąż. — Chodź, niech cię ucałuję. A
więc staje na tym, że zełżemy, byle gładko. Wyjechaliśmy niby w pole młodego krogulca
próbować, spotkali się z jegomościa, przemówili i wyzwali, i waszeć nas pokiereszował obu.
Marek ramionami ściągnął.
— Ale czy uwierzą?
— Zawsze się choć do jutra upiecze — dodał Saczko —
I w pierwszej chwili unikniemy awantury z babami. Zresztą probabilitas wszelka mówi za
tym, a obaśmy waćpanu wdzięczność winni, że się na kwaśne miny jejmości naszych narazisz; Bóg
zapłać.
— Bo to widzisz asindziej —dorzucił Wąż — dopiero ożeniwszy się, nauczysz się tego
quid femina possit . Łagodne, mięciuchne jak baraneczki, ale po skórze ciarki pójdą,
wspomniawszy, co człowiek czasem wycierpi. I kocha się je, a im mocniej się kocha, tym
wituperują straszniej! Ot, tak! — westchnął.
— Jedziemy do dworu; niech Bóg zapłaci, panie Hińcza.
Koncept tedy pana Marka udał się przewybornie i był im bardzo na rękę, a najniewinniejszy
w świecie Hińcza w progi Wę-żowna wprowadzony został jako tryumfator z czego się sam śmiał w
duchu.
Jeszcze do ganku nie dojechali, gdy pani Saczkowa, postrzegłszy męża obwiązanego, a pani
Wężowa na swoim kontusz porąbany, rzuciły się przeciwko nim niespokojne. Długie oddalenie po
uczcie i zniknięcie ich bez wieści obie już wprzódy zaniepokoiło. Spostrzegłszy nieznajomego
jakiegoś, nie wiedziały, co to ma znaczyć. Saczko i Wąż spojrzeli po sobie bacznie, komu z nich
gładziej kłamać będzie, potrącali się łokciami. Dwie panie wybiegły w pół dziedzińca. Wąż mógł
się swej obawiać, bo była kobieta słuszna, rozrosła, potężna i twarzy surowej, ale Saczkowa mała,
drobna, sucha, pono jeszcze straszniejszą być miała.
Marek, widząc zakłopotanie obu małżonków, a choć głodny, był jakoś tego dnia bardzo
rezolutny pod wieczór, w nadziei, że do kolacji niedaleko, zdjął czapkę i sam zsiadłszy z konia,
oratorem się mianował, co powszechne obudziło uwielbienie.
— Jestem zmuszony, jako winowajca, sam się przed surowym stawić sądem — rzekł — aby
surowość jego przebłagać. Tak, winowajcą jestem, bom przejezdny, nieznajomy, z winy
młodzieńczej krewkości stał się powodem zwady, spotkania i... małych zadrażnień. Nazywam się
Marek Hińcza z Zadasia.
To mówiąc, chciał przystąpić do ucałowania rąk, ale Saczkowa poleciała do obwiązanego
męża, krzycząc i lamentując, choć jej zaręczał, że już nie ma nic. Okrutnie krzywo przyjęto pana
Marka, kobiety prychały gniewnie, a gdy się odwrócił, Wężowa nawet z dala pięść pokazała.
— I po cóżeście jeszcze tego zabijakę tu przywieźli! — krzyczała do męża. — Czy to ja go
za to będę karmić i poić, że was pokiereszował?
— Ale słuchaj że jejmościuniu, ja ci to później rozpowiem; on nic nie winien, jak dziecko w
powitku. Tego Saczko narobił.
Saczko swojej tak samo zwierzył się na ucho, mitygując ją, że całej tej historii niezręczność
Węża była powodem. Jakoś panie wygrzeczniały, chociaż zawsze położenie pana Marka do
najprzyjemniejszych nie należało. Zniósł to pro publico bono umysłem niezachwianym, ale
młodszemu Saczkowi szepnął:
— Wiesz co? Niech się dzieje wola Boża, niech sobie baby fukają, ale, byle nie trucizny,
dajcie jeść, bo z głodu zdechnę.
Nadchodził też czas wieczerzy! Choć niechętnym nań spozierano okiem, poprowadzono w
wielkiej komitywie Marka do stołu. Wszyscy mu za jego poświęcenie się sprawie publicznej
wdzięczni byli, gdyż i reszcie szlachty za to, że dopuścili do bitwy, byłoby się od kobiet dostało.
Markowi zaś było wszystko jedno, co go tu spotkało, byle zjadł, a nazajutrz raniusieńko miał w
dalszą drogę wyruszyć.
Do stołu, oprócz obu pań zagniewanych i staruszeczki, matki pana Węża, którą z krzesłem
na kółkach wtoczono do izby, przyszła panna, ale tak śliczna, że Marka oczy, raz w nią wlepione,
już się od niej odlepić nie mogły. Była tak słusznego wzrostu, jak pani Wężowa; kibici przecudnej,
twarzy podłużnej, rysów przedziwnych; a tak majestatyczna i wielka pani, że niemal już więcej na
niewiastę niż na dziewczę wyglądała, choć z twarzy jej widać było, że dwudziestu lat nie doszła.
Pan Wąż, który nieskończenie był wdzięczen Markowi, pokochał go jak brata; szepnął, że to
była siostra stryjeczna jego żony; sierota zostająca u niego na opiece, mająca ogromny posag w
ziemi i kapitałach.
— Tyś dobry chłopak i masz głowę — dodał po cichutku — bierz się tylko do panny, a
gorąco, szlacheckie słowo, że ją wydam za ciebie. Tylko mnie bez obrachunku pokwitujesz z opieki
— szepnął ciszej.
Hińcza popatrzył na pannę; było się na co połakomić, ale jakoś i ciarki przeszły. Ubogiemu
chłopcu wziąć żonę posażną zawsze straszno; cóż dopiero, gdy i piękna, i rezolutną, jak to sam
pierwszy rzut oka wykazywał. Ale był mężnego serca, a dziewczyna mu się srodze podobała; jak
łania była, co się zowie. Westchnął więc sobie po cichu:
— Ej! Gdyby się dało! Choć kto tam wie, co w rachunkach pana Węża stoi, człek by się
może i namyślił; boć kiedy ginąć, to od dobrej kuli, a kiedy spaść z konia, to z dobrego.
Ale panna Miecznikówna, bo ją tak zwano (miała imię Klara), ani spojrzeć zrazu chciała na
przybylca; jakoś go miała za bajbardzo.
Dopiero gdy jej Wąż coś poszeptał do ucha, zwróciła nań prześliczne oczy czarne i poczęła
mu się przypatrywać bardzo uważnie.
Tymczasem staruszka też przyzierała się Hińczy; a że starzy gadatliwi bywają, poczęła go
też badać na wsze strony. Znała zaś rodziny wszystkie; nie tylko w Lubelskiem, na Podlasiu, w
Dro-hickiem i Łomżyńskiem, ale, można powiedzieć, cały szlachecki świat, na palcach. Marek,
odpowiadając starej, na młodą spoglądał... i oczyma się jakoś porozumiewali po trosze, lepiej niż z
początku.
Dwie gosposie, choć miały okrutny ząb do gościa, musiały też w domu zachować z obcym
grzeczność pewną. Obie one rozpytywały po cichu towarzyszów Saczka i Węża o szczegóły
przygody, a że nie namówili się wszyscy, co powiadać, niektórzy całego planu nie dosłyszeli,
plątali się w odpowiedziach, tak że kobiety już nie wiedziały, co i myśleć. Zeszły się do kątka i
rzekła pani Saczkowa do Wężowej:
— Ja ci powiadam, serce moje, że oni wszyscy kłamią; to co innego było.
— Ale cóż by to miało być? — spytała druga.
— Albo ja ich wiem? Tylko mi się zdaje, że i mój, i twój coś na sumieniu mają; nieczysto
im z oczów patrzy. Pobroili, a na kogoś składają. Ale niedoczekanie ich — mówiła Saczkowa —
jak ja mojego wezmę na spytki, dojdę prawdy!
— A skądże by się znowu ten obcy wziął? — dodała druga. — Po co by go tu przywieźli?
— Dojdzie się wszystkiego! Cierpliwości!
Po wieczerzy zajęło się na straszną pijatykę. Wąż był w domu gościnny jak mało; żona w
innych sprawach miała prawa wielkie, ale gdy szło o gości, o przyjęcie, o reputacją domu, już
milkła, aby powagi swej nie narazić, bo wiedziała, że nic nie dokaże.
Marek tymczasem zbliżył się do pięknej panny, a gdy ją oko w oko zobaczył o krok przed
sobą, dopiero go urokiem swym objęła. Zarazem też onieśmielał zupełnie, jakby do królowej
przystąpił.
Wąż, ile razy przechodził mimo, łokciem go potrącał i szeptał:
— Ano, śmielej, bo kobiety niuńków nie lubią.
Myśli tedy sobie Hińcza: „Korona mi z głowy nie spadnie, choćby panna mi nie bardzo była
chętną" — i posunął się ku niej. Ale obcemu o czym tu było mówić, głowę łamał; nawet na
początek nic znaleźć nie mógł. Ona też patrzała wielkimi ślicznymi oczyma, nie poczynając
rozmowy. Nierychło jakoś wzięła ją litość nad nieszczęśliwym i zmierzywszy go od stóp do głowy,
zapytała:
— Waszmość pan jedziesz z Podlasia?
— Tak jest.
— A czy nie z okolicy Witowa?
— Pani Starościnej Kocowej?
— Jej samej; znasz ją waćpan?
— Ja? Tak, pani; najbliższa to sąsiadka mojego opiekuna, pana
Hińczy z Rogowa, ale że ze sobą są źle, nie widziałem jej aż do tej pory. W drodze właśnie
spotkaliśmy się kilka razy.
— Prawda, że to śliczna pani? — spytała, przypatrując się chłopcu, Klara.
— A któż by tego nie przyznał! — odparł Marek. — Tylko dziś w oczach moich straciła.
— To czemu?
— Bom panią zobaczył!
Dziewczę się uśmiechnęło pogardliwie.
— Prędko pan przychodzisz do poufałości — rzekła. — Starościnę poznałeś na drodze, a tu
ledwie z konia zsiadłszy, prawisz komplementa.
— Zwykłem się spieszyć — odparł Marek wesoło — czasu nie mam, dlatego i z panią
Starościną bliżej się poznałem na gościńcu, nie czekając, aż ją gdzie w sali i pod dachem spotkam.
— Na gościńcu? A to jak? — spytała panna Klara.
— Miałem to szczęście, żem ją w nieszczęściu, jeśli nie poratował, to pocieszył
przynajmniej — ozwał się Marek, spoglądając na swój pierścień ze szmaragdem.
— W jakim nieszczęściu? Cóż ją spotkało?
— Napadli ją rozbójnicy, co się u nas nieczęsto trafia. Trochę odarto powóz, raniono
człowieka, nastraszono Starościnę. Ten sam zbój potem i mnie napastował.
Klara uśmiechała się.
— A jakżeś waćpan z tego wyszedł? — zapytała.
— Zabiłem go! — odpowiedział chłodno i krótko Marek.
Panna popatrzyła nań, uśmieszek przeleciał po jej ustach, widocznym było, że tę
przechwałkę wzięła za czyste kłamstwo. Marek to poczuł.
— Dostałem zaproszenie do Warszawy; a może i tam pojadę — dodał.
— A rad byś ją pan zobaczyć?
— Teraz już mi tak nie pilno! — Dlaczego?
— Bom oczy nasycił, na panią patrząc.
— Pan, widzę, słyszeć musiałeś, że się kobiety biorą na słodycze jak muchy? — odezwała
się pogardliwie Klara.
— Nie; alem słyszał, że na serce są litościwe.
— Czy już tak prędko boleć waćpana zaczęło i któż to temu przyczyną? Pani Kocowa?
— Serce, jeżeli ma zaboleć, to od pierwszej chwili lub nigdy, a gdy boli, to mu kwadrans
wiekiem — rzekł Marek. — Gdyby mnie od Starościnej oczów zabolało... O! Toć bym był za jej
dworem ciągnął.
— A ona by waści jak innych odprawiła?
— Być może! — odezwał się Marek. — Dlatego ja się sam odprawić wolał z całej przygody
na gościńcu, a z wczorajszego spotkania przypadkowego na Wólce Cibarzewskiej zostało mi
tylko...
Błysnął pierścieniem.
— Jak to? — zdumiona spytała panna Klara. — Ona waćpanu dała?
— W zamian za inny, który ja z worka zbójcy zabitego ofiarować się jej ośmieliłem.
— A więc to były zrękowiny; i kiedyż wesele? — i uśmiechnęła się Klara. — Nie
wiedziałam, że tak dobrze trafię, pytając się was o moją krewniaczkę Starościnę. Powtarzam:
kiedyż wesele?
Marek popatrzył na piękną pannę; westchnął.
— Gdybym ci ja tego pragnął — odezwał się — nie odjechałbym pani Kocowej.
— Srogi bałamut jakiś z waćpana! — zawołała, śmiejąc się, panna. — Nie pierwszy to
pewnie pierścień i nie ostatni; ale kto ich wiele ma, jakby żadnego nie miał.
— Mam tylko jeden — rzekł Marek — a i ten, gdybym na piękny paluszek mógł włożyć,
wolałbym go na nim niż na moim.
To mówiąc, zdjął pierścień i podał go pannie Klarze, która cofnęła się oburzona, ale z
uśmiechem dowodzącym, że się nie bardzo gniewała.
— Nie tak obcesowo, mości panie! — szepnęła cicho. — Co nagle...
— Jam się zwykł śpieszyć.
— Aby jutro odjechać, hę? — dodała Klara.
— I to być może.
— Jedźże pan ze swym pierścieniem i szczęśliwej drogi — dygając mu, odezwała się panna
Klara — ja go nie wstrzymuję.
— Może mi pani choć zlecić co raczy do krewnej, do pani z Witowa; odniosę wiernie.
— A dobrze! Powiedz jej pan, by nie tak szafowała pierścieniami po drodze, bo się nimi
potem ludzie chwalą i cudze serca chcą kupować.
Marek powoli szmaragd włożył na palec, posmutniał. Panna wszakże, słusznie mu dawszy
odprawę za jego zuchwalstwo przy pierwszej rozmowie, nie uciekała jakoś od dalszej. Był to nie
bardzo zły znak. Chłopiec pomyślał sobie: „Mam, com zasłużył, ale i po odkoszach ludzie
wracają."
Klara znać go wybadać chciała o przygodzie i zaczęła z drugiej strony.
— Aleś pan nielitościwie postąpił z panem Saczkiem! — rzekła. — Z czegóż to przyszło do
zwady?
— Oh, pani! — uśmiechnął się Marek. — Gdzie krew gorąca, tam się od pierwszego
wejrzenia kocha i od pierwszego słowa bije. Kto może powiedzieć, co mu dobyło z piersi
westchnienie, a szablę z pochwy?
Klara uśmiechnęła się.
— Więcej zawsze potrzeba czasu na zgodę niż na zwadę — rzekła — a ponieważ obciąłeś
waszmość naszych braci, powinieneś ich teraz pielęgnować i jutro nie uciekać. Myślę, że na tym
wygrasz też, bo jeśli Starościna w drodze do Warszawy, Wężowna pewno nie minie.
Markowi wcale nie uśmiechało się to nowe spotkanie, choć zaproszenie, aby został,
dodawało otuchy.
— Niech pani wierzy, że gdybym mógł tu zostać, to pewno, że nie dla Starościnej!
Spojrzeli po sobie.
— A dla kogóż? — odezwała się Klara.
— Abym dłużej mógł oglądać oblicze pani. Panna zżymnęła ramionami.
— Czy już ten przeklęty Wąż, co by się mnie i opieki chciał pozbyć, szepnął co panu?
Marek nie odpowiedział.
— Ja dokończę, o czym on nie mówił pewnie — śmielej coraz zaczęła panna. — Nie
darmośmy krewne z panią Kocową, bo cioteczne siostry. Obie mamy jedne skłonności. Lubimy,
żeby nam ludzie pochwałami kadzili, żeby się nam głowy zawracały i serca paliły, ale do wyboru
jesteśmy trudne. A kto by sięgnął myślą ku nam, musi się w dobrą uzbroić cierpliwość. Do zakonu
nie przyjmują bez nowicjatu.
— A kto ma powołanie, toć i na nowicjat o chlebie i wodzie gotów, byle go na braciszka
przyjęto? — pytająco ozwał się Marek, któremu się panna coraz więcej podobała.
— Próbować nikomu się nie broni! — szepnęła panna Klara i odeszła. W tej samej przecie
chwili klapnął go po ramieniu Wąż.
— A co? Jak tam idzie? — spytał, śmiejąc się. — Dobrześ się wziął, panny śmiałków lubią.
— E! — rzekł Marek — to sprawa niełatwa, hic mulier.
— Ale panna bodaj nie złym okiem na cię patrzała; bądź asin-dziej dobrej myśli, niech koń
odpoczywa, baby się wysapią; posiedzisz tydzień, choćby i dwa. Któż wie? Śmierć i żona —
przeznaczona.
Marek się zadumał.
Pili wszyscy, jak mówiono, na humor, dotrzymał im placu i na pobojowisku pobitych
pogrzebał, bo się rozprowadzeniem ich zajął wraz z gospodarzem, który też trzeźwo się utrzymał.
Kobiety dawno już spać poszły, było nade dniem, gdy do wyznaczonej mu izdebki w
oficynie dostał się pan Marek, okrutnie zmęczony i rozmarzony; przygody podróży, trunek, miłość
szumiały mu w głowie. Nie położył się wszakże tak rychło i swoim obyczajem parę razy w palce
stuknął. Jechać, zostać! Zostać, jechać! Co robić? A nuż pani Kocowa naśpieszy? A nuż piękne
oczy panny Klary wpiją się głębiej w serce? Czy Wawrkowi kazać siodłać konie, czy zostawić go w
spoczynku? Myślał długo, nareszcie w niepewności spać się położył, aby sprawę zdać na losy — i
tak dobrze chrapnął, że gdy się obudził, było już blisko południa.
Nazajutrz mniej osób zostało w Wężownie; szlachta, która pojedynkowi za świadków
służyła, po większej części nad rankiem się wyniosła, aby od kobiet, gdy się prawdy całej
dowiedzą, nie cierpieć wymówek; został tylko zaspawszy Marek, kilku poufal-szych domowników,
dwóch Saczków i zwykłe towarzystwo miejscowe. Ale mało któremu dworowi brakło około
codziennego stołu do dwóch dziesiątek.
Hińcza uważał to za jakieś przeznaczenie, iż zaspał.
Wyjechać przed śniadaniem, przed obiadem raczej nader trudno, jeśli się kto do dnia nie
wyrwie; po obiedzie znowu ciężka jazda i niewiele się drogi robi, a wieczorem tylko najbliżsi
sąsiedzi mogą wyruszyć. Słowem, że pan Marek, nie wybrawszy się rano, potem już o podróży
myśleć nie mógł.
Dom był zresztą bardzo przyjemny. Wąż dobre człeczysko z kościami, niegadatliwy, nie
klekot, rozumny i polityk wielki z ludźmi. Tylko gdy go nieco zagnało, czasem się do szabli rwał,
ale ogień ten nie trwał długo, jakeśmy to już widzieli.
Około południa, wyczekując obiadu, zebrało się wszystko do pokojów. Po twarzach pań i
panów znać było, że wzięto ostatnich na konfesatę i że niewinność Hińczy w całym jaśniała blasku.
Pani Saczkowa i Wężowa, czując, że go niesłusznie wczoraj kwasem poczęstowały, chciały teraz
naprawić to nadzwyczajną uprzejmością. Nawet panna Klara, która podobną była teraz do gwiazdy
porannej, wedle wyrażenia nadwornego poety pana Łukasza Zem-brzuskiego, rezydenta w
Wężownie, grzeczniejszą była dla Marka i weselszą niż wczoraj. I wszystko się składało jak
najśliczniej dla gościa, któremu Wąż szeptał ciągle, aby się do panny brał gorąco, gdyby licho nie
nadało natręta.
W godzinie obiadowej zawsze gość jest w Polsce naj prawdopodobniejszy, każdy bowiem
wie, że jeśli chce dobry obiad zjeść, musi na niego trafić, a jeśli nie trafi, skazany zostanie na
przystawkową smażeninę naprędce; często nawet, gdy kucharz z fuzją poszedł w las, przez
niepatentowanego kopcidyma uprażoną.
Nie zdziwiono się klaśnięciu z bata, ale gdy szlachcic wysiadł wcale nie znany, pan Wąż
czekał już, aby mu się przedstawił.
Był to Krakowski Glinka, który jakim sposobem trafił na trop Marka, niepodobna
wytłumaczyć. Zawsze miał węch dobry, ale tym razem chyba mu jasnowidzenie pomogło. Że za
Hińczą gonił, zdawało się nie ulegać wątpliwości. Submitował się jednak, jako zbłąkany, ufając
starodawnej gościnności szlacheckiej, a dołożył, iż Wężowie, przez Łąszewskich wprawdzie, byli
nawet z Krakowskimi spokrewnieni.
Pan Marek postrzegłszy, a stał właśnie z rękami rozstawionymi i motkiem białych nici na
nich przed panną Klarą, która je zwijała, postrzegłszy Kruka, bardzo skwaśniał. — Wyobraź sobie
pani — rzekł do panny Klary — że ten jego- mość, który oto wchodzi z panem Wężem, po mnie tu
przyjechał i ściga mnie w imieniu opiekuna, abym do domu powracał. A toż już niepojęta rzecz, jak
mnie tu trafił?
— Dlaczegóż waćpan wracać nie chcesz do domu, kiedy opiekun sobie tego życzy? —
spytała panna.
— Długo by to opowiadać — rzekł Hińcza — wszakże krótko się wytłumaczę: opiekun
mnie sam w świat wyprawił, a ledwiem był za drzwiami, aż wysłał po mnie zawracając. Ależ ja nie
chcę.
— Starszych wolę szanować trzeba! — odezwała się panna.
— Ja też ją w takim mam poszanowaniu, że pierwszy rozkaz spełniłem, tylko sobą jak
dzieckiem rzucać nie dam. Chciałbym trochę świata powąchać i ludzi zobaczyć.
— Smakuje jegomości swoboda?
— Jak każdemu; wszak i pani nierada by jej zbyła? Klara spojrzała nań bystro.
— Przynajmniej dobrze muszę wprzódy znać tego, komu ją oddam.
Wtem Kruk z chytrym zbliżył się uśmiechem.
— Co widzę! — krzyknął. — Waćpan tu! Pan Marek Hińcza! O fortunne losu zdarzenie! W
Wólce myśleliśmy wszyscy, że się waszmość z rozpaczy utopił.
— A jegomość nic nie wiedząc, trafiłeś na mnie do Wężowna?
— Nic nie wiedząc — odparł Kruk — skądże mógłbym wiedzieć o was? Po drodze do
Warszawy, tu? Wstąpił do piekła po drodze mu było? I bez drogi! Istny trafunek.
— Z którego się bardzo cieszę — odparł Marek — bo jesteś waszmość świadkiem, że nie
próżnuję; zastępuję dwa krzesełka, przynajmniej do zwijania nici.
— Czasu nie tracisz! — rzekł Kruk głośno. — Tam dawałeś się waszmość bałamucić
Starościnie, a tu usiłujesz zbałamucić...
— Jej cioteczną siostrę — rzekła dygając panna Klara. Kruk uniżenie się skłonił.
— Zawsze wierny przynajmniej dostojnej rodzinie waćpaństwa dobrodziejów! —
odpowiedział z uśmieszkiem.
Po takim zagajeniu rozmowy dalej niewiele co do mówienia było. Marek, obróciwszy się do
panny, udawał, że Kruka nie widzi; ten zmierzył ku gospodarzowi, gospodyni i powoli
aklimatyzować się zaczął.
Hińcza doskonale wiedział, że mu tu buty uszyje, ale nie było na to rady; na sam widok
Kruka stanął mu w myśli Wawrek i szpak, postanowił drapnąć, wyrzekając się nawet panny Klary, i
w duchu rzekłszy, że tym razem już Kruk go nie doścignie.
Stary szlachcic, dokazawszy tego, że Marka pochwycił, był tryumfujący; ręce zacierał,
śmiał się, kobietom komplementa prawił i ani mu do głowy nie przyszło, żeby ofiara wymknąć się
mogła. Tymczasem motka jeszcze było kawałek, Hińcza stał, przy tej zręczności wpatrując się w
oczy ślicznej panny i wzdychając nader wymownie.
— Czy też pani słyszała — spytał — że są na świecie i takie stworzenia, i tacy ludzie,
którzy razem z sobą dosiedzieć nie mogą i żyć nie potrafią?
— Ale to się bardzo często trafia — odezwała się Klara — a co gorzej nawet tym, co żyć z
sobą muszą.
— A gdy nie muszą — odparł Marek — naturalna rzecz, że gdy jeden się gdzie pokaże,
drugi znika.
— Ucieka! — dodała panna z przyciskiem. — Ucieczka jednak, jak mnie się zdaje, to
zawsze tylko przyznanie się do obawy, a ja tchórzów w mężczyznach nie rozumiem.
Czy panna Klara go tak odgadła, czy przypadkiem to powiedziała, dosyć, że Marek marsa
nastawił i ręce mu się zatrzęsły.
— A cóż czasem zrobić z człowiekiem, z którym się wypała-szować nie można? — odezwał
się głosem stłumionym. — Ani się go zbyć, ani od niego odkaraskać?
— Nie wiem — szepnęła panna Klara — ale mi się często trafia, że mi nie w smak człowiek
dokucza, to go nie widzę, to do niego nie mówię, to go dla mnie nie ma.
— Dobra by to była rada, gdyby człowiek miał anielską cierpliwość i kamienną obojętność,
ale mnie na jednej i drugiej zbywa.
— Ślicznie! — zawołała, śmiejąc się, panna. — Dałeś mi waszmość cierpliwość anielską, to
prawda, choć ona tylko kobieca, ale za to obojętność kamienną, do której się też nie przyznaję.
— Nie sądzę, bym zgrzeszył obojgiem — rzekł Marek, ostatnie pasmo rozplątując,
oswobodzony nareszcie od nici i straży przy Klarze. — Jakkolwiek to pani nazwiesz, jeślibym był
w konieczności zniknienia, racz mi pani zachować łaskawe wspomnienie, jako wiernemu słudze.
Panna Klara mrugnęła nań bardzo dziwnie i dała mu znak, żeby przeszedł do drugiej izby.
Tu stanęła, patrząc nań śmiało.
— Waszmość myślisz uciekać? — spytała.
— Przyznaję. Ten nieznośny Kruk spokoju mi nie da, aż mnie na obroży do Rogowa nie
odprowadzi.
— Żal mi waćpana!
— A! Powtórzże pani to słowo tak miłe.
— Nie rozumiesz mnie; wyraziłam tylko litość moje; żałuję go, chciałam powiedzieć. —
Dziękuję pani.
— Ale może by się i rada znalazła.
— Jakaż rada? Posłuchałbym jej chętnie. Klara pochodziła po pokoju.
— Zawołaj więc pan przyjaciela swego, pana Sączka; zobaczymy.
Niedaleko stał potrzebowany; dosyć nań było mrugnąć, żeby się przystawił.
— Słuchaj waćpan! — odezwała się Klara. — Wszak to prześladowanym święta cnota
dopomóc?
— A jakże! Obowiązek!
— Pan Hińcza chce nas opuścić z obawy tego Kruka czy Kru-kowskiego, który tylko co tu
przybył. On go ściga od domu. Mnie, choć kobiecie, myśl przyszła...
— A my ją wykonamy, jeśli dobra — rzekł Saczko. — Ręka rękę myje; co trzeba?
— Chcesz waćpan uciekać, aby ujść tej nieznośnej pogoni, nieprawda? Mnie się widzi, że
na to jest sposób. Pan Saczko waćpana ukryje misternie w lamusie, a sam z waćpana końmi i
chłopakiem drapnie. Kruk pójdzie w trop, a ten kawaler tak mu pewnie jak zając kluczów naplącze,
że się zgubi. Tymczasem waćpana, po odjeździe nieprzyjaciela, z lamusu uwolnią. Moja siostra
będzie pamiętać o tym, aby na niczym w więzieniu nie zbywało.
Marek się uśmiechnął z radości, sięgnął po śliczną rączkę do pocałowania, ale mu się
wymknęła i panna Klara, śmiejąc się, uciekła. Młody Saczko ujął pod rękę Marka i cichuteńko się
wynieśli.
Kruk o Saczku nie wiedział nawet, więc sprężyny tego figla nie dopatrzył; chytra Klara
wróciła spokojniuteńko, dopytując
O panią Kocową; zabawiała Kruka, który się na jej słodki głosik i uśmieszek tak dał wziąć,
jakby nie był siwy i stary.
— Ależ, mospanie! — rzekł do gospodarza, wstawszy po chwilce. — Ależ to, mospanie,
panna! No, umarły by do niej wstał z grobu.
— A nim co będzie, niejeden żywy się jeszcze dla jej oczów położy do mogiły.
— Królowa, mospanie! — zawołał Kruk. — Bo to i kibić, i twarz, i rozum, i gładkość, i
dowcipek.
— No! I posażek nieszpetny też — dorzucił gospodarz — ale dziewczyna trudna.
— Jej też choć się królewicz należy! — w zapale dorzucił Kruk. Wtem dano do stołu,
gospodarz wszedł, za nim przekąski; drzwi się otworzyły, zapach zdrowego barszczyku rozszedł się
po pokoju; pani Wężowa rękę Krukowi podała. Obejrzano się dokoła.
— Gdzie mój brat? — spytał Saczko.
— Pojechał do domu, bo mu o pilnej sprawie dano znać jeszcze przed przybyciem gościa —
ozwała się, doskonale kłamiąc, Klara.
Wąż spojrzał jej w oczy i ona mrugnęła, i choć nie wiedział, co to znaczy, zmilkł. Ale
obejrzano się po wtóre.
— A pan Hińcza?
Nikt nie wiedział, gdzie Hińcza; myślano, że się zabałamucił około stajni i zaraz powróci,
tylko Kruk nastawił ucha i tknęło go to. Już miał serwetę założoną, gdy się to stało, i zmartwił się
niespokojny, czekając z łyżką w ręku, czy się Marek nie zjawi. Po chwili gospodarz poszedł go
szukać. Kruk barszczu nie jadł, mimo pokuśliwego zapachu, blady był. Wszystkie talerze były
próżne, gdy pan Wąż wrócił, trąc czuprynę.
— A niechże by takich gości — zawołał — co nie wiedzieć jakim obyczajem, nie
powiedziawszy: „Bóg zdarz!" uciekają, gdy barszcz na stole! Wszak to Marek Hińcza drapnął.
— Co waćpan mówisz! — zawołał, zrywając się, Kruk. — Drapnął? Dokąd? Co? Jak? Za
pozwoleniem waćpaństwa dobrodziejstwa, nieskończenie przepraszam, ale między nim a mną gra o
lepsze. On ucieka, a ja gonię; nie może być, żeby on mnie w pole wyprowadził. Jak pana Boga
kocham! Barszczu się zrzekam, sztuka mięsa opuszczę...'
— Flaki będą! — zawołała gospodyni.
— A, flaki! — westchnął Kruk. — Ba, co mi po nich, kiedy ze złości moje własne się
trzęsą! Trzeba gonić, to zając, nie człowiek! Przepraszam, ale jechać muszę.
— Nie puszczę! — zawołał Wąż. — Wszak konie owsa nie zjadły i nie zaprzężone.
— A, no! Póki koni nie założą, posilę się, ale gdy zajdą, choćby w pół talerza, odbiegnę; ta
rzecz — punkt honoru.
— Ścigasz go, waszmość, jak złodzieja! — dodała panna Klara.
— Muszę! — zawołał Kruk, gorący barszcz łykając. — Punkt honoru; młokos mi nie
ujdzie! To darmo.
Posłano, aby konie zaprzęgali, i rozmowa przerywana o Marku, o Łowczym, o Rogowie, o
Starościnie, wytoczyła się bardzo żywo. Nie szczędził Kruk Hińczów i nikogo, a szczególniej
Marka; ale bądź co bądź Wężowie i panna Klara byli raczej za nim niż za Łowczym i jego
wysłańcem. Owszem, przysłużył się bardzo jeszcze mimowolnie chłopakowi, bo w ten sposób jego
pochodzenie, położenie i stosunki poświadczył, że już wątpliwości żadnej mieć nie było można, co
zacz jest.
Gdy woźnica z bicza w ganku palnął, zerwał się od przedziwnej potrawki z gęsi pan
Krukowski, usta otarł, gospodynię w rękę pocałował, kieliszek strzemienny jeszcze sobie dał
narzucić i na brykę siadł, rozpytując zaraz, kędy ruszył Marek. I tyle go widać było.
O sekrecie całym, po odjeździe Saczka, tylko panna Klara wiedziała; Wąż westchnął, coś
użalając się nad Hińczą, a ta mu powiada, wręcz:
— Idź no waćpan, otwórz lamus i weź go do stołu, bo już będzie bezpieczny.
Wąż nie zrozumiał. Jaki lamus i co?
— Schowany, siedzi w lamusie. Saczko poczciwy siadł na konia, aby starego nudziarza
wywieść w pole.
— A panna skąd o tym wiesz? — rzekł Wąż, śmiejąc się.
— Podsłuchałam przypadkiem — odpowiedziała Klara, rumieniąc się. — Nie pytaj waćpan,
a więźnia uwolnij, boć już Kruk nie wróci.
Poczęli się wszyscy śmiać serdecznie z doskonałego figla spłatanego staremu i Wąż pobiegł
do lamusa, niebawem wracając z panem Markiem, który także się uśmiechał, bo figiel udał się
doskonale.
Saczko młodszy był chłopak figlarz wielki i już się można nań spuścić było, że tak się
uwinie, iż do wieczora może powrócić. Znał okolicę doskonale, drogi i drożyny; a co więcej, miał
ludzi w pogotowiu, którym zlecił, aby rozpytującego się w pędzie Kruka bałamucili i coraz nową
drogą na szpaku uchodzącego szlachcica z wyrostkiem pokazywali.
Markowi w najdelikatniejszych żywota przejściach nigdy na dobrym apetycie nie zbywało i
tym razem zasiadł do barszczu, na krześle opróżnionym przez Kruka, z głodem czystego sumienia i
młodości. Zmiatał tak z talerzy, że gospodyni miło było na to patrzeć; dokładano mu z półmisków;
nigdy nie wzgardził dobrym sercem i jadł choćby za trzech. Oczy też do jedzenia niepotrzebne
patrzały jak w tęczę na siedzącą przeciw niego pannę Klarę i równie były zatrudnione. Wielką czuł
dla niej wdzięczność, boć mu dobrą radą przyjaźni dowiodła i ośmieliła znacznie. Ale kiedy
niekiedy, jako młodemu, przychodziła też na myśl Starościna i pierścienie, i jakby to się baby
pozbyć. Pocieszał się tym, że swym obyczajem na losy zdał resztę. W Wężownie też siedzieć długo
nie wypadało i nadużywać gościnności, choć teraz bardzo mu było dobrze i miło.
Po obiedzie wyszli z Wężem i Saczkiem starszym do ogrodu. Ranny, dzięki węgierskiemu
plastrowi, miał się znacznie lepiej, choć go ściągająca się rana pobolewała, ale szlachcic ma naturę
twardą i cięcie od szabli dla niego chleb powszedni.
— Wiesz co — rzekł Wąż — ja jestem człowiek otwarty; jak mnie widzisz, tak pisz;
gadajmy z sobą po ludzku. Panna na waszeci dobrym okiem patrzy, ty na nią jeszcze lepszym; już
to nie ma się co okłamywać, możesz się tak ożenić, że całe życie Panu Bogu za błąd w lesie
będziesz dziękował. Ale żelazo kowal bije, póki gorące, femina variabilis , mówi ksiądz proboszcz,
homo mutabilis ; ja ci radzę nie opuszczać placu.
— A cóż ja tu będę robił? — rzekł Marek. — Trudno, w gościnie będąc, konkurować; ani
łomu, ani domu.
— Słuchaj! — rzekł Saczko. — Myśmy wszyscy naród jeden; powinniśmy sobie pomagać;
zapłać mi dzierżawę, to ci Maczki wypuszczę.
— Cóż to za Maczki? — spytał Marek.
— A, no! Wieś, daj Boże do wieku! — odparł Saczko. — Jak mi za nią dasz tysiąc talarów,
to drugie tyle przy pracy zarobisz.
— Nie jestem od tego — odparł Marek.
— Maczki! Na co mu Maczki! — przerwał Wąż. — Ja mu coś lepszego dam. Wszak ci
majątek Klary szuka dzierżawcy; niech weźmie Surynowce, to jeszcze lepiej.
— A co za Surynowce? — spytał Hińcza, rachując się z kieszenią, boć przecie i remanentu,
i koni, i łyżki, i miski, i wszystkiego potrzebował. — Co za Surynowce?
— Jak dla brata, półtora tysiąca bitych. Nie przepłacisz, a panna ci sama kontrakt ze mną
podpisze, i kto wie, czy ten do innego nie będzie wstępem.
— Ani Maczków, ani Surynowiec nie znam, ani cen w okolicy; ale na szlacheckie słowo
ufam i daję rękę; półtora tysiąca na stół kładę dzisiaj.
— Słowo?
— Słowo.
— Zgoda! I zapijemy kontrakt, aby dzierżawcy Pan Bóg dał szczęście, a wieczorem do
Surynowiec pojedziemy oglądać, abyś kota w worku nie brał.
— Nie tylko kota w worku, ale z zawiązanymi oczyma biorę, co dajecie! — zawołał Hińcza.
— Surynowiec patrzeć nie chcę, póki moje nie będą.
Tak w krótkiej przechadzce po sadzie dobił się targ i rozwiązały losy pana Marka;
niespodzianie wyściskali się wszyscy i poszli do kobiet. Wąż wziął pod rękę Marka, podprowadził
go do panny Klary i rzekł:
— Przedstawiam siostrze dobrodziejce dzierżawcę Surynowiec; półtora tysiąca talarów
kładnie na stół, na niewidziane i prosi dziedziczki o łaskawe względy.
Panna Klara spojrzała zdumiona.
— Ależeście się panowie uwinęli! — zawołała. — Wprawdzie moim opiekunem jesteście,
ale może się godziło spytać o zdanie kobiety. A gdybym ja Surynowiec puścić sobie nie życzyła?
— Ha! No, to Saczko mu puści Maczki i zostanie zawsze z nami.
— Jużciż ja bym bez woli pani majątku jej nie wziął — szepnął Marek.
— Posłuchajcież mnie! — odezwała się Miecznikówna ze stanowczością wielką. — Z wielu
względów wolę, aby pan Hińcza wziął Maczki; nie trzeba ludzkim językom dawać karmi, mielą one
i bez tego.
— Jak wola i łaska — rzekł Marek. — Ale nie jest pani przeciwną, bym Maczki dzierżawił?
— A cóż to do mnie należy? — odpowiedziała panna, ruszając ramionami. — Bierz sobie
waćpan powiat cały, tylko nie moje Surynowce.
— Prawda, że hic mulier — szepnął Wąż — ale kto ją wie? Rozumniejsza może ode mnie.
Już to ten, co się z nią ożeni, gdyby mózgu mu zabrakło, znajdzie go w domu.
W ten sposób tedy Marek Hińcza został tego dnia dzierżawcą Maczek. Pieniądze Łowczego
starczyły na zapłacenie dzierżawy, a zdobyte na zbóju posłużyły na ekwipowanie się i
zagospodarowanie.
Nazajutrz rano z Saczkiem pojechali zobaczyć Maczki. Wioska była dobra, co się zowie, ale
poznać łatwo mógł nowy dzierżawca, że w niej od dawna nikt nie mieszkiwał. Był ci tam dwór
stary, ale przez ekonomów niechlujnie utrzymany; był i ogródek zarosły; było wszystko, co trzeba
dla żołądka i worka, tylko tego, co dla duszy i oka, brakło. Marek się tym nie zraził, boć to się robi
pracą i sercem, a do tego, jak mówiono w owe czasy: „Królewszczyzna nie ojczyzna" (drugiej
połowy nie dopowiemy, bo trąci odpowiedzią gwardii pod Waterloo), dzierżawa też nie wieczność,
aby przeżyć na niej.
Maczki były w położeniu cale pięknym: stare dworzysko całe w lipach na pagórku, dołem
rzeczka. Zielone łąki dokoła, tylko z jednej strony pola przytykały do gumien. Dziedziniec trzeba
było oparkanić, sad oczyścić, gumna popodpierać, bo któż by na arendzie budował? I żyć się
mogło!
Sam dwór modrzewiowy pochodził jeszcze z tych czasów, gdy je cale inaczej stawiano;
połowę go prawie brały sienie ogromne z kominem, jak wrota wjazdowe dla służby czekającej na
panów. Było pokojów dosyć, alkierzy, bokówek i zamczystych kleci. Dla jednego człowieka do
zbytku; toteż ekonoma Marek zostawił w drugiej połowie, a dla siebie lepszą zająwszy, zaraz
trzeciego dnia wziął się do gospodarstwa.
Wawrek ze szpakiem nazajutrz powrócili zaraz, a Kruk gdzieś się zabił, bodaj nie w
Sandomierskie za cieniakiem.
Dopiero wziąwszy ową dzierżawę i rozpatrzywszy się w niej, Hińcza postrzegł po sobie, że
mimo szlacheckiego powołania do gospodarstwa się nie zdał wcale. Nic go to nie bawiło, co mu
prawił ekonom; a do robotników pojechawszy, trzeba przyznać, że na młode dziewczęta najwięcej
patrzał, na rolę niekoniecznie. I ówczesne też gospodarstwo, nim jeszcze postępowe
skomponowano, było nader proste. Zasadą jego najprzód: „Maciek zrobił, Maciek zjadł". Wielkich
rzeczy nie wymagano. Szło o to, żeby gospodarstwo, jak Boży świat, obracało się sobie same, nie
potrzebując ani popychania, ani wkładania grosza, ani wielkiego ekspensu rozumu, który do czego
innego służył.
Na Maczkach w ten właśnie sposób wyśmienicie można było gospodarzyć i nie tracić, a żyć.
Co się tyczy zarobku i dorobku, mało kto o tym myślał, a Marek najmniej. Zawsze był pewny, że
się musi w końcu czy ożenić bogato, czy spadek dostać darmo, czy... A od czego była szlachecka
opatrzność? Jakoś to będzie.
W pierwszych dniach, dopóki się dom zaopatrzał, oglądało się granicę, objeżdżało pola,
rozpoznawało lasy do łowów itp., Hińcza się dość żywo zajmował wszystkim; dokończywszy tego,
poczęło mu być nudno w domu. Naówczas miał pod bokiem Wężowno, miał niedaleko Saczka, a
młodszy, poprzyjaźniwszy się z nim, przesiadywał też po całych dniach lub razem z nim po
sąsiedztwie jeździli.
Do Łowczego też, korzystając z okazji, napisał Marek długi list następującej treści:
„Mnie wielce miłościwy panie Łowczy, a najosobliwszy dobrodzieju!
J. M. pan Krakowski wręczył mi pisanie WM. pana dobrodzieja, z którego wyczytałem, iż
wolą jego było, abym co prędzej do Rogowa powracał, tak jako też z woli opiekuna, a dobrodzieja,
ową rezydencję opuściłem. Boli mi serce nie pomału, iż dobrotliwego rozkazu Łowczego, opiekuna
a dobrodzieja, z synowskiego serca posłuszeństwem spełnić nie mogę.
Wiele by się o przyczynach rzec dało, najstateczniejszą jest wszakże ta, którą z ust samego
Łowczego w chwili odjazdu mojego słyszałem, w żywej ją zatrzymując pamięci, iż człek się sam
swojego życia i przyszłości dorabiać ma w pocie czoła, jak Pan Bóg przykazał. Tej maksymie
będąc posłusznym, skoro Rogów opuściłem na wyraźne rozkazanie pana Łowczego, a
osobliwszego dobrodzieja mojego, jąłem się szukać chleba i myślę, że jużem go pochwycił.
Trafiła się w Lubelskiem dzierżawa niczego i z dobrymi ludźmi do czynienia, niemieszkając
wziąłem ją od tego św. Jana i osiedziałem się oto tu w Maczkach, a dziś nie pozostaje mi, jeno
prosić na tę nową imprezę o błogosławieństwo ojcowskie, którego spodziewając się po trwałych
dobroci jego dla mnie dowodach, mam honor pisać się intimo corde, z najgłębszym poszanowaniem
i wdzięcznością wiekuistą.
Pana Łowczego a najosobliwszego dobrodzieja mojego itd."
Nie widać było ani słychać Kruka, gdy Łowczemu list ten przyniesiono. Zrazu mało
oswojony z pisaniem wychowańca, z którym korespondować nie potrzebował, zawsze go mając
pod ręką, nie poznał nawet przez okulary pan Mikołaj Hińcza, od kogo by list mógł być,
rozpieczętował niecierpliwie i oczyma podbiegł do podpisu, a znalazłszy Marka, z wielką uwagą
całą epistołę wyszlifo-waną ceremonialnie odczytał raz i drugi, jeszcze do siebie przyjść nie mogąc
z podziwienia.
Oczywistą było rzeczą, że chłopca na powrót dostać będzie niepodobieństwem, ale zdało się
zarazem, iż pani Kocowej i jej zabiegów tam przesiedlenia się uniknie, co zawsze pocieszało. List
więc złożywszy przy sobie na stole, jął dumać Łowczy długo, co by mu począć wypadało, pisać,
czy nie i jak? Przyszło mu nawet na myśl, że kończący się miesiąc czerwiec był cale miłym do
podróży i że Niemiec fizyk, wielce mu ruch a przejażdżkę doradzał. Nogi wprawdzie nabrzękłe
protestowały, ale duch był krzepki i przywiązanie do chłopca wielkie.
— A kiedy się już stało — rzekł — nie ma co robić, przyjąć należy spełnione i chłopakowi
dopomóc. Zęby też był choć napisał, co za dzierżawę dał, ile morgów w zmianę, co czyni gotowego
grosza propinacja; ale to zawsze jeszcze pędziwiatr... ani słowa. Pewnie grosza mu ledwie starczy
na zapłacenie tenuty.
Posłano po fizyka, to jest doktora Niemca, i tegoż wieczora przybył na zawołanie, bo mu
wizyty były dobrze opłacane. Łowczy zapytał zaraz, czyli by się w podróż, niezbyt odległą zresztą,
mógł puścić? Fizyk głową pokiwał, spytał, na jak długo? Cmokał, peruki poprawiał, ale że pacjent
widocznie sobie tego życzył, dawszy mu pigułki krew czyszczące na przypadek zwykłego w
podróży zburzenia humorów, Niemiec zgodził się na przejażdżkę.
Natychmiast wydano rozkazy do drogi. A niemała to była rzecz teraz, podeszlejszemu w
lata i choremu, ruszyć z domu. Dawniej obchodziło się bryką i furgonem jednym, dziś i kolaski
zawieszone na pasach i najmniej dwu wozów dla ludzi, kuchni, potrzebował.
Na następny dzień w południe, po śniadaniu, oznaczony był wyjazd, tak aby bezpiecznie
pod noc do dobrego noclegu dosięgnąć. Przodem też kwatermistrza wysłano dla gotowania
obroków i izb gościnnych, żeby czego w drodze nie brakło, już to dla niepotrzebnej grosza
ekspensy, już dla niepewności, czy się dostanie, co potrzeba, a tu wieczorem z bicza trzask i Kruk
nadjechał. Ale skonfundowany, zrazu nie poszedł nawet do Łowczego, tylko na dawną kwaterę i
guzdrał się długo, nim przyszedł się przedstawić gospodarzowi. Nie uszły jego oka przygotowania
do podróży, ale o celu jej nie wiedział i pytać się nie chciał.
— Cóż to to? — rzekł, stanąwszy w progu. — Dokąd się jegomość wybierasz? Po co? Do
czego stare kości trząść?
— A waćpan skąd?
— Ja? Ze świata; tego szalonego waszego Marka pędziłem, ale mi jak w wodę wpadł.
Chyba czy nie do Warszawy za Starościną pojechał.
— To waćpan nic nie wiesz nawet?
— Jak to nie wiem! — oburzył się Kruk. — Co było można wiedzieć, tom przecie
spenetrował. Złapałem go raz w Wólce u Cibarzewskieh, to mi znikł jak kamfora, musiałem za nim
gonić, ledwie trafunkiem napadłszy u Wężów, ale jak mi tu dmuchnął, tropu dojść nie było można.
— Co aćpan pleciesz! — zawołał Łowczy. — Co aćpan pleciesz! Zestarzałeś się i w piętkę
gonisz. Chłopiec-że przecie w tej okolicy się osiedlił.
— Jak osiedlił? Gdzie? — ofuknął Kruk. — Toć ja tam przecież byłem.
— Czytajże waść list... Co stoi w przypisku, że wieś dzierżawą trzyma od Saczka, szwagra
pana Wężowego, pod samym Wężow-nem.
— Milion kroćset! A toż co? Jaki? Czy sen, czy mara, czy bałamuctwo? Alem ja tam
właśnie był i stamtąd go wykurzyłem.
Łowczy ramionami zżymnął.
— Jużci się asindziej do niczego nie zdał.
— A toć mnie niegodnie w pole wywiedli, chyba w zmowie z Saczkami i Wężami. W
dodatku jest jeszcze piękna i bogata panna, cioteczna Starościnej Kocowej.
— Starościnej! Cioteczna! — krzyknął Łowczy. — A" niechże ich diaski porwą! To trzeba
co najrychlej spieszyć, żeby go jeszcze nie ożenili. Ja na to nie pozwolę; cała rodzina do niczego,
nie cierpię ich! Temu się zapobiec musi, niech i dzierżawę, i pieniądze diabli biorą.
— Kiedy już na takie figle poszło — odparł smutnie konwin-kowany Kruk — nie pomoże
nic, ani ja, ani waćpan.
— E! Ja, co innego, mości panie! — zawołał Łowczy. — Z waćpana sobie zakpili, jak z
dziurawego buta, a ja z siebie żartów stroić nie dam!!
Kruk ramionami ścisnął i rzekł:
— No, no! Aby dobrze poszło! Zobaczymy, zobaczymy! Łowczy nagle się zadumał i po
ramieniu go poklepał.
— Choć ci się nie udało, ale, mój Kruku, tyś przyjaciel i zawsze byś się przydał mi, gdybyś
mnie słuchać chciał. Ot, wiesz co? Jedź ty ze mną?
— Nie pojadę, już mam tego dosyć. Wskazał na gardło.
— Waszmość nic nie zrobisz, ja tam oczów pokazać nie mogę. Zmęczony jestem drogą;
wstyd mi i — po kiego diaska?
— A Cygan dla kompanii dał się powiesić? — rzekł Łowczy.
— Albo ja Cygan! — zawołał Kruk. — Albo to ja już za jedne nogę dla przyjaźni nie wiszę,
a waszmość chcesz, żebym i za drugą zawisł. E! Co mi tam! To wasza sprawa familijna; ja ręce
umywam.
— Kruku! Przyjacielu! — zawołał Łowczy. — Widzisz moje nogi? A nuż ja w drodze
zachoruję...
— Cóż ja jegomości pomogą?
— Będziesz mnie pocieszał.
— Dalipan, do tegom się nie zdał, bo się chyba będziemy kłócili.
— Ano! To zawsze zabawa — rzekł Łowczy.
— Jegomość jesteś uparty, jak...
— No, jak kozioł, a ty nieubłaganym jak kamień.
— Nie! Bo posłuchaj że waszmość tylko — zawołał Kruk — a przekonasz się, że nie
wiedzieć po co jedziesz; chłopiec twardy, rozpieszczony, butny, wziął na kieł, a co z nim
poczniesz! Rzuć go, niech sobie rady daje. Ja ci lepiej poradzę, dalipan!
— No, radź!
— Masz cudze dziecko, przybłędę tak cackać, to się lepiej ożeń i Bóg ci da własne.
— Widocznie utrząsłeś się w drodze — rzekł Łowczy — kiedy ci takie myśli szalone do
głowy przychodzą. Ale spójrzże na mnie, czy to ja do ożenku? Ledwie na nogach się trzymam.
— A jakbyś wziął młodą kobiecinę, tak byś ozdrowiał — rzekł Kruk.
— Nie! Taki waszmości się w głowie pomieszało — odparł Łowczy — albo kpisz, albo
niespełna masz rozumu.
Kruk się uśmiechnął.
— Wiesz, co ja bym zrobił na twoim miejscu? Ożeniłbym się ze Starościną i chłopcu, który
pewnie marzy o sukcesji, figę bym pokazał.
Łowczy ręce załamał.
— Jeszcze ze Starościną! Z tym szatanem wcielonym!
— Ale, ba! Wszystkie one na jeden model zrobione, tylko pomalowana każda inaczej.
Mamunia Ewa nieodrodne ma córki.
Dano znać, że konie gotowe.
— No, Kruk, nie bałamuć; jedziesz czy nie — spytał Łowczy — jesteś czy nie
przyjacielem?
— Ale po co jedziemy?
— Po syna marnotrawnego!
— To przypomnijże sobie jegomość z Pisma, że syn marnotrawny, zjadłszy ostatnią świnię,
którą powinien był paść, sam powrócił do domu i dlatego mu papa barana kazał zabić, że mu się
wieprzowina sprzykrzyła.
Łowczy wziął się za brzuch ze śmiechu, scena się zmieniła; uściskał Kruka.
— Już z tego widzę, kochanie moje, że ty pojedziesz ze mną!
Nie inaczej się stało; pojechali oba. Kruk miał na pieńku z Markiem i chciał się na nim
odemścić, obawiał się, aby tam słabego Łowczego nie obałamucono.
Ruszyli tedy na ów przygotowany nocleg, potem z niego na popas, nocowali jeszcze raz o
trzy mile od miasteczka, z którego już nie było nad półtorej do Maczków. Łowczy, w miarę jak się
zbliżali do celu, stawał się milczący i zamyślony.
Z mieściny, w której Łowczy dobrze wypoczął aż pod wieczór, rozpytano się o drogę do
Maczek. Miała być taka prosta, tak niebłędna, że śmiesznie by było nawet brać przewodnika. Z
miasta wyjechawszy, trzeba się było wziąć w prawo, potem od krzyża k'sobie, od młyna wietrznego
od siebie, w ostatku, jak strzelił, miały być Maczki. Czy może być co prostszego nad taką
wskazówkę? Trzy razy powtórzył ją Żydek woźnicy, woźnica, biczyskiem pokazując, trzy razy ją,
jak lekcją wyuczoną, wyrecytował; wszystko było w jak największym porządku, ruszyli. Żaden z
nich okolicy nie znał, nie mogli się więc zorientować na żaden sposób. O półtorej mili pokazał się
dwór. — Kruk znużony drogą, wódką gdańską, lampką miodu i polityką swą, drzemał. Łowczy
rozpatrywał się. Jakoś to wyglądało nader porządnie, zamożnie i co się zowie ładnie.
— Jak to ten Marek prędko z niechlujnej pustki potrafił sobie dwór taki wysztyftować! —
myślał Łowczy. — Ale bo to chłopak z głową, co się zowie.
Bryka pompatycznie, przy palnięciu z bata, zajeżdżała do ganku, na którym właśnie stał
nawet Marek. Wtem Kruk, uderzeniem o próg w bramie zbudzony, oczy podniósł i krzyknął nagle:
— Stój! Na rany Chrystusowe! Stój! Zawracaj! Toć to Wę-żowna!
— Stój! — powtórzył Łowczy.
Ale już było po czasie; nim woźnica sobie dał rady z końmi, które stajnię czuły, choć cudzą,
już one były u ganku. Zdumiony
Marek, który był wyszedł z gospodarzem i z Saczkiem, osłupiał, zobaczywszy Łowczego.
Nie wiedzieć, co było poczynać.
Łowczy podniósł się, domyślając gospodarza w tym, który się do niego zbliżał, i rękę do
czapki przykładając, ozwał się:
— Przepraszam najmocniej za uczynioną subiekcję. Zaszła omyłka i błąd; jechaliśmy do
Maczków...
— Do pana Marka, który oto tu właśnie jest — przerwał Wąż — więc przypadek dla mnie
nader szczęśliwy. Jako gospodarz ośmielam się prosić, byś waćpan dobrodziej ubogą chatą nie
pogardził; każdego czasu można stąd do Maczek...
Kruk się zżymał, Łowczy wahał. Konfuzja była i rozpacz! Co tu począć? Zbliżył się jeszcze
i Marek, submitując. Łowczy, mrucząc, kazał się wysadzić, bo sam z woza wyleźć już nie mógł.
Nader przyjmowano go uprzejmie, Kruk wąsa kręcąc, szedł, jakby nikogo nie widział i ó wszystkim
zapomniał, ale gdy mu oczy błysnęły, strach było ognia, który z nich się sypał.
Prowadzono tak paradnie Łowczego, Marek pod jedną rękę, gospodarz pod drugą,
szanownego gościa do sali; już byli w progu, gdy... dwa krzyki słyszeć się dały: jeden od kanapy,
na której siedziały kobiety, drugi wyrwał się z piersi Łowczego; na kanapie siedziała śmiertelna
jego nieprzyjaciółka, którą poznał instynktem, nie widując od lat wielu, pani Kocowa, Starościna z
Witowa.
Tragiczniejszego spotkania wymyślić nie było podobna. Pan Mikołaj Hińcza pobladł,
poczerwieniał, posiniał; wyrwał się o swej mocy prowadzącym, bez kija, jakby mu nogi wróciło,
uciekać zaczął do powozu. Starościna, ujrzawszy to, zerwała się z kanapy, pobiegła i z
rezolutnością kobiety wielkiego świata zaszła mu drogę.
— Panie Łowczy! — zawołała. — Możemy się kłócić, procesować, łajać, nienawidzieć; ale
mi przecie jako mężczyzna kobiecie tego dyshonoru nie uczynisz, żebyś miał uchodzić z domu, w
którym ja jestem. Tego waćpan uczynić nie możesz... i nie zechcesz, a ja was jako kobieta proszę,
abyście mi sromu nie robili. Wstydźże się, u kaduka, Łowczy! — dodała śmielej. — Czy się
będziesz baby lękał? Czym to ja czarownica? Uroku na ciebie nie rzucę, że się zachowam
grzeczniej niż wy ze mną, na to słowo daję.
— Już to, że kobiecie na słowach nigdy nie zbywa — odparł, ledwie bełkocząc, Łowczy —
toć ja wiem... i że tego... i że ten...
— Ale, mój mości dobrodzieju!.— zawołał Wąż.
— Ale, szanowny panie! — dodała nadbiegając Wężowa.
— Panie Łowczy, opiekunie kochany! — całując go w ramię, mówił Marek. — Dalipan, nie
uchodzi.
Wszyscy obstąpili, nie dali mu słowa rzec, zahukali, i mimo że się dąsał, wyrywał, sama
Starościna wzięła go pod rękę i wprowadziła do sali. Nim do tego przyszło, stary pan Mikołaj
spotniał z aprehensji i gniewu, łysina mu lśniła od kroplistej transpira-cji.
Nie było rady.
Kruk się śmiał w złożoną dłoń, żeby nie parsknąć. W istocie położenie było dziwne i
przykre, a co najwięcej, że tu teraz nikt w świecie zgadnąć nie mógł, na czym się to skończy. Kruk
obawiał się apopleksji. Łowczy wszakże, mimo wieku i niezupełnego zdrowia, miał jeszcze dosyć
siły. Nie mogło dlań nic na świecie być przykrzejszym nad takie spotkanie ze Starościną; poburzyło
mu krew, wywołało gniewy dawne, wspomnienia uraz itp., ale z tym wszystkim w obcym domu,
przy nieznajomych ludziach, nie mógł się wydać; trzeba było zachować decorum .
Nieprzyjaciółka, zawzięta Starościna, wcale innego doświadczała uczucia. Ona takiego
spotkania z wieloletnim wrogiem życzyła sobie niezmiernie, rachując może na swój urok kobiecy,
na wymowę, na zręczność, na wytrącenie nieprzyjacielowi jednej broni przynajmniej: gwałtowności
i grubiaństwa, bo oko w oko z kobietą musiał dla niej mieć pewne względy.
Zrazu dwa wrogie sobie zastępy oczyma się tylko mierzyły; Łowczy siedział, spode łba
niekiedy wzrokiem rzucał zaognionym, Starościna poglądała nań badająco, jakby człowieka
odgadnąć pragnęła. Dokoła toczyła się rozmowa, do której, mimo zaczepek ze wszech stron,
Łowczy się wmieszać nie chciał. Odpowiadał kiwnieniem głowy, mruczeniem i ocierał pot z czoła.
Nienawykły jako domator do grania komedii i powstrzymywania myśli swych, burzył się
koniecznością milczenia.
Starościna, choć kilka razy odbita niegrzecznym milczeniem, wracała doń ciągle z
zapytaniami, i... jej szło o to, ażeby koniecz- nie wciągnąć w rozmowę. Była pewną, że go w
szermierce językowej zwycięży, ale właśnie Łowczy się na nią puszczać nie myślał.
Długa chwila minęła tak w rozerwanych słowach, krzyżujących się zewsząd, aż straciwszy
cierpliwość pani Kocowa, wprost się do napuszonego gniewem Łowczego przysiadła. Zrazu
porwać się chciał z krzesła jak oparzony, ale zmęczone nogi już na ten raz odmówiły posługi.
Oczyma wzywającymi ratunku powiódł po otaczających; wszyscy stali jakoś obojętni na jego
nieszczęśliwe położenie.
Pani z Witowa położyła rękę na poręczy krzesła.
— Mój mości dobrodzieju! — rzekła. — Chociażeśmy nawzajem sobie krwi napsuli wiele,
kiedy nas wypadek osobliwszy zbliżył, odłóżmy sprawy sporne na stronę, a nie zapominaj pan, żem
ci ja kobieta i że mi się w najgorszym razie, choć trochę grzeczności należy.
— Moja mościa dobrodziejko! — odparł Łowczy, aż bełkocząc z gniewu. — Aż nadto
dobrze pamiętam, z kim miałem i mam do czynienia. I właśnie to ta nieszczęśliwa pamięć sprawia,
że mogę być nie dosyć dla kobiety grzecznym, przypominając pieniacza.
— Słuchaj! A czy to ja proces poczęłam?
— Ależ go waćpani dobrodziejka jak nie zagojoną ranę octem i żółcią zalała.
— Powoli! A wy, panie Łowczy, przyłożyliście kiedy plaster gojący do niej?
— Ja się broniłem, bronię i bronić będę do ostatka, usque ad mortem — zawołał stary,
uderzając ręką o poręcz — ale dlatego, że podobało się losowi dać mi spódniczkę za antagonistkę,
przez poszanowanie płci obedrzeć się nie dam.
— Ani ja, mój Łowczy! Przez to, że kobieta słabą jest uznana, pokrzywdzić się nie
dopuszczę.
— Przecież tu o procesie mówić nie ma potrzeby?
— I ja tak sądzę — odparła Kocowa — alebyśmy po ludzku o czymś przecie innym gadać
mogli.
— Dobra pani jesteś! Ja z panią? A o czymże mówić będziemy, żebyśmy zaraz się nie
skłócili, boć się nienawidzimy!
— Jak to! Spójrz na mnie, stary kawalerze! — rozśmiała się
Starościna. — Popatrz... i powiedz, czy możesz taką jak ja kobiecinę gładką, bo jużciż
dalibóg jestem nieszpetna, czy możesz nienawidzić?
— A mnie co po jejmościnej gładkości! Gdybyś była Wenerą!!
— Dalipan, jużci grubianin.
— Byłem prawdomówcą całe życie.
— A w tej chwili bałamucisz, bo choć niewiast niby nie lubisz, choć na nie wymyślasz,
chociażeś się nie ożenił, choć jesteś stary i niedołęga, a nie możesz na niewieści urok być
obojętnym. Nie byłbyś chyba człowiekiem.
Łowczy pomruczał.
— Cóż to, Starościna byś chciała proces w galanterii utopić?
— Ależ waszmość o procesie zapomnij!
— A tak! Tak! Dobrze to wam mówić: „zapomnij", ale mnie od niego skóra boli; ale on
mnie kilka tysięcy dukatów kosztuje, ale jejmości chłopi ot tu mi siedzą, ale ja swego darować nie
mogę.
— Ani ja! Ani ja! — zawołała Starościna. — Urazy urazą, a szkody, coście mi
nawyrządzali?
— A wy mnie? A kto pierwszy zaczął? — zapytał Łowczy. — A w procesie: czy to ja
pierwszy od szkalowania, potwarzy i infamii zagaiłem? Coście to na mnie psów nawieszali! To ja
miałem znosić i jeszcze w rączkę całować?
— A gdybyś pan Łowczy był przyjechał dla porozumienia i tę rączkę, patrzaj, że niczego —
(pokazała mu ręce, a Łowczy z oburzeniem się cofnął) — i tę rączkę pocałował i żądał zgody, czy
myślisz, żebyśmy jej dawno nie zrobili?
— Ale ja nie chcę zgody! Mnieście zaleli za skórę, mnieście własność zagrabili; ja do
upadłego bronić się będę! Ja nie daruję!
— Ani ja! Ani... ja! To rzecz inna — zawołała Kocowa. — Dlatego mogłeś względem
kobiety zachować się po ludzku.
— Cóż to? Ja zachowałem się po... po jakiemu? No, proszę?
— Zachowałeś się asindziej po adwokacku, nie po ludzku; szkalowałeś mnie, wymyślałeś.
— Dobrze! A wy na mnie!
— Ale ja jestem kobietą?
— Nie, jejmość jesteś patron trybunału w spódnicy...
— Słuchajże Łowczy... Zachowaj się przyzwoicie.
— To to mało jeszcze, że ja siedzę i gadam... i odpowiadam, jeszcze waćpani żądasz
więcej?
— Wiesz, że kobiety są nienasycone, tak, chcę, żebyś był grzeczny.
— Dajcie mi pokój!
— Właśnie wam go nie dam — rzekła Starościna. — Nierychło się drugi raz spotkamy;
posłuchaj mnie Łowczy: rzadko ci się prawdę taką szczerą, jak ode mnie, posłyszeć zdarzy. Może i
ja winna, aleście mnie rozdrażnili do żywego, a kobiety najspokojniejszej nawet nigdy nie potrzeba
drażnić. Wyście jako mężczyzna, co to za siebie i za nas rozum mieć wasz obowiązek, zgrzeszyli
więcej. Ale zawsze czas do pokuty.
— Ja nie myślę ani pokutować, ani się spowiadać; skruchy nie mam, procesu nie porzucę i
pókim żywy, nie ustąpię.
— A las zgnije.
— Niech go wszyscy diabli wezmą! — machając ręką, rzekł stary.
— Chciałeś powiedzieć, że i mnie z nim; tylkoś się wstrzymał — odezwała, śmiejąc się,
pani Kocowa.
Łowczy zmilczał.
— Widzisz asindziej — kończyła uparta kobiecina. — Opatrzność nigdy nic nie robi darmo,
zbliżyła nas istnym cudem; skorzystajmy i porozumiejmy się.
— Po co to mieszać Opatrzność, kiedy diabeł chyba jest sprawcą — odparł Łowczy — a co
on zmaluje, z tego nigdy nic dobrego nie wyrośnie.
— Czegóż Łowczy chcesz dla zgody? — spytała wdowa.
— Chcę całego lasu, zwrotu kosztów i osztrafowania asindz-ki za pieniactwo.
Starościna śmiać się poczęła, pan Mikołaj spojrzał i zarumienił się. Głos ten srebrny,
świeży, młody jeszcze, odbił mu się w duszy dziwnie. Był nieprzyjacielem kobiet w słowie, w
istocie miały one nad nim władzę większą, niżby w jego wieku wywierać powinny. Drgnął,
złagodniał, popatrzał na Starościnę i ujrzał, że była piękną. Instynktem kobiecym pani Kocowa
odgadła wrażenie; pomyślała, że nabycie lasu i Rogowa, choćby z takim starym pedogrykiem w
dodatku, jeszcze złą rachubą nie było. Popatrzała nań prawie z czułością i zmieniła ton.
— Mój panie Łowczy! — rzekła. — Nie bądź dla mnie tak ostry; ja dla waćpana, mimo
wszystko, coś mi uczynił, mam szacunek; waćpan jesteś człowiek zacny, tylko troszkę uparty.
— Uparty? Bardzo! — zawołał Łowczy.
Taka trzaskająca, opryskliwa rozmowa ciągnęła się dalej, gdy przyspieszona in vim gościa
wieczerza ukazała się na stole i gospodyni podała rękę Łowczemu, a zarazem Marek wręczył mu
laskę. Poszli do stołu. Tu rozmieszczenie osób nader było umiejętne; obok Łowczego usadowiono
dopominającą się o to Starościnę; przy pannie Klarze siadł Marek; do Kruka, dla złagodzenia go,
przystawiono Saczka i rezydenta w okularach. Łowczy lubił jeść, był głodny i zmęczony podróżą, a
miał i to nieszczęśliwe usposobienie, że gdy się ugniewał, a żółć w sobie poburzył, jeszcze stawał
się żarłoczniejszym. Z wielką więc przyjemnością zasiadł do stołu, tylko mu Starościna
przeszkadzała. Ta, z właściwą sobie rzutkością umysłu, dobadawszy się w Wężownie stosunku
pana Marka do Klary, nieco powstrzymała się od obcesowego nachodzenia na kawalera, a oprócz
tego w głowie jej już igrała szalona myśl obałamucenia daleko korzystniejszego pana Łowczego.
Bądź co bądź, przynosiła mu w posagu las, spokój, śliczną gosposię i... wesoły roczek życia.
Nie darmo więc przy wieczerzy do niego się ostro przysiadła i wzięła na się obowiązek
nawet mu z półmisków dodawać po kawałku, aby go sobie przez wdzięczność żołądka pozyskać.
Baba była kuta, ale i stary niełatwy, nie dowierzający, podrażniony. Wąż dla praw
gościnności, Starościna przez kalkulacją, wzięli się nie tyle go jeszcze nakarmić, co podpoić.
W ówczesnych obyczajach było, że się kieliszkowi wymówić mało kto potrafił i mógł,
choćby od niego przyszło zdechnąć. Na to wielce rachowano i na umiejętne wnoszenie zdrowia,
któremu nie odpowiedzieć było z obrazą domu i gospodarza.
Po pierwszym już daniu parę kielichów węgrzyna wlano w pana Łowczego, który wypił je
chciwie. Wino było do głowy idące, mocne; dobrano umyślnie upajające. Dla innych gości
nalewano tak zwane francuskie stare, a tegoż samego koloru stary w istocie węgrzyn był
przygotowany dla Łowczego. Na podszołomienie i humor pewnie rachowała wiele pani Kocowa.
Już to się tak raz trafiło u nas, że kawalera ledwie przybyłego do domu, gdy był pożądany,
jednego wieczora z panną zaręczono,
O czym nazajutrz z pierścionka się tylko mógł domyśleć; a potem w tydzień tańcowano na
weselu.
Tu ze starym, wytrawnym człowiekiem, droga do przebieżenia była wielce trudniejsza, ale
od czegóż niewieścia odwaga? Z drugiej strony Starościnej siedział Marek.
— Wiesz waszmość co? — szepnęła mu. — Widzę, bierzesz się do Klary na serio; będziesz
wkrótce pierścienia potrzebował... Mój ze szmaragdem nic potem, a wasz z soliterem samo prawie.
Naści go, daj mi mój, i będzie kwita.
— Pani Starościno! — rzekł. — Szmaragd chętnie zwracam, jak skoro pani może być
potrzebnym (bo ja to tak rozumiem), ale solitera nie wezmę, bo jakby Bóg dał się zaręczyć, to choć
tombakowym, będę miał odwagę.
I podał jej pierścień mężowski, który Starościna przyjęła milcząc.
— Nie gniewaj się waćpan! — rzekła. — Nie przeszkadzaj mi w niczym, a zobaczysz, że ja
w zamian także odwdzięczyć się potrafię. — I szepnęła mu na ucho:
— Klarkę ci dam! Zobaczysz!
Marek nic nie odpowiedział, a Starościna zwróciła się do swojej ofiary. Łowczy był
rumiany od ciepła, wina i jadła; sapał okrutnie i nie miał wcale postaci do rozmiłowania, ale
złagodniał był znacznie.
— Panie Łowczy! Ten kieliszek na naszą zgodę! — zawołała Kocowa. — Ja z waćpanem
go wypiję.
— Na jaką zgodę, kiedy zgody nie ma?
— Ale być musi.
— Ciekawym.
— Wiesz asindziej, jaką ja mu proponuję? — odezwała się Starościna.
— Ciekawym! — powtórzył Łowczy.
— Żeń się asindziej ze mną; zapisy zrobimy na przeżycie, i kwita!
Staremu grabki z rąk wypadły, serweta założona pod brodę, wysunęła się; spojrzał wielkimi
oczyma obłąkanymi.
— A to asindzce pewnie ten niezdara Kruk podał tę myśl piękną, bo on mi się z nią już raz
popisał! Ale czyż asindzka mnie nie widziałaś? Czy nie wiesz co ja za stary grat? I czy to się godzi
żartować ze mnie?
— Jak mi Bóg miły, że nie żartuję.
— Ale ja się nigdy żenić nie myślałem i nie myślę.
— Cóż to, ślub uczyniłeś jak kawaler maltański, czy co?
— Przed sobą tylko... bo kobiety znam — rzekł popijając Łowczy — i ich zdrady, i ich
sztuki, i naturę przewrotną, niewieścią. Darmo mi asindzka będziesz grała rolę łagodnego baranka,
wiem ja, co pod skórą siedzi.
— Tak! To waćpan mówisz o młodych dziewczętach i po trosze masz słuszność; ale ja bo
młodą już taką nie jestem... wdową... doświadczoną... i ostygłą.
— O, prawda! Prawda! Co koło asindzki kręci się zawsze ćma konkurentów, co ich
asindzka łudzisz, czmucisz, odprawiasz, głowy im zawracasz, jak jako oto pono i memu Markowi.
— Ja? Panu Markowi? — zaparła się Starościna. — Ja młodych nie lubię.
— A z pierścioneczkami co było?
— Nie mogłam mu zabronić mi ofiarować, alem ci go wówczas pierwszy raz w życiu
widziała, a waćpan chyba nie widzisz, że on się ma do Klarci.
— Ale i z tego nic nie będzie.
— Któż to może wiedzieć?
— To ja wiem... Chybaby ślub jego — dodał, śmiejąc się — razem z moim z asindzka
nastąpił.
— Wszystko to przecie być może — szepnęła Starościna. Łowczy ruszył ramionami.
Starościna przybierała postawę i minę coraz łagodniejszą.
— No! No! Zgoda? Panie Łowczy.
— Nie ma zgody, ale kompromisarskim sądem, aby jejmości nie uchybić, a sobie nie
kłamać, jako katolik prawowierny, który nikomu źle nie życzy, piję ten kielich za zdrowie asani
dobrodziejki!
Łowczy wstał i intonował z niemałym podziwieniem obecnych:
— Starościnej witowskiej zdrowie!
Wszyscy się podnieśli. Kocowa nie chciała być w długu.
— Bardzom wdzięczna za ten dowód atencj pana Łowczego — odezwała się — a że jako
niewiasta wnosić zdrowia nie mam prawa, daję gospodarzowi plenipotencją, ażeby mnie w tym
zastąpić raczył.
Wąż pośpieszył z większym kielichem kolejnym i sam pierwszy zdrowie gościa wychylił,
ostatnią kroplę wylewając na paznokieć, wedle zwyczaju; kobiety piły małymi kieliszkami; zrobiło
się gwarno. Łowczy był wielce udobruchany. Starościna mimo natarczywości swej rozrachowała
się wszakże, iż przy największej zręczności i pośpiechu tego dnia dzieła zamierzonego nie dokaże.
Tymczasem jutro Łowczy do dnia mógł i miał wedle wszelkiego podobieństwa drapnąć, a potem
gonić wiatra w polu było niepodobna; złapać drugi raz ani nadziei.
Co tu począć? Starościna szepnęła Wężowi, aby kobiety wstały od stołu; dawało jej to
swobodę ruchu, której potrzebowała. Pani Wężowa, Klara i reszta pań powymykały się z wolna;
Kocowa powstała także. Łowczy został na miejscu. Korzystając z tego, Starościna odciągnęła na
bok gospodarza.
— Słuchaj no! — rzekła. — Ja, korzystając ze szczęśliwego wypadku, muszę starego
nudziarza do zgody skłonić, ale dziś na to za mało mam czasu, a jutro on uciecze.
Wąż ramionami ruszył.
— Jak go puścisz, toś nie mój szwagier; to się ciebie wyprę, to nienawidzieć cię będę...
Niech mu trzy konie zakuleją, niech się ludzie pochorują, koła połamią, osie potrzaskają; niech co
chce będzie, ażeby mi jutro nie jechał.
— A cóż ja poradzę! — zawołał Wąż.
— Radź sobie, co chcesz! To nie moja rzecz! Ja go jutro jeszcze mieć muszę przez cały
dzień; słuchać nie będę; to musi być! Weź Marka na pomoc! Naradźcie się; nie puść!
Od Węża pobiegła do Krukowskiego i wzięła go do okna.
— Słuchaj, mój Kruku! Mój przyjacielu, dobrodzieju! Ty pierwszy miałeś tę myśl
szczęśliwą, niech ci Pan Bóg płaci, żeby proces skończyć... małżeństwem. Pomóż mi i żądaj, co
chcesz,
— A co jejmość myślisz, że ja takie rzeczy dla pieniędzy czy dlaczegotamkolwiek w
świecie robić będę? — spytał oburzony Kruk, odskakując. — Jeszcze czego nie stało?
— Nie zrozumiałeś mię! — chwytając go za rękę, zawołała Kocowa. — Nie zrozumiałeś,
czyż ja bym co podobnego pomyśleć mogła? Ja tylko w rozum twój wierzę... w twą...
Zaczęła mu pochlebstwy kadzić; powoli Kruk się udobruchał.
— W wasze ręce — rzekła — oddaję sprawę moją; wam będzie należeć cała sława z
dokończenia procesu takim cudownym sposobem.
— Bo to też jest prawda, że ja pierwszy myśl tę miałem — mruknął Kruk. — Ale
niedorzeczną — dodał.
— Doskonałą! — przerwała Kocowa. — Pochodzącą z najlepszego serca waszego dla mnie.
Ja go mogę uczynić szczęśliwym.
— Ale, ba! A pani? — spytał Kruk, spoglądając z uśmiechem.
— O mnie się nie frasujcie — dodała Starościna, — Ja sobie radę dam, a jeśli mi pomagać
nie chcecie, nie psujcie przynajmniej,
Ścisnęła go za rękę i pobiegła do Marka.
— Kochasz się waszmość w Klarci? — zapytała go.
— Na zabój! — rozśmiał się Marek, trochę obojętnością jej dotknięty.
— Tego mi było potrzeba: ja was pożenię, ale wy musicie pomóc, żeby wasz Łowczy ze
mną ślub wziął.
— Chyba pani tego cudu dokażesz — bąknął Marek, poglądając na nią. — A toż to
zakamieniały stary kawaler; jestże podobna, żeby się związał teraz, i to jeszcze z osobą, której całe
życie był nieprzyjacielem? Mnie się zdaje, że to staranie próżne.
— Zostawcie to mnie... Tylko nie przeszkadzajcie.
— Na cóż miałbym szkodzić? — rzekł Marek. — Mnie to ni szkodzi, ni pomaga.
— Owszem, pomoże; bo jak mi zepsujesz słówkiem, ja ci Klarci nie dam i pobuntuję ją,
familię, cały świat... Daj mi rękę — dorzuciła żywo — zgoda, przymierze, pomoc wzajemna! A
teraz ruszaj do Klarci.
Po tych przygotowaniach Starościna z właściwą sobie gorączką pobiegła, korzystając z
próżnego krzesełka, przysiąść się do Łowczego, który powoli z kielicha cmoktał, smakując w
dobrej starej kapce i podnosząc ją pod światło, aby się bawić bursztynowym kolorem, potem do
nosa, by napawać się wonią, na ostatek do ust dla posmakowania. Po każdym łyku drugą ręką
gładził sobie piersi i usta mu się uśmiechały błogością. Znowu tedy kielich stawił pod światło,
przykładał do nosa i brał do ust, niekiedy dodawał po cichu;
— S.S.S.... perfectissimum! Piwnica królewska u Wążów! Królewska. Złoto czyste to wino,
aurum liąuidum .
Wśród tego zajęcia przyjemnego nastręczyła się Starościna z przybraną minką skromną.
— Mój Łowczy dobrodzieju! Nie patrzże tak na mnie z ukosa, proszę — odezwała się —
nie jestem tak złą kobietą, jak się może wam wydaje; jestem biedną. Nieraz mogliście mnie o
charakter zgryźliwy i pieniactwo posądzić, ale my nieszczęśliwe babięta jesteśmy na łasce u
adwokatów; a mój, wszak pewno o nim słyszeliście? Palczewski, to on wszystkiemu przyczyną;
wierzcie, on to tak sprawę zajątrzył i nas z sobą poróżnił.
— Palczewski? — Wiem! — zawołał Łowczy. — O! Znam go! Jur! Bestia! Wyga!
Noszony ptasio! Ho! Ho!
— Wystaw sobie Łowczy, wszystkiego piwa nawarzył Palczewski. Jam go nieraz prosiła o
powolność, o układy, o przerwanie kroków zaczepnych; nie i nie, wiecie, co to jurysta.
— A wiem, bom i ja ich niemało miał, jak pijawki do kieszeni przystawionych.
— Ja zawsze byłam przeciwną temu — dodała Starościna — po sąsiedzku mogło się to
rozwiązać, czy dobrowolnym układem, czy kompromisem, czy w jakikolwiek sposób. Nie i nie.
Cóż my słabe kobiety poradzić sobie możemy; gdy która z nas nie ma męża, to nią włada albo
opiekun, albo rządca, albo patron, albo pierwszy z brzegu intrygant.
— Tak to ono jest — uśmiechając się, powoli cedził Łowczy — ale znowu asindzka bo
takie łagodne niewiniątko udajesz... a...
— A co? — spytała Starościna.
— A diabełek siedzi pod skórą! — śmiejąc się, dodał stary. — Hej! Hej!
— Wstydź się asindziej! To już nie w modzie takie banialuki na kobiety wymyślać. Widzisz
przecie, żem nie taka zła, jakeś wyobrażał sobie.
Łowczy głową pokiwał.
— Słuchaj, panie Mikołaju! — szepnęła, przysuwając się. — Chcesz mieć rozum na starość
i zrobić dobry interes, i żeby ci jeszcze i młodzi zazdrościli, daj mi jegomość rękę. Pójdziemy do
ołtarza, skwitujemy się z procesu, a powiadam ci, będziesz tak szczęśliwy...
Łowczy, śmiejąc się, pokazał, że tak mało ma już zębów, iżby mu nimi trudno było
szczęście ukąsić; pogłaskał się po brodzie.
— Asindzka rzeczywiście jesteś bardzo dobrą dla mnie, ale diablo niebezpieczną. Ja jestem
stary...
— Odmłodniejesz.
— Wątpię.
— Ręczę ci. Już ci się na dojrzały wiek trochę szczęścia należy.
— To by się ludzie śmieli! — bąknął popijając Łowczy.
— A ty z nich.
Zamyślił się stary; głowa opadła na piersi, potem, nie mówiąc słowa, mrugnął na Kruka i na
Marka.
— Weźcie bo mnie z sobą stąd, na miłość Chrystusa! Wystawiony jestem na pokuszenie, aż
mi się w głowie mąci; tu nie ma rady, ino w ucieczce, chodźmy! Chodźmy!
Starościna uśmiechnęła się radośnie, zerwała z krzesła i odbiegła ich. Łowczy był już tak
zmęczony, że gospodarza prosił, aby go do przeznaczonego mu mieszkania zaprowadzono.
Nie było wówczas we zwyczaju wymykać się bez ucałowania rączek i uroczystego
pożegnania, a że Łowczy nazajutrz miał ra-niusieńko, wedle swej myśli, jechać z Markiem do
Maczek, poszedł więc podziękować sam gosposi, pożegnać panie i polecić się łasce i pamięci
wszystkich w ogóle. Odbyła się ta ceremonia ze wszystkimi właściwościami i przeprowadzeniem
do progu, uściskami, kieliszkami itp.
Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, iż starego jutro nie puszczą, pożegnali go, nie
mówiąc słowa i nie śmiejąc o dłuższy pobyt prosić. Wąż kazał jeszcze butelkę wina postawić na
tacy i nieść za sobą do sypialni Łowczego. Nie mogło być, żeby do poduszki „się czegoś nie wypiło
na zdrowy sen", bo piło się dla konkokcji, piło dla rozweselenia, strzemienne — przy żegnaniu,
przy powitaniu — witane; piło na zgodę, na przejednanie, na umor; należało też co i uczynić dla
zdrowia i bezpieczeństwa osoby.
Wszyscy mężczyźni wiedli honorując Łowczego, który zmuszony był usiąść na łóżku, nie
mając w pokoju dość krzeseł dla tylu gości. Posiadali też na tłomokach, na stopniach od okien,
gdzie kto mógł i kieliszki nalano.
Łowczy się rozpasał, bo mu strasznie dokuczało gorąco; zdjął kontusz i tak jeszcze przebyli
godzinkę na miłej pogadance. A że już i północ nadchodziła, jeszcze raz pożegnawszy się, wszyscy
odeszli, został tylko Marek.
— A niechże cię nie porwą! — zawołał, ocierając pot, Łowczy. — Coś ty mi chłopcze
narobił, coś ty mi narobił! Niepokoju tyle, kłopotu! Podróż... wszystko to fraszki, to nic, ale w com
ja tu wpadł! Wszystko z twojej przyczyny. Ta Starościna... ja myślałem zawsze, że to diabeł, a to
gorzej, bo czarownica, co ma na zawołaniu siłę nie jednego, ale wszystkich szatanów! I uwzięła się
na mnie, czy kpić, czy mnie podejść, czy... Ja tam nie wiem; ale wielkie szczęście, że jutro rano
fugas chrustas , bo stary jestem, a dalipan — rzekł, zniżając głos, Łowczy — już bym za siebie
ręczyć nie mógł. Jak się baba na człeka uweźmie, nie ma ratunku, tylko dać drapaka! To
bezpieczniej, niż się spuszczać na rozum, bo ona ci pierwej rozum ten bierze, a potem omackiem
traf że bez latarki!!
Łowczy mówił i wzdychał, i myślał, podparłszy się na łokciu. Marek stał cicho.
— Cóż aspan na to? — rzekł Łowczy.
— A cóż mam powiedzieć? Albo mi to wolno.
— Mów! Mów! To szatan nie baba. Patrzajże asindziej, jeden wieczór, a tak mnie miodem
wysmarowała, że... Tfu! Powiadam... człek zgłupiał i jakby tak dłużej, jak ci powiadam, ja za siebie
nie ręczę. Chodzę źle, nogi na nic się nie zdały, to prawda, temu nie przeczę, ale siła jest. Ludzie u
nas w daleko się późniejszych latach nieraz żenili, młodnieli i Pan Bóg im potomstwem
błogosławił.
Łowczy był widocznie pod wrażeniem i oczów, i wina, nie pijany, ale dobrze rozmarzony.
Zadarł czupryny i pokręcał wąsa.
— A to by była ciekawa dopiero rzecz, gdybym ja się osmarował i ożenił. Cóż by to w
domu powiedzieli: oszalał? Nie; niech sobie plotą, ale ja sam na drugi dzień bym nie wierzył. Cóż
ty na to? — spytał znowu Marka.
Marek uśmiechnięty rzekł:
— Niech się Łowczy żeni, jeśli ma ochotę.
— Ale bo to by była żonka i do Boga, i do ludzi, mospanie, z głową i z buzią. Ładna! O,
ładna! I tu — (uderzył się w czoło) — jest! Młodszych tylu z kwitkiem odeszło, a tu stary Łowczy,
celibatowi oddany, odsądził smarkaczów i na kobierzec! — A wszela- ko byłoby srogie głupstwo
— dodał po chwili — to już nie ma co i mówić. Co aspan na to?!
— Ale kiedy ochota jest! — rzekł Marek.
— Ochota! Mało do czego bierze ochota? A zawsze trzeba patrzyć końca.
— A kiedy to i koniec... — rzekł Marek.
— To waćpan byś może ożenił się, hę? — zapytał stary.
— Dlaczegóż nie? Łowczy jął głową kiwać:
— Consilium a nocte petendum — dodał — idź no spać. Konie na piątą żeby były gotowe.
Kawy, jeśli nie dadzą, pojadę bez niej; w Maczkach mi każesz zrobić; półtorej mili, powietrze
świeże, nie zaszkodzi ujść na czczo; a teraz: dobranoc! Idźże i o koniach pamiętaj.
Marek się pokłonił.
— Czekaj no? A coś to ty, słyszę, tutaj także w amory popadł? Panna piękna, nie ma co
mówić, ale nie trzeba się śpieszyć. Kto ją wie, czy nie taka bałamutka, jak cioteczna siostrzyczka;
więc ostrożnie, cunctando lepiej; dobranoc.
Tak się tedy rozeszli. Łowczy począł pacierze wieczorne i wkrótce położył się do łóżka ze
snami o pięknej Starościnie. Głowa go nieco bolała, bo nie był do takiego węgrzyna starego
zwyczajny, a doleli mu bez litości. „Trzeba uciekać!" — było ostatecznym wyrokiem. Z tym zasnął.
Nazajutrz stało się, co łatwo było przewidywać można; z koni Łowczego, wczoraj
zdrowiuteńkich, jeden okulał, dwa okazywały znaki ochwatu, w wozie oś była naruszona i
niepewna, w bryce koło się rozsypało. Pomimo niecierpliwości starego, usilnych pomocy pana
Węża, lataniny Marka, do śniadania ściągnął się wyjazd; po śniadaniu mowy o nim nie było, a po
obiedzie Łowczy siedział w cztery oczy ze Starościną w bokówce i rozmawiali ze sobą poufnie w
najlepszej w świecie komitywie.
Zauważano i to, że stary, któremu dotąd ciężko było chodzić bez pomocy czyjejś, z laską
tylko, odpychając ręce usłużne, wyprostowany, choć usta z bólu zagryzał, dygocąc na nogach
obrzękłych i suwając nimi po trosze, przenosił się z miejsca na miejsce. Z Markiem i Krukiem nie
mówił nic, był zamyślony.
Po wieczerzy pan Marek pierwszy spostrzegł z ogłupieniem prawie, że Łowczy miał na
małym palcu u lewej ręki (od serca) zatknięty do pół ów znany mu pierścień z zielonym
szmaragdem.
Starościna swojego triumfu używała skromnie, była niby wstydliwą, cichą i skromną
dzieweczką.
Gdy przeszli do sypialnego pokoju i zostali sam na sam z Markiem, Łowczy podparł się
znowu na łokciu i zadumał smutnie.
— Już jak tam sobie chce — rzekł do Marka — niech się ludzie śmieją, ja o nich nie dbam;
człowiekowi należy się choć odrobina szczęścia na tej ziemi; postanowiłem ożenić się ze
Starościną, proces tym sposobem ukończę. Głupi ludzie będą nie wiedzieć co wygadywali; ja to
wiem, ale nimi gardzę. Ja wiem, co robię. Mówią, żem stary, ale nie jestem zniszczony; życie
prowadziłem skromne, a te nogi? No, to nogi te doktor wykuruje; przypadkowa rzecz... odejdą...
— Cóż aspan na to? Marek się uśmiechnął.
— A cóż ja mam powiedzieć? Co pan Łowczy postanowił, niech się stanie.
— Masz rozum; ja wiedziałem, że ty jesteś poczciwym chłopcem... Ale co ludzie powiedzą?
— Niech gadają, co chcą!
— Masz rozum; niech gadają, co chcą. Każdy wie, co robi. I taki to najlepszy sposób
ukończenia procesu. To kobieta rozumna, no, i caceczko! Ślicznotka. Jak Boga kocham, że takich
rączek jeszcze, jakem żyw, nigdy nie widziałem. Te różowe paznogietki... A! Niech ją wszyscy,
mospanie, diabli... nie biorą, wyglądają jak cukierki! Nóżka to jak u dziecka.
Westchnął Łowczy.
— Jeszcze wczoraj byłem uprzedzony i zaślepiony, dziś dopiero mi się oczy otworzyły. No,
tak. Cóż aspan na to? Wasanu ślinka idzie do ust, ale ja ci nie bronię także się ożenić.
Marek się skłonił.
— Byle panna za mnie wyszła.
— Jak nie ma wyjść? My to ze Starościną spreparujemy. To kobieta z głową i z sercem. No,
i proszę ja ciebie, miała tylu młokosów, a przecie rozumnie wybrała statecznego człowieka. Ona
mnie przekonała, że ja jeszcze silny i młody, gdyby tylko doktor te nogi mi wyreparował; ale zaraz
pojedziemy do Karlsbadu albo do jakich wód, bo widzisz, nie ma jak wody. Będę z nią tańcował
jeszcze. Co aspan na to?
— Cieszę się — rzekł, uśmiechając się, Marek.
— A co Kruk na to mówi? — spytał Łowczy.
— Kruk wieczorem odjechał.
— Dokąd?
— Nie wiem; myślę, że pewnie gdzie w sąsiedztwo. Łowczy machnął ręką.
— Już mi teraz wszystko jedno, niechaj sobie jedzie, gdzie chce; pal go diabli, nawet
przekonałem się, że głupi! Jakże! Wczoraj mi dowodził, żem ja stary i niedołęga. Daje się lada
pozorom uwodzić!
Na tym skończyła się rozmowa. Łowczy zadumany i znużony począł drzemać, a Marek
wysunął się po cichu.
Kruka w istocie nie było w Wężownie; wykradł się i wyjechał. Natura przekorna nie
dozwalała mu spokojnie patrzeć na to, co się tu działo. Gdy Łowczy ani myślał o głupim ożenku,
Kruk gotów go był gwałtem prowadzić do ołtarza; teraz, że się już zabierało na wesele, nie mógł
tego znieść; trzeba mu było coś zrobić, aby przeszkodzić.
W wielkiej liczbie owych konkurentów Starościnej, których ona poodprawiała, był między
innymi, na całe Lubelskie znany, Adam Downar. Znali go i dalej, bo to był człowiek, co cicho
nigdy usiedzieć nie mógł. Miał lat dobrze czterdzieści; ale jak niektóre rasy dobrych koni, co się
późno składają, Downar dopiero do pełni sił dochodził. Mężczyzna był co się zowie śliczny;
zbudowany jak dąb, hoży, rumiany, gadatliwy, wesół; do tańca, do różańca, do kieliszka, do szabli,
do oracji, do wszystkiego. Jakim sposobem czterdziesteńki się dobił, trudno było pojąć, bo
nieustannie kochał się i zaręczał. Na nieszczęcie lubił zakazane owoce; bałamucił mężatki, z
mężami się rąbał i zawsze jakaś podobna historyjka przeszkodziła mu do własnego wesela. Ale mu
czas było i śmiał się z tego.
Majątek, który miał na granicy Podlasia, a nawet niezły wcale, nadszastał strasznie; długów
było po uszy; z Downarem wszakże dojść do końca zawsze jakoś trudno się okazywało, bo u niego
szabla do wszystkiego służyła. Mało siedział w domu, gospodarzył jeszcze mniej; jeździł od
komina do komina i zawsze był myśli wesołej.
W tych wędrówkach za ożenkiem, bo się z tym nie taił, zajechał do Witowa, do Starościnej;
zrazu wybornie przyjęty, zaszłapał szkaradnie; zakochał się, oświadczył i dostał odkosza.
Kto inny byłby sobie z nim poszedł, tylko nie Downar. Uczepił się do Starościnej,
oświadczył, że z każdym, co o jej rękę starać się zechce, będzie się bił do upadłego, słowem,
nieustraszoną niewiastę wyląkł.
Do pozbycia się go Starościna oświadczyła, że dlatego tylko mu odmawia, że wcale iść za
mąż nie myśli; gdyby zaś zmieniła zdanie kiedykolwiek, pewnie by lepszego wyboru nad Downara
uczynić nie mogła.
Myślała, że raz odpaliwszy go tą sztuką, doczeka się tego, aby Downar się ożenił i o niej
zapomniał. Tymczasem dawnym szczęściem jeździł on zawsze po dworach, bałamucąc wdowy,
panny, a po trosze i mężatki, ale do ożenku nie przyszło.
Odprawienie Downara swojego czasu było szeroko rozgłoszone; wiedział o nim Kruk i
cichuteńko pojechał do Kurzyłówki. Jedna była bieda tylko, że Downara nigdy w domu zastać
niepodobna ani się o niego dowiedzieć. Trafiło się, że wyruszywszy przed Wielkanocą z
Kurzyłówki, nie powracał aż o Nowym Roku, ale Kruk na swe szczęście rachował i to mu dopisało.
Downar był chory i od tygodnia w domu; koń mu zażyty nadto, rzuciwszy się na drzewo, nogę do
pnia przycisnął i zgniótł okrutnie; smarowano ją winem z rozmarynem i powoli odchodziła.
Downar nudził się, o kiju włócząc po pustym dworze. Na taką chwilę nadjechał Kruk.
Gość w Kurzyłówce teraz był rzadki, chyba wierzyciel, od którego się do alkierza chować
musiał dziedzic; zobaczywszy Kruka, mocno się nim ucieszył Downar i wyszedł doń o kiju.
— Cóż to wam jest?
— Bestia koń mnie przycisnął do lipy tak, że mi się cały pień wyrysował na nodze i kory
zmarszczki policzyć na niej było można; ale to już przechodzi. Cóż ty tu robisz?
— No, nic, przejeżdżając wstąpiłem.
— Niech Bóg zapłaci; trafiłeś na kiepski obiad, ale na dobre serce; tymczasem wódki się
napijemy. Co słychać?
Poczęła się gawęda o tym, o owym. Kruk wielce zręczny dużo nakluczył, póki doszedł do
tego, do czego chciał.
— Zapomniałem — rzekł — jednej nowiny ważnej; wszak to Starościna z Witowa idzie za
mąż.
— Kocowa? Hę? To nie może być!
— Jakże nie! Zaręczona!
— Z kim, u diabła?
— Ze starym Łowczym Hińczą.
— Pleciesz! Oni się mało nie pozajadali.
— A teraz małżeństwo procesowi koniec kładzie.
Tu począł szeroko i długo wykładać Kruk, jak do tego przyszło. Downar słuchał milczący.
Napili się wódki raz i drugi.
— A kiedyż wesele, nie wiecie? — spytał w końcu.
— Myślę, że rychło, bo stary nie ma czasu do stracenia,
— Hm! — zawołał Downar. — Czy ty wiesz, że to na moje koło woda, i że ot tak,
przypadkiem, oddałeś mi przyjacielską usługę, zawiadamiając o tym?
Kruk udał, że nie wiedział o niczym.
— Ja mam słowo Starościnej! — zawołał Downar. — Byle noga wydobrzała, jadę i kładnę
inhibicję. Gotowem zeznać pod przysięgą, sub fide juramenti , że mi przyrzekła pójść za mnie,
jeśliby kiedykolwiek do ołtarza iść miała. Ja swojego nie daruję; Łowczego wyzwę.
— Ale on na nogach ledwo stoi.
— A mnie co do tego! — krzyknął Downar. — Niech go dwóch trzyma, a ja mu paragrafy
na łysinie będę pisał.
— Jużciż tego nie zrobicie.
— Jak mi Bóg miły! Zrobię! Nogę wysmaruję... i bodaj jutro ruszam do Witowa.
— Ale oni oboje w Wężownie.
— To do Wężowna.
Łatwo się domyślić, co z tego wynikło. Downar położył się, aby nodze dać wypocząć;
smarował ją cały dzień, smarować kazał całą noc, a że naturę miał żelazną, noga odeszła trochę i
nazajutrz, tylko że nie konno, ale wózkiem węgierskim, czterema końmi, popędził do Wężowna.
Łowczy zakochany jak kot siedział u Marka w Maczkach i co dzień dojeżdżał do
Starościnej; posłał już był nawet po indult i wesele miało się odbyć nieomieszkując.
Kocowa tryumfowała, Marek docierał do panny Klary, wahającej się jeszcze, ale powolnie
skłaniającej się ku niemu, gdy insperatissime Downar jednego dnia około pory obiadowej
nadjechał.
Gdy do sali wszedł, siedziała Starościna z Łowczym na uboczu, a on rękę jej trzymając,
uśmiechał się naj swobodniej. Na widok wchodzącego i nieco nakuliwającego Downara pani
Kocowa o mało nie zemdlała. Hińcza o niczym nie wiedzący pozostał spokojny.
Zrazu nie było nic; przywitano się. Downar, niby nie wiedząc
O niczym, siadł, a że był w dykteryjki i facecje obfity, począł prawić bzdurstwa, śmieszyć
wszystkich i towarzystwo ożywił. Szczególniej Łowczy, nie domyślający się nic, śmiał się
serdecznie. Starościna była tylko zadumana i niespokojna.
Poszli wszyscy do stołu.
Od zaręczyn Łowczego było we zwyczaju w Wężownie zawsze przy obiedzie pić przyszłej
pary zdrowie i teraz więc podniósł się Wąż, wznosząc toast kolejny. Łowczy zarumieniony, pani
Kocowa niespokojna, zacierając ręce, dziękowali.
Gdy kielich doszedł do Downara, on, co nigdy w życiu nie odmówił żadnego, podniósł się i
prosił o głos.
— Szanowne państwo! — rzekł. — Gdy się kojarzą śluby małżeńskie, gdy się rodziny
łączą, gdy zawiązki przyszłości się tworzą, nie ma serca, które by nie przyklaskiwało. Jam tu
między państwem tak jak obcy, ale szanownej Starościnie znany i ją też mam szczęście od dawna
znać. Tym większą radością przejęte jest serce moje z tego wypadku, iż ta, która tak długo opierała
się powszechnemu prawu płci swej, na ostatek poddaje się mu. Zatem wiwat pani Starościna z
Witowa i jej przyszły mąż j a k i b yk o l w i e k b y ł.
Ostatnie wyrazy wymówił znacząco patrząc na Starościnę, ale ciszej; a że szmer był w
pokoju, ona je tylko może jedna posłyszała i zrozumiała. To ją przekonało, że nie darmo przybył tu
Downar i że o danym mu słowie bardzo dobrze pamiętał.
Łowczy, nie wiedzący o niczym, był szczęśliwy, a rączki drżące Kocowej aż do zbytku
ślinił i całował.
Po obiedzie poszli wszyscy na ganek, kielichy naturalnie z nimi. Towarzystwo się rozbiło i
na nowo powiązało wedle praw atrakcyj.
Starościna kołowała tak na wsze strony, iż wkrótce dostała się do Downara.
— Chodź waćpan ze mną w ulicę, mamy do pomówienia! — odezwała się.
— Służę pani — odparł Downar — i słucham.
— Coś to pan za enigmatyczny toast wzniósł u stołu?
— Sądzę, że pani przynajmniej zrozumieć go byłaś powinna; ja należę do tych ludzi, co o
niczym nie zapominają i święcie dotrzymują słowa.
— Nie rozumiem — cicho przemówiła pani Kocowa.
— Jejmość dobrodziejka zrozumieć chyba nie chcesz. Proszę sobie przypomnieć, cośmy
mówili ostatnim razem i jakie otrzymałem przyrzeczenie.
— Ale to były żarty! Waćpan byłeś tak natrętny! Tak natrętny!
— Mościa dobrodziejko! Byłem zakochany, a że tego za żart nie brałem, dowodem, iżem
się spokojnie oddalił. Teraz zaś...
— Cóż waćpan myślisz teraz?
— Zobaczymy! — zawołał Downar, kręcąc wąsa. — O tym mogę tylko zapewnić panią, że
jeżeli za mąż iść zechcesz, nie pójdziesz za nikogo, tylko za mnie.
Starościna zżymnęła się gniewnie.
— Mnie nikt zmusić nie może.
— Tak, ale ja nikogo innego nie dopuszczę.
— Pan tego nie uczynisz!
— Na cienie mojej matki klnę się, że to zrobię! Starościna, zagryzłszy wargi, chodziła
poruszona.
— Słuchaj, panie Downar! — rzekła. — Nie ma rzeczy na świecie jedynej, a my kobiecięta
wszystkie mniej więcej jesteśmy równe sobie. Waćpanu czy ta, czy druga, byle bogata... wszak ci to
wszystko jedno.
— Za pozwoleniem — przerwał Downar — wcale nie: nego , przeczę, protestuję.
— Dajże mi asindziej pokój! — gniewnie rzekła Kocowa. — To fortele. Ja ci dam w mym
miejscu inną osobę młodą i bogatą.
Downar, który się tego wcale nie spodziewał, osłupiał i zmilkł. Jak tylko rzecz do namysłu
wziął, już Kocowa zmiarkowała, że go może zachwiać i złamać.
— Waćpan mi daj pokój, a ja waćpanu dam żonę.
— Cóż to będzie, frymark jakiś? — spytał Downar. — Jeszcze o podobnym, jak żyw
jestem, nie słyszałem.
— Zgódź się, bo mnie nie przekonasz; ja, gdy zechcę, ślub wezmę sekretnie.
— Męża jejmości wyzwę i zabiję! — rzekł z zimną krwią Downar.
— A dalej? — zapytała Starościna. Downar zamilkł.
— Ja radzę, przyjmuj moje kapitulacją i słowo...
— Będzie takie jako pierwsze? — zapytał Downar.
— Przecie śluby oba razem odbyć się mogą — dodała Starościna.
— Gdzież ta panna, na którą się waćpani chcesz pohandlować? — zapytał.
— Widziałeś ją u stołu.
— Jak to? Narzeczona pana Marka Hińczy?
— Jaka? Kto waćpanu powiedział? Ani oświadczyn, ani narzeczenia nie było, a gdy ja
zechcę...
— Ależ pan Marek?
— Gdy ja zechcę — powtórzyła Starościna. Downar dumał.
— A, no! Zobaczymy! Nie ma się o co spieszyć; ślub jutro jeszcze nie będzie; zobaczymy.
— Ale ewentualnie akceptujesz pan układ?
— Ani go przyjmuję, ani odrzucam; rzeczy zostają w zawieszeniu.
— Wróćmy do kompanii — dodała wdowa weselej.
Powoli, jak gdyby nic nie zaszło, posunęli się ulicą ku dworowi. Downar zaprosił sobie
kogoś do gry w arcaby, a Starościna mrugnęła na Łowczego, wyprowadziła go do bokówki i tam
przydługą z nim miała konferencją, z której wyszła blada, a Łowczy czerwony i mocno zasapany.
Zresztą wieczora tego nic bardzo znaczącego nie zaszło, wszyscy byli jakoś dziwnie powarzeni i
milczący.
Downar jeden w dobrym humorze. Podsuwał się on kilka razy do panny Miecznikównej,
zabawiać się ją starał, dowcipkował, ale śmiech nikogo nie brał.
Łowczy rychlej niż zazwyczaj oświadczył chęć powrócenia do Maczek razem z Markiem;
pożegnano go uroczyście, konie zaszły, siedli, a przez półtorej milki stary się nie odezwał prawie,
tylko wzdychał ciężko. Marek to przypisywał temu, iż dużo zjadł raków, a po rakach dość wypił
wina.
Gdy się już mieli do snu zabierać, a pseudogospodarz miejscowy rozmawiał z ekonomem,
dał mu znać chłopak pana Łowczego, iż ten ma z nim do pomówienia.
Hińcza odprawiwszy żywo oficjalistę, poszedł. Starego zastał nad stolikiem przy otwartym
puzderku zamczystym, w którym jeździła zawsze kasa podróżna, liczącego jakieś pieniądze. Miał
minę uroczystą i zafrasowaną.
— Weź asan krzesło i siadaj — odezwał się Łowczy — bo to się na kilku słowach nie
skończy; mamy do mówienia dużo. Wiesz, jak ja ciebie zawsze kochałem; wyprowadziłem na
ludzi; nie wątpię, że i teraz serca mi nie brak dla waszeci. Sameś mi mówił, że się tu święci mariaż
dla ciebie z Miecznikówną; w tym sęk. Dopiero mnie dziś objaśniła Starościna, że z tego nic być
nie może.
— Jak to? Dlaczego? — zapytał Marek.
— Nie gorącuj się! Zaraz ci powiem! Panna hic mulier, niebezpieczna, samowolna i bodaj
dla ciebie serca nie ma. Starościna, która waćpanu dobrze życzy, pewnie jak i ja, nie radzi,
przestrzega.
— Ależ ona mnie sama do niej prowadzić przyrzekła.
— Póki lepiej rzeczy nie poznała — rzekł Łowczy.
— W tym jest jakaś intryga! — zawołał Marek. — Panny się nie boję, ani jej samowolności;
dotąd sprzyjała mi dosyć; skądże to wszystko nagle urosło? Jak?
— Ja ci dobrze życzę — dodał Łowczy — to, co mam, pochodzi od Starościnej, która pełna
jest afektu dla ciebie. Ona kiedy co mówi, to nie bez racji. Trzeba, żebyś się asindziej oddalił.
— Ale ja wziąłem tu dzierżawę.
— Ja dzierżawę zapłacę i biorę na siebie. Marek stał osłupiały.
— Nie rozumiem — rzekł — a zresztą dla kaprysu Starościnej oddalać się nie myślę.
— To nie jest kaprys, to rzecz gruntownie obmyślana — kończył Łowczy. — Asindziej
pojedziesz do Warszawy z rekomendacją do marszałka sejmowego, gdzie się w kancelarii
umieścisz. Na drogę dostaniesz pieniędzy, za dzierżawę zwrócę, coś wyłożył. O co ci idzie: masz
swobodę i parę tysięcy dukatów do kieszeni.
— Ależ panie Łowczy! — przerwał zdumiony coraz więcej Hińcza. — Pan mną rzucasz jak
dzieckiem; pan mną dysponujesz. Ja mu nie zaprzeczam prawa do wdzięczności mojej, ale nie
żebym dlatego na wieki miał zostać małoletnim. Ja sobie wziąłem dzierżawę, obrałem sobie
bohdankę i nie rozumiem, żeby się kto do tego mógł mieszać.
— A to ciekawa rzecz! — odparł Łowczy. — To asan byś mógł mi być nieposłusznym?
— Przecież nie jestem małoletni.
— Dopóki ja żyję, asan całe życie będziesz małoletni; panny bez Starościnej i beze mnie nie
dostaniesz. Dzierżawa wzięta na słowo... pokłonimy się.
— Dalipan, nie rozumiem, panie Łowczy.
— Nie chcesz rozumieć, że tu o twe dobro idzie.
— Chyba o pozbycie się mnie.
Łowczy zamilkł; widać było, że podyktowane mu przez Starościnę argumenta wyczerpały
się i sam był w kłopocie, co mówić dalej; ale pod władzą jejmości słuchał, co przykazano.
Marek więcej oburzonym się czuł całą tą sprawą poplątaną, której celu i końca dojrzeć nie
mógł, niż przekonanym argumentami Łowczego; nie sądził się obowiązany do takiego
posłuszeństwa; nie tknąwszy więc rozłożonych dukatów, nie przyjąwszy propozycji, z daleka dał
dobranoc i odszedł do swojej izdebki. Tu, chociaż z natury swej był niezbyt drażliwym i niełatwo
się poruszającym, począł brać na rozum, co by to wszystko znaczyć mogło. Sprężyny były dlań
zakryte i jedna rzecz oczywista, iż w tym ważną rolę grała Starościna. Ale do czego się jej to
przydać miało? Nie pojmował. Część nocy spędziwszy na dumaniu próżnym, położył się spać nade
dniem.
Łowczy, skutkiem zapewne znużenia, teraz zwykł był dłużej niż w domu zasypiać; jeszcze
się więc ledwie przebudził, a Marek tylko co był oczy przetarł, gdy klaskanie z bicza oznajmiło
gościa.
Na ranną przejażdżkę znać z Wężowna wyruszywszy dla świeżego powietrza, pani Kocowa
przybyła niespodzianie na kawę do Maczek.
Sprawiło to rewolucją w garderobie, w kredensie, nawet w obu sypialnych pokojach i
piękna pani chwilę na wyjście gospodarza czekać musiała. Tymczasem rozpatrzyła się w skromnym
domku, zrewidowała pokoje, pokręciła się po ogródku i zapachami otaczającymi ją zaprawiła
powietrze dworku, niezbyt zwykle wonne.
Nareszcie wybiegł ją powitać Marek.
— A to dobrze, żeś przecie się zjawił, bo ja prawie umyślnie przybyłam do pomówienia z
nim na osobności.
— Jeśli w tym przedmiocie, co wczoraj Łowczy — ozwał się Marek — prawdziwie będę
rad, gdy mnie pani objaśni, dlaczego mam być wypędzonym!
— Waćpan wypędzonym? Ja nic o tym nie wiem; przybyłam tylko z przestrogą.
Wybadałam dobrze serce Klarci... Ona panu nie tak sprzyja, jakem się spodziewała.
— Nie pozostaje mi więc — uśmiechając się gorzko, ozwał Marek — tylko zabierać się i
wynosić, aby nowej jakiej kombinacji nie stawać na przeszkodzie. Nieprawdaż?
Starościna była zmieszana.
— Waćpan łatwo znajdziesz inną — dodała — po co masz sobie świat zawiązywać.
Markowi krew trysnęła do twarzy.
— Zapewne — rzekł — jeśli tak jest, pojadę w świat, ale wprzódy się z panną Klarą muszę
rozmówić.
— Ja już z nią mówiłam...
— To mnie nie uwalnia...
— Owszem, zupełnie.
— Panna Klara mi odmawia?.
— Przez moje usta, stanowczo.
— A jakżeby tak pięknym ustom nie wierzyć! — dodał Marek ironicznie. — One by przecie
nigdy kłamać nie powinny.
Pani Kocowa, siadłszy, wachlowała się.
— Każże waćpan przynieść kawy! — rzekła, zwracając rozmowę.
— Zaraz — odezwał się Marek — każecie tu sobie państwo podać, co się wara podoba, bo
ja po tych wszystkich bałamuctwach odstępuję Maczek Łowczemu; zostawiam go tu gospodarzem,
a sam siadam na koń i jadę.
Zadzwonił; wszedł przypadkiem Wawrek.
— Wawrek! Konie siodłać! — zawołał. — Tak samo i z tymi samymi jukami, któreśmy
mieli w pierwszej drodze; za pół godziny najdalej żeby mi były gotowe! Słyszysz! Natychmiast!
To rzekłszy i nie patrząc na Starościnę, poszedł do Łowczego, który właśnie przed
zwierciadłem czesał sobie włosy, których nie miał.
— Proszę pana Łowczego o przyrzeczone pieniądze, Maczki odstępuję, panny odstępuję, ale
zarazem i opieki pańskiej nadal się zrzekam. Za dobre, któreś pan mi uczynił, wdzięczen będę;
złego zapomnę, i... — dodał — bywajcie zdrowi!
-— Co? Co? Marku szalony! — zawołał Łowczy. — Wszak Starościna jest?
— Jest, czeka na pana.
— A ty?
— Ja natychmiast jadę.
Łowczy rzucił grzebień, widocznie walczył z sobą; namiętności starego grata i poczciwe
serce ludzkie pasowały się w nim, łza potoczyła się z powiek.
— Marku kochanie! Nie gniewaj się! Chodź, niech cię uścisnę. Dalipan! Diabli ich
wszystkich wiedzą, co tu robić i gdzie prawda, a mnie cię serdecznie żal.
— Nie mniej i mnie pana Łowczego, ale na inny sposób — śmiało rzekł Hińcza — jesteś już
zawczasu pod pantoflem, a nie wiem, co dalej być może. Miałeś pan święty spokój w domu, ten
stracisz; miałeś przyjaciół i życzliwych, tych poodpędzają. Żal mi was, ale podobno za późno i
poniewczasie stękać. Teraz submituję się...
Łowczy dobył przygotowanego trzosa, oddając go Markowi; zawstydzony był i milczący.
— I dokądże myślisz jechać? — spytał.
— Wcale nie wiem — rzekł Marek, kłaniając się — krom tego, że jak najdalej od miejsca,
gdzie babskie intrygi ludźmi rzucają. Do nóg się ścielę...
I wyszedł.
Niech Pan Bóg broni każdego uczciwego człowieka podróż konno odbywać w kanikułę! We
dnie słońce piecze, jakby człek był na ruszcie, rankami rosy chłodne, wieczorem najczęściej burze
albo na gościńcu błoto po ulewie, a jeśli słońce czaszki nie przepali we dnie, w nocy febry się nie
chwyci, można rachować na zapalenie płuc lub jaką nie zregestrowaną w medycynie gorączkę.
Marek wyjechał z Maczek około południa, a że co najprędzej rad by się z okolicy oddalić,
nie zważał wcale na palący skwar, na porę ani na konia, ani na siebie.
Przekłusowawszy nieznajomym krajem kilka godzin prawie bez myśli, bo mu się już do
zbytku poplątało w głowie, stanął dopiero spocząć, gdy już i sam z sił opadł, i szpak cały okrył się
pianą.
Było pod wieczór; karczemka stała pod lasem, ale taka licha, z szopką do niej przypartą tak
mizerną, że osiodłany koń z jukami ledwie mógł wnijść do środka. W jednej izdebce mieściła się za
piecem familia arendarza, prawdziwy obraz nędzy, i szynk dla przejezdnych. Znać gościniec mało
był uczęszczany i niewiele tu ludzi popasało. Na dobitkę ani owsa, ani siana, śmierdząca wódka i
kawałek stwardniałego chleba.
Tym razem pomyślał Marek: „Już mnie szczęście moje opuszcza, ale trudno konia zabijać,
trzeba wypocząć". Mówiąc to, oglądał się dokoła, a Wawrek zmęczony i strasznie smutny, gdyż w
Maczkach z dziewczyną w piekarni rozpoczął był romans, który w zajmującym miejscu gwałtownie
został przerwany, protestował przeciwko wciąganiu koni do tego szałasu, obawiając się żłobów
nieczystych i uchowaj Boże, choróbska jakiego, gdy oczy jego uderzył widok wcale niezwyczajny.
Karczemka stała na skraju lasu, który dalej ciągnął się w całym majestacie dziewiczym
puszczy nie tkniętej żadnym uczonym gospodarstwem leśnym. Pierwsze dęby, stojące na zielonej,
krótką trawką porosłej łączce, ustawione były, jakby je tam ludzka ręka dla ludzkiego rozsadziła
użytku. Dokoła tej naturalnej altany, gęsty zastęp leszczyn zasłaniał ją od boru. Łączka pod dębami
nie była pustą. Znać przed Markiem jeszcze jakieś wielkie państwo zmuszonym było stanąć tu na
popas, nie znalazło schronienia, ale że wielkim panom na świecie wszystko łatwiejsze, dali sobie
radę i bez gospody.
Powozy trzy, nie licząc mniejszych, odpoczywały na gościńcu, gdzie je właśnie smarowano;
konie pasły się przy bardzo porządnych żłobach płóciennych owsem zapaśnym; na boku przy ogniu
ogromnym kucharz i kuchta gotowali, nie wiadomo, obiad czy wieczerzę, a jaśnie państwo siedzieli
pod wspaniałym tureckim namiotem ogromnym, którego popodnoszone kurtyny dozwalały się
przypatrzyć kompanii z pań i kawalerów z cudzoziemska przebranych złożonej.
Dwór był liczny, bo woźnice i kuchnia, i lokajów kilku w barwie niebieskiej z białym, i
dworzan młodych para się kręciła, i smycz chartów było widać, i kilka koni jezdnych.
Przed namiotem bonończyk i tarant duński, postrzegłszy podróżnego, siadłszy na tylnych
łapach, ujadali.
Marek, wpatrzywszy się bacznie, dostrzegł jegomości w białej peruce, już niemłodego,
jejmość w podróżnej sukni, ale bardzo strojną, i panienkę, która z dala wydała mu się bardzo
zręczną i pięknej postawy. Oprócz tego był labuś w czarnej krótkiej sukience i jedwabnych
pończochach, i trzewikach z klamrami, karlica, która psy starała się uspokoić.
Znać przygoda pana Marka nie uszła też baczności osób zebranych pod namiotem; jedna z
nich dobyła długiej wysuwającej się lornety i z kolei wszyscy przypatrywali się zakłopotaniu
Wawrka i ruchom dosyć gwałtownym Hińczy, który był tym bardziej zły. że niezmiernie głodny.
Wawrek, opatrzywszy pogryzione żłoby, po których nie było co zresztą zasypać,
zaprotestował przeciwko wciąganiu koni, które nieopatrznie już były na pół do tej stajenki
powłaziły.
— Róbże sobie, co chcesz! — zawołał Marek i usiadł w cieniu na kłodzie.
Kiedy się już komu szczęści, to i wszelka bieda na dobre wychodzi, jak to okazał wypadek
pana Hińczy wcale niespodziewany, który tylko w kanikułę mógł się przytrafić.
Za dębami w pewnej odległości, niezbyt wielkiej, stała mizerna wioszczyna w krzakach.
Właśnie gdy się to działo, a pan Marek siadł na kłodzie, w wiosce zrobiła się wrzawa
niezrozumiała. Pokazali się ludzie z widłami, kołami, baby z łopatami, chłopcy z grabiami, i
wszystko to poczęło pędzić drożyną ku lasowi, gdzie stał namiot. Nie można było domyśleć się, co
to znaczyło. Wszyscy powybiegali od kuchni, namiotu, od koni, patrzali, ale z założonymi rękoma.
Jednemu Markowi przyszło na myśl, że ta pogoń wsi nie mogła mieć innego powodu, jak tylko szła
albo za wilkiem, lub za psem wściekłym. W mgnieniu oka żwawy chłopiec dobył spod juk
podróżnego garłacza, który z nim zawsze jeździł, szczególnej konstrukcji, darowanego mu przez
Łowczego, wybiegł na drogę i stanął.
Na ścieżynce pokazał się w istocie zziajany pies z wywalonym językiem, który leciał wprost
na dęby, a przed dębami nader nieopatrznie stała owa panna, która się z daleka tak ładną wydawała.
Panna pewnie ufna w to, że się tak znakomitego rodu odrośli nic złego stać nie może, wychyliła się
dla przypatrzenia ciekawemu wiejskiemu dramatowi. W istocie, nim pies, który by niechybnie się
rzucił na nią, dopadł do łączki, śmiały Marek zastąpił mu drogę i wypaliwszy z garłacza w sam łeb,
trupem położył.
Nadbiegła gromada ze wsi z radosnymi okrzykami, a ci, co mieli koły i grabie, dobili już
zdychające zwierzę.
Po dokonaniu tego śmiałego czynu Marek, wydmuchnąwszy garłacza, miał się cofnąć na
swój pierwszy posterunek przy szałasie, gdy stary jegomość w siwej peruce, który był wybiegł na
ratunek jejmościanki ciekawej i ucieszył się niezmiernie zobaczywszy, że psa zabito, z radości
podskoczył aż do pana Marka.
— Pozwólże asindziej — zawołał — ażebym mu z duszy podziękował; kto wie, hrabianka
Justyna byłaby mogła paść ofiarą swej ciekawości, gdyby nie przytomność umysłu acan-
dobrodzieja.
— O! To rzecz była tak naturalna! — odparł Marek, chłodno się kłaniając.
— Tak naturalna, a jednak nikt się tego nie domyślił prócz aćpana. Jakie imię pańskie?
Kogo mam honor?
— Marek Hińcza z Zadasia.
— Bardzo mi przyjemnie. Znałem Hińczów... szczególniej Łowczego, pana Mikołaja
Hińczę.
— To był mój opiekun.
— Nie żyje? — spytał pan.
— Żyje, ale się żeni — rzekł Marek z uśmiechem.
— Pozwólże asindziej, abym go mojej rodzinie przedstawił. Jestem wojewoda Szurski...
hrabia Szurski — poprawił się jegomość w siwej peruce. — Ponieważ asindziej tu dla popasu koni i
dla siebie nic nie znalazłeś w tej budzie, proszę cię na podróżny obiadek, a konie każę wziąć do
moich, bo ja z sobą obrok wożę.
To mówiąc, wojewoda wskazał ręką namiot Markowi i poprowadził go do swego
towarzystwa. Składało się ono, po bliższym rozpatrzeniu, z otyłej poważnej wojewodzinej, z owego
labusia Francuza, już niemłodego, z twarzą zbolałą i pomarszczoną, i panienki, która z daleka tak
się wydawała zachwycającą. Gdy teraz podniósł oczy nieśmiało Marek, ujrzał wprawdzie tę samą
kibić prześliczną, ale w miejscu twarzyczki, której miał prawo się spodziewać, blade lice ospowate,
ni brzydkie, ni ładne, smutne, bez wyrazu, z oczyma zgasłymi. Panna musiała być najmniej
trzydziestoletnią i, jak to mówiono: w Jezusowych latkach.
Zawód to był przykry dla czciciela płci pięknej, ale Marek nie dał poznać po sobie, że
spojrzawszy na wojewodziankę, ciarki po nim przeszły. Przeciwnie, panna zdawała się z wielką
przyjemnością przypatrywać męskiej postawie i twarzy ogorzałej swego zbawcy.
Hrabia przedstawił go po imieniu i nazwisku. Marek się skłonił, wszyscy aż do labusia,
mówiącego bardzo złą polszczyzną, poczęli go okrywać pochwałami.
Markowi prawie wstyd było, że tak małym kosztem wyszedł na bohatera, ale perspektywa
obiadu uśmiechała mu się wielce, a w dodatku jeszcze i konie popas miały dostać. Rozmawiając,
wprowadzono go do namiotu. Hińcza znajdował się nader skromnie, ale że był nawykł do ludzi, nie
imponowali mu może tyle, co komu innemu, okazał się więc cale swobodnym i przyzwoitym.
Wojewoda posadził go przy sobie. Labuś usiadł przy wojewodzinie, panna hrabianka z
drugiej strony. Szklanne jej oczy wlepione były dziwnie w młodego chłopaka. Poczęto go
rozpytywać o losy, życie, cel podróży itp. Marek tyle powiedział, ile mu było potrzeba.
Słońce zachodziło, a księżyc w pełni miał wnijść, gdy tabor wojewody pośpiesznie zwijać
poczęto, aby dalej jechać chłodem wieczornym.
Marek, posilony dobrze, chciał za gościnność dziękować i dosiąść też konia, aby się dostać
do jakiego noclegu, gdy wojewoda, którego oczów nie uszła baczność córki zwrócona na młodego
przybysza, wziął go na stronę.
— Wiesz asindziej co — rzeki — wszak ci to, jak mówiłeś, wszystko jedno, dokąd
pojedziesz: jesteś wolny. Miło by nam było, gdybyś nam towarzyszył do Trzcinnej. Dziś nade
dniem będziemy w naszej rezydencji; spoczniesz sobie u nas. Poznamy się bliżej; może też
znajdziesz sobie przy moim boku jakie zajęcie. Pojadę na sejm... Nieco później wziąłbym
asindzieja z sobą; mam przy dworze stosunki.
Marek krótko się namyślał, był nieco fatalistą z usposobienia, wierzył w przeznaczenie;
skłonił się nisko wojewodzie.
— Jeśli pan wojewoda pozwoli — odpowiedział — jeśli nie będę natrętem, z wielką
przyjemnością pociągnę za obozem.
— Nie tylko pozwalam, ale proszę usilnie. Żona moja i córka łączą swe życzenia z mymi.
Będziesz nam aćpan miłym gościem.
Stało się tedy tak, że pan Marek znowu się uczepił, zupełnie przypadkowo, znajomości
podróżnej i przy powozie wojewody, nie męcząc konia, w dalszą puścił się drogę.
W istocie nad ranem, gdy już księżycowe światło pobladło, a słońce niedługo wschodzić
miało, ukazała się owa rezydencja pana wojewody. Maleńka była to mieścina, u brzegów
znacznego stawu położona. Na najwznioślejszym widać było pałacyk niezbyt stary i drzewa
otaczające zabudowania.
Położenie cale było piękne i wesołe. Obok głównego korpusu, przeciw którego stała brama
murowana, wyniosła, z gankiem snadź niegdyś dla kapeli przeznaczonym, Wawrek dojrzał
rozległych oficyn; drugą stronę dziedzińca zajmowały stajnie.
Spodziewano się pewnie przyjazdu dziedzica, o którym musiano oznajmić, gdyż we dworze
wszystko było w pogotowiu: ludzie na nogach, śniadanie ciepłe, pokoje otwarte. Marszałek dworu
wyznaczył gościowi pokoje (było ich aż dwa) w oficynach; a po eleganckiej kawie, którą by był
może młodzieniec chętnie na kieliszek wódki i kawał kiełbasy zamienił, potrzeba snu zmusiła go
rzucić się na łóżko. Posłanie było aż do zbytku wygodne i pan Marek tak dobrze o wschodzącym
słońcu chrapnął, że się nie zbudził aż koło południa. Zląkł się zrazu swej nieobyczajności, gdy
nadchodzący Wawrek na pociechę mu zwiastował, że jeszcze we dworze wszyscy spali i tylko
jedna panna hrabianka była przy swych kwiatkach w ogrodzie.
Nie było mu tak dalece pilno oglądać jej oblicza; wszakże po- śpieszył z ubraniem
przyzwoitym, aby być w przygotowaniu, gdy się wojewoda rozbudzi. Dobrze z południa dano znać,
że można się było udać na pokoje.
Pałacyk był niewielki, niestary, a świeżego w nim hrabiego i pana poznać łatwo; herby z
koronami o pałkach ukazywały się wszędzie, lustra świeciły po wszystkich kątach, złoto kapało.
Ceremonii dworskich przestrzegano nader pilnie. Marszałek dworu był nadzwyczaj czynny;
słudzy od rana w białych rękawiczkach; do sali otwierały się drzwi hrabiostwa na rozcież.
U stołu państwo oboje mieli po królewsku podwyższone siedzenia, tylko że nie z
baldachimami.
Zresztą ludzie byli jacyś dobrzy, a gdy się zapomnieli i gdy to nieszczęśliwe hrabiostwo
chwilowo abdykowali, wychodziła spod niego poczciwa natura szlachecka w dobrym gatunku.
Hrabianka, choć ospowata i nieładna, była osobą łagodną, smutną i miała urok, którego czasem
wielkiej piękności brakuje. Mówiła mało, onieśmielała ją jej brzydota; kryła się chętnie i nosiła z
sobą prawie nieustannie jakąś książkę, mającą jej zastępować towarzystwo. Z widocznym
ukontentowaniem przywitała ona też pana Marka, który ze swą rubaszną prostotą, choć niezupełnie
przypadał do tego towarzystwa, urozmaicał je nieszkodliwie.
Obiad był późny; tu wina nie nalewano tak obficie, jak po szlacheckich dworach, podawano
różne w małych kieliszkach, dosyć liche, ale ponazywane pięknie.
Po obiedzie labuś, hrabianka i Marek wyszli do ogrodu; rozpoczęła się rozmowa, usiłowano
w nią wciągnąć gościa i udało się pannie Justynie otworzyć mu usta. Opowiadał szlachcic swoje
przygody wesoło i znać było, że się podobały. Zszedł czas przechadzki niepostrzeżenie i miło.
Hińcza po spędzonym dniu, powracając do oficyny, musiał przyznać, że hrabianka wcale
nie była ładną, ale rozsądną i miłą bardzo.
Nazajutrz wojewoda na dłuższą go wziął rozmowę, trzeciego dnia musiał siedzieć z
wojewodziną znowu; potem labuś wziął go jakby na egzamin. Dotąd rozmowa toczyła się po
polsku i Hińcza nie widział potrzeby do popisu ze swą francuszczyzną. Jakież było podziwienie
Francuza, gdy w dłuższej nieco pogadance Marek się odezwał dosyć czystym językiem francuskim.
Labuś zrazu osłupiał, potem prędko go pożegnał i nadzwyczaj spiesznym krokiem popędził do
pałacu, zapewne zwiastować szczęśliwą nowinę, iż Marek przemówił językiem wielkiego świata.
To pewna przynajmniej, że ledwo się później pokazał Hińcza w salonie, gdy uśmiechająca się
wojewodzina zagadnęła go, czemu wprzódy nie odkrył swego talentu.
— Choć to asindziej może masz za rzecz małej wagi — dodał wojewoda — a powiem
asindziejowi, że bez tego języka w świecie obejść się trudno i można powiedzieć, że kto go umie,
jest jakby innym człowiekiem.
Zatem mes felicitations empressees. Nie wiadomo, czy ta francuszczyzna niespodzianie na
gościńcu znaleziona, czy inny jaki tajemniczy powód obudził powszechną wesołość, to pewna, że
wszyscy byli w jak najlepszych humorach, swobodniejsi, uradowani.
Panna Justyna jeszcze pilniejszym okiem patrzała na Marka. Wojewoda inaczej go
konsyderował; zdawało się, jakby przez zaszczebiotanie to o jeden stopień wyżej postąpił. Marek
nie umiał sobie dobrze tego wytłumaczyć, ale czuł, że zyskał wiele u wszystkich. Hrabia uczynił
mu nazajutrz uwagę, że należałoby przyjąć i strój europejski, na co Hińcza odpowiedzieć na razie
nie potrafił.
Gdy po dniach kilku objawił podróżny małą chętkę wydobycia się z Trzcinnej, gdzie pan
Marek nudzić się już zaczynał, wojewoda wręcz się temu sprzeciwił, położył veto i żądał, aby
pozostał aż do jego wyjazdu do Warszawy.
W obejściu się z panem Hińcza było w istocie coś tajemniczego, czego on dobrze zrozumieć
nie mógł. Ułatwiano mu szczególniej długie rozmowy z panną Justyną, których świadkami była
tylko głuchoniema karlica i dwa pieski. Hrabianka w tym towarzystwie chodziła po ogrodzie,
zagajała rozprawy w różnych przedmiotach, starała się wybadywać Marka, objaśniła mu to, o czym
nie miał dostatecznych wiadomości, słowem była dlań nadzwyczaj dobrą i miłą. Marek też coraz ją
znajdował przyjemniejszą. Zakochać się w niej nie mógł przy najlepszych chęciach i największych
ułatwieniach, przy młodzieńczej nawet do tego afektu skłonności; ale zbliżył się przyjacielsko,
bratersko, co ona zdawała się przyjmować wdzięcznie. Co dziwniej, stosunek ten rodzicom nie
wydawał się zdrożnym ani niebezpiecznym, gdyż sami zbliżyć ich usiłowali.
Dlaczego Wojewoda wysłał jednego z dworzan zaufanych do Rogowa, z listem do
Łowczego i jaką od niego otrzymał odpowiedź, o tym nikt nie wiedział. Ale po nadejściu jej
stosunki pana Marka w domu jeszcze się stały przyjaźniejsze.
Tak powoli nawykł do Trzcinnej i już się nieomal uważał jak w domu. Atmosfera tej
rezydencji cichsza i spokojniejsza od tych, do których był dotąd nawykły, oddziaływała powoli
nieco na jego charakter żywy, ale do lenistwa przedziwnie usposobiony. Podobało mu się to, że nic
robić nie potrzebował, o niczym myśleć; że w danej godzinie przychodziło jedzenie wytworne, że
życie otaczał zbytek na wygody obrachowany, dla oka miły. Słowem, po kilku tygodniach
spędzonych w Trzcinnej, Marek myślał, że coś podobnego do tego życia, z dodatkiem polowania i
gęstszego kieliszka w dnie uroczyste, nie byłoby mu nieprzyjemnym.
Wojewoda ciągle mówił o wyjeździe na sejm do Warszawy, ale z dnia na dzień odciągał.
Mieli jechać razem.
Jednego dnia po obiedzie stary labuś z tabakierką i chustką w ręku wyszedł z panem
Markiem do ogrodu, czas był piękny. Hińcza myślał w duchu, iżby się chętnie na szpaku
przejechał, aby do zbytku nie zasiedzieć; ale labuś zaczął rozmowę:
— Spodziewam się — rzekł, częstując tabaką, której Marek nigdy nie zażywał i brzydził się
nią okrutnie — spodziewam się, że waćpan oceniasz ten szczęśliwy traf, który go tu przyniósł na
dwór pana wojewody? Są to w istocie oboje ludzie najczcigodniejsi.
— Możnaż o tym wątpić, że ich łaskę cenić umiem? — odparł Marek.
— Więc jeśli tak jest, a tegom się też i spodziewał — rzekł ksiądz — dlaczegóż byś
waszmość nie starał się, jak pospolicie szlachta czynić zwykła, dłuższym pobytem do tego
czcigodnego domu przywiązać.
— Boję się być natrętnym...
— Ale wszyscy na waćpana bardzo dobrym okiem patrzą... wszyscy — dodał labuś — aż do
hrabianki Justyny, która jest, przyznasz mi, osobą wielce zajmującą.
— Bardzo miłą — dodał Marek.
— Tak, masz słuszność — mówił labuś — nie można powiedzieć, ażeby była piękną, ale ma
wielki wdzięk, który jej nadaje słodycz charakteru i umysłu wyższość.
— Niezaprzeczenie — rzekł Marek.
— Wystawże sobie waćpan — dodał Francuz — iż osoba wykształcona, z takimi
przymiotami, córka dygnitarza, jedynaczka, fortuny jeśli nie magnackiej, to niepośledniej, dotąd
męża znaleźć nie mogła.
— W istocie rzecz to dziwna...
— Wprawdzie — kończył ksiądz — ona i sama temu winna, bo się jej wielu trafiało, a
trudną była w wyborze. Chciała zawsze człowieka, który by się jej mógł podobać.
— Naturalnie — dodał bezmyślnie Marek.
— Nie sądź waszmość jednak, ażeby od niego wymagała tego, do czego jej prawo daje
urodzenie, wychowanie, dostojność ojca i majątek. Ja jestem pewny, że poszłaby za prostego, nawet
niemajętnego szlachcica, byle się jej musiał podobać.
— Ach! — rzekł Marek. — Czyżby to być mogło? Hrabianka znajdzie pewnie stosowną
partię
— Rodzice uczucia jej delikatne szanują, przymusu nie uczynią, a ona — mówił ksiądz —
zrażona jest do wielkiego świata. Przy tym wojewoda ma dawne stosunki na wiedeńskim dworze,
łatwo mu będzie, gdyby się szlachcic znalazł podobny, wyrobić dlań tytuł.
— Ale któż by ze szlachty się odważył sięgnąć po rękę woje-wodzianki? — rzekł obojętnie
Marek.
— Otóż to jest — dodał zimno ksiądz — że teraźniejsza młodzież nie ma odwagi, nie śmie
oczów podnieść. Dawniej szlachta francuska kochała się w księżniczkach krwi królewskiej i śmiało
do rąk ich sięgała, dziś polski szlachcic boi się pomyśleć o córce dygnitarza mu równego.
— Na to potrzeba mieć — rzekł Marek — coś usprawiedliwiającego zuchwalstwo, talenta,
imię...
— Nie, tylko trochę szczęścia — odparł labuś — proste przypuszczenie. Gdyby na przykład
po tak przyjaznym tu przyjęciu waćpanu myśl przyszła starać się o wojewodziankę?
— Mnie! Ależ ja nie śmiałbym na nic podobnego się ważyć.
— Dlaczego? Dlaczego? — zawołał labuś. — Gdybyś się tylko pannie podobać umiał.
Marek się rozśmiał.
— Ale to być też nie może!
— Wszystko być może — dodał ksiądz — mieć trzeba ambicją i odwagę.
— Na drugiej mi nie zbywa — rozśmiał się chłopiec — ale pierwszej całkiem braknie.
Ksiądz się rozśmiał.
— Ja prawdziwie dziwiłem się i wydziwić nie mogę. Pamiętam moje młode czasy, w
świeckim stanie, gdybym jak wy co dzień miał szczęście obcować z tak wykształconą osobą, głowę
bym stracił i jednego poranku padłbym na kolana.
— A o południu odebrałbyś jegomość rozkaz opuszczenia rezydencji.
— Nie sądzę — rzekł ksiądz — nie sądzę. Kto to wie. Audaces fortuna iuvat , często się
śmiałkom udaje. A tu są okoliczności sprzyjające wielce: wiek, niezbyt dostępna dla ludzkiego oka
piękność, no... i przyjazne usposobienie.
Marek, w początku zupełnie prostodusznie słuchający rozmowy, dopiero w tym jej miejscu
czegoś się domyślać zaczął. Uderzyło go to jedno, przy znajomości stosunków miejscowych, iż
ksiądz by nigdy nic podobnego powiedzieć się nie ośmielił, gdyby mu to dozwolonym lub
wskazanym nie było.
Zamilkł chwilkę.
— Jakże waćpanu się osobiście podoba panna wojewodzianka — zapytał po chwili labuś.
— Mnie osobiście — bardzo!
— Ha, no! I nie masz odwagi! — dodał Francuz. — To już niepojęta przy waszym
charakterze.
— Mój ojcze! — zawołał Marek. — Jestem młody, jestem dumny, zbytnim upokorzeniem
niczyjej bym ręki nie chciał się dotykać, a kariery pracą lub szczęściem dobiję się.
— Otóż mówmy otwarcie: ja waćpanu dobrze życzę — biorąc go za obie ręce odezwał się
labuś gorąco — tu masz jedne w życiu sposobność, najłatwiej w świecie od razu zdobyć spokojną i
szczęśliwą przyszłość. Obserwowałem rodziców, nie wymagają wiele; znam pannę od dzieciństwa,
ta serca tylko życzy sobie... Ja radzę, waż się asindziej śmiało.
Marek stał zamyślony.
— A jeśli się nie uda?
— Ja nic nie wiem, ale... ale mnie się zdaje, ja ci powiadam, że się uda... Ja nic nie wiem,
ale mam najlepsze przeczucia, a nigdy mnie prawie nie zawodzą.
— Ale jakże tu rozpocząć? — odparł Hińcza ośmielony nieco. — Ja nie mogę powiedzieć
pannie, że szaleję, bo ona mi się w oczy zaśmieje; a inaczej jakże to oświadczyć?
— Bardzo łatwo — rzekł ksiądz — wysoki szacunek, sympatia.
— Te nie tłumaczą takiego zuchwalstwa.
— Ale bo dzieciak z ciebie! — zniecierpliwiony dorzucił ksiądz. — Panna, której się kto
oświadcza, w miłość zawsze wierzy i za wszelaką się nie gniewa, a cóż by znowu z waćpana był za
młodzieniec, żebyś w tak miłej panience pokochać się nie umiał i wygadać się z tym nie potrafił.
— A jak mnie wypędzą z konfuzją za nadużycie gościnności — rzekł Marek.
— To ja pójdę razem z waćpanem precz — dodał labuś żywo. — Ale ja ci mówięj że to nie
może być. Ja naturalnie nic nie wiem, ale z tego co słyszę, jak o waćpanu mówią rodzice i panna,
miarkuję wiele...
— No, to chyba konia osiodławszy, spróbuję rzec słowo, jeśli się nim nie udławię —
szepnął Marek. — Nie przeczę, honor by był wielki, szczęście dla mnie niespodziane.
Labuś podał mu tabaki, popatrzał nań bacznie i szepnął mu:
— W bocznej alei na prawo chodzi panna Justyna z książką i karlicą; idź waćpan bez
namysłu, rozpocznij rozmowę i próbuj szczęścia; ja tu będę czekał.
Zawahawszy się nieco, Marek posłuszny poszedł; na pół drogi strach go wziął, potem
odwagi nabrał i doszedłszy szpaleru, znalazł w nim w istocie pannę Justynę.
„Jak krzyknę na Wawrka — powiedział sobie w duchu — koń będzie gotów za kwadrans, a
ja tymczasem i piechotą drapnąć mogę". Z tą pocieszającą myślą rzucił się w ślad za panną, która
słysząc za sobą kroki, zawróciła się, spojrzała i uśmiechnęła, książkę składając. Karlica,
spostrzegłszy Marka, ustąpiła mu miejsca, przechodząc na drugą stronę. Marek pozdrowił
niewyraźnie wojewodziankę, czuł, że go w piersiach dusiło.
— Czytałeś pan ten dramat Diderota? — zapytała panna Justyna.
— Przepraszam panią, ale ja, trudno się do tego przyznać, czy- tam bardzo mało, jestem
leniwy. Chętnie słuchałbym czytania może, sam, to już wolę myśleć na swój rachunek.
Wojewodzianka się uśmiechnęła z tej naiwności i prostoty; ale gdy się kogo kocha, cóż w
nim może się nam nie podobać?
Marek zdobył się, natchniony sytuacją, na wcale niezłe tłumaczenie.
— U nas, pani — rzekł — w ogóle czytało się niewiele, tylko to, co konieczne, a życiem
nabywało tego, co gdzie indziej książkami. Wszakże to, co przechodzi i kamienieje w książkę, musi
wprzódy latać żywe po świecie.
Wojewodzianka znalazła to wyrażenie nader trafnym; spojrzała mu w oczy i postrzegła go
dziwnie ożywionym. W istocie strach mu nadawał tę fizjognomię rozgorączkowaną.
— I pan zacząłeś się też, z tego, com słyszała, uczyć więcej z życia niż z książki?
— Tak, pani — odezwał się Marek — ale jestem dotąd nieukiem wielkim.
Uśmiechnęła się na to.
— Ja sądzę, że się pan obgadujesz... Umiesz już bardzo wiele, bo wierzysz w Opatrzność.
— Nazwano mnie za to nieraz fatalistą.
— I jesteś szczęśliwy, bo masz wiarę w gwiazdę swoją. To uspokaja.
— Ale ja z tej wiary tracę po trosze teraz.
— Dlaczegóż?
— Jest w moim życiu jakby chwila spoczynku, której przeznaczenia zrozumieć nie mogę —
rzekł Marek — a po której, bądź co bądź, żal mi się zawsze zostanie.
— Jakaż to chwila? — ciszej i trochę niepewnym głosem odezwała się panna Justyna.
— Właśnie obecna — rzekł Marek — siedzę tu tak długo, tak mi tu dobrze, a przecież
wiem, że się sam z tego cichego raju wygnać muszę.
— To chyba pan sam — grzecznie odpowiedziała hrabianka — widzisz pan, jak go moi
rodzice przyjmują serdecznie.
— A pani? — cichuteńko spytał Marek, spuszczając oczy i gotując się uciekać, jeśliby burzę
sobie sprowadził na głowę.
— A ja? — powtórzyła wojewodzianka, wpatrując się w niego bacznie. — Cóż panu po
tym, jak ja dla niego jestem usposobioną? Przywiązujeszli do tego wartość jaką?
— Największą — rzekł Marek z zapałem.
Niepiękna twarz blada Justyny okryła się rumieńcem; wystąpiło na nią trochę życia;
wezdrgnęła.
— Nie mów pan tak — rzekła — jeśli to mówisz przez prostą galanterią męską. Nie godzi
się drażnić uczucia bardzo biednego i tak serca. Nie sądzę, ażebyś to powiedział na serio, z myślą
poważniejszą, z jakim zamiarem.
— Tak jest, pani, powiedziałem to z namysłem, serio, z zamiarem; ale jeślim panią
mimowolnie obraził...
— Nie, panie Hińczo, tylko powtórz mi raz jeszcze, popatrzywszy na tę twarz zwiędłą, na
oczy zgasłe, na nieudatną postać moje, czy możesz mieć w istocie jakie zamiary?
— Twarz pani wydaje mi się tak piękną jak jej dusza i dlatego spodziewam się
przebaczenia.
— Ale powiedz mi pan całą myśl swoje jasno i wyraziście — przerwała hrabianka — i nie
bawmy się w zagadki, i nie łapmy za słowa. Ja się nie pogniewam za nic.
— Więc gdybym śmiał się oświadczyć o jej rękę, ja biedny szlachcic bezdomny?
Justyna podała mu rękę, milcząc.
— Masz ją — rzekła — oddam ci ją; byłeś pierwszym, dla którego serce moje coś było
warte... Coś się nie zraził moją biedną, smutną postacią... Bądź mi dobrym, bądź mi łagodnym, i nie
daj zwątpić o ludziach.
Pan Marek, wedle obyczaju i w istocie może ze wzruszenia, którego doznał, padł na kolana
przed panną Justyną, która płakała szczęśliwa.
— Będę ci łagodną, dobrą i posłuszną, przywiązaną, ale niech nie żałuję tego dnia nadziei;
Bóg ci to nagrodzi.
— O, pani! — zawołał. — Byłbym najniewdzięczniejszym, gdybym czym innym być śmiał,
jak najpierwszym ze sług twoich.
— Bądź mi tylko wiernym bratem! — odparła hrabianka.
Głuchoniema karlica przypatrująca się tej scenie, zrazu przelękniona, zaczęła się potem,
patrząc na Marka, śmiać serdecznie i klaskać w dłonie, dziwacznie podskakując.
Marek wstał jak pijany.
— Chodźmy do rodziców! — odezwała się panna Justyna. — Od dawna mam ich uroczyste
przyrzeczenie, że mojemu wyborowi, jakibykolwiek był, sprzeciwiać się nie będą; przedstawię pana
jako mojego narzeczonego.
Marek całował ręce panny Justyny, ale mimo wszystko zdało mu się, iż cała przygoda jest
jakimś snem tylko, z którego przykro się przyjdzie obudzić.
Gdy weszli do pałacu, zastali wojewodzinę w okularach nad książką i pończochą;
zobaczywszy ich razem, a w pewnym oddaleniu kroczącego labusia, który podniesionymi do góry
rękoma dawał jej znaki, zrozumiała staruszka, że się coś stanowczego stało, ruszyła się nieco,
opierając się o poręcz krzesła.
— Chere maman! — zaczęła Justyna. — Miałam pozwolenie wasze uczynienia wyboru,
przebaczcie mi, że bez waszej porady go dokonałam. Oto mój narzeczony!
Wojewodzina w ręce uderzyła.
Marek był obowiązany upaść na kolana, co też z wielkim łoskotem uczynił. Nad jego głową
płacz, szept, pytania, wykrzyki polskie i francuszczyzna krzyżowały się tak spiesznie i żywo, iż nie
poczuł, kiedy odebrał błogosławieństwo. W chwili gdy już miał powstać, usłyszał za sobą szmer i
głos wojewody.
— Que se passę t-il donc id? Co to wszystko znaczy? Wypadało mu podźwignąć, odwrócić
się i raz wtóry paść przed wojewodą na kolana, co wedle rachuby jego mogło już być ostatnim.
Wojewoda był tak niezmiernie zdziwiony, iż mógłby go bardzo przebiegły człowiek
posądzić, że naprzód to wszystko obrachował i wiedział. Nie stawił najmniejszego oporu,
zdumiewał się tylko, rozpytywał, jak do tego przyszło; na przemiany zdawał się wahać i
natychmiast wynajdywał sobie sam do uspokojenia powody.
Scena była rozczulająca, dramatyczna, piękna i uwieńczona zamianą pierścieni, które ksiądz
przytomny uroczyście pobłogosławił, tak że owo nagłe oświadczenie zmieniło się w najniespodzie-
wańsze zaręczyny.
Marek w ten sposób w jednej chwili z obcego przybysza, który mógł nazajutrz odjechać na
szpaku, został dziecięciem domu, prawie jego młodym panem. A że po pałacach szczególniej nigdy
na słuchających pode drzwiami nie zbywa, choć nic nikomu nie powiedziano, w kwadrans już cały
dwór wiedział, że szczęśliwy morderca psa wściekłego został wojewodzianki narzeczonym.
Marek mógł postrzec wieczorem, wychodząc do oficyn, jak się wszystkich obejście z nim,
grzeczność ich, zmieniły i spotęgowały.
Wawrek, który swym zwyczajem nawykł był, w kącie drzemiąc, czekać, ażeby miał
szczęście paniczowi zdjąć buty, tym razem przechadzał się niespokojny. Poszedł za panem dla
odbycia zwykłego obrzędu, ale tak mu się przypatrywał, chrząkał, tak tuptał, jakby koniecznie o
czymś się chciał dowiedzieć. Chłopak był bardzo roztropny.
— Proszę panicza — odezwał się wreszcie — bo to tu we dworze od południa ludzie licho
wie, co plotą, latają jak poparzeni. Czy my już do Rogowa nie powrócimy?
— Wątpię — rzekł Marek.
— Ani do Maczek?
— Pewno nie.
— Jak Boga kocham! Ludzie bo gadają, że się pan tu żeni, ale czy to może być?
Marek się uśmiechnął, kręcąc wąsa:
— A gdyby tak było?
Wawrek, jak stał, nie rzekł już ani słowa, ręce załamał, głową pokiwał i powoli się pokłonił
do kolan.
— To już, proszę panicza, niechajby mi było wolno choć piechotą do Rogowa wrócić.
— Cóż ci to tam tak pilno?
— Mnie nie pilno, ale ja tu nie chcę zostać.
Ruszył ramionami, podparł łokieć na ręku, zasłonił twarz i płakał.
— Już się nasze dobre życie, paniczyku, skończyło! Byliśmy swobodni, jak ptaki... Ej! Ej!
Teraz nastaje niewola. Bo co to państwo takie, jeżeli nie ona? Ej, ej! Nie wróci się nasze życie w
lasach, w Rogowie, ta i na gościńcach po świecie. To to było życie...
Westchnął potem z naiwnością chłopiec i z poufałością starego sługi, przybliżywszy się do
Marka tak, aby go nikt nie mógł dosłyszeć, szepnął cichutko:
— Proszęż panicza, a co ja Rózi powiem, jak mnie spyta o pana? Ona, co tak na wyjezdnym
płakała?
Marek się skrzywił okrutnie i palce położył na ustach. Rózia był to ten fartuszek biały pod
płotem.
Z tym wieczorem skończyła się przedmowa życia pana Marka Hińczy z Zadasia, rozpoczęta
paszeniem gęsi, a zamknięta perspektywą senatorskiego może krzesełka; z nią razem skończyły się
młodych dni swawolne marzenia, nadzieje, fantazje; życie chwytało w żelazne kluby swoje nie
okiełznanego dotąd młodzieńca.
We dwa dni potem wojewoda wybrał się na sejm do Warszawy, chociaż jeszcze było za
wcześnie, chciał bowiem przyszłego zięcia wyekwipować, przedstawić na dworze i wyjednać mu
jaki tytulik i coś, co by jakkolwiek do familii senatorskiej zbliżyć mogło.
Zostawiliśmy Łowczego naszego, Starościnę, pana Downara i całe towarzystwo owe w
chwili krytycznej a nader ważnej; słuszna jest więc, abyśmy, nim tę wierzytelną szlachecką
dokończymy historią, uwiadomili o losie poczciwego pana Mikołaja Hińczy ciekawego czytelnika.
Tegoż samego dnia, niby przypadkowo, a w istocie, by z owoców swojej zapobiegliwości
korzystać, zjawił się w Wężownie Kruk, łagodny jak baranek, grzeczny, cichy i wszystkim, co tu
zaszło, niezmiernie zdziwiony. Patrzał się z kąta na Łowczego, rozczulającego się przy Starościnie;
na pana Downara, impetycznie biorącego się do pięknej panny, która go bardzo niechętnie
przyjmowała; na wszystkich i na wszystko, jednym słowem, co się tu wywiązało.
Któż by z jego starań pokątnych, a czego wcale przewidywać nie mógł, któż by mógł
odgadnąć, że się Starościna zręcznie wykręci sianem, aby przy swoim pozostać?
Zakąsił wargi i rzekł w duszy:
— A niechże ją kaci porwą! Kuta baba, to prawda, ale ja też na gołoledzi się trzymam. No!
Zobaczymy!
Wieczorem wedle zwyczaju Łowczy, usolenizowawszy się w Wężownie, skarbniczkiem,
parą kucykami do Maczek powracał.
— Ja się do jegomości przysiądę? — rzekł Kruk.
— To się przysiądź! — odparł Łowczy. — Nie będzie mi tak smutno; zagramy jeszcze w
warcaby.
Przyjechali tedy razem, ale całą drogę nie mówili nic, dla ludzi;
Łowczy sapał, a zdawało mu się, że wzdychał; Kruk chrząkał, a był przekonany może, iż
prowadzi rozmowę. Tak dostali się do Maczek, gdzie jeszcze butelczyna się znalazła.
Łowczy wdział biały kitel ze sznurem i postawiono im warcaby.
— No, co asindziej mówisz na to wszystko! — zawołał Łowczy. — Mirdbilia Dei! 234
Mosterdziejku! Powiadam ci: odmłod-niałem, orzeźwiałem... i zobaczysz, byłem z Karlsbadu
powrócił, ze Starościnką mazura będę tańczył.
— Aby nie z kostusią — mruknął Kruk.
— Z jaką kostusią? Co ty pleciesz! Jej imię...
— Ale ba! To nie o nią idzie; kto się w asindzieja wieku żeni, z młodą jeszcze kobietą,
wiesz przecie, że sobie ćwieczki w trumnę wbija.
— E, e, e! Bałamuctwo! — zawołał Łowczy. — Będziesz mnie ty straszył!
— Co ja mam darmo asindzieja istraszyć, to rzecz tak jak dokonana. Spytałeś, tom
odpowiedział. Głupstwo się zrobiło; nie ma co gadać.
— A ty sam forytowałeś to pierwszy? Jak Boga kocham! — krzyknął Łowczy. — Ty
pierwszy; od ciebiem to posłyszał; a teraz przekoro nieszczęsny, przychodzisz mi krakać nad
głową.
— Czyżeś Łowczy nie zrozumiał, żem sobie żartował...
— Et! Et! Asindziej... No! Posuwaj warcaby! Zamilkli grając.
— Ale powiedzże mi, Krusiu, jak mnie kochasz, czyż ja już doprawdy takie głupstwo robię?
— Niechże Łowczy sam sądzi; co ja mu tu mam mówić, kobieta młoda, trzpiot, bałamutka...
Wy z pedogrą...
— Ale to przejdzie, to nie jest pedogra prawdziwa.
— Tak, tylko że pani Kocowa nie dla waszeci, nie zaprzeczysz?
— A właśnie, że dla mnie — gorąco zaprotestował Łowczy — bo nikt ją tak nie potrafi
utrzymać jak ja, moja powaga; patrz asindziej, że teraz złagodniała, a co to będzie później?
— Później jegomość skapcuniejesz, a ona weźmie na kieł.
— E! Aspan tych rzeczy nie rozumiesz! — zawołał Łowczy. — Posuwaj!
— Biorę trzy.
— A niech cię! Boś mnie zirytował i z tą Starościną... Daj, poprawię się; to nie może być.
— Gramy bez poprawki i pana Łowczego gra też będzie bez poprawy, gdy baba złapie raz.
— Ja się tego nie boję.
— Ano, cóż mam mówić! Winszuję, nie zazdroszczę.
— Przegrałem, ale musisz mi dać rewanż.
— Służę.
Poczęli grać znowu. Po niejakiej chwili Łowczy z głębokim westchnieniem, pociągnąwszy z
lampki, ozwał się cicho:
— Co byś też asindziej zrobił na moim miejscu?
— Ja? — rzekł Kruk. — Ja? Najprzód bym był się nie kusił
O takiego bałamuta, a gdy już tak daleko rzeczy zaszły, nie wahałbym się z grzecznym
listem odesłać pierścień, a samemu drapnąć; ale drapnąć, gdzie pieprz nie rośnie.
— Tak, łatwo asindziejowi powiedzieć: drapnąć, kiedy cię nie wzięła za serce, ale ja,
mospanie, stary mówisz, stary! A jak Boga mego kocham, że bez tej kobiety już żyć nie mogę.
— To głupstwo — odezwał się Kruk. — To się tak jegomości zdaje; będzie gorzej, jak z nią
żyć nie potrafisz, a tu mus!
— Czemu nie potrafię... powróciwszy z Karlsbadu.
— A co to mi jegomość prawisz o tym swoim Karlsbadzie — ofuknął Kruk. — Nibym to
nie widział tych, co stamtąd, opiwszy się ciepłej wody, wracali żółci jak cytryny.
— Co? Ciepłej? Jak: ciepłej wody? Cóż to oni tam na womity dają? — spytał przestraszony
Łowczy. — Ja tam będę przecie nie wodę, ale węgierskie wino pił, a w wodzie się kąpał.
Niedoczekanie ich żeby mnie Niemcy mieli namówić na swoją vxisser-zupkę .
— A toż tam nie po co jadą!
— Asan nic nie wiesz — rzekł Łowczy. — Tam powietrze leczy i wanny, i dobre wino
węgierskie, bo to niedaleko jest, mospanie, od Węgier.
— Zobaczysz asindziej, czy tam wina aby powąchać dadzą!
— Albo ja ich będę słuchał! — rzekł Łowczy. — Posuwaj asindziej.
Znowu nastąpiło chwilowe milczenie, ale Łowczego widocznie korciło.
— Krusiu! — rzekł. — Jak ty mnie kochasz, gadajmy otwarcie.
Nastraszyłeś mnie tą ciepłą wodą, bo ciepłej znosić nie mogę, aż mi się zrobiło markotno.
— Po cóż darmo gębę studzić, kiedy asindziej a nie przekonam?
— Dlatego gadaj; to nic nie szkodzi.
— Powiedziałem, com miał, asindziej słuchać nie chcesz; cóż tu więcej chcieć?
— Roztłumacz się.
— Krótko i węzłowato: asan stary i chory, ona młoda i filutka, co to będzie za małżeństwo?
Gdzieżeś jegomość na te czasy swój rozum schował, żeby tego nie widzieć?
— Nie; bo to widzisz — odparł Łowczy — takie generalia: stary, młoda, nic nie dowodzą:
loci communes . Przecie się starzy żenią... est modus in rebus .
— A, no, no! Modus, będzie waszeci modus/ — zawołał, śmiejąc się, Kruk.
— Ależ po zaręczynach przecie! — dorzucił Łowczy rozgniewany.
— No, to co? Mało ludzi sobie pierścienie odsyła? Mało ich odchodzi od ołtarza? A nie
lepiej to, niż skutemu chodzić całe życie? Asindziej żyłeś górą lat sześćdziesiąt.
— Cyt! Cicho... ale cicho, ja się nie przyznałem jej do wieku; jeszcze kto posłyszy! — rzekł
Łowczy, chwytając Kruka za rękę.
— No, żyłeś długie lata jako kawaler, do swobody nawykły, panem swej woli, liber baro...
a tu nagle pstryk! Klamka zapadła, myszka w łapce i tańcuj przed jejmością. Czy myślisz jegomość,
że taką zmianę wytrzymasz? Czy asindziej wiesz co to jest matrimonium?
— Z teorii tylko, mości dobrodzieju! Z teorii.
— Całe życie bluzgałeś na kobiety.
— I to z teorii — rzekł Łowczy.
— A przeżywszy lat...
— Ale cicho z latami.
— Przeżywszy tyle czasu teoretykiem, bierzesz się asindziej do praktyki w samą porę...
Kiedy łysina jak patyna, a raczej jak kolano, a pedogra w nogach najęła sobie lokal do śmierci.
Gdzież tu rozum?
— E, bałamuctwa! Loci communes! Gadanina! — odparł Łowczy. — Chodźmy spać!
— Chodźmy spać! — powtórzył Kruk wstając. — Jaż przecie rozmowy nie wywoływałem,
zrobisz asindziej, co zechcesz, a jak będzie licho... co mnie to ma szkodzić!
— Asan jesteś przekora — odparł Łowczy. — Jakem się nie żenił, gadałeś: „żeń się"; gdy
teraz mi rozum przyszedł, że przykazanie Boże spełnić potrzeba i spłacić dług społeczeństwu, asan
mówisz, że za późno!
— Społeczeństwo byłoby asanu kredytowało do śmierci — zaśmiał się stary wyga. — A
tak? Bodajci asan nie zbankrutował. Dobranoc!
— Czekaj, Kruku!
— Nie, nie mam po co czekać, idźmy spać, a przez noc asindziej się namyśl. Toć w
najgorszym razie, jeżeli jej o męża chodzi, Downar ją weźmie i dostanie się w dobre ręce, a my
sobie w warcaby po staremu możemy grać w Rogowie.
— A, w Rogowie! — westchnął Łowczy, składając ręce na żołądku — w Rogowie. —
Pokiwał głową.
— Czy asindziej myślisz, że ona w Rogowie kamień na kamieniu zostawi? Fiu, fiu!
Zobaczycie! Wyjechaliście panem, a powrócicie sługą.
— O! Tego ja nie dopuszczę.
— Albo się ona pytać będzie!
— A potestas mężowska? Hę, czy to ja nie wiem?
— Potestas! Vana sine viribus ira! Poty władzy, póki siły, a asindziej chodzisz o kiju!
Śliczna potestas. Ona pstryczka da i wywróci.
Łowczy z oburzeniem się cofnął, Kruk pokłonił się i wyszedł.
Rozmowa ta wszakże nie pozostała bez skutku. Wstał nazajutrz pan Hińcza zamyślony
głęboko, z gorszą pedogrą niż była, chmurny, smutny, do Wężowna na obiad nie pojechał i kazał
przeprosić. Z południa przybyła Starościna i na chwilę horyzont się rozjaśnił, ale po jej odjeździe
Łowczy powlókł się do sypialni w gorszym jeszcze humorze, kazawszy zamiast wina zrobić
rumianku. Był to specyfik jego na wszystkie boleści, bo wedle teorii pana Hińczy, co do jednej,
pochodziły one z żołądka. Rumianek go pokrzepił.
Wieczorem Kruk na pociechę przyjechał grać, ale już nie w warcaby. Siedli do mariasza „na
zdrowaśki". Kruk był nadto wielkim politykiem, żeby drażliwą kwestię zaczepił, czekał spokojny,
aż ona przyjdzie na stół. Jakoż Łowczy, zadając ze czterdziestu, rzekł wkrótce:
— Asindziej mnie wczoraj takiego klina zabiłeś w głowę, żem calutką noc nie spał, niech
cię kaci rwą! Cały jestem powarzony.
— Ależ ja już milczę, ja już milczę, bo wiem, że waści nie skonwinkuję.
— Dlatego sobie gadaj — rzekł Mikołaj.
— Ze dwudziestu czerwieni!
— Zawsze asindziej tak źle trzymasz o Starościnie, hę?
— Źle? Nie! Ale to natura bałamutna; jej trzeba męża, który by ją trzymał, nie żeby ona go
trzymała.
— A ja?
— Dajże Łowczy pokój; kogo ty w życiu w ryzie trzymał? Jesteś dobry, jak baranie flaki.
— Cicho, cicho! Co to gadać...
— Ja milczę.
W kwadrans Hińcza zagadnął:
— Słuchaj Kruk. A gdybym ja... no... przypuśćmy, zerwał; cóż dopiero ludzie powiedzą!
Staremu się zachciało nie wiedzieć czego, zląkł się i drapnął.
— Nie, ale prędzej: staremu się w głowie pomieszało, ale pomiarkowawszy się, przyszedł
do rozumu.
Trzeciego dnia trafiło się, że Starościna była w lepszym jeszcze humorze niż zwyczajnie.
Opadło ją trzpiotostwo. Razem z Łowczym zaszli do bokówki w Maczkach, i podczas gdy Downar
smalił cholewki do zawsze zimnej dlań panny Klary, pani Kocowa puszczała cugle rozbujanej
fantazji, czyniąc, co jej się podobało, z podbitym starym człowiekiem.
— Panie Łowczy! — rzekła. — Ja to ten wasz Rogów tylko z daleka widziałam; jakże wy
tam się urządziliście? Wygodnie?
— No, trochę po kawalersku, mościa dobrodziejko — rzekł Łowczy — ale nie można
powiedzieć i wygoda jest, i dla oka nieszpetnie, i choćby senatora przyszło przyjmować, nie
powstydzę się.
— To dobrze. Bo widzisz asindziej, ja lubię to, ażeby było wspaniale.
— Wspaniale to nie jest, ale niczego, niczego.
— Tylko nie wiem, po co Łowczy trzymasz tę wieżycę w dzie- dzińcu, którą tak z daleka
widać. To szpeci, bo stary grat, czarny.
— A, moja mości dobrodziejko! — zakrzyknął Łowczy. — Bez tego by Rogów Rogowem
nie był, to najdroższy nabytek.
— Ale paskudztwo! — przerwała Starościna. — My to zwalić każemy. Smutne w
dziedzińcu jakby więzienie.
— Zrzucić! — z podziwieniem powtórzył Łowczy przestraszony. — Zrzucić! Ale to nie
może być!
— Ale ja każą zbić?
— Asińdzka każesz; każesz to zbić — wyjąknął Łowczy — zbić!
— Nie mówmy o tym, wszystko to później przyjdzie w swoim czasie, mój Łowczy! —
mówiła Starościna. — Już ty się o to nie obawiaj. Jak ja się wezmę do porządku, do upiększenia,
wystrychnę Rogów na cacko!
— Ale ja... ja... — nieśmiało rzekł Łowczy — ja bym sobie życzył, żeby to tak zupełnie
zostało jak było.
— To nie może być. Asindziej masz gust staroświecki, ja lubię, żeby wszystko było modnie,
tak jak po innych dworach nowych.
— Modnie, modnie! — powtarzał Łowczy zafrasowany. — Ale kiedy tak jest bardzo
dobrze.
— Dwór trzeba przebrać po francusku. O której godzinie asindziej jadasz? — zapytała.
— Ja? Ale punkt o południu, jak Bóg przykazał — odparł Łowczy.
— Fi! Cóż znowu! Chłopi tylko jadają w południe. U nas będzie śniadanie z rana gotowane
około południa, a obiad wieczorem.
— Moja mości dobrodziejko, ale ja do takiego porządku nawykłem, nie będę mógł znieść.
— Przyzwyczaisz się asindziej, już ja w tym — szybko poczęła Starościna. — Któż u
Łowczego trzyma kasę?
— Kasę? — wytrzeszczając oczy, z przerażeniem odparł stary. — Jak to? Kasę? To
asińdzka chcesz i do kasy mojej zaglądać?
— Nie zaglądać! — zaśmiała się Starościna. — Tylko przecie ona musi być w moim ręku,
inaczej to nie może się porządek utrzymać. Wszystko między nami wspólne być musi. Łowczemu
trudno się tym zajmować, ale ja go w tym wyręczę.
Hińcza spojrzał z bojaźnią i zamilkł.
— Ja do tego byłam nawykła i za nieboszczyka męża, i sama się rządząc — mówiła piękna
pani — że wszystko miałam w rękach. Cóż ja będę robić? Pozwolisz mi tylko pogospodarować, a
zobaczysz, jaki ja tam ład wprowadzę. Bo to, słyszę, u wasz-mości nie wszędzie oszczędnie i
porządnie. Ludzie waszej dobroci nadużywają. Starym będzie trzeba dać odprawę, ja sobie
młodszych dobiorę.
Łowczy popatrzał się i nic już nie rzekł, ale przy obiedzie stał się milczący i zamyślony, a
nie czekając wieczerzy, odjechał do Maczek, sam powołując Kruka, aby mu towarzyszył.
Zaledwie weszli do sypialni i zasiedli grać w warcaby, aż Hińcza się odezwał:
— Zajrzyj no jegomość, proszę, czy kogo nie ma za drzwiami, bo nas szpiegować mogą.
Kruk wyszedł i powrócił.
— Nie ma żywej duszy! — rzekł.
— Ja mam coś ważnego z nim do pomówienia — odezwał się Łowczy. — Asindziej nie
wiesz, co mi dziś oświadczyła Starościna.
— Ano, cóż takiego?
— Ale ba, ale ba! Wszak to ona myśli Rogów do góry nogami przewrócić, wszystko wziąć
w swoje ręce, a mnie w chamy obrócić, czy co?
— He! Widzisz Łowczy, a nie mówiłem?
— I tak się do mnie, mościerdzieju, wzięła, że słowa nie dała powiedzieć. Nareszcie i kasę,
słyszysz Kruku, wszak to ona i kasę chce mieć w swym zawiadywaniu. Słyszana rzecz! Wieżę w
dziedzińcu, powiada, że zbić każe, a starych oficjalistów fora ze dwora i młodych w ich miejsce.
— To tak, to tak! — zaśmiał się Kruk. — Otóż asindziej masz! Jeszcze do ołtarza nie
poszła, a już jak szara gęś się rządzi.
— Ale powiadam ci, Krusiu — szepnął Łowczy — jak zaczęła gadać, planować, tak mnie
strach ogarnął, że cały dzień chodzę jak zwarzony. Ja myślałem, mospanie, że ja ją w garść wezmę,
a tu...
— Święci się co innego! — zawołał Kruk. — Alem ja dawno wiedział, że to inaczej być nie
może. Gdzie mąż stary, żona mło- da — każe czepiec, słucha broda. Toć to przecie stare
przysłowie, a przysłowia nigdy się nie mylą.
— Ale ba, to ja mam pójść w niewolą i nie pisnąć — rzekł Łowczy. — A po co jej młodzi
oficjaliści? Słyszałeś aspan, młodzi?
— Nieczysta sprawa — dodał Kruk — tylko mnie dziwi, że ona tak już pewna swego,
zawczasu waszmości prawa dyktuje.
— Przyznam ci się, Krusiu, żem dzisiejszego dnia zgłupiał. Co tu począć?
— Mój dobrodzieju! — odparł przyjaciel. — Rzecz w świecie najprostsza. Napisz do niej
list, że się na siłach nie czujesz.
— Ale ja się czuję — podchwycił Łowczy — byle trochem się podkurował!
Zamilkli. Łowczy wzdychał.
— Co ty na to? — spytał po namyśle.
— Próżno bałamucić, chcesz żyć i być spokojnym, odeślij jejmości pierścień. Napisz list,
każ konie zaprzęgać, jedź do Rogowa i kwita.
— To mnie pozwie!
— Z czego? Za co?
— Asindziej nic nie wiesz? Myśmy podpisali intercyzę pod ogromnym zakładem, kto by jej
nie dotrzymał. Ja myślałem, że ją złapię, a to ona mnie pochwyciła. Ja bym straszne grzywny
zapłacić musiał.
Kruk ręce załamał.
— A cóż ci też to Łowczy zrobił! Stary wyga, doświadczony i takie zmalować głupstwo!
— Intercyza formaliter , przy świadkach podpisana — westchnął Łowczy.
— A niechże cię, niechże cię! To dopiero ćwik! Łowczy pokiwał głową.
— Sprocesuje mnie i wygra.
— Duży zakład?
— Sto tysięcy, mospaneńku! To piechotą nie chodzi — rzekł Łowczy.
— No! — zawołał Kruk. — Gdyby na mnie Pan Bóg takie obałamucenie dopuścił,
wolałbym sto tysięcy zapłacić, niż sobie panią wziąć na kark.
— A waszmość mi ją swatał! Po chwilce ozwał się Łowczy:
— Gdyby choć wieży walić nie chciała, do kasy się nie dobierała i nie obiecywała
młodzieży sobie szukać na oficjalistów!
A po chwilce dodał z impetem:
— Waszmość wiesz, że ona nawet obiad mi chce kazać jeść wieczorem, hę?
— A to już nie może być!
— To nie może być! A moja hora canonica? Ja bym z tego zdechł!
Nagle Łowczy, zataczając się wprawdzie, porwał się z krzesełka i odsunął tak żywo
warcabnicę, że się krążki poroztaczały po podłodze. Chwycił się oburącz za pas, głowę podniósł i
krzyknął z zapałem wielkim:
— Niech babę diabli wezmą! Tfu, urok na mnie rzuciła, czy co? Zwariowałem! Wolę sto
tysięcy zapłacić, jak Boga mego kocham! Kruku! Ja mam palce pobrzękłe... weź pióro, kałamarz,
papier; list ci podyktuję, podpiszę. Jutro rano ja do Rogowa, a list do Wę-żowna.
Kruk widząc, że zwyciężył, już miał swym przekornym charakterem namawiać znowu
Łowczego, aby się powstrzymał, zmiarkował. Jednakże taki nagły zwrot byłby niepodobnym. Siadł
za sekretarza.
Łowczy, przycupnąwszy na brzegu łóżka, z głębokim namysłem dyktował:
„I mnie wielmożna, a mnie wielce miłościwa pani a dobrodziejko!
— Jest?
— Jest.
— Dobrodziejko! Jest? Pisz asindziej dalej.
„Mądrość narodów wyrzekła, iż lepiej jest człowiekowi złemu wczesno zapobiec, niźli gdy
się stanie, szukać na nie częstokroć nie mogącego się już znaleźć ratunku.
Po długiej a bacznej refleksji nad sobą, zmierzywszy siły, policzywszy lata, gdy razem
wielkie przymioty JW. pani oceniam, upokorzonym się czuję i szczęścia, które mi się obiecywało,
niegodnym. Gdybym jeno chciwością własną był spowodowanym, a gorącą przyjaźń dla niej miał
na względzie, zaślepić bym się mógł na futura . Lecz im większa i gorętsza przyjaźń ku niej, tym
troskliwsza. O swym zapomniawszy szczęściu, myślę w tej chwili o Waszym. A im głębiej nad nim
rozmyślam, tym jaśniej widzę. Indignus sum. Bo czy lata me komputuję, czy dolegliwości
rozważam, czy nawyknienia i nałogi na szalę niosę, sprawiedliwość mi szepcze: niegodzien jesteś.
Wolę więc sacrifidum własnego uczynić szczęścia, niż ofiary dla siebie wymagać, zwłaszcza od
osoby tak mi drogiej, jaką jesteś, Starościna dobrodziejka. Tą myślą powodowany, summo cum
dolore, mogę rzec, confusus i alteritus , padam do ślicznych nóżek, jej przebaczenia prosząc, iż na
termin stawiać się nie będę, już, już świtającego szczęścia jutrzenkę, sam propria manu zagasiwszy.
Ale ów afekt i konsyderację, którą mnie bliższe poznanie osoby tak dystyngowanej
przejęło, poniosę ad sepulcrum i z nimi się pisząc, mam honor mianować się, padając do stóp
Starościnej dobrodziejki wiekuistym Jej sługą najniższym."
— Daj asindziej, podpiszę — dodał Łowczy, ocierając pot z czoła po dyktowaniu. — Jak ci
się zda list, Krusiu? Prawda, wystylizowałem, hę?
— List wystylizowałeś jakby z kancelarii podkanclerzego — zaśmiał się Kruk — ale że się
nie podoba, to ręczę.
Łowczy podpisał go żywo i odetchnął lżej.
Z pomocą nożyc przyniesionych z folwarku udało się Krukowi niezupełnie krzywą
zbudować kopertę. Znalazł się i lak.
Łowczy zdjął sygnet z krwawnikiem z palca dla przypieczętowania. Propria manu też adres
z tytułami położył, zdjął potem i szmaragd, zawinął go skrzętnie, składając obok listu; na ostatek
Krukowi obie ręce położywszy na ramionach, szepnął, aby on sam nazajutrz podjął się trudnego
poselstwa. Kruk nie był od tego. Ułożono więc, że nazajutrz rano Łowczy miał do Rogowa priva-
tissime ruszyć, a poseł do Wężowna, po czym odprawiwszy, co mu zleconym było, powinien był
Hińczę dogonić na drodze zwanej Postójńa, gdzie ten zatrzymać się obiecywał.
Nazajutrz, mimo że się na obrzydliwą słotę zaciągnęło, Łowczy, z wielkim swojego dworu
podziwieniem wstawszy rano o trzeciej, do drogi natychmiast sposobić się przykazał, a o piątej
ucie- kał po błocie, jak by go kto gonił. Kruk dopiero po ósmej stawił się w Wężownie i zaraz prosił
o posłuchanie pani Kocowej, które też otrzymał. Pisała listy, siedząc w dezabilku nad stołem, gdy
wszedł Kruk. Pokłonił się, podaną rękę ucałował i list wraz z pierścieniem wręczył.
Starościna popatrzała nań uśmiechając się, list przebiegła oczyma prędko, pierścień zaraz,
jakby jej było pilno, włożyła na palec i odwróciwszy się do posła, rzekła z pustym śmiechem:
— A cóż? Zląkł się i drapnął! Ha, ha! Ale mi sto tysięcy zapłaci. Dziwi mnie, że w liście o
tym żadnej nie czyni wzmianki. Przypomnij mu to jegomość, bo ja nie daruję. Intercyzy nie dla
śmiechu piszę.
Kruk, który się cale innego spodziewał przyjęcia, osłupiał. Myślał, że jejmość krzyknie,
pogniewa się, wyłaje, a tu poszło wszystko jak z płatka. Dopiero zmiarkował, bodaj czy to wprzódy
ukartowanym nie było, aby Łowczego się pozbyć.
— Cóż asińdzka więcej biednemu memu Hińczy każesz powiedzieć?
— Ale ja mu odpiszę, nie lękaj się! — rzekła Starościna — A powiedz mu tylko jedno na
ucho: tak z dudków żartują.
Kruk powstał zgorszony, a odebrawszy pismo, milczący odjechał.
Ponieważ Downara panna Klara nie chciała, a Starościnie wypadało, rozgłosiwszy
małżeństwo, skończyć już raz bałamutny żywot wdowi, nieomieszkując, drugiego dnia dała
pierścień staremu konkurentowi, który się tak dobrze dopilnował, że w cztery tygodnie poprowadził
ją do ołtarza.
Gdy już późno wieczorem przybył poseł do Postójnej, Łowczy aż na próg izby, w której
sobie na sianie kazał posłać, wybiegł przeciwko niemu.
— A co, Kruciu, a co, klęła? Złościła? Ale to nic nie pomoże! Już ja wolności mojej nie
zaprzedam. Namyśliłem się.
Kruk ręką machnął.
— Niech ją kaci porwą! — zawołał. — Myślisz asindziej, że się choć zmarszczyła? Śmiała
się...
Łowczy osłupiał. W głowie mu się taka przewrotność niewieścia i obojętność dla osoby jego
nie mogła pomieścić.
— Co asindziej mówisz?
— Szczerą prawdę i to jeszcze niecałą.
— To bezwstydnica jest! — szepnął Łowczy, idąc do świecy z listem, który był
następujący:
„Mnie wielce miłościwy panie Łowczy a dobrodzieju!
Lepiej zawsze zawczasu niż po czasie, zatem zwalniam was z danego mi słowa, na czym,
naprawdę rzekłszy, niewiele tracą, bo ze starego grzyba jakaż mi pociecha? Siedź sobie asindziej w
Rogowie, a ja na Witowie. Tylko o grzywnach pamiętaj, boć tych, jak mi Bóg miły, nie daruję. A
jeśli asindziej procesu o nie rozgłośnego mieć nie chcesz, pośpiesz się z wypłatą. Intercyza
prawomocna, a zapisy są nie na żarty. W tym ja się dopilnowałam, jak patrzy. Co oświadczywszy,
mam honor pisać się szanownego Łowczego, mnie wielce miłościwego pana a brata uniżoną
służeczką." Łowczy list rzucił na stół i splunął.
— No, to zapłacę! — zawołał. — Będzie miała na śpilki, jeszcze dlatego z torbami nie
pójdę.
Wziął list jeszcze raz i doczytał się w przypisku:
„Ponieważ pan Downar tylko czekał, abyś mu jegomość z drogi ustąpił, proszę na wesele."
Poszli spać Kruk i Łowczy, napiwszy się do poduszki, prawie nie mówiąc słowa do siebie.
Podróż do Rogowa była smutna, deszcz lał całą drogę, a w domu znaleźli dwór rozbity i
pustki straszne, ale pod wieczór wszystko już było w należytym porządku.
Łowczy powrócił do dawnego życia, sto tysięcy wyliczywszy zaraz bez oporu, aby było
cicho i żeby się zeń ludzie nie śmieli. O tej przygodzie swojej już potem nigdy ani sam nie
wspominał, ani sobie komu mówił dawał.
Na pociechę dla pana Mikołaja przyszedł najprzód list poufny od wojewody, rozpytujący o
Marka, aż w ślady za tym i powtórne odezwy z Trzcinnej, iż się już z wojewodzianką zaręczył.
Wielkie było podziwienie i radość starego.
— A to, mospanie — rzekł do Kruka — chłopiec osobliwsze ma szczęście. Kiedym go pod
murem klasztornym siedzącego za ucho pociągnął, no! Kto by się był tego spodziewał, że on
wyjdzie na zięcia senatora; ba, teraz wierzę, że i sam dostanie krzesło. Ten się w czepku urodził!
Nie ma co mówić.
— Ale asindziej nie wiesz, że wojewodzianka ospowata, nieładna i niemłoda.
— A co to znaczy! — ofuknął Łowczy. — Na to on młody i gracz! Jemu wszystkie kobiety
powinny być piękne w jego wieku. Ale konsyderacja, koligacja, krescytywa! Dajże go katu! Na
cały dom Hińczów lustr nowy! To, mospanie, chwat! Lubię go... to, mospanie, człowiek!
Łowczy tak był przejęty powodzeniem swego imiennika, tak mu pochlebiały listy
wojewody, zaprośmy na wesele, a potem wieść, iż Marek urzędzik dostał i czerwoną wstęgę, iż nic
nikomu nie mówiąc, sprowadził regenta, zawarował sobie tylko dożywocie i rozporządzenie
gotowizną, którą chciał przekazać klasztorowi, a resztę, Rogów z przyległościami, remanenta
wszelkie i co by-kolwiek po nim zostało, dał, oddał, darował i zapisał Markowi Hińczy z Zadasia.
Takową swą wolę ostatnią, nienaruszalną, powiózł z sobą do Trzcinnej na wesele i do rąk
wojewody, jako przyjaciela, złożył.
Wyszedł więc pan Marek Hińcza z paupra na takie stanowisko w świecie, iż mu wszystko
było dostępnym; a ludzie powtarzali z panem Łowczym, że się w czepku urodził.